Lawrence Watt Evans Cykl Legendy Etshar (1) Niedoczarowany miecz

Lawrence Watt-Evans




Niedoczarowany Miecz


(Przełożyła: Elżbieta Gepfert)



SCAN-dal



Część I

WIRIKIDOR



rozdział I


Bagno cuchnęło, a ostry i słony zapach zdawał się wypeł­niać głowę Valdera. Przez długą chwilę spoglądał ponad labiryntem kęp wysokich traw i jeziorek płytkiej wody, a potem niechętnie ruszył naprzód. Grunt poddał się i but zato­nął po kostkę w szarobrązowym błocie. Valder rzucił przekleń­stwo, potem zaśmiał się ze swej złości i pobrnął dalej.

Wiedział, że wróg był o jakąś godzinę za nim. W porówna­niu z tym bagno wydawało się jedynie drobną niewygodą.

Po lewej stronie było otwarte morze, po prawej nieskończony pusty las, prawdopodobnie pełen północerskich patroli i strażni­ków, ludzkich albo niekoniecznie. Gdzieś z tyłu podążali trzej północerze, którzy ścigali go od czterech dni. Przed nim, wilgotne, zielone i cuchnące, leżały nadbrzeżne mokradła.

Mógłby skręcić w prawo, uniknąć bagien i spróbować zgubić prześladowców wśród drzew, ale uciekał przez las od czterech dni i jakoś nie stracili jego tropu. Może mokradła będą lepsze.

Po kilku długich powolnych krokach w błocie trafił na kawa­łek twardego gruntu; gdy stanął na nim, brudna woda wylała się z butów, które już od sześciu dni nie były szczelne. Bagienna tra­wa zaszeleściła głośno, gdy ruszył naprzód po wąskiej grobli. Znieruchomiał i obejrzał się przez ramię, lecz nie dojrzał nicze­go prócz niezakłóconej linii sosen. Opadł na ziemię, by chwilę odpocząć.

Mokradła to pewnie pomyłka, powiedział sobie, gdy smród dotarł do jego nozdrzy. Miał wrażenie, że tutaj żaden ruch nie jest możliwy bez hałasu - szeleszcząca trawa była lepiej słyszal­na niż chrzęst sosnowych igieł, chlupanie błota niewiele lepsze, a wrogi czarownik z pewnością dysponował jakimś zaklęciem, czy talizmanem, które poprawiało słuch. Nawet dwóch pozosta­łych północerzy mogło dysponować słuchem ostrzejszym niż zwykle. Z tego co widział, Valder był niemal pewien, że przy­najmniej jeden z nich to shatra - pół człowiek, pół demon, cho­ciaż w ludzkiej postaci. Trudno było z czymś pomylić te niesa­mowicie płynne, miękkie ruchy.

Wszyscy trzej mogli być shatra; jeśli chcieli, demoniczni wo­jownicy potrafili maskować swe ruchy. Jeden z prześladowców był czarownikiem, ale Valder słyszał w koszarach, że niektórzy czarownicy są shatra. Wydawało mu się bardzo niesprawiedli­we, by jeden wrogi żołnierz miał przewagę na obu polach, ale wiedział, że życie jest czasami bardzo niesprawiedliwe.

Nikt nie był pewien, do czego zdolni są shatra, ale ogólnie wierzono, że posiadają magicznie czułe zmysły, chociaż pewnie nie na takim poziomie, jaki może osiągnąć dobry czarownik. Valder musiał wiec zakładać, że ścigający patrol potrafi go zoba­czyć, usłyszeć i wywęszyć o wiele lepiej, niż mógłby to zrobić on sam.

Tylko dzięki szczęściu udało mu się utrzymać przed nimi przez cztery dni. Wyczerpał już kilka przygotowanych wcześ­niej zaklęć na zmylenie pościgu, jednak żadne nie działało zbyt długo, a kompanijny mag nie wyposażył go w nic przydatnego w walce. Valder był przecież tylko zwiadowcą - w razie spotka­nia z przeciwnikiem miał uciekać do obozu i ostrzec przełożo­nych, a nie walczyć. Zresztą nie interesowała go chwalebna śmierć w bitwie. Był po prostu jednym z trzech milionów pobo­rowych żołnierzy Ethsharu, który próbował przetrwać, a dla zwykłego człowieka, w starciu z shatra, oznaczało to ucieczkę.

Przez pewien czas uciekał nocą, ponieważ większy księżyc był już w pełni, gdy rozpoczął się pościg. Niestety, magiczny wzrok, który otrzymał, wychodząc na rutynowy samotny patrol, wyczerpał się już sześć nocy temu.

Gęste poranne mgły pomogły mu nie gorzej od księżyca; na początku biegł na ślepo, nie mając żadnego celu, więc nie przej­mował się zgubieniem drogi we mgle; uważał tylko, żeby nie spaść z urwiska. Ścigający musieli jednak ostrożnie podążać jego śladem, co kilka kroków wykorzystując magiczne tropienie. Nie posiadali chyba żadnych nienaturalnych, czarnoksięskich czy demonicznych środków umożliwiających widzenie przez mgłę.

No i oczywiście przeciwnik musiał od czasu do czasu zatrzy­mywać się na posiłki albo poszukać wody. On nie musiał jeść ani pić. Sprawiło to ostatnie magiczne zaklęcie, które wciąż jesz­cze działało - jedyny pozostały czar; wiedział, że jeśli i ten się zużyje, będzie zgubiony. Mag jego oddziału znał się na swojej robocie i Valder nie odczuł dotąd najlżejszych objawów głodu czy pragnienia. Wymacał w sakiewce magiczny kamień krwaw­nika i upewnił się, że wciąż jest bezpieczny.

Teraz jednak, kiedy dotarł do tego cuchnącego słonego bagna, zaczął się zastanawiać, czy szczęście go nie opuściło. Usiadł na trawiastej grobli i ściągnął buty, by wylać brudną wodę.

Tak naprawdę, uznał, szczęście opuściło go dwa miesiące te­mu, kiedy wróg dokonał zaskakującego ataku znikąd i przebił się aż do morza, spychając siły Ethsharu wzdłuż wybrzeża, da­lej od lasów, na otwarte równiny. Było to zdarzenie wręcz nie­zwykle pechowe dla Valdera, który podczas ataku był na samot­nym patrolu i krążył po lesie, wypatrując śladów wroga.

Szukał sabotażystów czy też partyzantów, a nie całej północ­nej armii.

Nadal nie rozumiał, w jaki sposób przeciwnik przebił się tak szybko. Kiedy wrócił do obozu, zobaczył północerzy chodzą­cych tam i z powrotem wśród dymiących ruin jego bazy, leżą­cej pomiędzy nim a liniami Ethsharu. Nie spotkał żadnych zwiadowców, żadnej przedniej straży... Nic go nie ostrzegło. Fakt, że wysłano go samego, świadczył o tym, że przełożeni nie spodziewali się żadnych znaczących sił przeciwnika w promie­niu co najmniej kilkunastu mil.

Mając nieprzyjaciela z południa, morze z zachodu, a na wschodzie - aż do granic Pomocnego Imperium - nic prócz leś­nej dziczy, skierował się na północ. Miał nadzieję oddalić się od obcych sił, znaleźć albo zbudować sobie łódź i przepłynąć wzdłuż brzegu aż do linii Ethsharu. Wróg nie mógł się przebić zbyt daleko na południe, z pewnością nie dalej niż do Fortecy generała Gora. Valder nie znał się na łodziach, ale był prawie pewien, że przeciwnicy nie wiedzą więcej. Północne Imperium było krajem lądowym; wątpił, czy istniała tam jakaś flota.

Na nieszczęście żołnierze podążali za Valderem wzdłuż brze­gu nie z powodu jego obecności, tylko dlatego - jak mógł się domyślić - że obawiali się ethsharyjskiego desantu. Podążał więc wciąż dalej, utrzymując dystans przed zwiadowcami nie­przyjaciela. Czterokrotnie zatrzymywał się na wystarczająco długo, by zacząć pracę nad tratwą, lecz za każdym razem pół­nocny patrol podchodził tak blisko, że Valder musiał uciekać, nim zdołał zbudować coś zdolnego do żeglowania.

Ale cztery dni temu był nieuważny. Zauważył go północerz, poruszający się z nieludzko płynną gracją i szybkością shatra. Od tego czasu Valder uciekał. Kiedy tylko mógł, starał się drze­mać; używał każdej sztuczki, jaka przychodziła mu do głowy, każdego zaklęcia, jakim dysponował.

Ściągnął z prawej nogi skarpetkę, wykręcił ją i powiesił na trawie, by wyschła. Wiedział, że znów ją zamoczy, gdy tylko ruszy dalej, co zapewne nastąpi szybko. Jednak póki odpoczy­wał, chciał, żeby podeschła. Zdejmował właśnie drugą, kiedy usłyszał szelest trawy. Znieruchomiał.

Dźwięk rozległ się znowu, gdzieś z tyłu, na pomocy - Valder usiadł twarzą w stronę, z której przyszedł, żeby łatwiej wypatrzyć prześladowców.

Wydawało się mało prawdopodobne, by nawet shatra zdołał go tak szybko okrążyć. Być może, tłumaczył sobie, to tylko ptak albo jakieś zwierzę. Ostrożnie, z bosą prawą stopą i ze skarpetką zwisającą z lewej, wstał jak najciszej i spojrzał przez falujące źdźbła.

W trawie poruszało się coś wysokiego, ciemnoszarego, szpi­czastego u Gory. Nie shatra, a przynajmniej nie taki, jakich wi­dywał - zwykle nosili okrągłe, dopasowane hełmy, zakrywają­ce niemal całą głowę. Nieprzyjacielscy czarownicy mieli podobne czarne hełmy, tyle że obwieszone talizmanami, a zwy­kli żołnierze używali tego, co zdołali znaleźć - najczęściej sta­rożytnych, pordzewiałych reliktów, przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Ten szary obiekt nie przypominał żadnego z nich. W ogóle nie wyglądał jak hełm, raczej jak kapelusz.

Zastanowił się, czy to nie jakiś nieznany gatunek bestii, być może stworzony magicznie, lub jakiś dziwaczny nieduży smok. Widział już szpiczaste kapelusze - pamiętał, że kiedyś były standardowym wyposażeniem magów, dopóki ktoś nie zauwa­żył, że stanowią doskonały cel. Nie wyobrażał sobie jednak, co mógłby taki kapelusz robić tutaj, tak daleko na północ i zachód od czegokolwiek przypominającego cywilizację. Kto mógł no­sić coś takiego na bagnach, na granicy dziczy?

Usiadł znowu na ziemi i włożył skarpetkę, nie zważając na to, że wciąż kapie z niej woda. Potem wciągnął drugą i oba buty.

Szelest nie cichł; czymkolwiek było to coś wysokiego z sza­rym czubkiem, chyba go nie zauważyło. Znowu wstał, potem przykucnął i - ostrożnie rozgarniając trawę rękami - zaczai prze­suwać się powoli w stronę tajemniczego obiektu.

Choć uważał, to jednak jego ruchy nie były bezgłośne. Za­trzymał się więc i nasłuchiwał.

Tamten także przystanął. Valder odczekał jedną, pełną napię­cia chwilę, nim znów rozległ się szelest - tamto coś się odsunę­ło. Valder ruszył za nim, starając się posuwać tylko wtedy, kie­dy poruszał się tamten. Jednak szelest zagłuszał hałasy i trudno było ocenić, kiedy tamten się zatrzymuje.

Parę stóp od miejsca, gdzie siedział i zdjął buty, Valder zna­lazł się na północnym krańcu suchej grobli, przed szerokim płytkim kanałem. Zanurzył w nim stopę, dopóki podeszwa bu­ta nie oparła się o twarde dno, cal czy dwa pod mułem; potem dostawił drugą nogę. W końcu stanął w głębokiej na sześć cali cuchnącej wodzie i w sześciu calach błota. Obie nogi miał zno­wu dokładnie przemoczone.

Przebrnął przez kanał; poruszał się wolno, żeby nie wywoły­wać plusku. W kanale nie rosła trawa, a trzciny były rzadkie, mógł więc posuwać się naprzód bez zbytniego hałasu. Usłyszał przed sobą nowe dźwięki: nie szelest, lecz stukot, jakby ktoś przesuwał jakieś przedmioty.

Dotarł na drugą stronę kanału i wspiął się na brzeg, odsuwa­jąc trzciny i trawę. Potem zatrzymał się i rozejrzał.

Szarego czubka nie było widać, ale pojawiło się coś innego, żółtobrązowego, co wyglądało ciepło i zachęcająco w promieniach zachodzącego słońca. Było bardzo podobne do krytego strzechą dachu. Oglądane z poprzedniego punktu obserwacyjnego wtapiało się w otaczającą je roślinność.

Zaintrygowany widokiem ludzkiego mieszkania w miejscu, gdzie nie spodziewał się ludzkich śladów, zapomniał na chwile o prześladowcach i ruszył naprzód, nie sprawdzając, co się dzie­je za nim. Wiedział, że mieszkaniec tej chaty równie dobrze mo­że być człowiekiem z północy, jak i Ethsharyjczykiem, lecz jeśli szary przedmiot to naprawdę kapelusz, ten, kto go nosił, praw­dopodobnie nie był żołnierzem. Valder natomiast miał broń i był w miarę dobrze wyszkolony. U boku wisiał mu miecz, a za pa­sem tkwił sztylet; miał też schowaną procę. Nosił półpancerz z dobrej stali. Co prawda hełm zgubił dwa dni temu, a łuk porzu­cił, kiedy skończyły się strzały, wciąż jednak był niemal pewien, że poradzi sobie z dowolnym cywilem, czy to z północy, czy j z Ethsharu, czy skądinąd.

Jednym z powodów zainteresowania dachem był fakt, że tajemniczy właściciel mógł przecież posiadać łódź, skoro mieszkał - czy mieszkała - na przybrzeżnych mokradłach. To oszczędziłoby Valderowi kłopotów z budową tratwy, byłoby też bezpieczniejsze i wygodniejsze.

Skradał się przez wysokie trawy, przez kolejny kawałek suche­go gruntu, przez zarośnięte trzciną pasma wody i błota, potem j znowu przez groblę, aż wreszcie spojrzał z bliska na czystą małą chatę. Ściany obłożono wyschniętą żółtawą gliną czy błotem, drewniane okiennice zasłaniały dwa małe okienka po obu stro­nach. Dach, tak jak myślał, był kryty strzechą. Drzwi, z ciężką kotarą, prawie całkiem odsuniętą, wychodziły na morze. Siedział w nich mieszkaniec chaty: starzec w szarej szacie. Wysoki szpi­czasty kapelusz położył na kolanie. Opierał się o futrynę, spoglą­dał na morze i zachodzące słońce. Chata stała na najwyższym punkcie mokradeł, nad krótkim, stromym i nagim zboczem, co da­wało piękny widok na fale i krzyczące mewy.

Valder nie zauważył żadnej broni, to jednak nie gwarantowa­ło, że starzec jej nie ma. Skąd Valder miał wiedzieć, co się kryje wewnątrz chaty? Kapelusz i szata rzeczywiście przypominały starodawny strój maga, a każdy mag mógł być niebezpieczny.

Nie zauważył niczego, co sugerowałoby pochodzenie czło­wieka - prócz tego, że Północne Imperium miało bardzo niewie­lu magów, starodawnych lub nie. Z drugiej jednak strony strój mógł należeć do jakiegoś nieznanego czarownika lub innego magika z pomocy. Zastanawiał się, co powinien zrobić. Nie miał zamiaru odwracać się i odchodzić, skoro wciąż podążał za nim wrogi patrol. Mógłby się podkraść i zaskoczyć starca, to jednak byłoby aktem wrogim i mogłoby go kosztować sprzymierzeńca. Zresztą skradanie się w szeleszczącej trawie jest dość trudne. O wiele lepiej, uznał, ujawnić swoją obecność i sprawdzić, jak zareaguje mieszkaniec chaty.

Z takim postanowieniem wyprostował się i machnął ręką.

- Hej tam! - krzyknął.

Starzec drgnął gwałtownie, chwycił za pas ze sznura i rozej­rzał się nerwowo.

- Hej! Tutaj! - zawołał Valder.

Starzec wreszcie zauważył Valdera, wstał i spojrzał na niego z wyraźnym zdziwieniem.

- Kim jesteś, do diabła? - zapytał.

Mówił po ethsharyjsku. Valder odetchnął i przyjrzał mu się uważnie.

Starzec był niski i chudy; miał splątaną brodę i zwichrzone si­we włosy, ścięte nierówno na wysokości ramion. Szara szata by­ła czysta, lecz bardzo wytarta; miała wyblakłe łaty na łokciach, a tu i tam sprane plamy. Szpiczasty szary kapelusz upadł na zie­mię, gdy jego właściciel wstawał. Z jednej strony opasującego talię sznura zwisała skórzana sakiewka, a z drugiej sztylet w po­chwie, którego przedtem Valder nie zauważył. Prawa dłoń star­ca spoczęła na rękojeści. Stopy miał bose, oczy szeroko otwarte, a usta rozchylone w zdumieniu.

Mimo sztyletu nie wydawał się groźny; przede wszystkim broń wciąż tkwiła w pochwie, a doświadczony wojownik wyjął­by ją odruchowo. Valder domyślał się, że starzec jest pustelni­kiem i pewnie od lat nie widział innego człowieka. Zdumienie obecnością przybysza było oczywiste.

- Zabłądziłem i jestem sam - odparł Valder.

Starzec patrzył na niego przez chwilę, po czym zawołał:

- Nie o to pytałem.

Mówił z irytacją. Jego zaskoczenie przeradzało się w gniew na intruza.

- Jestem żołnierzem. Odłączyłem się od swojej jednostki. Nie spodziewałeś się chyba, że podam ci imię? Możesz przecież być nieprzyjacielskim magiem. Jeśli zdradzę ci imię, zyskasz nade mną władzę.

Starzec zmrużył oczy i skinął głową, uznając rację Valdera. Potem skinął lewą ręką, by przybysz się zbliżył. Prawa wciąż spoczywała na rękojeści sztyletu.

- Podejdź tu, żołnierzu - powiedział.

Z ręką na głowicy miecza Valder przedarł się przez kilka stóp trawy i parę jardów błota i trzcin. Wreszcie, chlapiąc, wyszedł na otaczającą chatę niewielką wysepkę suchego gruntu. Stał nieruchomo i czekał, aż starzec dokładnie go obejrzy. Nie zapo­minał o ścigających go trzech żołnierzach z północy, jednak nie ponaglał starca. Na razie nie warto go było straszyć.

- Ethsharyjczyk, co? - zapytał wreszcie starzec.

- Tak. Zwiadowca pierwszej klasy, z dowództwa zachodnie­go pod generałem Gorem.

- Zatem co tu robisz? W tej okolicy nie masz się za czym roz­glądać. - Nim Valder zdążył odpowiedzieć, starzec dodał nieo­czekiwanie szorstko: - Nie zanosi się chyba na bitwę, prawda?

- Zostałem odcięty od mojej jednostki na południu i ścigali mnie na północ. Walki wciąż toczą się daleko stąd. Myślałem, że możesz mi pomóc: pożyczyć łódź albo coś w tym rodzaju.

- Może i mogę. Nie mam łodzi, ale opowiedz mi o wszyst­kim i zobaczymy. - Wskazał drzwi i pierwszy wszedł do chaty.

Valder uśmiechnął się. Starzec miał twarz jak dziecko: łatwo było odczytać jego myśli. Najwyraźniej zapomniał, jak nad so­bą panować czy ukrywać emocje. Zbyt długo był sam. Valder wyraźnie widział, że początkowe zaskoczenie i zdziwienie star­ca zmieniło się najpierw w irytację na intruza zakłócającego ru­tynę dni, a potem w głębokie zaciekawienie. Nie był pewien, lecz domyślał się, że starzec pragnie także odrobiny ludzkiego towarzystwa. Nawet pustelnik czuje się czasem samotny.

Wszedł do chaty, pochylając głowę w drzwiach.


rozdział 2


Chcesz coś zjeść? - zapytał starzec, kiedy byli już w środ­ku chaty. - Nie - odparł krótko Valder. Pustelnik przystanął i obejrzał się na niego. - Stara magia krwawnika? Zaklęcie Wytrwałości, tak? Valder z oporem przytaknął. Nie spodziewał się, że starzec tak szybko odgadnie powód jego abstynencji. Gdyby jakakol­wiek żywność czy napój trafiły mu do ust, nawet gdyby wydzie­lał za dużo śliny, zaklęcie zostałoby złamane i musiałby szukać jedzenia lub nieść zapasy jak zwykły wędrowiec. Przyjęcie cze­gokolwiek od pustelnika było zatem wykluczone. Na nieszczę­ście pustelnik wiedział teraz, że Valder niesie ze sobą krwawnik, który - chociaż nie był bezcennym klejnotem - stanowił przed­miot rzadko spotykany i dość kosztowny, zwłaszcza w dziczy na północy, daleko od kopalni w Akalli.

Starzec najwyraźniej znał się trochę na magii, co zresztą Valder podejrzewał. Inaczej nie zgadłby tak szybko, dlaczego znu­żony wędrowiec odmawia pożywienia. Pustelnik odsunął się i otworzył okiennice, pozwalając gościowi rozejrzeć się po wnętrzu chaty. Valder zrozumiał, że go­spodarz dysponuje nie tylko pobieżną znajomością magii.

Podstawowe umeblowanie było proste i praktyczne. Pod jed­ną ścianą znajdowało się legowisko, złożone z materaca, podusz­ki i futer, pod drugą stał stół, na nim miska, dzbanek, kilka garn­ków i narzędzi kuchennych. Przy stole ustawiono wygodny wiklinowy fotel i dużą drewnianą skrzynię, mogącą służyć jako drugie siedzisko albo niski stolik. Były to jedyne zwyczajne meble. Ale pozostała cześć chaty wcale nie była pusta. Półki i szafki stały pod każdą ścianą, a regały zajmowały większą część podłogi. Wszystkie wypełniono po brzegi butelkami, fiol­kami, pudełkami, słojami i dziwacznymi przedmiotami. Dla Valdera stało się oczywiste, dlaczego pustelnik tak łatwo rozpo­znał Zaklęcie Wytrwałości.

- Jesteś magiem, prawda? - spytał.

O ile wiedział, tylko magowi mogły się przydać takie przed­mioty jak zmumifikowane nietoperze czy zwierzęce organy w but­lach. Czary, demonologia i teurgia miały własne ceremonialne de­koracje, ale te do nich nie należały.

Starzec rozejrzał się po półkach i usiadł w fotelu.

- Tak, jestem - przyznał. - A ty?

- Nie - odparł Valder. - Jestem tylko żołnierzem.

- Ale masz zaklęcie.

- Wydają je każdemu zwiadowcy, który rusza na patrol na dłużej niż dzień i noc. - Znów się rozejrzał, gdyż nagromadzo­ne tu artykuły robiły na nim wrażenie.

- Usiądź - poprosił pustelnik, wskazując drewnianą skrzynię. - Usiądź i powiedz, co się dzieje na świecie.

Stopy Valdera były zmęczone i obolałe - właściwie całe cia­ło miał zmęczone i obolałe. Z wdzięcznością usadowił się na skrzyni i na chwilę pozwolił sobie zapomnieć, że nie ma czasu na odpoczynek, gdyż ścigają go północerze. Buty mlasnęły ci­cho, pozbawione obciążenia.

- Zdejmij je - poradził mag. - Rozpalę ogień i wtedy je wy­suszysz. A ja jestem głodny, nawet jeśli ty nie możesz jeść. Nie korzystam z tego zaklęcia, jeśli tylko jest inne wyjście. Wynisz­cza człowieka, gdy trwa zbyt długo. Sam zresztą wiesz: może zniszczyć zdrowie. Jeśli nie boisz się, że zapach przełamie zaklęcie, przygotuję sobie kolację.

- Ogień byłby wspaniały - zapewnił Valder i schylił się, by zdjąć buty. - Nie chciałbym przeszkadzać; nie przejmuj siej i jedz.

Zdejmując drugi but, przypomniał sobie o prześladowcach.! Uświadomił sobie, że mogą się tu zjawić lada chwila, jeśli nie zgubił ich, wchodząc na bagna.

- Aha... Magu? - spytał. - Czy znasz język północy? Słońce zachodziło i zapadał już zmrok. Starzec wziął lampę na rybi olej i zapalił ją płomykiem, który wystrzelił z czubka palca. Kiedy knot już się jarzył, zamknął palec w dłoni, by zdu­sić płomień, a potem obejrzał się na gościa.

- Nie - odparł. - Nie było mi to potrzebne. A dlaczego pytasz?

- Ponieważ ściga mnie imperialny patrol. Powinienem wcześ­niej ci o tym powiedzieć. Zauważyli mnie cztery dni temu i od tego czasu podążają za mną. Jest ich trzech, jeden to czarownik, a przynajmniej jeden to shatra.

- Sprowadziłeś ich tutaj? - Głos starca zgrzytnął nieprzyje­mnie.

- Tego nie jestem pewien. Może ich zgubiłem. Nie spodzie­wali się, mam nadzieję, że spróbuję przekroczyć bagna, i ufam, że ich tropiciele, jeśli takich mają, nie potrafią śledzić przez wo­dę. Gdybyś mówił ich językiem, to mógłbyś ich przekonać, że mnie tu nie ma. W końcu tak daleko na pomocy spotkanie ko­goś od nich jest równie prawdopodobne jak kogoś od nas, na­wet tu, na wybrzeżu. Gdybyś nie odpowiedział po ethsharyjsku, kiedy zawołałem, nie wiedziałbym, po której jesteś stronie. Spróbowałbym cię ominąć i iść dalej. Może zdołałbyś ich prze­konać, że faktycznie cię ominąłem?

- Żałuję, że przemówiłem po ethsharyjsku! Nie znam ich ję­zyka, nie oszukam ich nawet przez chwilę. Do licha, przybyłem tutaj, żeby trzymać się z dala od wojny, a nie żeby się pakować w starcie z shatra!

-Zastanawiałem się, dlaczego tu jesteś. Jeżeli zdezerterowałeś, to masz szansę na ułaskawienie; pomóż mi wyrwać się tej trójce.

- Wcale nie...

Na zewnątrz rozległ się jakiś krzyk. Mag przerwał w pół sło­wa. Krzyczący używał chrapliwego pomocnego języka.

- Niech to licho! - powiedział pustelnik. Sięgnął na półkę po grubą księgę w skórzanych okładkach.

- Słuchaj, spróbuję wymknąć się i odciągnąć ich od ciebie - odezwał się Valder z nagłym poczuciem winy. - Nie miałem za­miaru sprowadzać na nikogo kłopotów. - Mówiąc to, wstał, zo­stawił buty i niepewnie ruszył do drzwi.

Mag nie zwracał na niego uwagi. Desperacko przewracał kart­ki grubego tomu i mruczał coś do siebie.

Valder wychylił się przez drzwi i odskoczył, gdy strumień czerwonego ognia przemknął obok i rozdarł ciemność o kilka cali od jego twarzy.

Rozległy się trzy ostre trzaski, a potem niesamowity gwizd, gdy czarodziejskie pociski przemknęły przez wnętrze chaty mniej więcej na poziomie piersi i o włos minęły ramię Valdera. Gwizd urwał się z trzema kolejnymi trzaskami, kiedy pociski przebiły pomocną ścianę chaty.

Nie całkiem pewien, jak się tam znalazł, Valder odkrył, że le­ży na klepisku. Uniósł głowę i zobaczył, że mag wciąż stoi z księgą w ręku, patrząc w oszołomieniu na dziury w ścianie.

- Na dół, magu! - zawołał Valder. Starzec nie poruszył się.

- Nic ci się nie stało?! - krzyknął przestraszony Valder.

- Co? - Starzec drgnął.

- Magu, lepiej połóż się na ziemi, i to szybko. Na pewno spróbują znowu.

- Aha. - Mag w jednej chwili znalazł się na czworakach, nie wypuszczając książki. - Co to było? - zapytał, zerkając na dziury.

- Nie wiem - odparł Valder. - Jakieś piekielne północne czary. Mag spojrzał na żołnierza w słabym świetle olejowej lampy i szarości zmierzchu. Splątana broda sięgała prawie podłogi, a szata podwinęła się nieco, odsłaniając chude kostki.

- Czary? Nie znam się na czarach.

- Ja też nie - odparł Valder. - Ale oni tak. - Wskazał kciu­kiem południową ścianę.

Starzec zerknął na trzy otwory. Smużka dymu unosiła się z księgi przeszytej jednym z pocisków. Pozostałe dwa rozbiły słoje, rozrzucając po podłodze odłamki szkła.

- Ochrona - powiedział. - Potrzebujemy ochrony przed cza­rami. - Zaczął szybko przewracać strony księgi.

Valder obserwował go uważnie. Żaden nowy atak nie nastą­pił, co wydawało się dobrym znakiem. Pomyślał, że wrogowie mogą czekać, aż ktoś się poruszy i stanie ich celem. Jeśli tak, to długo poczekają - nie jest przecież durniem.

Starzec przerwał poszukiwania, uderzył dłonią w otwartą księgę spojrzał na Valdera z gniewem i łękiem. Co to było? - zapytał. - Musze wiedzieć, przed czym mam się bronić.

- Nie wiem, czym były te rzeczy, które przebiły ścianę, ale wiem kto je posłał. Mówiłem ci: ściga mnie północny patrol.

Shatra! Wiesz kim są shatra, prawda?

- Nie jestem głupcem, żołnierzu. Shatra to demony-wojownicy. - Mniej więcej; wyglądają jak ludzie, ale walczą jak demony.

- Niech cię diabli, żołnierzu! - wybuchnął mag. - Przybyłem tutaj, żeby uciec od wojny!

- Już mi mówiłeś. Powiedz to im, może nie będą cię nacho­dzić. Nie sądzę, żeby mieli coś przeciwko ethsharyjskim dezer­terom.

- Nie musisz mnie obrażać, nie jestem dezerterem. Nigdy nie byłem w wojsku. Pobierałem nauki cywilnego doradcy, a nie maga wojskowego. Trzydzieści lat pracowałem jako doradca, nim wycofałem się i przybyłem tutaj, żeby prowadzić badania.

- Badania? - Valder odruchowo schylił głowę, gdy kolejny pocisk ze świstem przemknął przez chatę. Wpadł przez otwarte okno, a wylatując, przebił pudełko szarobrązowego proszku i pozostawił za sobą opadający wolno obłok pyłu. - To znaczy badania magiczne?

- Tak, badania magiczne. - Skinął ręką w stronę najbliższych zastawionych półek.

- Och. - Valder patrzył na starca zdumiony. - A ja uważałem, że ukrywasz się tu z tchórzostwa! Wybacz mi, że źle cię oceni­łem. Masz więcej odwagi niż ja, skoro prowadzisz eksperymen­ty z magią.

- Nie jest tak źle - odparł skromnie starzec. Strzepnął pył, który osiadł mu na rękawie i na książce.

- Słyszałem, że średnia długość życia magów badawczych to dwadzieścia trzy dni robocze - dodał Valder.

- Tak, ale mówisz o badaniach wojskowych! Ja się tym nie zajmuję. Żadnych ognistych zaklęć, run śmierci ani bojowych rydwanów. Pracowałem nad animacją i byłem bardzo ostrożny.

Poza tym używam wielu zaklęć ochronnych. Tego właśnie do­tyczy ta księga. Takie zaklęcia były specjalnością mojego mist­rza.

- Zaklęcia ochronne?

- Oczywiście.

- A znasz zaklęcia, które powstrzymają tych trzech?

- Nie mam pojęcia. Sam wiesz, żołnierzu, jaka jest magia: to trudna dziedzina, nie da się powiedzieć, jak działa nowe zaklę­cie, jeśli w ogóle działa. Jak dotąd w swoich badaniach nie osiąg­nąłem wyników, na jakie liczyłem. Owszem, pojawiło się parę interesujących wniosków, lecz nie wiem, czego mógłbym użyć przeciwko shatra. Demony nie przypominają ludzi ani zwierząt, a shatra to półdemony, prawda? Mam zaklęcie, które może nam pomóc... Niewiele to, ale najlepsze, co mogłem znaleźć w po­śpiechu. Nie zajmie więcej czasu, niż mamy, ani nie wymaga odczynników, których nie posiadam. To urok awersji. - Pod­niósł się na kolana i porwał z niskiej półki słój i nieduże drew­niane pudełko.

Valder znieruchomiał i nasłuchiwał przez chwilę.

- Mam nadzieję, że potrafisz to zrobić szybko. Słyszę, że coś się tam rusza.

Pustelnik przerwał pracę, ściskając w dłoni garstkę zielonego proszku.

- Nie słyszę... - zaczął.

Reszta jego słów utonęła w narastającym ryku, gdy dach cha­ty zniknął w kuli ognia. Mrugając i osłaniając oczy od blasku, Valder chwycił kościstą rękę starca i bezceremonialnie pociąg­nął go po podłodze. Głowę trzymał nisko i uchylał się przed pa­dającymi ze wszystkich stron płonącymi odłamkami.

Mag sypnął proszkiem na nich obu, machnął wolną ręką i po­wiedział coś niezrozumiałego. Tam, gdzie upadł proszek, błys­nął jasny błękit; wydawał się chłodny na tle pomarańczowego , blasku płonącej strzechy. Potem starzec chwycił za sztylet u pa­sa i wrzasnął:

Wciąż ściskając lewą dłonią przegub starca, Valder dobył miecza i dźgnął ścianę nad jego legowiskiem.

Tak jak przypuszczał, gładka powłoka była tylko cienką war­stwą wysuszonego błota, a ścianę zbudowano z trzciny. Błoto ła­two odpadło i mógł wyciąć otwór przez suche źdźbła. Po chwili byli już na zewnątrz; stoczyli się do brudnej wody. Mag otrząsał się gniewnie, a Valder rozglądał się, poszukując przeciwników.

Zauważył kogoś po lewej stronie.

- Leż spokojnie - szepnął starcowi do ucha.

Pustelnik chciał zaprotestować, Valder szturchnął go rękoje­ścią miecza.

- Nie, posłuchaj - upierał się mag. - Mam zaklęcie, które może tu pomóc.

Żołnierz zerknął na ciemną postać wroga, który stał w sporej odległości i wyraźnie nie zdawał sobie sprawy, że tu są. Potem spojrzał na szalejące na dachu płomienie.

- No to dalej - powiedział. - Ale szybko i cicho.

Starzec kiwnął głową, aż poleciały krople wody, potem wy­jął sztylet i ukłuł Valdera w dłoń.

- Co jest, do...? - Żołnierz cofnął rękę; rana była tylko dra­śnięciem, ale zabolała.

- Potrzebuję twojej krwi - wyjaśnił mag.

Rozsmarował krew na przedramieniu Valdera, pomazał kil­koma kroplami twarz i szyję. Potem skaleczył własną rękę i podobnie naznaczył krwią siebie.

Za nimi ogień pożerał ściany chaty, pomarańczowym blas­kiem oświetlając krąg mokradeł. W mętnej wodzie odbicia wy­glądały jak labirynt płomieni. Valder wiedział, że gdzieś wśród czerni, poza oświetlonym obszarem, czekają północerze. Nie wi­dział ich jeszcze, gdyż ogień nie pozwalał oczom przyzwyczaić się do ciemności, a z zaklęcia nocnego widzenia nie zostało już nic. Żałował, że nie ma jednej z masek czarowników, których wrogowie używali, by widzieć w mroku; były niewygodne i ciężkie, ale chyba nie zużywały się tak jak magiczny wzrok.

Starzec mamrotał jakąś inkantację, odczyniając swoją magię, czymkolwiek była. Valder kolejny raz zastanowił się, czemu Ethshar wykorzystuje magię o wiele częściej niż Imperium, a czary o wiele rzadziej. Ta różnica preferencji magicznych nie była nowym problemem; dziesiątki razy dyskutował o tym z to­warzyszami w obozie. Wszyscy wiedzieli, że Imperium korzysta z demonologii, a Ethshar z teurgii, ale to było rozsądne, gdyż bo­gowie stali po stronie Ethsharu, a demony po stronie Imperium. Magia i czary nie miały takich ograniczeń, a jednak mag na pół­nocy był rzadkim zjawiskiem, niemal równie rzadkim, jak cza­rownik na południu. Wydawało się, że obie strony niezbyt czę­sto zatrudniają czarodziejki, co zresztą było kolejną tajemnicą.

Wytrzeszczył oczy w ciemności i znowu dostrzegł żołnierza z północy, na samym brzegu kręgu światła. To prawdopodobnie ten, pomyślał, który podpalił chatę. Z wolna okrążał płomienie, najwyraźniej szukając śladów ucieczki swoich ofiar. Valder roz­poznał w jego ręce jedną ze skomplikowanych metalowych róż­dżek, używanych przez wojskowych czarowników. Zrezygnował z myśli o starciu z tym człowiekiem sam na sam i o zabiciu go, zanim nadejdą jego towarzysze. Taka różdżka mogła roze­rwać człowieka na strzępy niemal natychmiast i z odległości dwunastu kroków.

Coś wewnątrz płonącej chaty wybuchło z trzaskiem; brzęknęło szkło. Valder przypomniał sobie półki i szafy pełne słojów i pudełek. Domyślał się, że eksploduje jeszcze kilka, kiedy tyl­ko dotrą do nich płomienie.

Nieprzyjacielski żołnierz obejrzał się, trzymając w pogoto­wiu różdżkę. Valder rozpaczliwie i bezskutecznie szukał jakie­goś sposobu wykorzystania tej chwili zaskoczenia. Gdyby ów człowiek się zbliżył, pojawiłaby się możliwość ataku. Na bliski dystans czary byłyby nie lepsze od miecza, a nóż mógłby się okazać najlepszy. Pomyślał o sztylecie maga i nagle uświadomił sobie, że inkantacja ucichła. To przypomniało mu o krwi i zerk­nął na zranioną rękę.

Ze zgrozą otworzył usta. Zamiast zwykłego zadrapania zoba­czył rozcięte do kości ciało i gęstą, na wpół skrzepniętą krew. Kiedy otworzył usta, wylało się jej więcej; popłynęła po brodzie w błoto. A jednak nie czuł bólu, nie licząc lekkiego kłucia w ręce.

Zdziwiony i przestraszony, spojrzał na maga i cofnął się mimowolnie. Starzec był na pewno martwy. Skórę miał białą jak trup, z szarosinymi plamami. Krew wyciekała mu z nosa i ust, ręka by­ła straszliwie okaleczona, a gardło rozcięte aż po kręgosłup.

- Bogowie! - syknął Valder. Widocznie zaklęcie się nie uda­ło. Słyszał, że czasem obracają się przeciwko magom. Właśnie takie przypadki sprawiały, że badania magiczne były śmiertelnie groźne.

Starzec uśmiechnął się. Jego twarz, cała pokryta na wpół za­krzepłą krwią, była ohydna.

- Krwawe Oszustwo - szepnął. - Okropnie wygląda, prawda?

- Ty żyjesz? - Valder nie mógł w to uwierzyć, mimo że sta­rzec ruszał się i mówił.

- Oczywiście, że żyje. Ty też, a wyglądasz pewnie gorzej ode mnie. To prosta, ale skuteczna sztuczka. Armia z niej nie korzy­sta?

- Nie wiem - przyznał Valder, patrząc z fascynacją na pustel­nika.

- W każdym razie jest dobra. Jeśli jej nie używają, to są głup­cami. A teraz zamknij się i leż nieruchomo. Pomyślą, że jeste­śmy martwi.

Valder patrzył jeszcze przez chwile na starca, po czym opadł na plecy i starał się wyglądać na trupa. Coś jeszcze rozpadło się w płomieniach, rozległ się głośny trzask. Valder odgadł, że za­walił się regał, a zawartość posypała się na podłogę. Zerknął jeszcze na pustelnika i zobaczył, że nie śmieje się już .ze swojej sztuczki. Twarz wykrzywiał mu gniew i ból na myśl o zniszczo­nym domu i dorobku życia.

Kątem oka Valder zauważył, że wrogi żołnierz robi coś przy różdżce - może jakiś mistyczny gest, a może tylko coś popra­wiał. Potem uniósł ją na wysokość piersi i skierował na resztki płonącej chaty. Czerwone strumienie światła przeszyły powietrze i boleśnie podrażniły wzrok Valdera. Płonąca ruina zapadła się z hukiem i zmieniła w dymiący stos o wysokości najwyżej dwóch stóp.

Rozległ się głośny syk.

Czarownik raz jeszcze poprawił coś przy różdżce i znów z niej wymierzył; wydawało się, że coś przeskoczyło z różdżki na ru­inę. Z białym błyskiem i dźwiękiem jakby rozrywanego metalu dymiący stos zniknął w gradzie płonących odłamków. Pozostał f tylko krater.

Przez kilka sekund grudy wrzącego błota i płonące trzciny spadały na bagno wokół dwóch uciekinierów, spryskując ich obficie słoną wodą i mułem. Na szczęście żadna nie trafiła. Valderowi zdawało się, że niektóre wręcz skręcały w powietrzu, aby ich ominąć.

- Urok awersji - szepnął mag.

Zdawało się, że minęły całe godziny, nim znowu powróciła cisza i ciemność. Valder leżał nieruchomo. Przez długą chwilę jedynym dźwiękiem był syk palących się resztek, które gasły w bagnie. Potem usłyszał jakiś głos. Valder nie rozumiał słów.

- Wiesz, co mówi? - szepnął.

- Nie - odparł starzec. - Mówiłem ci, że nie znam ich języka. Ktoś inny odpowiedział pierwszemu i obaj się roześmiali!

A potem rozległ się chlupot stóp grzęznących w bagnie. Nawet nie próbowali się skradać.

- Myślą, że zginęliśmy - szepnął Valder.

- O to właśnie chodzi.

Leżeli nieruchomo, słuchając chlupotania kroków. Kiedy dźwięk ucichł na chwilę, Valder zaryzykował szybkie spojrze­nie. Zobaczył dwóch wrogów z pochodniami, szukających cze­goś wokół krateru. Jeden zatrzymał się, przyklęknął i pokazał coś towarzyszowi. Valder wytężył wzrok; nie był pewien, ale przedmiot wyglądał jak spalona kość.

Żołnierze wymienili parę słów w swoim języku, jeden z nich zaśmiał się krótko i nieprzyjemnie, a potem rozejrzeli się po mo­kradłach. Valder zamarł. Wzrok przeciwnika spoczął dokładnie w miejscu, gdzie leżeli dwaj Ethsharyjczycy. Mężczyzna krzyk­nął coś do swojego towarzysza, i ruszył w ich stronę, znikając z pola widzenia Valdera, który nie odważył się poruszyć oczami.

Po chwili obuta noga stanęła w błocie tuż obok, a dłoń szarp­nęła go za włosy i pociągnęła do góry. Zabolało, ale Valder wciąż był bezwładny - nie reagował, udając trupa. Krew ściekała mu z brody.

Przez chwilę myślał, czy nie wyciągnąć noża i nie zaatako­wać z zaskoczenia, ale czarownik czekał, obserwował ich znad krawędzi krateru. Valder nie miał ochoty na samobójstwo, na­wet gdyby udało się zabrać ze sobą wroga. Miał po co żyć. Zwi­sał bezwładnie w uchwycie prześladowcy.

Mężczyzna upuścił go w końcu i Valder upadł ciężko w bło­to, poczuł ból, ale nie zareagował.

Żołnierz skończył z Valderem i przetoczył nogą starca. Ra­mię maga opadło, rozchlapując wodę.

Zadowolony, krzyknął coś, a potem odwrócił się i pomknął przez bagna. Po chwili Valder odróżnił kroki dwóch oddalają­cych się osób. Światło pochodni także przygasło, pozostawiając Ethsharyjczyków w mroku.

Kiedy kroki ucichły, Valder odczekał jeszcze chwilę, by zys­kać pewność. Twarz miał w błocie, w nosie czuł smród gniją­cych wodnych roślin. Wreszcie powoli uniósł głowę i rozejrzał się ostrożnie. Nie dostrzegł nawet śladu ludzkiej obecności - oprócz siebie i maga. Kilka iskier wciąż tliło się tu i tam wśród traw, owady brzęczały, oba księżyce stały na niebie, lecz noc była ciemna i cicha.

Wolno i ostrożnie podniósł się na kolana, potem wstał. Woda spływała z fałd przemoczonej tuniki i kiltu, wylewała się spod półpancerza. Gdy nikt nie krzyknął, nie pojawiły się światła ani błyski broni czarownika, schylił się i pomógł wstać mokremu, pokrwawionemu magowi.

Z początku starzec stanął trochę niepewnie i zaczął strzepy­wać brud z szaty. Otrząsał dłoń z błota i wody, nie zważał na strumienie cieknącej krwi. Kiedy uznał, że oczyścił się tak jak mógł, stanął i spojrzał przez mrok na krater, gdzie jeszcze nie­dawno stał jego dom.

Gdy uświadomił sobie, co widzi, podbiegł do Valdera zacis­kając pięści.

- Ty durniu! - wrzasnął. - Doprowadziłeś ich prosto do mnie! Zobacz, co zrobili!

- Nie krzycz - szepnął rozpaczliwie Valder. - Nie wiem, jak daleko odeszli ani jaki słuch mają shatra.

Mag umilkł, patrząc na odległą linię ledwo widocznych w świe­tle księżyca drzew. Kiedy nie pojawiły się żadne groźne postacie, wskazał oskarżycielsko na krater.

- Patrz tylko! - jęknął.

- Przykro mi - zapewnił Valder ze szczerym żalem. Nie­zręcznie rozmawiało mu się z kimś, kto wyglądał jak okaleczo­ny trup. - Nie wiedziałem, że zrobią coś takiego.

- Nie wiedziałeś - zadrwił mag. - No cóż, żołnierzu, teraz już wiesz. A co ja mam robić, skoro, szukając ciebie, zamienili w proch mój dom? I nawet nie zdążyłem zjeść kolacji!

- Przykro mi - powtórzył bezradnie Valder. - Jak mogę ci po­móc?

- Czy nie zrobiłeś już dosyć? Może po prostu idź sobie i zo­staw mnie samego? Księżyce stoją wysoko, będziesz dobrze wi­dział.

- Nie mogę tak po prostu odejść. Co tu sam zrobisz?

- Co ja zrobię? Powiem ci: odbuduję mój dom, jak go zbu­dowałem poprzednio, zdobędę jakoś materiały, choć nie mam pojęcia w jaki sposób, i dalej będę prowadził badania. Tak jak­by nigdy cię tu nie było, ty tępy idioto!

- Materiały? Wszystkie te butelki i słoje?

- Zgadza się, wszystkie słoje. Miałem tu wszystko, od krwi smoka po łzy dziewicy. Dwadzieścia lat starannego zbierania, oszczędzania i kombinowania. Bogowie tylko wiedzą, jak zdo­łam to zdobyć jeszcze raz.

- Zostanę i zrobię, co mogę, żeby pomóc.

- Nie chcę twojej pomocy! Po prostu odejdź!

- Ale dokąd mam pójść? Wrogi patrol uważa, że zginąłem, lecz wciąż jestem odcięty, setki mil za liniami przeciwnika. Równie dobrze mogę tu zostać i pomóc ci w odbudowie. Nie mam jak wrócić do domu.

- Nie chcę twojej pomocy. - Ton maga zmienił się ze słusz­nego gniewu w rozdrażnienie.

- Ale dostaniesz ją, chyba że znajdziesz sposób, bym mógł wrócić na przyjazne terytorium.

Mag spojrzał na niego z pogardą.

- Po prostu idź. Nikt nie będzie zaczepiał chodzącego trupa.

- Zaklęcie jest trwałe? - Valder był przerażony. Perspektywa ociekania iluzoryczną krwią przez resztę życia była, delikatnie mówiąc, nieapetyczna.

- Nie - przyznał starzec. - Zużyje się za dzień czy dwa.

- Dwa miesiące trwało, nim doszedłem tak daleko na północ!

- Przecież nie sprawie, że polecisz, skoro wszystkie moje za­pasy zniknęły! Nawet najprostsza znana mi lewitacja potrzebu­je odpowiednich odczynników, których już nie posiadam. - Za­stanowił się, ale nim Valder zdążył coś powiedzieć, podjął znowu: - Mam pewien pomysł. Daj mi swój miecz. Machasz nim dookoła, więc równie dobrze możemy go wykorzystać.

- Co? - Valder uświadomił sobie, że wciąż trzyma nagą broń. Nie schował jej do pochwy, odkąd wyciął przejście przez ścia­nę chaty i złapał odruchowo, kiedy wstawał z błota. - Po co ci miecz?

- Chcę się ciebie pozbyć, idioto.

- Jak? Zabijając mnie?

- Nie, oczywiście, że nie. Pewnie jesteś głupcem, ale to nie­wystarczający powód, żeby cię zabijać. Nikogo nie zabijam. Poza tym jesteś Ethsharyjczykiem, choć idiotą, a ja wciąż pozo­staję lojalnym obywatelem. Nawet tutaj.

- Więc po co ci mój miecz?

- Zaczaruję go. Rzucę na niego każde zaklęcie, jakie znam, każdy czar, jaki wymyślę, który pomoże ci przebić się z powro­tem i zniknąć z mego życia na zawsze.

- Możesz tego dokonać bez swoich odczynników?

- Coś mogę zrobić. Znam kilka zaklęć, które nie wymagają niczego dziwnego, a parę z nich jest całkiem niezłych. Kiedy skończę, może nie będzie to najpotężniejszy magiczny miecz na świecie, ale doprowadzi cię do domu. To obiecuję. Mam jedno zaklęcie, które sam wymyśliłem, i jestem pewien, że załatwi sprawę. Nie potrzebuję do niego żadnych odczynników, których nie znalazłbym na bagnie. Jeśli zostaniesz tu zbyt długo, mogę cię zabić, jesteś Ethsharyjczykiem czy nie, a żaden z nas chyba tego nie chce.

Valder niechętnie rozstawał się z bronią, choć propozycja by­ła kusząca. Tak naprawdę nie miał ochoty budować łodzi; nie był żeglarzem, a zbliżała się pora sztormów. Nawet nie potrafił pływać.

- Skąd mam wiedzieć, że mogę ci zaufać? - spytał.

Mag parsknął tylko.

- Nie musisz mi ufać. Jesteś dwa razy większy ode mnie i trzy razy młodszy. Jestem tylko słabym starcem, a ty wyćwi­czonym zdrowym żołnierzem. Choćbym miał miecz, i tak byś sobie ze mną poradził, prawda? Masz nóż za pasem, nie zostaniesz całkiem bezbronny.

Valder nie dał się przekonać.

- Jesteś przecież magiem, a nie zwykłym starcem.

- W takim razie, jeśli jestem magiem dostatecznie potężnym, żeby sobie z tobą poradzić, to jaką różnicę robi ten twój głupi miecz? Mam przecież własny sztylet, gdybym potrzebował ostrza do jakiegoś zaklęcia. Jedno albo drugie: albo jestem za stary i za słaby, żeby się mną przejmować, albo i tak mam już przewagę. Nie ma pośpiechu, żołnierzu. Do rana i tak nie rzucę żadnego zaklęcia, o którym warto by wspominać, bo muszę wi­dzieć, co robię. Możesz albo zniknąć stąd przed świtem, albo zostać i pozwolić zaczarować swój miecz. Możesz też zostać i zdenerwować mnie tak, że zamienię cię... w coś niesympatycznego. To i tak lepsze niż śmierć. Rób, co chcesz. W tej chwili spróbuję się trochę przespać. Sprawdzę, czy potrafię zapo­mnieć, że nie jadłem kolacji i że mój dom zmienił się w kupkę popiołu. A ty zrobisz, co zechcesz. - Odwrócił się i ruszył przez bagno ku wypukłej krawędzi krateru.

Valder stał jeszcze przez chwilę z mieczem w ręku, z bosymi stopami w rzadkim błocie, i zastanawiał się nad sytuacją. Po chwili wzruszył ramionami i podążył za starcem.


rozdział 3


Deszcz zaczął padać po północy, jak ocenił Valder, cho­ciaż chmury zakryły księżyce i trudno było ocenić czas. Na godzinę czy dwie przed świtem deszcz zrzednął i zmienił się w poranną mgłę. Kiedy promienie słońca zdołały przebić się przez listowie drzew na południowym wschodzie i rozlać na mokradłach, Valder był przemoczony i niewyspany. Najgorsze, że był straszliwie spragniony i wściekle głodny; nie wiedział, czy to z powodu chluśnięcia wody z bagien, czy stru­mieni krwi przy Krwawym Oszustwie. Coś jednak przełamało Zaklęcie Wytrwałości. Krwawnik wciąż leżał bezpiecznie w sa­kiewce, ale post został przerwany.

Mimo deszczu mag pozostał suchy, co Valder zauważył, kie­dy światło poranka ukazało siwe włosy starca - wciąż były roz­czochrane, brudne i wysmarowane fałszywą krwią, ale nie lepi­ły się do głowy. Uznał, że mag osiągnął ten godny zazdrości stan, utrzymując jakoś urok awersji.

Starzec jednak nie wyglądał na zadowolonego. O pierwszym brzasku poderwał się i zaczął przeszukiwać odpadki w kraterze, gdzie kiedyś stał jego dom. Na wszystkie strony chlapał nierze­czywistą posoką.

Nie wyglądało, żeby rzucał jakieś zaklęcie, ale Valder nigdy nie czuł się pewnie w kontaktach z obcymi magami dowolnego rodzaju; wiedział, że nie należy przeszkadzać im w pracy. Poza tym w świetle dnia trwające jeszcze efekty Oszustwa czyniły małego pustelnika niewypowiedzianie obrzydliwym.

Valder spędził noc między dwoma trawiastymi pagórkami, powyżej linii wody, ale osłonięty od wiatru. Teraz usiadł na szczycie jednego z nich i obserwował starca. Pustelnik usłyszał go i obejrzał się.

- A, jesteś, żołnierzu - powiedział. - Widziałeś coś do je­dzenia?

- Nie - odparł Valder. - A ty?

- Też nie, a jestem głodny. Już od paru godzin burczy mi w brzuchu. Jak wiesz, straciłem kolację.

- Wiem. Ja też jestem głodny i spragniony.

- Aha, zaklęcie się przełamało, tak? Nie powiem, że mi przy­kro, po tych wszystkich kłopotach, jakie na mnie ściągnąłeś. Za drzewami płynie czysty strumień - poinformował, wskazując mniej więcej na pomocny wschód. - Jeśli znajdziesz coś, czym można nabrać wody, przynieś trochę. Sam możesz się napić na miejscu, to mnie nie obchodzi. Rozejrzę się, czy nie złapię ja­kiegoś śniadania, bo chyba nic nie zostało z mojej spiżarni. Mo­żesz przy okazji przynieść trochę drewna, żebym mógł ugoto­wać to, co znajdę. Wszystko tu jest albo mokre, albo spalone.

Valder skinął głową. Głos maga nie brzmiał przyjaźnie, lecz przynajmniej starzec był skłonny do rozmowy.

- Zrobię, co będę mógł - obiecał.

- Dobrze. I daj mi swój miecz, muszę się mu przyjrzeć.

- Wciąż chcesz go jakoś zaczarować?

- Oczywiście. Jak inaczej zdołam się szybko ciebie pozbyć? Znalazłem tu parę drobiazgów; poradzę sobie. Teraz daj mi broń i poszukaj czegoś, co nie przecieka.

Valder wzruszył ramionami. Przekroczył rozsadzone resztki chaty, w których grzebał mag, i wręczył mu swój miecz razem z pochwą. W końcu, tłumaczył sobie, nie będzie mu potrzebny, kiedy pójdzie po wodę, a przydadzą się za to obie ręce. Północerze odeszli, a z innymi zagrożeniami poradzi sobie, albo ucie­kając, albo sztyletem.

Starzec przyjął broń i obejrzał pobieżnie, oceniając mało ozdobne lecz praktyczne wykonanie, gardę, proste ostrze bez żadnych ornamentów. Skinął głową.

- Nada się doskonale. Przynieś wodę. Valder, bez słowa, zaczął szukać pojemnika.

Przy pierwszym obejściu krateru nie znalazł niczego odpowiedniego, ale gdy rozejrzał się po zboczach, zauważył górną połowę bardzo dużego szklanego słoja. Pokrywka wciąż była mocno przykręcona. Valder miał nadzieję, że to wystarczy. Uważając na ostre krawędzie, chwycił pod pachę naczynie i ruszył w kierun­ku, który wskazał mu starzec.

Jednak w przeciwieństwie do maga żołnierz nie przeżył dłu­gich lat na bagnie i nie poznał wszystkich jego zakamarków. Musiał brnąć przez błotniste rowy, wspinać się na sypkie wy­dmy, przekraczać morskie zatoczki, przeciskać przez trzciny i wysokie trawy. Bose stopy pokryły się zadrapaniami i skale­czeniami, a przemoczone skarpety rozpadały się w strzępy.

W końcu zrezygnował z trasy na wprost i skręcił ku najbliż­szemu skrawkowi suchego lądu. Potem ruszył na północ pod gałęziami sosen, wzdłuż brzegu bagna. Wreszcie trafił na stru­mień i uznał, że to ten, o którym mówił pustelnik.

Woda była czysta, ale słonawa, ruszył więc w Gorę, przekli­nając maga.

Mniej więcej pięćdziesiąt sążni od miejsca, gdzie pierwszy raz spróbował wody, strumień spływał przez kamienie, rozle­wając się szeroko z jednego jeziorka do drugiego wzdłuż wąs­kiej kamiennej ścieżki po zboczu wzniesienia. Woda w górnym jeziorku była świeża, słodka i zimna. Valder położył się na brzuchu i pił łapczywie.

Kiedy uniósł głowę, na moment zaszokował go widok krwi spływającej strumieniem. Potem przypomniał sobie Oszustwo. Wybuchnął śmiechem.

Wypłukał słój, napełnił go i z ulgą stwierdził, że mieści roz­sądną ilość wody. Zostawił naczynie na brzegu, a potem rozej­rzał się za drewnem.

Wiedział, że świeża sosna dymi i trzaska. Każde drzewo, póki było zielone, nie paliło się zbyt dobrze, ale sosna wyjątkowo nie nadawała się na ognisko. Rozejrzał się, w nadziei że znajdzie coś lepszego.

Odkrył złamany konar, kiedyś może czubek drzewa, lecz te­raz jedynie wyschnięty i pokrzywiony kawał drewna, długi na wzrost Valdera i gruby jak przedramię. Połamany, z kupką drob­nych gałązek, powinien się nadać.

Zebrał do sakwy gałązki i suche igły na rozpałkę, potem chwycił połówkę słoja, w drugą rękę wziął konar i ruszył z pow­rotem.

Teraz droga okazała się o wiele trudniejsza. Chociaż znał już teren, musiał pokonać dodatkowe problemy w postaci ciągnięte­go drewna i odwróconego słoja z wodą. Starał się też, by drew­no, i tak wilgotne po porannym deszczu, nie zamokło jeszcze bardziej. To ostatnie okazało się na bagnie prawie niemożliwe. Zdołał jednak dotrzeć do krateru, mocząc tylko jeden koniec ko­naru. W zaimprowizowanym pojemniku zostało już niewiele wody.

Starzec nie od razu zauważył jego powrót. Pochylony nad mieczem, czubkiem palca wypisywał w powietrzu o cal nad klingą lśniące błękitne runy. Valder spostrzegł, że fałszywe ra­ny maga powoli znikają, a na twarz powróciły rumieńce. Rzu­cił konar na ziemię, postawił obok naczynie, po czym się rozej­rzał.

Pustelnik zaprowadził coś w rodzaju porządku i zmienił kra­ter z miejsca zniszczenia w obóz wśród ruin. W pobliżu leżał stos krabów; Valder domyślił się, że będą śniadaniem, choć nie miał pojęcia, jak ktokolwiek mógł znaleźć ich tak wiele i tak szybko w tych wodach. Wokół siebie starzec ułożył rozmaite elementy swoich tajemniczych materiałów: fragment czaszki, małe błyszczące kamienie, odpryski jakichś minerałów i pięć ogarków świec. Valdera zdumiał fakt, że świece przetrwały pie­kło ostatniej nocy.

Przez długą chwilę zastanawiał się, czy powinien znaleźć so­bie jakieś zajęcie. Wreszcie jednak mag uniósł głowę.

- Przyrządź kraby, dobrze? - powiedział. - Ugotuj, jeśli uwa­żasz, że to naczynie utrzyma wodę.

Valder spojrzał na kraby, potem na pęknięty słój i znowu na maga.

- Myślałem, że byłeś spragniony - zauważył.

- Nie. Jestem głodny. To ty byłeś spragniony. Gotuj kraby. Poirytowany Valder zgarnął cztery kraby do słoja i zaczął rozpalać ognisko. Bez kłopotu połamał drewno na odpowiednie kawałki i ułożył nad igłami. Odkrył jednak, że gałązki są wciąż wilgotne po deszczu, choć wybierał najsuchsze, jakie znalazł przyklęknął, powstrzymując przekleństwa, żeby przypadkiem nie powiedzieć czegoś, co pozwoli demonom przeszkodzić w zaklęciu maga, i raz za razem bez skutku krzesał iskry.

Po kilku minutach przysiadł na piętach i zauważył, że starzec stoi obok niego. Mag bez słowa wyciągnął palec, który zapło­nął na czubku jak świeca z paznokciem zamiast knota - tak jak zeszłej nocy, gdy zapalał lampę. Wsunął palec w stosik igieł, a te zapłonęły natychmiast. Zgasił płomyk, chowając palec w pięści, a drugą ręką posypał płomienie żółtym proszkiem. Wymówił jakieś obce słowo. Ogień z nagłym hukiem ogarnął całe drewno i słój. Po sekundzie gałązki płonęły już równym płomieniem, a po chwili woda zaczęła parować.

- Zawołaj mnie, kiedy będą gotowe - polecił starzec i wrócił do miecza.

Valder obserwował go; sam siebie próbował przekonać, że mag nie jest przyzwyczajony do kontaktów z ludźmi i nie ma pojęcia, jak irytujące jest jego zachowanie. Kiedy starzec usiadł ze skrzyżowanymi nogami obok miecza i rozpoczął kolejny ciąg tajemniczych gestów, Valder odwrócił się do swojego zaimpro­wizowanego garnka i zaczął sztyletem nakłuwać kraby - o wiele gwałtowniej, niż wymagała tego sztuka kulinarna.

Próbował zmusić się do zachowania spokoju. Uciekł imperial­nemu patrolowi, a właściwie to ten stary dureń ocalił mu życie swoimi zaklęciami. Mag powiedział, gdzie znaleźć wodę, zatrosz­czył się o żywność, rozpalił ogień, kiedy Valder nie potrafił. Nie było żadnych powodów do irytacji oprócz całkowitego lekcewa­żenia przez starca zwykłych zasad dobrego wychowania. Valder zawsze miał szacunek dla takich drobnych uprzejmości; wiele razy je wykorzystywał, by zażegnać bójki w koszarach. Zastana­wiał się, czy dwa miesiące samotności w lesie i cztery dni roz­paczliwej ucieczki mogły tak wpłynąć na jego zachowanie, by usprawiedliwił nieuprzejmość pustelnika.

Kiedy kraby nadawały się do jedzenia, był już spokojny. Cie­pło ognia przepędziło z jego włosów i ubrania wilgoć deszczu, mgły i bagna, a lepsze samopoczucie fizyczne wpłynęło na po­prawę nastroju.

- Magu! - zawołał. - Śniadanie gotowe!

Przez kilka sekund jedyną odpowiedzią było bulgotanie wody w pękniętym słoju i trzaskanie płonących gałązek. Wreszcie mag przerwał tajemnicze gesty.

- Trzymaj je na ogniu, dobrze? - odparł. - Nie mogę teraz odejść...

- Jak chcesz.

Valder wzruszył ramionami. Nożem wyłowił kraba i usiadł, żeby go zjeść.

Zjadł trzy z czterech - jak można się spodziewać tak daleko na północy, żaden nie był zbyt duży. Wrzucił trzy następne, oparł się plecami o wzgórek i siedząc wygodnie, obserwował starca.

Ogarki paliły się, a dym wił nienaturalnie, tworząc coś, co przypominało poszarpaną, zawieszoną w powietrzu koronkę. Miecz stał pionowo, bez podparcia, w samym środku kręgu. Żołnierz nie miał wątpliwości, że mag robi coś z jego bronią, jednak nie miał pojęcia co.

Głosem zaskakująco potężnym, jak na tak niskie, wychudłe ciało, starzec rzucił pojedyncze słowo, którego Valder nie zro­zumiał. Miecz i dym znieruchomiały w powietrzu. Mag wstał, rozłożył ramiona, obszedł bokiem kolumnę zestalonego dymu, potem odwrócił się i podszedł do ogniska.

- Pożyczę sobie twój nóż, żołnierzu. Wszystkie moje straci­łem albo są w użyciu. - Skinął ręką i Valder po raz pierwszy zau­ważył, że pod mieczem stoi na ostrzu sztylet maga, który wiruje i lśni srebrzyście dużo mocniej, niżby to tłumaczył blask słońca. Wzruszył ramionami i podał starcowi nóż.

Mag zjadł w milczeniu wszystkie cztery ugotowane kraby, łapczywie pochłaniając mięso. Skończył i rzucił skorupy w mo­kradło.

- Magia wzmaga apetyt - wyjaśnił - a od dymu zaschło mi w gardle. Przynieś więcej wody, żołnierzu, jeśli nie masz nic in­nego do roboty.

- Najpierw oddaj mi nóż - odparł Valder. Nie warto było wy­silać się na dyskusję czy uprzejmość wobec pustelnika.

Mag podał mu sztylet i Valder niechętnie ruszył do strumienia.

Przez resztę dnia na przemian siedział, nic nie robiąc, albo no­sił wodę i drewno, a raz trzy czarne sosnowe szyszki, których mag potrzebował do swych zaklęć. Odkrył, że czarne sosnowe szyszki są rzadko spotykane - większość była brązowa albo sza­ra. Wreszcie znalazł samotne niebieskawe drzewo, gdzie rosły pożądane obiekty.

Słońce sunęło przez pochmurne niebo i opadało ku morzu, a mag wciąż rzucał swe zaklęcia. Ogniste rany i splatający się dym były tylko dwoma z wielu dziwacznych efektów, które za­obserwował Valder. Coraz częściej zastanawiał się, co właści­wie starzec wyczynia z jego mieczem.

Dobrze po zachodzie słońca zdrzemnął się wreszcie przy ogniu, podczas gdy mag rył w ziemi ogniste czerwone linie, używając przy tym jakiegoś złotego przedmiotu. Obraz ten wy­dał się Valderowi dziwnie odpychający.

Obudził go głośny plusk i krzyk. Ocknął się i odruchowo sięg­nął po miecz, którego nie było. Rozejrzał się przestraszony.

Ognisko prawie wygasło, zniknął też magiczny blask. Nie by­ło run w powietrzu, linii na ziemi ani magicznych ostrzy. Dopie­ro po chwili zdołał rozpoznać rozmazany kształt w mroku.

Mag zbliżał się, niosąc oburącz wsunięty do pochwy miecz.

- Masz, żołnierzu - rzekł, podając mu broń. - Weź swój pie­kielny miecz i wynoś się stąd!

- Co? - Zaraz po przebudzeniu Valder nie był w najlepszej formie. Spojrzał tępo na całkiem zwyczajną pochwę i rękojeść.

- Mówię, że skończyłem z twoim mieczem. Są na nim wszyst­kie zaklęcia, jakie mogłem rzucić w tych okolicznościach. Jeże­li nie doprowadzi cię bezpiecznie do domu, to w żaden inny sposób nie mogę ci pomóc. Weź go i idź. I nie wyciągaj, póki nie znikniesz za horyzontem.

Wciąż oszołomiony Valder przyjął miecz, przyglądał mu się chwilę, a potem zawiesił w zwykłym miejscu na pasie. O ile mógł dostrzec w słabym blasku żaru, miecz wyglądał całkiem tak jak wtedy, kiedy Valder tu przybył. Gdy przypiął go do pasa, sięgnął do rękojeści, by sprawdzić, czy lekko wychodzi z po­chwy - żołnierz musi czasem szybko dobywać broni.

- Nie, powiedziałem! - warknął mag, a koścista dłoń chwyci­ła go za przegub. Patrząc na tę dłoń, Valder odruchowo zareje­strował zniknięcie ostatnich śladów Krwawego Oszustwa. – Nie wolno go tutaj wyciągać! To niebezpieczne! Nie wyjmuj miecza, dopóki nie będzie ci potrzebny, a nie będzie, póki się stąd nie od­dalisz.

- Jak chcesz - mruknął Valder i zdjął dłoń z rękojeści.

Mag uspokoił się.

- Tak już lepiej. Aha... Nadałem mu imię.

- Co? - Żołnierz wciąż był zbyt senny, by nadążyć za zmia­ną tematu.

- Dałem klindze imię. Teraz nazywa się Wirikidor.

- Wirikidor? Co to za unię, Wirikidor?

- Pradawne imię, żołnierzu. Pochodzi z języka tak starożytne­go, że nawet jego nazwa została zapomniana, i nie ma już śladu po ludziach, którzy nim mówili. Oznacza “zabójcę wojowni­ków”. Było częścią zaklęcia, jakie rzuciłem, więc teraz tak brzmi jego imię.

Valder zerknął w dół i z trudem powstrzymał odruch, by znów chwycić za rękojeść.

- Nie lubię nazywania mieczy. Inni tak robią, ale jakoś nigdy im to nie pomaga.

- Nie powiedziałem, że to ci w czymś pomoże, ale imię tego miecza brzmi teraz Wirikidor. Pomyślałem więc, że powinieneś o tym wiedzieć, skoro będzie należał do ciebie. To znaczy: po­winien należeć. Jest na nim uśpione zaklęcie, wariant Zaklęcia Prawdziwej Własności. Ktokolwiek dobędzie go pierwszy, sta­nie się właścicielem do końca swoich dni. Dopilnuj, żebyś to był ty, żołnierzu, a klinga będzie cię chronić.

- Jak będzie mnie chronić?

- Cóż... tego jeszcze nie jestem pewien.

- Będzie mnie chronić, jeśli jej dobędę, ale nie wolno mi do­być klingi, dopóki nie oddalę się stąd na kilka mil.

- Zgadza się.

- A co ma mnie chronić do tego czasu? Mag spojrzał na niego gniewnie.

- Twoje wrodzone umiejętności, oczywiście. Tyle że bę­dziesz nieuzbrojony, prawda? Musimy więc mieć nadzieję, że ochrona nie będzie ci potrzebna.

Valder był coraz bardziej rozbudzony i przytomny, dostatecznie, żeby uznać, że kłótnia z magiem może nie być zbyt rozsądnym po­sunięciem. - Zapytał jednak:

- Wszystko, co możesz mi o nim powiedzieć, to tylko to, że będzie mnie chronił?

- To wszystko, co mam zamiar ci powiedzieć, durniu! A te­raz bierz swój miecz i wynoś się stąd.

Valder rozejrzał się w ciemności; blask żaru sięgał na sążeń czy dwa od ogniska, a gęste chmury skrywały księżyc i gwia­zdy. Nie dostrzegł śladów słońca ani na wschodzie, ani na za­chodzie.

- Która godzina? - zapytał.

- Skąd mogę wiedzieć? Skończyłem zaklęcie dokładnie o północy, przynajmniej tak zamierzałem. Ale kłócisz się tu ze mną dość długo, żebym stracił rachubę, która jest godzina. Po północy, ale jeszcze przed świtem.

- Ja też nie wiem, starcze - rzekł Valder - ale nie ruszę się stąd do świtu. Zaczarowany miecz niewiele mi pomoże, jeśli potknę się i utonę w tym cuchnącym bagnie.

Mag przyglądał mu się gniewnie przez chwilę, wreszcie kiw­nął głową.

- Jak chcesz - burknął, odwrócił się i odszedł.

Valder obserwował jego znikające w mroku plecy i myślał, jak absurdalnie wygląda w złości tak drobny człowieczek. Po­tem usiadł i przyjrzał się znajomej pochwie u pasa. Nie dostrzegł żadnych różnic, a przecież mag pracował nad nią przez cały dzień i połowę nocy, z pewnością wykorzystując prawdzi­wą magię. Pragnienie, by wyjąć miecz i sprawdzić, czy klinga się zmieniła, było niezwykle silne. Valder żywił jednak szacu­nek dla wszelkiego typu magii. Jeśli starzec stwierdził, że to niebezpieczne, pewnie było niebezpieczne. Może na przykład w powietrzu pozostało dość rozproszonej magii, by wywołać reakcję z zaklęciem na mieczu?

A może, zastanowił się nagle, mag postanowił odpłacić mu za zniszczenie domu i raz dobyty miecz dokona straszliwej ze­msty, której starzec woli nie oglądać?

Valder odpędził tę myśl. Nie miał właściwie wyboru - musiał ufać pustelnikowi. Oparł się o wzgórek i szybko zasnął.


rozdział 4


Zbudził się ze sztywnymi obolałymi nogami. Wyprosto­wał je powoli, potem ugiął znowu, by trochę rozruszać. Gdy uznał, że ustoi, podniósł się i rozejrzał dookoła.

Słońce, co odkrył ze zdziwieniem, stało już wysoko na nie­bie; nie miał zamiaru spać tak długo. Nie zauważył ani śladu pustelnika.

Wytłumaczył sobie, że mag odszedł po wodę lub jedzenie. Postanowił poczekać, aż wróci, żeby się pożegnać przed drogą na południe. Następnym zmartwieniem było śniadanie. Rozej­rzał się odruchowo.

Garść niezjedzonych krabów zniknęła; podejrzewał, że po­służyły starcowi jako śniadanie. Pęknięty słój zniknął także, co potwierdzało teorię, że mag poszedł po wodę. Gdy jednak ro­zejrzał się dokładnie, uświadomił sobie z wolna, że zniknęło wszystko, co mogło nadawać się do użytku. Nic nie pozostało j w miejscu chatki - tylko popiół i strzaskane szkło. Stosy ocalonych magicznych materiałów zniknęły wraz z ich właścicielem.

Przekonał się, że miecz wciąż wisi bezpiecznie w pochwie j u pasa, i przyjął to z ulgą.

Nie mógł sobie wyobrazić, jak starzec uprzątnął wszystko tak dokładnie ani gdzie się oddalił z rzeczami. Zdziwiony, podszedł na brzeg krateru. Skrzywił się, kiedy odłamki szkła pokłuły mu stopy.

Pośrodku krateru wyryto runy - czarne na białym tle. Nie by­ły magiczne, przekazywały tylko wiadomość w zwykłym piśmie Ethsharu.

Znalazłem nowe miejsce”, informowały. “Nie wracam. Po­wodzenia”.

Brakowało podpisu, ale też w tych okolicznościach nie był potrzebny. Valder przyjrzał się słowom, potem wzruszył ramio­nami - Możliwe, że mag ukrył się gdzieś w pobliżu i wróci, gdy tylko Valder odejdzie; jeśli nawet, to już nie jego sprawa. Naj­widoczniej pustelnik wolał się rozstać bez dalszych rozmów, a Valder nie widział powodu, by się temu przeciwstawiać. Raz jeszcze się rozejrzał i ruszył przez bagno na południe.

Bez kłopotu dotarł do suchego lądu. W południe nie widział już ani nie czuł słonych mokradeł, choć lekki zapach morza wciąż był wyczuwamy w podmuchach z zachodu. Chciał jak najszybciej wrócić do swych towarzyszy i wydostać się z pust­kowia, lecz przystanął, gdy słońce sięgnęło zenitu. Potem usiadł gwałtownie na porośniętej mchem kłodzie.

Poranione stopy nie mogły nieść go dalej bez odpoczynku; powodem nie był dzisiejszy marsz - dwu-, może trzygodzinny, ale raczej wczorajsze wypadki i brak butów. Nie tracił czasu, by zdobyć coś, co zastąpiłoby obuwie spalone na popiół w chacie, lecz bez niego inaczej rozkładał się ciężar ciała, wzrastał nacisk na części stopy, które nie były do tego przyzwyczajone.

Nie był pewien, jakie zastępcze obuwie może znaleźć; nigdy dotąd nie stracił butów na patrolu. Nigdy nie słyszał o takim pro­blemie - ani na szkoleniach, ani podczas rozmów w koszarach. Kiedy para butów rozpadała się, była zastępowana kolejną. O ile pamiętał, tego jednego nigdy w wojsku nie brakowało.

Skarpety, które wciąż miał na nogach, zużyły się zupełnie, na podeszwach zostało tylko kilka nici; zdjął je z nóg i wyrzucił.

Jakby bolące stopy nie dokuczały dostatecznie, odczuwał też ostry głód. Po drodze napotkał dość strumieni, żeby gasić prag­nienie, ale nie mógł przecież jeść sosnowych szyszek, a jedyną zwierzyną, jaką spotkał, była wiewiórka i nie wpadł na pomysł, by ją ścigać.

Rozejrzał się po pustym lesie. Promienie słońca rzucały jasne plamy na poszycie z sosnowych igieł. Nie miał jedzenia - wy­szedł przecież tylko na dwudniowy zwiad, wyposażony w Zaklę­cie Wytrwałości. Kto mógł przewidzieć, że będzie potrzebował żywności? Dwa miesiące przetrwał bez jedzenia dzięki magii krwawnika, ale czar został złamany.

Nie miał też żadnych narzędzi, żeby zdobyć żywność. Posia­dał pas, procę, nóż i zaczarowany miecz, ale nic więcej. Miał także schowaną sztukę srebra, nie tyle na szczęście, ale raczej dlatego, że nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć, a nawet jedna moneta wystarczy czasem, żeby przekupić chłopa - cho­ciaż akurat w pomocnych lasach niewielu ich mieszkało. Zdołał zachować krzemień i krzesiwo, wciąż miał tunikę i pancerz, lecz hełm zgubił już dawno. W sakiewce bezpiecznie spoczy­wał krwawnik, chwilowo bezużyteczny, dopóki Valder nie znaj­dzie maga, który odnowi zaklęcie.

Zastanawiał się, czy pustelnik mógłby rzucić Zaklęcie Wy­trwałości. Był zły na siebie, że nie spytał, gdy miał okazję. Te­raz, nawet gdyby wrócił, pewnie nie odszukałby starca.

Oczywiście możliwe, że mag i tak nie mógłby mu pomóc. Valder wiedział, że rzucanie zaklęcia wymaga jakiegoś tajemni­czego proszku czy może dwóch, a zapasy pustelnika spłonęły i niełatwo będzie je uzupełnić.

Przemyślał dokładnie, czym dysponuje, i uznał, że do zdoby­cia żywności najlepsza będzie proca. Musi tylko znaleźć parę ka­myków, a przynajmniej kawałków drewna jako amunicji, no i zwierzę, które mógłby upolować.

Miecz był za duży i zbyt ciężki, by użyć go przeciwko wie­wiórce. Valder w zadumie przyjrzał się rękojeści u pasa. Może zdarzy się coś większego od wiewiórki...

Rękojeść wyglądała tak jak zawsze: prosta, funkcjonalna i dość brzydka; szary metal bez ornamentów i zdobień, zmięk­czona od potu skóra uchwytu, przewiązana zmatowiałymi mo­siężnymi drutami. Nie było w niej nic eleganckiego, nic przy­ciągającego wzrok. Nagle zastanowił się, czy mag w ogóle cokolwiek zrobił z mieczem. Wiedział przecież, że istnieją za­klęcia, które nie mają żadnego działania, jedynie wyglądają nie­zwykle magicznie - a przecież starzec nie miał praktycznie żad­nych odczynników. Może w swym gniewie, zrozumiałym po stracie domu, oszukał nieproszonego gościa sztuczkami i iluzja­mi. To by wyjaśniało, dlaczego zakazał dobywania miecza, póki sam nie zniknie; użycie broni wykazałoby pewnie, że nie ma żadnego czaru.

A to, pomyślał Valder, byłoby dalszym ciągiem pecha. Pełen podejrzeń, wyjął miecz z pochwy.

Ostrze wysunęło się gładko i błysnęło w słońcu, ale nie ja­śniej, niż mógłby się spodziewać. Nie zauważył żadnego niena­turalnego lśnienia, żadnych srebrzystych iskier, a jedynie zwy­kły blask dobrze utrzymanej stali. Wysunął miecz do końca, machnął kilka razy, wstał nawet i wykonał szybką, trochę nie­zręczną zasłonę i ripostę przeciwko niewidzialnemu wrogowi. Nie dostrzegł śladów działania magii. Klinga wyglądała i za­chowywała się tak jak zawsze.

Opuścił miecz i nieco rozczarowany spojrzał wzdłuż ostrza. Nie był właściwie zły, w końcu starzec mu nie ufał i chciał się pozbyć kłopotu. Możliwe też, że wcale nie był tak wielkim ma­giem, za jakiego chciał uchodzić, choć z pewnością dobrze ra­dził sobie z drobnymi zaklęciami, takimi jak Krwawe Oszustwo czy Ognisty Palec.

Przyjemnie byłoby mieć magiczną broń. Dodałaby mu odwa­gi. Nie ocaliłaby go przed głodem, ale i tak by się cieszył.

Zastanawiał się przez chwilę, czy nie wrócić na północ i nie odszukać maga, lecz zaraz zrezygnował. Pustelnik zniknął, nie warto go śledzić, a jeśli nawet by go znalazł, to co by zrobił? Tak samo jak on, starzec miał własne kłopoty. Nie warto było łączyć obu zestawów.

Myśl o powrocie na północ przypomniała Valderowi, że wciąż jest niedaleko słonych mokradeł, a zatem wciąż blisko morza. Sosnowe lasy nie dostarczą mu żywności, ale ocean owszem. Nawet jeśli nie znajdzie krabów, małży czy ostryg, je­śli nie złapie żadnej ryby czy czegoś innego, zawsze może jeść wodorosty. A więc zamiast na północ skieruje się na zachód i ruszy dalej brzegiem. Droga będzie kręta, będzie okrążać każ­dą zatoczkę, ale przynajmniej oszczędzi mu lęku, głodu i stra­chu przed zabłądzeniem.

Podjąwszy decyzję, spróbował włożyć miecz do pochwy.

Ostrze odsunęło się od otworu.

Przekonany, że ze zmęczenia źle wymierzył, spróbował znowu. I znowu czubek miecza nie wsunął się w pochwę, ale zjechał w bok.

Nadal nie zastanawiając się nad tym, choć lekko zirytowany, objął szczyt pochwy lewą dłonią, by skierować ostrze do wnę­trza tak, by nie mogło się odchylić. Udało się w tym sensie, że klinga faktycznie nie odskoczyła, ale wciąż nie mógł jej wcis­nąć; zamiast się odsunąć, po prostu znieruchomiała.

Naciskał coraz mocniej, aż użył całej swojej siły; cokolwiek jednak trzymało miecz, nie poddawało się.

Początkowa irytacja szybko ustąpiła miejsca zdumieniu. Rozpiął pas i ustawił pochwę przed sobą, aby przyjrzeć się jej dokładnie. Nie zauważył nic dziwnego, nic odbiegającego od normy. Ogarnęło go nagłe podniecenie. A jednak mag nie skła­mał!

Usiadł ostrożnie i bardzo powoli, bardzo starannie przysunął miecz do pochwy. Ostrze zachowywało się zwyczajnie, jak do­wolny nieożywiony obiekt - do chwili kiedy czubek zrównał się z otworem pochwy. Wtedy coś powstrzymywało ruch. Nie mia­ło znaczenia, czy ostrze było w samym środku otworu, czy z bo­ku; po prostu nie chciało się wsunąć.

Zafascynowany Valder odłożył miecz i wtedy odkrył, że nie może zdjąć dłoni z rękojeści. Podniósł broń i przyjrzał się jej uważnie.

Nie dostrzegł żadnych różnic. Był to ten sam standardowy wojskowy miecz, który nosił, odkąd został zwiadowcą. Mógł otworzyć dłoń i pomachać palcami, ale jak się przekonał, nie był w stanie całkowicie odsunąć ręki od głowicy. Coś magicznie wiązało je ze sobą. Podniósł rękę dłonią w dół, z wyprostowany­mi palcami, a miecz przylgnął do środka dłoni jak przyklejony.

Ale nie był przyklejony; Valder zacisnął palce na uchwycie i znowu je wyprostował. Tym razem miecz zwisał z samych czubków.

Nie czuł żadnego bólu; po prostu miecz nie chciał odsunąć się od dłoni. Na próbę, kiedy zwisał mu z dwóch palców, chwy­cił go lewą ręką i pociągnął.

Miecz odsunął się bez oporu, ale teraz przylgnął do lewej dłoni, tak jak poprzednio do prawej przerzucił go kilka razy, a potem spróbował czegoś innego. Kiedy miecz dotykał końców palców, Valder oparł czubek o drzewo, zaparł się nogami i pchnął.

Dłoń oderwała się od rękojeści. Obie ręce miał teraz wolne, ale miecz przylgnął do podeszwy prawej stopy.

Popatrzył na broń, niepewny, czy powinien się roześmiać, czy wrzeszczeć. Zwyciężył śmiech; Valder uśmiechnął się sze­roko i zachichotał. Przyklejony do stopy miecz wyglądał po prostu głupio.

Wypróbował jeszcze kilka możliwości i odkrył, że miecz mu­si wprawdzie zachować kontakt z jakąś częścią jego ciała, lecz nie jest specjalnie ważne z jaką. Mógł zwisać z nosa, gdyby Valder miał na to ochotę, choć wtedy kołysał się w stronę prawej ręki, jakby ją wolał i próbował do niej wrócić. Nie miało też znaczenia, jaka część miecza go dotykała: rękojeść, klinga czy garda.

Zmęczony w końcu tą zabawą zostawił miecz pod stopą i za­jął się pochwą. Eksperyment wykazał, że sztylet wsuwa się w nią bez żadnych kłopotów; sosnowe igły można do niej wrzu­cić i wytrząsnąć z powrotem. Najwyraźniej to miecz był winien, nie pochwa.

Przekonał się o tym ostatecznie, próbując wcisnąć na klingę miecza pochwę sztyletu; nie udało się, tak samo jak z pochwą miecza.

Próba owinięcia broni w kilt przekonała go, że klinga nie po­zwala się zasłonić. Materiał zsuwał się, unikając kontaktu z me­talem. Wprawdzie Valder potrafił przycisnąć parę cali tkaniny do ostrza, ale coś nie pozwalało jej na nim utrzymać. Miecz nie dawał się schować i tyle.

To niezwykłe zachowanie miecza było tak intrygujące, że Valder ponad godzinę spędził na dalszych z nim zabawach. Eks­perymentował, ignorując burczenie w brzuchu. Teraz już nie wątpił, że stary pustelnik rzucił jakieś zaklęcie, lecz wciąż nie wiedział, jak ono działa. Próbował wszystkiego, co mu przyszło do głowy, nie ryzykując tylko ataków na drzewa i kamienie, żeby nie złamać klingi. Ale żadna z prób nie ujawniła jakiejś pożytecznej cechy miecza. Jedynymi znakami magicznego działania była niemożność zakrycia ostrza i konieczność utrzy­mania kontaktu z właścicielem. To ostatnie, pomyślał Valder, może się okazać użyteczne. Nie musi się już martwić, że w bit­wie zostanie rozbrojony. Z drugiej strony trudno byłoby mu się poddać, gdyby zaszła taka potrzeba. Ogólnie wątpił, czy te dwie magiczne cechy miecza wystarczą, żeby go ochronić, gdyby tra­fił na kolejny wrogi patrol. Podejrzewał, że magia ma szersze działanie, jednak nie potrafił określić jej natury.

Zaryzykował odważniejszy eksperyment: kalecząc na ostrzu mały palec lewej ręki, przekonał się, że miecz nie chroni go przed ranami, że jest wyjątkowo ostry, ale nie niepowstrzyma­ny, gdyż nie stracił palca, i że nie zmienia swego zachowania po skosztowaniu krwi. Zachowywał się dokładnie tak jak zwyczaj­ny miecz, przynajmniej jeśli chodzi o ostrze - tyle że większość nie jest aż tak ostra.

Ponieważ to Valder był właścicielem, więc oczywiście jego krew i palec mogą nie wywoływać takich samych reakcji mie­cza, jak cudze.

Nie potrafił wymyślić już dalszych eksperymentów. Wstał i ruszył przed siebie, tym razem kierując się na zachód, ku ocea­nowi. Miecz zwisał mu z ręki.

Kiedy dotarł na skalisty brzeg, słońce opadało już ku falom, malując szeroki złoty pas od ziemi po horyzont. Głód ściskał żo­łądek Valdera, który zapomniał się na chwilę i raz jeszcze bez­skutecznie próbował wsunąć miecz do pochwy, by łatwiej wejść między skały i poszukać czegoś do jedzenia. Reakcja broni przy­pomniała mu o zaklęciu. W zadumie popatrzył na klingę, zasta­nawiając się, czy może mu pomóc w zdobyciu żywności.

Nie zdołał wymyślić żadnej metody wykorzystania dziwactw miecza, więc zdecydował się na drobny eksperyment. Zamie­szał ostrzem w kałuży wody - bez skutku, choć z zaciekawie­niem zauważył, że wyjęty z wody miecz był zupełnie suchy. Metal całkowicie pozbył się wody, czego nie potrafiła zwykła stal. Oznaczało to, że pewnie Valder nie musi się martwić o rdzę.

Dalsze doświadczenie wyjawiło, że miecz nie jest idealnym narzędziem do wykopywania małży, ale działa; że piasek nie brudzi ostrza; wykopywanie kamienia nie tępi ani nie krzywi klingi - Valder nie wątpił już, że miecz ma specyficzne cechy. Nie był jednak całkiem przekonany, czy te właściwości pomo­gą mu wrócić bezpiecznie do domu.

Na kolację zjadł podgrzane na kamieniach małże i zaczął myś­leć, co począć dalej. Mało wiedział o mieczu.

- Wirikidorze! - zawołał, ale nic się nie stało. Rękojeść wciąż lgnęła mu do ręki, jak wtedy, gdy wyjął miecz z pochwy.

- Hej, Wirikidorze! - krzyknął głośniej, unosząc broń. Nic się nie stało.

- Wirikidorze, zabierz mnie do domu! - rozkazał.

Znów nic się nie stało. Miecz błyszczał lekko w ostatnich promieniach słońca, które opadło już do horyzontu.

- Wirikidorze, zdobądź mi jedzenie! - Małże nie wypełniły mu żołądka.

Nic się nie stało.

- Niech cię licho, Wirikidorze! Zrób coś!

Miecz nic nie zrobił; a wokół tylko pogłębił się mrok.

Myśląc, że może właściwości miecza związane są ze słońcem, Valder spróbował go odłożyć. Rękojeść nie opuściła dłoni.

Przyszło mu do głowy, że może jest skazany na trzymanie miecza w dłoni przez resztę życia, co nie wyglądało zachęcają­co. Oczywiście znał wielu magów, więc z pewnością znajdzie w końcu takiego, który potrafi odwrócić zaklęcie i uwolnić go od dotyku rękojeści.

Mimo to, dopóki nie wróci do cywilizacji, będzie chyba ska­zany na swoją broń.

Zniechęcony, przestał bawić się mieczem i spróbował urzą­dzić sobie biwak między czarnymi skałami, powyżej linii przy­pływu.


rozdział 5


Przez jedenaście dni od pierwszego dobycia magicznego miecza Valder wędrował wzdłuż brzegu, żywiąc się głównie małżami, krabami i od czasu do czasu jakąś ry­bą. Wykonał na klindze wszystkie eksperymenty, jakie mu przy­szły do głowy, lecz bez specjalnych rezultatów. Ostrze pozosta­wało czyste i gładkie, rękojeść nie odrywała się od dłoni, a on nie potrafił wsunąć miecza do pochwy. Stopy bardzo mu stward­niały, miejsce pęcherzy zajęły odciski. Był już zmęczony nosze­niem nagiego miecza; na rękach także pojawiły się odciski.

Przez cały ten czas, przez wiele mil, które pokonał, nie zoba­czył nawet śladu innych ludzkich istot - ani półludzkich, jeśli już o to chodzi. Sądził, że będzie musiał omijać północerskich strażników wybrzeża, ale nie - najwyraźniej ci, których spotkał w drodze na północ, zostali wycofani. Widział tylko morze po prawej stronie i puszczę po lewej. Brzeg, po którym kroczył, zmieniał się, od piaszczystych plaż, poprzez nagie skały do stro­mych urwisk i z powrotem.

Szedł dalej na południe. Noce były coraz cieplejsze, a gwia­zdy znajome. Sosnowe lasy ustępowały innym drzewom, coraz więcej ptaków śpiewało w gałęziach albo fruwało nad głową. Pojawiły się też zwierzęta, najczęściej małe: wiewiórki lub króli­ki; raz zauważył jelenia, a kiedy indziej zdawało mu się, że wi­dzi dzika. Nie miał ze sobą łuku i strzał, a nie zamierzał stawać przed dzikiem z procą. Dwa razy jednak, raczej dzięki uporowi i szczęściu niż umiejętnościom, dodał do swej diety królika.

Wczesnym popołudniem dwunastego dnia podróży ścigał właśnie trzeci z takich delikatesów i oddalił się na pięćdziesiąt sążni w głąb lądu, kiedy usłyszał jakiś szelest w krzakach przed sobą. Szelest o wiele za głośny, aby wywołała go niedoszła ofia­ra. Zamarł z procą zwisającą z prawej ręki i nagim mieczem w lewej. Przy rękojeści ściskał kilka wygładzonych przez wodę kulistych kamyków.

Szelest przycichł, a po nim nastąpiły inne ciche odgłosy. Valder ocenił, że ich źródło znajduje się gdzieś po prawej stronie, za gąszczem kwitnących krzewów. Patrzył w skupieniu przez li­ście i kiedy szelest rozległ się znowu, rozpoznał kształt czegoś poruszającego się w krzakach, czegoś wielkością i kształtem przypominającego człowieka.

Po raz pierwszy od wielu dni przypomniał sobie, że znajduje się na terytorium nieprzyjaciela. Poprawił procę i wsunął w nią kamień, gotów zakręcić i zaatakować przy pierwszym ruchu.

Ktokolwiek czy cokolwiek kryło się w krzakach, chyba go nie zauważyło, gdyż wcale nie ukradkowo sunęło w stronę morza.

Kiedy wynurzyło się z zasłony liści, Valder mógł się przyj­rzeć dokładnie. Tak jak się spodziewał, tajemnicza postać była północerzem, ale nie shatra czy wojskowym czarownikiem albo inną śmiertelną groźbą, tylko całkiem zwyczajnym młodym człowiekiem bez hełmu i żadnych ozdób czy insygniów na ty­powym mundurze i ekwipunku.

Nie sprawiał wrażenia, że może być groźny. Stał niemal do­kładnie plecami do Ethsharyjczyka, nieświadomy zagrożenia. A jednak był wrogiem. Valder zawahał się.

Północerz był o sto stóp od niego i oddalał się coraz bardziej. Valder nie radził sobie z procą tak dobrze, by mieć pewność, że trafi, a co dopiero, że powali przeciwnika. Gdyby chybił, odgłos upadającego kamienia prawie na pewno zaalarmowałby żołnie­rza, który - jak większość północerzy - nosił na plecach kuszę.

Valder nie miał ochoty stać się celem dla bełtu. Postanowił za­czekać, w nadziei że młody człowiek nie zauważy go i odejdzie.

Wirikidor drżał lekko w dłoni, a rękojeść była cieplejsza niż zwykle. Po raz pierwszy, odkąd zobaczył przeciwnika, Valder przypomniał sobie, że trzyma magiczny miecz, a rzucone na broń zaklęcie powinno bezpiecznie zaprowadzić go do domu. Zerknął na ostrze i bez namysłu poprawił uchwyt.

Jeden z kamieni do procy upadł na ziemie, z głośnym trzas­kiem uderzając w zapiaszczoną skałę.

Północerz znieruchomiał, a potem zaczął się powoli odwra­cać. Poruszał się swobodnie i bez pośpiechu - najwyraźniej podejrzewał o wywołanie hałasu jakieś małe zwierzę, nie wroga. Valder wiedział jednak, że północerz nie może go nie do­strzec. Uniósł procę i zakręcił nią mocno.

Na widok Ethsharyjczyka północerz ze zdumieniem otworzył usta. Rozpoznawszy procę, uchylił się szybko, upadł na kolana, a potem płasko na ziemię. Niezgrabnie sięgnął po kuszę.

Valder wypuścił kamień, choć wiedział, że chybi. Pocisk przeleciał dwie stopy nad głową przeciwnika i o stopę w bok.

Gdy tylko pocisk wyleciał z procy, Valder ukrył się za poblis­kim dębem. Wsunął procę za pas i przerzucił Wirikidora do pra­wej ręki, by był gotów do użytku.

Wrogi żołnierz nie podniósł alarmu, nie zawołał o pomoc, co oznaczało, że w zasięgu głosu nie ma żadnych sprzymierzeńców. Valder na to liczył. Jeśli zdoła dopaść go i zabić, będzie bezpiecz­ny, przynajmniej chwilowo. Jeśli potrafi rozbroić północerza i ja­koś skłonić go do poddania, tym lepiej. Zakładając oczywiście, że tamten znał choć podstawy ethsharyjskiego, gdyż Valder nie potrafił wymówić ani słowa w języku Imperium. Nie był nawet pewien, czy wszyscy północerze używają tej samej mowy.

Przeciwnik wyglądał na młodszego niż Valder; pewnie nie miał jeszcze dwudziestu lat. Nie był chyba też szczególnie groź­ny, a gdyby byli tak samo uzbrojeni, Valder poczułby się pew­ny zwycięstwa. Północerz miał jednak kuszę, a Valder swój za­klęty miecz. Kusza jest bardzo skuteczną bronią, lecz wolno się ją ładuje. Zaklęty miecz pozostawał niewiadomą.

- No cóż, Wirikidorze - mruknął Valder. - Co teraz robimy? Miecz nie zareagował, choć wydawało się, że niezbyt pewnie spoczywa w dłoni, jakby walczył sam ze sobą.

Valder ostrożnie wyjrzał zza drzewa. Północerz wciąż leżał na ziemi, ale zdążył już wymierzyć kuszę. Kiedy zobaczył Valdera, pociągnął spust.

Ethsharyjczyk odskoczył i bełt przemknął ze świstem obok niego, znikając w lesie. Wykorzystując okazję, jaką dała mu niecierpliwość przeciw­nika, Valder wyskoczył z ukrycia i biegiem ruszył ku niemu przez krzaki.

Północerz właśnie odkrywał, że niemożliwe jest załadowanie kuszy, gdy leży się na brzuchu i nie ma jej o co oprzeć. Gdy spojrzał w Gorę, ujrzał biegnącego Valdera. Przestraszony, odrzucił broń - na co liczył Valder - chwycił miecz i przetoczył się na plecy.

Dzieliła ich odległość większa, niż się wydawało. Nim Valder go dopadł, nieprzyjacielski żołnierz stał już na nogach z mieczem w ręku. Valder zwolnił zatem i zatrzymał się kilka kroków od niego.

Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę, a Wirikidor drżał i na­pierał na dłoń. Ethsharyjczyk nie śpieszył się. Wolał odczekać chwilę, sprawdzić, do czego jest zdolny przeciwnik, a dopiero potem przystąpić do walki. Młodość nie zawsze oznacza brak doświadczenia, a ruchy północerza nie ustępowały szybkością je­go własnym. Valder był wyższy, miał dłuższe ramiona, był też pewien, że jest sprytniejszy i bardziej zdeterminowany. Wolał jednak zachować ostrożność - nie był wybitnym szermierzem. Północerz może być szybszy lub sprawniejszy. Albo jedno i drugie.

Wróg przesunął się o krok. Valder obrócił się lekko w miej­scu, stając do niego przodem.

Północerz pochylił się. Valder ani drgnął. Północerz ciął mieczem. Choć Valder nie zdawał sobie spra­wy, że reaguje, Wirikidor poderwał się, odbił nieprzyjacielskie ostrze w bok, przesunął się obok niego i w błyskawicznym pchnięciu przeciął krtań przeciwnika.

Valder nie miał takich zamiarów. Obaj mężczyźni patrzyli w zdumieniu na lśniącą stal, która ich połączyła. Północerz otworzył usta i zacharczał, potem trysnęła krew.

Valder próbował cofnąć miecz; nic już nie musiał robić, rana była prawdopodobnie śmiertelna. Przeciwnik był prawie chłop­cem. Jeśli zachował jakieś szansę na przeżycie, Valder nie chciał mu ich odbierać. Żołnierz, wyraźnie już niezdolny do walki, opuścił miecz; krew lała mu się z ust. Po chwili rozluźnił palce i wypuścił miecz na zasłaną płatkami kwiatów ziemie.

Jednak ostrze Wirikidora nie chciało się cofnąć. Zamiast tego miecz skręcił się w dłoni Valdera, rozrywając przeciwnikowi szyję.

Valder przyglądał się klindze ze zgrozą. Jego ręka się nie po­ruszyła: miecz tak, ale nie dłoń. Wirikidor zabił wroga z własnej woli.

Młody żołnierz Imperium zsunął się z ostrza i padł martwy na ziemię. Valder drgnął i puścił magiczną broń. Wirikidor upadł kilka cali od twarzy zabitego.

Ethsharyjczyk patrzył, a jego zgroza ustępowała miejsca zdu­mieniu. Miecz wypadł mu z ręki! Czyżby czar został złamany?

Podniósł go ostrożnie i znowu upuścił. Nie wyczuł żadnego oporu. Miecz zachowywał się jak każdy inny kawałek nieoży­wionej stali.

Zdziwiony, podniósł go znowu i obejrzał uważnie. Ostrze by­ło nie zmienione, tyle że - inaczej niż woda - przylgnęła do nie­go krew ofiary. Wytarł klingę o rękaw zabitego, a potem ostroż­nie wsunął do pochwy u pasa.

Weszła gładko, nie stawiając żadnego oporu.

Przyjrzał się rękojeści. Czy zaklęcie było jednorazowe? Czy użycie miecza zużyło czar? Mag powiedział, że “Wirikidor” oznacza “zabójcę wojowników”. Cóż, zabił kogoś, choć Valder nie był całkiem przekonany, czy północerz kwalifikował się ja­ko wojownik.

Zastanawiał się przez chwilę, potem wyjął miecz z pochwy i obejrzał go jeszcze raz. Nie zauważył niczego nowego: zwy­kłe stalowe ostrze, jakie miał od zawsze. Wzruszył ramionami i próbował wsunąć je na miejsce.

Klinga odsunęła się od otworu pochwy. Popatrzył na nią.

- Niech to licho - powiedział. - Niech demony porwą tego skretyniałego maga!

Wiedział, że nie warto dyskutować z Wirikidorem. Jeśli miecz nie chciał wejść do pochwy, to schowanie go było nie­możliwe.

Ogołocił ciało północerza z zapasów i innych użytecznych rzeczy, w tym z kuszy. Bez wielkiej nadziei - biorąc pod uwagę wzrost przeciwnika - spróbował wciągnąć na nogi jego buty. Tak jak się spodziewał, żadna część odzieży nie była tak duża, żeby na niego pasowała.

Tłumaczył sobie, że przynajmniej dowiedział się czegoś

0 swojej magicznej osłonie. Przede wszystkim miecz był żądny krwi, po drugie, krew najwyraźniej likwidowała częściowo działanie zaklęcia, ale tylko do czasu, gdy trafił do pochwy i znowu został wyjęty.

Znieruchomiał nagle. Nie, pomyślał, to nie jest takie proste. Przecież skaleczył się, żeby sprawdzić ostrze, i nie wywarło to żadnego efektu. To nie krew tak działała, ale coś innego.

Słyszał legendy o magicznej broni, pochodzącej od demo­nów czy czarodziejów - broni, która wysysa duszę ofiar. Czy to możliwe, żeby nosił taki miecz? Nie słyszał jeszcze, aby mag umiał stworzyć coś takiego. Ale w końcu stary pustelnik wyko­rzystywał zaklęcia własnego pomysłu.

Typowa wersja takich opowieści mówiła jednak, że ofiary gi­nęły zawsze z wyrazem nieopisanej grozy na twarzach. Zerknął na twarz zabitego. Nie była spokojna, jednak wyraz szoku i bólu nie odpowiadał opisowi tych, którym broń kradła duszę.

Nie, raczej nie dusza północerza nasyciła Wirikidora i pozwoli­ła, choć na krótko, powrócić do pochwy. Być może krew właści­ciela nie działała, ale dowolna inna - owszem. Pustelnik mówił przecież, że rzucił na miecz coś w rodzaju Zaklęcia Własności.

Przypomniał sobie nieprzyjemne uczucie, gdy miecz sam po­ruszył się w ręku, jakby postanowił rozciąć przeciwnikowi gard­ło. Nie, miecza nie zadowalała odrobina krwi. Chciał odebrać życie. Nie duszę, być może, ale życie.

Nie była to przyjemna myśl. Wirikidor rzeczywiście może chronić, lecz Valdera jakoś nie cieszyło posiadanie takiej broni. Przede wszystkim niewygodnie było nosić wciąż nagi miecz. Obiecał sobie, że następnym razem, kiedy wsunie go do po­chwy, zostawi go tam, póki nie będzie potrzebny.

Odłożył na razie rozważania o naturze miecza. Kolejnym ważnym pytaniem było: co robił tutaj żołnierz Imperium? Jego nonszalancja sugerowała, że nie spodziewał się żadnych działaj) Ethsharyjczyków, w każdym razie nie w najbliższej okolicy Valder zgadywał, co tamten robił w krzakach, przynajmniej po odgłosach - nawet północerze muszą czasem opróżnić pęcherz. Ale skąd się tam wziął? O ile Valder mógł ocenić, wciąż znaj. dowal się kilkanaście mil za północnymi liniami wroga, chyba że siły Ethsharyjczyków dokonały udanego kontrataku.

Ta myśl dodawała mu odwagi, choć Valder nie był pewien, czy ma ona jakieś podstawy. Rozejrzał się w nadziei, że wykryje ślady północerza.

Znalazł trop z zaskakującą łatwością. Żołnierz nie próbował się ukrywać, a sądząc z tego, jak mocno wydeptana była ścieżka, korzystał z niej wielokrotnie. Z Wirikidorem w ręku Valder podą­żył nią przez las na południowy zachód. Po paru minutach dotarł na szczyt skalistego występu i odkrył niewielki obóz północerza. Zadanie tamtego stało się jasne: umieszczono go tu, by obserwo­wał brzeg, wypatrując inwazji Ethsharyjczyków. Stanowisko na wzniesieniu gwarantowało mu dobry widok na kilka mil plaży. Oczywiście nie spodziewał się ataku od strony lądu. Obec­ność Ethsharyjczyka musiała być szokiem.

Valder zrozumiał, że wciąż może tylko zgadywać, jak daleko ma jeszcze do linii wroga. Nie wiedział, jak dużą część wybrze­ża przeciwnik uznał za wartą pilnowania. Jego armia może być o milę stąd, albo o sto mil. Był tylko pewien, że wojna wciąż się toczy, jak zawsze, gdyż inaczej nikt nie wystawiałby wartowni­ków na brzegu.

Pojawiło się kilka istotnych pytań. Kiedy miał się zjawić zmiennik żołnierza? Jak daleko od siebie umieszczono poste­runki? Czy warto przesunąć się w głąb lądu, żeby ich uniknąć? Valder zerknął na Wirikidora. Jest chroniony, powiedział so­bie; może chodzić, gdzie ma ochotę. Strażnicy nie będą mu sprawiać kłopotów.

A jednak nie, poprawił sam siebie, wciąż istniały kusze, nie wspominając o wyrafinowanej broni czarowników i shatra. Wo­lał nie spotykać więcej żołnierzy wroga, niż musiał, i - jeśli to możliwe - raczej na bliskim dystansie, gdzie Wirikidor, jak się zdawało, będzie walczył za niego.

Poza tym nie miał specjalnej ochoty zabijać północerzy, choć czuł lekkie wyrzuty sumienia, kiedy przyznawał się przed sobą do tak niepatriotycznych myśli. Zamieszanie na tyłach sił Impe­rium mogłoby odciągać wrogów od jego rodaków i towarzyszy broni. Wiedział o tym, wiedział też, że powinien wywołać jakiś zamęt poza liniami wroga - lecz nadal wolał nikogo nie zabijać. Uznał, że o wiele lepiej będzie unikać kłopotów.

Zmiennik strażnika mógł się pojawić lada chwila, albo za pa­rę dni. Valder wolał nie ryzykować bez potrzeby. Odwrócił się i wszedł w las, oddalając się od morza.


rozdział 6


Dwa dni później Valder zaczął marzyć o tym, aby znaleź­li go wrogowie i żeby mógł w końcu, po zabiciu kogoś, schować broń do pochwy. Od trzynastu dni wbrew swej woli nosił w ręku nagi miecz i miał tego serdecznie dosyć. Usi­łował wcisnąć go za pas albo umieścić na łydce, ale ten sposób był na dłuższą metę zbyt niewygodny.

Zdążył oddalić się już spory kawałek od brzegu i nie zamie­rzał wracać, by napotkać kolejnego strażnika. Jednak myśl o spot­kaniu samotnego zwiadowcy wydawała się kusząca. Spocone dłonie i zmęczone nadgarstki zmniejszały niechęć do rozlewu krwi.

Pamiętając o tym, starał się poruszać cicho, na wypadek gdy­by myśli o nieprzyjacielu skłoniły bogów do przysłania mu jakie­goś. Nie chciał dać się zaskoczyć. Las gęstniał, a plątanina rodo­dendronów ograniczała wybór drogi, dlatego starannie wybierał szlak, patrzył pod nogi i pochylał głowę, unikając niskich gałęzi. Po dwóch miesiącach tułaczki zaniedbane włosy zwisały mu do oczu, a że ręce miał zmęczone, nieczęsto odgarniał je z czoła. Tylko traf sprawił, że dostrzegł imperialny patrol, nim oni go zau­ważyli - uniósł głowę akurat w odpowiednim momencie. Żaden z trzech wrogich żołnierzy nie miał takiego szczęścia.

Valder zamarł na chwilę i obserwował. Cała trójka poruszała się z niezgrabnością typową dla zwykłych ludzi - u żadnego nie dostrzegł tej płynnej gracji, która charakteryzowała shatra. Przyjął to z ulgą.

Zastanawiał się, co właściwie tu robią. Co sprawiło, że ktoś uznał patrol na tyłach za konieczny? Może działali w tej okolicy zwiadowcy Ethsharu? Ale, już myśląc o tym, wolno sięgnął po zdobyczną kusze, przewieszoną przez plecy.

Miecz w ręku nie ułatwiał ruchów: ostrze zaczepiło o gałąź, kiedy starał się przygotować kuszę do strzału. Dźwięk nie był głośny, ale któryś z oddalonych o trzydzieści sążni północerzy wyraźnie go usłyszał. Przystanął, obejrzał się i zobaczył Ethsharyjczyka.

Krzyknął coś w północnym języku, a potem ruszył w stronę Valdera, równocześnie sięgając po miecz. Valder domyślił się, że przeciwnik nie chce używać kuszy. Nie wszyscy żołnierze po obu stronach byli dobrymi strzelcami.

Dwóch pozostałych ruszyło za nim. Pierwszy, co Valder zau­ważył, uśmiechał się z podnieceniem. Jak strażnik na brzegu, cała trójka była młoda, bardzo młoda, i - jak pomyślał Valder - nie zdążą się zestarzeć, jeśli będą tak nieuważni. Wyraźnie li­czyli, że wezmą go żywcem, że skapituluje wobec liczebnej przewagi. Zupełnie nie pomyśleli o możliwości zasadzki czy magicznej obrony. Zobaczyli człowieka w szarym półpancerzu i zielonym kilcie ethsharyjskiej armii i zapomnieli o wszystkim prócz tego, że spotkali wroga i że mogą okryć się chwałą.

Zdjął z pleców kusze, lecz cięciwa oplotła tę samą gałąź, o którą uderzył mieczem. Zaklął tylko, odrzucił kuszę, która za­wisła na gałęzi, i ruszył naprzód. Mam magiczny miecz, Wirikidora, zabójcę wojowników, powiedział sobie. Czego mógł­bym się obawiać?

Pierwszy z północerzy zatrzymał się o dziesięć stóp od Valdera, wyraźnie zdziwiony, że ofiara nie rzuca się do ucieczki, nie pozwalając ścigać się jak jeleń. Towarzysze dogonili go i ca­ła trójka wpatrywała się w Valdera i nagą stal w jego dłoni.

Dowódca krzyknął coś, a Valder domyślił się, że żąda kapi­tulacji.

- Nie rozumiem ani słowa - odparł.

Trzej północerze rozmawiali przez chwilę, a potem jeden z nich zawołał na próbę:

- Ty walczyć?

- Nie poddam się, jeśli o to ci chodzi - odpowiedział Valder. Widząc brak zrozumienia, uznał, że zdanie było zbyt trudne, jak na ograniczony słownik tamtego. Dodał więc dla wyjaśnienia: -Tak, ja walczyć.

- A!

Trzy miecze błysnęły w słońcu i przywódca północerzy ru­szył naprzód. Valder odgadł, że ma około osiemnastu lat. Pozo­stali byli chyba młodsi.

Odniósł wrażenie, że Wirikidor ciągnie go do przodu, do star­cia. Nie próbował nawet udawać, że kontroluje swoje działania.

Brzęknęła stal.

Dwaj pozostali trzymali się z tyłu i Valder szybko zrozumiał dlaczego. Pierwszy z północerzy, mimo swego młodego wieku, był znakomitym szermierzem, prawdopodobnie mistrzem oddzia­łu. Klinga jego miecza migotała niczym rozgrzane powietrze na tle letniego nieba. Towarzysze mogli mu tylko wchodzić w drogę. Ta oczywista sprawność w najmniejszej mierze nie przeszko­dziła Wirikidorowi; każdy cios odparowywał z nadprzyrodzoną prędkością, a kiedy północerz cofnął się zaskoczony, ominął je­go gardę i trafił w krtań.

Valder uznał, że Wirikidor chyba lubi gardła. Nie wiedział, czy ma to jakieś znaczenie. Wyrwał ostrze z rany, gdy tylko miecz rozerwał szyję przeciwnika.

Żołnierz osunął się martwy na ziemię, a jego miecz stuknął o korzeń drzewa.

Jego towarzysze patrzyli na dowódcę zdumieni i przestrasze­ni. Valder zrobił krok naprzód, czekając, aż Wirikidor zaataku­je następnego.

A miecz nie reagował. Ruch Valdera doprowadził tylko do te­go, że bliższy z przeciwników otrząsnął się z oszołomienia i sięg­nął mieczem do gardła Valdera. Ethsharyjczyk ledwo zdążył odbić cios Wirikidorem.

Zaskoczony faktem, że miecz nie próbuje walczyć samo­dzielnie, Valder cofnął się przed atakiem wroga i zarobił nie­wielkie draśnięcie w ramię. Dopiero wtedy się opanował. Na szczęście drugi z młodzików był mniej wprawny od pierwsze­go, a trzeci wciąż stał za daleko, by włączyć się do starcia.

- Niech cię licho, Wirikidorze! - krzyknął Valder. - Czemu nie walczysz?

Nie było odpowiedzi. Miecz zachowywał się jak każda inna, całkiem niemagiczna klinga. Valder przeszedł testy minimalnej sprawności w szermierce, niezbędne, by uzyskać rangę zwia­dowcy pierwszej klasy, lecz nie był szermierzem doskonałym, ani nawet bardzo dobrym. Jednak sprzyjało mu szczęście - północerz nie był ani odrobinę lepszy. Okazał się szybszy od Valdera, ale miał mniej doświadczenia - nic dziwnego u szesnasto-, czy siedemnastoletniego chłopca. Siły były równe, pojedynek mógł potrwać, choć Valder wiedział, że tylko do chwili, gdy trzeci z wrogów otrząśnie się po szoku.

Wtedy jego przeciwnik potknął się o korzeń czy o ciało towa­rzysza - tego Valder nie zauważył. Wykorzystał okazję i ma­gicznie ostra klinga Wirikidora cięła północerza głęboko w pra­we ramię, rozrywając je aż do kości. Chłopak wypuścił miecz, a Valder z szerokiego rozmachu uderzył go w szyję. Żołnierz padł na ziemię i już nie wstał.

Trzeci z północerzy zbyt późno ocknął się z oszołomienia. Postanowił nie walczyć samotnie z człowiekiem, który zabił dwóch jego ziomków. Odwrócił się więc i rzucił do ucieczki.

Valder go nie ścigał. Chłopak był oczywiście szybszy, nawet gdyby groza nie dodawała mu sił. Poza tym pościg mógł go do­prowadzić wprost do obozu wroga. Przyjrzał się zatem pokona­nym przeciwnikom.

Drugi z nich wciąż oddychał. Zdołał przycisnąć lewą rękę do rany na szyi.

Valder patrzył na niego, zastanawiając się przez chwilę, czy powinien go dobić, czy raczej opatrzyć ranę. Szybko zdecydo­wał, że ani jedno, ani drugie. Chwycił wiszącą na gałęzi kuszę i - podobnie jak tamten chłopak - odwrócił się i pobiegł. Nie widział potrzeby zabijania bezbronnego człowieka, wroga czy nie, zwłaszcza że ostatni z przeciwników umknął i lada chwila mógł wrócić z posiłkami.

Gdy Valder oddalił się już od miejsca walki, przystanął, by odetchnąć. Zaważył, że po wielu dniach marszu przez las na bo­saka stopy rzeczywiście mu stwardniały. Przed chwilą biegł przecież na ślepo po patykach, kamieniach i krzakach, nie dba­jąc, na co nadepnie.

Zastanowił się, czy nie wrócić po buty któregoś z pokona­nych, lecz uznał, że lepiej nie ryzykować.

Znalazł w sakiewce kawałek szmaty i starł krew z Wirikidora. Potem osunął się na powalone, porośnięte mchem drzewo i pilnie patrzył w stronę, z której nadbiegł.

Miecz sprawił się znakomicie przeciwko pierwszemu północerzowi i prawie na pewno ocalił mu skórę, ale potem, wobec drugiego, magiczne ożywienie zniknęło całkowicie. Valder zerk­nął na świeżo wytarte ostrze. Czyżby zaklęcie już się zużyło?

Nie mógł tego sprawdzić. Gdy metal był czysty, wsunął miecz do pochwy; udało mu się to bez żadnych przeszkód.

Oczywiście o niczym to nie świadczyło. Kiedy zabił strażni­ka na brzegu, zrobił tak samo.

Nagłe przyszła mu do głowy pewna myśl i ze zdziwieniem spojrzał na rękojeść. Może to jest wyjaśnienie? Może miecz jest skuteczny tylko przeciwko samotnym przeciwnikom? Może trzeba wsunąć go do pochwy, żeby ponownie nabrał mocy i znów zaczął działać samodzielnie?

Pomyślał, że to może się okazać bardzo niewygodne. Nie wyobrażał sobie bitwy z taką bronią - wspaniałą, dopóki nie za­bije jednego wrogiego żołnierza - która potem zmienia się w zwyczajny miecz, a raczej miecz z czarem ostrości. To lepsze niż nic, ale jednak niewiele. Trudno w wirze bitwy co chwila chować miecz do pochwy, a potem dobywać go na nowo.

Broń może mu pomóc w powrocie do domu, lecz tylko wte­dy, gdy będzie uważał, by nie potykać się więcej niż z jednym, najwyżej dwoma przeciwnikami naraz. Pierwszego załatwi miecz, z drugim może walczyć na równych warunkach, lecz po­za tym nie będzie miał szans większych niż zwykły żołnierz.

Zastanowił się, czy pustelnik wiedział, jak działa zaklęcie, a je­śli tak, czy uświadamiał sobie, jak ogranicza to jego użyteczność?

Zresztą, pomyślał, to tylko domysły. Teoria jednego wroga na jedno dobycie miecza pasowała do faktów, lecz nie bardziej niż tuzin innych możliwych wyjaśnień, na przykład o niewielkim ła­dunku magicznym, który wyczerpał się po dwóch zabójstwach. Mógłby sprawdzić tę możliwość, wyciągając miecz z pochwy je­szcze raz, by zobaczyć, czy pozwoli schować się z powrotem, jednak zawahał się. Marsz z nagim mieczem był bardzo męczą­cy i wolał nie narażać się na to po raz kolejny. Zostawił klingę w pochwie i zastanowił się nad sytuacją.

Wciąż był zagubiony za liniami nieprzyjaciela, lecz teraz, dzięki ucieczce trzeciego północerza z patrolu, wróg wiedział o jego obecności. Co więcej, w pośpiechu zostawił wyraźny trop, prowadzący z miejsca walki aż tutaj. Pora zniknąć, powie­dział sobie.

Nie chciał zawracać na północ - to oddaliłoby go od celu, a i tak w końcu musiałby wrócić. Na południu zapewne ciągnęły się linie nieprzyjaciela, a na zachodzie był ocean. Rozważył możliwość powrotu na brzeg i budowy lub zdobycia łodzi, jed­nak szybko porzucił tę myśl. Nie był żeglarzem. Poprzednio planował powrót łodzią, gdyż nie przyszła mu do głowy żadna inna możliwość - a przecież zawsze były inne możliwości. Wy­starczyło dobrze się zastanowić.

Pozostał więc wschód, ale wrogowie niemal na pewno spo­dziewają się po nim ucieczki w tym właśnie kierunku. Przecież trzy pozostałe mogli wyeliminować tak samo jak on.

Podjął decyzję nie tyle drogą logicznego myślenia, ale dlatego, że wydawała się poprawna. Skieruje się na południowy wschód. Ścigający nie będą się spodziewać, że ruszy ku siłom wroga, a skręcając na wschód, miał nadzieję, że w którymś miejscu, gdzie się go nie spodziewają, zdoła się prześliznąć między nimi.

Będzie się starał nie zostawiać śladów, co może być trudne, jeśli nieprzyjaciel wyśle czarowników albo tropicieli shatra. Ale - jak to się czasem zdarza - jeden z dotychczasowych proble­mów może się obrócić na jego korzyść: bose stopy zostawiają ślady mniej wyraźne od obutych.

Wstał. Sprawdził, czy pochwa jest bezpiecznie przymocowa­na do pasa, a Wirikidor tkwi w niej mocno, po czym wsunął się między drzewa. Szedł tak lekko i cicho, jak tylko potrafił.

Tej nocy nie rozbijał biwaku ani nie rozpalał ognia. Wspiął się tylko na drzewo i ulokował na bezpiecznym konarze. Nie zauważył pościgu, ale pamiętał, jak długo musiał uciekać przed patrolem, który podążał za nim aż do bagien pustelnika. Teraz wolał nie ryzykować.


rozdział 7


Valder obudził się o świcie sztywny i obolały. Rozprosto­wał ręce i nogi, lecz zanim jeszcze wstał z rozgałęzienia drzewa, gdzie spędził noc, spojrzał na ziemię pod sobą.

Zamarł.

Wciąż nie widział śladów wrogiego pościgu, ale chyba wo­lałby zobaczyć północerza niż to, co czekało na dole: spod drze­wa spoglądał na niego nieduży smok.

Miał barwę lśniącej zieleni i Valder oceniał, że może mieć pięt­naście stóp długości, łącznie z ogonem. Prawdopodobnie nie umiał jeszcze mówić; mały smok to młody smok, a młode zwy­kle są głupie. Skrzydła złożone na grzbiecie utrudniały Valderowi ocenę rozpiętości, ale sam fakt, że smok stał tam na dole, kiedy człowiek siedział na drzewie, sugerował, że raczej nie umie latać. Wiele, być może nawet większość smoków tego nie potrafiła.

Bestia spojrzała na niego łakomie i syknęła, co brzmiało tak, jakby ktoś zalewał ognisko wodą. Dźwięk nie pozostawiał żad­nych wątpliwości co do smoczych zamiarów.

Valder zastanowił się, czy jest to smok dziki od urodzenia, czy też był hodowany przez północerzy i uciekł lub został wypuszczony na wolność. Jeśli był chowany na smoka wojskowe­go, to może uda się go kontrolować. - Hej, smoku! - krzyknął. - Siad!

Smok patrzył tylko cały czas; syknął znowu. Jeśli był chowa­ny w niewoli, to nie zapamiętał tresury... A może potrafił odróż­nić ethsharyjski od języka północy? Valder nie wiedział, jakich rozkazów może słuchać imperialny smok. Miał nadzieję, że wy­starczy sam ton głosu. Piętnastostopowy smok oznaczał pewną śmierć dla człowieka nieuzbrojonego i był godnym przeciwnikiem dla w pełni wypo­sażonego żołnierza. Valder jednak przypomniał sobie, że ma magiczny miecz. Dobył Wirikidora.

Miecz wyglądał i zachowywał się dokładnie tak jak zawsze. Valder zaczepił go o gałęzie drzewa i próbował zdjąć dłoń z rę­kojeści. Przylgnęła do ręki i nie mógł jej wypuścić. To znaczy­ło, że miecz wciąż miał w sobie magię, co było kolejnym dowo­dem na teorię jednego wroga przy jednym dobyciu z pochwy.

No cóż, powiedział sobie, smok to właśnie jeden wróg.

Chwycił miecz w prawą rękę i nagle uświadomił sobie, że choć zaskoczony i nie do końca rozbudzony, zrobił coś bardzo głupiego. Powinien najpierw użyć kuszy: kilka dobrze wymie­rzonych bełtów mogłoby skłonić smoka do poszukiwania ła­twiejszego łupu. Teraz wątpił, czy siedząc na gałęzi z mieczem w ręku, potrafi naciągnąć, naładować, wymierzyć i wystrzelić.

Mógłby, pomyślał, umieścić miecz na czole, czy gdzie in­dziej, ale nawet wtedy naciąganie kuszy na konarze drzewa nie byłoby łatwe... a miał w ręku nagi miecz. Kusza była może bar­dziej godna zaufania niż tajemnicze zaklęcie, ale już czuł, że opuszcza go entuzjazm. Lepiej atakować z bronią w ręku, gdy wciąż jeszcze zachował resztkę odwagi. Z tą myślą, bez żadne­go ostrzeżenia zeskoczył z drzewa, celując w gardło smoka.

Smok dostrzegł atak i całkiem zaskoczony stanął dęba. Valder chybił i wylądował na ziemi. Zdołał utrzymać równowagę i zmienił upadek w przewrót, dlatego nie odniósł obrażeń i zdą­żył się podnieść, zanim smok zareagował.

Upadek oszołomił go nieco, więc nie stał na nogach zbyt pewnie. Nie panował nad swoimi ruchami tak, by zaatakować, trzymał tylko Wirikidora przed sobą, jakby to był magiczny ta­lizman, który odepchnie potwora.

Właściwie miał nadzieję, że miecz to właśnie zrobi. Że z włas­nej woli będzie go bronił przed smokiem. Ta nadzieja się nie spełniła: smok się nie cofał, a Wirikidor nie reagował. Kołysał się tylko w niepewnej dłoni, jak mógłby to robić każdy inny Miecz; nie zdradzał nawet śladu nadprzyrodzonej niezależności ruchu, którą objawił w walce z dwoma ludzkimi przeciwnikami.

Smok uspokoił się i przez chwile spoglądał na człowieka. Wy­giął długą szyje, a złociste oczy i ostre jak igły kły znalazły się o kilka cali od klingi Wirikidora. Valder patrzył także, uświadamia­jąc sobie z wolna, że Wirikidor nie ocali go samodzielnie. Wypro­wadził ciecie, rozpaczliwie próbując nadać mu odpowiednią siłę.

Potwór z niezwykłą szybkością odsunął głowę, a potem przed­nią łapą uderzył w klingę, najwyraźniej planując wytrącić Valderowi miecz z ręki.

W zwykłych okolicznościach cios smoka z pewnością by do tego doprowadził. Jednak tym razem miecz był Wirikidorem i zaklęcie nie pozwalało mu opuścić dłoni Valdera. Trafiony ła­pą odleciał na bok, tak jak smok zaplanował, ale pociągnął za sobą rękę i całe ciało Valdera. Smok nie tak to sobie wyobrażał. Uderzenie odsunęło posiłek poza zasięg pazurów.

Valder uświadomił sobie, co się stało, dostatecznie szybko, by nieoczekiwane szarpniecie w bok zakończyć przewrotem, który oddalił go od smoka jeszcze bardziej. Poderwał się natychmiast i nie tracąc czasu, rzucił się do ucieczki w stronę najgęstszych drzew, gdzie przy odrobinie szczęścia bestia może się nie zmie­ścić. Zyskał niewielką przewagę - potwór spodziewał się raczej, że człowiek będzie walczyć, a nie uciekać, więc nie ruszył za nim od razu.

Valder nie przejmował się szczegółami, po prostu biegł w nadziei, że smok nie będzie go gonił albo zmęczy się pości­giem. Był gotów bronić się, jeśli zajdzie potrzeba. Cichy bieg nie jest charakterystyczny dla smoków, więc Valder był pewien, że pozna po odgłosach, gdy bestia się zbliży. Będzie miał dość cza­su na decyzję.

Jednak minęło sporo sekund, a może cała minuta, zanim usły­szał smoka przedzierającego się przez drzewa. Dało mu to zna­czącą przewagę. Co więcej, leśne poszycie spowalniało potwora o wiele bardziej niż człowieka. Valder mógł więc zachować swą malejącą przewagę przez spory dystans. Wiedział, że smoki są szybsze od ludzi; biegnąc, modlił się, by smok stracił zaintereso­wanie, by pojawiła się jakaś kryjówka albo żeby ocalił go jakiś cud, gdyż ten przeklęty magiczny miecz wyraźnie nie miał na to ochoty.

Wirikidor zwisał mu z ręki. Valder nie musiał się martwić, że go zgubi, ale pilnował, żeby się w coś nie zaplątał, nie spowol­nił go albo nie zatrzymał w biegu.

Grunt był nierówny; po chwili Valder biegł w Gorę po rozja­śnionym słońcem zboczu. Musiał trochę zwolnić i wydawało mu się że czuje już zbliżającego się smoka. Starał się sam siebie przekonać, że odgłosy pościgu wcale nie stają się głośniejsze.

Dotarł na szczyt wzgórza i nagle skończył się las. Zbiegał do praktycznie nagiej rzecznej doliny, a wprost przed sobą widział obóz. Wiedział, że musi to być placówka Imperium, jednak syk smoka za plecami przekonał go, by raczej nie zatrzymywać się i nie skręcać. Pędził więc w stronę pół tuzina szarych namio­tów i garstki ubranych na czarno ludzi, zebranych wokół resz­tek nocnych ognisk.

Usłyszał, że ktoś krzyknął na alarm, jednak nie zdążył zastą­pić mu drogi. Valder dobiegł do pierwszego namiotu, schował się za nim i wyjrzał ostrożnie.

Smok pędził dalej, choć zwolnił teraz, widząc namioty i lu­dzi. Valder zgadywał, co myśli bestia. Po co ścigać jeden kłopot­liwy posiłek, skoro jest tu tuzin takich, co nie uciekają?

Rzeczywiście, północerze nie uciekali. Wbiegli do namiotów po broń, a kobiety - było tutaj kilka kobiet, które Valder uznał za żony oficerów, a może markietanki, ponieważ nie nosiły szaroczarnych północerskich mundurów - skuliły się za dymią­cym paleniskiem.

Smok podszedł wolno, jakby nie chcąc straszyć swych ofiar. Żołnierze pojawili się z naciągniętymi kuszami, oficer rzucił ja­kąś komendę i pofrunęły bełty.

Valder postanowił nie czekać na wynik walki. Jak dotąd, pół­nocerze nie zwracali na niego uwagi. Zapewne większość nawet go nie zauważyła, a inni, mimo półpancerza i zielonego kiltu, mogli sobie nie zdawać sprawy z tego, że jest Ethsharyjczykiem. Jednak dobrze wiedział, że szczęście potrwa tylko do chwili, kiedy rozprawią się ze smokiem. Ruszył więc dyskretnie za namiotami w stronę rzeki. Żałował, że trzyma w ręku nagi miecz, przez co bardziej rzuca się w oczy, lecz nie chciał tracić czasu, by jakoś go ukryć.

Większość bełtów odbiła się od łusek smoka, jednak dwa tra­fiły w paszczę i oko. Valder usłyszał wrzask bestii, zerknął za siebie i zobaczył, że smok ucieka na wzgórze. Kilku żołnierzy, którzy nie naciągali kusz, ruszyło w pościg - wyraźnie nie chcie­li pozostawiać w okolicy rannego smoka. Bieg utrudniało im zbocze i wysoka trawa. Valder nawet nie zauważył tej trawy, kie­dy pędził w dół - przerażony, nie był specjalnie spostrzegawczy. On sam w żadnych okolicznościach nie ścigałby rannego smoka. Wystarczyłoby, że by go odpędził. Ale nie zamierzał się skarżyć; każdy człowiek, który ruszył w pogoń za smokiem, oznaczał jednego mniej do pościgu za Valderem.

Zbiegł z brzegu do wody. Rzeka miała dziesięć sążni szero­kości, lecz nurt był mętny i leniwy. Valder miał nadzieję, że jest też dostatecznie płytka, by mógł przejść na drugą stronę. Nie miał ochoty w pośpiechu uczyć się pływania, zwłaszcza w pan­cerzu, z mieczem i kuszą.

Dno rzeki pokrywał muł. Zapadł się weń tak, że woda sięgnę­ła mu do bioder zamiast do kolan. Czuł, że o bose stopy ociera­ją się jakieś małe śliskie stworzenia. Parł naprzód. Skupiony na marszu przez muł, nie zwracał uwagi na dochodzące z obozu krzyki, syki i inne hałasy. Wirikidora trzymał nad wodą. Choć zachowanie miecza często go irytowało, była to cenna broń i wolał nie nadużywać jej odporności na rdzę.

Przebiegł kilkanaście kroków od brzegu i zatrzymał się. Po czuł, że dno opada nagle, więc się cofnął, przeszedł kawałek pod prąd i spróbował znowu.

Jakiś krzyk zabrzmiał mu w uszach. Prawie natychmiast usłyszał, jak ktoś za nim rozchlapuje wodę. Wyprostował się i od­wrócił błyskawicznie, a Wirikidor błysnął w szerokim cięciu.

Czuł dobrze, że mieczem kierowała jego własna ręka, nie za­klęcie. Dłoń poprowadziła klingę szybciej, niż Valder potrafił odwrócić głowę. Kiedy w końcu dostrzegł, kto go ściga, ujrzał czubek ostu rozcinający policzek ładnej młodej kobiety. O ile mógł rozpoznać, nie była uzbrojona. Przycisnęła coś do twarzy i cofnęła się zaszokowana.

Przerażony Valder czekał, aż Wirikidor dokończy dzieła, miecz pozostał spokojny. Po chwili wahania odwrócił się więc i pobrnął dalej przez rzekę.

Kobieta chwiejnie wróciła na brzeg i upadła, wciąż ze stopami w wodzie. Patrzyła na Ethsharyjczyka, a krew spływała mię­dzy jej palcami.

Bez dalszych kłopotów Valder dotarł na drugi brzeg; nie mu­siał pływać, choć w pewnym momencie woda sięgnęła mu do szyi. Czując się już bezpiecznie, szybko spojrzał za siebie. Ja­cyś ludzie podbiegli, by pomóc zranionej kobiecie. Patrzyli na niego, ale nikt nie próbował go ścigać. Valder domyślił się, że najodważniejsi wojownicy wciąż gonili smoka.

Nie tracąc czasu, wyszedł na suchy grunt. Woda ściekała mu z tuniki i kiltu. Wspiął się na trawiaste zbocze.

Przed sobą zobaczył rzadko rosnące drzewa, ale lasu nie by­ło widać; zastąpiła go szeroka falista równina. Dotarł do rozle­głych stepów.

Nie podziwiał krajobrazu, lecz pomaszerował dalej, zosta­wiając za sobą wyraźną ścieżkę zdeptanej trawy. Nie miał poję­cia, jak mógłby zacierać tu własne ślady - został przeszkolony do działań w lasach.

W marszu rozmyślał nad wydarzeniami tego ranka. Wirikidor nie próbował atakować smoka, nie upierał się przy zabiciu ko­biety. A jednak zachował część magii, gdyż, choć Valder próbo­wał, nie potrafił schować go do pochwy. Skosztował krwi z po­liczka kobiety, ale to mu nie wystarczyło. Dziwne.

Raz jeszcze przemyślał wszystko, co wiedział o mieczu. Prawdę mówiąc, nie było tego wiele. Znał jego imię, ale poza tym dysponował tylko własnymi obserwacjami. Stary pustelnik mówił, że Wirikidor oznacza “zabójcę wojowników”. Czy coś z tego wynika?

Zatrzymał się nagle, gdy przyszła mu do głowy pewna myśl. .Zabójca wojowników”, mówił starzec. Nie bestii czy nieuzbro­jonych kobiet. To wyjaśnia jego zachowanie: miecz walczył za swego właściciela jedynie przeciwko wojownikom.

Valder zmarszczył brwi i ruszył dalej. Oczywiście, takie roz­wiązanie ma swoje wady. Jak pasuje do wcześniejszej teorii jed­nego wroga na jedno dobycie miecza? Czy pozostałych żołnierzy północy nie uznał za wojowników, czy też zabijał tylko jednego wojownika po każdym wyjęciu z pochwy?

Od odpowiedzi na to pytanie mogło zależeć jego życie. Powinien jak najszybciej poznać odpowiedź. Szedł więc naprzód i myślał intensywnie.


rozdział 8


Przed wieczorem tego samego dnia, w którym minął obóz północerzy, Valder uświadomił sobie, że ktoś go ściga. Step nie był jednolicie porośnięty - duże obszary zostały stratowane przez ludzi i zwierzęta, gdzie indziej wypasano by­dło, a wysokość traw zależała też od gleby. Zdarzały się miej­sca, gdzie źdźbła nie sięgały mu do kolan, a nawet do kostek. Takie obszary nie dawały żadnej możliwości ukrycia czy ma­skowania. Przechodząc przez jedno z takich miejsc, na szczycie wzniesienia obejrzał się przypadkiem i dostrzegł w oddali po­stać, podążającą jego śladem.

Początkowo sam siebie usiłował przekonać, że wziął za czło­wieka jakieś zwierzę albo że zobaczył przypadkowego wędrow­ca, który akurat znalazł się za nim. Jednak kilka minut później obejrzał się znowu i ujrzał tę samą sylwetkę, wciąż na jego tro­pie i wyraźnie bliżej.

Nadal nie zaniepokojony, przystanął na szczycie kolejnego wzgórza i ponownie się obejrzał. Tym razem obserwował prze­śladowcę przez kilka minut. I z każdą chwilą coraz bardziej tra­cił nadzieję.

Postać szybko zmniejszała dystans, choć przecież Valder nie tracił czasu. Co więcej, poruszała się płynnymi, gładkimi rucha­mi, a Valder próbował sam siebie przekonać, że to iluzja spowo­dowana falowaniem traw, kryjących stopy tamtego.

Wkrótce jednak musiał pogodzić się z faktem, że to, co go ści­ga, to albo shatra, albo coś bardzo podobnego. Modlił się do bo­gów, jakich mogła posiadać ta równina, żeby shatra nie okazał się także czarownikiem, A modląc się, zsunął z ramienia kuszę i próbował ustawić mechanizm zamka. Miecz w ręku utrudniał ruchy, jednak Valder założył cięciwę i wsunął stopę w klamrę, by ją naciągnąć. Cięciwa pękła.

Zrozpaczony patrzył na zwisające resztki. Uświadomił sobie, że w ogóle o nią nie dbał, nawet gdy przekroczył rzekę. Cięci­wa z pewnością przemokła. Półtora dnia chyba nie wystarczy­ło, aby przegniła, ale woda z pewnością rozmiękczyła ją i po­większyła dawniejsze uszkodzenia. Pozwolił, by mokra cięciwa wyschła na słońcu, i to pewnie spowodowało jej zniszczenie.

Co prawda nie miał wprawy w strzelaniu, ale zdobyczna ku­sza byłaby najlepszą obroną przeciwko shatra. Na bliski dystans nawet najwolniejszy, najsłabszy shatra był więcej niż równym przeciwnikiem dla zwykłego człowieka. Na większy dystans procy brakowało dokładności i siły uderzenia, by powstrzymać napastnika. Kusza dawała szansę, choć krążyły legendy o sha­tra nie tylko uchylającymi się przed strzałami, ale wręcz chwy­tającymi je w powietrzu.

Skoro kusza była bezużyteczna, pozostała mu tylko proca. Wyjął ją zza pasa i wtedy przypomniał sobie, że nie ma kamie­ni, a nie znajdzie ich w wysokiej trawie. Nie nosił ze sobą amu­nicji - w lesie zawsze mógł znaleźć kamienie, orzechy albo in­ne drobne przedmioty.

Miał tylko krwawnik, ale jakoś nie potrafił się zmusić, by zmarnować go na daleki strzał do trudnego celu. Poza tym łado­wanie i użycie procy, kiedy wciąż trzymał miecz, nie będzie ła­twą sprawą.

Owszem, mógł na chwilę umieścić miecz na łydce, ale nadal nie miał amunicji. Przeklinał się za swoją bezmyślność, za to, że polegał na kuszy, ale zapomniał o nią zadbać.

Spojrzał na Wirikidora. Shatra z pewnością byli wojownika­mi, lecz miecz okazał się tak niegodny zaufania, że Valder nie wyobrażał sobie, by dobrze posłużył mu w walce.

Jednak to była jego jedyna szansa. Unosząc głowę, zobaczył, że prześladowca nie podąża już jego tropem, ale idzie zygzakami wśród traw, zmieniając tempo, aby stać się jak najtrudniejszym celem. Wyraźnie wiedział, że został zauważony. Nawet gdyby posiadał więcej amunicji niż tylko pojedynczy klejnot, Valder nie miałby właściwie żadnej szansy, by trafić go z procy.

Rozejrzał się po równinie. Zobaczył kilka rzadko rosnących drzew - z których żadne nie stało na tyle blisko, aby stanowić osłonę - i tylko puste niebo nad głową. Ścigany przez półdemona, nie miał żadnej kryjówki, żadnej szansy na ucieczkę - tylko Wirikidora do ochrony. Praktycznie jestem już martwy, pomyś­lał. Owszem, może miecz jest zaczarowany, ale musiałby stać się cud, by go ocalił.

Nie chciał umierać. Powietrze pachniało słodko, słońce grza­ło... Naprawdę nie zależało mu, żeby teraz odejść i nigdy wię­cej nie poczuć wiatru ani nie zobaczyć nieba. Żaden ethsharyjski żołnierz nie zabił nigdy shatry w bezpośrednim starciu. Valder dobrze o tym wiedział, ale postanowił spróbować. Za­czarowany miecz może być dla niego ratunkiem.

Szukał w myślach czegokolwiek, co dałoby mu przewagę, choćby niewielką. Może któreś miejsce byłoby lepsze to tutaj? Nic nie znalazł. Cokolwiek by zrobił, musiał spotkać się z shatrą na otwartej trawiastej równinie, a żadna jej część nie wyda­wała się lepsza od pozostałych.

Zdecydował się nie uciekać. Wiedział, że demony i im podob­ni nie mają żadnych oporów przed atakowaniem człowieka z ty­łu. Jeśli miał zginąć, wolał umrzeć, stojąc twarzą w twarz z prze­ciwnikiem. Może nagły atak zaskoczyłby shatrę? Nie, atak tylko szybciej doprowadzi go do śmierci.

Spróbował więc rozluźnić się, nacieszyć ostatnimi chwilami życia i zachować siły na nadchodzącą walkę.

Niebo było bardzo błękitne, chmury stały się białymi pasma­mi na wschodnim horyzoncie, a słońce opadało ku zachodowi, barwiąc na złoto falujące trawy. Kiedy szedł, dzień wydawał się dość ciepły, ale teraz, gdy stał nieruchomo na wietrze, uznał, że pogoda jest idealna.

Nie lubił zbytnio trawy i stepów. Dorastał wśród lasów, a w wojsku cały czas służył w lasach. Prawem kontrastu otwar­ty teren sprawiał wrażenie nagiego i odsłoniętego. Najbardziej podobało mu się ogromne, jasne niebo.

Shatra zatrzymał się jakieś sto sążni od niego i obserwował pilnie. Valder widział słońce błyszczące na czarnym, dopasowa­nym hełmie demona. Uświadomił sobie, że znalazł się już w za­sięgu czarodziejskich broni, jakich shatra często używali. Może demon zastanawia się, czy atakować teraz, czy może podejść bliżej? Valder wiedział, że przeciwko czarom bojowym nie ma żadnych szans. Padł na ziemię, kryjąc się w trawie. Nie zauwa­żył żadnych różdżek ani talizmanów, ale sytuacja i bez tego by­ła fatalna, wolał więc nie podejmować zbędnego ryzyka.

Zdawało mu się, że leży tak już długie godziny, przechylony trochę na lewą stronę, gotów poderwać się z uniesionym mie­czem. Nasłuchiwał, lecz słyszał tylko szelest traw na wietrze.

Patrzył, ale ze swego miejsca widział tylko źdźbła o kilka ca­li od nosa.

Zastanowił się, czy nie odczołgać się na bok, z dala od ścież­ki, w nadziei że shatra zgubi jego trop. Zrezygnował jednak, gdy na próbę wyciągnął rękę. Trawy nie były szczególnie wysokie i zaszeleściły głośno, gdy nimi poruszył. Shatra znajdzie go bez trudu.

- Żołnierzu! - zawołał przeciwnik po ethsharyjsku, choć z wy­raźnym nieprzyjemnym akcentem. - Żołnierzu! Wstań i może­my porozmawiać!

Valder leżał nieruchomo i milczał.

- Żołnierzu, nie musisz ginąć. Dobrze traktujemy jeńców. Wstań i odrzuć broń, a możesz przeżyć!

Taka zachęta do poddania się była czymś niezwykłym. Na ogół północerze obciążali się jeńcami nie bardziej chętnie niż Ethsharyjczycy. W końcu jeńców trzeba było utrzymywać do końca życia, gdyż wojna trwała od niepamiętnych czasów i prawdopodobnie będzie trwała do końca świata. Shatra miał jakiś powód, by próbować schwytać Valdera żywego. Najpraw­dopodobniej północerze chcieli się dowiedzieć, jakim cudem samotny nieprzyjaciel znalazł się na ich tyłach, a może też, czy smok był częścią sił ethsharyjskich.

Przypominając sobie własne wyczyny, Valder uznał, że mu­siał wywrzeć spore wrażenie. Pojawił się tajemniczo znikąd usunął strażnika na brzegu, w równej walce zabił świetnego szermierza i poważnie ranił drugiego, a na zakończenie dopro­wadził głodnego młodego smoka do imperialnego obozu, praw­dopodobnie sporo oddalonego od linii frontu.

Zastanowił się, jak długo by żył, gdyby przyjął propozycję shatry – i jak długo by umierał. Podobno północerze bardzo pomysłowo używali tortur. I pewnie nie byliby delikatni wobec kogoś, kto sprawił im tyle kłopotów. Nierozsądnie byłoby wie­rzyć, że pozwolą mu umrzeć ze starości.

- Żołnierzu, nie bądź głupi. Jeśli się nie poddasz, zanim do­liczę do pięciu, będę musiał cię zabić.

Valder zauważył, że głos nieprzyjaciela dochodzi z bliższej odległości. Postanowił - z początku podświadomie - że nie bę­dzie próbował kapitulacją kupić sobie kilku dni życia, choć nie miał żadnych ważnych informacji, które mogliby z niego wy­ciągnąć. Nie wiedział, gdzie jest jego oddział, dokąd odszedł pustelnik ani właściwie nic o Wirikidorze. Nie chciał umierać, ale nie chciał też żyć w bólu i hańbie. Zresztą, choćby próbował, i tak nie mógł odrzucić Wirikidora; miecz na to nie pozwoli.

Słuchał uważnie, jak shatra zaczyna liczyć.

- Jeden!

Ocenił, że północerz jest oddalony najwyżej o trzydzieści stóp. - Dwa!

Musiał stać z przodu i trochę z lewej. Pewnie znał pozycję Valdera i starał się podejść od mniej groźnej strony.

- Trzy!

Valder podciągnął nogi. Zmienił decyzję - postanowił zaata­kować shatrę.

- Cztery!

Poderwał się i przez wysokie do kolan trawy pobiegł w stro­nę wroga, który stał mniej więcej tam, gdzie Valder się go spodziewał.

Shatra nie był zdziwiony. Uśmiechnął się, widząc zbliżające­go się Valdera, i z leniwą gracją uniósł własny miecz.

Widząc ostrze, Valder zrozumiał, że albo shatra nie ma czaro­dziejskiej broni, albo woli jej nie używać. Wyciągnął Wirikido­ra w stronę jego gardła.

Miecz shatry poderwał się i odbił ostrze.

Ale Wirikidor zareagował na swój sposób. Owinął się wokół klingi przeciwnika i ciął ukośnie, trafiając shatrę w ramię. Coś zasyczało dziwnie, z rany wystrzeliły żółte iskry, a dopiero po nich pojawiła się zwykła czerwona krew.

Valder patrzył w zachwycie. Jako pierwszemu udało mu się zranić shatrę! Wirikidor jednak go ocali! Spróbował rozluźnić się i pozwolić, by miecz toczył swoją walkę.

Wirikidor jednak nie chciał współpracować. Odskoczył od rany, jak uderzony, choć shatra, równie zdziwiony jak Valder, odstąpił tylko i przyjął obronną postawę.

Stali obaj o cztery stopy od siebie, obaj czujnie wpatrzeni w Wirikidora.

Shatra, naturalnie, opanował się pierwszy. Zaatakował błys­kawicznym pchnięciem w krocze Valdera. Wyraźnie nie przej­mował się krwawiącym ramieniem.

Wirikidor nie zareagował, lecz Valder zdołał odskoczyć z linii ciosu. Stracił jednak równowagę i usiadł na ziemi. Gdy próbował się podnieść, miecz północerza skierował się ku jego krtani.

Wirikidor błysnął w powietrzu, związał ostrze wroga, ode­pchnął je, wyminął dłoń shatry i ciął rękę po wewnętrznej stro­nie łokcia.

Tym razem nie było żadnego dźwięku, tylko pojedynczy żółty błysk, a po nim pierwsze krople krwi. Wirikidor sprawiał wra­żenie, że się waha. Nie zmienił się w pozbawiony życia metal, lecz raczej zatrzymał w powietrzu. Zdawało się, że wibruje lekko.

Shatra nie był tak niezdecydowany. Dwie rany w prawej rę­ce, choć zaledwie draśnięcia, wpłynęły jednak na jego spraw­ność. Zmienił więc pozycję i zanim ponowił atak, przerzucił miecz do lewej ręki. Dzięki temu Valder miał dość czasu, by przyklęknąć na jedno kolano.

Przez chwilę nie nadążał wzrokiem za tym, co się działo, choć jego prawa ręka była w centrum wydarzeń. Z początki shatra atakował, potem się bronił, gdy Wirikidor odbijał każdy atak i ripostował, a wszystko działo się zbyt szybko, by oko zdołało nadążyć. Miecz nie pozostawił ani jednej chwili shatra mógł się cofnąć i wyjść poza zasięg klingi. Krew spłynęła czerwienią po czarnej tunice północerza i spryskiwała trawę, potem nagle wszystko się skończyło. Valder, wciąż klęcząc - nie zdążył bowiem nawet wstać - trzymał miecz wbity w serce wroga - Patrzył, jak tamten wypuszcza broń, która pada na trawę ze lśniącą, nie splamioną klingą.

Shatra jednak nie byli zwykłymi śmiertelnikami i północerz żył jeszcze. Spojrzał na ostrze przebijające mu pierś i chwycił je oburącz. Prawą ręką poruszał trochę niepewnie.

Valder spoglądał na to z przerażeniem. Nie wątpił, że Wirikidor trafił shatrę w serce; ostrze weszło w pierś północerza po le­wej stronie od mostka. A on wciąż żył.

A może, pomyślał, shatra nie mają serca...? Przecież nie są ludźmi.

Próbował wyrwać miecz, lecz ludzkie reakcje nie mogły się równać z ruchami demona. Dłonie chwyciły za ostrze Wirikidora.

Miecz skręcił się, rozerwał pierś shatry i to rzeczywiście był koniec. Ręce demona opadły, północerz legł na plecach i zsu­nął się z magicznego ostrza. Leżał nieruchomo wśród zdeptanej trawy.

Valder usiadł znowu, patrząc na trupa, jakby się bał, że wróci do życia. W rozdartej piersi widział dowód nieczłowieczeństwa shatry. Lśniło tam coś gładkiego, śliskiego i czarnego, zupełnie innego niż ludzkie ciało i kości. Na zewnątrz stwór wyglądał jak człowiek - wysoki i jasnowłosy jak większość żołnierzy Im­perium.

W końcu Valder zerknął na wciąż ściskanego w dłoni Wiriki­dora. Bolał go nadgarstek - w czasie walki miecz ciągnął za so­bą jego rękę, wskutek czego poruszała się o wiele szybciej niż zwykle.

Miecz go ocalił. Z początku się wahał, ale jednak ocalił. Valder wytarł ostrze skrajem tuniki martwego północerza, a potem z westchnieniem ulgi schował broń. O wiele lepiej trzymać ją w pochwie niż nagą w ręku.

Zastanawiał się dlaczego miecz od razu nie próbował wal­czyć. Przecież shatra bez wątpienia był prawdziwym wojowni­kiem. Samo słowo “shatra” jest podobno dawnym określeniem wielkiego wojownika, choć wyraźnie nie w tym samym języku, którego pochodzi imię miecza.

Miecz zawahał się po każdej z dwóch ran, które zadał, myślał Valder, wpatrzony w ciało wroga. Z obu niemal poleciały iskry - może klinga natknęła się na demoniczną część shatry i to ja spowolniło? Shatra byli na wpół ludźmi, na wpół demonami - może Wirikidor nie radził sobie z demonami? Valder uznał, że ma to jakiś sens.

Kiedy z wolna przychodził do siebie, uspokajając oddech usłyszał cichy szelest i coś, co przypominało odległe ludzkie głosy. Odruchowo sięgnął po miecz, lecz opanował się szybko. Nie chciał znowu nosić nagiego ostrza, gdyby przypadkiem udało się uniknąć walki. Ostrożnie wstał i spojrzał za siebie, oczekując kolejnych północerzy. Nie dostrzegł żadnego.

Szelest nie ustawał, a głosy były coraz bliżej. Valder zdał so­bie sprawę, że dobiegają z przeciwnego kierunku. Odwrócił się i zobaczył pół tuzina ludzi, zbliżających się przez trawę; za ni­mi szli inni, a na horyzoncie następni.

Jego nadzieje przygasły gwałtownie. Wirikidor bez żadnych kłopotów rozprawi się z pierwszym, ale jeśli teoria jednego wo­jownika na jedno dobycie miecza była poprawna, potem może li­czyć tylko na własne siły. Wiedział, że przeciwko tak wielu me ma żadnej szansy. Wydawało się, że trafił na całą pomocną armię - Hej, ty! - krzyknął jeden z ludzi w dobrym ethsharyjskim.

- Nie ruszaj się!

Valder spojrzał na trupa leżącego u jego stóp. Przynajmniej powiedział sobie, zabił shatrę. Niewielu może się tym poszczycić. Westchnął i rozważał, czy lepiej się poddać, czy zginąć w walce. Był pewien, że umrze tak czy tak. Nie chciał, ale potrafił się z tym pogodzić, skoro nie miał wyboru.

Słońce poczerwieniało na zachodzie, cienie wydłużyły się, a on miał za sobą wiele miesięcy samotności i spotkań z wrogiem. Może dlatego tak długo trwało, zanim zrozumiał sytuację. Dopiero kiedy sześciu ludzi z pierwszej grupy zbliżyło się na pięćdziesiąt sążni, rozpoznał ich mundury.

Nie byli północerzami - byli przednią strażą ethsharyjskiej armii. Udało mu się. Wirikidor doprowadził go do domu.



Część II

NIECHĘTNY SKRYTOBÓJCA


rozdział 9


Oczywiście zabrali mu broń. Mimo kłopotów, jakie spra­wiał Wirikidor, niechętnie się z nim rozstawał. Nie dla­tego, że przywiązał się do miecza, który tyle razy ocalił mu życie, ale raczej z powodu nieokreślonego uczucia niepoko­ju na myśl o tym, że ktoś inny będzie go trzymał w dłoni.

Żołnierz, który skonfiskował mu broń, niechętnie brał Wirikidora do ręki. Wykonywał jednak rozkazy, więc przyjął go wraz ze sztyletem, procą Valdera i kuszą z pękniętą cięciwą.

Po krótkiej dyskusji ktoś przyniósł mu parę butów, które Valder przyjął z wdzięcznością; nawet nieźle pasowały.

Dowodzący grupą oficer w brązowym mundurze zadał mu kilka pytań: kim jest, jak znalazł się w tym miejscu i czy wie co­kolwiek o pozycji nieprzyjaciela. Nie mając ochoty na długie tłumaczenia, Valder podał swoje imię, stopień i jednostkę, wy­jaśnił, że kilka miesięcy wcześniej został odcięty od głównych sił i oświadczył, że jedynym stanowiskiem wroga, jakie zauwa­żył, był niewielki obóz o dzień marszu na północny zachód.

Zdawało się, że oficer przestał się nim interesować. Valder zawahał się.

- Sir, kim jesteście? Co tu robicie? Wydawało mi się, że wciąż jestem za północerskimi liniami.

Oficer spojrzał na niego podejrzliwie.

- Nic ci nie mogę powiedzieć - odparł. - Możesz być szpie­giem.

Valder musiał przyznać, że z punktu widzenia oficera była to całkiem realna możliwość.

- Aha - mruknął.

Widząc jego rozczarowanie, oficer się zlitował.

- Przypuszczam, że w niczym to nie zaszkodzi - rzekł - jeśli ci powiem, że według nas nie ma w okolicy żadnych północerskich linii, za którymi mógłbyś przebywać.

Valder nie był pewien, czy cieszyć się z tego strzępka infor­macji, czy też nie. Otwierał on szerokie możliwości spekulacji. Umilkł więc i czekał na polecenia, podczas gdy oficer zastana­wiał się nad czymś.

Młody żołnierz z grupy, która znalazła Valdera, podszedł na­gle i zasalutował, sztywno sięgając grzbietem dłoni do ramie­nia, w defiladowym stylu.

- Sir - powiedział. - Ten martwy północerz to shatra. Oficer uniósł głowę.

-Co?

- Zwłoki, które znaleźliśmy przy tym człowieku. To shatra. Nie ma wątpliwości. Ciało jeszcze nie ostygło.

Oficer spojrzał na Valdera z zaciekawieniem.

- Możesz to wyjaśnić, zwiadowco?

Valder z nonszalancką miną wzruszył ramionami.

- Śledził mnie. Myślę, że z tego obozu, o którym wspomina­łem. Zabiłem go tuż przed spotkaniem z wami.

- Zabiłeś shatrę?

- Tak.

- W pojedynkę? -Tak?

- Jak?

- Moim mieczem. Jest zaklęty. - Skinął dłonią w stronę Wirikidora.

Oficer podążył wzrokiem za jego gestem, po czym przyjrzał mu się z uwagą.

- Co robi. zwiadowca z zaklętym mieczem? - zapytał.

- Nie był zaklęty, kiedy go dostałem. Jakieś dwa tygodnie te­mu na bagnach na północy spotkałem maga. Rzucił na miecz kilka zaklęć, żeby pomógł mi wrócić do jednostki.

Oficer nie próbował nawet ukryć niedowierzania. Valder zro­zumiał, jak bezsensowna musi się wydawać jego opowieść. Za­nim jednak zdążył coś dodać, oficer podjął decyzję.

- No dobrze, twój miecz jest zaklęty. W takim wypadku to już nie mój kłopot. Magowie generała postanowią, co z tobą zrobić. Sierżancie Karn! Razem z waszą sekcją dostarczycie te­go człowieka i jego rzeczy do obozu! Potem odwrócił się i zajął innymi sprawami, Valder już go nie obchodził.

Sierżant Karn był czarnowłosym olbrzymem, potężnie zbu­dowanym, wzrostu powyżej sześciu stóp. Jego grupa składała się z pół tuzina młodych żołnierzy, w których Valder domyślił się nowych rekrutów. Mieli nie wytarte jeszcze zielone kilty, ich półpancerze błyszczały, a najstarszy wyglądał najwyżej na osiemnaście lat. Valder pozdrowił ich w nadziei, że nawiąże rozmowę, lecz sierżant szybko przerwał te próby.

- Może być szpiegiem - przypomniał swoim ludziom.

Po dziesięciu minutach od otrzymania rozkazu Karn zapako­wał broń i rzeczy Valdera do bagażu i poprowadził swój oddział na południe po świeżo wydeptanej ścieżce wśród traw. Ścieżka była z początku najprostszym i najwęższym ze szlaków, zale­dwie linią, po której przeszło kilkunastu ludzi. Reszta ethsharyjskich wojsk poruszała się rozproszona po równinie. Ale oficer dowodzący i jego oddział przesuwali się zwartą grupą, zosta­wiając za sobą szlak.

Gdy oddział Karna podążał na południe, mijali ludzi idących na północ: wozy z zapasami, żołnierzy, posłańców, a nawet za­ciekawionych cywili. Wyprzedzali schwytanych północerzy oraz rannych, wycofujących się powoli; ich z kolei wyprzedza­li gońcy. Zanim pokonali milę, ścieżka zmieniła się w drogę, gdzie trawę wydeptano do gołej ziemi. Była to przyjemna ulga dla zmęczonych nóg Valdera, który od tak dawna sam wydepty­wał swoje ścieżki, chociaż ogólnie żaden marsz go nie cieszył. Nie pomagał też fakt, że żołnierz niosący Wirikidora potykał się stale i wpadał na niego.

Wkrótce potem minęli dymiące ruiny imperialnej placówki. Valder przyglądał się im zafascynowany, ale inni, wyraźnie nie zainteresowani, kazali mu ruszać.

Słońce zaszło już i dzień przygasał, kiedy Karn zarządził po­stój.

- No dobrze, chłopcy - powiedział. - Odpoczniemy chwilę i zobaczymy, czy nie podwiezie nas jakiś wracający pusty wóz. Kiedy ludzie na linii zjedzą już kolację, kilka powinno się trafić.

- Nie zatrzymamy się na noc? - spytał Valder.

Sierżant spojrzał na niego z pogardą. Wyraz jego twarzy był rozpoznawalny nawet w zapadającym zmroku.

- Nie, nie zatrzymujemy się na noc. Prowadzimy kampanię, żołnierzu!

- Ja nie - zaprotestował Valder. - Od dwóch tygodni idę bo­so, a od trzech miesięcy jestem na nogach i potrzebuję odpo­czynku!

- Odpoczniesz na wozie - odparł Karn i odwrócił się.

Tak jak przewidział, jadący na południe pusty wóz pojawił się jakieś pół godziny później, gdy Karn popędzał żołnierzy, by z wy­sokich traw robili pochodnie. Valder odmówił pomocy, więc to on pierwszy ujrzał nadjeżdżający, oświetlony pochodniami wóz.

Kiedy już wsiedli, dalsza część drogi okazała się niemal przy­jemna; powierzchnia była tak gładka, że nawet pozbawiony re­sorów, zaprzężony w woły wóz nie podskakiwał zanadto. Valder zdołał więc zdrzemnąć się aż do świtu.

Do obozu dotarli wczesnym popołudniem. Gdy wjechali na szczyt wzniesienia, na pierwszy rzut oka widok był rzeczywi­ście imponujący. Aż po horyzont ciągnęły się w trzech kierun­kach szeregi ciemnozielonych namiotów, a wśród nich unosiły się setki smug dymu z ognisk. Tu i tam widać było otwartą prze­strzeń. Oczywiście, obóz leżał w wąskim zagłębieniu, więc ho­ryzont nie był zbyt odległy, jednak na Valderze widok ten wy­warł spore wrażenie. Z pewnością obozowisko było o wiele większe niż wszystkie, które dotąd widział. Ocenił, że przeby­wa tu ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi; na jednym z otwartych placów stał spętany smok, na innych pasły się konie lub woły. Valder mógł się przyglądać przez parę minut, gdyż na wznie­sieniu wóz stanął, zatrzymany rutynowo przez wartowników. Przepuścili ich szybko i wóz zjechał po zboczu, mijając zewnętrz­ną linię namiotów. Przy trzecim rzędzie sierżant Karn dał znak woźnicy, który zwolnił i pozwolił pasażerom wysiąść.

Potem oddział rozdzielił się; oprócz eskortowania więźnia żołnierze mieli za zadanie przewieźć rozmaite papiery oraz zdo­byczne materiały i dostarczyć je w różne miejsca. Sierżant wy­brał trzech, by odprowadzili Valdera i zanieśli zbiór magicznych - lub potencjalnie magicznych - obiektów do sektora magów. On sam i pozostali odeszli gdzieś indziej.

Valdera poprowadzono w głąb obozu na kolejne wzniesienie, za którym zobaczył nie proste linie wojskowych brezentów, lecz krąg jaskrawych namiotów najrozmaitszych kształtów, roz­miarów i kolorów, ustawionych wokół sporego obszaru otwar­tej przestrzeni.

Eskorta zatrzymała się przy nakreślonej linii, dziesięć kroków od zewnętrznego brzegu kręgu. Valder również przystanął, choć nie widział ku temu powodu. Czekali tam przez kilka minut i za­czynał się już niecierpliwić, gdy na ich spotkanie wyszła szybkim krokiem kobieta w średnim wieku, okryta błękitną szatą.

- Materiały z frontu - wyjaśnili żołnierze, nim zdążyła się odezwać.

- Zajmę się tym - odparła.

Jeden z eskorty chwycił Valdera za ramię i pociągnął do przodu.

- Znaleźliśmy też tego człowieka. Twierdzi, że był odcięty od swojego oddziału i wrócił, korzystając z magicznego miecza. Powiedz swoim ludziom, żeby to sprawdzili. A tu jest ten miecz.

- Wskazał Wirikidora, wciśniętego do worka razem z resztą ma­jątku Valdera.

Kobieta spojrzała z zaciekawieniem na zwiadowcę.

- Zajmę się tym - powtórzyła.

- Gdzie mam to wszystko złożyć?

Odwróciła się i wskazała nieduży różowy namiot.

- Tam, na stole, jak zwykle. Osłony nie są podniesione, więc możecie przejść. A tym wojakiem i jego mieczem na razie zaj­mę się sama.

- Dobrze. - Żołnierz wręczył jej worek z rzeczami Valdera. Wirikidor sterczał niezgrabnie z otworu. - Jest twój.

- Chodźmy więc - powiedziała i odeszła w stronę pawilonu w czerwono-białe pasy.

Valder posłusznie ruszył za nią.


rozdział 10


Dopiero po dwóch dniach pozwolono mu opuścić sektor magów. Przez ten czas przechodził z rąk do rąk, podda­wany magicznym badaniom, przesłuchaniom, analizom i jasnowidzeniom. Sprawdzano, czy rzeczywiście jest tym, za kogo się podaje, czy nie został opętany przez demony lub czy nie rzucono na niego czaru magicznego panowania. Nie znale­ziono niczego możliwego do wykrycia przez najnowsze metody współczesnej magii i czarnoksięstwa, a w obozie nie było kom­petentnego czarownika.

Valdera to zdziwiło - z pewnością Ethshar dysponuje paroma dobrymi czarownikami, i w tak dużym obozie powinni jakiegoś mieć!

Na szczęście - jeśli nie liczyć tych ciągłych przesłuchań - nie był źle traktowany. Kobieta w błękitnej szacie okazała się kimś w rodzaju urzędnika: działała jako pomocnik i łącznik między społecznością magów a resztą świata, lecz sama nie była ma­giem. Znalazła Valderowi pryczę w białym namiocie ozdobio­nym złotem. Drugą pryczę zajmował starzec, leżący w transie, który nie poruszył się nawet przez cały czas pobytu Valdera. Kobieta umawiała go również na spotkania z rozmaitymi maga­mi, którzy mieli badać jego sprawę.

Wkrótce po przybyciu powierzono go nerwowemu młodemu magowi. Inny skontaktował się z dawnym oddziałem Valdera, a raczej z tymi, którzy przeżyli. Wkrótce po nawiązaniu kontak­tu tęgi teurg wygadał się, że jednostka wzięła na siebie całą energię natarcia wroga w stronę morza, doznała ciężkich strat i właściwie już nie istniała. Nieliczni ocaleni zostali rozesłani do innych oddziałów. Na szczęście znaleźli się wśród nich lu­dzie, którzy znali Valdera - na przykład Tandellin, jego kolega i namiotu. Poprzez obrazy senne potwierdzono więc jego tożsa­mość zaraz następnej nocy po przybyciu do obozu.

Za przesadną ostrożność uznał Valder fakt, że metodami czar­noksięskimi sprawdzili nawet sny magów, by wykluczyć wszel­kie wrogie sztuczki.

Oczywiście każda próba potwierdzała jego opowieść, ponie­waż każde słowo było prawdą. W końcu przesłuchujący uwie­rzyli w jego uczciwość i dokładność. Dopóki nie próbował tłu­maczyć wszystkiego swoim wybawicielom - a może strażnikom - nie zdawał sobie sprawy, jak mało prawdopodobnie brzmi ta historia. Ocalony, samotny i zagubiony, błąkał się przez dwa miesiące daleko za liniami wroga. Przed wrogim patrolem, który pod każdym względem przewyższał go możliwościami bojowymi, uratował go tajemniczy pustelnik, o którym nikt nie słyszał... Valder musiał przyznać, że taka opowieść brzmia­ła niewiarygodnie, zanim jeszcze włączył do niej Wirikidora. A potem, aby ukoronować całość, w samotnej walce zabił shatrę, w co nikt by nie uwierzył, gdyby nie znaleźli go stojącego samotnie nad ciepłymi jeszcze zwłokami. Podejrzewał, że wie­lu ludzi nadal w to nie wierzy, mimo świadków i magicznych potwierdzeń.

W końcu jednak po dwóch dniach badań cała jego historia została oficjalnie uznana i pozwolono mu wyjść z obozu. Potem magowie zajęli się Wirikidorem. Naturalnie, dopóki nie po­twierdzono tożsamości Valdera, nie mógł nosić broni. Poza tym nikt nie dotykał Wirikidora, na wypadek gdyby krył w sobie ja­kieś pułapki. Miecz pozostawał na stole w różowym namiocie, obok innych nieznanych obiektów magicznych. Wciąż wyglą­dał jak zwyczajny, wojskowy miecz. Ale kiedy przyniesiono go do otwartego kręgu, Valder bez żadnej wątpliwości wyczuł, że jest to Wirikidor.

W tej chwili trafił w ręce rudowłosej młodej kobiety - maga w ciemnozielonej szacie, która odmówiła podania swego imienia, i mężczyzny zwanego Darrendem z Calimoru, ciemnowłosego, średniego wzrostu i nieokreślonego wieku. Nosił typową wojskową tunikę i kilt, ale nie miał pancerza ani miecza. Za­miast prostego żołnierskiego sztyletu miał u pasa ozdobny cere­monialny nóż, a zamiast hełmu miękką zieloną czapkę. Valder zakładał, że to mag, chociaż nie widział, by rzucał jakieś zaklę­cia. Oboje stali przy nim, kiedy łączniczka przyniosła miecz.

- To on, tak? - spytał Darrend.

- Tak - odparł bez wahania Valder. - To Wirikidor. Darrend zerknął na niego, potem wziął broń od łączniczki.

- Słyszeliśmy oczywiście twoją historię, więc wiemy co nie­co o zachowaniu tego miecza. Ale jak możesz być pewien, że to twoja broń, a nie inna?

Valder wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Ale jestem pewny.

- Jest nieaktywny, dopóki przebywa w pochwie. Sprawdzili­śmy to zaraz po twoim przybyciu. Czy przewidujesz, co może zrobić, gdyby ktoś go wyciągnął?

- Właściwie nie - przyznał niechętnie. - Ale za każdym ra­zem, kiedy wynajmowałem miecz, nie mogłem go wsunąć do pochwy, dopóki nie zabił człowieka.

- Czy spieszył się, by kogoś zabić? Zakłopotanie Valdera rosło.

- Nie wiem - wyznał. - Kiedy go wyciągałem, najbliżej sto­jący człowiek zawsze był wrogiem, więc za każdym razem za­bijałem go możliwie szybko. A właściwie miecz zabijał.

- Niewiele nam to daje. Najlepiej chyba założyć, że będzie żądał ofiary natychmiast.

- To możliwe - zgodził się Valder.

- Musimy go wyjąć z pochwy i zbadać, wiec chyba powinni­śmy znaleźć jakąś potencjalną ofiarę.

- Jak chcecie to zrobić? - zdziwił się Valder i natychmiast po­żałował pytania. Przypomniał sobie północerskich jeńców, których widział na południowej drodze.

- Muszę porozmawiać z generałem Karanninem - odparł Darrend. - Do tego czasu możesz nosić ten miecz. Bez broni w obozie wyglądałbyś dziwnie, a jeżeli rzeczywiście jest na nim jakieś zaklęcie własności, jak to podejrzewam, rozdzielanie na dłuższy czas może być groźne.

Wręczył Valderowi broń w pochwie. Zwiadowca z ponurą miną odebrał miecz i umieścił w zwykłym miejscu u pasa.

- Póki nie znajdziemy jeńca, nie będziesz nam potrzebny - rzekł Darrend. - Możesz chodzić gdzie masz ochotę, bylebyś nie opuszczał obozu. Jednak wróć tu o zmroku.

- Dziękuję - rzucił Valder.

Darrend skinął głową na pożegnanie i odszedł. Po chwili wa­hania obie kobiety też odeszły. Pozostał sam w kręgu magów.

Przez moment nie był pewien co powinien robić. Nie miał w obozie przyjaciół. Wprawdzie jego dawny oddział został roz­formowany, ale żaden z kolegów nie dotarł tak daleko w głąb lądu, a od czasu przybycia poznał tylko przesłuchujących. Ist­niała możliwość, choć niewielka, że w obozie znajdzie się jakiś kuzyn czy inny krewniak, ale nie miał pojęcia, gdzie mógłby ich szukać.

To znaczyło, że z nikim nie chciał się spotkać. A po niemal trzech miesiącach całkowitej izolacji najbardziej ze wszystkie­go pragnął wieści. Nie protestowałby także przeciwko butelce wina i kobietom. Śpiew tylko w ostateczności, jako że nigdy nie miał muzycznych talentów. Z rozmów z magami uzyskał pew­ne informacje, ale tylko tyle, by zaostrzyć apetyt na prawdziwe wiadomości. Do posiłków podawano mu tylko wodę albo słabe piwo, więc myśl o dobrym alkoholu, winie lub czymś mocniej­szym, wydawała się kusząca. Kobiety, które dotąd spotykał, by­ły niedostępne, nieatrakcyjne, albo jedno i drugie.

Jeśli obóz zbudowano według wzoru wszystkich innych zna­nych mu obozów, wiedział dokładnie, gdzie szukać tego, czego pragnął, choć miejsce to nie znajdowało się w oficjalnych gra­nicach obozowiska. Niewielka była też szansa, by zdążył wrócić przed nocą.

Do diabła, pomyślał, chyba zasłużył sobie na odrobinę odpo­czynku. Od momentu schwytania demonstrował przecież chęć współpracy. Ruszył więc na południe, do tylnej części obozu, gdzie z pewnością rozłożyli się markietani.

Rzeczywiście, tak jak się spodziewał, namioty i szałasy markietanów rozciągały się na równinie, na południe od głównego obozu. Największe były albo barami, albo zamtuzami. Pozostałe spełniały inne potrzeby, w niektórych mieszkały nawet rodziny żołnierzy, co było oficjalnym powodem, dla którego tolerowano takie obozowiska. Valder zignorował niezależne wróżki, żony oficerów i inne szacowne czy na wpół szacowne osoby i skiero­wał się wprost do dużego beżowego namiotu, gdzie wisiały duże czerwone latarnie.

Wieści, uznał, są najważniejsze, zresztą nie minęło jeszcze popołudnie. Podejrzewał, że wieczoru może już nie pamiętać, a nie chciał zapomnieć czegoś ważnego. Z tą myślą zajął miej­sce przy stole przed namiotem, w na wpół pustej, zaimprowizo­wanej tawernie. Chwilowo zignorował to, co czekało za zasło­ną z paciorków. Zamówił lekkie wino, ponieważ chciał zacząć powoli.

Tak jak na to liczył, siedziało tu kilku ludzi. O tej porze byli wśród nich solidni pijacy i bez trudu skłonił jednego z nich do mówienia. Rzucał pytanie, gdy tylko strumień słów zdawał się wysychać, i podnosił puchar do ust na tyle często, by oberżysta nie narzekał.

Zaczął rozmowę od zwykłego narzekania na nędzne wojsko­we życie, ale szybko wyjawił, że był przez parę miesięcy odcię­ty od głównych sił.

- Straciłem coś ważnego? - zapytał na wpół żartobliwie. - Jakiś generał padł trupem albo co?

- Nie - odparł jego towarzysz, porucznik Sidor. - Wciąż Gor, Terrek, Anaran i Azrad wszystkim rządzą, oni i ich sługusy, jak nasz drogi generał Karannin, który siedzi na środku pustkowia, bo nie chce sprawiać kłopotów.

To brzmiało ciekawie. Valder ponaglił porucznika.

- Jakich kłopotów? - spytał.

W tyradzie, jakiej wysłuchał, nie wszystko było dla niego jas­ne, ale w zasadzie chodziło o to, że nieprzyjaciel był niemal w rozsypce, a generał Karannin jakoś tego nie wykorzystywał. Atak północerzy w stronę morza, który odciął Valdera od jego oddziału, był najwyraźniej rozpaczliwym manewrem, i to nieu­danym. Wszystkie siły, jakie mogło zgromadzić Imperium, zos­tały wykorzystane w tym błyskawicznym natarciu, mającym otoczyć zachodnie skrzydło ethsharyjskiej armii i otworzyć wzdłuż wybrzeża drogę do Starego Ethsharu, a przynajmniej do bazy admirała Azrada. Atak się nie udał; ethsharyjski opór był wystarczająco silny, by wycieńczyć północne siły uderzeniowe. Nim dotarły do Fortecy - nadbrzeżnej twierdzy generała Gora - nie pozostało z nich wiele.

Wiedząc o słabości nieprzyjaciela, Ethshar kontratakował na szerokim froncie. Wojsko poruszało się po równinach, niemal nie napotykając oporu. Nieliczni pochwyceni północerze byli po prostu zwiadowcami, strażnikami czy resztkami linii zaopa­trzenia sił uderzeniowych. Zostali na tyłach, gdy załamała się ofensywa.

Dla każdego z odrobiną rozumu w głowie było oczywiste, co porucznik powtarzał wielokrotnie, że Imperium wreszcie skoń­czyli się żołnierze, więc poprowadzono ostatni atak, póki wciąż jeszcze miał kto walczyć. Wszyscy widzieli, że północerze są ostatnio coraz młodsi. Aby zakończyć wojnę, armii Ethsharu pozostało tylko pomaszerować wprost do stolicy Imperium i za­jąć miasto.

Generałowie, oczywiście, nie chcieli tego zrobić, mówił Sidor z głębokim sarkazmem. Generałowie, jak twierdził, bali się, że cała ta sytuacja to pułapka albo sztuczka, choć przecież każ­dy widzi, co się dzieje. Zwłaszcza generał Karannin upierał się, aby nacierać z czymś, co Sidor nazwał absurdalną ostrożnością. Sam fakt, że obóz tkwił w miejscu od dwóch dni, był dla Sidora dowodem, że Karannin marnuje idealną okazję, by zakoń­czyć tę ciągnącą się bez końca wojnę.

Valder jednak miał pewne wątpliwości. Sam widział, że Im­perium wciąż ma sporo czarowników i shatra, nawet jeśli zaczy­na im brakować zwykłej piechoty. Poza tym nikt nie wiedział, jakich innych niespodzianek mogą dostarczyć północerskie opiekuńcze demony, gdyby shatra okazali się niewystarczający.

Wojna trwała już od stuleci. Wydawało się mało prawdopo­dobne, by po tylu pokoleniach walczących w armii akurat Valder miał szczęście ujrzeć koniec zmagań.

Oczywiście, był pierwszym w rodzinie, który miał magiczny miecz, ale to drobiazg, podczas gdy koniec Wielkiej Wojny do­prowadziłby do powstania całkiem nowego świata.

Udało mu się przesiedzieć ponad godzinę przy jednym pucharze wina, słuchając plotek i tyrad Sidora. W końcu wino się skończyło, uznał więc, że pora przejść do poważniejszego pijaństwa. Zamówił kubek oushki i wypił łyk, a Sidor gniewnie tłumaczył, dlaczego wojna powinna już być wygrana.

Napój palił w gardle. Valder zakaszlał. Już dawno nie pił oush­ki i uświadomił sobie, że nie smakuje mu tak jak kiedyś. Perspek­tywa pijaństwa wydała się nagle mniej pociągająca. Teraz, kiedy się zastanowił, właściwie w ogóle nie chciał się upić. Owszem, kiedyś robił to wieczorami, nie mając nic lepszego do roboty, ale najważniejsze przy tym było towarzystwo - przyjaciele, których tu nie ma, a wielu prawdopodobnie nie żyje. Przyszedł do tawerny z przyzwyczajenia, a Sidor był marną namiastką towarzyszy, z którymi przeżył lata.

Zerknął na zasłonę z paciorków, niepewny, czy ma ochotę na to, co za sobą skrywała. Opuścił dłoń do sakiewki i odkrył, że nie jest to ważne. Zapomniał, że nie ma pieniędzy... Prawdę mówiąc, cały jego majątek składał się z jednej sztuki srebra, którą nosił przy sobie każdy zwiadowca. Owszem, magowie ustalili jego tożsamość, lecz nikt nie wypłacił mu zaległego żoł­du, a wszystkie rzeczy, które zostawił, prawdopodobnie zaginę­ły, kiedy wróg rozbił jego oddział. Jedna moneta pewnie nie wystarczy, żeby zapłacić za te dwa napitki.

Rozejrzał się, zachowując obojętną minę i zauważył, że ober­żysta nie patrzy w jego stronę. Rzucił sztukę srebra na stół i od­szedł. Serce biło mu trochę szybciej, niż powinno.

Nikt za nim nie krzyczał. Słońce czerwieniało już na zacho­dzie, uznał więc, że lepiej posłuchać rozkazów i wrócić do krę­gu magów.


rozdział 11


Namiot generała Karannina nie był bardziej luksusowy z zewnątrz czy w środku niż namioty jego oficerów. Nawet liczba pryczy się zgadzała, gdyż sekretarz i dwóch adiutantów mieszkało razem z nim, aby byli zawsze pod ręką. Namiot był jednak trochę większy, a te dodatkową przestrzeń zajmował ustawiony na końcu stół. Pod nim leżał stos ekwipunku.

Valdera trochę zdziwił ten brak ostentacji. Nie był pewien, czy wynika on z praktycznej natury generała, czy jest raczej de­monstracją egalitaryzmu. Czekał około pięciu minut w asyście dwóch żołnierzy, zanim zjawił się generał. Magowie, którzy przyprowadzili tu Valdera, zaraz wyszli. Zwiadowca rozglądał się więc z zaciekawieniem. Nie spodziewał się, że stanie przed samym generałem.

Karannin był niski, siwiejący, miał brązowe włosy i zielone oczy. Nosił zwykły zielony kilt i brunatną tunikę. Poruszał się szybko i energicznie. Wpadł do namiotu jak sztormowa fala.

- Ty jesteś Valder - powiedział, odsuwając klapę. Zwiadowca zasalutował, dotykając otwartą dłonią ramienia.

- Valder z Kardoret, zwiadowca pierwszej klasy, grupa za­chodnia, dywizja nadbrzeżna, trzeci regiment, odłączony, sir.

- Dobrze. Siadaj.

Valder posłuchał, zajmując miejsce na skraju najbliższej pry­czy. Generał stał przez całą rozmowę, czasami robił kilka kro­ków tam i z powrotem, zatrzymywał się na chwilę, potem ruszał znowu.

- Magowie mówili mi o tobie. Próbowali mnie przekonać, abym przydzielił im skazanego więźnia. Zostałeś odcięty szturm nieprzyjaciela w stronę brzegu?

- Tak, sir.

- Czy ktoś, ci mówił, co się stało? Jak się zakończył ten atak?

- Nie, sir, właściwie nie - odparł Valder. Oficjalnie nic nie wiedział, a wolał nie opowiadać o swojej pogawędce z pijanym porucznikiem.

- Dobrze. Widać nie wszyscy moi ludzie to gaduły. Czyli przeżyłeś i uciekłeś na północ, gdzie spotkałeś maga, lub pustelnika, którego wziąłeś za maga, a on rzucił zaklęcie na twój miecz. Zgadza się?

- Tak, sir.

Valder wolał nie zaznaczać, iż ponad wszelką wątpliwość wie, że pustelnik był magiem.

- Jakie to było zaklęcie? Mówił coś? Nie pytam cię, synu, o szczegóły, tylko czy cokolwiek powiedział?

- Nie, sir. Zdaje się, że specjalnie unikał tłumaczenia mi cze­gokolwiek. Obawiam się, że nie byliśmy wtedy w najlepszych stosunkach.

- Jesteś absolutnie pewien, że nic nie wspominał o naturze zaklęcia? Nie wymienił żadnych imion?

- Powiedział, że rzucił każde zaklęcie, jakie mógł, nie posia­dając właściwie żadnych odczynników. A przynajmniej każde, które uznał za użyteczne. O ile pamiętam, wspomniał o jakimś zaklęciu własności. Powiedział też, że imię miecza brzmi Wirikidor i że nie wolno mi go wyjmować, dopóki się nie oddalę.

- Mówiłeś to moim ludziom, kiedy cię pytali?

- Tak, sir.

- Moi magowie to słyszeli?

- Tak, sir.

- To jest twój miecz, tak? Ten który został zaklęty? - Zatrzy­mał się na chwilę i wskazał na pas Valdera.

- Tak uważam, sir.

- Używałeś tego miecza? Walczyłeś ze smokiem, zabiłeś wartownika czy dwóch oraz przeciwnika, którego uznałeś za shatrę?

Valder stłumił odruch protestu na pełen powątpiewania ton, generał wspomniał o zabiciu shatry. Karannin nie był prawdzie Gorem, Azradem, Anaranem czy Terrekiem, ale jed­nak był generałem, cokolwiek Sidor o nim myślał. Nie należy się kłócić z generałami.

- Tak jest, sir.

- Moi magowie mówią, że dobywanie tej broni może być niebezpieczne.

- Tak jest, sir, może być. Od chwili zaklęcia, za każdym ra­zem, gdy wyjmowałem miecz z pochwy, przy pierwszej okazji zabijał człowieka.

Karannin przyjrzał mu się uważnie. _ Wyjaśnij to.

- Sir, kiedy już wyciągnę ten miecz, nie zdołam go wsunąć do pochwy ani odłożyć, dopóki nie zabiję nim człowieka. Co więcej, nie jestem całkiem pewien, czy mogę wybierać tego człowieka. Proszę pamiętać, sir, że pustelnik nie pozwolił mi wyjąć miecza w swojej obecności. Jak dotąd nie dobyłem go w obecności kogokolwiek, kto nie byłby nieprzyjacielem, więc nie miałem okazji tego sprawdzić.

Generał spojrzał na niego chytrze.

-Miecz może działać samodzielnie? Nie musisz nim kierować?

- Tak jest, sir, zgadza się. W ten sposób przeżyłem spotkanie z shatrą. Gdybym to ja kierował ostrzem, byłbym już martwy.

- Słyszałem o czymś takim. Ale te zaklęcia nie są do końca godne zaufania.

- Tak jest, sir.

Karannin przyglądał mu się jakieś trzy sekundy, po czym rzu­cił do jednego ze strażników:

- Sierżancie, wezwijcie tu magów, a potem poproście kapita­na Dara, żeby przyprowadził jeńca.

Żołnierz skinął głową i wyszedł z namiotu. Karannin znowu zaczął krążyć, ale nie zadawał już pytań.

Po chwili strażnik wrócił i stanął z boku, pozwalając wejść Darrendowi i młodemu rudowłosemu magowi. Za nimi wkro­czył krępy czarnowłosy mężczyzna w mundurze kapitana, ciąg­nąc za ramię młodego żołnierza z rękami związanymi na ple­cach, niezwykle obszarpanego i - sądząc po zapachu - od dawna niemytego. Ku zdumieniu Valdera więzień był Ethsharyjczykiem, a nie północerzem.

-1 co, kapitanie Dar? - spytał generał.

- To Felder, syn Yengera, sir - odparł kapitan. - Został schwytany na okradaniu ciał swoich towarzyszy. Zabierał im kosztowności. Gdy go zauważono, zaczął uciekać; otoczony dwa dni później, dźgnął w brzuch oficera. Został skazany na chłostę, ponieważ było to jego pierwsze wykroczenie, a oficer przeżył. Jednak trzy dni temu, czekając na karę, próbował ucieczki i roz­bił głowę jednemu ze strażników. Czekaliśmy, żeby się przeko­nać, czy strażnik przeżyje, zanim postanowimy, co zrobić z tym człowiekiem; zmarł dziś rano. Czy ten wystarczy?

- Chyba tak, kapitanie. Magowie? Valder? Może być? Valder wzruszył ramionami, rudowłosy zaczął się jąkać, a Darrend powiedział: -Może. Więzień przyglądał się im, próbując zrozumieć, co się dzieje.

- A więc dobrze. Chcę to widzieć. Zwiadowco, oddajcie Darrendowi swój miecz.

Valder niechętnie odpiął Wirikidora od pasa i przekazał ma­gowi. Ten wziął go ostrożnie, chwycił lewą dłonią pochwę, a prawą położył na rękojeści, gotów do wyjęcia miecza.

Valder z posępną fascynacją wpatrywał się w dłonie Darrenda.

- Sir, czy muszę tu zostawać? - zapytał. - Wolałbym na to nie patrzeć.

Generał zerknął na niego.

- Spodziewacie się zagrożenia?

- Nie, sir. Po prostu nie chcę tego widzieć.

- Delikatny?

- Tak jest, sir.

- No dobrze, możesz odejść, ale nie opuszczaj obozu.

- Tak jest, sir.

Valder z wdzięcznością wysunął się za klapę namiotu, zado­wolony, że jest już na zewnątrz, z daleka od nieuchronnego za­bójstwa. Zastanawiał się, gdzie teraz pójść.

Wiedział, że gdzieś musi być płatnik, a należał mu się trzymie­sięczny żołd. Nie przebywał w swojej jednostce, wiec pewnie będzie musiał sporo tłumaczyć, ale miał nadzieję, że dostanie przynajmniej część tego, co byli mu winni. Niedaleko namiotu tał jeszcze jeden strażnik - oprócz tych wewnątrz. Valder usłyszał jakieś głosy ze środka i uznał, że woli oddalić się poza zasięg słuchu, a nie tylko stracić z oczu to, co z pewnością będzie egzekucją Feldera, syna Yengera. Me miał nic przeciwko skazywaniu takich przestępców, ale nie lubił oglądać niczyjej śmierci.

Skręcił w lewo, przypadkowo wybierając kierunek, i ruszył przed siebie.

Kilka namiotów dalej skręcił znowu i skierował się w stronę przyobozowego miasteczka. Pomyślał, że może ktoś postawi mu drinka. Mimo niedawnych doświadczeń z oushką uznał, że przydałby mu się kieliszek.

Dotarł mniej więcej do połowy drogi, kiedy usłyszał, że ktoś go woła. Zaskoczony, obejrzał się i zobaczył, że macha do niego młody żołnierz.

Zaczekał chwilę, aż żołnierz go dogoni.

- Czy jesteś Valderem z Kardoret? - spytał.

- Tak - odparł zdziwiony. Pierwszy raz widział tego człowieka.

- Generał chce cię natychmiast widzieć w swoim namiocie. Wciąż zdziwiony, Valder podążył za żołnierzem do namiotu generała.

Gdy tylko wszedł za klapę, Karannin przerwał swój spacer i rzucił gniewnie:

- Mówiłeś, że używałeś tego piekielnego miecza?

- Tak jest, sir.

- Więc dlaczego, do diabła, nikt nie potrafi go wyjąć i oddać magom do badań?

To pytanie zaskoczyło Valdera.

- Nie wiem, sir. - Nie przyszło mu do głowy, że ktokolwiek będzie miał z tym trudności.

Generał nie ruszył wokół namiotu, tylko stał nieruchomo i patrzył na Valdera, jakby spodziewał się, że ten powie coś wię­cej. Valder milczał przez chwilę; nie miał specjalnej ochoty na współpracę - w końcu nie potraktowano go tu zbyt uprzejmie. Ale potem przypomniał sobie, jakie są kary za bezczelność.

- Nigdy nie miałem kłopotów z wyjęciem miecza, sir - dodał.

- Czasami włożenie go do pochwy okazywało się niemożliwe, ale wyjęcie nigdy. Aha, pustelnik powiedział mi, że imię miecza oznacza “zabójcę wojowników”. Podejrzewam, że ta broń czu­je jakiś związek z żołnierzami. Może ludzie, którzy próbowali wyjąć miecz, jakoś mu nie odpowiadali?

Generał patrzył na niego jeszcze przez sekundę, po czym wark­nął gniewnie:

- Jeden z magów, którzy próbowali go wyjąć, to Darrend z Calimoru, trzykrotnie wyróżniony za odwagę w boju; raz za­skoczony bez narzędzi swego fachu walczył i zabił wrogiego czarownika, uzbrojony jedynie w swój ceremonialny sztylet. Zresztą sarn też próbowałem wyjąć ten miecz. Jeśli to ostrze ni­kogo z nas nie uważa za wojownika, to chciałbym wiedzieć, na kogo się zgodzi.

Valder zdumiał się.

- Nie wiem, sir.

Spojrzał na Darrenda z zainteresowaniem, zastanawiając się, ile lat ma ten mag. Wyglądał na trzydzieści - to niewiele jak na szacunek, którym wyraźnie darzył go generał. Nie sprawiał przy tym wrażenia człowieka, który często bywa w boju.

- Przekonajmy się. Oto miecz, zwiadowco pierwszej klasy. Zobaczymy, czy ty potrafisz go wyjąć, skoro Darrend nie umiał.

- Eee, sir... Mogę coś powiedzieć?

- Mów, do licha. Po to tu jesteś.

- Sir, naprawdę wolałbym nie dobywać miecza. Wprawdzie nie zależy mi na tym więźniu, ale wolałbym go nie zabijać. Za­bicie nieprzyjaciela w bitwie to jedna sprawa, dokonałem tego kilka razy, ale uśmiercenie bezbronnego człowieka w takim sa­mym mundurze jak mój to coś zupełnie innego.

- Twoje skrupuły z pewnością dobrze o tobie świadczą - od­parł generał. - Jednakże jeśli mamy zobaczyć działanie tego magicznego miecza, ty musisz go wyjąć z pochwy. Oczywiście zakładając, że ktokolwiek to potrafi.

Zwlekając i mając nadzieję na cud, Valder zwrócił się do Dar­renda:

- Próbowałeś wyjąć Wirikidora? Darrend skinął głową.

- Tak jakbym starał się rozerwać stalowy pręt. W dodatku dość gładki: wyślizgiwał mi się z ręki.

- Ja też próbowałem - dodał drugi mag. - Wydawało się, że połamie mi palce.

- Naprawdę? - Valder spojrzał na miecz w ręku generała. -Nigdy nie miałem kłopotów.

- Wszyscy próbowaliśmy - oznajmił Karannin. - Śliski ten miecz, nie ma co. - Wręczył go Valderowi rękojeścią do przodu.

Zwiadowcy nie wydawał się śliski. Palce zamknęły się moc­no na znajomym uchwycie. Zerknął niechętnie na czekającego więźnia - przestępca pocił się obficie, usta miał zamknięte, a wzrok wbity w maszt namiotu.

Oczywiście, tłumaczył sobie Valder, nikt nie jest pewien, że Wirikidor będzie się upierał przy zabójstwie. To tylko hipotezy i domysły... Niechętnie wyjął miecz z pochwy.

Ostrze wysunęło się gładko, jak zawsze, miał jednak wraże­nie, że drży wyczekująco.

- Oto jest - powiedział Valder, demonstrując nagą klingę ge­nerałowi i magom.

- Możesz go schować do pochwy? - spytał Darrend. Valder spróbował, ale Wirikidor nie tylko nie dał się wsunąć, ale stawiał czynny opór. Zwiadowca uświadomił sobie, że miecz próbuje zająć pozycję do ataku na jednego z ludzi w na­miocie.

Generał stał najbliżej i Valder czuł, że miecz ciągnie jego rę­kę w stronę Karannina. Zrozumiał, że skoro miecz został uwol­niony z pochwy, nie ma wielkiego wyboru. Odwrócił 'się więc i zrobił krok w stronę Feldera.

Wirikidor błysnął i rozciął więźniowi gardło, odcinając nie­mal głowę. Więzień zginął, charcząc i otwierając w zdumieniu oczy i usta. Gdy osunął się na ziemię, Valder poczuł, że drżenie miecza ustąpiło. Trzymał w ręku coś, co wydawało się całkiem zwyczajną klingą.

- Nie chowaj go! - zawołał Darrend.

- Nie miałem zamiaru - odparł Valder. - Chcieliście go zbadać, tak? Proszę bardzo, możecie go wziąć. - Obrócił miecz i podał Darrendowi rękojeścią naprzód. Po chwili dodał jeszcze pochwę.

Magowie przyjęli oba przedmioty, a Valder uśmiechnął się z ulgą, gdy tylko miecz opuścił jego rękę. Uśmiech jednak zgasł chwilę później, kiedy spojrzał na leżące ciało. Obrzydzenie ścis­nęło mu krtań.

Z zadowoleniem uwolnił się od miecza, odpowiedzialnego za takie zabójstwo. Żałował, że nie może uwolnić się od generała, który je zorganizował, i od magów, którzy tego zażądali.


rozdział 12


Magowie zatrzymali Wirikidora, lecz miejsce noclego­we w ich kręgu było cenne, wiec następnego dnia po zabiciu Feldera zwiadowcę przeniesiono i przydzie­lono mu kwaterę z trzema porucznikami. Poprzedni, czwarty mieszkaniec namiotu, zaginął w akcji, w wyniku krótkiej, nie­rozstrzygniętej potyczki między nacierającymi Ethsharyjczyka-mi a niewielkim oddziałem północerzy, wśród których znalazł się przynajmniej jeden czarownik.

Porucznicy nie byli zachwyceni obecnością Valdera. Mieli nadzieję na powrót towarzysza albo na więcej miejsca. Bez en­tuzjazmu powitali obcego żołnierza z innej grupy wojsk i nawet nie oficera. Jakiś porucznik byłby kimś, z kim można pogadać, wymienić opowieści, może zastępować się nawzajem w obo­wiązkach. Zamiast tego trafił do nich dobry zwiadowca, nie do­równujący im rangą, lecz mający o wiele więcej doświadczenia, a w dodatku bez przydzielonych formalnych obowiązków.

Valder rozumiał ich, więc zrobił wszystko, by jakoś się dosto­sować. Nie miał rzeczy, które zajmowałyby cenne miejsce, a brak obowiązków pozwalał mu godzić się na dowolne godzi­ny, jakie były dla nich wygodne. Był gotów nie spać przez dłuż­szy czas, gdyby chcieli poświęcić go rozmowie, albo siedzieć ci­cho czy nawet wychodzić na dłużej, jeśli tego życzyliby sobie współmieszkańcy.

Był też chętnym słuchaczem, gdyż chciał się dowiedzieć wszystkiego, co stracił - nie tylko w okresie, kiedy błąkał się na pomocy, ale i wcześniej, ponieważ jego oddział działał w izola­cji. Zresztą sam dźwięk ludzkich głosów, niezależnie od słów, do­dawał mu otuchy.

Wszyscy lubią dobrych słuchaczy, wiec po kilku godzinach jego przyjazna postawa i wyraźne zaciekawienie wszystkim, co nowi towarzysze mieli do powiedzenia, złagodziły początkową niechęć. Jeden z trójki, młody chudy dwudziestodwulatek, świe­żo przybyły z obozu szkoleniowego w pobliżu portu Shan, zaczął opowiadać.

Nazywał się Radler, syn Datheta, i choć był tylko rok młod­szy od Valdera, wydawał się zwiadowcy zaledwie chłopcem.

Radler zgadzał się ogólnie z oceną Sidora co do sytuacji stra­tegicznej, jednak powolne natarcie tłumaczył raczej złym stanem dróg i brakiem zaopatrzenia niż strachem ethsharyjskich dowódców. Zachodnie zgrupowanie generała Gora i środkowe generała Anarana przesuwały się naprzód, likwidując rozpro­szone jednostki nieprzyjaciela. W głębi lądu Azrad robił, co mógł, by zapewnić im wsparcie logistyczne, lecz brakowało za­równo zapasów, jak i ludzi. Wojska wschodniego zgrupowania generała Terreka wciąż tkwiły w miejscu - na jego froncie nie dokonano żadnego desperackiego ataku. Terrek, podejrzewając zasadzkę, niechętnie podsyłał coś swoim kolegom.

Generał Karannin był podwładnym Gora, tak jak sądził Valder, choć dopuszczał też możliwość, że to jeden z ludzi Anara­na, który zapędził się zbyt daleko na zachód. Gor podobno wciąż przebywał w swojej nadbrzeżnej Fortecy i raczej koordy­nował ruchy wojsk, niż osobiście prowadził je na wroga.

Obie strony doznały ciężkich strat - tak przynajmniej sądził Radler, mimo stosunkowo nielicznych sił Imperium, ponieważ nieproporcjonalnie wielu z nich było albo czarownikami, albo shatra. Mimo to Radler, tak jak Sidor, uważał, że długa wojna wreszcie zbliża się do końca.

Valder nie bardzo w to wierzył, nie chciał jednak zniechęcać młodego oficera. Dlatego nie wyrażał głośno swoich wątpliwości.

Kiedy wyczerpali temat, Valder wysłuchał obozowych plo­tek. Niestety, żadna nie wspominała o kimś, kogo by znał. Za­pytał o Darrenda, ale nikt z jego współmieszkańców nie wie­dział nic o magu.

Zbliżał się wieczór i jeden po drugim trzej porucznicy wy­chodzili z namiotu. Radler miał służbę - dowodził oddziałem zaopatrzenia. Korl i Tesra nie mówili, gdzie idą. Valder podej­rzewał, że wybierają się do zamtuzów w przyobozowym mie­ście. Nie miał pieniędzy, a zatem nic lepszego do roboty - było już za późno, żeby szukać płatnika - wiec spróbował się zdrzemnąć.

Obudził go szelest odsuwanej klapy namiotowej.

- Przepraszam, sir - powiedział żołnierz, stając tyłem do światła, tak że Valder nie widział jego twarzy. - Sądzę, że to pańskie.

Wyciągnął w jego stronę nagi miecz, rękojeścią naprzód.

Valder wziął go odruchowo, potem zaczął protestować. Jed­nak umilkł nagle, zanim wymówił pierwsze słowo, gdyż uświa­domił sobie, że miecz faktycznie należy do niego.

To przecież bez sensu. Magowie mieli badać Wirikidora. Z pewnością jeszcze nie skończyli. A jeśli tak, to dlaczego mu go oddali? I gdzie jest pochwa? Odwrócił się do wejścia, ale żołnierz już zniknął.

Usiadł, zaczepiając o coś nogą, sięgnął w dół i - tak jak po­dejrzewał - znalazł leżącą na ziemi pochwę Wirikidora. Pod­niósł ją i obejrzał, trzymając miecz w ręku.

Zdziwiony, wstał i wyjrzał z namiotu; nikogo nie było w po­bliżu, nikt go nie podglądał. Wciąż zaskoczony wyszedł na wie­czorne słońce i rozejrzał się dookoła.

Ludzie w obozie zajmowali się swoimi sprawami: ostrzyli miecze, jedli, rozmawiali, spieszyli w różne strony. Nie zoba­czył nawet śladu żołnierza, który dostarczył mu miecz.

Wzruszył ramionami i podążył do kręgu magów. Nie był pe­wien, czy powinien dostać z powrotem ten miecz, czy nie. Na pewno magowie będą wiedzieć.

Kiedy stanął przed namalowaną kredą linią, gdzie zaczynały działać zaklęcia strzegące, ktoś zauważył go i krzyknął. Z kolo­rowych namiotów wybiegli ludzie.

Stał na linii, dopóki ktoś na niego nie skinął. Po chwili zna­lazł się wewnątrz kręgu, otoczony przez magów. Wśród nich był Darrend.

- A więc tu jesteś - zauważył.

- Jestem - przyznał Valder. - A gdzie powinienem być?

- Trudno mi powiedzieć, żołnierzu, ale twój miecz powinien się właśnie tutaj znajdować. Nikt nie miał prawa go wynosić, jednak zniknął, gdy tylko na chwilę spuściliśmy go z oczu. Nie magicznie; ktoś z nim odszedł. Kiedy szukaliśmy miecza, to sa­mo zdarzyło się z pochwą. A teraz ty przyszedłeś, niosąc i jed­no, i drugie. Dziwne, prawda?

- Być może, sir - zgodził się Valder. Miał wrażenie, że Darrend ma rangę oficera. - Ale ja nic nie zrobiłem. Zresztą nie przyniósłbym ich wtedy z powrotem, prawda? Ktoś po prostu wręczył mi miecz, a pochwę znalazłem na podłodze w namio­cie, jakby ktoś ją tam podrzucił, kiedy się zdrzemnąłem.

Magowie porozumieli się wzrokiem.

- Moim zdaniem to Zaklęcie Prawdziwej Własności, a w każ­dym razie jakaś zbliżona wersja - zauważył jeden z nich.

Darrend zmarszczył brwi.

- Sprawdzałem je i dostałem dwuznaczne wyniki. To nie jest standardowa forma, ale rzeczywiście może być coś pokrewnego.

- Przecież dlatego nikt inny nie mógł go wyjąć - zauważył rudowłosy. - A teraz znalazł sposób, żeby wrócić do Valdera, jakby przypadkiem. To Zaklęcie Prawdziwej Własności w czy­stej formie.

- W czystej, lecz trochę dziwnej - nie ustępował Darrend. - Jest w nim coś niezdrowego.

- Moim zdaniem w Prawdziwej Własności zawsze jest coś niezdrowego - dodał ktoś trzeci.

- Nie, to inna sprawa. Badałem go, oczywiście. Kiedy nikt nie mógł wyjąć miecza, od razu przyszła mi do głowy Prawdzi­wa Własność. Ale nie ma śladu użycia złotego pierścienia, a jak Zaklęcie Prawdziwej Własności może działać bez złotego pier­ścienia?

Valder nie miał pojęcia o czym mówi Darrend. Niedawno do­piero przebudzony z drzemki, wciąż jeszcze nie całkiem wypo­częty po niedawnych przygodach, chciał tylko pozbyć się mie­cza.

- Nieważne, czy jestem Prawdziwym Właścicielem, czy nie, ale wolę, żebyście wzięli ten miecz i skończyli swoje próby - rzekł niechętnie. - Sir - dodał odruchowo.

- Tak, oczywiście - zgodził się Darrend i ujął rękojeść. Valder oddał mu miecz i pochwę. Zatrzymał się na chwilę.

- Jak długo potrwają próby?

- Nie mam pojęcia. - Darrend wzruszył ramionami. - Zależy od tego, co z tym mieczem zrobiono. Jeśli będziemy mieli szczęście, skończymy do północy. Jeśli nie, możemy się nigdy nie dowiedzieć.

- Aha. - Valder spojrzał jeszcze na miecz. - No cóż, powo­dzenia, sir. - Odwrócił się i ruszył do swego namiotu.

Był prawie pewien, że wcześniej czy później albo miecz znaj­dzie sposób, by do niego wrócić, albo on zostanie ściągnięty do miecza. Zastanawiał się, czyjego przyszłość jest nierozerwalnie związana z Wirikidorem i czy czar można przełamać, albo po prostu usunąć Zaklęcie Prawdziwej Własności, by każdy mógł używać broni.

Darrend patrzył, jak zwiadowca odchodzi. Walczył z nagłym pragnieniem, by podążyć za nim. Zdał sobie sprawę, że mimo­wolnie szuka pilnych spraw, które mógłby załatwić w okolicy namiotu Valdera.

Zirytowany rozpoznał działanie Zaklęcia Prawdziwej Włas­ności, próbującego dostarczyć miecz do jego pana, czy może niewolnika. Z magicznymi mieczami człowiek nigdy nie był pewien... Rzucił proste kontr zaklęcie przeciwko przymusowi i pomaszerował w stronę namiotu-laboratorium.


rozdział 13


Po czterech dniach, dniach podczas których połowa obozu spakowała się i ruszyła na północ, a Valder nie robił nic - odebrał tylko zaległy żołd - magowie zakończyli badania Wirikidora. Zaraz po obiedzie posłaniec znalazł Valdera i spro­wadził do kręgu magów.

W niebiesko-złotym namiocie czekał na niego Darrend. Wirikidor i pochwa leżały na pryczy. Valder usiadł na drugiej i słuchał wyjaśnień maga.

- Zakończyliśmy badania miecza, który nazywasz Wirikidorem, choć nie chciał pozwolić, żeby posługiwał się nim ktokol­wiek oprócz ciebie, i wciąż próbował do ciebie wrócić. Pozosta­ło kilka szczegółów czaru, których nie możemy rozpracować metodami, jakimi dysponujemy w tej chwili. Lecz podstawowe cechy zbadaliśmy do końca.

Valder skinął głową i słuchał uważnie.

- Omówiłem to z generałem. Nie wiem, czy planuje jakoś to wykorzystać, ale uznał, że właściciel miecza powinien być po­informowany.

- To bardzo miło z jego strony - zauważył Valder z lekkim sarkazmem.

- Owszem. Po pierwsze, mieliśmy rację co do Zaklęcia Praw­dziwej Własności. Na miecz rzucono pewien wariant tego zaklę­cia, ale w zdegenerowanej i niezdrowej formie. Zaklęcie Praw­dziwej Własności jest dostatecznie fatalne samo w sobie, gdyż nikt jeszcze nie zdołał ustalić, czy to osoba jest właścicielem za­klętego obiektu, czy obiekt jest właścicielem osoby. W tym przy­padku wygląda to jednak wyjątkowo marnie, ze względu na niestabilną naturę zaklęcia. Związek między mieczem a tobą jest silny i zostanie taki przez... cóż, dłuższy czas. Zanim to wyja­śnię, może wspomnę o innych sprawach.

Przerwał, jakby nie był pewny co mówić. Valder ponaglił go pytaniem:

- Jakich sprawach?

- Inne zaklęcia. Jest ich kilka, a wszystkie są ze sobą splecio­ne. Nigdy jeszcze nie spotkałem się z czymś podobnym. Jest na przykład Nieśmiertelne Ożywienie Ellrana - to paskudnie nie­przyjemne zaklęcie i moim zdaniem ten twój zwariowany pu­stelnik nie miał prawa go używać. Jest nieodwracalne, całkowi­cie nieodwracalne, a co gorsza, sprawia, że każde związane z nim zaklęcie także jest nieodwracalne. To właśnie Ożywienie pozwala twojemu mieczowi poruszać się samodzielnie, jak zre­sztą sam zauważyłeś. Ono powoduje, że inne zaklęcia rzucone na miecz są trwałe i nie do złamania. Chyba że ktoś użyłby na­prawdę potężnych kontr zaklęć, jednak nawet wtedy byłoby to bardzo niebezpieczne. Kombinacja Ożywienia i Prawdziwej Własności skutkuje w powiązaniu twojej osoby i twojego życia z mieczem. Przełamanie tych zaklęć mogłoby cię w najlepszym przypadku zabić, a także zniszczyć miecz.

Valder patrzył na klingę leżącą na pryczy. Wiadomości nie by­ły tak całkiem zaskakujące. Oczywiście wciąż nie było jasne, czym się to wszystko skończy, lecz był przekonany, że posiadanie Wirikidora nie będzie przelotnym incydentem w jego karierze.

- Ma to oczywiście swoje dobre strony - kontynuował Darrend. - Miecz jest praktycznie niezniszczalny i, o ile mogliśmy to stwierdzić, ma też tę zaletę, że nie możesz być teraz zabity żadnymi zwykłymi środkami. Twoje życie jest w mieczu, rozu­miesz? I niczym oprócz miecza nie można ci go odebrać. Jeżeli miecz zostanie zniszczony, umrzesz; to pewne. Ale jest prawie niemożliwe, by ktokolwiek, nawet bardzo potężny mag, zdołał uszkodzić miecz, a co dopiero go zniszczyć. Nieśmiertelne Oży­wienie Ellrana jest rzeczywiście bardzo bliskie nieśmiertelności, którą ma w nazwie. Sam miecz może cię zabić w pewnych okolicznościach. O ile mogę jednak ocenić wyniki badań moich to­warzyszy, nic innego na świecie nie jest do tego zdolne.

- Co? - Valder zamrugał. Miał wrażenie, że nie całkiem ro­zumie Darrenda. Wstrząs wytrącił go ze stanu, w którym tkwił od czasu śmierci Feldera.

- Nie można cię zabić, Valder. Nie możesz zginąć od nicze­go, chyba że od klingi Wirikidora albo gdyby ktoś znalazł spo­sób na zniszczenie miecza.

- Co? - Valder wytrzeszczył oczy, wciąż nie rozumiejąc.

- Nikt nie zamierza zniszczyć miecza, coś takiego prawie na pewno spowodowałoby katastrofę. Valder, będziesz żył, dopóki nie zginiesz od ostrza Wirikidora. Od chwili, gdy po raz pierw­szy go dobyłeś, nie możesz zginąć w żaden inny sposób.

Zwiadowca przyglądał mu się w niemym zdumieniu.

- To nie znaczy, że jesteś nietykalny. Możesz odnosić rany, ale nie możesz umrzeć. Można cię okaleczyć, torturować, oślepić, ogłuszyć, doprowadzić do obłędu, pozbawić kończyn, a nawet po­ciąć na kawałki. Ale nie umrzesz, dopóki Wirikidor cię nie zabije. To właśnie jest w Nieśmiertelnym Ożywieniu takie paskudne.

Valder starał się jakoś przyswoić tę informację.

- Nie mogę umrzeć?

- Nie w zwykły sposób. Jednakże jest tu pewien haczyk i za­czyna działać to niestabilne zaklęcie. Twój pustelnik zastąpił czymś pierścień z litego złota, który ma być częścią Zaklęcia Prawdziwej Własności. W efekcie czar jest niedopełniony. Zo­stałeś prawdziwym właścicielem miecza, kiedy pierwszy raz wyjąłeś go z pochwy; ktokolwiek by to zrobił, miałby go na włas­ność. Jednakże ze względu na tę skazę nie zostaniesz właścicie­lem na zawsze. Tylko złoto nigdy nie niszczeje, a nie ta substan­cja, której użyto zamiast niego. Będziesz mógł wyjąć miecz i użyć go sto razy, może raz czy dwa więcej, i to wszystko. Potem miecz wyrzeknie się ciebie. Następnym razem, gdy zostanie wyjęty - a ty, Valderze z Kardoret, będziesz jedynym człowie­kiem w całym Ethsharze, niezdolnym do wyjęcia go z pochwy ktokolwiek tego dokona, będzie jego nowym właścicielem. Ty zaś zostaniesz pierwszym człowiekiem, który zginie od klingi Wirikidora. Nowy właściciel będzie mógł użyć miecza dzie­więćdziesiąt dziewięć razy, o jeden raz mniej niż ty. A potem miecz zwróci się przeciwko niemu. Trzeci właściciel będzie miał dziewięćdziesiąt osiem i tak dalej, aż za setki lat jakiś biedny du­reń wydobędzie ten miecz, a on zwróci się natychmiast przeciw­ko niemu. To całkowicie zużyje moc zaklęcia i od tej chwili nie będzie już żadnego prawdziwego właściciela.

- Chwileczkę. Nic nie może mnie zabić, ale Wirikidor zwróci się kiedyś przeciwko mnie i zabije?

Valder wpadł we wściekłość.

- To szaleństwo! Co to za zaklęcie? Darrend wzruszył ramionami.

- Pustelnicy często są szaleni. Podejrzewam, że ten nie bar­dzo cię lubił.

- Ile to potrwa? Ile życia mi zostało?

- Kto wie? Wygląda na to, że termin nie jest wyznaczony. Nie ma żadnego przymusu, żeby wyjmować miecz. Zostaw go w pochwie, a teoretycznie będziesz żył wiecznie.

Valder spojrzał na maga, a potem na miecz. Wciąż miał kło­poty ze zrozumieniem tych wyjaśnień. Jako żołnierz godził się, choć niechętnie, z faktem, że w każdej chwili może zginąć. Te­raz nie było to już prawdą. Jak ten pustelnik mógł wprowadzić taki chaos w jego życie?

Wciąż jednak można go zranić.

- Nie jestem pewien czy to mi się podoba - powiedział wol­no. - Czy można cofnąć to zaklęcie?

Darrend westchnął.

- Ja nie potrafię. I nie sądzę, by komukolwiek się udało. Ten pustelnik miał albo dużo szczęścia, albo był bardzo utalentowa­nym magiem. Aby cofnąć czar, potrzebne byłoby zaklęcie po­tężniejsze niż wszystkie, które rzucił na miecz, tak są ze sobą powiązane. Wątpię czy jakiś mag na świecie by sobie z czymś takim poradził. Ja na pewno nie. Nieśmiertelne Ożywienie Ellrana jest zwykle klasyfikowane jako zaklęcie ósmego rzędu, a to tylko jedno z wykorzystanych. Jeden mag na stu. potrafi przekroczyć rząd czwarty i przeżyć. W dobrej formie dam sobie radę z jednym zaklęciem ósmego rzędu... ale nie z taką plątani­ną. Nikt, o kim słyszałem, z wyjątkiem może Fendela Wielkie­go, nie potrafiłby rozplatać tego węzła. - Przerwał, zaskoczony nagle jakaś myślą. - Przyszło mi do głowy, że nikt właściwie nie wie, co się stało z Fendelem. Myślisz, że to mógł być twój pustelnik?

Valder wzruszył ramionami.

- Całkiem możliwe.

- Chyba raczej nie. - Darrend machnął ręką.

- Nie ma innego sposobu cofnięcia zaklęcia? Innego niż to prawie niemożliwe kontrzaklęcie?

- Ja takiego nie znam. Są legendy o sposobach całkowitego zlikwidowania magii, jakby zdmuchnięcia świecy, ale nigdy nie wierzyłem w takie rzeczy. Gdyby istniały, ci z północy na pew­no już by je odkryli i wykorzystali przeciwko nam.

Valder wiedział, że takie opowieści można włożyć między bajki.

- Ale po co się tym przejmować? - mówił Darrend. - Nie musisz zdejmować zaklęcia. Nie będzie trudno z nim żyć, byle­byś zachował ostrożność z dobywaniem czy nie dobywaniem miecza. Będziesz go musiał nosić przy sobie, oczywiście. Po­rzucanie gdzieś prawdziwie posiadanego obiektu może być nie­bezpieczne. Jeśli dostarczenie go do ciebie będzie wymagało sztormu czy trzęsienia ziemi, to kiedy zaklęcie zgromadzi dosta­teczny potencjał, nadejdzie wielka fala czy trzęsienie. I wszelkie związane z tym zniszczenia. To dość bezlitosne zaklęcie.

- Aha - powiedział Valder.

Myślał już, żeby gdzieś dyskretnie zakopać Wirikidora, by uniemożliwić wyciągnięcie go po raz sto pierwszy, może dzie­więćdziesiąty dziewiąty albo którykolwiek.

- Myślę, że to załatwia kwestię własności - rzekł Darrend. -A teraz co do imienia miecza i tego, co robi. Pustelnik powiedział ci, że Wirikidor oznacza “zabójcę wojowników”, ale to błędne tłumaczenie. Bliższy prawdy byłby “zabójca mężczyzn”. Nie in­teresuje go, czy ofiary są wojownikami, byle były ludźmi, płci męskiej i w wieku dorosłym.

- Aha - powtórzył Valder. To wyjaśniało, dlaczego miecz nie zabił smoka ani kobiety i czemu wahał się w walce z półludzkim shatrą.

- Co więcej, jak sam to odkryłeś, to raczej zabójca mężczyzny, niż mężczyzn. Interesuje go odebranie tylko jednego życia przy każdym wyjęciu z pochwy.

- To zauważyłem - potwierdził Valder.

- Owszem, jestem tego pewien. Za każdym razem, kiedy wyjmiesz go z pochwy, zabije mężczyznę tak szybko, jak tylko zdołasz dostarczyć mu ofiarę. Z tym musisz naprawdę uważać. Myślę, że możesz kontrolować, którego człowieka zabije spo­śród kilku, ale wątpię, czy możesz całkowicie go powstrzymać. Musi kogoś zabić. Widziałeś, jak było z tym skazańcem. W wal­ce z jednym przeciwnikiem jesteś właściwie niezwyciężony, w takim zakresie, w jakim może to zapewnić magia. Nie musisz się przejmować, że ktoś przewyższa cię umiejętnościami. Poza Ożywieniem, które pozwala mu działać, ma trzy dodatkowe bło­gosławieństwa, z których jednego nigdy nie spotkałem, w tym Zaklęcie Wiecznej Ostrości, oraz kilka drobnych uroków. Może ten twój pustelnik był wariatem, ale znał się na magii i nie miał oporów przed jej użyciem. Jeśli potrafił zrobić coś takiego, gdy większość jego materiałów uległa zniszczeniu, z pewnością był­by bezcenny w działaniach wojennych.

- Mówił, że odsłużył już swoje.

- Jeśli tak, to albo ukrywał swoje talenty, albo rozwinął je później. A może to jego trzymano w tajemnicy. Jestem pewien, że słyszałbym o kimś z takimi umiejętnościami.

- Wyglądał na starego - przypomniał sobie Valder. - Może to było przed pańskim czasem. A może to on jest Fendelem Wiel­kim, o którym pan wspominał. Sam nie wiem.

- Cóż, kimkolwiek jest, dostałeś od niego imponującą broń. Może nie piękną, ale potężną. Zwracam ci miecz. Nie chcę, żeby zaklęcie własności stało się niebezpieczne, ale ostrzegam, że po­winieneś być wyjątkowo ostrożny.

Zdjął miecz i pochwę ze stołu i wręczył Valderowi. Ten przy­jął broń, wsunął klingę do pochwy i zawiesił u pasa.

- Przyzwyczajaj się - powiedział Darrend. - Ty i Wirikidor bę­dziecie razem przez resztę twojego życia. Lepiej więc przywyk­nij do jego zachowania. Bądź wdzięczny, że nie ma własnej du­szy; ma odruchy, ale żadnego umysłu, który mógłbym wykryć, żadnych zachcianek, żadnej osobowości. To bardzo potężny i cenny przedmiot, a także bardzo niebezpieczny dla ciebie i innych.

- Tak jest, sir. - Valder nie był pewien czy Darrend jest ofi­cerem, ale mówił jak oficer i wzbudzał szacunek, więc to “sir” wydawało się naturalne.

- Pamiętaj, że zachowa cię przy życiu, ale nie gwarantuje bezpieczeństwa. Nie bądź zbyt pewny siebie, bo możesz skoń­czyć tak pokaleczony lub poraniony, że śmierć byłaby łaską. I nie zapominaj, że twoim przeznaczeniem jest zginąć od jego ostrza. Ten miecz jest jednocześnie przyjacielem i wrogiem. Pa­miętaj o tym.

- Tak jest, sir.

Nie sądził, by zdołał zapomnieć o czymś tak ważnym.

- Przekazałem pełny raport, a twoi zwierzchnicy zastanowią się, co z tobą zrobić. Ponieważ twoja poprzednia jednostka zo­stała rozformowana, jak zrozumiałem, dostaniesz przydział tu­taj. Myślę, że znajdą jakieś zastosowanie dla Wirikidora. Szko­da by było marnować takie możliwości.

- Tak jest, sir. - Valder wciąż jeszcze rozmyślał o tym, co usłyszał. Nie zastanawiał się nad nowymi obowiązkami, które zechcą mu powierzyć.

- Generał chyba wierzył, że możemy stworzyć więcej mieczy podobnych do Wirikidora. W końcu broń, która pozwala zabić w walce shatrę, byłaby bardzo przydatna. Niestety, choć rozpo­znaliśmy większość rzuconych zaklęć, nie mamy pojęcia, jak je odtworzyć, nie zabijając przy tym pół tuzina ludzi. Wygląda więc na to, że ty, Valder z Kardoret, pozostaniesz wyjątkowy.

Zwiadowca nie był w stanie wymyślić żadnej sensownej od­powiedzi. Po chwili zastanowienia powtórzył więc tylko:

- Tak jest, sir.

- To wszystko - rzekł Darrend i wskazał mu klapę namiotu. Valder wstał.

- Tak jest, sir - powtórzył raz jeszcze i wyszedł w światło dnia.


rozdział 14


Usiadł na pryczy z Wirikidorem u boku. Rozmyślał o tym, czego dowiedział się od Darrenda. Mag był chyba całkiem pewien swoich teorii, a Valder nie widział powodu, żeby w nie wątpić, choć słyszał kiedyś, że magiczna analiza zaklętej broni nie zawsze jest godna zaufania. W mroku namiotu spojrzał na miecz. Tak jak zawsze, wyglądał na zwykłą broń, a jednak jego moc czyniła podobno właściciela praktycznie nieśmiertelnym, byle tylko nie wyjmował go zbyt często. Od opuszczenia bagna wyjął go z pochwy trzy... nie, cztery razy. Zabił strażnika wybrzeża, szermierza, shatrę i wię­źnia. Pozostało wiec minimum dziewięćdziesiąt cztery i maksi­mum dziewięćdziesiąt osiem wyjęć, co wydawało się bezpiecz­nym marginesem. Bardzo niewielu żołnierzy w ciągu całej wojskowej kariery spotykało setkę wrogów na bliską odległość - nie mówiąc już o zabiciu tak wielu. Odsłużył sześć lat przed zaklęciem Wirikidora i nie był pewien, czy w ogóle kogokol­wiek zabił.

Oczywiście padła sugestia specjalnej służby. Ta perspektywa może sprowadzić kłopoty. Był zwiadowcą i wolałby nim pozo­stać, jeśli w ogóle musiał być żołnierzem. Zastanowił się, do ja­kiej to niezwykłej służby będą pasować niezwykłe możliwości Wirikidora.

Z pewnością nie zostanie nauczycielem szermierki ani nikim takim, kto musi wyciągać miecz z jakichkolwiek powodów in­nych niż walka na śmierć. To eliminowało obowiązki wartow­nicze i strzeżenie jeńców, chyba że miałby nosić drugi miecz, co z kolei, delikatnie mówiąc, byłoby dość niewygodne.

Byłby znakomitym katem, ale to chyba marnowanie możliwo­ści miecza. Zresztą ten pomysł bardzo mu się nie podobał. W ogóle nie lubił zabijać, szczególnie ludzi, a zwłaszcza Ethsharyjczyków. Fakt, że byliby bezbronnymi więźniami, zniechęcał go jeszcze bardziej. Zresztą, jak dobrze pamiętał, armia od stule­ci nie ścinała głów ani nie korzystała z usług zawodowych katów. Mordercy i dezerterzy byli wieszani przez tego, kto akurat znalazł się pod ręką. Ten biedak, którego zabił w namiocie generała, był wyjątkiem; śmierć od miecza zdarzała się tylko w bitwie.

Próbował logicznie rozważyć tę kwestię. Jeśli magowie pra­widłowo to ocenili, magia Wirikidora miała utrzymywać go przy życiu i zabijać innych mężczyzn - pojedynczo. Ludzie, których jego zwierzchnicy najbardziej chcieliby zabić, to żoł­nierze przeciwnika. Wynika z tego, że zapewne wyślą go, by za­bijał północerzy.

Czy to rzeczywiście specjalna służba? I czy to praktyczne wysyłać go do bitwy, skoro po każdym zabójstwie będzie mu­siał chować miecz do pochwy, aby znowu móc skorzystać z ma­gicznej mocy?

Westchnął ciężko. Jakiekolwiek specjalne obowiązki go cze­kały, na pewno będą niebezpieczne i nieprzyjemne. Nie warto więc zatruwać sobie życia już teraz, martwiąc się wcześniej, niż to konieczne. Będzie miał na to dość czasu, gdy dowie się, co go czeka. Niezależnie od obowiązków, jakoś to przeżyje, albo znajdzie jakieś inne wyjście. Zawsze jest jakieś wyjście.

Z tą myślą położył się i zasnął. Znalazł się we śnie - w oczy­wisty sposób we śnie, jak go o tym zapewniały ogromne runy na murze przed nim: “Ten sen dostarczyła ci Sharassin z Shan”. Pomyślał, że takie runy mogą być rzeczywiście wymalowane na jakimś prawdziwym murze, nie miał jednak powodu, by wątpić w to, o czym go informowały. Zresztą czuł się tak, jakby śnił. Gdy tylko je odczytał, runy poruszyły się, przekształciły i teraz głosiły: “Sny i magia komunikacyjna wszelkiego typu w roz­sądnych cenach”.

To kończyło reklamę. Runy rozpłynęły się, a przed Valderem pozostał tylko ślepy kamienny mur.

- Cześć, Valder - usłyszał za plecami znajomy głos.

Odwrócił się. Był w bibliotece; ściany z szarego kamienia pokrywały półki pełne książek i zwojów. Sufit zrobiono z drew­nianych kasetonów, podłogę tworzyła kamienna posadzka. Po­środku sali stał duży dębowy stół, a na nim siedział przystojny młody człowiek w wieku około dwudziestu lat, w wojskowej tunice i kilcie, ale bez pancerza i hełmu. Miał kędzierzawe, czarne, rozwichrzone teraz włosy, oczy jasne, a na twarzy sze­roki uśmiech. Valder poznał go od razu. Był to jego dawny współmieszkaniec z namiotu, Tandellin, syn Landina.

- Powiedzieli mi, że przeżyłeś, ale chciałem sam zobaczyć - powiedział.

Valder uśmiechnął się.

- Mnie też powiedzieli, że wciąż żyjesz, ale pomyślałem, że lepiej nie sprawdzać. Ile kosztuje cię to zaklęcie?

- Nie tak wiele. Sharassin to moja przyjaciółka. Musiałem tylko zakupić składniki i dostarczyć kilka fiolek krwi. Jednym ze składników był talerz z kutego srebra, więc mam nadzieję, że to docenisz.

- Ależ doceniam! - zapewnił szybko Valder. - Ile mamy czasu? Tandellin wzruszył ramionami.

- Nie jestem pewien. Myślę, że dopóki się nie zbudzisz.

- No to sporo, bo dopiero zasnąłem. - Zawahał się. - Przynaj­mniej tak mi się wydaje, ale wiesz jak to jest ze snami.

- W takim razie nie marnujmy go. Opowiedz, co się stało. Wszyscy myśleli, że północerze załatwili cię wtedy, gdy wysko­czyli na nas z lasu.

Valder opowiedział o swoich przygodach, zadowolony, że może to robić we własnym tempie i nie zachowując całkowitej powagi. Chociaż opowiadał tę historię kilka razy, po raz pierw­szy mówił do przyjaciela, a nie do przesłuchującego.

- A co z tobą? - zapytał na koniec.

- Siedziałem w obozie, kiedy zaczął się atak. Na początku wyskoczyłem z łukiem i mieczem, jak wszyscy inni, ale kiedy zobaczyliśmy, że nie mamy szans, kapitan Lorret posłał pół tuzi­na ludzi na południe, żeby sprowadzić posiłki. Wybrał najmłod­szych, pewnie dlatego, że jego zdaniem najszybciej biegamy. Byłem jednym z tych wybranych. Kazał mi kierować się prosto do Fortecy generała Gora. Tak zrobiłem i wciąż tu jestem. By­łem zbyt zmęczony, żeby wracać do walki, chociaż stałem z łu­kiem na murach, kiedy w końcu wróg dotarł aż tutaj. Nie sądzę, żebym kogoś trafił. Spędziłem też trochę czasu z magami, ale nie zaczarowali mi mojego miecza, tylko serce. A może raczej tro­chę niżej położoną część ciała. Musisz poznać Sharassin, jest na­prawdę... Musisz ją zobaczyć.

Valder roześmiał się. Chociaż to był tylko sen, czuł się na­prawdę dobrze. W ostatnich miesiącach rzadko się śmiał. To wspaniałe uczucie wiedzieć, że ktoś gdzieś wciąż się nim przej­muje. Już lata temu stracił kontakt z rodziną, przyjaciele poja­wiali się i odchodzili. Z nich wszystkich tylko Tandellin zadał sobie kłopot, by go odszukać.

Zapytał o innych kolegów i ze smutkiem dowiedział się, jak wielu z nich zginęło czy przepadło bez śladu. Potem rozmawia­li głównie o plotkach z Fortecy.

Tandellin rzucał właśnie sprośne sugestie, dlaczego generał Gor się nie ożenił, kiedy Valder poczuł nagle, że ktoś go chwy­ta za ramię i potrząsa. Ściany biblioteki zafalowały wokół i za­mgliły się.

- Chyba się budzę! - zawołał. - Bądź w kontakcie!

A potem Tandellin i biblioteka zniknęły, a on sam leżał na pryczy w obozie generała Karannina i patrzył na dwóch strażni­ków o ponurych twarzach, oświetlonych niesamowicie przez pojedynczą, przesłoniętą latarnię.

Rozejrzał się po namiocie. Radler i Korl przyglądali się w mil­czeniu ze swoich łóżek. Tesra spał, nie wiedząc o niczym.

- Chodź - polecił jeden ze strażników głosem przypominają­cym zgrzyt kamieni.

Valder zsunął się z pryczy i stanął na nogi. Jakoś udało mu się nie zaczepić o nic Wirikidorem. Chciał przygładzić włosy i po­prawić ubranie, lecz strażnicy uprzejmie zasugerowali, żeby nie marnował czasu. Chwycili go za ramiona i wyprowadzili z na­miotu, łagodnie acz stanowczo.

Valder ruszył więc bez żadnych oporów czy zwłoki. Najwyraź­niej wkrótce się dowie, jaką specjalną służbę mu przydzielono. Strażnicy nie odzywali się; doprowadzili go do całkiem zwykłego namiotu w pobliżu smoczej zagrody, wepchnęli do środka, a po­tem zniknęli wśród nocy.

Wewnątrz stanął przed dwoma mężczyznami: wysokim ofice­rem o ciemnych włosach i niskim bladym człowiekiem w cywil­nym ubraniu, który jednak nosił miecz przy boku, jak żołnierz.

- Kapitan Endarim - przedstawił się oficer. - Ty jesteś Valder z Kardoret?

Zwiadowca potwierdził.

- Dobrze. Chyba wymyśliliśmy co z tobą zrobić.

To zdanie nie wymagało raczej odpowiedzi, więc Valder mil­czał. Zrobił uprzejmie zainteresowaną minę i spojrzał na drugie­go mężczyznę, zachęcając wzrokiem, żeby się przedstawił. Nic z tego.

- Darrend i pozostali wyjaśnili mi w przybliżeniu działanie twojego miecza - mówił oficer. - Zeznali także pod przysięgą wobec dobrego teurga, że nie potrafią go odtworzyć. Oznacza to, że jesteś wyjątkowym materiałem, którego nie wolno nam marnować. - Na chwilę uniósł się na palcach nóg, a potem opadł, jakby dla podkreślenia tych słów.

- Tak jest, sir - odparł odruchowo Valder.

Nie podobało mu się, że nazwano go materiałem. Był to przykry kontrast po miłej magicznej rozmowie z Tandellinem.

- Długo się zastanawialiśmy jak najlepiej cię wykorzystać. Wprowadzenie cię do otwartej bitwy to marnotrawstwo. Żeby skutecznie walczyć, musiałbyś bez przerwy chować i wyciągać miecz, a tymczasem ktoś mógłby cię zabić.

- Tak jest, sir - powtórzył Valder.

Zauważył, że napuszony kapitan nie wie o prawie nieśmier­telności, którą teoretycznie gwarantuje miecz. Ale co z tego? Nawet jeśli Valder nie mógł zginąć, nie miał też ochoty być po­ciętym na kawałki, więc teza była w zasadzie słuszna.

- Zostałeś przeszkolony do zwiadu i przez ostatnie miesiące udowodniłeś, że potrafisz zadbać o siebie i przeżyć samotnie za liniami nieprzyjaciela. Jak rozumiem, łatwo i szybko potrafisz za­bić dowolnego człowieka. To pozwoli ci rozprawić się z wartow­nikami. Powiedziano mi, że miecz zapewnia pewną ochronę, choć nie całkiem to zrozumiałem. Jesteś doskonale wyposażony, by walczyć z pojedynczymi osobami, a nie grupą. Uznaliśmy, że jedna funkcja idealnie pasuje do człowieka o twoich możliwo­ściach. Zamierzamy cię posłać nie na żołnierzy wroga, ale prze­ciwko ważnym osobom: generałom, czarownikom, członkom rządu itd. Każdy taki człowiek, którego usuniesz, wart jest dzie­siątki, może setki żołnierzy. Zrozumiałeś? Valder rozumiał, aż za dobrze.

- Chce pan, abym został skrytobójcą?

- To brzydkie słowo, ale domyśliłeś się prawidłowo.

- Nie jestem pewien... Endarim przerwał mu.

- Zanim powiesz coś więcej, pozwól, że cię zapewnię, iż płaca za taką pracę jest wyjątkowo wysoka. Na początku zostaniesz ka­pitanem, a potem możesz awansować. Nie będziesz miał innych obowiązków. Poza wypełnianiem zadań możesz robić co chcesz.

- Nie o to chodzi - powiedział Valder. - Nie jestem pewien, czy dam sobie radę. Nie wiem, na przykład, jak znaleźć tych lu­dzi, których mam zabić. I w ogóle nie podoba mi się pomysł za­bijania.

- Oczywiście, że nie lubisz zabijać - przerwał mu Endarim - ale to jest wojna, żołnierzu. Im więcej szkód wyrządzimy Impe­rium, dowolnymi sposobami, tym mniej szkód będą mogli wy­rządzić nam. Jeśli zabijesz jednego wrogiego czarownika, być może ocalisz życie dziesięciu albo więcej swoich towarzyszy broni! Co do spraw technicznych, pomogą ci nasi magowie. Używaliśmy już wcześniej skrytobójców. Odszukiwanie celów i przerzut naszych ludzi w odpowiednie miejsce nigdy nie spra­wiały specjalnych trudności. Problem polegał raczej na przedo­staniu się przez ochronę osobistą i wyciągnięciu naszych ludzi żywych. Twój miecz powinien znacznie to ułatwić.

- Kiedy ja...

- Posłuchaj, Valder, do tej pracy wolimy brać ochotników, ale ty jesteś przypadkiem wyjątkowym. Jeżeli będzie trzeba, rozka­żę ci podjąć tę służbę, ponieważ dzięki swojemu mieczowi jesteś jednym z najbardziej obiecujących kandydatów, a w tej chwili bardzo jest nam potrzebny dobry skrytobójca. Wolelibyśmy jed­nak, żebyś poszedł z własnej woli; zwiększy to znacznie twoje szansę przetrwania. Nie będziemy się jednak upierać. Jeśli odmówisz wykonania rozkazu, możemy się nawet odwołać do magicznego przymusu.

- Czy pan mi rozkazuje, sir?

- Nie, jeszcze nie. Posłuchaj, spróbuj raz i zobacz, co o tym myślisz. Jeśli będzie to dla ciebie o wiele gorsze od regularnej walki, może zdołamy umieścić cię gdzie indziej. Ale ten ma­giczny miecz, który ci się trafił, nie gwarantuje lepszego trakto­wania w ethsharyjskiej armii, żołnierzu. Tak czy inaczej, musisz walczyć i musisz zabijać.

- Tak jest, sir.

Valder nie był zachwycony. Zrozumiał jednak, że ma do wy­boru tylko posłuszeństwo albo dezercję, a nie był dezerterem. Wiedział doskonale, że północerze są bezlitośni i zamierzają zniszczyć Ethshar. Kochał swoją ojczyznę i rodaków, nawet je­śli ostatnio rzadko ich widywał. Znał tylko armię, ponieważ tu właśnie przebywał, odkąd skończył szesnaście lat, a dla zdro­wego młodego chłopaka było to jedyne możliwe miejsce. Nie miał wyboru. Zawsze wierzył, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, lecz tu go nie dostrzegał.

- Dobrze - stwierdził kapitan. - Bardzo dobrze. Formalne rozkazy otrzymasz jutro. Będziesz też dostawał żołd zgodnie z nową rangą.

- Tak jest, sir.

- Valder, na twoim miejscu nie mówiłbym nikomu, czym się zajmujesz. Nie byłoby dobrze, gdyby ktoś wiedział, że wyko­rzystujemy skrytobójców, a już z pewnością tobie osobiście nie wyjdzie to na dobre. Ta praca może się wydawać z początku niezwykła i romantyczna, lecz skrytobójcy nigdy nie są napraw­dę popularni. Ludzie się przy nich denerwują.

- Tak jest, sir.

Valder zastanawiał się z początku, dlaczego sprowadzono go tutaj w środku nocy. Teraz zrozumiał, że dla zachowania w ta­jemnicy tego skrytobójczego projektu.

- Dobrze. Zaczniesz natychmiast. Obecny tu Kelder powie ci, co robić. - Kapitan wskazał cywila.

Valder spojrzał na niego z nieukrywanym zaciekawieniem.

- Chodźmy - powiedział człowiek zwany Kelderem.

Odezwał się po raz pierwszy - wysokim cienkim głosem.

Valder przyjrzał mu się. Mężczyzna był niski, średniej budo­wy, z niezwykle splątaną brodą i wąsami. Cerę miał bladą i nie­zdrową, włosy brązowe, przerzedzone. Ubranie nosił całkiem zwyczajne, chociaż lepsze niż chłopi. U pasa zwisał mu typowy wojskowy miecz, całkiem podobny do Wirikidora.

Po tej inspekcji Valder zerknął na kapitana, który tymczasem zajął się już czymś innym: przeglądał stos papierów na pryczy. Valder w myślach tylko wzruszył ramionami, odwrócił się i wy­szedł za cywilem.

Kierowali się na tyły obozu obok smoczych zagród i ostatnich rzędów namiotów do przyobozowego miasteczka, gdzie karcz­marze i dziwki wciąż pracowali, mimo późnych godzin. Głów­ny obóz pogrążony był w ciemności, lecz tutaj połowa namiotów była jasno oświetlona, często kolorowymi latarniami. Valder sły­szał dobiegający skądś śpiew, a raz niemal potknął się o dwóch nieprzytomnych, najwyraźniej mocno pijanych żołnierzy.

Kelder minął najbardziej hałaśliwy obszar, przeszedł obok ja­snych latarni i skąpo odzianych kobiet. Dotarł niemal na skraj okręgu namiotów żon żołnierzy, który służył jako targ, i skręcił do małego namiotu. Ta nagła zmiana kierunku zupełnie Valdera zaskoczyła.

Zatrzymał się nagle, a potem skręcił za Kelderem.

W małym namiocie nie było mebli, ani nawet miejsca na nie. Za łóżko służyła pikowana mata. Valder usiadł na ziemi i spytał:

- Kim ty jesteś, u diabła?

- Nazywam się Kelder - odparł cywil. - Bez imienia ojca, bez miejsca urodzenia, bez przydomku. Po prostu Kelder. Je­stem szpiegiem.

Uśmiechnął się, jakby właśnie wygłosił jakiś żart. Valder pa­trzył na niego, niepewny, czy żartuje.

- Poważnie - mówił dalej. - Jestem szpiegiem. Nawet wię­cej: dowodzę operacjami szpiegowskimi na całym froncie, co niestety niewiele oznacza, ponieważ nie prowadzimy żadnych, o jakich warto by wspominać. Generał Gor wysłał mnie, żeby to naprawić, a przypadkiem zjawiłem się na czas, żeby usłyszeć o tobie i mieczu. Może zainteresuje cię, że siedmiu magów i dwie czarodziejki szukają twojego tajemniczego pustelnika, używając wszelkiej magii, jaką mają do dyspozycji, a cały od­dział teurgów zbiera o nim informacje. Traktujemy tę sprawę bardzo poważnie. Posłaliśmy już na wybrzeże grupę zwiadow­czą, żeby go odnaleźć. Na razie nie mamy niczego, ale mag, który tak od niechcenia rzuca na prawo i lewo zaklęciami ósme­go rzędu, wart jest odrobiny wysiłku. Nie mamy takich wielu. Ale czy znajdziemy go czy nie, mamy ciebie i Wirikidora.

Valderowi nie przyszła do głowy żadna odpowiedź. Patrzył na mężczyznę w półmroku; jedyne światło sączyło się przez brezent namiotu.

- Przypuszczam, że czujesz się nieco oszołomiony. Byłeś zwyczajnym zwiadowcą na nieważnym fragmencie wybrzeża, a teraz wmieszałeś się w dziwne sprawy magów, szpiegów i skrytobójców. Tak w życiu bywa. Chciałbym zostawić ci tro­chę czasu, żebyś się z tym pogodził, ale właśnie czasu nie ma­my zbyt wiele. Muszę cię wyszkolić, a potem ruszasz do pracy. Przy odrobinie szczęścia za dziesięć dni zabijesz głównego cza­rownika Północnego Imperium na froncie zachodnim.

Valder próbował protestować.

- Może to inaczej sformułuję - powiedział Kelder. - W cią­gu najbliższych dziesięciu dni dasz Wirikidorowi okazję, żeby zabił głównego czarownika. - Uśmiechnął się. - Będziesz bar­dzo pożytecznym człowiekiem, Valderze.

Valder nie był tego pewien, ale nie chciał się kłócić. Jeśli skrytobójstwo okaże się nie do zniesienia, zrezygnuje i przenio­są go gdzie indziej. Jakoś nie mógł uwierzyć, że zdoła zabić ja­kiegokolwiek czarownika.

Dziesięć dni później, kiedy stał nad ciałem martwego cza­rownika, wciąż trudno mu było uwierzyć.


rozdział 15


Pierwszych pięciu zabójstw dokonał szybko, w odstępach dwóch, trzech dni. Za każdym razem Kelder mówił mu, jak odszukać i zidentyfikować cel, a mag lub dwóch prze­rzucało go mniej więcej w pobliże. Za każdym razem udawało mu się wydostać bez żadnych poważnych obrażeń. Dwójka z tych pięciu była czarownikami; kim byli pozostali, tego mu nie powiedziano.

Wirikidor likwidował ich szybko. Rozprawiał się także ze strażnikami i innymi przeszkodami. Przyjemną niespodzianką okazało się odkrycie, że czarownicy umierają tak łatwo jak wszyscy inni, gdy już trafi ich ostrze. Spodziewał się raczej, że będą równie trudni jak shatra, że chwycą miecz albo zaczną wy­konywać jakieś niesamowite czy groźne gesty, choć powinni już być martwi. Jego lęki okazały się bezpodstawne - po pod­cięciu gardła czarownicy padali i umierali jak zwykli ludzie.

Co nie znaczy, że nie było żadnych kłopotów. Jeden z cza­rowników miał brzydki metalowy talizman, który plunął ma­gicznym ogniem i dość poważnie poparzył mu lewą rękę. Valder zabrał ten talizman ze sobą, ale przekazał go Darrendowi do badań i więcej go nie widział.

Po piątej misji dali mu spokój na całe sześć dni, żeby wypo­czął i miał czas się zastanowić.

Wieczorem szóstego dnia leżał wyciągnięty na swojej pryczy, patrząc na ciemne płótno nad głową. W lewej, poparzonej magią ręce wciąż czuł tępy ból, mimo szybkiego zastosowania skutecz­nego zaklęcia leczącego. Ten ból, połączony z długotrwałym efektem zbyt skromnej kolacji spłukanej oushką, sprawiał, że nie mógł się skupić.

Zresztą oushka też nie była dobra. Valder podejrzewał, że pę­dzą ją tu na miejscu, a był całkiem pewien, że rozcieńczają przy tym wodą. Rozcieńczona oushka zastępowała wino jako napój powszechnego stosowania, gdyż wino - ze względu na braki zao­patrzenia - stawało się zbyt kosztowne.

Zresztą braki dotyczyły nie tylko wina, dlatego kolacja oka­zała się taka skromna. Armia coraz bardziej opierała się na plą­drowaniu niż na właściwych liniach zaopatrzenia, a stepy i lasy nie dostarczały zbyt wiele żywności. Zaklęcia wytrwałości po­zostawiano w działaniu, kiedy ludzie wracali z patrolu, żeby osz­czędzać żywność, a także dlatego, że było coraz mniej magów, by zaklęcie odnowić, gdy żołnierze wyruszali ponownie.

Valderowi wydawało się, że wszystkie zapasy są na wyczer­paniu. Magowie, którzy pomagali mu przy zabójstwach, zmie­niali się każdej nocy, w zależności od tego, kto był akurat do­stępny. W całym obozie pozostało ich bardzo niewielu. Od swoich współmieszkańców słyszał, że całe regimenty wyruszały do bitwy bez magicznego wsparcia. Nowi żołnierze już nie przy­bywali z tyłów i obóz powoli pustoszał. Valder zastanawiał się, czy w ogóle są jeszcze wysyłane na front jakieś oddziały. Nie był pewien, co się dzieje z ludźmi i sprzętem, ale miał wrażenie, że jednego i drugiego jest o wiele mniej niż za dawnych czasów.

Czy to możliwe, pytał sam siebie przez mgiełkę bólu i alko­holu, że wojna naprawdę zbliża się do końca? Nie wydawało się to możliwe. Jednak nie było też możliwości, by w takich warun­kach armia przetrwała zbyt długo.

Co się stanie, myślał, jeśli wojna naprawdę się skończy? Jaki los go czeka? Co zrobi ze swoim życiem? Co zrobić z życiem, które może trwać wiecznie, jeśli tylko uniknie dobywania mie­cza?

Przypuszczał, że to samo, co z każdym innym. Nikt przecież nie wiedział, jak długo będzie żył; Valder też tego nie wiedział, tyle że dla niego zasady były inne.

A jednak, co właściwie chciał ze sobą zrobić - nieważne, czy miało to trwać normalną liczbę lat, czy całą wieczność?

Wiedział, czego nie chce. Nie chciał już nikogo zabijać. Wli­czając wartowników i innych, a także swoje cele, dodając tę czwórkę, którą zabił przed dotarciem do obozu, dobył Wirikidora siedemnaście razy i siedemnastu mężczyzn zginęło od jego ostrza. To zbyt wielu. Jeśli nastanie pokój, nie zamierzał więcej wyciągać Wirikidora z pochwy.

Nie miał też ochoty na przygody. Tych przeżył dosyć, naj­pierw przez trzy miesiące na pustkowiu, a potem przy tych pię­ciu zabójstwach. Marzył, by osiąść gdzieś spokojnie, znaleźć kawałek ziemi, może założyć rodzinę. Nie chciał farmy - nie in­teresowała go praca na roli, nie przepadał za zwierzętami. Mo­że sklep? - nie znał się na handlu, ale perspektywa wydawała się kusząca.

Bolała go głowa. Przypomniał sobie, że nadal jest żołnierzem i że trwa wojna, tak jak zawsze. Będzie jeszcze trwała po jego śmierci, nawet jeśli dożyje późnego wieku. Obietnica wieczne­go życia wciąż była zbyt nowa, zbyt nieprawdopodobna, by ją zaakceptować. Do tej pory żył ze świadomością własnej śmier­telności, więc na razie wolał tę obietnicę ignorować.

Jeśli wojna się nie skończy, będzie żołnierzem, dopóki nie odsłuży pełnych trzydziestu lat. W wieku czterdziestu sześciu opuści wojsko - to dwa razy więcej niż miał w tej chwili. Nie umiał sobie tego wyobrazić. Niektórzy ludzie w tym wieku wciąż są silni i zdrowi. Generał Anaran miał chyba z pięćdzie­siąt, a wciąż był w świetnej formie. Valder też może mieć szczę­ście, może zachować wigor i gotowość do rozpoczęcia nowej kariery. Armia zwykle proponowała takim ludziom awans i inne zachęty, by przedłużyli okres służby, lecz Valder obiecał sobie, że nie będzie taki głupi i nie da się skusić. Wyjedzie i otworzy gdzieś sklep. Może będzie handlował winem, a może zostawi Wirikidora na zapleczu i zapomni o nim. Nawet praca dla jakie­goś bogatego kupca mogła być ciekawa. Wszystkim cywilnym firmom brakowało ludzi, gdyż armia miała pierwszeństwo.

Przez całe życie przyjmował rozkazy - najpierw od rodzi­ców, potem od oficerów. Słuchanie rozkazów kupca nie może być gorsze, a przy tym Valder pozbędzie się odpowiedzialności i ryzyka prowadzenia własnego interesu.

Z drugiej strony miał już dość przyjmowania rozkazów od kogokolwiek, a wciąż pozostało mu ponad dwadzieścia lat do odsłużenia. Trudno powiedzieć, co będzie lubił w wieku lat czterdziestu sześciu. Ludzie się zmieniają, uznał, a on nie jest wyjątkiem.

Właśnie doszedł do tych głębokich wniosków, kiedy klapa namiotu odsunęła się i wkroczył Kelder.

Zaskoczony Valder zsunął nogi na podłogę i usiadł. Zanim zdążył się podnieść, Kelder rzucił:

- Nie wstawaj.

Valder został na pryczy, spoglądając na szpiega.

- Mogę usiąść? - spytał grzecznie Kelder.

Valder skinął w stronę pustej pryczy naprzeciw. Był zdziwio­ny. Kiedy zobaczył Keldera, uznał, że odpoczynek dobiegł koń­ca i wyślą go, by zabił kolejnego imperialnego dygnitarza. W ta­kim przypadku jednak wzywano go zwykle na odprawę do namiotu Keldera w obozowym miasteczku albo do kapitana Endarima, niedaleko smoczych zagród. Nie był pewien, czego się spodziewać; wizyta szpiega mogła oznaczać cokolwiek. Próbo­wał szybko zdecydować, czy odważyć się i znowu zaprotesto­wać przeciwko funkcji skrytobójcy. Po kilku zakończonych suk­cesem misjach nikt nie przyjmował jego protestów poważnie.

Nie mieli pojęcia, jak to jest być samotnym, przerażonym człowiekiem we wrogim obozie czy mieście, wiedzieć, że po­wrót nastąpi tylko wtedy, gdy wykona zadanie albo dozna po­ważnych ran. Nie był bohaterem, nienawidził samej myśli o bólu, dokonywał zabójstw możliwie szybko i skutecznie, aby szybciej wrócić do domu.

Kelder znał jego poglądy, ale wciąż go posyłał. Valder uznał, że nie warto wracać do tej sprawy.

- Zaczynałem się już zastanawiać, co się z panem stało - po­wiedział tylko.

- Wyjeżdżałem - odparł Kelder. - Ale już wróciłem. Mam dla ciebie nowe rozkazy.

- Jakie rozkazy?

- Od generała Gora. Powiedziałem mu o tobie, a on uważa, że marnujesz się tutaj, zabijając czarowników i urzędników.

Valder nie był pewien, czy to dobra, czy zła wiadomość. Cho­ciaż nie znosił swojego zajęcia, zawsze istniała możliwość, że generał Gor znajdzie mu coś jeszcze gorszego.

Lekki dreszcz przeszedł go na wieść, że generał Gor w ogóle o nim myślał. Gor dowodził całą ethsharyjską armią lądową na zachód od dorzecza Wielkiej Rzeki. Był jednym z czterech czy pięciu najważniejszych ludzi w Ethsharze, obok admirała Azrada, generałów Anarana oraz Terreka, i być może tego, kto był aktualnie cywilną głową państwa.

- A co - zapytał w końcu Valder - zaplanował generał Gor?

- Nie próbuje zgadywać myśli generała Gora, a nawet gdy­bym zgadł, to i tak bym nie powiedział. Przywiozłem rozkazy przenoszące cię spod komendy generała Karannina do sztabu ge­nerała Gora, natychmiast, z zachowaniem stopnia i stanowiska. Wydaje mi się, choć to tylko domysły i w razie czego wszyst­kiemu zaprzeczę, że nasz znakomity dowódca nie ma zarzutów co do twojej obecnej służby. Z wyjątkiem doboru celów.

- Czyli kolejne skrytobójstwa?

- Tak sądzę.

- A jeśli odmówię?

- Nie bądź głupi, Valder. To byłaby zdrada, wiesz o tym.

- Ale, do licha, panie Kelder, ja nie chcę być skrytobójcą! Umieram ze strachu i nienawidzę zabijania ludzi. Od tego robi mi się niedobrze.

- Są takie chwile, kiedy ja też nie lubię być szpiegiem.

- Myślę, że szpiegowanie by mi nie przeszkadzało. Mógłbym się tym zająć?

- Być może. Trudno powiedzieć. Przyjechałem tylko po to, by przekazać rozkazy i dostarczyć cię bezpiecznie do kwatery Gora na wybrzeżu. Dziś jest już za późno, wyruszymy o świcie.

- Ale... - protest Valdera ucichł. Kelder uśmiechnął się smętnie.

- Współczuję ci, naprawdę. Ale nie masz wyboru. Ten pustel­nik do końca życia wpędził cię w pułapkę zaklętego miecza. Nie możemy pozwolić, by coś takiego pozostawało niewykorzystane.

Valder zerknął niechętnie na Wirikidora, który wisiał u stóp pryczy. Szpieg wstał i odsunął klapę namiotu.

- Wyjeżdżamy o świcie - powtórzył.

Valder patrzył za nim, a potem położył się w nadziei, że jakimś cudem świt nie nadejdzie.

Świt jednak przybył zgodnie z planem i opuścili obóz.

Valder zdziwił się środkiem transportu. Nie dosiedli koni ani nie użyli zaklęć lewitacji. Kelder zaprowadził go do małego la­wendowego namiotu w kręgu magów. Namiot był pusty, jeśli nie liczyć zdobnego gobelinu, który sprawiał wrażenie, że jest zu­pełnie nie na miejscu w wojskowym obozie. Zwisał z poprzecz­ki przybitej do tylnego masztu, a bogate frędzle u dołu zamiatały ziemię. Gobelin przedstawiał widok na morze oglądane z kamiennego szańca.

Kelder spokojnie wszedł prosto w gobelin, pociągając za so­bą Valdera.

Ten ze zdumieniem odkrył, że stoi obok Keldera na przy­brzeżnych umocnieniach Fortecy generała Gora. Poczuł w noz­drzach słone powietrze i po raz pierwszy uświadomił sobie, jak się przyzwyczaił do obozowego smrodu, zapachu potu, kurzu i zwierząt. Słońce właśnie wschodziło, wypływało nad morze, oblewając złotem szczyty fal.

Odwrócił się, myśląc, że zobaczy otwór małego namiotu, jed­nak za plecami wyrastały mu Gorne poziomy Fortecy.

- Ten gobelin - zauważył Kelder - to zaklęcie dwunastego rzędu. Pewien bardzo dobry mag tkał go przez cały rok, ale jest przydatny. Pilnują, żeby nie przebudowywać tego fragmentu szańców, bo to warunek działania gobelinu. Ma pewne wady, oczywiście. Zauważyłeś pewnie, że działa tylko w jedną stronę i musieliśmy zostawić go za sobą. Przewiozą go tam, gdzie znów będzie potrzebny. Chciałem cię dostarczyć tu natychmiast, a nie ma niczego szybszego, więc zażądałem wydania gobelinu. Nikt go akurat nie używał i dostałem zgodę bez problemów.

Wciąż zdumiony, Valder wpatrywał się w kamienne mury Fortecy, jakby chciał się upewnić, że to nie sen albo iluzja.

- Aha - powiedział. A potem przyszła mu do głowy pewna myśl. - A dlaczego czekaliśmy aż do świtu, skoro gobelin dzia­ła natychmiast?

- Ponieważ gobelin przedstawia to miejsce tuż po wschodzie słońca. Przybylibyśmy o świcie niezależnie od godziny wyjścia, ale wole przespać te parę godzin w nocy niż spędzić je w jakimś magicznym piekle. Moglibyśmy wejść do gobelinu o dowolnej porze, to prawda, ale nie zjawilibyśmy się tutaj aż do pory, którą pokazuje obraz, niezależnie od tego, jak długo trzeba by na to czekać. Niczego byśmy nie zauważyli; dla nas podróż byłaby natychmiastowa, lecz w rzeczywistości stracilibyśmy te nocne godziny. Raz to zrobiłem i zakłóciło mi to system snu na parę dni. Pogoda też na niego wpływa. Może nawet straciliśmy dzień czy dwa, jeśli padało, lecz prognozy były niezłe, więc nie sądzę, by tak się stało.

- Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

- Oczywiście, że nie. To tajemnica wojskowa, jak niemal każda użyteczna magia. Tylko Gildia Magów i najważniejsi ofi­cerowie wiedzą o potężnych zaklęciach. Zdumiałbyś się, wie­dząc, co potrafi magia. Istnieją zaklęcia dla wielu rzeczy, które trudno sobie nawet wyobrazić.

- Nie mogliby utkać więcej gobelinów?

- Są inne, ale w tej chwili żaden mag nie ma dość czasu, że­by go poświęcić na proces tkania.

Valder opanował już zdumienie i zaczynał rozsądnie myśleć.

- Czy nie można ich wykorzystać, żeby przerzucać skryto­bójców albo i całe regimenty za linie nieprzyjaciela, a może na­wet wprost do ich stolicy?

Szpieg westchnął.

- Śliczna teoria, prawda? Ale nic z tego. Mag, który tka go­belin, musi bardzo wyraźnie widzieć wyplataną scenę. Jeśli odwzorowanie nie jest doskonałe aż do najdrobniejszych szcze­gółów, gobelin nie będzie działał, a przynajmniej nie będzie działał jak należy. Nie mamy sposobu na taki wgląd za linie nie­przyjaciela. Nasze zaklęcia zwiadowcze wystarczają do więk­szości potrzeb, ale nie do czegoś takiego. - Po chwili dodał: - Na razie.

Valder uznał, że nie należy drążyć tego tematu. Zamiast tego rozejrzał się po blankach. Widział już tę Fortecę z daleka, o ile to naprawdę kwatera generała Gora. Nie był jednak za murami. Gdzieś tutaj, przypomniał sobie, przebywa Tandellin.

Twierdza była imponująca. Kamienne mury wydawały się grube na kilka stóp, a podejścia tak strome, że nie widział ich z miejsca, gdzie stał. Nie ośmielił się wyjrzeć zbyt daleko za pa­rapet; od wysokości kręciło mu się w głowie.

Ze swego miejsca nie widział niczego prócz morza, nieba i kilku mew. Bardzo daleko na północnym wschodzie dostrze­gał linię ciemnych wzgórz. Cytadelę zbudowano w najwyższym punkcie okolicy, na ostrym urwisku, wyrastającym nad skali­stym brzegiem oceanu; tyle zapamiętał z poprzedniej wizyty.

Mur, na którym stał, rozciągał się na prawie pięćdziesiąt sąż­ni w obie strony. Z tyłu znajdował się dziedziniec: szeroki na ponad sto stóp, ale tak długi, że wydawał się nieproporcjonalnie wąski. Dziesiątki, może setki ludzi zajmowało się tam swoimi sprawami. Mężczyźni ostrzyli miecze albo ćwiczyli szermierkę, kobiety wieszały ubrania, wiele osób siedziało albo stało w gru­pach i rozmawiało. Na północnym narożniku dwaj strażnicy spoglądali na ocean, od południa łuk muru i niewielka strażnica skrywały przed wzrokiem Valdera drugą parę.

- No cóż - rzekł Kelder - jeśli skończyłeś się zachwycać wi­dokiem, to mamy umówione spotkanie z kimś ze sztabu gene­rała Gora, niejakim kapitanem Dumerym, który ma ci wyzna­czyć kwaterę i kolejne zadanie.

- Aha - mruknął bez entuzjazmu Valder. Nie interesowały go żadne zadania, a samo wspomnienie o nich zepsuło całą radość z pobytu tutaj.

Kelder nie zwracał uwagi na jego ton. Poprowadził Valdera schodami w dół na dziedziniec. Potem poszli dalej przez plac, westybul, korytarzem, w dół po schodach, i znowu korytarzem. Przekroczyli spory hali, kolejny korytarz, weszli schodami do mniejszego hallu i dalej do przedpokoju. Wreszcie dotarli do nie­wielkiej komnaty, której ściany były całe pokryte półkami. Valder ze zdumieniem zobaczył wąską szczelinę okienną z wido­kiem na ocean. Sporo krążyli, ale był przekonany, że znaleźli się raczej na południowej stronie Fortecy, nad stoczniami, a już na Pewno nie blisko morza.

W pokoju czekał na nich niewysoki siwy mężczyzna, który wskazał im krzesła. Sam przysiadł na stołku, tak że gdy Valder i Kelder zajęli dwa niskie krzesła, mimo swego wzrostu mógł patrzeć na nich z góry.

- Ty jesteś Valder? - zapytał. Głos miał nieco piskliwy, ale stanowczy. Valder skinął głową.

- A to jest Wirikidor? -Tak.

- I działa tak, jak mówił Darrend?

- Na to wygląda.

- Dobrze. W takim razie chcemy, żebyś zabił imperatora Pół­nocy.

Valder w niemym zdumieniu spojrzał na mężczyznę. Kelder drgnął.

- Nie mówi pan poważnie! - zawołał. Siwowłosy mężczyzna wzruszył ramionami.

- Może nie. Ale jeśli uda nam się go zlokalizować, myślę, że to najlepszy cel. W końcu, o ile wiem, nikt nigdy nie miał takie­go miecza i podejrzewam, że nie ma przeciwko niemu obrony. A mogą się obronić praktycznie przed wszystkim, czym ich ata­kujemy - westchnął. - Niestety, nie potrafimy zlokalizować im­peratora. Nigdy nie umieliśmy. Więc będziemy cię posyłać prze­ciwko wszystkim ważnym osobom, które potrafimy znaleźć. Jakiś problem?

- Aha - mruknął znowu Valder, usiłując zyskać czas do na­mysłu. - Wie pan, podobno ten miecz w końcu zwróci się prze­ciwko mnie. Po pewnej liczbie wyjęć z pochwy.

- Tak, oczywiście, ale sporo jeszcze zostało. Darrend mówił, że możesz zabić mniej więcej sto razy, nim miecz cię zabije. A wykorzystałeś z tego ile? Pięć?

- Siedemnaście - poprawił go Valder.

- Aż tyle? Zresztą i tak zostaje nam mniej więcej osiemdzie­siąt trzy.

Valder był zrozpaczony, ale nie wiedział, jak ma protestować. Zanim się zdecydował, siwowłosy mężczyzna machnął ręką, kończąc spotkanie.

- Wezwę cię, gdy będziesz potrzebny - rzucił. - Mój sekre­tarz poinformuje cię, gdzie masz teraz pójść.

Valder zaczai coś mówić, lecz Kelder uciszył go i szybko wy­pchnął z pokoju.


rozdział 16


Dopóki Valder pozostawał w Fortecy, jego życie, jako skrytobójcy generała Gora, nie było szczególnie nie­przyjemne. Jedzenie podawano dobre i dużo, co nie zdarzało się w obozie Karannina. Co prawda sporo potraw - o wiele więcej, niżby to Valderowi odpowiadało - przyrządza­no z owoców morza. Podłogi były pokryte nie ziemią czy bło­tem, lecz gładkim kamieniem, zresztą większość czymś zasło­nięte: dywanami, matami, a przynajmniej rozrzuconym sitowiem, nie były więc ani zimne, ani twarde. Gdzieś w trzewiach Forte­cy otrzymał własny niewielki pokój z małą szczeliną okna, przez którą wpadało powietrze, a przez kilka godzin dziennie nawet trochę słonecznych promieni, kiedy słońce znajdowało się w od­powiedniej części nieba. Nie mógł wyjrzeć przez ten otwór, po­łożony osiem czy dziesięć stóp nad podłogą, ale sądził, że wy­chodzi na południowy zachód.

Aby nie wzywano go do prac fizycznych, otrzymał nowe ubranie. Oddał wytarty stary mundur, a od tej pory miał nosić szaro-czarną tunikę i czarny kilt, który świadczył o tym, że tak ubrany człowiek wypełnia specjalne polecenia generała Gora. Kostium ten był praktyczny przy skradaniu się po zmroku

I nosił znamiona surowej elegancji, Valder jednak uznał, że tro­chę zanadto przypomina mundury północerzy. Niechętnie się w nim pokazywał, dopóki nie zauważył w Fortecy innych, w tym Keldera, ubranych podobnie.

Szybko się przekonał, że nowy mundur dawał jedną znaczą­cą przewagę - pociągał kobiety. Valder, nie wiedząc, jakich to specjalnych usług wymagał zwykle generał Gor, nie był pe­wien, dlaczego mundur tak działa. Trudno jednak zaprzeczyć, że kobiety, które wcześniej ledwo zwracały na niego uwagę, te­raz spoglądały pożądliwie i szukały pretekstu, żeby nawiązać rozmowę. Ponieważ nie wiedział, gdzie skieruje go kolejna mi­sja, która może zakończyć się schwytaniem czy okaleczeniem, wolał nie nawiązywać trwałych związków. Czasem jednak po­święcał godzinę, by towarzyszyć jakiejś szczególnie chętnej czy atrakcyjnej młodej kobiecie do jej kwatery.

Miał nadzieję, że nie były rozczarowane, a szaro-czarny mun­dur nie sugerował, że powinny oczekiwać od niego czegoś wię­cej niż od zwykłego mężczyzny.

Niemal cały dzień poświęcił na odszukanie w Fortecy Tandellina. Koszary mieściły się dość daleko od regionów, które Valder odwiedzał. Jednak gdy tylko zadomowił się na dobre, postanowił odnaleźć dawnego towarzysza.

Tandellin zamieszkał w Fortecy na stałe, wcielony do jej gar­nizonu. Przez sześć godzin dziennie trzymał wartę na szańcach, a przez kolejne sześć był gotów do służby jako posłaniec. We­zwania zdarzały się często, chłopak znalazł jednak czas, żeby na­stępnego dnia wieczorem pogadać i napić się z Valderem w rzad­ko używanym magazynie.

Po wymianie kilku uprzejmych zdań Valder spytał:

- Jak leci? Wciąż wysługujesz się tej magiczce?

- Sharassin? Nie.

Odpowiedź była niezwykle krótka.

- Co się stało? - spytał Valder. Tandellin uśmiechnął się krzywo.

- Jeśli już musisz wiedzieć, odkryła, gdzie spędzałem czas, kiedy nie byłem na służbie, a ona była. Nie przyjęła tego do­brze. Nie ma czego żałować, zresztą kilka dni temu i tak ją prze­nieśli.

Valder też się uśmiechnął.

- Więc gdzie spędzałeś ten czas? Czy może nie zawsze w tym samym miejscu?

- Och, w tym samym miejscu. Ma na imię Sarai Zielonooka. Valder czekał, ale Tandellin nie miał ochoty kontynuować.

- O co chodzi? - zdziwił się. - Żadnych opisów, żadnych su­gestii, że koniecznie muszę ją zobaczyć? A może jest w niej coś niezwykłego?

Tandellin uśmiechnął się, rozmarzony.

- Może jest.

- No cóż, jeśli to prawda, to gratuluję. Valder był szczerze zadowolony. Święcie wierzył w miłość i małżeństwo, przynajmniej zawsze to powtarzał, choć sam jak dotąd nie przejawiał żadnych inklinacji w tym kierunku. Z za­dowoleniem stwierdził, że Tandellin, po szaleńczym okresie młodości, zdradza objawy ustatkowania. Valder był przekona­ny, że świat potrzebował ustatkowanych ludzi - czegoś, co da stabilizację i stłumi chaos tej wiecznej wojny.

Ta myśl przypomniała mu o jego własnym udziale w tej woj­nie, o próbach siania chaosu wśród nieprzyjaciela. Zabijał prze­cież ludzi, którzy utrzymywali porządek. Zastanawiał się, czy północerze próbowali wykonywać w Ethsharze podobne misje. Jeśli tak, to chyba nie odnosili wielkich sukcesów, gdyż przybli­żone miejsca pobytu dowódców: Azrada, Terreka, Gora i Anarana były powszechnie znane. Mimo to żaden skrytobójca ich nie zabił.

Gdybym miał wybór, uznał Valder, wolałbym raczej utrzymy­wać porządek w Ethsharze niż szerzyć chaos w Imperium. Odkąd jednak został właścicielem Wirikidora nie miał takiego wyboru. Sam Wirikidor jest czynnikiem budzącym chaos, a zwierzchnicy Valdera nie pozwolą, aby pozostał w pochwie dostatecznie długo, by mógł o nim zapomnieć, jak to sobie wymarzył. Pewnie już wkrótce znajdą godny cel i znowu zostanie wysłany, by użyć Wirikidora. Takie myśli odbierały mu sporą część przyjemności życia w Fortecy.

Trzy dni po przybyciu odszukał go sekretarz kapitana Dumery'ego i zaprowadził na odprawę.

Pierwsza misja powiodła się. Zdołał szybko zabić wrogiego generała, którego mu wskazano, i to bez zabijania innych osób. Lista ofiar miecza wzrosła do osiemnastu.

Następna misja, trzy dni później, zakończyła się klęską. Valder wykonał swoją część zadania, lecz była to misja łączona - brał w niej udział także mag, zajmujący się transportem, i zaro­zumiały młody złodziej. Ten złodziej zawalił swoją cześć. Valder i mag uszli z życiem, choć magowi została długa blizna, a li­sta ofiar Wirikidora wzrosła do dwudziestu pięciu. Nie było na niej ostatniego celu.

Dwudziestu pięciu załatwionych, siedemdziesięciu pięciu po­zostało... Albo siedemdziesięciu trzech czy siedemdziesięciu siedmiu. Valder zaczął się niemal niecierpliwić, czekając na ko­lejne zadanie. Jeżeli będzie używał Wirikidora w takim tempie, w ciągu paru miesięcy musi zrezygnować z zabijania. Dumery nie może mu nakazać wyjęcia miecza, gdy szansa na to, że zwróci się przeciwko właścicielowi, stanie się zbyt poważna. Potem Valder pozostanie żołnierzem, ale już nie skrytobójcą. Pozostawi Wirikidora bezpiecznie w pochwie i będzie walczył zwyczajną bronią.

Przez cały dzień odpoczywał po ostatniej misji, zanim we­zwano go już nie do małego gabinetu kapitana Dumery'ego, ale na spotkanie z samym generałem Gorem. Poszedł trochę wy­straszony.

Gor ze Skał, czarnowłosy i czarnobrody, był średniego wzro­stu i krępej budowy, o szerokich ramionach i biodrach. Ubra­ny w zwykłą brązową tunikę i zielony kilt ethsharyjskiej armii, stał w rozkroku, jakby utrzymywał równowagę. Insygnia rangi zwisały z łańcucha na jego szyi.

- Valder, tak? - zapytał.

- Tak jest, sir - odparł Valder.

- Od tej chwili będziesz otrzymywał rozkazy ode mnie i ni­kogo więcej: nie od kapitana Dumery'ego, Keldera, Azrada, Anarana czy Terreka. Zrozumiano? Jeśli będziesz potrzebny, poślę po ciebie. Ale dokąd masz iść i co zrobić, kiedy opuścisz Fortecę, dowiesz się ode mnie i od nikogo innego. Nie chcę cię marnować na takie bałaganiarskie sprawy, jak ta ostatnia, którą wymyślił Dumery. Poradziłeś sobie dobrze, sprowadziłeś z po­wrotem Cardela, a bogowie wiedzą, że potrzebny jest nam każ­dy mag. Ale przede wszystkim w ogóle nie powinniście tam tra­fić. Zmarnowałeś siedem ciosów ze stu!

- Tak jest, sir - odparł Valder ze spokojną rezygnacją.

- Dobrze. Posiłki i żołd dostajesz na czas?

- Tak jest, sir.

- W porządku. Wreszcie dochodzimy do czegoś w tej wojnie i potrzebna jest nam każda pomoc, nawet mieczem, na który rzu­cił klątwę jakiś obłąkany, do dziś nieodnaleziony pustelnik. Mo­że ci się nie podobać to, co robisz, i wcale bym się nie zdziwił. To niezbyt chwalebne: zakradać się nocą i zabijać ludzi niepoko­nanym magicznym mieczem. W pewnym sensie to bardziej rzeź niż wojaczka. Ale pamiętaj, że robisz coś użytecznego, co może okazać się kluczowe dla wyniku tej wojny.

- Tak jest, sir.

Podziwiał Gora, że odgadł jego wątpliwości i próbował je rozwiać. Nie zgadzał się z nim - jego obiekcje były raczej emo­cjonalnej niż racjonalnej natury, nie miały nic wspólnego z chwałą czy jej brakiem. A jednak generał przynajmniej próbo­wał pomóc pogodzić się z rolą i poświęcił mu więcej uwagi, niż Valder się spodziewał.

- A więc powodzenia. Poślę kogoś, kiedy będziesz mi po­trzebny.

Valder skinął głową, skłonił się i odszedł.

Generał Gor trochę go oszołomił, przekazując mu w ciągu trzech minut wszystko co ważne i załączając krótkie prze­mówienie dodające odwagi. Kiedy jednak Valder się zastanowił, uznał, że skrytobójstwo nie przypomina właściwie pracy rzeźnika, raczej włamywacza - tyle że zamiast klejnotów krad­nie się życie.

Przy możliwościach i zwyczajach Wirikidora to rzeczywiście przypominało kradzież. Minęło dziesięć dni, zanim Gor posłał po niego i wyznaczył mu kolejne zadanie. Zaplanowano je dokładnie i przebiegło bez kłopotów. To, jak miał odkryć Valder, było typowe w pracy dla Gora. Generał nie planował skrytobójstwa osobiście, lecz przeglądał plany i popra­wiał je albo odrzucał, gdy były niedopracowane czy niepełne.

Od tej chwili tylko w rzadkich i bardzo trudnych misjach Wirikidor opuszczał pochwę więcej niż raz. Same misje trafiały się rzadziej, ale wydawały się ważniejsze. Valder usunął ministra transportu Imperium, różnych generałów, nawet księcia, a także kilka nieznanych sobie celów. Zlecenie przychodziło średnio raz na trzy tygodnie.

Pomiędzy misjami mógł do woli zwiedzać Fortecę. Wolne od służby chwile spędzał z Tandellinem przy winie i grach. Lecz przez większość czasu leżał w łóżku z kobietami lub samotnie, wpatrując się smętnie w sufit.

Zima nadeszła i minęła, a Valder, choć coraz bardziej niechęt­nie, wciąż wykonywał swoje obowiązki. Liczba ofiar rosła. Po pewnej złożonej misji, która wymagała usunięcia trzech powią­zanych celów, co do których miał przypuszczenia, że są rodzi­ną arystokratów z północy, z przerażeniem odkrył, że nie jest już pewien, ile ofiar ma na koncie.

Od czasu do czasu któryś z jego przelotnych związków roz­wijał się w coś poważniejszego. Pierwszą była dziewczyna imieniem Hinda, która została w jego pokoju ponad miesiąc, nim znalazła, sobie weselszego towarzysza. Po niej nastała ko­bieta, która przedstawiała się jako Alir; Valder podejrzewał, że nie jest to prawdziwe imię, choć jedynym powodem tych podej­rzeń była jej niezwykle romantyczna natura. Alir była chyba przekonana, że kiedy tylko Valder opuszcza Fortecę, robi coś wspaniałego i podniecającego. Odeszła w końcu, kiedy nawet w łóżku nie chciał powiedzieć, czym się zajmuje w służbie u ge­nerała Gora.

Oprócz kochanek zyskał także przyjaciół obu płci, choć żad­ne z nich nie było mu szczególnie bliskie. Polubił Sarai Zielo­nooką, wesołą, mniej więcej osiemnastoletnią dziewczynę; cie­szył się, gdy Tandellin zapraszał ją na ich wspólne wieczory. Od czasu do czasu spotykał Keldera i odkrył, że od kiedy mały mężczyzna nie wskazuje mu już, kogo ma zabijać, jest miłym towarzyszem. Nie lubił kapitana Dumery'ego, który chyba nie­zbyt dobrze przyjął usunięcie Valdera spod jego władzy. W tej niechęci wspierało go kilku ludzi z oddziału Tandellina, niewie­lu jednak zgadzało się z oceną Keldera, którego ogólnie uważa­no za durnia.

Nadeszło lato roku 4997 i czternastego dnia Latożaru Valder doszedł do osiemdziesięciu ofiar, z dokładnością do jednej.

Przez długi czas leżał sam w pokoju, wpatrywał się w sufit i rozmyślał. Zabił osiemdziesięciu mężczyzn. Z pomocą starego pustelni­ka i jego magicznego miecza przerwał osiemdziesiąt żywotów. Większość żołnierzy nigdy nikogo nie zabijała. W ciągu sześciu lat zwykłej służby ani razu nie był pewien, czy kogoś zabił. Owszem, ranił ludzi w rozmaitych potyczkach albo z łuku, ale nigdy nie widział nikogo, komu odebrał życie.

Wirikidor za to nie pozostawiał miejsca na wątpliwości. Za­bił osiemdziesięciu mężczyzn i tyleż dusz posłał tam, gdzie tra­fiały dusze północerzy - zapewne do piekła. Ci ludzie mogli być różni: dobrzy, źli albo trochę tacy i tacy. Wiedział o nich tylko tyle, że byli wrogami Świętego Królestwa Ethsharu.

Ciekawe, dlaczego ten kraj nazywa się królestwem? O ile wie­dział, nigdy nie było tu prawdziwego króla. Nie miał pojęcia, jak działa cywilny rząd, skoro całe życie spędził w armii, poza tradycyjnymi granicami państwa, w krainach, gdzie żyli tylko żołnierze. Ale sądził, że słyszałby o królu, gdyby taki istniał.

Co pomyślą bogowie o człowieku, który zabił osiemdziesięciu ludzi? Czy potępią go jako mordercę, czy może pochwalą za po­moc w oczyszczaniu świata z wrogów kierowanych przez demo­ny? Wszyscy zgadzali się, że bogowie wolą Ethshar od Impe­rium, ale dlaczego nie interweniują bezpośrednio w tej wojnie, nawet jeśli się ich o to prosi? Pewna szkoła myślicieli sugerowa­ła, że bogowie prowadzą wojnę na całkiem innym poziomie, lecz demony pomagające Pomocnemu Imperium przeciwstawiają się tak mocno, że żaden ślad tego konfliktu nie dociera do świata. In­na szkoła twierdziła, iż bogowie są tak czyści, że niezdolni do ja­kiejkolwiek agresji, a przemoc jest dla nich tak ohydna, że nie mo­gą pomóc nawet swemu wybranemu ludowi. Były też rozmaite odmiany tych teorii. Jeśli więc bogowie nie znosili przemocy, to czy, używając Wirikidora, Valder skazał się na potępienie?

Jeśli tak, to za późno, żeby coś na to poradzić. Żałował, że w ogóle dobył tego miecza, że komukolwiek powiedział, jakim cudem owego dnia na równinach udało mu się zabić shatrę.

Rozmyślania przerwał mu czyjś krzyk na korytarzu; słowa były niezrozumiałe, więc starał się nie zwracać uwagi na hałas.

Był przecież, tłumaczył sobie, młodym człowiekiem - miał zaledwie dwadzieścia trzy lata. Posiadał magiczny miecz, który teoretycznie nie pozwoli mu umrzeć. A jednak w ciągu zaledwie roku od zdobycia tej cudownej broni, po mniej niż jednej czwar­tej służby w wojsku, zużył cztery piąte właściwości miecza.

A to, powiedział sobie, jest głupie. To idiotyzm w ten sposób marnować sobie życie. To życie związane było z posiadaniem miecza i z każdym zabójstwem tracił jego cześć. Zwierzchnicy zmuszali go, by to życie odrzucał.

Obiecał sobie, że nie zgodzi się na dalszą taką służbę. Tak uprzejmie, jak to tylko możliwe, przy pierwszej okazji powie ge­nerałowi Gorowi, że on, Valder z Kardoret, wypełnił już swoją misje w tej wojnie i nie zamierza zajmować się dłużej skrytobój­stwem. W końcu nie mogą go zabić - to potrafi tylko Wirikidor.

Krzyki na korytarzu wciąż trwały, a teraz ktoś dobijał się do jego drzwi. Valder zirytowany wstał i odsunął skobel.

Wbiegł zdyszany Tandellin.

- Słyszałeś?

- O czym?

- Wróg przebił się na wschodnim froncie, prosto do naszej oj­czyzny! Mówią, że Stary Ethshar jest oblegany przez demony, prawdziwe demony, nie shatra! Generał Terrek nie żyje, a siły Królestwa się cofają. Wszyscy mają być gotowi do wymarszu. Magowie przygotowują zaklęcia. Lada chwila wyślą nas na front.

- Demony?

- Słyszałem o nich setki opowieści! Stanowczo dzieje się coś dziwnego!

- Demony!

Wirikidor na nic się nie przyda przeciwko demonom. Valder nie miał pojęcia, co mogłoby się przydać, ale nie wiedział też, co może się nie przydać - oprócz jego własnego miecza, który upie­rał się, żeby zabijać tylko ludzi. Nie znał nikogo, kto walczyłby z demonem. Nawet nieliczni ethsharyjscy demonologowie albo teurdzy, którzy pracowali po obu stronach, nie walczyli bezpoś­rednio z demonami, które przywoływali. Panowali nad nimi jedy­nie poprzez złożone więzy magiczne i skomplikowane modły, ja­kich tylko wywołujący mógł używać. Jeśli ci z północy naprawdę rzucili demony na Ethshar, wojna mogła się zakończyć bardzo szybko - być może w ogóle bez zwycięstwa.

To chyba odpowiednia chwila, pomyślał, żeby interweniowa­li bogowie, jeśli w ogóle czekali na odpowiednią chwilę. Jak ci magicy w pieśniach, którzy zawsze pojawiają się w ostatniej zwrotce, żeby ocalić już prawie zgubionych bohaterów.

Przypiął miecz i ruszył do kwatery generała Gora. Chciał sprawdzić, czy są jakieś rozkazy. Wiedział, że pora nie jest odpowiednia, by rezygnować ze służby.


rozdział 17


Valder siedział w pustym kamiennym pokoju i czuł się głupio. Oczywiście Gora oblegano pytaniami, radami, żądaniami, groźbami i informacjami. Nie miał czasu dla zwykłego skrytobójcy. Valder wiedział, że gdyby przez chwilę się zastanowił, zrozumiałby to już wcześniej. Co może zrobić skrytobójca w bitwie z demonami?

Ale skoro już tu przyszedł i zaproponował swoją służbę, te­raz nie miał zamiaru wracać do pokoju. Siedział więc i patrzył, jak wbiegają i wybiegają oficerowie i posłańcy, i czekał, aby być gotowym, gdyby go wezwano. Może w przelocie zdoła przy tym pochwycić jakieś informacje. Wszyscy magowie w Fortecy, i jeszcze paru sprowadzonych dodatkowo, pilnie gromadzili wieści - magowie poprzez rozmaite zaklęcia, teurgowie modli­twami, czarodziejki i samotny czarownik dziwnymi sposobami, których Valder nie pojmował. Plotka głosiła, że dwaj demono­lodzy Gora nie zdołali nawiązać kontaktu z czymkolwiek - to zdawało się potwierdzać, że dosłownie wszystkie demony pie­kła ruszyły na wschód.

Ludzie wbiegali i wybiegali. Od czasu do czasu Valder przechwytywał strzępki rozmów; ktoś w końcu zatrzyma się, by od­począć, albo będzie musiał zaczekać, i być może zechce odpo­wiedzieć na pospieszne pytanie. Nikt chyba nie był pewien, co się właściwie dzieje. Zza drzwi gabinetu dobiegał ciągły gwar, lecz Valder niczego nie mógł zrozumieć.

A potem, nagle, rozmowy ucichły. W tym milczeniu, kiedy zamierały echa wśród kamiennych ścian, Valder usłyszał poje­dynczy okrzyk:

- Bogowie!

Rozległy się zdziwione głosy, które równie nagle przerwały ci­sze. Oficerowie i żołnierze chcieli wiedzieć, co uciszyło magów.

Valder nie zrozumiał odpowiedzi, ale zdumiał go wybuch ra­dości. Nie mógł już dłużej wytrzymać. Wstał i podszedł do drzwi.

- Co się dzieje? - zapytał strażnika.

- Nie jestem pewien, sir - odparł żołnierz, patrząc z szacun­kiem na mundur Valdera.

- Nie słyszałeś, co tam mówili? Dlaczego zaczęli krzyczeć?

-Nie jestem pewien, sir. Myślę, że ktoś powiedział coś o kontrataku, że sami bogowie przystąpili do walki. Ale prze­cież bogowie nie mogli tego zrobić, prawda? - Głos żołnierza brzmiał błagalnie i niepewnie, choć młody człowiek usiłował zachować spokój, jak przystoi wartownikowi.

- Sam nie wiem - rzekł Valder. - Nie jestem teologiem. Cała ta sprawa wydawała się nierzeczywista. Valder dobrze wiedział, że bogowie i demony istnieją, zawsze istnieli, ale - po­za półkrwi shatra - trzymali się z daleka od ludzkich spraw. In­terweniowali na tym świecie tylko wtedy, gdy przyzywano ich złożonymi inwokacjami, a i wówczas zwykle proponowali le­dwie coś więcej niż radę, od czasu do czasu jakiś niewielki cud. Czyżby to się zmieniło? Miał wrażenie, że cały wszechświat wywraca się wokół niego do góry nogami.

Zastanowił się przez moment, czy może nie leży w delirium na bagnie, nie jest lato 4996 i czy nie wyobraża sobie tego wszystkiego. Przez dwadzieścia dwa lata wiódł normalne życie, nudne i przewidywalne: rodzicami Valdera byli żołnierz i jego kobieta, wychowywał się w rozmaitych obozach i wioskach, do armii zaciągnął się w wieku szesnastu lat, ukończył szkolenie zwiadowcy i trafił na wschodnie wybrzeże, gdzie nigdy nie działo się nic ważnego. A potem nagle wszystko się zmieniło. Wróg zaatakował jakby znikąd, rozbił oddział, a jego zmusił do ucieczki na pustkowia. Tam spotkał starego pustelnika, który zaczarował miecz, gwarantując mu w ten sposób możliwość wiecznego życia, albo dość paskudnej zguby. To zaklęcie uczy­niło z niego skrytobójcę, przekradającego się ulicami północnych miast i obozów, o istnieniu których większość jego towarzyszy nawet nie wiedziała. Dawnych towarzyszy, gdyż praca skryto­bójcy oddaliła go od kolegów.

Wszystko to jednak wydawało się rozsądne i logiczne w po­równaniu z wiadomością, że demony zaatakowały wschodni Ethshar, a sami bogowie podjęli kontratak. Świat zawsze obfi­tował w magię, zawsze władały nim niewidzialne moce - moce te jednak były przewidywalne, chyba że próbowali nimi mani­pulować ludzie. A bogowie nie byli skłonni do kaprysów.

Co ten nadprzyrodzony konflikt może oznaczać dla świata, dla wojny, dla Ethsharu i Valdera?

Okrzyki radości w gabinecie były coraz głośniejsze, roz­brzmiewały coraz potężniej, a potem znowu ucichły. Teraz Valder usłyszał głos wydający rozkazy i po chwili obok niego wylał się strumień mężczyzn i kobiet. Wśród nich był Kelder. Zauważył Valdera i przystanął, usuwając się na moment z ludzkiej rzeki.

- Idź odpocznij - powiedział. - Teraz nic już nie można pora­dzić; wszystko jest w rękach bogów. To już nie jest takie poboż­ne powiedzenie, ale szczera prawda. Wracaj do swojego pokoju i prześpij się, żebyś był wypoczęty, gdyby trzeba było szybko stąd wyruszyć. Wszyscy dostają ten sam rozkaz: czekaj i bądź gotów. Idź.

Valder wstał niechętnie i odszedł. Nie był śpiący, ale rzucił się na pryczę, wsunął dłoń pod materac i chwycił za sznurową siatkę pod spodem. Leżał tak, wpatrzony w sufit, aż przestudio­wał dokładnie każde załamanie i kształt każdego kamienia.

Wszechświat na wschodzie rozpadał się, a on nic nie mógł na to poradzić.

W końcu chyba się zdrzemnął, bo obudziło go stukanie do drzwi.

- Co? - wymamrotał w odpowiedzi.

- Wszyscy na górny dziedziniec. Generał Gor ma coś ogło­sić. Wszyscy wychodzić!

Kimkolwiek był goniec, miał głos niczym lawina. Grzmiał w korytarzu, budząc wszystkich bez wyjątku.

Valder był wciąż ubrany, a w tej chwili nie przejmował się swoim wyglądem. Wstał więc natychmiast i bez zbędnych cere­gieli ruszył na górny dziedziniec. Miał nadzieję, że znajdzie miejsce, skąd będzie mógł usłyszeć generała bezpośrednio, nie polegając na heroldach.

Nadzieja nie przetrwała długo - do chwili gdy dotarł na szczyt schodów. Nic dziwnego, gdyż jego leżący na uboczu korytarz był pewnie ostatnim, do którego przyszedł goniec. Mężczyźni, kobiety, a nawet dzieci tłoczyli się na dziedzińcu; niektórzy sta­li na parapetach. Valder odsunął się na bok, by przepuścić bie­gnących za nim, i rozejrzał się za generałem Gorem. Miał nadzieję, że wszystko, co ważne, zobaczy ze swego miejsca. Ha­łas był niewiarygodny, nawet pod otwartym niebem - jakby wszyscy obecni usiłowali odgadnąć, co Gor ma do powiedzenia.

Ta rozrywka nie zainteresowała Valdera, skoro po krótkim oczekiwaniu miało się wszystko wyjaśnić. Zastanawiał się za to, kim są te setki ludzi. Miał wrażenie, że jest ich tu więcej, niż mieściła Forteca. Czyżby zostali wezwani z całej okolicy?

Zanim zdążył to przemyśleć, odepchnęli go wybiegający zza drzwi strażnicy. Ku jego zdumieniu tuż za nimi pojawił się sam generał. Wyszedł na słońce - teraz Valder zauważył, że jest późny ranek, nie był pewien jakiego dnia - i wszedł na rezerwo­wą drabinę na blanki. Okazało się, że Valder stoi tuż pod nim, w pierwszym rzędzie tłumu. Spodziewał się raczej, jak pewnie wszyscy, że generał pojawi się w innym miejscu. Po kilku mi­nutach hałas ucichł, gdy ludzie stopniowo dostrzegali przybycie dowódcy.

Wreszcie rozmowy umilkły; słychać było tylko posapywanie, przestępowanie z nogi na nogę, szelest ubrań. Gor zaczerpnął tchu i oznajmił potężnym donośnym głosem:

- Jestem Gor ze Skał, do tej pory najwyższy dowódca, mar­szałek polowy i generał dowodzący Zachodnimi Armiami Świętego Królestwa Starożytnego Ethsharu.

Valdera zdziwiła ta oficjalna prezentacja. Z pewnością wszy­scy obecni wiedzieli kim jest Gor!

- Przyszedłem tu dzisiaj, aby powiedzieć wam o kilku spra­wach. Świat, w jakim teraz żyjemy, nie jest tym, który znaliśmy kiedyś. Nadszedł czas, by ujawnić, że większość z was nie znała dawnego świata tak dobrze, jak mogło wam się wydawać. - Prze­rwał, aby nabrać tchu, a wśród tłumu przetoczył się cichy pomruk. Gor rozejrzał się, zawahał, a potem krzyknął: - Wojna skończona!

Jeśli zamierzał mówić coś dalej, nie dano mu takiej szansy. Fa­la radości wzniosła się jak burzowy wiatr. Uśmiechnął się więc tylko i spojrzał na morze twarzy i machających rąk. Rękawem otarł pot z czoła, a później złożył ręce na piersi, czekając, aż ucichnie gwar.

Ale gwar nie cichł, tymczasem Gor mruknął pozornie do sie­bie, ale tak głośno, że Valder zdołał usłyszeć:

- O bogowie, zawsze chciałem dożyć chwili, kiedy to powiem. Wreszcie po minucie wiwaty trochę ucichły, a Gor uniósł ręce, prosząc o spokój. Usatysfakcjonowany, podjął mowę:

- Większość z was słyszała zapewne, że nasz pradawny wróg, Pomocne Imperium, pchnęło na wschodnie rubieże naszego kra­ju demony z samego piekła. To prawda. Z przykrością muszę po­wiedzieć, że początkowo atak się powiódł. Jeśli ktoś z was miał rodzinę lub przyjaciół na wschód od południowych Gor, to oba­wiam się, że zginęli. Częściowe raporty, jakie zdołali dostarczyć magowie, sugerują, że całe wschodnie ziemie, od granic Impe­rium aż po południową krawędź świata, są teraz płonącą pusty­nią. Generał Terrek nie żyje, a jego armie są rozbite.

Przerwał, by ludzie uświadomili sobie treść słów. Pełne zdu­mienia pomruki rozległy się na chwilę i ucichły, wcześniejsza euforia opadła. Valder był przekonany, że wielu ludzi zastana­wia się teraz, czy wojna skończyła się zwycięstwem, czy po­rażką. Ze swej strony był pewien, wnioskując z twarzy Gora i z faktu, że Forteca wciąż stała nieuszkodzona, że w najgor­szym razie doprowadzono do zawieszenia broni.

Gor mówił dalej:

- Fakt, że podli wrogowie uciekli się do pomocy demonów, mimo straszliwej ceny, jakiej ta pomoc zawsze wymaga, dowo­dzi, że nasze domysły były słuszne. Ich sytuacja stała się rozpacz­liwa i nie mogli wygrać za pomocą żadnych innych środków.

Znów przerwał na chwilę.

- Wielu z was mogło też usłyszeć o boskiej interwencji. Z przyjemnością muszę stwierdzić, że ta historia też jest praw­dziwa! Sami bogowie w swej chwale wsparli swój wybrany lud! Teurgowie powiedzieli mi, że pradawny pakt zakazywał bogom i demonom bezpośredniego uczestniczenia w ludzkich sprawach. I gdy ten pakt został złamany przez północerzy i ich demonicznych nauczycieli, bogowie mogli wymierzyć boską karę za wieki niesprawiedliwości i zła. Potwierdziliśmy tę bos­ką interwencje wszelkimi środkami, jakie mamy do dyspozy­cji: proroctwami, jasnowidzeniem, oneiromancją. Zweryfiko­waliśmy wszelkimi sposobami, jakie przyszły nam do głowy. Nie ma żadnej wątpliwości co do skutków, choć pewnie nigdy nie poznamy szczegółów. Jedynie mieszkańcy Północnego Im­perium byli świadkami końcowej rozprawy, a od wczorajszego dnia Północne Imperium nie istnieje!

Urwał, czekając na nieuniknione okrzyki radości. Kiedy tłum ucichł, Gor podjął przemowę.

- Bogowie w jeden dzień osiągnęli to, czego my nie zdołali­śmy przez wszystkie wieki wojny. Czarne Miasto, stolica Impe­rium, zostało starte z powierzchni świata, jakby w ogóle nie ist­niało, a pozostałe miasta północy leżą w gruzach, albo gorzej. Armia Imperium została rozbita i rozproszona. Demony zmu­szono do powrotu do Podziemi. Dokonawszy tego, bogowie także powrócili w Niebiosa, przysięgając, że nigdy więcej nie będą w tak bezpośredni sposób uczestniczyć w ludzkich spra­wach. Przejścia do świata, zarówno z Niebios, jak i Podziemi, zostały na wieczność zapieczętowane. Nie będzie już proroków, nie będzie shatra ani demonów krążących po nocy, boskich po­słańców ani nieprzewidzianych cudów. Pomódlmy się wszyscy z wdzięcznością do istot, które odrzuciły swe zasady niestoso­wania przemocy, by bronić nas przed złem!

Te słowa wywołały okrzyki radości, a potem gwar. Kiedy Gor uznał, że większość obecnych patrzy na niego wyczekują­co, przemówił znowu:

- Obawiam się, że mam też kilka nieprzyjemnych wieści. Tłum otrzeźwiał nagle. Zapadła pełna niepokoju cisza.

- Och, nie wszystkie są złe. Wojna skończona, wygraliśmy z bożą pomocą. Trzeba wymieść grupy pomocnych maruderów, ale to nic ważnego. Jednakże świat nie jest taki, jak sobie wyo­brażaliście, że będzie w chwili zakończenia wojny; przynajmniej ci z was, którzy w ogóle o tym myśleli. Przede wszystkim, z po­wodu odejścia bogów, niektóre prawa magii mogły się zmienić. Nie jestem magiem, trudno mi wyjaśnić to dokładniej. Moi do­radcy zapewniają jednak, że magia, którą uważaliśmy za natural­ny element świata, może już dłużej nie działać. Co to oznacza, przekonamy się wkrótce. Dla większości to tylko nieistotny szczegół. O wiele ważniejsze dla was wszystkich jest to, że cze­gokolwiek oczekiwaliście, koniec wojny nie oznacza, że po­wrócicie do naszej ojczyzny, Starego Ethsharu. To niemożliwe.

Gor nie chciał chyba przerwać w tym miejscu, ale hałas był taki, że nie miał wyboru. Uniósł ręce i czekał, aż tłum uspokoi się nieco. Dopiero wtedy mówił dalej.

- Są dwie ważne przyczyny, dla których Azrad, Anaran i ja nie poprowadzimy was do domu. Po pierwsze, nie ma tam po prostu miejsca dla trzech milionów mężczyzn i kobiet, którzy w tej chwili zamieszkują w obozach na polach bitew. Wschodnia połowa Ethsharu, tak, cała połowa, została zniszczona przez in­wazję demonów i teraz nie nadaje się do zamieszkania. Cóż, wszyscy wiecie, że wojna ciągnęła się od stuleci, a nasza obrona była solidna. Mimo strat wojennych populacja naszej ojczyzny cały czas rosła. Po prostu nie ma miejsca dla nikogo więcej.

Przerwał. Tłum czekał z niepokojem.

- To pierwszy przyczyna. Druga była przez lata utrzymywa­na w sekrecie, aby nie wpłynęła na morale armii i nie pomogła przeciwnikowi. Teraz, kiedy przeciwnik już nie istnieje, nad­szedł czas, by wyjawić prawdę. Nie ma już Ethsharu.

Gor przerwał znowu, jakby oczekiwał głośnej reakcji, ale za­padła tylko pełna zdumienia cisza.

- A raczej - podjął - powinienem powiedzieć, że nie ma Sta­rego Ethsharu. Rząd upadł prawie sto lat temu i tam, gdzie kiedyś istniało Święte Królestwo Starożytnego Ethsharu, a przynajmniej jego zachodnia połowa, powstały teraz dziesiątki skłóconych ma­łych królestw. Każde z nich uważa, że jest prawomocnym rządem kraju, a zatem i naszymi zwierzchnikami. My w armii nie uznali­śmy żadnej z tych frakcji. Działaliśmy niezależnie: Azrad, Ana­ran i ja, oraz Terrek, aż do swojej śmierci. Nie odpowiadaliśmy przed nikim oprócz nas samych. My czterej zostaliśmy wybrani nie przez rząd cywilny, jak kazaliśmy wam wierzyć, lecz przez generałów, którzy dowodzili przed nami. Handlowaliśmy z tymi małymi królestwami, tworzącymi kiedyś Stary Ethshar, kupowa­liśmy od nich potrzebne zapasy, broniliśmy ich przed wojskami Imperium, lecz nigdy nie uznaliśmy ich władzy. To my jesteśmy rządem Ethsharu: nie Starego Ethsharu, który był kiedyś ojczy­zną naszego ludu, lecz nowego Ethsharu, Hegemonii Ethsharu, wszystkich krain, które zostały zdobyte i utrzymane przez nasze zwycięskie armie. Wszystkie ziemie, które leżą poza dawnymi granicami, naprawdę wszystkie, skoro Imperium zostało znisz­czone, należą do nas. Do was! Zostały zdobyte dzięki waszej si­le, waszej krwi i odwadze. Należą do was, nie do tych tchórzy, co zostali na tyłach i nie potrafili nawet utrzymać jedności narodu!

Te słowa miały pewnie wzbudzić entuzjazm, jednak okrzyki były słabe i wkrótce ucichły. Każdy z obecnych na dziedzińcu starał się pojąć to, co właśnie zostało powiedziane, ocenić, od­gadnąć co to oznacza dla niego, jakie miejsce przypadnie mu w nowym porządku.

Valder nie był pewien, czy to rzeczywiście jest nowy porzą­dek, kiedy i tak generałowie rządzili wszystkim od stuleci.

- Wiele zostało do zrobienia - podjął Gor, skrywając rozcza­rowanie tą mało entuzjastyczną reakcją. - Ta twierdza stanie się naszą nową północno-zachodnią stolicą, jedną z trzech, i będzie nazwana Ethsharem ze Skał. Spodziewam się, że jeszcze za na­szego życia, skoro nie ma już potrzeb wojennych, rozrośnie się w wielkie i piękne miasto.

Niespokojny pomruk wzbierał to tu, to tam wśród tłumu.

- Oczywiście, żołnierze zostaną zwolnieni tak szybko, jak to tylko możliwe. Pozostaną niewielkie kontyngenty, które zadbają o pokój i będą stanowić obronę przeciwko wszelkim ocalałym maruderom z pomocy. Mój sztab chwilowo zatrzyma władzę, ale zostanie przekształcony z grupy wojskowej w rząd cywilny. Po­zostali będą zwolnieni jak najszybciej, z pełnym żołdem, ma się rozumieć. Potem możecie zostać tu i budować nasze piękne mia­sto albo odejść, gdziekolwiek zechcecie, i robić, co wam się spo­doba. Dla tych, którzy zajmą się rolnictwem czy inną pracą na ro­li, wszelkie ziemie Hegemonii, które nie są prywatną własnością, wszelkie równiny, sięgające od tego oceanu aż po Wielką Rzekę, są dostępne za darmo dla każdej rodziny, która je zechce. Musi­cie tylko wyszukać sobie nowy dom, zgłosić to i korzystać. Będą uznawane żądania tylko tych, którzy pracują na ziemi. Nie trzeba nam właścicieli ziemskich i innych pasożytów.

Valder usiłował przetrawić te wieści. Jak zostać kupcem win­nym? Czy będzie musiał przejąć jakąś winnicę? Nie interesowa­ła go hodowla winogron i produkcja wina, chciałby je tylko sprzedawać. Czy będzie miał taką szansę pod nową władzą?

I co zrobi z Wirikidorem? Kupiec nie potrzebuje miecza.

Nie ma się czym martwić, powiedział sobie. Może zwyczaj­nie odłożyć gdzieś Wirikidora i zapomnieć o nim. Prowadzić normalne życie - życie, które będzie trwało bez końca. Nikt go nie zmusi, żeby zabił jeszcze dwudziestu ludzi. Nie w czasach pokoju.

Tak głęboko zamyślił się nad własną przyszłością, że nie zwracał uwagi na zebranych wokół ludzi, niespokojnych i znie­cierpliwionych.

- To wszystko - rzekł Gor. - Powiedziałem, co miałem do po­wiedzenia. Jeśli macie jakieś pytania, zwróćcie się do waszych przełożonych. Nie będzie więcej tajemnic. I tak szybko, jak to tylko możliwe, przestaniemy być Dowództwem Zachodniego Zgrupowania Świętego Królestwa Ethsharu, a staniemy się inte­gralną częścią nowej Hegemonii Ethsharu. Nie będę już genera­łem, raczej zarządcą miasta Ethshar ze Skał. Po długich wiekach nastał pokój! Wojna się skończyła i do nas należy zwycięstwo!

Nawet pogrążony w myślach Valder zauważył, że tłum był wciąż tak niespokojny, tak zaskoczony i zagubiony, że ostatnie słowa, które powinny wzbudzić entuzjazm, zyskały tylko krót­kie niepewne oklaski.


rozdział 18


Przez trzy dni od przemowy samozwańczego suwerena naj­bardziej zapracowanym człowiekiem w całej Fortecy był płatnik. Setki żołnierzy postanowiło wykorzystać obietni­cę Gora i odchodzili do cywila tak szybko, jak tylko mogli zała­twić sprawy z biurokracją. Oczywiście każdy zabierał swój żołd, zmniejszony o opłatę za wcześniejsze zwolnienie z wojska. Opła­ta była starannie obliczona, tak by skarbiec zachował wypłacal­ność, a jednocześnie żeby nikt nie czuł się oszukany. Uznano, że właściwą kwotą będzie jedna sztuka srebra; Valder musiał przy­znać, że to rozsądne. Słyszał, że sprawy pieniężne załatwiano szybko i uczciwie.

Gdy jednak on spróbował odebrać swój żołd i odejść, odmó­wiono mu. Poborowi żołnierze mogli zakończyć służbę kiedy chcieli, ale oficerów i żołnierzy służb specjalnych poproszono, by poczekali.

Valder myślał, czy nie spakować się i po prostu nie odejść. Nie sądził, by w ogólnym chaosie ktokolwiek przejął się jed­nym dezerterem. Jednak armia była mu winna solidną sumkę. Skrytobójstwo miało swoje wady, ale przynajmniej dobrze pła­cili. Wiedział, że aby założyć sklep z winem, będzie potrzebo­wał pieniędzy. Dlatego czekał.

Jak dotąd, cały czas działał, zakładając, że naprawdę chce zo­stać kupcem winnym. Gdy jednak perspektywa stała się bliską rzeczywistością, a nie tylko mglistym planem, pojawiły się wąt­pliwości. Co wiedział o handlu?

Cokolwiek jednak zechce robić, na pewno będą mu potrzeb­ne pieniądze. Nie stanie się nic złego, jeśli poczeka parę dni, aby je odebrać. Tandellin także na razie został, gdyż nie zdecy­dował jeszcze, co ze sobą począć. Wyjaśnił to słowami: “Cze­mu mam rezygnować z darmowego noclegu i wyżywienia?”. Sarai również została; po nadejściu pokoju oboje byli zgodni, że pobiorą się, gdy tylko znajdą wolną chwilę.

Valder był trochę niespokojny, zostając w Fortecy. Próbował się pocieszać, obserwując mężczyzn i kobiety sunących w dół po zboczach, opuszczających coraz bardziej puste korytarze. Widział ich twarze: jednych, gdy oglądali się, by po raz ostatni spojrzeć na Fortecę, innych, gdy wychodzili i ruszali przed sie­bie. Niektórzy uśmiechali się, pełni życia i nadziei, gotowi zdo­być dla siebie kawałek świata. Inni wyglądali na zmartwionych i niepewnych, zostawiając za sobą jedyne życie, jakie znali.

Przez trzy dni świeżo upieczeni cywile odchodzili ze wzgórza i przez trzy dni, w nieregularnych odstępach czasu, żołnierze wchodzili do Fortecy samotnie, w patrolach, oddziałach czy ca­łych regimentach, by przekształcić się w cywilów i dołączyć do wypływającego strumienia ludzi. Oczywiście niektórzy postano­wili zostać żołnierzami, więc liczba mieszkańców koszar zmie­niała się, a nie spadała jednostajnie.

Jak dotąd Gor nie zrobił niczego, by - jak obiecał - zbudo­wać miasto wokół Fortecy i przylegających do niej stoczni. I tak jednak rozrastało się dookoła miasto szałasów, miasto namio­tów i prymitywnych chat. Ludzie przybywali szybciej, niż moż­na było ich rozliczyć i odesłać. Nikt nie próbował nawet szukać miejsca wewnątrz murów dla wszystkich nowo przybyłych. Co więcej, wielu z nowych cywilów, którzy schodzili ze wzgórza, docierało nie dalej niż do tych zaimprowizowanych obozów.

Valder nie wychodził z Fortecy, z obawy, że trudno byłoby mu wrócić. Wysoki wąski pokój z niedostępnym oknem nie znaczył wiele, ale Valder przyzwyczaił się do niego i szczerze mówiąc, wolał kamienne podłogi od klepiska. Podejrzewał, że kiedy ktoś znajdzie wolną chwilę, żeby zająć się kwaterami, po­kój ten trafi do kogoś bardziej użytecznego w czasach pokoju niż on. Zamierzał jednak wykorzystywać go, póki mógł.

W końcu całe godziny zaczął spędzać na blankach nad naj­większą bramą od strony lądu. Obserwował odchodzące tłumy i próbował rozstrzygnąć, czy rzeczywiście im zazdrości, czy nie. Nie ukrywał, gdzie spędza wolny czas, nie był więc zdziwiony, kiedy trzeciego dnia po przemowie suwerena ktoś zawołał go głośno po imieniu.

Obejrzał się i zobaczył posłańca, chłopca może dwunastoletniego, stojącego na szczycie najwyższej drabiny.

- Ty jesteś Valder z Kardoret, panie? Valder skinął głową.

- Szukałem was wszędzie! Generał, to znaczy suweren, chce z wami zaraz rozmawiać.

- To znaczy generał Gor? - zdziwił się Valder.

Nie przychodziło mu do głowy, dlaczego Gor chciałby go wi­dzieć, zwłaszcza teraz, kiedy wojna się skończyła. Nie było już wrogich dygnitarzy do zabijania.

A może byli? Może wyślą go przeciwko maruderom? Dociera­ły tu wieści o potyczkach z pomocnymi siłami, które wciąż jesz­cze walczyły.

Oczywiście ci, którzy nie walczyli, byli często wyrzynani w pień przez entuzjastycznych Ethsharyjczyków, nawet po kapi­tulacji. Valder nie dziwił się więc, że stawiali opór. Mimo to nie sądził, by specjalne możliwości Wirikidora były przydatne. Magowie i zwykli żołnierze lepiej od skrytobójców nadawali się do takiej pracy.

Może ma się zająć jakimś shatrą, z którym magowie nie mo­gą sobie poradzić?

- Tak, generał Gor - zgodził się chłopiec. - Tylko że teraz jest suwerenem. Słyszeliście jego przemowę?

- Tak, słyszałem - potwierdził Valder, schodząc po drabinie. Zastanawiał się, jak należy zwracać się do suwerena.

Poszedł za chłopcem do Fortecy; przez labirynt pokojów i korytarzy dotarł do gabinetu Gora. Przejście od władzy woj­skowej do cywilnej nie przyniosło w komnacie żadnych zmian.

Sekretarz pochylił się i, odpowiadając na nie zadane pytanie Valdera, szepnął z gąszczu swojej brody:

- Zwracajcie się do niego “panie”. Najwyraźniej ten problem pojawił się już wcześniej. Gor uniósł głowę.

- O, Valder. Chciałem porozmawiać z tobą na osobności.

Wstał, przeszedł przez gabinet i otworzył w przeciwległej ścianie niewielkie drzwi, których Valder nigdy dotąd nie zauwa­żył. Skinął ręką, a Valder z wahaniem przekroczył próg i znalazł się w maleńkim pokoiku. Zerknął jeszcze przez ramię i zoriento­wał się, że z pół tuzina sekretarzy i adiutantów w gabinecie by­ło równie jak on zdumionych tą nieoczekiwaną tajemnicą.

Wewnątrz nagiej kamiennej komory Gor starannie zaniknął drzwi i przekręcił klucz. Pokój był nieduży, miał może osiem stóp szerokości i dziesięć długości. Jedyne umeblowanie stano­wiły dwa proste drewniane krzesła. Gor usiadł na jednym i wskazał Valderowi drugie.

Valder czujnie zajął miejsce. Kiedy już siedzieli, Gor nie tracił czasu na długie wstępy.

- Nie wiem, co planowałeś robić, kiedy nadejdzie pokój, ale chciałbym, abyś został tutaj.

- Jako żołnierz, znaczy? - zająknął się Valder.

- Jako członek mojego personelu. Bez znaczenia: żołnierz czy cywil. Jak wolisz.

- Dlaczego? Co miałbym robić?

- Dlaczego? Ponieważ uważam, że skrytobójca może się okazać użyteczny.

- Skrytobójca? W czasie pokoju? - Valder był zaszokowany i nie próbował tego ukryć.

- W czasie pokoju może nawet bardziej niż kiedykolwiek. Kiedy teraz ktoś zacznie mi sprawiać kłopoty, nie mogę kazać go powiesić; już nie. A wiem, że są ludzie niezadowoleni z triumwiratu, który stworzyliśmy. Na bogów, są takie chwile, kiedy sa­mi nie jesteśmy z siebie zadowoleni! Ale to i tak lepsze niż chaos, a on właśnie by nastąpił, gdybyśmy odeszli. To właśnie stało się w Starym Ethsharze, kiedy nie było jasne, kto rządzi. Nie jest to dobra sytuacja: wszystkie te małe królestwa walczące o kości po wielkim. Nie chciałbym, żeby powtórzyło się to tutaj, w Hege­monii. Użyję wszelkich możliwych metod, wszelkich środków, jakie tylko okażą się konieczne, by do tego nie dopuścić. Wśród nich także skrytobójstwa. Magowie zajmą się częścią działań, lecz magia zostawia ślady, poza tym przed magią można się bronić. Ale twój miecz jest wyjątkowy. Radziłeś sobie na półno­cy, w miejscach gdzie magowie nie mogli dotrzeć. Teraz nie bę­dzie różnicy. Poza tym może czasem wystąpić potrzeba, by wy­eliminować jednego czy drugiego maga, a mają swoją gildię i są wobec niej bardziej lojalni niż wobec kogokolwiek, w tym mnie czy innego śmiertelnika. Rzadko można ich skłonić, by atako­wali siebie nawzajem. Uważam, że Wikridor, czy jak on się tam nazywa, to właśnie to, czego mi trzeba, by utrzymać w ryzach Gildię Magów.

- Wirikidor - poprawił odruchowo Valder.

- No to Wirikidor.

- Hmm,...

- I co na to powiesz? Będzie ci się to opłacało. Obiecuję.

- Sir... to znaczy, panie, nie sądzę, bym mógł się zgodzić. Te­go dnia, kiedy powiedziałeś nam, panie, o zakończeniu wojny, planowałem zjawić się tu, zrezygnować i poprosić o inne zada­nia. Nie podoba mi się skrytobójstwo. Nie wytrzymam tego dłu­żej. Nie mam talentu do takich zabójstw. Gdybym przypadkiem nie został właścicielem tego miecza, to nie... W każdym razie z pewnością nie byłbym skrytobójcą.

- Dlaczego nie?

- Bo nie lubię zabijać! Nie lubię niebezpieczeństwa, przekra­dania się i zabijania. Nie lubię krwi. Kiedy toczyła się wojna, nie było tak źle. W końcu wszyscy to robili: zabijali albo ginę­li. Był ku temu powód, broniliśmy się. Teraz nie zabijałbym wrogów, ale naszych ludzi, tylko po to, żeby ciebie chronić. Ja...

- Valder nagle zrozumiał, że nie tylko wyraża się niewłaściwie, ale niewiele brakowało, by powiedział coś nieodwracalnie nie­taktownego. Nagle zmienił front. - A poza tym ten miecz, jak wiesz, panie, jest przeklęty i jeśli wciąż będę go używał, wkrót­ce zwróci się przeciwko mnie. I tak nie mógłbym ci długo słu­żyć. Chciałbym tylko, sir... panie, odebrać swój żołd i wycofać się w spokoju. Może założę jakiś sklep? Nie interesuje mnie walka, zabijanie, rząd czy polityka. Nigdy mnie nie interesowa­ły. Proszę cię, panie, nie zrozum mnie źle, ale pozwól mi odejść.

- Patrzył na Gora z nadzieją.

Suweren, wyraźnie zirytowany, początkowo opierał się na krześle, potem pochylił się, kładąc łokcie na kolana. Teraz wstał, a dłoń odruchowo opadła mu na rękojeść miecza.

- Jesteś pewien swojej decyzji?

Valder wstał, ale świadomie trzymał ręce z dala od Wirikidora.

- Jestem całkiem pewien, panie. Nie zostanę twoim skryto­bójcą.

Ogarnęła go dziwna pewność siebie, gdy stał tak przed Go­rem. Oto odmawiał jednemu z trzech najpotężniejszych ludzi na świecie i nie miał się czego obawiać! Gor nie mógł go zabić, Wirikidor tego dopilnuje. Nie mógł też zdegradować Valdera ani postawić go przed sądem wojennym, skoro wojna się skoń­czyła. Valder był pewien, że próba osądzenia człowieka, który tylko próbował odejść z armii, wywołałaby publiczny skandal, na który Gor raczej nie mógł sobie pozwolić. Natomiast degra­dacja nie miała już znaczenia.

Gor chyba wyczuł, że Valder zmienił front. Sam stał się mniej pewny, mniej rozgniewany, gdy spoglądał na Wirikidora.

- Mam nadzieję, że nikomu nie powtórzysz tej rozmowy - rzekł. - Nie byłbym z tego zadowolony. Mogłyby się zdarzyć niemiłe rzeczy. Mogę pozwolić ci odejść, Valderze z magicz­nym mieczem, ale nie pozwolę, byś pracował przeciwko mnie. Wiem, że ten miecz strzeże cię przed śmiercią, ale są inne nie­przyjemne rzeczy, które mogą ci się przytrafić. Pamiętaj o tym i milcz.

- Będę pamiętał.

- Dobrze. - Gor odwrócił się i otworzył drzwi. - W takim ra­zie to wszystko.

- Niezupełnie, panie.

Valder został na miejscu i pozwolił, by jego dłoń przesunęła się nieco bliżej głowni Wirikidora. W tym pokoiku on był górą. Jeśli wyjmie Wirikidora z pochwy, nie ma wątpliwości, że Gor zginie. Oczywiście nie będzie też wątpliwości co do tego, kto go zabił, choć Valder zawsze może twierdzić, że to wypadek. Ze względu na kapryśną naturę Wirikidora ludzie mogą w to uwie­rzyć.

Nie miał zresztą zamiaru dobywać miecza. Sama możliwość wystarczała za groźbę.

-Tak?

Valder wyczuł, że Gor był spięty i bardzo niebezpieczny. Mo­że liczył, że zrani Valdera i będzie się bronił na tyle długo, by wy­biec. Wtedy miecz będzie mógł wybrać z większej liczby ofiar.

- Zdaję sobie sprawę, że to wielka prośba, ale gdybyś zechciał, panie, wysłać wiadomość do płatnika, by wyliczył mój żołd, to zwolnię się ze służby i zajmę swoimi sprawami. Nie potrzebujesz mnie tutaj, panie, żebym chodził i rozmawiał z ludźmi.

- To wszystko? - Gor uspokoił się wyraźnie. Odwrócił się, otworzył drzwi, wysunął głowę i krzyknął do czekających w głównym gabinecie: - Bragen! Zawiadom płatnika, że Valder z Kardoret został zwolniony ze służby bez żadnych zarzutów i należy mu wypłacić pełny żołd, gdy tylko tego zażąda!

- Tak, panie - odparł sekretarz, który doradzał Valderowi jak zwracać się do Gora.

- Dziękuję, panie - rzucił Valder, wyminął Gora i wyszedł z pokoiku.

Gor nie odpowiedział, krzyczał już na jakiegoś innego oficera.

Valder i Bragen bez słowa ruszyli obok siebie korytarzem. Valder rozmyślał i planował przyszłość tak pilnie, jak nie robił tego od miesięcy.

Gor nie rzucał gróźb na próżno. Z całą pewnością miał na swych usługach magów, którzy nie cofną się przed jednym czy drugim zabójstwem. Może uznać, że Valder na wolności jest zbyt niebezpieczny, zwłaszcza tutaj. Właśnie dlatego Valder prosił o natychmiastowe zwolnienie i pełny żołd. Wolał nie zostawać w Fortecy, gdzie Gor może spotkać go przypadkiem i przypo­mnieć sobie, że Wirikidor jest prawdziwym zagrożeniem - w Fortecy, gdzie Valdera łatwo odszukać, jeśli suweren postano­wi jakoś załatwić tę sprawę. Nadeszła pora, by ruszać, i to szyb­ko. Nie miał ochoty zostać oślepiony, okaleczony czy uwięziony.

Nie był nawet pewien, czy powinien tracić czas na powrót po osobiste rzeczy albo pożegnanie z Tandellinem i przyjaciółmi. Uznał jednak, gdy płatnik odliczał jego monety, że Gor jest zbyt zajęty, by się nim przejmować - przynajmniej jeszcze przez kil­ka godzin. Odbierze pieniądze i będzie miał czas, aby zabrać rzeczy i zatrzymać się na chwilę w koszarach.

Kiedy już to postanowił, zaczął się zastanawiać, dokąd powi­nien wyruszyć. Na zachodzie leżał ocean, a na północy pustko­wia, wybór wiec był mocno ograniczony. Od wschodu miał te­reny dawnego Zgrupowania Centralnego pod dowództwem Anarana z Piasków. Co dalej, nie był pewien, jako że atak de­monów starł dawne Zgrupowanie Wschodnie. Gdzieś na połu­dniowym wschodzie było Zgrupowanie Nadbrzeżne Azrada, od zawsze zajmujące się raczej zaopatrzeniem i komunikacją niż walką. Jeszcze dalej, za Zatoką, leżały małe królestwa, które kiedyś tworzyły ojczyznę Ethsharyjczyków.

Valder nie miał ochoty na włóczęgę po dziczy ani na samot­ność. Jeśli miał ukryć się przed Gorem, co może być rozsądne, łatwiej będzie zgubić się w tłumie niż gdzieś na pustkowiach. Każdy porządny mag może określić obszar, na którym znajduje się poszukiwany osobnik; wystarczy do tego kilka prostych za­klęć. Jeśli będzie w okolicy sam, takie metody łatwo pozwolą go odszukać. Zaklęcie jednak nie potrafi wskazać jednego czło­wieka pośrodku obozu.

Forteca i najbliższe okolice były oczywiście dostatecznie za­ludnione, ale wolał nie zostawać tak blisko. A co z dwoma po­zostałymi sztabami?

Anaran przebywał na południowym wybrzeżu, po drugiej stronie głównego zachodniego półwyspu. Siedziba Azrada, podobno prawdziwe miasto, nie zwykły obóz, leżała jeszcze da­lej, na północno-wschodnim brzegu wschodniego półwyspu, niedaleko ujścia Wielkiej Rzeki, niemal na granicy małych królestw. W końcu Azrad dowodził w portach i na wybrzeżu ca­łego świata. Jego zgrupowanie było ogniwem łączącym trzy po­zostałe i dawną ojczyznę.

Baza Azrada wydawała się obiecująca. Leżała za siedzibą Anarana, a zatem była mniej dostępna dla Gora. Co więcej, Valder ocenił, że będą tam większe możliwości do zrobienia intere­su, skoro handel i tak jest już rozwinięty. Być może nie zostanie handlarzem win, ale na wszystkich bogów, coś sobie znajdzie i nie skończy przecież jako rolnik.

Kiedy zatrzymał się i powiedział Tandellinowi, że wyjeżdża, młodzieniec naturalnie spytał, dokąd się wybiera.

- Sam nie wiem - mruknął Valder.

- Owszem, wiesz. Nie wyjeżdżałbyś tak nagle, gdybyś nie miał jakiegoś celu.

- Niby tak - przyznał niechętnie Valder. - Myślałem o ro­dzinnym porcie Azrada. Pewnie jest tam mnóstwo pracy.

- Też tak myślę. Zatem powodzenia! - Z tymi słowy Tandellin uścisnął go, a potem odszedł.

Valder był lekko zdziwiony. Oczekiwał, że Tandellin zechce przedłużyć tę rozmowę, a nie przerwie jej tak nagle. Niepewny, czy powinien poczuć ulgę, czy urazę, skierował się do bramy. Ledwie godzinę po rozmowie z suwerenem, z pełną sakiewką u pasa, maszerował już ze wzgórza w stronę głównej kwatery Azrada.


rozdział 19


Valder nie był żeglarzem, ani nawet specjalnie nie lubił morza, choć zgadzał się, że zapach soli w przyjemny sposób odświeża powietrze. Jednak po dłuższym namyś­le postanowił podróżować raczej statkiem niż po lądzie. Oceniał, że baza Azrada leży ponad trzysta mil od Fortecy; nawet w naj­lepszych okolicznościach byłby to długi meczący marsz. W do­datku okoliczności nie były najlepsze, na przykład z powodu sta­nu dróg. Większa część trasy przebiegała przez terytoria będące w ostatnich dziesięcioleciach przedmiotem sporu. Chociaż zbu­dowano drogi, by ułatwić przerzuty wojska, były one raczej pro­wizoryczne i nie utrzymywano ich w należytym stanie. Zresztą liczne gościńce zostały zniszczone podczas bitew.

Trasę tę musiał pokonać pieszo - nie miał szans ani na ko­nia, ani żadne z jucznych zwierząt. Ludzie, którzy przed nim opuścili Fortecę, wykupili albo wykradli wszystkie okoliczne zwierzęta.

Kiedy to zrozumiał, wsiadł na pierwszy statek, na którym znalazł miejsce. Na szczęście pływały regularnie, więc nie stra­cił zbyt wiele czasu.

Ze zdziwieniem odkrył, że statki te przywoziły ludzi z połu­dnia i wschodu - ludzi, którzy mieli nadzieję na większe moż­liwości wokół tej najbardziej na północ wysuniętej z trzech no­wych stolic. Mniej zdziwiła go obserwacja, że dziesiątki innych wędrowały tak jak on, opuszczając Fortecę i podążając do oko­lic bliższych dawnej ojczyzny.

Zastanawiał się, jak wyglądają sprawy w innych miejscach. Czy cała Hegemonia była tak niespokojna? Nagły koniec wojny pozostawił setki, a nawet tysiące ludzi w niepewności, jak ułoży się ich życie.

Stał przy relingu na statku, patrzył na oddalającą się z wolna twierdzę Gora i przekonywał sam siebie, że dokonał właściwe­go wyboru. Owszem, wszyscy żyjący przyjaciele wciąż przeby­wali w Fortecy lub w jej pobliżu, jednak ten wyjazd oznaczał zerwanie z przeszłością skrytobójcy i całym dawnym życiem. W mieście Azrada nikt nie będzie go znał, nikt nie będzie wie­dział, że Wirikidor jest czymś więcej niż zwykłym mieczem, który może nosić każdy weteran. Z czasem pozna nowych przy­jaciół, których nie będzie obchodziło, co robił podczas wojny. Czeka go spokojny żywot, dopóki nie wyjmie z pochwy Wirikidora.

A jeśli miecz pozostanie w pochwie dostatecznie długo, Valder może przeżyć wszystkich, którzy wiedzą o jego istnieniu.

Zastanawiał się, czy to dobrze. Kochał życie, a przynajmniej zwykle je lubił; może jednak w końcu będzie zmęczony? Nie­skończone życie, gdy wszyscy wokół będą się starzeć i umierać, może być przygnębiające. Oczywiście on pewnie też będzie się starzał.

Ta myśl uderzyła go nagle. Jak to działa? Czy miecz zacho­wa jego młodość, czy tylko życie? Nie chroni go od ran - cza­sami odczuwał ból w lewej ręce, którą zranił czarownik - więc dlaczego miałby go chronić przed starością?

A w takim przypadku, czy rzeczywiście nie dopuści do śmierci ze starości? Darrend mówił, że bez łamania zaklęcia Valder może zginąć jedynie od klingi Wirikidora. Więc prawdo­podobnie miecz jakoś utrzyma go przy życiu.

Życie przez kilkaset lat i normalne starzenie może być gorsze od śmierci, jeśli w ogóle istnieje coś takiego. Widywał już znu­żonych mężczyzn po sześćdziesiątce i innych, którzy wciąż cie­szyli się życiem pomimo osiemdziesięciu lat. Ale po stu czy dwustu życie nie będzie już pewnie warte przeżywania.

Cóż, może miecz jakoś zachowa jego młodość. Miał dość czasu, żeby się o to martwić. Zresztą z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, choć nie zawsze łatwe czy przyjemne. Odwrócił się i zszedł pod pokład. Żołądek zaczął się buntować.

Statek zatrzymał się na krótko w miasteczku zwanym Shan z Morza, na krańcu południowo-zachodniego półwyspu, ale Valder nie zwrócił na ten fakt uwagi. Zbyt mocno dręczyła go choroba morska, by mógł wstać z hamaka.

Następny postój wypadł w ogromnym warownym obozie Anarana, zwanym teraz Ethsharem na Piaskach. W tym czasie Valder czuł się na tyle dobrze, by wyjść niepewnie na pokład i oprzeć się ciężko o reling. Zastanawiał się już, czy nie zejść ze statku i nie zakończyć swych cierpień, stając znów na lądzie; uznał jednak, że lepiej płynąć dalej. Czuł się coraz zdrowszy, a wiedział, że w mieście Azrada będzie bezpieczniejszy.

Zresztą labirynt namiotów i prowizorycznych baraków, po­krywający płaski piaszczysty grunt, nie wyglądał zachęcająco. Pośrodku wznoszono duży budynek z polerowanego kamienia - rusztowania okrywały wielką niedokończoną kopułę. Wzdłuż brzegu ciągnął się rozległy system latarni morskich, urządzeń portowych i baterii obronnych, a w dali widział imponujące mu­ry miasta. Poza tym Ethshar na Piaskach był plątaniną wąskich, nie wybrukowanych uliczek, przy których wyrastały najroz­maitsze namioty i prymitywne chaty, zbite chyba z resztek i z wyrzuconego przez morze drewna. W takich konstrukcjach mieszkała niewyobrażalna liczba ludzi, chyba nawet więcej niż w Ethsharze ze Skał.

Valder obserwował to wszystko, kiedy statek sunął w stronę nabrzeża. Mimo choroby morskiej uznał, że lepiej zostać na po­kładzie i płynąć do portu Azrada. Ethsharu Azrada, jak pewnie nazywano teraz tamto miejsce.

Dzień czy dwa po wypłynięciu z Ethsharu na Piaskach decy­zja ta okazała się rozsądna. Żołądek przyzwyczaił się do koły­sania statku i Valder mógł już swobodnie spacerować po pokła­dzie. Patrzył, jak w dali przesuwa się coraz bardziej zielone i porośnięte drzewami wybrzeże. Kiedy minęli falochrony na szczycie półwyspu, dzielącego Wielki Ocean od Zatoki Wschod­niej, okolica wydała się jeszcze piękniejsza - najpiękniejsza, ja­ką Valder w życiu oglądał.

Wreszcie, dwa tygodnie od opuszczenia Fortecy, ujrzał Ethshar Azrada. Z początku była to tylko szara linia na horyzoncie, wśród zie­leni. Rosła i rosła, aż przesłoniła cały brzeg. Zanim statek prze­sunął się wzdłuż jednego z kanałów do doku, Valder miał czas, by zmienić perspektywę. To nie był obóz, w żadnym znaczeniu tego słowa. Nawet miasto wydawało się określeniem zbyt skromnym. Było większe od wszystkich, jakie oglądał - więk­sze, niż sobie wyobrażał, że jest możliwe. Nadbrzeże ciągnęło się całymi milami, a każdy cal pokrywały doki, składy, mola i domy. W głąb lądu wcinały się dwa szerokie kanały, a nad ich brzegami również stały doki i portowe składy. Nigdzie nie zau­ważył namiotów czy szałasów. Budynki były kamienne i cegla­ne, niezbyt nowe.

To rozsądne, oczywiście. Miejsce to było sztabem nie armii lecz marynarki wojennej, a także systemu zaopatrzenia, który pozwalał wyżywić i wyekwipować obie grupy wojsk lądowych. Choć formalnie znajdowali się poza granicami Starego Ethsharu, wróg nigdy nie zdobył tego terenu, nie zbliżył się nawet i nie zagroził mu w żaden sposób. Nie było więc powodu, by nie bu­dować tu domów, a marynarka nie miała wiele do roboty z przy­kutym do lądu przeciwnikiem.

Rozmyślania Valdera przerwała brutalnie grupa marynarzy w niebieskich kiltach. Maszerowali ramię w ramię przez pokład i krzyczeli:

- Wszyscy na brzeg! Wszyscy na brzeg!

Udało mu się jeszcze wrócić do maleńkiej kabiny i zabrać swój bagaż. Potem, wraz z resztą podróżnych zszedł trapem na nabrzeże, gdzie pozostawiono ich samym sobie. Niektórzy z no­wo przybyłych niemal natychmiast odwrócili się i głośno żąda­li przejazdu gdzie indziej: do Ethsharu ze Skał, Ethsharu na Pia­skach, do Shanu z Morza - gdziekolwiek, byle nie zostawać w tym dziwnym ponurym miejscu z kamienia i cegły. Nikt z nich nie widział jeszcze prawdziwego miasta - w tej chwili było przecież jedynym w całej Hegemonii, choć już budowano dwa następne, a podróże do Małych Królestw zostały mocno ograniczone na mniej więcej stulecie.

Valder był wyjątkiem. Podczas swoich skrytobójczych wy­praw zwiedził trzy różne miasta na północy, więc nieskończone szeregi budynków, nagie ściany i ulice nie były mu całkiem ob­ce i nieznane. Północne miasta były mniejsze i niemal porzuco­ne, natomiast Ethshar Azrada aż kipiał życiem, co było chyba dobrym znakiem. Takie miasto dawało więcej możliwości niż dwa pozostałe Ethshary. Ruszył wzdłuż nabrzeża, doszedł do wody i skręcił w lewo, w głąb lądu.

Ulica, którą wybrał, biegła równolegle do kanału. Jak można się było spodziewać tak blisko portu, stały przy niej budynki, które na parterze miały sklepy, a na piętrze zamtuzy lub składy. Nie widział oberży, co wydawało się dziwne, natomiast wśród sklepów dostrzegł dostawców okrętowych, powroźników, bed­narzy, cieśli, żaglomistrzów i niepokojącą liczbę sklepów z wi­nem. Rynek tutaj, uświadomił sobie, był już niemal nasycony. Jeśli chce handlować winem, musi udać się gdzie indziej, a jeśli chce tu zostać, powinien znaleźć sobie inne zajęcie.

Zauważył to wszystko, przeciskając się przez tłum. Ulica by­ła pełna ludzi - szli w obie strony, ubrani w różnorodne fanta­zyjne stroje. Na którymś ze skrzyżowań tłum był tak gęsty, że Valder musiał przeciskać się do środka, inaczej zepchnęliby go przez niski parapet do kanału. W duchu dziękował, że cały ruch odbywa się pieszo; konie czy woły całkiem zablokowałyby przejście.

Niedaleko nadbrzeża, gdzie zszedł ze statku, biegnąca wzdłuż kanału ulica krzyżowała się ukośnie z inną. W tym miejscu urzą­dzono spory trójkątny plac targowy, gdzie rolnicy i rybacy sprze­dawali swoje towary. W bliższym końcu na wzniesionej platfor­mie stało trzech mężczyzn; jeden z nich wykrzykiwał w stronę grupki ludzi jakieś liczby, a drugi nosił kajdany. Valder uświado­mił sobie ze zdumieniem, że właśnie widzi sprzedaż niewolnika.

Oczywiście wiedział, że takie rzeczy istnieją. Nieliczni jeńcy z północy, którzy przeżyli, pewnie kończyli właśnie jako nie­wolnicy. Niewolą karano niektóre przestępstwa. Po raz pierw­szy jednak bezpośrednio spotkał się z instytucją niewolnictwa.

Zastanawiał się, skąd pochodzi sprzedawany mężczyzna i jak znalazł się w tej sytuacji, oraz jak drogi jest niewolnik. Nie miał zamiaru go kupować, na nic by mu się nie przydał, zresztą wo­lał uniknąć dodatkowej odpowiedzialności. Mimo to był ciekaw ile - w srebrze - warte jest życie człowieka. Przecisnął się do przodu, żeby posłuchać.

Spóźnił się. Handlarz krzyknął “Sprzedane!” akurat w chwi­li, gdy Valder dotarł dostatecznie blisko, by zrozumieć słowa. Czekał jeszcze przez chwile, chcąc sprawdzić, czy nie pojawią się następni niewolnicy na sprzedaż, jednak ten był chyba ostat­ni w partii. Handlarz zszedł z platformy, a drugi wolny mężczy­zna odprowadził niewolnika na bok.

Lekko rozczarowany, ale też podekscytowany egzotyką mia­sta, Valder wzruszył ramionami, odwrócił się i niemal nadepnął na ogon maleńkiego złocistego smoka długości ledwie trzech stóp. Prowadziła go na łańcuchu pulchna kobieta w czerwonym aksamicie. Valder patrzył zdumiony; nie zdawał sobie sprawy, że nawet nowo narodzone smoki mogą być tak małe.

Kiedy potwór zniknął w tłumie, Valder ruszył dalej. Przecis­kał się teraz na południe, na koniec placu targowego. Dotarł już na sam środek, kiedy uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, do­kąd właściwie zmierza. Znajdował się w Ethsharze Azrada i nie zamierzał podróżować dalej. Porzucił już nadzieję na założenie sklepu z winem - konkurencja była zbyt duża i zbyt dobrze ustawiona. Samotny w obcym mieście, miał tylko kilka osobi­stych drobiazgów, trochę odzieży, pełną sakiewkę, magiczny miecz i nic więcej.

Oczywiście najpierw musiał znaleźć pożywienie i schronie­nie na noc. W mieście z pewnością są gospody, musi ich tylko poszukać. Kiedy będzie już miał pokój i posiłki, wtedy spokoj­nie się zastanowi, co dalej. Miał przed sobą całe życie, być mo­że nawet bardzo długie życie, i mógł z nim zrobić co zechce. Był wolny, niczym nie związany, bez żadnych obowiązków i planów.

Spodziewał się, że znajdzie gospodę w pobliżu portu, jednak żadnej nie zauważył. Zatem następnym logicznym miejscem będą okolice bram miasta. Pozostało tylko rozstrzygnąć, gdzie leży najbliższa z nich.

Dotarł do wąskiego końca placu, skąd wybiegały dwie ulice: jedna na wschód przez ujście kanału, druga skręcająca na połu­dniowy zachód. Wybrał tę drugą i pomaszerował przed siebie.

Tłum nieco się przerzedził, choć chyba poruszał się szybciej i wciąż był złożony tylko z pieszych.

Jakieś pięćset stóp od skrzyżowania ulica dobiegała do innej. Miał wybór miedzy północnym zachodem a południowym wschodem. Przez chwilę stał zamyślony na rogu, po czym za­trzymał przechodnia w jasnożółtej tunice.

- Którędy do bramy miasta? - zapytał. Mężczyzna spojrzał na niego.

- Zachodniej?

- Jeśli ta jest najbliższa.

Mężczyzna wyciągnął rękę na południowy wschód i powie­dział:

- Pójdziesz tędy, aż do ulicy Mostowej, skręcisz w prawo, potem prosto, aż dojdziesz do Zachodniej, pójdziesz nią do Cie­sielskiej, a ona dobiega do placu przy bramie zachodniej.

Zanim Valder zdążył podziękować, albo prosić o więcej szczegółów, mężczyzna odwrócił się i zniknął w tłumie. Valder zaczął się zastanawiać czy może zadał niewłaściwe pytanie. Z pewnością są jakieś gospody bliżej.

Dostał jednak wskazówki, więc podążył zgodnie z nimi. Ulica prowadząca na południowy wschód jedną przecznicę dalej dobie­gała do szerokiej alei. Choć nie zauważył żadnego mostu ani ta­bliczki z nazwą, Valder założył, że to właściwa, i skręcił w prawo.

Mostowa, jeśli to była ta, zdawała się ciągnąć w nieskończo­ność, i była równie zatłoczona jak inne. Przeszedł już mniej więcej pół mili, przeciskając się między ludźmi, i dotarł do skrzyżowania, gdzie aleja nie biegła dalej prosto, lecz skręcała ukośnie. Valder zawahał się, uznał jednak, że to pewnie skrzy­żowanie z Zachodnią, i skręcił w prawo. Rzut oka na słońce przekonał go, że zmierza teraz na zachód.

W miarę, jak szedł, zmieniała -się okolica. Dostawcy okrętowi i powroźnicy zniknęli, kiedy zostawił za sobą kanał. Zastąpili ich kołodzieje i kowale, a zamtuzy i składy ustąpiły miejsca rezyden­cjom. Przy tej ulicy handlowali tkacze, kupcy bławatni, druciarze, kowale i garbarze. Valder nigdy jeszcze nie widział tylu zebra­nych razem warsztatów. Dowolna ulica miasta miała ich więcej niż wędrowne targi, które obsługiwały wojskowe obozy.

Budynki tutaj wydawały się nowsze niż przy kanale, wzno­szono je w nowoczesnym stylu, górne pietra urządzano w drew­nie, zamiast - zgodnie ze starym zwyczajem - od fundamentów po kalenice budować z solidnego kamienia. Oczywiście to lo­giczne: miasto powstało w okolicy portu i stopniowo rozrastało się w głąb lądu.

Ulica Zachodnia dobiegała do innej, przecinającej ją ukośnie. Valder bez wahania skręcił w lewo, na południowy zachód. Nie­zależnie od abstrakcyjnych rozważań słyszał i wyczuwał targ, a z rogu Zachodniej dostrzegł szczyt kamiennej wieży i uznał, że to pewnie brama.

Rzeczywiście, za następnym zakrętem prosty kawałek ulicy prowadził aż do placu targowego, bardzo zatłoczonego, leżące­go w cieniu dwóch wysokich wież.

Chciał ruszyć szybciej, gdyż długi spacer wyczerpał jego cierpliwość, to jednak okazało się niemożliwe. Miał wrażenie, że znaczna część tłumu na ulicy w ogóle się nie porusza; wielu ludzi po prostu stało w miejscu.

Wcisnął się w strumień sunący wolno w stronę placu. Cały czas zdumiewały go te tłumy. Nie podejrzewał nawet, że na świecie żyje tylu ludzi, ilu widział w Ethsharze Azrada.

Czyjaś ręka zagrodziła mu drogę i usłyszał, jak ktoś zażądał wsparcia dla kalekiego weterana.

Valder z niechęcią odsunął dłoń i pomaszerował dalej. Żebra­cy! Jakoś nie spodziewał się żebraków w tym ogromnym boga­tym mieście, choć oczywiście rozsądek podpowiadał, że muszą się tu znaleźć. W naturalny sposób trafiali tam, gdzie były pie­niądze, a w Ethsharze Azrada z pewnością były.

Zauważył szyld przedstawiający ogromny złoty puchar z prze­lewającym się nad krawędzią purpurowym winem. Rząd run pod spodem głosił: “Posiłki i noclegi”. Valder skierował się w tamtą Stronę.

Sporo ludzi, większość ze zmarszczonymi czołami, stała wo­kół drzwi do gospody. Nie przeszkadzali jednak, gdy Valder przecisnął się między nimi. Przestąpił próg, wszedł do mrocz­nego wnętrza i znieruchomiał.

Gospoda była niemal tak zatłoczona jak ulica. Główna sala tuż za drzwiami miała ponad dwadzieścia stóp szerokości, ale wolna pozostała tylko wąska ścieżka, prowadząca od drzwi do kominka i dalej, wzdłuż rzędu beczek do przeciwległego kąta, gdzie były schody i dwoje drzwi do innych pomieszczeń. Poza tym podłogę całkowicie pokrywały koce, zastępujące wszystkie zwykłe meble w gospodzie. Koce były ułożone równo, w pro­stokątach szerokości dwóch stóp i długości sześciu, a na każ­dym siedział, leżał albo stał mężczyzna lub kobieta z bagażem ułożonym na jednym końcu legowiska. Niektórzy mieli tylko zapasową tunikę, inni duże nieporęczne toboły. Praktycznie wszyscy nosili zieleń i brąz ethsharyjskiej armii.

Zdziwiony i zakłopotany, podążył ścieżką obok paleniska i zatrzymał się przy pierwszej beczce. Zza drzwi na tyłach wy­szedł oberżysta.

- Czym mogę służyć? - zapytał.

- E... Na razie kufel piwa.

- To będą cztery sztuki srebra - ostrzegł gospodarz. Valder patrzył na niego zdumiony. Szok sprawił, że na mo­ment zapomniał o legowiskach na podłodze.

-Co?

- Cztery sztuki srebra, powiedziałem. Zostało nam tylko pół antałka, a przez najbliższy tydzień nie będzie dostawy.

- W takim razie rezygnuję. A woda?

- Miedziaka za kufel. I nie mam wydać ze srebrnika.

- To szaleństwo! Sprzedajesz piwo za cenę dobrego wina z południa, a wodę w cenie najlepszego piwa!

- To prawda, panie. Rzeczywiście sprzedaję. Tyle wytrzyma rynek i byłbym głupcem, nie biorąc tego, co mogę, póki ci bie­dacy wciąż mają swój żołd do wydania.

- To rozbój!

- Nie, drogi panie. To uczciwy handel. Bramy i place targo­we są tak zatłoczone, drogi pełne, a statki zajęte przez pasaże­rów, że nie docierają tu żadne dostawy. Mamy niezłą studnię na tyłach, ale nie jest bezdenna i można z niej wyciągnąć tylko ograniczoną ilość wody. Słyszałem, że tawerny bliżej bramy przyjmują już tylko złoto.

- A pokoje? - wszystkie zajęte, panie, i podłogi także. Jestem człowie­kiem uczciwym i nie będę cię oszukiwał. Nie mam takiego miej­sca, żebyś nie blokował mi drogi. Na górze śpią po czterech na łóżku i po sześciu na każdym kawałku podłogi. Koc i miejsce na dole kosztowałoby cię jedną sztukę srebra, gdyby mi jakieś zo­stało.

- To szaleństwo. Skąd biorą się ci ludzie?

- Owszem, szaleństwo, panie. Z tym nie będę się spierał. Wy­daje się, że cała armia Ethsharu trafiła pod Zachodnią Bramę. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Wszystko z powodu koń­ca wojny; jestem pewien, że już nigdy nie zobaczymy czegoś podobnego. Jeśli ceny znowu spadną, pod koniec roku wyco­fam się z interesu jako człowiek bogaty. Ale kto może wiedzieć, co się stanie z cenami, kiedy już raz zaczęły się zmieniać? Ar­mia już ich nie ustala, więc muszę żądać tyle, ile mogę.

- Mam pieniądze, oberżysto, ale niech mnie demony porwą do północnego piekła, jeśli zapłacę sztukę srebra za wodę.

- Wystarczy miedziak.

- Tego też nie zamierzam zapłacić. Oberżysta wzruszył ramionami.

- Jak chcesz. I bez ciebie, panie, mam dość klientów.

- Czy jest jeszcze w tym mieście jakieś miejsce, gdzie wciąż uczciwie ustalają ceny?

- Nie mam pojęcia. Może jest gdzieś jeszcze jakiś dureń. Jeśli tak, to z pewnością osuszył już wszystkie swoje beczki.

- Jeszcze się przekonamy. - Zanim skończył mówić, wie­dział, że jego słowa zabrzmiały głupio.

Odwrócił się i - demonstrując zły humor - przeszedł do wyj­ścia wprost przez szachownicę koców, nie zwracając uwagi na gniewne protesty tych, których nadepnął.


rozdział 20


Valder przekonał się ze zdumieniem, że sytuacja jest wła­śnie taka, jak opisywał właściciel “Przepełnionego Pu­charu”. Każdy krok w stronę rynku przy Bramie Zachod­niej łączył się z kolejnym skokiem cen. Gospody i tawerny przylegające do rynku faktycznie nie przyjmowały mniej niż sztukę złota, nawet za wodę, nie mówiąc o chlebie, serze czy pi­wie. Valder ocenił, że cały jego żołd, który uważał za wystar­czający, aby przeżyć spokojnie dwa lata lub więcej, ledwie mu wystarczy na dobry obiad i noc w pokoju w oberży “Na Barbakanie”, która, co dziwne, nie mieściła się w barbakanie, a nawet do niego nie przylegała. Barbakan był podstawą jednej z dwóch wież i wciąż obsadzali go żołnierze, podobnie jak obie wieżyce i mur. Tawerny i oberże stały po przeciwnej stronie placu, a “Na Barbakanie” tkwiła w samym środku.

Dziwne, ale południowy i północny bok placu były całkiem otwarte, zaznaczone tylko nieco niższym poziomem gruntu. Valder widział ciągnące się mury miasta. Równolegle do nich, ale oddalona o sto stóp, biegła szeroka ulica, prosta, dokąd sięgał wzrokiem. W nierównym zagłębieniu między murem a ulicą nie było żadnych domów, żadnych konstrukcji, były natomiast koce podobne do tych, jakie widział w “Przepełnionym Pucharze” - całe ich setki, a każdy miał właściciela. Ci ludzie, uświadomił sobie Valder, to weterani - zbyt biedni albo zbyt oszczędni, by płacić za miejsce w gospodzie czy tawernie. Kilku, jak zauwa­żył, było rannych czy kalekich, a większość obdartych i brud­nych. Kiedy odwiedził już kilkanaście oberży, nie znajdując jedzenia, picia ani noclegu za cenę, jaką skłonny był zapłacić, Valder sta­nął pośrodku placu, otoczony przez sunące tłumy. Na północy i południu widział bezdomnych weteranów na ich żałosnych kocach. Na wschodzie stały te nieprawdopodobnie kosztowne gospody, na zachodzie wyrastała brama, szeroka na pięćdziesiąt stóp i równie wysoka. Jednak wydawała się niewielka wobec dwóch potężnych wież. Poczuł nagle, że musi z kimś porozma­wiać - nie z chciwym oberżystą ani z włóczącym się bez celu weteranem, ale kimś rozsądnym i zorientowanym. Nie wiedząc właściwie dlaczego, skierował się do bramy.

Wież pilnowali oczywiście prawdziwi żołnierze, wciąż w peł­nym umundurowaniu. Valdera dziwnie uspokoił widok wypo­lerowanych pancerzy i wyprostowanej postawy. Trzej ludzie uważnie kierowali ruchem przez bramę, odpowiadali na wykrzy­kiwane pytania i przepuszczali tylko pieszych. Czwarty z nich najwyraźniej był chwilowo wolny - siedział na składanym płó­ciennym krzesełku, oparty o kamienną ścianę barbakanu.

Valder podszedł bliżej i również oparł się o mur. Żołnierz zerk­nął na niego, ale milczał. Valder wywnioskował, że jego towa­rzystwo nie jest tu źle widziane.

- Długo to już tak trwa? - zapytał, kiedy milczenie przecią­gało się i z uprzejmego zmieniało w nieco krępujące.

- Masz na myśli te tłumy? Ze dwa lub trzy tygodnie, odkąd ogłosili, że wojna skończona. Nikt nie wie co robić bez rozka­zów, więc przyjechali tutaj w nadziei, że ktoś im powie.

- Przecież to nie może tak trwać wiecznie.

- Nie, nie przypuszczam. Prędzej czy później zjawią się tu wszyscy, zobaczą ten chaos, zrezygnują i odjadą.

- Ale wielu pewnie zostanie. Przecież to będzie bardzo wiel­kie miasto, jeszcze większe niż do tej pory.

- Och, oczywiście. Już teraz wytyczają nowe ulice, gdzie tyl­ko znajdą miejsce wewnątrz murów.

- Czy ktoś ma jakieś plany co do tych ludzi?

- Właściwie nie. Co można zrobić? Mamy rozkaz nie wpusz­czać tu koni ani wołów, żeby zmniejszyć tłok na ulicach. Azrad kazał wydać darmowe koce, żeby nikt nie musiał spać w błocie, ale to chyba wszystko. Nie ma co z nimi zrobić. Na zewnątrz

- Nie wiedziałem, że jest aż tak wielkie.

Valder spojrzał na zatłoczony plac - tłum chyba się przerze­dzał, albo tak się tylko wydawało w zapadającym zmroku. Ze zdziwieniem zauważył, że słońce opadło za zachodni horyzont i cień miejskiego muru przesłaniał wszystko w polu widzenia. Do tej pory nic nie jadł i nie miał gdzie zatrzymać się na noc.

- Ile tu jest bram? - spytał.

- Trzy, chociaż planują przebić czwartą na południowym za­chodzie.

- I oberże są przy wszystkich?

- Pewnie tak, ale do Bramy Zachodniej trafia najwięcej ludzi. Tędy biegnie główny trakt, droga do Ethsharu Anarana, Gora i północnych ziem. Pozostałe bramy prowadzą tylko do miej­scowych gospodarstw na półwyspie. Myślę, że większość ober­ży jest tutaj.

- Jak daleko stąd do następnej bramy?

Żołnierz odchylił się na swoim krzesełku i zastanowił przez chwilę.

- Myślę, że będzie dwie mile, a może więcej. To duże miasto. Valder zerknął na rzednący tłum i ciemniejące niebo. Przed niektórymi gospodami i sklepami zapalono pochodnie, lecz na ulicach będzie ciemno. Był już zmęczony i nie pociągał go dwumilowy marsz przez obce miasto nocą - zwłaszcza że miał tylko niewielką szansę na poprawę sytuacji przy innych bramach.

- Może wezmę jeden z tych koców - powiedział. - Wygląda na to, że spędzę tę noc na Stustopowym Polu.

Żołnierz uśmiechnął się.

- Słusznie. Żołd musi wystarczyć na długo, prawda? - Wy­prostował się, złożył przednie nogi krzesełka i wstał. Skinął głową i zniknął za drzwiami wartowni. Po chwili wrócił z brą­zowym zawiniątkiem. - To dla ciebie - powiedział i rzucił Valderowi koc.

Valder nie odpowiedział. Podziękował skinieniem głowy i zniknął w tłumie.

Kierując się ulicą Wałową na południe, szukał wolnego miej­sca na Stustopowym Polu. Zwracał też uwagę na jego mieszkań­ców; im bardziej oddalał się od placu, tym gorzej wyglądali.

Zanim minął sześć przecznic, wsunął koc pod pachę, by mieć wolne ręce; prawą dłoń oparł na rękojeści miecza, a lewą ściskał sakiewkę.

Mur, a wraz z nim ulica Wałowa, skręciły trzy razy, nim Valder znalazł sobie miejsce. Ocenił, że do placu targowego przy Zachodniej Bramie jest prawie mila, i zastanowił się, czy nie iść dalej, do drugiej bramy.

Szybko jednak zrezygnował z tego pomysłu. Zapadła noc, światło z nielicznych pochodni i latarni nie pomagało wiele. Wo­lał nie wędrować dalej w takich warunkach, zwłaszcza z pełną sakiewką. Co gorsza, jeśli legowiska przybywających przez Bra­mę Zachodnią sięgały aż tutaj, to wchodzący do miasta przez są­siednią bramę mogą sięgać tak samo daleko w stronę przeciwną. Mógłby więc trafić w ścisk podobny do tego, z którego właśnie się wyrwał. Brama Zachodnia jest podobno najbardziej ruchli­wa, lecz pozostałe są pewnie równie zatłoczone i kosztowne.

Było oczywiste, że w Ethsharze Azrada do niczego nie doj­dzie; zbyt wielu ludzi dotarło tu przed nim i wszelkie możliwo­ści zostały już wykorzystane. Musi ruszyć na wieś, przynaj­mniej chwilowo. Nadal nie miał ochoty na to, by wieść życie rolnika, ale jakaś okazja na pewno się przecież trafi.

Nic nie jadł, odkąd zszedł ze statku. Żołądek dawał znać o sobie głośno, gdy Valder rozkładał koc na ubitej nagiej ziemi. Obiecał sobie, że rano kupi coś do jedzenia - niezależnie od ceny.

Przyjrzał się czujnie sąsiadom i ułożył na kocu, wciąż prawą ręką ściskając głownię Wirikidora, a lewą sakiewkę - nie miał ochoty zostać okradziony. Zasnął wreszcie, a gdy obudził się o świcie, miecz i sakiewka znajdowały się na swoich miejscach. Jeśli byli tu jacyś złodzieje, pewnie znaleźli łatwiejszy łup.

Zesztywniał po całej nocy spędzonej na kocu. Wstał niepew­nie i przeciągnął się energicznie. Wokół niego mężczyźni i nie­liczne kobiety wciąż spali. Tylko kilkoro przebudziło się, a na­wet wstało, inni siedzieli i rozglądali się sennie. Valder poczuł, że od samego patrzenia na nich ogarnia go depresja. Ile potencja­łu szło tu na marne! Postanowił, że przynajmniej on nie będzie gnił na Stustopowym Polu. Wydostanie się z miasta i znajdzie swoje miejsce. Nigdzie poza Ethsharem Azrada nie widział tak potwornego wzrostu cen; oczywiście przebywało tu o wiele wię­cej ludzi niż gdzie indziej. Miał więc nadzieję, że poza miastem oszczędności pozwolą mu przetrwać.

Chciał zgubić się w tłumie, by Gor nie mógł go znaleźć, jeśli nagle uzna, że byli skrytobójcy są niebezpieczni. Jednak tłum w tym mieście był większy, niż Valder potrafił sobie wyobra­zić. Teraz więc chciał jak najszybciej zostawić miasto za sobą. Zwinął koc, starannie obchodząc sąsiadów, dotarł do ulicy, skręcił w lewo i ruszył do Zachodniej Bramy.

Nie zwrócił niczyjej uwagi, gdy wychodził przez bramę na gościniec i nie zauważył strażnika, z którym rozmawiał poprzed­niego dnia.

Do południa był już cztery mile od murów.

Dzień upływał i ruch na drodze narastał. Z początku było nie­mal pusto, a teraz w obie strony podążał zwarty strumień podróż­nych. Do miasta wciąż kierowali się ludzie z rozwiązanych armii. Inni, którzy poznali już sytuację, odchodzili z Ethsharu Azrada, by szukać lepszych miejsc.

Valder uznał wizyty w mieście za daremne. Próbował więc zatrzymać jakąś grupę i wytłumaczyć im, że niczego tam nie znajdą. Nie zwracali uwagi na ostrzeżenia.

- Może nie ma tam nic dla ciebie, kolego, ale my nie będzie­my tacy wybredni - stwierdził ich przywódca, patrząc znacząco na szaro-czarny mundur Valdera.

Jak większość, ubrany był w zieleń i brąz. Do tej pory nie­wielu ludzi szukało cywilnych ubrań, choć insygnia i oznaki rangi widywało się rzadko. Do półpancerzy mieli prawo tylko ci, którzy pozostali w armii.

- Nie jestem wybredny - przekonywał go Valder. - Tam ca­łe miasto jest zatłoczone, zaczyna brakować jedzenia, a miejsce do spania kosztuje więcej za noc, niż powinno za rok.

- Wolimy sami to zobaczyć. Nie znamy cię, dlaczego mamy ci wierzyć?

Valder wzruszył ramionami.

- Próbowałem tylko pomóc.

- Nie potrzebujemy twojej pomocy - rzekł przywódca i od­wrócił się.

Valder patrzył bezradnie, jak idą dalej w stronę bramy. Kiedy stracił ich z oczu, również się odwrócił i ruszył dalej.

Trakt wybiegał z miasta na zachód, lecz wkrótce skręcał ła­godnie na północ, prowadząc z półwyspu na ląd. Valder poznał podstawy geografii - dość, by wiedzieć, że wszelkie szlaki z Ethsharu Azrada, do jakichkolwiek ciekawych miejsc muszą prowadzić na północ, do przesmyku na kontynent, to na połu­dniu, wschodzie i zachodzie nie doprowadzą do niczego prócz otwartego morza. Przypuszczał, że cześć napotkanych ziem nadaje się pod uprawę, choć miał wrażenie, że i tak jest zbyt piaszczysta. Zresztą nie miał ochoty niczego uprawiać.

To znaczyło, że musiał kierować się na północ, i to właśnie ro­bił. Kiedy dotrze do głównego lądu, będzie miał większy wybór. Może znowu skręcić na zachód, wzdłuż wybrzeża do Ethsharu na Piaskach, ale wtedy zbliży się do Gora. Ethshar na Piaskach był mniej zatłoczony niż Ethshar Azrada, był też bardziej pry­mitywny, lecz Valder nie miał pewności, czy to lepiej. Dalej na północy leżały kopalnie i góry odebrane Północnemu Imperium w ciągu ostatniego stulecia, a jeszcze dalej ruiny samego Impe­rium. Nie interesowało go górnictwo - dobrze wiedział, że na klejnotach i metalach bogacą się nie zwykli górnicy, ale właści­ciele kopalń, którzy od górników kupują i im sprzedają. Hand­larz win mógłby nieźle prosperować w górniczej okolicy, ale przede wszystkim musiałby mieć jakiś towar, a Valder jak dotąd nie miał ani towaru, ani pomysłu skąd go wziąć.

W całym szerokim łuku lądu między kopalniami a Ethsharem na Piaskach były tylko pustkowia, lasy, stepy i z rzadka gospo­darstwa, które założono, by wykarmić wojska walczące na tych pustkowiach. Wojsko rozbijało obozy na równinach i w lasach, ale teraz armie zostały rozformowane. Kilka obozów może przetrwać jako wioski czy miasteczka, Valder wątpił jednak, czy mają coś do zaoferowania.

W ten sposób wykluczył wszystkie kierunki od południa przez zachód aż do północnego wschodu. Pozostał mu tylko wschód i południowy wschód. Tam leżała dawna ojczyzna, choć nigdy nie była jego domem. Urodził się w obozowym mia­steczku w Kardoret, w bazie na granicy między Zgrupowaniem Zachodnim i Środkowym; nigdy nie widział Starego Ethsharu. Oficjalna wersja - a nie miał powodu, by w nią wątpić - głosi­ła, że rozpadł się na dziesiątki walczących ze sobą małych państw. Valder miał już dosyć wojny, zastanawiał się jednak, czy nie znajdzie tam dla siebie jakiegoś miejsca. Z pewnością Gor ze Skał nie miał tam władzy i nie mógł go ścigać; Hegemo­nia Ethsharu objęła tylko ziemie poza dawnymi granicami.

Może zresztą niepotrzebnie martwił się o suwerena... Jednak nawet w tym przypadku pociągała go perspektywa zobaczenia kraju, o który tak długo walczył, ziemi, która swą historią sięga­ła czasów sprzed wojny. Weteranom zwykle brakowało wyobraź­ni, godzili się więc z oficjalną wersją i zostawali w Hegemonii. Konkurencja w Małych Królestwach może nie być taka ostra.

To go przekonało. Ruszy do Małych Królestw, tam gdzie kie­dyś leżał Stary Ethshar. To znaczy, że musi trzymać się prawej strony na każdym większym rozwidleniu i podążać traktem wo­kół pomocnego krańca Wschodniej Zatoki.

Jak dotąd nie spotkał żadnych rozwidleń. Trakt biegł wzdłuż przesmyku.

Mimo narastającego zmęczenia Valder maszerował przez ca­łe popołudnie. Nie był przyzwyczajony do marszu - po wymu­szonej bezczynności nad morzem i długiej służbie skrytobójcy, gdzie szybkość i skradanie się były ważniejsze niż wytrzyma­łość. Co więcej, uświadomił sobie, że złamał własną obietnicę i tak szybko wyszedł z miasta, że w efekcie nic nie jadł od ostat­niego posiłku na statku, czyli śniadania dzień wcześniej. Wodę znalazł w kilku małych strumieniach przecinających trakt, wciąż jednak nie miał jedzenia.

Zresztą, jeśli o to chodzi, strumyków też od dość dawna nie widział. Chociaż dzień był zaledwie przyjemnie ciepły, Valder odczuwał rosnące pragnienie. Przeklinał sam siebie, że nie za­planował tej drogi staranniej i nie przygotował zapasów.

Spodziewał się, że wszystko co potrzebne znajdzie w Ethsharze Azrada. Nieprawdopodobnie wysokie ceny zaszokowały go tak, że zapomniał o zakupach. Zrezygnował, choć nie brakowa­ło mu gotówki. Teraz płacił za swoje skąpstwo. Żałował, że nie zdobył gdzieś Zaklęcia Wytrwałości, ale i tak nie miał już nawet krwawnika - zgodnie z rozkazem oddał go po swym ostatnim zabójstwie.

Jeśli zwykłe jedzenie i picie było w mieście tak nieprawdo­podobnie kosztowne, zastanawiał się, jaką ogromną kwotę mu­siałby zapłacić, żeby zdobyć krwawnik.

Przekonywał sam siebie, że gdzieś przy trakcie musi się zna­leźć oberża czy tawerna, a przynajmniej jakieś gospodarstwo, gdzie kupi chleb i piwo albo znajdzie wodę. Myśląc o tym, ma­szerował dalej. Zdołał nawet przyspieszyć trochę kroku.

Słońce czerwieniło się na zachodzie, kiedy dotarł do rozsta­jów. Wtedy, jak postanowił wcześniej, skręcił w prawo. Nie­którzy podróżni rozkładali się już przy drodze na noc: jedni roz­bijali biwaki, inni po prostu rzucali koce na ziemię. Praktycznie wszyscy podążali lewą odnogą drogi. Valder uświadomił sobie, że musi to być trasa zarówno do terytoriów Anarana, jak i do krain północnych. Ponieważ droga po lewej prowadziła wprost na zachód, a po prawej na północ, to gdyby nie podróżni, uznał­by, że jest odwrotnie. Jednak wśród tych nadchodzących z za­chodu byli mężczyźni i kobiety w ubraniach o wiele cieplej­szych, niż tego wymagał klimat; niektórzy u pasów, albo na plecach nieśli narzędzia górnicze.

Ci, którzy zatrzymali się na noc, rozkładali się na poboczu ,z zapasami, które ze sobą nieśli, co raczej nie wskazywało na obecność gospody przy drodze. Valder nie miał niczego i wciąż liczył, że znajdzie schronienie. Minął rozstaje i niemal natych­miast poczuł chłodny powiew, niosący zapach wody - lecz nie był to słony smak oceanu.

Droga rozwidlała się na niewielkim wzniesieniu. Zachodnia odnoga obiegała je, a pomocna kierowała się na szczyt. Valder dotarł tam i mógł zobaczyć, co jest przed nim. Pół mili za grzbie­tem płynęła szeroka rzeka - najszersza, jaką w życiu widział.

To oznaczało świeżą wodę, choć może nie najsmaczniejszą, chyba że rzeka była zbyt brudna, aby z niej pić. Może złapie jakąś rybę albo znajdzie jadalne rośliny, inne niż te nieskończo­ne trawy porastające okolicę.

Trakt przecinał rzekę po moście, który Valder uznał za prawdzi­we arcydzieło budownictwa. Być może konstrukcja wymagała magii, gdyż rzeka rzeczywiście była szeroka. Na moście stali ja­cyś ludzie. Valder pomyślał, że trafił może w końcu na spryt­nych gospodarzy, którzy zarabiali na podróżnych, sprzedając im żywność. Choć zmęczony, powlókł się po zboczu w dół, w stro­nę rzeki.


rozdział 21


Mężczyźni na moście byli żołnierzami - w pełnym umundurowaniu i uzbrojeni po zęby. Trzymali straż przed bramą blokującą południowy koniec mostu. Niedaleko znajdował się rozbity wojskowy namiot.

Nie wyglądali, jakby stali tutaj, by handlować warzywami. Valder przyjrzał im się, po czym zszedł z traktu i zbiegł na sam brzeg rzeki. Napił się wody, spłukał pot z twarzy i ramion, na-chlapał też trochę na tunikę, żeby się ochłodzić. Potem usiadł i odpoczywał.

Słońce już zachodziło. Żołnierze na moście zapalali pochod­nie. Uniósł głowę, słysząc syk, z jakim stawały w płomieniach, i z zaciekawieniem obserwował całą procedurę.

Wyraźnie był to płatny most. Słyszał o takich, choć w czasie wojny były nielegalne poza granicami Starego Ethsharu - a ra­czej Małych Królestw, jako że Stary Ethshar najwyraźniej roz­padł się, zanim jeszcze Valder przyszedł na świat. Płatne mosty mogły przeszkadzać w ruchu wojsk lub zaopatrzenia.

Lecz wojna się skończyła i zakaz chyba cofnięto - zakłada­jąc, że ta grupa stała tam legalnie. Było ich czterech, a Valder sam, nie miał więc zamiaru kwestionować ich praw.

Zerknął na rzekę. Drugi brzeg był już niewidoczny, ale Valder dobrze wiedział, że nie potrafiłby tam dopłynąć. Wątpił też, czy tak wielką rzekę da się przejść w bród gdziekolwiek w promieniu dwudziestu mil. A z pewnością nikt nie potrafiłby przenieść na drugi brzeg żadnych towarów, nie korzystając z mostu lub z promu. Nie widział po drodze promów, zatem ca­ły handel musiał przechodzić przez most. Pobieranie myta mo­gło przynosić niezły dochód.

Kiedy trochę odpoczął, wstał i wspiął się na gościniec. Ruch zamarł. Trzy niewielkie grupy, łącznie kilkunastu pod­różnych, rozbiły biwaki wzdłuż drogi w stronę rozwidlenia. Pło­nęły ogniska. Poza wędrowcami widział tylko żołnierzy na mo­ście. Oprócz pochodni palili też ogień przed namiotem.

Valder nie miał pojęcia, co powinien teraz zrobić. Był zmę­czony, głodny, samotny, nie wiedział co go czeka. Te przyziem­ne problemy wydawały się w tej chwili ważniejsze niż owo wy­jątkowe połączenie jego losu z magicznym mieczem, któremu nie ufał. Miecz to kłopot na przyszłość, pozostałe wymagały szybkiego rozwiązania.

Ze zmęczeniem by sobie poradził - wydeptałby krąg trawy i zasnął. Pewnie nawet znalazłby jakieś porzucone obozowis­ko i oszczędził sobie trudu. Jednak poważnym problemem stawa­ło się pożywienie, a widok żołnierza, który wieszał nad ogniem kociołek, przyspieszył decyzję. Valder ruszył wolno na most.

Żołnierze zauważyli go mimo mroku. Dwaj trzymali w rę­kach naciągnięte kusze, ale nie próbowali nawet mierzyć czy zwolnić zabezpieczeń. Trzeci opuścił dłoń na rękojeść miecza. Valder widział pięciu: czwarty pilnował kociołka, a piąty drze­mał w pobliżu.

- Hej, tam! - krzyknął Valder.

- Hej - odparł żołnierz z mieczem.

- Co tu robicie? - Założenie, że pobierają myto, było w koń­cu tylko domysłem.

- Strzeżemy mostu.

- Przed czym? Wojna się skończyła!

- Strzeżemy przed niedozwolonym przekraczaniem. Płaci się jednego miedziaka za przejście dla weteranów i rodzin, a nikt inny nie jest mile widziany.

- Czyj to rozkaz?

- Lorda Azrada.

To miało sens. Valder poczuł szacunek dla Azrada, że o tym pomyślał. Nie tylko wypełni swoje kufry, ale nie dopuści, by mieszkańcy Małych Królestw przybywali do Ethsharu i zwiększa­li tłok w miastach. Mieszkańcy Królestw nie są weteranami, po­nieważ armia przeniosła poza granice wszelkie operacje, w tym pobór rekrutów. Póki trwała wojna, nikt nie ośmieliłby się bez ważnego powodu wyruszyć do strefy walk ani na tereny wojs­kowe. Teraz jednak nastał pokój, “a strefy walk zmieniły się w Hegemonię Ethsharu. Niektórzy mogli uznać, że są tam moż­liwości, które należy wykorzystać.

Valder nie zamierzał przekroczyć mostu przed świtem, kiedy zobaczy drugi brzeg i sprawdzi, czy wart jest miedziaka. Był jed­nak zainteresowany pożywieniem i rozmową przed snem.

- Co się gotuje? - zapytał, wskazując na kociołek. - Ładnie pachnie.

- Zwykła potrawka. Żak złapał dzisiaj królika.

- Mogę się do was przyłączyć? Nie jadłem od prawie dwóch dni. Nie stać mnie na ceny w mieście.

Żołnierz obejrzał się na towarzyszy i chociaż nikt głośno nie zaprotestował, Valder wyczuł niechęć.

- Jeżeli chcecie, zapłacę uczciwą cenę. Wciąż mam przy so­bie żołd. Nie chciałem tylko tym złodziejom płacić cen, jakich żądali.

- Z tym się zgadzam - odezwał się jeden z kuszników. - Je­śli wahałem się czy zostać w armii, ceny mnie przekonały. Chcieli sztukę srebra za piwo!

- Cztery sztuki w “Przepełnionym Pucharze”, a jeszcze gorzej przy Zachodniej Bramie! - zgodził się Valder. - Na to mnie nie stać! Lepiej pić morską wodę!

To przełamało lody i żołnierze dołączyli do narzekań. Po chwili cały oddział, łącznie z Valderem, zebrał się wokół ko­ciołka, wyławiając potrawkę. Nieważne gdzie i kiedy, żołnierze kochali narzekania, a Valder dostarczył im okazji, więc byli mu należycie wdzięczni.

Zapomnieli nawet wziąć od niego pieniądze za jedzenie.

Spożywanie kolacji nie przerwało rozmów. Miedzy kęsami Valder wymieniał z nimi opowieści o przeżytych bitwach, o do­wódcach i innych sprawach. Ponieważ przybywał z najdalszego zachodu, jego opowieści wydawały się dziwne i egzotyczne, choć starał się nawet nie wspominać o pracy skrytobójcy. Z kolei ich historie jemu wydały się dziwne. Żyli tu i służyli, nie widząc nawet żołnierzy z północy. Walczyli tylko z atakami magicznymi, czarodziejskimi lub demonicznymi, oraz z buntami wśród oko­licznych mieszkańców.

Valder nigdy jeszcze nie mieszkał na obszarze, gdzie żyją in­ni cywile, niż podążający za wojskiem markietani, kilku wędru­jących kupców czy rybaków na wybrzeżu. Nie słyszał o cywil­nych buntach i nie bardzo mógł sobie wyobrazić, jak wybuchają.

Jego samotne patrole po pustych lasach były dla tych połud­niowców równie dziwne. Czterech z tej piątki nigdy nie widziało lasu. Valder odniósł też wrażenie, że struktura dowodzenia Azrada była o wiele bardziej złożona i ścisła niż Gora. Gdy Gor chciał, aby coś zrobiono, wskazywał jakąś osobę i wydawał polecenie. Kiedy Azrad chciał, aby coś zrobiono, tworzył komitet, który ba­dał problem, i budował odpowiednią strukturę dowodzenia. Obie metody najwyraźniej działały. Według opisów żołnierzy, gdy Azrad uruchomił już wszystkie swoje systemy, funkcjonowały dalej same, a on miał dość czasu na własne rozrywki. Gor nato­miast miał zawsze bliski kontakt z codziennymi sprawami.

Wszystko to wydawało się Valderowi nowe; nie przyszło mu do głowy, że w granicach Ethsharu mogą występować takie róż­nice - czy to w Hegemonii, czy w ojczyźnie. Z dużą przyjem­nością słuchał tych historii.

Około północy wojenne opowieści zaczęły dobiegać końca.

- Dlaczego w mieście jest tylu ludzi? - zapytał Valder. -Przecież coś trzeba z tym zrobić.

- A gdzie jeszcze mogą iść i co można zrobić? - odpowie­dział pytaniem żołnierz. - Ethshar to jedyne prawdziwe miasto, a tylko żołnierze są tak głupi, by spać w namiotach. Wszyscy weterani pragną dachu nad głową, a jedyne przyzwoite dachy w całej Hegemonii stoją w Ethsharze Azrada. Więc tam jadą. Wcześniej czy później pewnie uświadomią sobie, że mogą zbu­dować własne, ale póki co wyruszają do miasta.

- Zapasy chyba się kończą.

- Pewnie! Jeszcze przed końcem wojny nie było ich wiele, a teraz, kiedy całe pola na wschodzie zmieniły się w pustynię, bę­dzie jeszcze gorzej. Dopóki ktoś nie zacznie uprawiać tych rów­nin, na których siedzimy. Żywność w magazynach pewnie gnije, bo system dystrybucji rozleciał się wraz z końcem wojny.

Valder spojrzał w ciemność, poza rozświetlony pochodniami most.

- Kto jest właścicielem tej ziemi? Naprawdę można ją sobie wziąć?

Manrin wzruszył ramionami.

- Kto to wie? Myślę, że tak. W końcu przed wojną było tu pust­kowie, a od wojny panowało prawo wojskowe. Drogę Azrad za­trzymał dla siebie, ale według proklamacji reszta ziemi jest do­stępna dla każdego, kto zechce ją spożytkować.

- Owszem - zgodził się Saldan. - Ale kto wie co z nią robić? Od dziecka uczono nas na żołnierzy, nie na gospodarzy.

Niejasny pomysł zaczął rodzić się w głowie Valdera, lecz on był zbyt zmęczony, żeby rozważyć go dokładnie. Rzucił wiec ostatnią dobrze ogryzioną króliczą kość do rzeki i oznajmił:

- Przyjemnie się z wami rozmawiało i dzięki za kolację, ale muszę się przespać.

- Czas, żebyśmy wszyscy poszli spać - zgodził się Żak, jeden z kuszników. - Manrin ma wolne do południa, a cała reszta musi być na nogach o świcie. Niech ktoś kopnie Lorreta, on trzyma nocną straż.

Valder zostawił żołnierzy i odszedł kawałek w mrok. Znalazł miejsce, gdzie trawa wydawała się mniej kłująca niż gdzie in­dziej, owinął się kocem i zasnął.

Trzy godziny później obudziły go krople deszczu na twarzy. Wyciągnął spod siebie koc, schował się pod nim i zasnął znowu.

Zbudził się ponownie, gdy pierwszy blask świtu przesączył się przez chmury. Wciąż padał deszcz, a właściwie rzadka mżawka. Przemoczony koc cuchnął mokrą wełną; Valder odrzu­cił go i wstał. Wciąż był zmęczony, lecz nie mógł dłużej spać pod gołym niebem.

- Ktoś powinien zbudować tu gospodę - mruknął do siebie, wlokąc się w stronę mostu.

I znieruchomiał w pół kroku.

- Ktoś powinien zbudować tu gospodę - powtórzył.

To był pomysł, który wpadł mu do głowy podczas nocnej roz­mowy. Ktoś naprawdę powinien zbudować tu gospodę, obsługu­jącą rzekę, most i rozstaje na trakcie. Cały ruch do Ethsharu Azrada i z miasta, z całego południowego półwyspu, musi prze­chodzić przez to miejsce. Cały transport w okolicy dolnego bie­gu Wielkiej Rzeki musi korzystać z mostu. Wszelkie łodzie pły­nące Wielką Rzeką do morza - a Valder był pewien, że kiedyś będzie ich mnóstwo - muszą tedy przepłynąć. Miejsce leżało dokładnie o dzień marszu od Zachodniej Bramy, akurat tam, gdzie podróżni wędrujący na północ będą gotowi zatrzymać się na noc.

Czy na całym świecie może być lepsze miejsce na gospodę? Valder był pewien, że nie. Tylko z powodu wojny żadna jeszcze tu nie stoi. Ziemia należała do armii, a wojsko nie interesowało się zajazdami.

Ktoś powinien zbudować tu gospodę, a tym kimś był Valder. Za kapitał miał cały żołd zarobiony na skrytobójstwie. Po woj­nie marzył o jakiejś spokojnej pracy, byle nie na roli. Zajęcie oberżysty wydawało się idealne. Niezbędną siłę roboczą będzie mógł wynająć na Stustopowym Polu.

Nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Czy naprawdę pierw­szy wpadł na ten pomysł?

Wyobrażał sobie, jak będzie tu wyglądało: miły budynek - z kamienia, gdyż w pobliżu nie było lasów; duże okna, grube mury zachowujące chłód w lecie, szerokie palenisko i płonący ogień zimą. Wirikidor mógłby wisieć nad ogniem, dość blisko, żeby nie protestował, zwłaszcza jeśli Valder swoją sypialnię umieści bezpośrednio nad nim. Nikt nie uzna za dziwactwo tego, że w czasach pokoju weteran trzyma na ścianie swój stary miecz.

Rozejrzał się i spróbował wybrać miejsce, gdzie mógłby za­cząć budowę. Uznał, że najlepszy punkt będzie akurat w rozwi­dleniu dróg pomocnej i zachodniej. Mógłby zająć dla siebie pas ziemi wzdłuż drogi od tamtego miejsca aż do rzeki i zbudować nadbrzeże dla łodzi.

A może postawić gospodę nad rzeką? Nie wiadomo, czy po­zyska dla siebie pół mili pobocza.

Nie, uznał. Ruch na rzece nie będzie tak ważny jak trakt za­chodni, ponieważ ci w łodziach mogą spać na pokładzie. Jeśli nie uda się zbudować nadbrzeża, utrzyma się z podróżujących traktem.

Ale jak, zastanowił się, zająć dla siebie kawał ziemi? Może żołnierze będą wiedzieli. Ruszył na most. Nie zdziwił się, że większość jeszcze śpi, ale Lorret, nocny wartownik, był znudzony, zmęczony i chętny do rozmowy. Nie miał pojęcia, jak to wygląda oficjalnie, ale rzucił kilka pomy­słów i użyczył pewnych materiałów.

Późnym rankiem, zanim deszcz przestał padać, Valder otoczył już swój teren drewnianymi kołkami i związanymi pękami tra­wy. Wszystko to zaznaczył paskami zielonego materiału, ze swoim imieniem wypisanym węglem z wygasłego ogniska na każdym kołku i pasku. Wymierzył krokami dość miejsca na du­ży budynek gospody i solidną stajnię, przyzwoity ogród wa­rzywny i dziedziniec, a potem podwoił każdy wymiar. Ziemia była za darmo, więc po co miał się ograniczać? Rzeczywiście, zaznaczył także miejsce na nadbrzeże, w pobliżu mostu, ale zre­zygnował z zajęcia całej mili pobocza traktu. Przecież nie było mu to tak naprawdę potrzebne, więc po co być chciwym. Klien­ci mogą spokojnie przejść do gospody publiczną drogą.

Kiedy skończył i uzyskał od żołnierzy zapewnienie, że dopil­nują jego ziemi, póki nie wróci, ruszył do Ethsharu Azrada, aby wynająć robotników.


Część III

VALDER OBERŻYSTA


rozdział 22


Valder z satysfakcją rozejrzał się po sali. Była niemal ta­ka, jaką sobie wyobrażał cztery miesiące temu, kiedy zaznaczał kołkami swoje prawo do ziemi przy rozsta­jach. W oknach były okiennice, ponieważ nie zdobył do nich szyb, a meble były niedobrane i proste. Stoły zbito z desek, a za siedzenia krzeseł służyły płaty płótna z wojskowych namiotów, lecz szerokie kamienne palenisko, dębowa półka i białe otynko­wane ściany wyglądały właśnie tak, jak sobie wymarzył. Ogień płonął w palenisku, nie dopuszczając do wnętrza pomieszczenia jesiennego chłodu, a tuzin lamp oświetlał salon.

Całą resztę gospody, każdy pokój na górze czy na dole zaję­to na noc. Nikt nie narzekał na noclegi czy na jedzenie, chociaż jedyne wino, jakie zdobył, smakowało obrzydliwie, a na razie nie miał jeszcze piwa. Najpopularniejszym napojem była woda rzeczna, przefiltrowana przez pięć warstw płótna - sytuacja nie­wyobrażalna w jakiejkolwiek przydrożnej gospodzie.

Zastanawiał się, czy nie wykopać studni. Woda w rzece wy­dawała się wystarczająco bezpieczna i miała niezły smak przed i po filtrowaniu, ale nie ufał jej całkowicie. W górze rzeki było zbyt wielu ludzi, którzy mogli wyrzucać do wody odpadki, wy­lewać ścieki albo trucizny.

Zdobycie piwa i porządnego wina było oczywiście ważniej­sze. Kilku swoich robotników budowlanych zatrudnił jako agen­tów i we wszystkie strony wysłał na poszukiwanie dostawców. Jeden został na stałe w Ethsharze Azrada - bez pensji, lecz z obietnicą trzech sztuk złota, jeśli znajdzie godnego zaufania dostawcę. To była przyzwoita suma, zwłaszcza teraz, kiedy ceny spadły do rozsądniejszego poziomu, choć wciąż były wyższe niż w czasie wojny. Pozostała piątka dostała pieniądze na wydatki i rozjechała się po całej Hegemonii Trzech Ethsharów, jak teraz ją nazywano, i po Małych Królestwach.

Początkowe rezerwy pieniężne Valdera skończyły się już dawno, ponieważ płacił hojnie, aby zyskać na czasie. Lecz nim jeszcze gospodę przykrył dach, przy drzwiach już tłoczyli się chętni, by zapłacić za nocleg. Nie przewidywał żadnych kło­potów w zarabianiu na życie; bez trudu powinno mu też wystar­czyć na wszelkie udoskonalenia, jakie chciałby wprowadzić.

Oczywiście, początkowy tłok na drodze nie trwał długo. W ciągu miesiąca od końca wojny rzeka podróżnych, ciągną­cych na południe do Ethsharu Azrada, zmieniła się w wąski strumyk. Jednak wtedy pełną falą ruszył exodus na północ, gdy nowo przybyli wreszcie się przekonali, że miasto nie jest krainą złota i nieograniczonych możliwości.

To także minęło i Valder przeżył ciężki tydzień czy dwa, kie­dy interes w ogóle nie szedł. Wykorzystał to jako pretekst, by zwolnić połowę swych leniwych i przepłacanych pracowników. A potem jeszcze połowę. Na początku chciał mieć tylu ludzi, dla ilu tylko znajdzie pracę, ponieważ tempo budowy było waż­niejsze niż oszczędności, a przeciąganie kamieni z rzeki wyma­gało wielu robotników. Kiedy jednak stanęły ściany i dach, tem­po nie było już tak ważne, gdyż większość klientów chciała tylko schronić się przed deszczem i chłodem nocy. Sześćdzie­sięciu pracowników skuszonych perspektywą miedziaka dzien­nie, wody za darmo i jedzenia, jakie zdoła dla nich znaleźć, by­ło już niepotrzebnym wydatkiem.

Był zadowolony, że pozbył się większości z nich. Człowiek nie potrzebuje specjalnych zalet charakteru czy inteligencji, by prze­ciągać kamienie z rzeki na budowę i układać je na miejscu. Dla­tego wziął wszystkich, którzy się zgłosili, gdy wykrzyczał swoją propozycję. Jednak praca wewnątrz gospody, przygotowanie me­bli i wyposażenia, wymagała pewnych zdolności, których więk­szość ludzi nie posiadała i nie potrafiła szybko opanować.

Zatrzymał piętnastu, nawet jeśli to oznaczało, że musiał płacić więcej, niż zarabiał. Nie uległ pokusie i ustalił ceny dla klien­tów mniej więcej na poziomie z czasów wojny, a nie w absur­dalnych wysokościach, jakich żądano w Ethsharze Azrada pod­czas wielkiego zamieszania. Był przekonany, że ruch znowu wzrośnie, a dokończenie gospody okaże się opłacalne. Miał ra­cję. Uciekinierzy i wędrowni weterani nie przybywali już w wiel­kiej liczbie, choć wciąż kilku dryfowało tu i tam. Zaczęli się za to pojawiać kupcy i handlarze. Dowozili zapasy do miasta, wy­wozili towary. Od jednego z nich kupił paskudną ciecz, która udawała wino; płótno pochodziło od przedsiębiorczego młode­go eks-sierżanta, który kupił tanio setki starych namiotów, kie­dy opustoszały nadgraniczne obozy.

Po kupcach nadeszli rolnicy, kierujący się na targowiska, i in­ni, szukający ziemi. Na razie było ich niewielu, a ich produkty niezbyt imponujące; dopiero planowali karierę, więc zwykle byli ubodzy. Valder jednak był pewien, że w ciągu najbliższego roku wszystko drastycznie się zmieni. Wojna skończyła się spo­ro po sezonie siewu, więc plony nie zostały zasiane jak trzeba.

Jego zyski znów przewyższały wydatki, choć nie tak bardzo, jakby tego pragnął. Znów ograniczył wypłaty, wysyłając sze­ściu agentów. Z dziewięciu ludzi, którzy pozostali, siedmiu mia­ło już jakieś plany. Jednemu spodobała się rzeka i tylko czekał na miejsce na barce. Drugi oszczędzał pieniądze i wykonywał różne zlecenia gości, planując, że zostanie piwowarem. Tą de­cyzją wzbudził zadowolenie Valdera, jako że w razie sukcesu gwarantował regularne dostawy. Pozostała piątka wciąż nie by­ła zdecydowana, ale trzech okazało się dostatecznie przewidu­jącymi, żeby zająć ziemię w okolicy, póki wciąż było to możli­we. Wszyscy zaś należeli do tych rozsądniej szych i bardziej utalentowanych. Valder nie wątpił, że znajdą odpowiednią pra­cę, kiedy gospoda będzie ukończona.

Jednym z dwóch ludzi, którzy planowali zostać, był Tandellin. Valder był zdumiony, lecz i uradowany, kiedy w tłumie na Stustopowym Polu spotkał starego przyjaciela. Natychmiast za­pisał go wraz z innymi ochotnikami. Towarzyszyła mu Sarai i chociaż była zbyt słaba, by pomagać w przenoszeniu kamieni, sprawdzała się przy lżejszych pracach. Była jedyną kobietą na budowie i niektórzy z mężczyzn narzekali trochę na jej obec­ność i wierność Tandellinowi. Na szczęście nie wyniknęły z te­go żadne większe kłopoty.

Dopiero po trzech dniach pracy oboje zdecydowali się przy­znać, że śledzili Valdera - wsiedli na następny statek i nie przy­padkiem zjawili się w Ethsharze Azrada. Tandellin nie chciał podać przyczyn, ale Sarai to wyjaśniła:

- Zawsze wydawało się, że wiesz, co robisz, jak nikt inny. Gdy tylko odebrałeś żołd, zniknąłeś, jakbyś naprawdę wiedział, gdzie zamierzasz dotrzeć i czym się zajmiesz. Siedzieliśmy tam przez trzy dni, kłóciliśmy się i nie wpadliśmy na żaden pomysł, który odpowiadałby nam obojgu... dopóki nie wyjechałeś. Wte­dy zgodziliśmy się, że powinniśmy sprawdzić, co zamierzasz. I jesteśmy. - Sarai zadrżała. - Przeżyliśmy w mieście ciężkie chwile, gdy straciliśmy twój ślad.

Valdera zdziwiło, że sprawiał wrażenie, jakby wiedział co ro­bi. On sam wcale nie był o tym przekonany. Jednak gdy to po­wiedział, Sarai odparła po prostu, że wszystko wyszło na dobre.

Valder musiał się z tym zgodzić. Tandellin i Sarai nie byli jedynymi, którzy poszli śladem Valdera. Gospoda zadziałała jak iskra czy ziarno rzucone w glebę. Kiedy wybrał dla siebie kawałek ziemi, innym spodobał się ten pomysł i wokół, na całej długości drogi od mostu do miasta, wyrastały domy rolników. Klienci mówili mu, że dalej przy dro­dze powstają także nowe gospody.

Słuchał tego z zadowoleniem. Cieszył się zwłaszcza z liczby rolników, którzy zdecydowali się orać te równiny. Z początku radził sobie, polując i łowiąc ryby, a czasem kupował to, co zła­pali inni. Nigdy jednak nie miał dość zapasów. Część żywności docierała traktem albo rzeką, większość owoców pochodziła z sadów wokół Sardironu nad Wodami, dawniej południowej części Północnego Imperium. Valder kupował wszystko, na co było go stać, by urozmaicić posiłki. Podejrzewał, że ludzie w Ethsharze Azrada głodują, choć wiedział, że zapasy dociera­ją tam statkami. Kiedy gospodarstwa zaczną produkcję, sytua­cja zmieni się na lepsze wzdłuż całej drogi i w okolicy.

Na razie jakoś sobie radził, a przyszłość wyglądała różowo. Gospoda była już gotowa, a podróżni spali w każdym pokoju. Z zadowoleniem rozejrzał się po sali jadalnej. Wirikidor wisiał nad kominkiem na kołkach wbitych w kamień. Valder uśmiech­nął się do niego. Nie miał zamiaru więcej wyciągać go z po­chwy; teraz, kiedy patrzył na broń, przypominała mu tylko o trudnym życiu, które zostawił za sobą. A także o tym, jakie miał szczęście, że się uwolnił i ułożył własne sprawy. Nie przy­puszczał, że los będzie mu sprzyjał i przetrwa wojnę, teraz jed­nak żył w dostatku, a Północne Imperium pozostało tylko wspom­nieniem. Zaklęcie na mieczu może kiedyś skomplikować mu życie, choćby przez to, że chroni przed śmiercią, ale nie przed ra­nami, lecz tym się na razie nie martwił. Podobało mu się życie oberżysty; nie wychodząc z domu, mógł wysłuchiwać wieści z całego świata.

Wszyscy prócz Valdera już spali, gdy rozległo się pukanie. Pospieszył do drzwi. Miał nadzieję, że tak późny gość okaże się kimś, kto sprzedaje coś pożytecznego. Pogodzi się jednak, jeśli będzie to klient chętny do spania na podłodze. Na progu, skuleni przed zimnym wiatrem, stali dwaj mężczyźni w podartych reszt­kach ethsharyjskich uniformów. Śnieg nie spadł jeszcze w tym roku, a miejscowi zapewniali go, że w tej okolicy często zdarzały się lata bez ani jednego płatka. Zdecydowanie jednak nadciągała zima i nawet tak daleko na południu dmuchały chłodne wiatry.

- Wejdźcie - powiedział Valder, próbując ukryć rozczarowanie. Przybysze byli obszarpani - mała była szansa na to, że czymś

handlują albo że mają dość pieniędzy, by warci byli zachodu. Mimo to oberżysta ma swoje obowiązki: musi powitać każdego gościa.

Podróżni weszli do środka. Jeden ruszył od razu do ognia, dru­gi zawahał się, spoglądając na gospodarza. Zmieszany Valder także mu się przyjrzał. Było w nim coś znajomego... Z pewnością już się kiedyś spotkali, lecz nie mógł sobie przypomnieć gdzie.

- Znam cię - powiedział mężczyzna.

- Valder oberżysta, do usług - odparł Valder. - Witaj w Gos­podzie Przy Moście.

Nie widział powodu, by wypierać się swojej tożsamości, jeśli ten człowiek go znał. Z drugiej strony, nie był w nastroju do wspominania starych dobrych czasów, które dla niego były dość niemiłe. Przedstawił się jako oberżysta, żeby wyraźnie zazna­czyć, że żyje chwilą obecną, a nie nostalgiczną, chwalebną prze­szłością, którą wolało tak wielu weteranów.

Oczywiście, czasy pokoju przyniosły tym ludziom los gorszy niż wojna: byli wychudzeni, głodni, wyglądali, jakby od miesię­cy nie zmieniali ubrań - prawdopodobnie miesięcy spędzonych pod gołym niebem.

- Valder? - Mężczyzna przyjrzał mu się. - To znaczy Valder z Kardoret?

- To ja - przyznał Valder.

- Człowiek, który zabił shatrę w samotnej walce?

- Skąd o tym wiesz? - zdziwił się Valder.

- Byłem w oddziale, który znalazł cię nad zwłokami. Bogo­wie, to było niezwykłe! Ten trap miał w środku jakieś dziwne czarne rzeczy. Nigdy tego nie zapomnę. Kiedy go spaliliśmy, cuchnął jak nic, co spotkałem w życiu. I to byłeś ty! Rzeczywi­ście! Wyglądasz teraz inaczej bez munduru i trochę przybrałeś na wadze, ale to ty.

- Tak, to ja - zgodził się Valder.

- Jesteś teraz oberżystą? Valder z Magicznym Mieczem ober­żystą?

- To lepsze niż głodować, prawda? Wojna się skończyła, nie ma zapotrzebowania na magiczne miecze. - Uśmiechnął się.

Przybysz skrzywił się.

- Moim zdaniem wszystko jest lepsze niż głodowanie. Mam z tym więcej doświadczenia, niżbym chciał. A jednak taki czło­wiek jak ty... Nie byłeś zwykłym żołnierzem. Mogłeś dojść do czegoś w życiu.

- Dochodzę do czegoś. Jestem właścicielem tej gospody i po­mostu na rzece, prawda?

- Ale mogłeś być bogaty! Człowiek, który umie zabić demo­na, jest zdolny do wszystkiego!

- To mój magiczny miecz zabił shatrę, nie ja. A tutaj jestem szczęśliwy.

Przybysz wzruszył ramionami. - Skoro tak mówisz - odparł.

- Tak mówię. A teraz, co mogę dla was zrobić? Kolacja była parę godzin temu i nie mam piwa, ale przygotuję wam coś na zimno, jeśli chcecie. Mamy też wino i czystą dobrą wodę.

Mężczyzna zmieszał się trochę. Krzyknął do swego towarzysza.

- Hej, Tesra! Mamy jakieś pieniądze?

Valder westchnął dyskretnie. Na tych dwóch raczej się nie wzbogaci.

Tesra znalazł pięć miedziaków i po krótkich targach Valder zgodził się, że to uczciwa cena za noc na podłodze przy ogniu oraz kolację z resztek i wodę. Kiedy się zgodzili, a dwaj obdarci weterani obgryzali kości gołębia - wskutek intensywnych polo­wań zające spotykało się coraz rzadziej - Valder zapytał:

- Dokąd zmierzacie? Jesteście w drodze już od dłuższego czasu.

Tesra zerknął na niego.

- Myśleliśmy, że spróbujemy szczęścia w Ethsharze Azrada. Gdzie indziej nam nie wyszło. Jesteśmy w drodze od końca woj­ny. Byliśmy w Sardironie nad Wodami, za Przełęczami, i stamtąd idziemy wzdłuż Wielkiej Rzeki.

Valder poczuł ukłucie winy.

- Czy te pięć miedziaków to były wasze ostatnie pieniądze? W Ethsharze jest teraz drogo, a z tego, co słyszałem, nie ma tam zbyt wiele pracy.

- Jakoś sobie poradzimy - stwierdził Selmer, człowiek, który rozpoznał Valdera. - Nie jesteśmy wybredni.

Valder wzruszył ramionami. Okazał wielkoduszność, udzielił ostrzeżenia. Jeśli ci dwaj nie chcą go słuchać, to już nie jego problem. Zmienił więc temat i zapytał o Sardiron. Słyszał o tym miasteczku, prawie bez zniszczeń przejętym po upadku Pomoc­nego Imperium, ale wiedział niewiele.

Rozmawiał z nimi prawie do świtu. Tesra usnął w końcu, całkiem wyczerpany, Selmer wytrzymał jeszcze trochę, ale wreszcie i on zamknął oczy. Valder wstał i zostawił ich obu na podłodze. Napisał kartkę do Parła, który rano pilnował intere­su - zawiadomił go, że ta dwójka zapłaciła z góry za nocleg, ale nie za śniadanie. Potem poszedł spać.

Kiedy się zbudził, słońce stało już wysoko na niebie. Obaj weterani zniknęli. Parł zameldował, że wyszli mniej więcej przed godziną, w nadziei że dotrą do miasta przed zmrokiem.

Valder wiedział, że im się nie uda. Trzeba było opuścić go­spodę godzinę po wschodzie słońca, żeby pieszo dotrzeć do Ethsharu przed zmierzchem. W myślach życzył im szczęścia i zapomniał o sprawie.

Zapomniał na mniej więcej tydzień.

Podawano właśnie kolację - gęsty gulasz i czerstwy chleb by­ły wszystkim, co Valder zdołał zdobyć - kiedy zastukali spóźnie­ni podróżni. Valder był akurat wolny, więc sam otworzył drzwi i wpuścił cztery osoby. Pierwsza stanęła w progu młoda kobieta w jaskrawym czerwonym aksamicie obszytym białym futrem. Za nią dwaj potężni mężczyźni, noszący coś, co wyglądało jak mun­dury wojskowe, chociaż takiego kroju ani barwy Valder wcześ­niej nie widział. Na końcu weszła druga kobieta, niska i pulchna, ubrana w błękitny atłas.

- Witajcie wszyscy! - powiedział Valder. - Właśnie podajemy kolację, jeśli chcecie się przyłączyć. Posiłek kosztuje z wodą miedziaka od osoby, z winem sztukę srebra. Obawiam się, że nie mamy mocniejszych trunków.

- Nie przybyliśmy tu jeść - oznajmiła kobieta w czerwieni.

- W takim razie nocleg? Mamy jeszcze kilka wolnych pokoi, dwa miedziaki za noc.

- Szukamy kogoś.

Valder zauważył, że kobieta ma dziwny akcent. Z początku wziął to za skutek zdenerwowania, ale teraz uznał, że pochodzi z miejsca, gdzie mówi się inaczej. Już wcześniej zauważył nie­wielkie różnice między mieszkańcami południa Azrada i pomoc­nego zachodu Gora. Tu jednak były wyraźniejsze, przez co nie potrafił rozpoznać akcent. Valder domyślił się, że kobieta pocho­dzi z jakiegoś dalekiego zakątka Małych Królestw.

- To moja gospoda - wyjaśnił. - I nie chcę kłopotów. Musi­cie mi powiedzieć, kogo szukacie i po co.

- Poszukujemy Valdera z Magicznym Mieczem.

Kobieta uparcie mówiła dość głośno, więc wszyscy obecni w sali - trzech pracowników Valdera i czternastu gości - nasłu­chiwali teraz uważnie, zapominając o jedzeniu.

- To ja jestem Valder, teraz oberżysta - odparł. - Wejdźcie i zamknijcie drzwi.

Nie miał pojęcia, dlaczego ktoś miałby go szukać, i nie był pe­wien, czy chce się tego dowiedzieć. Nowo przybyli nie wygląda­li jak ludzie, których wysłałby za nim Gor. Przypomniał sobie Tesrę i Selmera, którzy uparcie nazywali go Valderem z Magicz­nym Mieczem, i zastanowił się, czy mają z tym coś wspólnego.

Chciał już zaproponować rozmowę na osobności, gdy przy­szło mu do głowy, że gdyby Gor ze Skał chciał się rozprawić z byłym skrytobójcą, pewnie nie przysłałby kogoś zwyczajne­go. Gor był dostatecznie sprytny, by zebrać taką właśnie grupę. Valder zdecydował więc, że lepiej nie oddalać się od ludzi. Kie­dy kobieta w niebieskiej sukni zamknęła drzwi, poprowadził gości do wolnego stołu i wskazał im miejsca.

Kobieta w czerwieni zawahała się. Pozostali wyraźnie podą­żali za nią.

- Czy nie ma tu spokojniejszego miejsca? - spytała.

To przekonało Valdera, by nie zostawać z nimi samemu.

- Nie - odparł. - Porozmawiamy tutaj, jeśli w ogóle chcecie ze mną rozmawiać.

Kobieta w czerwieni skinęła niechętnie głową i zajęła miej­sce; reszta poszła za jej przykładem. Valder także usiadł.

- Jestem Sadra z Pethmoru. Pethmor jest prawowitą stolicą całego Ethsharu. Przybyliśmy tutaj po pomoc.

Valder zrozumiał z tego, że Pethmor jest jednym z Małych Królestw. Większość z nich uważała się za starożytną stolicę.

- Jakiego rodzaju pomoc? - zapytał.

- Przybyliśmy do miasta Azrada, aby poszukać kogoś, kto mógłby nam pomóc, a tam dwaj ludzie powiedzieli, gdzie moż­na cię znaleźć. Mówili, że byłeś największym spośród żyjących szermierzy, że w samotnej walce zabiłeś nawet północnego de­mona. Czy to prawda?

- Nie. - Valder wolał nie wdawać się w szczegóły.

- Nie? - Sadra była wyraźnie zdumiona. - Ale przecież jesteś Valderem z Magicznym Mieczem. Przysięgali...

- Przysięgali? Co takiego przysięgali?

- Jeden z nich przysiągł, że zabiłeś demona...

- A, to tak. Zabiłem shatrę, który jest półdemonem, ale nie je­stem wielkim wojownikiem. Miałem magiczny miecz. - Wolał nie wspominać, że wciąż ma ten miecz i że wisi on na widoku pięć sążni od nich.

- Aha. Wiec miecz zniknął? Valder wzruszył ramionami.

- Oczywiście, że tak, inaczej nie byłbyś oberżystą. Ale może mógłbyś go odzyskać? A może i tak mógłbyś nam pomóc?

- Wciąż nie wyjaśniłaś, jakiej potrzebujesz pomocy.

- Och, to całkiem proste. Chodzi o smoka, sporego, który wypala nam pola... -I znowu, jak chyba miała w zwyczaju, nie dokończyła zdania.

- I chcecie, żebym zabił tego smoka?

- Dokładnie tak.

Valder położył dłonie na stole, jakby chciał wstać.

- Przykro mi, Sadro, ale nie mógłbym wam pomóc. Nie miał­bym żadnej szansy. Tylko raz walczyłem sam ze smokiem i skończyło się tak, że uciekałem ile sił w nogach.

- Więc walczyłeś już ze smokami?

- Z jednym małym. I powtarzam, omal mnie nie zabił. Nie będę walczył dla was ze smokiem. Namówcie go, żeby przestał palić wam pola, albo wynajmijcie poskramiacza smoków z mia­sta, jeśli nikt nie chce z nim walczyć. A teraz zjecie kolację, zo­staniecie na noc czy odjeżdżacie?

Grupa z Pethmoru została na kolacji, na noc i na śniadaniu. Sadra jeszcze kilka razy bezskutecznie próbowała zatrudnić Valdera jako zabójcę smoków.

Rankiem, tuż przed odjazdem, zatrzymała się jeszcze.

- Selmer powiedział mi, że byłeś bohaterem - rzekła. - Że z radością przyjmiesz każdy pretekst, by odejść z tej nędznej gospody. Myślę, że źle cię ocenił.

Valder pokiwał głową.

- Masz rację. Podoba mi się tutaj.

Sadra z wyraźnym niesmakiem skinęła głową i odeszła.

Uznał, że to koniec sprawy, dopóki nie pojawiła się kolejna grupa próbująca go zatrudnić. Tym razem nie chodziło o smoka - zamierzali okradać zrujnowane miasta na północy i chcieli zabrać Valdera jako strażnika. Podobno kilku ocalałych shatra wciąż kryło się w ruinach. A czy mogli znaleźć lepszego obroń­cę niż jedynego człowieka, który kiedyś zabił shatrę w uczciwej walce?

Valder pozbył się ich uprzejmie, zdumiony, że nikt nie chce uznać roli, którą w walce odegrał magiczny miecz. Wszyscy do­szukiwali się u niego większej waleczności, niż realnie posiadał. Chcieli wierzyć w bohaterów, a nie w zwykłą codzienną magię.

Nie szukał przygód, nie był wojownikiem. Został oberżystą i był z tego zadowolony. Tłumaczył to każdemu, kto o to pytał. Owszem, miał kiedyś magiczny miecz, i owszem, zabił nim shatrę, i tak, przyznał nawet, że służył jako skrytobójca, kiedy w końcu wyszło to na jaw. Ale teraz był już tylko oberżystą.

To właśnie powiedział staremu magowi, który chciał go wy­nająć do poszukiwania składników do pewnego nieokreślonego zaklęcia, i powtórzył samozwańczemu kapitanowi najemników, który zbierał drużynę bohaterów wojennych, by walczyła w ciąg­łych potyczkach granicznych między Małymi Królestwami. Z tego, co Valder słyszał od swoich gości, te konflikty były zbyt drobne, by uznać je za prawdziwe wojny. “Kapitan”, który w Wiel­kiej Wojnie awansował tylko do stopnia sierżanta, wierzył, że nie­wielka grupa doświadczonych ludzi może się okazać rozstrzy­gającą siłą. Valder podejrzewał, że mógł mieć rację, ale nie interesowało go zostanie jednym z tych ludzi. To właśnie mu powiedział.

Podobało mu się życie oberżysty. Lubił słuchać, jak goście opowiadają o podróżach, nadziejach i celach. Lubił odprowa­dzać do łóżek zmęczonych, karmić głodnych, podawać napoje spragnionym i patrzeć, jak uspokajają się, gdy znikają ich pod­stawowe problemy. Jako oberżysta nie musiał ryzykować. Nie zarabiał wiele, ale to mu nie przeszkadzało. Nie zabił nikogo od końca wojny, nikt też na poważnie nie próbował zabić jego, nie licząc kilku pijackich gróźb ze strony ludzi, którzy ledwo mogli ustać na nogach, a co dopiero walczyć. Najgorszym problemem, jaki musiał rozstrzygnąć jako oberżysta - kiedy znalazł już god­nych zaufania dostawców żywności i napojów - był z rzadka ja­kiś hałaśliwy pijak. Korzyścią, jaką dostrzegł w rosnącej sławie Valdera z Magicznym Mieczem, był fakt, że awanturnicy, którzy słyszeli o jego reputacji, starali się go unikać. Jako właściciel go­spody słuchał tylko siebie. Owszem, przyjmował polecenia od klientów, ale dlatego, że sam tego chciał. To coś zupełnie inne­go niż wojsko.

Owszem, podobało mu się życie oberżysty. Było nieskończe­nie przyjemniejsze niż życie skrytobójcy czy poszukiwacza przygód. Wolał, kiedy Wirikidor wisiał nad kominkiem, a nie u pasa.

Często musiał to powtarzać. Gadatliwy Selmer i goście, którzy słyszeli jego rozmowę z Sadrą i innymi, rozpowszechniali wieści. Valderowi to nie przeszkadzało; sława go bawiła. Podejrzewał, że taka reputacja przyciąga klientów, którzy w innej sytuacji mogli­by ominąć Gospodę przy Moście i wybrać inne, nowsze, które wyrosły przy gościńcach.

Odrzucał oferty nudne, niebezpieczne i całkiem dziwaczne, prośby o pomoc od arystokratów w jedwabiach i od wygłodnia­łych dzieci. Te ostatnie odchodziły rozczarowane, ale zawsze nakarmione. Nie chciał ratować księżniczek, zabijać smoków, usuwać tyranów, szukać zagubionych krewnych, wybijać pira­tów, rabować grobów, walczyć z magami, terroryzować czarow­nic, usuwać demonów, rozstrzygać konfliktów granicznych i szu­kać czegokolwiek - od starożytnych magicznych skarbów aż do zaginionych kotów. Kiedy było to możliwe, starał się zapropo­nować kogoś, kto mógłby go zastąpić. Z niechęcią stwierdzał, że, choć bezpiecznie tkwi w pochwie, Wirikidor wciąż wpływa na jego życie.

Nikt chyba nie wierzył w zapewnienia Valdera, że lubi pro­wadzić gospodę. Wielu pewnie uważało go za tchórza albo oszusta. Kiedy przybył posłaniec od Gora ze Skał i spytał, czy ponownie rozważył jego propozycję, Valder odmówił mu bar­dzo uprzejmie, tak jak pozostałym. Z ulgą stwierdził, że męż­czyzna odjechał spokojnie, wyraźnie przekonany, że Valder jest nieszkodliwym tchórzem.

Nikt, nawet Tandellin nie wierzył, że chciał pozostać tylko oberżystą. Taka jednak była prawda.


rozdział 23


Gospoda przy Moście rozkwitała, a Valder rozkwitał wraz z nią. Zresztą, kiedy minęło początkowe zamieszanie, okazało się, że cały świat radzi sobie całkiem nieźle.

W roku 5000 trzech władców Hegemonii Trzech Ethsharów ogłosiło, że ostatni północni maruderzy zostali wyeliminowani, a ostatnie resztki imperium zniszczone. Aby to uczcić, doroczny festiwal, który rozpoczynał rok 5001, trwał siedem dni zamiast tradycyjnych pięciu. Kilku realistów zauważyło, że pozwoliło to poprawić w kalendarzu astrologiczne błędy, wynikające z wo­jennych zaniedbań; wśród powszechnej radości nikt jednak nie zwracał na to uwagi.

Był to rok, kiedy Valder zdobył w końcu szyby do wszystkich okien.

W roku 5002 północne terytoria wokół Sardironu nad Woda­mi odmówiły uznania władzy Hegemonii, kiedy pojawili się tam poborcy podatkowi. Zamiast tego utworzyli grupę baronii pod władzą byłych oficerów armii okupacyjnej, a najwyższa rada spotykała się w samym Sardironie. Triumwirat, świadomy faktu, że mieszkańcy Hegemonii mieli już dosyć wojny, nie zareago­wał. Krążyła plotka, że Azrad i Gor postanowili czekać i prze­głosowali Anarana; mieli nadzieję, że - jak przedtem Małe Kró­lestwa - baronie same rozerwą się na części w wewnętrznych konfliktach, a wtedy wkroczy Hegemonia i ustanowi porządek. Jeśli plotka była prawdziwa, to oczekiwania okazały się płonne. Nie docierały żadne meldunki o wewnętrznych walkach na pół­nocy. Zamiast tego gościńcem ciągnęły karawany, a Wielką Rzeką spływały barki, przez co wypełniały się pokoje gościnne Valdera i jego sakiewka.

Valder słyszał te wszystkie wieści i plotki od swoich gości, ale nie zwracał na nie uwagi. Był to rok, kiedy uznał, że jego piw­niczka jest wreszcie odpowiednio zaopatrzona w trzydzieści ro­dzajów win, kilkanaście gatunkowi piwa oraz brandy i oushke. Jeden z jego byłych pracowników prowadził teraz browar i regu­larnie dostarczał mu towar. Spośród pracowników zostali tylko on, Sarai, Tandellin i Parl.

W 5005 praktycznie wszyscy weterani osiedlili się na stałe i oferta darmowej ziemi została cofnięta. Niemal wszystkie dawne pola bitew zmieniły się w gospodarstwa, a rozległe tra­wiaste równiny, rozciągające się od Wielkiej Rzeki aż do zachod­niego oceanu, były zaorane i zasiane kukurydzą, żytem, pszeni­cą lub jęczmieniem. Ethshar ze Skał i Ethshar na Piaskach były teraz prawdziwymi rywalizującymi miastami, chociaż nigdy nie dorównały Ethsharowi Azrada, zwanym teraz Ethsharem Ko­rzennym, gdyż przyprawy stanowiły najbardziej dochodową gałąź handlu. Małe Królestwa wciąż rozpadały się i walczyły między sobą. Większość mieszkańców Hegemonii zaczęła o nich myśleć jak o barbarzyńskich. Trudno było pamiętać, że kiedyś stanowiły ośrodek cywilizacji - Stary Ethshar. Zresztą nikt już nie wspominał o Starym Ethsharze. Przeszłość została zapomniana, a Hegemonia i jej trzy stolice stanowiły teraz jedy­ny Ethshar.

Był to rok, kiedy Valder bezskutecznie usiłował uruchomić linię promową jako konkurencję dla płatnego mostu Azrada. Pochodnia, pewnej nocy “przypadkiem” zrzucona z mostu na prom, spaliła go aż do linii wodnej, co przerwało przedsięwzię­cie. Valder nie zdecydował się na odbudowę. Następna “przy­padkowa” pochodnia mogła trafić do jego gospody. Ściany by­ły kamienne, ale dach pokrywała strzecha.

W 5009 pomocne wybrzeże poszło za przykładem Sardironu i ogłosiło się niezależnym Królestwem Tintallionu ze stolicami na lądzie i wyspie, od której wzięło nazwę. Valder oceniał, po wielu dyskusjach z podróżnymi, którzy tam bywali, że stolica na lądzie znajduje się mniej więcej w miejscu jego obozu. Obozu, gdzie służył tuż przed rozpaczliwym atakiem nieprzyjaciela, po którym długo błąkał się samotnie po lesie.

Był to rok, kiedy nie całkiem oswojony smok przypadkiem spalił stajnie Valdera. Przerażony rezultatem swoich działań, przebił się przez ścianę i zniknął. Nikt go więcej nie widział. Na szczęście właściciel smoka nie zdążył uciec na czas, by uniknąć zwrotu kosztów naprawy zniszczeń, a jedynymi poszkodowany­mi byli dwaj chłopcy, powaleni i poobijani, gdy próbowali schwytać inne zwierzęta, uciekające wybitą przez smoka dziurą.

W 5011 Anaran z Piasków zmarł w wieku sześćdziesięciu trzech lat. Mniej więcej po miesiącu powszechnej żałoby Azrad i Gor ogłosili, że dziesięcioletni syn Anarana, Edaran z Ethsharu, będzie teraz nowym władcą Ethsharu na Piaskach. Ponieważ przyszli dowódcy nie mieli już okazji sprawdzenia się w bitwie, pozostali żyjący jeszcze generałowie postanowili, że ich stano­wiska będą dziedziczne. Jak zauważył Valder, nikt jakoś nie protestował, co pozwoliło na pokojowe przekazanie władzy. Azrad i Gor też mieli synów, którzy zajmą ich miejsce, a niko­mu nie przeszkadzało, że zaledwie dziecko zostało współwładcą Hegemonii.

W tym też roku ktoś usiłował okraść Gospodę przy Moście.

Była spokojna zimowa noc, czwarty dzień miesiąca Lodowe­go. Spadło tyle śniegu, że zniechęcił on sąsiadów do zaglądania tu na posiłek czy coś mocniejszego. O tej porze roku żaden kupiec nie pojawiał się na drodze od północy. Rzeka nigdy nie zamarzała tak daleko na południu, ale tak się zdarzyło, że tego dnia przy brzegu nie zatrzymała się żadna łódź, nie dotarli też do gospody podróżni z Małych Królestw na wschodzie ani z in­nych miast Hegemonii na zachodzie. Tandellin i Sarai wrócili do domu, który zbudowali dla siebie po przeciwnej stronie trak­tu, a Parł przepadł gdzieś z jakąś młodą kobietą, co mu się czę­sto zdarzało. Czasem nie wracał całymi dniami, ale zimą rzad­ko był potrzebny. Valder siedział samotnie w sali jadalnej, dokładał do ognia, wpatrywał się w rozżarzone węgle i nie myś­lał o. niczym szczególnym.

Rozległo się stukanie i Valder uniósł głowę. Nie miał ochoty wstawać od ognia i wychodzić na mróz. Krzyknął tylko:

- Nie jest zamknięte! Proszę wejść!

Przez chwilę myślał, że skobel zamarzł albo nowo przybyli go nie słyszeli, ale po chwili drzwi stanęły otworem.

Nie spodobali mu się dwaj mężczyźni, którzy weszli do środ­ka. Pierwszy był niski i miał ciemne włosy, które wyglądały na dziwnie krzywo przyczesane. Dopiero po chwili Valder zorien­tował się, że człowiek ten odniósł ranę w głowę i włosy nie wy­rastały już z blizny.

Drugi mężczyzna był potężny, miał może sześć i pół stopy wzrostu, był nieproporcjonalnie szeroki. Obaj mieli na sobie po­gięte półpancerze, raczej nie wojskowe, i nosili u pasa miecze, co w tych spokojnych czasach stanowiło niezwykły widok. Większy z mężczyzn wbił sobie na głowę jeden z tych dziwnych północerskich hełmów; Valder nie widział już takich od lat. Obaj wyglądali na ludzi, którym wiecznie brakowało pieniędzy i zaw­sze winili o to innych, choć gdy tylko udało im się zdobyć tro­chę gotówki, nieodmiennie tracili ją na oushkę lub hazard. Valder wielu już takich widział i wcale ich nie lubił. Tacy ludzie zwykle uważali, że skoro służyli kilka lat w armii, świat winien im jest utrzymanie.

Ocenił, że obaj są mniej więcej w jego wieku, może rok czy dwa młodsi - pewnie koło trzydziestu pięciu lat. To by znaczy­ło, że odsłużyli zaledwie po parę lat, razem pewnie najwyżej dziesięć. Nikt niczego nie był im winien.

Mimo wszystko był oberżystą.

- Witajcie! - przywitał ich. - Wejdźcie i rozgrzejcie się. Czy coś wam podać?

Obaj rozglądali się przez chwilę. Ten większy z pewnym opóźnieniem przypomniał sobie, że trzeba zamknąć drzwi.

- Zimno tam - zauważył niższy. - Masz coś, co rozgrzeje człowieka od środka?

- Brandy albo oushka - odparł Valder. - Dwa miedziaki albo sztuka srebra za butelkę.

- Oushka - zamówił niższy, jak Valder przypuszczał. Nie wyglądali na miłośników brandy.

Skinął głową i wyszedł do kuchni. Nie spodziewał się dziś klientów, więc wcześniej niż zwykle zdjął kocioł z pieca.

- Rozgośćcie się! - krzyknął przez ramie.

Postanowił w myślach wrócić jak najszybciej, żeby ci dwaj nie narobili kłopotów. Niewiele można ukraść z dużej sali, ale mogliby uznać, że niezłą zabawą będzie rozbicie kilku stołów.

- Hej, oberżysto! - zawołał większy z nich, zanim jeszcze dotarł do drzwi. - Czy nazywasz się Valder?

Valder przystanął i odwrócił się.

- A jeśli tak, to co? Mężczyzna wzruszył ramionami.

- Nic. Słyszeliśmy, że ta gospoda należy do kogoś imieniem Valder z Magicznym Mieczem, podobno bohatera wojennego.

Valder westchnął bezgłośnie. Ci dwaj wyraźnie nie zamierzali poprzestać na uprzejmym zainteresowaniu jego wojennymi prze­życiami. Pewnie czegoś od niego chcieli. Może pomocy w jakimś podejrzanym przedsięwzięciu? Mogą stać się nieprzyjemni.

No cóż, umiał o siebie zadbać.

- Jestem Valder - przyznał. - Byłem na wojnie, walczyłem i zabiłem paru północerzy, ale nic nie wiem o bohaterstwie.

- A co z tym magicznym mieczem?

- Miałem magiczny miecz. Dostałem go od jakiegoś zwario­wanego pustelnika na zachodnim wybrzeżu.

Potężny mężczyzna skinął w stronę kominka.

- Czy to ten miecz na ścianie? Valderowi nie spodobało się to pytanie.

- A jeśli tak, to co?

- Nic, tylko pytałem. Nigdy nie widziałem magicznego mie­cza z bliska.

- Więc owszem, to on. Przyjrzyj się, jeśli chcesz, ale na twoim miejscu raczej bym go nie dotykał.

Miał nadzieję, że ta ukryta groźba zniechęci ich obu. Nie był szczególnie zaniepokojony. Jeśli on sam nie chodził przez sen i nie zabijał ludzi, to nikt inny nie zdoła wyjąć Wirikidora z po­chwy, a żadna inna broń nie zabije Valdera.

- Co z tą oushką? - przypomniał niższy mężczyzna.

- Już przynoszę - zapewnił Valder.

Wyszedł do kuchni, lecz zostawił drzwi otwarte, żeby sły­szeć, gdyby coś się działo. Było słychać tylko przyciszone głosy i ciche stuknięcia, jakby przesuwali krzesła. Wszystko w porządku, pomyślał, jeśli obaj siadają przy stole. Napełnił oushką dwa kryształowe puchary. W większości oberży raczej unikano szkła, ze względu na koszt i fakt, że łatwo się tłukło. Valder jednak był przekonany, że moc­ne trunki nie smakują właściwie w żadnych innych naczyniach. Za sporą sumę przekonał wiec maga, żeby uczynił jego puchary nietłukącymi. Jego zdaniem inwestycja była tego warta, jako że klienci doceniali takie eleganckie drobiazgi. Przynajmniej nie­którzy.

Ustawił puchary na tacy i ruszył do sali jadalnej, gdzie zoba­czył, że duży mężczyzna stoi na krześle przy palenisku i szarpie Wirikidora.

Ponieważ Valder nie miał zamiaru zdejmować miecza ze ściany, umocował go na stałe do haków wbitych w mur. Gdyby nie to, ci dwaj pewnie już by go zdjęli i zniknęli wśród nocy.

- Niech demony zawloką was do piekła! - zawołał. Nie miał ochoty na żadne zatargi. Odstawił tacę na najbliższy stół i zażą­dał: - Zostawcie ten miecz! I tak nie zdołacie go użyć.

Słysząc jego głos, niższy mężczyzna odwrócił się błyska­wicznie i wyjął broń. Większy szarpnął za pochwę Wirikidora i z brzękiem pękającego drutu zerwał go ze ściany.

- Nie zdołamy, tak? - rzucił mniejszy.

- Nie, nie zdołacie - odparł Valder. - Słyszeliście kiedy o Za­klęciu Prawdziwej Własności?

- Nie - stwierdził mały złodziej. - A gdybym nawet słyszał, i tak bym nie uwierzył. Jeśli ten miecz jest magiczny, to mogę go użyć.

- No dalej, spróbuj - odparł Valder. - Spróbuj go wyciągnąć.

Stłumił drgnienie grozy na myśl o tym, że Darrend i jego lu­dzie mogli się pomylić, obliczając czas trwania związku między nim i mieczem.

Niższy mężczyzna nie poruszył się. Stał nieruchomo przo­dem do Valdera, z klingą w dłoni.

- Wyjmij go, Hanner - rzucił.

Hanner spróbował wyjąć miecz z pochwy, bezskutecznie.

- Nie mogę - powiedział. - Myślę, że przykleił go do pochwy.

- To nie klej - wyjaśnił Valder. - To magia. Tak został zaklęty.

- Myślę, że i tak go weźmiemy - stwierdził niższy.

- Wróci do mnie. To część zaklęcia.

- Naprawdę? No to masz szczęście. A jeśli będziesz martwy? Nie przyszliśmy tylko po miecz, oberżysto. Musisz gdzieś tu mieć wypchaną sakiewkę. Nie wydaje mi się, żebyś spodziewał się jeszcze klientów, więc jeśli zabijemy cię od razu, do świtu bę­dziemy mieli dość czasu, żeby ją znaleźć. A nawet jeśli niczego nie znajdziemy, wciąż mamy miecz, który możemy sprzedać za parę sztuk złota. Nieważne, czy potrafimy go wyjąć, czy nie. Jeżeli nam pomożesz, jeśli pokażesz, jak posługiwać się tym mieczem i gdzie schowałeś pieniądze, może zostawimy cię przy życiu.

- Nie możecie mnie zabić - odparł Valder.

- Nie? A co nas powstrzyma? Jest nas dwóch i mamy wpraw­dzie nie zaklęte, ale całkiem dobre miecze. Ty jesteś sam i nie­uzbrojony, chyba że gdzieś pod tunikę wsunąłeś kuchenny nóż. Obserwowaliśmy gospodę. Nie masz ani jednego klienta, a twoi pomocnicy wyszli parę godzin temu.

Valder poczuł ukłucie niepokoju. Sytuacja rzeczywiście nie wyglądała najlepiej. Jedyne, co działało na jego korzyść, to magia miecza, już od kilkunastu lat nie wyciąganego z pochwy. W dodatku ten aspekt zaklęcia nie został sprawdzony. Armia magów twierdziła, że Valder nie może zostać zabity, ale on, na­turalnie, nigdy tego nie przetestował. Stał przez chwilę i zasta­nawiał się co powiedzieć. Nic nie przychodziło mu do głowy.

- Hanner - odezwał się mniejszy złodziej. - Pora chyba prze­konać Valdera z Magicznym Mieczem, żeby nam pomógł. Nie sądzisz?

Hanner wyszczerzył zęby.

- Chyba masz rację - powiedział.

Wziął Wirikidora w lewą rękę, a prawą dobył własnego mie­cza. Ramię w ramię obaj złodzieje zbliżali się wolno przez salę; omijając stoły, nie spuszczali wzroku z twarzy Valdera.

Valder obserwował, jak podchodzą, i zastanawiał się, czy może wycofać się do kuchni. Myślał też, czego mógłby użyć ja­ko broni, i patrzył na Wirikidora w ręku potężnego mężczyzny. Uznał, że złodziej popełnił błąd - rozsądek nakazywał zostawić Wirikidora gdzieś z tyłu, poza zasięgiem. A potem przypomniał sobie dziwny odruch, który w obozie generała Karannina ka­zał ludziom przynosić mu miecz, gdy tylko go gdzieś zostawił. Ciekawe, pomyślał, czy Hanner zdaje sobie sprawę, że trzyma w ręku pochwę.

Odkrył nagle, że całkiem bez sensu zastanawia się, jak ma na imię niższy złodziej.

Kiedy się zbliżyli, Valder ruszył do akcji najszybciej, jak tyl­ko potrafił. Pochwycił tacę z oushką i rzucił w ich stronę. Błys­nęły oba miecze, odbijając na bok tacę i puchary. Dobry trunek rozlał się, kryształowe naczynia odbijały się dziwnie o podłogę, ale złodzieje nie zwrócili uwagi na ich zachowanie. Może wi­dzieli już zaczarowane szkło, albo byli tak skupieni na ataku, że niczego nie zauważyli.

Próba obrony dowiodła tylko, że obaj potrafią używać mie­czy i że mag, który zaczarował puchary, nie oszukiwał. Valder cofnął się - nie w stronę kuchni, lecz pod ścianę.

Obaj podeszli jeszcze kilka kroków, a potem przystanęli. Klinga Hannera zawisła przed gardłem Valdera, miecz drugiego celował w brzuch.

- Teraz, oberżysto - rzekł niższy - opowiesz nam o mieczu. A skoro już zaczniesz mówić, powiesz też, gdzie trzymasz pie­niądze.

Valder kątem oka obserwował, jak lewa ręka Hannera prze­suwa się do przodu, najwyraźniej bez wiedzy właściciela. Pra­wą dłoń przygotował otwartą.

- Ten miecz nazywa się Wirikidor, co oznacza “zabójcę wojowników”. Nikt dokładnie nie wie, jakie rzucono na niego za­klęcia, gdyż mag, który je rzucał, gdzieś zniknął. Wszystkie jed­nak połączone są z Zaklęciem Prawdziwej Własności. Dlatego nikt nie może go używać oprócz mnie, póki nie zginę.

Mówił głównie po to, żeby odwrócić uwagę złodziei. Ręko­jeść Wirikidora znalazła się już o stopę od jego dłoni. Nagle wyciągnął rękę i krzyknął:

- Wirikidorze!

Hanner próbował cofnąć miecz, gdy tylko uświadomił sobie, co się dzieje. Valder do końca nie był pewien, jak to się stało: czy broń rzeczywiście wskoczyła mu w dłoń z własnej woli, czy raczej on sam miał szczęście i go wyciągnął. W każdym razie miecz znalazł się w jego ręku, gładko wysuwając się z pochwy.

Hanner zareagował z niezwykłą szybkością, tnąc Valdera w przegub. Wirikidor wygiął się straszliwie nienaturalnie, aż Valder poczuł, że omal pękają mu kości ręki. Jednak zdołał odbić cios.

Niższy napastnik nie marnował czasu i pchnął oberżystę pro­sto w brzuch. Valder odskoczył, lecz nie był zbyt szybki. Ostrze rozcięło mu tunikę i głęboko naruszyło bok. Popłynęła krew, a ból przeszył ciało. Valder właściwie nie widział, co było potem.

Wirikidor, teraz znów wolny, wydawał się bawić sytuacją. Błyskał jasno w świetle lamp, śmigając tam i z powrotem, paro­wał ataki obu złodziei. Valder nawet nie próbował nim kierować. Jego ręka biegła tam, gdzie ciągnął ją miecz.

Charakter starcia szybko uległ zmianie. Atak dwóch szermie­rzy na jednego prostego oberżystę stał się walką o życie dwóch szermierzy w starciu z nadprzyrodzoną furią.

Hanner na moment odchylił gardę, a Wirikidor rozciął mu gardło. Powtórne cięcie niemal całkiem oderwało głowę, na wszystkie strony rozbryzgując krew.

Potem Wirikidor stracił zainteresowanie walką, a Valder stwierdził, że walczy na śmierć i życie z szermierzem niższym od siebie, ale sprawniejszym i o wiele bardziej doświadczonym - nie mówiąc już o pancerzu. Świadomość zagrożenia pomogła mu ignorować ostry ból w boku. Skupił się na parowaniu kolej­nych ataków.

Złodziej zauważył zmianę i wyszczerzył zęby.

- Jesteś zmęczony, oberżysto. A może magia miecza już się zużyła?

Valder spróbował blefu.

- Nic się nie zużyło, złodzieju - odparł. - Pomyślałem tylko, że może chciałbyś przeżyć. Odejdź teraz, a nie zabiję cię. Twój kolega nie żyje; czy to nie wystarczy?

- Hanner nie żyje?

Skupiony na walce złodziej nawet tego nie zauważył. Zerknął na bezgłowe ciało towarzysza i widok ten wyraźnie nim wstrząsnął. Valder wykorzystał okazję i ciął Wirikidorem pod gardłem tamtego, celując tuż nad pancerzem. To, co miało być zabójczym pchnięciem, zostało łatwo sparowane, gdy mężczyzna opanował się i wykonał zasłonę. Jednak atak go zaskoczył. Cofnął się o krok.

Valder atakował dalej, lecz złodziej z łatwością parował jego ciosy. Mimo to Valder zauważył, że napastnik nie atakuje, a tyl­ko się broni.

- Powstrzymuję miecz - skłamał - lecz demon w klindze jest coraz silniejszy. Nie chcę go karmić więcej niż jedną duszą na­raz; kiedyś mógłby stać się zbyt silny. Uciekaj teraz, póki wciąż jeszcze nad nim panuję. - Był wdzięczny losowi za popularność legend o wampirycznych mieczach.

Złodziej spojrzał na Wirikidora, a potem na leżące na podło­dze ciało. Przestał nad sobą panować.

- Trzymaj go z dala ode mnie! - wrzasnął, odwrócił się i rzu­cił do drzwi.

Valder nie gonił go. Pospiesznie wytarł klingę Wirikidora o tunikę Hannera, potem szybko chwycił pochwę i wsunął do niej broń. Jeśli złodziej wróci, chciał mieć możliwość wydoby­cia miecza i skorzystania z jego magii.

Jednak złodziej nie pojawiał się. Ból w boku wzrastał z każ­dą chwilą, lecz Valder zdołał przejść przez salę i zatrzasnąć drzwi, które uciekający zostawił otwarte. Oparł się o nie i miał ochotę zsunąć się na podłogę. Zmusił się jednak, żeby zdjąć tu­nikę i owinąć ją wokół siebie, tworząc zaimprowizowany opa­trunek. Kiedy skończył, spojrzał na zerwane druty przy hakach nad kominkiem, na odciętą głowę, która potoczyła się w kąt, na leżące bez życia ciało na podłodze przy drzwiach kuchni oraz na krew Hannera i własną, rozchlapaną po całej sali. Potem spoj­rzał na schowany do pochwy miecz.

- Niech diabli wezmą pustelnika - wymamrotał. I wtedy zemdlał.


rozdział 24


Drzwi uderzyły go w bok i obudził się w bólu. Jęcząc, przetoczył się dalej od wejścia i tego, co próbowało do­stać się do środka.

Tandellin przecisnął się przez szczelinę i spojrzał w dół, by sprawdzić, co blokuje drzwi.

- Bogowie! - zawołał. - Co się stało? - Pochylił się nad ran­nym i próbował mu pomóc.

Valder popatrzył na niego i machnął ręką.

- Chyba z tego wyjdę - powiedział. - Muszę się czegoś napić.

- Dobrze - odparł Tandellin. - Przyniosę piwo. - Rozejrzał się, by sprawdzić, gdzie stoi najbliższy antałek, i w tym momencie zobaczył, jak wygląda reszta sali. - Bogowie! - zawołał znowu i uznał, że nie jest to dostatecznie mocne sformułowanie. - Na wszystkich bogów nieba, morza i ziemi! Valder, co się tu działo?

- Piwo - rzucił Valder. Nie czuł się jeszcze na siłach, by opo­wiadać o wydarzeniach nocy.

- Oczywiście - zgodził się Tandellin.

Wyprostował się i ruszył do kuchni, starannie omijając ciało Hannera i otaczającą je kałużę krwi. Valder osunął się na podło­gę i leżał z zamkniętymi oczami, dopóki nie usłyszał kroków powracającego Tandellina.

Otworzył oczy i próbował usiąść, opierając plecy o ścianę. Uda­ło mu się po kilku próbach; wtedy przyjął kufel od przyjaciela.

Piwo pomogło. Kiedy skończył pić, gardło nie wydawało się zatkane filcem, a oddech przestał sprawiać ból, choć Valder sta­rał się nie oddychać zbyt głęboko. Rana wciąż mu dokuczała, w głowie dudniło, ale poczuł się lepiej.

- Jeszcze - poprosił i wyciągnął rękę z kuflem. Tandellin przyniósł więcej.

Po kolejnym kuflu Valder poczuł się niemal człowiekiem. Usadowił się wygodniej przy ścianie.

- Znasz jakieś zaklęcia uzdrawiające? - zapytał. Tandellin pokręcił głową.

- A znasz jakichś dobrych magów, którzy znają? Albo czaro­dziejkę lub teurgów?

- Znajdę kogoś, ale zaklęcia uzdrawiające są kosztowne. - Mam pieniądze - odparł Valder. - To nie problem.

- Nie okradli cię? Był tylko jeden człowiek?

- Było ich dwóch, ale drugi uciekł. Nie sądzę, żeby coś za­brał, chyba że zakradł się tutaj, kiedy byłem nieprzytomny. Ale wątpię, bo wtedy pewnie by mnie dobił.

- No tak. Tym tutaj sam się zająłeś; głowę ma równo obcię­tą. To on cię zranił?

- Wiem, że jest bez głowy, Tan. To ja mu ją obciąłem, praw­da? Zranił mnie ten drugi; zaatakowali obaj naraz.

- Aha - rzucił Tandellin. - Uczciwa walka. Co zrobimy z tym tutaj? Nie możemy go zostawić.

- Oczywiście, że nie. Słuchaj, przynieś mi jeszcze kufel piwa i zobacz, czy jest coś do zjedzenia na zimno. Potem zacznij sprzątać. Zakopiemy go chyba na tyłach. Nie mam ochoty po­święcać siły i drewna, żeby zbudować porządny stos. Mało dbam o to, czy jego dusza zostanie uwolniona i trafi do bogów, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

Zerknął na Wirikidora, leżącego nieszkodliwie u boku, i wpa­dła mu do głowy pewna myśl.

- Ale zostaw głowę. Myślę, że nabijemy ją na pikę przed wejściem, żeby zniechęcić innych złodziei, którym spodoba się ta oberża.

Od lat, odkąd był małym chłopcem, nie widział głowy na pi­ce. Uznał jednak, że będzie to niezłe ostrzeżenie.

- Będziemy musieli szorować piaskiem podłogę, żeby usu­nąć plamy krwi - zauważył Tandellin.

- Chyba łatwiej wymienić deski albo je zamalować - stwier­dził Valder.

Drzwi otworzyły się znowu i weszła Sarai. Jak zawsze zjawi­ła się później niż Tandellin, gdyż przed wyjściem karmiła ich córkę, Sarai Młodszą.

Spojrzała na Valdera, siedzącego na podłodze z obnażoną piersią i obwiązanego pokrwawionymi resztkami tuniki. Potem rozejrzała się po sali; zauważyła bezgłowe ciało, plamy krwi i bałagan.

- Widzę, że miałeś ciężką noc - powiedziała.

Valder wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem wybuchnął śmiechem. Ostry ból kazał mu przerwać natychmiast, uśmiech­nął się jednak i potwierdził:

- Tak, można tak powiedzieć.

Po tym spostrzeżeniu jego kłopoty wydały się jakoś mniej poważne. Podciągnął się na krzesło i nadzorował sprzątanie, usunięcie ciała i wykorzystanie głowy. W gospodzie nie było pik, ale Tandellin użył bosaka z pomostu. Wbił go w ziemię na zewnątrz, dość blisko, by wyraźnie zaznaczyć związek z gospo­dą, i na tyle daleko, by odór nie przeszkadzał gościom. Poniżej głowy przybił deskę z napisem ZŁODZIEJ wielkimi czarnymi runami, na wypadek, gdyby ktoś nie zrozumiał aluzji.

Gdy gospoda znowu była gotowa na przyjęcie gości, Tandel­lin ruszył na poszukiwanie maga, który uleczyłby ranę Valdera. Sarai została, by zająć się kilkoma podróżnymi, którzy przyby­li minio chłodu i śniegu. Valder starał się nie poruszać; siedział tylko, obserwował i myślał.

Nie spodziewał się, że ktokolwiek spróbuje ukraść Wirikidora, ani że spróbuje go obrabować, choć rzeczywiście w sypialni trzymał bezpiecznie ukryty spory stosik monet. Ta możliwość jednak jakoś nigdy nie przyszła mu do głowy.

Teraz zrozumiał, że był głupi.

Głowa złodzieja pewnie na jakiś czas zniechęci amatorów kolejnych prób. Ale będzie też przypominać ludziom, że jest tu coś wartego rabunku. Trzeba to jakoś załatwić.

Słyszał, że w Ethsharze Korzennym są tacy, którzy za nie­wielką opłatą pilnują cudzych pieniędzy. Nazywali siebie ban­kierami. Nagle wydało mu się to niezłym pomysłem. Miał scho­wane dość złota i srebra, by skusić całą hordę złodziei. Nie planował wydania tych pieniędzy na nic konkretnego, zwłasz­cza teraz, kiedy gospoda była odpowiednio urządzona i zaopa­trzona, wiec po prostu leżały. Postanowił coś z tym zrobić.

Poza pieniędzmi jedynym przedmiotem wartym kradzieży był Wirikidor. Za późno już, żeby przeczyć opowieściom o ma­gicznym mieczu. Zresztą nikogo nie zdołałby przekonać, że go nie ma, gdy miecz cały czas wisi nad kominkiem. To znaczyło, że musi się go pozbyć, jeśli nie chce, aby jakiś młody idiota, który spróbuje porwać legendarną broń, podciął mu we śnie gardło. Nie umrze od poderżniętego gardła, jeśli zaklęcie na Wirikidorze zachowa moc, ale nie przypuszczał, by to było przy­jemne doświadczenie.

Trochę szkoda; lubił trzymać miecz na widoku, nad palenis­kiem. Kolejny problem to, co zrobić z mieczem. Magia wciąż była silna, wciąż kapryśna i jak zawsze niewygodna. Zaklęcie działa­ło, Valder nie umarł, choć stracił mnóstwo krwi - został poważ­nie ranny. Miecz wciąż dla niego walczył, ale tylko przeciwko ludziom i do czasu zabicia pierwszego. Zaklęcie własności wciąż ich łączyło; nie był pewien, czy Wirikidor naprawdę wskoczył mu do ręki, ale Hanner nie potrafił go wyjąć. Valder nie wyobrażał sobie innej niż zaklęcie przyczyny tak głupiego postępowania złodzieja, który sam dostarczył mu broń.

Poprawił się na krześle i znów ból przypomniał mu o ranie. Na co komu zaklęcie, które gwarantuje życie, jeśli wciąż mogą pociąć go na kawałki? To może być gorsze od śmierci. Ten pie­kielny pustelnik obiecał, że miecz będzie go chronił, lecz Valder uznał, że bez tej ochrony żyłoby mu się łatwiej. Uśmiechnął się gorzko.

Powinien uniknąć tego cięcia, pomyślał. Niższy złodziej był dobrym szermierzem, to fakt, ale kiedyś Valder sam był przy­najmniej wprawny. Na jego korzyść przemawiały też wzrost, si­ła i zasięg rąk. Westchnął. Starzał się i tracił formę. Od ponad dziesięciu lat nie dobywał miecza; nic dziwnego, że przestał so­bie radzić! Stracił też refleks; miał trzydzieści siedem lat, nie był już młodzieńcem.

Wprawdzie złodziej nie był o wiele młodszy, ale kilka lat może sprawiać istotną różnicę. Poza tym tamten na pewno du­żo ćwiczył. Trzydzieści siedem lat - nieczęsto myślał o swoim wieku, lecz przecież starzał się nieuchronnie. Jak to się wiąże z Wirikidorem? Najwyraźniej miecz nie chronił przed starością, tak jak nie osło­nił przed cięciem. Co się stanie, kiedy miną kolejne lata? Czy jego stan będzie się pogarszał w nieskończoność, czy - niezdol­ny umrzeć - będzie słabł i słabł, tracił wzrok i słuch, aż zostanie zeń coś niewiele różniącego się od warzywa? Słyszał opowieści (prawdopodobnie przesadzone) o kobietach i mężczyznach wciąż krzepkich i zdrowych, choć mieli ponad sto lat. O ile jednak do­brze rozumiał magię Wirikidora, zaklęcie nie miało ograniczeń czasowych. Może przeżyć nie tylko stulecie, ale dwa, trzy lub tu­zin, jeśli tylko nigdy nie wydobędzie miecza.

Nie, nie może żyć tak długo... Ale będzie. Teoretycznie mo­że żyć wiecznie. Czy chce tego, jeśli będzie się starzał?

To była nieprzyjemna perspektywa, której w tej chwili wolał głębiej nie rozważać. Miał dopiero trzydzieści siedem lat. Cze­kały go jeszcze całe dziesięciolecia, zanim problem stanie się naprawdę poważny.

Musi jednak pamiętać, by zachować wielką, naprawdę wielką ostrożność, by nie pozwolić się oślepić ani okaleczyć, i unikać wszelkiego trwałego kalectwa. Kiedyś sam siebie pytał, jakie ży­cie powinien prowadzić człowiek, który może żyć wiecznie. Te­raz potrafił już odpowiedzieć: “Ostrożne”.

Na razie postanowił odłożyć gdzieś Wirikidora, żeby nikogo nie kusił. Mógłby go zakopać albo wrzucić do rzeki, lecz wie­dział, że Zaklęcie Prawdziwej Własności nie pozwoli, by prąd poniósł go zbyt daleko. Był pewien, że potrafi go odzyskać, gdyby kiedykolwiek zechciał.

Może, pomyślał, powinien wynająć maga, żeby przełamał to zaklęcie. Wtedy przeżyłby życie normalnie. Wojna dawno się skończyła; po co mu magiczny miecz?

Przypomniał sobie jednak, że według Darrena zaklęcie było nie do złamania. No cóż, Darrend mógł się pomylić. Z pewno­ścią potrzebny jest bardzo potężny mag, a magia jest kosztow­na - nie tylko z powodu chciwości jej adeptów, ale dlatego że tak trudno zdobyć wiele niezbędnych do zaklęć odczynników. Pamiętał, że kiedyś przed laty wszędzie poszukiwano włosa nienarodzonego dziecka, koniecznego dla jakiegoś specjalnego zaklęcia, które kazał rzucić Azrad. Nie wiedział, czy go znale­ziono. Niektóre składniki były podobno jeszcze rzadziej spoty­kane. W porównaniu do innych Valderowi powodziło się cał­kiem nieźle, a gospoda prosperowała. Jednak gdyby próbował szukać pomocy u magów wyższych rzędów, jego oszczędności mogłyby się rozpłynąć w ciągu nocy.

Postanowił spytać maga, którego sprowadzi Tandellin, o moż­liwość zakupienia potężnych przeciw zaklęć. Na razie jednak nie miał zamiaru przełamywać czaru. Wirikidor może się okazać użyteczny. Groźny, lecz użyteczny. Może dobyć go bezpiecznie jeszcze przynajmniej piętnaście razy, a w najlepszym przypadku nawet dwadzieścia trzy. To wciąż bezpieczny margines. Kiedy zmniejszy się do liczb jednocyfrowych, znów pomyśli o sprawie - albo wtedy, kiedy zacznie tracić zdrowie.

Wspomni o tym magowi, zakładając, że Tandellin nie przy­prowadzi czarodziejki albo jakiegoś teurga. Na razie po prostu zakopie miecz za budynkiem.

Dwa dni później, po magicznym zaleczeniu rany, tak właśnie uczynił. Pracował sam, późną nocą, przy świetle latarni, na ka­wałku ziemi, który odtajał przy rozpalonym wcześniej ognisku.

Trzęsienie ziemi, które nastąpiło tydzień później, było słabe i o ograniczonym zasięgu. Wybiło kilka okien, zrzuciło zawar­tość jednej czy drugiej półki, pchnęło baryłkę wina po piwnicy i oczywiście rozdarło ziemię, wyrzucając Wirikidora. Leżał przed drzwiami kuchni.

Valder myślał, czy nie wrzucić go do rzeki. Potem jednak ocenił, ile zniszczeń spowoduje powódź dość wielka, by po­nieść miecz pół mili od brzegu, aż do gospody. Powódź mogła­by nie nastąpić, ale wolał nie ryzykować.

Przez jakiś czas zastanawiał się, ile kosztowałoby zaklęcie ukrywające, ale w końcu wrzucił miecz pod łóżko i o nim za­pomniał.


rozdział 25


Wieść o śmierci Gora ze Skał w 5034 roku wpędziła Valdera w krótkotrwałą depresję. Kiedyś podziwiał Gora, choć ten podziw w znacznej części przeminął w chwili, gdy władca poprosił, by Valder służył mu za osobiste­go skrytobójcę w czasach pokoju. Utrata terytorium, gdzie kie­dyś służył Valder, a które stało się królestwem Tintallionu, była kolejnym ciosem. Hegemonia Trzech Ethsharów, która wcześ­niej wydawała się tak czysta i potężna, okazała się skorumpo­wana i okrawana.

Rola Gora w osadzeniu Edarana z Ethsharu na tronie ojca nie poprawiła opinii Valdera. Skutkiem tych działań było wydanie całego regionu centralnego, którym kiedyś władał Anaran, na łaskę Gora i Azrada, którzy wysoko go opodatkowali. W 5029 roku Gor zyskał przewagę nad Azradem, wydając swego syna i dziedzica, Gorana za Skał, za siostrę Edarana, Ishtę z Piasków, i nie dbając o to, że Ishta jest jedenaście lat starsza od chłopca. Przez łata Gor przestał być obiektem czci Valdera, a stał się po prostu kolejnym chciwym tyranem. Mimo to wieść o jego śmierci powitał ze smutkiem. Znikała wprawdzie groźba dal­szych kłopotów z powodu dawnej odmowy służby, ale też od­chodził ze świata bohater jego dzieciństwa.

Gor był tylko kilkanaście lat starszy od Valdera, a umarł ze starości. Valder wciąż czuł się silny i zdrowy, jednak śmierć Gora po raz kolejny przypomniała mu, że i on się starzeje i że Wirikidor go przed tym nie ochroni.

Goran stał się teraz władcą Ethsharu ze Skał. Był młodym człowiekiem w najlepszym okresie życia, a przecież przyszedł na świat trzynaście łat po powstaniu gospody nad rzeką. Myśl o tym nękała Valdera, gdy siedział w kącie sali jadalnej i patrzył na klientów, z których każdy był zbyt młody, by pamiętać Wiel­ką Wojnę.

Być może, myślał Valder, ten smutek brał się z faktu, że nig­dy się nie ożenił i - o ile wiedział - nie spłodził dzieci. Miewał kobiety, oczywiście, ale żadna z nim nie została na dłużej. Gdy jeszcze był żołnierzem, ani on, ani kobiety nie liczyli na długo­trwały związek, jak zwykle w żołnierskim życiu. A odkąd został oberżystą, spotykał tylko niewiasty, które lubiły podróże. Nie­które zostawały na jakiś czas, lecz w końcu wszystkie miały dość spokojnego rytmu życia w gospodzie i ruszały dalej.

Wydawało mu się dziwne, że Tandellin, który jako młodzie­niec robił wrażenie porywczego awanturnika, od trzydziestu sied­miu lat żył w szczęśliwym związku. A Valder, który myślał o so­bie jako człowieku nudnym, zwyczajnym i przewidywalnym, nigdy się nie ożenił. Przeczyło to stereotypom.

Wiedział, że gdyby tylko zechciał, mógłby znaleźć żonę w Ethsharze Korzennym. Lecz odkąd ukończył gospodę, ani ra­zu nie był w mieście. Nie lubił tłumów ani kurzu; wiedział, że ludzie tam nie noszą już mieczy - oprócz strażników i awantur­ników. Konieczność noszenia u pasa Wirikidora wyróżniałaby go jako obcego.

Potrafił sobie radzić, nie odwiedzając miasta. Brak rodziny nigdy naprawdę go nie martwił. Tandellin, Sarai i ich dzieci na wiele sposobów zastępowali mu prawdziwych krewnych.

Zastanawiał się nad tym, siedząc z kuflem w ręku w głównej sali. Sarai Młodsza dolewała mu piwa. Uniósł głowę, żeby skinąć na dziewczynę, i jego wzrok padł na wiszącego nad kominkiem Wirikidora.

Miecz leżał zapomniany pod łóżkiem niecały miesiąc, zanim Valder umieścił go na dawnym miejscu. Dość miał pytań stałych klientów o puste miejsce na ścianie. Zbyt wielu odchodziło prze­konanych, że złodzieje rzeczywiście ukradli miecz, nawet jeśli stracili przy tym jednego człowieka. Wprawdzie mogło to po­wstrzymać innych złodziei, którzy uznaliby, że nie zostało już nic wartego kradzieży, drażniło jednak dumę Valdera. Poza tym nie lubił widoku pustych haków, a nie miał pojęcia, jak je usunąć. Mógł je tylko odpiłować jak najbliżej kamienia.

Wirikidor wrócił więc na honorowe miejsce, a Valder wymyś­lił inne rozwiązanie, które powinno zapobiec pokusom. Kiedy gospoda była pełna, ogłaszał konkurs, oferując dziesięć sztuk złota każdemu, mężczyźnie czy kobiecie, kto potrafi wyciągnąć miecz z pochwy. Przez wiele nocy gwarantowało to dobrą roz­rywkę, a wszystkim obecnym dowodziło, że miecz jest bezuży­teczny dla kogokolwiek prócz właściciela. Valder nie ukrywał już, jak wcześniej, szczegółów zaklęcia na mieczu. Teraz wyja­śniał wszystkim, że miecz jest związany z nim na stałe i za każ­dym razem, kiedy go dobywa, ginie człowiek.

Próby kradzieży już się nie powtórzyły. W końcu, kto by chciał ryzykować życie dla miecza, którego nikt nie potrafi uży­wać, wiedząc przy tym, że jeśli miecz opuści pochwę, ktoś zgi­nie, a tym kimś nie będzie właściciel.

Valder nie wspominał jednak, że zaklęcie ograniczone jest jesz­cze tylko do mniej więcej dwudziestu zabójstw, ani o tym, że po­tem miecz zwróci się przeciw niemu. Nie mówił też o swojej teo­retycznej nieśmiertelności, aby ktoś nie zechciał tego sprawdzić.

Patrzył na matową szarą pochwę i zużytą czarną rękojeść. Wirikidor był z wyglądu zwyczajnym mieczem; jak mógł mieć nad nim taką władzę?

To znaczy, jeśli rzeczywiście miał. Czasem Valder nie był pe­wien, czy powinien bez zastrzeżeń wierzyć ocenie wydanej dawno temu przez magów generała Karannina. Karannin od dawna już nie żył; Valder słyszał, że został haniebnie zasztyle­towany w bójce, w 4999 lub w 5000 r., i nie miał pojęcia, co się stało z magami. Wydawało się, że większość magów świata zniknęła po wojnie; kiedy skończyła się władza armii, nakaz ta­jemnicy Gildii Magów, który tak bardzo ograniczał ich skutecz­ność, przestrzegany był jeszcze bardziej rygorystycznie. Nawet proste zaklęcia stały się trudne do uzyskania albo zabójczo kosz­towne. Z pewnością w okolicy żyli jacyś magowie, jednak ich możliwości były mocno ograniczone.

To praktycznie eliminowało możliwość usunięcia czaru z Wirikidora, nawet gdyby Valder uznał, że właśnie tego pragnie.

Kiedy ostatnio kazał popytać w mieście, dowiedział się, że żaden mag w Ethsharze nie spróbuje usunąć zaklęcia ósmego rzędu za mniej niż tysiąc sztuk złota. Valder nie był pewien, czy zaklęcie na Wirikidorze jest faktycznie ósmego rzędu, ale pamiętał, że wspominano tę liczbę. Tysiąc sztuk złota to znacznie więcej, niż miał kiedykolwiek w życiu, i o wiele więcej, niż posiadał w tej chwili, gdyż interes toczył się dość wolno. Co więcej, w miarę, jak był coraz starszy, większość obowiązków składał na barki po­mocników; cała trójka dzieci Tandellina i Sarai pracowała teraz dla niego, a to oznaczało kolejne wydatki. Miał więcej niż trzeba, by żyć wygodnie, ale nie był bogaty.

Karannin nie żył. Gor nie żył. Anaran i Terrek też nie żyli. Wydawało się, że wszyscy ludzie, którzy walczyli podczas woj­ny, umarli albo umierali. Od dziesięcioleci Valder nie widział człowieka w wojennym mundurze. Żołnierze Hegemonii, którzy obsadzali strażnicę na moście, dawno już zmienili uniformy na nowe - z żółtą tuniką i czerwonym kiltem zamiast starych zna­jomych brązów i zieleni - i nie używali już półpancerzy.

Azrad wciąż żył, oczywiście, i wciąż władał morzami i południowo-zachodnią częścią Hegemonii, od Małych Królestw aż do połowy drogi w stronę Sardironu. Był już jednak trzęsącym się starcem, miał na karku trzy ćwierci stulecia i było to po nim widać. Nie zestarzał się ładnie.

A Valder z Kardoret wciąż żył, choć nie był już młodym zwiadowcą ani desperackim skrytobójcą, ale wiekowym właści­cielem Gospody pod Czaszką Złodzieja. Czaszka spadła i po­chowali ją lata temu, jednak nazwa została.

Valder zastanawiał się czasem, czy młodsi klienci wiedzą, skąd się wzięła. Podejrzewał, że wkrótce może się zmienić z po­wrotem na “Gospodę przy Moście”.

Dopił piwo i odstawił kufel. Dał znak, że tym razem młoda Sarai nie musi go napełniać... Miła dziewczyna, pomyślał, bar­dziej podobna do ojca niż do matki, po której odziedziczyła imię.

Życie wciąż było przyjemne, powiedział sobie, i dopóki takie pozostanie, nie musi się martwić o Wirikidora. Śmierć Gora ni­czego nie zmieniała. Mimo to czuł, że się starzeje. Wiedział, że w uczciwej walce miałby niewielkie szansę, z mieczem czy bez, przeciwko komu­kolwiek. Nie będzie też wiecznie zdrowy.

Kiedy nadejdzie czas, że zdrowie przestanie mu dopisywać, obiecał sobie, że podejmie jakieś kroki, aby uwolnić się od klą­twy Wirikidora. Zawsze jest jakiś sposób, trzeba go tylko znaleźć.

Od tej chwili co pewien czas przypominał sobie o tym posta­nowieniu, a nawet zapisał je, by nie zapomnieć. Kiedy sześć lat później nie mógł już zaprzeczyć, że traci wzrok, podjął decyzję.

Nie mógł jej dłużej odkładać. Wzrok pogarszał mu się stop­niowo, aż Valder nabrał pewności, że za rok czy dwa będzie już ślepcem. Nieznośna była sama myśl o spędzeniu całej wieczno­ści w mroku, jako bezradny starzec, zwłaszcza gdy uświadomił sobie, że będzie wiecznym inwalidą, bez szansy na śmierć. Tandellin i jego rodzina będą musieli opiekować się nim w nieskoń­czoność. Słyszał, bo słuch wciąż miał dobry, jak klienci mówią z pogardą o starym Azradzie, który mimo osiemdziesięciu lat i słabego zdrowia trzymał się życia i tronu. Wolał się nie nara­żać na podobną wzgardę. Azrad mógł abdykować, gdyby chciał, i pod dobrą opieką żyć w luksusie aż do śmierci. Valder nie miał takiej możliwości. Tandellin i Sarai nie byli jego rodzi­ną, nie mieli obowiązku dbać o niego, gdy zachoruje - był jed­nak pewien, że to zrobią. Sami nie byli już młodzi, czego dowo­dziły niedawne narodziny ich drugiego wnuka. Gdzie jeszcze mogliby pójść? Całe życie pomagali mu w gospodzie i tylko na tym się znali. Jeśli zostanie inwalidą, nie będą mieli wyboru, jak tylko opiekować się nim tak długo, jak zdołają. Nie chciał kłaść na ich barki brzemienia starego durnia, który będzie żył wiecz­nie. To byłoby niewybaczalnie niesprawiedliwe.

A gdyby miał kiedyś osiągnąć punkt, gdy śmierć będzie lep­sza niż dalsze życie, to jak zdoła umrzeć, jeśli starość i zniedołężnienie nie pozwolą mu dobyć Wirikidora?

Widział przed sobą tylko jedną możliwość. Zabierze Wiriki­dora i pojedzie do miasta. Poszuka tam maga, albo kilku, i do­wie się, czy można usunąć zaklęcie, aby mógł żyć do końca nor­malnie. Jeśli się uda i finanse na to pozwolą, każe sobie przy­wrócić słabnący wzrok, żeby pozostałe lata przeżyć wygodnie. Gotów był oddać wszystko, co posiadał, by pokryć koszty ta­kich zaklęć.

Jeżeli czaru nie da się złamać, to nie widział innej możliwo­ści niż samobójstwo. Nie chciał żyć przez całą wieczność jako ślepy, zniedołężniały kaleka. Z samą ślepotą jakoś by sobie po­radził, gdyby wciąż był młody i zdrowy; wiedział jednak, że z czasem znikną także inne umiejętności. Będzie musiał zabić się Wirikidorem, póki jeszcze ma siły, żeby to zrobić.

Wiedział, że będzie musiał zabić tylu ludzi ilu trzeba, aby zu­żyć całe zaklęcie. To może być trudne, ale był przekonany, że jakoś sobie z tym poradzi.

Z tym postanowieniem zaczął planować i przygotowywać się do drogi. Trzeciego dnia miesiąca Zielenienia 5041roku, z Wi­rikidorem u boku, wyruszył do Ethsharu Korzennego jako pasa­żer na chłopskim wozie zaprzężonym w woły.


rozdział 26


Właściciel wozu nic nie wiedział o żadnych magach, a nawet wyraził wątpliwość co do prawdziwości za­klęć, więc Valder podziękował mu uprzejmie i wy­siadł, gdy tylko dotarli na plac przy Bramie Zachodniej. Straż­nicy okazali się bardziej pomocni, jednak gdy ruszył do Dzielnicy Magów, udzielone przez nich wskazówki okazały się nie tak szczegółowe, jak na to liczył. Powinien iść główną uli­cą jakieś pół mili - nie pamiętał, że miasto jest aż tak wielkie -potem skręcić w prawo, na ukos, w ulicę Areny i iść nią, aż tra­fi do Dzielnicy Magów przy Bramie Południowej. Wskazówki wydawały mu się dość proste, ale napotkał tak wiele poprzecz­nych ulic, że wcale nie był pewien, czy pozna tę właściwą.

Strażnicy poradzili mu także, by nie nosił tak otwarcie mie­cza. Władca nie aprobował wojennych demonstracji; byli też lu­dzie, którzy dbali, by zachcianki starca były spełniane, choć obecnie nie obowiązywał żaden dekret w tej kwestii. Valder podziękował im, lecz zostawił Wirikidora na miejscu. Miał nadzieję, że miecz zniechęci złodziei, którzy mogliby zaatako­wać starca z ciężką sakiewką. Zabrał ze sobą wszystkie pienią­dze zgromadzone w ciągu czterdziestu paru lat pracy oberżysty. Wiedział, że magia nie jest tania.

Tłumy ludzi, kurz i hałas początkowo go oszałamiały, zwłasz­cza że i tak był zmęczony po długiej podróży. Woły poruszały się wolno, a gospodarz nigdzie się nie spieszył, tak że droga za­jęła półtora dnia. Dotarł na miejsce wczesnym popołudniem drugiego dnia czwartego miesiąca Zielenienia, a grzbiet bolał go od pięt aż po szyję. Siedząc wygodnie w gospodzie, nie zda­wał sobie sprawy, jak bardzo się postarzał.

Wiedział oczywiście, że te tłumy były niczym w porównaniu z masami, które zalewały miasto, kiedy zobaczył je po raz pierwszy. Onieśmielały go jednak, gdy szedł główną ulicą i rozglądał się za ukośnymi przecznicami, które opisywali mu strażnicy.

Przechodził obok gospod i tawern wokół placu targowego i przy bramie oraz różnych podejrzanych kwater. Mijał kolejne budynki, pełne rozmaitych sklepów, zbudowane z kamienia, drewna i cegły, sprzedające wszystko, co można sobie wyobra­zić - począwszy od haczyków na ryby, przez wozy, diamenty, aż po suszony nawóz, ale bardzo mało zaklęć. Żaden z szyldów nie reklamował magii lub czarodziejstwa.

Przechodzień wytłumaczył mu, że te sklepy tworzą starą dzielnicę kupiecką. Była też nowa dzielnica kupiecka, na połu­dniu. Dzielnica Magów leżała o wiele dalej.

Trafił wreszcie na szeroką aleję, którą z początku wziął za ulicę Areny, choć przecinała główną z przeciwnej strony, niż się spodziewał. Raz jeszcze zapytał - tym razem kupca sprzedają­cego drogie materiały. Ten wyjaśnił, że to Aleja Kupiecka, a uli­ca Areny jest o wiele dalej, za dzielnicą Nowego Miasta.

Valder powlókł się przed siebie i po chwili zaczął mijać rezy­dencje. Niektóre były zwrócone bogato zdobionymi frontonami w stronę ulicy, tak że wyraźnie widział lśniące okna. Inne stały tyłem, ukryte za murami albo płotami; kilka otaczały ogrody; obok jednego postawiono obszerną wolierę. Ulice w tej okolicy nie były zatłoczone, a ludzie, których spotykał, byli w większo­ści sprzedawcami; rzadko dostrzegał kogoś, czyj strój pasował­by do bogactwa budynków.

Piękne domy skończyły się nagle i zastąpił je rząd sklepów, wychodzących na szeroką drogę, odbiegającą ukośnie od dotych­czasowej. Valder wiedział, że znalazł ulicę Areny. Zatrzymał się na skrzyżowaniu i rozejrzał.

Po lewej stronie, na końcu zadziwiająco prostej alei, widział pa­łac władcy. Dostrzegł go raz czy dwa z Kupieckiej, a potem z któ­rejś z ulic w Nowym Mieście, ale wtedy się nie przyglądał. Więc tutaj mieszkał Azrad Wielki, teraz już ponad osiemdzie­sięcioletni, lecz wciąż dzierżący władzę absolutną nad miastem i broniący swojego miejsca w Hegemonii. Podobno cierpiał na ataki zidiocenia, stracił wszystkie zęby i ślinił się jak dziecko. Valder zadrżał na samą myśl o tym. To nie obecny stan Azrada uznał za tak niemiły, lecz fakt, że Azrad miał zaledwie osiem­dziesiąt lat, podczas gdy Wirikidor mógł utrzymać Valdera przy życiu przez osiemdziesiąt wieków.

Zresztą, jakie życie wiedzie teraz Azrad? Jego najstarszy syn Azrad zginął w młodości, w ostatnich dniach Wielkiej Wojny. Żona od dawna nie żyła. Młodszy syn Keldar, już w średnim wieku, podobno był dość nijaki. Jeden wnuk zmarł na jakąś nie­znaną chorobę w wieku czternastu łat, drugi osiągnął pełnolet­ność. Azrad miał też trzy wnuczki.

Czy to może być szczęśliwa rodzina? Czy ktokolwiek z tych wciąż żyjących naprawdę troszczy się o starca? Keldar z pew­nością czeka, aż odziedziczy tron, pozostali znali Azrada tylko jako chorego staruszka, nigdy jako błyskotliwego dowódcę, którym był kiedyś.

Ale przynajmniej miał jakąś rodzinę. Valder miał tylko pra­cowników.

Zgarbił się i skręcił w ulicę Areny. Strażnicy nie powiedzie­li, jak daleko jest do Dzielnicy Magów. Miał nadzieję, że nie­zbyt daleko. Słońce opadało już na zachodzie.

Valder przekonał się, że sama Arena - spora imponująca bu­dowla - wyrastała około mili od głównej ulicy. Przecznicę da­lej zobaczył pierwszy szyld reklamujący pracownię czarodziej­ki. Czarodziejka, oczywiście, nie pomoże mu z mieczem zaklętym przez maga, ale szyld dodawał otuchy.

Za kolejną przecznicą zobaczył pracownię teurga. Odczuł po­kusę. Bogowie przecież mogą zrobić wszystko - jeśli w ogóle da ich się przekonać, żeby zwrócili na człowieka uwagę, i jeżeli na­wiąże się kontakt z odpowiednim bóstwem. Nie był jednak pe­wien, jak skuteczna jest teurgia, skoro bogowie odeszli na dobro­wolne wygnanie. Wolał poszukać bardziej bezpośrednich metod.

Przez dwie następne przecznice spotykał tylko domy gier, ale za nimi nagle odkrył większe bogactwo, niż się spodziewał. Ulica z obu stron była zabudowana siedzibami magów, polecają­cych rozmaite typy magii, czarodziejstwa, teurgii, a nawet demo­nologii i czarnoksięstwa oraz przedziwnych sztuk, których Valder nie potrafił zidentyfikować. Liczne szyldy zachwalały, “Abdarana ze Skai”, “Cuda wszelkich odmian”, “Intirina Białego”, a dalej “Modlitwy wysłuchane albo zwracamy pieniądze”. Na jednym szyldzie nie było żadnych napisów, tylko czarny kontur ręki na tle czerwonego oka, i imię: Dakkar. Valder uznał, że wygląda to dość groźnie i prawdopodobnie jest symbolem demonologa.

Szedł dalej; pracownie tłoczyły się gęsto. Za rogiem znalazł wreszcie to, czego szukał: “Tagger, Tagger i Yarrin. Kontr zaklęcia i leki wszelkiego stosowania”. Brzmiało dokładnie jak to, o co mu chodziło.

Nabijane metalem drzwi były zamknięte, a okna przesłaniał ciężki ciemny aksamit. Zawahał się, ale zastukał głośno.

Odczekał, jak się zdawało, odpowiednio długi czas i już miał zapukać znowu, gdy drzwi otworzyły się i w progu stanął niski czarnowłosy mężczyzna w czerwonej szacie i kapeluszu.

- Witam - powiedział Valder. - Chciałbym usunąć zaklęcie.

- Aha - odparł człowiek w czerwieni. - Obawiam się, że obaj wspólnicy wyszli, ale zobaczę co mogę zrobić. Jestem Tagger Młodszy.

- Valder Oberżysta. - Uprzejmie skinął głową.

- Ten z magicznym mieczem? - zapytał Tagger. Valder przytaknął zdziwiony.

- Och, proszę wejść, proszę wejść! Co mogę dla pana zrobić? Człowiek szeroko otworzył drzwi, wprowadził Valdera do środka i usadził go na wygodnym, wyściełanym aksamitem fote­lu. Sam usiadł na podobnym, po drugiej stronie małego stolika.

Po kilku sekundach Valder opanował się dostatecznie, by od­powiedzieć. Rozejrzał się po pracowni, która wyglądała jak nie­wielki salon: sporo tu było ciemnego drewna i bogatych materia­łów, głównie czerwonych.

- Ponieważ już pan wie o mieczu - powiedział spokojnie - nie muszę chyba wyjaśniać wszystkiego od początku. Chcę usu­nąć zaklęcie z tego miecza. Teraz Tagger okazał zdziwienie.

- Dlaczego? - spytał. - Wydawało mi się, że miecz chroni pana i czyni wspaniałym wojownikiem!

- Tak, w pewnym zakresie. Ale do czego to potrzebne ober­żyście? W dodatku w zaklęciu zawarta jest także pewna klątwa, której wolałbym się pozbyć.

- Ach tak, rozumiem! Co to za klątwa?

- Naprawdę musi pan wiedzieć?

- To by nam bardzo pomogło. Valder zawahał się.

- Czy możemy zostawić to na później?

- Owszem, chyba tak. W takim razie, co może pan powiedzieć o mieczu? Wie pan, kto go zaklął albo jakich zaklęć używał?

- Zaklęcia rzucał pustelnik z nadbrzeżnych mokradeł, na pół­noc od tego, co teraz jest Tintallionem - zaczął Valder.

- Po jego wykuciu? - przerwał mu Tagger.

- Tak, oczywiście. Przez co najmniej trzy lata był to zwykły wojskowy miecz.

- Aha. To dobrze. Nie będziemy musieli go niszczyć. Proszę dalej. Zna pan imię tego pustelnika?

- Nigdy mi nie zdradził. Nawiasem mówiąc, chyba też mu się nie przedstawiłem.

- A jak się pan wtedy nazywał? Przecież nie był pan oberżystą.

- Nie, byłem Valderem z Kardoret, zwiadowcą pierwszej klasy.

- Niech pan mówi dalej. - Tagger poprawił się w fotelu.

- Przez chwilę widziałem, jak pracuje, kiedy zaklinał miecz, ale nie zwracałem na to szczególnej uwagi, a on niczego nie wy­jaśniał. Zresztą nawet gdyby, to minęło ponad czterdzieści lat.

I tak niczego bym nie pamiętał. Kiedy wróciłem do Ethsharu, wojskowi magowie próbowali zbadać czar i stwierdzili, że jest w nim zawarte Zaklęcie Prawdziwej Własności i jakiś typ ani­macji. To wszystko, co pamiętam. Aha, mówili chyba, że to ma­gia ósmego rzędu.

Tagger drgnął.

- Ósmego rzędu?

- Tak.

- O rany.

Valderowi nie spodobał się jego ton; czekał, co powie dalej.

- Obawiam się, że nie zdołam panu pomóc. Mój ojciec może zechce spróbować, jeśli stać pana na jego usługi. Myślę, że miał­by sporą szansę na sukces i prawie na pewno przeżyłby te próbę. Przyznam jednak szczerze, że pan mógłby jej nie przeżyć.

- Dlaczego?

- Ponieważ pana siła życiowa jest poprzez Zaklęcie Prawdzi­wej Własności połączona z mieczem, jakby związana niewi­dzialnym węzłem. Mag, który tego połączenia dokonał, albo in­ny potężny i uczony, mógłby próbować rozwiązać ten węzeł. Ale pan nie wie, kim był ów pierwszy mag, a ja nie znam żad­nych, którzy poradziliby sobie ze złączeniem ósmego rzędu, a właśnie z czymś takim mamy do czynienia, jeśli Prawdziwa Własność została użyta jako część zaklęcia ósmego rzędu, a nie jako oddzielny czar. Gdyby mój ojciec podjął się tej próby, to nie tyle rozwiązywałby ten węzeł, co przecinał, a przy tym, cał­kiem możliwe, przeciąłby pańskie życie. Kontynuując to po­równanie, odcięte końce mogłyby odskoczyć i zranić lub zabić. To naturalnie oznacza wysoką cenę.

Valder był już pewien, że woli nie drążyć tematu. Zapytał jednak:

- Jak wysoką?

- Trudno mi odpowiadać w jego imieniu, ale przynajmniej dziesięć funtów złota. Tego jestem pewien.

To załatwiało sprawę - Valder nie miał aż tyle.

- A może zna pan kogoś, kto podjąłby się tej próby za mniej? Tagger pokręcił głową.

- Nie. Przykro mi, ale nie. Magia wysokiego rzędu jest kosz­towna. Poza tym wie pan, że naprawdę potężni magowie nie mu­szą zarabiać na sprzedaży swojego talentu. Utrzymują się inny­mi metodami. Nie powinienem się do tego przyznawać, bo to szkodzi interesom, ale skoro już powiedziałem, że chyba nie zdołamy panu pomóc... Równie dobrze mogę zdradzić i to, że wszyscy tutaj jesteśmy raczej drugorzędnymi magami, sklepika­rzami w Dzielnicy Magów. Gdybym potrafił rozsupłać zaklęcie ósmego rzędu, pewnie umiałbym stworzyć sobie zamek i żyć w luksusie przez resztę życia, zamiast spędzać dni na usuwaniu klątwy impotencji i leczeniu łysiny.

Wyjaśnienie było sensowne, ale odsłaniało też pewne możli­wości.

- Ale istnieją tacy potężni magowie?

- Tak, bez wątpienia. Ci, którzy zajmują się przyziemnymi sprawami, kierują Gildią Magów. Spotkałem kilku, ale nigdy pod prawdziwymi imionami. Prawdopodobnie nie pokazywali też prawdziwych twarzy.

- Gdzie mógłbym znaleźć takiego maga? Tagger demonstracyjnie wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia. Taki mag z pewnością nie ma pracowni w Ethsharze Korzennym, chyba że znajdzie pan kogoś, kto odwiedza te okolice, aby przypomnieć sobie, czym nie musi się już przejmować. Żeby jednak nie wzbudzać w panu przesad­nych nadziei, muszę przypomnieć, że naprawdę wielki mag nie będzie miał żadnych szczególnych powodów, aby panu pomagać w usuwaniu zaklęcia z miecza.

- Nie będzie miał też powodu, żeby mi nie pomagać, prawda?

- Przychodzi mi na myśl lenistwo. Poza tym nawet dla praw­dziwie potężnego maga usunięcie zaklęcia ósmego rzędu łączy się ze sporymi trudnościami, a nawet ryzykiem.

- Rozumiem - odparł Valder i zaczął się podnosić.

- Zanim pan odejdzie - zatrzymał go Tagger - zechce pan wyjaśnić, jakiej to klątwy chce pan uniknąć? Może uda nam się jakoś to ominąć.

Valder usiadł z powrotem.

- Co pan ma na myśli?

- No, na przykład mieliśmy kiedyś klienta przeklętego czymś, co wyglądało na całkiem proste zaklęcie. Ktoś dał mu bardzo nieprzyjemny zapach, tak że nikt nie mógł pozostawać w jego pobliżu przez dłuższy czas. To typowa drobna klątwa, użyteczna dla zemsty lub szantażu. W tym jednak przypadku mag był chy­ba bardzo zagniewany, bo do zaklęcia dołączył pułapkę i powią­zał je z pewną bardzo skomplikowaną magią. Nie mogliśmy te­go usunąć za cenę, którą ofiara była skłonna zapłacić. Nie mogliśmy też użyć zwykłego kontr zaklęcia. Dlatego rzuciliśmy na biedaka inną klątwę, która blokowała zmysł węchu u wszyst­kich przebywających w jego pobliżu. Dla pewności daliśmy też jego żonie napój miłosny tak silny, że fetor by jej nie przeszka­dzał, nawet gdyby go poczuła. Oczywiście, pewne efekty pozo­stały, na przykład psy i inne zwierzęta nie mogą zbliżyć się do niego na sto stóp, więc musi podróżować wyłącznie pieszo, ale j przynajmniej nie jest całkiem odizolowany.

Valder patrzył na twarz małego maga i zastanawiał się. Mężczyzna sprawiał wrażenie, że jest całkiem szczery. Zawsze j istnieje szansa, że znajdzie jakieś wyjście.

- No dobrze - powiedział. - Klątwa polega na tym, że mogę l umrzeć zabity tylko tym mieczem, Wirikidorem. Nic innego, nawet starość, nie jest chyba w stanie mnie zabić. Tak przynaj­mniej twierdził Darrend z Calimoru i cała reszta magów gene­rała Karannina. Jednakże wciąż się starzeję, można mnie zranić j i ślepnę.

- Myślę, że ślepotę możemy wyleczyć - wtrącił Tagger.

- Nie w tym problem. Wciąż będę się starzał, będę coraz starszy i starszy, słabszy i słabszy, i wciąż nie umrę. Nigdy. Nie mogę się z tym pogodzić.

- Może pan sam siebie zabić tym mieczem, prawda?

- Nie, jeśli będę zbyt słaby, by go unieść. Tagger zastanowił się.

- To rozsądna uwaga. Nie jestem pewien, czy to by się udało, skoro nie wiem, jakiego użyto zaklęcia.

- Ja też nie jestem pewien, a chodzi tu o moje życie.

- Czy wypróbował pan tę rzekomą nieśmiertelność?

- Nie. Jak mógłbym ją wypróbować? W końcu można mniej zranić.

- Mógłby pan przyjąć truciznę i zobaczyć, co się stanie.

- A potem spędzić resztę życia z wypalonym żołądkiem? Właśnie takich rzeczy wolałbym uniknąć.

- Niech pan nie przesadza, jest mnóstwo śmiertelnych trucizn, nie mających żadnych długotrwałych efektów ubocznych, ale rozumiem pana. Krótko mówiąc, nie próbował pan.

- Nie.

- I szuka pan wyjścia z obecnej sytuacji, która polega według pana na tym, że będzie się pan normalnie starzał, ale nigdy nie umrze.

- Właśnie tak.

- Czy uważa pan samobójstwo za akceptowalne rozwiązanie?

- Bez entuzjazmu, lecz uważam, że jest lepsze niż pozostałe możliwości.

Tagger przyjrzał mu się w zadumie.

- Czy znajdzie pan w sobie dość siły, by to zrobić? Nie tak łatwo jest zabić się własnym mieczem.

Valder poruszył się niespokojnie.

- Nie jestem pewien - przyznał.

- Może mógłby pan kogoś wynająć, żeby pana zabił?

- Nie, naprawdę nie. Nikt więcej nie może używać tego mie­cza, gdy działa zaklęcie, a pozostało mi jeszcze kilka zabójstw.

- Kilka zabójstw? O czym pan mówi?

- Nie wyjaśniłem do końca działania czaru, a jest dość skom­plikowany. Pomiędzy chwilą, gdy otrzymałem miecz w jego za­klętej postaci, a moją śmiercią, za każdym razem, gdy go doby­wam, musi zabić człowieka. I tak mniej więcej sto razy. Potem zwróci się przeciwko mnie i zginę. Pomyślałem, że mogę żyć wiecznie, zwyczajnie nie wyjmując go z pochwy, ale teraz uwa­żam, że to jeszcze gorsze od śmierci. Zresztą już to mówiłem.

- Jeśli dobrze pana zrozumiałem, to muszę ostrzec, że raczej nie uda się panu zabić tym mieczem samego siebie. Słyszałem o takich zaklęciach, choć nie dokładnie w tej formie. Odkryto je pod koniec Wielkiej Wojny. Ten miecz jest na wpół ożywiony, ma własną wolę, prawda?

-Tak.

- A zatem nie pozwoli się panu zabić, dopóki nie odsłuży pełnej liczby zabójstw z pańskiej ręki. Nieważne, jak bardzo by pan się starał. To fizycznie niemożliwe, żeby popełnił pan sa­mobójstwo tym mieczem; jestem tego pewien. Będzie pan mu­siał zabić tylu ludzi, ilu pozostało z wyznaczonej liczby, a po­tem miecz trafi do nowego właściciela, który pana zabije. Nie ma innego rozwiązania, dopóki istnieje miecz i zaklęcie.

Valder zastanowił się nad tym. Jakoś nie był zaskoczony. Podświadomie spodziewał się czegoś podobnego, a może sły­szał takie wyjaśnienie dawno temu, gdy jakiś mag oglądał miecz.

Wstał wreszcie.

- Dziękuję bardzo - powiedział uprzejmie. - Chciałbym pro­sić o jeszcze jedną przysługę. Czy może mnie pan skierować do jakiejś dobrej wróżki czy jasnowidza?

Tagger także wstał.

- Oczywiście. Polecam albo Sellę Czarodziejkę, po drugiej stronie, dwie przecznice dalej na wschód, albo Lurenne z Tantasharu, cztery przecznice na zachód.

- Lurenna jest magiem czy czarodziejką?

- Magiem. Jest też kilku teurgów, którzy zajmują się przepo­wiedniami i proroctwami...

- Nie, mag mi wystarczy. - Valder skłonił się i wyszedł.

Zatrzymał się na moment w drzwiach. Teraz dostrzegł, że kiedy rozmawiał z magiem w czerwonej szacie, zapadła noc. Bolały go nogi, był zmęczony i czuł ciężar wieku. Przez chwi­lę zastanawiał się, czy nie znaleźć noclegu i nie odłożyć wszyst­kiego do rana.

Jednak rozświetlone pochodniami ulice wyglądały zachęca­jąco. Lśniły witryny sklepów. Postanowił więc załatwić sprawę jeszcze teraz, skoro zwlekał już tak długo. Znajdzie Lurenne z Tantasharu nie w nadziei, że zdoła usunąć zaklęcie z miecza, ale raczej dlatego, że potrafi mu znaleźć potężniejszego maga, który będzie do tego zdolny. Tagger twierdził, że tacy magowie istnieją. Niewiele mógł ofiarować w zamian, to prawda, ale tym problemem zajmie się we właściwym czasie. Znajdzie jakiś sposób.

Tagger spoglądał przez chwilę na odchodzącego starca z mie­czem, potem wrócił do salonu i odkrył, że Yarrin wśliznął się niezauważony tylnym wejściem.

- Kto to był? - zapytał starszy mężczyzna.

- Och, stary weteran z magicznym mieczem i rzuconą na nie­go klątwą. Nic, z czym chciałbym mieć do czynienia. Mówił, że to zaklęcie ósmego rzędu. Yarrin pokręcił głową.

- Ci idioci podczas wojny nie wiedzieli, co robią. Ciskali do­okoła takimi zaklęciami... Zadziwiające, że przeżyliśmy, nie mówiąc o zwycięstwie.

Tagger, którego nie było jeszcze na świecie, gdy wojna się skończyła, wzruszył tylko ramionami.

- Skoro tak twierdzisz - mruknął i sięgnął do słoja z cukier­kami.

rozdział 27


Valder z trudem odszukał pracownie Lurenny. Czytanie w migotliwym świetle pochodni było zbyt trudne dla je­go słabych oczu, a w dodatku szyld okazał się dyskret­ny i niewielki - zwykła płyta z napisem “Lurenna z Tantasharu: Odpowiedzi na twoje pytania”.

Na szczęście, w oknach za grubymi ciemnoczerwonymi za­słonami wciąż paliło się światło. Niebieskie drzwi były jednak zamknięte. Zastukał mocno.

Minęła dłuższa chwila, nim ktoś odsunął skobel i otworzył. Szczupła kobieta w lawendowej sukni - Valder jeszcze nigdy nie widział całej sukni w takim kolorze - wyjrzała zza progu.

- Zamknęłam już na noc - powiedziała.

- Proszę o wybaczenie, że przeszkadzam, ale przeszedłem dzi­siaj z dziesięć mil, żeby znaleźć odpowiedzi na swoje pytania.

- Więc musi pan być Valderem Oberżystą, który przyszedł zapytać o Wirikidora. - Zawahała się na chwilę. - Proszę wejść, ale ostrzegam, że nie potrafię panu pomóc.

- Nie powiedziałem jeszcze, czego chcę.

- To prawda, ale wiem, że cokolwiek to będzie, i chociaż od­powiem na pańskie pytania, odpowiedzi nie będą takie, jakich pan szuka.

- Skąd może to pani wiedzieć? - zapytał, zanim zdołał się powstrzymać. Nie był magiem, ale dokładnie wiedział, co mu odpowie.

- To moja praca wiedzieć takie rzeczy. Inaczej, po co by pan przychodził? Mogę odpowiedzieć na własne pytania tak samo dobrze jak na cudze, a lubię wiedzieć, kim będą moi klienci i czy wyjdą zadowoleni. Chociaż zapomniałam spytać, kiedy pan przyjdzie i oczekiwałam pana dopiero rano. Proszę wejść i usiąść.

Valder podążył za nią do niewielkiego pokoju, na którego ścianach wisiały zasłony z czerwonego aksamitu. Usiadł na wyściełanym aksamitem fotelu przy niskim stoliku, a Lurenna zajęła miejsce naprzeciwko i sięgnęła po aksamitną sakiewkę.

- Ceny są stałe. Za sztukę złota odpowiem na trzy pytania i gwarantuje, że odpowiedzi będą poprawne i pełne. Za sztukę srebra mogę odpowiedzieć na jedno pytanie, bez żadnych gwa­rancji oprócz tej, że to, co powiem, będzie prawdą.

Valder zawahał się. Nie oczekiwał tak wysokiej ceny. A jed­nak potrzebne mu były te odpowiedzi. Wyłowił jedną ze swych z trudem uzbieranych sztuk złota i rzucił na stolik.

- Dobrze. A teraz, jakie ma pan pytania?

- Czy są jakieś ograniczenia? Czy odpowiedź musi brzmieć: “tak” albo “nie”?

- Nie, oczywiście, że nie. Za to nie ośmieliłabym się żądać złota! Jednak proszę uważać, o co pan pyta, a o co nie. Prawdo­podobnie odpowiem tylko na to, co pan powie, a nie na to, co pan zamierzał powiedzieć.

Umowa wydawała się uczciwa. Pomyślał przez dłuższą chwilę, układając w głowie pytanie.

- Kto - rzekł w końcu - z żyjących dzisiaj zdolny jest usunąć zaklęcie z miecza Wirikidora, który noszę?

- A drugie pytanie?

- Będzie zależało od odpowiedzi na pierwsze. Kobieta nie była zadowolona.

- To dla mnie trudne, ale otrzyma pan odpowiedź. Proszę za­czekać.

Wstała i zniknęła za jedną z aksamitnych kotar.

Valder czekał, coraz mocniej odczuwając ból w zmęczonych stopach i ogólne wyczerpanie. Wreszcie po czasie, który wyda­wał się straszliwie długi, Lurenna wróciła.

- Mam tu listę osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu imion - oświadczyła. - Chce pan je wszystkie?

- Oczywiście - ucieszył się Valder.

- Czy ułożył pan już drugie pytanie?

- Nie, nie spodziewałem się tak długiej listy.

- Jeśli mogę coś zasugerować, to może: jakie będą konsek­wencje usunięcia tego czaru?

- Myślałem raczej o tym, gdzie mogę znaleźć jednego z tych dziewięćdziesięciu magów, który zechce podjąć się tego zadania. Ale zostały mi jeszcze dwa pytania, więc dobrze. Jakie będą tego konsekwencje?

- Już o to spytałam, przewidując pytanie i aby zaspokoić własną ciekawość. Zginie pan, a ze wszystkich wymienionych magów tylko jeden, pustelnik mieszkający na Lodowych Równinach za dawnym Północnym Imperium, ma jakakolwiek szansę by zapewnić panu przetrwanie. Liczba niewinnych ofiar, które zginą w okolicy, może sięgnąć nawet trzydziestu trzech.

Valder był oszołomiony.

- Mówiłam panu, że nie będzie pan zadowolony z odpowiedzi. Kiedy pierwsza wydała się tak obiecująca, nie mogłam się powstrzymać i zadałam kilka własnych pytań. - Kobieta niemal dumna z siebie.

- Ten pustelnik na północy... Co z nim?

- Czy to pańskie trzecie pytanie?

- Nie! Nie, to nie ono. Proszę zaczekać.

- Pustelnik najwyraźniej zna pana z dawnych czasów i prawdopodobnie odmówi wszelkiej pomocy w czymkolwiek, więcej, ponieważ jego zaskakująco potężna aura magiczna reagowała z moimi zaklęciami, nie mogłam określić zakresu szkód dla niego i dla pana, gdyby usiłował usunąć zaklęcie z miecza. Daję panu tę odpowiedź za darmo. Zostało jedno pytanie.

Valder siedział przez chwilę nieruchomo, a potem zadał pytanie, które - teraz to zrozumiał - powinno być pierwszym. Miał jeszcze złoto; gdy będzie trzeba, może zadać następne.

- Moje pytanie brzmi: czy istnieje sposób, aby uwolnić się z zaklęcia wiążącego mnie z mieczem Wirikidorem?

Lurenna uśmiechnęła się.

- To o wiele lepsze pytanie, lecz odpowiedź może zająć trochę czasu. Nie woli pan wrócić tu rano?

- Poczekam - odparł Valder.

- Proszę bardzo. - Wstała i znowu zniknęła za kotarą.

Tym razem oczekiwanie wydawało się jeszcze dłuższe niż poprzednio i rzeczywiście trwało dłużej. Valder nie mógł usie­dzieć. W końcu wstał i podszedł do drzwi. Przekonał się, że na zewnątrz ulica jest ciemna i pusta, pochodnie zgaszono lub wy­paliły się same, a w pracowniach zamknięto okiennice i zgaszo­no lampy. Ludzie wrócili do domów. Dym miasta przesłaniał niebo, więc Valder nie mógł po gwiazdach rozpoznać pory, lecz oceniał, że jest północ lub później. Pamiętał, że przybył do Lurenny wkrótce po zmroku. Zaklęcia, jakich używała, wyraźnie wymagały czasu.

Na pustej ulicy nie było na co patrzeć, wrócił więc na fotel i czekał.

Zasnął, nim wróciła Lurenna. Drgnął, obudził się i zobaczył, że kobieta patrzy na niego, trzymając w ręce kartę pergaminu.

- I co? - zapytał.

- Obawiam się, że jest niedobrze. - Podała mu pergamin. - Musiałam zadać drugie pytanie, za które nie będzie pan płacił. Odpowiedź na pańskie pytanie była bardzo krótka i bardzo pro­sta: tylko śmierć uwolni pana od Wirikidora. Nigdzie tam, gdzie działa magia, nie istnieje inna możliwość. A magia, oczywiście, działa wszędzie. Zatem moje drugie pytanie brzmiało: jak mo­że pan umrzeć? Obiecałam przecież pełną odpowiedź i za to mi pan zapłacił. Są tylko dwa sposoby, żeby mógł pan zginąć. Zdziwiłam się, muszę przyznać, ponieważ większość ludzi mo­że zginąć niemal w dowolny sposób. Pana jednak może zabić tylko Wirikidor trzymany w innej dłoni albo zaklęcie magiczne tak potężne, że przełamie czar, a zatem zabije pana, zniszczy miecz i prawdopodobnie też rzucającego je, podczas wybuchowego uwolnienia magicznych mocy uwięzionych w broni. Mag, który rzucał to zaklęcie, świadomie czy nie, bardzo skutecznie je zabezpieczył.

Valder przyglądał się jej przez chwilę.

- Jest pani pewna?

- Absolutnie. Przysięgnę na cokolwiek pan zechce.

- Powiedziała pani, że mogę zginąć tylko z czyjejś ręki. Nie mogę sam się zabić?

- Nie. Ktoś inny musi dobyć i użyć miecza. W dodatku ma to być mężczyzna.

- Ale nikt inny nie może wydobyć miecza z pochwy!

- Nie, dopóki nie zabije pan jeszcze dziewiętnastu ludzi.

- Dziewiętnastu? Dokładnie?

- Może osiemnastu, może dwudziestu, ale najpewniej dzie­więtnastu.

- Darrend nie był tak dokładny.

- Darrend badał ten miecz dawno temu i nie używał metod, które ja znam. W dodatku zaklęcie było świeże i bardziej chao­tyczne.

- Mam sześćdziesiąt sześć lat... Jak mam zabić dziewiętnastu ludzi?

- Po jednym. - Lurenna wzruszyła ramionami.

- Nie ma innego wyjścia?

- Żadnego, jakie zna magia.

- Do licha z magią - mruknął Valder, po czym odwrócił się i ruszył do drzwi.

W gniewie zapomniał jak jest późno. Popatrzył zirytowany na puste ulice, a potem ruszył w stronę Zachodniej Bramy, roz­glądając się za gospodą. Wiedział, że prawdopodobnie miałby bliżej do jakiejś oberży przy innej bramie miejskiej, ale wolał nie szukać na ślepo w ciemnościach.

Podczas marszu gniew powoli go opuszczał. Valder uspokoił się i zaczął szukać możliwych rozwiązań.

Oczywiście mógł zostawić tę sprawę i powoli zapadać w sta­rość i zniedołężnienie, które będą trwały tak długo, jak długo magia pozostanie skuteczna. Krótko mówiąc: przez wieczność.

Może powinien poszukać jednego z tych dziewięćdziesięciu potężnych magów, zdolnych przełamać zaklęcie, i przekonać go, żeby spróbował. W ten sposób skaże siebie, niewinnego ma­ga i prawdopodobnie innych na nieprzyjemną śmierć. Oczywi­ście przy założeniu, że jeden z tych dziewięćdziesięciu magów będzie tak głupi, że dokona próby, co wydaje się mało realne - zwłaszcza że sami znają się na jasnowidzeniu i zobaczą niebezpieczeństwo. Szansa, że ktoś z tej grupy będzie samobójcą, by­ła zbyt nikła, aby w ogóle ją rozważać.

Śmierć od klingi Wirikidora pozostała zatem jedynym wyj­ściem, choć trzeba przyznać, że mało pociągającym. Według słów Lurenny nie może sam się zabić; musi zużyć zaklęcie do końca, a potem czekać, aż ktoś go zamorduje. Zdecydował się wypróbować te teorię... Lecz nie natychmiast. Nie był jeszcze gotów na śmierć. Poza tym, jeśli wyciągnie miecz, i jeśli mago­wie się nie mylili, ktoś inny będzie musiał zginąć, a nie miał żadnych dobrych kandydatów.

Jeśli magowie mieli racje, a wierzył, że tak, będzie musiał za­bić jeszcze dziewiętnastu ludzi. W czasie pokoju nie jest to łatwe.

Mógłby oczywiście zrobić to, o co tak często go proszono: przyłączyć się do jednej z walczących armii w Małych Króle­stwach. Ale wojny mogą też kaleczyć i ranić, nie tylko zabijać. Poza tym był już stary i miał marny wzrok; jaka armia go ze­chce, z magicznym mieczem czy bez? Zresztą nie chciał zabijać ludzi tylko dlatego, że walczyli na wojnie; wolałby stanąć po stronie, która zasługiwała na jego pomoc. Anie miał pojęcia jak wybrać tę moralnie słuszną stronę w drobnych potyczkach gra­nicznych, gdzie prawda o źródłach konfliktu jest właściwie niemożliwa do wykrycia.

Musi być, przekonywał sam siebie, jakiś sposób wyszukania ludzi, którzy zasługują na śmierć, i zabicia ich.

To była oczywiście praca dla kata - zabijanie skazanych przestępców. Już kiedyś zabił Wirikidorem więźnia i chociaż uznał to za obrzydliwe, nic lepszego nie przychodziło mu do głowy. Postanowił więc, że rankiem pójdzie do pałacu i popro­si o przyjęcie go do pracy jako kata.

Powziął to postanowienie mniej więcej w Starej Dzielnicy Kupieckiej, ale chwilowo zajmowało go raczej szukanie otwar­tej jeszcze o tej porze gospody. Znalazł taką wreszcie, dość brudną i odpychającą, kilka przecznic od Zachodniej Bramy. Szyld miała całkiem wyblakły, lecz mniej więcej w kształcie mewy. Zanim ją jednak znalazł, tak przyzwyczaił się do myśli o pracy kata, że zastanawiał się nawet nad takimi drobiazgami, jak to, ile płacą na tym stanowisku i jakie stawiają wymagania.


rozdział 28


Obudził się następnego ranka cały zesztywniały. Czuł się brudny, jak zwykle po nocy spędzonej w łóżku, z które­go korzystało też liczne robactwo. Na przemian drapał się i wciągał ubranie, myśląc przy tym o wydarzeniach ubiegłej nocy.

Był zmęczony, chyba za bardzo, aby pojąć, jak mocno go to wszystko wyczerpało. A jednak wspominając, co powiedział i zrobił, nie znalazł niczego, co załatwiłby inaczej, gdyby był bardziej przytomny. Być może lepiej wykorzystałby pytania do Lurenny; zastanawiał się też, czy mógłby się trochę potargować o cenę. Ale co się stało, to się stało; uzyskał potrzebne odpowie­dzi. Wprawdzie teraz, kiedy się wyspał i został pogryziony przez pluskwy, jego pogląd na świat nieco się zmienił, a praw­dopodobnie zmieni się znowu, kiedy coś zje, lecz nie wątpił w prawdomówność kobiety. W końcu polecił ją Tagger, które­mu Valder ufał, ponieważ nie twierdził, że potrafi dokonać wię­cej, niż mógł. Nawiasem mówiąc, gdyby Lurenna potrafiła mniej, niż twierdziła, z pewnością udzieliłaby mu bardziej za­chęcającej odpowiedzi i nie rozciągnęłaby jego trzech pytań do pięciu, na które w rzeczywistości odpowiedziała.

To znaczy, że z jego sytuacji nie ma łatwego wyjścia. Będzie musiał zabić dziewiętnastu ludzi, a wtedy dopiero on sam może być zamordowany. Jedyny sposób, w jaki może tego dokonać, nie mordując niewinnych, i bez specjalnego wysiłku, to zostać katem.

Jednak w chłodnym blasku poranka, kiedy spróbował wciągnąć buty na obrzmiałe stopy, zdobycie funkcji kata nie wydawało się takie proste. Jak zostać katem? Do kogo się zwrócić? Może po prostu iść do Pałacu i zapytać? A może to funkcja wojskowa? Wtedy powinien zapytać w strażnicy.

Strażnica z pewnością stała bliżej niż Pałac. Kiedy Valder ubrał się i spakował swój dobytek, zszedł na dół, zamierzając ruszać prosto do bramy. Jednak zapach smażonego boczku przypomniał mu, że od przybycia do miasta nic nie jadł, nie li­cząc czerstwego chleba i sera na kolację. Miał pewne wątpliwo­ści co do posiłków w tej oberży, ale postanowił zaryzykować.

Jak się okazało, jedzenie wcale nie było złe, a kilku klientów “Mewy”, obudzonych już o tej porze, okazało się całkiem miłym towarzystwem. Ambitni wstali wcześnie i już wyszli, a leniwi wciąż spali. Valder chciał spytać jednego z bardziej gadatliwych współbiesiadników o miejskich katów, ale okazja jakoś się nie nadarzyła. Ścinanie głów przestępcom nie jest tematem, który pojawia się naturalnie podczas swobodnej rozmowy przy stole. Zanim zdążył go poruszyć, posiłek dobiegł końca, a goście ode­szli w swoich sprawach, robiąc miejsce śpiochom. Zauważył oberżystę - potężnego, ponurego mężczyznę, który stał za nim z tasakiem w ręku. Valder uznał to za sugestię, że jego miejsce też jest potrzebne. Nie zdawał sobie sprawy, że w gospodzie tak wielu gości. Oberżysta mógł jednak udzielić mu informacji, a ta­sak w jego ręku pozwolił podjąć temat w sposób naturalny.

- Nie musicie tego używać, już wychodzę - powiedział żar­tobliwym tonem. - Nie warto ścinać mi głowy.

Oberżysta tylko patrzył ponuro. Valder wstał.

- A jeśli mowa o ścinaniu głów... Szukam pracy jako kat. Szkoliłem się w tym fachu. Z kim mogę pogadać o takiej posa­dzie?

Co prawda uzyskał tylko podstawowe, wojskowe przeszkole­nie w walce i pospieszne nauki jako zwiadowca, ale nie uważał, że ma się ograniczać wyłącznie do prawdy.

Wzrok oberżysty nie wyrażał już niechęci, lecz zdziwienie i czujność.

- Kat? - zapytał, jakby nie rozumiejąc.

- Egzekutor.

Przez długą chwilę właściciel “Pod Mewą” patrzył z niedo­wierzaniem na właściciela “Złodziejskiej Czaszki”.

- Egzekutor?

- Tak. Z kim powinienem rozmawiać?

- Chyba z Lordem Egzekutorem - odparł oberżysta, wciąż zdumiony.

- A gdzie go znajdę? Mieszczuch wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Chyba w Pałacu. - Odwrócił się, tracąc zainte­resowanie.

Valder przyglądał mu się. Zastanawiał się, jak taki człowiek mógł zostać oberżystą, kiedy natura wyraźnie stworzyła go opryszkiem. Wzruszył jednak ramionami i odszedł. Gdy jego buty uderzyły o twardą ziemię ulicy, z żalem obejrzał się w stro­nę bramy, lecz ruszył do Pałacu.

Pół godziny później stał na placu pałacowym, jedynym bru­kowanym chodniku, jaki spotkał dotąd w Ethsharze Korzen­nym, i patrzył na dom Azrada Wielkiego.

Pałac był ogromny. Ze swego miejsca Valder nie mógł objąć wzrokiem całej fasady, szerokiej na kilkaset stóp i wysokiej na dwa piętra. Lśniła bielą - wyglądała jak marmurowa, zdobiona szaroróżowymi kamiennymi rzeźbami. Pałac stał po drugiej stronie niewielkiego kanału, a szeroki most łączył go z placem. Oba końce mostu blokowały wielkie, żelazne bramy, a każdej pilnował tuzin strażników.

Bramy były zamknięte.

To zaskoczyło Valdera. Z pewnością musi być jakiś sposób, że­by ludzie wchodzili i wychodzili w codziennych sprawach, bez konieczności otwierania tych ogromnych wrót. Jednak niczego takiego nie dostrzegł. Kanał zakręcał po obu stronach Pałacu, otaczając go pewnie w całości. Most stanowił jedyne widoczne wejście.

Wzruszył ramionami i uznał, że najlepszym rozwiązaniem bę­dzie, gdy zwyczajnie podejdzie do bramy. Podszedł więc i cze­kał, aż zauważą go strażnicy.

Ponieważ nie zwracali na niego uwagi, kiedy dotarł na odległość ramienia do stalowych prętów, zmienił swój plan i odchrząknął.

- Przepraszam bardzo - powiedział. - Mam sprawę do Lor­da Egzekutora.

Najbliższy ze strażników spojrzał na niego wyniośle.

- Jaka to sprawa?

Valder uznał, że nie powinien zdradzać prawdy.

- Osobista. To sprawy rodzinne, które mogę omówić tylko z nim samym.

Strażnik zirytował się nieco.

- Thurin! - krzyknął do jednego z kolegów. - Mamy na liście kogoś do Egzekutora?

Mężczyzna, do którego się zwracał, stał przy kamiennej ko­lumnie podtrzymującej wrota.

- Nikogo nie pamiętam - odparł. - Sprawdzę. - Odwrócił się, zdjął z haka na kolumnie tabliczkę, przyjrzał się jej i oznaj­mił: - Nie, nikogo nie widzę.

Nim zdążyli zareagować, Valder powiedział:

- Nie mógł wiedzieć, że przyjeżdżam. Sarai wysłała wiado­mość, ale ta mogła jeszcze nie dotrzeć. To naprawdę ważne.

Strażnik, który odezwał się pierwszy, westchnął tylko.

- Przyjacielu - rzekł. - Nie wiem, czy mówisz prawdę, czy nie, i nie moją sprawą jest zgadywać. Puścimy cię, ale ostrzegam, że wkraczanie do Pałacu pod fałszywym pretekstem zostało uznane za zbrodnię. Karę wyznaczają wspólnie wszyscy, których spot­kasz wewnątrz. Bardzo popularna jest chłosta albo śmierć. Jeśli nie spotkasz nikogo, uznają, że jesteś złodziejem, a karą za okra­danie władcy jest powolna śmierć na torturach. Ten miecz też nie zrobi dobrego wrażenia; jeśli chcesz, możemy go przechować. A teraz, czy nadal chcesz się spotkać z Lordem Egzekutorem?

Valder zawahał się tylko na chwilę.

- Zaryzykuję. Naprawdę muszę się z nim zobaczyć. I zatrzy­mam miecz.

- To twoje życie, przyjacielu. Thurin, wpuść go, dobrze? Thurin skinął na Valdera, a gdy oberżysta się zbliżył, strażnik przyklęknął i pociągnął za pierścień umieszczony przy kamien­nej kolumnie. Jeden z kamieni bruku odsunął się z głuchym zgrzytem, odsłaniając schody prowadzące pod wielki, kamien­ny filar. Próbując ukryć zdumienie, Valder zszedł i znalazł się w korytarzu, który wyraźnie prowadził nie po moście, ale przez niego. Nigdy w życiu nie spotkał się z czymś takim. Właściwie nigdy by się nie domyślił, że most jest dość wysoki, by zmieścić takie przejście. Zastanowił się, czy nie użyto tu magii.

Klapa w bruku zamknęła się tuż za nim i wtedy zauważył, żel światło dochodzi gdzieś z przodu. Ruszył więc i odkrył, że most rzeczywiście nie jest aż tak wysoki. Przejście biegło poniżej, a jego centralna część składała się z żelaznej podłogi wiszącej na żelaznych prętach. Wyglądało to dość niepewnie, ale otwierało przyjemny widok na kanał w dole.

Na drugim końcu mostu kamienne schody poprowadziły gol w Gorę, obok następnego kamiennego filara. Stanął twarzą w twarz z kolejnym strażnikiem.

- Dokąd? - zapytał żołnierz.

- Chcę się spotkać z Lordem Egzekutorem.

- Znasz drogę? - Nie.

- Drzwi na lewo, schodami w górę, potem w lewo, czwarte drzwi po prawej stronie. Zapamiętałeś?

- Chyba tak.

- Więc idź.

Strażnik machnął ręką i Valder pomaszerował przez dziedziniec. W centralnej części fasady Pałacu umieszczono trzy wysokiej wejścia. Valder, zgodnie ze wskazówkami strażnika, przeszedł przez drzwi po lewej stronie. Znalazł się w szerokim marmurowym korytarzu, przed rzeźbionymi kamiennymi schodami. Niej widział nikogo, ale słyszał odległe kroki. Zgodnie z poleceniem wszedł na górę, przy pierwszej okazji skręcił w lewo w kolejny! korytarz, nie tak szeroki i elegancki jak pierwszy, ale pełen drzwi rozmieszczonych w sporych odstępach od siebie. W głębi widział jakieś postacie. Znalazł czwarte drzwi i zastukał.

Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, tyle że ludzie na końcu korytarza zniknęli. Zapukał znowu.

Drzwi otworzyły się i wyjrzał jakiś młody człowiek o niezdrowej cerze.

- Dzień dobry - powiedział Valder. - Chciałbym zgłosić siej do pracy jako egzekutor.

Wyraz twarzy młodego człowieka zmienił się z uprzejmego zdziwienia w irytację. -Co?

- Jestem doświadczonym katem. Szukam pracy.

- Chwileczkę. - Cofnął się i zamknął za sobą drzwi, chociaż nie zasunął skobla. Po chwili wrócił znowu, ściskając coś w le­wej ręce. - Mówi pan poważnie?

- Tak, całkiem poważnie.

- Powiedział pan: kat?

- Tak.

- Spoza miasta, jak widzę.

- Tak.

- Pozwól więc, kacie, że wyjaśnię ci kilka spraw, o których chyba nie wiesz, choć mogłoby ci o nich powiedzieć każde dziecko na ulicy. Po pierwsze, Lord Egzekutor jest jedynym ofi­cjalnym egzekutorem w mieście i nie interesuje go zatrudnianie innych. Gdyby nawet, to zatrudniłby raczej swoich przyjaciół lub rodzinę, a nie obcych, którzy przychodzą nie wiadomo skąd. Zrozumiałeś?

- Ale...

- Ale co?

- Przecież to największe miasto na świecie! Jak może mu wy­starczyć tylko jeden egzekutor?

- To prowadzi nas do drugiej sprawy. Stanowisko Lorda Eg­zekutora nie wymaga ciężkiej pracy, w końcu żaden arystokrata nie lubi się przemęczać. To prawda, że Lord Egzekutor może wynająć asystentów, jak to robił przed nim jego ojciec, jednak nie ma takiej potrzeby, gdyż rzadko kiedy wymagana jest oficjal­na egzekucja. Zwykle schwytani złodzieje i mordercy załatwia­ni są szybko i sprawnie przez komitety samoobrony sąsiedzkiej. Nie trafiają do nas. Dostajemy tylko zdrajców i awanturników, którym udało się obrazić samego władcę, czasem też jakiegoś żołnierza, który popełnił coś tak ohydnego, że koledzy nie chcą brać kary w swoje ręce, a czego nie da się załatwić, zwyczajnie wyrzucając go ze straży i z miasta. Wypada wiec jedna egzekucja na dwa tygodnie i minie wiele czasu, zanim obecny Lord Egze­kutor będzie zbyt słaby, żeby sobie z tym poradzić. Co z kolei prowadzi do trzeciej sprawy. Nie wyglądasz na egzekutora. Masz pewnie z sześćdziesiąt lat, prawda?

- Sześćdziesiąt sześć.

- Czy twój poprzedni pracodawca cię zwolnił? Cóż, w każdym razie Pałac nie jest wiejską kaplicą, gdzie mogą się zbiera starcy.

- Nie o tym myślałem. Mogę zagwarantować, że bez żadnych kłopotów wykonam swoją pracę.

- No tak, ale pozostaje jeszcze sprawa czwarta i od lat w żadnym przypadku nie potrzebujemy tu kata. Nawet gdyby Lord Egzekutor był zbyt stary, słaby, chory czy leniwy, by wykonywać swoje zadania, nawet gdybyśmy mieli setkę skazańców dziennie, nawet gdybyś był czterdzieści lat młodszy, wciąż nie byłby potrzebny nam taki kat. Ostatni raz ścinaliśmy w tym mieście głowę ponad trzydzieści lat temu, kiedy urząd piastował pierwszy Lord Egzekutor, a jego syn był za młody, żeby nosić spodnie. Lord Azrad już dawno zdecydował, że ścinanie jest zbyt niechlujne i przypomina Wielką Wojnę. Przestępców wieszamy. Myślałem, że zwyczaj ten wszedł w modę już niemal wszędzie. Odkąd pamiętam, topór naszego kata wisi spokojnie na ścianie w tym gabinecie. Przekonałem cię, że nie mamy dla ciebie miejsca? Odejdź natychmiast, a nie każę cię aresztować.

Załamany Valder cofnął się o krok.

- Jedno pytanie, albo dwa, jeśli wolno.

- Jakie?

- Kim jesteś, panie, i co trzymasz w ręku. Skąd mam wiedzieć, że to, co mówisz, jest prawdą? Przyznaję, że w to nie wątpię, ale po prostu jestem ciekawy.

- Jestem Adagan Młodszy, sekretarz Lorda Egzekutora, a przy okazji jego kuzyn. Trzymam czar ochronny; w końcu mógłbyś okazać się szaleńcem, a jesteś przecież uzbrojony. A skąd masz wiedzieć, czy mówię prawdę? Spytaj kogokolwiek, wszyscy o tym wiedzą.

- Czy nie znasz panie jakiegoś miejsca, w którym potrzebują kata? Ten miecz, który noszę, jest przeklęty. Mogę usunąć klątwę, zabijając nim jeszcze dziewiętnastu ludzi.

- Może rzeczywiście jesteś szaleńcem...

- Nie, naprawdę jest przeklęty, to stało się podczas wojny.

- Cóż, to możliwe. Wiele dziwnych rzeczy działo się podczas wojny. W każdym razie nie mogę ci pomóc. Nie słyszałem, że­by gdziekolwiek ścinano jeszcze skazańców, nie mówiąc już o tym, że mieczem, a nie toporem.

Valder niechętnie musiał przyznać, że przegrał.

- Dziękuję więc panu za uprzejmość. - Skłonił się lekko i od­wrócił.

- Poczekaj, starcze. Potrzebujesz przepustki, żeby wypuścili cię strażnicy na moście. Weź to.

Podał mu niewielki czerwono-złoty krążek. Valder przyjął go, zauważając niechętnie, że mężczyzna wciąż ściska w dru­giej ręce ochronny czar.

- Raz jeszcze dziękuję. - Skłonił się i odszedł korytarzem. Nie obejrzał się, słysząc za plecami szczęknięcie zamykanych drzwi.

Strażnik przy bramie wewnętrznej zażądał małego krążka, zanim wpuścił go do tunelu pod mostem. W zamian dał mu skrawek papieru, który z kolei odebrał strażnik przy zewnętrznej bramie, gdy Valder zastukał w chodnik i został wypuszczo­ny na plac. Wydało mu się dziwne, że trudniej jest wyjść z Pa­łacu, niż się tam dostać, chociaż dostrzegał logikę tego systemu. W końcu ktoś idący w ważnej sprawie mógł nie dostać przepust­ki, jednak każdy, kto wychodził bez dowodu, że miał taką spra­wę, mógł być uznany za oszusta lub coś gorszego. Mimo to wy­dało mu się to dziwne.

Myśli o takich drobiazgach zajmowały go przez całą drogę z Pałacu przez plac targowy. Dopiero kiedy siedział już w spo­kojnej tawernie i sączył zimne piwo, wrócił myślami do swego problemu.

Jedna z dobrych stron tej sytuacji przyszła mu do głowy już po czasie. Jeśli sam nie może się zabić i musi czekać, aż ktoś go zamorduje, to może żyć jeszcze długo po zabiciu tych dziewięt­nastu ludzi. Nie miał zamiaru sam wystawiać się na cios, co znaczyło, że zabójca może nie zdążyć go zabić, zanim Valder nieodwołalnie popadnie w demencję, ślepotę czy jakieś inne ka­lectwo. Wtedy, pomyślał, i tak będzie wolał umrzeć. Będzie wtedy ofiarą dostatecznie bogatą, by szybko skusić jakiegoś rzezimieszka, kiedy okaże się, że jest bezradny. Prawdopodob­nie wiec nie będzie musiał czekać zbyt długo. Może nawet zo­stawić instrukcje dla Tandellina, że ma zostać zabity, kiedy straci siły tak bardzo, i bez nadziei na ich odzyskanie, że życie przyja­ciela uczyni nie do zniesienia.

Był to ciekawy pomysł i bardzo mu się spodobał. Samobój­stwo nigdy go jakoś nie pociągało, ani też myśl, że jakiś drań załatwi go i przywłaszczy sobie Wirikidora. Gdyby pozwolił Tandellinowi albo jakiemuś innemu przyzwoitemu człowieko­wi położyć kres swojemu nieszczęściu, nie byłoby to takie złe.

Wciąż jednak pozostawała konieczność zabicia dziewiętnastu ludzi. Może uda mu się znaleźć pracę kata, ale to oznaczało podróże, kosztowne podróże w poszukiwaniu pracy. Nie był pe­wien, czy ma dość sił na takie wyprawy. Wiek ciążył mu moc­no, choć może nie aż tak, jak większości ludzi w jego latach. Byłoby mu wygodniej znaleźć te ofiary tutaj, w Ethsharze.

Ta myśl uderzyła go nagle. Nie mógł legalnie usuwać prze­stępców, lecz jeśli Adagan mówił prawdę, istniały sąsiedzkie komitety samoobrony, które nie zawsze przejmowały się pra­wem. Może przyłączyć się do takiej grupy lub wyszukiwać przestępców na własną rękę, a wtedy ich śmierć zostanie przy­pisana tym obrońcom. To był obiecujący pomysł.

Kiedy oberżysta podszedł, aby napełnić mu kufel, Valder za­pytał:

- A co właściwie robicie tu ze złodziejami? Jeden z nich o mało co nie ukradł mi rano sakiewki.

- Zależy kto ich złapie - odparł oberżysta, potężny mężczy­zna średniego wzrostu, ze szczeciniastą czarną brodą i lśniącą łysą czaszką. - Jeśli jakimś cudem będzie to straż miejska, to się ich wiesza, zakładając, że nie potrafią się wykupić. Ale zwykle są to po prostu sąsiedzi, a oni wbijają w takiego trochę uczciwo­ści, nawet jeśli oznacza to parę zgruchotanych kości lub pęknię­tą czaszkę.

- Sąsiedzi, mówicie?

- Zgadza się. Posiadacze nieruchomości mają prawo bronić swojej własności. Tak mawiał stary Azrad.

- Tylko posiadacze?

- Tak. Nie możemy pozwolić, żeby każdy tutaj gonił przestęp­ców, inaczej przy jakiejkolwiek kłótni wybuchałyby zamieszki.

- Czyli gdyby mnie ktoś okradł... Widzę, że ma pan tu po­rządną gospodę, ale przypuśćmy, że jakiś biedny zrozpaczony dureń wpadłby tu z ulicy i ukradł moją sakiewkę, to co powi­nienem zrobić? Zawołać was?

- Zgadza się. Dalibyśmy mu lekcję, w zależności od tego, co ukradł, komu i czy kiedyś już go złapaliśmy. Jeśliby przeżył, na tym sprawa by się skończyła. Naturalnie, zakładając, że oddał­by pieniądze.

- A gdybym sam go złapał?

- No, wtedy to pańska sprawa, prawda? Byle nie robiłby pan tego tutaj.

Valder kiwnął głową.

- To rozsądne.

Oczywiście, to było rozsądne. Jeśli uda mu się sprawić, że ktoś go okradnie lub zaatakuje, będzie miał prawo się bronić. Był starym człowiekiem z ciężką sakiewką, a w każdym razie dostatecznie ciężką. Jeśli zacznie ją nosić na wierzchu, zamiast ukrywać pod kiltem, i jeśli schowa jakoś Wirikidora, ale tak, by stale był pod ręką, rzeczywiście stanie się kuszącą przynętą. Nie będzie to przyjemne i może zarobić kilka ran, ale ta metoda wy­dawała się najszybszym i najlepszym rozwiązaniem jego pro­blemu.

Podziękował oberżyście, duszkiem dopił piwo, zapłacił ra­chunek i wyszedł. Skierował się ku Zachodniej Bramie, zamie­rzając pospacerować trochę ulicą Wałową.


rozdział 29


Odkąd Valder spędził tu noc czterdzieści lat temu, ulica Wałowa zmieniła się w szczegółach, ale nie w tym co najistotniejsze. Prawo nadał zakazywało stałych kon­strukcji wzniesionych miedzy ulicą a murami miasta, co zna­czyło, że Stustopowe Pole wciąż tam było i pozostawało ostat­nim ratunkiem dla bezdomnych. Kiedy Valder znalazł się tu po raz pierwszy, bezdomnymi byli zagubieni weterani, wyrwani nagle z jedynego życia, jakie znali od dzieciństwa. Jednak więk­szość z nich pozostawała uczciwymi ludźmi, którzy po prostu jeszcze nie znaleźli swego miejsca. Teraz wszyscy oni odeszli, wybudowali sobie domy lub umarli. Pozostały tylko ludzkie śmieci miasta i Hegemonii: żebracy, kalecy, wyrzutki i wariaci. Namioty i koce weteranów ustąpiły miejsca szopom i szałasom; żołnierze byli niemal bez wyjątku młodymi mężczyznami, obec­ni mieszkańcy Stustopowego Pola byli obu płci, dowolnego niemal wzrostu, tuszy i wieku.

Wśród tych wyrzutków ukrywali się, jak słyszał Valder, naj­gorsi przestępcy miasta. Straż niechętnie wkraczała na Stusto­powe Pole, a nie było tu straży sąsiedzkiej, gdyż teren należał do miasta. Służył więc jako ostatnia kryjówka dla bandytów i rzezimieszków przepędzonych ze wszystkich dogodniejszych miejsc.

Valder wiedział o tym i miał zamiar przespacerować się wzdłuż Wałowej z sakiewką na widoku i Wirikidorem służącym za laskę. Był pewien, że to przyciągnie złodziei, a śmierć zło­dzieja z ulicy Wałowej zapewne nie będzie wielką stratą dla nikogo, jeżeli Valder zabije go w samoobronie. Czy zdoła sku­sić aż dziewiętnastu, nie miał na razie pojęcia, jednak spodzie­wał się, że zrobi dobry początek.

Szedł na południe od placu przy Bramie Zachodniej, mniej więcej godzinę po tym, jak słońce minęło zenit. Miał w brzuchu solidny posiłek i czuł się w miarę wypoczęty. Dzień był ciepły, ale nie gorący; mocny wiatr wiał od wschodu, szarpiąc ubranie i zapewniając, miły chłód. Pierwszego ataku spodziewał się w ciągu godziny.

Nie nastąpił; widok bezradnego starca nie przyciągał ludzi. Ci, którzy go zauważyli, patrzyli tylko i starali się go unikać.

Pomyślał, że może zachowuje się zbyt wyzywająco. Złodzie­je podejrzewają pewnie zasadzkę. Wsunął więc sakiewkę w fał­dy kiltu, jak gdyby nieporadnie starał sieją ukryć, i szedł dalej.

Kolejne kilka minut spaceru doprowadziło go do targu przy Nowej Bramie, w południowo-zachodnim krańcu miasta. Targ był wprawdzie mniejszy i mniej zatłoczony niż rynek przy Bra­mie Zachodniej, ale także otaczały go gospody i tawerny. Za­trzymał się więc, by coś wypić i odpocząć. Specjalnie wybrał taką tawernę, która wyglądała najgorzej - w nadziei że wybuch­nie pijacka bijatyka, która da mu okazję do walki. Obiecał so­bie, że nie wyciągnie broni jako pierwszy i nie sprowokuje wal­ki, ale jeśli już jakaś się trafi, chętnie się do niej przyłączy mimo swych sześćdziesięciu sześciu lat.

Bójki nie było; po godzinie czy dwóch poszedł dalej, od No­wej Bramy w stronę Południowej Dzielnicy Rzemieślniczej. Okolica sprawiała wrażenie spokojnej i szacownej mimo blis­kości Wałowej i Stustopowego Pola, choć okolice Zachodniej Bramy, Zachodniej Rzemieślniczej i Krzywego Muru były o wiele barwniejsze. Stustopowe Pole tutaj nie było tak gęsto zamieszkane, a szałasy i chaty rzadsze i solidniejsze.

Po kolejnej godzinie, nie zaczepiany przez nikogo, wciąż szedł przed siebie w stronę Bramy Południowej. Był wściekły. Uznał, że Wirikidor zanadto przypomina miecz, a nie laskę. Z te­go, co wiedział o rozkładzie miasta, ocenił, że zbliża się już do południowego krańca Dzielnicy Magów - zakładając, że styka się ona z południowym murem, w co wątpił. Rozważał kupno zaklęcia skrywającego albo iluzji, by ukryć Wirikidora lub spra­wić, żeby wydawał się czymś innym, niż jest.

Pomysł wydał mu się niezły, jednak maszerował dalej, nie skręcając. Nie miał ochoty zgubić się w labiryncie uliczek.

Przyszło mu też do głowy, że mógł przecenić zuchwałość miejskich złodziei. Nie powinien chyba liczyć na atak w środku dnia. Postanowił, że w następnej tawernie zje wczesną kolację i poczeka do zmroku.

Jednak znalazł taką dopiero pół godziny później, przy Połu­dniowej Bramie, kiedy zbliżał się już do placu targowego. Za­trzymał się więc, spojrzał na słońce, wiszące niemal na wysoko­ści dachów, wzruszył ramionami i wszedł do środka.

Było już dobrze po zmroku, kiedy znowu wyszedł na ulicę. W głowie trochę mu szumiało, ale brzuch miał pełny, a stopy nie bolały tak jak poprzednio. Nie był pewien, czy to skutek al­koholu, czy odpoczynku.

Z nowymi siłami maszerował w stronę Południowej Bramy, mijając niezliczone ogniska między szałasami na Polu i pochod­nie oświetlające Wałową.

Minął może dwie przecznice, gdy nagle przyszło mu do gło­wy, że złodziej raczej nie zaatakuje go na Wałowej. Płonęły tu pochodnie i ogniska, a na Stustopowym Polu można było bez trudu znaleźć dość świadków i przekupić ich, by zidentyfikowa­li napastnika.

Uznał, że rabusie-szukają ofiar w niezamieszkanych i nie tak dobrze oświetlonych zaułkach. Z tą myślą skręcił w lewo, w najbliższą wąską i ciemną uliczkę.

Wolał pozostawać w pobliżu Wałowej, więc na najbliższym skrzyżowaniu skręcił znowu.

Przez następną godzinę kręcił się po zaułkach wokół Połu­dniowej Bramy. Kilka razy wyczuł, że ktoś go obserwuje, lecz nie zauważył nikogo. Raz zdawało mu się, że słyszy ciche kro­ki, ale nikt się nie zbliżył. Mimo to te odgłosy dodały mu sił.

Zmęczył się w końcu, usiadł na stopniu przed zamkniętym sklepem i odetchnął ciężko.

Rozmyślał nad swoimi działaniami tego dnia i wieczoru. Uznał, że postępuje słusznie, chociaż zbyt długo trwało, nim uświadomił sobie, że w mrocznych zaułkach łatwiej znajdzie rzezimieszków niż na samej Wałowej, choćby na Wałowej miesz­kali. Żałował, że nie wpadł na to wcześniej, choćby z powodu obolałych stóp i zmęczonych nóg. Wyciągnął je przed siebie, aż zakłuły go mięśnie, i roztarł łydki.

Był tak zmęczony, że nie miał pewności, czy w razie ataku zdoła dość szybko dobyć Wirikidora, by uniknąć ran.

Myślał właśnie o tym, gdy usłyszał nagle urwany krzyk i od­głosy szamotaniny za rogiem.

Poderwał się z wprawą człowieka, który przez wiele lat koń­czył pijackie bójki, zanim walczący zdążyli zniszczyć meble. Całkiem odruchowo pobiegł za róg, w uliczkę, skąd dobiegały odgłosy.

Uśmiechnął się lekko, widząc, co się dzieje. Cały dzień krą­żył po mieście, czekając na napad, a ten zdarzył się, kiedy od­poczywał. Światło było marne - jego źródłem była pochodnia na sąsiedniej ulicy - a wzrok miał już nie tak dobry jak dawniej, jednak wyraźnie widział, że dwóch mężczyzn atakuje kobietę. Pierwszy trzymał ją z tyłu, jedną ręką przyciskając nóż do gard­ła, a drugą zasłaniając usta. Drugi obmacywał jej spódnicę, szu­kając sakiewki lub innych cennych rzeczy.

Valder znalazł cel, i to nie ściągając nikogo do siebie. Wydo­był Wirikidora i odrzucił pochwę na ziemię. Miał nadzieję, że drugi złoczyńca raczej ucieknie, niż będzie walczył.

Słysząc jego kroki, mężczyzna, który przeszukiwał suknię kobiety, odwrócił się, stracił równowagę i upadł niezgrabnie. Drugi wypuścił kobietę, odepchnął ją na bok i sięgnął po miecz.

Miał czas dobrze przyjrzeć się Valderowi w migotliwym świetle pochodni, zanim obie klingi zetknęły się z brzękiem.

- I co, staruszku... - powiedział, wyraźnie próbując zadrwić.

Valder nigdy nie usłyszał końcówki zdania, gdyż Wirikidor przechylił się i wsunął pod gardę złodzieja tak szybko, że ten pewnie nawet nie zauważył ostrza. Na pewno nie miał czasu, by sparować.

Ostrzejsza od brzytwy klinga z łatwością przecięła skórzaną tunikę, weszła w ciało i kość. Krew chlapnęła łukiem na całą szerokość uliczki.

Pochodnia płonęła za plecami Valdera, więc nie widział twarzy złodzieja, tylko czarną sylwetkę, która z wolna osunęła się na zie­mię - wciąż ściskał w martwych palcach miecz. Valder przesunął Wirikidora do pozycji obronnej i spojrzał na drugiego napastnika.

Mężczyzna poderwał się na nogi; też trzymał w ręku broń. Valder przyglądał się mu czujnie. Złodziej zerknął na swego martwego kolegę, a potem na Valdera.

- Nie wiem, jak to zrobiłeś, staruszku. Myślę, że go zasko­czyłeś, lecz ja się nie dam. Może jesteś lepszy, niż na to wyglą­dasz, ale nadal jesteś stary, słaby i powolny.

Valder uśmiechnął się z przymusem.

- Zabiłem osiemdziesięciu ludzi lepszych od ciebie, durniu. Uciekaj, póki możesz.

- Żebyś dźgnął mnie w plecy, co? Nie, muszę pomścić śmierć przyjaciela. I pomszczę! - Z tymi słowami rzucił się do przodu, wyciągając miecz.

Valder cofnął się, nagle uświadamiając sobie, w jakie wpadł kłopoty. Klinga tamtego przemknęła obok jego szyi. Naprawdę był stary i powolny, tak jak mówił złodziej, i rzeczywiście bez pomocy Wirikidora prawie bezbronny. Miecz ciążył mu, gdy machnął bezradnie, próbując odparować kolejny atak. Nie zgi­nie, klątwa mu to gwarantowała, lecz zapowiadało się, że bę­dzie ciężko poraniony. I wciąż pozostanie mu do zabicia osiem­nastu ludzi. Zobaczył zbliżające się ostrze i wiedział, że nie zdoła go odbić, nim nie zada mu rany, a ta osłabi go jeszcze bar­dziej. Próbował się uchylić i poczuł, że traci równowagę.

Wtedy wszystko zniknęło w nagłym rozbłysku jaskrawego złotego światła. Oślepiony Valder zatoczył się i upadł na ulicę.

Leżał przez chwilę na plecach, spoglądając na wielobarwne powidoki błysku, na wstęgi i gwiazdy wszelkich kolorów na tle zadymionego nieba nad miastem. Potem zobaczył jakiś cień.

- Nic ci się nie stało? - usłyszał kobiecy głos.

- Nie jestem pewien - odparł.

- Możesz się ruszać?

Valder spróbował i odkrył, że może; przekręcił się i oparł na łokciach.

- Chyba tak. Co się stało z tym człowiekiem, z którym wal­czyłem?

Kobieta machnęła ręką.

- Zajęłam się nim.

Usiadł i spojrzał we wskazanym kierunku. Zauważył tylko niewyraźny czarny kształt.

- Nie rozumiem - powiedział.

- Czekaj, zrobię trochę światła.

Znów skinęła ręką. Tym razem niczego nie wskazywała, tylko przesunęła dłonią w powietrzu. Biały blask zapłonął jej na pal­cach i rozświetlił cały zaułek.

- Jesteś magiem? - domyślił się Valder.

Teraz widział twarz kobiety - światło padało z jej dłoni. By­ła młoda i atrakcyjna. Uśmiechnęła się.

- Tak, jestem magiem.

Znów spojrzał tam, gdzie wskazała poprzednio. Zobaczył, że czarny kształt jest zwęgloną bryłą mniej więcej wielkości czło­wieka, ze sterczącymi kawałkami przypominającymi nogi, ręce i głowę. Poczuł, że coś ściska go za gardło, kiedy rozpoznał wy­raźny kształt ludzkiej czaszki pod powłoką popiołu, i zrozu­miał, że tylko tyle zostało z jego przeciwnika.

- Niemiły widok, prawda? - zauważyła kobieta. - Ale też nie byli to mili ludzie. Przypuszczam, że chcieli mnie zgwałcić i za­bić, gdybym się opierała.

- Nie wiedzieli, że jesteś magiem?

- Nie, oczywiście, że nie. Nie chodzę przecież po ulicach z szyldem ogłaszającym moją profesję.

- Dlaczego nie spaliłaś ich obu od razu?

- Zaskoczyli mnie. Nie mogłam sięgnąć do żadnego przed­miotu ani wykonać magicznego gestu. Zabrali mi nóż i przyło­żyli do gardła. - Pokazała sztylet, którego używał pierwszy prze­ciwnik Valdera; oberżysta teraz zauważył, że lśni biało niczym srebro, nie szaro jak stal, a rękojeść jest wyrzeźbiona z kości.

- Ale co robiłaś w tym miejscu bez żadnych zaklęć ochron­nych?

- Skoro już musisz wiedzieć, skręciłam w złą stronę i zgubi­łam się. Miałam nadzieję, że ta uliczka to skrót. Spacerowałam, żeby znowu poznać miasto. Sporo czasu minęło od mojej ostat­niej wizyty w Ethsharze Korzennym. Co do zaklęć ochronnych, to zapomniałam, że mogę ich potrzebować. Głupie to z mojej strony, wiem, ale nigdy nie twierdziłam, że jestem wolna od ludzkich przywar. - Wsunęła sztylet za pasek. - A ty co tu właś­ciwie robiłeś? - spytała.

To uświadomiło Valderowi jego sytuację. Rozejrzał się, zau­ważył pochwę Wirikidora i sięgnął po nią. Sam miecz nie wy­padł mu z dłoni. Kiedy trzymał już pochwę, odwrócił się i po­wiedział:

- Szukałem złodziei i morderców.

- Mam wrażenie, że ich znalazłeś - odparła z uśmiechem. - Musisz mi o tym opowiedzieć... ale nie tutaj. Orientujesz się, gdzie jesteśmy?

- W przybliżeniu. Wałowa jest trzy przecznice stąd. Jeśli do­brze pamiętam, znaleźliśmy się niezbyt daleko targu przy Połu­dniowej Bramie.

- Aha. Więc prowadź.

- Nie masz żadnej magii, która wskazałaby ci drogę?

- Nie przy sobie. Nie spodziewałam się, że będzie mi po­trzebna. Dorastałam w tym mieście, kiedy jeszcze nazywano je Nowym Ethsharem. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo się rozrosło i zmieniło.

Valder przyjrzał się jej z zaciekawieniem. Na oko ocenił, że ma dwadzieścia kilka lat, lecz choć miasto zmieniło się bardzo za jego życia; nie sądził, by jakieś większe zmiany nastąpiły w ostatnich dwudziestu latach. Co więcej, nigdy nie słyszał, by ktoś je nazywał Nowym Ethsharem.

To jednak nie jego sprawa, uznał. Umocował pochwę u pasa, wsunął miecz i poprowadził kobietę w stronę placu przy Połu­dniowej Bramie. Dotarli na miejsce bez dalszych wypadków, a potem kobieta objęła prowadzenie. Valder szedł za nią bez protestów. Zapytał jednak:

- Dokąd idziemy? Z tego, co mówiłaś, nie mieszkasz w mie­ście.

- Nie, ale mieszka jeden z moich byłych uczniów.

Raz jeszcze Valder się zdziwił. W jaki sposób ta młoda kobieta mogła mieć byłych uczniów? Sądząc z wieku, sama nie­dawno skończyła naukę. A jednak szedł za nią w milczeniu, a stopy bolały go coraz bardziej. Z każdym krokiem odkrywał też kolejne sińce, których nie dostrzegł zaraz po upadku.

Stracił poczucie czasu, ale wyraźnie było późno. Kiedy ode­szli dwie przecznice od targu, ulice opustoszały, a pochodnie paliły się słabo; niektóre zgasły. Sam też czuł się wypalony - miał za sobą długi ciężki dzień. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego właściwie idzie za kobietą; uznał jednak, że w końcu winna mu była jakąś przysługę za pomoc. Może uda się przy­najmniej zaoszczędzić na noclegu.

Wreszcie stanęli przed drzwiami niewielkiej pracowni w Dzielnicy Magów. Szyld głosił “Agravan Złotooki. Mag Nadzwyczajny”. W oknach wciąż paliło się światło.

Przewodniczka Valdera zastukała dwa razy i po chwili otwo­rzył jej młody człowiek, który rzeczywiście miał jedno oko zło­te, a drugie jasnoniebieskie.

- Pani! - wykrzyknął. - Co cię zatrzymało? I kto to jest?

- Wszystko ci opowiem, Agravanie. Najpierw daj coś do pi­cia. Myślę też, że przyda się miękkie łóżko. Prawda, przyjacie­lu? Pytania mogą zaczekać do rana.

Valder, który w tej chwili był już półprzytomny, zdołał kiw­nąć głową na zgodę. Wspiął się jakoś na schody, runął na łóżko i zasnął natychmiast.


rozdział 30


Valder zbudził się, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Pa­mięć o nocnych wydarzeniach wracała stopniowo, a szybki rzut oka dookoła przypomniał mu, że śpi na pięterku pracowni maga. Pokój wypełniały księgi i tajemnicze przyrządy upchane na półkach i stołach; łóżko stało wciśnięte w kąt. Poczuł nagły i nierozsądny przypływ nadziei. Wreszcie znalazł maga, który był mu coś dłużny... Może uda się coś za­łatwić w sprawie Wirikidora!

Jednak nadzieja szybko minęła, gdy przypomniał sobie słowa Lurenny. Sprawy miecza w żaden sposób nie da się załatwić.

Może jednak poprosić o przywrócenie wzroku, jeśli kobieta, którą ocalił, będzie naprawdę wdzięczna. Byłoby to ulgą i po­mogło odsunąć dzień, kiedy śmierć stanie się lepsza od wymu­szonego życia.

Wstał więc i natychmiast tego pożałował. Za długo chodził przez ostatnie dni i do tego spał w butach. Nogi i stopy bolały go, swędziały, były lepkie od potu. Znalazł dzban pełen wody, który ktoś przewidująco dostarczył, zdjął więc buty, żeby umyć stopy.

Przy tym niezbyt eleganckim zajęciu zastał go Agravan.

- Dzień dobry panu! - zawołał młody mag.

- Witaj - odparł Valder. - Dzięki za gościnność.

- Och, to drobiazg. Winien jestem Iridith więcej, niż zdołam spłacić, a pan, jak się zdaje, wyświadczył jej przysługę.

- To miło z jej strony, że tak uważa.

- Ma pan ochotę na śniadanie? Iridith już się obudziła, a je­stem pewien, że mamy sobie wiele do powiedzenia.

- Z przyjemnością - odparł Valder, choć nie miał pojęcia, co mógłby takiego powiedzieć, aby zainteresować parę magów.

Wciągnął buty i zszedł za gospodarzem na dół.

Śniadanie było solidne, ale rozmowa zmieniła się niemal w monolog Valdera. Opowiedział szczegółowo o naturze Wirikidora, jak to się stało, że w ogóle zdobył zaklęty miecz, i jakie podjął próby, aby rozwiązać tę sytuację.

- Czy naprawdę chcesz umrzeć? - spytała Iridith, kiedy skończył.

- Nie - przyznał Valder. - Ale to chyba lepsze niż pozostałe możliwości.

- Ale czy istnieje tylko jedno wyjście?

- Mówiłem już, że rozmawiałem z magami w tej sprawie. Stwierdzili, że nie można przełamać zaklęcia, nie zabijając mnie przy tym.

- To chyba prawda. Ja z pewnością nie wiedziałabym, jak się do tego zabrać - przyznała Iridith, smarując masłem grzankę. - Jednak, jak ci już mówił Tagger Młodszy, zawsze można jakoś obejść przeszkodę. Nigdy chłopaka nie spotkałam, ale wydaje się całkiem rozsądny.

- Jak można obejść taką przeszkodę? Będę żył tak długo, jak długo jestem właścicielem miecza, a będę go miał tak długo, jak długo żyję. Z tej sytuacji nie ma wyjścia. Będę się starzał przez wieczność, chyba że zabiję jeszcze osiemnastu ludzi i poz­wolę zamordować siebie. Podoba mi się pomysł wiecznego ży­cia, ale nie wtedy, gdy będę coraz starszy.

- Aha. Ale dlaczego miałbyś się starzeć?

Valder zastanowił się, czy kobieta świadomie nie udaje głupiej.

- Nie mam w tej kwestii specjalnego wyboru - odparł.

- I tu się mylisz. Masz wybór. Inni może nie, ale ty tak; po pros­tu o tym nie wiesz.

Valder nie był pewien, czy kobieta mówi zagadkami, czy po prostu papla jakieś bzdury.

- O czym ty mówisz? - zapytał grzecznie.

Miał ochotę spytać ostrzej, lecz w końcu ocaliła go poprzed­niej nocy, przynajmniej tak samo, jak on ocalił ją. Poza tym obrażanie magów nigdy nie jest rozsądne.

- Jak myślisz, ile mam lat? - zapytała. Valder zignorował oczywistą zmianę tematu.

- Jakieś dwadzieścia jeden, nie więcej. - Uczciwa odpowiedź brzmiałaby raczej: dwadzieścia pięć.

Uśmiechnęła się, a Valder, który nie miał okazji przyjrzeć się jej wczoraj w nocy, zdziwił się, jak piękna w uśmiechu sta­je się jej twarz.

- Mam dwieście osiemdziesiąt osiem.

Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć na tak bzdurne stwierdze­nie. Oczywiście słyszał historie o nieśmiertelnych magach - wszyscy słyszeli - ale nigdy nie zwracał na nie uwagi. Widział ginących magów i wiedział, że są tylko śmiertelnymi ludźmi.

- Chyba mi nie wierzysz. - Iridith prawidłowo zrozumiała je­go minę. - Ale to prawda. Przez całe stulecie służyłam jako mag wojskowy pod admirałem Sidorem i admirałem Dathetem. Ode­szłam z armii na długo przed nastaniem Azrada, zanim jeszcze się urodziłeś. Dorastałam tutaj, nim wzniesiono mury wokół miasta, nim zbudowano Pałac, nim wykopano Nowy Kanał. Ist­nieją zaklęcia, które pozwalają zachować młodość w nieskoń­czoność.

- Więc dlaczego nigdy o nich nie słyszałem? - spytał scep­tycznie.

- Nigdy nie słyszałeś o magach mających kilkaset lat?

- Pewnie, że słyszałem, ale tylko plotki. I większość z nich podobno wyglądała na starych. Nie są młodzi i piękni.

Uśmiechnęła się znowu.

- Dziękuję za komplement. Twarz jest moja własna, tylko wiek uległ wpływom taumaturgicznym. Nie wszyscy magowie, którzy potrafią przywrócić sobie młodość, decydują się na to. Większość woli zachować wiek, w którym poznali zaklęcie po­wstrzymujące starzenie. Ponieważ zwykle nie następuje to przed sześćdziesiątym czy siedemdziesiątym rokiem życia, wie­lu ze starców, takich jak ja, wygląda na rzeczywiście starych. Jednak ja byłam próżna i miałam dość żucia sztucznymi zęba­mi. Dlatego zdecydowałam się na coś innego. Gdy poznałam ta­jemnicę, miałam wtedy... niech sobie przypomnę... siedemdzie­siąt cztery lata.

- To nie wyjaśnia, dlaczego nie słyszałem o tych zaklęciach.

- Są tajemnicą, oczywiście. Gildia Magów tego dopilnowała. Nawet podczas wojny, kiedy odkryliśmy armii tak wiele na­szych sekretów, ten jeden zachowaliśmy dla siebie.

- Ale dlaczego?

- Czy to nie oczywiste?

- Nie dla mnie.

- Składniki są bardzo kosztowne, zaklęcia bardzo trudne i pochłaniają ogromną ilość magicznej energii. Gdyby wszyscy wiedzieli, że istnieją, każdy chciałby ich dla siebie. Któż nie pragnie być wiecznie młody? Ale to nie jest praktyczne. Po pierwsze, gdyby nikt nie umierał ze starości, świat bardzo szyb­ko stałby się zatłoczony. Poza tym nie możemy zaczarować każdego. Nie istnieje dosyć składników, a zaklęcia zużyłyby ta­ką ilość energii magicznej, że mogłyby wpłynąć na równowagę rzeczywistości. Ale czy sądzisz, że ludzie by w to uwierzyli? Większość i tak nie ufa magom. Gdybyśmy odmówili im wiecz­nej młodości, oskarżyliby nas, że z jakichś złowrogich powo­dów chcemy ją zachować tylko dla siebie. - Przerwała na chwi­lę, po czym dodała: - Poza tym jest wokół mnóstwo ludzi, których wolałabym nie widzieć przy życiu za sto lat.

Valder musiał przyznać jej rację.

- A może jakieś naprawdę ważne osoby? - zapytał. - Dlacze­go nie przywróciliście młodości Azradowi, jeśli to możliwe? To wielki człowiek, a jako władca najbogatszego miasta na świecie mógłby sobie pozwolić na zakup składników, choćby były rzad­ko spotykane.

- Och, oczywiście moglibyśmy przywrócić mu młodość, a on mógłby za to zapłacić. Ale nie chcemy. Był dość dobrym władcą, a przedtem dobrym admirałem, jednak gdyby miał żyć wiecznie, nie musiałby takim pozostać. Czy zachowałby jakieś uczucia dla zwykłych ludzi, gdyby sam uwolnił się od lęku przed śmiercią? No i zyskałby nieuczciwą przewagę nad dwo­ma pozostałymi władcami triumwiratu, nie sądzisz? Miałby ca­łą wieczność, żeby spiskować, planować i realizować te plany. Jaki śmiertelny władca mógłby z nim współzawodniczyć? Za stulecie czy dwa władałby całym światem, nie wyłączając być może samych magów, a tego byśmy nie chcieli. Wolimy też nie obdzielać wszystkich władców swoimi zaklęciami młodości; to zachowałoby złych razem z dobrymi, a wszystkich odizolowa­ło od ludu. Nie wspominając nawet, że trudno byłoby zacho­wać te zaklęcia w sekrecie, gdybyśmy użyli ich na Azradzie al­bo jakiejkolwiek innej powszechnie znanej postaci. Gdyby stary Azrad miał się pojawić na paradzie, wyglądając znowu jak trzydziestoletni mężczyzna, wszyscy chybaby zrozumieli, że istnieją zaklęcia młodości, prawda? Oczywiście, jeśliby uwierzyli, że to Azrad, a nie jakiś bezczelny młody oszust. Valder musiał przyznać, że coś w tym jest.

- Jak widzisz, jest sposób obejścia tej klątwy. Potrzebujesz tylko zaklęcia wiecznej młodości.

- A niby jak mam je zdobyć? Dlaczego któryś z tych nie­śmiertelnych magów, o których mówiłaś, miałby dać mnie, zwykłemu oberżyście, to, czego odmawia Azradowi? Zresztą kim są ci ludzie? Wielu magów starzeje się i umiera, widziałem to. Kto decyduje, który z nich zostanie młody?

- Och, to proste. Każdy, kto poradzi sobie z zaklęciem, może go użyć. W końcu, jak mielibyśmy w tym przeszkodzić? Trud­ność polega na tym, że wszystkie te zaklęcia są bardzo wysokiego rzędu. To, którego ja użyłam, było jedenastego. Sądząc z tego, co opowiadałeś o swoich kłopotach z Wirikidorem, z pewnością wiesz, jak niewielu magów potrafi opanować te zaklęcia w nor­malnym czasie swego życia. Wśród tych, którzy potrafią, zaklę­cia nie są tajemnicą. Każdy członek Gildii Magów, który popro­si, otrzymuje wybrany przez siebie przepis. Jednak w większości przypadków, ponieważ niepowodzenie prowadzi do nieprzyjem­nej śmierci, magowie czekają do chwili, gdy albo potrafią opa­nować niezbędną magię, albo tak się zestarzeją, by działać w des­peracji.

- Chcesz powiedzieć, że wszyscy magowie znają te zaklęcia młodości?

- Przynajmniej większość.

- Jak możecie zachować w tajemnicy to, co wie tak wielu?

- Cóż, to zaleta bycia magiem. Gildia ma swoje sposoby utrzymywania sekretów, które nie powinny być ujawnione.

- A dlaczego magowie nie protestują, że nie otrzymują nie­śmiertelności?

- Bo wszyscy mają możliwość, by ją zyskać, jeśli tylko są do­statecznie dobrzy w swoim fachu. Większość nie jest, ale zawsze istnieje szansa. Gdybyśmy mieli rzucać to zaklęcie na każdego biednego głupka, który zdoła przeżyć okres nauki, świat wypeł­niłby się magami i nie zostałoby miejsca dla nikogo innego.

- A jak ja mam je zdobyć? Sugerujesz, żebym w wieku sześć­dziesięciu sześciu lat został uczniem maga i miał nadzieję, że ja­kimś cudem pożyję dostatecznie długo, aby opanować zaklęcie jedenastego rzędu?

- Cud nie byłby wymagany, skoro masz Wirikidora. Ale nie, nie to chciałam ci zaproponować. Zamierzam zaczarować cię sama.

- Właśnie mi wytłumaczyłaś, dlaczego nie rozdaje się tego zaklęcia!

- Nie daje się go każdemu, Valderze, ale ty jesteś wyjątko­wym przypadkiem. Zeszłej nocy ocaliłeś mi życie, a po dwustu osiemdziesięciu ośmiu latach uważam moje życie za dość cenne. Poza tym przez czterdzieści lat żyłeś w spokoju, choć posiadałeś miecz, który mógłby wynieść cię na tron w Małych Królestwach albo jakoś inaczej wpłynąć na sprawy tego świata. Nie sądzę, aby Gildia musiała się martwić, że wywołasz jakieś zamieszanie lub niegodziwie wykorzystasz swoją młodość. Właściwie masz już nieśmiertelność, a to jest najtrudniejsze. Ja tylko przywrócę ci młodość, a nie przedłużę życia. W dodatku ocalę osiemnaście innych osób; nie będziesz już musiał wyciągać Wirikidora, bo nie będzie ci zależało, żeby zostać zamordowanym. Właściwie więcej niż osiemnaście, bo po twojej śmierci miecz zyskałby nowego właściciela, który będzie musiał zabić swój własny przy­dział, zanim sam zdoła umrzeć. Masz bardzo paskudny miecz, Valderze. Jestem pewna, że wycofanie go z obiegu na zawsze jest samo w sobie dostatecznym powodem, by przywrócić ci młodość. Moi koledzy z Gildii na pewno się ze mną zgodzą.

- Tylko dlatego, że nie zrobiłem niczego głupiego? Życie to życie, nic więcej. Nie było powodu, by swoje traktować inaczej z powodu Wirikidora.

- Ale to właśnie czyni cię wyjątkowym. Większość ludzi bu­dowałaby swoje życie wokół tego miecza.

- Nie możesz po prostu usunąć zaklęcia? - Valder nie był pe­wien, czy chce znowu być młody. Sama myśl wydawała się dziwna i obca. Potrzebował czasu, żeby się z nią oswoić.

- Mogłabym, rzeczywiście, ale wtedy oboje byśmy zginęli, a nie jestem zainteresowana śmiercią.

Valdera także nie interesowała śmierć. Oto znalazł wyjście, jeśli tylko zechce z niego skorzystać. Znów będzie młody i bę­dzie żył wiecznie, jeśli tak postanowi. Nie mógł stłumić podej­rzenia, że tkwi w tym jakiś haczyk, jakaś ukryta pułapka. To przecież magia skomplikowała mu żywot, kiedy pustelnik chciał się go jakoś pozbyć. Teraz inny mag proponował, że znów wtrąci się w jego życie. Valder był pewien, że jakieś złe skutki muszą się pojawić, choć żaden nie przychodził mu do głowy. Po kilku minutach namysłu podjął jednak decyzję. Nie pozwoli, żeby powstrzymały go dawne doświadczenia. Przyj­mie ten niezwykły dar, który mu zaproponowano. Może wraz z nową młodością i wzrok powróci do stanu, w którym był kiedyś; to by mu się spodobało.

- No dobrze - powiedział, odsuwając krzesło od stołu. - Co teraz zrobimy?

Iridith uśmiechnęła się.

- Chodź ze mną.


rozdział 31


Dom nad brzegiem morza był całkiem przytulny. Miał zadaszone werandy i drewniany podest, prowadzący aż na plażę. Jednak po wiekowej czarodziejce, która opa­nowała magię jedenastego rzędu Valder spodziewał się czegoś innego - raczej błyszczącego pałacu, a nie walącego się, stare­go, krytego strzechą domu ze ścianami z szorstkiego drewna i kamieni.

Wspomniał o tym Iridith.

- Miałam kiedyś pałac - odparła. - Wtedy wydawało się to odpowiednie, ale ten dom jest wygodniejszy.

Valderowi trudno było w to uwierzyć, kiedy spoglądał na po­kryte pajęczyną meble i czuł wpadającą przez szczeliny chłod­ną, wilgotną morską bryzę. Kiedy jednak Iridith rzuciła jedno czy drugie zaklęcie odnawiające i wywołała ogień na kominku, musiał przyznać, że dom jest rzeczywiście przytulny.

Główny budynek, nie licząc werand i tarasów, składał się tyl­ko z czterech pomieszczeń: ogromnej pracowni, pełnej przyrzą­dów magicznej profesji i zajmującej całe wschodnie skrzydło, dużej sypialni w południowo-wschodnim rogu, małej kuchni w północno-wschodnim i niedużego salonu w środku, z wido­kiem na morze. W każdym pokoju stał spory kamienny komi­nek; kiedy ogień zapłonął we wszystkich czterech, w jednej chwili zniknęła wilgoć i chłód.

Przybyli tu krótko przed południem. Lot z Ethsharu Korzen­nego był niedługi: nad półwyspem ku południowemu wybrze­żu. Valder leciał po raz pierwszy od ponad czterdziestu lat; by­ło to miłe przeżycie. Zapomniał już, jakie to podniecające wznosić się nad ziemią. Gdy służył jako skrytobójca, uznawał to za naturalne.

- Będziesz spał w salonie - powiedziała Iridith - jeśli nie masz nic przeciwko temu.

- Moje położenie raczej nie pozwala na protesty - odparł. - Ale jak długo będę musiał tu zostać?

- Trudno powiedzieć; aż dostanę zgodę starszych Gildii i sprowadzę wszystkie składniki potrzebne do Zaklęcia Wiecz­nej Młodości Enrala,

- Tak? A co to za składniki?

- Niektóre zapomniałam. Muszę sprawdzić. Wiem, że będzie potrzebny sproszkowany pająk, błękitny jedwab, zimna stal, su­szone wodorosty, świece zabarwione krwią dziewicy i łzy smoczycy. Innych nie pamiętam.

- Dziewicza krew i łzy smoczycy?

- Wydaje mi się, że jakiś czas będziesz musiał tu zostać. To są te łatwiejsze do zdobycia.

- Aha. - Rozejrzał się. - Salon całkowicie mi wystarczy.

Przebywał w domu maga przez pięć dni. Poświęcił je na spa­cery po plaży przy pięknej wiosennej pogodzie i czytanie wielu dziwnych ksiąg, które pożyczyła mu ze swojej pracowni Iridith. Oprócz rozmaitych grimoirów i tekstów magicznych posiadała też wiele różnych ksiąg historycznych i filozoficznych. Iridith cały czas spędzała w pracowni, różnorodnymi metodami ma­gicznymi konsultowała się z innymi magami i próbowała zloka­lizować potrzebne składniki. Oprócz tych, o których pamiętała, potrzebowała też posoki białego świerszcza, serca nienarodzo­nego chłopca i ręki zamordowanej kobiety.

- Mogło być gorzej - powiedziała mu w kuchni pierwszego dnia przy kolacji, którą przygotowała sama, całkiem naturalny­mi metodami. - Wydaje mi się, że może to być dowolna kobie­ta zabita przez inną osobę. Nie musi być dziewicą ani matką, ani nic takiego. Powinnam w końcu jakąś znaleźć. I dziecko, usu­nięte lub poronione.

Zgodził się bez komentarza.

- Nie martw się - rzuciła, wyczuwając jego niepokój. - Nie za­biję nikogo, żeby ci pomóc. Nie należę do tego rodzaju magów.

Poczuł ulgę. Pozostała część posiłku przebiegła w milczeniu. Od tego czasu widywał ją rzadko, właściwie tylko przy posił­kach. Przy śniadaniu planowała zwykle pracę na cały dzień, a jedząc kolacje, była zbyt zmęczona, żeby mówić wiele, lecz podczas obiadu rozmawiała swobodnie. Wspominali wojnę i opowiadali o zmianach, jakie widzieli za swego życia. Przy­znał, że był skrytobójcą, na co zareagowała czymś w rodzaju pełnej przerażenia fascynacji. Musiała jednak przyznać, że pra­ca ta nie była bardziej odrażająca niż jej własna służba, polega­jąca na bezpośrednim dokonywaniu magicznych rzezi. Po tej pierwszej kolacji wzięły górę jego wieloletnie przyzwyczajenia i objął rolę gospodarza, przygotowując i podając potrawy.

Między posiłkami zawsze przebywała w pracowni. Korzysta­ła z różnych typów jasnowidzenia, żeby zlokalizować to co po­trzebne. Sproszkowanego pająka, zimne żelazo i świece barwio­ne krwią dziewicy miała pod ręką - wyjaśniła, że wszystkie są użyteczne w wielu innych zaklęciach. Żelazo pochodziło z me­teoru, co, jak zapewniła, tylko zwiększało jego skuteczność. Błękitny jedwab zdobyła łatwo, po krótkim przelocie do miasta. Wodorosty Valder dostarczył osobiście: po spacerze przyniósł z plaży masę ociekającego zielska i zawiesił nad paleniskiem w pracowni, żeby wyschło.

Pozostały więc łzy smoczycy, posoka świerszcza, serce dziec­ka i odcięta ręka. Iridith była optymistką.

- Kiedyś już je znalazłam - powtarzała ciągle.

Trwało to do piątego dnia, kiedy wczesnym popołudniem po­jawiła się nagle na progu pracowni, trzymając w ręce niedużą sakiewkę.

- Co to jest? - spytał Valder, unosząc głowę znad księgi, która rzekomo opisywała dawno już nieistniejące religie klasy panującej Północnego Imperium. - Znalazłaś coś?

- Nie - odparła. - Ale mam już zgodę dostatecznej liczby starszych w Gildii, żeby rzucić zaklęcie. Poza tym uznałam, że należy mi się chwila wytchnienia. Dlatego zrobiłam to dla uczczenia sytuacji i na znak mojego szacunku.

- Co to jest?

- To bezdenna sakiewka, powstała na skutek Zaklęcia Hallina.

- Co to jest bezdenna sakiewka?

- Zaraz ci pokażę. Zauważyłam, że ten miecz czasem ci prze­szkadza, ale nie lubisz się z nim rozstawać. W dodatku, jak pew­nie zauważyłeś, obecnie w Ethsharze noszenie miecza nie jest w modzie. Możesz go schować do tego. - Podniosła małą sa­kiewkę, mniejszą od mieszka, który nosił w podróży.

- Och, to jedna z tych! - przypomniał sobie.

Podczas wojny widywał bezdenne sakiewki, choć nie wie­dział, że tak się nazywają. Do czegoś takiego można było wcis­nąć cały ładunek wojskowego wozu zaopatrzenia, a potem wyjąć znowu. Bardzo ułatwiały transport po wrogim terenie. Jedyną ich poważną wadą było to, że wyjmowało się obiekt ostatnio włożo­ny, gdy więc zawierały wiele różnych przedmiotów, dotarcie do pierwszego mogło zająć trochę czasu. Aby skutecznie używać takiej sakiewki, należało dokładnie zaplanować pakowanie.

Przyjął więc prezent i nasunął na koniec pochwy Wirikidora. Patrzył rozbawiony i zdziwiony, jak miecz wsuwa się gładko do wnętrza i znika. Kiedy skrył się cały i pozostała tylko lekko wy­pchana sakiewka, przywiązał ją do pasa.

- To o wiele wygodniejsze - przyznał. - Dziękuję bardzo.

- Nie ma za co - odparła Iridith.

Spojrzał na nią, a ona uśmiechnęła się ciepło.

- Właściwie nie rozumiem, dlaczego jesteś dla mnie tak ła­skawa - powiedział. - Robisz o wiele więcej niż to konieczne.

- Och, wiem - odparła. - Ale lubię być łaskawa. Wiesz prze­cież, że mam wszystko, czego mogę potrzebować. Czemu nie miałabym się tym podzielić? Zbyt długo żyłam sama; magom często się to zdarza. Wiele zaklęć wymaga izolacji lub tak silne­go skupienia, że wolimy nikogo nie dopuszczać w pobliże. To­warzystwo innych magów psuje nastrój; unikają się nawzajem, chcą tylko poznać nowe zaklęcia, nie zdradzając własnych taje­mnic. Tak samo jest z towarzystwem zwykłych ludzi, którzy śmiertelnie się mnie boją, a ja wiem, że za parę lat zestarzeją się i umrą.

- Ja jestem zwykłym człowiekiem - przypomniał Valder.

- Nie, nie jesteś! Przecież nie umrzesz, prawda? Ten twój miecz ci nie pozwoli. I nie boisz się mnie.

- Dlaczego miałbym się ciebie bać?

- O to właśnie chodzi: nie powinieneś! W jednej chwili mog­łabym cię usmażyć kulą ognia, tak jak tego złodzieja, ale tego nie zrobię. Tak jak ty nie skierowałbyś tego niepokonanego miecza przeciwko przyjacielowi. Jednak wielu ludzi tego nie ro­zumie. Widzą tylko moją moc i nie rozumieją, że wciąż jestem człowiekiem. Moc nie jest ważna; tak samo możesz zginąć przebity zwyczajnym scyzorykiem, jak i magicznym sztyletem, albo zginąć w bójce tak samo, jak okaleczony jakimś zaklęciem wyższego rzędu. Każdy jest niebezpieczny, więc dlaczego lu­dzie boją się magów bardziej niż siebie nawzajem?

- Nie wiem - odparł po namyśle Valder. - Przypuszczam, że chodzi o nieznaną moc, nieznane niebezpieczeństwo. Wszyscy wiedzą, na czym polega cięcie mieczem, ale większość nie ma pojęcia, jak działa magia. Sam nie mam pojęcia, jak działa magia.

Iridith uśmiechnęła się szeroko.

- Chcesz poznać jedną z największych tajemnic Gildii Ma­gów? Większość z nas też tego nie wie.

Valder odpowiedział uśmiechem.


rozdział 32


Iridith znalazła łzy smoczycy następnego dnia po tym, jak dała Valderowi bezdenną sakiewkę. Jakiś mag w Sardironie miał całą butelkę i był skłonny trochę sprzedać. Ten sam mag skierował ją do jaskini, gdzie żyły białe świerszcze; miał też przyjaciela dysponującego słojem z embrionem wyjętym z łona matki zmarłej od gorączki.

Została tylko dłoń zamordowanej kobiety.

Wieczorem oboje uczcili to odkrycie, wypijając dwie butelki starego złocistego wina, które Iridith odłożyła jakieś sto lat wcześniej. Trunek stracił już nieco na smaku, ale wciąż był nie­zły, a Iridith trochę zakręcił w głowie, gdyż po każdym słowie Valdera chichotała jak młoda dziewczyna. Valder już dawno roz­winął w sobie jedną z niezbędnych cech oberżysty: umiejętność pochłaniania bez widocznych efektów sporych ilości alkoholu, więc z rozbawieniem obserwował, jak chłodna zwykle i poważ­na czarodziejka zmienia się w rozbawionego głuptasa. Zasnęła około północy. Valder podniósł ją ostrożnie i wytężając stare mięśnie, zaniósł do łóżka. Bał się trochę, że jakiś czar ochronny porazi go za to, że ośmielił się ją dotknąć, ale nic się nie stało.

Przyglądał się jej przez chwilę, wciąż zdziwiony, że ta urocza młoda kobieta jest cztery razy starsza od niego. Potem wrócił do salonu, na swoją sofę, i zasnął.

Rankiem Iridith nie była już tak miła. Zaklęcia lecznicze uchroniły ją przed kacem, lecz wyraźnie żałowała swego dzie­cinnego zachowania.

- Jeszcze ich nie mamy - zauważyła przy śniadaniu. - Muszę udać się do Sardironu i je przywieźć. Coś może się nie udać.

Valder wzruszył ramionami.

- Faktycznie, może - zgodził się.

Spojrzała na niego kwaśno, jakby zirytowana, że tak spokoj­nie przyznał jej rację, po czym uświadomiła sobie bezsens tej pretensji. Uśmiechnęła się krzywo.

- Wiesz, Valderze Oberżysto, lubię cię. Nie pozwalasz, by coś wyprowadziło cię z równowagi.

Znów wzruszył ramionami.

- Już dawno temu nauczyłem się przyjmować rzeczy takimi, jakie są. Zwykle są całkiem niezłe. Ogólnie rzecz, biorąc miałem dobre życie, dużo lepsze, niż się spodziewałem. Nie sądziłem, że dożyję końca Wielkiej Wojny, a jednak pokój trwa już dwie trze­cie moich lat. Gdyby teraz coś poszło nie tak, wciąż nie mam po­wodu, żeby się skarżyć.

- Zdrowe podejście i bardzo, bardzo nietypowe. - Odsunęła krzesło. - Lepiej już wyruszę.

Podróż do Sardironu zajęła jej trzy dni, choć Iridith poleciała. Valder włóczył się bez celu wokół domu i po brzegu; podczas nieobecności Iridith nie potrafił zająć się lekturą. Szczególnie sa­motnie czuł się przy posiłkach.

Próbował wmówić sobie, że tęskni za domem, że chciałby wrócić już ,,Pod Czaszkę Złodzieja”, ale nie całkiem w to wierzył.

Trzeciego dnia Iridith wróciła bezpiecznie z sercem w słoju i butelką łez - Valder zdziwił się, że są seledynowe, a nie przezro­czyste, jak powinny być łzy jego zdaniem, i to niezależnie od po­chodzenia. Miała też duże cykające głośno pudełko świerszczy.

- Nie jestem pewna, ile posoki będę potrzebować - wyjaśniła. Mając wszystkie składniki prócz jednego, czekali teraz, aż pojawi się okazja, by zdobyć dłoń zamordowanej kobiety.

- Codziennie w Ethsharze giną ludzie - tłumaczyła Iridith. - Prędzej czy później znajdę taką, co się nada. Sama nie wiem, dlaczego do tej pory się nie trafiła.

- Ja też nie - odparł Valder. - Z pewnością gdzieś na świecie przez ostatnie kilka dni została zamordowana jakaś kobieta!

- Och, oczywiście - zgodziła się Iridith. - Ale potrzebuję takiej, której rodzina zgodzi się sprzedać tę rękę. Nie wolno mi jej ukraść. Takie rzeczy psują magom opinię. To by się nie spodobało Gildii.

Serce dziecka zostało sprzedane przez męża matki; przypusz­czam, że był ojcem.

- Doprawdy? - zdziwił się Valder. Nie sądził, że jest tak skru­pulatna.

Przez następne kilka dni każdy ranek spędzała w pracowni, używając jasnowidzenia, a popołudnia poświęcała Valderowi. Siedzieli w domu, rozmawiali, spacerowali po plaży lub lewitowali na wysokości około stu stóp, dryfując z wiatrem. Pewnego wyjątkowo ciepłego dnia, kiedy spacerowali wzdłuż brzegu, Iridith zatrzymała się nagle i oznajmiła:

- Pójdę popływać.

- Proszę bardzo - odparł. - Ja nigdy się tego nie nauczyłem, a teraz jestem już za stary.

Iridith uśmiechnęła się, chwytając tunikę. Jej twarz zniknęła za tkaniną, gdy ściągała ubranie, ale głos był wciąż słyszalny.

- Nie zawsze będziesz stary - przypomniała.

- Więc może kiedyś się nauczę.

- Będziesz miał mnóstwo czasu, Valderze. Obiecuję. Zdjęła tunikę i zaczęła rozpinać spódnicę. Valder przyglądał się jej z podziwem.

- Piękna - powiedział. - Gdybym był o dwadzieścia lat młodszy, coś bym z tym zrobił.

- Nie martw się - odparła. - Będziesz, ale czy pozwolę ci coś z tym zrobić, to już zupełnie inna sprawa.

Rzuciła mu ubranie i wbiegła do wody. Kilka dni później, wieczorem, gdy wracali do domu, taplając mokre stopy w kałużach na plaży, Iridith zapytała:

- Co zrobisz, kiedy już dokończę zaklęcia?

- Wrócę do domu, oczywiście - odparł Valder.

- Do Kardoret? Zdumiony, niemal wykrzyknął.

- Nie! - Lecz zaraz uspokoił się i dodał: - Nie jestem nawet pewien, czy wciąż istnieje. To nie było żadne ważne miejsce. Nie, chodzi o moją gospodę ,,Pod Czaszką Złodzieja”, albo ober­żę “Przy Moście”, jak ją kiedyś nazywali.

- Wydaje się, że to nudne zajęcie.

- Nie. Tak nie jest. Trafiają do nas podróżni ze wszystkich stron, z Sardironu, Małych Królestw, z Hegemonii... Słuchamy ich opowieści. Każdy człowiek, jakiego możemy sobie wyobra­zić, prędzej czy później zatrzymuje się w oberży, a po całym dniu drogi wszyscy są skłonni do rozmowy, wiec nigdy nie jest nudno. Słyszę wieści, które nie docierają do miasta; z pierwszej ręki znam historie o wielu wspaniałych przygodach. To piękne życie. Twój dom jest rzeczywiście wspaniały, ale dość samotny, prawda? Twoi najbliżsi sąsiedzi to rybacy, mieszkający o trzy mile brzegiem stąd, albo farmerzy o dwie mile w głąb lądu.

- Znużyłam się ludźmi już dziesiątki lat temu - odparła. - Nie sądziłam, że kiedyś znowu zechcę ich zobaczyć. Oczywi­ście przyjmowałam uczniów. Nie byłam tu aż tak samotna.

- Rozumiem - stwierdził Valder, gdy dotarli do stopni prowa­dzących na werandę.

W milczeniu przeszli po deskach. Valder otworzył drzwi do salonu.

- Wiesz - odezwała się Iridith - że nikt cię nie pozna, kiedy wrócisz? Znają cię jako starca, nie młodzieńca.

- O tym nie pomyślałem - przyznał.

- Najlepiej powiedz, że jesteś jakimś krewniakiem. I tak wszyscy zauważą silne rodzinne podobieństwo.

- Czy ktoś w to uwierzy?

- Oczywiście! Dlaczego nie?

- Sam nie wiem. Nie sądzę, żebym faktycznie miał żyjących krewnych. Od ponad trzydziestu lat o żadnych nie słyszałem i mówiłem o tym ludziom.

- Tym lepiej. Nikt się nie pojawi, żeby podać w wątpliwość twoją opowieść. Możesz być przecież nieślubnym synem lub dawno zaginionym bratankiem, albo kimś w tym rodzaju.

- Chyba tak. Wolę jednak uprzedzić Tandellina. Pewnie są­dził, że odziedziczy oberżę. Może nie być zbyt szczęśliwy, kie­dy pojawi się nowy dziedzic.

- Będzie musiał się z tym pogodzić. Nic nie jest doskonałe. Wieczna młodość nie rozwiąże za ciebie wszystkich proble­mów.

Valder uśmiechnął się.

- Ale jest niezłym początkiem.


rozdział 33


Ósmy dzień miesiąca długich dni - tydzień po tym, jak Valder odwiedził swoją oberżę, by uspokoić przyjaciół - był ponury i deszczowy, jednak mag i oberżysta nie zwracali uwagi na takie drobiazgi. Agravan przysłał wiadomość, że wreszcie zdobył ostatni składnik. Młoda ladacznica pokłóciła się z bandą pijanych żołnierzy i w efekcie zginęła. Jej ciało było tak zmaltretowane, że brat nie widział powodu, by protestować przeciwko dodatkowemu okaleczeniu, zwłaszcza że cena była odpowiednia. Okoliczności jej śmierci były wyjątkowo ohydne, lecz bezcenna dłoń wreszcie znalazła się w ich posiadaniu.

Valder z satysfakcją dowiedział się, że odpowiedzialni za zbrodnię żołnierze będą powieszeni. Lord Egzekutor przynaj­mniej raz będzie miał trochę pracy.

Dłoń trafiła do nich bezpiecznie jeszcze tego samego wieczo­ru. Iridith zamknęła się w pracowni, przykazując Valderowi, by najadł się do syta i odpoczął. Rytuał wymagał dwudziestu czte­rech godzin bez jedzenia i snu, a przy tym bardzo wyczerpywał zarówno umysł, jak i ciało.

W południe dziewiątego dnia, gdy deszcz ściekał z okapów, Iridith zawołała Valdera do pracowni i rozpoczęła rzucanie za­klęcia.

Większość z tego, co się działo, była dla niego całkiem nie­zrozumiała. Zgodnie ze wskazówkami siadał, wstawał, klękał, przełykał pewne rzeczy, trzymał inne, zamykał oczy, otwierał oczy, wymawiał bezsensowne zdania i ogólnie rzecz biorąc wy­konywał rytuał za rytuałem, nie mając pojęcia o ich znaczeniu. O zachodzie słońca poczuł się dziwnie, a pozostały czas przeżył jakby w sennym, nierzeczywistym stanie. Nigdy potem nie mógł sobie przypomnieć, co się wtedy działo. Wszystko, co pamiętał, poczynając od północy, to że był coraz bardziej zmęczony.

Kiedy znów przyszedł do siebie, całkowicie wyczerpany le­żał na sofie. Wyjrzał przez najbliższe okno, lecz zobaczył tylko szare niebo, które zdradziło jedynie, że jest już dzień. Jednak coś się nie zgadzało: widział nienaturalnie ostro.

Wstał powoli, czując się bardzo dziwnie. Każdy mięsień był słaby ze znużenia, lecz Valder nie odczuwał żadnych znajo­mych bólów czy skurczów, całkiem jakby stał się inną osobą.

Nagle uderzyła go pewna myśl: jeśli jest inną osobą, to czy nadal pozostał właścicielem Wirikidora? Sięgnął do pasa, ale nie znalazł miecza. Spojrzał w dół.

Dłonie miał młode i silne - nie patrzył już na kościste palce starca, a każdy szczegół wciąż widział z nieprawdopodobną wyrazistością. A mimo to dłonie wydawały się całkiem znajo­me. Znalazł u pasa małą sakiewkę, która, jak sobie przypo­mniał, magicznie mieściła teraz Wirikidora. Rozwiązał sznurek, wsunął dłoń i trafił na znajomą rękojeść.

Najwyraźniej wciąż był Valderem, a przy tym młodym czło­wiekiem. Zaklęcie podziałało.

Znalazł lustro i przez kilka długich, pełnych niedowierzania minut podziwiał swoje odbicie, zadowolony nie tylko z tego, co zobaczył, lecz także z nowo odzyskanego ostrego wzroku. Wy­glądał na około dwadzieścia pięć lat, trochę więcej niż w chwi­li, gdy został zaklęty Wirikidor.

Tandellin nigdy by go nie rozpoznał. Pogratulował sobie, że przyjął radę Iridith i przy ostatniej wizycie zawiadomił pracow­ników, że wycofuje się i pozostawia interes siostrzeńcowi, Valderowi Młodszemu. Tandellin nie był zachwycony. Zażądał na­wet wyjaśnień, czemu nigdy nie słyszał o tym siostrzeńcu. W końcu jednak przyznał, że Valder ma prawo robić ze swoją własnością, co mu się podoba.

W końcu zdołał oderwać się od lustra. Uświadomił sobie, że ma wilczy apetyt - nic dziwnego, był to apetyt młodego człowieka, który przez cały dzień nic nie jadł. Ruszył do kuchni, rozkoszując się sprężystością swego kroku.

Iridith siedziała przy stole, pochłaniając bochenek chleba i gruby plaster sera.

- Odrabiasz straty? - spytał, wiedząc, że podczas rzucania zaklęcia ona też nic nie jadła.

- To już zrobiłam. Teraz jem śniadanie.

- Czy to rano? - zdziwił się Valder.

Wiedział, że zaklęcie zostało ukończone około południa dzie­siątego dnia miesiąca. Zakładał, że jest popołudnie tego same­go dnia, a nie ranek jedenastego.

- Tak, rano, i to szesnastego Długich Dni. Jedz, na pewno ci to potrzebne. - Pchnęła przez stół chleb i ser.

Chwycił je i zaczął pochłaniać. Iridith obserwowała go z roz­bawieniem.

Kiedy zaspokoił pierwszy głód, zwolnił trochę i spojrzał na gospodynie. Wstała, sięgnęła do kredensu i wyjęła następną por­cję jedzenia.

Obserwował poruszenia jej ciała i przypominał sobie rozmo­wy, jakie toczyli przez ostatni miesiąc.

Postawiła na stole dzban piwa, położyła kolejny bochenek chleba i inne produkty.

- Zaklęcie jest trochę meczące, ale warte wysiłku, nie są­dzisz?

Valder skinął głową i spojrzał na kobietę.

- Tak - zgodził się. - Z całą pewnością.

Zjedli w milczeniu, a kiedy skończyli, Iridith wyprowadziła go na ganek, gdzie patrzyli, jak poranne słońce próbuje przebić się przez chmury.

- Spłaciłam swój dług - oznajmiła. - A twoje problemy z mieczem zostały rozwiązane.

Valder pokiwał głową.

- Rzeczywiście - przyznał.

Przyglądał się, jak promień słońca sięga aż do piany na brze­gu morza.

- Mam jeszcze inny problem - dodał - taki którego dotąd nie rozwiązałem. Nigdy nie znalazłem żony, a teraz znów jestem dość młody, by jej pragnąć. A cóż by to było za życie z żoną, która zestarzeje się i umrze, gdy ja zostanę młody?

- To niezbyt przyjemne - zgodziła się.

- Gdybym znalazł żonę, która .się nie starzeje, to oczywiście byłoby idealnie.

- Oczywiście - przyznała. - Wyłącznie z praktycznych po­wodów.

- Naturalnie, pozwoliłbym jej prowadzić własne życie, gdy­by chciała. Nigdy nie wierzyłem w teorie, że żona powinna być własnością męża. Jednak towarzyszka i przyjaciółka bardzo by mi odpowiadała.

- Jestem pewna. Umilkł na chwilę.

- Czy chciałabyś zostać żoną oberżysty? - zapytał w końcu. Uśmiechnęła się.

- Och - rzuciła lekko - myślę, że wytrzymam to przez stule­cie czy dwa.


epilog


Valder wpatrywał się w siwowłosego staruszka, który stanął w drzwiach oberży.

- Znam go - mruknął do siebie. - Jestem pewien. Patrzył, jak starzec podchodzi do stolika i siada ostrożnie. Młoda Thetta podeszła do gościa, ale Valder dał ręką znak, że sam obsłuży gościa. Coś w nowo przybyłym go zafascynowało. Nim dotarł do stolika, uznał, że wie już, kogo spotkał. Trudno było w to uwierzyć po tak długim czasie.

- Witam - powiedział. - Jestem Valder, właściciel tej oberży. Czym mogę służyć?

Starzec uniósł głowę i Valder miał wrażenie, że widzi błysk rozpoznania w jego oczach. Potem jednak odwrócił się i pokrę­cił głową, jakby sam sobie tłumaczył, że doznał złudzenia.

- Wino - powiedział. - Białe wino.

Valder przyniósł wino, postawił przed starcem i usiadł na­przeciwko.

- Wybacz panie, lecz sądzę, że już się kiedyś spotkaliśmy, bardzo dawno temu.

Starzec przyjrzał mu się uważnie.

- Ten żołnierz? Na mokradłach? Valder uśmiechnął się.

- Więc to ty, magu!

- Niech mnie licho! - zawołał starzec. - Więc jednak ci się udało!

- Nie spodziewałem się, że znowu cię zobaczę!

- Ja też się nie spodziewałem, zwłaszcza po dwustu latach. - Mag łyknął wina.

- Dwieście dwadzieścia jeden, ściśle mówiąc. - Liczysz?

- No cóż, było to bardzo ważne wydarzenie w moim życiu, gdy rzuciłeś zaklęcie na mój miecz.

- Przypuszczam. - Znów łyknął wina. - Chyba powinienem cię przeprosić.

- Za co?

- Za to, że się wtedy pomyliłem. Właściwie to nie moja wina. Słońce już zachodziło, gdy doszedłem do tej części, a wszystko było pokryte sadzą.

- Do jakiej części?

- Do Zaklęcia Prawdziwej Własności. Źle je rzuciłem. Ale w takich warunkach kto potrafi odróżnić złoty pierścień od mo­siężnego?

Valder przyglądał mu się przez dobrą chwilę, po czym wy­buchnął śmiechem.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lawrence Watt Evans Legendy Ethshar 1 Niedoczarowany Miecz(1)
Watt Evans Lawrence Legendy Ethshar 1 Niedoczarowany miecz
Lawrence Watt Evans Legendy Ethshar 1 Niedoczarowany Miecz
The Spell of the Black Dagger Lawrence Watt Evans
The Nightmare People Lawrence Watt Evans
Upstairs Lawrence Watt Evans
Spirit Dump Lawrence Watt Evans
Predator Cold War Lawrence Watt Evans
The Murderer Lawrence Watt Evans
Predator Concrete Jungle Lawrence Watt Evans
The Final Challenge Lawrence Watt Evans
Something to Grin About Lawrence Watt Evans
The Guardswoman Lawrence Watt Evans
One of the Boys Lawrence Watt Evans
Watt Evans Lawrence Legendy Ethshar 02 Jednym zakleciem
Watt Evans Lawrence Legendy Ethshar 2 Jednym zaklęciem
Ewans Lawrence Watt Legendy Ethshar 03 Wódz mimo woli
Watt Evans Lawrence Ethshar 02 With a Single Spell
Watt Evans, Lawrence Shining Steel

więcej podobnych podstron