Capote Truman PSY SZCZEKAJĄ OPOWIADANIA

Traman Capote

Psy szczekają

OPOWIADANIA


PRZEDMOWA

Musiało to być na wiosnę 1950 czy 1951 roku; zgubiłem moje notatki odtwarzające szczegółowo owe lata. Był ciepły dzień pod koniec lutego, co na Sycylii jest pełną wiosną, i rozmawiałem z bardzo starym człowiekiem o mongolskiej twarzy, w czarnym aksamitnym borsalino na głowie i w grubej, czarnej pelerynie, mimo balsamicznej, pachnącej kwieciem migdałów pogody.

Tym starym człowiekiem był André Gide, a siedzieliśmy razem na obmurowaniu ponad zmienną, ogniście błękitną głębią odwiecznej wody. Przeszedł listonosz. Był moim przyjacielem i wręczył mi kilka listów, z których jeden zawierał artykuł literacki, dość wobec mnie nieprzyjazny (ma się rozumieć, gdyby był przyjazny, nikt by go nie przysłał).

Wysłuchawszy przez chwilę mojego zrzędzenia na ów artykuł oraz niezdrową naturę umysłowości krytyków w ogóle, wielki francuski mistrz przygarbił się, opuścił ramiona jak mądry, stary... jak by to powiedzieć? ... może jastrząb?, i rzekł:

No cóż. Miej w pamięci arabskie przysłowie:

Psy szczekają, a karawana idzie dalej”.

Często wspominałem te słowa — niekiedy w głupawo romantyczny sposób, myśląc o sobie jako

0 wędrowcu po planecie, turyście na Saharze, który zbliża się w mroku do pustynnych namiotów

1 pustynnych ognisk obozowych, gdzie czyhają niebezpieczni tubylcy nasłuchując ostrzegawczego szczekania swych psów. Wydaje mi się, że strawiłem bardzo dużo czasu na oswajaniu czy unikania tubylców i psów, i zawartość tej książki raczej

to udowadnia. Myślę o tych opisowych fragmentach, tych sylwetkach i wspomnieniach o miejscach i ludziach, jako o mapie prozą, spisanej geografii mojego życia w ostatnich trzech dziesięcioleciach, mniej więcej od 1942 do 1972 roku.

Wszystko tutaj jest oparte.na faktach, co nie oznacza, że jest prawdą, ale zbliża się do niej najbardziej, jak to potrafię uczynić. Jednakże dziennikarstwo nigdy nie może być całkowicie czyste, tak samo jak aparat fotograficzny, bo ostatecznie sztuka nie jest destylowaną wodą; osobiste percepcje, nasze poczucie selektywności muszą kazić czystość bezbakteryjnej prawdy.

Najwcześniejsze utwory w niniejszym tomie, młodzieńcze impresje z Nowego Orleanu i Tangeru, z Ischii, Hollywood, hiszpańskich pociągów, marokańskich uroczystości itd., zostały zebrane w „Kolorycie lokalnym”, szczupłym tomiku

0 ograniczonym nakładzie, wydanym w’ 195X roku

1 już od dawna wyczerpanym. Korzystam z obecnej okazji, aby ukazać na nowo jego zawartość z dwóch przyczyn: pierwszą jest nostalgia, przypomnienie czasu, gdy oko moje było mniej zwężone, a bardziej liryczne, drugą zaś to, że te drobne impresje

są rozwierającymi się pączkami, pierwszym przypływem zainteresowania pisarstwem niebeletrystycznym.

Ze wszystkich moich modeli najbardziej strapionym był bohater „Księcia w swych włościach”,

Marlon Brando. Aczkolwiek nie zarzucał mi żadnej nieścisłości, najwyraźniej uważał, że jest to nieżyczliwe, a nawet zdradzieckie wtargnięcie

na sekretny teren cierpiącej i intelektualnie szacownej wrażliwości. A moja opinia? Po prostu uważam, że jest to dosyć dobra i pełna sympatii relacja o zranionym młodym mężczyźnie, który jest geniuszem, ale niespecjalnie inteligentnym.

Jednakże sylwetka Marlona Brando interesuje mnie i przyczyn literackich; w istocie opisałem ją właśnie dlatego — ażeby przyjąć wyzwanie i podkreślić pewien argument literacki. Było moim przekonaniem, że reportaż może być równie wypielęgnowaną i podniosłą sztuką jak każda inna forma prozy — esej, opowiadanie, powieść — która to teoria nie była tak ugruntowana w 1956 roku, kiedy wydrukowano ten utwór, jak dzisiaj, gdy jej akceptacja stała się może trochę przesadna.

Mój sposób myślenia był następujący: co jest najniższym poziomem sztuki dziennikarskiej, najtrudniejszym do przemienienia ze świńskiego ucha w jedwabną sakiewkę? „Wywiad” z gwiazdorem filmowym, coś ze „Srebrnego ekranu”; z pewnością niczego nie można z niniejszą łatwością podnieść na wyższy poziom! Po wybraniu Marlona Brando-jako okazu do tego eksperymentu, sprawdziłem swoje wyposażenie (którego głównym składnikiem jest zdolność do zachowywania w pamięci dłuższych rozmów... albowiem usilnie wierzę, że robienie notatek — a tym bardziej posługiwanie się magnetofonem! — wytwarza sztuczność i wypacza czy nawet niweczy wszelką naturalność mogącą istnieć między obserwatorem i obserwowanym, nerwowym kolibrem i jego przyszłym zdobywcą). Mnóstwo tam było do zapamiętania — te długie godziny mamrotań i kluczenia Marlona — ale nazajutrz po „wywiadzie" zapisałem wszystko,

następnie strawiłem miesiąc na kształtowaniu tego do ostatecznej formy. Najbardziej nauczyłem się stąd, jak kontrolować „statyczne” pisanie, ukazywać postać i utrzymywać nastrój nie uciekając się do narracji — która jest dla pisarza tym samym, co lina i czekan dla alpinisty.

Wiele pozycji z niniejszej książki ukazało się z biegiem lat w rozmaitych publikacjach, ale nigdy dotąd nie znalazło schronienia pod jednym dachem. Jedna z nich, „Lola”, ma ciekawą historię.

Napisana dla wyegzorcyzmowania ducha utraconej przyjaciółki, została zakupiona przez pewien amerykański magazyn, gdzie przeleżała nie drukowana kilka lat, ponieważ redaktor magazynu doszedł do wniosku, że jest okropna; powiedział, że nie wie, o co w niej idzie, a poza tym uważa ją za odpychającą, ponurą. Nie zgadzam się z tym, ale rozumiem, co miał na myśli, bo musiał instynktownie przejrzeć na wskroś sentymentalne przebranie tej prawdziwej opowieści i zdał sobie sprawę, nie w pełni to rozeznając, czego w istocie dotyczyła: niebezpieczeństwa, groźby nie dostrzegania

i nie akceptowania granic własnej rzekomej tożsamości, klasyfikacji narzucanych przez innych — jak ptak, który mniema, że jest psem, Van Gogh upierający się, że jest artystą, czy Emily Dickinson, że jest poetką. Jednakże bez takich błędnych osądów i takiej wiary morza by spały, a wieczne śniegi pozostały nietknięte.

Truman Capote

Psy szczekają Publiczni ludzie i prywatne miejsca

Psy szczekają, a karawana idzie dalej’’ (Przysłowie arabskie)

Inne głosy, inne ściany” (mój własny tytuł; nie jest to cytat) ukazały się w styczniu 1948 roku. Napisanie ich zabrało mi dwa lata i nie była to moja pierwsza powieść, lecz druga. Pierwsza, rękopis nigdy nie prze­dłożony, a teraz zagubiony, nazywała się „Letnia prze­prawa” i była oszczędną w słowach, obiektywną hi­storią, mającą za tło Nowy Jork. Niezła, o ile pamię­tam, technicznie poprawna, dosyć interesująca opowieść, lecz bez napięcia czy bólu, bez cech osobistego widze­nia, bez niepokojów, które naówczas władały moimi uczuciami i wyobraźnią. „Inne głosy, inne ściany” były próbą egzorcyzmowania demonów, próbą nieświadomą, całkowicie intuicyjną, bo nie zdawałem sobie sprawy, że z wyjątkiem paru wydarzeń i opisów jest w jakim­kolwiek poważnym stopniu autobiograficzna. Czytając ją teraz ponownie, uważam takie zwodzenie samego siebie za niewybaczalne.

Z pewnością były przyczyny tej uporczywej nie­wiedzy, bez wątpienia ochronne — zasłona ogniowa między pisarzem a prawdziwym źródłem jego materia­łu. Ponieważ straciłem kontakt z pełnym niepokoju młodzieńcem, który tę książkę napisał, ponieważ jest we mnie już tylko wyblakły jego cień, trudno zrekon­struować stan jego umysłu. Jednakże spróbuję.

Kiedy ukazały się „Inne głosy, inne ściany”, kry­tycy, od najcieplejszych aż po najbardziej wrogich, stwierdzili, że jestem najwyraźniej pod dużym wpły­wem takich południowych artystów literackich, jak Faulkner, Eudora Welty i Carson McCullers, trojga pi­sarzy, których dzieła dobrze znałem i podziwiałem. Jednakże panowie ci się mylili, choć było to zrozu-

miałe. Najcenniejszymi dla mnie pisarzami amerykań­skimi byli, niekoniecznie w tym porządku, James, Twain, Poe, Cather, Hawthorne, Sarah Orne Jewett, a za oceanem Flaubert, Jane Austen, Dickens, Proust, Czechow, Katherine Mansfield, E.M. Forster, Turgie­niew, De Maupassant i Emily Bronte. Zestaw mniej czy więcej nie powiązany z „Innymi głosami, innymi ścianami”, bo najwyraźniej nikt z tych pisarzy, z ewen­tualnym wyjątkiem Poe’ego (który był o tym czasie zatartym już entuzjazmem z dzieciństwa, podobnie jak Dickens i Twain), nie stanowił koniecznej antecedencji tego akurat utworu. Byli nią raczej oni wszyscy w tym sensie, że każdy z nich wniósł swój wkład do mojej literackiej inteligencji, takiej, jaką być mogła. Nato­miast rzeczywistym rodzicem było moje trudne, pod­ziemne „ja”. Wynik okazał się zarazem objawieniem i ucieczką; książka ta wyzwoliła mnie i tak jak w jej proroczym końcowym zdaniu, stałem i spoglądałem na chłopca, którego pozostawiłem za sobą.

Urodziłem się w Nowym Orleanie jako jedynak; ro­dzice moi rozwiedli się, gdy miałem cztery lata. Był to skomplikowany rozwód, z wielkim rozgoryczeniem po obu stronach, co jest główną przyczyną, że więk­szość mego dzieciństwa spędziłem na wędrowaniu po domach krewnych w Luizjanie, Missisipi i rolniczej części Alabamy (od czasu do czasu uczęszczałem do szkół w Nowym Jorku i Connecticut). Lektura, którą uprawiałem na własną rękę, miała większą wagę niż moja oficjalna edukacja, ta bowiem była jałowa i za­kończyła się, kiedy mając łat siedemnaście zgłosiłem się do pracy i otrzymałem ją w magazynie „The New Yorker”. Nie była to zbyt wspaniała posada, bo

w gruncie rzeczy polegała jedynie na sortowaniu ry­sunków i robieniu wycinków z gazet. Jednak miałem szczęście, że ją otrzymałem, ponieważ byłem zdecydo­wany, iż moja studencka noga nigdy nie postanie w sali wykładowej college’u. Uważałem, że albo się jest pisarzem, albo nie, i żadne gremium profesorów nie może wpłynąć na wynik. Nadal myślę, że miałem rację, przynajmniej w moim własnym przypadku, je­dnakże dziś zdaję sobie sprawę, iż większość młodych pisarzy może raczej coś zyskać na uczęszczaniu do college’u, chociażby tylko dlatego, że nauczyciele i ko­ledzy stanowią chłonną publiczność dla ich pracy; nie ma nic bardziej samotnego, niż być aspirującym ar­tystą bez jakiegoś odpowiednika płyty rezonansowej.

W „The New Yorker” pozostałem dwa lata i w tym okresie opublikowałem kilka opowiadań w pomniej­szych magazynach literackich. (Kilka z nich zostało przedłożonych moim pracodawcom, ale żadnego nie przyjęto, choć jedno zwrócono mi z następującym ko­mentarzem: „Bardzo dobre. Ale romantyczne, a ten magazyn taki nie jest”.) Napisałem też „Letnią prze­prawę”. I właśnie po to, aby ukończyć tę książkę, ze­brałem się na odwagę, rzuciłem posadę, wyjechałem z Nowego Jorku i osiedliłem się u krewnych, plantu­jącej bawełnę rodziny, która mieszkała w zapadłej części Alabamy — pola bawełny, pastwiska dla bydła, lasy sosnowe, wiejskie drogi, potoki i małe, powolne rzeki, sójki, sowy, jastrzębie krążące na pustym niebie, daleki gwizd pociągów — i o pięć mil małe prowin­cjonalne miasteczko — Noon City z omawianego tomu.

Był początek zimy, kiedy tam przyjechałem, i atmo­sfera przestronnego wiejskiego domu, całkowicie ogrze­wanego piecami i kominkami, doskonale odpowiadała początkującemu powieściopisarzowi, pragnącemu spo-

kojnego odosobnienia. Domownicy wstawali o wpół do piątej, jedli śniadanie przy świetle elektrycznym i uda­wali się do swoich zajęć, kiedy słońce wschodziło — pozostawiając mnie samego, we wzrastającej panice. Albowiem „Letnia przeprawa” coraz bardziej wyda­wała mi się wodnista, przemądrzała, bez uczucia. Kieł­kował we mnie inny język, tajemna duchowa geogra­fia, opanowując godziny mych nocnych snów jak rów­nież marzeń na jawie.

Pewnego mroźnego, grudniowego popołudnia znala­złem się daleko od domu, wędrując lasem wzdłuż brze­gu tajemniczego, głębokiego, przezroczystego potoku, która to droga wiodła w końcu do miejsca zwanego Młynem Kapelusznika. Ten młyn, stojący okrakiem na potoku, był już od dawna opuszczony; niegdyś far­merzy zwozili doń kukurydzę do przemielenia na mąkę kukurydzianą. Jako dziecko chodziłem tam często z ku­zynami łowić ryby i pływać; właśnie kiedy buszowa­łem pod młynem, ugryzł mnie w kolano wąż mokasyn

dokładnie tak jak to się przydarzyło Joelowi Rnoxo- wi. I teraz, kiedy natrafiłem na opuszczony młyn z za­padniętymi, srebmoszarymi belkami, powrócił mi na pamięć szok ugryzienia przez węża, a także inne wspomnienia — o Idabel czy raczej dziewczynie, któ­ra była jej odpowiednikiem, o tym, jak brodziliśmy i pływali w czystych wodach, gdzie tłuste, nakrapiane ryby wylegiwały się w rozświetlonych słońcem sa­dzawkach; Idabel zawsze próbowała. sięgnąć i schwy­tać którąś z nich.

Ogarnęło mnie podniecenie — odmiana twórczego transu. Wracając do domu zabłądziłem i zataczałem koła po lesie, bo w głowie wirowała mi cała książka. Zazwyczaj, kiedy nasuwa mi się jakaś historia, przy­chodzi — czy też tak się tylko wydaje — in toto; długi,

przeciągły blask błyskawicy, który zaciemnia nama­calny, tak zwany rzeczywisty świat, a rozświetla tylko ten nagle ujrzany, pseudoimaginacyjny krajobraz, ob­szar ożywiony postaciami, głosami, ścianami, atmosfe­rą, pogodą. A wszystko to w chwili narodzin jest jak gniewny, zaciekły młody tygrys; trzeba to ułagodzić i poskromić. Co oczywiście jest głównym zadaniem ar­tysty; poskromić i ukształtować surową wizją twórczą.

Było ciemno, kiedy wróciłem do domu, i zimno, ale zimna nie czułem, bo miałem w sobie ogień. Moja ciotka Lucille oznajmiła, że niepokoiła się o mnie, i by­ła zawiedziona, gdyż nie chciałem kolacji. Zapytała, czy jestem chory; odrzekłem, że nie. Stwierdziła; „No, ale wyglądasz na chorego. Jesteś blady jak upiór”. Po­wiedziałem jej dobranoc, zamknąłem się w swoim po­koju, wrzuciłem rękopis „Letniej przeprawy” do dol­nej szuflady biurka, zebrałem kilka ostrych ołówków i świeży blok żółtego liniowanego papieru, położyłem się w ubraniu na łóżku i ze wzruszającym optymiz­mem napisałem: „»Inne głosy, inne ściany«, powieść Trumana Capote”. A potem: „Podróżny, udający się obecnie do Noon City, musi sam sobie szukać środków lokomocji...”

Jest to niezwykłe, ale zdarza się czasem prawie każ­demu pisarzowi, że napisanie jakiejś historii wydaje się nie wymagać woli ani wysiłku; jest to tak, jak gdy­by było się sekretarzem, który notuje słowa głosu do­chodzącego z obłoku. Trudność polega na utrzymaniu kontaktu z owym spektralnym dyktującym. W końcu okazało się, że ta łączność wznosiła się najwyżej nocą, podobnie jak gorączka po zmierzchu. Zacząłem więc pracować całymi nocami, a sypiać przez cały dzień, któ­ry to system trapił domowników i powodował usta­wiczne dezaprobujące komentarze: „Przecież odwracasz

wszystko do góry nogami. Rujnujesz sobie zdrowie”. Dlatego na wiosnę podziękowałem rozgoryczonym kre­wnym za ich wspaniałomyślność, ich wystawioną na ciężką próbę cierpliwość i kupiłem bilet na autobus do Nowego Orleanu.

Tam wynająłem sypialnię w zatłoczonym mieszkaniu kreolskiej rodziny, znajdującym się w Dzielnicy Fran­cuskiej, przy Royal Street. Była to mała, duszna sy­pialnia, prawie w całości wypełniona przez mosiężne łóżko i hałaśliwa niczym stalownia. Tramwaje zgrzy­tały pod oknem, a harmider turystów zwiedzających Dzielnicę, wrzaskliwe, pijackie burdy żołnierzy i ma­rynarzy składały się na nieustanne pandemonium. Mimo to, trzymając się mojego nocnego rozkładu pra­cy, czyniłem postępy; późną jesienią książka była już prawie ukończona. Nie musiałem żyć tak samotnie, jak żyłem. Nowy Orlean był moim rodzinnym miastem i miałem tam wielu przyjaciół, ale ponieważ nie prag­nąłem tego swojskiego środowiska i wolałem pozostać zamknięty w stworzonym przez siebie świecie Zuu, Jezusa Fevera i „Cloud Hotel”, nie odwiedzałem niko­go ze znajomych. Jedynym moim towarzystwem była owa kreolska rodzina, mili ludzie z klasy robotniczej (ojciec był dokerem, a jego żona szwaczką), albo spot­kania z pracownikami drugstore’u i ludźmi z kawiarni. Rzecz ciekawa — bo Nowy Orlean nie jest zbyt dużym miastem — nie widywałem nigdy nikogo znajomego. Z wyjątkiem, przypadkowo, mojego ojca. W czym tkwiła jakaś ironia, zważywszy — choć wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy — że centralnym wąt­kiem „Innych głosów, innych ścian” było moje poszu­kiwanie tej zasadniczo urojonej postaci.

Rzadko jadałem częściej niż raz dziennie, zwykle po zakończeniu pracy. O tej przedrannej godzinie wędro­

wałem po wilgotnych, ubalkonionych ulicach, mijałem katedrę Sw. Ludwika i szedłem dalej na Rynek Fran­cuski; plac zatłoczony o mrocznym, wczesnym poranku ciężarówkami farmerów uprawiających warzywa, ry­baków znad Zatoki, sprzedawców mięsa oraz hodow­ców kwiatów. Pachniał ziemią, ziołami i egzotycznymi korzennymi woniami, i dźwięczał, huczał, ogłuszał od­głosami ożywionego handlowania. Uwielbiałem go.

Głównym miejscem spotkań na rynku była kawiar­nia, gdzie podawano jedynie gorzko-czarną kawę z cy­korii i najbardziej rumiane, najwyborniejsze, świeżo upieczone pączki. Odkryłem ten lokal, gdy miałem lat piętnaście, i odwiedzałem go nałogowo. Właściciel kawiarni ponadawał wszystkim stałym klientom przez­wiska; mnie nazywał Dżokejem, co było aluzją do mego wzrostu i budowy. Co rano, gdy zabierałem się do kawy i pączków, ostrzegał mnie ze złowieszczym chichotem: „Lepiej uważaj, Dżokej. Nigdy nie utrzy­masz wagi”.

W tej .właśnie kawiarni napotkałem przed pięciu laty prototyp Kuzyna Randolfa. Właściwie Kuzyna Randolfa zasugerowało mi dwóch ludzi. Kiedyś, gdy byłem bardzo małym dzieckiem, spędziłem kilka let­nich tygodni w starym domu w Pass Christian, w Missisipi. Niewiele z tego zapamiętałem poza tym, że mieszkał tam starszy człowiek chory na astmę, który palił lecznicza papierosy i wyrabiał wspaniałe kołdry ze skrawków materiału. Był niegdyś kapitanem ry­backiego trawlera, ale choroba zmusiła go do miesz­kania w zaciemnionym pokoju. Siostra nauczyła go szyć, co sprawiło, że odnalazł w sobie piękny dar projektowania wzorów z materiału. Często zachodziłem do jego pokoju, gdzie rozkładał na podłodze swoje podobne gobelinom kołdry, abym je mógł podziwiać —

bukiety róż, statki pod pełnymi żaglami, salaterka jab­łek.

Drugim Randolfem, duchowym przodkiem postaci z książki, był ów człowiek, którego poznałem w ka­wiarni, pulchny blondyn, podobno umierający na bia­łaczkę. Właściciel nazywał go Szkicarzem, bo zawsze siedział sam w kącie, rysując w dużym notesie o luź­nych kartkach wizerunki klienteli, kierowców cięża­rówek i hodowców bydła. Którejś nocy stało się oczy­wiste, że jestem jego tematem; poszkicowawszy chwi­lę podsunął się do kontuaru, przy którym siedziałem, i powiedział: „Ty jesteś Wunderkind, nie? Mogę to poznać po twoich rękach”.

Nie wiedziałem, co znaczy Wunderkind; pomyślałem, że albo żartuje, albo mi robi wątpliwe awanse. Jed­nakże potem wytłumaczył to słowo, co sprawiło mi przyjemność, bo zbiegało się z moją własną opinią. Zostaliśmy przyjaciółmi; później widywałem go nie tylko w kawiarni, bo także spacerowaliśmy leniwie po przystani. Nie rozmawialiśmy wiele, ponieważ był monologistą mającym obsesję na punkcie śmierci, za­wiedzionych namiętności i niespełnionych talentów.

Wszystko to wyszło na jaw pewnego lata. Jesienią pojechałem do szkoły na Wschodzie, a kiedy wróciłem w czerwcu i zapytałem właściciela o SzkiCarza, po­wiedział: „A, umarł. Przeczytałem to w »Picayune«. Czy wiesz, że był bogaty? Uhm. Tak stało w gazecie. Okazuje się, że jego rodzina miała połowę gruntów dokoła Jeziora Pontchartrain. Wyobraź sobie. Ano, nigdy nic nie wiadomo”.

Książka została ukończona w otoczeniu bardzo odle­głym od tego, w którym ją zacząłem. Wędrowałem i pracowałem w Północnej Karolinie, w Saratoga Springs, Nowym Jorku i wreszcie w wynajętym dom­

ku na Nantucket. I właśnie tam, przy biurku pod ok­nem, z widokiem na niebo, piasek i nadpływający przybój, napisałem ostatnie stronice, kończąc je z nie­dowierzaniem, że ta chwila nadeszła, i zdziwieniem, jednocześnie pełnym żalu i radości.

Niechętnie odczytuję na nowo moje książki; co zo­stało zrobione, jest zrobione. Poza tym zawsze lękam się stwierdzić, że ci, co mnie zganili, mają rację, i że dzieło nie jest tak dobre, jak mi się podobało sądzić. Dopóki nie wyniknęła sprawa obecnego wznowienia, nigdy właściwie nie zajrzałem ponownie do „Innych głosów, innych ścian”. W ubiegłym tygodniu przeczy­tałem je w całości.

I co? I jak już napomknąłem, zaskoczyły mnie ich symboliczne chwyty. A także, o ile są tam fragmenty, które wydają mi się osiągnięciami, inne budzą nie­pokój. Jednakże na ogół było to tak, jak gdybym czy­tał świeżo ukończony rękopis kogoś zupełnie obcego. Ten obcy wywarł na mnie wrażenie. Albowiem to, czego dokonał, miało enigmatyczny blask dziwnie za­barwionego pryzmatu, podsuniętego do światła — a także pewne udręczone, błagalne napięcie, niby prze­słani« od marynarza z rozbitego okrętu, wsadzone w butelkę i rzucone na morze.

Biała róża (1970)

Srebrzyste popołudnie czerwcowe. Popołudnie czer­wcowe w Paryżu przed dwudziestoma trzema laty. A ja stoję na dziedzińcu Palais Royal przepatrując jego wysokie okna i zastanawiając się, które należy do mieszkania Colette, tej Grandę Mademoiselle lite-

ratury francuskiej. X wciąż spoglądam na zegarek, bo

0 godzinie czwartej jestem umówiony z tą legendarną artystką, mam zaproszenie na herbatę, które uczynnie uzyskał dla mnie Jean Cocteau, kiedy mu powiedzia­łem z młodzieńczą niezręcznością, że Colette jest wśród pisarzy francuskich jedyną, którą w pełni szanuję — a to obejmowało Gide’a, Geneta, Camusa i Monther- lanta, nie mówiąc już o samym panu Cocteau. Na pew­no bez jego wspaniałomyślnego wstawiennictwa nie zostałbym nigdy zaproszony na spotkanie z tą wielką kobietą, byłem bowiem tylko młodym pisarzem ame­rykańskim, który opublikował jedną jedyną książkę, „Inne głosy, inne ściany”, o której nigdy nie słyszała.

Wreszcie nadeszła czwarta i pospieszyłem się stawić, powiedziano mi bowiem, żebym się nie spóźnił i nie siedział za długo, bo moja gospodyni jest osobą star­szą, częściową inwalidką, która rzadko wstaje z łóżka.

Przyjęła mnie w swojej sypialni. Byłem zdumiony. Bo wyglądała dokładnie tak, jak.powinna była wyglą­dać Colette. A było to naprawdę zdumiewające. Ruda­we, kręte, trochę afrykańskie włosy, skośne, kocie oczy, obwiedzione czernidłem, pięknie ukształtowana twarz, zmienna jak woda... uróżowane policzki... wargi wąskie i napięte jak druty, ale pomalowane na praw­dziwie bezwstydny, wyzywający szkarłat.

Pokój zaś odzwierciedlał odizolowaną luksusowość jej bardziej światowych dzieł — powiedzmy „Chéri”

1 „Koniec Chéri”. Zaciągnięte aksamitne kotary prze­słaniały czerwcowe światło. Dokoła jedwabne ściany. Cieple, różane światło, sączące się z lamp udrapowa- nych bladymi, różanymi szalami. Jakaś woń — połą­czenie róż, pomarańcz, cytryn i piżma — unosiła się w powietrzu niczym mgła, opar.

Leżała na łóżku, podparta warstwami obszytych ko­

ronkami poduszek, oczy miała wilgotne, pełne życia, dobroci, przekory. Kot dziwnego, popielatego koloru był rozciągnięty na jej nogach, po trosze jak dodat­kowa kołdra.

Jednakże najbardziej oszałamiającym widokiem w pokoju nie był kot ani jego pani. Nieśmiałość, nerwy, nie wiem, co to było, ale po pierwszym szybkim rzucie oka na Colette, nie mogłem naprawdę jej się przyjrzeć, a na dobitkę trudno mi było coś wykrztusić. Zamiast tego więc skoncentrowałem uwagę na czymś, co mi się wydawało czarodziejskim pokazem, jakimś frag­mentem snu. Była to kolekcja starych kryształowych przycisków do papierów.

Było ich chyba ze sto i pokrywały dwa stoły usta­wione po obu stronach łóżka; kryształowe kule, które więziły w sobie zielone jaszczurki, salamandry, bukiety millefiori, ważki, koszyk gruszek, motyle siedzące na liściach paproci, kręte, różowo-białe i błękitno-białe zwoje, migocące jak fajerwerki, kobry zwinięte do skoku, śliczne małe układy bratków, wspaniałych po­insecji.

Wreszcie Madame Colette powiedziała:

A, widzę, że interesują pana moje śnieżne płatki?

Tak, wiedziałem, co miała na myśli; przedmioty te

były podobne do utrwalonych płatków śniegu, olśnie­wających wzorów, zamarzniętych na zawsze.

Tak — odrzekłem. — Są piękne. Piękne. Ale co to jest?

Wyjaśniał, że są najwyższym wykwitem sztuki wy­rabiania kryształów, szklanymi klejnotami, sporządzo­nymi przez najprzedniejszych rzemieślników wielkich francuskich wytwórni kryształów — Baccarat, St, Louis i Clichy. Wybrawszy na chybił-trafił jeden z przy­cisków, wielkie cudo eksplodujące barwami tysiąca

kwiatów, pokazała mi miejsce, gdzie wewnątrz jednego z maleńkich pączków była ukryta data wykonania, 1842.

Wszystkie najświetniejsze przyciski — powie­działa mi — zrobiono między rokiem 1840 a 1880. Potem cała ta sztuka podupadła. Zaczęłam je zbierać jakieś czterdzieści lat temu. Wówczas były niemodne i na pchlim targu można było znaleźć wspaniałe okazy i płacić za nie bardzo mało. Teraz, rzecz jasna, przy­cisk najwyższej klasy kosztuje bajeczne pieniądze. Są setki zbieraczy, a w sumie istnieją może ze trzy czy cztery tysiące przycisków, na których warto oko za­trzymać. Na przykład ten — podała mi bryłę kryształu wielkości mniej więcej piłki baseballowej. — To Bac­carat. Nazywa się Biała Róża.

Był to oszlifowany przycisk cudownej, wolnej od banieczek czystości, z jedyną ozdobą: zwykłą białą różą o zielonych listkach, wtopioną w sam środek.

Co panu to przypomina? Jakie myśli przebiegają panu przez głowę? — zapytała mnie Madame Colette.

Nie wiem. Podoba mi się w dotyku. Jest chłodny i spokojny.

Spokojny. Tak, to wielka prawda. Często myśla­łam sobie, że chciałabym zabrać je z sobą do trumny, tak jak faraon. Ale jakie o b r ą z y nasuwają się panu?

Obróciłem przycisk na jedną i drugą stronę w przy­ćmionym, różanym świetle.

Młode dziewczęta w sukienkach do komunii. Uśmiechnęła się.

To bardzo urocze. Bardzo trafne. Teraz widzę, że to, co Jean mi mówił, jest prawdą. Powiedział: „Nie daj się zwieść, moja droga. On wygląda jak dziesięcio­letni aniołek. Ale jest bezwiekowy i ma bardzo prze­wrotny umysł”.

Jednakże nie tak przewrotny jak moja gospodyni, która wetknęła mi przycisk w rękę i powiedziała:

Chcę, żeby pan go zachował. Na pamiątkę.

Czyniąc to zgotowała mi los rujnujący finansowo, bo od tej pory zostałem „kolekcjonerem” i przez całe lata pełniłem uciążliwą służbę wyszukując piękne francu­skie przyciski gdzie się dało, od luksusowych salonów aukcyjnych Sotheby’ego aż po obskurne antykwariaty Kopenhagi i Hongkongu. Jest to rozrywka kosztowna (obecnie cena tych objets, zależnie od jakości i rzadko­ści, sięga od 600 do 15 000 dolarów), a przez cały ten czas, gdy jej się oddawałem, natrafiłem tylko na dwie okazje, ale obydwie były zawrotne i wynagrodziły z nawiązką wiele okrutnych rozczarowań.

Pierwsza zdarzyła się w ogromnym, zakurzonym sklepie ze starzyzną w Brooklynie. Oglądałem rozmaite drobiazgi w ciemnej szklanej gablocie, gdy wtem zoba­czyłem kwietny przycisk St. Louis z porcelanową na­kładką pomidorowego koloru. Kiedy odszukałem wła­ściciela i zapytałem go o ów przycisk, było widoczne, że nie ma pojęcia, czym jest ani jaką ma wartość — która wynosiła około 4000 dolarów. Sprzedał mi przy­cisk za 20 i czułem się trochę jak oszust, ale co u dia­bła — pierwszy i ostatni raz przechytrzyłem handlarza.

Mój drugi wielki wyczyn nastąpił na aukcji w East Hampton na Long Island. Zawędrowałem na nią przy­padkiem, nie spodziewając się niczego wielkiego, i rze­czywiście były tam głównie złe obrazy i nijakie meble, wybrakowane ze starego nadmorskiego domu na Long Island. Lecz oto nagle, wśród mnóstwa ceramiki i nija­kich talerzy, ukazał mi się elektryzujący widok: abso­lutnie olśniewający przycisk millejiori, wykonany w formie kałamarza. Wiedziałem, że jest prawdziwy i po­szukawszy starannie, odnalazłem datę, 1840, i sygna­

turę twórcy, J.C., głęboko wewnątrz niższego bukietu. Było około jedenastej rano, gdy dokonałem tego od­krycia, a kałamarz miał się pojawić na podium licyta­tora dopiero o trzeciej po południu. Czekając chodzi­łem tam i z powrotem otumaniony niepokojem, zasta­nawiając się, czy licytator lub któryś z jego klientów ma jakiekolwiek pojęcie o rzadkości tego kałamarza

i jego wartości, która wystarczyłaby na sfinansowanie kształcenia w college’u dwóch braci syjamskich. Jeżeli to wszystko brzmi trochę nieładnie, a przypuszczam, że tak, mogę jedynie powiedzieć, że oto, co robi z człowiekiem kolekcjonerstwo.

W każdym razie licytator rozpoczął aukcję kałama­rza od 25 dolarów, wiedziałem więc od razu, że przy­najmniej on nie ma pojęcia, co sprzedaje; pozostało pytanie, czy wie to ktoś z publiczności? Było tam ze trzysta osób, wiele o nader przebiegłych oczach. Jak się okazało, znalazł się jeden człowiek, który coś wy­czuwał; młody handlarz z Nowego Jorku, który przy­był zakupić meble i bardzo niewiele wiedział o przy­ciskach do papieru, ale był dostatecznie sprytny, aby zdać sobie sprawę, że jest to coś specjalnego. Kiedy doszliśmy do 300 dolarów, inni obecni na sali zaczęli szeptać i wytrzeszczać oczy; nie mogli zgłębić, co spra­wia, że ta bryła szkła jest warta takie pieniądze. Kiedy doszliśmy do 600 dolarów, sam licytator także był dosyć podniecony, a rywal mój się pocił; zaczynał się wahać, nie był naprawdę pewny. Łamiącym się głosem zaoferował 650, ja powiedziałem 700 i to go skończyło. Później podszedł do mnie i zapytał, czy myślę, że jest to warte siedemset dolarów, a ja odrzekłem: „Nie, siedem tysięcy”.

Niektórzy ludzie podróżując wożą ze sobą fotografie przyjaciół, rodziny, ukochanych; ja także to robię. Ale

zabieram również ze sobą mały czarny woreczek, w którym mieści się sześć przycisków, każdy zawinięty we flanelę, albowiem przyciski, mimo swojej pozornej solidności, są dosyć kruche, a także, niby trzódka kłótliwego rodzeństwa, wzajemnie sobie nieprzyjazne; jednym z najłatwiejszych sposobów wyszczerbienia czy stłuczenia przycisku jest zderzyć go z drugim. Dla­czego więc je zabieram, powiedzmy, na dwudniowy wyjazd do Chicago czy Los Angeles? Bo kiedy je po­rozkładam, potrafią sprawić, że najbardziej ponuro anonimowy pokój hotelowy wydaje mi się ciepły, pry­watny i bezpieczny. I ponieważ kiedy jest już za kwa­drans druga, a sen nie nadchodzi, z kontemplowania cichej białej róży rodzi się spokój, dopóki róża nie rozkwitnie w biel snu.

Czasami dąwałem przycisk w podarunku jakiemuś bardzo bliskiemu przyjacielowi, i to zawsze spośród tych, które są mi najbardziej drogie, bo jak powie­działa Colette owego popołudnia dawno temu, kiedy protestowałem, że nie mogę przyjąć w prezencie cze­goś, co tak wyraźnie uwielbia: „Mój kochany, napraw­dę nie ma sensu dawać podarku, jeżeli nam samym nie jest też drogi”.

91

Koloryt lokalny (1946—1950)

Nowy Orlean (1946)

Na podwórzu był anioł z czarnego kamienia, a jego anielska głowa wznosiła się nad olbrzymie liście sło­niowego krzewu; szklane anielskie oczy, jasne jak wy­blakły błękit oczu marynarza, patrzyły w górę. Oglą­dało się tego anioła z zawile zdobionego zielonego balkonu — mój był ten balkon, bo mieszkałem za nim w trzech starych, białych pokojach, pokojach

o wymyślnych, przypominających weselny tort sufi­tach, szerokich rozsuwanych drzwiach, wysokich fran­cuskich oknach. W ciepłe wieczory, przy otwartych oknach, rozmowa była tam przyjemna, melodyjna, bo wiatr szeptał we wnętrru jak powiew wachlarzy daw­nych dam. A w takie ciepłe wieczory miasto jest ciche. Jedyne odgłosy: rodzinne rozmowy, snujące się na osłoniętym bluszczem, ganku, nucenie bosej kobiety, która kołysząc się w krześle na chodniku usypia nie­mowlę i karmi je piersią całkiem publicznie, utyskli- wa, obca mowa zirytowanej pani, która siedzi na bal­konie i oskubuje kurę, a wyrwane pierze wylatuje z jej rąk, unosi się w powietrzu i leniwie spływa w dół.

Któregoś rana — chyba to był grudzień, zimna nie­dziela i smutne, szare słońce — poszedłem przez Dziel­nicę Francuską na stary rynek, gdzie o tej porze roku są wyborne owoce zimowe, słodkie mandarynki po dwadzieścia centów tuzin i zimowe kwiaty, gwiazd­kowe poinsecje i śnieżne kamelie. Ulice Nowego Orle­anu mają długie, melancholijne perspektywy; w pu­stych godzinach ich atmosfera przypomina Chirica, a rzeczy zazwyczaj niewinne (jakaś twarz w ukośnym świetle za okiennicami, zakonnice przechodzące w od­

dali, tłusta, ciemna ręka, zwieszona niedbale z jakiegoś okna, samotny czarny chłopiec, który przykucnął w uliczce i wydmuchując bańki mydlane patrzy ze smut­kiem, jak ulatują, by pęknąć) nabierają cech groźnych. Owego rana zatrzymałem się raptem między dwiema przecznicami, bo kątem oka spostrzegłem wąskie jak tunel przejście na zarośnięte podwórko. Dziwacznie wyglądający biały pies stał sztywno w paprociowym świetle jaśniejącym na końcu tunelu, i odruchowo ru­szyłem ku niemu. W środku była fontanna; woda wy­lewała się delikatnie z ust brązowego posążka małpy

i ciurkała po kamykach sadzawki ze smętnym, do dzwonków podobnym szmerem. A on wisiał na wierz­bie, człowiek o twarzy bandyty i krętych, platynowych włosach; zwisał tak wiotko jak sama wierzba. W tym cichym, stłumionym ogrodzie była groza. Zamknięte okna spoglądały ślepo, ślady ślimaków połyskiwały srebrzyście na liściach paproci, nie poruszało się nic prócz jego cienia. Kołysał się z lekka tam i sam, cho­ciaż nie było wiatru. Pierścień ze sztucznym diamen­tem na jego palcu polśniewał w słońcu, a na ręce miał wytatuowane imię, „Francy”. Pies opuścił łeb, by na­pić się z fontanny, a ja uciekłem. Francy — czy to dla niej odebrał sobie życie? Nie wiem. Nowy Orlean jest pełen tajemnic.

Oczy mojego kamiennego anioła były jak zegary słoneczne, bo zależnie od ilości padającego na nie świa­tła wskazywały czas; białe w południe, stopniowo sza­rzały, były ciemne o zmierzchu, wreszcie czarne — wieczorne oczy w wieczornej głowie.

Postrzępione wargi złotowłosych dziewczyn goreją na wyblakłych, pochyłych fasadach domów: Pijcie dr Nutta, dr Peppera, NEHI, Grapeade, 7 Up, Kokę, Coca- -Colę. Nowy Orlean, jak każde południowe miasto, jest

miastem reklam napojów; ulice zapadłych dzielnic za­słane są kapslami od Coca-Coli, które po deszczu bły­szczą w kurzu jak pogubione dziesięciocentówki. Afisze obłażą z murów, leżą podarte, dopóki burzowy wiatr nie zdmuchnie ich ulicą niczym pustynny boży- drzew — a są tacy, co uważają je za piękne, oklejają swe ściany dr Nuttem i dr Pepperem, pięknotkami od Coca-Coli, które, uśmiechając się znad ich łóżek w wynajętych mieszkaniach, są strażniczkami nocy

i świętymi poranka. Wszędzie ogłoszenia, pisane kredą, drukowane, malowane: Madame Ortega — czytelnia, napoje miłosne, literatura magiczna, Zobacz się ze mną, Jeżeli nie masz nic do roboty... Nie rób tego tutaj, Czy jesteś gotów na spotkanie ze swoim Stwórcą? Uwaga, zły pies, Ulituj się nad biednymi małymi sie­rotkami, Jestem głuchoniemą wdową z dwojgiem dzie­ci do wyżywienia, Uwaga, dziś w naszym kościele zespół Blue Wing Singers (podpisano: Pleban.)

Kiedyś na drzwiach w dzielnicy irlandzkiej było takie obwieszczenie: „Wejdź i zobacz, gdzie stał Jezus”.

O co idzie?” — zapytała kobieta, która otworzyła drzwi, gdy zadzwoniłem. „Chciałbym zobaczyć, gdzie stał Jezus" — powiedziałem i przez chwilę patrzała na mnie tępo; jej twarz, pocięta bruzdami jak brzytwą, była biała jak ślaz; kobieta nie miała brwi ani rzęs

i była w perkalowym kimonie. „Jesteś za mały, ko- chasiu — powiedziała, a biustem jej targnął raptowny śmiech — jesteś o wiele za mały, żeby zobaczyć, gdzie stał Jezus”.

W mojej dzielnicy była pewna kawiarnia, wcale nie zabawna, bo najbardziej pusta w całym Nowym Orle­anie, istny dom pogrzebowy. Jednakże właścicielka, pani Morrisowa Ottonowa Kunze, zdawała się tym nie przejmować; całymi dniami przesiadywała za kontua­

rem chłodząc się wachlarzem z liścia palmowego

i rzadko się ruszała, chyba, by pacnąć muchę. Na sta­rym, spękanym lustrze za kontuarem było przyklejo­nych siedem małych, podobnych do siebie napisów: „Nie martw się życiem... nigdy nie wyjdziesz zeń żywy”.

3 lipca. W zeszłym tygodniu bilecik z zaproszeniem od panny Y., więc jej złożyłem wizytę dziś po połu­dniu. Jest zachwycająca w swój archaiczny sposób, a i zabawna, choć nierozmyślnie. Kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy, pomyślałem: Zupełnie Edna May Oli­ver, i bez wątpienia jest podobieństwo. Panna Y. mówi z namysłem, ale to, co powiada, jest przypadkowe, a jej oczy koloru sherry wiecznie badają otoczenie. Postura jej jest wojskowa; nosi męską laskę z malakki, gdyż jedną nogę ma krótszą, co nadaje jej stąpaniu coś z chodu pingwina. „Trapiło mnie to, kiedy byłam w twoim wieku, muszę powiedzieć, że tak, bo papa był zmuszony asystować mi na wszystkich balach, gdzie zasiadaliśmy na ładnych, małych pozłacanych krzeseł­kach i tak już siedzieliśmy cały czas. Żaden z panów nigdy nie prosił panny Y. do tańca, zaiste nie, choć którejś zimy przyjechał tu młody człowiek z Baltimo­re, niejaki pan Jones, i Boże drogi! — ten biedny pan Jones spadł z drabiny, wiesz... złamał sobie kark — zginął na miejscu”.

Moje zainteresowanie panną Y. jest po trosze kli­niczne i wyznaję z zakłopotaniem, że nie jestem takim jej przyjacielem, jak sobie wyobraża, bo nie można czuć się z nią blisko; zanadto jest bajką, kimś rzeczy­wistym — a nieprawdopodobnym. Jest jak fortepian w jej salonie — elegancki, lecz trochę rozstrojony. Jej domu, starego nawet jak na Nowy Orlean, strzeże czarny, powyszczerbiany parkan żelazny; dzielnica, w której mieszka, jest uboga, usiana ogłoszeniami o po­

kojach do wynajęcia, stacjami benzynowymi, kawiar­niami z grającą szafą. A jednak w czasach, gdy jej rodzina tu zamieszkała — to oczywiście było dawno temu — w całym Nowym Orleanie nie znalazłbyś ładniejszego miejsca. Dom, przytłoczony przez pochyłe drzewa, z zewnątrz jest szary, lecz w środku fanta- zyjność spuścizny panny Y. jest wszędzie widoczna, od stukotu jej laski, gdy schodzi po rozłożystych scho­dach, drżą kryształy, jej twarz o kształcie serca z po­marszczonego jedwabiu odbija się mgliście w sięgają­cych sufitu lustrach; panna Y. opuszcza się (zauważcie przy tym, jak bardzo dba o ochronę swoich kości) w fotel pradziadka, paskudnie surowe siedzisko o po­ręczach zakończonych lwimi głowami. Jest piękna tu, w chłodnym półmroku swojego domu, i bezpieczna. Te ściany, parkan, meble są z jej dzieciństwa.

Niektórzy ludzie rodzą się po to, by być starymi; ja na przykład byłam okropnym dzieckiem bez jakich­kolwiek zalet. Ale przyjemnie mi być starą. Dzięki te­mu czuję się jakaś bardziej... — przerwała, wskazując gestem ciemnawi salon — bardziej stosowna.

Panna Y. nie wierzy w istnienie świata poza Nowym Orleanem; czasami ta jej wyspiarskość daje w wyniku, tak jak dzisiaj, dosyć peszące wypowiedzi. Wspomnia­łem o niedawnej podróży do Nowego Jorku, na co, uniósłszy brew, odparła łagodnie:

Ach tak? No, a co słychać w kraju?

1. Zastanawiam się, dlaczego wszyscy taksówkarze Nowego Orleanu mówią takim akcentem, jak gdyby byli sprowadzeni z Brooklynu?

2. Tyle się tutaj słyszy o jedzeniu i chyba jest praw­dą, że takie restauracja, jak Arnauda i Kolba, są naj­

lepsze w Ameryce. W tych restauracjach jest jakaś przyjemna, leniwa atmosfera; z wolna obracające się wentylatory, ogromne stoły i brak tłoku, cisza, nie- ceremonialni, ale wytrawni kelnerzy, którzy wyglądają tak, jakby byli synami właścicieli. Pewien mój przy­jaciel, rozmawiając o Nowym Orleanie i Nowym Jorku, podkreślił kiedyś, iż analogiczne potrawy na Wscho­dzie, poza tym, że byłyby znacznie kosztowniejsze, po­dano by upiększone manieryzmami jakiegoś kuchmi­strza, z różnymi ozdóbkami oraz sztucznymi akceso­riami. Uważał, że podobnie jak większość dobrych rze­czy, zalety nowoorleańskiej kuchni wywodzą się z jej podstawowej prostoty.

3. Dość mi obrzydło to uporczywe określenie „daw­ny czar”. Znajdzie się go zapewne w tutejszej archi­tekturze i w sklepach z antykami (gdzie jest jegó wła­ściwe miejsce) czy w mieszaninie dialektów, którą się słyszy na Francuskim Rynku. Jednakże Nowy Orlean nie jest bardziej czarujący niż którekolwiek inne po­łudniowe miasto — a nawet mniej, bo jest największy. Główna część tego miasta składa się z duchowej nizi­ny, ulic i dzielnic leżących raczej poza pasem tury­stycznym.

(Z listu do R.R.) Mieszkanie pode mną zajmują nowi ludzie, trzeci lokatorzy w ciągu minionego roku; przej­ściowe miejsce, ta Dzielnica: witaj i żegnaj. Kiedy przybyłem, mieszkał tu prawdziwy, szczery łajdak. Był pozbawiony skrupułów, brudny i zepsuty — rodzaj rozwiązłego satyra. Pan Buddy, jednoosobowa orkie­stra. Najprawdopodobniej widzieliście go — nie tu, oczywiście, lecz w jakimś innym mieście, bo jest wciąż w ruchu, ze swoim starym banjo, bębenkiem, harmo­

nijką. Natykałem się na niego, gdy rzępolił na rogach różnych ulic, otoczony bandą szlifibruków. Ponieważ wiedziałem, że jest moim sąsiadem, spotkania te zaw­sze były dla mnie niejakim wstrząsem. Prawdę mówiąc nie był złym muzykantem — nawet niezwykłym, kie­dy późnym popołudniem, dla własnej przyjemności, śpiewał akompaniując sobie na gitarze — śpiewał zbo­lałym, przepitym głosem posępne ballady o tym, jak strasznie jest być zakochanym.

Hej, chłopak. Ty, tam... — Owym „ty” byłem ja, bo nie znał mojego nazwiska i nie zdradzał większej ochoty dowiedzenia się o nie. — Chodź no tu i pomóż mi golnąć parę.

Jego balkon, mniejszy od mojego, był osłonięty słod­ko pachnącą wistarią, a ponieważ nie było tam właści­wie żadnych mebli, zasiadaliśmy na podłodze w zielo­nym cieniu i popijali gatunek dżinu blisko pokrewny spirytusowi do nacierania, on zaś trącał palcami swoją gitarę, której jednostajny, żałośliwy jęk podkreślał głęboki ton jego głosu.

Gdzie ja nie byłem, na wozie i pod wozem, i tu,

i tam; sześćdziesiąt pięć lat, a każda baba leci na mnie

i nie chce nikogo innego; tak jest, mam kupę żon

i kupę dzieciaków, ale niech mnie licho, jeżeli wiem, co się | nimi dzieje, i guzik mnie to obchodzi — może | wyjątkiem Rhondy Kay. To była kobita, człowieku, słodka jak miód, a jak się do mnie paliła! Cały czas w ogniu, a była żoną jednego kaznodziei od baptystów

i miała czworo dzieciaków — pięcioro licząc mojego. Zawsze się zastanawiałem, co to było: chłopak czy dziewczynka — chyba chłopak. Bo zawsze im robię chłopaków. No, ale to było dawno temu, a zdarzyło się w Memphis, w Tennessee. Tak jest, wszędzie by­łem, i w kryminale, i w wielkich, fajnych domach.

takich jak Rockefellerów, na wozie byłem i pod wo­zem, wszędzie.

I potrafił tak mówić aż do wschodu księżyca, jego głos stawał się rechotliwy, słowa zlewały się w zawo­dzenie.

Jego twarz, pokryta .plamami i pomarszczona, miała w sobie jakąś zwodniczą dobroć, dziecięcą figlamość, ale oczy były orientalnie skośne, a paznokcie długie, ostre jak nóż i wybłyszczone jak u Chińczyka.

Dobre do drapania się, a i przydatne w bójce. Zawsze nosił coś w rodzaju kostiumu: czarne spod­nie, czerwone skarpetki, tenisówki z noskami rozcię­tymi dla wygody, żakiet, szarą aksamitną kamizelkę, która, jak mówił, należała niegdyś do jego przodka, Beniamina Franklina, oraz beret ozdobiony znaczkami z napisem: „Głosujcie na Roosevelta”. I nie można zaprzeczyć, że naprawdę miał wiele przyjaciółek — co tydzień inną, rzecz jasna, ale prawie nigdy nie było takiego momentu, żeby jakaś kobieta nie gotowała mu posiłków, i kiedy przychodziłem w odwiedziny, nie­zmiennie mówił w sposób ogromnie kurtuazyjny: „To jest pani Buddy”.

Kiedyś późną nocą zbudziłem się z uczuciem, że nie jestem sam; rzeczywiście ktoś był w pokoju i widzia­łem go w lustrze, w świetle księżyca. Był to on, pan Buddy, który ukradkiem otwierał i zamykał szuflady komody, i nagle moje pudełko monet rozsypało się po podłodze, a zawartość potoczyła się z brzękiem na wszystkie strony. Nie było już sensu udawać, więc zapaliłem lampę, a pan Buddy popatrzał na mnie wprost, prawie wcale nie speszony, i wyszczerzył zęby.

- Słuchaj — powiedział, a był tak trzeźwy, jak jeszcze nigdy go nie widziałem. — Słuchaj, muszę zabierać się stąd jak najprędzej.

Nie miałem pojęcia, co powiedzieć, a on spojrzał na podłogę, twarz lekko mu poczerwieniała.

No, bądź porządnym chłopakiem. Masz jakieś pieniądze?

Mogłem jedynie wskazać rozsypane centy; bez słowa ukląkł, pozbierał je i wyszedł wyprostowany.

Nazajutrz już go nie było. Zjawiły się jakieś trzy kobiety pytając o niego, lecz nie wiedziałem, gdzie przebywa. Może jest w Mobile. Jeżeli go tam zoba­czysz, R., przyślij mi kartkę, dobrze?

Chcę dużej, tłustej mamy, tak tak!” Palce „Śruta”, długie jak banany, grube jak kiszone ogórki, łomoczą w klawisze, a jego stopa, wybijając takt o podłogę, wstrząsa kawiarnią. „Śrut!” Największe widowisko w mieście! Nie umie śpiewać ani trochę, ale za to, czło­wieku, jak potrafi grzmocić na fortepianie — posłu­chajcie: „Jest chłodna w lecie, a ciepła w zimie, mama na cztery pory roku”... I wali dalej, jego tłuste usta są rozwarte jak paszcza krokodyla, a zły, czerwony język smakuje melodię, uprawia z nią miłość, tralala, „Śrut”, tralala! Popatrzcie, jak się śmieje; ta czarna, zwariowana twarz, nakrapiana bliznami od śrutu, cała lśni od potu. Czy jest jakiekolwiek ludzkie bezeceń­stwo, o którym by nie wiedział? A jednak szkoda... Prawie nikt z białych nie ogląda nigdy „Śruta”, bo to jest murzyńska-kawiarnia. Zakurzone, zeszłoroczne de­koracje gwiazdkowe ubarwiają obłażące z farby, arsze- nikowe ściany, pomarańczowo-zielono-fiołkowe paski karbowanego papieru zwisają z gołych żarówek, trze­począ się w powiewie znużonego wentylatora; właści­ciel, przystojny Mulat o przymrużonych, mlecznonie- bieskich oczach, przechyla się przez kontuar wrzesz­

cząc: „Słuchajcie, co wam się zdaje, że to jakaś dobro­czynność? Wyciągajcie forsę, czarnuchy, i to prędko!” A dziś jest sobotni wieczór. Sala pływa w dymie papierosowym i sobotnich woniach. Przy wszystkich zatłuszczonych, drewnianych stolikach stoją podwójne kręgi krzesełek, każdy zna każdego i przez chwilę świat jest tą salką, tą mroczną, hałaśliwą, straszną sal­ką; tętnem naszych serc jest przytupująca stopa „Śru­ta”, każdy radosny element naszego życia skoncentro­wany jest w błysku jego złośliwych oczu. „Chcę dużej, tłustej mamy, tak, tak!” Kołysze się na swoim stołku i gdy podnosi twarz, by spojrzeć prosto na nas, wśród nocy rozlega się potężne, wzbierające wołanie: „Chcę dużej, tłustej mamy, na której mięso się trzęsie, tak!”

Nowy Jork (1946)

Jest mitem to miasto, jego pokoje i okna, plujące parą ulice, dla każdego innym mitem, głową bożyszcza, którego oczy — sygnały uliczne — błyskają czułą zie­lonością, cyniczną czerwienią. Tę wyspę unoszącą się na wodzie rzeki niby diamentowa góra lodowa nazwij­cie Nowym Jorkiem, nazwijcie ją, jak chcecie; nazwa nie jest ważna, bo wkraczając tam z innego, bardziej realnego świata, szukacie tylko miasta, miejsca, gdzie można się ukryć, zagubić czy odkryć samego siebie, stworzyć sen, w którym się udowodni, że może jednak nie jest się brzydkim kaczątkiem, lecz kimś wspania­łym i godnym miłości, tak jak myśleliście siedząc na ganku, przed którym przejeżdżały Fordy, jak myśle­liście planując sobie poszukiwanie miasta.

Widziałem Gretę Garbo dwa razy w zeszłym ty­godniu, raz w teatrze, gdzie siedziała obok mnie, a po­tem w sklepie z antykami na Trzeciej Alei. W wieku dwunastu lat miałem całą serię męczących dolegliwości i dlatego dużo leżałem w łóżku spędzając czas na pisa­niu sztuki, w której gwiazdą miała być najpiękniejsza kobieta na świecie, jak określiłem Gretę Garbo w liście dołączonym do tekstu. Jednakże ani sztuka, ani list nie doczekały się nigdy potwierdzenia i przez długi czas żywiłem za to rozpaczliwy żal, który nie rozwiał się w istocie aż do tamtego wieczoru, gdy czując, że serce absolutnie się we mnie wywraca, poznałem kobietę siedzącą na sąsiednim miejscu. Było zaskakujące, że jest taka niewysoka i o tak żywym kolorycie; jak pod­kreśliła Loren Maclver, przy takich rysach człowiek nie spodziewa się koloru.

Ktoś mnie spytał: „Czy pan sądzi, że ona jest inte­ligentna?”, co wydaje się bezsensownym pytaniem; doprawdy, kto dba p to, czy jest inteligentna, czy nie? Chytra wystarczy, że taka twarz może w ogóle istnieć, choć sama Greta musiała w końcu pożałować dosyć tragicznej odpowiedzialności, jaką stwarza jej posia­danie. Nie jest też żadnym żartem, że chce być sa­ma — oczywiście, że chce. Wyobrażam sobie, że jest to jedyny przypadek, kiedy nie czuje się sama: jeżeli ktoś kroczy samotną ścieżką, zawsze nosi w sobie pe­wien żal, a nie okazuje się go publicznie.

Wczoraj, w. sklepie z antykami, krążyła po nim, uważnie oglądając wszystko, nie interesując się na­prawdę niczym, i przez jedną szaloną chwilę pomyśla­łem, że mógłbym do niej przemówić, po prostu, żeby usłyszeć jej głos; ta chwila minęła, Bogu dzięki, a ona wkrótce zniknęła za drzwiami. Podszedłem do okna wystawowego i patrzałem, jak spieszyła w błękitnym

zmierzchu ulicy tym swoim długim, wyciągniętym kro­kiem. Na rogu zawahała się, jakby niepewna, w któ­rym kierunku iść. Latarnie uliczne zapłonęły i gra ich blasku stworzyła nagle w alei jakby zwartą, białą ścianę; samotna, w płaszczu targanym wiatrem, Garbo, wciąż najpiękniejsza kobieta na świecie, Garbo — symbol, ruszyła prosto ku niej.

Dziś lunch z M. Co można dla niej uczynić? Mówi, że pieniądze wreszcie się skończyły, i jeżeli nie poje- dzie do domu, rodzina absolutnie odmawia pomocy. Okrutne to zapewne, lecz powiedziałem jej, że nie widzę alternatywy. Oczywiście nie sądzę, by powrót do domu był dla niej możliwy. Należy do tej sekty, którą Nowy Jork najszybciej, nieodwołalnie chwyta wjDułapkę — do utalentowanych bez talentu; zbyt wy­czuleni, by akceptować bardziej prowincjonalny kli­mat, a jednak nie dość wyczuleni, aby oddychać swo­bodnie w tym tak upragnionym, wędrują neurotycznie, żywiąc się na skrajach nowojorskiej sceny.

Jedynie sukces, i to u niebezpiecznego szczytu, mo­że dać ulgę, lecz dla artystów bez sztuki jest to zaw­sze napięcie bez odprężenia, podrażnienie, z którego nie powstaje perła. Zapewne znalazłaby się, gdyby parcie do sukcesu nie było tak ogromne.. Ludzie ci uważają, że muszą coś udowodnić, ponieważ amerykańska klasa średnia, z której w większości pochodzą, ma słowa le­kceważenia dla tych, którzy kierują się uczuciem, dla swoich młodych, obdarzonych eksperymentalną inte­ligencją, którzy nie wykazują natychmiast, że te usiło­wania opłacają się na bazie gotówkowej. Ale jeżeli jakaś cywilizacja upada, to czy jej spadkobiercy znaj­

dują gotówką wśród ruin? Czy może posąg, poemat, sztukę sceniczną?

Nie znaczy to, że świat winien jest M. czy komu­kolwiek utrzymanie; niestety M., taka, jaka jest, nie potrafiłaby najprawdopodobniej stworzyć poematu, oczywiście dobrego; mimo to jest ważna, jej wartości są zrównoważone przez większą niż na ogół miarę prawdy, zasługuje na lepszy los niż przeskok od spóź­nionej młodzieńczości do przedwczesnego wieku śred­niego, bez żadnego okresu przejściowego i niczego do pokazania.

Przy tej ulicy jest warsztat naprawy aparatów ra­diowych, prowadzony przez starszego Włocha, Joe’ego Vitale. Wczesnym latem na froncie sklepu ukazał się dziwny napis: „Czarny Wdów”. A mniejszymi litera­mi: SZUKAJCIE NA TEJ WYSTAWIE WIEŚCI

0 CZARNYM WDOWIE”. Nasza dzielnica zastana­wiała się więc, czekała. W kilka dni później dodano jeszcze dwie pożółkłe fotografie; zrobione przed dwu­dziestu laty mniej więcej, ukazywały p. Vitale jako krzepkiego mężczyznę w długim do kolan, czarnym -kostiumie kąpielowym, czarnym czepku pływackim

1 masce. Wypisane na maszynie kartki pod zdjęciami wyjaśniały, że Joe Vitale, którego wszyscy znaliśmy jako przygarbionego, smutnookiego naprawiacza apa­ratów radiowych, był niegdyś, w wyższym wcieleniu, mistrzem pływackim i ratownikiem na plaży Rocka- way.

Uprzedzono nas, byśmy stale obserwowali wystawę; nagroda przyszła w następnym tygodniu: śmiałym transparentem p. Vitale oznajmiał, że Czarny Wdow

ma podjąć na nowo działalność. W oknie wystawowym był umieszczony wiersz, a jego tytuł brzmiał: „Marze­nie Joe’ego Vitale”; mówił on o tym, jak Joe marzy, by znowu nadstawiać pierś na fale, podbijać morze.

Następnego dnia ukazało się ostateczne zawiadomie­nie; właściwie było to zaproszenie, które oznajmiało, że wszyscy będziemy mile widziani na plaży Rocka- way 20 sierpnia, tego dnia bowiem p. Vitale zamierza przepłynąć z niej do plaży Jones, czyli kawał drogi. Przez następne dni letnie przesiadywał przed swoim warsztatem na składanym stołku, obserwując reakcje przechodniów na swoje rozmaite oświadczenia — sie­dział tam, zadumany i daleki, kiwając głową, uśmie­chając się uprzejmie, kiedy sąsiedzi przystawali, by życzyć mu powodzenia. Jakiś przemądrzały dzieciak zapytał go, czemu opuścił ostatnią literę słowa, na co odpowiedział bardzo łagodnie, że „wdowa” z „a” na końcu jest dla pań.

Przez jakiś czas nic więcej się nie działo. A potem któregoś rana świat zbudził się i uśmiał z marzenia Joe’ego Vitale. Relacja o nim. była we wszystkich ga­zetach; popularne dzienniki zamieściły jego fotografię na pierwszych stronach. A żałosne to były fotografie, bo widniał tam nie w chwili, tryumfu, ale udręki, sto­jący na plaży Rockaway pomiędzy dwoma policjanta­mi. A oto stanowisko, jakie w swoich relacjach zajęła większość gazet: był niegdyś zwariowany, niemądry stary człowiek,. który nasmarował się tłuszczem i po- kłusował do morza, lecz kiedy ratownicy ujrzeli go wypływającego tak daleko, wsiedli do łodzi i przy­wieźli go na brzeg; ten komiczny staruch był taki prze­biegły, że gdy tylko obrócili się plecami, znów pognał do wody, więc ratownicy po wiosłowali ponownie i Czarny Wdow, wypchnięty na plażę niczym pół-

martwy rekin, powrócił, by słuchać nie śpiewu syren, lecz przekleństw, urągań, policyjnych gwizdków.

Byłoby rzeczą właściwą pójść i powiedzieć Joe’emu Vitale, jak nam jest przykro, za jak dzielnego go uwa­żamy, powiedzieć, no, cokolwiek; śmierć marzenia nie jest mniej smutna od śmierci, a pragnienia tych, co przegrali, są równie głęboką żałobą. Jednakże jego warsztat radiowy jest zamknięty i to już od dawna; nigdzie nie ma po nim śladu, a jego wiersz zsunął się ze swego miejsca, i spadł tak, że go nie widać.

Hilary powiedział, żebym przyszedł na herbatę, nim zjawią się inni goście. Chociaż był okropnie przezię­biony, uparł się, by urządzić to przyjęcie; naturalnie, czemu nie? Odgrywanie roli gospodarza jest dla niego lekiem na wszelkie dolegliwości. Bez względu na to, w czyim domu się znajdujecie, jeżeli jest tam Hilary, jest to jego dom, a wy jesteście jego gośćmi. Niektórzy uważają to za nadmierną pewność siebie, ale prawdzi­wi gospodarze są zawsze zadowoleni, bo Hilary ze swo­ją masywną, efektowną postacią oraz hałaśliwymi, rozchichotanymi monologami nadaje nawet najbardziej ponurym zebraniom musującą świetność. Hilary tak bardzo pragnie, by każdy był malowniczy, by był bo­haterem z książki; jakimś sposobem przekonuje sam siebie, że najbardziej szarzy ludzie są okryci legendo- twórczym blaskiem; co więcej, przekonuje także ich samych, to zaś częściowo tłumaczy serdeczność, z jaką mówią o nim wszyscy, choć zazwyczaj nie mają mięk­kiego serca.

Inną pociągającą cechę stanowi to, że Hilary jest zawsze taki sam; zawsze pobudza do śmiechu, kiedy diabelnie chce się nam płakać, i ma się to dziwne

uczucie, że po naszym odejściu Hilary płacze za nas. Hilary z aksamitnym pledem, rozłożonym na kolanach, z telefonem w jednej, a książką w drugiej ręce, z ra­diem, pozytywką, drugim telefonem i fonografem roz­brzmiewającymi w przyległych pokojach.

Kiedy przyszedłem na herbatę, Hilary leżał pod­party na poduszkach w łóżku, z którego zamierzał po­kierować przyjęciem. Ściany jego pokoju są wyklejone fotografiami prawie każdego, kogo znał: młodych dziewczyn, panien debiutujących w towarzystwie, czy­jejś sekretarki, gwiazd filmowych, profesorów college’u, chórzystek, cyrkowych dziwadeł, par z Westchesteru, biznesmenów; oni mogą się z nim rozstawać, ale on nie jest w stanie znieść utraty kogokolwiek — czy czego­kolwiek. Książki leżą stosami po kątach, uginają się pod nimi półki, a wśród nich jego dawne szkolne pod­ręczniki, stare programy teatralne, kopce morskich muszelek, popękane płyty, zwiędłe kwiaty, pamiątki z lunaparków przemieniają mieszkanie w jakieś pod­dasze z krainy czarów.

Może przyjść taki czas, kiedy nie będzie Hilarego; łatwo byłoby go zniszczyć — i możliwe, że ktoś to zrobi. Czyżby przejście od naiwności do mądrości na­stępowało w chwili, gdy odkrywamy, że nie cały świat nas kocha? Większość nas dowiaduje się tego zbyt wcześnie. Ale Hilary jeszcze o tym nie wie. Mam nadzieję, że nigdy się nie dowie, bo byłoby mi bardzo przykro, gdyby nagle spostrzegł, że gra na boisku sam jeden i trwoni swą miłość na widzów, których nigdy nie było.

Sierpień. Aczkolwiek poranne gazety zapowiedziały,

że będzie po prostu pogodnie i ciepło, o południu było

oczywiste, że dzieje się coś wyjątkowego, i urzędnicy, powracający po obiedzie z oszołomionym, zgnębionym wyrazem dręczonych dzieci, zaczęli telefonować do Meteorologii. W połowie popołudnia, gdy upał zacisnął Ł się jak dłoń na ustach ofiary mordu, miasto zaczęło się miotać i wić, ale ponieważ krzyk jego był przytłumio­ny, pośpiech zahamowany, dążenia pokrzyżowane, sta- v ło się niby wyschnięta studnia, jakiś niepotrzebny pomnik, toteż popadło w omdlenie. Parujące, obwisłe jak wierzby połacie Parku Centralnego przypominały pole bitwy, na którym wielu poległo; rzędy wyczer- | panych ofiar leżały zmięte w martwym nieruchomym |i cieniu, podczas gdy fotoreporterzy, dokumentując klęskę, krążyli grobowo między nimi. Nocą upał ot- 1 wiera czaszkę miasta odsłaniając jego biały mózg

i nerwy centralne, które skwierczą jak wnętrze elek­trycznej żarówki.

Zapewne wykonałbym znacznie więcej roboty, gdy­bym wyjechał z Nowego Jorku. Jednakże jest bardziej niż prawdopodobne, że to nieprawda. Dopóki nie osiąg- i nie się pewnego wieku, wieś wydaje się nudna,

a zresztą lubię przyrodę nie w ogóle, lecz w szczegól- i ności. Niemniej jednak, jeżeli ktoś nie jest zakochany

| czy zadowolony, czy popędzany ambicją, czy pozbawio-

[ ny ciekawości, czy pogodzony z życiem (co wydaje się

nowoczesnym synonimem szczęścia), miasto jest jak monumentalna machina, specjalnie pomyślana dla mar- 1 nowania czasu, pożerania złudzeń. Po krótkim czasie

wszelkie poszukiwania, badania mogą się stać złowiesz- * czo pośpieszne, dręcząco niespokojne, zmienić się w

wyścig przez przeszkody benzedryny i nembutalu. Gdzież jest to, czego szukaliście? A w ogóle czego szu­kacie? Przykro jest nie przyjąć zaproszenia; stale się od nich uchylamy, jedynie po to, by zjawić się niespo-

dzianie; bądź co bądź trudno jest trzymać się na ubo­czu, kiedy podszepty uparcie sugerują, że pozostając na osobności wyrzuciliście za okno miłość, odmówiliście odpowiedzi, utraciliście na zawsze to, czegoście szukali; ach, pomyśleć, że wszystko to czeka zaledwie o dziesięć ulic; więc szybko włóżcie kapelusz, nie zawracajcie sobie głowy autobusem, złapcie taksówkę, pospiesz­cie się, dzwońcie do drzwi, witaj, naiwniaku, głup­tasie.

Dzisiaj są moje urodziny i Selma jak zawsze pamię­tała; jej zwyczajowy prezent, dziesiątak starannie za­winięty w kawałek papieru toaletowego, przyszedł z poranną pocztą. Zarówno pod względem czasu jak wieku Selma jest moją najstarszą przyjaciółką; przeż osiemdziesiąt trzy lata mieszkała w tym samym ma­łym miasteczku w Alabamie — przygięta, drobna kobieta o ciemnej jak żużel skórze i bystrych, przy­mrużonych oczach, była przez czterdzieści siedem lat kucharką w domu mych ciotek, lecz teraz, kiedy po­umierały, przeniosła się na farmę swej córki, po pro­stu, jak powiada, by siedzieć spokojnie i korzystać ze swobody. Jednakże do jej podarku był dołączony ro­dzaj notki, w której pisała, żebym się przygotował, bo lada dzień przyjedzie autobusem „Greyhound” do tego „ogromniastego miasta”. Nic to nie znaczy; nie przyje­dzie nigdy, ale odgraża się tak, odkąd sięgnąć pamięcią. Owego lata, zanim ujrzałem Nowy Jork po raz pier­wszy, było to zaś czternaście lat temu, przesiadywali­śmy w kuchni, a nasze głosy snuły się przez cały gnu- śny dzień; rozmawialiśmy głównie o mieście, do które­go miałem wkrótce się udać. Mniemała, że nie ma tam żadnych drzew ani 'kwiatów, i słyszała, iż większość

ludzi mieszka'.pod ziemią * a jeśli nie pod ziemią, to w niebie. Ponadto nie ma tam „żadnych pożywnych wiktuałów” — porządnej fasolki szparagowej ani czar­no nakrapianej, akry, patatów, kiełbasek flg tego, co mamy u siebie. I zimno jest, mówiła, a jakże, pojedź tylko do tego zimnego kraju, to zanim cię znów zoba­czymy, nos ci zamarznie i odpadnie.

Jednakże kiedyś żona Bobby’ego Lee Kettle’a przyniosła trochę przeźroczy z Nowego Jorku i potem Selma zaczęła mówić swym przyjaciółkom, że kiedy pojadę na północ, wybierze się ze mną. Miasteczko nagle wydało jej się ciasne i paskudne. Moje ciotki kupiły jej więc bilet powrotny, w zamiarze, by poje­chała ze mną i zaraz wróciła. Wszystko było dobrze do chwili, gdy dotarliśmy na dworzec autobusowy; tam Selma zaczęła płakać i powiedziała, że nie może jechać, że umarłaby tak daleko od domu.

Była to smutna zima pod każdym względem. Dla dziecka miasto jest miejscem bezradosnym. Później, kiedy jesteśmy starsi i zakochani, widzimy wszystko podwójnie, bo dzielimy się tym z ukochaną istotą, co nadaje przeżyciom treść, kształt, znaczenie. Samotne podróżowanie jest wędrówką przez pustkowie. Ale je­żeli kocha się dostatecznie mocno, czasami można wi­dzieć za siebie i za kogoś drugiego. Tak było z Selmą. Widziałem wszystko podwójnie: pierwszy śnieg, łyż­wiarzy ślizgających się w parku, piękne futrzane kurtki zabawnych dzieci z tego zimnego kraju, pochylnie w lunaparku, maszyny z gumą do żucia w kolejce pod­ziemnej, magiczny Automat, wyspy na rzece, poblask na moście o zmierzchu, ludzi, którzy dzień w dzień przychodzili na podwórko i śpiewali te same szorstkie, chrapliwe piosenki, cudowną bajkę o dziesięciocento- wym domu towarowym, gdzie zachodziło się po szkole,

aby coś ukraść; patrzałem, słuchałem gromadząc to na spokojne godziny w kuchni, gdy Selma poprosi, tak jak to zresztą uczyniła: „Opowiedz mi historie o tym mieście, tylko prawdziwe, bez żadnych kłamstw”. Jed­nakże mówiłem głównie kłamstwa; nie była to moja wina, nie mogłem sobie przypomnieć, ponieważ było to tak, jakbym się znalazł w którymś z owych nad­przyrodzonych zamków, odwiedzanych przez postacie z legend; wyszedłszy nie pamięta się nic i pozostaje tylko widmowe echo natrętnego zadziwienia.

Brooklyn (1946)

Opuszczony kościół, napis „Do wynajęcia” szpecący jego barokową fasadę, wieże czarne i wyszczerbione na rogu tego zagubionego placu, jaskółcze gniazda po­śród kamiennych kwiatów, wyrzeźbionych nad poma­zanymi kredą drzwiami („Był tutaj Kilroy”, „Seymour kocha Betty”, „Jesteś śmierdziel!”); wewnątrz, gdzie słońce pada na popękane ławki, zadomowiły się naj­różniejsze zabłąkane zwierzęta: widać melancholijne koty wyglądające przez okna, słychać dziwaczne zwie­rzęce wrzaski, a dzieci z tej ulicy, które odważą się wejść do środka, wychodzą taszcząc kości i twierdząc, że są ludzkie (a jakże, tak jest! Mówię wam; tego gościa zabili). Krańcowy w swojej brzydocie, kościół ten symbolizuje dla mnie pewne elementy Brooklynu; mam niemiłe przeczucie, że gdyby podobna budowla została zniszczona, wzniesiono by szybko inną, równie starą i monstrualną, albowiem Brooklyn czy też łań­

cuch miast tak nazwanych nie jest, w przeciwieństwie do Manhattanu, zainteresowany architektonicznymi zmianami. Nie jest też przychylny jednostce; z rozpaczą patrzy się na nieskończone rzędy podobnych do siebie willi, domków i kamienic, nieuniknione, puste, szare placyki, gdzie smutne, słodkie, rozwydrzone dzieci zbierają jesienne liście i drewno i rozpalają paździer­nikowe ogniska, te smutne, słodkie dzieci, pędzące po szklistych, sierpniowych ulicach z krzykiem: Bić Żyda! Bić makaroniarzy! Bić czarnuchów! — co jest obycza­jem tej krainy, gdzie umysłowa architektura, podobnie jak domy, jest niezmienna.

Przyjaciele z Manhattanu, nie chcąc borykać się z zawiłym i ponurym przejazdem kolejką podziemną (ach, B., przyjedź, przysięgam ci, że to trwa ledwie czterdzieści minut i naprawdę trzeba przesiadać się tylko trzy razy), odpowiadają „bardzo żałuję” na każde zaproszenie. Z tej przyczyny często snułem marzenia na jawie o wynajęciu i odnowieniu owego kościoła; któż by potrafił się oprzeć odwiedzeniu tak osobliwej rezydencji? W obecnym stanie rzeczy mam dwa pokoje w kamienicy identycznej jak dwadzieścia innych na placu; wnętrze jest niechlujną dżunglą wiktoriańską: na tapetach pląsają plemiona bladych jak lilie, pulch­nych dam, strojnych w gnijące greckie woale, w hallu pusta, zaśniedziała misa na bilety wizytowe oraz wie­szak na kapelusze sękaty niczym świerk widziany na wybrzeżu Bretanii są wytwornymi pamiątkami z mniej nędznych czasów Brooklynu; salon pęka od zakurzo­nych, obszytych frędzlami mebli, historia rodzinna w dagerotypach paraduje na starym, nie nastrojonym fortepianie, wszędzie narzutki na oparciach foteli są jakby małymi dzierganymi flagami, obwieszczającymi stan szacowności, a kiedy przeciąg przelatuje przez ten

pokój, ozdobione paciorkami lampy wy brzęku ją orien­talne melodie.

Jednakże są telefony: dwa na górze, trzy na dole i 125 w suterenie, bo właśnie w suterenie moje gospo­dynie są mniej lub więcej przykute do centralki; pani Q. drepcząca, karłowata kobieta o czerwonej, buldo- gowatej twarzy, wyłupiastych, lawendowych oczach i jasnopomarańczowych, niewiarygodnych włosach, które, podobnie jak jej córka, panna Q., nosi rozpusz­czone do pasa, jest osobą podejrzliwą, a podejrzliwość jej jest taka, jak zwykle u tych, co pogardzając wszy­stkim szukają po temu uzasadnienia. Biedna panna Q. jest po prostu zmęczona; miękka i przymilna, ugina się pod ciężarem mozołu trwającego w zasadzie od narodzin do śmierci, i czasem się zastanawiam, czy jest naprawdę panną Q., czy Zasu Pitts. Niemniej jednak nawiązały się między nami przyjemne stosunki. Oparte są głównie na fakcie, iż nas oboje nękają takie bóle głowy, że włos się jeży. Prawie co dzień wykrada się na górę i chichocząc ze swojej swawolnej śmiałości prosi o aspirynę; jej matka, zwolenniczka Bernarra MacFaddena, zabrania aspiryny i wszelkich lekarstw, jako „wywarów z diabelskiego tygla”. Historia ich ro­dziny jest starą historią: pan Q., „bardzo wybitny przedsiębiorca pogrzebowy” po prostu „zmarł bez sło­wa ostrzeżenia, czytając »New York Sun«”, i pozosta­wił żonę i niezamężną córkę, „by dalej sobie żyły bez żadnych widomych środków po temu”, ponieważ „pewien kanciarz namówił papę, żeby zainwestował wszystkie pieniądze w fabryczkę produkującą sztuczne wieńce pogrzebowe”. Wobec tego matka i córka zorga­nizowały w suterenie obsługę telefoniczną. Dzień i noc od lat dziesięciu przyjmują na zmianę telefony do osób nieobecnych w mieście czy w domu.

Och, to coś okropnego — mówi panna Q. z uda­nym przygnębieniem, albowiem ta rola pracującej za­wodowo kobiety jest najrealniejszą iluzją" w jej iluzyj- nym życiu. — Mówię panu szczerą prawdę; nie zliczy­łabym, ,od ilu lat nie miałam pełnej godziny odpoczyn­ku. Mama też tam pracuje, biedactwo, ale wie pan, ma sporo różnych dolegliwości i muszę ją bez mała przy­wiązywać do łóżka. Czasami, kiedy jest późna noc i głowa zaczyna mnie boleć, patrzę na centralkę i nagle wydaje mi się, że wszystkie te długie druty są rękami i palcami, które mnie dławią na śmierć.

Wiadomo, że pani Q. odwiedza czasem łaźnię turecką nie opodal zarządu gminnego, natomiast izolacja jej zmęczonej córki jest absolutna; jeśli jej wierzyć, wy­szła z sutereny tylko raz od lat ośmiu, i owego od­świętnego dnia udała się z matką obejrzeć p. MacFad- dena wykonującego ćwiczenia gimnastyczne na scenie Carnegie Hall.

Z lękiem słucham niekiedy w nocy, jak pani Q. dźwiga się po schodach, aby niebawem zjawić się u mych drzwi; stojąc tam, spowita w liche satynowe kimono, ze swymi włosami koloru zachodzącego słońca, rozpuszczonymi na modłę Wikingów, spogląda na mnie ze złowrogim błyskiem w oku.

Znowu dwie — powiada, a jej chrapliwy baryton nasuwa na myśl ogień piekielny i siarkę. — Widzie­liśmy je z okna, dwie całe rodziny, przejeżdżające wo­zami meblowymi.

Kiedy już wycisnęła do cna cytrynę swojej goryczy, zapytuję:

Jakie rodziny, proszę pani?

Afrykanów — oznajmia z gniewnym, sowim mruganiem. — Cała dzielnica przemienia się w czarny

koszmar; najpierw Żydzi, teraz ci, wszystko to rabusie i złodzieje, krew krzepnie mi w żyłach.

Aczkolwiek podejrzewam, że sama pani Q. nie uś­wiadamia sobie tego, nie jest to żadna poza, naprawdę jest przestraszona; to, co się dzieje dokoła, nie odpo­wiada niczemu, co było jej znane — odszedł mąż, na którego zdaniu się opierała, ponieważ zaś posiadała je­dynie zapożyczone postawy, nie miała nigdy własnego poglądu. Na wszystkich drzwiach kazała pozakładać anormalną ilość zatrzasków i zamków, w kilku oknach są kraty, jest także kundel, który szczeka tak, że uszy pękają; ktoś z zewnątrz, jakiś bezpostaciowy ktoś, pra­gnie się dostać do środka. Każde stąpnięcie uwypukla jej wagę, gdy schodzi po schodach, na dole czyjeś od­bicie — jej własne — majaczy w lustrze; nie poznając go pani Q. przystaje sapiąc ciężko i zastanawia się, kto tam czeka; chłód przenika jej kości — dziś znowu dwie, jutro dalsze, wzbiera zalew, jej Brooklyn jest zaginioną Atlantydą, nawet jej odbicie w lustrze (pre­zencie ślubnym, pamiętacie?, już czterdzieści lat, och, co to się stało, powiedz mi, Boże), nawet ono jest kimś, czymś.

Dobranoc! — woła. Zamki szczękają, bramy zo­stały zawarte, w mroku śpiewa sto dwadzieścia pięć telefonów, greckie damy pląsają w półmroku, dom wzdycha, osiada. Ze dworu wiatr przynosi słodki ciast­kowy zapach z odległej o parę przecznic piekarni, ma­rynarze udający się na Sands Street kroczą przez oświetlony latarniami skwer i spoglądają na szkieleto­wy kościół, napotykając żółtą mądrość zimnych, kocich oczu.

Dobranoc pani.

Usłyszałem pianie koguta. Zrazu dziwne, wydało się

mniej osobliwe, gdy przypomniałem sobie o utajonym,

niewidocznym mieście, tym kontynencie tylnych pod­wórek, nigdzie tak nie kwitnących jak tutaj; drobni handlarze i sprzedawcy butów uprawiają ziemię: „Wie­cie, to nasze własne rzodkiewki”. Niedawno areszto­wano pewną kobietę z Flatbush za trzymanie świń na podwórku. Niewątpliwie zazdrość popchnęła jej sąsia­dów do złożenia skargi. Kiedy/ wieczorem wraca się z Manhattanu, jest nieco zaskakujące ujrzeć niebo, na którym naprawdę świecą prawdziwe gwiazdy, wę­drować po zasłanych liśćmi ulicach, gdzie dymne wonie jesieni snują się nie rozcieńczone, a głosy dzieci jeż­dżących w zmierzchu na wrotkach przynoszą wśród ciszy powitalne przesłania: „Patrz, Myrtle — księżyc jak dynia!” Pod spodem kipi kolejka podziemna, w górze neony przecinają noc, owszem, a jednak słysza­łem pianie koguta.

Jako grupa, mieszkańcy Brooklynu stanowią prze­śladowaną mniejszość; bezmyślny upór niezbyt okrze­sanych głupców uczynił 'każdą wzmiankę o ich rodzi­mej dzielnicy sygnałem do obowiązkowych wybuchów śmiechu; gwara, wygląd i sposób bycia tutejszych ludzi stały się dzięki tej prześmiewczej propagandzie równo­znaczne z najbardziej prostackimi, najwulgarniejszymi aspektami współczesnego życia. To wszystko, choć mo­że zaczynało się dosyć dobrodusznie, wstąpiło n Ę ostrą jak brzytwa drogę ku złośliwości; adres w Brooklynie nie jest dziś w pełni szacowny. Osobliwa to ironia, rzecz jasna, bo w tym nieszczęsnym regionie przeciętny czło­wiek, będąc kimś zbliżonym do wyrzutka, strzeże prze­ciętności z chorobliwą pasją; w istocie czyni z szano- wności religię, jednakże, niepewność rodzi hipo­kryzję, więc wita Wielki Dowcip najgłośniejszym po­rykiwaniem ze wszystkich: „Taak, Brooklyn — boki zrywać — jakiż on śmieszny!” Okropnie śmieszny, tak,

ale Brooklyn jest również smutny brutalny prowincjo­nalny samotny ludzki milczący niedbały hałaśliwy za­gubiony namiętny subtelny gorzki niedojrzały niewin­ny przewrotny czuły tajemniczy — jest miejscem, gdzie Orane i Whitman znaleźli poematy, mitycznym dominium, o którego brzegi morze przy Coney Island pluszcze posępnym lamentem. Tu mało kto potrafi udzielić wskazówek, nikt nie wie, gdzie co jest, nawet najstarszy taksówkarz wydaje się niepewny; na szczę­ście zdobyłem stopień naukowy w jeżdżeniu kolejką podziemną, nauczenie się podróżowania po tych szy­nach, które, wtopione w kamień, przypominają żyłki znajdowane na skamienielinach paproci, wymaga na pewno bardziej zawziętej pilności niż praca nad magi­sterium. Kołysanie się poprzez te bezsłoneczne, bez­gwiezdne tunele budzi uczucie podążania na kraj świa­ta; kolejka mknąca pod nie widzianą okolicą wydaje się zmierzać ku mgle i oparom, i tylko miganie zna­jomych stacji ujawnia naszą tożsamość. Raz, kiedy z hukiem mknęliśmy pod rzeką, ujrzałem dziewczynę, mniej więcej szesnastoletnią i zapewne kandydatkę do jakiegoś zakonu, która niosła koszyk wypełniony ma­łymi, serduszkami, wyciętymi ze szkarłatnego papieru. „Kupcie samotne serce — zawodziła przechodząc przez wagon. — Kupcie samotne serce”. Ale bladzi, obojętni pasażerowie, z których żaden go nie potrzebował, tylko przerzucali stronice swych „Daily News”.

Kilka razy w tygodniu jem kolację w hotelu „Czero- kez”. Jest to hotel wynajmujący umeblowane mieszka­nia, ogromnie staroświecki, zarówno jeśli idzie o wnę­trze jak klientelę; najmłodszy Czerokez, jak mieszkań­cy sami siebie nazywają, ma sześćdziesiąt sześć lat, a najstarszy dziewięćdziesiąt osiem; "oczywiście prze­ważają kobiety, ale jest także asortyment wychudzo­

nych na wiór wdowców. Od czasu do czasu wybucha wojna między obu płciami i łatwo jest wydedukować, kiedy to nastąpiło, bo wspólna bawialnia wówczas pu­stoszeje; jest salonik dla panów oraz salonik dla pań i do tych azylów wycofują się przeciwnicy — panie z nadąsanym fukaniem, mężczyźni jak zawsze milczą­cy, ponurzy. Obydwa salony, oprócz mnóstwa przy­gnębiających posążków, wyposażone są w radia, i kiedy toczy się jakaś wojna, panie, które zazwyczaj nie inte­resują się nią ani trochę, nastawiają swoje radio naj­głośniej jak tylko można, usiłując niejako zagłuszyć poobiednie wiadomości mężczyzn. Ten rumor słychać

o trzy ulice, i pan Littlelow, właściciel, młody człowiek, który ,w ogóle jest nerwowy, biega tam i z powrotem grożąc, że zlikwiduje radia całkowicie albo, co gorsza, zawezwie krewnych swych gości. Od czasu do czasu musi się uciec do tego drugiego środka; weźmy na przykład sprawę p. Gilberta Crockera, który grzeszył tak ustawicznie, że w końcu biedny Littlelow musiał posłać po jego wnuka i we dwóch udzielili publicznie reprymendy staremu panu.

Wieczny ośrodek niesnasek — oskarżał Littlelow wskazując palcem winowajcę. — Rozpowszechnia zło­śliwe plotki o kierownictwie, mówi, że czytamy jego korespondencję, że mamy umowę na procent z domem pogrzebowym Cascades, powiedział pannie Brockton, że szóste piętro jest zamknięte, ponieważ wynajęliśmy je osobie ukrywającej się przed prawem (która zamordo­wała kogoś siekierą, jak twierdził), podczas gdy wszy­scy wiedzą, że pękły rury kanalizacyjne. Wystraszył okropnie pannę Brockton; trzepotanie jej serca znacz­nie się pogorszyło. Byliśmy gotowi przymknąć oczy na to wszystko, ale kiedy zaczął rzucać z okna żarówkami, pomyśleliśmy: no, naprawdę przyszedł już czas!

Dlaczego zrzucałeś żarówki, dziadku? — zapytał wnuk zerkając niespokojnie na zegarek i najwyraźniej żałując, że stary jeszcze nie spotkał się ze swym Stwórcą.

Nie żarówki, synu — skorygował go cierpliwie p. Crocker. — To były bomby.

Tak, oczywiście, dziadku. Więc dlaczego zrzucałeś bomby?

Pan Crocker przypatrzył się zgromadzeniu Czeroke- zów, po czym, z posępnym uśmiechem, wskazał głową pannę Brockton.

Ona... — powiedział. — Chciałem ją rozwalić. To wstrętna Świnia; zmówiła się z kucharką, żeby mi ni­gdy nie dawać sosu czekoladowego, bo ta tłuściocha chciała go sama zeżreć w całości.

Panie co prędzej zebrały się wokoło jego zamierzo­nej ofiary, której roztrzepotane serce zdawało się bli­skie poderwania jej do sufitu; ponad ich oburzonym gdakaniem najgłośniej zabrzmiał non seąuitur pani Al- lenowej T. Bonaparte:

Zamordować kochaną pannę Brockton, coś podob­nego! Czy pan kiedy zwiedzał gabinet figur woskowych w Londynie? Wie pan, o które mi idzie; podobne są, prawda?

Było jasne, że tego wieczora obydwa radia zatrzęsą wszystkimi oknami.

Wśród lokatorek jest jedna tak groźna, że budzi wahanie nawet w Littlelowie. Bardzo wspaniała jest ta pani, T.T. Huett-Smith, i kiedy .zjawia się w jadalni migocząc pożółkłymi, zmatowiałymi diamentami, jej wejściu brakuje tylko muzycznej fanfary; drobnymi kroczkami zmierza ku swemu stołowi (temu z różą, jedynemu z różą, i to papierową) przyjmując po drodze hołdy osób mających ambicje towarzyskie, jest bowiem

dla nich ostatnią pamiątką tych odległych czasów, kie­dy i Brooklyn też gościł wysokościową sosjetę. Jednak­że podobnie jak większość rzeczy, które przetrwały poza okres swego właściwego rozkwitu, pani T.T. po­padła w dekadencję, stała się tragikomiczną egzagera- cją; kredka do ust oraz róż, których używa w nie- umiarkowanych ilościach, wydają się zjełczałe na jej ściągłej, pomarszczonej twarzy, a przyjemności jej są perwersyjne; nic nie sprawia jej większego zadowole­nia niż opowiadanie jakichś sadystycznych rewelacji. Kiedy pani Bonaparte wprowadziła się do hotelu, pani T.T., widząc ją wchodzącą do jadalni, oznajmiła ha­łaśliwie:

Pamiętam tę istotę, kiedy jej matka była szoro- waczką w najpodlejszej łaźni na Coney Island.

Nieśmiałe i'ciche siostry Webster są innym jej ce­lem:

Paskudne stare panny; tak je zawsze nazywał mój mąż.

Znam pewien sekret o pani T.T. Jest złodziejką. Przez całe lata wpuszczała tanie srebra stołowe hotelu „Czerokez” do swojej haftowanej torebki i któregoś dnia, zapewne w momencie jakiegoś umysłowego za­ćmienia, zjawiła się w recepcji prosząc, by jej kolekcję zamknięto bezpiecznie w sejfie hotelowym.

Ależ, droga pani — powiedział Littlelow opano­wując swoje zdumienie — to chyba nie może należeć do pani; przecież to nie jest pani wzór.

Pani T.T. obejrzała widelce i noże ze zmarszczonymi z zaskoczenia brwiami.

Oczywiście, że nie — powiedziała — oczywiście, że nie; my zawsze mieliśmy najlepsze.

Minęły tygodnie od mojej ostatniej bytności w „Cze- rokezie”. Miałem sen. Śniło mi się, że jedna z bomb

H

pana Crockera rozwaliła ich wszystkich; prawdę mó­wiąc, trochę się boję pójść sprawdzić.

28 grudnia. Błękitny, krystaliczny dzień, zbyt prze-, pyszny, by siedzieć w zatęchłym lokalu pani Q., toteż wybrałem się z przyjacielem na spacer po Wzgórzach Brooklyńskich; bostoński Beacon Hill i Charleston to jedyne ze znanych mi miejsc, które mogą emanować podobny nastrój przeszłości (nie liczę vieux carré w Nowym Orleanie, bo jego charakter jest zbyt wyraźnie cudzoziemski), i z nich trzech Wzgórza Brooklyńskie wydają się najmniej wymyślne, a z pewnością naj­mniej wykorzystane. Są oczywiście skazane na zagła­dę; już teraz przebijają tam tunel, a planowana jest autostrada — stalowozębne maszyny nadgryzają skar­py, liczne stare rezydencje czekają, ciemne i opuszczo­ne, na rozbiórkowe brygady, czerwona świeżość napi­sów „Niebezpieczeństwo! Roboty budowlane” lśni w ci­chym półmroku skarlałych, dickensowskich ulic — Cranberry, Pineapple, Willow, Middagh. Pył rozsadza­nych dynamitem kamieni wisi w powietrzu jak wyrok.

Kiedy zaczęło się zmierzchać, kupiliśmy sobie placek orzechowy; zasiedliśmy na ławce i patrzyliśmy na pszczelny plaster świateł zapalających się w wieżow­cach po drugiej stronie rzeki. Wiatr smagał białe piany na zimnej wodzie, brząkał na harfie mostu, znosił krzyczące mewy spiralnymi rojami. Jadłem moją por­cję placka, siedząc i spoglądając na Manhattan, i zasta­nawiałem się, jakie by były jego ruiny; jeżeli idzie

o Brooklyn, to archeolodzy innej cywilizacji, podobnie jak taksówkarze naszej, nie rozszyfrują nigdy sekretu jego ulic, ich kierunku, ich znaczenia.

Hollywood (1947)

Zbliżanie się dó Los Angeles, przynajmniej z po­wietrza, przypomina, jak sobie wyobrażam, przemie­rzanie powierzchni księżyca; prehistoryczne kształty, majaczące kamiennymi zmarszczkami i skorodowane, łypią w górę, a paleozoiczne ryby pływają w cienistych sadzawkach między pustynnymi górami; wszystko jest wypalone i zamarznięte, nie ma żadnego żywego stwo­rzenia, tylko skały, co niegdyś były ptakami, kości, które są piaskiem, paprocie przemienione w płomieni­ste kamienie. Nareszcie powitalna flotylla obłoków; przemknęliśmy czarodziejskim przesmykiem, na górach leży śnieg, a jednak kwiaty ubarwiają ziemię, letnie słońce kłóci się z grudniowym, zimowym morzem, schodzimy w dół, w dół, samolot iozszczepia puchowe, złote, niewiarygodne powietrze.

Och — jęknęła Thelma. — Nie mogę tego wy­trzymać — powiedziała i wsypała sobie do ust kaskadę Chicletów. Thelma wsiadła do samolotu w Chicago; jest młodą Murzynką, dość ładną, pięknie ubraną, a ta podróż do Kalifornii to najcudowniejsza rzecz, jaka miała jej się zdarzyć.

Ja wiem, to będzie po prostu wspaniałe. Trzy lata pracowałam jako woźna w kinie „Lola” na State Street, żeby sobie odłożyć na bilet. Moja ciocia wróży 1 kart i powiedziała: Thelma, kochanie, jedź do Holly­wood, bo tam czeka na ciebie posada osobistej sekre­tarki aktorki filmowej. Nie powiedziała jednak, której aktorki. Mam nadzieję, że nie Esther Williams. Nie bardzo lubię pływać.

Później zapytała, czy mam zamiar pracować dla fil­mu, a ponieważ ta myśl zdawała jej się podobać, od-

rzekłem, że tak. W ogóle była bardzo życzliwa i za­pewniła mnie, że gdy tylko zostanie prywatną sekre­tarką zyskując przez to dostęp do wielkich osobistości, nie zapomni o mnie, wręcz udzieli mi wszelkiego po­parcia.

Na lotnisku pomogłem jej nieść bagaże i w końcu wzięliśmy wspólnie taksówkę. Wtedy wyszło na jaw* że nie ma dokąd się udać, po prostu chce, żeby tak­sówkarz wysadził ją „w środku” Hollywood. Jazda była długa i Thelma przez całą drogę siedziała na brzeżku siedzenia, nieznośnie skupiona. Jednakże nie było tak wiele do oglądania, jak sobie wyobrażała.

To nie wygląda właściwie — powiedziała wresz­cie, całkiem tak jakby spłatano nam paskudnego figla, bo oto znowu była, chociaż zamaskowana, ta powierz­chnia księżyca, ta wszechobecna ni jakość; lecz prze­cież jakże właściwe było to, że tutaj, na krańcu konty­nentu, znaleźliśmy jedynie wysypisko wszystkiego, co jest do gruntu amerykańskie: pompy naftowe, pulsują­ce jak tętno demonów, rzędy placów sprzedaży uży­wanych samochodów, supermarkety, motele, natrętność reklam, ojej — nigdy nie widziałem takiego Chevro- leta, o rany, och! — wszystko największe, najszersze, najlepsze, rozległe, biernie eteryzowane niepokalanym światłem słonecznym, szumem morza i nieziemską sło­dyczą kwiatów kwitnących w grudniu.

Podczas jazdy niebo przybrało barwę popiołu i kiedy skręciliśmy w wypielęgnowany przepych bulwaru Wil- shire, Thelma, osłaniając dłonią swój delikatny, ozdo­biony piórami kapelusz, mruknęła, że może być deszcz. — Nie ma mowy — powiedział kierowca — to tylko wiatr nawiewa pył z pustyni. — Jeszcze nie do­kończył tych słów, gdy palmy zadrżały pod gwałtowną ulewą. Jednakże Thelma nie miała dokąd iść, więc zo­

stawiliśmy ją stojącą na ulicy, w deszczu, który roz­mywał jej strój. Kiedy zatrzymało nas światło na skrzy­żowaniu, podbiegła i wetknęła głowę w okno.

Słuchaj, kochany, pamiętaj, co powiedziałam; jakbyś był głodny czy coś, po prostu dowiedz się, gdzie jestem. — A potem, z miłym uśmiechem: — No i, ko­chany, wszystkiego najlepszego!

3 grudnia. Dzisiaj, dzięki staraniom wspólnej znajo­mej, Nory Parker, zostałem zaproszony na lunch przez legendarną pannę C. Posiadłość jej jest otoczona for- tecznym murem, a przy bramie wjazdowej pobieżnie zrewidował nas strażnik, który potem zatelefonował, aby oznajmić o naszym przybyciu. Wszystko to było pozytywne; miło było wiedzieć, że przynajmniej ktoś żyje tak, jak powinna żyć sławna aktorka. W progu przyjęła nas rumiana, przekarmiona dziewczynka z mdławoróżową wstążką, zwisającą z włosów.

Mamusia uważa, że powinnam państwa zabawiać, dopóki nie zejdzie na dół — powiedziała apatycznie, po czym wprowadziła nas do dużego, i jak teraz myślę, ^niedorzecznego pokoju. Wyglądał on tak, jakby jakiś bogaty, stary hultaj osobiście udekorował dla siebie luksusowe schronienie: wymyślne, niskie, rozłożyste tapczany, stosy lubieżnych aksamitnych poduszek i lampy o wężowych, falistych kształtach.

Chcieliby państwo obejrzeć rzeczy mamusi? — zapytała dziewczynka.

Jej pierwszym eksponatem była oświetlona od wew­nątrz gablotka z bibelotami.

To jest antyczna waza mamusi — powiedziała dziewczynka wskazując naczynie z chińskiej porcela­ny — za którą zapłaciła u Gumpa trzy tysiące dola­

rów. A to jej złoty shaker do cocktaili i złote ku­beczki. Nie pamiętam, ile kosztowały, ale strasznie dużo, z pięć tysięcy dolarów. A widzicie państwo ten stary imbryk do herbaty? Nie uwierzylibyście, ile jest wart..

Była to potworna recytacja i pod jej koniec Nora, rozglądając się w oszołomieniu po pokoju, by zmienić temat, powiedziała:

Jakie ładne kwiaty! To z waszego własnego ogro­du?

Ależ skąd! — odrzekła dziewczynka pogardli­wie. — Mamusia zamawia je co dzień w najdroższej kwiaciarni w Beverly Hills.

Ach tak? — powiedziała Nora drgnąwszy. — A jakie są twoje ulubione kwiaty?

Orchidee.

No wiesz! Nie wierzę, żeby orchidee^ mogły być twoimi ulubionymi kwiatami. Takiej małej dziewczyn­ki jak ty. <

Dziewczynka zastanowiła się chwilę.

Ano, właściwie to nie są. Ale mamusia mówi, że są najdroższe.

i W tej chwili rozległ się szelest u drzwi; panna C. pomknęła przez pokój jak pensjonarka; jej słynna twarz była bez makijażu, szpilki do włosów dyndały luźno. Miała na sobie bardzo zwyczajny, flanelowy szlafrok.

Noro, kochanie — zawołała wyciągając ramio­na — wybacz mi, że to tak długo trwało! Byłam na górze i słałam łóżka.

Wczoraj, poczuwszy głód, przypomniałem sobie prze­piękne stosy owoców wystawione przed dużym skle­

pem, koło którego przejeżdżałem | zachwytem wiele razy. Olbrzymie pomarańcze, winogrona wielkości pi­łek pingpongowych i jabłka piętrzyły się różanymi piramidami. Jest tutaj jakieś kuglarstwo, jeżeli idzie

o odległości, nic nie jest tak blisko, jak wam się wy­dawało, i nie jest niczym niezwykłym przejechać dzie­sięć mil po paczkę papierosów. Uszedłem dwie mile, zanim w ogóle ujrzałem ów sklep z owocami. Długie kontuary były nachylone tak, że już z daleka widziało się wspaniałe towary, jabłka, gruszki. Sięgnąłem po jedno z tych nadzwyczajnych jabłek, ale zdawało się przyklejone do skrzynki. Ekspedientka zachichotała. — Gips — powiedziała, a ja także się roześmiałem, może trochę nerwowo, po czym powlokłem się za nią w głębsze regiony sklepu, gdzie zakupiłem sześć małych, dosyć mączystych jabłek oraz sześć małych, dosyć mą- czystych gruszek. ,

Jest tydzień gwiazdkowy. I już dawno zapadł wie­czór. Pod oknem jezioro żarówek elektryzuje dolinę. Z nękającej nietrwałości domów na szczytach wzgórz nietrwałe oczy obserwują tę iluminację, tak jakby mogła nagle zagasnąć niczym dopalone wreszcie świece.

Wcześniej tego dnia pojechałem autobusem z Be­verly Hills aż do centrum Los Angeles. Ulice są ob­wieszone girlandami, minęliśmy motorowe sanki, które sunęły rozrzucając za sobą białe płatki owsiane, na ro­gach spoceni mężczyźni z białymi brodami potrząsają dzwonkami w cieniu prefabrykowanych drzewek, ko­lędy miotane z zawieszonych na latarniach głośników leją w powietrze swój syrop, a szych pobłyskujący w dwudziestoczterokaratowym słońcu zwisa wszędzie

niby bagienne mchy. Nie może być nic bardziej ani mniej gwiazdkowego. Znałem kiedyś kobietę, która sprowadziła z Włoch różową willę kamień po kamie­niu i kazała ją zrekonstruować na Skromnej łące w Connecticut; Boże Narodzenie jest równie nie na miejscu w Hollywood, jak owa willa była w Connecti­cut. A czymże jest Gwiazdka bez dzieci, od których tyle przecież zależy? W zeszłym tygodniu spotkałem człowieka, który zakończył szereg swych uwag sło­wami: „A oczywiście pan wie, że to jest miasto bez dzieci”.

Przez pięć dni sprawdzałem tę jego uwagę, zrazu od niechcenia, potem z chorobliwym niepokojem; to nie­dorzeczne, wiem, ale od rozpoczęcia tej tajemniczej kampanii napotkałem mniej niż pół tuzina dzieci. Jednakże najpierw istotna sprawa: naczelną bolączką tutaj jest przeludnienie; miejscowa stara gwardia po­wiada mi, że cały ten teren pęka od „niepożądanych” elementów, hord byłych żołnierzy, robotników, którzy przenieśli się tu podczas wojny, i tych duchowych wyrobników, ludzi młodych, nie mających żadnego oparcia — a jednak kiedy tu chodzę, doznaję czasem takiego uczucia, jak ktoś, kto zbudził się pewnego niesamowitego ranka w milczącym, opustoszałym świe- cie, gdzie z dnia na dzień, podobnie jak marynarze z „Marie Celeste”, wszyscy zniknęli. Panuje atmosfera niedzielnej pustki; tutaj, gdzie nikt nie chodzi piecho­tą, auta suną nieprzerwanym, lśniącym, bezgłośnym strumieniem, i mój cień, który podąża jaskrawobiałą ulicą, jest niby jedyny żywy element w obrazie Chi- rica. Nie jest to ta pokrzepiająca cisza, którą odczuwa się w małych amerykańskich miasteczkach, chociaż

fizyczna atmosfera ganków, podwórek i żywopłotów jest często taka sama; różnica polega na tym, że w prawdziwych miastach można mieć jednak pewność, jacy ludzie kryją się za tymi ponumerowanymi drzwia­mi, natomiast tutaj, gdzie wszystko wydaje się prze­mijające, efemeryczne, nie ma żadnego ogólnego wzor­ca ludności i nic nie jest zamierzone — ta ulica, ten dom to grzyby wyrosłe z przypadku, a pęknięcie w ścianie, które gdzie indziej może mieć wdzięk, jest tylko przykrą nutą, która prorokuje zgubę.

1. Niedawno pewna tutejsza nauczycielka przepro­wadziła test leksykalny prosząc swych uczni, aby po­dali przeciwieństwo młodości. Przeszło połowa klasy odpowiedziała: śmierć.

2. Żaden wytworny dom hollywoodzki nie jest uwa­żany za całkowicie zdrowy, jeżeli nie ma zestawu nowoczesnych mistrzów dla ożywienia ścian. Pewien producent posiada coś, co równa się niewielkiej ga­lerii; o obrazach mówi jedynie jako o dobrej lokacie. Jego żona jest mniej skromna:

Jasne, że się znarńy na sztuce. Byliśmy w Grecji, no nie? Kalifornia jest całkiem jak Grecja. Dokładnie. Zdziwiłby się pan. Proszę pójść porozmawiać z moim mężem o Picassie; potrafi panu udzielić rzetelnych informacji.

Tego dnia, kiedy oglądałem ich słynną kolekcję, miałem ze sobą obrazek, który niosłem do ramiarza, małą kolorową litografię Klee’ego.

Przyjemne — powiedziała ostrożnie żona produ­centa. — Sam pan to namalował?

Czekając na autobus natknąłem się na P., którą dosyć podziwiam. Odznacza się tym rodzajem dowcipu, który wyklucza złośliwość, a co jeszcze bardziej nie­zwykłe, potrafiła przeżyć trzydzieści lat w Hollywood z humorem i godnością. Naturalnie nie jest zbyt bo­gata. W chwili obecnej mieszka nad garażem. To inte­resujące, bo według tutejszych kryteriów jest kimś, komu się nie powiodło, co obok wieku, jest niewyba­czalne; mimo to sukces składa jej hołd i jej niedzielne podwieczorki są nader efektownie uczęszczane, albo­wiem nad owym garażem potrafi stworzyć chwilowy nastrój bezpieczeństwa, a każdemu daje poczucie po­siadania korzeni. Jest także niewyczerpanym zasobem wspomnień, kolejność jej opowieści w czasie zmienia się, przesuwa, aż wreszcie, gdy spogląda na was swoi­mi chabrowymi oczyma, przechodzi Valentino ociera­jąc się lekko o wasze ramię, młoda Greta Garbo uka­zuje się przy oknie, John Gilbert zjawia się na trawni­ku, staje tam niby posąg o zmierzchu, Fairbanks senior grzmi autem na podjazd, z dwoma brytanami ujadającymi na tylnym siedzeniu.

P. zaproponowała, że mnie odwiezie do domu. Poje­chaliśmy przez Santa Monica, bo chciała zostawić podarek dla A., tej smutnej, nerwowej pani, która niegdyś, po odejściu swego trzeciego męża, wrzuciła „Oscara” do oceanu.

Najbardziej zaintrygował mnie w A. jej sposób na­kładania makijażu — jest tak brutalnie rzeczowy; zimnooka, kalkulująca, posługuje się szminkami i pud­rami tak, jakby twarz należała do kogoś innego, i przy okazji udaje jej się wygładzić wszystko, czym ją obda­rzył czas.

Kiedy wychodziliśmy, zjawiła gig pokojówka mó­wiąc, ie ojciec A. chciałby się z nami zobaczyć. Odna­

leźliśmy go w ogrodzie nad oceanem; sękaty, flegma­tyczny stary pan o niebieskawobiałych włosach i cerze brunatnie jszej od jodyny, leżał z zamkniętymi oczami na skrawku światła słonecznego, gdzie nie mógł go niepokoić żaden odgłos poza sennym chlupotaniem fal i usypiającym brzęczeniem pszczół. Starzy ludzie uwielbiają Kalifornię; przymykają oczy, a powiew mię­dzy zimowymi kwiatami mówi im: sen — morze mówi: sen — jest to przedsmak nieba. Od świtu do zmroku ojciec pani A. podąża za słońcem po swoim ogrodzie, a w dni deszczowe spędza czas na wyrabianiu branso­letek z kapsli od piwa. Podarował nam obojgu takie bransoletki i głosem, który był ledwo słyszalny w miodowym, zwiewnym powietrzu, powiedział:

Wesołych Świąt, dzieci.

Haiti (1948)

Z wyglądu Hipolit jest może brzydki; chudy jak małpa, o suchej i całkiem ciemnej twarzy, spogląda przez srebrne okulary szkolnej nauczycielki, słucha z niewzruszoną, najuprzejmiejszą uwagą, a w jego oczach odbija się subtelne i zasadnicze zrozumienie. Macie przy nim uczucie pewnego bezpieczeństwa; wy­twarza się między wami ten aż nazbyt niezwykły stan — brak poczucia odizolowania.

Dziś rano dowiedziałem się, że w nocy umarła jego córeczka, córeczka ośmiomiesięczna; ma także inne dzieci, był żonaty wielokrotnie, pięć czy sześć razy, a jednak jakież to musi być ciężkie, bo nie jest już

IŁŁ-W I I ■ II BHHM————M 68 Koloryt ZofcaZny

młody. Nikt mi o tym nie mówił, lecz zastanawiam się, czy będzie czuwanie przy zwłokach. Na Haiti jest ono dziwaczne i nadmiernie wystylizowane: żałobnicy, w dużej części ludzie obcy, szarpią palcami powietrze, bębnią głowami o ziemię, zawodzą unisono w tanim, psim żalu. Usłyszane nocą czy nagle ujrzane na wiej­skiej drodze, wydaje się to tak niesamowite, że serce się wzdryga, i wtedy uświadamiamy sobie, iż w grun­cie rzeczy ci ludzie są mimami.

Ponieważ Hipolit jest najpopularniejszym na Haiti malarzem prymitywów, mógłby sobie pozwolić na dom z bieżącą wodą, prawdziwe łóżka, elektryczność; jed­nakże żyje przy lampie, przy świecy, a wszyscy sąsie- dzi, stare, zawiędłe kobiety o głowach jak orzechy ko­kosowe, ładni młodzi marynarze i przygarbieni wyra- biacze sandałów, mają wgląd w jego sprawy tak samo jak on w ich własne. Kiedyś, jakiś czas temu, pewien przyjaciel wziął na siebie zadanie wynajęcia innego domu dla Hipolita — solidnego, z betonowymi pod­łogami oraz ścianami, za którymi mógł się ukryć, lecz oczywiście nie było mu tam dobrze, nie potrzebuje odosobnienia ani wygody. Z tej przyczyny podziwiam Hipolita, bo w jego sztuce nie ma nicżego, co byłoby zmyślnie przetransponowane, wykorzystuje to, co w nim żyje, a jest tym duchowa historia jego ojczyzny, jej pieśni i wierzenia.

W pokoju, gdzie maluje, stoi na widocznym miejscu olbrzymia muszla o kształcie trąby; różowa i wy­myślnie skręcona, przypomina jakiś oceaniczny kwiat, podwodną różę, i kiedy się w nią dmucha, dobywa się z niej wycie chrapliwe i posępne, odgłos podobny do wiatru; dla marynarzy jest czarodziejskim rogiem przywołującym wiatr, i Hipolit, który planuje podróż dokoła świata na swoim czerwono ożaglowanym stat-

ku, ćwiczy na niej regularnie. Większość jego energii i całe pieniądze idą na budowę tego statku; w tym jego zaprzątnięciu jest coś, co często się spotyka u tych, którzy nadzorują planowanie własnych pogrze­bów, budowę własnych grobów. Zastanawiam się, czy kiedy wreszcie rozwinie żagle i zniknie daleko od lądu, ktokolwiek zobaczy go jeszcze.

Z tarasu, gdzie rano siaduję czytając lub pisząc, widzę góry schodzące błękitnie i coraz błękitniej do zatoki portu. Pod nimi jest całe Port-au-Prince, mia­sto, którego kolory wyblakły w złuszczone pastele przez długie wieki słońca: szara jak niebo katedra, hiacyntowa fontanna, zielono-rdzawe ogrodzenie. Po lewej, niby inne miasto w tym mieście, jest wielki kredowy ogród barokowych kamieni; tam znajduje się cmentarz i tam, w matowym, metalicznym świetle przyniosą jego córeczkę między pomniki podobne do ptasich klatek; wniesie ją pod górę kilkunastu ludzi strojnych w słomiane kapelusze i czarne ziarnka gro­chu, zwisające ciężko w powietrzu.

1. Powiedzcie mi, dlaczego tu jest tak dużo psów? Do kogo należą i na co są potrzebne? Parchate, smut- nookie, drepczą po ulicach małymi stadkami niby prześladowani chrześcijanie; są całkiem nieszkodliwe za dnia, ale gdy przyjdzie noc, jakże przesadna staje się ich próżność i ich głosy! Najpierw jeden, drugi, potem wszystkie, godzinami słyszy się ich rozwścieczo­ne, zajadłe, błagalne tyrady do księżyca. S. mówi, że to jakby odwrotność budzika, bo gdy tylko psy zaczyna­ją, a jest T;o naprawdę wcześnie, czas iść do łóżka.

I rzeczywiście można; o dziesiątej miasto pozamykało już okiennice, to znaczy z wyjątkiem dni rahrah, gdy

bębny i pijacy zagłuszają psy. Z drugiej strony cóż jest bardziej irytujące od wrzasku klaksonów samo­chodowych? Mieszkańcy Haiti, którzy posiadają samo- I chody, tak uwielbiają trąbić swoimi klaksonami, że człowiek zaczyna podejrzewać tę czynność o jakieś po­lityczne czy seksualne znaczenie.

2. Gdyby to było możliwe, chętnie nakręciłbym tu- I taj film; poza akompaniamentem muzycznym byłby on bezdźwiękowy, nic tylko kamera wspaniale ujmująca architekturę, przedmioty. Oto fruwający latawiec, a na nim wyrysowane oko; to oko odrywa się i unosi II z wiatrem, opada na płot, a my, to znaczy oko; kame­ra, widzimy dom (taki jak Rigauda). Jest to wysoka, krucha, trochę niedorzeczna budowla, która nie repre- zentuje żadnego konkretnego okresu, ale wydaje się mieć nieskończenie bękarci rodowód: francuskie wpły­wy i Anglia w ponurym, wiktoriańskim wystroju, jest także coś orientalnego, akcenty nasuwające na myśl lampion z marszczonego papieru. Jest to dom rzeżbio- ny, jego wieżyczki, wieże, portyki ozdobione są głowa­mi aniołów, formami przypominającymi płatki śniegu, serduszkami; kiedy kamera kolejno je wychwytuje, słyszymy dręczący, pod-muzyczny stukot bambuso­wych prętów. Nagle okno: biała jak cukier merenga firanek, bulwiaste oko, a potem twarz, kobieta jak stary, zasuszony kwiat, dżety na szyi, dżetowe grze­bienie we włosach; przenikamy przez nią do pokoju, dwa zielone kameleony uganiają się po lustrze szyfo- f nierki, w którym jaśnieje jej odbicie. Niby dysharmo- nijne dźwięki fortepianu, kamera sunie szybkimi, j ostrymi skokami i ukazują nam się rzeczy, których na­sze oczy nigdy nie dostrzegają: opadający płatek róży, przekrzywiony obraz. Teraz zaczęliśmy.

3. Stosunkowo nieliczni turyści przyjeżdżają na

Haiti, a sporo tych, co to czynią, zwłaszcza przeciętne amerykańskie pary, przesiaduje w swoich hotelach w pełnym wyższości nadąsaniu. A szkoda, bo z całych Indii Zachodnich Haiti jest najbardziej interesujące, jeżeli jednak zważyć, co mają na celu ci urlopowicze, postawa ich nie jest pozbawiona uzasadnienia: naj­bliższa plaża znajduje się o trzy godziny drogi samo­chodem, życie nocne jest nieefektowne, nie ma restau­racji, w której menu byłoby wykwintne. Poza hotela­mi jest tylko kilka lokali publicznych, gdzie późnym wieczorem można pójść na rum z wodą sodową; do przyjemniejszych należą burdele ukryte wśród listo­wia wzdłuż Bizonton Road. Wszystkie te domy mają nazwy dosyć egzotyczne, na przykład „Raj”. I są nie­wzruszenie godne, przestrzega się tam doskonałego salonowego decorum, dziewczyny, których większość pochodzi z Republiki Dominikańskiej, siedzą na fronto­wych gankach kołysząc się w bujających fotelach, wachlując kartonowymi wizerunkami Jezusa i gawę­dząc spokojnie, plotkarsko, ze śmiechem; wygląda to tak samo jak każda scena letnia w Ameryce. Piwo, nie whisky czy nawet szampan, jest uważane de rigueur, i jeśli ktoś chce wywrzeć wrażenie, winien zamówić ten właśnie napój. Jedna dziewczyna; którą znam, po­trafi wlać w siebie trzydzieści' butelek; jest starsza od innych, używa lawendowej pomadki do ust, ma wy­datne biodra i język żmii, to wszystko zaś sprawia, że jest damą doprawdy popularną, choć sama mówi, iż uzna, że jej się naprawdę powiodło, dopiero wtedy, gdy będzie mogła sobie pozwolić na zastąpienie wszys­tkich zębów szczerym złotem.

4. Szanowny rząd wydał zarządzenie zakazujące promenowania się po ulicach sans butów; jest to prze­pis twardy, nieekonomiczny, a także niewygodny,

zwłaszcza dla tych chłopów, którzy muszą pieszo przy­nosić na targ swoje produkty. Jednakże rząd, pragnąc obecnie .uczynić kraj bardziej atrakcyjnym turystycz­nie, uważa, że bosi Haitańczycy mogą obniżyć poten­cjalne obroty i że ubóstwo ludzi nie powinno być jaw­ne. Na ogół jednak Haitańczycy są ubodzy, lecz w ich ubóstwie nie ma nic z tej złośliwej, szyderczej atmosfery, która otacza biedę wymagającą zachowy­wania pozorów. Zawsze czuję się dość paskudnie, gdy jakiś popularny banał okazuje się prawdą; jednakże sądzę, iż jest faktem, że najbardziej szczodrobliwymi z nas są ci, którzy nie mają z czego być szczodrobliwi. Prawie każdy Haitańczyk przychodzący w odwiedzi­ny kończy swoją wizytę ofiarowaniem wam małego, zazwyczaj osobliwego podarka: puszki sardynek, szpul­ki nici; jednakże te podarki dawane są z taką godnoś­cią i serdecznością, że — ach! — sardynki połknęły perły, a nici są z najczystszego srebra.

5. Oto historia R. Kilka dni temu wybrał się na wieś, aby porysować, i nagle, zeszedłszy do stóp wzgó­rza, ujrzał wysoką, skośnooką, obdartą dziewczynę. Była przywiązana • do drzewa, skrępowana drutem i sznurami. Z początku, ponieważ śmiała się do niego, myślał, że to jakiś kawał, lecz kiedy popróbował ją uwolnić, ukazało się kilkoro dzieci, które zaczęły go szturchać kijami; zapytał ich, dlaczego dziewczyna jest przywiązana do drzewa, lecz tylko chichotały, pokrzykiwały i nie chciały udzielić odpowiedzi. Nieba­wem podszedł do nich stary człowiek, który niósł tykwę napełnioną wodą. Kiedy R. znowu zapytał

o dziewczynę, starzec, któremu łzy zamgliły oczy, od­rzekł:

Ona jest zła, monsieur, taka zła, że nic już po niej — i potrząsnął głową.

R. ruszył z powrotem na wzgórze, a potem, obej­rzawszy się, zobaczył, że stary daje dziewczynie napić się z tykwy; kiedy wzięła do ust ostatni łyk, napluła mu w twarz, a stary, z łagodną cierpliwością, otarł się i odszedł.

6. Lubię Estelle i muszę wyznać, że mam teraz mniej sympatii do S., ponieważ on jej nie lubi; nie ma bardziej męczącego gatunku nietolerancji niż ta, któ­rej wynikiem jest potępienie cech, które się samemu posiada. Zdaniem S. Estelle jest lubieżna, wulgarna, oszukańcza, a oczywiście S., z wyjątkiem pierwszej, sam nie jest tych cech pozbawiony. W każdym razie jest świadectwem lepszej natury być nieświadomie wulgarnym niż świadomie cnotliwym. Ale naturalnie

S. jest bardzo „wprowadzony” w tutejszą kolonię ame­rykańską, której poglądy, z nielicznymi odosobniony­mi wyjątkami, są często ponure, a zawsze surowe. Estelle nie jest ulubienicą żadnej z grup.

A kogo to obchodzi? — powiada. — Słuchaj, jajogłowy, nie ma we mnie nic złego poza tym, że je­stem taka piekielnie przystojna, a kiedy dziewczyna jest taka ładna jak ja i nie pozwala kupie łobuzów, żeby na nią właziły, to cóż, do diabła z nią, rozumiesz?

Estelle jest jedną z najwyższych dziewczyn, jakie widziałem, co najmniej metr osiemdziesiąt; twarz ma mocną i kościstą, w szwedzkim stylu, włosy różowawe, oczy kociozielone; zawsze otacza ją taka aura, jakby dopiero co miotał nią huragan. Właściwie jest kilkoma Estellami. Jedna z nich jest bohaterką nie najlepszej powieści: dziś tutaj, jutro gdzie indziej, witaj, dręczą­cy świecie — ten rodzaj dziwactw. Druga Estelle jest dużym psiaczkiem, spragnionym miłości; zawsze jest całkiem pewna, że najbardziej nieprawdopodobni lu­dzie mają najuczciwsze zamiary. Trzecia Estelle jest

nie tyle mroczna, co cienista; kim jest Estelle? co tutaj robi? jak długo zamierza zostać? co każe jej wstawać rano? Od czasu do czasu ten trzeci element wielorakiej Estelle napomyka o swojej „pracy”. Jed­nakże natura tej pracy nie jest nigdy ujawniona. Wię­kszość czasu spędza w kawiarni na Champ de Mars i płacąc dziesięć centów od. kieliszka popija rum z wo­dą sodową. Barman stale śpi, więc kiedy Estelle chce czegoś, podchodzi i wali go w głowę niczym w dojrzały arbuz. Mały, zwariowany, kłapouchy psiak chodzi za nią wszędzie, a zwykle towarzyszy jej także jakiś ludzki kompan, Jej ulubieńcem jest blady, skromny mężczyzna, który mógłby być sprzedawcą Biblii; jak się okazuje, jest wędrownym artystą, który przeska­kuje z wyspy na wyspę z walizką pełną kukiełek i gło­wą pełną bzdur. W pogodne wieczory Estelle zakłada swoją kwaterę główną przy stoliku na trotuarze przed kawiarnią; liczne tubylcze dziewczyny przynoszą jej do tego stolika swoje problemy miłosne; do miłości in­nych ludzi odnosi się i powagą i smutkiem. Niegdyś sama była zamężna, nie wiem kiedy ani z kim, mówi

0 tym tak całkowicie mgliście, ale chociaż ma ledwie dwadzieścia pięć lat, musiało to być bardzo dawno te­mu. Wczoraj wieczorem przechodziłem koło kawiarni

1 jak zwykle siedziała przy swoim stoliku na trotua­rze. Ale wyglądała inaczej. Była umalowana, co rzadko, robi, i miała na sobie schludną, zwyczajną sukienkę; dwa różowe goździki płonęły w jej włosach, choć wydawała mi się niezdolna do takich upiększeń. Poza tym nigdy dotąd nie widziałem jej naprawdę pija­nej.

Cześć, jajogłowy, to ty? Taktaktak — powiedzia­ła stukając mnie w pierś. — Słuchaj, chłopaku, zaraz ci udowodnię, pokażę, że to fakt, to fakt, że jak się

kogoś kocha, można dla tego kogoś zjeść każdą choler­ną rzecz. Tylko popatrz — tu wyszarpnęła z włosów goździk — on ma bzika na moim punkcie — powie­działa i rzuciła kwiat psiakowi skulonemu u jej stóp. — Zje go tylko dlatego, że mu każę, niech mnie Ucho, jeżeli nie zje.

Ale pies tylko powęszył.

Ostatnie parę weekendów przeznaczono na rahrah, poprzedzające karnawał, a karnawał, który zaczął się wczoraj, "trwa trzy dni. Rahrah są to miniaturowe pró­by samego karnawału; w sobotę, tuż po południu, za­czynają bić bębny, najpierw z osobna, jeden wysoko na wzgórzach, inny bliżej miasta, sygnały te przebie­gają tam i sam, natrętne, uporczywe, aż wreszcie pow­staje przenikliwa wibracja, która marszczy powierzch­nię ciszy, migocze jak fale upału, i tu, gdzie jestem, sam w tym pokoju arszenikowego koloru, wszystko, co się dzieje, zdaje się wynikać z ich odgłosu; bum, łup, bum — popatrzcie: światło drga w dzbanku z wo­dą, kryształowa banieczka,' wprawiona w ruch, toczy się po stole, rozbija na podłodze, powiew, który chwy­ta firanki, zwija kartki Biblii, mówi bum, łup, bum.

O zmierzchu wyspa przybiera nabrzmiewający kształt dudnienia bębnów. Małe gromadki hulają po ulicach, złożone z grup rodzinnych czy tajnych stowarzyszeń, każda śpiewa inne pieśni, które brzmią jednakowo, przywódca każdej grupy ma pióra we włosach, jaskra­wy, łaciaty strój i tanie ciemne okulary; podczas gdy inni śpiewają i przytupują, on okręca się, kołysze bio­drami, przechyla głowę z boku na bok niczym złośliwa papuga, wszyscy się śmieją, a tu i ówdzie łączą się pary i tańczą odrzucając głowy do tyłu, z rozwartymi

ustami, bum, lup, bum, rytm kołuje ich biodrami, ich oczy to soczyste księżyce, bum, łup, bum.

Wczoraj wieczorem R. poprowadził mnie w środek karnawału. Mieliśmy obejrzeć ceremoniał młodego houngana, to znaczy kapłana Voodoo, niezwykłego chłopaka, którego nazwiska nigdy nie słyszałem. Od­bywało się to w pewnej odległości od miasta, toteż musieliśmy pojechać tam autobusem, małym wozem, w którym z trudnością mieści się dziesięciu pasaże­rów; było ich jednak prawie dwa razy więcej, nie­którzy w kostiumach, włącznie z karłem w czapce z dzwoneczkami i starym mężczyzną w masce naśladu­jącej skrzydła kruka., R. siedział obok starego, który w pewnym momencie zapytał go:

Czy pan rozumie niebo? Właśnie tak myślałem, ale to ja je zrobiłem.

Na co R. odpowiedział:

Pewnie pan zrobił i księżyc?

Stary kiwnął głową. — 1 gwiazdy; to moje wnu­częta.

Jakaś zadziorna kobieta klasnęła w ręce i oznajmi­ła, ze stary jest wariatem.

Ależ, droga pani — odparł. — Gdybym był wa­riatem, to jakże mógłbym zrobić te piękne rzeczy?

Podróż była powolna, autobus utykał w tłumie, do­koła zbierała się ciżba ludzi, ich twarze ukryte pod maskami migały w wątłym, archaicznym świetle świe­cowych pochodni, które je spryskiwały niby jakimś przedziwnym, żółtym deszczem.

Kiedy dotarliśmy do houngana, w cichym miejscu ponad miastem, gdzie rozbrzmiewało tylko nocne brzęczenie owadów, ceremonia już się zaczęła, chociaż sam houngan jeszcze się nie pojawił. Dokoła świątyni, długiej, krytej strzechą szopy z izbami ołatarzowymi

przy obu końcach (drzwi do tych izb były zamknięte, bo w jednej z nich houngan czekał na swoje wejście), zebrało się ze stu milczących, uroczystych Haitańczy- ków. Na otwartej polance między tymi izbami siedem czy osiem bosych dziewcząt, ubranych na biało i w białych chustkach zawiązanych na głowach, sunęło wę­żowym kołem, klepiąc się po bokach i śpiewając pieśń, której wtórowali na bębnach dwaj mężczyźni. Naftowa lampa rzucała dymne, poziome cienie tancerek, a syl­wetki obu bębniących, skupionych, podobnych do żab, chybotały się na ścianach. Nagle bębny zamilkły, dzie­wczęta utworzyły przejście wiodące do drzwi ołtarza. Zrobiło się tak cicho, że można było nieomal rozróżnić poszczególne gatunki serenadujących owadów. R. po­prosił o papierosa, ale nie chciałem mu go dać — któż pali w kościele?, a Voodoo jest bądź co bądź prawdzi­wą, bardzo skomplikowaną religią, choć na nią krzywo patrzy haitańska burżuazja, której członkowie, jeżeli już czymś są, to katolikami, i właśnie dlatego — może jako kompromis — tyle z katolicyzmu przeniknęło do Voodoó; na przykład ołtarze prawie każdego houngana są ozdobione wizerunkami Panny Marii oraz Dzieciątka Jezus, niekiedy wyobrażanego przez kukiełkę domowej roboty. A podstawowe funkcje Voodoo nie wydają mi się zasadniczo odmienne od innych religii; odwoływa­nie się do pewnych bogów, symboli, uśmierza napór zła, człowiek jest słaby, ale Bóg go ochrania, istnieją czary, a władają nimi bogowie, którzy mogą dać dziec­ko żonie mężczyzny albo pozwolić, by słońce spaliło mu zbiory, wyrwać dech z jego ciała, lecz wynagrodzić go duszą. Jednakże w Voodoo nie ma rozgraniczenia pomiędzy krainami żywych i umarłych; umarli po­wstają i chodzą wśród żyjących.

Bębny zaczęły rozbrzmiewać znowu, głosy dziewcząt

78 Koloryt lokalny

wplatały się w powolne, dramatyczne ich uderzenia, a potem rozwarły się drzwi do ołtarza; wyszli trzej chłopcy, każdy niosący misę napełnioną inną substan­cją — popiołem, mąką kukurydzianą, czarnym pro­szkiem, pośrodku których płonęły świece, takie jak na urodzinowym torcie; ustawiwszy tace na zaokrąglo­nym kamieniu chłopcy uklękli twarzą do drzwi. Bębny przycichły, rozległo się nerwowe, rytmiczne grzechota­nie, które wydawała tykwa wypełniona kręgami wę­żów, i szybko, niby duch, co się nagle zmaterializował, houngan pomknął lekko jak ptak przez kolumnę dzie­wcząt i dokoła izby, jego stopy, brzęczące srebrnymi bransoletkami, zdawały się nie dotykać ziemi, a jed­wabne, szkarłatne szaty szeleściły jak wiatr. Na głowie miał udrapowany czepiec z czerwoiiego aksamitu, w uchu polśniewała mu perła. Zatrzymywał się tu i ów­dzie jak kohber i ściskał ręce któregoś z czcicieli; ujął też moje i spojrzałem mu w twarz, zdumiewającą, dwupłciową twarz, doprawdy piękną, będącą niepoko­jącym połączeniem granatowoczarnej skóry i kauka­skich rysów; nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat, a jednak było w nim coś niewytłumaczalnie starego, uśpionego, znieruchomiałego.

W końcu, nabrawszy garść mąki kukurydzianej i po­piołu, zaczął kreślić na ziemi verver\ w Voodoo są setki ververów, będących zawiłymi, nieco surrealistycznymi rysunkami, których każdy szczegół ma swoje implika­cje, a wykonanie ich wymaga nie tylko takiej akade­mickiej pamięci, jaka konieczna jest dla pianisty mają­cego odegrać, powiedzmy, cały program Bacha, lecz także niezwykle sprawnej techniki, artyzmu. Kiedy bębny nabrały wybuchowej szybkości, houngan pochy­lił się, pogrążony głęboko w swej sztuce, niby czerwo­ny pająk, który zamiast jedwabnej nici wysnuwa po-

pielistą, drapieżną pajęczynę koron, krzyżowych wzo­rów, wężów, kształtów fallicznych, oczu, rybich ogo­nów. A potem, ukończywszy verver, zawrócił do izby ołtarzowej i ukazał się znowu, ubrany na zielono, z wielką żelazną kulą w rękach; kiedy przystanął, owa kula zapłonęła, święty błękit spowił ją jak ziemska atmosfera. Ciągle trzymając kulę padł na kolana, po­czął się czołgać, a śpiewy i okrzyki wiwatowały na jego cześć, kiedy zaś płomienie zgasły, powstał wycią­gając ręce nie poparzonymi dłońmi odwróconymi do góry. Drżenie przebiegło mu po ciele, tak jakby nie­znany wiatr go przeniknął, oczy uciekły mu w głąb czaszki, duch (bóg i demon) otworzył się jak nasienie i rozkwitł w jego ciele; bezpłciowy, nierozpoznawalny, brał w ramiona mężczyzn i kobiety.

Z tym, kogo wybrał, wirował po wężach i oczach ververa, niepojętym sposobem nigdy ich całkiem nie zamazując, kiedy zaś zmieniał partnera, ten opuszczo­ny rzucał się, rzekłbyś, w nieskończoność, szarpał wła­sną pierś, krzyczał. A młody houngan, lśniący od potu, ze zwisającym perłowym kolczykiem, pobiegł wprost do najdalszych, nie otwartych drzwi; zawodząc, krzy­cząc, tak walił w nie pięściami, że pozostawiały krwa­we ślady. Był jakby ćmą, a drzwi jasnym ogromem lampy elektrycznej, bo za tą przeszkodą, tuż za nią, były czary: sekret prawdy, czysty spokój. A gdyby drzwi się otwarły, co nigdy nie nastąpi, czy znalazłby to nieosiągalne? Jedynie ważny jest fakt, że w to wierzył.

Do Europy (1948)

Stojąc bez ruchu można było dosłyszeć harfę. Wdra­paliśmy się na mur i oto wśród płonących, oblanych deszczem kwiatów w zamkowym ogrodzie siedziały cztery tajemnicze postacie, młodzieniec, który brząkał na ręcznej harfie, i trzej starzy mężczyźni, ubrani w sztukowaną czerń; jakże posępnie wyglądali na tle burzowo-zielonego powietrza! I jedli figi, te włoskie figi tak mięsiste, że sok ociekał im z ust. Na skraju ogrodu rozciągały się marmurowe brzegi Lago di Gar­da, którego wody burzyły się na wietrze, i wtedy pojąłem, że zawsze będę się bał w nim pływać, bo na podobieństwo zniekształceń widocznych za pięknem witrażowego szkła, jakieś niesamowite stwory muszą poruszać się w głębinach wody tak złowieszczo czystej. Jeden ze starych mężczyzn odrzucił za daleko łupinę figi i trójka łabędzi, spłoszona, zaszeleściła przybrze­żnymi trzcinami.

D. zeskoczył z mur u i dał mi znak, abym do niego dołączył, ale nie mogłem, nie w owej chwili, bo nagle wszystko to stało się prawdą i chciałem, by ta praw­dziwość przetrwała jeszcze chwilę — nigdy nie mógł­bym znów odczuć jej tak absolutnie, wystarczyłby na­wet ruch liścia, aby się zagubiła, zupełnie tak samo jak kaszlnięcie zniweczyłoby bezpowrotnie wysoką nu­tę Tourela. A czymże była ta prawda? Jedynie prawdą uzasadnienia — zamek, łabędzie i chłopiec z harfą, żywcem jak z bajki dla dzieci, zanim wszedł książę czy wiedźma rzuciła swój urok.

Słuszne było, że pojechałem do Europy, chociażby tylko po to, abym znowu potrafił patrzeć z zadziwie­niem. Kiedy się osiągnęło pewien wiek czy pewną

hei u i i iw—■■■u

Do Europy 81

mądrość, jest bardzo trudno patrzeć z zadziwieniem; czyni się to najlepiej, gdy jest się dzieckiem; potem, jeżeli ktoś ma szczęście, odnajdzie most z dzieciństwa i przejdzie po nim. Podróż do Europy była właśnie taka. Była mostem z dzieciństwa, który wiódł morzami i poprzez lasy, prosto w najwcześniejsze krajobrazy mej wyobraźni. Niejednokrotnie podróżowałem do wie­lu miejsc, od Meksyku po Maine — i pomyśleć, że musiałem pojechać aż do Europy, aby powrócić do mego rodzinnego miasta, mego kominka i pokoju, gdzie opowieści i legendy zawsze zdawały się żyć poza krań­cami naszego miasteczka. I oto tutaj były te legendy: w tej harfie, zamku, szeleście łabędzi.

Nieco szaleńcza jazda autobusem owego dnia przy­wiodła nas z Wenecji do Sirmione, zaczarowanej, ma­leńkiej wioski na cyplu półwyspu wrzynającego się Lago di Garda, najbłękitniejsze, najsmutniejsze, naj­bardziej milczące, najpiękniejsze z jezior włoskich. Gdyby nie okropności związane z Lucią, wątpię, czy opuścilibyśmy Wenecję. Było mi tam idealnie dobrze,, oczywiście poza tym, że jest niewiarygodnie hałaśliwa; nie są to zwykłe hałasy miasta, lecz nieustanna wrzawa ludzkich głosów, chlupotania wioseł, tupotu biegnących stóp. Kiedyś zaproponowano, żeby Oscar Wilde wyco­fał się tam ze świata. „I został zabytkiem dla tury­stów?” — zapytał.

Jednakże była to doskonała rada i inni, chociaż nie Oscar Wilde, zastosowali się do niej; w pałacach wzdłuż Wielkiego Kanału są całe kolonie osób, które od dziesięcioleci nie pokazywały się publicznie. Naj­bardziej intrygującą z nich była pewna szwedzka hra­bina, której służący przywozili owoce czarną gondolą»

ozdobioną srebrnymi dzwonkami; ich pobrzękiwanie tworzyło muzykę nastrojową, ale niesamowitą. Jednak­że Lucia tak nas prześladowała, że musieliśmy uciekać. Była muskularną dziewczyną, wyjątkowo wysoką jak na Włoszkę, zawsze pachnącą okropnymi olejkami do potraw, i przewodziła bandzie młodocianych gangste­rów, bezdomnej, wędrownej młodzieży, która ściągnęła na północ, na wenecki karnawał. Niektórzy z nich po­trafili być uroczy, mimo że sprzedawali papierosy za­wierające więcej siana niż tytoniu, a na dodatek okpi- wali przy wymianie waluty. Historia z Lucią zaczęła się pewnego dnia na Piazza San Marco.

Podeszła i poprosiła nas o papierosa, na co D., któ­rego serce nie wie, że odeszliśmy od parytetu złota, dal jej całą paczkę Chesterfieldów.' Nigdy nie było dwojga ludzi tak całkowicie pasujących do siebie. Co z początku było dosyć przyjemne; Lucia chodziła za nami wszędzie, obficie nas obdarzając dobrodziejstwami swojej mądrości i opieki. Jednakże często zdarzały się kłopotliwe sytuacje; po pierwsze, stale nas wyprasza­no z co elegantszych sklepów, z powodu jej przesad­nego handryczenia się z właścicielami, a poza tym była tak niebywale zazdrosna, że nie mogliśmy nawiązać żadnego kontaktu z nikim innym. Raz spotkaliśmy przypadkiem na piazza nieszkodliwą i przyzwoitą mło­dą kobietę, która przyjechała z nami w tym samym wagonie z Mediolanu. „Uwaga! — powiedziała Lucia tym swoim chrapliwym głosem. — Uwaga!” — i przy­stąpiła do przekonywania nas, że jest to pani o hanieb­nej przeszłości i bezwstydnej przyszłości. Innym razem D. dał jednemu z członków jej kohorty kupiony za dolara zegarek, który ten wielce podziwiał. Lucia była wściekła; kiedy ją potem zobaczyliśmy, miała ów ze­garek zawieszony na sznurku u szyi, i powiedziano

W

Do Europy

83

nam, że tamten młodzieniec wyjechał z dnia na dzień do Triestu.

Lucia miała zwyczaj zjawiać się w naszym hotelu

o każdej porze, która jej odpowiadała (nie mogliśmy odgadnąć, gdzie mieszka); choć miała zaledwie sze­snaście lat, zasiadała i osuszała całą butelkę Stregi, wypalała wszyskie papierosy, jakie jej wpadały pod rękę, po czym wyczerpana zapadała w sen; dopiero kiedy spała, twarz jej przypominała twarz dziecka. Ale pewnego okropnego dnia kierownik hotelu zatrzymał ją w hallu i oświadczył, że nie wolno jej więcej zacho­dzić do naszych pokoi. Powiedział, że jest to niedo­puszczalny skandal. Wobec tego Lucia, skrzyknąwszy tuzin swoich co brutalniejszych kompanów, rozpoczęła takie oblężenie hotelu, że trzeba było zapuścić żelazne żaluzje na drzwi i wezwać karabinierów. Po tym robi­liśmy, cośmy mogli, żeby jej unikać.

Jednakże unikanie kogoś w Wenecji jest prawie tym samym, co zabawa w chowanego w jednopokojowym mieszkaniu, bo nigdy nie było miasta o równie zwar­tym układzie. Jest ono jak muzeum z karnawałowymi akcentami, rozległy pałac, który wydaje się nie mieć drzwi, w którym wszystko jest połączone, jedno pro­wadzi do drugiego. Raz po raz w ciągu dnia te same twarze powtarzają się jak przyimki w długim zdaniu; skręcasz za róg i oto jest Lucia z dolarowym zegar­kiem dyndającym między piersiami. Była tak zakocha­na w D.! Ale niebawem obróciła się przeciwko nam z tą gwałtownością, która cechuje zranionych; może zasługiwaliśmy na to, ale było. nie do zniesienia — niczym chmura komarów, jej banda tropiła nas po piazzy plując inwektywami, a jeśli zasiedliśmy, aby się czegoś napić, zbierali się w ciemnościach opodal stolika i wykrzykiwali ubliżające dowcipy. Nie rozu-

mieliśmy połowy tego, co mówili, choć było widoczne, że wszyscy inni rozumieją. Sama Lucia nie brała jaw­nie udziału w tych prześladowaniach; pozostawała na uboczu, kierując swymi operacjami z daleka. W końcu więc postanowiliśmy wyjechać z Wenecji. Lucia o tym wiedziała. Jej szpiedzy byli wszędzie. Eano w dniu naszego wyjazdu padał deszcz; ledwie gondola odbiła od brzegu, ukazał się mały chłopak o szalonych oczach i cisnął w nas paczką zawiniętą w gazetę. D. rozerwał papier. W środku był zdechły żółty kot, a do szyi miał przywiązany ów dolarowy zegarek. Doznaliśmy uczu­cia nie kończącego się spadania. A potem nagle zoba­czyliśmy ją — Lucię; stała samotnie na jednym z ma­łych mostków nad kanałem, tak przewieszona przez poręcz, iż wydawało się, że spadnie.

Perdonami — zawołała — ma famo! (Przebacz mi, ale cię kocham.)

Pewien młody artysta powiedział do mnie w Lon­dynie:

Jakie to musi być cudowne dla Amerykanina, podróżować pierwszy raz po Europie; nigdy nie możesz do niej należeć, więc nie odczuwasz żadnego bólu i ni­gdy nie będziesz musiał go znosić — tak, dla ciebie jest tam tylko piękno.

Nie rozumiejąc, o co mu chodzi, poczułem się tym dotknięty, lecz później, po kilku miesiącach we Francji i Włoszech, pojąłem, że miał rację; nie należałem do Europy i nigdy nie miałem należeć. Byłem bezpieczny, mogłem wyjechać, kiedy chciałem, i dla mnie była jedynie miodowa, uświęcona atmosfera piękna. Jednak­że nie wyglądało to tak wspaniale, jak ów młody czło­wiek sobie wyobrażał; rozpaczliwe uczucie budziła

myśl, że nigdy nie można być cząstką chwil tak wzru­szających, że zawsze będzie się odgrodzonym od tego krajobrazu i tych ludzi, i dopiero stopniowo zdałem sobie sprawę, że nie muszę być tego cząstką, że raczej to może być cząstką mnie. Nagle ujrzany ogród, wie­czór w operze, dzieci, które chwytają kwiaty i zmy­kają mroczniejącą ulicą, wieniec dla zmarłego i zakon­nice w południowym świetle, muzyka z piazzy, pary­ska pianola i fajerwerki podczas La Grande Nuit, tar­gająca sercem niespodzianka widoku gór i wody (je­ziora jak zielone wino w kielichach wulkanów, Morze Śródziemne migocące u stóp urwisk), opuszczone, da­lekie wieże, zapadające się w mrok, i świece, które oświetlają okryte klejnotami zwłoki św. Zena z Wero­ny — wszystko to jest cząstką mnie samego, elementa­mi tworzenia mej własnej perspektywy.

Kiedy opuściliśmy Sirmione, D. wrócił do Rzymu, a ja pojechałem znów do Paryża. Ciekawa to była podróż. Wyruszając załatwiłem sobie przez tępego wło­skiego agenta sprzedaży biletów miejsce sypialne w Orient Expressie, ale gdy dojechaliśmy do Mediolanu, przekonałem się, że ta rezerwacja była całkowicie oszukańcza i że nie ma dla mnie takiego miejsca; w is­tocie, gdybym nie deptał ludziom po nogach, wątpię, czy w. ogóle dostałbym się do pociągu, który był waka- - cyjnie zatłoczony. Jednakże zdołałem się wcisnąć do dusznego, sierpniowo rozgrzanego przedziału razem z sześcioma innymi osobami. -Nazwa „Orient-Express” budziła we mnie przejmujące dreszczem nadzieje; tylko pomyśleć, jakie niebywałe rzeczy zdarzały się w tym pociągu, przynajmniej jeżeli wierzyć pani Agacie Chri­stie czy panu Grahamowi Greene’owi. Jednakże zgoła

nie byłem przygotowany na to, co się naprawdę zda­rzyło.

W przedziale było dwóch posępnych szwajcarskich biznesmenów, nieco bardziej egzotyczny biznesmen po­dróżujący ze Stambułu, amerykańska nauczycielka oraz dwie śnieżnowłose damy o wyniosłym spojrzeniu i rysach delikatnych niczym rybie ości. Panie te były ubrane jak bliźniaczki, w fałdzistą czerń i płaty koro­nek spięte pod szyją broszkami z ametystów wysadza­nych perłami. Siedziały splótłszy dłonie w rękawicz­kach i nie mówiły nic, poza chwilami, gdy podawały sobie pudełko drogich czekoladek. Jedyny ich bagaż stanowiła olbrzymia ptasia klatka; wewnątrz tej klat­ki, chociaż częściowo osłaniał ją jedwabny szal, widać było uwijającą się, zgniłozieloną papugę. Od czasu do czasu wybuchała obłąkańczym śmiechem, a ilekroć to się działo, obie damy uśmiechały się do siebie. Ame­rykańska nauczycielka zapytała, czy papuga umie mó­wić, a jedna z pań, lekko skinąwszy głową, odpowie­działa, że tak, ale że gramatyka jej jest bardzo kiepska. Kiedy zbliżaliśmy się do granicy włosko-francuskiej, funkcjonariusze celni i paszportowi rozpoczęli swoje nużące, drobne czynności. Myśleliśmy, że już skończyli z naszym przedziałem, ale niebawem wrócili w kilku i stanęli za szklanymi drzwiami przypatrując się arys­tokratycznym damom. Najwyraźniej prowadzili o nich nie lada dyskusję. Wszyscy w przedziale zamilkli, z wyjątkiem papugi, która śmiała się w niesamowity sposób. Inni mężczyźni w mundurach przyłączyli się do tych, co już stali na korytarzu. Wtedy jedna z pań, dotykając swej ametystowej broszki, obróciła się do nas i powiedziała najpierw po włosku, potem po nie­miecku, potem po angielsku;

Nie zrobiłyśmy nic złego.

Ischia

87

Jednakże w tej chwili drzwi się otwarły i weszło dwóch urzędników. Nie spojrzeli na starsze panie, tylko podeszli prosto do klatki i ściągnęli osłaniający ją szal.

Basta, bastal — wrzasnęła papuga.

Pociąg szarpnął i zatrzymał się w górskich ciemno­ściach. Raptowność tego szarpnięcia przewróciła klatkę, i papuga, nagle uwolniona, zaczęła fruwać ze śmiechem od ścianki do ścianki przedziału, a panie, też spłoszone i rozfruwane, usiłowały ją pochwycić. Celnicy przy­stąpili do rozbierania klatki; w szufladce na pokarm było ze sto papierowych torebek heroiny, opakowanej jak proszki na ból głowy, a w mosiężnej kuli na wierz­chu klatki były dalsze. Odkrycie to najwyraźniej nie rozdrażniło pań; ¡zmartwiła je strata papugi. Albowiem nagle wyfrunęła przez opuszczone okno, a zrozpaczone damy stały wołając za nią:

Tokio, zmarzniesz, mała Tokio, wracaj! Wracaj!

Papuga śmiała się gdzieś w mroku. Świecił zimny,

północny księżyc, i na chwilę ujrzeliśmy ją płaską i ciemną, przelatującą na tle jego blasku. Damy od­wróciły się wtedy i stanęły twarzą do drzwi, już zatło­czonych widzami. Zrównoważone, wzgardliwe, postąpiły naprzód, na spotkanie twarzy, których zdawały się nie widzieć, i głosów, których z pewnością nie słyszały.

Nie pamiętam, dlaczego przyjechaliśmy tutaj — na Ischię. Wiele się o niej mówiło, ale tylko nieliczni na­prawdę ją oglądali — może jedynie jako poszarpany,

Ischia (1949)

POT peas ^>»nnnnHVH

88 • Koloryt lokalny fl

granatowy cień, widoczny ponad wodą z wyżyn jej sławionej sąsiadki, Capri. Niektórzy odradzali nam Is- chię i, o ile pamiętam, podawali dosyć zastraszające powodyfCzy zdajecie sobie sprawę, że tam jest czynny wulkan? A wiecie o samolocie? Samolot ten, odbywa­jący regularny lot z Kairu do Rzymu, rozbił się

0 szczyt góry Ischii; trzech ludzi ocalało, ale nikt nigdy nie zobaczył ich żywych, bo zostali zabici kamieniami przez pasterzy kóz, którzy rabowali szczątki samolotu,

Dlatego też spoglądaliśmy na oddalającą się, kredo­wą fasadę Neapolu z mieszanymi uczuciami. Dzień był klasyczny, trochę chłodny jak na południowe Włochy w marcu, ale rzeźwy i lotny jak latawiec, a „Princi- pessa” mknęła po zatoce niczym zwinny delfin. Jest to niewielki, przyzwoity statek z maleńkim barem

1 klientelą nieco outre: z jednej strony skazanymi prze­stępcami, udającymi się na więzienną wyspę Procida, a z drugiej młodymi ludźmi, mającymi wstąpić do kla­sztoru na Ischii. Oczywiście są także i mniej drama­tyczni pasażerowie: mieszkańcy wyspy, którzy załat­wiali zakupy w Neapolu, tu i ówdzie cudzoziemcy, ale nad wyraz nieliczni; turystycznym magnesem jest Cap­ri.

Wyspy są jak okręty zakotwiczone na .stałe. Kiedy się wstępuje na którąś z nich, przypomina to schodze­nie po trapie; ma się to samo uczucie zauroczonego napięcia — wydaje się, że nic niemiłego czy wulgar­nego nie może nas spotkać, i kiedy „Principessa,r | wolna wpłynęła do przypominającej zatoczkę przy­stani Porto d’Ischia, widok bladych, złuszczonych,. śmietankowych kolorów dzielnicy nadbrzeżnej wydał się tak swojski i miły jak bicie własnego serca. W za­mieszaniu zejścia na ląd upuściłem i stłukłem swój zegarek — co było przykrym, nazbyt dobitnym kawał-

kiem symbolizmu, od pierwszego rzutu oka stało się bowiem jasne, że Ischia nie jest miejscem szybkiego przepływania godzin, wyspy nigdy nim nie bywają.

Chyba można powiedzieć, że Porto jest stolicą Ischii; w każdym razie jest jej największym miastem i nawet dość eleganckim. Większość ludzi odwiedzających wy­spę rzadko się z niego oddala, bo jest tam kilka dosko­nałych hoteli, wspaniałe plaże, a nie opodal, usado­wiony niby olbrzymi jastrząb, renesansowy zamek Vit- torii Colonna. Trzy pozostałe, średnie miasta są bar­dziej prymitywne. Są nimi: Lacco Ameno, Cassami- ciola i na najdalszym krańcu wyspy Forio. Właśnie w Forio zamierzaliśmy osiąść.

Pojechaliśmy tam w zielonym zmierzchu, pod nie­bem usianym wczesnymi gwiazdami. Droga biegła wy- sokp nad morzem, a łodzie rybackie, oświetlone po­chodniami, pełzały w dole jak błyszczące wodne pają­ki.. W zmroku przemykały małe, włochate nietoperze; Buona sera, buona seral jii wołały wzdłuż drogi nie­wyraźne głosy, stada kóz łażące po wzgórzach beczały jak zardzewiałe flety, nasz wóz przejechał przez pla­cyk miasteczka — nie było elektryczności, a w ka­wiarniach migotliwe światło świec i lamp naftowych okadzało twarze męskiej kompanii. Dwoje dzieci po­goniło za nami-w ciemność za miasteczkiem. Zdyszane, uczepiły się wozu, kiedy zaczynaliśmy stromy, chwiej­ny podjazd pod górę, a koń nasz, zbliżając się do wierz­chołka, wydychał w chłodne powietrze strumień pary. Woźnica strzepnął batem, koń drgnął, a dzieci jęły wskazywać palcami: patrzajcie. Oto tam było Forio, dalekie, księżycowobiałe, z morzem migoczącym u skra­jów, a nikły dźwięk nieszpornych dzwonów wznosił się z niego jak rój ptaków. „Molto bellol” — zapytał woźnica. „Molto bello?” — pytały dzieci.

Kiedy się odczytuje swój dziennik, zazwyczaj mniej ambitne uwagi, przypadkowe, doraźne notatki, prze­glądane ponownie, wyorują bruzdę w naszej pamięci. Na przykład: „Gioconda zostawiła dziś w pokoju roz­maite paski kolorowego papieru. Czy to prezenty? Dla­tego że dałem jej butelkę wody kolońskiej? Będą z nich rozkoszne zakładki do książek”. To pobrzmiewa echem. Najpierw Gioconda. Jest piękną dziewczyną, choć jej uroda zależy od nastroju; gdy jest skwaszona, a to zdarza się nazbyt często, wygląda jak talerz zim­nych płatków owsianych; łatwo wtedy zapomnieć

0 bujności jej włosów i łagodności śródziemnomorskich oczu. Bóg świadkiem, że jest przepracowana; tutaj w pensione, gdzie pełni funkcje zarazem pokojówki

1 kelnerki, wstaje przed świtem i jest w ciągłym ru­chu niekiedy do północy. Prawdę mówiąc ma szczęś­cie, że trafiła jej się ta posada, bo głównym proble­mem wyspy jest bezrobocie; większość tutejszych dziewczyn nie pragnęłaby niczego bardziej, niż ją stąd wyrugować. Jeżeli zważyć, że nie ma bieżącej wody (ze wszystkim, co to pociąga za sobą), Gioconda za­pewnia nam znaczne wygody. Jest to najprzyjemniej­szy pensjonat w Forio, a także atrakcyjnie tani; mamy dwa ogromne pokoje z wielkimi przestrzeniami wy­kładanej kafelkami podłogi oraz wysokie drzwi z okien­nicami, prowadzące na żelazne balkony, które wycho­dzą na morze; jedzenie jest dobre i nawet trochę za obfite — pięć dań z winem na obiad i na kolację. To wszystko łącznie kosztuje nas około stu dolarów mie­sięcznie na osobę. Gioconda nie mówi po angielsku, a mój włoski jest... no, mniejsza z tym. Mimo to je­steśmy sobie nawzajem powiernikami. Przy pomocy pantomimy oraz intensywnego posługiwania się dwu-, języcznym słownikiem udaje nam się przekazywać so­

bie zdumiewająco dużo — co sprawia, że ciastka są zawsze niewydarzone; w pochmurne dni, gdy nie ma nic innego do roboty, przesiadujemy w patio-kuchnj

i eksperymentujemy z przepisami na ciasta amerykań­skie („Rogatka, co- to jest?”), ale nigdy nam się nie udają, bo jesteśmy zanadto zajęci przerzucaniem kar­tek słownika, by zwracać większą uwagę na pieczenie. Gioconda: „Zeszłego roku, w tym pokoju, gdzie pan mieszka, był jeden człowiek z Rzymu. Czy Rzym jest taki wspaniały, jak mówił? Powiedział, że powinnam przyjechać i odwiedzić go w Rzymie i że to byłoby w porządku, bo jest weteranem trzech wojen. Pierw­szej wojny światowej, drugiej i abisyńskiej. Z tego widać, jaki jest stary. Nie, nigdy nie widziałam Rzy­mu. Mam przyjaciółki, które tam były i przysyłały mi pocztówki. Zna pan tę kobietę, co pracuje na poczcie? Oczywiście pan wierzy w złe spojrzenie? Ona je ma. To jest wiadome, tak. Właśnie dlatego nigdy nie przy­chodzi do mnie ten list z Argentyny”.

To, że nie otrzymuje owego argentyńskiego listu, jest właściwą przyczyną zgryzoty Giocondy. Niewier­ny kochanek? Nie mam pojęcia; nie chce o tym mó­wić. Tylu młodych Włochów wyemigrowało do Ame­ryki Południowej w poszukiwaniu pracy; są tutaj żony, które czekają od pięciu lat, by ich mężowie przysłali im pieniądze na przejazd. Co dzień, kiedy przynoszę pocztę, Gioconda wybiega mi na spotkanie.

Odbieranie poczty jest czynnością, którą sobie uzur­powałem. Wtedy po raz pierwszy w ciągu dnia widuję innych mieszkających tu Amerykanów; jest ich w tej chwili czworo i spotykamy się w kawiarni Marii na piazza (z dziennika: „Wszyscy wiemy, że Maria roz­wadnia napoje. Ale czy rozwadnia je wodą? Boże, czu­ję się fatalnie!”). Rozgrzewające słońce i pobrzękiwa­

nie na powiewie bambusowych zasłon Marii sprawiają, że nie ma przyjemniejszego miejsca do czekania na listonosza. Maria jest przykrótką kobietą o cygańskiej twarzy i zuchwałej, cynicznej naturze; jeżeli istnieje tu coś, na co macie ochotę, od kupna domu aż po pacz­kę amerykańskich papierosów, Maria może wam to załatwić; niektórzy twierdzą, że jest najbogatszą osobą w Forio. W jej kawiarni nie ma nigdy kobiet; wątpię, czy by na to pozwoliła. W miarę jak zbliża się połud­nie, całe miasteczko ściąga na piazza; niby stadka ko- sów, dzieci szkolne w pelerynach i drewnianych san­dałach roją się i śpiewają w uliczkach, a grupy bez­robotnych wylegują się pod drzewami śmiejąc się gru- biańsko — przechodzące obok nich kobiety spuszczają oczy. Kiedy listonosz się zjawia, wręcza mi listy do naszego pensione i wtedy muszę zejść w dół i stanąć oko w oko z Giocondą. Czasem spogląda na mnie tak, jakby to była moja wina, że list nie przychodzi, tak jakbym to ja miał złe spojrzenie. Któregoś dnia ostrze­gła mnie, żebym nie wracał do domu z pustymi ręka­mi, więc przyniosłem jej flakonik wody kolońskiej.

Jednakże te paski kolorowego papieru, które zna­lazłem w moim pokoju, nie były tak jak mniemałem wzajemnym prezentem. Mieliśmy nimi obrzucić statuę Najświętszej Panny, która, świeżo przybywszy na wy­spę, była obwożona po większości wiosek. Tego dnia, kiedy miała nas odwiedzić, wszystkie balkony były udrapowane pięknymi koronkami, wspaniałymi mate­riałami — starymi kapami na łóżko, jeżeli dana rodzi­na nie miała nic lepszego — girlandy uplecione z kwia­tów ozdabiały ciasne uliczki, stare kobiety powyciągały swoje najdłuższe szale, mężczyźni przyczesywali sobie wąsy, ktoś wsadził miejscowego półgłupka w czystą koszulę, a dzieci, całe ubrane na biało, miały anielskie

skrzydła ze złotej tektury poprzyczepiane do ramion. Procesja miała wkroczyć do miasteczka i przejść pod naszym balkonem około czwartej. Przynagleni przez Giocondę, byliśmy w czas na posterunku, gotowi rzu- ,cać ładne papierki i wołać: „Viva la Vergine Imma- colata!”

Zaczął mżyć posępny deszcz; o szóstej robiło się już ciemno, ale podobnie jak zapychający ulicę tłum, któ­ry czekał na dole, pozostaliśmy twardo na miejscu. Ja­kiś ksiądz, zerkający z rozdrażnieniem spode łba, w roz- trzepotanej czarnej sutannie, przemknął z warkotem na motocyklu — wysłano go, aby przyspieszył pro­cesję. Zapadł już zmrok i wzdłuż trasy, którą miała podążać procesja, wytyczono ognistą drogę lampami naftowymi. Nagle, ni stąd ni zowąd, rozległo się pod­niecające ratata orkiestry wojskowej i z przeraźliwym trzaskiem cała ognista droga ożyła, jak gdyby chcąc powitać przybywającą Dziewicę; kołysząc się na ukwie­conej lektyce, z twarzą przesłoniętą czarnym woalem, z podążającą za Nią połową mieszkańców wyspy, była obwieszona złotymi i srebrnymi zegarkami, i kiedy nas mijała wśród ciszy wywołanej Jej bezpośrednią obec­nością, słychać było jedynie zaczarowany, surrealistycz­ny dźwięk owych, wotów, zegarków: tiktaktiktak. Póź­niej Gioconda bardzo się rozzłościła spostrzegłszy, że nadal trzymamy kawałki kolorowego papieru, które w podnieceniu zapomnieliśmy rzucić.

5 kwietnia. Długi, ryzykowny spacer. Odkryliśmy nową plażę”. Ischia jest kamienistą, surową wyspą, któ­ra nasuwa na myśl Grecję czy wybrzeża Afryki. Są tam drzewa pomarańczowe, cytrynowe, a na tarasach górskich srebmozielone winnice; wina z Ischii są wy­soko cenione i tutaj właśnie wyrabia się Lachrimae Christi. Wychodząc za miasto, wkrótce natrafia się na

rozwidlone ścieżki, które wspinają się między winnice, gdzie pszczoły są jak zawierucha, a jaszczurki goreją zielono na młodych listkach. Chłopi są ogorzali i ma­sywni jak gliniane naczynia i mają oczy zapatrzone w horyzont, podobnie jak marynarze. Bo morze jest zawsze z nimi. Nadmorska ścieżka biegnie po opada­jących pionowo wulkanicznych skarpach; są miejsca, gdzie lepiej zamknąć oczy, bo spadanie byłoby długie, a skały w dole są jak śpiące dinozaury. Któregoś dnia, wędrując po urwiskach, znaleźliśmy mak, potem drugi; rosły pojedynczo wśród ponurych kamieni, niby chiń­skie dzwoneczki nanizane na rozciągnięty sznurek. Wkrótce szlak maków zaprowadził nas ścieżką w dół do nieznanej, ukrytej plaży. Otaczały ją skarpy, a woda była tak przezroczysta, że mogliśmy obserwować pod­morskie kwiaty i sztyletowe ruchy ryb; niedaleko od brzegu płaskie, wynurzone skały przypominały tratwy

i pływaliśmy od jednej do drugiej, a wyciągnąwszy się na słońcu mogliśmy spoglądać za siebie ponad ur­wiska i widzieć zielone terasy winorośli oraz zachmu­rzoną górę. Morze wyrzeźbiło fotel w jednej ze skał

i największą przyjemnością było zasiąść tam i pozwolić oblewać się nadpływającym falom.

Jednakże nie jest trudno znaleźć ustronną plażę na Ischii. Zanim co najmniej trzy, na które nikt nigdy nie chodzi. Plaża miejska w Forio jest usiana sieciami ry­backimi oraz łodziami wywróconymi dnem do góry. Na tej to plaży spotkałem po raz pierwszy rodzinę Mussoliniego. Wdowa po dyktatorze i troje ich dzieci żyją tutaj, na spokojnym, jak przypuszczam, dobro­wolnym wygnaniu. Jest w nich coś smutnego i bu-' dzącego współczucie. Córka jest młoda, blondynka, chroma i najwyraźniej dowcipna; miejscowi chłopcy, ktÓTZy z nią rozmawiają na plaży, stale się śmieją.

Jak wszystkie zwykle kobiety na wyspie, signora Mu- ssolini często się pojawia ubrana w wytartą czerń, brnąc pod górę przechylona w bok pod ciężarem torby z zakupami. Jest całkowicie pozbawiona wyrazu, lecz raz widziałem, jak się uśmiechała. Przez miasteczko przejeżdżał człowiek z papugą, która wybierała ze szklanego słoja drukowane wróżby i signora Mussolini, przystanąwszy, by ją zagadnąć, odczytała swą przy­szłość z tajemniczym leonardowskim uśmieszkiem.

5 czerwca. Popołudnie jest białą północą”. Obecnie, kiedy przyszły upały, popołudnia są jak białe północe; żaluzje pozapuszczane, ulicami skrada się senność.

0 piątej sklepy otworzą się znowu, w porcie zbierze się tłum, aby powitać „Principessę”, a później wszyscy będą spacerowali po piazza, gdzie ktoś będzie grał na banjo, harmonii, gitarze. Teraz jednakże jest sjesta,

1 tylko błękitne, bezchmurne niebo, pianie koguta. W miasteczku są dwa półgłupki, zaprzyjaźnione ze so­bą. Jeden stale nosi bukiet kwiatów i dzieli go na równe części, kiedy spotyka swego przyjaciela. W mil­czące, bezcieniowe popołudnia tylko ich widuje się na ulicach. Trzymając się za ręce spacerują z tymi kwia­tami po plaży i po kamiennym murze, który wybiega daleko w wodę. Z mego balkonu widzę ich siedzących wśród sieci rybackich i z wolna kołyszących się łodzi, ich ogolone głowy lśnią w słońcu, ich oczy są blade jak przestrzeń; Biała północ jest przeznaczona dla nich; wtedy wyspa do nich należy.

Podążaliśmy za wiosną. W ciągu czterech miesięcy ód naszego przyjazdu noce stały się cieplejsze, morze miększe, zielona, jeszcze zimowa woda z marca prze­mieniła się z nadejściem czerwca w błękit, a winorośle przedtem szare i jałowe na poskręcanych łodygach są pękate od pierwszych zielonych gron. Lęgną się

motyle, a na górze jest wiele słodkich rzeczy dla pszczół; w ogrodzie, po deszczu, można niemal dosły- szeć — tak — pękanie świeżych pączków. I budzimy się wcześniej, co jest oznaką lata, a wieczorami pozo­stajemy na dworze do późna, co także jest oznaką. Jednakże w te noce trudno jest wrócić pod dach; księ­życ zbliża się bardziej, lśni na wodzie z przeraźliwą jasnością, a po obmurowaniu rybackiego kościoła, któ­re wystercza w morze jak dziób okrętu, młode szep­czące pary spacerują tam i z powrotem, potem zaś przez piazza w jakiś sekretny mrok. Gioconda mówi, że nie pamięta tak długiej wiosny; najdłuższa jest naj­ładniejsza.

Tanger (1950)

Tanger? Znajduje się o dwa dni drogi statkiem od Marsylii — jest to urocza podróż, która wiedzie was wzdłuż wybrzeża Hiszpanii, a jeśli jesteście kimś, kto ucieka przed policją czy też po prostu ucieka, to ko­niecznie przyjedźcie tutaj; obwiedziony wzgórzami, le­żący naprzeciw morza, wyglądający jak biały płaszcz udrapowany na brzegach Afryki, Tanger jest jniędzyna- rodowym miastem o wspaniałym klimacie przez osiem miesięcy w roku, z grubsza od marca do listopada. Są tam cudowne plaże, doprawdy niebywałe połacie- mięk­kiego jak cukier piasku i fale przyboju, a jeśli ma się na to ochotę, nocne życie, choć ani szczególnie niewin­ne, ani specjalnie urozmaicone, trwa od zmierzchu do świtu, co nie jest zbyt niezwykłe, jeżeli zważyć, że

Tanger

większość ludzi drzemie przez całe popołudnie, a tylko bardzo nieliczni jedzą kolację przed dziesiątą czy je­denastą. Natomiast prawie wszystko inne w Tangerze jest niezwykłe, a przed przyjazdem tutaj powinniście zrobić trzy rzeczy: zaszczepić się przeciwko tyfusowi, podjąć swoje oszczędności z banku, pożegnać się z przy­jaciółmi ¡(§1 ponieważ Bóg wie, czy jeszcze ich zoba­czycie. Ta rada jest całkiem poważna, bo niepokojąca jest liczba podróżnych, którzy wylądowali tu na krót­kie wakacje, a potem osiedlili się i pozwolili latom u- pływać. Tanger jest bowiem miejscem, które was wcią­ga, miastem bezczaso^yym; dni przemykają bardziej nie­dostrzegalnie niż piana w wodospadzie; przypuszczam, że tak właśnie przemija czas w klasztorze, niepostrze­żenie, w miękkich pantoflach 9? w istocie te dwie in­stytucje, klasztor i Tanger, mają jeszcze jeden wspólny mianownik: zamknięcie się w sobie. Na przykład prze­ciętny Arab — sądzi, że Europa i Ameryka to jedno

i to samo, i leżą w tym samym miejscu, gdziekolwiek to być może w każdym razie jest mu to obojętne

i często Europejczycy, zahipnotyzowani otaczającym ich zgiełkiem i ruchliwym dramatem, w końcu się z tym zgadzają.

Bardzo dużo czasu spędza się przesiadując na Petit Soko, usianym kawiarniami placu u stóp Kasby. Na pierwszy rzut oka wydaje się on miniaturową wersją Galleria w Neapolu, ale przy bliższym poznaniu przy­biera charakter tak groteskowo indywidualny, że nie można go właściwie porównać z żadnym innym miej­scem na świecie. Nie ma takiej pory dnia czy nocy, kiedy Petit Soko nie byłby zatłoczony; Broadway, Pi- ccadilly, wszystkie takie miejsca mają swe chwile luzu, ale mały Soko huczy przez całą dobę. Dwadzieścia kro­ków dalej wchłaniają was opary Kasby; zjawy wynu-

rzające się z nich w nieustanną wrzawę Soko tworzą ożywione widowisko — jest to teren pokazowy dla prostytutek, ośrodek handlarzy narkotyków, centrum szpiegowskie, a także miejsce, gdzie skromniejsi ludzie popijają wieczorny apéritif.

Soko ma swoje sławne osobistości, ale jest to zasz­czyt nietrwały, bo każdej chwili można zostać obalo­nym i odrzuconym, gdyż klientela Soko, która widzia­ła już bodaj wszystko, jest ogromnie niestała. Obecnie jednak jej gwiazdą jest Estelle, piękna dziewczyna, która stąpa lekko jak odwijająca się linka. Jest pół- -Chinką i pół-Murzynką, a pracuje w burdelu noszą­cym nazwę „Czarny Kot”. Krążą pogłoski, że niegdyś była paryską modelką i że przypłynęła tutaj na pry­watnym jachcie, zamierzając oczywiście powrócić tym samym środkiem lokomocji, ale podobno pan, do któ­rego jacht należał, odpłynął pozostawiając Estelle na pastwę losu. Przez pewien czas zajmował się nią dość żywo niejaki Maumi; Soko doceniało jego talenty za­równo jako tancerza flamenco jak i rozmówcy — gdzie­kolwiek usiadł, zawsze rozlegały się głośne wybuchy śmiechu. Niestety, biednego Maumiego, egzotycznego młodzieńca, który miał zwyczaj chłodzić sobie twarz koronkowym wachlarzem, któregoś wieczora pchnięto nożem w barze, toteż jest teraz poza obiegiem. Mniej^ głośna, ale dla mnie bardziej interesująca, jest lady Warbanks z dwojgiem swych pasożytów, ciekawa trój­ka, która przychodzi co rano i zjada śniadanie przy jednym ze stolików na trotuarze; śniadanie to jest nie­zmienne: miseczka smażonych ośmiornic oraz butelka Pernod. Ktoś, kto naprawdę powinien wiedzieć, mówi, że dziś bardzo déclassé lady Warbanks była niegdyś uważana za jedną z największych piękności w Lon­dynie; zapewne jest to prawda, jej rysy są wytworne,

a mimo ciasnych marynarskich strojów, w które się wciska, ma jakiś swoisty, wrodzony styl. Natomiast jej moralność nie jest całkiem taka, jaka mogłaby być,

i to samo można powiedzieć o jej towarzyszach. Co do tej dwójki: on to ruchliwy młodzieniec o bezczelnej twarzy, którego język przypomina chochlę mieszającą w kotle plotek — wie on wszystko — a ona to twarda hiszpańska dziewczyna o krótkich, lśniących włosach

i oczach koloru surowej skóry. Nazywają ją Sunny

i słyszałem, ze finansowana przez lady Warbanks jest na drodze do zostania jedyną kobietą w Maroku mają­cą zorganizowaną bandę przemytników; przemyt jest tutaj potężną profesją, zatrudniając setki ludzi, Sunny zaś podobno ma statek z załogą, który co noc przepły­wa przez Cieśninę do Hiszpanii. Właściwy wzajemny stosunek tych trojga nie całkiem nadaje się do druku; wystarczy powiedzieć, ze łączą ich wszelkie znane wszeteczeństwa. To jednak nie interesuje Soka, bo So- ko zastanawia się nad czymś zupełnie innym: jak ry­chło lady Warbanks zostanie zamordowana i które z tych dwojga to uczyni: ów młody człowiek czy Sunny? Bardzo bogata jest ta Angielka i jeśli jej kom­pani kierują się chciwością, co wydaje się oczywiste, to przemoc jest najwyraźniej wskazana. Wszyscy cze­kają. Na razie lady Warbanks niewinnie przesiaduje po­gryzając ośmiornice i popijając swoje poranne Pernod.

Soko jest także po trosze ośrodkiem mody, terenem doświadczalnym najnowszych kaprysów. Jedną inno­wacją, która zyskała popularność wśród bardziej pre­tensjonalnych typów, są pantofle ze wstążkami okręca­nymi aż do kolan. Są one nieładne, ale bynajmniej nie tak godne pożałowania, jak pasja do ciemnych okula­rów, rozpowszechniona wśród kobiet arabskich, któ­rych oczy, spoglądające ponad woalami, były zawsze

tak kusicielskie. Obecnie widzi się tylko te wielkie, czarne szkła, osadzone niby kawałki węgla w śnieżnej kuli płótna.

Wieczorem o siódmej Soko osiąga swój szczyt. Jest to tłoczna godzina aperitifu, ze dwadzieścia narodo­wości ociera się o siebie na małym placyku, a szum gło­sów przypomina brzęczenie gigantycznych moskitów. Raz, kiedy tam siedzieliśmy, zaległo nagłe milczenie; arabska orkiestra, trąbiąca wesoło, przeszła ulicą obok oświetlonych kawiarń — była to jedyna radosna mau­retańska muzyka, jaką słyszałem, wszystko poza tym brzmi jak smutne, urywane zawodzenie. Jednakże wi­docznie śmierć nie jest dla Arabów żałosnym wyda­rzeniem, bo owa orkiestra okazała się strażą przednią konduktu żałobnego, który następnie nadszedł radośnie, wijąc się poprzez ciżbę. Niebawem ukazały się zwłoki, półnagi mężczyzna, niesiony na otwartej lektyce, a ja­kaś pani, okryta sztucznymi brylantami, wychyliwszy się od stolika,' powitała go kieliszkiem Tio Pepe; w chwilę później śmiała się złotozębnym śmiechem, coś knując, planując. Tak samo małe Soko.

Jeżeli chcesz napisać coś o Tangerze — powie­działa osoba, do której zwróciłem się o pewne infor­macje — to proszę cię, pomiń całę tę hołotę; mamy tu mnóstwo przyzwoitych ludzi i przykro nam, że miasto ma taką złą opinię.

No cóż; chociaż wcale nie jestem pewny, czy nasze definicje pokrywają się ze sobą, są tutaj co najmniej trzy osoby, które uważam za wybitnie przyzwoite. Na przykład Jonny Winner. Słodka, zabawna dziewczyna, ta Jonny Winner. Jest bardzo młoda, bardzo amery­kańska, i patrząc na jej chmurą, rozmarzoną twarz

nigdy byście nie uwierzyli, że potrafi sama dać sobie radę — prawdę mówiąc nie sądzę, żeby tak było. Nie­mniej jednak przeżyła tu trzy lata, jeździła sama po Maroku i Saharze. Dlaczego Jonny Winner pragnie spę­dzić resztę życia w Tangerze, to oczywiście jej sprawa; najwyraźniej jest zakochana.

Ale czy sam tego nie kochasz? Budzić się rano, wiedzieć, że jest się tutaj i że zawsze można być sobą, nigdy kimś, kto nie jest nami? I zawsze mieć kwiaty, spoglądać 1 okna i widzieć, jak wzgórza ciemnieją, a w porcie zapalają się światła? Nie kochasz tego tak­że?

Z drugiej znów strony ona i miasto są stale w woj­nie; ilekroć się ją spotyka, przechodzi jakąś nową crise.

Słyszałeś? Okropna historia: jakiś głupiec w Kas- bie pomalował swój dom na żółto i teraz wszyscy to robią — właśnie zamierzam zobaczyć, czy nie mogła­bym położyć temu kresu.

Kasba, tradycyjnie błękitna i biała jak śnieg

o zmierzchu, byłaby ohydna, gdyby ją pomalowano na żółto, i mam nadzieję, że Jonny dopnie swego — cho­ciaż z pewnością nie odniosła sukcesu w swojej kam­panii przeciwko oczyszczeniu Wielkiego Soko, co było żałosnym pomysłem, który zmusił ją do wędrowania we łzach po ulicach. Wielkie Soko jest głównym arab­skim placem targowym: Berberzy z gór ze swymi ko­zimi skórami i koszykami przysiadają w kucki pod drzewami słuchając bajarzy, muzykantów grających na fletach, magików; stragany pełne wszelakiej obfi­tości przelewają się od kwiatów i owoców, w powietrzu unoszą się opary haszyszu i miętowa woń thé arabe, na słońcu pieką się ostre przyprawy. Wszystko to mia­łoby być przeniesione gdzie indziej, przypuszczalnie że­

by zrobić miejsce dla parku, i Jonny załamuje ręce:

Dlaczego nie miałabym się trapić? Uważam Tan- ger prawie za swój dom, a jak byś się czuł, gdyby ktoś wszedł do twojego domu i zaczął przestawiać me­ble?

Zabrała się więc do ratowania Soko w czterech ję­zykach: francuskim, hiszpańskim, angielskim i arab­skim, i chociaż doskonale mówi nimi wszystkimi, je­dynym czynnikiem oficjalnym, który okazał jej zro­zumienie, był portier konsulatu holenderskiego, a je­dynym prawdziwie serdecznym wsparciem pewien a- rabski taksówkarz, który uważa Jonny za nie lada wa­riatkę i wozi ją bezpłatnie. Kilka dni temu, późnym popołudniem, zobaczyliśmy Jonny wlokącą się przez jej ukochane, zamierające Wielkie Soko; wyglądała na absolutnie wykończoną i niosła na ręku oparszy- wiałego, pokrytego ranami kotka. Jonny ma zwyczaj mówienia bez ogródek tego, co chce powiedzieć, toteż rzekła:

Czułam się tak, jak bym nie mogła dalej żyć, i wtedy znalazłam Monroe. To jest Monroe — pogła­dziła kotka — i przez niego zrobiło mi się wstyd, on tak bardzo pragnie żyć, a jeśli może on, to czemu nie ja?

Patrząc na nich — na Jonny i kotka, oboje tak wy­nędzniałych i skołatanych, czuło się, że coś ich jakoś podtrzymuje: jeżeli nie zdrowy rozsądek, to pragnienie życia.

Ferida Green ma masę zdrowego rozsądku. Kiedy Jonny rozmawiała z nią o sytuacji Wielkiego Soko, panna Green rzekła:

Ach, moja droga, nie musisz się martwić. Oni

stale rozbierają Soko, ale nigdy do tego nie dochodzi; pamiętam, jak w 1906 chcieli tam zrobić ośrodek wie- lorybniczy — wyobraź sobie ten odór!

Panna Ferida jest jedną z trzech wspaniałych pań Green z Tangeru, co obejmuje jej kuzynkę, pannę Jessie, oraz szwagierkę, panią Adę Green, łącznie naj- ęzęściej potrafią mieć tutaj ostatnie słowo. Wszystkie trzy są po siedemdziesiątce, pani Ada Green słynie ze swego szyku, panna Jessie z dowcipu, a panna Ferida, najstarsza, z mądrości. Nie odwiedziła swojej ojczystej Anglii od przeszło pięćdziesięciu lat, a mimo to, kiedy się widzi jej słomkowy kapelusz przyszpilony do wło­sów i czarną tasiemkę zwisającą z binokli, wie się, że wychodzi w południe na słońce i że nigdy nie wyrzeka się herbaty o piątej. Każdego piątku w jej życiu na­stępuje rytuał znany pod nazwą Mącznego Poranka. Siedząc za stołem na skraju swego ogrodu i osądzając każdy przypadek w miarę jak jej zostaje przedstawio- ny, wydziela mąkę arabskim petentom, zazwyczaj sta­rym kobietom, które inaczej umarłyby z głodu; z tej mąki robią one. ciasto, które musi wystarczyć im do następnego piątku. Wiele jest wtedy żartów i śmiechu, bo Arabki uwielbiają pannę Feridę, a dla niej wszyst­kie te stare kobiety, dla nas anonimowe tobołki bie­lizny, są przyjaciółkami, których osobowości komentuje w dużej księdze. „Fatma ma zły charakter, ale zła nie jest” —- pisze o jednej, a o drugiej: „Halima jest dobrą dziewczyną. Można jej ufać”.

I to samo, jak sądzę, można by powiedzieć o pannie Feridzie.

Każdy, kto przebywa w Tangerze dłużej niż jeden dzień, musi usłyszeć o Nysie — o tym, jak w dwuna-

śtym roku życia została wzięta z ulicy przez pewnego Australijczyka, który, prawdziwie na modłę Pigmalio- na, uczynił z tego obdartego arabskiego dziecka niena­ganną, ogromnie elegancką osobistość. O ile mi wia­domo, Nysa jest w Tangerze jedynym przykładem zeu­ropeizowanej kobiety arabskiej, którego to faktu, rzecz dziwna, nikt jej w pełni nie wybacza, ani Europejczy­cy, ani Arabowie, którzy są tym jawnie rozgoryczeni, ponieważ zaś mieszka w Kasbie, mają stale okazję da­wać upust swej złośliwości: kobiety posyłają dzieci, żeby gryzmoliły sprośne słowa na jej drzwiach, mężczyźni nie wahają się opluwać jej na ulicach, ponieważ w ich oczach popełniła najcięższy grzech: została chrześci­janką. Taka sytuacja powinna budzić straszną urazę, ale Nysa, przynajmniej sądząc po zewnętrznych po­zorach, nie wydaje się wcale świadoma, że coś tu moż­na mieć za złe. Jest czarującą, spokojną, dwudziesto- trzyletnią dziewczyną; przyjemnością samą w sobie jest-po prostu siedzieć w milczeniu i dziwować się jej piękności, lekko skośnym oczom i podobnym do kwia­tów dłoniom. Widuje niewielu ludzi; na podobieństwo księżniczki z bajki przesiaduje za murami, w cieniu swojego patio, czytając, bawiąc się z kotami i dużą białą kakadu, która naśladuje wszystko, co ona robi, a czasem podrywa się i całuje ją w usta. Australijczyk mieszka z nią; odkąd ją znalazł jako małą dziewczynkę, nie rozstawała się z nim ani na chwilę — gdyby mu się coś stało, Nysa naprawdę nie miałaby dokąd się zwrócić; nie potrafiłaby już być znowu Arabką, a nie jest prawdopodobne, żeby mogła przejść całkowicie do świata europejskiego. A ten Australijczyk jest już sta­ry. Któregoś dnia zadzwoniłem do drzwi Nysy; nikt nie otworzył. U góry drzwi jest kratka; zajrzawszy do środka zobaczyłem poprzez zasłonę pnączy i liści Nysę

stojącą w cieniu swojego patio. Kiedy zadzwoniłem po­wtórnie, pozostała mroczna i nieruchoma jak posąg. Później dowiedziałem się, że w nocy Australijczyk miał wylew.

W końcu czerwca, wraz z nadejściem nowiu księży­ca, rozpoczyna się Ramadan. Dla Arabów Ramadan jest miesiącem wstrzemięźliwości. Kiedy nadchodzi zmrok, w powietrzu rozciągają kolorowy sznur, a gdy ten sta­je się niewidoczny, trąbienie na konchach obwieszcza Arabom o jedzeniu i napoju, których nie wolno im tknąć w ciągu dnia. Te ciemnonocne uroczystości ema­nują świąteczny nastrój, który trwa do świtu. Z dale­kich wieżyc rozlegają się dźwięki obojów przed mo­dlitwą; bębny ukryte, ale słyszalne, tam-tamują za zamkniętymi drzwiami, a głosy mężczyzn, recytujących monotonnie Koran, niosą się z meczetów w wąskie, rozświetlone księżycem ulice. Nawet wysoko na górze ponad Tangerem słychać grającego na oboju, jak za­wodzi w mrocznej oddali, a uroczysta nić melodii wije się stąd poprzez Afrykę, do Mekki i z powrotem.

Sidi Kacem to bezkresna, do Sahary podobna plaża, obrzeżona gajami oliwnymi; na zakończenie Ramadanu Arabowie z całego Maroka przybywają do Sidi Kacem ciężarówkami, na osłach, pieszo — na trzy dni pojawia się tam miasto, kruche, baśniowe miasto kolorowych świateł i kawiarń pod drzewami oświetlonymi przez latarnie. Pojechaliśmy tam około północy; na pierwszy rzut oka to miasto przypominało urodzinowy tort, go­rejący w ciemnym pokoju, i napełniło nas tą samą, podniecającą obawą: wiadomo, że niepodobna zdmuch­nąć wszystkich świeczek. Z miejsca zostaliśmy oddzie­leni od osób, z którymi przybyliśmy, ale w tym falo­

waniu i rozkołysaniu nie można było trzymać się ra­zem, toteż po paru pierwszych chwilach lęku nie za­dawaliśmy już sobie trudu, aby ich szukać; noc po­chwyciła nas w swoje ręce i można było tylko stać się jeszcze jedną z zamaskowanych, ekstatycznych twa­rzy, migających w blaskach pochodni. Wszędzie grały małe orkiestry. Głosy słodkie, dławiące jak dym kiju, śpiewały przy dźwięku bębnów, i brnąc gdzieś mię­dzy srebrnymi, unoszącymi się w górze drzewami, zo­staliśmy wciśnięci w tłum tańczących; krąg - starych, brodatych mężczyzn wybijał rytm, a tancerze tak sku­pieni, że można by kłuć ich szpilką, falowali jakby poruszani przez wiatr. Według kalendarza arabskiego jest to rok 1370; widząc ciemną sylwetkę przez jed­wab namiotu, patrząc, jak jakaś rodzina piecze mio­dowe placki na płaskim ognisku z gałązek, poruszając się wśród tancerzy i słysząc trel samotnego fletu na plaży, można było z łatwością uwierzyć, że żyje się w 1370 roku i że czas nigdy nie posunie się naprzód.

Chwilami musieliśmy odsapnąć; pod oliwkami były rozłożone słomiane maty i jeśli usiadło się na którejś, ktoś przynosił szklankę gorącej herbaty miętowej. Właśnie pijąc tę herbatę ujrzeliśmy przechodzący oso­bliwy rząd mężczyzn. Mieli na sobie piękne szaty, a idący na przedzie, stary jak kawałek kości słoniowej, niósł misę wody różanej, którą przy wtórze kobz roz­pryskiwał na lewo i prawo. Wstaliśmy, by ruszyć za nimi, i powiedli nas z gaju na plażę. Piasek był rów­nie zimny jak księżyc; garbate wydmy spływały ku wodzie, a migotania światła rozbłyskiwały w ciemnoś­ciach jak spadłe gwiazdy. Wreszcie kapłan i jego po­mocnicy wkroczyli do świątyni, do której nam nié wol­no było wejść, powędrowaliśmy więc przez plażę. J. powiedział: „Patrz, spadająca gwiazda”, i potem za­

częliśmy liczyć spadające gwiazdy, bo było ich tak wiele. Wiatr szeptał na piasku jak szum morza; na tle przechylonego, pomarańczowego księżyca zarysowały się jakieś zbójeckie postacie, a plaża była zimna jak śnieżne pole, lecz J. powiedział:

Och, oczy mi się kleją.

Ocknęliśmy się w błękitnym, prawie przedrannym świetle. Leżeliśmy wysoko na wydmie, a pod nami, rozciągnięci wzdłuż brzegu, byli wszyscy świętujący, ich barwne szaty trzepotały na porannym powiewie. W chwili gdy słońce dotknęło horyzontu, rozbrzmiał wielki krzyk, i dwaj jeźdźcy, galopujący na oklep, roz­bryzgali fale przyboju i pomknęli po plaży. Na podo­bieństwo podnoszącej się kurtyny, wschód słońca pod- pełznął ku nam po piasku i jego nadejście przejęło nas drżeniem, bo wiedzieliśmy, że kiedy do nas dotrze, znajdziemy się znowu w naszym stuleciu.

Przejazd przez Hiszpanię (1950)

Pociąg był niewątpliwie stary. Siedzenia obwisłe ni­czym fąfle buldoga, szyby powybijane, a te, co pozo­stały, posklejane przylepcem; w korytarzu jakiś gra­sujący kot najwyraźniej polował na myszy i nie-było nierozsądne przypuszczać, że jego poszukiwania zosta­ną uwieńczone powodzeniem.

Powoli, tak jakby do lokomotywy byli zaprzęgnięci podstarzali kulisi, wypełznęliśmy z Granady. Połud­niowe niebo było białe i rozpalone jak pustynia, a po­jedyncza chmurka sunęła po nim niby wędrująca oaza.

Jechaliśmy do Algeciras, hiszpańskiego portu naprze­ciw wybrzeży Afryki. W naszym przedziale był Au­stralijczyk w średnim wieku, w ubrudzonym płócien­nym ubraniu; miał zęby koloru tabaki i niechlujne paznokcie. Wkrótce poinformował nas, że jest lekarzem okrętowym. Wydawało mi się osobliwe napotkać na tych suchych, posępnych równinach Hiszpanii kogoś związanego z morzem. Obok niego siedziały dwie ko­biety, matka i córka. Matka była opasłą, zaniedbaną kobietą o gnuśnych, niechętnych oczach i nikłych wą­sikach. Przedmiot jej niechęci ulegał fluktuacjom; naj­pierw' przyjrzała mi się dosyć surowo, bo kiedy światło słoneczne rozgorzało, przez okna wpadły fale gorąca, więc zdjąłem marynarkę — co uznała, być może słusz­nie, za brak kurtuazji. Później powzięła niechęć do młodego żołnierza, który też jechał w naszym prze­dziale. Ów żołnierz i niezbyt powściągliwa córka owej kobiety, dorodna dziewczyna o czupurnej twarzy bok­sera, najwyraźniej postanowili poflirtować ze sobą. Ile­kroć wędrujący kot pojawiał się w naszych drzwiach, córka udawała przestrach, a żołnierz szarmancko wy­pędzał kota na korytarz; te zagrywki dawały obojgu częstą sposobność dotykania się nawzajem.

Młody żołnierz był jednym z wielu w tym pociągu. W ozdobionych chwastami czapkach, nasadzonych za­wadiacko na bakier, wałęsali się po korytarzach paląc słodkie, czarne papierosy i śmiejąc się porozumiewaw­czo. Najwyraźniej dobrze się bawili, co widocznie było z ich strony niewłaściwe, bo ilekroć ukazywał się ofi­cer, żołnierze wyglądali uparcie przez okno, jak gdy­by urzeczeni usypiskami czerwonych skał, gajami oliw­nymi i surowymi, kamiennymi górami. Oficerowie byli wystrojeni jak na paradę, z mnóstwem wstążeczek, mnóstwem mosiądzu, niektórzy zaś mieli przy boku

błyszczące, nieprawdopodobne szable. Nie zadawali się z żołnierzami, ale siedzieli razem w przedziale pierw­szej klasy, wyglądając na znudzonych i po trosze przy­pominający bezrobotnych aktorów. Sądzę, iż było dobrodziejstwem, że w końcu zdarzyło się coś, co dało im sposobność pobrzękiwania szablami.

Przedział bezpośrednio przed nami zajmowała jedna rodzina: delikatny, szczupły, wyjątkowo elegancki męż­czyzna z żałobną opaską na rękawie, a z nim sześć smukłych, radosnych dziewcząt, przypuszczalnie jego córek. Wszyscy oni, ojciec i dzieci, byli piękni w taki sam sposób: ciemno lśniące włosy, wargi koloru pi- mientos, oczy jak sherry. Żołnierze zerkali do ich prze­działu, po czym odwracali wzrok. Było to tak, jak gdy­by popatrzyli prosto w słońce.

Ilekroć pociąg się zatrzymywał, dwie najmłodsze córki wysiadały z wagonu i spacerowały pod parasol­kami. Skorzystały z wielu dłuższych przechadzek, po­nieważ większą część naszej podróży pociąg spędził stojąc w miejscu. Nikt poza mną nie wydawał się tym rozdrażniony. Kilku pasażerów najwyraźniej miało na każdej stacji znajomych, z którymi mogli zasiąść przy studni i gawędzić długo i leniwie. Na pewną starą ko­bietę czekały małe grupki w kilkunastu miasteczkach — między owymi spotkaniami płakała tak niepohamo­wanie, że australijski lekarz się zaniepokoił; ależ nie, odpowiedziała, on nic nie może na to poradzić, po pro­stu taka jest szczęśliwa, żę widzi wszystkich swoich krewnych.

Na każdym postoju cyklony bosych kobiet i prawie gołych dzieci biegały wzdłuż pociągu chlupocząe wodą w glinianych dzbanach i wrzeszcząc przenikliwie: „Agua! Agua!" Za dwie pesety można było kupić cały koszyk ciemnych, soczystych fig, a były też tace biało

lukrowanych pączków, które wyglądały tak, jakby po­winny je zjadać młode dziewczęta w sukienkach do komunii. Około południa, zdobywszy butelkę wina, bo­chenek chleba, kiełbasę i ser, byliśmy gotowi do obia­du. Nasi towarzysze w przedziale też byli głodni. Po­wyciągano paczki, odkorkowano wino i przez, pewien czas panowała przyjemna, niemal urocza, odświętna at­mosfera. Żołnierz podzielił się z dziewczyną owocem granatu, Australijczyk opowiedział jakąś zabawną hi­storię, wiedźmowata mama wydobyła spomiędzy piersi zawiniętą w papier rybę i zjadła ją ponuro i ze sma­kiem.

Potem wszystkich ogarnęła senność; lekarz zasnął tak twardo, że mucha, nie niepokojona, łaziła mu po twarzy i otwartych ustach. Bezruch zeteryzował cały pociąg; w sąsiednim przedziale ładne dziewczyny zwis­ły bezwładnie niczym sześć więdnących kwiatów ge­ranium, nawet kot przestał się skradać i legł sennie w korytarzu. Wspięliśmy się wyżej, pociąg wlókł się przez płaskowyż porośnięty jędrną, żółtą pszenicą, a po­tem między granitowymi ścianami głębokich wąwozów, gdzie wiatr nadlatujący z gór drżał między dziwnymi, kolczastymi drzewami. Raz, w przesiece między nimi, ukazało się coś, co zawsze chciałem zobaczyć, zamek na wzgórzu, i oto tam tkwił jak korona.

Była to okolica dla zbójców. Na początku lata pe­wien młody Anglik, którego znam (czy. raczej znam ze słyszenia), jechał samochodem przez tę część Hiszpanii, gdy wtem, na opustoszałym stoku góry, jego wóz oto­czyli smagli łotrzykowie. Obrabowali go, potem przy­wiązali do drzewa i łaskotali po gardle ostrzem noża. Właśnie myślałem o tym, gdy bez żadnego wstępu grzechot kul rozdarł senną ciszę.

Był to karabin maszynowy. Kule terkotały między

drzewami niczym kastaniety, a pociąg, z bolesnym zgrzytem, zatrzymał się. Przez chwilę nie było żad­nego odgłosu poza kaszlaniem karabinu maszynowego.

Bandyci! — powiedziałem donośnym, straszli­wym głosem. ■

Bandidos! — wrzasnęła córka.

Bandidos! — powtórzyła jak echo jej matka, a to straszne słowo poniosło się przez pociąg, jak wybęb- nione na tam-tamie. Skutek był farsą w ponurej to­nacji. Padliśmy na podłogę jedną skuloną kupą rąk i nóg. Jedynie matka nie straciła głowy; wstała i jęła systematycznie .chować swe skarby. Wetknęła pierścio­nek w kok włosów, bezwstydnie zadarła spódnicę i wpuściła wysadzany perłami grzebień w majtki. Na podobieństwo głosów ptaków^ o zmierzchu, z sąsied­niego przedziału dochodziły ulotne, wystraszone ćwier­kania uroczych dziewcząt. Na korytarzu oficerowie za­częli się miotać wyszczekując rozkazy i wpadając na siebie wzajemnie.

Nagle cisza. Na zewnątrz tylko szept wiatru w liś­ciach i jakieś głosy. Właśnie kiedy ciężar ciała dokto­ra zaczynał przekraczać moją wytrzymałość, drzwi przedziału otwarły się i stanął w nich młody mężczyz­na. Nie wyglądał na dość rozgarniętego, żeby być ban­dytą.

Hay un médico en el tren? * — zapytał z uśmie­chem. -

Australijczyk, zdjąwszy z mego brzucha uciskający go łokieć, dźwignął się na nogi.

Ja jestem lekarzem — wyznał otrzepując się z ku­rzu. — Czy ktoś jest ranny?

Si, señor. Jeden stary człowiek. Jest ranny w

Il

112

Koloryt lokalny

głowę — odpowiedział Hiszpan, który nie był ban­dytą; niestety po prostu innym pasażerem.

Usadowiwszy się z powrotem na naszych miejscach słuchaliśmy, drętwi z zakłopotania, co się zdarzyło. Otóż od kilku godzin jakiś stary jegomość jechał na gapę, uczepiwszy się tyłu pociągu. Przed chwilą stra­cił równowagę i któryś z żołnierzy, widząc, że spa'da, zaczął strzelać z pistoletu maszynowego, chcąc dać znać maszyniście, żeby zatrzymał pociąg.

Jedyną moją nadzieją było, że nikt nie pamięta, kto pierwszy wspomniał o bandytach. Nie wydawali się pamiętać. Doktor, otrzymawszy ode mnie czystą ko­szulę, której zamierzał użyć jako bandaża, udał się do pacjenta, a matka, odwróciwszy się z kwaśną pruderią, wyłowiła swój grzebień z perłami. Jej córką i żołnierz podążyli za nami, gdy wysiedliśmy z wagonu, i prze­chadzali się pod drzewami, gdzie liczni pasażerowie zgromadzili się, aby omówić incydent.

Nadeszli dwaj żołnierze niosąc starego człowieka. Głowę miał obwiązaną moją koszulą. Posadzili go pod drzewem, a wszystkie kobiety stłoczyły się przy nim współzawodnicząc ze sobą o to, która pożyczy mu ró­żaniec. Ktoś przyniósł butelkę wina, co podobało mu się bardziej. Wydawał się całkiem zadowolony i jęczał co niemiara. Dzieci, które były w pociągu, krążyły wokół niego chichocząc.

Znajdowaliśmy się w małym lasku, który pachniał po­marańczami. Była tam ścieżka prowadząca na cierniste wzniesienie; roztaczał się z niego widok na dolinę, gdzie rozległe połacie spieczonej, złotej trawy drżały tak, jak­by ziemia się trzęsła. Podziwiając dolinę oraz zmienne światło i cienie na wzgórzach za nią, sześć sióstr, w towarzystwie wytwornego ojca, zasiadło pod parasol­kami, niczym uczestniczki fête champêtre. Żołnierze

Æ

kręcili się dokoła nich niepewnie, ale ambitnie: nie bar­dzo śmieli się zbliżyć, choć jeden obcesowy, zuchwały chłopak poszedł na skraj wzniesienia i zawołał: „Yo te quiero mucho!” * Słowa te powróciły głuchą pod- -muzyką doskonałego echa, a siostry, zarumiehiwszy się, popatrzyły głębiej w dolinę.

Na niebie zebrała się chmura, ciemna jak skaliste wzgórza, a trawa w dole zafalowała niby morze przed burzą. Ktoś powiedział, że chyba będzie deszcz. Ale nikt nie chciał odejść: ani skaleczony mężczyzna, który już dobrze napoczął drugą butelkę wina, ani dzieci, które odkrywszy echo stały uradowane wykrzykując w dolinę. Przypominało to jakąś zabawę i wszyscy od­płynęliśmy do pociągu powoli, tak jakby każdy pragnął odejść ostatni. Starego człowieka, z moją koszulą za­wiązaną na głowie niby wielki turban, ulokowano w przedziale pierwszej klasy, a kilka gorliwych pań po­zostawiono, aby go pielęgnowały.

W naszym przedziale ponura, zaniedbana matka sie­działa dokładnie tak, jak ją zostawiliśmy. Nie uważała za stosowne przyłączyć się do reszty. Posłała mi prze­ciągłe, roziskrzone spojrzenie.

Bandidos! — powiedziała z szorstkim, niepotrzeb­nym naciskiem.

' Pociąg ruszył tak wolno, że motyle wpadały i wypa­dały przez okna.

Lola (1964)

Tak, wydawało się to pod każdym względem szcze­gólnym podarunkiem. Właściwie przerażającym. Al­bowiem miałem już pod dostatkiem ulubieńców: dwa psy — angielskiego buldoga i teriera Kerry Blue. Poza tym nigdy nie byłem miłośnikiem ptaków, raczej mia­łem do nich awersję; kiedy na plaży mewy kołują i spadają w dół, jestem (na przykład) ogromnie skłon­ny do paniki i ucieczki. Raz, kiedy miałem pięć czy sześć lat, do mego pokoju wleciał przez okno wróbel i został tam uwięziony; fruwał po nim, a ja o mało nie zemdlałem z emocji, w której figurowała litość, ale przeważał strach. Toteż nie bez trwogi otrzymałem gwiazdkowy prezent od Grazielli: paskudnego młodego kruka z okrutnie przyciętymi-skrzydłami.

Minęło odtąd prceszło dwanaście lat, bo był to po­ranek gwiazdkowy 1952 roku. Mieszkałem wtedy na Sycylii, na stoku góry; dom, umieszczony wśród sre­brzystego gaju oliwnego, był zbudowany z bladoróżo­wego kamienia, miał wiele pokoi i taras z widokiem na ośnieżony szczyt Etny. Daleko w dole widziało się w słoneczne dni morze błękitne jak pawie oko. Był to dom piękny, choć niezbyt komfortowy, zwłaszcza w zi­mie, gdy zawodziły i wyły północne wiatry, kiedy pi­ło się wino dla rozgrzewki, a mimo to kamienne podło­gi były zimne w dotyku jak pocałunek zmarłego. Ja­kakolwiek była pogoda, zwarzona zimnem czy spie­czona słońcem, dom nie byłby całkiem mieszkalny bez Grazielli, służącej z wioski, która zjawiała się wcześnie każdego rana i pozostawała do zakończenia kolacji. Miała lat siedemnaście, była krępą młodą damą, zbyt

krzepko zbudowaną; miała nogi japońskiego zapaśnika

trochę krzywe, z pękatymi łydkami. Natomiast jej twarz była niezwykle ładna: oczy brązowozłote jak tutejsza nalewka domowej roboty, policzki różane, jeszcze bardziej różane wargi, piękne ciemne brwi i czarne włosy, zaczesane gładko, a potem po prostu spięte parą małych hiszpańskich grzebieni. Miała cięż­kie życie i w jakiś rozbawiony, wolny od rozżalenia sposób żaliła się na to ustawicznie: ojciec był wiosko­wym pijakiem, a w każdym razie jednym z nich, mat­ka religijną histeryczk® zaś F!aolo, jej starszy brat — uwielbiała go, chociaż co tydzień ją bijał i obrabowy­wał z zarobków. Graziella i ja bardzo się przyjaźniliś­my ze sobą i było naturalne, że na Boże Narodzenie wymieniliśmy prezenty. Ja jej podarowałem sweter, szal i naszyjnik z zielonych paciorków. A ona, powta­rzam, ofiarowała mi kruka.

Powiedziałem, że był paskudny. Istotnie był. Obiekt zarazem okropny i wzruszający. Nie bacząc na ryzyko urażenia Grazielli wypuściłbym go od razu, gdyby po­trafił sam dać sobie radę. Jednakże skrzydła miał bar­dzo krótko przycięte i nie mógł fruwać, tylko dreptał z czarnym dziobem rozwartym jak gęba półgłupka, z oczami tępymi i posępnymi. Graziella, wdrapawszy się kiedyś wysoko na surowe, wulkaniczne zbocza powy­żej Bronte, schwytała go w parowie rojącym się od kruków, dolince pełnej kamieni, kolców i poskręcanych drzew.

Złapałam go siatką na ryby — mówiła. — Bie­gałam między tymi ptakami. Kiedy się zamachnęłam siatką w powietrzu, dwa się w nią zaplątały. Jednego wypuściłam. Drugim był ten. Włożyłam go do pudełka od butów. Zabrałam go do domu 1 przycięłam mu .

skrzydła. Kruki są bardzo mądre. Zmyślniejsze niż pa­pugi. Czy konie. Gdybyśmy rozcięli mu język, mogli­byśmy nauczyć go mówić.

To nie znaczy, że Graziella była niedobra; po prostu odznaczała się obojętnością ludzi znad Morza Śródziem­nego wobec cierpień zwierząt. Była bardzo dotknięta, kiedy odmówiłem zgody na okaleczenie języka ptaka; w istocie straciła wszelkie zainteresowanie tym bied­nym stworzeniem, którego pielęgnacja stała się teraz moim bezradosnym ciężarem.

Trzymałem go zamkniętym w małym, nie umeblo­wanym pokoju; trzymałem go tam pod kluczem, ni­czym obłąkanego krewnego. Myślałem sobie: Ano, skrzydła mu wkrótce odrosną i wtedy sobie odleci. Ale Nowy Rok nadszedł i minął, a niebawem Graziella wyznała, że sześć miesięcy upłynie, zanim mój poda­runek gwiazdkowy będzie mógł znów wzlecieć w niebo.

Czułem do niego wstręt. Nie cierpiałem go odwie­dzać; ów pokój był najzimniejszy w zimnym domu, a ptak przedstawiał taki żałosny, tak bezbrzeżnie smut­ny widok. Jednakże popychała mnie tam świadomość jego osamotnienia, chociaż z początku najwyraźniej cieszył się mymi odwiedzinami jeszcze mniej ode mnie; właził w kąt i obracał się do mnie tyłem — milczący więzień, przygarbiony między miseczką wody a misecz­ką jedzenia. Jednakże z czasem zacząłem wyczuwać, że moja obecność nie jest źle widziana; przestał mnie unikać, patrzał mi w oczy i chrapliwym, niemelodyj- nym głosem wydawał wyraźnie przyjazne odgłosy — stłumione krakanie. Zaczęliśmy robić wzajemne odkry­cia; ja przekonałem się, że lubi, jak go się drapie po głowie, a on zdał sobie sprawę, jak bardzo mnie bawi jego żartobliwe dziobanie. Wkrótce nauczył się balan­sować na krawędzi mej dłoni, potem siadać mi na ra­

mieniu. Zaczął lubić mnie całować — to znaczy de­likatnie poskubywać dziobem w brodę, policzki, ucho. Niemniej jednak nadal trochę mnie mierził — czy też tak sobie wyobrażałem; to jego żałobne zabarwienie, •ptasi dotyk piór, obrzydliwy (dla mnie) jak łuska ryby, skóra węża.

Któregoś rana — było to pod koniec stycznia, lecz na Sycylii wiosna przychodzi wcześnie i drzewa mig­dałowe okryły się kwieciem, a mgiełka woni i kwit­nienia unosiła się nad krajobrazem — któregoś rana przyszedłem i stwierdziłem, że kruk zemknął. Pokój, w którym zamieszkiwał, miał drzwi balkonowe pro­wadzące do ogrodu; w nocy jakimś sposobem się uchy­liły — być może rozwarł je sirocco, który wiał wtedy (przynosząc ziarniste drobiny afrykańskiej pustyni). W każdym razie ptaka nie było. Przeczesałem ogród, Graziella wdrapała się na zbocze góry. Minął ranek i popołudnie. Do zmroku przeszukaliśmy „wszystko”: kłujące wnętrze dzikiego gaju kaktusowego, miejsca między grobami na pobliskim cmentarzu, jaskinię, któ­ra cuchnęła uryną nietoperzy. Stopniowo, w toku na­szych poszukiwań, dotarł do mnie nareszcie pewien fakt: bardzo polubiłem... Lolę. Lola! To imię wynurzyło się jak nów księżyca na niebie, nieproszone, ale nie­uniknione; do tej pory nie chciałem nadać ptakowi imienia, uważałem, iż byłoby to uznaniem, że jest na stałe moją własnością.

Lola!

| Wołałem ją z okna. W końcu położyłem się do łóż­ka. Ma się rozumieć nie mogłem zasnąć. Przeszkadzały mi różne wizje: Lola z szyją ściśniętą zębami kota, ru­dy kocur gnający z nią na ucztę do jakiegoś okrwawio­nego, usłanego piórami legowiska. Albo Lola nie mo­gąca oderwać się od ziemi i bezradna, kryjąca się

gdzieś, dopóki głód i pragnienie nie powalą jej na zaw­sze.

Lo-o-o-la-a-a!

Nie przepatrzyliśmy domu. Może w ogóle go nie o- puściła albo wyszła jednymi drzwiami, a wróciła in­nymi. Zapaliłem świecę (elektryczność funkcjonowała u. nas rzadko), wędrowałem z pokoju do pokoju, i w je­dnym z nich, nie używanym saloniku, świeca oświetliła dobrze znaną parę oczu.

Ach, Lola.

Wskoczyła mi na rękę; wróciwszy do sypialni prze­niosłem ją na poręcz w nogach mosiężnego łóżka. Po­chwyciła ją szponami i wetknęła znużoną głowę pod jedno ze swych zniekształconych skrzydeł. Wkrótce zasnęła, a i ja także, jak również psy (skulone razem przed kominkiem nikło żarzącym się aromatycznymi płomykami eukaliptusowego ognia).

Psy dotąd nigdy nie zetknęły się z Lolą, toteż na­zajutrz z pewnym niepokojem zapoznałem je z nią, ponieważ oba, a zwłaszcza Kerry Blue, były zdolne do nieobliczalnego zachowania. Jednakże jeśli Lola zamie­rzała zamieszkać z nami, trzeba było to uczynić. Po­stawiłem ją na podłodze. Buldog obwąchał ją swoim spłaszczonym, truflowatym nosem, po czym ziewnął, nie ze znudzenia, ale z zakłopotania; wszystkie psy ziewają, kiedy są zakłopotane. Najwyraźniej nie wie­dział, czym ona jest. Jedzeniem? Zabawką? Kerry do­szedł do wniosku, że tym drugim. Pacnął ją łapą. Za­pędził ją w kąt. Stawiła opór, dziobnęła go w pysk, jej krakanie było chrapliwe i gwałtowne jak najostrzej­sze przekleństwa. To przestraszyło buldoga; uciekł z po­koju. Nawet Kerry się wycofał — usiadł i patrzał na nią w zadziwieniu.

Od tej pory psy miały wielki respekt dla Loli. Oka­

zywały jej wszelkie względy, ona okazywała im bar­dzo nieliczne. Ich miski z wodą używała do kąpieli; podczas posiłków, nigdy nie zadowalając się swoim da­niem, stale plądrowała ich porcje zabierając, co jej się podobało. Z buldoga uczyniła swojego prywatnego wierzchowca; siedząc na jego szerokim zadku kłuso­wała po ogrodzie jak cyrkowiec jeżdżący na oklep. Wieczorami, obozując przed kominkiem, wciskała się między psy, a jeśli próbowały się ruszyć czy też ina­czej zakłócić jej spokój, dżgała je dziobem.

Lola musiała być bardzo młoda, kiedy Graziella ją złapała — nieledwie pisklę. W czerwcu była trzykrotnie większa, duża jak kura. Skrzydła jej odrosły lub pra­wie. Ale wciąż nie latała. Wręcz nie chciała tego robić. Wolała chodzić. Kiedy psy wybierały się na spacer, podskakiwała obok nich. Któregoś dnia przyszło mi na myśl, iż Lola nie wie, że jest ptakiem. Sądzi, że jest psem. Graziella zgodziła się ze mną i oboje się uśmie­liśmy; uważaliśmy to za rozkoszną osobliwość, przy czym żadne z nas nie przewidywało, że ta pomyłka Loli musi zakończyć się tragedią — zgubą, która ocze­kuje wszystkich tych z nas, co odrzucają własną na­turę i uparcie chcą być czymś innym niż sobą.

Lola była złodziejką; inaczej może nigdy w ogóle • nie użyłaby swoich skrzydeł. Jednakże te artykuły, które lubiła kraść — rzeczy błyszczące, winogrona, wieczne pióra, papierosy — były zazwyczaj ulokowane w wyższych regionach, więc aby dostać się na blat sto­łu, od czasu do czasu wykonywała (całkiem dosłownie) lotny skok. Raz ukradła sztuczne zęby. Zęby te nale­żały do bawiącej w gościnie, zaprzyjaźnionej pani, trud­nej i starszawej. Oświadczyła ona, że wcale a wcale nie uważa tego za .zabawne, i wybuchnęła płaczem. Niestety nie mieliśmy pojęcia, gdzie Lola ukryła swój

120 I Koloryt lokalny

łup (zdaniem Grazielli wszystkie kruki są rabusiami i niezmiennie mają tajemny schowek na kradzione skarby). Jedynym sensownym wyjściem było spróbo­wać skłonić podstępem Lolę do ujawnienia, dokąd za­brała zęby. Przepadała za złotem; złoty pierścionek, któ­ry czasem nosiłem, ustawicznie przyciągał jej chciwe spojrzenia. Dlatego też oboje (Graziella i ja) użyliśmy pierścionka jako przynęty; zostawiliśmy go- na stole obiadowym, gdzie Lola zbierała okruchy, a sami scho­waliśmy się za drzwiami. Gdy tylko wydało jej się, że nie jest obserwowana, porwała pierścionek, wypadła z jadalni i popędziła korytarzem do „biblioteki” — małego, ponurego pokoju, zapchanego tanimi wyda­niami klasyków, lyłasnością jednego z poprzednich lo­katorów. Wskoczyła z podłogi na krzesło, z niego na półkę, i tak jakby to była szczelina w zboczu góry, wiodąca do jaskim Ali Baby, wcisnęła się między dwie książki i zniknęła za nimi — ulotniła się po trosze jak Alicja przez zwierciadło. „Dzieła wszystkie Jane Au- sten” przesłaniały jej kryjówkę, która,. kiedy ją zna­leźliśmy, zawierała oprócz skradzionej protezy, od da­wna zaginione kluczyki do mego samochodu (nie ob­winiałem o to Loli; myślałem, że sam je zgubiłem), masę papierowych pieniędzy — tysiące lirów podartych na małe strzępy, jak gdyby przeznaczone na jakieś przyszłe gniazdo, stare listy, moje najlepsze spinki do mankietów, gumowe opaski, całe jardy sznurka, pierw­szą stronicę opowiadania, które przestałem pisać, po­nieważ nie mogłem jej znaleźć, amerykańskiego centa, uschniętą różę, kryształowy guzik...

Ha początku tego lata Graziella oznajmiła o swoich zaręczynach z młodym człowiekiem imieniem Luchino, wciętym w pasie kelnerem o wypomadowanych krętych włosach oraz profilu gwiazdora filmowego. Mówił tro-

chę po niemiecku,' nosił trzewiki z zielonego zamszu i jeździł na własnej Vespie. Graziella miała powody, by go uważać za wspaniałą partię, ja jednak nie byłem z tego zadowolony. Sądziłem, że jest zbyt prostolinij­na i zdrowa, po prostu za przyzwoita dla takiego ga- gatka jak Luchino (który miał reputację półzawodo- wego żygolaka, obsługującego samotne turystki — szwedzkie stare panny, niemieckie wdowy i wdow­ców), chociaż, mówiąc uczciwie, takie czynności nie by­ły zgoła niezwykłe wśród wiejskiej młodzieży.

Jednakże trudno było oprzeć się radości Grazielli. Przyczepiała fotografie Luchina po całej kuchni, nad piecem, nad zlewem, na wewnętrznej stronie drzwi lodówki, a nawet na pniu drzewa, które rosło za ok­nem kuchennym. Ma się rozumieć ten romans zakłócał jej opiekę nade mną; teraz, zwyczajem sycylijskim, musiała cerować skarpetki narzeczonego, prać jego rzeczy (a była ich taka masa!), nie mówiąc już o go­dzinach, które trawiła na przygotowywaniu wyprawy ślubnej, haftowaniu bielizny, przymierzaniu ślubnego welonu. Często na obiad dostawałem talerz twardego jak lód spaghetti, a potem zimne sadzone jajka na ko­lację. Albo w ogóle nic, bo wiecznie się spieszyła na spotkanie z ukochanym na piazza, by razem pospace­rować o zmierzchu. Jednakże spoglądając wstecz nie mam jej za złe tego szczęścia, było bowiem jedynie preludium do najgorszego pecha.

Pewnego sierpniowego wieczora jej ojciec (bardzo przez nią kochany mimo swego pijaństwa) został po­częstowany (przez amerykańskiego turystę) dużą szklanką czystego dżinu, którą kazano mu wypić jed­nym haustem, co uczynił i uległ atakowi, po którym został sparaliżowany. A zaraz następnego dnia wy­darzyło się jeszcze gorsze nieszczęście: Luchino, pę-

dząc wiejską drogą na swojej Vespie, skręcił za róg, najechał na trzyletnią dziewczynkę i zabił ją na miej­scu. Zawiozłem Luchina i Graziellę na pogrzeb dziec­ka; później, w drodze do domu, Luchino miał suche oczy, natomiast Graziella jęczała i płakała, jakby jej serce pękało; sądziłem, że boleje nad zabitym dziec-r kiem. Nie, bolała nad sobą, nad swymi ponurymi per­spektywami; Luchina czekało ewentualne uwięzienie, a już na pewno ogromne odszkodowanie — nie było teraz mowy o małżeństwie przez całe lata (jeżeli kie­dykolwiek).

Biedna dziewczyna była załamana. Lekarz zapako­wał ją do łóżka. Któregoś dnia poszedłem zobaczyć, jak się czuje. Zabrałem ze sobą Lolę zamierzając rozwe­selić chorą. Jednakże widok ptaka przeraził ją tak, że krzyknęła. Powiedziała, że Lola jest czarownicą, że Lola ma malocchio, złe spojrzenie, i że ta podwój­na tragedia, atak ojca i wypadek Luchina, ~ jest dzie­łem Loli, karą za to, że ją schwytała i podcięła jej skrzydła. Mówiła: „Tak, tak, to jest prawda; każ­de dziecko wie, że kruki są ucieleśnieniem mrocznych, złych duchów”. A potem: „Nigdy więcej nie przyjdę do pana domu”.

I nie przyszła. Ani ona, ani żadna inna służąca. Al­bowiem z oskarżeń Grazielli wyrósł mit, że mój dom jest domem złego spojrzenia, że nie tylko Lola, ale i ja Bam posiadam przemożne malocchio. Na Sycylii, nie można powiedzieć o kimś czegoś gorszego. Co więcej, jest to zarzut, przeciwko któremu nie ma obrony. Z początku żartowałem na ten temat, chociaż nie była to bynajmniej humorystyczna przygoda. Ludzie, któ­rych spotykałem na ulicy, czynili znak krzyża, albo gdy tylko przeszedłem, składali dłoń w kształt głowy byka ze sterczącymi rogami — który to czarnomagicz-

ny gest miał zażegnać moc moich złoczynnych, rzuca­jących urok, obwiedzionych szylkretem oczu.

Kiedyś zbudziłem się około północy i raptem po­stanowiłem wynieść się stąd. Wyjechać przed świtem. Nie lada decyzja, bo przemieszkałem tam dwa lata i wcale mnie nie zachwycała perspektywa nagłej bez­domności. Niemniej. jednak załadowałem samochód: wyglądał jak róg obfitości na kółkach — buty, książki i sprzęt wędkarski wylewały się przez okna; kilkoma energicznymi pchnięciami zdołałem wtłoczyć psy do środka. Ale dla Loli nie było miejsca. Musiała usiąść na moim ramieniu, co nie było idealne, ponieważ o- kazała się nerwową pasażerką i za każdym raptownym zwrotem czy skrętem albo wrzeszczała, albo się wy­próżniała.

Przez Cieśninę Messyńską, przez Kalabrię do Neapo­lu i Rzymu. Jest to podróż przyjemna do wspominania; czasami, gdy balansuję na krawędzi snu, przesuwają mi się przed oczami jej obrazy. Piknik w kalabryjskich górach — twarde, szafirowe niebo, w dole stado kóz,' cienkie, słodkie popiskiwanie pasterza na bambusowym gwizdku — i Lola pożerająca okruchy chleba namo­czone w czerwonym winie. Albo przylądek Palinuro, zapadła, obrzeżona lasem plaża kalabryjska, gdzie wszyscy wygrzewaliśmy się na jeszcze ciepłym paź­dziernikowym słońcu, gdy wtem wypadł z lasu dzik i pognał na nas, jakby chcąc zaszarżować. Byłem jedy­nym, który się zląkł — wbiegłem do morza. Psy nie ruszyły się z miejsca, a Lola pozostała z nimi; trzepo­tała się zachęcając je swym zardzewiałym głosem, i wspólnie odpędziły dzika z powrotem do lasu. Wie­czorem tegoż dnia dojechaliśmy aż do ruin w Paestum; wieczór był cudowny, niebo jak drugie morze, półksię­życ niczym zakotwiczony okręt kołyszący się na ta-

lach gwiazd, a dookoła nas oświetlone księżycem mar­mury, potrzaskane świątynie z odległych czasów. Spa­liśmy na plaży, która graniczy z ruinami, albo raczej spali oni — Lola i psy, bo mnie nękały komary i myśli

o śmiertelności.

Na zimę osiedliśmy w Rzymie, najpierw w -hotelu (którego kierownictwo wyrzuciło nas po pięciu dniach, a nie był to nawet zakład pierwszej kategorii), potem w mieszkaniu na Via Margutta 33, wąskiej ulicy czę­sto malowanej przez złych malarzy i słynącej z ilości kotów, które tam przebywają, bezpańskich kotów chro­niących się na zarośniętych podwórkach i bytujących dzięki miłosierdziu na wpół zwariowanych, starszych kobiet, zawiędłych bab, które co dzień obchodzą te kocie dżungle z torbami resztek jedzenia.

Nasze mieszkanie znajdowało się na szczycie domu; aby do niego dotrzeć, trzeba było wspiąć się po sześciu kondygnacjach stromych, ciemnych schodów. Mieliś­my trzy pokoje i balkon. Wynająłem to mieszkanie właśnie ze względu na balkon; po rozległości widoku z tarasu na Sycylii balkon ów, w przeciwieństwie do niego, ukazywał miniaturową scenę, spokojną i dosko­nałą jak światło kominka: kilka rzymskich dachów o barwie wyblakło pomarańczowej, wyblakło ochrowej i parę okien naprzeciwko (za którymi można było ob­serwować epizody z życia rodzinnego). Lola uwielbia­ła balkon. Prawie wcale z niego nie schodziła. Lubiła sadowić się na krawędzi kamieiinej balustrady i ob­serwować ruch na wybrukowanej kamieniami ulicy w dole: stare panie karmiące koty z Margutta, ulicz­nego muzykanta, który przychodził każdego popołud­nia i grał na kobzie, dopóki czując się do cna zaszan-

tażowanym, nie rzuciło mu się monety, przystojnego ostrzycieła noży, _ który reklamował swoje usługi pio­senką śpiewaną najbardziej byczym z barytonów (go­spodynie domowe się zbiegały!).

Kiedy świeciło słońce, Lola zawsze brała kąpiel na balustradzie balkonu. Jej wanną była srebrna miska do zupy; zanużywszy się żwawo na chwilę w płytkiej wodzie, wyskakiwała z niej i jakby zrzucając z siebie kryształowy płaszcz otrząsała się, stroszyła pióra, a później, przez długie, nasycone błogostanem godziny drzemała na słońcu, z głową odchyloną do tyłu, roz­wartym dziobem i zamkniętymi oczyma. Obserwowa­nie jej było kojącym przeżyciem.

Signor Fioli najwyraźniej tak myślał. Zasiadał przy swoim oknie, które znajdowało się dokładnie naprze­ciwko balkonu, i bacznie przyglądał się Loli, dopóki była widoczna. Signor Fioli interesował mnie. Zadałem sobie trud dowiedzenia się jego nazwiska i czegoś z jego historii. Miał dziewięćdziesiąt trzy lata, a w- dziewięćdziesiątym roku' życia . utracił mowę; ilekroć chciał zwrócić na siebie uwagę rodziny (owdowiałej wnuczki i pięciu dorosłych prawnuków), potrząsał ma­łym dzwonkiem kolący jnym. Poza tym, choć nigdy nie opuszczał swojej sypialni, potrafił w pełni dawać sobie radę. Wzrok miał doskonały, widział wszystko, co Lola robiła, a jeśli czyniła coś szczególnie niemądrego lub zabawnego, jego gorzką, bardzo męską, starą twarz osładzał uśmiech. Był niegdyś stolarzem meblowym i warsztat, który założył, nadal działał na parterze domu, gdzie mieszkał; pracowało tam troje jego pra­wnuków.

Któregoś rana — był to tydzień przedgwiazdkowy, prawie rok od dnia, kiedy Lola wstąpiła w moje ży­cie — napełniłem jej miskę wodą mineralną (wolała

kąpać się w wodzie mineralnej, im bardziej musującej, tym lepiej), zaniosłem ją na balkon, pomachałem ręką do signora Fioli (który, jak zwykle, usadowił się przy oknie czekając, by popatrzeć na toaletę Loli), potem wróciłem do pokoju, zasiadłem przy biurku i zacząłem pisać listy.

Niebawem usłyszałem wzywający dźwięk dzwonka signora Fioli, odgłos dobrze znany, bo słyszało się go dwadzieścia razy na dzień, lecz nigdy nie brzmiał do­kładnie tak — dzwonienie szybkie jak tętno podnieco­nego serca. Zastanowiłem się, dlaczego, więc po­szedłem zobaczyć i ujrzałem Lolę, odurzoną czcicielkę słońca, przycupniętą na balustradzie — a za nią ol­brzymiego, płowego kocura, który przypełznął po da­chach i teraz skradał się na brzuchu po balustradzie, z roziskrzonymi, zielonymi oczyma.

Signor Fioli potrząsał dzwonkiem. Ja krzyczałem. Kot skoczył z wystawionymi pazurami. Ale Lola jakby w ostatniej chwili wyczuła niebezpieczeństwo. Zesko­czyła z balustrady i wypadła w przestrzeń. Zawiedzio­ny kot, signor Fioli i ja obserwowaliśmy to jej nie­zwykłe opadanie.

Lola! Fruwaj, Lola, fruwaj!

Jej skrzydła, choć rozłożone, pozostawały bez ruchu. Powoli, poważnie, jakby uczepiona do spadochronu, osuwała się w dół i w dół.

UUcą przejeżdżała pod nami mała ciężarówka. Zrazu myślałem, że Lola opadnie przed nią, co było już do­statecznie niebezpieczne. Ale to, co się stało, było gor­sze, niesamowite i straszne: wylądowała na jakichś workach, złożonych na tyle ciężarówki. I tam została. A ciężarówka toczyła się dalej; skręciła za róg i wy­jechała z Via Margutta.

Wróć, Lola! Wróć!

Pobiegłem za nią, zjechałem po śliskich, kamiennych schodach, obtarłem sobie kolana, zgubiłem okulary (spadły mi z nosa i rożbiły się o ścianę). Na ulicy po­gnałem do rogu, gdzie skręciła ciężarówka. Daleko, przez mgłę, na którą składała się moja krótkowzrocz­ność plus łzy bólu, dojrzałem tę małą ciężarówkę, za­trzymaną na światłach skrzyżowania. Ale zanim zdą­żyłem do niej dopaść, na długo przedtem, światła się zmieniły i ciężarówka, unosząc Lolę, zabierając mi ją na zawsze, wtopiła się w ruch pojazdów wirujących po Piazza di Spagna.

Niewiele minut upłynęło, odkąd kot skoczył, zale­dwie cztery czy pięć. A jednak trzeba mi było godziny, żeby z powrotem przejść moją drogę, wdrapać się na schody, podnieść i schować do kieszeni stłuczone oku­lary. Przez cały ten czas signor Fioli siedział przy oknie i czekał z wyrazem zbolałego zdumienia. Kiedy zobaczył, że wróciłem, zadzwonił swoim dzwonkiem wzywając mnie na balkon.

Powiedziałem mu: —> Ona myślała, że jest czymś innym.

Zmarszczył brwi.

Psem.

Brwi zmarszczyły się bardziej.

Nie ma jej.

To zrozumiał. Spuścił głowę. Uczyniliśmy to obaj.

Książę w swych włościach (1956)

Większość dziewcząt japońskich chichocze. Mała po- kojóweczka na czwartym piętrze hotelu „Miyako” w Kioto nie była wyjątkiem. Rozbawienie i próby stlu-

mienia go różowiły jej policzki (w przeciwieństwie do chińskiej, cera japońska ma najczęściej sporo koloru), wstrząsały jej pulchną figurką, odzianą w kimono zdobne wzorami piwonii i bławatków. Nie było żadnej szczególnej przyczyny tej wesołości; japońskie chicho­tanie występuje bez widomej motywacji. Po prostu poprosiłem, aby mnie skierowała do pewnego pokoju.

Pan przyszedł do Marrona? — wysapała odsła­niając tak jak tylu jej rodaków zestaw złotych zębów. A potem, z palcami stóp zwróconymi do środka, dro­biąc małymi, posuwistymi kroczkami, które narzuca noszenie kimona, poprowadziła mnie labiryntem kory­tarzy obiecując: — Ja panu zapukam Marrona.

Dźwięk „L” nie istnieje i w języku japońskim, toteż mówiąc „Marron” pokojówka miała na myśli Marlo- na — Marlona Brando, amerykańskiego aktora, który wówczas przebywał w Kioto na zdjęciach do realizo­wanej przez wytwórnię Warner Brothers - William Goetz filmowej wersji powieści Jamesa Michenera', „Sayonara”.

Moja przewodniczka zapukała do drzwi Brando, pisnęła: — Marron! — i zemknęła korytarzem, z rę­kawami kimona roztrzepotanymi jak skrzydła papużki. Drzwi otworzyła inna, delikatna jak lalka, pokojówka hotelu „Miyako”, która z punktu uległa swemu włas­nemu atakowi dziwacznej histerii. Z dalszego pokoju odezwał się Brando:

Co tam, kochanie?

Jednakże dziewczyna, z oczami zaciśniętymi z roz­bawienia, z tłustymi, drobnymi rączkami wętkniętymi w usta na podobieństwo wrzeszczącego dziecka, nie była w stanie odpowiedzieć.

No, kochanie, co tam? — zapytał ponownie Bran­do i ukazał się w drzwiach. — A, cześć! — powiedział,

kiedy mnie zobaczył. — Jest siódma, co? — Umówi­liśmy się o siódmej na kolację; byłem spóźniony pra­wie o dwadzieścia minut. — No, niech pan zdejmie buty i wejdzie. Ja tu już kończę. Aha, kochanie — zwrócił się do pokojówki — przynieś nam trochę lo­du. — A potem, popatrzawszy za odbiegającą drobny­mi kroczkami dziewczyną, podparł się pod boki i szczerząc zęby oświadczył: — Oni mnie zabijają. Naprawdę zabijają. Dzieciaki także. Nie uważa pan, że są cudowne, nie uwielbia pan ich, tych japońskich dzieci?

Miyako”, gdzie mieszkała prawie połowa ekipy kręcącej „Sayonarę”, jest najlepszym z tak zwanych hoteli w zachodnim stylu w Kioto; większość pokoi jest umeblowana solidnymi, chociaż pospolitymi i nie­zgrabnymi europejskimi krzesłami i stołami, łóżkami I kanapami. Jednakże dla wygody gości japońskich, którzy wolą swój własny styl urządzenia, zarazem pragnąc prestiżu, jaki daje mieszkanie w „Miyako”, czy też dla tych cudzoziemskich podróżnych, którzy tęsknią do autentycznej atmosfery, lecz nie są skłonni poddawać się nie ogrzewanym rygorom prawdziwego hotelu japońskiego, „Miyako” posiada kilka aparta­mentów zdobionych w sposób tradycyjny i właśnie w jednym z nich postanowił ulokować się Brando. Jego kwatera składała się z dwóch pokoi, łazienki i oszklo­nej werandy. Gdyby nie porozrzucane w nieładzie osobiste rzeczy Brando, pokoje te stanowiłyby pod­ręcznikową ilustrację japońskiego upodobania do osten­tacyjnej prostoty. Podłogę pokrywały brunatne maty tatami, z dyskretnie porozkładanymi poduszkami z su­rowego jedwabiu; w alkowie wisiał zwój z wymalowa­nym złotym karpiem, a pod nim, na postumencie, stał wazon pełen długich lilii i czerwonych liści, ułożonych

od niechcenia. W większym z dwóch pokoi — wew­nętrznym — którego lokator używał jako czegoś w rodzaju kancelarii i w którym także jadał i spał, był długi, niski stół z laki oraz materac do spania. W tych pokojach można było zaobserwować rozbieżne koncep­cje japońskiej i zachodniej dekoracji wnętrz — pierw­szej usiłującej wywrzeć wrażenie przez brak pokazo- wości, popisywania się posiadaniem, drugiej dążącej do czegoś wręcz odwrotnego — albowiem Brando najwy­raźniej nie miał ochoty korzystać z przeznaczonego w, apartamencie miejsca na przechowywanie rzeczy, ukrytego za przesuwanymi papierowymi drzwiami. Wszystko, co miał, leżało na wierzchu. Koszule przy­gotowane do prania, jak również skarpetki; buty, swetry, marynarki, kapelusze i krawaty porozrzucane jak strój zdemontowanego stracha na wróble. I jesz­cze kamery, maszyna do pisania, magnetofon, piecyk elektryczny, który działał z duszącą sprawnością. Tu i tam kawałki nadgryzionych owoców, skrzynka słyn­nych japońskich truskawek, każda _ wielkości jajka. I książki — kaskada głębokich myśli, wśród której można było dostrzec „Outsidera” Colina Wilsona, roz­maite dzieła o buddyjskich modlitwach, medytacjach Zen, oddychaniu Yogi i mistycyzmie hinduskim, ale żadnej beletrystyki, bo Brando jej nie czyta. Twierdzi, że nie otworzył żadnej powieści od 3 kwietnia 1929 roku, dnia, w którym się urodził w Omaha, w Ne- brasce. Jednakże choć może nie mieć ochoty na czyta­nie beletrystyki, pragnie ją pisać, i długi stół z laki był zastawiony przepełnionymi popielniczkami oraz stosami stronic jego najświeższego wysiłku twórczego, którym jest scenariusz filmowy pod tytułem „Wybuch cynobru".

W istocie Brando najwyraźniej pracował nad swoim

utworem w momencie mego przybycia. Kiedy wszed­łem do pókoju, jakiś potulnie wyglądający, dość mło­dy człowiek, którego będę nazywał Murrayem i któ­rego mi poprzednio wskazano jako „faceta pomagają­cego Marlonowi w pisaniu”, siedział w kucki na matach przerzucając rękopis „Wybuchu cynobru”. Zważywszy na dłoni kilka kartek rzekł:

Coś ci powiem, Mar; może to przejrzę u siebie w pokoju, a potem znów się spotkamy — powiedzmy około wpół do jedenastej?

Brando zerknął spode łba, jakby niechętny myśli

0 ponownym podjęciu wspólnych wysiłków późnym wieczorem. Ponieważ, jak potem się dowiedziałem, trochę chorował, spędził ten dzień w swoim pokoju

1 teraz wydawał się zdenerwowany.

Co to jest? — zapytał wskazując dwie podłużne paczki, leżące na stole z laki wśród literackich szcząt­ków.

Murray wzruszył ramionami. Przyniosła je poko­jówka — wiedział tylko tyle.

Ludzie wciąż przysyłają Marowi prezenty — oświadczył mi. — Masę razy nie wiemy, od kogo są. Prawda, Mar?

Aha — odrzekł Brando i zaczął rozrywać opa­kowania prezentów, które, tak jak większość paczek japońskich — nawet codziennych zakupów z bardzo zwyczajnych sklepów — były pięknie zawinięte. Jed­na paczka zawierała słodycze, druga białe ciastka ry­żowe, które okazały się twarde jak cement, choć wy­glądały jak puchate obłoczki. W żadnej z paczek nie było karty pozwalającej zidentyfikować ofiarodawcę.

Gdziekolwiek człowiek się obróci, jakiś Japoń­czyk daje mu prezent. Oni mają bzika na punkcie dawania prezentów — zauważył Brando. Atletycznie

miażdżąc zębami ryżowe ciastko poda} pudełka Mur- rayowi i mnie.

Murray potrząsnął głową, przede wszystkim choiał uzyskać obietnicę Brando, że spotka się z nim ponow­nie o wpół do jedenastej.

No to zadzwoń do mmie o tej porze — powie­dział w końcu Brando. — Zobaczymy, co będzie.

Murray, jak wiedziałem, był tylko jednym z człon­ków tego, co niektórzy z ekipy „Sayonary” nazywali „bandą Brando”. Poza pomocnikiem literackim banda ta składała się z Marlona Brando seniora, który spra­wował funkcję impresaria swojego syna, ładnej, ciem­nowłosej sekretarki, panny Levin, i osobistego charak- teryzatora Marlona. Koszty podróży tej świty oraz wszystkie wydatki na jej utrzymanie podczas zdjęć w terenie były przewidziane w kontrakcie aktora z War­ner Brothers. Wbrew legendzie wytwórnie filmowe nie są zazwyczaj zbyt hojne finansowo. Pewien przedsta­wiciel Warner Brothers, z którym rozmawiałem póź­niej, wytłumaczył tolerancję okazaną Marlonowi, mó­wiąc:

■— Normalnie nie zgodzilibyśmy się na to. Na te wszystkie jego żądania. Tyle że... no cóż, ten film po prostu musiał mieć wielkiego gwiazdora. Bo gwia­zdor... to jedyna rzecz, która naprawdę liczy się w kasie.

W zespole byli tacy, którzy uważali, że towarzyska ochrona, sprawowana przez najbliższe otoczenie Bran­do, nie pozwalała im „poznać faceta” tak dobrze, jak by sobie życzyli. Brando przebywał w Japonii od mie­siąca z górą i przez ten czas okazał się na planie peł­nym niewymuszonej godności, zachowującym się uprzejmie młodym człowiekiem, zawsze gotowym do współdziałania, a nawet zachęcania swoich współpra-

cewników — zwłaszcza aktorów — ale na ogół nie był dostępny towarzysko, bo w nudnych przerwach między scenami wolał przesiadywać samotnie i czytać dzieła filozoficzne albo coś skrobać w szkolnym zeszycie. Po całodziennej pracy, zamiast przyjąć propozycje kole­gów, żeby pójść razem na drinka, na danie z surowej ryby w restauracji oraz wędrówkę po starej dzielnicy gejsz w Kioto, zamiast przyczyniać się do tej domowej, przypominającej jedną wielką rodzinę, dobrodusznej atmosfery, którą teoretycznie wytwarza nakręcanie filmu w terenie, zazwyczaj wracał do swego hotelu i tam pozostawał. Ponieważ najżarliwszymi wielbicie­lami gwiazdy filmowej są ludzie, którzy sami pracują w przemyśle filmowym, Brando był przedmiotem ogromnego zainteresowania w szeregach zespołu „Sayo- nary”, tym bardziej, że jego postawa przyjaznego dy­stansu powodowała z uwagi na takie zaciekawienie uczucia smętnego zawodu. Nawet reżyser filmu, Joshua Logan, zmuszony był powiedzieć po dwóch tygodniach pracy z Brando: „Marlon jest najbardziej fascynującą osobą, jaką spotkałem od czasu Grety Garbo. To geniusz. Ale nie wiem, jaki jest. Nic o nim nie wiem”.

Pokojówka wróciła do pokoju gwiazdora i Murray, wychodząc, o mało nie potknął się o tren jej kimona. Postawiła na stole miseczkę z lodem i zarumieniona, z chichotem i rozradowaniem, które sprawiało, że jej drobne stopy, przypominające kopytka w swych bia­łych, rozszczepionych w palcach skarpetkach, podnosi­ły się i opadały jak nogi hasającego źrebaka, oznaj­miła:

Szarrotka! Dzisiaj w menu szarrotka!

Brando jęknął: — Szarlotka. Tylko tego mi potrze­ba. — Wyciągnął się na podłodze i rozpiął pasek, który

wrzynał się zbyt głęboko w jego wydęty brzuch. — Powinienem być na diecie. Ale jedyną rzeczą, na któ­rą mam ochotę, jest szarlotka czy coś w tym rodzaju.

Sześć tygodni przedtem, w Kalifornii, Logan powie­dział mu, że musi zrzucić dziesięć funtów do swojej roli w „Sayonarze”, i przed przyjazdem do Kioto Mar- lon zdołał pozbyć się siedmiu. Jednakże po dotarciu do Japonii, wspierany nie tylko przez szarlotki w stylu amerykańskim, lecz także przez kuchnię japońską, któ­ra smakowicie faworyzuje wszystko, co słodkie, skro- biowate, smażone, odzyskał, a potem podwoił tę wagę. Teraz, rozluźniwszy pasek jeszcze bardziej i masując się w zamyśleniu po brzuchu, zaczął przeglądać jadło­spis, który oferował w języku angielskim bogaty wy­bór dań zachodnich, i przypomniawszy samemu sobier „M u s z ę stracić na wadze”, zamówił zupę, befsztyk z frytkami, trzy dodatkowe jarzyny, osobną porcję spaghetti, bułeczki i masło, butelkę sake, sałatę, ser i krakersy.

A szarrotka, Marron?

Westchnął. — Z lodami, kochanie.

Aczkolwiek Brando nie jest abstynentem, to jeśli idzie o alkohol, jego apetyt jest skromniejszy. Kiedy czekaliśmy na kolację, którą miano nam podać w po­koju, poczęstował mnie dużą wódką, a sobie nalał je­dynie grzecznościowy łyczek. Ułożywszy się z powro­tem na podłodze, oparł głowę na poduszce, opuścił powieki, a potem je zamknął. Zdawało się,'że zapadł w niespokojny sen; powieki mu drgały, a kiedy prze­mówił, jego głos — głos beznamiętny, w jakiś sposób kulturalny i wytworny, a jednak zaskakująco mło­dzieńczy, głos o badawczym, pytającym, chłopięcym zabarwieniu — wydał się dochodzić z sennej oddali.

Ostatnie osiem, dziewięć lat mojego życia były

spaprane — mówił. — Może ostatnie dwa były trochę lepsze. Mniej kotłujące się w korycie fali. Był pan kiedy u psychoanalityka? Ja z początku bałem się tego. Bałem się, że może zniszczyć impulsy, które mnie czynią kimś twórczym, artystą. Człowiek wrażliwy ma pięćdziesiąt doznań tam, gdzie inny może mieć tylko siedem. Ludzie wrażliwi są tacy wyczuleni, tak łatwo ich brutalizować i urazić właśnie dlatego, że są wra­żliwi. Im ktoś jest wrażliwszy, tym bardziej ulega bru­talności, pokrywa się strupami. Nigdy się nie rozwija. Nigdy nie .pozwala sobie odczuwać czegokolwiek, bo zawsze czuje zbyt wiele. Psychoanaliza pomaga. Mnie pomogła. Ale jednak przez ostatnie osiem, dziewięć łat byłem dość zagubiony, dość zapaprany...

Głos rozbrzmiewał dalej, jak gdyby po to, aby mó­wiący mógł siebie słyszeć, co często cechuje mowę Brando, bo podobnie jak wielu ludzi, mocno pochło­niętych sobą, jest on po trosze monołogistą, który to fakt sam dostrzega i podaje nań własne wytłumacze­nie.

Otaczający mnie ludzie nigdy nic nie mówią — twierdzi. — Po prostu zdają się chcieć słyszeć, co mam do powiedzenia. Właśnie dlatego gadam tylko ja jeden.

. Obserwując go teraz, z zamkniętymi oczami, z tą pozbawioną zmarszczek twarzą, białą pod górnym światłem, doznałem wrażenia, że jest to odtworzenie chwili mojego pierwszego z nim spotkania. Spotkanie to nastąpiło w roku 1947; było zimowe popołudnie w Nowym Jorku i miałem sposobność być na próbie sztuki Tennessee Williamsa „Tramwaj zwany pożąda­niem”, w której Brando grał rolę Stanleya Kowalskie­go. Właśnie ta rola przyniosła mu powszechne uznanie,

chociaż już przedtem zwrócił na siebie uwagę znawców teatru studiując u instruktorki dramatycznej, Stelli Adler, oraz paroma występami na Broadwayu — jed­nym w sztuce Maxwella Andersona, „Kawiarnia na trasie”, oraz drugim, w roli Marchbanksa z Katharine Comell grającą Kandydę, kiedy to wykazał zdolności szeroko chwalone i omawiane. Elia Kazan, reżyser „Tramwaju zwanego pożądaniem”, powiedział wówczas _ i niedawno powtórzył: „Marlon jest po prostu naj­lepszym aktorem na świecie”. Ale przed dziesięciu laty, owego popołudnia, był jeszcze stosunkowo nie­znany; przynajmniej ja nie miałem pojęcia, kim może być, kiedy przyszedłszy za wcześnie na próbę „Tram­waju”, zastałem pustą widownię oraz muskularnego młodego człowieka, rozciągniętego na stole stojącym na scenie w przyćmionym blasku świateł roboczych, i śpiącego twardo. Ponieważ był w białym podko­szulku i drelichowych spodniach, i z uwagi na jego krzepką, sportową budowę — ramiona ciężarowca, pierś Charlesa Atlasa (chociaż leżały na niej otwarte „Podstawowe pisma Sigmunda Freuda”) — wziąłem go za pomocnika scenicznego. Przynajmniej dopóki nie przyjrzałem się uważnie jego twarzy. Było to tak, jak­by obca głowa została przyczepiona do tego musku­larnego ciała, podobnie jak na pewnych podrobionych fotografiach. Bo twarz ta była bynajmniej- nie surowa; prawie anielska subtelność i łagodność nakładały się w niej na twardoszczęką urodę — napięta skóra, skle­pione, wysokie czoło, szeroko rozstawione oczy, orli nos, pełne wargi o odprężonym, zmysłowym wyrazie. Nic wspólnego z nie poetycznym Kowalskim William- sa. Dlatego też było nie lada przeżyciem obserwować później tegoż popołudnia, z jaką kameleonową łatwo­ścią Brando nabrał okrutnych, jaskrawych barw tej

postaci, jak wyparowała jego własna osobowość — i tak samo w tym pokoju hotelowym w Kioto po dziewięciu latach moje wspomnienie o Brando z 1947 roku odpły­nęło i wtopiło się w jego osobowość z pięćdziesiątego szóstego. I teraźniejszy Brando, ten, który leżał tu na matach i leniwie zaciągając się papierosami z filtrem mówił i mówił, był oczywiście innym człowiekiem — musiał nim być. Jego ciało było tęższe, czoło wyższe, bo włosy się przerzedziły, był bogatszy (od producen­tów „Sayonary” mógł spodziewać się honorarium trzystu tysięcy dolarów plus procent od wpływów z filmu) i stał się, jak to ujął pewien dziennikarz, „Valentinem pokolenia bop” — taką światową sławą, że kiedy ukazywał się publicznie tutaj, w Japonii, uważał za roztropne ukrywać swą twarz nie tylko nosząc ciemne okulary, ale i chirurgiczną maseczkę z gazy. (To ostatnie przebranie nie było w Japonii tak bardzo outre, jak może się wydawać, ponieważ wielu Azjatów nosi takie maski, na zasadzie teorii, że zapo­biegają one rozprzestrzenianiu się zarazków).

Takie były niektóre ze zmian dokonanych przez dziesięciolecie. Były też inne. Zmieniły się jego oczy. Aczkolwiek ich kolor cafe-espresso pozostał ten sam, opuściła je nieśmiałość, wszelkie ślady prawdziwej nadwrażliwości, jaka w nich była przedtem; teraz pa­trzał na ludzi pewnie, z wyrazem, który można nazwać jedynie litością, tak jakby przebywał w strefach oświe­cenia, ku jego ubolewaniu dla nich niedostępnych. (Re­akcje ludzi poddawanych temu spojrzeniu ciągłego współczucia sięgają od wypowiedzi młodej aktorki, któ­ra oświadczyła: „Marlon jest naprawdę kimś ogromnie uduchowionym, mądrym i bardzo szczerym; wi­dzi się to w jego oczach: — aż po jednego z jego zna­jomych, który powiedział: „Ten jego sposób patrzenia

na człowieka, tak jakby go cholernie żałował — czy to nie sprawia, że ma się ochotę poderżnąć mu gar­dło?”) Niemniej jednak subtelnie czuły charakter jego twarzy zachował się nadal. Albo prawie. Albowiem w owych minionych od tamtej pory latach miał wy­padek, który nadał jego twarzy bardziej konwencjo­nalnie męski wygląd. Po prostu doznał złamania nosa. Toteż manewrując tak, aby wtrącić słówko, spytałem:

Jak pan złamał sobie nos?

...przez co nie chcę powiedzieć, że zawsze je­stem nieszczęśliwy. Pamiętam jeden kwiecień, kiedy byłem na Sycylii. Gorący dzień, wszędzie kwiaty. Lu­bię kwiaty, te, które pachną. Gardenie. W każdym razie był kwiecień i byłem na Sycylii, i poszedłem sam na spacer. Położyłem się w tym łanie kwiatów. Usną­łem. I czułem się szczęśliwy. Wtedy byłem szczę­śliwy. Co? Pan coś mówił?

Zastanawiałem się, jak pan złamał sobie nos.

Potarł go i uśmiechnął się, jakby wspominając prze­życie równie szczęśliwe jak owa sycylijska drzemka.

To było dawno temu. Zdarzyło się przy bokso­waniu. Wtedy, gdy grałem w „Tramwaju”. Niektórzy z nas, chłopaki zza kulis i ja, schodziliśmy do kotłowni w teatrze i tam rozrabialiśmy, boksowaliśmy się ze sobą. Któregoś wieczora trenowałem z jednym goś­ciem — i trzask! Więc włożyłem płaszcz i poszedłem do najbliższego szpitala — to było gdzieś niedaleko Broadwayu. Nos miałem naprawdę rozkwaszony. Mu­sieli dać mi narkozę, żeby go nastawić, i położyli mnie do łóżka. Wcale tego nie żałowałem. „Tramwaj” szedł od roku i miałem go dosyć. Ale mój nos wydobrzał całkiem szybko i pewnie prawie zaraz wróciłbym do tego przedstawienia, gdyby nie to, co zrobiłem z Irene Selznick. — Jego uśmiech poszerzył się, gdy napom­

knął o pani Selznick, która była producentką sztuki Williamsa. — To bystra pani, ta Irene Selznick. Jak czegoś chce, to chce naprawdę. A chciała mieć mnie z powrotem w tej sztuce. Ale kiedy się dowiedziałem, że ma przyjść do szpitala, zabrałem się do roboty z bandażami, jodyną i chromianem rtęci, i — Chryste Panie! — kiedy weszła, wyglądałem tak, jakby mi głowę ucięli. Co najmniej. A mówiłem tak, jakbym umierał. „Och, Marlon — powiedziała. — Biedny, biedny chłopcze!” Ja na to: „Nic się nie martw, Irene. Wrócę na scenę dziś wieczorem!” A ona: „Ani się waż! Damy sobie radę bez ciebie przez... no... jesz­cze przez kilka dni”. „Nie, nie — powiedziałem. — Jestem okej. Chcę pracować. Powiedz im, że dzisiaj wrócę”. Wtedy ona: „Nie jesteś w odpowiednim stanie, kochane biedactwo. Zabraniam ci przychodzić do teatru”. Więc zostałem w szpitalu i miałem frajdę.

(Pani Selznick, wspominając niedawno ten incydent, powiedziała: „Wcale nie nastawili mu nosa jak należy. Jego twarz stała się raptem całkiem inna. Jakaś twar­da. Potem przez całe miesiące powtarzałam mu: »Prze­cież zmarnowali ci twarz. Trzeba złamać ci nos na nowo i zestawić«. Na szczęście dla siebie nie usłuchał mnie. Bo naprawdę myślę, że ten złamany nos zapew­nił mu karierę, jeżeli idzie o film. Nadał mu sex ap­peal. Marlon był przedtem za piękny”.)

Brando po raz pierwszy pojechał na zachodnie wy­brzeże w 1949 roku, żeby tam zagrać główną rolę w „Pokłosiu wojny”, filmie o sparaliżowanych wetera­nach wojennych. Zarzucano mu w owym czasie nie­okrzesany sposób bycia, krytykowano za upodobanie w stroju do kurtek z czarnej skóry, za wybieranie motocykli zamiast Jaguarów i za to, że wolał niepo­zorne sekretarki od gwiazdeczek filmowych; co więcej,

hollywoodzcy felietoniści szpikowali swoje artykuły wrogimi komentarzami na temat jego stosunku do fil­mu, co sam podsumował wkrótce po wstąpieniu doń, mówiąc: „Jedyną przyczyną, że tu jestem, to fakt, że jeszcze nie mam moralnej odwagi, aby odrzucić pie­niądze”. W wywiadach wielokrotnie oświadczał, że ani myśli zostać „po prostu aktorem filmowym”. „Mogę od czasu do czasu zrobić film — powiedział kiedyś — ale głównie zamierzam pracować na scenie”. Jednakże po „Pokłosiu", które było bardziej succès d’estime niż tryumfem komercjalnym, odtworzył Kowalskiego w filmowej wersji „Tramwaju zwanego pożądaniem”, i rola ta, podobnie jak to się stało na Broadwayu, uczy­niła z niego gwiazdora. (Określając to praktycznie, gwiazdorem filmowym jest każdy aktor, który może zapewnić zyski kasowe niezależnie od jakości filmu, w którym występuje; gatunek ten jest tak nieliczny, że dzisiaj mamy mniej niż dziesięciu aktorów, którzy kwalifikują się do tęgo tytułu. Brando jest jednym z nich; jako atrakcja kasowa w dziale męskim ustę­puje może tylko Williamowi Holdenowi). W ciągu osta­tnich pięciu lat grał meksykańskiego rewolucjonistę („Viva Zapata!”), Marka Antoniusza („Juliusz Gezar”), zwariowanego na punkcie motocykli młodocianego przestępcę („Dzikus”), zdobył Nagrodę Akademii za ro­lę chuligana z doków („Dzielnica portowa”), odtworzył Napoleona („Désirée”), śpiewał i tańczył w roli do­rosłego przestępcy („Faceci i laleczki”) i zagrał rolę tłumacza z Okinawy w „Herbaciarni pod Księżycem”, którą, podobnie jak „Sayonarę”, jego dziesiąty film, nakręcono częściowo w Japonii. Natomiast nigdy, z wyjątkiem krótkiego okresu w letnim repertuarze, nie wrócił na scenę.

A po co? — zapytał apatycznie, kiedy .o tym

wspomniałem. — Filmy mają większy potencjał. Mogą być czynnikiem dobra. Rozwoju moralnego. Przynaj­mniej niektóre — takie, jakie chcę robić.

Przerwał, zdawał się słuchać, jak gdyby jego oświad­czenie zostało zarejestrowane na taśmie i teraz je sobie przegrywał. Być może brzmienie nie zadowoliło go, w każdym razie szczęki zaczęły mu chodzić, jak gdyby nadgryzał nieprzyjemny kęs. Nagle zapatrzył się w przestrzeń i spytał:

Co jest takiego fajnego w Nowym Jorku? Co jest takiego fajnego w pracowaniu dla Cheryl Crawford i Roberta Whiteheada? — Panna Crawford i White- head należą do najwybitniejszych producentów teat­ralnych w Nowym Jorku i żadne z nich nie miało sposobności zatrudnienia Brando. — A zresztą w czym bym grał? — ciągnął, t— Nie ma tam żadnych ról dla mnie.

Gdyby teksty sztuk proponowanych mu każdego se­zonu przez pełne nadziei kierownictwa teatrów na Broadwayu złożyć na stos, to prawdopodobnie prze­kroczyłby on wysokością wzrost samego aktora. Tenne­ssee Williams chciał go do głównej roli męskiej w każdej ze swych ostatnich pięciu sztuk, a najnowsza z nich, „Orfeusz zastępujący”, która czekała na wysta­wienie w momencie naszej rozmowy, została napisana specjalnie z myślą o wystąpieniu dwóch gwiazd, Mar- łona i włoskiej aktorki, Anny Magnani.

Bardzo łatwo mogę wytłumaczyć,' dlaczego nie robiłem „Orfeusza” jj|g powiedział Brando. — Są w nim piękne rzeczy, kawałki najlepszego pisarstwa Wiłliam- sa, a rola Magnani jest wspaniała: ona tam coś repre­zentuje, można ją zrozumieć — i zmiotłaby mnie ze sceny. Postać, którą miałem grać, ten chłopak, ten Vai, nigdy nie zajmuje żadnego stanowiska. Właściwie nie

wiedziałem, za czym jest, a przeciw czemu. Ano, nie można grać w próżni. Powiedziałem to Williamsowi. Więc wciąż próbował. Przerabiał to dla mnie, chyba kilka razy. Ale... — wzruszył ramionami. — No cóż, nie miałem zamiaru w ogóle wychodzić na scenę razem z Magnani. Przynajmniej nie w tej roli. Musieliby mnie wykończyć. — Brando zastanowił się chwilę i do­dał: — Myślę, właściwie jestem pewny, że Tennessee skojarzył mnie na stałe z Kowalskim. A przecież jeste­śmy przyjaciółmi i on wie, że jako człowiek jestem akurat przeciwieństwem Kowalskiego, który ma w so­bie wszystko to, co budzi we mnie sprzeciw — jest całkowicie niewrażliwy, prymitywny, okrutny. Mimo to wyobrażenie Tennessee o mnie miesza się z faktem, że zagrałem tę rolę. Dlatego nie wiem, czy potrafiłby napisać coś dla mnie w innej skali barw. Jedyną przy­czyną, że zrobiłem „Facetów i laleczki”, było to, że chciałem pracować w jaśniejszym kolorze — żółtym. Przedtem najjaśniejszym kolorem, w jakim grałem, była czerwień. Od czerwieni w dół. Brunatność. Sza­rość. Czerń. — Zmiął pustą paczkę od papierosów i podrzucił ją na dłoni jak piłkę. — Na scenie nie ma dla mnie żadnych ról. Nikt ich nie pisze. Proszę bar­dzo. Niech pan mi wskaże jakąś rolę, którą mógłbym zagrać.

Czy w braku utworów wartościowych pisarzy współ­czesnych nie mógłby skłaniać się do dzieł autorów dawniejszych? Kilka odpowiedzialnych osób, które wy­stąpiły razem z nim w tym filmie, podziwało jego interpretację Marka Antoniusza w „Juliuszu Cezarze” i uważało, iż posiada wszelkie dane — pod warunkiem, że będzie miał wolę po temu — by popróbować wielu szczytowych ról w literaturze scenicznej — nawet może Edypa.

i

Brando przyjął to przypomnienie obojętnie — albo raczej zdawał się ulegać swojemu nawykowi niesłu- chania. Jednakże znowu wyczuwszy ciszę rozproszył ją. — Oczywiście filmy starzeją się tak szybko. Niedawno oglądałem „Tramwaj” i był to już film staromodny. Mimo to filmy rzeczywiście mają najwię­kszy potencjał. Można powiedzieć rzeczy ważne całej masie ludzi. O dyskryminacji i nienawiści, i uprzedze­niach. Chcę robić filmy, które zgłębiają tematy bieżące w dzisiejszym świecie. W kategoriach rozrywki. Dlate­go utworzyłem moją własną, niezależną spółkę pro­dukcyjną.

Z czułością wyciągnął rękę i dotknął palcami „Wy­buchu cynobru”, który będzie pierwszym scenariuszem sfilmowanym przez Pennebaker Productions — ową

niezależną spółkę, którą utworzył.

A czy „Wybuch cynobru” zadowala go jako podsta­wa do takich wzniosłych celów, jakie sobie stawia?

Wymamrotał coś. Potem wymamrotał coś innego. Poproszony, żeby mówił wyraźniej, powiedział:

To jest western.

Nie potrafił pohamować uśmiechu, który przeszedł w śmiech. Tarzał się po podłodze i ryczał.

Rany boskie, jest tylko pytanie, czy będę mógł znowu spojrzeć w twarz moim przyjaciołom? — Uspo­koiwszy się trochę, powiedział: — Ale mówiąc po­ważnie, pierwszy film musi zrobić pieniądze. Inaczej nie będzie następnego. Jestem prawie spłukany. Nie, nie żartuję. Zmarnowałem cały rok i dwieście tysięcy dolarów z własnej kieszeni próbując znaleźć autora, który wystąpiłby z przyzwoitym scenariuszem. Który wykorzystałby moje idee. Ostatni był tak okropny, iż powiedziałem, że sam potrafię zrobić lepszy. I będę go też reżyserował.

Wyprodukowany przez niego, reżyserowany przez niego, napisany przez niego i z nim w roli głównej. Charlie Chaplin zdołał to zrobić i posunął się o szcze­bel wyżej komponując samemu ilustrację muzyczną. Jednakże zawodowcy o rozległym doświadczeniu — chociażby Orson Welles — ugięli się pod brzemieniem mniej licznych zadań niż Brando sobie stawiał. Ale miał gotową odpowiedź na moją uwagę, że może za­ładowuje na wózek więcej, niż osioł zdoła uciągnąć.

Niech pan weźmie produkcję — odrzekł. — Co robi producent poza obsadą? Znam się na tym równie dobrze jak każdy, a produkcja to tylko to. Obsada.

W zawodzie filmowym trudno byłoby znaleźć kogoś, kto zgodziłby się z tą opinią. Dobry producent, poza do­konywaniem obsady — to znaczy zgromadzeniem auto­ra, reżysera, aktorów, ekipy technicznej i innych kom­ponentów swego zespołu — musi być dyplomatą w dzie­dzinie emocji, który wygładza i łagodzi, a nade wszy­stko biegłym mechanikiem, kiedy przychodzi do ma­szynerii dolarów i centów.

Ale poważnie — powiedział Brando, teraz nie­zmiernie trzeźwo. — „Wybuch” to nie tylko coś

o kowbojach i Indianach. To jest o tym meksykańskim chłopcu — o nienawiści i dyskryminacji. O tym, co dzieje się ze społecznością, kiedy te rzeczy istnieją.

Sayonara” ma także momenty, kiedy pretenduje do atakowania uprzedzeń rasowych opowiadając historię amerykańskiego pilota odrzutowego, który zakochuje rię japońskiej tancerce z music-hallu, ku przeraże­niu swych przełożonych z lotnictwa, a także jej praco­dawców, chociaż ich zastrzeżenia nie dotyczą nieodpo- wiedniości rasowej jej zalotnika, ale po prostu faktu, że go w ogóle ma, ponieważ należy ona do złożonego wyłącznie z dziewcząt zespołu operowego — opartego

na odpowiedniku z realnego życia, zespole Takarazu- ka — którego kierownictwo krzewi legendę, że poza sceną setki jego dziewcząt prowadzą życie klasztorne, nieskalane obecnością mężczyzn żadnego wyznania czy koloru skóry. Powieść Michenera kończy się sceną, w której kochankowie smutnie mówią sobie sayonara, słowo oznaczające „żegnaj”. Jednakże w wersji fil­mowej to słowo, a w konsekwencji i tytuł, utraciło swoje znaczenie; tutaj końcowy obraz ukazuje Wschód i Zachód tak ściśle zespolone, że znajdują się w drodze do urzędu matrymonialnego. Na konferencji prasowej, którą Brando przeprowadził po przybyciu do Tokio, poinformował około sześćdziesięciu reporterów, iż pod­pisał kontrakt na ten scenariusz, ponieważ „uderza on najdokładniej w te przesądy, które służą ograniczeniu naszego postępu na drodze do pokojowego świata. Pod wątkiem romansowym atakuje uprzedzenia, które ist­nieją po stronie zarówno japońskiej jak naszej”, oraz że robi ten film, ponieważ da mu „nieocenioną spo­sobność” pracowania pod kierunkiem Joshua Logana, który może nauczyć go, „co robić, a czego nie robić”.

Jednakże czas minął. I teraz Brando powiedział pry­chając:

Ach, „Sayonara”, uwielbiam ją! Ta cudowna bzdura, złożona z serc i kwiatów, która miała być po­ważnym filmem o Japonii! Ale co za różnica? Przecież robię to tylko dla pieniędzy. Pieniędzy, którymi roz­kręcę moją własną wytwórnię. — Skubnął się za war­gę i prychnął znowu. — W Kalifornii przesiedziałem dwadzieścia dwie godziny na konferencjach o scena­riuszu. Logan powiedział mi: „Chętnie wysłuchamy wszelkich twoich sugestii, Marlon. Jeżeli chcesz jakich­kolwiek zmian, to je zrób. Jeżeli jest coś, co ci się nie podoba, przerób to, napisz po swojemu”.

Przyjaciele Marlona twierdzą, że potrafi naśladować • każdego po piętnastu minutach obserwacji; sądząc po niesamowitej doskonałości, z jaką naśladował nieco południowy głos Logana, jego smutńooki, rozpromie- ’ niony, wibrujący entuzjazmem sposób bycia, chyba nie przesadzają.

Przerobić? Człowieku, napisałem na nowo j cały ten cholerny scenariusz. A teraz użyją z tego I może osiem linijek. — Znowu prychnięcie. — Daję za wygraną. Przebrnę przez tę rolę i na tym koniec. Cza­sami myślę, że i tak nikt nie zauważy różnicy. Przez I pierwsze kilka dni na planie usiłowałem grać. Ale po- I tem zrobiłem eksperyment. W tej scenie próbowałem robić na opak wszystko, co tylko mi przyszło do głowy. Stroiłem grymasy, wywracałem oczami, wsadzałem najróżniejsze gesty i miny, nie mające żadnego zwią­zku z rolą, którą powinienem był grać. I co powie­dział Logan? Powiedział tylko: „To wspaniale! Zacho­wać to!"

Zdanie, które często występuje w rozmowie Marlo- 1 na: „Wierzę tylko w czterdzieści procent tego, co mó­wię”, można tu prawdopodobnie zastosować. Logan, reżyser teatralny i filmowy mający powszechnie uzna­wane i szczodrze nagradzane osiągnięcia („Mister Ro- berts”, „Południowy Pacyfik”, „Piknik”), jest człowie­kiem balansującym na entuzjazmie, tak jak ptak ba­lansuje w powietrzu.

U człowieka twórczego potrzeba wierzenia w wartość tego, co tworzy, jest aksjomatyczna; wiara Logana w każdą rzecz, którą robi, bliska jest euforii i chroni go, tak jak chyba powinna, przed dotkliwą przykrością wątpienia w siebie. Radość, jaką czerpał ze wszystkie­go, co się wiązało z „Sayonarą”, filmem, który przy­gotowywał przez dwa lata, była tak niezmącona, iż

nie pozwalała mu przypuszczać, że entuzjazm jego gwiazdora może nie dorównywać jego własnemu. Wprost przeciwnie. „Marlon — oznajmiał czasem — mówi, że nigdy nie było mu tak dobrze z żadnym ze­społem, jak z nami tutaj". I dalej: „Jeszcze nigdy nie pracowałem z tak pobudzającym, pomysłowym akto­rem. Tak giętkim. Wskazówki reżysera przyjmuje pięknie, a jednak zawsze ma coś do dodania. Wyrobił sobie-do tej roli południowy akcent; sam nigdy bym

o tym nie pomyślał, a to jest właśnie trafne — to doskonałość”. Jednakże kiedy tego wieczora, jadłem z Marlonem kolację w jego pokoju hotelowym, Logan zaczął już sobie uświadamiać, że czegoś brakuje w jego stosunkach z Brando. Przypisywał to faktowi, że w tym momencie, gdy większość filmowanych scen kon­centrowała się na tle japońskim (tłumy uliczne, widoki, przedstawienia), a nie na aktorach, jeszcze nie popraco­wał z Marlonem nad materiałem, który ich obu wy­stawiał na dużą próbę. „To przyjdzie, kiedy wrócimy do Kalifornii — powiedział. — Wnętrza, sceny drama­tyczne. Brando będzie wspaniały — zgodzimy się ze sobą doskonale”.

Była jeszcze inna przyczyna, że Logan w owym momencie nie mógł obdarzać swego głównego aktora takimi względami, które mogłyby wytworzyć większą harmonię: poważna dysharmonia panowała bowiem między nim a tymi właśnie elementami japońskimi, które najbardziej się przyczyniły do jego decyzji zrea­lizowania filmu. Od dawna rozmiłowany w teatrze japońskim, Logan ogromnie liczył na przeplecenie „Sayonary” autentycznymi sekwencjami z klasycznego teatru Kabuki, z dramatów maskowych No, z wido-

wisk kukiełkowych Bunraku; miały one być, można rzec, ekskluzywnymi efektami filmu. I w tym wła­śnie celu Logan, wraz z producentem, Williamem Goe- tzem, prowadził od-przeszło roku negocjacje z Shochi- ku, gigantyczną spółką filmową, która kontroluje wię­kszość japońskiej działalności teatralnej. Władcą im­perium Shochiku jest drobna, nie uśmiechająca się nigdy, osiemdziesięcioletnia osobistość, znana jako pan Otani; posiada on imię, Takedżiro, ale- niewielu żyją­cych jest z nim na tak poufałej stopie, aby pozwolić sobie go używać. Otani, syn rzeźnika (i przez to w ja­pońskim buddyjskim społeczeństwie należący do grupy znajdującej się poza nawiasem), razem ze swoim już nie żyjącym bratem założył Shochiku i rozwinął ją tak dalece, że od czterech lat zatrudnia największą liczbę ludzi ze wszystkich wytwórni w Japonii. Otani, magnat mogący rywalizować z Kokichi Mikimoto, zmar­łym już potentatem hodowli pereł, rzuca swój cień jak płaszcz na cały japoński przemysł rozrywkowy; poza monopolistyczną kontrolą nad teatrem klasycznym, jest właścicielem największego w tym kraju zespołu kin i music-hallów, produkuje wiele filmów i przy­kłada rękę do radia i telewizji. Z punktu widzenia Otaniego wszelkie transakcje z panami Loganem i Goe- tzem musiały wyglądać jak bardzo mała wódka. Jed­nakże początkowo odniósł się przychylnie do ich pro­jektów, w dużej mierze dlatego, że wywarła na nim wrażenie żarliwość uwielbienia Logana dla Kabuki, No i Bunraku, trzech niezaprzeczalnie prawdziwych klejnotów w koronie starego pana, najbliższych jego sercu. (Zdaniem niektórych znawców te starodawne rodzaje sztuki zawdzięczają pozostanie w dobrym zdro­wiu głównie jego szczodrobliwości.)

Ale Otani nie jest tylko filantropem; kiedy negocja­

cje Shochiku z kierownictwem „Sayonary” były rze­komo zakończone, pierwsza udzieliła drugiemu, za ład­ną sumkę, prawa nakręcania scen w słynnym tokijskim teatrze Kabuki, a za jeszcze ładniejsze honorarium, zezwolenia na swobodne korzystanie z trupy Kabuki, sztuk i aktorów Nó i kukiełkarzy Bunraku. Shochiku zgodziła się także na uczestnictwo swojego zespołu operowego, złożonego wyłącznie z dziewcząt — co by­ło niezbędnym czynnikiem w produkcji filmu, ponie­waż trupa Takarazuka, odmalowana w powieści, miała głęboko za złe „zniesławienie” jej przez Michenera i odmówiła jakiejkolwiek współpracy. Logan wyjeżdża­jąc do Japonii był w takim uniesieniu, że mógłby tam pofrunąć o własnych siłach. „Otani dał nam carte blanche i to będzie to, co trzeba, coś prawdziwego —| powiedział. — Nic z tego podrabianego Kabuki, tej drugorzędnej roboty, wszystko prawdziwe — coś, cze­go nigdy dotąd nie było w filmie”. I nie miało być, bo po drugiej stronie szerokiego Pacyfiku czekał na Lo- gana i jego współpracowników ich osobisty Pearl Har- bor. Otaniego widuje się rzadko; zazwyczaj objawia się w osobach swoich uprzejmych pomocników, i kiedy Logan i Goetz wysiedli z samolotu, ich grupka poin­formowała filmowców, że Shochiku popełniła błąd w finansowym obliczeniu; rachunek był teraz o wiele wyższy od pierwotnego oszacowania. Producent Goetz się sprzeciwił. Otani, pewny, że ma w ręku mocniejsze karty (bądź co bądź ci faceci z Hollywood byli już w Japonii, razem z kosztowną obsadą, kosztowną eki­pą i kosztownym sprzętem), odpowiedział na to pod­nosząc rachunek jeszcze bardziej. Wobec tego Goetz, sam będąc biznesmenem twardym jak skorupa żółwia, zakończył negocjacje i oświadczył swojemu reżysero­wi, że będzie trzeba utworzyć własne Kabuki, No, Bjjn-

raku i dziewczęcy zespół operowy z niezależnych, z ni­kim nie związanych artystów.

Tymczasem prasa tokijska rozreklamowała to nie­porozumienie. Kilka gazet, między nimi „Japan Ti­mes”, sugerowało, że Shochiku zostanie skrytykowana za „działanie w złej wierze”; inne, zajmując stanowis­ko pro-Shochiku ’owskie czy może po prostu anty-Sayo- narowskie, oświadczały, iż są zachwycone tym, że Ame­rykanie nie będą mieli okazji do „zdegradowania na­szych najświetniejszych tradycji artystycznych" przed­stawiając je w filmowej wersji „wulgarnej powieści, która pod żadnym względem nie jest komplementem dla narodu japońskiego”. Gazety nastawione antago- nistycznie wobec „Sayonary” ze specjalną satysfakcją donosiły o fakcie, że Logan obsadził meksykańskiego aktora, Ricarda Montalbana, w roli wybitnego arty­sty Kabuki (Kabuki jest tradycyjnie spektaklem wy­łącznie męskim; ważniejsze i trudniejsze są role ko­biet, odtwarzane przez aktorów, i Montalban miał za­grać właśnie jednego z nich), a potem miał „czelność” próbować zaangażować prawdziwego gwiazdora Kabu­ki, aby zastąpić MontalbanaN w sekwencjach tanecz­nych, co, jak stwierdził jeden z japońskich dziennika­rzy, równało się „poproszeniu Ethel Barrymore, aby wystąpiła jako dublerka”.

Ogółem biorąc prasa lokalna wykazywała pełne dra- żliwości zainteresowanie tym, co się działo w Kioto, mieście położonym o dwieście trzydzieści mil na po­łudnie od Tokio, gdzie z uwagi na bezlik historycznych świątyń, fotogeniczne, błękitne wzgórza i zasnute mgła­mi jeziora oraz starannie zachowaną atmosferę dawnej Japonii, z wytworną dzielnicą gejsz i ulicami oświetlo­nymi przez lampiony, ekipa „Sayonary" postanowiła wykonać większość zdjęć plenerowych. Ogółem biorąc

zespół napotykał w Kioto tyle trudności, ilu mogli pra­gnąć ci, co mu źle życzyli. W szczególności Ameryka» nie mieli problem ze znalezieniem miejscowych ludzi, chętnych do wystąpienia w ich filmie — co było in­teresującym zjawiskiem, jeżeli zważyć, jak przeciętny Japończyk pragnie być fotografowany. Wprawdzie fil­mowcy uzbierali byle jakich aktorów No i kukiełkarzy nie mających kontaktu z Shochiku, ale mieli piekielne trudności ze zgromadzeniem znośnego dziewczęcego zespołu operowego. (Te specyficzne japońskie instytu­cje przypominają coś w rodzaju jednopłciowych, nie­winnie nastawionych Folies Bergère; rzecz dziwna, tylko nieliczni mężczyźni uczęszczają na ich spektakle, i publiczność na ogół składa się tak samo z dziewcząt jak obsada). W nadziei wypełnienia tej luki kierownic­two „Sayonary” rozprowadziło, plakaty zapowiadające konkurs na wybór „stu najpiękniejszych dziewcząt w Japonii”. Ta impreza, na której spodziewali się dużej frekwencji, miała się odbyć pewnego czwartku o dru­giej po południu w hallu hotelu w Kioto. Jednakże nie było laureatek, ponieważ nie było współzawodni­czek; nie zjawiła się ani jedna.

Producent Goetz, jeden z rozczarowanych jurorów, uciekł się następnie, z niejakim powodzeniem, do zwa­biania pań z kabaretów i barów w Kioto. Kioto — jak zresztą każde miasto japońskie — jest Walhallą by­walców barowych. Liczba lokali, w których podaje się mocne trunki, jest prawdopodobnie wyższa niż w No­wym Jorku, a ich różnorodność — od przytulnych bam­busowych budek, mogących pomieścić czterech klien­tów, aż po wielopiętrowe, ubarwione neonami świąty­nie rozrywki, które zgodnie z japońską skłonnością do naśladownictwa prezentują orkiestry cha-cha, rock- -and-roll, kwartety z amerykańskiego Południa, chan-

teuses existentialistes i orientalnych wokalistów, śpie­wających piosenki Cole Portera z amerykańskim ak­centem murzyńskim — jest niebywała. Jednakże bez względu na to jak lichy czy luksusowy jest lokal, je­dna rzecz pozostaje ta sama: wszędzie jest stadko hos­tess, które przymilają się i powściągają klientelę. Mnóstwo tych starannie uczesanych, elegancko ubra­nych, niezmiennie radosnych jolies jeunes filles siedzi popijając „Parfaits d’Amour” (gęsty jak syrop, fiole­towy cocktail, obecnie modny w tych lokalach) pełniąc obowiązki gejsz dla ubogich, to znaczy podnosząc du­cha, lecz niekoniecznie wypaczając moralność znużo­nych żonatych mężczyzn i pełnych ochoty, spragnio­nych zabawy kawalerów. Nie jest niczym niezwykłym widzieć ich cztery na jednego klienta. Ale kiedy człon­kowie ekipy „Sayonary” zaczęli próbować je złowić, musieli przezwyciężać fakt, że takie pracownice nocne jak te, z którymi mieli do czynienia, nie lubią wczes­nego wstawania, którego wymaga nakręcanie filmu. Aby pozyskać ich talenty i dopilnować, by owe damy były na planie o właściwej godzinie, niektórzy człon­kowie personelu filmowego robili wszystko z wyjąt­kiem rozdawania pierścionków zaręczynowych.

Jeszcze inne utrapienie dla twórców „Sayonary” wy­nikło ze strony lotnictwa amerykańskiego, którego współpraca była nieodzowna, lecz które, chociaż u- przednio przyobiecało pomoc, zaczęło teraz mitrężyć, ponieważ miało poważne zastrzeżenia co do jednego z podstawowych elementów fabuły, a mianowicie że w czasie wojny koreańskiej pewni lotnicy amerykań­scy, którzy pożenili się z Japonkami, zostali odesłani do kraju. Siły powietrzne uskarżały się, że może taka była praktyka, ale nie stanowiło to oficjalnej poli­tyki Pentagonu. Mając do wyboru wycięcie kwestiono­

wanych' fragmentów i przez to usunięcie znacznej części wnętrzności filmu, albo też ich pozostawienie

i przez to utratę pomocy lotnictwa, Logan zdecydował się na zabieg chirurgiczny.

Następnie był problem panny Miiko Taka, którą ob­sadzono jako tancerkę Takarazuka zdolną do pobudze­nia namiętności oficera lotnictwa, Marlona Brando. Spróbowawszy początkowo pozyskać Audrey Hepburn do tej roli i stwierdziwszy, że aktorka nie ma na nią ochoty, Logan zaczął rozglądać się za kimś „niezna­nym” i znalazł pannę Taka, zrównoważoną, miłą i bez­pretensjonalną, pełną delikatnego powabu, urbdzoną w Ameryce Japonkę, która nie miała żadnego doświad­czenia aktorskiego i prosto z posady w biurze podróży w Los Angeles wkroczyła w tę „fantazję o Kopciusz­ku”, jak to nazwała. Aczkolwiek jej umiejętności ak­torskie — tak jak innego głównego aktora „Sayonary”, Reda Buttonsa, eks-humorysty z burleski i telewizji, który, podobnie jak panna Taka, miał skąpe doświad­czenie dramatyczne — najwyraźniej budziły pewne za­niepokojenie reżysera, Logan, wspaniale niezmożony, pogodny mimo wszystko, powiedział do kogoś: „To nam się uda. Będę w miarę możności pilnował, żeby twarze jnieli nieruchome, a usta zamknięte. W każdym razie Brando będzie taki wspaniały, że da nam to, cze­go potrzebujemy”. Jednakże jeśli idzie o dawanie, Brando powtórzył:

Daję za wygraną. Mam zamiar dać za wygraną. Będę sobie siedział. Cieszył się Japonią. W owym momencie, w hotelu „Miyako” zaprezento­wano Marlonowi do nacieszenia się coś japońskiego; wysłannik kierownictwa hotelu, kłaniając się, promie-

niejąc i zacierając ręce,, wszedł do pokoju i powiedział: „Ach, Mista Marrón Brando...” — po czym zamilkł* gdyż niezręczność jego misji odjęła mu mowę. Przy­szedł bowiem odebrać „podarkowę” paczki ze słody­czami i ciastkami ryżowymi, które Brando już pootwie­rał i łapczywie zdegustował.

Ach, Mista Brando, to pomyrka. Miano je dorę­czyć w innym pokoju. Bardzo' uborewamy; Uborewa- my!

Brando ze śmiechem wręczył mu paczki. Oczy wy?- słannika, gdy ujrzał splądrowaną zawartość, spoważ­niały, choć uśmiech pozostał — w istocie znierucho­miał. Oto była ciężka próba dla słusznie sławionej japońskiej uprzejmości.

Ach — westchnął, gdy nasunęło mu się rozwią­zanie, które odmroziło jego uśmiech. — Skoro pan tak je rubi, proszę zatrzymać jedno puderko. — Zwrócił ryżowe ciastka. — A tamci — najwyraźniej prawowi­ci właściciele — dostaną to drugie. W ten sposób wszy­scy będą zadoworeni.

Dobrze się stało, że zostawił ryżowe ciastka, bo ko­lacja długo pitrasiła się w kuchni. Kiedy ją przynie­siono, odpowiadałem właśnie na pytania, które Bran­do mi zadał co do pewnego mojego znajomego^ młode­go amerykańskiego adepta buddyzmu, który od pięciu lat prowadził kontemplacyjny, chociaż nie całkowicie oderwany od świata żywot w osadzie za bramami świą­tyni Nishi-Hongandżi w Kioto. Myśl o człowieku, który wycofał się ze świata, aby poświęcić się egzystencji du­chowej — i to orientalnej —- sprawiła, że twarz Bran­do znieruchomiała w zadumie. Słuchał z nadspodziewa­ną uwagą tego, co miałem mu do powiedzenia o obec­nym życiu owego młodego człowieka, i był zaskoczo­ny — właściwie zasmucony — że nie jest to wcale

a wcale sprawa odsunięcia się, milczenia i obolałych od modłów kolan. Wprost przeciwnie, za murami Ni- shi-Hongandżi mój buddyjski przyjaciel zajmował trzy przytulne, słoneczne pokoje, przepełnione książkami

i płytami patefonowymi; oprócz odprawiania modlitw

i ceremonii herbaty, mógł zmieszać sobie martini, miał dwóch służących i Chevroletę, którą często udawał się do miejscowych kin. A skoro o tym mowa, przeczytał, że Marlon Brando jest w mieście, i marzył o poznaniu go. Marlona niezbyt to rozbawiło. Tkwiący w nim pierwiastek purytański, który był dość silny, został urażony; jego pojęcie o prawdziwej nabożności nie mogło objąć kogoś tak światowego jak młody człowiek, którego opisałem.

To tak jak parę dni temu na planie — powie­dział. jgt Pracowaliśmy w świątyni i podszedł do mnie jeden z mnichów i poprosił o zdjęcie z autografem. No a po co mnichowi mój autograf? I moje zdję­cie?

Popatrzał badawczo na swoje porozrzucane książki, z których tyle dotyczyło spraw mistycznych. Na pier­wszej konferencji prasowej w Tokio powiedział dzien­nikarzom, iż cieszy się, że jest znowu w Japonii, po­nieważ da mu to jeszcze jedną sposobność „zbadania wpływu buddyzmu na myśl japońską, jako determinu­jącego czynnika kulturowego”. Porozkładane dzieła były świadectwem, że realizuje ten uczony, choć tro­chę niejasny program.

Jedno chciałbym zrobić —- powiedział po chwili. — Chciałbym pomówić z kimś, kto zna się na tych rze­czach. Ponieważ...

Jednakże wyjaśnienie zostało odłożone do momentu, gdy pokojówka — która właśnie wsunęła się do po­koju balansując na dłoniach duże półmiski — zastawiła

stół z laki, a my uklękliśmy na poduszkach po jego obu stronach.

Ponieważ — podjął wycierając ręce małym, nagrzanym nad parą ręcznikiem, co jest zwyczajo­wym wstępem do każdego posiłku podawanego w Ja­ponii — zastanawiałem się poważnie, bardzo poważ­nie myślałem o tym, żeby rzucić to wszystko. To, że jest się wziętym aktorem. Bo po co, jeżeli nic z tego nie wynika? W porządku, odniosło się sukces. Na­reszcie jest się akceptowanym, wszędzie mile widzianym. Ale to wszystko, na tym koniec, do nicze­go to nie prowadzi. Siedzi się na kupie słodyczy i zgar­nia grube warstwy... lukru. — Potarł brodę ręczni­kiem, jakby ścierając nieświeży makijaż. — Za duży sukces może człowieka wykończyć równie pewnie jak za duża porażka. — Opuścił oczy i popatrzał bez apety­tu na jedzenie, które pokojówka, przy akompaniamen­cie nieustannych chichotów, nakładała na talerze. — Oczywiście — powiedział z wahaniem, tak jakby z wolna obracał monetę, aby przypatrzyć się stronie, która wydawała mu się bardziej błyszcząca — nie mo­żna stale ponosić porażek. | przetrzymać. Van Gogh! Oto przykład tego, co może się zdarzyć, kiedy ktoś nigdy nie zyskuje uznania. Traci się powiązania; to człowieka wypiera poza nawias. Ale myślę, że sukces też to robi. Wie pan, trzeba mi było długiego czasu, żeby uświadomić sobie, że tym właśnie jestem — wiel­kim sukcesem. Byłem tak pochłonięty sobą, moimi problemami, nigdy się nie rozglądałem dokoła, nie zwracałem na nic uwagi. Chodziłem całymi dniami po Nowym Jorku, spacerowałem po ulicach do późnej nocy i nic nie widziałem. Nigdy nie miałem pewności co do aktorstwa, czy jest tym, co naprawdę chcę ro­bić; nadal jej nie mam. Potem, kiedy grałem w „Tram­

waju" i sztuka szła parą miesięcy, któregoś wieczora zacząłem ledwie, ledwie słyszeć ten wrzask. To było tak, jak gdybym spał i zbudził się siedząc na stercie słodyczy.

Zanim Brando osiągnął ten cukrowy szczyt, zaznał zmiennych kolei losu każdego nie ustosunkowanego, nie finansowanego, tylko częściowo wykształconego (nigdy nie uzyskał dyplomu wyższej uczelni, gdyż zo­stał przed ukończeniem studiów wydalony z Akademii Wojskowej w Faribault, stan Minnesota, instytucji, którą nazywa „domem wariatów”) młodego człowieka, przybyłego do Nowego Jorku z prowincji — w jego przypadku z Libertyville w Illinois. Mieszkając samot­nie w umeblowanych pokojach lub dzieląc z kimś nie- domeblowane mieszkania, spędził swe pierwsze miejskie lata oscylując między wykładami o sztuce aktorskiej a niepewną finansowo posadą w ubezpieczeniach spo­łecznych; raz nawet pełnił funkcję windziarza.

Jeden z jego przyjaciół, który go często widywał w tych przed-słodyczowych czasach, potwierdza w pe­wnej mierze ów nieco somnambuliczny autoportret, malowany przez samego Marlona. „Był marzycielem, a jakże — powiedział ów przyjaciel. — Miał w sobie jakby wbudowaną kryjówkę i zawsze tam uciekał, żeby martwić się i zarazem napawać sobą, jak skąpiec swoim złotem. Ale nie wszystko było ponuractwem. Kiedy chciał, potrafił wyrakietować się z siebie. Była w nim jakaś dzika, dziecinna uciecha. Kiedyś miesz­kał w starym domu na Pięćdziesiątej Drugiej ulicy, niedaleko tego miejsca, gdzie są jazzowe lokale. Wła­ził na dach, napełniał wodą papierowe torby i rzucał nimi w facetów, którzy wychodzili z tych klubów. W swoim pokoju miał na ścianie napis: „Nie żyjesz, jeżeli o tym nie wiesz”. Tak, w tym mieszkaniu zaw-

sze był ruch. Marlon grał na bongo, szły płyty, kupa ludzi, młodziaki ze Studia Aktorów, mnóstwo wyko­lejeńców, których sobie pozbierał. I potrafił być prze­miły. Był najmniej oportunistycznym człowiekiem, ja­kiego znałem. Nigdy nie dbał ani trochę o kogoś, kto mógł mu pomóc; można powiedzieć, że wychodził ze skóry, żeby takich unikać. Owszem, takie rzeczy — rodzaj ludzi, których' nie lubił, i tych, których lubił

wynikały częściowo z jego niepewności, poczucia niższości. Bardzo niewielu jego przyjaciół było mu rów­nych — to znaczy takich, z którymi musiałby współ­zawodniczyć, jeżeli pan mnie dobrze rozumie. W więk­szości to byli ludzie zabłąkani, bałwochwalcy, typy w taki czy inny sposób zależne od niego. To samo z dziewczynami, z którymi chodził. Zwyczajne, z ga­tunku czyichś sekretarek, nie takie, żeby ludzie się za nimi uganiali. (Ta preferencja Marlona była mu właściwa także za czasów młodzieńczych, przynajmniej tak twierdziła jego babka. Jak to określiła, „Marlon zawsze wybierał sobie zezowate dziewczyny”.)

Pokojówka nalała sake do kieliszków wielkości na­parstków i wycofała się. Znawcy tego bladego, ostrego, ryżowego wina utrzymują, że potrafią rozeznać różni­ce smaku i jakości ponad pięćdziesięciu gatunków. Ale nowicjuszowi wszystkie sake wydają się uwarzone w tej samej kadzi — jest to napój z początku przyjemny, potem budzący przesyt i raczej nie odbijający się e- chem w głowie, chyba że się go pochłania kwartami, który to zwycząj przyjęło wielu japońskich bons vi­vants. Brando zignorował sake i zabrał się od razu do swego fileta. Befsztyk był wyśmienity; Japończycy słusznie są dumni z jakości swej wołowiny. Natomiast spaghetti, potrawa ogromnie popularna w Japonii, nie było dobre, tak samo jak reszta — konglomerat gro­

chu, ziemniaków, fasoli. Uznając, ze to menu było dzi­waczne, jest na ogół błędem ząmawiać w Japonii je­dzenie w stylu zachodnim, ale przychodzą chwile, kie­dy człowieka chwytają mdłości na myśl o czekających go znowu surowych rybach, sukiyaki i ryżu z morski­mi wodorostami, a nie przyzwyczajony żołądek buntuje się przeciwko perspektywie rosołu z węgorza, smażo­nych pszczół oraz marynowanych wężów i macek ośmiornicy, choćby były najbardziej kusząco przyrzą­dzone i ładnie podane.

Kiedy jedliśmy, Brando powrócił do możliwości wy­rzeczenia się statusu gwiazdora filmowego dla satys­fakcji, jaką daje życie, które „dokądś prowadzi”. Zde­cydował się na kompromis.

Ano, jedno zrobię: jak wrócę do Hollywood, to zwolnię moją sekretarkę i przeniosę się do mniejszego domu. — Odetchnął z ulgą, jak gdyby już odrzucił dawne obciążenia i zaznał prostoty swej nowej sytuacji. Delektując się jej urokami powiedział: — Nie będę miał kucharki ani pokojówki. Tylko sprzątaczkę przy­chodzącą dwa razy w tygodniu. Ale... — zmarszczył brwi i przymrużył oczy, jak gdyby coś zmąciło błogość jego wizji — ...gdziekolwiek "będzie ten dom, musi mieć ogrodzenie. Ze względu na ludzi z ołówkami. Pan nie wie, co to jest. Ci ludzie z ołówkami. Potrzebuję płotu, żeby ich nie dopuszczać do środka. Przypusz­czam, że nie uda mi się nic zrobić z telefonem.

Z telefonem?

Jest na podsłuchu. Założyli mi podsłuch.

Podsłuch? Naprawdę? A kto?

Przeżuwał befsztyk, mamrotał. Najwyraźniej nie miał chęci odpowiedzieć, ale był pewien, że tak jest

-Kiedy rozmawiam z przyjaciółmi, mówimy po

francusku. Albo w takim żargonie, któryśmy sobie wy­myślili.

Nagle z pokoju nad nami doleciały przez sufit różne odgłoąy — stąpania, rozmowy stłumione jak szum wody w rurach.

Ts-s-s! — szepnął Brando nasłuchując bacznie

i spoglądając czujnie w górę. — Niech pan mówi cicho. Oni wszystko słyszą.

Jak się okazało, ci „oni” to był grający z nim aktor Red Buttons i żona Buttonsa, którzy zajmowali apar­tament o piętro wyżej.

Tu wszystko jest z papieru — ciągnął Brando głosem jakby stąpającym na palcach, z przejętą mi­ną dziecka zagubionego w jakiejś bardzo poważnej grze — wyrazem częściowego wyjaśniającym jego skry- tość, ten aspekt jego osobowości, który przejawia się w obawach, że ktoś zagląda mu przez ramię, oraz w zaszyfrowanym języku telefonicznym, i który sprawia, że rozmowa z nim przybiera czasem cechy konspiracyj­ne, tak jakby się omawiało wywrotowe tematy na niebezpiecznym terytorium politycznym. Brando nic nie mówił; ja nic nie mówiłem. Tak samo państwo Buttons — przynajmniej nic dosłyszalnego.

Podczas tego oblężenia ciszy gospodarz mój odnalazł list zagrzebany między talerzami i czytał go jedząc, jak człowiek, który przegląda gazetę przy śniadaniu. Niebawem, przypomniawszy sobie o mnie, wyjaśnił:

Od jednego mojego przyjaciela. Kręci film do­kumentalny, życie Jamesa Deana. Chce, żebym zrobił narrację. Myślę, że może zrobię. — Odrzucił list na bok

i przysunął sobie szarlotkę, na której topniała łyżka lodów waniliowych. — Chociaż może nie. Zapalam się do czegoś, ale to nigdy nie trwa dłużej niż siedem minut. Dokładnie siedem minut. To jest mój limit.

Nigdy nie wiem, dlaczego rano wstaję. — Dokoń­czywszy swojej szarlotki popatrzał badawczo na moją porcję; podsunąłem mu ją. — Ale naprawdę zastana­wiam się nad tą sprawą Deana. To może być ważne.

James Dean, młody aktor filmowy, który zginął w wypadku samochodowym w 1955 roku, został obwo­łany w toku swej fosforyzującej kariery wszechame- rykańskim „zagubionym chłopcem”, symbolem nie zrozumianej, uganiającej się samochodami młodzieży

o nieobliczalnym podejściu do drobnych problemów życiowych. Kiedy zginął, kosztowny film, „Olbrzym”, w którym grał główną rolę, nie ukazał się jeszcze na ekranach i prasowi agenci filmowi, usiłując przeciw­działać złym skutkom zgonu Deana dla komercjalnych perspektyw ich produktu, zdołali „ubarwić” tę tra­gedię i w ironicznej konsekwencji stworzyli legendę Deana | nieco nekrofilskim powabie. Aczkolwiek Bran­do był o siedem lat starszy od Deana i miał pewniejszą pozycję zawodową, w zbiorowym umyśle kinomanów obaj aktorzy kojarzyli się ze sobą. Liczni krytycy re­cenzujący pierwszy film Deana, „Na wschód od Ede­nu”, podkreślali nieomal plagiatorskie podobieństwo jego aktorskich manieryzmów do Marlona. Także poza ekranem Dean najwyraźniej uprawiał tę najszczerszą formę pochlebstwa; podobnie jak Brando, uganiał się na motocyklach, grał na bębnach bongo, pozował na awanturnika, tryskał intelektualnymi banialukami, kul­tywował dziwaczną, barwną osobowość dla prasy, łą­czącą w zręczny i skuteczny sposób zwykłego chuli­gana z wrażliwym sfinksem.

Nie, Dean nigdy nie był moim przyjacielem — odrzekł Brando w odpowiedzi na pytanie, które go naj­wyraźniej zaskoczyło. — Nie dlatego może zrobię tę narrację. Prawie go nie znałem. Ciągle starał się zbli- ^ ————

żyć do mnie. Telefonował. — Brando podniósł urojo­ną słuchawkę i przyłożył ją do ucha z chytrym uśmie­chem podsłuchiwacza. — Słyszałem, jak rozmawiał z obsługą centrali, pytał o mnie, zostawiał polecenia. Ale nie odezwałem się ani razu. Nigdy mu nie óddzwo- niłem. Nie, kiedy...

Scenę tę przerwał dzwonek rzeczywistego telefonu.

Tak — powiedział podnosząc słuchawkę..— Przy aparacie. Skąd?... Z Manili?... Ale ja nie znam nikogo w Manili. Proszę powiedzieć, że mnie nie ma. Nie, kie­dy w końcu poznałem Deana — ciągnął odkładając słuchawkę — było to na przyjęciu. Gdzie miotał się zgrywając wariata. Więc zagadałem do niego. Wziąłem go na bok i zapytałem, czy nie wie, że jest chory? Że potrzebuje pomocy? — To wspomnienie wywołało na twarzy Brando zintensyfikowaną wersję dobrze znane­go wyrazu oświeconego współczucia. — Wysłuchał mnie. Wiedział, że jest chory. Podałem mu nazwisko psychoanalityka i poszedł do niego. I przynajmniej je­go robota się poprawiła. Myślę, że pod koniec za­czynał odnajdować swą własną drogę jako aktor. Ale to gloryfikowanie Deana jest całkiem błędne. Dlatego uważam, że ten film dokumentalny mógłby być waż­ny. Żeby pokazać, że nie był bohaterem, pokazać, kim był naprawdę — po prostu zagubionym chłopakiem, próbującym odnaleźć siebie. To powinno się zrobić i chętnie bym to zrobił — może jako rodzaj ekspiacji za moje własne grzechy. Na przykład za „Dzikiego”.

Miał na myśli dziwny film, w którym go ukazano jako fiihrera bandy młodych złoczyńców faszystow­skiego typu. — Ale kto wie? Siedem minut to jest mój limit.

Z Deana rozmowa przeszła na innych aktorów ¡ za­pytałem, których konkretnie Brando szanuje. Zasta­

nowił się; choć jego wargi już składały kilka nazwisk, najwyraźniej rozmyślał się przed ich wypowiedzeniem. Zasugerowałem kilku kandydatów — Laurence’a Oli- viera, Johna Giełguda, Montgomery’ego Clifta, Gśrarda Philipe’a, Jean-Louis Barraulta.

Tak — powiedział ożywiając się wreszcie. — Phi- lipe to dobry aktor. Tak samo Barrault. O Boże, cóż to był za wspaniały film — „Les Enfants du Paradis”! Może najlepszy, jaki kiedykolwiek zrobiono. Wie pan, wtedy jedyny raz zakochałem się w aktorce, kimś z ekranu. Szalałem za Arletty.

Paryską gwiazdę, Arletty, dobrze pamięta międiyna- rodowa publiczność dzięki dowcipnemu, kobiecemu po­wabowi, jaki nadała roli bohaterki słynnego filmu Barraulta.

Naprawdę byłem w niej zakochany. Podczas mo­jej pierwszej podróży do Paryża od razu poprosiłem, żebym mógł poznać Arletty. Poszedłem do niej jak do świątyni, j Mój ideał kobiety. Uff! — trzepnął dło­nią w stół. Co za pomyłka, co za rozczarowanie! Ona była twardą sztuką.

Przyszła pokojówka, by sprzątnąć ze stołu; en pa- ssant klepnęła Marlona po siostrzanemu w ramię, wy­nagradzając go, jak sądzę, za wylizane lśnienie jego talerzy. Znowu wyciągnął się na podłodze i wetknął poduszkę pod głowę.

Coś panu powiem — rzekł. — Spencer Trący jest tym rodzajem aktora, którego lubię oglądać. To, jak się wstrzymuje, wstrzymuje, a potem rzuca naprzód, by zrobić swoje, i odskakuje z powrotem. Trący, Muni, Cary Grant. Ci wiedzą, co robią. Można się od nich czegoś nauczyć.

Brando zaczął przebierać palcami w powietrzu, jak

gdyby mając nadzieję, że gesty opiszą to, czego nie potrafi! precyzyjnie wypowiedzieć.

Aktorstwo to taka subtelna rzecz — powiedział. — Coś kruchego, płochliwego, co wrażliwy reżyser może wydobyć z człowieka. Otóż w aktorstwie filmo­wym ten ważny, wrażliwy moment przychodzi przy trzecim ujęciu danej sceny; wtedy wystarczy nam ledwie szepnięcie reżysera, żeby to sobie skrystalizo­wać. Gadge — użył tu przezwiska Elii Kazana — zwykle potrafi to zrobić. Z aktorami jest wspaniały.

Przypuszczam, że inny aktor zrozumiałby od razu, co Brando mówił, ale mnie było trudno to pojąć. „Właśnie to dzieje się w człowieku za trzecim uję­ciem” — powiedział ze starannym naciskiem, który nie zmniejszył mojego niezrozumienia. Jedna z najbar­dziej pamiętnych scen filmowych, zagranych przez Marlona Brando, dzieje się w reżyserowanej przez Kazana „Dzielnicy portowej”; jest to scena jazdy sa­mochodem, w której Rod Steiger, jako brat-opryszek, wyznaje, że wiedzie Marlona w śmiertelną pułapkę. Zapytałem, czy mógłby użyć tego epizodu jako przy­kładu i powiedzieć mi, jak jego teoria „wrażliwego mo­mentu” stosuje się do niego.

Tak. Chociaż nie. Ano, zaraz. — Zmrużył oczy, zamruczał. — Ta scena miała siedem ujęć i nie podobał mi się sposób jej napisania. Było wtedy mnóstwo nie­porozumień. Miałem dość całego filmu. Wszystkie ple­nery robiono w New Jersey, a był sam środek zimy — co za mróz, rany boskie! A ja miałem wtenczas pro­blemy. Z kobietą. Ta scena. Zaraz, zaraz. Było siedem ujęć, bo Rod Steiger nie mógł przestać płakać. Jest jednym z tych aktorów, co uwielbiają płakać. Kręci­liśmy to wciąż od nowa. Ale nie mogę sobie przypom­nieć, kiedy i jak mi się to ^krystalizowało. Kiedy

pierwszy raz oglądałem razem z Gadgem „Dzielnicę por­tową” w salce projekcyjnej, wydała mi się taka okrop­na, że wyszedłem nawet nie odzywając się do niego.

Miesiąc przedtem pewien pri^jaciel Brando powie­dział mi: „Marlon zawsze obraca się przeciwko temu, nad czym pracuje. Przeciwko któremuś elementowi. Może to być" albo scenariusz, albo reżyser, albo ktoś z obsady. Nie zawsze z jakiegoś racjonalnego powodu

po prostu dlatego, że wydaje się pokrzepiać go nie­zadowolenie, danie sobie upustu co do czegoś. To na­leży do jego wzorca. Weźmy »Sayonarę«. Stawiam do­lara przeciwko dziesięciu, że w jakimś momencie na­bierze do niej niechęci. Może do Logana. Może do Ja­ponii — całego tego cholernego kraju. W tej chwili uwielbia Japonię. Ale z Marlonem nigdy nie wiadomo, co będzie w następnej minucie”.

Zastanawiałem się, czy mogę wspomnieć Marlono- wi o tym jego rzekomym wzorcu, zapytać, czy uważa to za słuszną uwagę o sobie. Ale on jakby uprzedził moje pytanie.

Powinienem trzymać ję^k za zębami — powie­dział. — Tutaj, przy „Sayonarze”, wyjawiłem paru ludziom, co myślę, Tylko że nie zawsze myślę to samo przez dwa dni z rzędu.

Było wpół do jedenastej i Murray zadzwonił co do minuty.

Poszedłem na kolację z dziewczynami — powie­dział Marlonowi, a jego głos w telefonie był tak do­nośny, że i ja go słyszałem; mówił poprzez mieszaninę dudnienia orkiestry tanecznej i wrzawy barowej. Naj­wyraźniej nie przeŁjywał w którejś z bardziej trady­cyjnych, cichych jak kot restauracji w Kioto, lecz ra-

czej w lokalu, gdzie klienci byli w butach. — Właśnie kończymy. No, jak tam? Jesteś już gotów?

Brando popatrzał na mnie w zamyśleniu, a ja z ko­lei na mój płaszcz. Ale powiedział:

Jeszcze sobie gadamy. Zadzwoń do mnie za go­dzinę.

•— Okej. No... okey. Słuchaj, jest tu Miiko. Chce wiedzieć, czy dostałeś kwiaty, które ci posłała.

Oczy Marlona leniwie zwróciły się ku oszklonej we­randzie, gdzie wazon astrów stał pośrodku okrągłego bambusowego stołu.

Uhm. Bardzo jej podziękuj.

Sam jej to powiedz. Jest _tutaj.

Nie! Zaczekaj chwilę! Chryste Planie, tak się nie robi.

Jednakże ten protest przyszedł za późno. Murray już odłożył słuchawkę i Brando, powtarzając: „tak się nie robi”, rumienił się i wiercił jak zakłopotany chło­piec.

Następny głos, który dobył się z telefonu, należał do jego partnerki z „Sayonary”, panny Miiko Taka. Zapytała, jak jego zdrowie.

Dziękuję, lepiej. Po prostu zjadłem niedobry ka­wałek ostrygi. Miiko?... Miiko, to było bardzo słodkie z twojej strony, żeś mi przysłała te kwiaty. Są piękne. Patrzę na nie w tej chwili. Astry — ciągnął, jak gdy­by nieśmiało ryzykując linijkę wiersza — to moje ulubione kwiaty...

Wycofałem się na werandę pozwalając Marlonowi i pannie Taka prowadzić rozmowę w ściślejszym od­osobnieniu. Pod oknami ogród hotelowy, ze swymi ultra-prostymi i wypielęgnowanymi układami kamieni i drzew, pływał w oparach, które wypełzają z wód Kioto — bo jest to wodne miasto, poprzecinane płyt­

kimi rzeczkami i kaskadami kanałów, usiane sadzaw­kami nieruchomymi jak zwinięte węże oraz małymi, wesołymi wodospadami, których odgłos przypomina chi­chotanie japońskich dziewcząt. Kioto, niegdyś cesar­ska stolica, a dziś muzeum kultury tego kraju i taki skarbiec estetyczny, że amerykańskie bombowce nie nękały go podczas wojny, jest również otoczone wodą; za obejmującymi miasto wzgórzami wąskie drogi bieg­ną jak groble między polśniewającym srebrem zala­nych pól ryżowych. Tego wieczora, mimo snujących się mgieł, można było rozeznać na tle nocy błękitne dookolne wzgórza, bo wyżej powietrze było czyste; wi­działo się niebo, a na nim gwiazdy i skrawek księży­ca. Widoczne też były niektóre części miasta. Najbli­żej znajdowała się dzielnica wygiętych dachów, ciem­nych fasad arystokratycznych domów, zbudowanych z jedwabistego drzewa, ale surowych, północnych, tak tajemniczych jak kamienne pałace w Sienie. Jakże błyszczące były przy nich latarnie uliczne i lampy nad wejściami, rzucając jaskrawe, kimonowe kolory — różowe i pomarańczowe, cytrynowe i czerwone. Da­lej była nowoczesna płaskość — szerokie aleje i neo­ny, drapacz chmur z surowego betonu, który wydawał się mniej wytrzymały, bardziej nietrwały niż papie­rowe siedziby, przycupnięte dokoła niego.

Brando zakończył rozmowę. Podszedłszy do weran­dy spojrzał na mnie przypatrującego się widokowi. Zapytał:

Był pan w Narze? Całkiem interesująca.

Byłem i rzeczywiście jest taka. „Starożytna, przed­wieczna Nara”, jak ją niezmiennie nazywał miejscowy cicerone, znajduje się o godzinę drogi od Kioto i jest miastem z widokówki, położonym w okazałym parku. Jest to apoteoza japońskiego geniuszu hipnotyzowania

natury do stanu nienaturalności. Ten wielki, usiany zabytkami park jest zielonym salonem, gdzie pasą się owce, stada oswojonych jeleni wędrują pod przystrzy­żonymi sosnami i podobnie jak weneckie gołębie, chęt­nie pozują z parami w podióży poślubnej; dzieci szar­pią za brody przyjmujące to biernie kozy, starzy lu­dzie w czarnych pelerynach z kołnierzami z norek, przykucnąwszy na brzegach pikowanych lotusami je­zior, klaskaniem przyzywają roje ryb, nakrapianych i szkarłatnych karpi, tłustych i grubych jak pstrągi, te zaś pozwalają głaskać się po pyszczkach, po czym po­chłaniają okruchy rozsypywane przez starców. To, że ten bezwężowy raj tak mocno pociągał Marlona, było trochę zaskakujące. Można by mniemać, że ze swym zamiłowaniem do wszystkiego, co nie udeptane i nie spętane, byłby nieczuły na taki uładzony, ujarzmiony krajobraz. A potem, jakby a propos Nary, powiedział:

Ano, chciałbym się ożenić. Chcę mieć dzieci.

Nie byłoby to może takim non seąuitur, jak się wy­dawało; łagodne bezpieczeństwo Nary mogło przez aso­cjację myślową sugerować małżeństwo, rodzinę.

Trzeba mieć miłość — mówił. — Nie ma innej racji życia. Ludzie nie różnią śię od myszy. Rodzą się, by wykonywać tę samą funkcję. Rozmnażać się.

(„Marlon — by zacytować jego przyjaciela, Elię Ka­zana — jest jednym z najłagodniejszych ludzi, jakich znałem. Może najłagodniejszym”. Ta uwaga Kazana nabierała znaczenia, kiedy obserwowało się Marlona w towarzystwie dzieci. Jeżeli idzie o niego, to najmłod­sze pokolenie japońskie — ładne, żywe dzieci o po­liczkach jak wiśnie, krzywych nóżkach i szczecinowa- tych włosach — było zawsze mile widziane, gdy fi­glowało wokoło podczas zdjęć do „Sayonary”. Marlon umiał postępować z dziećmi, swobodny, żartobliwy, po­

trafił je docenić; w istocie zdawał się być ich emocjo­nalnym rówieśnikiem, współkonspiratorem. Co więcej, ów litościwy wyraz, wejrzenie po trosze takie, jakby darzył kogoś miłosiernym współczuciem, właściwe mu, gdy spoglądał na niektórych dorosłych, znikało z jego oczu, gdy patrzał na dziecko.)

Dotykając kwietnego podarku od panny Taka mówił dalej:

Jaki jest inny powód, żeby żyć? Poza miłością? To był mój główny problem. Moja niezdolność kocha­nia kogokolwiek.

Wrócił do oświetlonego pokoju, przystanął, jakby czegoś szukając — papierosa? Wziął paczkę. Pusta. Zaczął obmacywać kieszenie leżących tu i ówdzie spod­ni i marynarek. Garderoba Brando nie zatrąca już uliczną łobuzerią; przeszedł czy też wrócił do wcześ­niejszego stylu przestępczego szyku, stylu szwindlarza z czasów prohibicji —- czarne kapelusze z opuszczonym rondem, garnitury w paski i ciemne koszule a la Geor- ge Raft, z pastelowymi krawatami. Znalazł papierosy; zaciągając się legł na materacu. Paciorki potu obrze­żały jego usta. Elektryczny grzejnik szumiał. W po­koju był tropikalny upał; można by tu hodować or­chidee. Na górze państwo Buttons znowu się kołatali, ale Brando najwyraźniej przestał się nimi intereso­wać. Falił i rozmyślał. A potem, podejmując ścieg swoich myśli, powiedział:

Nie mogę. Kochać kogokolwiek. Nie mogę zaufać komuś na tyle, by mu się oddać. Ale jestem gotów. Chcę tego. I mógłbym, już prawie do tego dochodzę, naprawdę muszę... — Jego oczy zwęziły się, ale ton, bynajmniej nie napięty, był obojętny, apatycznie rze­czowy, tak jakby omawiał jakąś postać ze sztuki, rolę, której odtwarzanie go znużyło, ale w której był uwię-

ziony przez kontrakt. — No bo... cóż jest innego? I Tylko o to chodzi. Żeby kogoś kochać.

(W owym czasie Brando byl oczywiście kawalerem,' I któremu zdarzało się zawierać zaręczyny ąuasi-oficjal- I nego charakteru — raz z kandydatką na pisarkę i ak­torkę, panną nazwiskiem Blossom Plumb, a potem, co I zwróciło większą uwagę publiczną, z Mademoiselle Jo- I sannę Mariani-Bśrenger, córką francuskiego rybaka. I Jednakże w obu przypadkach nie ogłoszono nigdy za­powiedzi. Natomiast pewnego dnia w zeszłym miesiącu, I w toku nagłej i poniekąd tajnej ceremonii w Eagle I Rock, w Kalifornii, Brando poślubił ciemnowłosą, spo­witą w sari, młodą, pomniejszą aktorkę, która nazy­wała siebie Anną Kashfi. Według sprzecznych donie­sień prasowych była albo urodzoną w Dardżylingu buddystką najczystszego pochodzenia indyjskiego, albo też urodzoną w Kalkucie córką angielskiej pary naz­wiskiem 0’Callaghan, zamieszkującej obecnie w Walii. Brando nie uczynił dotychczas nic, aby wyjaśnić tę tajemnicę.)

W każdym razie mam przyjaciół. Nie. Nie mam — mówił boksując się słownie z cieniem. — Ależ tak, mam — zadecydował ścierając pot z górnej wargi. — Mam bardzo wielu przyjaciół. Przed niektó­rymi się nie kryję. Mówię im, co się dzieje. Trzeba komuś ufać. No, może nie do końca. Nie ma człowieka, któremu bym zawierzył na tyle, żeby mi mówił, co mam robić.

Zapytałem go, czy to obejmuje zawodowych dorad­ców. Na przykład słyszałem, że Brando bardzo polega na wskazówkach młodego człowieka nazwiskiem Jay Kanter, należącego do personelu Amerykańskiej Kor­poracji Muzycznej, agencji, która reprezentuje Mar- lona.

Książę w swych włościach 171

Ach, Jay — powiedział Brando. — Jay robi to, co ja mu mówię. Tak więc jestem sam.

Zadzwonił telefon. Widocznie minęła godzina, bo był to znowu Murray.

Aha, dalej gadamy — powiedział mu Brando. — Słuchaj, może ja do ciebie zadzwonię... A, za jakąś godzinę. Będziesz już w swoim pokoju?... Okej.

Odłożył słuchawkę i rzekł:

Miły chłop. Chce kiedyś zostać reżyserem. Ale co to ja mówiłem? Rozmawialiśmy o przyjaciołach. Wie pan, jak sobie zyskuję przyjaciół? — Pochylił się nieco ku mnie, jak gdyby miał zabawny sekret do wyjawienia. — Zabieram się do tego bardzo delikatnie. Krążę i krążę. Dookoła. Potem stopniowo się zbliżam. Następnie wyciągam rękę i dotykam ich — o, tak de­likatnie!... — Jego palce wyciągnęły się do przodu jak czułki owada i musnęły moje ramię. — A potem — mówił z jednym okiem przymkniętym, a drugim me- smerycznie rozwartym i błyszczącym a la Rasputin. — Potem się cofam. Czekam trochę. Zmuszam ich do za­stanowienia. I we właściwej chwili znów ruszam. Do­tykam ich. Krążę.

Teraz jego dłoń, szeroka, o tępo zakończonych pal­cach, poczęła zataczać koła, jak gdyby dzierżyła linę, którą okręcał kogoś niewidzialnego.

Nie wiedzą, co się dzieje. Nim zdadzą sobie spra­wę, są już uwikłani, oplątani. Mam ich. I nagle, czasem, jestem wszystkim, co mają. Widzi pan, wielu z nich to ludzie, którzy nigdzie nie pasują; nie są akceptowani, zostali zranieni, okaleczeni w taki czy inny sposób. Ale ja chcę im pomóc, więc mogą oprzeć się na mnie; ja jestem księciem. Rodzajem księcia na moich włoś­ciach.

Były lennik z książęcego rezerwatu, opisując feu­

dalnego pana i jego poddanych, powiedział: „To jest tak, jakby Marlon żył w domu, gdzie nigdy nie zamy­ka się drzwi. Kiedy mieszkał w Nowym Jorku, drzwi zawsze l^yły otwarte. Każdy mógł wejść, czy Marlon był, czy go nie było, i wszyscy to robili. Przychodziło się i zastawało z dziesięć, piętnaście typów wałęsają­cych się po mieszkaniu. To było dziwne, bo najwyraź­niej nikt nie znał tu nikogo. Po prostu tam byli, jak ludzie na przystanku autobusowym. Ktoś spał w fotelu. Inni czytali gazety. Jakaś dziewczyna tańczyła solo. Albo lakierowała sobie paznokcie stóp. Jakiś komik wypróbowywał swój numer kabaretowy. W kącie szła gra w szachy. I bębny — łup, bęc, łup, bęc, łup! Ale nigdy nie było żadnego picia — nic z tych rzeczy. Od czasu do czasu ktoś mówił: »Zejdźmy na róg, na lody z wodą sodową«. Otóż w tym wszystkim Marlon był wspólnym mianownikiem, jedynym łączącym ogni­wem. Chodził po pokoju, odciągał niektórych na stro­nę i gadał z nimi sam na sam. Może pan zauważył, że Marlon nie potrafi, nie chce rozmawiać z dwiema oso­bami jednocześnie. Nigdy nie bierze udziału w rozmo­wie zbiorowej. Zawsze to musi być intymne tête-à-tête

jedna osoba na raz. Co chyba jest konieczne, jeżeli ktoś stosuje ten sam rodzaj uroku do każdego. Ale nawet jeżeli się wie, że on tak robi, jest to nieważne. Bo kiedy przychodzi pańska kolej, Marlon sprawia, iż ma pan wrażenie, że jest jedyną osobą w pokoju. Na świecie. Że jest pan pod jego opieką i że pańskie kło­poty i nastroje głęboko go obchodzą. Musi się w to uwierzyć; bardziej niż z któregokolwiek ze znanych mi ludzi, emanuje z niego szczerość. Później może pan zadawać sobie pytanie: Czy to było odegrane? A jeśli tak, to w jakim celu? Co pan może mu dać? Nic, poza — i to jest właśnie ten cel — uczuciem.

«

»

Uczuciem, które daje mu władzę nad panem. Czasami myślę, że Marlon jest jak sierota, który w późniejszym życiu próbuje to skompensować stając się dobrotliwym kierownikiem olbrzymiego sierocińca. Ale nawet poza tą instytucją chce, żeby każdy go kochał”.

Aczkolwiek istnieją dziesiątki świadków, którzy mo­gą zaprzeczyć tej opinii, sam Brando podobno oświad­czył przeprowadzającemu z nim wywiad: „Mogę wejść do pokoju, gdzie jest stu ludzi — i jeżeli w tym po­koju jest jedna osoba, która mnie nie lubi, od razu to wiem i muszę się wynieść”. Jako dopisek, należy do­dać, że w tej klice, której Brando przewodzi, jest on ceniony zarówno jako intelektualny ojciec jak i uczu­ciowy brat. Człowiek, który prawdopodobnie zna go najlepiej, komik Wally Cox, oświadcza, że jest on „twórczym filozofem, bardzo głębokim myślicielem”, i dodaje: „Jest prawdziwą wyzwalającą siłą dla swoich przyjaciół”.

Brando ziewnął; był już chyba kwadrans po pierw­szej. Za niespełna pięć godzin musiał być wypryszni- cowany, ogolony, po śniadaniu, na planie i gotów, aby charakteryzator pomalował jego bladą twarz na mu­lacki odcień, którego wymaga Technicolor.

Wypalmy jeszcze jednego papierosa — powie­dział, kiedy sięgnąłem po płaszcz.

Nie myśli pan, że powinien pan iść spać?

To tylko oznacza wstawanie. Na ogół nie wiem, dlaczego rano wstaję. Nie mogę się z tym pogodzić.

Spojrzał na telefon, jakby przypomniawszy sobie obietnicę, że zadzwoni do Murraya. — Zresztą mogę popracować później. Napije się pan czegoś?

Na zewnątrz gwiazdy pociemniały i zaczął mżyć

deszcz, więc perspektywa drinka przed samym snem była przyjemna, zwłaszcza że miałem wracać pieszo do mego hotelu, odległego o milę od „Miyako”. Nala­łem trochę wódki; Brando odmówił przyłączenia się do mnie. Jednakże potem sięgnął po mój kieliszek, pociągnął z niego, postawił go między nami i nagle powiedział ni stąd ni zowąd, ale w sposób pełen uczu­cia:

Moja matka. Rozpadła się jak naczynie z porce­lany.

Często słyszałem z ust przyjaciół Brando: „Marlon wielbił swoją matkę”. Ale przed 1947 rokiem i pre­mierą „Tramwaju zwanego pożądaniem” tylko nielicz­ni, czy może .nikt z kręgu młodego aktora, poznali któ­reś z jego rodziców; nie wiedzieli o jego życiu nic poza tym, co mu się podobało powiedzieć. „Marlon zawsze przedstawiał bardzo barwny obraz swojego ży­cia domowego w Illinois —- powiedział mi jeden z jego znajomych. — Kiedy usłyszeliśmy, zel jego rodzina przyjeżdża do Nowego Jorku na premierę »Tramwaju | wszyscy byli ogromnie ciekawi. Nie wiedzieliśmy, cze­go się spodziewać. W wieczór premiery Irene Sełznick wydała wielkie przyjęcie w klubie »21«. Marlon przy­szedł z matką i ojcem. Ano, trudno sobie wyobrazić dwoje przyjemniejszych ludzi. Wysocy, przystojni, cza­rujący jak mało kto. Tym, co na mnie wywarło wraże­nie — myślę, że zdumiało wszystkich — był jego sto­sunek do nich. W ich obecności nie był tym chłopa­kiem, którego znaliśmy. Był wzorowym synem. Fb- wściągliwym, pełnym szacunku, bardzo uprzejmym, uważającym pod każdym względem”.

Urodzony w Omaha, w stanie Nebraska, gdzie jego ojciec był sprzedawcą produktów wapiennych, Brando, trzecie dziecko i jedyny syn, znalazł się wkrótce w

Libertyville w stanie Illinois. Tam rodzina zamieszkała w obszernym domu, w wiejskiej okolicy; przynajmniej dokoła było dostatecznie dużo przestrzeni, aby pozwo­lić rodzinie trzymać gęsi, kury i króliki, konia, dużego psa, dwadzieścia osiem kotów i krowę. Dojenie krowy było codziennym zajęciem, przydzielonym Budowi, jak wtedy przezywano Marlona. Bud był, jak się zdaje, chłopcem ekstrawertywnym i skłonnym do współza­wodnictwa. Ktokolwiek pojawiał się w jego zasięgu, był od razu zmuszany do jakiejś rywalizacji: kto po­trafi jeść szybciej? Dłużej wstrzymywać oddech? Opo­wiedzieć bardziej nieprawdopodobną historię? Bud był także buntowniczy; czy to w deszcz, czy w pogodę, uciekał z domu każdej niedzieli. Jednakże i on, i jego dwie siostry, Frances i Jocelyn, byli ogromnie oddani matce. W wiele lat później Stella Adler, dawna in­struktorka dramatyczna Marlona, opisała panią Bran­do, która umarła w 1954 roku, jako „bardzo piękną, cudowną, zagubioną, dziewczęcą istotę”. Gdziekolwiek mieszkała, pani Brando zawsze grywała główne role w przedstawieniach miejscowych kółek dramatycznych i zawsze tęskniła do świata bardziej błyskotliwego niż ten, który stanowiło jej otoczenie. Te marzenia na­tchnęły jej dzieci. Frances zajęła się malarstwem, Jo­celyn, która obecnie jest zawodową aktorką, intereso­wała się teatrem. Bud także odziedziczył po matce teatralne inklinacje, ale w wieku lat siedemnastu o- znajmił, że chce się kształcić na duchownego. (Wów­czas, tak samo jak teraz, Brando poszukiwał wiary. Jeden 1 jego uczniów tak to kiedyś podsumował: „On potrzebuje znaleźć coś w życiu, coś takiego w sobie, co jest trwale prawdziwe, i musi poświęcić temu ży­cie. Tak silnej osobowości nie wystarczy nic poniżej te­go".) Po wyperswadowaniu mu klerykalnych ambicji,

wydaleniu ze szkoły, nie przyjęciu do służby wojsko­wej w 1942 roku ze względu na wadę w kolanie, Brando spakował manatki i przyjechał do Nowego Jor­ku. W tym momencie odchodzi Bud, pulchny, zatro­skany młodzieniec z rozwichrzoną czupryną, i poja­wia się wysoce uzdolniony, już męskiego formatu Mar- lon.

Brando nie zapomniał Buda. Kiedy mówi o chłopcu, którym był niegdyś, wydaje się, że ten chłopiec w nim zamieszkuje, tak jakby czas niewiele wpłynął na od­dzielenie mężczyzny od zranionego, złaknionego dziec­ka.

Mój ojciec był wobec mnie obojętny — powie­dział. — Nic z tego, co mogłem robić, nie interesowało go ani nie sprawiało mu przyjemności. Teraz się z tym pogodziłem. Teraz jesteśmy przyjaciółmi. Żyjemy ze sobą w zgodzie.

Przez minione pięć lat starszy Brando sprawował nadzór nad finansowymi sprawami syna; poza Penne- baker Productions, gdzie pan Brando senior jest za­trudniony, prowadzili wspólnie szereg przedsięwzięć, między innymi farmę zbożowo-hodowlaną, w którą zo­stała zainwestowana znaczna część zarobków młodszego Brando.

Ale matka była dla mnie wszystkim. Całym świa­tem. Starałem się tak usilnie. Wracałem do domu ze szkoły... — Zawahał się, jakby czekając, abym go so­bie wyobraził: Bud z książkami pod pachą, wlokący się po południu ulicą. — W domu nie było nikogo. Nic w lodówce. — I przesuwają się dalsze obrazy: puste pokoje, kuchnia. — A potem telefon. Ktoś dzwonił | jakiegoś baru. I mówił: „Jest tutaj jedna pani. Le­piej niech pan po nią przyjedzie”.

Nagle Brando zamilkł. W ciszy obraz zblaknął czy

może raczej znieruchomiał: Bud przy telefonie. W koń­cu obraz poruszył się znowu, skoczył naprzód w cza­sie i...

Myślałem sobie, że jeżeli mnie dostatecznie ko­cha, dostatecznie mi ufa, będziemy mogli być razem w Nowym Jorku; będziemy razem mieszkali i będę się nią opiekował. I kiedyś, później, to się naprawdę stało. Opuściła mojego ojca i przyjechała zamieszkać ze mną. W Nowym Jorku, kiedy grałem w teatrze, sta­rałem się tak usilnie. Ale moja miłość nie wystarczyła. Ona nie potrafiła kochać mnie dostatecznie. Odjechała z powrotem. I któregoś dnia... — Płaskość jego głosu stała się jeszcze bardziej płaska, ale emocjonalna nuta wzrastała, aż wreszcie można było rozeznać, niby dźwięk wewnątrz dźwięku, jakieś zranione zdumienie

przestałem o to dbać. Była tam. W pokoju. Trzy­mała się mnie. A ja pozwoliłem jej upaść. Bo nie mog­łem już tego znieść — patrzeć, jak się rozpada w moich oczach niby naczynie z porcelany. Przeszedłem nad nią do porządku. Odsunąłem się. Zobojętniałem. Od tej po­ry jestem obojętny.

Telefon dzwonił. Ten dźwięk wyrwał go z odrętwie­nia; rozejrzał się dokoła, jakby się zbudził w niezna­nym pokoju, potem uśmiechnął się krzywo, szepnął: — Psiakrew, psiakrew, psiakrew — gdy jego ręka sięgała po słuchawkę.

Przepraszam — powiedział Murrayowi. — Właś­nie miałem do ciebie dzwonić... Nie, już wychodzi. Ale posłuchaj, stary, odwołajn^y to dzisiaj. Już po pierw­szej. Jest prawie druga... Aha... Na pewno. Jutro.

Tymczasem włożyłem płaszcz i czekałem, by się po­żegnać. Odprowadził mnie do drzwi, gdzie włożyłem buty.

Ano, sayonara — pożegnał mnie żartobliwie. —

Niech pan powie w recepcji, żeby panu sprowadzili taksówkę. — A potem, gdy odchodziłem korytarzem, zawołał: — I jeszcze jedno! Niech pan nie zwraca wiel­kiej uwagi na to, co mówię. Nie zawsze myślę tak samo.

W jakimś sensie nie po raz ostatni widziałem go tego wieczora. Na dole hall „Miyako” był opustoszały. W recepcji nikogo, a na dworze żadnych taksówek. Nawet w samo południe zwodziła mnie wymyślna siat­ka ulic Kioto; mimo to w mżawce przejmującej chło­dem do szpiku kości ruszyłem, jak miałem nadzieję, w kierunku domu. Jeszcze nigdy nie chodziłem tak późno po tym mieście. Był to nie lada kontrast w po­równaniu do pory dziennej, kiedy jego centralne dziel­nice, po których przelewają się tłumy zwarte jak pod­czas fiesty, huczą niczym wnętrze salonu pachinko — a także do wczesnego wieczora, najbardziej egzotycz-1 nych godzin Kioto, bo wtedy niby nocne kwiaty, lam­piony oplatają boczne ulice, a olśniewające gejsze, ze swymi białymi, porcelanowymi twarzami, w spiętrzo­nych, polakierowanych perukach, usianych srebrnymi dzwoneczkami, spieszą wśród cienia drobnymi, rozko­łysanymi kroczkami na wyszukane, wymyślne biesia­dy. Ale o drugiej nad ranem tych cudnie groteskowych postaci już nie ma, kabarety są pozamykane; pozosta­ły jedynie koty, by mi dotrzymać towarzystwa, oraz pijacy i damy spod znaku czerwonych lampek, nieunik-- nione, stare tłumoki-żebracy w bramach domów, ob­darty muzykant uliczny, który szedł za mną grając na flecie jakąś średniowieczną melodię. Przebrnąłem znacznie więcej niż milę, nim wreszcie jedna ze stu uliczek powiodła mnie na znajomy teren — dzielnicę

głównych ulic, magazynów i kin. I wtedy to ujrzałem Marłona Brando. Oto tam był, wysoki na sześćdziesiąt stóp, z głową olbrzymią jak głowa największego Bud­dy, widniejący w komiksowych kolorach na plakacie nad kinem, który reklamował „Herbaciarnię pod Sierp­niowym Księżycem”. Jego poza także przypominała Buddę, bo odmalowano go siedzącego w kucki, z po­godnym uśmiechem na twarzy, która lśniła w deszczu i w świetle ulicznej latarni. Bożyszcze, owszem; lecz jeszcze bardziej po prostu młody człowiek, siedzący na stosie słodyczy.

Obserwacje

(1959)

Isak Dinesen

Rungsted jest nadmorskim miastem przy drodze bieg­nącej wzdłuż wybrzeża pomiędzy Kopenhagą a Elsino- re. Wśród osiemnastowiecznych podróżników to skąd­inąd niepokaźne miasteczko było dobrze znane z pięk­ności swego Zajazdu. Zajazd ten, choć już nie obsłu­guje woźniców dyliżansów oraz ich pasażerów, jest nadal sławny, jako siedziba pierwszej obywatelki Rung- stedu, baronowej Blixen, alias Isak Dinesen, alias Pierre Andrezel.

Baronowa, ważąca tyle, co garść pierza, i krucha jak bukiet coquillage, podejmuje gości w przestronnym pysznym salonie, pełnym śpiących tu i ówdzie psów i ogrzewanym przez kominek oraz porcelanowy piec

pokoju, gdzie ona, imponująca istota, jak gdyby wzięta z którejś z jej własnych, niesamowitych po­wieści, siedzi spowita w kosmate wilcze skóry oraz angielskie twfeedy, ze stopami w futrzanych butach, nogami cienkimi jak udka ortolana, obleczonymi w wełniane pończochy, i szyją, która mogłaby zmieścić się w pierścieniu, owiniętą delikatnymi, liliowymi chu­stkami. Czas wysubtelnił ją — tę legendę, która za­znała przygód godnych mężczyzny o żelaznych ner­wach: strzelała szarżujące lwy i rozwścieczone bawoły, prowadziła afrykańską farmę, latała nad Kilimandżaro niebezpiecznymi, pierwszymi samolotami, leczyła Ma­sajów; czas zredukował ją do samej esencji, podobnie jak winne grono staje się rodzynkiem, a róże olejkiem. Od razu, nawet gdyby się nie znało jej dossier, jawi się jako la vraie chose\ ktoś prawdziwy. Tak szlifowa­na twarz, której pryzmaty rzucają dumny blask inte­ligencji i rozumnego współczucia, czyli innymi słowy

mądrości, nie może być dziełem przypadku — a takie I oczy, ze smugami czernidla przyciemniającymi powie-■ ki, osadzone głęboko niby aksamitne stworzenia ukry- te w jaskini, nie przypadają w udziale zwyczajnym I kobietom. 1

Jeżeli odwiedzający zostaje zaproszony na herbatą, I baronowa podaje ją nader bogato: przedtem sherry, 1 potem obfitość grzanek i różnorodnych marmolad, pasz- 1 tet na zimno, wątróbka z rusztu, crêpes o pomarań­czowym smaku. Jednakże gospodyni nie może w tym uczestniczyć; nie czuje się dobrze, nic nie jada, nic w ogóle; ach, może czasem ostrygę, jedną truskawkę, kie­liszek szampana. Zamiast tego mówi; i tak jak więk­szość artystów, a już z pewnością wszystkie dawne piękności, jest dostatecznie skoncentrowana na sobie, aby znajdować przyjemność w tym, że stanowi temat rozmowy.

Jej wargi, ledwie tknięte pomadką, wykrzywiają się w uśmiechu o nieco paralitycznym zarysie, i mówiąc angielszczyzną muśniętą brytyjską modulacją, może na przykład rzec:

Ach, tak, ileż to historii mógłby opowiedzieć ten stary Zajazd! Należał do mojego brata, odkupiłam go od niego; „Ostatnie opowieści” pokryły ostatnią ratę. Teraz jest mój, całkowicie. Mam co do niego plany po mojej śmierci. Będzie tu ptaszarnia; cały teren, ten park, będzie ptasim sanktuarium. Przez wszystkie lata w Afryce, kiedy miałam moją podgórską farmę, nie przypuszczałam, że znowu stworzę sobie dom w Danii. Kiedy zrozumiałam, nabrałam pewności, że farma mi się wymyka, że ją straciłam, zaczęłam pisać opowia­dania, żeby zapomnieć o tym, co było nie do zniesie­nia. Podczas wojny tak samo: mój dom był postojem dla Żydów uciekających do Szwecji. Żydzi w kuchni,

| Isak Dinesen \

a hitlerowcy w ogrodzie. Musiałam pisać, żeby zacho­wać zdrowe zmysły, napisałam „Anielskich mścicieli”, którzy nie byli polityczną przypowieścią, chociaż ba­wiło mnie, jak wiele osób tak uważało. Niezwykli ludzie ci hitlerowcy. Często spierałam się z nimi, odcinałam im się bardzo ostro. O, niech pan nie myśli, że chcę być odważną, nic nie ryzykowałam; oni byli tak męską społecznością, że po prostu nie dbali o to, co myśli kobieta. Jeszcze bułeczkę? Bardzo proszę. Lubię obia­dować pośrednio. Czekałam dzisiaj na listonosza; mia­łam nadzieję, że przyniesie nową paczkę książek. Czy­tam tak prędko, że trudno mnie zaopatrzyć. Od sztuki wymagam nastroju, atmosfery. To dzisiaj bardzo skąpo występuje w jadłospisie. Nigdy nie nużą mnie książki, które lubię, mogę je czytać dwadzieścia razy — mogę i tak robię. „Król Lir”; zawsze osądzałam człowieka po tym, co myśli o „Królu Lirze”. Oczywiście pragnie się jakiejś nowej stronicy, innej twarzy. Mam talent do przyjaźni, przyjaciele są* tym, co mi sprawiało naj­większą przyjemność: ruszać się, jeździć, poznawać no­wych ludzi i przywiązywać ich do siebie.

Od czasu do czasu baronowa się rusza. Wsparta na czułym ramieniu smętnie pogodnej panny Klary Svend- sen, pozostającej od dawna w jej służbie sekretarki-to- warzyszki („Kochana Klara. Pierwotnie najęłam ją ja­ko kucharkę. Po trzech okropnych posiłkach oskarży­łam ją: »Moja droga, jesteś oszustką. Mów prawdę!« Rozpłakała się i powiedziała mi, że jest nauczycielką z północnej Danii i że uwielbia moje książki. Któregoś dnia zobaczyła moje ogłoszenie, że poszukuję dziew­czyny do kuchni. Więc przyszła i chciała zostać. Ponie­waż nie umiała gotować, umówiłyśmy się, że będzie moją sekretarką. Niezmiernie żałuję tej decyzji. Kla­ra jest okropną tyranką”) — baronowa wyrusza do

mm

Rzymu czy do Londynu, zazwyczaj statkiem („Samo­lotem się nie podróżuje; jest się po prostu wysyłanym jak paczka”). Ostatnio w styczniu, zimą 1959 roku, po raz pierwszy odwiedziła Amerykę, kraj, któremu jest wdzięczna, ponieważ dostarczył pierwszego wydawcy i czytelników jej prac. Przyjęcie, z jakim się spotkała, można porównać do tego, które zgotowano Jenny Lind; przynajmniej zdystansowało ono wszystko, co zgoto­wano jakiemukolwiek literackiemu dygnitarzowi od czasów Dickensa i Shawa. Prezentowano ją w telewizji i w „Life’ie”, a jedyne publiczne „czytanie”, w którym miała wystąpić, przemieniło się w maraton spekulowa­nia na biletach wstępu, owacji wstającej z miejsc pu­bliczności, i jako żywo nikt nigdy nie był gościem na tak oszałamiająco licznych przyjęciach. („To było prze­pyszne: Nowy Jork, ach! Tam dopiero coś się dzieje! Obiady i kolacje, szampan, szampan, wszyscy tacy mili. Przyjechałam ważąc sześćdziesiąt pięć funtów, a wró­ciwszy do domu ważyłam równo pięćdziesiąt trzy; dok­torzy nie rozumieli, jakim sposobem żyję, upierali się, ze powinnam była umrzeć, ale, och, ja to wiedziałam od lat. Śmierć jest moim najdawniejszym flirtem. No i prze­żyłyśmy, a Klara — Klara przybrała na wadze”.)

Akceptowanie własnej ogromnej starości wraz z jej konsekwencjami nie jest po stoicku ostateczne; obja­wiają się nuty zdrowej nadziei:

Chcę skończyć tę książkę, chcę przyszłego lata zo­baczyć owoce i znowu Rzym. Giełguda w Stratfordzie, może Amerykę. Gdyby tylko... Dlaczego jestem ta­ka słaba? — pyta pociągając liliowe chustki brunatną, kościstą dłonią; i to pytanie, któremu towarzyszy dzwonienie zegara na kominku or^ szept panny Svend- sen, wzywa gościa do odejścia, by baronowa mogła zdrzemnąć się na kanapie przy ogniu.

Gość odchodząc może otrzymać w podarunku egzem­plarz jej ulubionej książki („Bo ona jest o rzeczach prawdziwych”), pięknego „Wyjazdu z Afryki”. Na pamiątkę napis:

Je responderay — Karen Blixen”.

„Je responderay” — wyjaśnia stojąc w drzwiach i nadstawiając policzek do pożegnalnego pocałunku. — „Odpowiem”, to ładne motto. Zapożyczyłam je od ro­dziny Finch-Hatton. Lubię je, bo wierzę, że każdy z nas ma w sobie jakąś odpowiedź.

Jej odpowiedzią było „tak” dla życia, afirmaćja od­bijająca się echem w jej sztuce, echem, które będzie budziło echo.

Mae West

Niegdyś pewien zuchwały młody człowiek, mający szerokie znajomości, postanowił urządzić niezwykły podwieczorek. Miał on być wydany ku czci Mae West, która wtedy występowała w nocnym lokalu na Man­hattanie. Pani Edith Sitwell została zaproszona do na­lewania herbaty, które to zadanie przyjęła będąc zaw­sze zwolenniczką niezwykłych wydarzeń. Nowojorscy luminarze, pobudzeni perspektywą rozmowy między dwiema damami wybitnymi z tak odmiennych powo­dów, ubiegali się o zaproszenie.

Mój drogi — gratulowano z góry młodemu czło­wiekowi — to będzie ewenement sezonu.

Jednakże wszystko wyszło na opak. O czwartej pani Sitwell, wymawiając się zapaleniem gardła, zatelefo­nowała, że żałuje, ale nie może przyjść. O szóstej, w

połowie przyjęcia, wydawało się, że Mae West też za­wiedzie. Goście szemrali, że ich nabrano; o siódmej gospodarz wycofał się w zacisze swej komnaty. Dzie­sięć minut później zjawił się gość honorowy i ci ze zgromadzonych, którzy pozostali, nie żałowali swego czekania. Nie żałowali, ale byli dziwnie stropieni. Uj­rzeli wszystkie dobrze znane przynależności: miedzianą perukę, jataganowe oczy o rzęsach długości szabel, bia­łą cerę, białą jak wnętrze paszczy węża, figurę, ów Big Ben piasecznicowych kształtów, to marzenie każdego więźnia — nie brakowało niczego poza Mae West.

Albowiem z pewnością nie była to prawdziwa Mae. A jednak w istocie była to Mae West; niepewna, nie­śmiała i wrażliwa, niewymownie dziewicza kobieta, której spóźnione wejście prawdopodobnie wynikło stąd, że zwlekała na ulicy, zanim zebrała się na od­wagę, aby nacisnąć dzwonek. Kiedy się ją widziało z nerwowym motylkiem uśmiechu, który unosił się wokół warg, lecz nigdy na nich nie osiadał, szepczącą ochryple: „Miłomipanapoznać”, i kiedy, rzekłbyś zbyt nieśmiała, by mówić dalej, od razu opuszczała swe miejsce na huśtawce wszelkiej potencjalnej rozmowy, z całą mocą uderzała myśl, jakim tour de jorce jest jej teatralna osobowość, tak niesamowicie i absolutnie doskonała. Wyjęta z ochronnej strefy swej błyskotli­wej kreacji, swojego bezpłciowego symbolu niepow­ściągliwego seksu, była bezbronna; jej długie rzęsy trzepotały się jak czułki przewróconego na wznak chrząszcza.

Tylko raz objawiła się ta twardsza Mae. Okazji po temu dostarczyła energiczna młoda dziewczyna, która podszedłszy do aktorki oznajmiła:

Widziałam w zeszłym tygodniu „Diamentową Lii”; to było coś wspaniałego.

Naprawdę, kochana?! A gdzieś to widziała?

W Muzeum. W Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

I wtedy osłupiała Mae West, szukając schronienia w owym cedzącym tonie, z którego sfabrykowania słynie, zapytała:

Coś ty powiedziała, kochana? W muzeum?

Louis Armstrong

Z pewnością „Satch” już o tym zapomniał, ale był jednym z pierwszych przyjaciół piszącego te słowa; poznałem go, kiedy miałem cztery lata, czyli gdzieś około 1928 roku, a on, twardo-pulchny i wojowniczo radosny, brunatny Budda, grał na wycieczkowym pa­rowcu, który kursował między Nowym Orleanem a St. Louis. Mniejsza o to, dlaczego, ale miałem spo­sobność odbywać tę podróż bardzo często, i dla mnie słodka gniewność trąbki Armstronga, żabia soczystość jego wabiących pokrzykiwań są jak ów kawałek cia­stka dla Prousta; sprawiają, że księżyce nad Missisipi znów wschodzą, przywołują mętne światła nadrzecz­nych miasteczek, przypominający ziewanie aligatora dźwięk rzeeznych syren — znów słyszę szum sunącej mimo mulackiej rzeki, słyszę wciąż tup! tup! wybija­jącej rytm stopy uśmiechniętego Buddy, gdy wykrzy­kuje piosenkę „Słoneczna strona ulicy”, a roztańczeni nowożeńcy, otumanieni przemyconym alkoholem i po­cący się poprzez talk, krążą w uścisku po salce balowej statku. „Satch” był dla mnie dobry, mówił mi, że mam talent, że powinienem występować w wodewilu; dał

mi bambusową laseczkę i kapelusz słomkowy z peper- mintową wstążką, i co wieczór zapowiadał z estrady: ,Panie i panowie, teraz przedstawimy wam jednego z miłych amerykańskich chłopczyków, który wykona mały taniec stepowany”. Potem chodziłem między pa­sażerami zbierając w kapelusz pięciocentówki i dzie- siątaki. Trwało to przez całe lato, stałem się bogaty i próżny, lecz w październiku rzeka się rozhuśtała, księżyc zbielał, klienci się przerzedzili, wycieczki stat­kiem skończyły, a z nimi moja kariera. W sześć lat później, kiedy mieszkałem w internacie, z którego chciałem uciec, napisałem do mojego byłego, teraz sławnego dobroczyńcy z pytaniem, czy gdybym przy­jechał do Nowego J^orku, mógłby mi znaleźć pracę w „Cotton Club” lub gdzie indziej. Nie było odpowie­dzi, może nigdy nie dostał tego listu, to nieważne, nadal go kochałem i nadal kocham.

Jean Cocteau i André Gide

André Gide, ten moralizujący niemoralista, pisarz obdarzony szczerością, lecz pozbawiony wyobraźni, miał wyraźną niechęć do Jeana Cocteau, którego przy­mioty odwróciły psotne muzy, sprawiając, że jako człowiek i jako artysta był istotą o ogromnej wyob­raźni, ale wybitnie nieszczerą. Dlatego też jest rzeczą interesującą, że Gide był autorem najtrafniejszego i przez to najbardziej współczującego opisu tego nasze­go najstarszego, nieznośnego dziecka.

Gide pisze w swoim dzienniku — jest sierpień 1914

Jean Cocteau i André Gide

191

roku: „Jean Cocteau zaaranżował spotkanie ze mną w »Angielskiej herbaciarni« na rogu rue de Ponthieu i avenue d’Antin. Nie sprawiło mi przyjemności po­nowne zobaczenie się z nim, mimo że jest ogromnie miły; nie potrafi bowiem zdobyć się na powagę i wszys­tkie jego myśli, dowcipy, odczucia, cała niezwykła błyskotliwość jego rozmowy szokowały mnie niby luksusowy artykuł, wystawiony w okresie głodu i ża­łoby. Ubrany jest nieomal jak żołnierz, a napór obec­nych wydarzeń sprawił, że wygląda zdrowiej. Niczego się nie wyrzeka, tylko po prostu nadaje marsowe za­barwienie swej zwykłej żywości. Mówiąc o rzezi w Miluzie posługuje się zabawnymi przymiotnikami i mi­miką: naśladuje dźwięk trąbki i świst szrapneli. A po­tem zmienia temat, ponieważ widzi, że mnie nie roz­bawił, i twierdzi, że jest mu smutno; pragnie być smutny tym samym smutkiem, co każdy, i nagle przej­muje nasz nastrój i wyjaśnia go nam. Później mówi

0 Blanche, naśladuje Madame R. i opowiada o pewnej pani z Czerwonego Krzyża, która wołała na klatce schodowej: »Obiecali mi pięćdziesięciu rannych na dzi­siaj rano; chcę moich pięćdziesięciu rannych!« W trak­cie tego rozgniata na talerzyku kawałek budyniu i po­gryza go; jego głos nagle się podnosi i ma osobliwe przeskoki; śmieje się, pochyla w przód, przysuwa się

1 dotyka mnie. Dziwne jest to, iż myślę, że byłby z niego dobry żołnierz. Twierdzi, że tak i że byłby również odważny. Ma beztroski sposób bycia ulicznego urwisa; właśnie w jego towarzystwie czuję się naj­bardziej niezręczny, najbardziej ociężały, najbardziej ponury”.

Wiosną 1950 roku, na piazza sycylijskiego mir ^tecz­ka, gdzie Gide przebywał na wakacjach (był to ostatni rok jego życia), miał ponowne spotkanie z Cocteau,

spotkanie pożegnalne, którego świadkiem był piszący * te słowa. Gide zwykle lubił przemarzyć poranne godzi- ny na słońcu piazza; siedział tam pociągając z butelki I słoną wodę, świeżo przyniesioną z morza — znieru­chomiały mandaryn, spowity w wełnistą, zimową, czar-' ną pelerynę, w ciemnym kapeluszu z szerokim ron- dem, które rzucało cień na całe jego surowe, demoniczt- ne oblicze; gnuśny idol-święty (swego rodzaju), który nie mówił nic i do którego nic nie mówiono, z wyjąt­kiem sporadycznych narad z tymi miasteczkowymi Ganimedesami, którzy przypadli mu do gustu. A po­tem pewnego ranka Cocteau, kręcąc młynka laską, wkroczył na scenę piazza i przerwał stalowookie ma­rzenia II Vecchio (jak miejscowi ragazzi nazywali znakomitego osiemdziesięciolatka). Trzydzieści cztery lata minęły od tamtego podwieczorku z czasu wojny, ale nic nie zmieniło się we wzajemnym stosunku obu mężczyzn. Cocteau nadal pragnął się przypodobać, nadal był tęczowoskrzydłą, roztańczoną ważką, zachę­cającą ropuchę nie tylko do zachwycania się nim, lecz może do pożarcia go nawet. Kręcił się, jego rozbrzę- czana wesołość współzawodniczyła z muzyką dzwo­neczków przejeżdżających wózków, ciągnionych przez muły, rozsiewał promienie gorzkiego dowcipu, które kłuły jak sycylijskie słońce, był wylewny, entuzjas­tyczny, gładził kolana starego, pieścił jego dłonie, ściskał ramiona, całował jego zasuszone, mongolskie policzki — ale nie, nic nie mogło obudzić II Vecchio; rzekłbyś, żołądek wywracał mu się na myśl o strawie­niu takiego wymyślnie kolorowego pokarmu, pozosta­wał niegłodną żabą na kolczastym liściu, aż w końcu wychrypiał:

Siedź spokojnie. Zakłócasz widok.

To prawda: Cocteau zakłócał widok. Czynił to od

swego debiutu jako palącego opium, siedemnastoletnie­go fenomenu. Przez z górą cztery dziesięciolecia ten wieczny urwis prowadził ucieszny dla wszystkich wo­dewil, z licznymi błyskawicznymi zmianami stroju: poeta, powieściopisarz, dramaturg, dziennikarz, rysow­nik, malarz, twórca baletów i filmów, zawodowy kon- wersacjonalista. Większość owych kostiumów pasowała dobrze, niektóre znakomicie. Jednakże najzdolniejszy był w roli katalizatora, jako innowator i propagan- dysta koncepcji i uzdolnień innych ludzi — od Ra- digueta po Geneta, od Satie po Aurica, od Picassa po Bśrarda, od Wortha po Diora. Cocteau żył całkowicie w swoich czasach i bardziej niż ktokolwiek inny kształ­tował gust francuski w obecnym stuleciu. To właśnie pokrewność Cocteau własnej epoce, jego wyłączne za­interesowanie tym, co nowoczesne, tkwiło u korzeni odrazy II Vecchio. „Nie usiłuję należeć do mojej epoki; usiłuję przelać się przez moją epokę” — oto była am­bicja deklarowana przez Gide’a, zresztą chwalebna. Ale czy nie jest możliwe, że człowiek, który tak oży­wił nasz dzień dzisiejszy, będzie jeśli nie przelewał się, to przynajmniej przeciekał w czyjeś jutro?

Humphrey Bogart

Jeżeli ktoś uważnie słucha czyjegoś słownictwa, zauważy, że powtarzają się pewne wyrazy, będące klu­czem do charakteru. U Bogarta, którego ostry, własny słownik był na ogół niewymownie niecenzuralny, dwo­ma takimi werbalnymi drogowskazami były „łobuz”

i „zawodowiec”. Ten człowiek wysoce moralny — z małą przesadą można powiedzieć „pruderyjny” — używał słowa „zawodowiec” jako platynowego medalu do na­dawania osobom, których postępowanie pochwalał; „łobuz”, odwrotność aprobaty, oznaczał w jego ustach nieomal miażdżące niezadowolenie. „Mój stary — po­wiedział kiedyś o swoim ojcu, który był cenionym no­wojorskim lekarzem — umarł mając dziesięć tysięcy, dolarów długu i musiałem spłacić to co do centa. Fa­cet, który pozostawia swą żonę i dzieci nie zabezpie­czone, jest łobuzem”. Łobuzami byli też ludzie, którzy oszukiwali swoje żony, oszukiwali przy podatkach, oraz wszyscy malkontenci, plotkarze, większość polityków, większość pisarzy, kobiety, które piły, kobiety gardzą­ce mężczyznami, którzy pili, ale za skończonego łobuza uważał człowieka, który wykręcał się od pracy i' nie był, mówiąc precyzyjnym stylem, „zawodowcem” w swojej robocie. Bóg świadkiem, że on sam nim był. Nieważne, że potrafił grać w pokera do świtu i łyknąć koniaku na śniadanie; zawsze zjawiał się o czasie na planie, ucharakteryzowany i absolutnie doskonały w swej roli (wiecznie tej samej roli, oczywiście, ale nie ma nic trudniejszego niż powtarzanie czegoś w sposób interesujący). Nie, w Bogarcie nigdy nie było za grosz łatwizny; był aktorem nie mającym żadnych teorii (no, może jedną: że powinien być wysoko płatny), poz­bawionym złości, ale nie temperamentu; ponieważ zaś zrozumiał, że dyscyplina jest ważną częścią artystycz­nego przetrwania, więc przetrwał i pozostawił swoje piętno.

Marilyn Monroe

Monroe? Doprawdy po prostu flądra, nieschludne bóstwo — w takim sensie jak lody z bananami czy puchar wiśniowy są nieschludne, ale boskie.

Jej wilgotne wargi, rozsypane blond włosy i opa­dające ramiączka stanika, rytmiczne falowanie ruchli­wej pulchności borykającej się o miejsce w zbyt cias­nym dekolcie — oto jej emblematy, te przejaskrawione efekty, które, jak można mniemać, uczyniły ją z pun­ktu rozpoznawalną na całym świecie. Jednakże w tym, co się nazywa realnym życiem, niełatwo jest zidenty­fikować Marilyn Monroe. Manewruje po nowojorskich ulicach nie molestowana przez niczyje spojrzenia, daje znaki taksówkom, które się nie zatrzymują, w kawiar­ni na chodniku serwuje jej sok pomarańczowy kelner nieświadom, że ta klientka jest przedmiotem jego co ambitniejszych ambicji; w istocie najczęściej trzeba dopiero powiedzieć komuś, że Monroe to jest Monroe, bo na pierwszy rzut oka wydaje się być po . prostu jeszcze jednym okazem amerykańskiej gejszy, tych ślicznotek finansowanych z funduszu reprezentacyjne­go, których kariera przebiega od farbowanych włosów w wieku dwunastu lat do usidlonego męża lub trzech w dwudziestym roku życia.

Jednakże chociaż wygląd Marilyn pasuje do określo­nego typu, w rzeczywistości nie należy ona do owego gatunku, jest na to za miękka; co więcej, jest zdolna do wrażliwej koncentracji, zawsze będącej sekretem działania każdego talentu, tak jak to się dzieje w jej przypadku; postać, którą odtwarza, zabłąkana istota, ponętna i wzruszająca, jest zdrowa i pełna przekony­wającego uroku, co jest zupełnie zrozumiałe, ponie-

19«

Obserwacje

waż nie ma dużej różnicy między jej obrazem na ekra­nie a wrażeniem, które wywiera prywatnie — powab tych dwóch osobowości wynika z tej samej ąytuacji: że jest sierotą z ducha i w rzeczywistości, jest nazna­czona i rozświetlona stygmatem sierocego myślenia; nie ufając nikomu, przynajmniej nie zanadto, mozoli się jak wyrobnica, by przypodobać się wszystkim, prag­nie uczynić każdego z nas swym czułym opiekunem, i wskutek tego my, jej widzowie, jesteśmy pochlebie- ni, współczujący, pobudzeni. Głębia jej niepokoju (kogoś, kto nigdy nie spóźnia się mniej niż o godzinę na umówione spotkanie, wstrzymuje angst, a nie próż­ność, i także angst, napięcie wywoływane przez stałą . potrzebę przypodobania się, powoduje w dużej mierze jej częste niedyspozycje, obgryzanie paznokci, wilgot­ność dłoni, iście japońskie napady chichotania), a więc ta głębia niepokoju rodzi ciepłą sympatię, której by­najmniej nie rozprasza olśniewający sposób bycia. Cóż może być bardziej przemożnego, urzekającego, bardziej rozbrajającego niż otoczona fanfarami istota, której należy i można współczuć; w takiej sytuacji wszyscy uczestniczący mogą pochłonąć ciastko i zarazem je za­chować.

Raz po raz czytamy, że Marilyn Monroe jest „insty­tucją”, „symbolem”; nawet jej obecny mąż, dramaturg Arthur Miller, napisał artykuł informujący nas o tym. Jednakże instytucje mają tendencję do ponurości, a symbole są jeszcze bardziej bezkrwiste; smętny to będzie dzień, jeżeli ta żywa, śliczna dziewczyna przyj­mie poważnie tak zatęchłe słowne uwięzienie.

Cecil Beaton

Zatytułowanie książki „Najlepsze u Beatona” jest dość chwytliwe, ale nieprecyzyjne — chyba że jedna książka mogłaby zawrzeć wspaniałe próbki wielora­kich oblicz Beatona: jego dekoracje teatralne, pro­jekty kostiumów, szkice i obrazy, stronice przedruko­wane z jego bardzo ciekawych dzienników i co naj­mniej kilka dosłownych przykładów jego daru konwersacyjnego, ponieważ Cecil jest z pewnością jednym z nielicznych pozostałych jeszcze artystów w tej coraz bardziej zanikającej dziedzinie.

Nie wiem, nigdy go nie pytałem, lecz podejrzewam, że Cećil wolałby być zapamiętany za inne swoje ta­lenty niż jako fotografik, co jest zjawiskiem całkiem powszednim u osób, które wyrabiają w sobie wielora­kie uzdolnienia; często wolą raczej lekceważyć to za­sadnicze. Można powiedzieć, że Beaton był pozbawiony jakiegoś centralnego talentu do chwili, gdy jako bardzo ambitny, lecz nieroztropny młody człowiek o wielkiej wrażliwości zaczął się posługiwać kamerą; i jest dosyć ciekawe, że właśnie kamera wyzwoliła w nim wszys­tkie subtelniejsze cechy twórcze.

I mimo udokumentowanej świetności swych innych muz, Beaton osiąga kulturalne znaczenie właśnie jako fotografik — nie tylko ze względu na indywidualną doskonałość swojej pracy, ale i wpływ, jaki wywarła na najlepszych fotografów ostatnich dwóch pokoleń; czy to przyznają, czy nie, czy nawet są tego świadomi, nie ma prawie żadnego pierwszorzędnego fotografa jakiejkolwiek narodowości, który nie byłby w jakimś stopniu dłużny Cecilowi Beatonowi. Dlaczego? Popa­trzcie na zdjęcia. Nawet najwcześniejsze zapowiadają

przyszły wpływ na mnóstwo artystów kamery. Na przykład portrety lady Oxford i Edith Sitwell, zrobio­ne w latach dwudziestych; nikt przedtem nie sfoto­grafował twarzy w taki sposób, nie otoczył ich taką neoromantyczną, stylizowaną dekoracją (włókno szkla­ne, posągi w maskach, formy do ciasta i ekstrawagan­ckie kostiumy — wszystkie przynależności własnego surrealizmu Beatona), ani nie opromienił ich taką błyszczącą świetlistością. A rzecz w tym, że owe portrety nie „zestarzały” się, podobnie jak nawet w technicznym sensie tak zwane fotografie „mody”. (Stosunek fotografików do fotografii z dziedziny mody oraz pozycja, jaką ona zajmuje w ich karierze, jest sprawą niejednoznaczną. Z wyjątkiem Cartier-Bresso- na, człowieka niezależnego finansowo, nie potrafię od ręki przypomnieć sobie ani jednego fotografa rzeczy­wiście utrzymującego się ze swej profesji, który by nie pracował intensywnie czy to dla magazynów mody, czy dla agencji reklamowych. I dlaczego by nie? Dys­cyplinuje to artystę i wyzwala jego inwencję. Beaton, podobnie jak wielu innych, zawdzięcza sporo swoich najbardziej interesujących fotografii ograniczeniom narzucanym przez czysto komercjalne czynniki. Jed­nakże fotograficy, jako plemię, najwyraźniej nie czer­pią wielkiej satysfakcji z pracy w takich winnicach — nie mam tu na myśli Beatona, bo jest zanadto fachow­cem i zbyt bezpretensjonalnym człowiekiem, aby nie cieszyć się zaletami swych prac w jakimkolwiek stylu.)

Ale wracam do owej sprawy nieżółknięcia, do po­nadczasowej właściwości tych zdjęć. Ma się rozumieć, w niektórych przypadkach Beaton już z góry postarzył swoje portrety lokując je w przeszłości — na przykład rozmaite pastisze wiktoriańskich dagerotypów, połą­czenie nowoczesności z tym, co było dawno, wytwa-

rza swój własny czas: zawieszenie. Jednakże kiedy się mówi oponadczasowości, nie to ma się na myśli. W ta­kim razie co? Ano, którąkolwiek z serii nazywanych przez Beatona Sekwencjami Czasu — osoby, które miał okazję fotografować w ciągu okresów sięgających aż czterech dziesięcioleci. Obserwuje się powoli gru­biejącego, lecz wciąż błyskotliwego Picassa o nieco maniakalnych oczach; Audena, który zaczyna jako od­powiednio pomarszczony szczeniak posekowca, a koń­czy wyglądając jak obwisły, poplamiony tytoniem jego rodzic — czy Cocteau, kruchego, świeżego i kosztow­nego niby gałązka konwalii w styczniu, a później, ze swymi upierścienionymi palcami, . przypominającego ożywioną proustowską pamiątkę. Żadne z tych studiów nie jest uzależnione, jeżeli idzie o efekt, od powiązania z resztą sekwencji, każde z osobna wydaje się być bezczasowym i ostatecznym wizerunkiem człowieka. A jednak jakże niesamowite i smutne, a zarazem po­budzające jest widzieć te twarze, gdy przepływają przez czas — zamrożone wrażliwym manipulowaniem świat­ła i cienia.

Nietrudno było rozeznać wpływ Beatona w pracy innych; cięższym zadaniem jest zidentyfikowanie tych, którzy wywarli wpływ na niego. Najwyraźniej zaw­dzięcza coś baronowi de Meyerowi, temu oryginalne­mu i tragicznemu artyście, który zamieszczał fotografie odznaczające się pionierską wytwornością w dawniej­szych numerach „Vanity Fair”. Beaton, mający własne poczucie elegancji, był pierwszym bezpośrednim po­tomkiem barona. Beaton podziwiał też Steichena, ale proszę wymienić fotografa, który nie byłby, dłużnikiem Steichena. Moim zdaniem praca Beatona odzwierciedla nie tyle źródła artystyczne, co jego osobiste zaintere­sowania socjalne oraz temperamenty jego czasów. Na

przykład w 1938 i 1939 roku Beaton fotografował liczne osobistości nie wpośród kwiatów i gładkich re­kwizytów studia, lecz przez wybite okna opuszczonych, złowieszczych domów i fabryk. Te fotografie są jak wykresy gorączki przyszłości, są przepowiednią bomb, które wkrótce miały wybuchać.

Skoro o tym mowa, jednym z najbardziej wybitnych i wszechstronnych osiągnięć Beatona są jego fotogra­fie wojenne, te zadymione obrazy rozszarpanego Lon­dynu, groźnego nieba i obandażowanych dzieci; tutaj artysta daje coś brutalnie przejmującego, koloryt ost­rzejszy, niż widz zazwyczaj kojarzy sobie z jego foto­graficzną paletą. To samo dotyczy zdjęć Beatona z Indii i Chin, krajów, w których służył podczas wojny. A szkoda, bo chociaż nie są to fotografie wojskowe w takim sensie jak zdjęcia Cima czy Capy, to jednak są wojennymi dokumentami, odznaczającymi się bo­lesną, poetycką wnikliwością, które ilustrują niedosta­tecznie uznaną stronę Beatona. Dzisiaj zawodowy foto­graf jest z konieczności nieomal zawodowym podróżni­kiem; redaktorzy udzielający zamówień wsadzają ich do odrzutowców, które miotają ich po świeeie w pogo­ni Bóg wie za czym. Nawet najsłabsze talenty subsy­diowane są w taki sposób (a mogę nawiasem stwier­dzić, że w dziewięćdziesięciu procentach — powiedzmy dziewięćdziesięciu pięciu — stale zatrudnieni fotogra­fowie są w gruncie rzeczy słabi; doprawdy zdumiewa­jące to jest szalbierstwo, a tylko nieliczni spośród bardzo nielicznych rzetelnie uzdolnionych fotografów potajemnie uważają się za szalbierzy). Natomiast Cecil był zawsze zdeterminowanym włóczęgą i jako młodzie­niec wędrował statkiem handlowym z Haiti do Maro­ka. Ja sam, też człowiek ruchliwy, natykałem się na pana B. w najbardziej niebywałych miejscach. Na

plaży w Waikiki — z muzyką hula w tle. W sycylij­skim gaju oliwnym, w greckim monasterze, w hallu barcelońskiego „Ritza”, nad basenem hotelu „Bel Air”, przy kawiarnianym stoliku w tangerskiej Kasbie, na dżonce w zatoce Hongkongu, za kulisami komedii muzycznej na Broadwayu, w téléphérique wspinającej się na szwajcarski szczyt, w domu gejsz w Kioto, wśród ruin Angkor Watu, świątyń Bangkoku, na pokładzie „Sister Ann”, jachtu Daisy Fellowes, w harlemskim nocnym lokalu, w weneckim pałacu, u paryskiego an- tykwariusza, w londyńskim sklepie z obuwiem i tak dalej, i dalej. Idzie o to, że obserwowałem Beatona we wszystkich klimatach, umysłowych i innych, i często miałem przywilej przyglądać się, jak pracuje z ka­merą — w istocie czasem współpracowaliśmy ze sobą: mój tekst towarzyszył jego fotografiom. Miałem tego rodzaju doświadczenie z innymi fotografikami, zwłasz­cza z Henri Cartier-Bressonem i Richardem Avedo- nem — obydwu szanuję ogromnie i uważam, że dołą­czywszy Beatona powinni zajmować trzy pierwsze miejsca na każdej liście najlepszych fotografików świa­ta. Ale jakże odmiennie pracuje każdy z tych ludzi! Avedon jest przede wszystkim fotografikiem atelie­rowym, w każdym razie wydaje się czuć najbardziej swobodny twórczo wpośród doskonale funkcjonującej aparatury i uważnych pomocników. Dosyć niedawno temu pracowałem z Avedonem w prymitywnych wa­runkach nad pewną historią na amerykańskim Środko­wym Zachodzie; nie miał pomocnika i posługiwał się nowomodną kamerą japońską, mogącą zrobić sto kilka zdjęć, nim trzeba było zmienić taśmę. Harowaliśmy przez cały dzień, przejechaliśmy wiele mil w upale i kurzu, a potem, gdy wróciliśmy do motelu, gdzieśmy mieszkali, Avedon, z nerwowym śmieszkiem, nagle

oznajmił, że cały nasz trud był daremny; od tylu lat nie pracował bez pomocników, którzy zawsze przygo­towywali mu kamery, że zapomniał załadować film do tego japońskiego urządzenia.

Cartier-Bresson jest zupełnie innym tasse de thé — samowystarczalnym aż do przesady. Pamiętam, jak kiedyś obserwowałem Bressona przy pracy w Nowym Orleanie — tańczył wtedy po chodniku jak podniecona ważka, z trzema Leicami » dyndającymi na paskach u szyi, a czwartą przyłożoną do oka; trzask-trzask-trzask (kamera wydaje się być częścią jego ciała), trzaskał z radosną energią, religijnym zapamiętaniem. Nerwo­wy, wesoły i zamiłowany, Bresson jest artystycznym „samotnikiem”, po trosze fanatykiem.

Natomiast Beaton ijie. Ten człowiek ze swymi chłod­nymi (czasem zimnymi), niebieskimi oczyma i jasnymi, uniesionymi brwiami, jest tak swobodny i beznamięt­ny, jak się wydaje; mając w ręku kamerę po prostu wie, co robi, to wszystko; nie potrzebuje całego mnós­twa nerwów i przybierania póz. W przeciwieństwie do wielu jego kolegów nigdy nie słyszałem Cecila mó­wiącego o Technice czy Sztuce, czy Uczciwości. Po prostu robi zdjęcia i ma nadzieję, że mu za nie zapła­cą. Natomiast sposób, w jaki pracuje, jest bardzo dlań specyficzny. Jedną z natychmiast uderzających cech osobistego zachowania się Beatona jest sposób, w jaki tworzy złudzenie czasu, który nie ma końca. Choć najwyraźniej jest zawsze pod naporem zastraszającego nawału pracy, nikt nigdy by nie przypuścił, że nie jest panem nieomal tropikalnie gnuśnym; jeżeli ma dzie­sięć minut na złapanie samolotu, a rozmawia z wami przez telefon, nie czyni nic, by skrócić rozmowę, ale pozwala sobie dalej na luksus cudownych manier. Mimo to możecie hyć całkiem pewni, że zdąży na ten

samolot. To samo, co z rozmówcą, jest i z modelem; 'osoba pozująca Beatonowi ma uczucie, że z lekka unosi się w przestrzeni —• że nie jest fotografowana, lecz malowana przez nie natrętną, ledwie widoczną istotę. Jednak Beaton tam jest, a jakże. Mimo całego swego spokoju jest jednym z najsprawniejszych ludzi; jego inteligencja wzrokowa jest genialna, nigdy _nie zostanie wynaleziona taka kamera, która zdołałaby uchwycić czy objąć wszystko to, co Beaton w rzeczy­wistości widzi. Słuchanie go, gdy w ściśle wizualnych kategoriach opisuje jakąś osobę czy pokój, czy krajo­braz, jest słuchaniem recytacji, która może być uciesz- na albo brutalna lub bardzo piękna, ale z pewnością zawsze błyskotliwa. I właśnie to — ta niezwykła inte­ligencja wzrokowa, która przesiąka do jego zdjęć, choćby rozcieńczona, sprawia, że praca Beatona jest niezwykle odrębna, jest środkiem konserwującym, za który nasi historycy z następnego stulecia będą jesz­cze bardziej wdzięczni, niż my jesteśmy obecnie.

Upiory w słońcu, filmowanie „Z zimną krwią” (1967)

Pewnego upalnego popołudnia w marcu bieżącego roku, w budynku sądu na wysokich pszenicznych rów­ninach zachodniego Kansasu, Richard Brooks zwrócił się do mnie między zdjęciami do filmu, który reżyse­rował, i zapytał z wyrzutem:

Z czego pan się śmieje?

Ach, nic — odrzekłem, ale prawda była taka, że

204

Obserwacje

przypomniałem sobie pytanie zadane dawno temu przez Ferry’ego Smitha, jednego z dwóch morderców, których proces tu odtwarzano. Został wtedy ujęty przed paroma dniami, a jego pytanie brzmiało: „Czy byli tu jacyś przedstawiciele kinematografii?” Zasta­nowiłem się, co by pomyślał o obecnej scenie: olbrzy­mich reflektorach łukowych, rozstawionych w sali, w której niegdyś sądzono jego oraz Richarda Hickocka, ławie przysięgłych wypełnionej tymi samymi ludźmi, którzy ich skazali, szumiących generatorach, terkoczą­cych kamerach, szepczących technikach, którzy uwijali się wśród grubych zwojów elektrycznych kabli.

Pierwsza rozmowa, jaką miałem z Perrym Smithem, odbyła się na początku stycznia 1960 roku. Był to zimny dzień, błyszczący jak sopel lodu; Smith i ja rozmawialiśmy w biurze szeryfa, w pokoju, gdzie wiatr od prerii napierał na okna, lizał szyby i potrząsał nimi. Ja sam też byłem dość roztrzęsiony, bo od przeszło miesiąca pracowałem nad książką o zamordowaniu Herberta Cluttera i jego rodziny, „Z zimną krwią”, i gdyby nie udało mi się nawiązać bliskiego kontaktu z tym młodym pół-Irlandczykiem, pół-Indianinem, musiałbym porzucić mój projekt. Obrońca z urzędu namówił Smitha na rozmowę ze mną, ale wprędce stało się jasne, iż Smith żałuje, że się na nią zgodził. Był pełen rezerwy, podejrzliwy, ponuro sennooki; trze­ba było lat, setek listów i rozmów, żebym zdołał cał­kowicie przeniknąć za tę fasadę. W owej chwili nie interesowało go nic z tego, co mówiłem. Dość aro­gancko zaczął wypytywać o moje kwalifikacje. Jakim rodzajem pisarza jestem i co napisałem? No cóż, po­wiedział, kiedy przedstawiłem mu moje dossier, nigdy nie słyszał o mnie ani o żadnej z mych książek — ale czy napisałem jakieś scenariusze filmowe? Tak, jeden:

Upiory w słońcu

205

Pobić diabła”. Teraz te senne oczy nieco się ocknęły.

Aha, pamiętam. Widziałem to tylko dlatego, że

grał tam Humphrey Bogart. Czy pan... uhm, uhm... znał Bogarta? Osobiście?

Kiedy odpowiedziałem, że Bogart był moim bliskim przyjacielem, uśmiechnął się tym płochliwym, wątłym uśmiechem, który z czasem dobrze poznałem.

Bogart — powiedział głosem tak cichym, że led­wie go słyszałem poprzez wiatr. — Zawsze miałem do niego słabość. Był moim ulubionym aktorem. „Skarb z Sierra Madre” oglądałem... och, wciąż od nowa. Jed­nym z powodów, że tak mi się podobał ten film był... ten stary, Walter Huston? Co grał tego zwariowanego poszukiwacza złota? Był całkiem jak mój ojciec, Tex Smith. Całkiem jak on. Nie mogłem się z tym oswo­ić. Naprawdę mnie rąbnęło. — A potem spytał: — Czy pan tu był wczoraj wieczorem? Kiedy nas przy­wieźli?

Miał na myśli poprzedni wieczór, gdy dwaj skuci w kajdanki morderqy, eskortowani przez cały regiment policji stanowej, przybyli samochodem z Las Vegas, gdzie ich aresztowano, by stanąć przed sądem okręgu Finney, w Garden City, w Kansas. Setki ludzi czekały w ciemnościach i zimnie, by ich zobaczyć. Karny, nie­mal złowieszczo milczący tłum wypełniał plac. Prasa także była licznie reprezentowana przez dziennikarzy z całego Zachodu i Środkowego Zachodu; zjechało też kilka ekip telewizyjnych.

Odpowiedziałem mu, że tak, że byłem tam obecny — na dowód czego miałem lekkie zapalenie płuc. No cóż, odrzekł, przykro mu z tego powodu.

Z zapaleniem płuc nie ma żartów. Ale niech pan mi powie... bo byłem taki wystraszony, że nie widzia­łem, co się dzieje. Kiedy zobaczyłem ten tłum, pomy-

ślałem sobie: O Jezu, ci ludzie porozrywają nas na kawałki. Po diabła publiczny kat? Powieszą nas na miejscu. Co może nie byłoby najgorszym pomysłem. No bo po co przechodzić całą tę udrękę? Proces i w ogóle. To taka farsa. Te chłopaki z prerii w końcu nas powieszą. — Przygryzał wargi; jego twarz stała się jakaś nieśmiała i wstydliwa, pojawił się na niej speszony wyraz dziecka grzebiącego w ziemi palcami stoRy. — Więc to, co chciałem wiedzieć... czy byli tam jacyś przedstawiciele kinematografii?

Było to typowe dla Fferry’ego — dla jego wzrusza­jącej pretensjonalności językowej (staranne wtrącanie takich słów, jak „kinematografia”) i tej próżności, któ­ra sprawiała, że chętnie widział „uznanie”, obojętne jakiej natury. Usiłował to maskować, udawać, że nic sobie z tego nie robi, ale był bezsprzecznie zadowolony, gdy go poinformowałem, że to wydarzenie zostało isto­tnie zarejestrowane przez kamery filmowe.

Teraz, w siedem lat później, roześmiałem się do sie­bie na to wspomnienie, lecz uchyliłem się od odpo­wiedzi na pytanie Brooksa, ponieważ młodzi ludzie, którzy grali Perry’ego i Dicka, stali w pobliżu, a ja czułem się ogromnie nieswój w ich -obecności. Speszo­ny. Oglądałem fotografie Roberta Blake’a (Perry) i Scotta Wilsona (Dick), zanim zostali wybrani do tych ról. Ale poznałem ich dopiero wtedy, gdy pojechałem do Kansas, by obserwować realizację filmu. A pozna­nie ich, konieczność przebywania z nimi nie należały do przeżyć, które chciałbym powtórzyć. Nie ma to nic wspólnego z moim stosunkiem do nich jako prywat­nych jednostek; obaj są ludźmi wrażliwymi i rzetelnie uzdolnionymi. Po prostu mimo wyraźnego podobień­stwa fizycznego do oryginałów, ich fotografie nie przy­gotowały mnie na tak hipnotyczną rzeczywistość.

Szczególnie Robert Blake. Kiedy go pierwszy raz zobaczyłem, wydało mi się, ze jakiś upiór wynurzył się ze światła słonecznego, gładkowłosy i sennooki. Nie mogłem pogodzić się z myślą, że to ktoś udający Per- ry’ego — był 'Perrym i uczucie, jakiego doznSłem, przypominało spadanie w szyb windy. Oto te znajome oczy w znajomej twarzy przypatrywały mi się z obo­jętnością kogoś obcego. Było to tak, jak gdyby Perry zmartwychwstał, lecz cierpiał na amnezję i nie pamię­tał mnie wcale. Szok, frustracja, bezradność — te uczucia połączone ze zbliżającą się grypą, kazały mi wrócić do motelu na peryferiach Garden City. Motelu „Pszeniczne Ziemie”, gdzie często się zatrzymywałem w latach, gdy pracowałem nad „Z zimną krwią”. Na­gromadzone wspomnienia z owych lat, samotność nie kończących się zimowych nocy, kiedy smętni komi­wojażerowie pokasływali za ścianą, porwały mnie ni­czym nagły kansaski cyklon i rzuciły na łóżko

Cytuję z moich codziennych zapisków: „Wprędce straciłem przytomność wypiwszy pół kwarty whisky w niespełna trzydzieści minut. Rano zbudziłem się z gorączką, przy nadal włączonym telewizorze, nie mając najmniejszego pojęcia, gdzie jestem i dlaczego. Wszystko nierealne,, bo znanadto realne, tak jak to bywą z odzwierciedleniem rzeczywistości. Wezwałem doktora Maxfielda, który dał mi zastrzyk i kilka re­cept. Ale dolegliwość tkwi w moim umyśle (?)”.

Słowa „odzwierciedlenie rzeczywistości" są same przez się zrozumiałe, ale może winienem wyjaśnić mo­ją ich interpretację. Rzeczywistość odzwierciedlona jest samą esencją rzeczywistości, prawdziwszą prawdą. Kiedy byłem dzieckiem, uprawiałem pewną malarską zabawę. Na przykład oglądałem krajobraz: drzewa, obłoki i konie wędrujące w trawie, a potem wybiera­

łem sobie jakiś detal ogólnego widoku — powiedzmy trawę przygiętą powiewem — i obramowywałem go dłońmi. Wtedy ten detal stawał się esencją krajobrazu i wychwytywał w pryzmatycznej miniaturze prawdziwą atmosferę panoramy nazbyt rozległej, by objąć ją w inny sposób. Albo też kiedy byłem w obcym pokoju i chciałem zrozumieć ten pokój oraz naturę jego miesz­kańców, wodziłem selektywnie oczami, dopóki nie od­kryły czegoś — promienia światła, zdezelowanego for­tepianu, wzoru na dywanie — co wydawało się samo w sobie zawierać cały sekret. Wszelka sztuka składa się z wybranych szczegółów, albo urojonych, albo, tak jak w „Z zimną krwią”, będących destylacją rzeczy­wistości. Tak samo jak z książką, było i z filmem — tyle że ja wybrałem szczegóły z życia, a Brooks wy- destylował je z mojej książki; rzeczywistość dwukrot­nie transponowana i przez to tym bardziej prawdziwa.

Gdy tylko książka się ukazała, wielu producentów i reżyserów wyraziło życzenie zrobienia z niej filmu. Ja już zadecydowałem, że jeśli ma być robiony film, chcę, aby scenarzysta-reżyser, Richard Brooks, działał jako pośrednik pomiędzy książką a ekranem. Poza mo­im od dawna żywionym szacunkiem dla jego pomysło­wej fachowości, był jedynym reżyserem, który zgadzał się z moją koncepcją, jak należy przenieść książkę na ekran — i chciał to zaryzykować. Był jedyną osobą, która całkowicie akceptowała dwa ważne punkty: chciałem, żeby film był biało-czarny i żeby zagrali w nim ludzie nieznani — to znaczy aktorzy nie mający „publicznych” twarzy. Aczkolwiek Brooks i ja mamy odmienną wrażliwość, obaj chcieliśmy, żeby film sko­piował rzeczywistość, żeby aktorzy byli możliwie naj­bardziej podobni do swoich prototypów, a każda scena filmowana tam, gdzie się naprawdę rozegrała: w domu

wymordowanej rodziny Clutterów, w tym samym sklepie w Kansas, gdzie Perry- i Dick kupili sznur i taśmą klejową, których użyli do skrępowania czwor­ga swych ofiar, w różnych budynkach sądowych, wię­zieniach, stacjach benzynowych, pokojach hotelowych, na szosach i miejskich ulicach — we wszystkich tych miejscach, które widzieli w trakcie swej zbrodni i tego, co po niej nastąpiło. Skomplikowana to procedura, ale jedynie możliwa, aby usunąć prawie wszystkie ele­menty fantazji, dzięki czemu rzeczywistość uzyskałaby swoje właściwe odzwierciedlenie.

Czułem to szczególnie silnie, kiedy Brooks i ja we­szliśmy do domu Clutterów, gdzie Brooks gotował się do sfilmowania sekwencji morderstw. Znowu cytuję z mojego dziennika: „Spędziłem popołudnie na farmie Clutterów. Osobliwe to przeżycie, znaleźć się ponownie w tym domu, gdzie bywałem tak często, dotychczas w atmosferze takiej ciszy: milczący dom, zwyczajne pokoje, drewniane podłogi, na których odbijał się echem każdy krok, okna wychodzące na spokojne pre­rie i pola rdzawe od pszenicznych ściernisk Nikt tu właściwie nie mieszkał od czasu zbrodni. Posiadłość nabył pewien teksańczyk, który uprawia ziemię i ma syna, który tu czasem przebywa. Z całą pewnością nie popadła w ruinę, niemniej jednak wydaje się opusz­czona — strach na wróble bez wróbli do straszenia. Obecny właściciel zezwolił Brooksowi na kręcenie tu filmu; sporo dawnych mebli było nadal na miejscu, a Tom Shaw, główny asystent Brooksa, dokonał nad­zwyczajnej roboty tropiąc i odzyskując te sztuki, które stąd wywieziono. Pokoje wyglądały dokładnie tak sa­mo jak wówczas, kiedy je oglądałem w grudniu 1959 roku — to znaczy wkrótce po wykryciu zbrodni. Stet- son pana Cluttera na ściennym wieszaku do kapeluszy.

2W Obserwacji

Nuty Nancy otwarte na fortepianie. Okulary jej brata ■ leżące na komodzie, ich szklą połyskujące w słońcu. I

Jednakże to żaluzje okienne zauważyłem — niejako I „obramowałem”. Żaluzje przesłaniają okna gabinetu I pana Cluttera, pokoju, przez który mordercy dostali I się do domu. Po wejściu Dick rozchylił listewki żaluzji I i wyjrzał przez nie, by sprawdzić, czy jacyś świadko- I wie nie czają się wśród księżycowej nocy; a później, I przed odejściem, po straszliwym huku wystrzałów, | oczy Dicka znowu zbadały teren przez listewki, a serce I mu waliło z obawy, że huk czterech strzałów ze strzel- | by mógł zbudzić całą okolicę. Teraz zaś aktor grający Dicka i tak niesamowicie podobny, do niego ma właśnie powtórzyć tę scenę. A przecież minęło lat osiem, rodziny Clutterów już nie ma, Dick nie żyje — ale żaluzje istnieją nadal i nadal wiszą w tych samych oknach. Tak zatem rzeczywistość, poprzez jakiś przedmiot, roz­ciąga się w sztukę, i właśnie to jest oryginalne i nie­pokojące w tym filmie: rzeczywistość i sztuka są ze sobą splecione do tego stopnia, że nie ma żadnej roz­poznawalnej linii demarkacyjnej.

Prawie cała sekwencja morderstw jest nakręcana w zupełnych ciemnościach — z wyjątkiem posługiwa­nia się latarkami. Tego nie robiono nigdy dotąd, po­nieważ zazwyczaj latarka nie może dać światła dosta­tecznie mocnego, aby sfilmować scenę bez pomocy dodatkowego oświetlenia. Jednakże w obecnym przy­padku technicy wytwórni wymyślili latarki wyposa­żone w specjalne baterie, wytwarzające zwarte wiązki białego światła — niezmiernie efektowne, kiedy pro­mienie wędrują w ciemnościach krzyżując się i prze­cinając.

Dbałość Brooksa o szczegóły może być czasem ko­miczna. Dziś zauważył, że między zdjęciami wewnątrz

domu Clutterów kilku członków ekipy paliło papie­rosy. Nagle klasnął w dłonie i zawołał: „Dobra! Przer­wać to! Pan Clutter nigdy nie pozwalał nikomu palić w tym domu, więc i ja na to nie pozwolę”.

Wkrótce, podcięty grypą oraz napięciem przeżywania na nowo bolesnych wydarzeń, pozostawiłem Brooksa i jego ekipę, aby kontynuowali swą pracę wolni od mego krytycznego nadzoru. Żaden reżyser nie może znieść autora zaglądającego mu przez ramię, i choć nasze wzajemne stosunki były miłe, wyczuwałem, iż Brooks uważa, że moja obecność wprawia wszystkich w nerwowy nastrój, włącznie z nim samym. Nie zmar­twił się widząc, że odjeżdżam.

Po powrocie do Nowego Jorku stwierdziłem z zasko­czeniem, że tylko niewielu ludzi pyta mnie, jak film się rozwija. Byli raczej ciekawi reakcji mieszkańców miasteczka na fakt kręcenia filmu wśród nich. Czy atmosfera jest antagonistyczna? Życzliwa? Jaka? Aże­by odpowiedzieć na to pytanie, muszęr odwołać się do własnych doświadczeń. w latach, które spędziłem wę­drując po okręgu Finney i gromadząc materiały.

Kiedy przybyłem tam w 1959 roku, nie znałem niko­go, i nikt, poza miejscowym księgarzem i paroma na­uczycielami szkolnymi, nigdy o mnie nie słyszał. Tak się złożyło, że pierwsza osoba, z którą przeprowadziłem rozmowę, okazała się jedynym prawdziwym moim wrogiem, jakiego tam spotkałem — przynajmniej je­dynym człowiekiem zarówno jawnie jak skrycie nie­przyjaznym (są to określenia przeciwstawne, niemniej jednak ścisłe). Człowiekiem tym był i jest redaktor miejscowego dziennika „Telegram” w Garden City, mający dlatego możliwość ustawicznego rozgłaszania swojego wojowniczego stosunku do mnie oraz do pra­cy, którą usiłowałem wykonać. Jego artykuły są pod-

pisywane Bill Brown i jest on równie pospolity jak jego • nazwisko — chudy, wymiętoszony człowiek z oczami koloru błota oraz beżową cerą. Oczywiście rozumiałem jego niechęć i początkowo z nią sympaty­zowałem; oto ten „nowojorski” pisarz, jak często mnie określał, wtargnął na jego teren i ośmielał się pisać książkę na „brudny” temat, który najlepiej byłoby odsunąć i zapomnieć. Stałym jego wątkiem było; „Chcemy zapomnieć o naszej tragedii, ale ten nowojor­ski pisarz nam nie pozwoli”. Dlatego nie było nie­spodzianką, że Brown rozpoczął kampanię, by nie do­puścić do filmowania przez Brooksa kansaskich scen w Garden City i Holcomb. Teraz zaś jego wątkiem było, że pojawienie się tych „hollywoodzkich ludzi” zwabi „niepożądane elementy” i wszystko w okręgu Finney diabli wezmą. Pan Brown fukał i sapał, ale jego wysiłki spaliły na panewce. Z tej prostej przy­czyny, że większość tych, których poznałem w za­chodnim Kansas, to ludzie rozsądni i pomocni; nie mógłbym przetrzymać, gdyby nie ich niezmienna życz­liwość, i znalazłem wśród nich przyjaciół na całe życie.

To było w marcu zeszłego roku. We wrześniu poje­chałem do Kalifornii obejrzeć pierwszy montaż ukoń­czonego filmu. Po przybyciu spotkałem się z Brooksem, który nazajutrz organizował dla mnie pokaz. Brooks jest człowiekiem ogromnie skrytym; chowa swoje sce­nopisy, zamyka je na noc i nigdy nie pozwala nikomu przeczytać ostatecznej wersji. Nakręcanie „Z zimną krwią" zakończyło się w czerwcu i od tej pory Brooks pracował jedynie z montażystą i mechanikiem od pro­jekcji, nie pozwalając nikomu innemu obejrzeć ani ka­wałka filmu. Kiedy rozmawialiśmy, zdawał się być w ogromnym napięciu, którego nie kojarzymy z tak stanowczym i energicznym człowiekiem.

Oczywiście, że jestem zdenerwowany — powie­dział. — Dlaczego miałbym nie być? Przecież to pań­ska książka, a przypuśćmy, że film panu się nie spo­doba?

A przypuśćmy, że panu się nie spodoba?” Znako­mite pytanie, ale rzecz dziwna, takie, którego nigdy bym sobie nie zadał, głównie dlatego, że sam dobrałem ingrediencje, a zawsze mam wiarę w mój osąd.

Nazajutrz, kiedy przyjechałem do wytwórni Colum­bia około południa, Brooks był jeszcze bardziej zde­nerwowany. Boże mój, ależ był ponury! Powiedział:

Miałem ciężkie chwile z tym filmem. Ale dzisiaj jest najcięższa.

W takim nastroju weszliśmy do sali projekcyjnej, a uczucie to nie było niepodobne do wchodzenia do celi śmierci.

Brooks podniósł słuchawkę telefonu połączonego z kabiną projekcyjną.

No dobra. Jedziemy.

Światła zagasły. Biały ekran przemienił się w szosę

o zmierzchu — autostradę Nr 50 wijącą się pod ocie­kającym niebem przez okolicę pustą jak łupina orze­cha, smętną jak mokre - liście. Na dalekim horyzoncie ukazuje się autobus Greyhound, rośnie zbliżając się z terkotem, przemyka obok. Muzyka: pojedyncza gi­tara. Teraz zaczyna się czołówka, a obraz przechodzi we wnętrze autobusu. Sen ciężko wisi wszędzie. Tylko znużona mała dziewczynka wędruje przejściem, stop­niowo odchodząc ku zaciemnionemu tyłowi wozu, zwa­biona tam przez samotne, urywane pobrzękiwanie gi­tary. Znajduje grającego, ale my go nie widzimy; mówi doń coś, lecz nie słyszymy co. Gitarzysta pociera za­pałkę, aby zapalić papierosa, i płomyk częściowo oś­wietla jego twarz — twarz Perry’ego, oczy Perry’ego,

senne, dalekie. Przejście na Dicka, potem na Dicka i Perry’ego w Kansas City, potem na Holcomb i Her­berta Cluttera jedzącego śniadanie w ostatnim dniu swego życia, wreszcie z powrotem na obu przyszłych zabójców — kontrapunktowa technika, którą stosowa­łem pisząc książkę.

Sceny przesuwają się z uderzającą płynnością, ale mnie coraz bardziej ogarnia poczucie straty i wokół mego serca tworzy się pierścień, jak mroźna mgiełka wokoło jesiennego księżyca. Nie z powodu tego, co jest na ekranie, i co jest bardzo dobre, lecz tego, czego nie mą. Dlaczego to i to zostało pominięte? Gdzie się podział Bobby Rupp? Susan Kidwełl? Kierowniczka poczty i jej matka? Wpośród mojego dylematu, jakim była niemożność skupienia z uznaniem uwagi na tym, co jest, z powodu tego, czego nie ma, film zapłonął — dosłownie. Można było dojrzeć maleńki ognik palący się na ekranie, język płomienia, który rozszczepiał i marszczył obrazy. W ciszy, która zaległa po raptow­nej przerwie, Brooks powiedział:

Nic poważnego. Po prostu przypadek. To się nie­raz zdarzało. Za minutę to naprawimy.

Szczęśliwy przypadek, bo w ciągu tego czasu, które­go mechanik potrzebował, żeby usunąć uszkodzenie i podjąć projekcję na nowo, zdołałem rozstrzygnąć kłótnię, którą toczyłem ze sobą. Słuchaj, mówił we­wnętrzny głos, jesteś nierealistyczny, niesprawiedliwy. Ten film trwa dwie godziny, czyli tak długo, jak może rozsądnie trwać. Gdyby Brooks włączył to wszystko, co chciałbyś pokazać, wszelkie niuanse, nad którymi bolejesz, trwałby dziewięć godzin! Więc przestań się martwić. Oglądaj go takim, jakim jest, i oceniaj na tej podstawie.

Tak uczyniłem i było to jak wypłynięcie w dobrze

znane morze jedynie po to, aby zostać zaskoczonym przez muskularną falę złowieszczej wysokości, uwięzio­nym w gwałtownym prądzie, który znosił mnie w dół, w głębiny oceanu, a potem, skołatanego do bólu i otu­manienia, wyrzucił na szczególnie posępny brzeg — ofiarę, niestety, nie złego snu czy też „po prostu fil­mu”, ale rzeczywistości.

Ekran powrócił do swego pierwotnego stanu, nad nami znów zapaliło się światło. Jednakże, tak jak w tamtym pokoju motelowym w Garden City, ocknąłem się nie wiedząc, gdzie jestem. Obok mnie siedział jakiś człowiek. Kim był i dlaczego patrzał na mnie tak bacznie, jakby spodziewał się, że coś powiem? Aha, to Brooks. W końcu powiedziałem:

A propos; dziękuję panu.

Portret własny (1972)

Pytanie: Gdyby pan musiał mieszkać tylko w jed­nym miejscu — nigdy go nie opuszczając — gdzie by to było?

Odpowiedź: Ojej! Cóż to za okropny pomysł. Być uziemionym w jednym miejscu. Bądź co bądź przez trzydzieści lat mieszkałem wszędzie i miałem domy na całym świecie. Jednakże, rzecz ciekawa, bez względu na to, gdzie przebywałem, w Hiszpanii, we Włoszech czy w. Szwajcarii, w Hongkongu czy Kalifornii, w Kansas czy Londynie, zawsze trzymałem mieszkanie w Nowym Jorku. To musi coś znaczyć. Więc gdybym naprawdę musiał wybierać, powiedziałbym: Nowy Jork.

H: Ale dlaczego? Przecież tam brudno. Niebez­piecznie. Trudno pod każdym względem.

O.: Hm, tak. Ale chociaż mogę żyć dłuższy czas w górskiej c^y nadmorskiej samotności, jestem przede wszystkim człowiekiem miasta. Lubię bruk. Odgłos moich butów na bruku, zapełnione wystawy, całonocne restauracje, syreny w nocy — złowieszcze, ale żywe; sklepy z płytami i księgarnie, które, pod wpływem impulsu, można odwiedzić o północy.

I w tym sensie Nowy Jork jest jedynym na święcie wielkomiejskim miastem. Paryż jest posępny, wyspiarski oraz, dziwnie to powiedzieć, niezwykle pu- rytański. Londyn? Wszyscy moi amerykańscy przy­jaciele, którzy tam zamieszkali, zanudzają człowieka powtarzając: „Ależ Londyn jest taki cywilizowany”. Czy ja wiem? Jeżeli coś jest kompletnie martwe, do gruntu nudne —: czy może być cywilizowane? A na dobitkę Londyn jest także wysoce prowincjonalny. Ci sami ludzie widują tych samych ludzi. Wszyscy wiedzą

0 swoich sprawach. Można tam prowadzić najwyżej dwa odrębne życia.

I to jest wielkim plusem Nowego Jorku, to sprawia, że jest on Miastem. Można tam być wieloraką osobą — dziesięcioma różnymi ludźmi i mieć dziesięć różnych zestawów przyjaciół, które nie zachodzą na siebie.

P.: Czy pan woli zwierzęta od ludzi?

O.: Lubię jedne i drugich mniej więcej jednakowo. Mimo to zwykle przekonywałem się, że jest coś pota­jemnie okrutnego w ludziach, którzy w gruncie rzeczy mają cieplejsze uczucia w stosunku do psów, kotów

1 koni niż do ludzi.

P.: A c^y pan sam jest okrutny?

O.: Czasami. W rozmowie. Ujmijmy to w taki spo­

sób: wolałbym być swoim przyjacielem niż wrogiem.

P.: Czy pan ma wielu przyjaciół?

O.: Ze siedmiu takich, na których mogę całkowicie polegać. I jeszcze około dwudziestu, którym mniej lub więcej ufam.

P.: Jakich cech szuka pan u przyjaciół?

O.: Po pierwsze nie mogą być głupi. Baz czy dwa kochałem się w osobach, które były głupie, nawet bardzo, ale to jest inna sprawa — można się kochać w kimś nie czując z nim najmniejszej łączności. Mój Boże, przecież w ten sposób większość ludzi się po­biera i dlatego większość małżeństw jest nieszczęśli­wych.

Zazwyczaj potrafię' zorientować się dosyć wcześnie, czy jest możliwe zaprzyjaźnić się z kimś. Bo nie musi się kończyć zdań. To znaczy zaczynamy coś mówić i potem w połowie zdajemy sobie sprawę, że on czy ona już zrozumiała. Jest to forma umysłowo-emocjo- nalnej stenografii konwersacyjnej.

Poza inteligencją ważna jest uwaga; słucham z uwa­gą moich przyjaciół, przejmuję się nimi i oczekuję w zamian tego samego.

F.: Czy często pana rozczarowuje przyjaciel?

O.: Właściwie nie. Czasami zadzierzgałem więzi wąt­pliwe (czyż nie zdarza się to nam wszystkim?), ale zawsze czyniłem to z otwartymi oczami. Jedynym bólem, który naprawdę boli, jest taki, który nas zaska­kuje. Ja rzadko daję się zaskoczyć. Choć kilka razy byłem oburzony.

P.: Czy jest pan człowiekiem prawdomównym?

O.: Jako pisarz 9 tak, myślę, że tak. Prywatnie — no cóż, to jest sprawa opinii; niektórzy moi przyjaciele uważają, że relacjonując jakieś wydarzenie czy wia-

domość jestem skłonny zmieniać je i rozbudowywać. I Co do mnie nazywam to po prostu „ożywianiem” cze- I goś. Innymi słowy formą sztuki. Sztuka i prawda nie- I koniecznie są dobranymi towarzyszami łoża.

P.: Cżym pan najbardziej lubi wypełniać sobie wol- I ny czas? I

O.: Nie sprawami seksualnymi, chociaż miałem swoje entuzjastyczne okresy. Jednakże jako coś więcej niż doraźna rozrywka, jest to nazbyt bolesne dla serca i kosztowne, jakkolwiek by interpretować ten ostatni przymiotnik.

Naprawdę to lubię czytać. Zawsze lubiłem. Nie ma wielu pisarzy współczesnych, za którymi przepadam. Chociaż wśród naszych własnych Amerykanów podzi­wiałem nieboszczkę Flannery O’Connor, Normana Mai- lera, Williama Styrona, Eudorę Welty, Katherine Anne Porter, wczesnego Salingera. Ach, i doprawdy wielu innych. Nigdy nie lubiłem beletrystyki Gore’a Vidala, ale uważam, że jego utwory niebeletrystyczne są pierw­szorzędne. Ditto James Baldwin. Ale od dziesięciu lat mniej więcej wolę czytać pisarzy, których już prze­czytałem. Wypróbowane wino. Proust. Flaubert. Jane Austen. Raymond Chandler (jeden z wielkich arty­stów amerykańskich). Dickens (przeczytałem całego Dickensa przed szesnastym rokiem życia i teraz wła­śnie zakończyłem pełny cykl od nowa).

Jestem też zwolennikiem filmu — choć bardzo czę­sto wychodzę w połowie. Ale lubię chodzić na filmy tylko sam i tylko za dnia, kiedy kino jest prawie puste. W ten sposób mogę się skoncentrować na tym, co oglą­dam, i wyjść, kiedy mam ochotę, nie musząc omawiać | kimś innym zalet obrazu; ze mną takie dyskusje zawsze prowadzą do sporów i irytacji.

Wolę pracować rano, zwykle jakieś cztery czy pięć

godzin, a .potem, jeżeli jestem sam w mieście, jakim­kolwiek mieście, spotykam się na lunchu z którymś z przyjaciół w jakiejś ulubionej restauracji (w Nowym Jorku „Lafayette”, „La Cote Basque”, „Orsini”, Salon Dębowy w „Plaża” oraz, do jej smutnego zgonu, w „Co­lony”). Wiele osób mówi, że nie cierpi jeść lunchu, bo to je tuczy, męczy, całkowicie psuje im dzień. Dla mnie jest jego uprzyjemnieniem. Lubię chodzić na lunch z niektórymi mężczyznami, ale na ogół wolę piękne czy też przynajmniej ogromnie atrakcyjne, by­stre kobiety, będące au courant. Do tej kategorii zali­czam kilka bardzo młodych pań (Lalły Weymouth, Amandę Burden, Penelopę Tree, Louise Melhado — niestety zamężną za nader filisterskim maklerem gieł­dowym.) Jednakże nie utoażam, żeby jakakolwiek ko­bieta zasługiwała na najwyższą ocenę, dopóki nie osiągnie i nie utrzyma zalet stylu, wyglądu i zabawnej roztropności, przekraczających punkt łatwego, mło­dzieńczego oczarowania; taka lista, częściowa i stron­nicza, musiałaby obejmować Barbarę Paley, Glorię Guinness, Lee Radziwiłł, Oonę Chaplin, Glorię Cooper, Slim Keith, Phyllis Cerf, Kay Meehan, Violę Loewy, D.D. Ryan, Evelyn Avedon, Pamelę Harriman, Kay Graham — no cóż, można by to ciągnąć dość długo, choć liczba nazwisk na pewno nie przekroczyłaby pięć­dziesięciu. Proszę zauważyć, że te, które wymieniam, są osobami prywatnymi, nie publicząymi; bądź co bądź, jeżeli idzie o pewne postacie publiczne — takie jak Greta Garbo (w najwyższym stopniu samolubna i mę­cząca kobieta) czy Elizabeth Taylor (wrażliwa, samo­kształcąca się pani, która odznacza się twardą, lecz z gruntu niewinną postawą — jeżeli sypiasz z facetem, psiakość, to znaczy, że musisz za niego wyjść!) — to allure jest ich zawodem.

Chociaż wiem, że jestem uważany za bardzo towa­rzyskiego, i chociaż niektóre z powyższych twierdzeń wydają się o tym świadczyć, lubię być sam. Lubię szybkie, świetnie wykonane samochody, lubię samotne motele wraz z ich lodówkami i przedziwną anonimo­wością, toteż czasami siadam za kierownicą i bez zapo­wiedzi, bez konkretnego miejsca przeznaczenia, prze­jeżdżam sam jeden z tysiąc mil. Raz tylko zasięgnąłem porady psychiatry; zamiast tego powinienem był wy­brać się na przejażdżkę samochodem z opuszczonym dachem, w dmącym wietrze i świecącym słońcu.

P.: Czego pan najbardziej się boi?

O.: Nie śmierci. No cóż; nie chcę cierpieć. Ale gdybym któregoś wieczora zasnął i nie obudził się więcej, to taka myśl niezbyt "mnie trapi. Przynajmniej byłoby to coś innego. W 1966 roku o mało nie zginąłem w wypadku samochodowym — zostałem wyrzucony głową naprzód przez szybę przednią i chociaż byłem poważnie ranny i pewny, że to, co Henry James na­zwał „Znamienitą Rzeczą" (śmierć), jest blisko, leżałem całkowicie przytomny w kałuży krwi powtarzając so­bie numery telefonów różnych przyjaciół. Od tamtej pory byłem operowany na raka i jedyną zupełnie roz- strajającą tego stroną było, że musiałem przeczekać cały jałowy tydzień między dniem diagnozy a poran­kiem noży.

W każdym razie wydaje mi się absurdalny i dosyć odrażający cały ten kosmetyczny i medyczny przemysł, oparty na żądzy młodości, lęku przed starością i grozie śmierci. Kto, u diabła, chce żyć wiecznie? Najwidocz­niej większość nas, ale to idiotyczne. Ostatecznie istnie­je taka rzecz, jak nasycenie życiem — punkt, w któ­rym wszystko staje się tylko wysiłkiem i całkowitym powtarzaniem.

Bieda? Fanny Brice powiedziała: „Byłam bogata

i byłam biedna. Wierzcie mi, lepiej jest być bogatą”. Otóż nie zgadzam się z tym; przynajmniej nie uważam, żeby pieniądze stanowiły jakąkolwiek zasadniczą róż­nicę, jeżeli idzie o czyjeś osobiste przystosowanie czy (głupie słowo) szczęście. Znam dobrze sporo bardzo bogatych ludzi (nie uważam za bogatego kogoś, kto nie może szybko zmobilizować z pięćdziesięciu milio­nów dolarów w twardej walucie), a są tacy, którzy będąc w zgryźliwym nastroju, mówią, że nie znam nikogo innego (na co można najlepiej odpowiedzieć, że oni przynajmniej czasem płacą rachunek i nigdy nie proszą o pożyczkę). Ale rzecz w tym, iż nie przy­chodzi mi na myśl ani jeden bogaty człowiek, któremu, jeśli idzie o zadowolenie czy złagodzenie zwykłego ludzkiego niepokoju, jest łatwiej niż reszcie nas. Co do mnie, to mogę zgodzić się na dwa rozwiązania: umeblo­wany pokój na jakiejś bocznej ulicy w Detroit czy dawny apartament Cole’a Portera w hotelu „Waldorff", który dekorator Billy Baldwin przeobraził w taką wy­spę najwyższego i subtelnego luksusu. Tym, czego nie mógłbym ścierpieć, jest coś pośredniego: odgłos kosia­rek do trawników czy skrapiarek przed bliźniaczym domkiem z garażem na dwa samochody w Scarsdale czy Shaker Heigths. Ano, nigdy nie mówiłem, że nie jestem snobem. Powiedziałem tylko, że nie boję się biedy.

Niepowodzenie? Niepowodzenie jest przyprawą, któ­ra nadaje smak sukcesowi. Nie, wypiłem dostatecznie dużo tej cykuty i dość się tego najadłem (zwłaszcza pracując w teatrze), by teraz tym gardzić. Doprawdy nic a nic mnie nie obchodzi, co ktoś o mnie mówi, czy to prywatnie, czy w druku. Ma się rozumieć, nie było tak, gdy byłem młody i dopiero zaczynałem publiko-

wać. I nie jest tak dzisiaj w jednym przypadku — zdrada uczucia może nadal podziałać na mnie trauma­tycznie. Poza tym porażka i krytyka to sprawy obojęt­ne, tak odlegle jak góry na księżycu.

P.: Więc co pana przestrasza?

O.: Myśl, że mógłbym stracić poczucie humoru. Stać się umysłem bez duszy, wstąpić na drogę do obłędu,

i przez to, tak jak mówi zagadka Zen, spędzić resztę zmarnowanego życia słuchając odgłosu klaskania jedną ręką.

F.: Co panem wstrząsa? Jeżeli jest coś takiego?

O.: Rozmyślne okrucieństwo. Okrucieństwo dla sa­mego okrucieństwa, słowne czy fizyczne. Morderstwo. Kara śmierci. Ludzie bijący dzieci. Dręczyciele zwierząt.

Kiedyś, dawno temu, odkryłem, że mój najlepszy przyjaciel, w wieku lat osiemnastu, miał całkowicie spełnioną przygodę miłosną ze swoją macochą. Wtedy byłem wstrząśnięty; nie trzeba dodawać, że teraz nie jestem, i kiedy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że było prawdopodobnie zdecydowanie korzystne dla nich obojga. Od owej pory nigdy nie byłem zaskoczony, a tym bardziej wstrząśnięty, jakimkolwiek układem seksualno-moralnym. Gdyby tak było, musiałbym sta­nąć na czele pochodu milionów i milionów hipokrytów naszego kraju.

P.: Minęło sześć lat, odkąd opublikował pan „Z zim­ną krwią”. Nad czym pracował pan od tej pory?

O.: Wydałem w formie książkowej długie opowiada­nie, „Świąteczny gość”. Współpracowałem przy filmie „Trylogia”, opartym na trzech moich opowiadaniach („Wspomnienie gwiazdkowe”, „Miriam”, „Wśród dróg do Edenu”); zrobiłem film dokumentalny o karze śmierci, „Oddział śmierci, U.S.A.”, który był zamówio­

ny przez ABC, ale nigdy nie pokazany w naszym kraju (w innych tak, choćby w Kanadzie) z przyczyn nadal tajemniczych i niewyjaśnionych. Poza tym niedawno ukończyłem scenariusz „Wielkiego Gatsby’ego” Fitzge- ralda — niemal doskonałej krótkiej powieści (czy też właściwie długiego opowiadania), ale piekielnie trudnej do udramatyzowania, ponieważ składa się prawie cał­kowicie z ekspozycji sięgającej daleko wstecz oraz nie­jako scen zakulisowych. Osobiście podoba mi się moja adaptacja, ale producenci, Paramount Pictures, są innego zdania. Współczuję temu, kto popróbuje ją przerobić.

Trzeba mi było pięciu lat, żeby napisać „Z zimną krwią”, i roku, by przyjść do siebie — jeżeli można to tak nazwać, bo nie ma dnia, żeby jakiś aspekt tam­tego przeżycia nie omraczał mi umysłu.

Jednakże przed rozpoczęciem „Z zimną krwią”, fak­tycznie wkrótce po zakończeniu „Śniadania u Tiffa- ny’ego” w 1957 roku, zacząłem przygotowywać notatki

i strukturę ambitnej powieści, zatytułowanej wówczas

i zatytułowanej teraz „Wysłuchane modlitwy”, co się wywodzi ze słów św. Teresy: „Więcej łez jest wyla­nych nad wysłuchanymi modlitwami niż nad tymi, co nie zostały wysłuchane”. Myślę, że to prawda; bez względu na to, jakie pragnienia bywają spełnione, zaw­sze zastępują je inne. To jest tak jak z tymi goniącymi chartami i mechanicznym królikiem — nigdy nie mo­żna go dopędzić. Składa się na to wszystko, co naj­gorsze i najlepsze w życiu. Pamiętam pewną znajomą na pogrzebie Roberta Kennedy’ego, osobę bardzo mu bliską, która powiedziała: „To był taki gorący dzień. Parny. A tam, w trawie, czekał grób pod tym wielkim, chłodnym, zielonym drzewem. I nagle pozazdrościłam

HCT.mik 5

Robertowi. Pozazdrościłam mu całego tego zielonego spokoju. Pomyślałam sobie: żegnaj, Bobby, nie musisz już walczyć. Jesteś bezpieczny”.

Wysłuchane modlitwy” są skomplikowanym tech­nicznie i bezwzględnie najdłuższym utworem, jaki na­pisałem — w istocie trzy razy dłuższym od wszystkich moich innych książek razem wziętych. W ciągu minio­nego roku mniej więcej byłem pod wielką presją, żeby je skończyć, ale literatura ma własne życie i koniecznie chce tańczyć w swój własny takt. „Wysłuchane modli­twy” są jak koło o dwunastu szprychach; paliwem napędzającym to koło jest niezwykła młoda kobieta, która miała pięćdziesiąt romansów, mogła wyjść wła­ściwie za każdego, lecz od dwunastu lat kocha „star­szego” mężczyznę, który nie może się ożenić, ponieważ jest żonaty, a nie chce się rozwieść, ponieważ spodzie­wa się z uzasadnionych przyczyn, że będzie następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych.

F.: Gdyby pan nie zdecydował się na pisarstwo, na życie twórcze, to co pan by robił?

O.: Zostałbym prawnikiem. Często się nad tym za­stanawiałem, i wielu prawników, włącznie z jednym prokuratorem generalnym i sędzią sądu najwyższego, mówiło mi, że byłbym pierwszorzędnym adwokatem procesowym, chociaż mój głos, często określany jako „cienki i dziecinny” (między innymi) mógłby być fe­lerem.

Nie miałbym też nic przeciwko temu, żeby być na czyimś utrzymaniu, ale nikt nigdy nie chciał -mnie utrzymywać — dłużej niż przez tydzień mniej więcej.

P.: Czy pan uprawia jakieś ćwiczenia fizyczne?

O.: Tak. Masaż.

P.: Umie pan gotować?

O.: Nie dla gości. Dla siebie zawsze stosuję tę samą

kuchnię. Sucharki i zupa z kremu pomidorowego. Albo pieczony kartofel nadziewany świeżym kawiorem.

P.: Gdyby „Reader’s Digest” zamówił u pana arty­kuł o „Niezapomnianej postaci”, o kim pan by napisał?

O.: Boże broń, żeby mi się nadarzyło takie poniża­jące zamówienie. Ale gdyby przyszło — hm, zastanów­my się. Robert Frost, Uwieńczony Poeta Ameryki, był dosyć pamiętny. Stary drań, taki jak mało kto. Pozna­łem go, kiedy miałem osiemnaście lat; najwyraźniej nie uważał mnie za dostatecznie pokornego czciciela u ołtarza jego „ja”. W każdym razie, napisawszy gru- biański list do Harolda Rossa, nieżyjącego już reda­ktora „The New Yorker^’, gdzie wówczas byłem za­trudniony, spowodował wyrzucenie mnie z mojej pier­wszej i ostatniej posady, na której kontrolowano obec­ność. Być może wyświadczył mi przysługę, bo wtedy zasiadłem i napisałem mą pierwszą książkę, „Inne gło­sy, inne ściany”.

Będąc dzieckiem mieszkałem mniej więcej do dzie­siątego roku życia ze starą panną, moją krewną, w wiejskiej, odległej części Alabamy. F!anną Sook Faulk. Umysłowo miała nie więcej niż lat dwanaście, co wy­jaśniało jej czystość, nieśmiałość, jej dziwną, niespo­dziewaną mądrość. Napisałem o niej dwa opowiadania, „Wspomnienie gwiazdkowe” i „Świąteczny gość”, któ­re zostały sfilmowane dla telewizji z Geraldine Page odtwarzającą Pannę Faulk niezwykle pięknie i trafnie.

Skoro o tym mowa, Geraldine Page właściwie nie sposób .zapomnieć: taki Jekyll i Hyde — doktor Jekyll na scenie, pan Hyde poza nią. Jest to wyłącznie spra­wa wyglądu; ma lepsze nogi niż Marlena Dietrich, a jako aktorka potrafi stwarzać złudzenie wielkiego stylu — natomiast w życiu prywatnym obstaje, Bóg

wie dlaczego, przy przebieraniu się w wiedżmowate peruki oraz wybitnie ekscentryczne stroje.

Oczywiście nie bardzo lubię aktorki czy aktorów. Ktoś ze znajomych, nie pamiętam w tej chwili kto, powiedział: „Wszystkie aktorki są czymś więcej niż kobietami, a wszyscy aktorzy czymś mniej niż męż­czyznami”. Uwaga tylko na wpół prawdziwa, lecz do­statecznie prawdziwa, aby być, jak sądzę, podstawową przyczyną panującej w teatrze neurozy. Jednakże kło­pot z większością aktorów (i aktorek) polega na tym, że są tępi. A w wielu przypadkach najbardziej tępi są najzdolniejszymi. Sir John Giełgud, człowiek najmilszy w świecie, nieporównany technik, ma przepyszny głos, ale niestety cała jego inteligencja tkwi w tym głosie. Marlon Brando. Żaden aktor z mojego pokolenia nie posiada więcej wrodzonych darów, ale też żaden inny nie wyniósł fałszu intelektualnego na takie wyżyny zabawnej pretensjonalności. Może z wyjątkiem Boba Dylana; wyrafinowany muzyczny (?) szachraj, który udaje, że jest prostodusznym (?), rewolucyjnym, ale sentymentalnym chłopakiem z prowincji.

Ale dość z tym pytaniem. Należy zacząć od tego, że było głupie.

P.: Jakie jest najbardziej pełne nadziei słowo w któ­rymkolwiek języku?

O.: Miłość.

P.: A najniebezpieczniejsze?

O.: Miłość.

P. : Chciał pan kiedy zabić kogoś?

O.: A pan nie? Z ręką na sercu? No więc nadal panu nie wierzę. Każdy w jakimś momencie chciał kogoś zabić. Prawdziwą przyczyną, że wielu ludzi popełnia samobójstwo, jest to, iż są tchórzami, którzy wolą za­mordować siebie niż swego dręczyciela. Co do mnie.

to gdyby pragnienie przemieniło się kiedykolwiek w działanie, stanąłbym obok Kuby Rozpruwacza. W każ­dym razie zabawnie jest o tym myśleć: o spiskowaniu, planowaniu, zaskoczeniu i żalu wyciśniętych na twa­rzy łotra przemienionego w ofiarę. Bardzo odprężają­ce. Lepsze od liczenia baranów.

Niedawno mój doktor zaproponował, żebym znalazł sobie jakieś hobby zdrowsze od próbowania win i spół- kowania. Zapytał, czy przychodzi mi coś do głowy. Odpowiedziałem: „Owszem, morderstwo”. Roześmiał się, roześmieliśmy się obaj, tylko że ja się nie śmiałem. Biedak nie wiedział, jaki bolesny i doskonały zgon planowałem dla niego, kiedy po przeleżeniu ośmiu dni w łóżku z czymś, co wybitnie przypominało czarną cholerę, nadal odmawiał odwiedzenia mnie w domu.

P.: Jakie są pańskie zainteresowania polityczne?

O.: Znałem paru polityków, których lubiłem, i nie podobna wyobrazić sobie bardziej surrealistycznego montażu. Adlai Stevenson był moim przyjacielem, zaw­sze wspaniałomyślnym; przebywaliśmy jako goście w tym samym domu, gdy umarł, i pamiętam, że widzia­łem, jak służący pakował jego rzeczy, a potem, kiedy walizki były już tak żałośnie wypełnione, lecz jeszcze nie zamknięte, wszedłem i wziąłem sobie jeden z jego krawatów — rodzaj sentymentalnej kradzieży, ponie­waż poprzedniego wieczora skomplementowałem go za ten krawat, a on obiecał, że mi go podaruje. Z drugiej znów strony lubię też Ronalda Reagana. Wielu moich przyjaciół myśli, że przekomarzam się z nimi, kiedy to mówię. Otóż nie. Aczkolwiek gubernator Stevenson i gubernator Reagan są całkiem różni duchowo, ten drugi dzieli z pierwszym pewną skromność, bezpośred­niość typu „patrzę ci w oczy i myślę to, co mówię”, która jest rzadka u nas wszystkich, że nie wspomnę

o politykach. Przypuszczam, iż senator z Nowego Jor­ku, Jacob Javits, i gubernator Reagan czują do siebie wzajemną antypatię z przyczyn czysto odruchowych. Myślę, żę w gruncie rzeczy doskonale zgadzaliby się z sobą i stworzyliby interesującą kombinację politycz­ną. (Ma się rozumieć prawdziwym powodem, że zawsze dobrze mówię o gubernatorze Reaganie i senatorze Ja- vitsie, jest to, iż lubię ich żony, choć są do siebie jesz­cze mniej podobne niż ich mężowie, gdyż pani Javits jest ogładzonym, lecz mimo to nieposkromionym miej­skim urwisem, kobietą-dzieckiem o uwodzicielskim głosie i seksownych oczach oraz słownictwie równie świeżym, słonym i z Brooklynu rodem, jak fale ude­rzające o brzegi Coney Island. Co zaś się tyczy pani Reagan — czy ja wiem, jest w niej coś tak małomia- steczkowo amerykańskiego i budzącego nostalgię — powracająca do domu królowa, która przejeżdża na tro­nie z róż.)

Dwoma politykami, których znałem najlepiej, byli prezydent Kennedy i jego brat, Robert. Oni też byli/ całkiem niepodobni do siebie i nie tak sobie bliscy, jak się powszechnie sądzi; w każdym razie młodszy brat bardzo się bał starszego...

B-: Czy naprawdę musimy słuchać jeszcze czegoś

o którymkolwiek Kennedym? Poza tym pan uchyla się od pytania, które nie dotyczyło polityków, tylko pań­skich własnych zainteresowań politycznych.

O.: Nie mam żadnych. Nigdy nie głosowałem. Cho­ciaż przypuszczam, że gdyby mnie zaproszono, mógł­bym przyłączyć się do prawie każdego pochodu pro­testacyjnego: precz z wojną, uwolnić Angelę, swobo­da dla homoseksualistów, wyzwolenie kobiet itd.

P.: Gdyby pan mógł wybierać, czym chciałby pan być najbardziej?

O.: Niewidzialnym. Być niewidzialnym lub widzial­nym zależnie od woli. Bo proszę pomyśleć o możliwoś­ciach: o władzy, bogactwach, ustawicznych rozrywkach erotycznych.

P.: Jakie są pańskie główne przywary? I zalety?

O.: Nie mam przywar. To pojęcie nie istnieje w moim słownictwie. Moją główną zaletą jest wdzięcz­ność. O ile mi wiadomo, nigdy nie zawiodłem nikogo, kto był dla mnie dobry. Ponieważ jednak sztuka jest rekompensatą, jaką daje życie za skażone rozkosze by­towania, rezerwuję moją największą wdzięczność dla tych poetów, malarzy, kompozytorów, którzy zrekom­pensowali mniś najbardziej. Dzieło sztuki jest jedyną tajemnicą, jedynym najwyższym czarodziejstwem; wszystko inne to albo arytmetyka, albo biologia. My­ślę, że dosyć dobrze znam się na pisarstwie, niemniej jednak, gdy czytam coś dobrego, prawdziwe dzieło sztu­ki, moje zmysły żeglują we wszechświat zadziwienia: jak on to zrobił? Jak to jest możliwe?

P.: Po zastanowieniu wydaje się, że niektóre pańskie odpowiedzi są trochę niekonsekwentne. Mówi pan, że rozmyślne okrucieństwo jest niewybaczalnym grze­chem. A potem przyznaje się pan do sporadyczne­go okrucieństwa werbalnego, następnie zaś wyjawia pan, że zastanawiał się nad ukartowanym morder­stwem.

O.: Każdy człowiek konsekwentnie konsekwentny ma głowę zrobioną z sucharów. Moja głowa, jej wnę­trze, może być czymś dziwacznym, ale nie jest sucha­rem.

P.: Przypuśćmy, że pan się topi. Jakie obrazy, wedle klasycznej tradycji, przelatywałyby panu wtedy przez głowę?

O.: Upalny dzień w Alabamie w roku, no, 1932; mu-

szę więc mieć osiem lat, jestem w ogrodzie warzy­wnym, wypełnionym brzęczeniem pszczół i lalami go­rąca; zrywam i wkładam do koszyka rzepę oraz so­czyste, szkarłatne pomidory. Potem biegnę przez las sosen i wiciokrzewów do głębokiego, chłodnego poto­ku, gdzie kąpię się i myję rzepę i pomidory. Ptaki, ptasia muzyka, światło padające przez liście, ostry smak surowej rzepy na języku, rozkosze wiecznotrwa­łe, alleluja. Niedaleko wąż, jadowity mokasyn, wije się, sunie przez wodę; nie boję się go.

Dziesięć lat później. Nowy Jork. Lokal jazzowy z czasu wojny, na Zachodniej 52 Ulicy — „Sławne drzwi”. Występuje moja najukochańsza śpiewaczka amerykańska — wtedy, teraz, na zawsze — Billie Ho- liday. „Lady Day”. Billie, z orchideą we włosach, ze zmętniałymi od narkotyków oczami, zmieniającymi się w tanim, lawendowym świetle, z ustami wyrzucający­mi słowa: „Witaj mi, bólu serca — przybyłeś znów, by zostać...”

Czerwiec 1947. Paryż. Piję fine à l’eau przy stoliku na trotuarze przed kawiarnią, z Albertem Camusem, który mi mówi, że powinienem nauczyć się być mniej wrażliwym na krytykę. (Ach! Gdyby dożył, by wi­dzieć mnie teraz!)

Stoję w oknie pensjonatu na śródziemnomorskiej wyspie i obserwuję przybycie z kontynentu popołud­niowego statku pasażerskiego. Nagle, na nabrzeżu, z walizką w ręku, ukazuje się ktoś znajomy. Bardzo dobrze. Ktoś, kto przed niewieloma dniami pożegnał się ze mną tonem, który wziąłem za ostateczny. Ktoś, kto najwidoczniej zmienił zdanie. A więc: czy to praw­dziwa zupa żółwiowa, czy tylko imitacja? Czy to na­reszcie jest miłość? (Tak było.)

Młody mężczyzna o czarnych, niesfornych włosach. Ma na sobie skórzane rzemienie, które przytraczają mu ręce do boków. Drży, ale mówi do mnie z uśmiechem. Ja słyszę lylko szum krwi w uszach. W dwadzieścia minut potem nie żyje, zwisając na końcu stryczka.

Dwa lata później. Zjeżdżam samochodem z kwiet­niowych śniegów Alp w doliny włoskiej wiosny.

Odwiedzam na Père Lachaise w Paryżu grób Oscara Wilde’a — ocieniony przez dość nieporadną postać a- nioła, dzieło Epsteina; nie sądzę, żeby się zbyt podobał Oscarowi.

Paryż. Styczeń 1966. Hotel „Ritz”. Przychodzi nie­zwykły przyjaciel przynosząc jako prezenty masę bia­łego bzu i małą sowę w klatce. Tę sowę należy podob­no karmić żywymi myszami. Kelner u „Ritza” bardzo uprzejmie wysłał ją na wieś do swojej rodziny w Pro­wansji.

O, ale teraz myślowe przezrocza przesuwają się bar­dzo szybko. Fale napływają. Zrywanie jabłek w jesien­ne popołudnie. Pielęgnowanie i przywrócenie do życia szezeniaka-buldoga śmiertelnie chorego na nosaciznę.

I wyżył. Ogród na kalifornijskiej pustyni. Szum wia­tru przyboju między palmami. Czyjaś twarz tuż tuż. Czy tym, co widzę, jest Tadź Mahal? Czy tylko Park Asbury? Czy też jest to nareszcie miłość? (Nie była —

o Boże, nie, nie była nigdy).

Nagle wszystko znowu odwija się wstecz; moja przy­jaciółka, panna Faulk, szyje z kawałków materiału kołdrę we wzory róż i winogron, i teraz naciąga mi ją pod brodę. Przy łóżku stoi naftowa lampa; panna Faulk składa mi życzenia urodzinowe i zdmuchuje ją.

A o północy, kiedy biją kościelne dzwony, mam osiem lat.

1 znowu potok. Smak surowej rzepy na języku, prze­pływanie letniej wody obejmującej moją nagość. I tam, właśnie tam, wijący się, tańczący na nakrapianej słoń­cem powierzchni, cudownie zwinny i śmiercionośny, jadowity mokasyn. Ale ja się nie boję, prawda?

Wyobraźcie sobie ranek pod koniec listopada. Na­dejście zimowego poranka przeszło dwadzieścia lat te­mu. Przywołajcie na myśl kuchnię rozłożystego, starego domu w małym miasteczku. Głównym jej elementem jest wielki czarny piec, ale znajduje się tam też duży, okrągły stół i kominek z ustawionymi przed nim dwoma bujającymi fotelami. Właśnie dziś kominek rozpoczął swoje zimowe huczenie.

Kobieta o krótko przystrzyżonych, siwych włosach stoi przy oknie kuchni. Jest w tenisowych pantoflach i bezkształtnym, szarym swetrze, nałożonym na letnią perkalową sukienkę. Jest drobna i żwawa jak mała kwoczka, ale na skutek długotrwałej choroby w mło­dości ramiona jej są żałośnie przygarbione. Twarz ma niezwykłą — nie pozbawioną podobieństwa do Lincol­na, pobrużdżoną i ogorzałą od słońca i wiatru, ale za­razem delikatną, o ładnej budowie kostnej, oczy zaś są koloru sherry i nieśmiałe.

Ojej! — woła, a oddech jej zaparowuje szybę. — Pogoda na placki owocowe!

Osobą, do której mówi, jestem ja. Mam siedem lat, ona sześćdziesiąt kilka. Jesteśmy kuzynami, bardzo da­lekimi, i mieszkaliśmy razem — no, odkąd mogę sięg­nąć pamięcią. W domu zamieszkują też inni ludzie, krewni, i chociaż mają nad nami władzę i często do­prowadzają nas do płaczu, na tfgół nie zwracamy na nich zbytniej uwagi. Oboje jesteśmy najlepszymi przy­jaciółmi. Ona nazywa mnie Budtjy, przez pamięć na chłopca, który także był niegdyś jej najlepszym przy­jacielem. Tamten Buddy umarł w latach tysiąc osiem­set osiemdziesiątych, gdy była jeszcze dzieckiem. Na­dal jest dzieckiem.

Wiedziałam, jeszcze nim wstałam z łóżka — mówi odwracając się od okna z żarliwym podnieceniem w oczach. — Dzwon ratuszowy dźwięczał tak zimno i czysto. I ptaki nie śpiewały; odleciały do cieplejszych krajów, tak, na pewno. Och, Buddy, przestań opychać się herbatnikami i idź po nasz wózek. Pomóż mi zna­leźć mój kapelusz. Musimy upiec trzydzieści placków.

Zawsze jest to samo; przychodzi poranek w listopa­dzie i moja przyjaciółka, jak gdyby oficjalnie inaugu­rując okres gwiazdkowy, który pobudza jej wyobraź­nię i podsyca płomień jej serca, oznajmia: „Pogoda na placki owocowe! Idź po nasz wózek. Pomóż mi znaleźć mój kapelusz”.

Kapelusz się znajduje — słomkowe koło od wozu, umajone aksamitnymi różami, wypłowiałymi od słoń­ca; należał niegdyś do pewnej bardziej wytwornej kre­wnej. Razem wyprowadzamy nasz pojazd, rozchwieru­tany wózek dziecinny, do ogrodu i do lasku drzew pe- kanowych. Wózek jest mój, to znaczy został kupiony dla mnie, kiedy się urodziłem. Zrobiony jest z wikliny, gdzieniegdzie porozplatanej, a kółka się chwieją jak nogi pijaka. Ale jest wierny; wiosną bierzemy go do lasu i napełniamy kwiatami, ziołami, dzikimi papro­ciami do naszych doniczek na ganku, a w lecie ładu­jemy nań akcesoria piknikowe i wędki z trzciny cukro­wej, i toczymy go na brzeg potoku; ma też i zimowe zastosowanie jako pojazd do przywożenia drewna z podwórka do kuchni, jako ciepłe legowisko dla Queenie, naszej dzielnej, małej, rudo-białej terierki, która przeżyła nosaciznę i dwa pokąsania przez grze- chotniki. Teraz Queenie drepcze obok niego.

W trzy godziny później jesteśmy z powrotem w ku­chni przypchawszy wózek czubato załadowany strąco­nymi przez wiatr orzechami pekanowymi. Bolą nas

plecy od ich zbierania; jakże trudno było je znaleźć (główny plon otrząsnęli z drzew i sprzedali właściciele sadu, którymi nie jesteśmy) wpośród skrywających je liści i oszronionej, zwodniczej trawy! Trrrach! Rozle­gają się chrupnięcia, strzępki miniaturowego grzmotu, kiedy skorupki pękają, a złoty kopczyk słodkiego, olei­stego miąższu barwy kości słoniowej rośnie w misce z mlecznego szkła. Queenie doprasza się kąska i moja przyjaciółka od czasu do czasu rzuca jej chyłkiem odrobinę, chociaż narzeka, że uszczuplamy nasze za­soby.

Nie powinniśmy, Buddy. Jeżeli zaczniemy, nie będziemy mogli przestać, A i tak ledwie wystarczy. Na trzydzieści placków.

W kuchni robi się ciemno. Zmierzch przemienia okno w lustro; nasze odbicia mieszają się ze wschodzącym księżycem, gdy pracujemy przy kominku w świetle ognia. Wreszcie, kiedy księżyc jest już całkiem wysoko, rzucamy w żar ostatnią łupinę i łącząc nasze westch­nienia patrzymy, jak ogarnia ją płomień. Wózek jest pusty, miska wypełniona po brzegi.

Zjadamy kolację (sucharki, bekon, dżem jeżynowy) i omawiamy jutrzejszy dzień. Jutro zaczyna się praca, którą lubię najbardziej: zakupy. Wiśnie i cytryny, im­bir i wanilia, hawajskie ananasy w puszkach, skórki pomarańczowe, rodzynki, orzechy i whisky, i, och, tyle mąki, masła, tyle jaj, korzeni, przypraw — chyba nam będzie potrzebny kucyk, żeby przyciągnąć wózek do domu.

Jednakże zanim się porobi te zakupy, wynika zagad­nienie pieniędzy. Żadne z nas ich nie ma. Poza skąpy­mi sumkami, których udzielają od czasu do czasu oso­by zamieszkałe w domu (dziesięć centów uważa się za duże pieniądze) czy tym, co sami zarabiamy na róż-

! i II IWIII—|

nych czynnościach — wyprzedażach zbędnych rzeczy, ’ handlowaniu wiaderkami zrywanych przez nas jeżyn, słoikami dżemu, galaretki jabłkowej i brzoskwiniowych przetworów domowej roboty, zbieraniu kwiatów na po­grzeby i wesela. Raz zdobyliśmy na konkursie futbo­lowym siedemdziesiątą dziewiątą nagrodę — pięć do­larów. Nie dlatego, żebyśmy wiedzieli cokolwiek o fut­bolu. Po prostu bierzemy udział w każdym konkursie,

0 jakim słyszymy; w tej chwili nasze nadzieje skupia­ją się na Wielkiej Nagrodzie pięćdziesięciu tysięcy do­larów, oferowanej za wymyślenie nazwy dla nowego gatunku kawy (zaproponowaliśmy „A. M.”, a po nie­jakim wahaniu, gdyż moja przyjaciółka uważała, że jest to może świętokradcze, hasło: „A.M.! Amen!”), Prawdę mówiąc, naszą jedyną zyskowną imprezą było Muzeum Uciech i Dziwolągów, które przed dwoma la­ty prowadziliśmy w drewutni na tylnym podwórku. Uciechą był fotoplastikon z przezroczami Waszyngtonu

1 Nowego Jorku wypożyczony nam przez krewną, która była w tych miastach (rozwścieczyła się, gdy odkryła, po co go pożyczyliśmy). Dziwolągiem zaś trzynożne kurczę, wysiedziane przez jedną z naszych kur. Wszy­scy w tych stronach chcieli zobaczyć to kurczę; po­bieraliśmy od dorosłych piątaka, a od dzieci dwa centy.

I zebraliśmy dobre dwadzieścia dolarów, zanim mu­zeum zostało zamknięte z powodu zgonu głównej atrakcji.

Jednakże takim czy innym sposobem gromadziliśmy co roku gwiazdkowe oszczędności, Fundusz Placków Owocowych. Pieniądze te trzymamy schowane w starej, wyszywanej paciorkami sakiewce, pod obluzowaną de­ską w podłodze, pod nocnikiem pod łóżkiem mojej przyjaciółki. Sakiewka rzadko bywa wyjmowana z o- wego bezpiecznego miejsca — jedynie dla dokonania

wkładu albo, tak jak to się dzieje każdej soboty, pod­jęcia pieniędzy, w soboty bowiem wolno mi wziąć dzie­sięć centów na kino. Moja przyjaciółka nigdy nie była w kinie i nie ma takiego zamiaru: „Wolę, żebyś mi opowiedział treść, Buddy. W ten sposób mogę to sobie lepiej wyobrazić. Poza tym osoba w moim wieku nie powinna psuć sobie wzroku. Gdy Pan nadejdzie, niech ujrzę Go wyraźnie”. Oprócz tego, że nigdy nie oglą­dała filmu, nie była nigdy w restauracji, nie oddaliła się więcej niż pięć mil od domu, nie otrzymała im nie wysłała telegramu, nie czytała niczego poza histo­ryjkami obrazkowymi i Biblią, nie używała kosmety­ków, nie skłamała rozmyślnie, nie pozwoliła głodnemu psu głodować. A oto kilka rzeczy, które zrobiła i robi: zabiła motyką największego grzechotnika, jakiego kie­dykolwiek widziano w tym okręgu (szesnaście grze­chotek), zażywa tahakę (potajemnie), oswaja kolibry (proszę tego spróbować), tak że balansują na jej palcu, opowiada historie o duchach (oboje wierzymy w du­chy) tak przejmująco, że człowiekowi robi się zimno w lipcu, mówi do siebie, chodzi na spacer w deszcz, ho­duje najładniejsze japońskie pigwy w miasteczku, zna recepty na wszelkie starodawne indiańskie leki, włącz­nie z czarodziejskim środkiem do usuwania kurzajek.

Teraz, zjadłszy kolację, przechodzimy do pokoju w odległej części domu, gdzie moja przyjaciółka sypia w żelaznym łóżku, przykrytym zeszytą z kawałków ma­teriału kołdrą i pomalowanym na różowo, co jest jej ulubionym kolorem. Po cichu, nurzając się w rozkoszach konspiracji, wyjmujemy sakiewkę z jej tajemnego schowka i wysypujemy zawartość na kołdrę. Bankno­ty dolarowe, ciasno-zwinięte i zielone jak majowe pącz­ki. Ciemne monety pięćdziesięciocentowe, dość ciężkie, by nimi przycisnąć powieki nieboszczyka. Śliczne dzie-

siątaki, najżywsze z monet, te, które naprawdę brzę­czą. Pięciocentówki i ćwierćdolarówki starte gładko ni­czym kamyki w strumieniu. Zeszłego lata inni miesz­kańcy domu zobowiązali się płacić nam centa za każde dwadzieścia pięć much, które zabijemy. Ach, ta sierp­niowa rzeź, te muchy, co uleciały do nieba! Jednakże nie była to praca napawająca nas dumą. I kiedy teraz siedzimy przeliczając centy, jest to tak, jak gdybyśmy robili zestawienie martwych much. Żadne z nas nie ma głowy do liczb; rachujemy powoli, gubimy się, za­czynamy od nowa. Według jej obliczenia mamy 12 do­larów i 73 centy; według mojego równo 13.

Mam nadzieję, że się mylisz, Buddy. Nie może­my ryzykować z trzynastką. Placki nam opadną. Albo ktoś się wyniesie na cmentarz. No przecież nawet by mi się nie śniło wstawać trzynastego z łóżka.

To prawda; zawsze spędza w łóżku trzynasty dzień miesiąca. Więc na wszelki wypadek odejmujemy jeden cent i wyrzucamy go przez okno.

Z ingrediencji, które wchodzą w skład placków owo­cowych, whisky jest najkosztowniejsza, a także naj­trudniejsza do uzyskania; prawa stanowe zakazują jej sprzedaży. Jednakże każdy wie, że można kupić butel­kę u pana Hahy Jonesa. Toteż nazajutrz, dokończyw­szy naszych bardziej prozaicznych zakupów, wyrusza­my pod adres handlowy pana Hahy, do „grzesznej" (by zacytować opinię publiczną) kawiarni nad rzeką, gdzie można zjeść smażone ryby i potańczyć. Byliśmy tam już przedtem w tej samej sprawie, ale w poprzed­nich latach załatwialiśmy sprawę z żoną Hahy, jodyno- wociemną Indianką o ufarbowanych na miedziano wło­sach i obejściu osoby śmiertelnie zmęczonej. W ogóle nigdy nie widzieliśmy na oczy jej męża, choć słysze­liśmy, że też jest Indianinem. Olbrzym z bliznami od

Wspomnienie gwiazdkowe

23»

brzytwy na policzkach. Nazywają go Haha, ponieważ jest taki ponury i nigdy się nie śmieje. Kiedy zbliża­my się do jego kawiarni — (dużej chaty z kloców, obwieszonej z zewnątrz i w środku girlandami ja- skrawowesołych, gołych żarówek i stojącej przy błotni­stym brzegu rzeki, w cieniu nadrzecznych drzew, gdzie festony hiszpańskiego mchu zwisają między gałęziami jak szara mgła) — zwalniamy kroku. Nawet Queenie przestaje hasać i trzyma się blisko nas. W kawiarni Hahy mordowano już ludzi. Krajano ich na kawałki. Walono po głowie. W przyszłym miesiącu ma być roz­prawa w sądzie. Naturalnie te rzeczy zdarzają się nocą, gdy kolorowe światła tworzą cudaczne wzory, a gra­mofon głośno zawodzi. Za dnia u Hahy jest obskurnie i pusto. Pukam do drzwi. Queenie szczeka, moja przy­jaciółka woła:

Pani Haha! Jest ktoś w domu?

Kroki. Drzwi się otwierają. Serce w nas zamiera. To pan Haha Jones we własnej osobie! I rzeczywiście jest olbrzymem, rzeczywiście ma blizny, rzeczywiście się nie uśmiecha. Nie; łypie na nas spode łba szatańsko kosymi oczami i pyta:

Czego chcęcie od Hahy?

Przez chwilę jesteśmy nazbyt sparaliżowani, by od­powiedzieć. Niebawem moja przyjaciółka na wpół od­zyskuje głos, co najwyżej głos szeptliwy:

Proszę pana, chcielibyśmy butelkę pańskiej naj­lepszej whisky.

Jego oczy stają się bardziej kose. Czy dacie wiarę? Haha się uśmiecha! A nawet śmieje.

Które z was sobie popija?

To do placków owocowych, proszę pana. Do pie­czenia.

To go otrzeźwia. Marszczy brwi.

¿si i w mm« m jbb—«es

240 Wspomnienie gwiazdkowe

Nje można w taki sposób marnować dobrej whi­sky.

Mimo to cofa się do mrocznej kawiarni i w kilka sekund później ukazuje się, z butelką stokrotkowo żół­tego płynu, bez nalepki. Pokazuje, jak iskrzy się w słońcu, i mówi:

Dwa dolary.

Płacimy mu piątakami, dziesiątakami i centami. Na­gle, gdy potrząsa monetami w dłoni jak garścią kości do gry, jego twarz mięknie.

Coś wam powiem — proponuje zsypując pienią­dze z powrotem do naszej sakiewki. — Przyślijcie mi zamiast tego jeden i tych placków owocowych.

No cóż — mówi moja przyjaciółka, kiedy wra­camy do domu. — To miły człowiek. Włożymy dodat­kową filiżankę rodzynków do jego placka.

Czarny piec, wypełniony węglem i drewnem, jarzy się jak oświetlona od wewnątrz dynia. Trzepaczki do jajek wirują, łyżki okręcają się w miskach masła i cu­kru, wanilia wysładza powietrze, imbir dodaje mu pi­kanterii; kuchnię przesycają roztapiające się, łechcące nozdrza wonie, wypełniają dom, wypływają na świat w kłębkach dymu z komina. Po czterech dniach na­sza praca jest zakończona. Trzydzieści jeden placków, zwilżonych whisky, leży na parapetach okien i półkach. Dla kogo są?

Dla przyjaciół. Niekoniecznie przyjaciół z sąsiedztwa; w istocie większa część przeznaczona jest dla osób, któ­re spotkaliśmy może raz, a może wcale. Ludzi, którzy przypadli nam do serca. Jak prezydent Roosevelt. Jak wielebny J.C. Lucey i jego żona, baptystowscy misjo­narze z Borneo, którzy wygłaszali tu pogadanki ubieg­łej zimy. Czy mały szlifierz ostrzący noże, który prze­jeżdża przez miasteczko dwa razy do roku. Albo Ab-

L

ner Packer, kierowca autobusu przychodzącego o szós­tej z Mobile, z którym co dzień machamy sobie wza­jemnie rękami, kiedy przejeżdża z szumem w chmurze kurzu. Albo młodzi Winstonowie, para z Kalifornii, której samochód zepsuł się pewnego popołudnia przed domem i która spędziła przyjemną godzinę gawędząc z nami na ganku (młody pan Winston zrobił nam zdję­cie, jedyne, jakie nam kiedykolwiek zrobiono). Czy to dlatego, ze moja przyjaciółka jest nieśmiała wobec wszystkich z wyjątkiem obcych, i że ci obcy oraz przelotni znajomi wydają nam się najwierniejszy­mi przyjaciółmi? Myślę, że tak. A przechowywane przez nas albumy z podziękowaniami na papierze li­stowym Białego Domu, z przychodzącymi czasem wia­domościami z Kalifornii i Borneo, centowymi kartkami pocztowymi od szlifierza również sprawiają, że czuje­my się powiązani z bogatymi w wydarzenia światami leżącymi poza kuchnią i jej widokiem na niebo, które się tam urywa.

Teraz naga, grudniowa gałąź drzewa figowego chro­bocze o okno. Kuchnia jest pusta, placków już nie ma; wczoraj zawieźliśmy ostatnie na pocztę, gdzie koszt znaczków wywrócił na nice naszą sakiewkę. Jesteśmy zbankrutowani. To dosyć mnie przygnębia, lecz moja przyjaciółka nalega, byśmy to uświęcili — resztkami whisky, pozostałymi w butelce Hahy. Queenie dostaje łyżeczkę w miseczce kawy (lubi kawę przyprawioną cykorią i mocną). Resztę rozlewamy do dwóch słoików od galaretki. Jesteśmy oboje mocno przejęci perspekty­wą wypicia czystej whisky; jej smak powoduje skurcz twarzy i kwaśne wzdrygnięcia. Jednak stopniowo za­czynamy śpiewać jednocześnie, każde inną piosenkę. Nie znam słów mojej, z wyjątkiem: „Przyjdź, ach przyjdź na bal włóczęgów z mroku miasta”. Natomiast

umiem tańczyć; tym właśnie zamierzam być — stepu­jącym tancerzem w filmach. Mój tańczący cień miga po ścianach, od naszych głosów drży porcelana, chi­choczemy, jakby łaskotały nas niewidzialne ręce. Queenie przetacza się na plecy, przebiera łapkami w powietrzu, coś na kształt uśmiechu rozciąga jej czarne wargi. Ja czuję się w środku rozgrzany i roziskrzony jak te kruszące się polana, beztroski niczym wiatr w kominie. Moja przyjaciółka tańczy wokoło pieca trzy­mając w palcach rąbek swej lichej, perkalowej spód­nicy, jakby to była suknia balowa. „Wskaż mi drogę do domu — śpiewa, a jej tenisówki skrzypią na podło­dze. — Wskaż mi drogę do domu”.

Wchodzi dwoje krewnych. Bardzo zagniewanych. Z groźnymi oczami, które łają, językami, które pieką. Posłuchajcie, co mają do powiedzenia — ich słowa zle­wają się w jedną gniewną melodię:

Siedmioletnie dziecko! Zalatuje od niego whisky! Czyś oszalała? Upijać siedmioletniego dzieciaka! Trze­ba być wariatką! Droga do zguby! Pamiętasz kuzynkę Kate? Wuja Charliego? Szwagra wuja Charliego? Wstyd! Skandal! Upokorzenie! Klękaj, módl się, prze­błagaj Pana!

Queenie zmyka pod piec. Moja przyjaciółka wpatru­je się w swoje pantofle, broda jej drga, unosi spódni­cę, wyciera nos i biegnie do swego pokoju. Długo po tym, gdy miasteczko usnęło .i w domu jest cisza poza dzwonieniem zegarów i trzaskiem dogasającego ognia, płacze w poduszkę już tak wilgotną jak chustka wdo­wy.

Nie płacz — mówię siadając w nogach jej łóżka i dygocząc mimo mej flanelowej nocnej koszuli, która pachnie syropem od kaszlu z ubiegłej zimy. — Nie

płacz — proszę gładząc jej palce i łechcząc stopy — jesteś na to za stara.

To właśnie dlatego — krztusi się — że jestem za stara. Stara i śmieszna.

Nie śmieszna. Pełna uśmiechu. Bardziej niż kto­kolwiek. Posłuchaj. Jeżeli nie przestaniesz płakać, bę­dziesz jutro taka zmęczona, że nie zdołamy pójść po choinkę.

Prostuje się. Queenie wskakuje na łóżko (gdzie nie wolno jej wchodzić), by ją polizać w policzki.

Wiem, gdzie znajdziemy naprawdę ładne drzew­ka, Buddy. I ostrokrzew także. Z jagodami dużymi jak twoje oczy. To jest daleko w lesie. Dalej, niż kiedy­kolwiek byliśmy. Papa przynosił stamtąd choinki; niósł je na ramieniu. To już pięćdziesiąt lat temu. No, nie mogę doczekać się rana.

Rano. Zmarznięta sadź wybłyszcza trawy; słońce, krągłe jak pomarańcza i pomarańczowe jak księżyc podczas upałów, balansuje na horyzoncie, poleruje o- srebrzone, zimowe lasy. Słychać krzyk dzikiego indy­ka. W podszyciu chrumka wieprzek-renegat. Wkrótce, na skraju głębokiej po kolana, wartko płynącej wody, musimy pozostawić wózek. Queenie pierwsza wchodzi do strumienia, przepływa przezeń wyszczekując narze­kania na szybkość prądu, na jego zimność grożącą za­paleniem płuc. Podążamy za nią trzymając nad głową nasze obuwie i przybory (siekierkę, płócienne worki). Jeszcze mila dokuczliwych cierni, kolczastych roślin i głogów, które czepiają się naszego odzienia, i rdza­wych igieł sosnowych, ubarwionych jaskrawą grzyb­nią i zrzuconymi piórkami. Tu, tam mignięcie, trzepot, ekstaza przenikliwego świstu przypominają nam, że nie wszystkie ptaki odleciały na południe. Ścieżka wciąż wije się przez cytrynowe kałuże słońca i czarne

jak smoła tunele pnączy. Następny strumień do przej­ścia; zaniepokojona armada nakrapianych pstrągów I pieni dokoła nas wodę, żaby wielkości talerzy ćwiczą skoki na brzuch, bobrowi robotnicy budują tamę. Na drugim brzegu Queenie otrząsa się i dygocze. Moja przyjaciółka też drży, nie z zimna, lecz z entuzjazmu. Kiedy podnosi głowę i wdycha przesycone sośniną po­wietrze, jedna z wystrzępionych róż na jej kapeluszu roni płatek.

Jesteśmy prawie na miejscu. Czujesz ten zapach, Buddy? — pyta moja przyjaciółka tak, jak gdybyśmy zbliżali się do oceanu.

I rzeczywiście jest to rodzaj oceanu. Wonne połacie gwiazkowych choinek, ostrokrzewy o kłujących li­ściach. Czerwone jagody błyszczą jak chińskie dzwo-M neczki, czarne wrony spadają na nie z wrzaskiem. Na- pchawszy nasze płócienne worki dostateczną ilością zieleni i szkarłatu, by ubrać girlandami tuzin okien, postępujemy do wyboru drzewka.

Powinno być — zastanawia się moja przyjaciółka

dwa razy wyższe od chłopca. Tak żeby chłopiec nie mógł skraść gwiazdy z czubka.

To, które wybieramy, -jest dwa razy wyższe ode mnie. Dzielna, ładna bestia, która wytrzymuje trzy­dzieści uderzeń toporka, nim się obali ze skrzypliwym, rozdzierającym krzykiem. Wlokąc ją jak ubitą zwie­rzynę rozpoczynamy długą wędrówkę powrotną. Co kilka kroków przerywamy zmagania, siadamy i dy­szymy. Jednakże mamy siłę tryumfujących myśliw­ców; ta siła wraz z męską, lodową wonią drzewka oży­wia nas, popędza naprzód.

Liczne komplementy towarzyszą naszemu powroto­wi o zachodzie do miasteczka czerwoną, gliniastą dro­gą, lecz moja przyjaciółka jest chytra i powściągliwa,

kiedy przechodnie wychwalają skarb złożony na na­szym wózku: cóż to za śliczne drzewko i skąd pochodzi?

A, stamtąd — mruczy mgliście.

Raz przystaje samochód, wychyla się z niego gnuśna żona bogatego młynarza i popiskuje:

Dam wam ćwierć dolara gotówką za toto drzewko.

Zazwyczaj moja przyjaciółka obawia się powiedzieć:

nie, ale tym razem od razu potrząsa głową:

—■ Nie wzięlibyśmy i dolara.

Zona właściciela młyna nalega.

Dolara, a ucho! Pięćdziesiąt centów. To moje ostatnie słowo. Ojej, kobieto, przecież możesz sobie znaleźć drugie takie.

W odpowiedzi moja przyjaciółka wypowiada łagodną refleksję:

Wątpię. Nigdy nie ma niczego podwójnego.

W domu. Queenie układa się przy ogniu i śpi do jutra, chrapiąc głośno jak człowiek.

Kufer na strychu zawiera: pudełko od butów .pełne gronostajowych ogonków (z wieczorowej peleryny pew­nej dziwnej pani, która niegdyś odnajmowaJa pokój w domu), zwoje wystrzępionego szychu, uzłoconego przez starość, jedną srebrną gwiazdę, krótki sznur pod­niszczonych, niewątpliwie niebezpiecznych, przypomina­jących cukierki żarówek choinkowych. Jest to znako­mite przystrojenie, ale nie wystarczające; moja przy­jaciółka pragnie, by nasza choinka gorzała „jak bap- tystyczne okno” i uginała się pod ciężką okiścią ozdób. Jednakże nie możemy sobie pozwolić na wyrabiane w Japonii splendory z domu towarowego. Czynimy więc to, co czyniliśmy zawsze; całymi dniami przesia­dujemy przy kuchennym stole, z nożyczkami, kredka­

mi i stertami kolorowego papieru. Ja robię rysunki, a moja przyjaciółka je wycina; mnóstwo kotów, ryb też (bo łatwe są do rysowania), trochę jabłek, trochę arbuzów, kilka skrzydlatych aniołków, sporządzonych z przechowanych arkusików cynfolii od tabliczek cze­kolady. Dzieła te zawieszamy na choince za pomocą agrafek; na zakończenie obsypujemy gałązki strzępka­mi bawełny (uzbieranej na ten cel w sierpniu). Moja przyjaciółka, oglądając końcowy efekt, składa dłonie.

No, naprawdę, Buddy. Takie ładne, że można to zjeść, no nie? — Queenie usiłuje zjeść aniołka.

Po upleceniu i przywiązaniu wstążkami wieńców z ostrokrzewu do wszystkich frontowych okien, na­szym następnym zadaniem jest przygotowanie podar­ków dla rodziny. Ręcznie malowane chustki dla pań, a dla mężczyzn syrop domowej roboty z cytryny, lu­krecji i aspiryny do zażywania „przy pięrwszych obja­wach przeziębienia oraz po polowaniu”. Jednakże kie­dy przychodzi pora sporządzenia prezentów dla siebie nawzajem, moja przyjaciółka i ja rozdzielamy się, aby pracować w tajemnicy. Chciałbym jej kupić nóż z rączką z masy perłowej, radio, cały funt yriśni w czekoladzie (kiedyś ich spróbowaliśmy i moja przyja­ciółka zawsze się zaklina: „Mogłabym się nimi żywić, Buddy, Bóg świadkiem — a nie jest to używaniem Jego imienia nadaremno”). Zamiast tego robię dla niej latawiec. Ona chciałaby podarować mi rower (mówiła to milion razy: „Gdybym tylko mogła, Buddy. Jest dostatecznie źle obchodzić się w życiu bez czegoś, czego pragniemy dla siebie, ale, niech to licho, najbardziej mnie złości, kiedy nie można dać komuś tego, co chcia­łoby mu się ofiarować. Ale któregoś dnia to zrobię, Buddy. Znajdę ci rower. Nie pytaj jak. Może ukradnę”). Zamiast tego, jestem prawie pewien, że robi mi lata­

wiec — tak jak zeszłego roku i poprzedniego; rok przedtem wymieniliśmy proce. Bardzo mi to dogadza. Oboje bowiem jesteśmy mistrzami w puszczaniu lataw­ców, którzy badają wiatr niczym żeglarze; moja przy­jaciółka, wytrawniejsza ode mnie, potrafi wypuścić w górę latawiec, kiedy nie. ma nawet tyle powiewu, by ponieść obłoki.

W wigilijne popołudnie wydłubujemy łącznie pięć centów i idziemy do rzeźnika kupić Queenie tradycyj­ny podarek, dobrą, ogryzalną kość wołową. Kość ta, zawinięta w kolorowy papier, zostaje umieszczona wy­soko na choince, przy srebrnej gwieździe. Queenie wie, że tam jest. Przycupnąwszy u stóp drzewka spogląda do góry w transie łakomstwa; kiedy przychodzi pora spoczynku, nie chce się ruszyć z miejsca. Jej podnie­ceniu dorównuje moje własne. Skopuję kołdrę i prze­wracam poduszkę, tak jakby to była upalna letnia noc. Gdzieś pieje kogut — fałszywie, bo słońce jest jeszcze po drugiej stronie świata.

Buddy, nie śpisz? — To moja przyjaciółka woła ze swego pokoju, który jest obok, i w chwilę później siedzi na moim łóżku ze świecą w ręku. — Nie mogę zmrużyć oka — oświadcza. — Myśli mi skaczą jak kró­liki. Buddy, czy sądzisz, że pani Roosevelt poda nasz placek do kolacji? — Kulimy się w łóżku, a ona czule ściska mą dłoń. — Chyba twoja rączka była dawniej

o wiele mniejsza. Widocznie przykro mi patrzeć, jak rośniesz. Czy kiedy dorośniesz, będziemy nadal przy­jaciółmi? — Mówię, że zawsze. — Ale mnie jest tak przykro, Buddy. Tak bardzo chciałam dać ci rower. Próbowałam sprzedać tę kameę, którą mi dał papa. Buddy... — waha się, jakby zakłopotana. — Zrobiłam ci jeszcze jeden latawiec.

Wtedy wyznaję, że i ja go dla niej zrobiłem, i śmie-

jemy się. Świeczka wypaliła się tak, że trudno utrzy- mać ją w ręku. Gaśnie ujawniając poświatę gwiazd, I a gwiazdy tańczą za oknem jak widzialna radosna ■ pieśń, którą powoli, powoli ucisza brzask. Być może I zadrzemaliśmy, ale początki świtu spryskują nas jak I zimną wodą; wstajemy z szeroko otwartymi oczami I i chodzimy czekając, aż inni się pobudzą. Całkiem roz- I myślnie moja przyjaciółka upuszcza kociołek na ku- I chenną podłogę. Ja tańczę stepując pod zamkniętymi I drzwiami. Jeden po drugim wynurzają się domownicy I z takimi minami, jakby chcieli nas zamordować; ale I jest Boże Narodzenie, więc nie mogą. Najpierw prze- I pyszne śniadanie, po prostu wszystko, co tylko można I sobie wyobrazić — od placuszków i pieczonych wie­wiórek aż po mieloną mamałygę i miód w plastrach.

Co wprawia wszystkich w dobry humor, z wyjątkiem mojej przyjaciółki i mnie. Szczerze mówiąc, tak nam pilno dobrać się do prezentów, że nie możemy nic wziąć do ust.

Ano, i jestem zawiedziony. Kto by nie był? Skarpet­ki, koszula do szkółki niedzielnej, kilka chusteczek, używany sweter i roczny abonament na religijny ma­gazyn dla dzieci. „Mały Pasterz”. Cały aż się gotuję. Naprawdę:

Moja przyjaciółka ma bardziej udany połów. Torba mandarynek to jej najlepszy prezent. Jednakże naj­bardziej dumna jest z białego, wełnianego szala, udzier- ganego przez jej zamężną siostrę. Natomiast mówi, że najmilszym dla niej prezentem jest latawiec, który jej zrobiłem. I rzeczywiście jest bardzo piękny, choć nie tak piękny jak ten, który zrobiła mi ona; niebieski i nakrapiany złotymi i zielonymi gwiazdkami „Za do­bre sprawowanie”; co więcej, jest na nim wymalowa­ne moje imię, ,¿Buddy”.

Buddy, wiatr wieje.

Wiatr wieje i nic nas nie zadowoli, dopóki nie po­biegniemy na pastwisko poniżej domu, gdzie Queenie' popędziła zagrzebać swoją kość (i gdzie następnej zimy Queenie też będzie pogrzebana). Tam, przedzierając się przez jędrną, po pas sięgającą trawę, odwijamy nasze latawce, czujemy, jak targają za sznurki płynąc na wietrze niczym niebiańskie ryby. Zadowoleni, rozgrza­ni słońcem, wyciągamy się w trawie, obieramy man­darynki i patrzymy, jak hasają nasze latawce. Wkrótce zapominam o skarpetkach i używanym^s wetrze. Jestem taki szczęśliwy, jak gdybyśmy już wygrali pięćdziesię­ciotysięczną nagrodę w tym konkursie na nazwę kawy.

Oj, jaka jestem niemądra! — woła moja przy­jaciółka, nagle się ocknąwszy, niczym kobieta, która przypomniała sobie za późno, że ma ciastka w piecu.

Wiesz, co zawsze myślałam? — pyta tonem odkry­cia, uśmiechając się nie do mnie, ale do jakiegoś pun­ktu poza mną. — Zawsze myślałam, że człowiek musi być chory i konający, zanim ujrzy Pana. I wyobraża­łam sobie, że kiedy On przyjdzie, będzie to jak patrze­nie na baptystyczne okno — piękne jak kolorowe szkło, przez które wlewa się słońce z takim blaskiem, iż nie wiesz, że już się ściemnia. I to było pokrzepiające — myśleć o tym blasku, który odejmuje wszelkie uczucie lęku. Ale założę się, że nigdy tak się nie dzieje. Założę się, iż na samym końcu człowiek uświadamia sobie, że Pan już się pokazał. Że te rzeczy, takie jakie są — tu ręka jej zakreśla koło gestem obejmującym obłoki i la­tawce, i trawy, i Queenie zagrzebującą swą kość — zawsze były widzeniem Jego. Co do mnie, to mogła­bym zejść z tego świata mając w oczach dzisiejszy dzień.

To jest nasze ostatnie wspólne Boże Narodzenie.

Życie nas rozdziela. Ci, Którzy Wiedzą Najlepiej, de- I cydują, że moje miejsce jest w szkole wojskowej. Więc I następuje żałosne pasmo rozdźwięczanych trąbkami I więzień, ponurych, dręczących pobudką obozów let- I nich. Mam także nowy dom. Ale on się nie liczy. Dom I jest tam, gdzie moja przyjaciółka, a ja tam nigdy nie I bywam. I

Ona zaś w nim pozostaje drepcząc po kuchni. Sam I na sam z Queenie. Potem sama. („Kochany Buddy — I pisze swoim niesfornym, trudnym do odczytania pis- I mem. — Wczoraj koń Jima Macy’ego okropnie kopnął Queenie. Bogu dzięki, niewiele czuła. Zawinęłam ją w prześcieradło z cienkiego płótna i zawiozłam wóz­kiem na pastwisko Simpsona, gdzie może być ze wszy­stkimi swoimi kośćmi...”) Przez parę lat nadal piecze sama jedna w listopadzie swe owocowe placki; nie ty­le co dawniej, ale trochę, i oczywiście zawsze przysyła mi „najlepszy ze wszystkich”. A także do każdego li­stu dołącza dziesięciocentówkę zawiniętą w papier toa­letowy: „Idź na jakiś film i napisz mi treść”. Jednak­że stopniowo w swych listach zaczyna mieszać mnie z drugim swym przyjacielem, tamtym Buddym, który umarł w latach osiemdziesiątych; coraz częściej i częś­ciej trzynasty już nie jest jedynym dniem, kiedy po­zostaje w łóżku, aż przychodzi listopadowy poranek, bezlistny, bezptasi poranek zimowy, gdy już nie może wstać, aby wykrzyknąć: „Ojej, pogoda na placki owo­cowe!”

I kiedy to się staje, wiem o tym. Zawiadomienie tylko potwierdza jakąś sekretną świadomość odcinając ode mnie niemożlńyą do zastąpienia cząstkę mnie sa­mego, puszczając ją luzem niczym latawiec z urwanym sznurkiem. Dlatego też idąc przez teren szkolny owego

grudniowego poranka, wciąż przepatruję niebo. Tak jakbym spodziewał się ujrzeć, niby dwa serca, zagu­bioną parę latawców śpieszących ku niebu.

Świąteczny gość

Co tu mówić o złośliwości! Odd Henderson był naj- złośliwszą istotą ludzką, z jaką się zetknąłem.

A mówię o dwunastoletnim chłopcu, nie jakimś do­rosłym, który miał czas rozwinąć swój z natury zły charakter. Przynajmniej Odd liczył sobie dwanaście lat w 1932 roku, kiedy obaj lżyliśmy drugoklasistami uczęszczającymi do małomiasteczkowej szkoły w rolni­czej części Alabamy.

Wysoki jak na swój wiek, kościsty chłopak o ciemno- rudych włosach i wąskich, żółtych oczach, górował wzrostem nad wszystkimi swoimi kolegami — góro­wałby tak czy owak, bo reszta nas miała zaledwie po siedem czy osiem lat. Odd dwa razy siedział w pierw­szej klasie, a teraz powtarzał drugą. Te żałosne rezul- - taty nie wynikały z tępoty — Odd ł\ył inteligentny, może sprytny jest lepszym słowem — ale wdał się w resztę Hendersonów. Cała rodzina (dziesięć osób — nie licząc taty Hendersona, który był przemytnikiem alkoholu i zwykle siedział w więzieniu — stłoczonych w czteropokojowym mieszkaniu obok murzyńskiego kościoła) była gnuśną, prostacką zgrają, z której każdy gotów b(ył zrobić komuś świństwo; najgorszy był Odd, a to, bracie, znaczy nie byle co.

Wiele dzieci w naszej szkole pochodziło z rodzin

uboższych od Hendersonów; Odd miał parę butów, na­tomiast niektórzy chłopcy, a także dziewczynki, zmu­szeni byli chodzić boso w najpaskudniejszą pogodę — tak ciężko dotknął kryzys Alabamę. Jednakże nikt — obojętnie, kto — nie wyglądał tak nędznie jak Odd — chudy, piegowaty strach na wróble w przepoconym, starym kombinezonie, który byłby upokorzeniem dla więźnia skazanego na ciężkie roboty. Można by czuć dla niego litość, gdyby nie był taki odpychający. Wszy­stkie dzieci bały się go, i to nie tylko my, młodsi, lecz nawet chłopcy w jego wieku i starsi.

Nikt nigdy nie wdawał się z nim w bójkę, z wyjąt­kiem jednej dziewczyny, nazywającej się Ann „Jumbo” Finchburg, która była drugą awanturnicą w miastecz­ku. Jumbo, kusa, ale krzepka dziewucha, napadła na Odda od tyłu podczas pauzy któregoś nudnego rana, i trzej nauczyciele, z których każdy zapewne pragnął, żeby walczący pozabijali się wzajemnie, potrzebowali długiego czasu, by ich rozdzielić. Wynikiem był rodzaj remisu; Jumbo straciła ząb oraz połowę włosów i po­została jej szarawa mgiełka w lewym oku (nigdy już nie widziała wyraźnie), a uszkodzenia Odda obejmowały złamany kciuk plus blizny po zadrapaniach, które mu pozostaną do dnia zamknięcia jego trumny. Ftzez wie­le miesięcy potem Odd imał się wszelkich możliwych sztuczek, by sprowokować Jumbo do ponownej roz­grywki, ale Jumbo dostała za swoje i trzymała się od niego z daleka. Czyniłbym to samo, gdyby mi pozwolił, ale niestety byłem przedmiotem jego niestrudzonego zainteresowania.

Zważywszy czasy i miejsce, wiodło mi się dość do­brze — mieszkałem w wysoko sklepionym, starym wiejskim domu, stojącym tam, gdzie kończyło się mia­steczko, a zaczynały farmy i lasy. Dom ten należał

do moich dalekich krewnych, starszych kuzynów, i owi kuzyni, trzy stare panny oraz ich nieżonaty brat, przy­jęli mnie pod swój dach z racji pewnych powikłań w mej najbliższej rodzinie, sporów o sprawowanie opie­ki, które ze skomplikowanych przyczyn spowodowały, że wylądowałem w tym nieco ekscentrycznym alabam- skim domu. Nie czułem się tam nieszczęśliwy; w isto­cie pewne momenty z tych paru lat okazały się naj­szczęśliwszą cząstką skądinąd trudnego dzieciństwa, głównie dlatego, że najmłodsza z kuzynek, kobieta sześćdziesięcioletnia, stała się moją pierwszą przyja­ciółką. Ponieważ sama była dzieckiem (wiele osób tak nie uważało i przebąkiwało, że jest niejako bliźniaczką biednego, poczciwego Lestera Tuckera, który błąkał się po ulicach w słodkim otumanieniu), rozumiała dzie­ci, a mnie rozumiała absolutnie.

Może i było dziwne, że mały chłopiec miał za naj­lepszą przyjaciółkę wiekową starą pannę, ale żadne z nas nie miało zwyczajnych zapatrywań ani charakte­ru, było więc nieuchronne, że w naszej osobnej samot­ności nawiążemy ze sobą przyjaźń. Z wyjątkiem go­dzin, które spędzałem w szkole, wszyscy troje — ja, stara Queenie, nasza malutka terierka, i Panna Sook, jak wszyscy nazywali moją przyjaciółkę, byliśmy pra­wie zawsze razem. Poszukiwaliśmy ziół w lesie, łowi­liśmy ryby w odległych potokach (za pomocą wysuszo­nych łodyg trzciny cukrowej jako wędek) i zbieraliś­my osobliwe paprocie i rośliny, które przesadzaliśmy do blaszanych wiaderek oraz nocników, gdzie wyrasta­ły zwisając festonami. Jednakże nasze życie toczyło się głównie w kuchni — wiejskiej kuchni, w której do­minował wielki, czarny piec opalany drewnem, często ciemnej i jednocześnie słonecznej.

Panna Sook, wrażliwa jak delikatna paproć, samot-

nica, która nigdy nie wyjechała poza granice okręgu, I była zupełnie niepodobna do swego brata i sióstr, przy- I ziemnych, trochę męskich pań, które prowadziły sklep I bławatny i kilka innych interesów. Brat, wuj B., po- I siadał kilka plantacji bawełny rozrzuconych po oko- I licy; ponieważ wzdragał się prowadzić samochód czy I wdawać w jakikolwiek kontakt z ruchomą maszynerią, I jeździł konno, kłusując po całych dniach z jednej po­siadłości do drugiej. Był człowiekiem dobrym, chociaż | milkliwym; mruczał „tak” albo „nie”, właściwie nigdy nie otwierając ust, chyba po to, by się nakarmić. Przy każdym posiłku miał apetyt alaskańskiego niedźwie­dzia po śnie zimowym, i było zadaniem Panny Sook go nasycić.

Główny nasz posiłek stanowiło śniadanie; menu obiadów — z wyjątkiem niedziel — oraz kolacji było przypadkowe i składało się często z resztek pozosta­łych po śniadaniu. Owe śniadania, podawane wcześnie,

o wpół do szóstej rano, były prawdziwymi rozpycha- czami żołądka. Po dziś dzień zachowuję nostalgiczny głód tych wczesnoporannych uczt, składających się z szynki i pieczonych Kurcząt, smażonych kotletów wieprzowych, smażonych sumów, pieczonych wiewió­rek (w sezonie), sadzonych jajek, mamałygi z sosem, czarnej fasoli, kapusty w kapuścianym soku, chleba kukurydzianego, który się w nim moczyło, sucharków, placków i melasy, miodu w plastrach, domowych dże­mów i galaretek, słodkiego mleka, maślanki, kawy przyprawionej cykorią i gorącej jak Hades.

Panna Sook, w towarzystwie swych pomocników, Queenie i mnie, wstawała co rano o czwartej, aby roz­palić w piecu, nakryć do stołu i puścić wszystko w ruch. Wstawanie o tej godzinie nie było taką uciążli­wością, jak można sądzić; przywykliśmy do tego,

a zresztą zawsze kładliśmy się spać, gdy tylko słońce zaszło, a ptaki usadowiły się na drzewach. Poza tym moja przyjaciółka nie była taka wątła, jak się wyda­wała; chociaż w dzieciństwie była chorowita, a jej ramiona się przygarbiły, miała silne ręce i krzepkie nogi. Potrafiła poruszać się z dziarską, energiczną szybkością, wystrzępione tenisówki, które niezmiennie nosiła, skrzypiały na wywoskowanej podłodze, a dy­styngowana twarz o delikatnie ociężałych rysach i pięknych, młodzieńczych oczach świadczyła o tężyź* nie sugerującej, że jest wynikiem jakiegoś wewnę­trznego duchowego blasku raczej niż widomą zewnę­trzną oznaką fizycznego zdrowia.

Niemniej jednak, zależnie od pory roku i liczby ro­botników zatrudnionych na farmie wuja B., niekiedy aż piętnaście osób zasiadało do owych przedranr^ych bankietów; robotnicy byli uprawnieni do jednego go­rącego posiłku dziennie — należało to do ich wynagro­dzenia. Zazwyczaj przychodziła Murzynka, by pomóc przy zmywaniu naczyń, posłać łóżka, sprzątnąć w do­mu i zrobić pranie. Była leniwa i nieobliczalna, ale Panna Sook przyjaźniła się z nią przez całe życie — co i oznaczało, że nie brała pod uwagę zastąpienia jej kimś innym i po prostu sama wykonywała całą robotę. Rąbała drewno na ogień, doglądała dużej menażerii, złożonej z kur, indyków i świń, szorowała, ścierała kurze, reperowała całą naszą odzież; mimo to jednak, kiedy wracałem do domu ze szkoły, zawsze chętnie dotrzymywała mi towarzystwa — by pograć w karty w grę zwaną Gawronem czy wybrać się razem na grzyby, czy stoczyć bitwę poduszkami albo też, gdy siedzieliśmy w kuchni, w zamierającym świetle popo­łudnia, pomóc mi przy odrabianiu lekcji.

Uwielbiała ślęczeć nad mymi podręcznikami, szcze-

golnie nad atlasem geograficznym („Och, Buddy — I mówiła, bo przezywała mnie Buddy — tylko pomyśl: jezioro, które nazywa się Titicaca. I to naprawdę istnieje gdzieś na świecie”.) Moja edukacja była rów­nież jej edukacją. Choroby w dzieciństwie sprawiły, że nie miała prawie żadnego wykształcenia; charakter I jej pisma był serią szarpanych erupcji, a ortografia | sprawą wysoce osobistą i fonetyczną. Już wtedy umia- I łem pisać i czytać gładziej i pewniej niż ona (aczkol­wiek udawało jej się „przestudiować” każdego dnia ' jeden rozdział Biblii i nigdy nie opuszczała „Małej sierotki Ani” czy „Katzenjammerowych dzieci”, serii obrazkowych zamieszczanych w gazecie). Odczuwała zadzierzystą dumę z „naszych” cenzur („Ojej, Buddy! Pięć piątek. Nawet z arytmetyki! Nie śmiałam mieć nadziei, że dostaniemy piątkę z arytmetyki”). Było dla niej tajemnicą, dlaczego nie cierpiałem szkoły, dlaczego czasem rano płakałem i zaklinałem wuja B., który miał decydujący głos w rodzinie, by mi pozwolił zostać w domu.

Ma się rozumieć, to nie szkoły nie cierpiałem; nie cierpiałem Odda Hendersona. Jakież udręki obmyślał! Na przykład oczekiwał mnie w cieniu pod dębem, omraczającym skraj szkolnego terenu, trzymając w ręku papierową torbę, napełnioną kolczastymi chwasta­mi, które uzbierał po drodze do szkoły. Nie było sensu próbować mu umknąć, bo był szybki niczym wąż go­tujący ■się do skoku; jak grzechotnik, uderzał, obalał mnie na ziemię i z radością w swych szparkowatych oczach wcierał mi kolce we włosy. Zazwyczaj dokoła gromadził się krąg dzieci, które chichotały czy tylko udawały; w gruncie rzeczy nie uważały tego za zabaw­ne, ale przy Oddzie były nerwowe i gotowe się przy­podobać. Później, ukrywszy się w toalecie dla chłop­

ców, wyplątywałem kolce wczepione we włosy; trwało to bez końca i zawsze pociągało za sobą spóźnienie się na pierwszy dzwonek.

. Nasza nauczycielka w drugiej klasie, panna Arm­strong, współczuła mi, bo podejrzewała, co się święci, lecz w końcu, rozzłoszczona moimi ciągłymi spóźnienia­mi, wściekła się na mnie przy całej klasie:

Mały pan Ważniak! Jaki on jest zuchwały! Wma- szerowuje dwadzieścia minut po dzwonku. Pół go­dziny!

Wtedy straciłem panowanie nad sobą i zawołałem:

Niech pani krzyczy na niego! To jego wina. Sukinsyn!

Znałem mnóstwo brzydkich słów, lecz nawet ja sam struchlałem usłyszawszy to, com powiedział, roz­brzmiewające w okropnej ciszy, a panna Armstrong, ruszywszy ku mnie z ciężką linijką w ręku, powie­działa:

Proszę wyciągnąć ręce, mój panie. Dłonie odwró­cić do góry.

| podczas gdy Odd Henderson przypatrywał się temu ze zjadliwym uśmieszkiem, wychlastała mi dło­nie swoją linijką o mosiężnych krawędziach, tak że pokój zamazał mi się w oczach.

Trzeba by stronicy drobnego druku, by spisać wy­myślne udręki, zadawane przez Odda, ale tym, co mia­łem najbardziej za złe i nad czym najbardziej cierpia­łem, było wywoływanie przezeń uczucia ponurego oczekiwania. Raz, kiedy przyparł mnie do ściany, za­pytałem go wprost, co zrobiłem, że tak mnie nie lubi; nagle odprężył się, puścił mnie i powiedział:

Bo jesteś laluś. Pb prostu cię podciągam.

Miał rację, byłem po trosze lalusiem, i w chwili gdy to powiedział, uświadomiłem sobie, że nie mogę

nic zrobić , by zmienić jego osąd, poza zaparciem się w sobie, żeby zaakceptować ten fakt i bronić się.

Gdy tylko powracałem do spokoju ciepłej kuchni, gdzie Queenie pogryzała starą, wygrzebaną kość, a mo­ja przyjaciółka dłubała coś przy skórce od placka, brzemię Odda Hendersona osuwało się szczęśliwie z mych ramion. Jednakże nazbyt często w nocy te wąskie, lwie oczy majaczyły w mych snach, a wrzaskli­wy, szorstki głos, wypowiadający okrutne obietnice, syczał mi w uszach.

Pokój sypialny mej przyjaciółki był obok mojego; niekiedy budziły ją krzyki wywoływane przez nawie­dzające mnie koszmary; wówczas przychodziła i po­trząsaniem wyzwalała mnie z zamroczenia Oddem Hendersonem.

Słuchaj — mówiła zapalając lampę — przestra­szyłeś nawet Queenie. Cała się trzęsie. — A potem: — Czy to gorączka? Jesteś taki mokry, że można cię wy­żąć. Może powinniśmy wezwać doktora Stone’a.

Wiedziała jednak, że to nie gorączka, wiedziała, że powodem są moje przykrości w szkole, bo mówiłem jej wielokrotnie, jak Odd Henderson mnie traktuje.

Jednakże w końcu przestałem o tym mówić, nigdy więcej o tym nie wspominałem, ponieważ nie chciała uznać, że jakakolwiek ludzka istota może być taka zła, jak go przedstawiałem. Zachowana dzięki brakowi doświadczenia niewinność, zawsze izolująca Pannę Sook, sprawiała, że nie potrafiła ogarnąć myślą zła tak całkowitego.

Och — mówiła wcierając ciepło w moje zlodowa­ciałe dłonie — on ciebie zaczepia przez zazdrość. Nie jest taki zmyślny i ładny jak ty.

Albo też mniej żartobliwie:

O jednym musisz pamiętać, Buddy: że ten chło­

piec nie może się powstrzymać od paskudnego postę­powania; nie zna niczego innego. Wszystkim tym dzie­ciom Hendersonów było ciężko. I można to przypisać tacie Hendersonowi. Niemiło mi to mówić, ale ten człowiek zawsze był tylko złośliwcem i głupcem. Czy wiesz, że wuj B. kiedyś go wychłostał? Przyłapał go na biciu psa i z miejsca zlał go pejczem. Najlepszą rzeczą, jaka się wydarzyła, było wsadzenie go na robo­ty przymusowe. Ale pamiętam Molly Henderson, zanim wyszła za niego. Miała ledwie piętnaście czy szesnaście lat i świeżo przyjechała skądciś po drugiej stronie rzeki. Pracowała niedaleko stąd u Sade’a Danversa ucząc się na krawcową. Przechodziła tędy i widywała mnie kopiącą w ogrodzie — taka uprzejma dziewczyna, | ładnymi, rudymi włosami i taka wdzięczna za wszys­tko; czasem dawałam jej pęczek słodkiego groszku albo mandarynkę, i zawsze była taka wdzięczna. Po­tem zaczęła spacerować pod rękę z tatą | Henderso­nem — a on był dużo starszy i skończony łajdak, pi­jany czy trzeźwy. Ano, Pan Bóg musiał mieć swoje . powody. Ale to szkoda; Molly nie może liczyć sobie więcej niż trzydzieści pięć lat, a nie ma ani jednego zęba czy dziesiątaka przy duszy. Nic poza pełnym do­mem dzieci do wyżywienia. Musisz to wszystko wziąć pod uwagę, Bud<fy, i być cierpliwym.

Cierpliwym! Na co się zdało o tym dyskutować? Jednakże || końcu moja przyjaciółka zrozumiała głę­bię mej desperacji. Świadomość ta przyszła spokojnie i nie była wynikiem smętnego czuwania do północy czy odwoływania się do wuja B. Zdarzyło się to

o deszczowym, listopadowym zmierzchu, gdy siedzie­liśmy sami w kuchni przy ogniu zamierającym w pie­cu; było już po kolacji, naczynia pozbierane, a Queenie chrapała skulona na bujającym fotelu. Słyszałem

szeptliwy glos mej przyjaciółki, snujący się pod bęb­nieniem deszczu po dachu, ale myśl miałem zaprząt­niętą moimi troskami i nie uważałem, co mówi, choć byłem świadom, że porusza temat Święta Dziękczy­nienia, odległego ledwie o tydzień.

Moi kuzyni nigdy się nie pożenili (Wuj B. nieo­mal się ożenił, lecz jego narzeczona zwróciła pierścio­nek zaręczynowy, kiedy się przekonała, że do tej transakcji będzie należało zamieszkanie w jednym domu z trzema nader indywidualnymi starymi pan­nami), natomiast chełpili się rozległymi koneksjami familijnymi w całym sąsiedztwie — mnóstwem kuzy­nów oraz ciotką, panią Mary Taylor Wheelwright, która miała sto trzy lata. Ponieważ dom nasz był naj­większy i najdogodniej usytuowany, dla tych krew­nych stało się tradycją gromadzić się u nas co rok w Święto Dziękczynienia; aczkolwiek rzadko bywało mniej niż trzydzieścioro biesiadników, nie było to zbyt uciążliwe, ponieważ zapewnialiśmy jedynie oprawę i pod dostatkiem nadziewanych indyków.

Goście przywozili dodatki, przy czym każdy wnosił swoją specjalność: kuzynka w drugiej linii, Harriet Parker z Flomatonu, robiła wspaniałą ambrozję — przezroczyste plasterki pomarańcz zmieszane ze świe­żo zmielonymi orzechami kokosowymi; siostra Harriet, Alice, zazwyczaj zjawiała się z półmiskiem tłuczonych patatów z rodzynkami; plemię Conklinów — Bill Con- klin, jego żona oraz kwartet ich ładnych córek — zaw­sze przywoziło wyborny zestaw jarzyn puszkowanych podczas lata. Moim ulubionym przysmakiem był zim­ny pudding bananowy — strzeżony przepis sędziwej ciotki, która pomimo podeszłego wieku zachowała energię w gospodarstwie; ku naszemu strapieniu za­brała ten sekret do grobu, gdy zmarła w 1934 roku

mając sto piąć lat (przy czym to nie wiek spuścił kurtynę; została zaatakowana i stratowana przez byka na pastwisku).

Panna Sook snuła rozważania o tych sprawach, pod­czas gdy moja myśl wędrowała przez labirynt równie melancholijny jak ów wilgotny zmierzch. Nagle usły­szałem jej knykcie uderzające w stół kuchenny.

Buddy!

Co?

■ — Nie słuchałeś ani jednego słowa.

.— Przepraszam.

Obliczam, że tego roku będziemy potrzebowali pięciu indyków. Kiedy rozmawiałam o tym z wu­jem B., powiedział, że chce, abyś ty je zarżnął. A tak­że wypatroszył.

Ale dlaczego?

Zarzynanie było zadaniem wuja B. Dla mnie udrę­ką było patrzeć, jak szlachtuje świnię czy choćby ukręca łeb kurze. Moja przyjaciółka czuła to samo; żadne z nas nie mogło ścierpieć jakiegokolwiek gwałtu krwawszego od wybijania much, toteż zaskoczyło mnie beztroskie przekazanie przez nią tego rozkazu.

No więc ja tego nie zrobię.

Teraz się uśmiechnęła.

Jasne, że nie. Wezmę Bubbera czy jakiegoś in­nego kolorowego chłopaka. Zapłacę mu pięć centów. Ale — tu jej głos zniżył się konspiracyjnie B pozwoli­my wujowi B. mniemać, żeś to ty zrobił. Wtedy będzie zadowolony i przestanie mówić, że to jest takie nie­dobre.

Co jest niedobre?

Ze zawsze jesteśmy razem. Mówi, że powinieneś mieć innych przyjaciół, chłopców w twoim wieku. No cóż, ma rację.

i ii mmmliTnlwraBB

Nie chcę żadnego innego przyjaciela.

Cicho, Buddy. Cicho. Byłeś dla mnie naprawdę dobry. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Stałabym się starą mantyką. Ale chcę widzieć ciebie szczęśli­wym. Silnym, zdolnym do wyjścia w świat. A nigdy to nie nastąpi, dopóki nie dojdziesz do ładu z takimi ludźmi, jak Odd Henderson, i nie przemienisz ich w przyjaciół.

Z nim? Jest ostatnim przyjacielem na świecie, jakiego bym chciał.

Proszę cię, Buddy, zaproś tu tego chłopca na ko­lację w Święto Dziękczynienia.

Chociaż czasem przekomarzaliśmy się ze sobą, nie kłóciliśmy się nigdy. Z początku nie mogłem uwierzyć, że swoją prośbę traktuje jako coś więcej niż próbkę dowcipu w kiepskim guście, lecz potem, widząc, że mówi poważnie, uświadomiłem sobie z osłupieniem, iż zmierzamy do rozdźwięku.

Myślałem, że jesteś moją przyjaciółką.

I jestem, Buddy. Naprawdę.

Gdybyś nią była, nie mogłabyś wymyślić czegoś takiego. Odd Henderson mnie nienawidzi. Jest moim wrogiem.

Nie może cię nienawidzić. Nie zna cię.

No więc ja nienawidzę jego.

Bo go nie znasz. To wszystko, o co proszę. O spo­sobność, żebyście się trochę poznali. Myślę, że potem te kłopoty się skończą. Może masz rację, Buddy. Może wy, chłopcy, nigdy nie zostaniecie przyjaciółmi. Ale wątpię, żeby się ciebie dalej czepiał.

Ty nie rozumiesz. Nigdy nie nienawidziłaś ni­kogo.

Nie, nigdy. Mamy wyznaczone tylko tyle a tyle

czasu na ziemi i nie chciałabym, aby Pan widział, że marnuję mój czas w taki sposób.

Nie zrobię tego. Pomyślałby, że zwariowałem. I tak by było.

Deszcz ustał pozostawiając po sobie ciszę, która przedłużała się nieprzyjemnie. Jasne oczy mej przy­jaciółki obserwowały mnie, tak jakbym był kartą, a ona zastanawiała się, jak ją rozegrać. Odgarnęła z czoła siwawy kosmyk i westchnęła.

¡¿-W?- Więc ja to zrobię. Jutro — rzekła. — Nasadzę kapelusz na głowę i złożę wizytę Molly Henderson.

Ta zapowiedź świadczyła o determinacji, bo nigdy nie słyszałem, by Panna Sook planowała wizytę u, ko­gokolwiek, nie tylko dlatego że była całkowicie poz­bawiona talentów towarzyskich, lecz także ponieważ była zbyt skromna, by mniemać, że będzie mile wi­dziana.

Nie sądzę, żeby było wiele świętowania w ich domu. Molly pewno będzie bardzo zadowolona, że Odd zasiądzie razem z nami. O, wiem, że wuj B. nigdy by na to nie pozwolił, ale byłoby ładnie zaprosić ich wszystkich.

Mój śmiech obudził Queenie, a po chwili zaskoczenia moja przyjaciółka roześmiała się także. Policzki jej się zaróżowiły, a w oczach zabłysło światełko; wstała, objęła mnie i rzekła:

Och, Buddy, wiedziałam, że mi wybaczysz i uz­nasz, że jest jakiś sens w moim pomyśle.

Myliła się. Moja wesołość miała inne przyczyny. Dwie. Jedną był obraz wuja B. krającego indyka dla wszystkich tych swarliwych Hendersonów. A drugą

to, iż przyszło mi na myśl, że nie mam powodu do nie­pokoju; Panna Sook mogła przedłożyć zaproszenie, a matka Odda przyjąć je w jego imieniu, ale Odd nie pokazałby się tutaj nawet za milion lat.

Byłby zbyt dumny. Na przykład w latach kryzysu szkoła nasza wydawała bezpłatnie mleko i sandwicze wszystkim dzieciom, których rodziny były za biedne, by zaopatrzyć je w drugie śniadanie. Jednakże Odd, choć taki wychudzony, nie chciał mieć nic wspólnego z tymi zapomogami; odchodził na stronę i pożerał peł­ną kieszeń orzeszków ziemnych albo pogryzał dużą surową rzepę. Ten rodzaj dumy był charakterystyczny dla rodu Hendersonów; mogliby kraść, wydłubywać złoto z zębów nieboszczyka, ale nigdy nie przyjęliby podarunku zaofiarowanego jawnie, bo wszystko, co pachniało dobroczynnością, było dla nich obrażliwe. Odd na pewno uznałby zaproszenie Panny Sook za gest dobroczynny albo też dopatrzył się w nim — nie bez słuszności — szantażowej zagrywki, mającej spra­wić, żeby mi pofolgował.

Tego wieczora położyłem się do łóżka z lekkim ser­cem, bo byłem pewny, że mego Święta Dziękczynienia nie skazi obecność takiego nieodpowiedniego gościa.

Następnego rana miałem paskudny katar, co było miłe, bo oznaczało, że nie pójdę do szkoły. Oznaczało też, że będę miał ogień na kominku w moim pokoju, zupę z przecieru pomidorowego oraz godziny sam na sam z panem Micawberem i Dawidem Copperfiel- dem — najprzyjemniejsze leżenie w łóżku. Na dworze znowu mżyło, lecz moja przyjaciółka, wierna swej obietnicy, nałożyła kapelusz — słomkowe kolo od wo­zu, przyozdobione wypłowiałymi od niepogody, aksa­mitnymi różami — i wyruszyła do domu Henderso- | nów. „To potrwa tylko minutkę” — powiedziała, ale

W rzeczywistości nie było jej prawie dwie godziny. Nie mogłem sobie wyobrazić Panny Sook prowadzącej tak długą rozmowę z kimkolwiek poza mną czy nią samą (często mówiła do siebie, co jest nawykiem nor­malnych osób o samotniczej naturze), toteż kiedy wróciła, wydawała się rzeczywiście wypompowana.

Wciąż jeszcze w, kapeluszu i starym, luźnym płasz­czu przeciwdeszczowym, wetknęła mi termometr do ust, po czym usiadła, w nogach łóżka.

Lubię ją — powiedziała stanowczo. — Zawsze lubiłam Molly Henderson. Robi. co może, i dom jest czyściutki jak paznokcie Boba Spencera — (Bob Spen­cer był baptystowskim pastorem, słynącym ze swego higienicznego blasku) —5 ale okropnie zimny. Blaszany dach, wiatr hula po pokoju, a na kominku ani odrobi­ny ognia. Proponowała mi, żebym się czegoś napiła, a ja na pewno chętnie przyjęłabym filiżankę kawy, ale powiedziałam: nie. Bo nie przypuszczam, żeby tam była jakaś kawa. Czy cukier.

Czułam się zawstydzona, Buddy. Boh mnie to do głębi, gdy widzę kogoś, kto tak się boryka jak Molly. Nigdy nie ogląda pogodnego dnia. Nie mówię, że lu­dzie powinni mieć wszystko, czego chcą. Chociaż, je­żeli się zastanowić, to nie widzę, co w tym złego. Ty powinieneś mieć rower do jeżdżenia, a dlaczego Quee- nie nie miałaby dostawać co dzień wołowej kości? Tak, teraz mi to przychodzi do głowy, teraz rozumiem: naprawdę każdy z nas powinien mieć wszystko, czego chce. Założę się z tobą o dziesiątaka, że właśnie tego_ pragnie Pan Bóg. A kiedy wszędzie dokoła widzimy ludzi, którzy nie mogą zaspokoić najprostszych po­trzeb, jest mi wstyd. O, nie za siebie, bo kimże jestem; takie stare nic, które nigdy nie miało grosza przy du­szy i gdyby nie pomagała mi rodzina, umarłabym

z głodu albo skoĄczyła w przytułku. Wstyd mi za nas wszystkich, którzy mamy czegoś nad miarę, gdy inni nie mają nic.

Napomknęłam Molly, że mamy tu więcej kołder, niż kiedykolwiek możemy potrzebować; na strychu jest cały kufer tych zszywanych z kawałków materiału, które sama zrobiłam, kiedy byłam młodą dziewczyną i nie mogłam dużo wychodzić na dwór. Ale ona mi przerwała, powiedziała, że dziękuje, ale Hendersonom dobrze się powodzi i jedyną rzeczą, jakiej pragną, jest to, żeby wypuszczono tatę na wolność i odesłano do domu, do swoich. „Proszę pani, powiedziała, tata jest dobrym mężem, bez względu na to, jaki może być poza tym”. A tymczasem ona musi opiekować się dziećmi.

Ach, Buddy, musisz się mylić co do tego jej chłopca, Odda. Przynajmniej częściowo. Molly mówi, że jest dla niej wielką pomocą i pokrzepieniem. Nigdy nie narzeka, niezależnie od tego, ile mu daje do roboty. Powiada, że umie śpiewać równie ładnie jak w radiu, a kiedy młodsze dzieciaki zaczynają jaką chryję, po­trafi je uspokoić śpiewaniem. Boże drogi — żaliła się wyjmując termometr — jedyne, co możemy zrobić dla takich ludzi, jak Molly, to szanować ich i pamiętać

o nich w naszych modlitwach.

Termometr zmuszał mnie do milczenia; teraz spy­tałem;

Ale co z tym zaproszeniem?

Czasami — odrzekła wpatrując się w szkarłatną nitkę rtęci w szkle — myślę, że oczy mnie zawodzą. W moim wieku człowiek zaczyna rozglądać się bardzo uważnie. Żeby zapamiętać, jak naprawdę wyglądały pajęczyny. Ale by odpowiedzieć na twoje pytanie; Molly była uradowana usłyszawszy, że na tyle cenisz

Odda, by go zaprosić na Święto Dziękczynienia. A tak­że — ciągnęła nie bacząc na moje stęknięcie — powie­działa, iż jest pewna, że przyjdzie z przyjemnością. Masz temperaturę trochę powyżej stu. Myślę, że mo­żesz liczyć na pozostanie jutro w domu. To powinno wywołać uśmiechy! Pokaż, jak się uśmiechasz, Buddy.

Tak się zdarzyło, że uśmiechałem się dosyć dużo podczas następnych kilku dni poprzedzających wielką ucztę, bo mój katar zaawansował do krupu i przez cały ten okres nie chodziłem do szkoły. Nie miałem kontaktu z Oddem Hendersonem i dlatego nie mogłem osobiście ustalić jego reakcji na zaproszenie, ale wy­obrażałem sobie, że najpierw musiał się uśmiać, a po­tem splunąć. Nie martwiła mnie perspektywa, że się naprawdę pojawi; była możliwością równie odległą jak to, żeby Queenie na mnie warknęła czy Flanna Sook zawiodła moje zaufanie.

Jednakże Odd pozostawał obecny — rudogłowa sylwetka na progu mej wesołości. Mimo wszystko drę­czył mnie opis, który podała jego matka; zastanawia­łem się, czy to prawda, że ma on inne cechy, że gdzieś pod całą tą złością istnieje odrobina czegoś ludzkiego. Ale to było niemożliwe! Ktoś, kto by wierzył w coś podobnego, zostawiałby dom nie zamknięty, kiedy do miasta zjeżdżają Cyganie. Wystarczyło na niego popat­rzeć.

Panna Sook zdawała sobie sprawę, że mój krup nie jest taki ciężki, jak udawałem, toteż z rana, gdy inni wychodzili — wuj B. na swoje farmy, a siostry do sklepu bławatnego — tolerowała moje wstawanie z łóżka, a nawet pozwalała mi pomagać przy iście wiosennych porządkach domowych, które zawsze po­przedzały zgromadzenie w Święto Dziękczynienia. By­ła taka masa roboty — dość na dwanaście osób. Pole-

rowaliśmy meble w salonie, fortepian, czarną gablotkę na ciekawostki (która zawierała jedynie kawałek Góry Kamiennej przywieziony przez siostry z podróży w interesach do Atlanty), wykwintne orzechowe fotele bujające oraz ozdobne biedermajery — nacieraliśmy je woskiem o cytrynowej woni, aż cały pokój lśnił ni­czym skórka cytryny i pachniał jak gaj cytrusowy. Zasłony zostały wyprane i zawieszone na nowo, po­duszki spulchnione, dywany wytrzepane; gdziekolwiek się spojrzało, drobiny pyłu i kawalątka pierza unosiły się w roziskrzonym listopadowym świetle, snując się po wysokich pokojach. Biedną Queenie relegowano do kuchni z obawy, że może uronić włosek swej sierści, a nawet pchłę, w dostojniejszych regionach domu.

Najdelikatniejszym zadaniem było przygotowanie serwetek i obrusów, które miały ozdabiać jadalnię. Należały one do matki mej przyjaciółki, która je otrzy­mała jako prezent ślubny; chociaż ich używano raz> czy dwa razy do roku, powiedzmy dwieście razy w ciągu minionych osiemdziesięciu lat, to jednak liczyły sobie lat osiemdziesiąt, a pocerowane miejsca oraz pie­gowate odbarwienia były widoczne. Należy zacząć od tego, że materiał prawdopodobnie nie był nadzwyczaj­ny, lecz Panna Sook obchodziła się z nim tak, jakby został utkany przez złote ręce na niebiańskich kros­nach.

Matka moja mawiała: „Może przyjść dzień, kiedy będziemy mogli częstować gości jedynie wodą ze stud­ni i zimnym chlebem kukurydzianym, ale przynaj­mniej podamy to na stole nakrytym odpowiednią ser­wetą".

Wieczorem, po całodziennej bieganinie, kiedy w resz­cie domu było już ciemno, jedna słaba lampa paliła się do późna, a moja przyjaciółka leżała w łóżku, opar­

ta o poduszki, z serwetkami na kolanach, ze zmarsz­czonym czołem, oczyma okrutnie zmrużonymi, ale rozświetlonymi utrudzonym uniesieniem pielgrzyma zbliżającego się do ołtarza u kresu wędrówki.

Co godzina, kiedy drgające dźwięki ratuszowego ze­gara odliczały dziesiątą i jedenastą, i dwunastą, bu­dziłem się, widziałem, że lampa jej jeszcze się świeci, i sennie brnąłem do jej pokoju, by ją napomnieć:

Powinnaś już spać!

Za minutkę, Buddy. Teraz po prostu nie mogę. Strach mnie ogarnia, kiedy pomyślę, ile osób się zje- dzie. Głowa zaczyna mi wirować — odpowiadała prze­stając szyć i pocierając oczy. — Wirować razem | gwiazdami.

Chryzantemy — niektóre duże jak głowa dziecka. Pęki zwiniętych, miedzianych liści z migotliwym la­wendowym odcieniem.

Chryzantemy są jak lwy — mówiła moja przy­jaciółka, gdy wędrowaliśmy przez nasz ogród ścinając nożycami kwiaty godne wystawy. — Takie królewskie. Zawsze spodziewam się, że skoczą. Rzucą się na mnie z pomrukiem i rykiem.

Był to ten rodzaj wypowiedzi, który sprawiał, że ludzie dziwowali się Pannie Sook, chociaż rozumiem to dopiero z perspektywy czasu, bo zawsze wiedziałem,

o co jej idzie, a w tym przypadku cały pomysł ścią­gnięcia do domu wszystkich tych ryczących, przepysz­nych lwów i osadzenia ich w kruchych wazonach (nasz końcowy akt dekoracyjny w przeddzień Święta Dzięk- c^rnienia) przyprawiał nas o takie pustackie, niemądre chichoty, że wprędce brakło nam tchu.

Popatrz na Queenie — mówiła moja przyjaciółka zachłystując się z rozbawienia. — Spójrz na jej uszy, Buddy. Nastawiła je prosto do góry. Myśli sobie: A cóż

to za wariaty, | którymi się zadaję? Ach, Queenie, chodź tu, kochanie. Dam ci herbatnik namoczony w go­rącej kawie.

Ożywiony był ten dzień Święta Dziękczynienia. Oży­wiony przelotnymi ulewami i nagłymi przejaśnieniami, którym towarzyszyły ostre sztychy słońca i raptowne, bandyckie podmuchy wiatru, zrywające pozostałe jesz­cze, jesienne liście.

Odgłosy w domu też były miłe: brzęk garnków i pa­telni, nie używany i zardzewiały głos wuja B., kiedy stał w hallu, w swoim sztywno wyprasowanym nie­dzielnym garniturze, witając przybywających ugości. Kilku przyjechało konno lub ciągnionymi przez muły wozami, a większość w wybłyszczonych gospodarskich ciężarówkach i rozchwierutanych samochodach. Pań­stwo Conklin oraz ich cztery piękne córki zajechali miętowozielonym Chevroletem model 1932 (pan Con­klin był zamożny; posiadał kilka łodzi rybackich, które wypływały z Mobile), który to obiekt wywołał gorące zaciekawienie pośród obecnych mężczyzn; oglądali go bacznie, postukiwali i o mało nie rozebrali na części.

Pierwszymi gośćmi byli: pani Mary Taylor Wheel­wright, eskortowana przez swoich opiekunów — wnu­ka i jego żonę. Pani Wheelwright była ładną, drobną istotą; nosiła swój wiek z równą lekkością jak mały czerwony kapelusik, który, niczym wiśnia na wanilio­wych lodach, siedział zuchwale na czubku jej mlecz­nych włosów.

Bobby, kochanie — powiedziała obejmując wuja B. — Wiem, że przyjechaliśmy ociupinkę za wcześnie, ale przecież mnie znasz, zawsze jestem punktualna co do minuty.

Przeproszenie było uzasadnione, bo jeszcze nie wy­

biła dziewiąta, a gości nie spodziewano się przed po­łudniem.

Jednakże wszyscy przybyli wcześniej, niż plano­waliśmy — z wyjątkiem rodziny Perka McClouda, która złapała dwie gumy na przestrzeni trzydziestu mil i zjawiła się w tak wściekłym humorze, iż lęka­liśmy się o porcelanę. Większość tych ludzi mieszkała przez rok okrągły w odległych miejscach, z których trudno było się wyrwać — odosobnionych farmach, koło przystanków na żądanie oraz skrzyżowań dróg, w opustoszałych nadrzecznych przysiółkach czy osa­dach drwali w głębi lasów sosnowych, dlatego też oczywiście ich ochoczość sprawiała, że przyjeżdżali wcześnie, nie mogąc się doczekać serdecznego i pa­miętnego zebrania.

I takim też było. Niedawno dostałem list od jednej z sióstr Conklin, obecnie żony kapitana marynarki, mieszkającej w San Diego. Pisała: „Często o Tobie • myślę o tej porze roku, pewnie z powodu tego, co się zdarzyło na jednym z naszych Świąt Dziękczynienia w Alabamie. Było to na kilka lat przed śmiercią Panny Sook — czy nie w 1933 roku? Och, nigdy nie zapomnę tamtego dnia”.

O południu w salonie nie zmieściłby się już nikt wię­cej; był to ul wypełniony paplaniną kobiet i kobiecymi aromatami; pani Wheelwright pachniała wodą bzową, a Annabel Conklin jak geranium po deszczu. Woń ty­toniu rozchodziła się po ganku, gdzie zgromadziła się większość mężczyzn mimo niepewnej pogody, na prze­mian kropiącego deszczu i osłonecznionych podmuchów wiatru. Tytoń był substancją obcą dla tego miejsca; co prawda Panna Sook czasami potajemnie zażywała

tabakę, którego to upodobania nabrała pod nie wiado- I mo czyim wpływem, i nie chciała o nim dyskutować; I jej siostry byłyby strapione, gdyby to podejrzewały, ■ a i wuj B. także, ponieważ odnosił się surowo do wszel- kich środków podniecających, potępiając je moralnie I i medycznie.

Męska woń cygar, ostra zjadliwość dymu fajkowego, I ewokowane przez nie szylkretowe bogactwo ustawicz- I nie wywabiały mnie z salonu na ganek, chociaż wola- I łem być w salonie z uwagi na obecność sióstr Conklin, które kolejno grały na naszym nie nastrojonym forte- I pianie, z przyjemnym, rozbawionym brakiem afektacji. „Indiański Zew Miłosny” należał do ich repertuaru, I a także wojenna ballada z 1918 roku, lament dziecka błagającego złodzieja, zatytułowany „Nie kradnij me­dali tatusia, bo zdobył je za dzielność”. Grała to i śpie­wała Annabel, najstarsza i najładniejsza z sióstr, choć ciężko byłoby spośród nich wybierać, bo przypominały czworaczki niejednakowego wzrostu. Nasuwały na myśl jabłka, jędrne i pachnące, słodkie, lecz cierpkie jak jabłecznik; ich włosy, luźno splecione, miały gra­natowy połysk dobrze wyszczotkowanego, hebanowego konia wyścigowego, a niektóre rysy — brwi, nosy, wargi — wyginały się przy uśmiechu w swoisty spo­sób, przydający humoru ich wdziękom. Najmilsze było to, że były troszkę pulchne; „przyjemnie pulchne” jest właściwym określeniem.

I właśnie słuchając Annabel, która grała na forte­pianie, i zakochując się w niej, wyczułem Odda Hen­dersona. Mówię „wyczułem”, bo uświadomiłem sobie jego obecność, zanim go zobaczyłem; zaalarmowało mnie to poczucie niebezpieczeństwa, które ostrzega, po­wiedzmy, doświadczonego wędrowca leśnego o zbliża­jącym się spotkaniu z grzechotnikiem czy żbikiem.

Obróciłem się i ujrzałem go w wejściu do salonu, na poły w środku, na poły za drzwiami. Innym musiał się wydać po prostu dwunastoletnim drągalem, który spróbował stanąć na wysokości zadania rozczesując na przedziałek i przygładzając swoje niesforne 'włosy; żłobki po grzebieniu były nadal nienaruszone. Jednak­że dla mnie był równie niespodziewany i groźny jak zły chochlik wypuszczony z butelki. Jakimże naiwnia­kiem byłem myśląc, że się nie pokaże! Tylko tuman nie odgadłby, iż przyjdzie przez złośliwość, dla rado­ści zepsucia mi tego wyczekiwanego dnia.

Jednakże Odd jeszcze mnie nie widział; Annabel, której mocne, akrobatyczne palce skakały po spaczo­nych klawiszach fortepianu, odwróciła jego uwagę, bo wpatrywał się w nią z rozchylonymi wargami i zmru­żonymi oczyma, jak gdyby zdybał ją rozebraną i chło­dzącą się w miejscowej rzece. Rzekłbyś kontemplował jakąś upragnioną wizję; jego uszy, zawsze czerwone, stały się szkarłatne. Ta zachwycająca scena tak go oszołomiła, że. zdołałem przecisnąć się tuż obok niego

i popędziłem korytarzem do kuchni.

On tu jest!

Moja przyjaciółka ukończyła swoje zajęcia kilka godzin wcześniej; co więcej, miała do pomocy dwie Murzynki. Niemniej jednak kryła się w kuchni od początku przyjęcia, pod pretekstem dotrzymywania towarzystwa wygnanej Queenie. W rzeczywistości oba­wiała się włączać do jakiejkolwiek grupy, nawet skła­dającej się z krewnych, i dlatego mimo ufności w Bib­lię i jej Bohatera, rzadko chodziła do kościoła. Aczkol­wiek kochała wszystkie dzieci i czuła się z nimi swo­bodnie, nie można było jej uznać za dziecko, a sama nie chciała uznać siebie za równą dorosłym i w ich otoczeniu zachowywała się jak nieporadna panienka,

i pg msecK ssBh

milcząca i trochę zadziwiona. Natomiast cieszyła ją sama myśl o przyjęciach; co za szkoda, że nie mogła uczestniczyć w nich niewidzialna, bo jakże by się wte­dy bawiła!

Zauważyłem, że ręce jej drżą; tak samo drżały i mo­je. Zwykły jej przyodziewek składał się z perkałowych sukienek, tenisowych pantofli i wyrzuconych przez wuja B. swetrów; nie miała stroju odpowiedniego na wytworne okazje. Dzisiaj tonęła w czymś pożyczonym od jednej ze swych tęgich sióstr, luźnej granatowej sukni, którą jej właścicielka nosiła od niepamiętnych czasów na wszystkich pogrzebach w okręgu.

On tu jest — poinformowałem ją po raz trzeci. — Odd Henderson.

To dlaczego nie jesteś z nim? — napomniała mnie. — To nieuprzejmie, Buddy. On jest twoim spec­jalnym gościem. Powinieneś dopilnować, żeby poznał wszystkich i dobrze się bawił.

Nie mogę. Nie mogę z nim rozmawiać.

Queenie leżała zwinięta na jej kolanach, a moja przyjaciółka głaskała ją po głowie; potem wstała, zrzur ciła Queenie, odsłaniając połać granatowego materiału usianą psią sierścią, i powiedziała;

Buddyl To znaczy, że nie rozmawiałeś z tym chłopcem?

Moja niegrzeczność przemogła jej nieśmiałość; ujęła mnie za rękę i powiodła do salonu.

Nie musiała martwić się o dobre samopoczucie Odda. Uroki Annabel Conklin zwabiły go do fortepianu. Przycupnął nawet obok niej na fortepianowym stołku

i siedział tam wpatrując się w jej zachwycający pro­fil oczyma tak zmętniałymi jak ślepia wypchanego wieloryba, którego widziałem latem, kiedy wędrowny

lunapark przejeżdżał przez miasto (reklamowali to jako ^Oryginalnego Moby Dicka” i obejrzenie jego szcząt­ków kosztowało pięć centów — cóż za banda szachra- jów!) Jeśli zaś idzie o Annabel, gotowa była flirtować ze wszystkim, co chodziło czy pełzało — nie, to nie­sprawiedliwe, bo w gruncie rzeczy była to forma wiel­koduszności, po prostu tego, że żyje. Jednakże zabo­lało mnie, gdy zobaczyłem, że kokietuje tego pogania­cza mułów.

Pociągając mnie za sobą moja przyjaciółka przed­stawiła mu się:

Buddy i ja tak się cieszymy, że mogłeś przyjść.

Odd miał maniery capa; nie wstał ani nie jvyciągnął

ręki, ledwie spojrzał na nią, a na mnie wcale. Stro­piona, lecz nieugięta, przyjaciółka moja powiedziała:

Może Odd zaśpiewa nam jakąś piosenkę. Wiem, że potrafi, bo mówiła mi jego matka. Annabel, sło­dyczko, zagraj coś, co Odd mógłby zaśpiewać.

Odczytując to dzisiaj widzę, że nie opisałem dokład­nie uszu Odda Hendersona — co jest poważnym po­minięciem, bo było na czym oko zatrzymać. Teraz, z uwagi na pochlebną gotowość Annabel spełnienia prośby mej przyjaciółki, uszy jego stały się tak jaskra- woburakowe, że aż bolały oczy. Coś wymamrotał, chy­trze potrząsnął głową, lecz Annabel zapytała:

Czy znasz „Ujrzałem Światło”?

Nie znał, lecz jej następna propozycja została powi­tana uśmieszkiem rozpoznania; nawet największy głu­piec widziałby, że jego skromność była udawana.

Chichocząc Annabel uderzyła dźwięczny akord, a Odd zaśpiewał przedwcześnie męskim głosem: „Kie­dy czerwony drozd podskakuje hop, hop, hop..." Jabłko adamowe podrygiwało mu w napiętym gardle, entu-

zjazm Annabel wzrastał, przenikliwe kurze gdakanie I kobiet przycichło, kiedy zauważyły ten popis. Odd był I dobry, niewątpliwie umiał śpiewać i przeszywający I mnie prąd zazdrości był dostatecznie silny, by stracić I na krześle -elektrycznym mordercę. A właśnie mord | chodził mi po głowie; mógłbym go zabić równie łatwo I jak komara. Łatwiej. 1

Ponownie, nie zauważony nawet przez moją przy­jaciółkę, która była pochłonięta owym popisem mu- 1 zycznym, wymknąłem się z salonu i uciekłem na Wy­spę. Była to nazwa, którą nadałem pewnemu miejscu w domu, gdzie się chroniłem, gdy ogarniała mnie me­lancholia czy niewytłumaczalne rozradowanie, bądź też kiedy po prostu chciałem coś sobie przemyśleć. Miej­scem tym był ogromny schowek przylegający do na­szej jedynej łazienki; sama łazienka, poza urządzenia­mi sanitarnymi, przypominała przytulny salon zimo­wy, z wyściełaną końskim włosiem kozetką, rozłożo­nymi tu i ówdzie dywanikami, komódką, kominkiem

i oprawnymi w ramki reprodukcjami „Wizyty dokto­ra”, „Wrześniowego poranka”, „Łabędziej sadzawki”,

i obfitością kalendarzy.

W schowku były dwa witrażowe okienka — rombo­we wzory różanego, bursztynowego i zielonego światła sączyły się przez owe okienka, wychodzące na właści­wą łazienkę. Tu i ówdzie skrawki koloru wypełzły ze szkła albo zostały odłupane; przykładając oko do któ­regoś z owych prześwitów można było rozpoznać od­wiedzających łazienkę. Kiedy przesiedziałem tam chwi­lę na osobności, rozpamiętując sukcesy mojego wroga, rozległy się kroki. Pani Mary Taylor Wheelwright, która stanęła przed lustrem, dotknęła twarzy puszkiem od pudru, uróżowała swoje antyczne policzki, a potem, przestudiowawszy wynik, oświadczyła:

Bardzo ładnie, Mary. Nawet jeżeli sama Mary to mówi.

Jest dobrze wiadomo, że kobiety żyją dłużej niż mężczyźni; czy to możliwe, że tylko większa próżność je podtrzymuje? Tak czy owak pani Wheelwright osło­dziła mój nastrój, toteż gdy po jej wyjściu rozległ się w domu krzepko potrząsany dzwonek na obiad, posta­nowiłem opuścić moje schronienie i cieszyć się świą­teczną ucztą nie bacząc na Odda Hendersona.

. Jednakże w tej chwili kroki rozległy się znowu. Ukazał się On, mniej posępnie wyglądający niż go kiedykolwiek widziałem. Stąpał zamaszyście. Pogwi­zdywał. Rozpiął spodnie i wypuścił pluszczący strumień wciąż pogwizdując, wesoły jak sójka na polu słonecz­ników. Kiedy wychodził, przyciągnęło jego uwagę ot­warte pudełko na komódce. Było to pudełko od cygar, w którym moja przyjaciółka przechowywała wycięte z gazet przepisy i różne inne drobiazgi, a także broszkę z kameą, którą ojciec podarował jej dawno temu. Nie­zależnie od wartości sentymentalnej, wyobraźnia jej nadała temu przedmiotowi rzadką kosztowność; ilekroć mieliśmy powody czuć poważny żal do jej sióstr czy wuja B., mawiała: „Nie szkodzi, Buddy. Sprzedamy moją kameę i wyniesiemy się stąd. Pojedziemy auto­busem do Nowego Orleanu”. Aczkolwiek nigdy nie dyskutowaliśmy o tym, co będziemy robili po przyby­ciu do Nowego Orleanu ani z czego będziemy żyli, gdy skończą się pieniądze za kameę, oboje delektowaliśmy się tą fantazją. Być może zdawaliśmy sobie potajemnie sprawę, że broszka jest jedynie nowością z domu towa­rowego, nam jednak wydawała się talizmanem o praw­dziwej, chociaż nie wypróbowanej mocy magicznej, amuletem, który obiecywał nam swobodę, jeżeli istot­nie postanowimy poszukać szczęścia w baśniowych

strefach. Dlatego też moja przyjaciółka nigdy jej nie I nosiła, broszka bowiem była zbyt wielkim skarbem, by ryzykować zgubienie jej czy uszkodzenie.

I oto teraz ujrzałem świętokradcze palce Odda się­gające po nią; patrzałem, jak podrzucał ją na dłoni, po czym odłożył ją do pudełka i ruszył do wyjścia. Potem zawrócił. Tym razem szybko wyjął kameę i wpuścił ją do kieszeni. Moim pierwszym, palącym odruchem było wypaść ze schowka i rzucić się na niego; myślę, że w owej chwili zdołałbym powalić Odda na podłogę; Jednakże... ano, czy pamiętacie, jak w naiwniejszych czasach artyści od komiksów ilustrowali narodziny ja­kiegoś pomysłu szkicując rozżarzoną kulę światła nad głową Mutta czy Jeffa, czy kogokolwiek innego? Tak było i ze mną: palące światło nagle opromieniło mój mózg. Ten wstrząs i blask sprawił, że zapłonąłem, za­drżałem — i roześmiałem się także. Odd dawał mi do ręki idealne narzędzie zemsty, takie, które było zadośćuczynieniem za wszystkie tamte kolczaste chwa­sty.

W jadalni zestawiono długie stoły w kształt litery T; wuj B. siedział pośrodku u góry, pani Mary Taylor Wheelwright po jego prawej, a pani Conklin po lewej. Odda posadzono między dwiema siostrami Conklin; jedną z nich była Annabel, której komplementy utrzy­mywały go w najwyższej formie. Moja przyjaciółka usadowiła się na końcu stołu, pośród najmłodszych dzieci; według jej słów wybrała to miejsce, ponieważ pozwalało na szybsze dojście do kuchni, lecz oczywiście zrobiła to dlatego, że właśnie tam pragnęła być. Quee- nie, która jakimś sposobem się wymknęła, siedziała pod stołem drżąc i merdając w ekstazie ogonem, gdy prze­mykała się między rzędami nóg — ale nikt nie miał

nic przeciwko temu, zapewne dlatego, że wszyscy byli zahipnotyzowani jeszcze nie pokrajanymi, przepysznie lśniącymi indykami oraz smakowitymi aromatami, któ­re wznosiły się z półmisków okry i kukurydzy, przy­smażanej cebuli oraz gorących placków.

Ślinka napłynęłaby mi do ust, gdyby nie to, że za­schło mi w nich na myśl o targającej sercem perspe­ktywie totalnej zemsty. Kiedy zerknąłem na zarumie­nioną twarz Odda Hendersona, przez sekundę zrobiło mi się trochę go żal, lecz w gruncie rzeczy nie miałem skrupułów.

Wuj B. odmówił pacierz przed posiłkiem. Z pochy­loną głową, modlitewnie złożywszy zrogowaciałe dło­nie, zaintonował:

Bądź błogosławiony, o Panie, za obfitości naszego stołu, za różnorodne owoce, które dane nam są w ten Dzień Dziękczynienia niespokojnego roku. — Jego głos, tak nieczęsto słyszany, zgrzytał niedoskonałością sta­rych organów w opuszczonym kościele. — Amen.

A potem, gdy przysuwano krzesła i szeleszczono ser­wetkami, nastąpiła niezbędna pauza, której nasłuchi­wałem.

Ktoś tutaj jest złodziejem — powiedziałem wy­raźnie i powtórzyłem to oskarżenie jeszcze bardziej odmierzonym tonem. — Odd Henderson jest złodzie­jem. Ukradł kameę Panny Sook.

Serwetki zajaśniały w zawieszonych, znieruchomia­łych rękach. Mężczyźni pokasływali, siostry Conklin sapnęły czworaczkowym unisono, a mały Perk McCloud junior dostał czkawki, tak jak to bywa u bardzo ma­łych dzieci, kiedy są zaskoczone.

Moja przyjaciółka, głosem oscylującym między wy­rzutem a udręką, powiedziała:

Buddy nie mówi serio. Tylko się przekomarza.

Mówię serio. Jeżeli nie wierzysz, idź zajrzeć do swojego pudełka. Kamei tam nie ma. Odd Henderson ma ją w kieszeni.

Buddy chorował na ciężki krup — wyszeptała. — Nie miej do niego pretensji, Odd. Nie zdaje sobie spra­wy, co mówi.

Odpowiedziałem:

Idź zajrzeć do pudełka. Widziałem, jak ją brał. Wuj B., spoglądając na mnie z niepokojącą lodowato-

ścią, zabrał głos.

Może lepiej pójdź — powiedział do Panny. Sook. — To powinno załatwić sprawę.

Nie często przyjaciółka moja okazywała bratu nie­posłuszeństwo; nie uczyniła tego i teraz. Ale jej bla­dość, zgnębione pochylenie ramion ujawniały, z jaką odrazą przyjęła to polecenie. Nie było jej tylko chwilę, ale ta nieobecność wydawała się trwać wieki. Wrogość wykluła się i rozpostarła dokoła stołu niczym kolczaste pnącze, rosnące z niesamowitą szybkością — a ofiarą uwięzioną w jej mackach był nie oskarżony, lecz os­karżyciel. Coś mnie ścisnęło w żołądku, natomiast Odd wydawał się spokojny jak nieboszczyk.

Panna Sook powróciła z uśmiechem.

Wstydź się, Buddy — napomniała mnie grożąc palcem. — Żeby robić takie dowcipy! Moja kamea jest dokładnie tam, gdzie ją zostawiłam.

Wuj B. powiedział:

Buddy, chcę usłyszeć, jak przepraszasz naszego gościa.

Nie, on nie musi tego robić — odezwał się Odd Henderson wstając. — Powiedział prawdę. — Sięgnął do kieszeni i położył kameę na stole. — Chciałbym mieć jakieś usprawiedliwienie. Ale nie mam żadne-

Świąteczny gość

go. — Ruszając do drzwi dodał: — Panno Sook, pani to musi być całkiem specjalna, żeby tak dla mnie bujać.

A potem, niech go licho, po prostu wyszedł.

Ja także. Tyle że wybiegłem. Odepchnąłem krzesło przewracając je na podłogę. Trzask obudził Queenie; wypadła spod stołu, zaszczekała i obnażyła zęby. A Panna Sook, gdy ją mijałem, popróbowała mnie za- trzjftnać: „Buddy!” Ale nie chciałem ani jej, ani Quee- nie. Ten pies warknął na mnie, a moja przyjaciółka stanęła po stronie Hendersona, skłamała, by uratować jego skórę, sprzeniewierzyła się naszej przyjaźni, mojej miłości — a myślałem, że to nie może zdarzyć się nigdy.

Poniżej domu rozciągało się pastwisko Simpsona, łąka polśniewająca listopadowym złotem i rudawymi trawami. Na skraju pastwiska była szara stodoła, za­groda dla świń, ogrodzone podwórko dla kur oraz wę­dzarnia. | właśnie do tej wędzarni się wśliznąłem — mrocznej izby, chłodnej nawet w najgorętsze dni let­nie. Było tam klepisko i wykop do wędzenia, pachną­cy hikorowymi węgielkami i kreozotem, a u belek wi­siały rzędy szynek. Miejsca tego zawsze się wystrze­gałem, lecz teraz jego mroczność zdawała się dawać ochronę. Padłem na ziemię, żebra wznosiły mi się

i opadały jak skrzela wyrzuconej na brzeg ryby; nie dbałem o to, że niszczę sobie moje jedyne ładne ubra­nie, to .z długimi spodniami, miotając się po klepisku w brudnej mieszaninie ziemi,, popiołu i wieprzowego tłuszczu.

Jedno wiedziałem: opuszczę ten dom, to miasteczko, tej nocy. Pójdę przed siebie. Wskoczę do pociągu to-

rwK

i; ■■

Świąteczny goić

warowego i ruszę do Kalifornii. Będę zarabiał na życie czyszczeniem butów w Hollywood. Butów Freda Asta- ire’a, Clarka Gable’a. Albo też — może sam zostanę gwiazdorem filmowym. Weźmy takiego Jackie Coope­ra. O, wtedy ty pożałowali! Kiedy byłbym bogaty

i sławny, i nie chciał odpowiadać na ich listy, a może nawet telegramy.

Nagle przyszło mi na myśl coś, czego pożałowaliby jeszcze bardziej. Drzwi do szopy były otwarte i klinga słonecznego światła oświetlała półkę, na której stało kilka butelek. Zakurzonych butelek z nalepkami, na których były trupie czaszki i skrzyżowane piszczele. Gdybym się napił z którejś, oni wszyscy tam, w jadal­ni, ta cała żłopiąca i ćpająca zgraja, dowiedzieliby się, co to jest żal. Warto było tak zrobić, chociażby po to, by obserwować wyrzuty sumienia wuja B.„kiedy zna­leźliby mnie zimnego i sztywnego na podłodze wędzar­ni; warto byłoby usłyszeć zawodzenia ludzi i wycie Queenie, gdy opuszczano by moją trumnę w cmentarne głębiny.

Jednym felerem było to, że nie mógłbym widzieć ani słyszeć tego wszystkiego, no bo jakże, skoro był­bym martwy? A jeśli nie można obserwować poczucia winy i ubolewania żałobników, to przecież nie ma żad­nej satysfakcji w tym, że się nie żyje?

Wuj B. musiał zabronić Pannie Sook poszukiwania mnie, dopóki ostatni z gości nie wstał od stołu. Zrobiło się późne popołudnie, nim usłyszałem jej głos unoszący się nad pastwiskiem; wywoływała moje imię cicho, smętnie, jak gołąb żałobnik. Nie ruszyłem się z miejsca

i nie odpowiedziałem.

Znalazła mnie Queenie; węsząc biegała dokoła- wę­dzarni i zaszczekała, gdy wychwyciła mój zapach, a potem wpadła do środka, podpełzała do mnie i polizała

*

mą rękę, policzek i ucho; wiedziała, że potraktowano mnie źle. ^

Niebawem drzwi się rozwarły na oścież, a światło poszerzyło. Moja przyjaciółka ozwała się:

Chodź tutaj, Buddy. — A ja miałem chęć do niej podejść. Kiedy mnie zobaczyła, roześmiała się. — Bój się Boga, chłopcze! Wyglądasz jak unurzany w smole

i gotów, by cię wytarzać w pierzu. — Jednakże nie było żadnych wyrzutów czy wzmianek o moim znisz­czonym ubraniu.

Queenie odbiegła, by napastować krowy, a my, po­szedłszy za nią na pastwisko, usiedliśmy na pniu drze­wa.

Odłożyłam dla ciebie nóżkę — powiedziała Panna Sook wręczając mi paczkę zawiniętą w woskowany papier. — I twój ulubiony kawałek indyka. Krążek.

Głód, który stępiły sroższe uczucia, uderzył mnie teraz niczym cios pięścią w brzuch. Obgryzłem nóżkę do czysta, a potem pożerałem „krążek”, smakowitą część indyka wokoło kości widełkowej.

Kiedy jadłem, Panna Sook objęła mnie za ramiona.

. Chcę ci jedno powiedzieć, Buddy. Dwie złe rzeczy nigdy nie uczyniły dobrej. Odd źle postąpił zabierając kameę. Ale nie wiemy, dlaczego ją wziął. Może nie zamierzał jej zatrzymać. Cokolwiek nim powodowało, nie mogło być wykalkulowane. I właśnie dlatego to, co zrobiłeś, było dużo gorsze: uplanowałeś sobie, że go upokorzysz. Było to rozmyślne. Teraz posłuchaj mnie, Buddy: jest tylko jeden niewybaczalny grzech — rozmyślne okrucieństwo. Wszystko inne mo­żna wybaczyć. Tego nigdy. Rozumiesz mnie, Buddy?

Rozumiałem niejasno, a czas nauczył mnie, że miała rację. Jednakże w owej chwili pojmowałem głównie to, że ponieważ moja zemsta się nie powiodła, metoda

której użyłem, musiała być zła. Odd Henderson wy­szedł z tego — jak? czemu? — jako ktoś górujący nade mną, nawet uczciwszy.

Więc co, Buddy? Rozumiesz?

Tak jakby. Pociągnij — odrzekłem podając jej jedną część kości widełkowej.

Rozłamaliśmy ją; moja połówka była większa, co uprawniało mnie do życzenia. Panna Sook zapytała, jakie mam życzenie.

Żebyś pozostała nadal moją przyjaciółką.

Głuptasie — powiedziała i przytuliła mnie.

Na zawsze?

Nie będę tu zawsze, Buddy. Ani ty. — Jej głos zniżył się jak słońce na horyzoncie pastwiska, na chwi­lę zamilkł, a potem wzniósł się z siłą nowego słońca. — Ale tak, na zawsze. Jeżeli Bóg pozwoli, będziesz tu długo po tym, kiedy odejdę. I dopóki będziesz mnie pamiętał, będziemy zawsze razem.

Odtąd Odd Henderson zostawił mnie w spokoju. Za­czął wadzić się ze swoim rówieśnikiem, „Wiewiórką” McMillanem. A następnego roku, z uwagi na kiepskie stopnie i ogólne złe sprawowanie, kierownik naszej szkoły nie pozwolił mu uczęszczać na lekcje, wobec czego Odd spędził zimę pracując jako robotnik na far­mie mlecznej. Widziałem go po raz ostatni na krótko, zanim pojechał przygodnym samochodem do Mobile, wstąpił do marynarki handlowej i zniknął. Musiało to być na rok przed wyprawieniem mnie na nędzny los w szkole wojskowej i na dwa lata przed śmiercią mej przyjaciółki, czyli chyba jesienią 1934 roku.

Panna Sook zawołała mnie do ogrodu; przesadziła do blaszanej kadzi kwitnący krzak chryzantemy i potrze­bowała pomocy, by wnieść ją na frontowy ganek, gdzie wyglądałaby wspaniale. Kadź była cięższa niż czter­

dziestu tłustych piratów, i kiedy borykaliśmy się z nią bezskutecznie, Odd Henderson właśnie przechodził dro­gą. Zatrzymał się przy furtce, po czym' otworzył ją mówiąc:

Pani pozwoli, że ja to zaniosę.

Życie na farmie mlecznej zrobiło mu doskonale; zmężniał, ręce miał muskularne, a rumianość cery po­głębiła się do czerstwego brązu. Bez trudu dźwignął ciężką kadź i postawił ją na ganku. Moja przyjaciółka rzekła:

Jestem ci bardzo zobowiązana. To było prawdzi­wie po sąsiedzku.

Głupstwo — odparł, wciąż nie zwracając na mnie uwagi.'

Panna Sook odłamała gałązki najbardziej okazałych kwiatów.

Weź to dla swojej matki — powiedziała wręcza­jąc mu ów bukiet. — I pozdrów ją ode mnie.

Dziękuję pani. Tak zrobię.

Aha, Odd! — zawołała, kiedy już wrócił na dro­gę. — Uważaj! Bo wiesz, to są lwy.

Jednakże już nie mógł jej słyszeć. Patrzyliśmy za nim, dopóki nie zniknął za zakrętem, nieświadom za­grożenia, które niósł w ręku — owych chryzantem, co piekły, pomrukiwały i ryczały w zielonawo zapadają­cym zmierzchu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dlaczego psy szczekają
Dlaczego psy szczekają, Labrador
(ebook) Capote Truman The Grass harp
Zrozumiec psa Dlaczego psy szczekaja
Capote, Truman A sangre fria
Capote Truman Miriam
Capote Truman Gwiazdka
Capote Truman Gwiazdka(1)
Capote Truman Frühstück bei Tiffany
Capote Truman Gwiazdka
BOŻONARODZENIOWE WSPOMNIENIE Truman Capote
Śniadanie u Tiffanyego TRUMAN CAPOTE
Garry Kilworth Truman Capote s Trilby, The Facts
Truman Capote Gwiazdka
Ukladanie dawki bytowej psy

więcej podobnych podstron