Anne - Lise Boge
Grzech pierworodny 12
Przełożyła Anna Marciniakówna
Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny” rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cala historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.
Torunn i Kristofferowi Nordvikom,
z wdzięcznością za ich ogromną życzliwość
i wielką gościnność.
Anne - Lise Boge
Było dobrze po północy, kiedy Mali wróciła do Stornes.
Przyszła do domu z Oppstad spacerkiem. Naturalnie proponowano jej i podwodę, i pieniądze za to, że chciała wziąć udział w porodzie i pomogła synowi Laury przyjść na świat, ona jednak odrzuciła i jedną, i drugą propozycję. Pieniądze za to, że przyjęłam bękarta Laury i Havarda, to mniej więcej tak, jakby mi dawano judaszowe srebrniki, pomyślała ze złością, idąc energicznym krokiem w tę jasną, letnią noc, a łzy piekły ją pod powiekami.
Maleńki chłopaczek był taki śliczny. Właściwie Mali nie chciała na niego patrzeć. Miała zamiar umyć go tylko, owinąć i złożyć w ramionach Laury, a potem wyjść, tak szybko, jak to możliwe. Nie było jej marzeniem przyjmowanie na świat akurat tego dziecka! Mimo wszystko stała przy stole, na którym leżało niemowlę. Jej łzy kapały na sinoróżowe, nagie, małe ciałko, ale nie mogła się powstrzymać, by nie pogłaskać pokrytej puchem główki, pomarszczonej buzi i pulchnych rączek. Jak na wcześniaka był bardziej rozwinięty, niż można się spodziewać. Przez krótką chwilę w sercu Mali pojawił się chybotliwy płomyk nadziei, że to może nie jest syn Havarda mimo wszystko. Kiedy jednak zobaczyła to wysokie czoło, ten stanowczy podbródek i oczy... oczy, które będą niebieskie, takie niebieskie jak oczy Havarda, nie miała już wątpliwości.
Chłopczyk nie był uderzająco podobny do ojca. Nie do tego stopnia, by z czasem miało się to rzucać w oczy, myślała, pochylając się nad dzieckiem. Miał też wiele z matki. Z jej rodziny. Nikomu w każdym razie nie przyjdzie do głowy, że nie jest synem zmarłego Oli Storhauga. I może rzeczywiście jest jego synem, przemknęło Mali ponownie przez myśl. Takich rzeczy nigdy nie można być pewnym. Nowo narodzone dzieci wydają się ludziom podobne do różnych krewnych, dalszych i bliższych, doświadczyła tego wielekroć.
Nie jest też tak jak z moim Sivertem, pomyślała Mali, zawiązując koszulkę nowo narodzonego chłopca. Sivert był taki podobny do Jo, że nawet człowiek na pół ślepy zrozumiałby, czyim jest synem, w każdym razie, gdyby ich zobaczył razem. Tak jak kiedyś zobaczył ich Johan, dawno temu w górach, i wtedy świat się zawalił.
Mali umyła i ubrała dziecko. Odwrócona plecami do Laury uniosła je w górę i na chwilkę dotknęła wargami główki chłopca. Serce jej krwawiło. Już kiedyś trzymała w objęciach takiego małego chłopczyka, dotykała wargami miękkich włosków i wchłaniała w siebie zapach Havardowego syna. To była jedna z najszczęśliwszych chwil jej życia. Dała ukochanemu mężczyźnie syna, którego tak pragnął, dziecko bardzo podobne do tego chłopca tutaj. Ale Pan Bóg nie pozwolił im zatrzymać Małego Havarda, i to była jej wina. Piła trujące zioła, żeby się go pozbyć, a czyniła to ze strachu, że być może nosi w sobie dziecko Torgrima. Kiedy w końcu mały przyszedł na świat, nie miał dość siły, by przetrwać. A wszystko z powodu jej mrocznego grzechu.
Ale teraz Havard ma nowego syna. Z Laurą. Oto syn Laury i Havarda. Mali pospiesznie otarła rękawem spoconą, zalaną łzami twarz i zaniosła dziecko do łóżka. Oddała je matce. Na moment oczy obu kobiet spotkały się nad zawiniątkiem, spoczywającym w objęciach wdowy ze Storhaug. Obie wiedziały, czyim synem jest ten malec. Oczy Laury mieniły się radością i szalonym tryumfem. Oczy Mali pociemniały z gniewu i żalu.
Mali zdjęła buty w sieni i cicho weszła po schodach na strych. Przez całą drogę do domu próbowała się uspokoić. Nie mam przecież prawa robić Havardowi wymówek, powtarzała sobie to nieustannie, kopiąc gniewnie drobne kamyki. To przecież ona sama pchnęła go w ramiona Laury swoimi grzechami i kłamstwami. A i tak Havard nie wie jeszcze wszystkiego! Gdyby dowiedział się prawdy o Małym Havardzie i Torgrimie! Nie, żadną miarą nie ma prawa robić mu wymówek. Mimo wszystko w głębi duszy Mali płonął gniew. Dlaczego on mi to zrobił? Dlaczego zrobił to nam, myślała. Bo chociaż uzgodnili, że nigdy więcej nie będą o tym wspominać, gdyby się miało okazać, że Laura nosi dziecko Havarda, to Mali i tak wiedziała, że mały chłopczyk na zawsze już będzie stal między nimi.
- No i jak poszło?
Głos Havarda docierający od strony łóżka był spięty i ostry.
- Urodziła syna - odparła Mali krótko, odwróciła się plecami do męża i zaczęła się rozbierać. - Urodził się trochę za wcześnie, ale da sobie radę. Dokładnie tak samo jak jego mamusia - dodała i zdała sobie sprawę, że w jej głosie brzmi gorycz.
Chwilę oboje milczeli. Przez otwarte okno Mali słyszała, jak fale rozbijają się o brzeg w tę cichą letnią noc, czarny drozd nie wyśpiewał jeszcze do końca swojej wieczornej pieśni.
- On jest... on jest...
- Tak - odparła Mali krótko. - On jest twój, ten chłopiec, który się dzisiaj urodził.
- O rany boskie! - jęknął Havard udręczony i zakrył twarz dłonią. - A ja tak błagałem Pana Boga, miałem nadzieję, że...
- On często niedosłyszy, ten, którego błagałeś - powiedziała Mali sarkastycznie. - Doświadczyłam tego nieraz, ja także.
Znalazła swoją nocną koszulę, rozplotła włosy i wślizgnęła się do łóżka, na sam brzeżek. Leżeli tak bardzo długo.
Mali czuła się okropnie. Wiedziała, że Havard jest głęboko zrozpaczony, mimo to nie była w stanie wyciągnąć ręki, żeby go dotknąć. Leżała, dopóki nie usłyszała jego rozpaczliwego szlochu. Leżał na boku, odwrócony do niej plecami, i Mali czuła, jak jego dużym ciałem wstrząsa płacz.
- Havard, no co ty - powiedziała wolno, kładąc dłoń na jego karku. Poczuła, jaki jest spięty, jaki spocony. - Havard, nie można tak.
- Powinienem był się utopić - szlochał Havard. - Albo rzucić się w przepaść, ja, który ściągnąłem na nas takie nieszczęście.
- Głupstwa - rzekła Mali, przytulając się mocniej do męża. - Obiecałeś mi, że zostaniesz ze mną. Zapomniałeś już?
Havard odwrócił się do niej wolno i delikatnie zaczął ją pieścić.
- Chciałabyś mnie? - spytał zbolałym głosem. - Mnie, który zdradziłem cię tak okropnie?
Mali przywarła do niego bliżej i głaskała go po plecach.
- Tak, chciałabym cię - wyszeptała. - Żebyś ty wiedział, jak bardzo ja nie mam prawa żywić do ciebie jakiejkolwiek pretensji...
Gwałtownie zamilkła, przestraszona, że powie zbyt wiele. Przestraszona, że Havard mógłby się zacząć zastanawiać.
On przyciągnął ją do siebie. Mali leżała w jego objęciach i czuła, jak rozrasta się w niej rozpacz i rozczarowanie. Dlaczego, myślała, dlaczego to tak jest? W końcu Havard ma syna, ale to nie ja mu go dałam. Jego syna urodziła Laura, ta szantrapa! I Bóg wie, co ona teraz będzie robić. Mali nie wątpiła bowiem, że Laura w spokoju ich nie zostawi. Wykorzysta swój tryumf, jak tylko się da, Mali była o tym przekonana. Może jednak nie jest taka głupia, żeby ogłosić, kto jest ojcem jej syna? Na to chyba się nie waży, niezależnie od tego, do kogo chłopiec z czasem zrobi się podobny. Zresztą i tak byłyby to tylko jej słowa przeciwko słowom Havarda. A on nigdy się do niczego nie przyzna. Zrobiłby to tylko wówczas, gdyby wybrał Laurę, Storhaug i dziecko, pomyślała Mali. Ale co się stanie, kiedy Havard zobaczy swojego syna? Bo przecież prędzej czy później go zobaczy, już Laura o to zadba.
Przez krótką chwilę Mali znowu widziała oczyma duszy maleńkiego chłopczyka. Prawie czuła jego zapach, miękką główkę przy swoich wargach. Nagle zarzuciła ręce Havardowi na szyję i wybuchnęła płaczem.
Przez cały wieczór wykazywała stalową wolę, by nie dać po sobie poznać, z jakim trudem przyjmuje to dziecko. Teraz wszystkie tamy puściły. Wstrząsana spazmami wtulała się w Havarda, trzymała go mocno, jakby nigdy nie miała go puścić.
- Mali, coś ty - szeptał Havard wolno. - Kochana moja, Mali...
W końcu płacz ucichł. Havard głaskał ciepłymi rękami jej mokrą twarz, odgarniał włosy z czoła.
- On jest taki śliczny ten twój synek - powiedziała Mali cicho. - Będzie miał twoje oczy. Podbródek też - dodała i znowu wstrząsnął nią szloch. - I to nie ja ci go urodziłam. To Laura, a nie ja. Ja tego nie wytrzymam, Havardzie - wyszeptała, ponownie zanosząc się płaczem. - Ja tego nie wytrzymam!
Havard głaskał i głaskał jej ramiona. Domyślała się, że sam również walczy ze łzami.
- Jedno powinnaś wiedzieć, Mali - powiedział w końcu ochrypłym głosem. - Dla mnie liczysz się tylko ty i dzieci tutaj. Nigdy nikogo nie kochałem tak, jak kocham ciebie. Rozumiesz to? Bez ciebie moje życie nie byłoby nic warte. Dla mnie zawsze tak będzie, musisz mi wierzyć. Tamto dziecko, które przyjęłaś dziś w nocy, to syn Laury. Ale moi jesteście wy, ty i dzieci tutaj w Stornes. Tylko wy - powtórzył cicho.
- Ale gdy go zobaczysz...
- To będę widział syna Laury - przerwał żonie i nadal gładził jej twarz.
- Ona ci pewnie zaproponuje...
- Laura nie ma mi nic do zaproponowania, co by mogło ranić ciebie - wyszeptał i przytulił ją gorączkowo. - Uwierz mi, Mali. Bo jak nie, to ja też tego nie zniosę - dodał cicho. - Nie zniosę, jeśli mi nie uwierzysz.
Mali całowała jego twarz. Przytulała się wciąż do niego, wiedziała, że Havard wierzy w każde słowo, które teraz wypowiada, ale łatwo jej nie było, mimo wszystko. Krew jest cięższa od wody, a syn to jednak syn.
Kiedy Havard ostrożnie wsunął rękę pod jej koszulę, nie stawiała oporu. Bardzo go teraz potrzebowała. Chciała czuć, że on właśnie jej pragnie. Tylko jej. Laura może sobie tam leżeć ze swoim dzieckiem. Na razie jednak to Mali posiada Havarda, tak jest, niezależnie od tego, czy potrwa to dłużej, czy krócej.
Laura pozostała w Oppstad przez trzy pierwsze tygodnie po porodzie. Chociaż było lato i piękna pogoda, nie zdecydowali się zapakować matki i dziecka w otwartą bryczkę i odesłać z powrotem do Storhaug. No bo przecież dziecko urodziło się za wcześnie, chociaż nic złego mu się nie działo. W każdym razie Mali niczego złego nie przewidywała.
Poza tym Asbjorg podobno uważała, że to wielki honor mieć we dworze córkę i jej nowo narodzonego synka. Kiedy Laura urodziła pierwszego syna, babcia z Oppstad musiała się pogodzić z tym, że cały honor spada na innych. Teraz Asbjorg biegała do sklepu co najmniej raz na dzień, puchła z dumy i opowiadała każdemu, kto chciał słuchać, o tym, jaki wspaniały wnuczek jej się urodził i jaka jest szczęśliwa. W końcu wszyscy mieli już tego dosyć.
Ale, naturalnie, kobiety ze wsi składały położnicy tradycyjne wizyty, przynosiły ciastka, wafle i inne smakołyki. Robią to tyleż dla okazania szacunku, co po prostu z czystej ciekawości, myślała Mali. Taka wdowa, która urodziła synka sierotkę, to przecież powód do plotek. A żeby one jeszcze wiedziały, jak jest naprawdę, myślała z goryczą.
- Co też to za gospodynię mają w tym Storhaug - powiedziała gniewnie Ane pewnego dnia, kiedy znowu spotkała Asbjorg w sklepie i po raz nie wiadomo który musiała wysłuchać opowieści na temat Laury i jej ślicznego noworodka. - Żeby to rodzić w domu swojej matki! Powinna w końcu wrócić do Storhaug ta cała Laura. Ale jej się najwyraźniej nie śpieszy.
- Masz rację, powinna trzymać się swojego domu - przyznała Ingeborg. - A co, u licha, miała do roboty tutaj, na konfirmacji Oi, to już sama nie wiem. Wyprowadziła się przecież ze wsi dawno temu, nigdy też nie okazywała większego zainteresowania dzieciom ze Stornes, więc...
- Nie, jeśli komuś okazywała zainteresowanie, to raczej Havardowi - syknęła Ane ze złością, a Mali poczuła, że serce zaczyna jej mocniej bić. - Zawsze przewracała do niego oczami, choć przecież jest żonaty. Już ja widziałam te jej spojrzenia!
- Prawda, no i sama też była mężatką - dodała Ingeborg. - To bezwstydnica, nic innego nie można powiedzieć.
Ale zawsze taka była, nigdy nie miałam wątpliwości, że ta dziewczyna dostanie wszystko, czego chce.
No i dostała, pomyślała Mali, nalewając do wiader karmę dla świń. Tylko że nikt nie może się o tym dowiedzieć.
- Byłaś u niej z wizytą? - spytała Ingeborg, spoglądając na Mali. - To znaczy, chciałam zapytać, czy chodziłaś z prezentem dla położnicy?
- Nie, wystarczy, że przyjęłam dziecko na świat, potem nie miałam już zamiaru...
- No i masz rację - pochwaliła ją Ane, hałasując garnkami, które szorowała. - Ale Asbjorg opowiadała w sklepie, że w Oppstad szykują wielkie przyjęcie, zanim Laura i dziecko wyjadą do domu. Chodzi o to, żeby każdy mógł zobaczyć malca - dodała. - Bo chyba już go znieśli na dół i położyli w starej kołysce.
Mali zrobiło się gorąco. Nie spodziewała się, że teraz w Oppstad urządzą przyjęcie. Miała nadzieję, że Laura i dziecko wrócą do domu bez rozgłosu. Niedługo i tak będą urządzać chrzciny, więc Mali nie oczekiwała przedtem żadnych towarzyskich spotkań. Ale to typowe dla Asbjorg. Ona zawsze lubiła się obnosić i zadawać szyku, a taka okazja nie nadarzy się znowu szybko. Zwłaszcza że chrzciny odbędą się w Storhaug, nic innego nie wchodzi w rachubę.
Jeżeli będą prosić na przyjęcie do Oppstad, to się nie wymówimy, ani ja, ani Havard, pomyślała Mali i dostała gęsiej skórki z niechęci. Kogo jak kogo, ale nas zaproszą jako pierwszych.
Mali wzięła wiadra z karmą i ruszyła ku drzwiom.
- Idę obrządzić świnie - oznajmiła.
Łzy napływały jej do oczu i czuła ból w piersiach. Przeklęta Laura! Mali była przekonana, że to całe przyjęcie to jej sprawka. Chciała zmusić Mali i Havarda, żeby przyszli. Chciała się rozkoszować ich zakłopotaniem, patrzeć, jak się zachowają, kiedy będzie im pokazywać syna Havarda. Mali jęknęła. Pojęcia nie miała, jak sama się zachowa, a już tym bardziej jak poradzi sobie z całą sytuacją Havard. Jedna sprawa to to, co powiedział i co z pewnością myślał, że jego ukochani mieszkają w Stornes. Kiedy jednak zobaczy synka...
No i Mali miała rację. W niedzielę poprzedzającą powrót Laury do Storhaug wszyscy bogatsi ludzie z okolicy zostali zaproszeni do Oppstad na kawę.
- No, wy chyba przyjdziecie, ty i Havard? - pytała Asbjorg przez telefon. - Powiem ci, że spodziewałam się ciebie już dawno, Mali. Miałam nadzieję, że ty, która przyjmowałaś dzieciątko... No, w każdym razie myślałam, że chciałabyś...
- Jestem bardzo zajęta - odparła Mali krótko. - A poza tym spędziłam prawie całą noc, kiedy dziecko się rodziło. A wy, o ile wiem, nie narzekacie na brak odwiedzających.
- Nie, muszę powiedzieć, że nie - pochwaliła się Asbjorg. - Ale wy ze Stornes jesteście nam wyjątkowo bliscy. Zawsze przecież byliśmy dobrymi sąsiadami i w końcu też rodziną, chociaż daleką. Bardzo się cieszymy, że to akurat ty pomogłaś maleństwu przyjść na świat, Mali - dodała. - No i myślałam, że będziesz chciała zobaczyć, jak sobie teraz radzi.
- Przecież słyszałam, że ma się dobrze - odparła Mali cierpko. - Ludzie o niczym innym nie gadają. A gdyby były jakieś problemy... jak się domyślam, problemów jednak nie ma - ucięła.
- No cóż, w takim razie czekamy na was w niedzielę - powtórzyła Asbjorg nieco urażonym tonem.
- Dobrze, przyjdziemy - odparła Mali, zaciskając zęby i czując, że serce bije jej coraz mocniej.
Havard odmówił udziału w przyjęciu.
- Nie mam tam nic do roboty - powiedział ze złością pomieszaną z rozpaczą. - Zostaję w domu.
- Nie, pójdziesz ze mną! - oznajmiła Mali krótko. - Wyglądałoby bardzo dziwnie, gdybyś nie poszedł. A chyba nie potrzebujemy, żeby ludzie zaczęli o tym gadać. Zapamiętaj to sobie...
- Ale ja nie wiem, czy...
Mali podeszła do niego. Zarzuciła mu ręce na szyję i spojrzała mu głęboko w oczy.
- Ja cię rozumiem, Havardzie - powiedziała wolno, głaszcząc go po policzku. - Wiem, jakie to dla ciebie nieprzyjemne. Dla mnie zresztą też. Ale ona nie może zrobić nam krzywdy, ta cała Laura. W każdym razie nie większą, niż już zrobiła. Jesteśmy we dwoje. Będę przy tobie przez cały czas, tuż obok.
Havard przygarnął ją do siebie i ciężko westchnął.
Żyli jak dawniej, ona i Havard. Mimo to coś obcego pojawiło się między nimi, chociaż żadne o tym nie wspominało. Każde jednak myślało swoje, to nieuniknione. Oboje dręczyły wyrzuty sumienia i poczucie winy wobec tego drugiego, chociaż Mali często odczuwała też gwałtowny gniew na Havarda. Nie chciała tego, ale nic nie mogła poradzić. W takich chwilach całą winę za nieszczęście, jakie ich spotkało, zwalała na niego i trwało tak dopóty, dopóki nie pojawił się żal i gwałtowny strach, że on może odejść, porzucić i ją, i dzieci.
- Jesteś dla mnie po prostu za dobra - powiedział Havard udręczony.
Mali nic na to nie odrzekła. Wtuliła tylko twarz w koszulę na jego piersi i słuchała, jak ciężko bije mu serce.
Przyjęcie w Oppstad było wystawne. Stoły uginały się od ciast i napojów, w izbie tłoczyło się mnóstwo elegancko wystrojonych gości. Panowało gorąco. Letni dzień był słoneczny i ciepły, a ze względu na maleństwo nie otwierano okien.
Kiedy weszli, Mali poczuła duszne powietrze i gorąco niczym uderzenie. Była rozbita i fizycznie, i psychicznie, jeszcze zanim wyjechali z domu. Duchota w pokoju wcale nie poprawiła jej stanu. Mocno ściskała rękę Havarda i kłaniała się na wszystkie strony.
- O, Mali, podobno tylko dzięki tobie wszystko z maleństwem poszło dobrze - mówiły kobiety. - Asbjorg nie może się ciebie nachwalić.
Tak, pomyślała Mali z goryczą. Havard sprawił to dziecko Laurze, a ja pomogłam mu się wydostać na świat. Więc nie tylko mnie powinnyście dziękować.
Laura siedziała w głębokim fotelu z synkiem w objęciach. Jak na trzy tygodnie po porodzie wyglądała zdumiewająco dobrze. Po prostu promieniała, była ładniejsza niż kiedykolwiek, miała piękną cerę i jedwabiste, lśniące włosy zaplecione w warkocz i wysoko upięte. Chyba nie straciła wiele włosów w czasie ciąży i później, pomyślała Mali, przyglądając się młodej matce kątem oka.
- A więc przyszliście! - zawołała Asbjorg, ujmując Mali pod ramię. - Tak, tak, oto moi honorowi goście - mówiła głośno, a ludzie odwracali się i patrzyli na nich. - Co my byśmy zrobili bez pomocy Mali...
Pociągnęła i Mali, i Havarda w stronę fotela, w którym siedziała Laura.
- Musisz zobaczyć, jak maleństwo się zmieniło w ciągu tych krótkich tygodni - nie przestawała mówić Asbjorg, wciąż zwracając się do Mali. - Chyba byś go nie poznała!
Mali jednak poznawała chłopca, doznała skurczu serca, kiedy znowu na niego spojrzała. Mały nie spał, a jego wielkie, niebieskie oczy sprawiały, że był jeszcze bardziej podobny do Havarda niż zaraz po urodzeniu. Mali z trudem przełknęła ślinę. Ludzie kręcili się dookoła, radośni, pogrążeni w rozmowach.
- Zdaje mi się, że on na ciebie patrzy, Mali - powiedział jakiś głos i wszyscy w pobliżu się roześmiali. - Chyba wie, kto pomógł mu przyjść bezpiecznie na świat.
Havard stał sztywny i nieruchomy obok niej, prawie jak sparaliżowany. Nie odrywał wzroku od dziecka w ramionach Laury. Przez króciutką chwilę w jego oczach pojawiło się wzruszenie, nad którym nie był w stanie zapanować. Szybko jednak wyprostował się i wyciągnął rękę do młodej matki.
- Gratuluję ci syna - powiedział lekko ochrypłym głosem.
- Dziękuję - odparła, posyłając mu promienny, zaczepny uśmiech. - Czyż nie jest śliczny?
Havard nie odpowiedział. Mali ścisnęła jego spoconą dłoń, Havard chrząknął. Wciąż jednak nic nie mówił.
- A ja czuję, że to wam dwojgu powinnam za niego dziękować - oznajmiła Laura, wygładzając kołderkę wokół maleństwa. - Zaczął się przecież domagać wyjścia na świat nieoczekiwanie, w środku konfirmacyjnego przyjęcia. Ale ty pozwoliłeś, żeby twoja żona się mną zajęła, dzięki czemu uzyskałam najlepszą pomoc, jaką mogłam mieć. Jeżeli więc komuś mam dziękować za mojego synka, to właśnie wam dwojgu - dodała i uśmiechnęła się złośliwie.
Intencje Laury nietrudno było rozszyfrować, chociaż rozumiała je tylko Mali. I być może Havard, pomyślała nieśmiało, jeśli on w ogóle cokolwiek pojmuje. Bo sprawia wrażenie chorego.
Goście bili brawo i śmiali się. Mali najchętniej by stąd uciekła, mimo wszystko jednak wyprostowała się i odpowiadała uśmiechem.
- Och, sama sobie powinnaś dziękować - rzekła spokojnym głosem, który jednak leciutko drżał. - To przecież ty go urodziłaś, a nie ja.
Laura potrząsnęła głową. Spojrzenie, które posłała Mali, było mroczne. Wszystko trwało tylko krótką chwilę, potem znowu jej twarz rozjaśnił promienny uśmiech.
- Postanowiliśmy urządzić chrzciny na początku sierpnia - oznajmiła tak głośno, by wszyscy mogli ją słyszeć. - I myślę, że mogłabym teraz odwzajemnić wszystko, co wy dla mnie zrobiliście. Niech mi więc będzie wolno spytać, czy zechcecie być rodzicami chrzestnymi mojego synka, kiedy zaniesiemy go do kościoła? Byłabym dumna i cieszyłabym się bardzo, gdybyście wyrazili zgodę - dodała, spuszczając wzrok.
Mali miała wrażenie, że się przesłyszała. Chrzestni rodzice? Laura chyba nie wierzy, że ona i Havard zgodzą się zanieść do chrzcielnicy jej bękarta? Syna Havarda! Takiej diabelskiej przebiegłości nie można się spodziewać nawet po Laurze.
Ale owszem, nie tylko można, lecz trzeba było się spodziewać. Kiedy ucichły brawa gości, Laura powtórzyła pytanie.
- Powinniście rzecz jasna się zgodzić - powiedziała gospodyni z Granvold i oparła się ciężko o Mali. - Taki zaszczyt! No i ten biedny, pozbawiony ojca chłopczyk - dodała, ocierając oczy. - Pomyśleć, o ile lżej będzie Laurze w razie czego, jeśli będzie wiedziała, że ty i Havard ze Stornes jesteście jego rodzicami chrzestnymi.
Mali czuła, że się udusi! Rozpięła bluzkę pod szyją, ręce jej się trzęsły. Szukała wzrokiem Havarda, ale on, blady jak ściana, wpatrywał się w podłogę. Mali miała wrażenie, że tłum coraz bardziej zbliża się do niej, nie była w stanie oddychać i bała się, że zemdleje.
- Zgadzacie się, mam nadzieję?
Delikatny głos Laury wtargnął do jej oszołomionego mózgu. Nie! - chciała wrzasnąć. Nigdy! Ale nie było wyjścia. Nie teraz, nie na oczach tych wszystkich ludzi, którzy stoją i czekają na odpowiedź. To dlatego Laura wybrała taki moment, by nas zapytać, pomyślała Mali. Wiedziała, że nie odważymy się odmówić. Bo co by ludzie powiedzieli?
- Nie, no, to po prostu przesada - wybąkała Mali, nie bardzo wiedząc, skąd biorą się jej słowa. - Nie powinnaś się czuć zobowiązana do...
- Ależ ja nie czuję się zobowiązana - powiedziała Laura słodkim tonem. - Po prostu uważam, że tak jest właściwie.
Mali usłyszała, że Havard chrząknął, przeraziła się, że może powiedzieć coś, co wywoła zamieszanie. Ścisnęła z całej siły jego rękę, wbijając mu paznokcie w skórę.
- W takim razie dziękujemy za zaszczyt - powiedziała cicho.
Szok wywołany bezczelnością Laury Mali odczuwała niczym kamień w żołądku. Że też nie potrafiła powiedzieć tamtej „nie”! Że nie umiała odrzucić przewrotnej propozycji! Ale wdowa ze Storhaug odegrała całą scenę tak perfekcyjnie, że trudno jej było odmówić, Mali nie byłaby w stanie znaleźć żadnej wymówki. Jak miałaby to zrobić, gdy połowa wsi stała wokół nich w przekonaniu, że Laura złożyła niebywale uprzejmą propozycję ludziom ze Stornes, że to wielki honor, iż chciała ich mieć jako rodziców chrzestnych swojego małego synka? Takiego zaproszenia nie składa się byle komu, mamrotali jeden do drugiego i wymownie kiwali głowami.
Wszyscy uważali, że ja i Havard jesteśmy dostatecznie dobrzy do takiej funkcji, myślała Mali, czując bolesne pieczenie w piersi. Tylko że nie będą to chrzciny jakiejś sierotki pozbawionej ojca, jak z pewnością ludzie ze wsi sądzą. Przy chrzcielnicy stanie zarówno matka, jak i ojciec dziecka.
Im więcej Mali się nad tym zastanawiała, tym gorzej się czuła. Widziała też, że Havardowi wcale nie jest łatwiej. Zrobił się milczący, jadał znacznie mniej i wyraźnie schudł. Rzucał się w pracę z jakąś desperacką energią, jakby w ten sposób chciał zagłuszyć wyrzuty sumienia. Nic jednak nie wskazywało, że mu to pomaga, przynajmniej Mali niczego takiego nie zauważyła.
- W dniu chrzcin powinniśmy położyć się do łóżka i powiedzieć, że jesteśmy chorzy - oznajmił Havard któregoś dnia, kiedy już szli spać. - Nikt w takiej sytuacji nie będzie oczekiwał, że przyjdziemy do kościoła. Jak ktoś jest chory, to chory. Musi zostać w domu.
- A jak często się zdarza, że oboje równocześnie zapadamy na jakąś chorobę? - zapytała Mali. - O ile pamiętam, to nigdy jeszcze tak nie było! I na co, twoim zdaniem, mielibyśmy zachorować? Ludzie mają i oczy, i uszy. O nie, nic nam nie pomoże, musimy pójść.
- Ja nie wiem, czy potrafię to znieść, Mali - rzekł Havard ostrym tonem, odwracając się do niej plecami. - Wydaje mi się, że to dla mnie zbyt trudne.
- Ale nikt cię nie zapyta, jak bardzo to dla ciebie trudne, Havardzie - odparła Mali krótko. - Z jakiego powodu ktoś miałby o to pytać? Przecież nikt inny prócz Laury i nas nie wie, co się stało. A jeśli potrafiłeś spłodzić dziecko, to potrafisz też przeżyć jego chrzciny - dodała.
Natychmiast usłyszała w swoim glosie gorycz i oskarżenie. Pożałowała tych słów. Oboje byli zgodni co do tego, że Laura nie może zniszczyć ich małżeństwa. Bardziej niż kiedykolwiek było więc ważne, by ona i Havard trzymali się razem. Mali zdawała sobie sprawę, że jej postawa jest tu najważniejsza. Bo jeśli zacznie oskarżać męża, robić gorzkie uwagi i nieustannie wypominać mu niewierność, to nie wiadomo, jak długo on wytrzyma z nią w Stornes, bo i tak jest chory z powodu wyrzutów sumienia. A przecież ona ze wszystkich sił chciałaby go tu zatrzymać! To jego kocha, to jego pragnie i potrzebuje. Mimo wszystko rozgoryczenie zżerało jej duszę niczym łapczywe robaki, a wszystko z powodu malutkiego, nowo narodzonego chłopczyka.
- Ja naprawdę tak nie myślę, Havardzie - powiedziała pospiesznie, głaszcząc go po ramieniu. - To Laurę, tę czarownicę, najchętniej udusiłabym gołymi rękami. Jeśli chodzi o ciebie, to tak mi się tylko wymknęło. Wcale tak nie myślę - powtórzyła wolno.
- Ale wina jest moja - jęknął Havard cicho. - Gdybym ja nie zrobił...
- Tylu rzeczy człowiek nie powinien robić - odparła Mali. - I odnosi się to nie tylko do ciebie, Havardzie.
Potem leżeli w łóżku bez słowa, żadne nie spało, ale żadne też nie wyciągnęło ręki na zgodę. A przy wezgłowiu stała Laura, chichocząc złośliwie. Była na najlepszej drodze, by odnieść zwycięstwo.
- A nie, do jasnej cholery, nie! - syknęła nagle Mali półgłosem przez zaciśnięte zęby.
- Coś ty powiedziała? - spytał Havard przestraszony, odwracając się do niej. - Klniesz niczym woźnica.
Mali nie odpowiedziała, a jedynie rzuciła się na niego i zaczęła mu rozpinać koszulę. Całowała go desperacko po twarzy. Pieściła dłonią jego ciało.
- Co ty robisz?
Głos był cichy, Mali czuła jednak, że wznieca w mężu pożądanie. Oddychał coraz szybciej.
- Chcę cię mieć - wymamrotała, całując go gorączkowo. - Jesteś mój. Tylko mój!
Wszystkie zabiegi na niewiele się jednak zdały. Nie było tak, jak Mali pragnęła i jak potrzebowała. Nie zaznała bliskości, oddania ani ciepła. Kochali się gorączkowo, z desperacją, dziko, nie padło ani jedno słowo.
Po wszystkim też żadne nic nie mówiło, żadne nie zasnęło do późna w noc. W łóżku zrobiło się za ciasno. Między małżonkami leżał mały chłopczyk.
Dziesiątego lipca rozpoczęło się powszechne koszenie, jak to ludzie określali. Tego dnia zaczęto kosić trawę na rozległych łąkach. Wokół zabudowań siano zostało już sprzątnięte. W Stornes wynajęto ludzi do pomocy. Bo z jednej strony dla Havarda i dwóch stałych parobków takie sianokosy to zbyt wiele pracy, z drugiej zaś ludzie są uszczęśliwieni, jeśli mogą dostać jakieś zajęcie, jedzenie i dach nad głową w tych trudnych czasach. O zapłatę już nawet nie pytają.
Hilda z córką nadal mieszkały w Stornes i teraz na dodatek Havard zatrudnił pewnego mężczyznę z synem, z osady położonej dalej w głębi fiordu. Mali wiedziała, że są to znajomi Havarda z dawnych czasów, chociaż nie mogła sobie przypomnieć, żeby kiedyś jej o nich opowiadał.
- Peder znalazł się w bardzo trudnej sytuacji - wyjaśnił Havard Mali. - Zmaga się z losem, żeby wykarmić gromadkę swoich dzieci, ma zaledwie kawałeczek ziemi, tak że cierpią wielką biedę. Od dawna na terenach w głębi fiordu głodują, i ludzie, i zwierzęta.
- Mój kochany Havardzie, nie musisz się tłumaczyć, że ich zatrudniłeś - zaprotestowała Mali. - Ja też przyjęłam Hildę i Mari do sprzątania na Boże Narodzenie w ubiegłym roku, a do tej pory z nami są. Poza tym ja sama najczęściej siedzę przy krosnach, więc w gospodarstwie pomocy ze mnie wielkiej nie ma. Nie najlepsza gospodyni trafiła się temu dworowi - dodała z westchnieniem. - A przecież nie jesteśmy już młodzi. Musisz pamiętać, że wszyscy zatrudnieni na stałe ludzie byli tutaj już w czasie, kiedy ja wyszłam za mąż do Stornes. A wkrótce minie dwadzieścia lat od tamtej pory, Havardzie. Jeśli poza tym moglibyśmy komuś pomóc, to...
- Dla Pedera to ratunek, że on i syn mogą do nas przyjść - oznajmił Havard. - Sam mi to powiedział, kiedy zaproponowałem mu pracę. Ten barczysty chłop miał łzy w oczach. Postaram się dać mu też niewielką zapłatę - dodał. - My mamy tyle, że stać nas na to.
- Ile on ma lat, to znaczy syn, chciałam zapytać? - zainteresowała się Mali.
Havard podrapał się w głowę.
- Dobre pytanie - rzeki. - Jeśli się nie mylę, to Terje latem skończy czternaście. To silny i pracowity chłopak - dodał. - Solidny chłopak.
I niebezpiecznie urodziwy, pomyślała Mali, kiedy Terje podszedł do niej z wyciągniętą ręką i ukłonił się głęboko tego dnia, w którym obaj z ojcem mieli zacząć pracę w Stornes. Odruchowo spojrzała na Dorbet, która wybiegła na schody, z ciekawością przyglądając się przybyłym, i jakiś niepokój ogarnął serce Mali. Według tego, co mówiła nauczycielka, i także tego, co ona sama mogła zaobserwować, najwyraźniej Dorbet bardzo się starała po tej surowej reprymendzie, jaką dostała od matki. Mimo wszystko w charakterze najmłodszej córki jest coś, z czym ani ja, ani inni nie mogą nic zrobić, myślała Mali, widząc, jak Dorbet odrzuca włosy na plecy i bez skrępowania śmieje się do nowo przybyłego chłopca. On chyba też widział błysk w jej oczach, bo zrobił się czerwony, puścił rękę Mali i cofnął się w stronę ojca. Kiedy jednak wydawało mu się, że nikt go nie widzi, ukradkiem spoglądał na dziewczynę stojącą na schodach.
- No dobrze, zaraz przyślę służącą, żeby pokazała wam, gdzie będziecie mieszkać - powiedziała Mali.
Peder z synem mieli sypiać w stodole. Gdzie indziej nie było już miejsca, ponieważ Hilda i Mari zajmowały pięterko nad pralnią. Ale teraz latem stodoła jest bardzo dobra. Nikt tam nie musi marznąć nawet w chłodne deszczowe noce, jeśli zakopie się w pachnące, suche, świeże siano. Na razie jeszcze siana w stodole nie ma, zostały tylko resztki z poprzedniego lata, więc Mali zadbała, aby obaj nowo przybyli dostali wełniane koce. W święta i niedziele Peder i Terje mieli chodzić do domu. Wtedy będą mogli zająć się zbiorem własnego siana. O wolnych dniach w czasie sianokosów tacy ludzie jak oni nawet nie myśleli.
- Nie masz się czym zająć? - spytała Mali ostro, przechodząc obok Dorbet. - Idź i zapytaj Ane, co mogłabyś robić.
- Ja czekam na Ruth - odparła Dorbet, nie patrząc na matkę. Wciąż nie spuszczała wzroku z Terjego. - Mamy iść po rabarbar na zupę.
- Do tego chyba nie potrzebujesz pomocy - rzekła Mali. - Dobrze wiesz, gdzie rośnie rabarbar. Rósł tam zawsze, odkąd mieszkasz w tym dworze - dodała i szturchnęła Dorbet w plecy.
Jeszcze długo po odejściu Dorbet Terje patrzył w ślad za nią. To nie będzie łatwe lato, pomyślała Mali zmęczona. Coś jej mówiło, że powinna uważnie przyglądać się tym dwojgu.
Wszystko wskazywało na to, że zbiory będą rekordowe. Trawa na łąkach wyrosła wysoka i bujna. To dobrze dla wszystkich, zwłaszcza dla tych, którzy mają niewiele. Dla takich jak Peder. Dobre zbiory siana oznaczają, że będzie mógł dokupić i wykarmić jeszcze kilka owiec oprócz tych dwóch krów i świni, które hoduje. A kiedy krowy i owce są dobrze karmione, to dają więcej mleka i do bezpośredniego użytku, i na masło. Jeśli szczęście gospodarzom dopisze, to może nawet jesienią będą mogli zabić na mięso dodatkową owcę.
- Jakbyś chciał, to możesz sobie od nas wziąć parę jagniąt - powiedział Havard do Pedera któregoś dnia przy obiedzie. - Nie będzie cię to nic kosztowało.
- Nie, w takim razie nie mogę przyjąć - odparł Peder zarumieniony. - Mogę ci za jagnięta zapłacić, gdybyś chciał mi sprzedać.
Mali bardzo dobrze go rozumiała. Pamiętała jeszcze bolesne uczucie z czasów, kiedy mieszkała w domu rodziców, w Buvika. Odmawiali wtedy zawsze, jeśli ktoś chciał im coś podarować nawet z czystej dobroci. Wiedziała, że Havard nie miał nic złego na myśli. Peder jednak musiał przeżywać gorzkie upokorzenie. Bo to wstyd, jeśli człowiek nie jest w stanie wykarmić rodziny. Jej ojciec też taki wstyd przeżywał. Zawsze w tego rodzaju sytuacjach odmawiał, gdyby nawet nie wiem jak potrzebował wsparcia. Ale ubóstwu przeważnie towarzyszy szczególna wrażliwość i duma, Mali nieraz tego doświadczała. Albo człowiek jest w stanie sobie sam poradzić, albo woli cierpieć biedę!
Na moment napotkała nad stołem wzrok męża i Havard się zarumienił. Pojął, że postawił Pedera w przykrej sytuacji.
- To nie jest jakaś wyjątkowa propozycja skierowana tylko do ciebie, Peder - powiedział teraz, nakładając sobie na talerz więcej ziemniaków. - Często proponuję to sąsiadom, bo my tutaj, w Stornes, mamy najlepsze jagnięta - dodał z uśmiechem. - Możesz wziąć sobie kilka, kiedy już dostatecznie podrosną. Ale to jest zwyczajny handel.
- Ach tak - rzekł Peder, podnosząc wzrok. - W takim razie dziękuję bardzo, zgadzam się na twoją propozycję.
- Pogadamy o tym później - zakończył Havard. - Jeszcze się zastanów.
Tego lata do stołu w Stornes siadało mnóstwo ludzi. Zajmowali miejsca na lawach blisko siebie, przeciwko czemu akurat Dorbet nic nie miała, w każdym razie w dniach, kiedy udało jej się usiąść obok Terjego. Chłopiec czerwienił się ogniście za każdym razem i próbował odsunąć się od niej możliwie jak najdalej, co w tej ciasnocie rzadko mu się udawało. Był chyba bardziej skrępowany, niż się Mali początkowo wydawało. I to Dorbet stanowiła problem, nie on. Mali nie miała żadnych zastrzeżeń ani do jego zachowania, ani do pracy, w każdym razie do tej pory. Milczała więc, ale przyglądała się młodym czujnie. Zawsze.
Ona sama powoli kończyła wielkie zamówienie dla kościoła w Lademoen. Miała oddać tkaninę w niedzielę siódmego września podczas wielkiej uroczystości. Na myśl o tym doznawała skurczu żołądka. A jeśli jej praca nie spodoba się temu Amerykaninowi? Pośpiesznie odsuwała od siebie niepokój, kiedy tak stała i patrzyła na obrazy, którym poświęciła tyle pracy, zręczności, bolesnych wspomnień i łez. Tyle żalu i tyle smutku.
Nigdy nie stworzyła niczego piękniejszego. Obraz był wyjątkowym dziełem sztuki. Jeśli ktoś tego nie widzi, to z pewnością jest ślepy. W każdym razie to nie mój problem, jeśli się komuś nie spodoba, myślała Mali, gładząc obraz palcami. Pod tą pracą mogła się podpisać bez wahania. Właściwie tkanina zawierała tyle jej własnych cierpień i przeżyć, że Mali wielokrotnie zastanawiała się, czy potrafi ją komuś oddać. Ten obraz był związany ze Stornes, stanowił swojego rodzaju sagę o jej życiu, co do tego Mali nie miała wątpliwości. Z drugiej jednak strony nie może zatrzymać kilimu, obiecała przecież dawno temu i nie wolno jej zerwać umowy. A ponadto inni ludzie i tak nie są w stanie się domyślić, ile w tym obrazie jest z niej samej. Nawet jej bliscy, nawet mieszkańcy tego dworu. I uznawała w końcu, że tak jest najlepiej. To jej osobiste brzemię zostało zawarte w tych obrazach. Bardzo dobrze, że nie wszyscy wiedzą, z czym ona właściwie się w życiu zmaga. Ani jak wiele ukrywa przed światem.
Mali bardzo się cieszyła na tę podróż do Trondheim w towarzystwie Havarda. Początkowo mąż nie zamierzał z nią jechać, w końcu jednak udało jej się go przekonać. Zagroziła, że bez niego ona też nie pojedzie. I spostrzegła, że to go ucieszyło. W jego zmęczonych oczach pojawił się jakiś błysk, grzywka opadła mu na czoło, kiedy obejmował żonę. Zmarszczki na twarzy wygładziły się pod wpływem serdecznego uśmiechu.
- W takim razie muszę się z tobą wybrać - powiedział ze śmiechem, pokazując białe, lśniące zęby.
- Oczywiście, że musisz - przytaknęła Mali i objęła go w pasie. - Oboje tego potrzebujemy, dobrze jest wyjechać razem od czasu do czasu, tylko ty i ja.
Havard spojrzał na nią z góry. Błysk w oczach był coraz cieplejszy, uścisk ramion coraz mocniejszy.
- O, to, to, masz rację - roześmiał się, całując ją w czoło. - Oboje tego potrzebujemy. W takim razie muszę jechać, żebyś mi nie uciekła w świat z tym jakimś Amerykaninem - dodał. - Bo kto wie, co on miałby ci do zaproponowania w tych Stanach.
- Jeśli o mnie chodzi, to nie pragnę niczego prócz ciebie - uśmiechnęła się Mali. - Jeszcze tego nie wiesz, Havardzie?
Po twarzy męża przemknął cień.
- Czasem trudno mi to zrozumieć - wymamrotał. - Ja, który...
- Ale tak właśnie jest - rzekła Mali z naciskiem i wypuściła go z objęć. - I tak się cieszę na ten wyjazd. Cieszę się, że zobaczę ciebie w katedrze w Nidaros. To po prostu cudowna budowla, Havardzie.
- Ale chyba nie będziemy mieszkać u tych Tellnesów, o których ostatnio opowiadałaś? - spytał nagle Havard. - Nie sądzę, żebym się tam czuł jak w domu.
- Ja też nie - powiedziała Mali i zadrżała. - Jedna wizyta u nich w zupełności mi wystarczy. Nie, tym razem będziemy mieszkać w hotelu.
Odwróciła się i popatrzyła na niego z szelmowskim uśmiechem. - W pokoju z wanną.
Havard objął ją znowu i przyciągnął mocno do siebie. Ukrył twarz w jej włosach i długo tak stał. Obejmuje mnie niemal desperacko, pomyślała Mali.
- Ja bardzo lubię wannę - powiedział cicho, wciąż z twarzą ukrytą w jej włosach.
- Wiem o tym - uśmiechnęła się Mali. - Dlatego powiedziałam, że musimy mieć pokój z wanną, Havardzie Stornes. Jeśli ma nam być naprawdę przyjemnie, to nie możemy sobie tego odmówić.
Miała szczerą nadzieję, że rzeczywiście wszystko się uda. Wprawdzie ostatnio układało się między nimi dobrze, więc nie o to chodzi, ale historia z Laurą, a zwłaszcza zbliżające się chrzciny dziecka, kładła się nieprzyjemnym cieniem na ich życiu. Zaburzała kolejne dni, sprawiała, że oboje byli dziwnie czujni. Żadne nie chciało, żeby tak było, ale nic się na to nie poradzi. Mali wiedziała, że wystawne chrzciny dziecka będą dla nich obojga wielkim wyzwaniem. Żywiła nadzieję, że uda im się jakoś przez to przejść, a potem po prostu sobie wyjadą. Zapomnieć, zapomnieć, myślała. W głębi duszy wiedziała jednak, że syn Havarda nigdy nie pozwoli o sobie zapomnieć, żeby nawet uciekli na sam koniec świata. Na zawsze już będzie z nimi ten syn, którego ona nie potrafiła mężowi dać.
Letnie dni były ciepłe i bardzo słoneczne. Skoszona trawa znalazła się na stojakach szybciej niż w innych latach. Peder z synem byli bardzo dobrymi pracownikami. Havard nie mógł się ich nachwalić, ale bardzo się starał, żeby własnym parobkom też powiedzieć raz po raz dobre słowo.
- Z taką pomocą w gospodarstwie to myślę, że zwieziemy siano pod dach wcześniej niż zwykle - powiedział któregoś dnia, siedząc nad wieczorną kaszą.
- Myślę, że to w dużej mierze zależy od pogody - odparł Aslak niechętnie. - Jakby się zaczął deszcz i padał przez wiele dni, toby ci siano na stojakach zgniło. I żadna pomoc na nic by się nie zdała.
- To prawda - zgodził się Havard. - Ale musisz wiedzieć, że ja zamówiłem dobrą pogodę!
- Tak, tak, jakie to proste - bąknął Aslak z nosem w gazecie.
Aslak zjadł już kolację i usiadł teraz na krześle z gazetami, które tego dnia przywiózł parowiec.
- Gdzie jest Dorbet? - spytała Mali nagle. - Czy ona nie jadła kolacji?
- Nie widziałam jej od podwieczorku - odparła Ane cierpko. - Kiedy jest najwięcej roboty, to ta dziewczyna znika nie wiadomo kiedy.
- No i Terje...
Mali popatrzyła na Pedera, który popijał ciemną kaszę kwaśnym mlekiem.
- Taki był spocony, że poszedł się wykąpać, zanim będzie mógł usiąść obok ludzi - odpowiedział ojciec, nie podnosząc oczu znad talerza. - Ale wkrótce przyjdzie.
Mali poczuła, że ogarnia ją niepokój. Jak dotychczas wszystko z dwojgiem młodych układało się nieźle, przynajmniej o ile ona wiedziała. Dorbet nie ukrywała, że podoba jej się ten nowy pracownik we dworze, Mali jednak nie znajdowała nic, do czego mogłaby się przyczepić. Przynajmniej niczego poważnego nie mogła córce zarzucić, chociaż wolałaby, żeby Dorbet zachowywała się wobec niego bardziej powściągliwie. Tak jak Ruth.
Mali pospiesznie zjadła swoją kaszę i wstała od stołu.
- Muszę tylko dokończyć coś przy krosnach - powiedziała do Ane. - Zaraz wrócę.
Ale nie skierowała się do izby, gdzie stały krosna. Pobiegła w dół przez sad w stronę szopy na łodzie, a serce bilo jej niespokojnie. Coś jej mówiło, że Terje nie jest nad fiordem sam. No i rzeczywiście nie był. Mali zauważyła ich natychmiast, gdy cicho skradała się wzdłuż bocznej ściany szopy.
Dorbet siedziała oparta o nasłonecznioną ścianę i patrzyła w stronę fiordu. Terje musiał być bardzo zaskoczony, kiedy przyszła, pomyślała Mali, bo nie zdążył nawet się ubrać po kąpieli. Jego sprężyste, brązowe, chłopięce ciało wciąż było mokre, z włosów kapała woda. W pasie miał przewiązany ręcznik, stał niezdecydowany parę metrów od szopy, najwyraźniej skrępowany.
Dorbet poklepała ręką trawę obok siebie. - Chodź i usiądź tutaj - powiedziała, uśmiechając się zapraszająco.
- Nie - myślę, że powinienem się raczej ubrać i iść do domu - odparł chłopiec. - Jeszcze nie jadłem kolacji.
- Czy ty się mnie boisz? - roześmiała się Dorbet, potrząsając bujną czupryną.
- Nie, bać się ciebie... - chłopiec kurczowo przytrzymywał ręcznik. - Ale to jest niepotrzebne, Dorbet. To może doprowadzić do różnych spekulacji, a to...
- Nikt nas tu nie widzi - wabiła dziewczyna. - No chodź.
- Ale ty masz dziesięć lat - powiedział chłopiec nagle i wpił w nią spojrzenie.
- A co to ma do rzeczy? - prychnęła dziewczyna, wydymając wargi.
- Nie chcę żadnych dyskusji - odparł chłopak cicho. - Idź sobie teraz, chciałbym się ubrać.
Dorbet podniosła się niechętnie. Przez chwilę stała i patrzyła na półnagiego, ociekającego wodą chłopca. Potem nagle z rozmachem kopnęła stosik jego ubrań, które ułożył przy ścianie szopy.
- Jakiś ty głupi! - syknęła ze złością. - Co ty sobie właściwie myślisz? Że ja chciałabym mieć coś wspólnego z tobą? Ja naprawdę wiem, z kim mogę się zadawać, a na pewno taki nędzarz jak ty nie wchodzi w rachubę.
Odwróciła się, żeby okrążyć szopę na łodzie. - Jesteś najgłupszy na świecie! - cisnęła jeszcze w jego stronę.
Mali była kompletnie oszołomiona rozwojem sytuacji. Przyszło jej do głowy, że nie zdąży wrócić do dworu tak, by Dorbet jej nie zauważyła. A wtedy córka zrozumie, że matka ją szpiegowała. Jest na to wystarczająco przebiegła.
Mali pobiegła w stronę pobliskich zarośli i ukryła się tam, przeczekała, aż Dorbet wyjdzie zza szopy i ruszy w stronę sadu.
- O, co ty tutaj robisz? - spytała córkę. - Chyba jeszcze nie jadłaś kolacji?
- Wcale nie jestem głodna - odparła Dorbet. Patrzyła na matkę mrocznym wzrokiem.
Mali zauważyła, że raz po raz spogląda ukradkowo przez ramię. Przypuszczalnie z obawy, że Terje mógłby się pojawić. Byłoby jej trudno wytłumaczyć, co robiła razem z nim przy szopie.
- A ty dlaczego stoisz i przyglądasz się tym zaroślom? - spytała Dorbet, nagle wpijając spojrzenie w matkę. - Śledzisz mnie?
- Śledzę cię? A czy mam jakieś powody? - zapytała Mali, ruszając w stronę domu. - Zdawało mi się, że w tej sprawie powiedziałam już wszystko.
Dorbet milczała. Bez słowa szła za matką.
- Powinnaś wiedzieć, że ja nie pozwolę sobą dyrygować - oznajmiła nagle. - Ja nie jestem taka jak Ruth, którą możesz sobie kręcić, jak ci się podoba, bo ona jest taka głupia, że... A poza tym naprawdę nie ma na co popatrzeć - rzekła z uporem.
- Ruth to Ruth, a ty to ty - powiedziała Mali. - Mylisz się jednak, jeśli sądzisz, że możesz robić, co ci się podoba. Masz dopiero dziesięć lat, Dorbet.
- No i co z tego? - syknęła najmłodsza córka bezczelnie.
Mali odwróciła się i popatrzyła na Dorbet. W promieniach zachodzącego słońca dziewczynka wyglądała jak w glorii. Jaka ona jest śliczna - pomyślała nagle Mali. Śliczna, dzika i przedwcześnie dojrzała. Matka poczuła ssanie w żołądku. Nikt, kto o tym nie wie, nie uwierzyłby, że to dziecko ma dopiero dziesięć lat.
- Z tego, co słyszałam, to ty jesteś ostatnią, która ma prawo wygłaszać mi umoralniające kazania - warknęła Dorbet, nie cofając wzroku. - Bo we wsi dużo się o tobie gada, mamo. Zdajesz sobie z tego sprawę? Czasem to nawet trudno uwierzyć, że to prawda - dodała. - Ale chyba rzeczywiście tak było. Najwyraźniej jesteśmy z tej samej gliny, ty i ja, matko. I to ciebie przeraża, prawda?
Potem wyprzedziła matkę i poszła prosto do domu. Mali stała na ścieżce, jakby nogi nie chciały jej dłużej dźwigać. Nagle poczuła się okropnie stara i wyczerpana.
- Teraz powinniście pojechać do Trondheim, ty i Havard, a nie we wrześniu - powiedziała Ane pewnego spokojnego letniego wieczora pod koniec lipca. Obie z Mali wzięły gazety i usiadły na ganku. - Popatrz no na te zdjęcia - pokazała służąca, podając Mali gazetę. - To z jubileuszu świętego Olava.
Mali położyła na kolanach gazetę, którą czytała, i wzięła tę, którą podała jej Ane. Słyszała już o tym jubileuszu. Tellnes był bardzo przejęty wszystkimi czekającymi ich uroczystościami już wówczas, kiedy ostatnio była w Trondheim.
Jubileuszowe obchody rozpoczęły się w katedrze Nidaros największym nabożeństwem, jakie kiedykolwiek zostało odprawione w Norwegii, czytała teraz Mali. Kościelna procesja, która przeszła od szkoły katedralnej do świątyni, liczyła oprócz trzystu norweskich pastorów i biskupów również wielu zagranicznych kapłanów, architektów świątyń i artystów, a także reprezentantów służby katedralnej. Główne kazanie wygłosił biskup Storen, a wierni wypełniali kościół po brzegi.
Mali oglądała zdjęcia. Chociaż były czarno - białe, potrafiła sobie wyobrazić, jakie piękne muszą być bogato zdobione ornaty, okrywające biskupów i pastorów. Wiedziała, że musiało się to wszystko mienić różnymi kolorami tęczy, zwłaszcza przy pięknej pogodzie.
Gazeta drukowała również zdjęcia z drugiego dnia jubileuszu. Tysiące ludzi zgromadziło się wówczas w Stiklestad, tam gdzie święty Olav dziewięćset lat temu stoczył swoją główną bitwę. Mszę odprawiono w pięknym kościele w Stiklestad, ufundowanym przez biskupa Hognestada.
- Tak, to rzeczywiście warte obejrzenia - powiedziała, oddając gazetę Ane.
- No i te wszystkie samochody, Mali - westchnęła Ane, której to najwyraźniej imponowało. - Ja widziałam tylko jeden samochód. Ale tutaj piszą, że samochody upowszechniły się już naprawdę. W czasie jubileuszu w Trondheim było ich podobno więcej niż cztery tysiące.
- Nie trzeba chyba długo czekać, a upowszechnią się również u nas - odparła Mali z nosem w swojej gazecie. - Miasto... tyle rzeczy w mieście jest innych niż tutaj, Ane. To tak jakby człowiek znalazł się na całkiem innej planecie. Ja tak to odczuwam, kiedy zdarzy mi się pojechać do Kristiansund albo do Trondheim - dodała. - Ale ja bym nie chciała się zamienić, pominąwszy te wszystkie samochody, sklepy i w ogóle. Tutaj mamy coś, czego w mieście brakuje, kontakt z prawdziwym życiem i naturą. I spokój - dodała w zamyśleniu.
- Tak... - Ane przerwała. - Ale ja bym jednak mimo wszystko na chwilę mogła się zamienić na to miejskie życie i na odrobinę luksusu - powiedziała po chwili wolno, znowu uważnie przyglądając się zdjęciom. - Tam też chyba jest miejsce i dla natury, i dla spokoju - dodała z ledwo dosłyszalnym, ale pełnym tęsknoty westchnieniem.
Mali milczała. Przewracała kolejne strony gazety i nagle poczuła, że w ciepłym przedwieczornym słońcu robi jej się zimno. Na dole kolejnej strony znajdowało się duże zdjęcie Siverta. Dorosły Sivert, którego Mali ledwo poznała. Oczywiście kiedy przyjrzała się zdjęciu dokładniej, widziała, że to jej syn. Wszystkie rysy, te ciemne, półdługie włosy, oczy. Chyba to eleganckie ubranie czyni go nieznajomym, pomyślała, ciemny garnitur, biała koszula z wysokim kołnierzykiem i czarna muszka.
Skrzypek Sivert Stornes jedzie do USA.
Niezwykle uzdolniony Sivert Stornes osiągnął od swojego debiutu fantastyczny sukces. Uczył się u najlepszych w kraju skrzypków, którzy podkreślają, że nigdy jeszcze nie mieli do czynienia z takim wyjątkowym talentem. Stornes koncertował wiele w całym kraju dla coraz liczniejszej i coraz bardziej entuzjastycznie przyjmującej go publiczności, występował jako solista, a także z dużymi orkiestrami.
Teraz również zagranica zwróciła uwagę na tego młodego skrzypka i oto w połowie sierpnia Stornes wyjeżdża do USA na wielkie tournee. Niestety, młody skrzypek nieczęsto udziela wywiadów. Unika prasy, jak tytko może, a jeśli już uda się namówić go na rozmowę, to odpowiada wyłącznie na pytania dotyczące muzyki. Wokół jego osoby roztacza się aura tajemniczości i niedomówień, co, jak widać, w niczym mu nie przeszkadza. Wprost przeciwnie, Sivert Stornes zapraszany jest wszędzie, teraz również do USA.
Mali siedziała bez ruchu i wpatrywała się w gazetę, ale nie widziała nic prócz ciemnych plam przesuwających się w słonecznym blasku. To, co zrobiła temu chłopcu, było nie do zniesienia. Jak zresztą wiele innych rzeczy w jej życiu. Próbowała myśleć o czym innym, nie skupiać się na osobie najstarszego syna. Teraz wszystko spadło na nią niczym gwałtowna ulewa. Rzecz jasna nigdy nie udało jej się odsunąć od siebie myśli o Sivercie. Był z nią dzień i noc, i on, i Tordhild. Niepewność, co się stało z dzieckiem, którego oczekiwali, sprawiała jej niemal fizyczny ból. Nigdy jednak o tym nie wspomniała. Nikomu. Zdarzało się tylko czasami, te śniła w nocy, iż Sivert wrócił do domu. Że stoi na podwórzu, wysoki i urodziwy, że wyciąga do niej ręce.
Kiedy przychodził taki sen, często budziła się z twarzą zalaną Izami. Musiał to być jednak cichy płacz, bo nigdy nie budził Havarda, rozrywał tylko stare, po wierzchu zabliźnione rany w jej duszy, które znowu zaczynały krwawić.
- Co tak zamilkłaś? - Ane przerwała jej zamyślenie.
Mali poskładała gazetę i wstała.
- Nie, nic, myślę, że nie powinnam tak siedzieć bezczynnie - powiedziała. - Muszę iść do krosien.
To nieprawdopodobne, że nikt prócz mnie nie widział zdjęcia i artykułu, pomyślała, ale nagle zdała sobie sprawę z tego, że przecież gazety przyszły dopiero dzisiaj. W najbliższych dniach wszyscy będą je czytać od deski do deski, musi być przygotowana na to, że pojawią się komentarze na temat Siverta. Na myśl o tym żołądek podszedł jej do gardła. Uniosła lekko spódnicę i ruszyła ku drzwiom.
- Ty też powinnaś sobie czasem dać jakąś wolną chwilę, - powiedziała Ane. - Myślałam, że już skończyłaś tę wielką pracę?
- No, w każdym razie prawie skończyłam - odparła Mali. - Ale zawsze jest coś jeszcze do poprawienia. Czasem mi się wydaje, że nigdy nie będę z tym gotowa. A tu jeszcze te chrzciny - dodała wolno. - Utkałam piękne ubranko dla naszego chrześniaka.
Mali czuła się chora na myśl o czekających ją uroczystościach w Storhaug. Nagle w jej oczach pojawiły się łzy.
- Czy ty płaczesz? - spytała Ane przestraszona i również wstała.
- Nie, nie, skąd - pośpieszyła Mali z wyjaśnieniem. - Nieostrożnie spojrzałam pod słońce...
Po tych słowach wyszła.
Ane jeszcze długo stała na schodach z gazetą w ręku i patrzyła za odchodzącą. Ta druga gazeta z artykułem o Sivercie leżała na ławce, gdzie przedtem siedziała Mali. Za każdym podmuchem przedwieczornego wiatru papier szeleścił cicho.
Dzień, w którym miały się odbyć huczne chrzciny, wstał nieprzyjemny, wiatr gonił chmury nad górami.
Mali dość długo stała bosa przy oknie, zanim zdecydowała się rozsunąć firanki. Śledziła wzrokiem szare chmury podobne do upiorów. Pogoda jak zamówiona na taki dzień, pomyślała z goryczą. Wszystko jest ponure i ciężkie, ale ani ona, ani Havard nie mogą uniknąć tego, co ich czeka.
Wyjściowe ubrania wisiały przygotowane na wieszakach. Havard miał włożyć ciemny garnitur i koszulę ze sztywnym kołnierzykiem. Dla siebie Mali wybrała prostą, niebieską sukienkę z wysokim kołnierzykiem ozdobionym draperią i z długimi, również drapowanymi mankietami. Nie chciała się specjalnie stroić na cześć Laury i jej synka. Mimo to wiedziała, że będzie wyglądać bardzo dobrze. W niebieskim zawsze było jej do twarzy, zresztą tę sukienkę wybierała bardzo starannie. Laura z pewnością włoży na siebie coś przesadnego. Zbyt strojnego, pomyślała Mali z niechęcią. Laura ma do tego tendencję. A dzień przecież jest dla niej wyjątkowy. Będzie chrzcić syna Havarda! Wszyscy będą na nią patrzeć, będą ją podziwiać, tę silną, niezłomną wdowę z maleńkim, pozbawionym ojca chłopczykiem.
Ale proste jest zwykle najładniejsze, Mali przekonała się o tym już dawno temu. I jeśli dzisiaj czegoś pragnęła, to właśnie swego rodzaju zemsty za to, że Laura poprosiła ją i Havarda, by trzymali jej dziecko do chrztu. Taką zemstę z pewnością osiągnie, jeśli przyćmi przepych tamtej swoją prostą, niebieską sukienką. Dziecinne pragnienie, sama musiała to przyznać. I głupie, bo przecież na nic się nie zda. Mimo wszystko chciała, żeby tak było. Spędzi ten dzień z podniesioną głową i nie sprawi Laurze radości wyrazem smutku w oczach, nie okaże zazdrości, która trawi jej duszę. Nikt inny też się o tym nie dowie, pomyślała. To, co odczuwa, jest jej osobistą sprawą. Miała tylko nadzieję, że Laura naprawdę dotrzymała danego słowa i nie wspomniała nikomu, że chrzczone dzisiaj dziecko nie jest taką sierotą, jak wszyscy myślą. Już i tak jest wystarczająco źle, pomyślała Mali, odgarniając włosy zmęczonym gestem. Tylko tego brakuje, żeby zaczęły krążyć plotki na temat Laury i Havarda, z którymi ja musiałabym walczyć. Nie, taka głupia to nawet Laura nie może być. Przecież to by spadło również na nią. Ludzie przestaliby patrzeć łaskawym wzrokiem, gdyby się dowiedzieli, że zdradziła swojego męża i pozwoliła, by Ola Storhaug umarł w przekonaniu, iż żona nosi jego dziecko. O nie, na coś takiego ona z pewnością nie zechce się narażać, myślała Mali. Laura musi chyba żyć ze swoją tajemnicą, podobnie jak Mali żyje ze swoimi grzechami. Tylko że Laura najwyraźniej traktuje to o wiele lżej. Zresztą Havard też nie jest wędrownym Cyganem, pomyślała Mali z goryczą i podeszła do umywalki.
Kościół w Kvannes był wypełniony po brzegi.
Mali i Havard świadomie zwlekali z wyjazdem z domu, jak długo się dało, w nadziei, że unikną spotkania z ludźmi zgromadzonymi przed kościołem. Ani ona, ani Havard nie byli usposobieni tego dnia do uśmiechów i uprzejmości, zresztą wdowa ze Storhaug radzi sobie jeszcze lepiej, kiedy jest sama.
- Niech to diabli porwą! - mruknęła Mali sama do siebie i zaciskała zęby tak mocno, że aż ją zabolały szczęki.
Swoim mężem Laura nigdy się nie przejmowała, więc i żal po jego śmierci nie był z pewnością wielki. Choć, naturalnie, musiała z tego wyciągnąć jak najwięcej korzyści. Gotowa do nowych polowań, pomyślała Mali i poczuła gęsią skórkę. Nie miała bowiem wątpliwości, na kogo najpierw Laura zagnie parol! Ale Havard jest mój, powtarzała w duchu, będę walczyć zębami i pazurami, żeby go zachować. On sam wciąż mówi, że pragnie być tylko ze mną, że tylko mnie kocha. To z Laurą było epizodem bez większego znaczenia, grzechem popełnionym w rozpaczy i po pijanemu. Mimo wszystko Mali nie zaznawała spokoju. Nauczyła się, że Laury nie należy nie doceniać. To jest osoba z rodzaju tych, które atakują z tyłu, bezlitośnie, mając na uwadze wyłącznie własny interes.
- Powinniśmy byli zaczekać jeszcze dłużej - mruknął Havard, przywiązując konia do kościelnego parkanu. - Na cmentarzu wciąż jeszcze mnóstwo ludzi, sama widzisz, niczym chmara ptaków na świeżo zaoranym polu.
- Później już przyjechać nie mogliśmy - odparła Mali i ujęła rękę, którą Havard wyciągnął, by pomóc jej wysiąść z bryczki. - Skoro jesteśmy chrzestnymi, to musimy zająć miejsca w pierwszej ławce. I dobrze wiesz, że powinniśmy stanąć przy chrzcielnicy, kiedy chłopcu będą nadawać imię.
- Najpierw jednak musimy przejść przez tłum tych plotkarzy - odparł Havard z mrocznym wzrokiem i pobladłymi ustami.
- Nie denerwuj się tak, mój drogi - uspokajała Mali cicho i położyła mu dłoń na ramieniu. - To dla nas obojga trudny dzień, pamiętaj jednak, że nikt nic nie wie, z wyjątkiem ciebie, mnie, no i Laury. Jeśli będziesz się zachowywał jak wściekły byk, to ludzie zaczną się zastanawiać, o co chodzi. Bo przecież normalnie jesteś łagodny i życzliwy wszystkim, zarówno w dzień powszedni, jak i w niedzielę - dodała, strzepując jakiś pył z ramienia jego ciemnego garnituru.
Havard patrzył na nią przez chwilę. Jego niebieskie oczy były ciemniejsze niż zwykle.
- Nie mogę znieść, że musisz przechodzić przez to wszystko z mojej winy - wykrztusił ochryple.
- Jakoś to przeżyję - odparła Mali spokojnie. - Najważniejsze, że jesteśmy z tym wszystkim we dwoje. Ty mnie zawsze wspierałeś, teraz ja mogę ci odpłacić tym samym. Naprawdę najważniejsze, że jesteśmy razem, Havardzie, tylko ty i ja.
Wsunęła mu rękę pod ramię, poprawiła szeroką niebieską sukienkę tak, że spódnica zafalowała wokół jej bioder, i ruszyli oboje w stronę kościelnych drzwi. Mali kłaniała się na prawo i na lewo, ściskała wyciągające się do niej ręce i, kiedy nie mogła już tego uniknąć, zamieniała z tym lub owym kilka słów, w końcu jednak jakimś cudem udało im się wejść do kościoła, nikt nie zdołał zatrzymać ich na dłużej.
Obok ołtarza siedziała na krześle Laura z dzieckiem w objęciach. Biała kapa do chrztu, której w Storhaug używano od pokoleń, spływała na jej kolana niczym ślubny welon. Ona sama miała na sobie przesadnie strojną suknię z szerokimi bufiastymi rękawami. Wygląda niczym nastroszony paw, pomyślała Mali złośliwie i z trudem udało jej się ukryć szyderczy uśmiech. I ona, i Havard skłonili się lekko przed Laurą i matką Oli Storhauga, która miała zdejmować dziecku czapeczkę przed poświęceniem wodą i dlatego siedziała na krześle obok Laury. Z tego, co mówił pastor, Mali słyszała niewiele. Mechanicznie otwierała psałterz, który podano im przy wejściu, na odpowiednich stronach, ale ani ona, ani Havard psalmów nie śpiewali.
W końcu nadszedł czas chrztu. Tej niedzieli tylko jedno dziecko miało otrzymać święty sakrament, właśnie synek Laury. Kilkakrotnie podczas długiego kazania malec wrzeszczał tak głośno i gniewnie, że słów pastora prawie nie było słychać. Teraz jednak całkiem się uspokoił.
- No to poproszę, by rodzice chrzestni podeszli do chrzcielnicy - zwrócił się do nich pastor.
Mali i Havard wstali z miejsc, nie patrząc na siebie. Równocześnie z nimi podniosły się jeszcze trzy inne osoby. Mali zerknęła na nich pospiesznie. Jednym z chrzestnych był brat zmarłego Storhauga, drugim zaś Peder i wreszcie babka dziecka, Asbjorg Oppstad.
Laura też podniosła się z miejsca i stanęła przy chrzcielnicy tuż obok swojej teściowej. Zrobiło się ciasno, kiedy wszyscy podeszli. Mali i Havard cofnęli się w tył, ale Asbjorg Oppstad popchnęła ich z powrotem do przodu. Skończyło się na tym, że Havard stał z Laurą u boku. Mali popatrzyła na męża. Był blady, przygnębiony i wpatrywał się w podłogę. Kiedy jednak dziecku zdjęto czapeczkę, Havard drgnął. Przez krótką chwilę wpatrywał się w synka. Nie spuszczał z niego wzroku, tak pełnego żalu, tak zbolałego, że Mali krajało się serce. A więc nie jest tak obojętny, jak wciąż zapewnia, pomyślała. Poczuła, że przenika ją gwałtowna zazdrość, niespokojnie przestępowała z nogi na nogę.
- Jak dziecko będzie miało na imię? - spytał pastor.
- Ola Havard - oznajmiła Laura wysokim, czystym głosem.
Krew odpłynęła Mali z twarzy. Miała wrażenie, że kościół zaczyna wokół niej wirować. Nie zastanawiała się specjalnie nad tym, jak Laura zechce nazwać chłopca. Zwykle przecież nadawano dziecku imię po dziadku, chociaż w tym domu zrobiono tak już przy pierwszym synu. Sądziła więc raczej, że Laura zechce uczcić swojego zmarłego męża i da synowi na imię Ola. Trudno tego uniknąć, myślała. A gdyby synek miał mieć dwa imiona, to jej zdaniem powinien zostać nazwany Peder Oppstad. Ale żeby Ola Havard! Jak ona mogła się ważyć na coś takiego? Mali czuła, że mdłości ogarniają ją całą. Zerknęła na Havarda. Stał blady i sztywny niczym słup soli, patrzył prosto przed siebie. Ola Havard!
- Ola Havard. Ja ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego - wypowiedział formułkę pastor, po czym zaczerpnął trzy garści wody z chrzcielnicy i wylał na maleńką główkę.
Tego się już nigdy nie zmieni, myślała Mali. Havard na zawsze będzie związany ze swoim synem.
- Myśleliśmy, że ona da mu imię po swoim dziadku, na dodatek do tego pierwszego, które dziecko ma po zmarłym ojcu - usłyszała Mali czyjś głos, kiedy ceremonia dobiegła końca i ludzie tłoczyli się przed kościołem, by gratulować młodej matce.
- No, ale tak się nie stało - odparła Laura z uśmiechem. - Bo moja teściowa przypomniała, że pradziadek chłopca miał na imię Havard. Uznałam, że powinnam uczcić ród Storhaugów, skoro w tym pokoleniu malec ma być ostatnim - dodała i pozwoliła teściowej zawiązać dziecku czapkę pod bródką. - Skoro tak się złożyło, że ma być ostatnim z nich - dodała i spojrzała Mali w oczy.
W jej wzroku mieniła się nienawiść, równocześnie jednak z szerokim uśmiechem unosiła w górę dziecko, by wszyscy mogli je zobaczyć. Mali odeszła na bok, odnalazła Havarda obok grupy mężczyzn i ujęła go za rękę. Ręka była lodowato zimna.
- Wracamy do domu - powiedział ochryple. - Ja się nie wybieram do Storhaug.
- Ależ oczywiście, że się wybierasz - odparła Mali cicho. - Pojęcia nie miałam, że dziadek Oli Storhauga nazywał się Havard, ale to i tak szczęście. Ludzie chyba nie myślą, że postąpiła słusznie, ale niech tak zostanie. Na nic więcej się już nie odważy.
- Jaka to przeklęta czarownica - syknął Havard. - Teraz ja już na zawsze... na zawsze będzie mi to przypominać, że...
- Że chłopiec jest twój - dokończyła Mali. - Ale przecież jest i tak - dodała wolno. - Więc gdyby tak spojrzeć na sprawę...
- Ty mnie nienawidzisz - powiedział Havard z pociemniałym wzrokiem i przyglądał się żonie uparcie.
- Gdybym cię nienawidziła, nie byłoby mnie tutaj przy tobie, ty głuptasie - odparła Mali spokojnie i pociągnęła go ku drzwiom. Oboje potrzebowali świeżego powietrza. - Imię to imię, a co się stało, to się nie odstanie - rzekła Mali filozoficznie. - Nie pozwól teraz, żeby Laura dostrzegła, jak bardzo dotknęła cię tym imieniem, nie dawaj jej tej radości, nie pozwalaj, by rozdrapywała rany i twoje, i moje.
Wyszli na plac przed kościołem i Mali pociągnęła za sobą Havarda. Oparła się o ścianę kościoła i ocierała spoconą twarz.
- Dopóki my oboje będziemy się nawzajem wspierać, Havardzie... dopóty ona nic nam zrobić nie może - wyszeptała, przytulając policzek do jego twarzy.
On ją objął i mocno przycisnął do siebie, ale nie powiedział ani słowa. Przez króciutki moment Mali poczuła coś, co mogło przypominać odrazę. Havard sam się wplątał w to wszystko, ale teraz nie jest w stanie sam dźwigać brzemienia swojego grzechu. Musi szukać jej pomocy. A co by było, gdyby poznał jej brzemiona?
Pogłaskała dłonią jego włosy. Tego by po prostu nie zniósł, nie dałby sobie rady. Trzeba być kobietą, by znieść coś takiego, myślała. Trzeba być kobietą, w dodatku nieludzko silną.
Taką jak ona.
Już dawno nie mieli takiego zimnego i deszczowego sierpnia. Kiedy Mali się nad tym zastanowiła, to musiała stwierdzić, że deszczowa pogoda zaczęła się mniej więcej od chrzcin w Storhaug, a potem deszcz już po prostu lał nieprzerwanie. Chmury grubą warstwą zalegały niebo, wisiały niemal tuż nad dachami domów, wiatr burzył wodę we fiordzie i przyszłość zbiorów była niepewna.
- Jeszcze jakoś dałbyś sobie radę - powiedział Aslak pewnego popołudnia. Deszcz zacinał o szyby i wiatr wył w kominie. - Gdyby przyszły ze dwa tygodnie pięknej pogody, słońca i wiatru, to...
- Tylko skąd wziąć dwa tygodnie pięknej pogody? - mruknął ponuro Olav z nosem w gazecie.
- Trzeba brać to, co jest - stwierdził Havard lakonicznie. On też podszedł do okna i zaczął wyglądać na dwór. - Nic innego człowiek zrobić nie może. My pogodą nie rządzimy.
- Nie, tym się zajmuje Pan Bóg - stwierdził Olav, spoglądając na gospodarza.
- No tak, jeśli masz dobre kontakty z niebem, to może byś poprosił Jego tam w górze, żeby pomyślał o nas i skończył już z tą okropną pogodą - burknął Havard, nie odwracając się.
Mali spojrzała pośpiesznie na męża, on jednak w dalszym ciągu stał odwrócony plecami do izby. On też ma złe doświadczenia z modlitwami, pomyślała. Tyle ostatnimi czasy przeżył, ale jego modlitwy nie zostały wysłuchane. A jeśli człowiek rozczaruje się wiele razy, to i wiara w Boga wysłuchującego próśb słabnie. W każdym razie sam przestaje się już do niego zwracać. Chociaż są i tacy, którzy nie tracą wiary wbrew wszelkim zmartwieniom i przeciwnościom, Mali o tym wiedziała. Ludzie zginają karki i modlą się ze stoickim spokojem, w dodatku uważają, że otrzymali to, na co sobie zasłużyli. Wierzą, że Pan Bóg wie, co robi, i mimo wszystko jest w tym jakiś sens. Niestety, Mali już do nich nie należy. A teraz wygląda na to, że Havard również zaczął wątpić. Chyba nie ma się czemu dziwić, pomyślała, spoglądając na szerokie plecy zasłaniające jej okno. Znowu pojawiło się to przelotne poczucie zazdrości, strachu i jakiejś niechęci. Nie była pewna, przeciwko czemu jest ta niechęć, ale teraz, po chrzcinach dziecka, pojawiała się często. I Mali wiedziała, że związane to jest z Havardem.
On zaś w tym czasie albo chodził milczący, albo wpadał w nieuzasadnioną niczym złość.
- Przestańmy już to roztrząsać - powiedziała Mali któregoś wieczora krótko i stanowczo. - Nic się już na to nie poradzi, Havardzie. Teraz, kiedy dziecko zostało ochrzczone jako Ola Havard, nic się nie da zrobić, a ja nie jestem już w stanie słuchać o Laurze i tym... tym jej dziecku.
Gniewnymi ruchami rozczesywała swoje gęste włosy.
- I powinniśmy się cieszyć, że to nie ty zostałeś wpisany do księgi parafialnej jako ojciec dziecka - dodała bezlitośnie.
Od tej pory Havard nie wspomniał ani słowem o tej sprawie. Mali stwierdzała jednak codziennie, że nadal go to dręczy, ale nie znajdowała w sobie siły, żeby go pocieszać. Ona sama była pusta w środku i zmęczona wszystkim, co się wokół niej działo. Z Sivertem, Dorbet, a przede wszystkim synem Laury i Havardem. Zdarzały się ranki, że pragnęła jedynie naciągnąć kołdrę na głowę i spać dalej. Spać i spać, tak żeby nie musiała o niczym myśleć. Miała dość własnych problemów, żeby jeszcze roztrząsać to, co ciąży Havardowi. Z niektórymi sprawami będzie musiał radzić sobie sam.
Peder i jego syn nadal pracowali we dworze. Mówiono, że wrócą do domu po sianokosach, ale Havard przedłużył im umowę do czasu, kiedy zboże znajdzie się pod dachem. Jeśli jest tak, jak Mali sądziła, to z pewnością zostaną aż do jesiennych ubojów. Sytuacja przecież nie poprawiła się ani trochę od czasu, kiedy ojciec z synem przyszli do Stornes. Wprawdzie gmina szukała pracy dla bezrobotnych, ale przede wszystkim zatrudniano tych, którzy stracili zajęcie w fabrykach i w przemyśle, a nie zwyczajnych rolników. Pracę, którą gmina proponowała, ludzie nazywali robotą dla nędzarzy i przeważnie były to jakieś zajęcia przy budowie dróg. Zapłatę dostawali zbyt małą, żeby można było utrzymać liczne rodziny, więc i tak niewiele to pomagało. Ludzie musieli szukać zapomogi w kasach dla ubogich, które też wydawały kupony na posiłki dla najbiedniejszych.
Któregoś popołudnia Mali zamknięta w wygódce za stodołą podsłuchała rozmowę Pedera z Havardem. Obaj pracowali przy sianie na poddaszu stodoły.
- Jesteśmy ci bardzo wdzięczni za to, że możemy jeszcze u was zostać - mówił Peder zachrypłym głosem.
- Nie ma za co dziękować - odparł Havard. - Potrzebujemy przecież pomocy, sam widzisz, jak jest. A obaj jesteście bardzo pracowici i przydatni, zarówno ty, jak i Terje - dodał z pochwałą w głosie.
- W każdym razie jestem zadowolony, że nie muszę biegać do kasy zapomogowej po kartki na jedzenie - odparł Peder wciąż tak samo zachrypniętym głosem. - Dobrze, że taka pomoc istnieje, ale człowiek nie czuje się dobrze, kiedy musi brać kartki, żeby zapłacić w sklepie za najbardziej potrzebne rzeczy. To po prostu wstyd - dodał ledwo dosłyszalnie.
- Ale nawet gdybyś musiał tam chodzić, to nie byłbyś sam - powiedział Havard. - To te kartki na jedzenie utrzymują w dzisiejszych czasach wielu ludzi przy życiu. Ale rozumiem, co masz na myśli, że człowiek... że ktoś taki jak ty czuje się z tym marnie. Ktoś, kto zawsze potrafił zarobić na chleb powszedni i dla siebie, i dla rodziny - dodał.
Przez chwilę panowała cisza, Mali pozostawała na swoim miejscu, chociaż już dawno powinna była wyjść. Nie chciała jednak, żeby tamci domyślili się, iż słyszała całą rozmowę.
- A on się u nas dobrze czuje? Mam na myśli Terjego - spytał nagle Havard.
- Tak, czuje się bardzo dobrze - odparł Peder pośpiesznie.
Mali słyszała, że obaj zrzucają siano na dół do obory. Przez chwilę żaden się nie odzywał.
- Z tego, co widzę, to poznał dobrze już wszystkich we dworze - powiedział Havard po chwili. - To świetny chłopak, ten twój syn.
- Twoje dzieci też bardzo udane - odparł Peder. - Nie uważają, że są lepsze, żeby... zadawać się... z kimś takim...
- Jeszcze by tego brakowało - mruknął Havard. - A już Dorbet... - roześmiał się cicho. - Ta dziewczyna w każdym razie Terjego bardzo lubi, sam wiele razy widziałem.
- A jaka ona ładna - zachwycił się Peder. - Nie powinieneś jednak myśleć, że Terje w jakiś sposób... ja z nim rozmawiałem o... o tego rodzaju sprawach - dodał trochę skrępowany.
- Niczego sobie nie myślę - odparł Havard uspokajająco. - Terje zachowuje się dokładnie tak, jak powinien, pod każdym względem - dodał spokojnie. - Nie zamierzałem go w żadnym razie krytykować, Peder.
Mali znowu usłyszała, jak widły do siana dźwięczą w zderzeniu z podłogą. Żaden z tamtych dwóch na górze już się nie odzywał. Po pewnym czasie stwierdziła, że zeszli na dół i zniknęli gdzieś w obejściu.
Odczekała jeszcze chwilę, zanim wymknęła się na zewnątrz, zadowolona, że udało jej się podsłuchać tę rozmowę. Czuła się teraz spokojniejsza, że między Terjem i Dorbet do niczego nie dojdzie, skoro ojciec najwyraźniej rozmawiał o tym z synem, podobnie jak ona ze swoją córką. Poza tym na własne oczy widziała, że Terje lekceważy umizgi Dorbet, co jej córkę najwyraźniej bardzo złościło. Już tak nie wypatrywała po całych dniach chłopaka. Mali poczuła, że akurat z tą sprawą może sobie dać spokój. Ma wystarczająco dużo innych zmartwień.
W końcu pogoda się odmieniła. Pewnego ranka Mali rozsunęła firanki i zobaczyła ponad górami i fiordem piękne słońce. Para unosiła się nad zmoczoną deszczem ziemią, wirowała leciutko nad polami zboża i nad łąkami. Białe grzywy fal na wodzie fiordu zniknęły. Teraz w ciemnej toni mieniło się srebrzyste światło takie jasne, że Mali musiała mrużyć oczy.
Wraz ze słońcem nastrój w domu się poprawił. Mali słyszała, jak muchy brzęczą na okiennym parapecie, kiedy przygotowywała śniadanie, i po raz pierwszy od dawna miała lepszy nastrój. Znowu czuła, że daje o sobie znać jej silna, pierwotna wola. Minęło sporo czasu, od kiedy czułam to po raz ostatni, pomyślała, wychodząc z piwnicy z garnkiem pełnym mleka. Wiedziała jednak zawsze, że ta żelazna wola wciąż w niej trwa. Wola, którą będzie mogła się posłużyć w razie konieczności. Tylko niekiedy zapadała w duszę głębiej niż zwykle, działo się tak wówczas, kiedy Mali była wyjątkowo zmęczona i zatroskana, tak jak w ostatnich miesiącach.
Bardzo źle się czuła, słuchając rozmów na temat Siverta. Bo naturalnie Olav odkrył w gazecie jego zdjęcie oraz artykuł o podróży do Stanów Zjednoczonych i głośno o tym wszystkich informował. Mali mówiła niewiele. Zresztą nie wiedziała więcej niż oni, chociaż się do tego nie przyznawała.
Najbardziej dręczyło ją spojrzenie Ruth. Najstarsza córka nigdy nie przyjęła do wiadomości tłumaczenia matki, dlaczego Sivert i Tordhild „uciekli z dworu, nie mówiąc do widzenia”, jak to Ruth powiedziała do Mali. Najwyraźniej uważała, że Mali wie więcej, niż mówi. A kiedy Mali zaprzeczała, znajdując jakieś wytłumaczenia dla ich pośpiechu, napotykała spojrzenie wielkich, poważnych oczu Ruth. I to ją dręczyło. Ale przecież nie mogła nic więcej powiedzieć, w każdym razie nie mogła tego powiedzieć Ruth.
W ostatnim tygodniu sierpnia do wsi przyjechał misjonarz Konrad Brattvag. Telefonował w tej sprawie do Mali tydzień wcześniej, żeby zapytać, czy tym razem także mógłby się zatrzymać w Stornes. Mali zaprosiła go z największą radością. Wprawdzie niewielu ludzi Kościoła ceniła wysoko, ale Konrad Brattvag stanowił wyjątek. Mali żywiła wielki szacunek dla tego spokojnego, cichego mężczyzny, który uważał, że jest jego obowiązkiem pocieszać bliźnich i upowszechniać wiarę w dobro, a mniej straszyć już i tak śmiertelnie przerażonych, zmęczonych i udręczonych ludzi mękami piekielnymi i siarkowym ogniem.
- Oczywiście, że możesz u nas mieszkać - zapewniła Mali, kiedy telefonował. - Nie wiedziałam, że w tym roku także do nas przyjedziesz, ale zapraszam z wielką radością. Będę wypatrywać dnia, w którym nas odwiedzisz, Brattvag.
- A ja już się cieszę, że was zobaczę - odpowiedział. - Pojęcia nie mam, co takiego jest w Inndalen, ale zawsze bardzo dobrze się tam czuję. I doczekać się nie mogę ponownego spotkania z tobą, Mali Stornes. Ostatnim razem mieliśmy sobie wiele do powiedzenia.
Mali poczuła, że robi jej się gorąco na myśl o tym, co się stało, kiedy Brattvag był rok temu w Stornes. Wtedy o mało się nie wygadała i nie wyznała mu wszystkiego, co ją dręczy. Tak łatwo się z nim rozmawia, w końcu poczuła gwałtowną potrzebę złożenia swoich brzemion w jego ręce. Powierzenia ich człowiekowi, który, jak przeczuwała, nie będzie jej tylko osądzał, mimo że to, co zrobiła, jest takie straszne. Na szczęście opamiętała się w porę. Zdołała zamilknąć, choć wielka w tym zasługa samego Brattvaga. Bo powiedział, że nie powinna zwierzać mu się z niczego, czego by później mogła żałować. Teraz mam jeszcze więcej do dźwigania, pomyślała, odwieszając słuchawkę telefonu, wiedziała jednak, że i tym razem będzie milczeć. Mimo wszystko czuła radość, że ten stary czcigodny człowiek znowu znajdzie się w jej domu. Roztaczał wokół siebie spokój i poczucie harmonii. Chociaż zostanie tu nie dłużej niż tydzień, to dobre i to, myślała Mali.
Brattvag przyjechał i dom ludowy co wieczór wypełniał się ludźmi. Również Mali chodziła tam wielokrotnie. Siadała na twardej drewnianej ławce obok Ruth i czuła, jak spokój napełnia jej rozdygotaną duszę. Zrównoważona Ruth po prostu rozkwitała. Jej oczy robiły się wielkie i błyszczące, dziewczyna dosłownie wchłaniała w siebie wszystko, co powiedział Brattvag, niezależnie od tego, o czym mówił ani jak to robił. Całymi dniami chodziła za nim krok w krok niczym pies. I zrobiła się nadzwyczaj gadatliwa. Nieustannie miała jakieś problemy, na które pragnęła otrzymać odpowiedź. Mali zastanawiała się, czy córka nie zagaduje misjonarza również wtedy, kiedy nikogo innego nie ma w pobliżu, by zapytać go o sprawy, które chciała zachować przed innymi w tajemnicy. Nie była pewna, miała jednak głębokie poczucie, że tak właśnie jest. Uderzyło ją też, jak chętnie Brattvag rozmawia z Ruth. Że okazuje jej szczególną troskę, chociaż inni może tego nie zauważają. Mali widziała, że często w zamyśleniu przygląda się Ruth. Nie wiadomo dlaczego budziło to w matce niepokój.
Konrad Brattvag od ostatniej wizyty bardzo zmizerniał. Mali zdała sobie z tego bardzo wyraźnie sprawę pewnego dnia, kiedy zobaczyła go, jak siedzi pod ścianą spichlerza w słońcu. Wychodziła stamtąd z miską mąki w rękach i zatrzymała się na chwilę. Uderzyło ją, że misjonarz nie tylko wychudł, ale wygląda jakoś szaro i po prostu niezdrowo. A przecież ma za sobą ciepłe słoneczne lato.
- Jak to dobrze, że znowu tu jesteś - powiedziała z uśmiechem. - Ty wiesz, jak to ze mną jest... i że niespecjalnie szanuję ludzi, którzy uważają, że posiedli wszelką prawdę na temat życia, śmierci i wieczności. No i jeszcze na temat piekła, a może przede wszystkim na ten temat - dodała i poprawiła ręką włosy. - Muszę też przyznać, że moje kontakty z Panem Bogiem nie poprawiły się od czasu, kiedy tu byłeś ostatnio. Nie wiem, ale życie stało się takie... takie trudne - dodała cicho.
- Tak, zrozumiałem to już wtedy, kiedy rozmawialiśmy... - powiedział Brattvag i zasłonił dłonią usta, bo dostał ataku kaszlu. - I teraz widzę, że w ciągu ostatniego roku także toczyłaś niełatwą walkę.
Wyjął z kieszeni dużą chustkę i zasłonił nią całą twarz. Pot perlił mu się na czole, całym ciałem wstrząsał gwałtowny kaszel.
- Ostatnio opowiadałaś mi trochę o swoim najstarszym synu - powiedział wreszcie. - Czytałem w gazecie, że opuścił dwór i wstąpił na drogę artystyczną. Zresztą z wielkim powodzeniem - dodał. - Ale ciebie to chyba nie bardzo cieszy, prawda?
Mali stała przez chwilę, nie odpowiadając. Nerwowo rozpinała i zapinała jeden guzik przy bluzce.
- Ja naprawdę jestem bardzo zadowolona, że Sivertowi tak dobrze się układa - powiedziała w końcu. - Ale wiesz, on był przecież dziedzicem, pierworodnym synem, i ja...
- Ty chyba teraz nie masz z nim kontaktu, co?
Mali potrząsnęła głową. Klucha w gardle rosła i rosła.
- Nie, nie mam - wyszeptała w końcu. - Bo było tak, że on... wydarzyło się wiele rzeczy naraz i wtedy...
- Tak, ja to rozumiem - powiedział Brattvag spokojnie. - Ale widzę po tobie, że nie czujesz się najlepiej, chociaż jesteś taka silna i tak znakomicie potrafisz ukrywać prawdę przed światem. Ale ktoś, kto już przedtem widział ludzi w potrzebie...
Mali przeraziła się, że zacznie mu opowiadać o Sivercie, chociaż z drugiej strony bardzo chciała poprosić Brattvaga o radę. Co jego zdaniem powinna zrobić. Kiedy jednak wspomniała kłamstwa, jakich dopuściła się i wobec syna, i wobec innych, kiedy pomyślała o Tordhild i jej dziecku, które być może urodziła, a może usunęła, wolała milczeć. Nie mogła z nikim o tym rozmawiać. Nawet z kimś takim jak Brattvag.
- Moim zdaniem ty też nie wyglądasz najlepiej - zmieniła temat. - Nie jesteś zdrowy?
Misjonarz uśmiechnął się lekko, był to spokojny, dający poczucie bezpieczeństwa uśmiech.
- Nie, nie jestem - przyznał. - I dlatego było dla mnie takie ważne, żebym mógł przyjechać tutaj tej jesieni. Bo tylko jeden Bóg wie, co będzie w przyszłym roku.
- Jesteś poważnie chory? - spytała Mali przestraszona, patrząc na niego wytrzeszczonymi oczyma.
- Będzie, jak Bóg zechce, Mali - odparł spokojnie. - Ja mam się nieźle, a strachu przed śmiercią nie żywię. Człowiek musi się ze śmiercią pogodzić, nic więcej.
- Masz rację, tak chyba jest - powiedziała Mali wolno. - Tylko że nie wszyscy tak to rozumieją. Niektórzy nie są już w stanie dłużej znosić życia i sami kończą ze sobą, by uniknąć dalszych cierpień. Śmierć przecież jest także swojego rodzaju wyzwoleniem, chociaż trzeba odwagi, żeby taki krok zrobić. No i człowiek potem będzie przeklęty - dodała z goryczą. - Trafi do piekła, tak przynajmniej mówią pobożni ludzie, chociaż ja wcale w to nie wierzę.
Umilkła i zuchwale spojrzała mu w oczy.
- Ja znałam kilka takich nieszczęśliwych dusz, które nie były już w stanie znosić więcej cierpień. Dobrzy ludzie, którym bogaci zniszczyli życie. Więc jeśli Królestwo Niebieskie nie jest dla takich, to chyba nie ma żadnego Królestwa Niebieskiego, w które ja mogłabym wierzyć. Ale ty...
- Ja jestem uprzywilejowany, patrzę na śmierć jako na wyzwolenie - powiedział cicho. - Bo po śmierci będę mógł spotkać Boga. A ty możesz spokojnie wierzyć w Królestwo Niebieskie, Mali. Tam Bóg jest dla wszystkich, a najbardziej dla nieszczęśliwych. Oni nie trafią do piekła, zapewniam cię.
- To musi być prawdziwe szczęście posiadać taką wiarę jak ty - rzekła Mali, wciąż bawiąc się guzikiem. - I móc żyć z takim spokojem. Niczego się nie bać, nigdy, niczego.
Misjonarz skinął głową i przez chwilę siedział w milczeniu. Znowu zaczął nim wstrząsać okropny kaszel.
- Jest coś, co szczególnie mocno leży mi na sercu - oznajmił nagle. - Ostatnim razem też ci o tym wspominałem, to chodzi o Ruth.
- Ruth...? - Mali spojrzała na niego pytająco.
- Tak, Ruth jest wyjątkową młodą dziewczyną - powiedział Brattvag, ocierając czoło chusteczką. - Ona szuka właśnie sensu swojego życia, ty z pewnością też to zauważyłaś. Ruth jest istotą należącą do Boga, Mali. Ona odkryje to już niedługo, jestem przekonany. Ale Ruth jest taka delikatna, taka ufna, tak łatwo nią kierować. I skierować na złe drogi - dodał cicho.
- Na złe drogi? Kto mógłby skierować Ruth na złe drogi? - spytała Mali.
- Ja tego nie wiem - odparł misjonarz, patrząc na nią z powagą. - Być może nikt. Ale przecież wiesz, że w stadzie Pana są nie tylko białe owieczki, niestety myślę o tym, że gdyby tu miał przyjść jakiś nowy misjonarz...
- Jakiś nowy...
- Tak, przecież nigdy nie wiadomo - powiedział wolno. - Zdarza się, że kogoś przenoszą. Że ktoś dostaje nowy rejon. A przecież nikt nie wie, co Bóg dla nas ma - dodał. - Ale strzeż Ruth, Mali. Pilnuj jej przed czarnymi owcami. Obiecaj mi to. Jesteś rozumną kobietą i potrafisz rozpoznać ludzi o złych zamiarach. Jesteś odpowiedzialna za Ruth, Mali Stornes.
Mali długo stała i wpatrywała się w niego, w jego bladą wychudzoną twarz i w te piękne, uduchowione oczy. Nagle przeniknął ją lodowaty dreszcz. Jakby owionął ją zimny wiatr. Świadomość spadła na Mali tak gwałtownie, że zaparło jej dech w piersi. To ostatni raz Konrad Brattvag odwiedził Stornes. Następnego roku nie będzie go już na świecie. Wiedziała to z taką pewnością, jakby jej ktoś o tym powiedział.
Oczy Mali napełniły się łzami. Wyciągnęła przed siebie zimną, drżącą dłoń. On ujął jej rękę i uścisnął gorąco.
- O mnie jednak nie powinnaś się martwić ani płakać po mnie, Mali Stornes - powiedział cicho. - Ja odchodzę z tego padołu łez w spokoju. Pragnąłbym tylko, abyś i ty odnalazła spokój i pogodziła się z Panem Bogiem. Potrzebujesz pomocy do dźwigania swojego brzemienia, moje dziecko.
Mali wolno kiwała głową, łzy spływały jej po policzkach. Święta prawda, myślała.
- I pilnuj Ruth - powtórzył z uporem. - Pilnuj Ruth! Gdyby to jeszcze chodziło o Dorbet, przemknęło jej przez głowę, kiedy ruszyła w stronę domu. To bym rozumiała.
Ale Ruth...
Havard i Mali przyjechali do Trondheim późnym popołudniem w sobotę szóstego września.
Odsłonięcie jej wielkiego obrazu miało się odbyć w kościele w Lademoen po mszy następnego dnia, w sobotę wieczorem zaś byli zaproszeni na przyjęcie w Grand Hotelu, w którym mieli mieszkać. To Amerykanin, Martin Bakken, tak postanowił. Z tego, co mówił Tellnes, Mali zdążyła się zorientować, że on zorganizował też ich pobyt w Trondheim i całą uroczystość.
- Mieliśmy już plany gotowe - powiedział Tellnes, kiedy telefonował do niej, żeby poinformować, co się będzie działo. - Ale nasz zacny pan Bakken jest najwyraźniej człowiekiem, który musi maczać palce we wszystkim, w każdym razie we wszystkim, co dotyczy tej uroczystości. Ale niech Bóg broni, to on zamówił obraz dla kościoła, więc jeśli chce, a na dodatek za wszystko płaci, to proszę bardzo - dodał.
Mali jednak domyślała się, że Tellnes wcale nie był taki zadowolony, bo parafia wolałaby urządzić wszystko tańszym kosztem. Zresztą takiego drogiego obrazu też by kościół w Lademoen kupić nie mógł bez dotacji Amerykanina. Dzięki temu Martin Bakken stawał się gospodarzem uroczystości i jej główną postacią. Tego właśnie Tellnes nie może przeboleć, pomyślała Mali, powściągając złośliwy uśmiech. Mężczyźni są jednak dziwni, zwłaszcza tacy zadufani i zapatrzeni w siebie jak Tellnes.
- Ledwo zdążyliśmy, żeby się umyć i przebrać - powiedziała Mali, kiedy oboje z Havardem wysiadali z dorożki przed hotelem. - Zrobiło się naprawdę późno.
- Coś ty, mamy jeszcze parę godzin - protestował Havard. - Trudno uwierzyć, że człowiek ma przed sobą kilka wolnych godzin - dodał, mrugając do żony. - Ale ja wiem, jak je wykorzystać - dodał.
Mali domyśliła się, do czego Havard zmierza, i poczuła, że się czerwieni.
- Uważam, że o niczym takim akurat teraz myśleć nie powinieneś - wymamrotała, nie patrząc mu w oczy. Wzięła swoją torbę, a Havard dźwigał wielką podróżną walizę. - Jutro też będzie dzień, o ile mi wiadomo - dodała.
Havard nie odpowiedział.
- Tak, państwo Stornes - uśmiechnęła się pani w recepcji i odwróciła w stronę dużej gablotki, w której wisiały klucze do pokojów. - Tak, będą państwo mieszkać w wielkim apartamencie na najwyższym piętrze. Bardzo proszę.
- Wielki apartament? - Mali patrzyła na nią pytająco. - O ile mi wiadomo, mieliśmy dostać zwyczajny pokój.
Pani w białej bluzce i ze starannie upiętymi włosami pochyliła się nad księgą gości.
- Nie, niejaki pan Martin Bakken osobiście zarządził, że to ma być apartament - powtórzyła, spoglądając na Mali. - Z pewnością będą państwo zadowoleni, bo to najlepsze, co nasz hotel może zaoferować. A nie jest to mało - dodała, potrząsając głową. - W końcu jesteśmy najlepszym hotelem w mieście - zakończyła z dumą.
Kiedy Havard otworzył drzwi i Mali stanęła w progu, musiała wytrzeszczyć oczy ze zdumienia. Miała przed sobą wielki i wspaniale umeblowany salon. W głębi dostrzegała niemal równie rozległą sypialnię, z ogromnym podwójnym łożem oraz nocnymi stolikami z ciemnoorzechowego drewna i wielką szafą na ubrania, w której całe jedno skrzydło drzwi zajmowało lustro.
- A do tego ogromna łazienka - oznajmił Havard podniecony, wsuwając głowę do pomieszczenia za na pół otwartymi drzwiami. Jezu, co za łazienka! Uważam, że tutaj moglibyśmy mieszkać cały tydzień - roześmiał się i objął Mali.
- Żebyś jeszcze wiedział, ile to musi kosztować - wtrąciła Mali, rozglądając się ze zdumieniem dookoła. - Pewnie majątek!
- Nasz Amerykanin z pewnością ma pieniądze - odparł Havard beztrosko. - Więc jeśli sami nie musimy płacić za te przyjemności, to po prostu podziękujmy ze szczerego serca!
- Nie, cóż za bukiet! - zawołała Mali, wskazując błyszczący salonowy stolik. - To chyba największy bukiet, jaki kiedykolwiek widziałam! A w dodatku to róże! Spójrz, Havardzie.
Wymknęła się z jego objęć i podeszła do stolika. Kiedy dotknęła jednej z pąsowo - czerwonych róż, zauważyła, że do bukietu dołączona jest karteczka na złotej nitce.
Witam! Nie mogę się doczekać spotkania z tobą, Mali Stornes. Martin Bakken.
Mali spostrzegła, że Havard stoi tuż za nią i czyta liścik przez jej ramię.
- Czy ten dziad nie wie, że ja też tu jestem? - powiedział Havard lekko zirytowanym tonem. - A może on myśli, że rządzi wszystkim, także moją żoną? W takim razie uważam, że będzie musiał zmienić zdanie. Oni tam w Ameryce mają mnóstwo pięknych i wielkich rzeczy, nikt jednak nie posiada niczego takiego jak ty - powiedział i znowu przytulił ją do siebie. - I nigdy nie będą mieć - wyszeptał jej do ucha.
- No coś ty! - protestowała Mali, rumieniąc się. - Po prostu oni tam mają zupełnie inne obyczaje, nie powinieneś traktować tego tak osobiście. No a poza tym on ma tyle pieniędzy, że może sobie pozwolić na coś podobnego - dodała, głaszcząc kolejną różę.
Musiała jednak przyznać, że i kwiaty, i powitanie, a już najbardziej wspaniały apartament, bardzo jej się spodobały. W ogóle miała wrażenie, że jest witana niczym królowa. Bo w istocie tak właśnie się czuła, sprawiało jej to niekłamaną przyjemność. Nieczęsto jakiś mężczyzna ofiarowywał mi kwiaty, pomyślała. A ten, proszę, taki bukiet, i to jeszcze zanim mnie poznał!
- Powinnam się wykąpać i przygotować - powiedziała i nagle zaczęła się bardzo śpieszyć. - Ty wykąpiesz się po mnie, Havardzie, prawda? Bo ja potrzebuję dużo więcej czasu, żeby się ubrać i uczesać.
- Ale w tej wannie jest dosyć miejsca dla dwojga - odparł Havard, nie wypuszczając jej z objęć.
- Przecież nie możemy zaczynać od czegoś... nie ma teraz na to czasu, Havardzie.
Mali uwolniła się z jego ramion, otworzyła walizkę i zaczęła wieszać w szafie ubrania obojga. - Musisz poczekać...
- Najpierw Amerykanin, a potem ja, jak rozumiem - skomentował Havard ironicznie.
Mali odwróciła się do niego.
- Teraz wygadujesz głupstwa - rzekła krótko. - Chodzi przecież o to, żebyśmy się przebrali, zanim przyjęcie się rozpocznie.
Wróciła do męża i zarzuciła mu ręce na szyję.
- Chyba nie będziesz zazdrosny o kogoś, kogo jeszcze nigdy nie widziałeś - uśmiechnęła się i przeczesała palcami jego włosy. - Nie jesteś chyba taki głupi.
- Tak, jeśli chodzi o ciebie, to jestem bardzo głupi - odparł z twarzą ukrytą w jej włosach. - Wciąż się tak boję, że mógłbym cię stracić, czy ty o tym nie wiesz?
- No to jesteśmy sobie równi, ty i ja - wybąkała Mali cicho, spoglądając na niego. - Bo ja też wciąż się boję, że mogłabym cię utracić. Dla mnie istniejesz tylko ty, Havardzie - powiedziała szeptem, całując go w usta. - Tylko, tylko ty!
Przez krótką chwilę stali tak przy sobie, nic nie mówiąc. Mali wciąż głaskała grzywkę Havarda. To prawda, myślała, dla mnie istnieje tylko Havard. W końcu również ona się o tym przekonała, choć nauka kosztowała ją wiele. Na szczęście nikt nie wie, ile za to zapłaciła. Wszystko, czego w życiu pragnęła, dawał jej Havard. A w ostatnim czasie to ona bała się bardziej, że Havard mógłby wybrać Laurę, ta myśl była momentami nie do zniesienia. Mimo wszystko musiała przyznać, że czuje się wyróżniona tym przyjęciem, jakie jej dzisiaj zgotował całkiem obcy mężczyzna. Tylko że to pewnie jest zwyczajna uprzejmość, myślała. Martin Bakken będzie z pewnością pod większym wrażeniem obrazu, który stworzyła, niż jej osobistego wdzięku, jest przecież starszą panią.
Mali nie wiedziała, co Martin Bakken powie na temat obrazu, który następnego dnia zostanie odsłonięty. Myliła się jednak, sądząc, że ją potraktuje jako podstarzałą panią.
Od pierwszej chwili, gdy tylko weszli do sali balowej w hotelu, czuła na sobie jego spojrzenie.
Był inny, niż się spodziewała, i wyższy, i młodszy, i przystojniejszy. Miał włosy koloru miodu. Świetnie ostrzyżone mimo wszystko sprawiały wrażenie niesfornych i lekko potarganych, tak jakby właśnie wrócił ze spaceru na wietrze. Bardzo mu z tym do twarzy, pomyślała Mali trochę zdumiona, to dodaje mu młodzieńczego uroku i swobody. Skórę Bakken miał wyraźnie opaloną, był szeroki w ramionach i wąski w biodrach, co znakomicie podkreślał jego elegancki garnitur.
Mali czuła się zakłopotana jego pełnym podziwu, śmiałym spojrzeniem, pośpiesznie spuściła wzrok i odwróciła się lekko. Zderzyła się przy tym z Havardem, który stał tuż za nią. Chwyciła go więc za ramię, jakby szukając ratunku. Jakby chciała oprzeć się o coś pewnego.
- Jak tu tłoczno - powiedziała lekko zdyszana.
- I wszyscy patrzą na ciebie - uśmiechnął się Havard. - Czy ty wiesz, jaka jesteś piękna?
Mimo woli uniosła rękę i poprawiła bujne, wysoko upięte włosy. Potem wyprostowała się i spojrzała na męża.
- Tylko ty tak uważasz - uśmiechnęła się lekko.
- Gdybym tego nie widział, musiałbym być ślepy - odparł i położył jej rękę na ramieniu. - Dobrze widzę spojrzenia tych wszystkich facetów.
Mali sama utkała materiał na tę suknię, którą miała na sobie. Była to cieniutka, delikatna wełniana tkanina z wyszukanym wzorem ze złotej nici przy szyi i na rękawach. Złotą nić kupiła podczas ostatniej wizyty w Trondheim, wtedy jednak pojęcia nie miała, na co ją przeznaczy. Nici wydawały jej się takie piękne w oknie wystawowym, jakby mieniły się do niej zachęcająco. A kiedy wróciła do domu, odkryła, jak znakomicie będą pasować do głęboko czerwonej tkaniny na sukienkę, i nie zastanawiając się wiele, postanowiła tymi właśnie nićmi wykończyć suknię. Dzięki temu bardzo prosty, miękki strój zmienił się w niezwykle elegancką, wieczorową suknię, która delikatnie opinała się na ciele Mali, co robiło jeszcze większe wrażenie na patrzących. Bo mimo swoich trzydziestu ośmiu lat Mali była ładniejsza niż kiedykolwiek. Szczupła, bardzo zgrabna, o wyjątkowej, dojrzalej urodzie.
Sukienkę uszyła Helga Martinusen z Kvannes. Mali zawsze zwracała się do niej, kiedy potrzebowała czegoś ekstra, a czego nie mogła kupić w mieście. Tym razem także była z rezultatu bardzo zadowolona. Wiedziała, że świetnie wygląda, kiedy mierzyła sukienkę w domu Helgi, utwierdziła się w tym przekonaniu dzisiaj, kiedy obracała się przed wielkim lustrem w apartamencie, zanim zeszli na dół do sali balowej. To, że jest piękna, widziała w spojrzeniach, jakie posyłał jej Havard. I dostrzegała to również teraz w spojrzeniu tego całkiem obcego mężczyzny. W spojrzeniu tak wymownym i pełnym podziwu, że serce zaczęło jej mocniej bić.
- O, jesteście w końcu!
Nagle Tellnes stanął przed nimi, podał rękę Mali i ukłonił się uprzejmie. Także i on nie mógł oderwać od niej wzroku. Trochę zbyt długo przyglądał się jej bujnemu biustowi, zanim opanował się i spojrzał na Havarda.
- Coś mnie zatrzymało - tłumaczył się. - Bardzo mi przykro, Mali Stornes, że nie przywitałem was zaraz po przyjeździe. Domyślam się, że to twój mąż?
Jego szczupła, biała dłoń zniknęła w brązowej, silnej, spracowanej ręce Havarda.
- Tak, jestem Havard Stornes.
- Jak to miło, że pan również przyjechał - powiedział Tellnes głosem, który wskazywał, że myśli coś dokładnie odwrotnego. - Ma pan nadzwyczaj zdolną żonę - dodał, jeszcze raz spoglądając na Mali. - Zdolną i piękną.
- Zdaję sobie z tego sprawę, owszem - odparł Havard spokojnie. - Nie ma na świecie zdolniejszej ani piękniejszej. Ja też mam oczy tam gdzie trzeba.
Tellnes roześmiał się nieco skrępowany i rozejrzał po sali.
- Halo, Bakken - oto jest Mali Stornes - zawołał, przyzywając gestem do siebie obcego pana. - Musisz przyjść i przywitać się z artystką, która wykonała twoje zamówienie.
- To on rozumie po norwesku? - spytała Mali zaniepokojona. - Bo ja nie znam ani jednego słowa po amerykańsku.
- Nie ma zmartwienia - roześmiał się Tellnes. - On mówi po norwesku tak samo biegle jak ty czy ja. Czasem tylko posługuje się jakimś dialektem. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
W końcu obcy mężczyzna stanął przed Mali. Szaroniebieskie oczy przesuwały się po niej z góry na dół, mężczyzna uśmiechał się. Szeroki uśmiech odsłonił lśniący rząd białych zębów i zmarszczył skórę wokół oczu. Mężczyzna ujął rękę Mali i długo nią potrząsał. Jego dłoń była ciepła i sucha, Mali zaś lodowato zimna i lekko spocona.
- Tak się strasznie cieszę - powiedział. - Od dawna wiedziałem, że wybrałem wybitną artystkę dla uczczenia pamięci mojego ojca. Czytałem o tobie i słyszałem od mojej rodziny w Rinndalen. Ale że ta artystka jest na dodatek taka piękna, to nie miałem pojęcia - dodał i jeszcze raz mocno uścisnął jej rękę.
Twarz Mali pokryła się rumieńcem. Jej serce biło mocno i szybko. Ten człowiek jest zupełnie inny niż mężczyźni, których dotychczas znałam, myślała zakłopotana. Jest niebezpiecznie urodziwy i czarujący. Czuła się doceniona, a zarazem niepewna i trochę przestraszona doznaniami, która nagle zawładnęły jej duszą. Głęboko i z drżeniem wciągnęła powietrze. Że też tak łatwo uległa jego czarowi, to pewnie dlatego, że od dawna zajmują mnie tylko szare codzienne problemy, pomyślała, cofając swoją rękę. Podziw, z jakim mężczyzna na nią patrzył, działał niczym wino. Widzieć tyle podziwu i słyszeć takie słowa!
- To miło z twojej strony - rzekła cicho. - Nie powinnam chyba jednak wierzyć we wszystko, co słyszę. A może w Ameryce jest inaczej? - zapytała. - Z pochwałami dla mojej pracy powinieneś chyba zaczekać do jutra, kiedy będziesz mógł wszystko obejrzeć, ale ja już dzisiaj chciałabym ci bardzo serdecznie podziękować, że mogłam nad tym pracować. To była... to była dla mnie całkiem wyjątkowa praca. Pod wieloma względami - dodała wolno. Patrzyła na niego, znowu napotkała jego pełen podziwu wzrok i pośpiesznie odwróciła oczy.
- I dziękuję bardzo za wspaniały apartament oraz piękne róże. Nigdy jeszcze... my nigdy nie widzieliśmy czegoś równie pięknego.
On uśmiechnął się tylko i wyciągnął rękę do Havarda.
- Martin Bakken - przedstawił się dziwnie oficjalnie. - A ty jesteś Havard Stornes, jak rozumiem. Szczęśliwy człowiek.
- Czy o tym też pisali w gazetach? - spytał Havard chłodnym głosem.
Było oczywiste, że nie polubił Amerykanina. Oczy Havarda zrobiły się lodowato niebieskie, a on sam zachowywał się wręcz odpychająco.
- Myślę po prostu, że ktoś, kto ma taką żonę, musi być szczęśliwy - odparł Bakken.
Havard nie powiedział nic. Nastrój zrobił się nagle nieprzyjemny i Tellnes niespokojnie przestępował z nogi na nogę. Najwyraźniej odetchnął z ulgą, kiedy zaproszono wszystkich do stołu.
Przy stole Mali miała po prawej stronie Martina Bakkena, a po lewej Tellnesa. Po drugiej stronie Bakkena siedziała pani Tellnes, Havarda zaś ulokowano obok niej. Mali napotkała spojrzenie męża, kiedy czekali na zakąski, i uśmiechnęła się pośpiesznie. Nie spuszczał z niej wzroku i Mali zdawała sobie sprawę z tego, że on czuje się tutaj źle. Wolałby, żeby żadne z nich nie siedziało przy tym stole. On jest regularnie zazdrosny, pomyślała Mali, ale przecież nie ma do tego najmniejszych powodów. Chciała mu o tym powiedzieć, poprosić, żeby się rozluźnił. Przecież wie, kim jest i gdzie jest jej miejsce.
Obiad ciągnął się w nieskończoność, ale Martin Bakken był znakomitym towarzyszem przy stole. Sprawiał, że Mali czuła się, jakby była jedyną kobietą w tej sali. W każdym razie jedyną, która coś znaczy. Rozkoszowała się jego uwagą i jawnym zachwytem w tej samej mierze, co wyszukanym jedzeniem. Po raz pierwszy, odkąd pamięta, była wyłącznie szczęśliwa. Oszałamiająco szczęśliwa, dzięki swojemu towarzyszowi oraz dzięki intensywnie czerwonemu winu mieniącemu się w kieliszku przed nią.
- Nie tęsknisz za swoim rodzinnym miastem? - spytała Mali. - Myślę, że ja bym nie chciała wyjeżdżać aż tak daleko. Z dala od wszystkiego, do czego przywykłam. Bo przecież tam, za morzem, wszystko jest pewnie całkiem inne - dodała, spoglądając na Bakkena. - Trochę czytałam o Ameryce.
- To aż dziwne, do czego człowiek może się przyzwyczaić - odparł Bakken i roześmiał się. - A ja teraz prowadzę bardzo wygodne życie. Kiedy mój ojciec w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku zabrał rodzinę i wyemigrował, tak nie było. Mieszkaliśmy w małym gospodarstwie pod miastem i pracowaliśmy bardzo ciężko - dodał. - Czasy, kiedy dorastałem, pamiętam niczym jeden długi, szary dzień pracy, a za tę pracę nie dostawaliśmy w zamian nic.
- W tysiąc dziewięćset dziesiątym... to wtedy wyjechaliście? - powtórzyła Mali. - A ja myślałam, że dużo wcześniej.
- Nie, to było w tysiąc dziewięćset dziesiątym. Miałem wtedy piętnaście lat i byłem świeżo po konfirmacji, zresztą odbyła się ona właśnie w kościele w Lademoen - dodał. - Tam też byliśmy chrzczeni, i ja, i moja siostra. Bo było nas tylko dwoje. Owszem, mój ojciec też tam został ochrzczony, w tym samym kościele rodzice wzięli ślub. To dlatego mam do tego kościoła taki wyjątkowy stosunek, chociaż tak w ogóle to nie jestem zbyt głęboko wierzący - dodał.
A więc jest młodszy ode mnie, pomyślała Mali niepewnie. Co prawda tylko kilka lat, ale zawsze. Musiał właśnie skończyć trzydzieści pięć, policzyła szybko w pamięci.
- Ale żeby tak wyjechać... nie wiedząc, dokąd się trafi...
- Prawda, że to trudne? Ale mój ojciec był człowiekiem silnego charakteru, on się nigdy nie poddawał - dodał Bakken. - Chciał nam zapewnić lepsze życie. Tak właśnie mówił, kiedy wyjeżdżaliśmy. I nie wątpił, że tego dokona. Nigdy nie bał się pracy, ten mój ojciec. Kiedy wielu innych zmagało się bezskutecznie z losem tutaj w kraju, on podjął szansę emigracji. I nigdy nie żałował.
- Ale z czego na początku żyliście?
- Ojciec kupił ziemię w stanie Minnesota. Dużo ziemi, bo wtedy nie było ograniczeń. Zaczynał od uprawy zboża i hodowli bydła na mięso. Początkowo to była bardzo ciężka harówka, z latami jednak gospodarstwo stało się kopalnią złota. Ojciec dokupował ziemi i powiększał produkcję.
Niebieskie oczy mieniły się, gdy Bakken patrzył na Mali.
- Kiedy ojciec umierał, był bardzo bogatym człowiekiem - mówił dalej i jakby przypadkiem położył ciepłą rękę na jej dłoni na stole.
Mali spłoszyła się i rzuciła pospieszne spojrzenie w stronę Havarda. Chciała wiedzieć, czy to widzi. On jednak zajęty był jedzeniem. Mimo to cofnęła swoją rękę.
- Wzięłaś sobie zazdrosnego męża - powiedział Bakken z uśmiechem. - Ale trudno się dziwić, kiedy ma się taką piękną żonę. Od dawna jesteście małżeństwem?
- O tak, już dawno, od tysiąc dziewięćset szesnastego roku - odparła Mali. - Ale przedtem ja już raz byłam zamężna - dodała i zarumieniła się. - Owdowiałam i potem...
Pociągnęła głęboki łyk wina. Czuła, że ręka lekko jej drży.
- A ty? - spytała, spoglądając na swojego towarzysza. - Masz żonę i dzieci?
- Byłem żonaty - odparł swobodnie. - Trwało to pięć lat. Dzieci nie mieliśmy, więc nie ma czego żałować. A potem...
W jego niebieskich oczach znowu pojawił się błysk. - Potem też były jakieś kobiety, ale nigdy ponownie się nie ożeniłem. Przynajmniej do tej pory. Nie spotkałem nikogo, kto by odpowiadał mi na tyle, żeby... Dotychczas nikogo takiego nie spotkałem - dodał nagle i położył rękę na oparciu jej krzesła.
Mali nie odzywała się. Serce biło jej mocno i czuła jakiś dziwny zawrót głowy.
- Z tobą bym się ożenił - powiedział Bakken cicho. - I nosiłbym cię na rękach. Dałbym ci wszystko, czego pragniesz. Bo jesteś najpiękniejszą i najbardziej pociągającą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem.
Znowu dotknął jej ręki, a Mali przeniknął dreszcz. To czyste szaleństwo, pomyślała. Nie wolno ciągnąć tego dalej. Zresztą już i tak sprawy zaszły za daleko.
- Ja przecież jestem mężatką - powiedziała cicho i wytarła spocone ręce w serwetkę. - I mam wszystko, czego pragnę.
- Naprawdę?
Jego niski głos brzmiał tuż przy jej uchu.
- Naprawdę mam - odparła Mali i wyprostowała plecy. - Ty... ty musiałeś chyba wypić trochę za dużo wina. Przecież wcale mnie nie znasz.
- Ja wiem, co chcę mieć, kiedy to widzę - powiedział Bakken.
- Ale człowiek nie zawsze dostaje to, co chciałby mieć - powinieneś o tym wiedzieć - oznajmiła Mali nagle bardzo spokojnym głosem. - Nawet w Ameryce przecież ludzie tego doświadczają.
Bakken milczał. Ujął kieliszek i uniósł w górę, uśmiechając się do niej.
- Na zdrowie, tyle przynajmniej możesz dla mnie zrobić - powiedział z uśmiechem.
Mali uniosła swój kieliszek.
- A twój ojciec... musiał nie być jeszcze stary, kiedy umarł? - zapytała, przygładzając ręką włosy.
- No dobrze, pozostańmy przy neutralnych tematach - uśmiechnął się Bakken, patrząc jej w oczy.
Widziała, że nie zamierza ustąpić, i nagle ogarnął ją strach. Życie wcale nie było proste w ostatnich czasach W gruncie rzeczy nigdy nie było proste. Myśl o tym, by zostawić wszystko i zacząć od początku daleko stąd z tym potwornie bogatym Amerykaninem, przemknęła jej przez głowę.
- Mali, mogę się z tobą napić?
Z zamyślenia wyrwał ją głos Havarda, który pochylał się nad stołem i coś do niej mówił. Oszołomiona wzięła kieliszek i popatrzyła na męża. Havard, to do niego ona należy. I uśmiechnęła się i podniosła kieliszek do ust.
- Na zdrowie, Havardzie - powiedziała cicho.
Jest kobietą Havarda. Jak mogła choćby na moment pomyśleć inaczej?
- Nie, mój ojciec umarł w tragicznych okolicznościach w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku - wyjaśnił Martin Bakken, kiedy Mali odstawiła kieliszek. - Niedługo nacieszył się bogactwem, które sam stworzył. Ale nam dał dobre życie, to dlatego chciałem uczcić twoim obrazem pamięć o nim.
- Co to jest dobre życie? - spytała Mali cicho. - Jesteś rozwiedziony, nie masz dzieci, fruwasz z kwiatka na kwiatek, można powiedzieć. Ale masz pieniądze, bardzo dużo pieniędzy. Czy to nazywasz dobrym życiem? To wszystko, co możesz dostać za pieniądze?
On przez moment siedział i patrzył na nią w milczeniu. Przez krótką chwilę w jego niebieskich oczach pojawił się cień.
- Człowiek może sobie kupić bardzo wiele, ale miłości i dobrego życia kupić się nie da - ciągnęła dalej Mali. - Przynajmniej ja tak uważam.
- No i na dodatek jesteś mądra, Mali Stornes - westchnął. - Jak to się stało, że jesteś taka mądra?
- To dzięki tym, którzy kiedyś mnie kupili - wyznała półgłosem, patrząc mu prosto w oczy. Jej ciemne oczy zrobiły się niemal czarne. - Takie rzeczy nadal się w tym kraju zdarzają, przynajmniej na wsiach. Dostałam wszystko... i nic - zakończyła wolno.
Bakken nie odpowiadał, patrzył tylko na nią. Długo. Przez moment wydawało się, że chce ją zapytać, co ma na myśli, ale tego nie zrobił. Zamiast tego pociągnął spory łyk wina, wciąż na nią patrząc w zamyśleniu.
Potem rozmawiali już o nic nieznaczących sprawach, Mali jednak przez cały czas odczuwała jego obecność. To było jak elektryczność. Kiedy nareszcie mogła wstać od stołu, zrobiła to z ulgą.
Kiedy wstali, Mali lekkim skinieniem głowy podziękowała swojemu towarzyszowi. On próbował ją zatrzymać, położył dłoń na jej ramieniu, ona jednak odsunęła ją i ruszyła w stronę męża. Havard stał przy jednym z wysokich okien, odwrócony plecami do sali, wyglądał na zewnątrz, gdzie toczyło się wieczorne życie.
Mali wsunęła mu rękę pod ramię i przytuliła się lekko.
- Smakowało ci jedzenie? - spytała.
Wyczuwała instynktownie, że nie jest specjalnie zadowolony, ale nie wiedziała, o czym z nim rozmawiać.
- W każdym razie wino było świetne - odparł krótko i odwrócił się do żony.
Mali widziała i wyczuwała, że Havard wypił trochę za dużo.
- Co się dzieje, Havardzie? - spytała cicho.
- Nic takiego, po prostu musiałem siedzieć przez parę godzin i patrzeć, jak jakiś przeklęty Amerykanin zaleca się do ciebie - odparł ze złością. - Prawie nic nie brał do ust, ten drań, ale Bóg mi świadkiem, że pożerał cię oczami. A ty...
Mali próbowała go uciszyć, przestraszona, że inni usłyszą, co wygaduje.
- No, a co ja? - spytała spokojnie, patrząc mu w oczy.
- Nic, ty siedziałaś i promieniałaś - odparł cierpko.
Najwyraźniej gniew go już opuścił. Teraz wyglądał bardziej jak przestraszony i zraniony pies.
- Tak, było bardzo miło - odparła Mali spokojnie, ujęła jego dłoń i zaczęła bawić się jego palcami. - To bardzo uprzejmy i interesujący człowiek, ten Bakken opowiadał mi dużo o Ameryce.
- Pożerał cię wzrokiem - powtórzył Havard z uporem. - Patrzyłem na niego, możesz mi wierzyć.
Tak, pomyślała Mali, chyba ten mój mąż nic innego nie robił, tylko gapił się na Amerykanina i na mnie oraz pił wino. Na moment przypomniała sobie, co powiedział Martin Bakken. Że przecież w gruncie rzeczy prosił ją, by wyjechała z nim do Ameryki, pamiętała też, że to pytanie przyspieszyło bicie jej serca. Spuściła teraz głowę, by ukryć rumieniec, który wypłynął na jej twarz.
- Havard, coś ty - zaprotestowała, ściskając jego ramię. - Nie psuj tego wieczoru. Ja mam wszystko, czego pragnę, Havardzie - dodała cicho i wspięła się na palce, żeby pospiesznie pocałować go w policzek. - Dla mnie istniejesz tylko ty, od dawna o tym wiesz, tyle razy ci to powtarzałam.
Havard patrzył na nią i powoli się uspokajał. Otoczył ramieniem jej talię i przyciągnął do siebie.
- Jestem głupi - przyznał.
- Tak, bo wymyślasz sobie zmartwienia, które nie istnieją - odparła Mali ze śmiechem. - Ale ja przecież dobrze, wiem, jak to jest, sama przeżywam męczarnie, kiedy jakaś kobieta rzuca na ciebie powłóczyste spojrzenia.
- Teraz wygadujesz głupstwa - powiedział, ale w jego mrocznych oczach pojawił się znowu błysk światła. - Powinnaś wiedzieć, że dla mnie liczysz się tylko ty.
- I tylko ty liczysz się dla mnie - powtórzyła Mali ciepło. - Musimy oboje w to wierzyć, nie sądzisz? To bardzo ułatwi nam życie. Mniej będziemy się dręczyć - dodała.
- Zgadzam się - odparł Havard zarumieniony. - Resztę wieczoru spędzimy w dobrych nastrojach.
Nadal mocno obejmował ją w pasie i rozglądał się dookoła z miną posiadacza.
Cały wieczór Mali trzymała się tak blisko Havarda, jak tylko to było możliwe. Choć oczywiście Tellnes przedstawiał jej różnych ludzi i ciągle informował, że absolutnie musi kogoś poznać. A przez cały czas, gdziekolwiek się ruszyła, czuła na sobie spojrzenie Martina Bakkena. Było to niemal fizyczne doznanie i sprawiło w końcu, że zaczęły jej drżeć ręce. Nagle stanął przed nią znowu z dwoma kieliszkami wina.
- Pomyślałem sobie, że może powinnaś coś wypić - powiedział, podając jej kieliszek. - Tellnes ciąga cię z jednego końca sali w drugi, od obiadu nie usiadłaś ani na chwilę. Może więc posiedzisz teraz trochę ze mną.
Wskazał na obitą jedwabiem kanapę pod ścianą. Mali wahała się. Rozglądała się pośpiesznie po sali, zauważyła jednak, że Havard siedzi i rozmawia w jakimś męskim towarzystwie, najwyraźniej lekko podchmielonym. On sam też nie odmawiał, jak się domyśliła. Twarz miał zaczerwienioną i lekko spoconą, mówił też głośniej niż zazwyczaj.
Bakken spojrzał w ślad za jej wzrokiem.
- A ja myślałem, że ty jesteś kobietą samodzielną - powiedział. - Sprawiasz takie wrażenie. Że jesteś silna i niezależna. Ale, jak widzę, mąż trzyma cię krótko. Wciąż się za nim rozglądasz. Myślisz, że miałby coś przeciwko temu, że ze mną rozmawiasz?
- Nie widzę powodu, żeby go niepotrzebnie ranić - odparła Mali spokojnie i usiadła na kanapie. - Sama wiem, jaki człowiek czuje się niepewny w takiej sytuacji. A on tutaj zna przecież tylko mnie.
- Czy to możliwe, że twój mąż jest zazdrosny?
- Zazdrosny? Nie tak, jak myślisz - odparła Mali. Nie odczuwała żadnej potrzeby, by plotkować z Bakkenem na temat Havarda. - Ale być może czuje się trochę niepewnie, widząc całe to zamieszanie wokół mnie - mówiła dalej. - I akurat to ja rozumiem. Na co dzień prowadzimy spokojne życie w małej wsi. No zresztą nie wiem, czy takie spokojne - dodała nagle. - Przez cały rok ciężko pracujemy, utrzymanie dużego dworu to nie igraszka. Żadne z nas jednak nie przywykło do takich przyjęć jak to tutaj. Ja też nie jestem przyzwyczajona, żeby ktoś... - Zarumieniła się po korzonki włosów i pociągnęła wina z kieliszka. - Żeby ktoś zasypywał mnie pochwałami i...
Nagle umilkła i wodziła niespokojnym palcem po brzegu kieliszka.
- Szybko byś się tego nauczyła - powiedział Martin cicho. - Ty nie jesteś stworzona do zajmowania się dworem, Mali. Ty urodziłaś się po to, by być gwiazdą wielkich przyjęć. Gospodynią na naprawdę ogromnej farmie. Na takiej jak moja - dodał i patrzył na nią płonącym wzrokiem.
Jakby mimochodem dotknął jej szyi, na której nie było żadnej ozdoby.
- Powinnaś nosić brylanty i inne drogie kamienie - szepnął. - Do tego zostałaś stworzona.
- Nigdy tego nie pragnęłam - odparła Mali cicho. - Mam gromadkę dzieci i męża, którego kocham. To są klejnoty mojego życia.
Martin milczał.
- Mam naturalnie zamiar odwiedzić rodzinę w Rinndalen w czasie pobytu tutaj - zmienił nagle temat. - Czy wolno mi będzie odwiedzić także Stornes? Bardzo bym chciał obejrzeć dwór i twoją pracownię, poza tym chętnie bym zamówił u ciebie więcej kilimów. Wiem, że w Ameryce mogłyby zrobić furorę. Ja sam czuję, że muszę mieć przynajmniej jedną twoją pracę u siebie w domu. To jest niczym opętanie. Trawi mnie od chwili, kiedy spojrzałem na obraz w kościele. Tylko spojrzałem, ale to, co zobaczyłem... było... niewiarygodne. Chciałbym też bardzo zobaczyć, jak żyjesz - zakończył wolno.
Przecież nie mogę mu odmówić, pomyślała Mali. Nie wypada. Zapłacił niewiarygodnie dużo pieniędzy za to, co zrobiłam, i wydał równie dużo na przyjęcie dla mnie i Havarda. No jeśli naprawdę zamierza coś jeszcze zamówić! On z pieniędzmi się nie liczy.
Właściwie to przecież całkiem naturalne, że chciałby zobaczyć Stornes, skoro tak długo przebywał poza krajem, stwierdziła. Zobaczyć Stornes i jej warsztat tkacki, dowiedzieć się trochę więcej o niej.
- Oczywiście, że będziesz mile widziany w Stornes - powiedziała, patrząc mu w oczy. - Kiedy zamierzasz przyjechać?
- Nie wiem, w poniedziałek pojadę do Rinndalen, a niestety nie będę w Norwegii zbyt długo. W domu czekają na mnie interesy. Gdybym jednak mógł przyjechać we wtorek po południu i zostać do środy, to nie byłoby źle?
- Oczywiście, że nie - odpowiedziała Mali i poczuła, że serce bije jej mocniej.
Nie pomyślała, że on zamierza u nich nocować. Wzbudziło to w niej niepokój. Pojęcia nie miała, co Havard na to powie. Jemu się to z pewnością nie spodoba, nie musiała pytać, żeby wiedzieć.
- W takim razie będę czekał na spotkanie - zakończył Martin i uśmiechnął się, pokazując białe zęby.
Znowu ją dotknął, jakby przypadkiem. Jego silna ciepła ręka spoczęła na moment na jej plecach. Mali poczuła to niczym uderzenie, pośpiesznie wstała z kanapy.
- W takim razie jesteśmy umówieni - powiedziała, oddając mu napełniony jeszcze do połowy kieliszek. - Dziękuję za wino.
I nie oglądając się, poszła do stołu, przy którym siedział Havard.
Kiedy wrócili do hotelu, było już bardzo późno. Havard szedł na nieco chwiejnych nogach, był jednak w znacznie lepszym humorze niż zaraz po obiedzie. Obejmował żonę i raz po raz całował ją w policzek. Czuła intensywną woń alkoholu. Kiedy znaleźli się za drzwiami, mocno przyciągnął Mali do siebie.
- Uratowani - powiedział cicho, przyciskając usta do jej warg. - Nareszcie jesteśmy uratowani. Tu jesteśmy sami, wolni od tego amerykańskiego nastroszonego jeża.
Mali nie odpowiadała. Stała bez ruchu, przytulona do męża, i wolno głaskała go po plecach. W myślach powracało wszystko, co zostało powiedziane w ciągu tego wieczoru. Najpierw zdała sobie sprawę, że Martin Bakken całkiem poważnie prosił ją, by z nim wyjechała. Najpoważniej! Ciekawe, czy można to traktować jako oświadczyny, zastanawiała się.
To, że Mali jest mężatką i ma dzieci, najwyraźniej w ogóle go nie obchodziło, nie poświęcił temu ani jednej myśli. Czy to tak właśnie jest w Ameryce, że jeśli ktoś chce coś dostać, to po prostu bierze i już? Jeśli może? I to od razu pierwszego wieczora?
Mimo wszystko Mali musiała przyznać, że jej to pochlebia. I fakt, że wszystko jest tutaj takie wspaniałe, ten apartament, róże, ten nieskrywany podziw. Ale, kiedy tak stała obok Havarda i zastanawiała się nad tym, co ją spotkało, to nie odczuwała zadowolenia. Wydawało jej się to zbyt powierzchowne, jakieś takie tanie. Jakby ona sama była przedmiotem, który ów Amerykanin norweskiego pochodzenia chce zabrać ze sobą do Ameryki, ozdobić jedwabiem i diamentami po to, by móc ją pokazywać swoim bogatym przyjaciołom. Bo niczego innego oprócz tej chęci w nim nie zauważyła. Nie zna jej przecież, nic o niej nie wie. Więc to nie miłość przez niego przemawiała, tego jednego Mali była pewna. Mimo to sprawił jej przyjemność. Nie przywykła do takiego traktowania, nie przywykła do róż ani komplementów, nieczęsto jej się to trafiało w Stornes i kiedy teraz tego doświadczyła, czuła się po prostu oszołomiona. Tylko że takie rzeczy mogą człowieka sprowadzić na manowce, wiedziała o tym z własnego doświadczenia.
Ręce Havarda zaczęły wędrować po jej plecach. Przesuwały się delikatnie w dół i zatrzymały na pośladkach. Oddech męża stawał się coraz szybszy, Mali spostrzegła, że jest coraz bardziej podniecony.
- Zrobiło się bardzo późno, Havardzie - wyszeptała z wargami przy jego szyi.
- Ale nie za późno - wymamrotał i zaczął rozpinać suknię żony na plecach.
Mali nic więcej nie powiedziała. Pojmowała, że po tym wieczorze on jej potrzebuje. Że pragnie potwierdzić, iż Mali należy do niego. Tylko do niego. Kiedy rozbierali się nawzajem, jej podniecenie także zaczęło narastać. Czy to możliwe, że jestem podniecona z powodu podziwu innego mężczyzny niż Havard? - przemknęło jej przez głowę. Nie miała pojęcia, jak jest naprawdę. Nagle poczuła się po prostu piękna, piękna i godna pożądania. To uczucie wywołało mrowienie w całym ciele. Z uśmiechem zostawiła sukienkę na ziemi, rozplotła włosy i pozwoliła, by opadły na ramiona.
- Chcesz mnie? - spytała, wyciągając ręce nad głową i kołysząc biodrami.
Chyba sama jestem nieźle pijana, pomyślała przez moment. Zachowanie było do niej niepodobne, nigdy nie ofiarowywała się w ten sposób. Tak bezwstydnie.
Havard jęknął. Przewrócił ją na szerokie łoże i oboje utonęli pośród miękkich kołder i wielkich poduszek. Nagle znalazł się nad nią prawie zdesperowany. Mali wyciągnęła w górę ramiona i roześmiała się. Pozwalała, by brał ją całą. Niczego mu nie broniła, pojękiwała tylko z rozkoszy. Robiła rzeczy, z powodu których jutro będzie się rumienić.
- Ty chyba nie masz dobrze w głowie - szepnęła ochryple w pewnym momencie.
- Nie mam, jestem szalony - odparł i przez krótką chwilę przyglądał się jej ciału. Była w jego wzroku promienna radość i pożądanie, a także coś, co można by określić jako rozpacz. - Pragnę ciebie, całej ciebie.
Kiedy w końcu zdyszani leżeli obok siebie, Mali próbowała okryć się kołdrą. Havard natomiast z powrotem ściągał z niej okrycie.
- Chcę tak leżeć i patrzeć na ciebie - powiedział cicho.
- Ale jestem cała mokra po... po tobie i marznę - zaprotestowała Mali, całując go w czoło. - Lepiej wezmę prysznic.
Havard położył ciepłą rękę na jej piersi. Przesuwał ją potem wolno w dół i zatrzymał się na łonie. Po jego spoconej twarzy błąkał się rozkoszny uśmiech.
- Jesteś mokra, to prawda - uśmiechnął się zadowolony i położył się na plecach. - Ale ty chciałaś, ty też.
- Oczywiście, że chciałam, ja też - potwierdziła i wstała z łóżka. - Chociaż starzy ludzie, tacy jak my, nie robią takich rzeczy - dodała. - Kompletnie poszaleliśmy oboje.
Wymknęła się z jego rąk, kiedy chciał pociągnąć ją z powrotem, i wyszła do łazienki. Havard przyszedł za nią, kiedy stała już pod prysznicem. Roześmiany wszedł pod strumień ciepłej wody i stanął obok żony. W jego oczach widziała spokój. Całował jej wilgotną twarz i uśmiechał się. Znowu czuł się bezpiecznie. Pytanie tylko, na jak długo, myślała Mali. Jeszcze nie wspomniała ani słowem, że po niedzieli będą w Stornes mieć odwiedziny. Coś jej mówiło, że akurat z tym lepiej zaczekać.
Martin Bakken był jeszcze bardziej zainteresowany wizytą w Stornes po odsłonięciu wielkiego obrazu Mali, które miało miejsce w niedzielę w kościele Lademoen.
W wypełnionej po brzegi świątyni rozległo się głośne westchnienie, kiedy Bakken, w imieniu swego ojca i całej rodziny, pociągnął za sznur, który podtrzymywał płótno, zasłaniające obraz.
Nawet Mali była poruszona widokiem. Przez wysokie kościelne okna na obraz skosem padało światło i jego promienie pięknie współgrały ze starannie dobranymi kolorami i niezwykłym motywem. Nagle w oczach Mali pojawiły się łzy i musiała spuścić wzrok. Tyle w tym obrazie było żalu i bólu. Tyle jej własnej duszy. Tyle jej rozpaczy. Przez dłuższą chwilę w kościele było tak cicho, że słyszało się oddechy ludzi. Martin Bakken stał w milczeniu i przyglądał się obrazowi, Mali obok niego. Był wyraźnie poruszony. To zaskoczyło Mali. Nie przypuszczała, że on posiada takie uczucia. W końcu Bakken chrząknął.
- Jak większość zebranych tutaj oniemiałem z podziwu - powiedział, zwracając się do zgromadzonych. - Pragnąłem uczcić pamięć mojego ojca, pragnąłem też równocześnie podziękować temu kościołowi, który tak wiele znaczył, zarówno dla mnie, jak i mojej rodziny, kiedy mieszkaliśmy tutaj w Norwegii. Chciałem, żeby coś po nas pozostało, zwłaszcza po moim ojcu, w tym kościele. Coś, co mogłoby być symbolem samej Norwegii, naszej ojczyzny, którą tak kochamy, zwłaszcza my, żyjący na obczyźnie. Ale że to będzie coś tak poruszająco pięknego i wyszukanego, tak, nie waham się tego nazwać arcydziełem, o tym, szczerze mówiąc, nigdy nie marzyłem. Wprawdzie słyszałem wiele o artystce Mali Stornes, zanim zamówiłem tę pracę, ale...
Nerwowo pogładził ręką włosy i zwrócił się do Mali.
- Naprawdę nie wiem, co powiedzieć, nie przychodzi mi do głowy nic innego, tylko proste dziękuję - rzekł cicho. Cały czas patrzył jej uparcie w oczy. - Najchętniej zabrałbym ten obraz ze sobą do Ameryki, kiedy będę wyjeżdżał, ponieważ nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego. Nikt nie widział czegoś podobnego - dodał. - Ale wolę raczej zamówić nowe dzieło - mówił dalej, uśmiechnął się i wyciągnął przed siebie rękę. - Ten obraz pozostanie własnością naszego kościoła, jako wspomnienie po moim ojcu.
Kiedy Mali przygotowywała się na przyjęcie Martina Bakkena, znowu przypomniała sobie poruszenie, jakie zapanowało po odsłonięciu obrazu. Robiono zdjęcia do wielu gazet, zewsząd padały jakieś pytania. Mali musiała ściskać mnóstwo rąk i dziękować za pochwały oraz piękne słowa. Gdy w końcu mogła opuścić kościół pod ramię z Havardem, po raz ostatni spojrzała na obraz. Poczuła niemal ból, że musi go tu zostawić. Jakby zostawiała jakąś cząstkę własnej duszy.
Teraz usiadła przy komodzie i czesała swoje bujne włosy, potem zaplotła je w warkocz i wysoko upięła. Niebieska sukienka, którą wybrała na ten dzień, była prosta. I Mali często ją nosiła. Ale świadomie nie chciała się stroić. Martin Bakken przyjeżdża nie dlatego, że został zaproszony do Stornes na jakieś przyjęcie. Jest zwyczajny wtorek, a on prosił, by mógł obejrzeć jej prace oraz dwór. Nie robiła więc specjalnych przygotowań. Zresztą to by też mogło dać gościowi błędny sygnał, pomyślała, przewiązując włosy nad czołem kolorową krajką. Po doświadczeniach z Trondheim wiedziała, że nie trzeba wiele, by pojawiła się nowa nadzieja. Przecież wtedy w hotelu nie zrobiła nic, żeby go ośmielić. Wprost przeciwnie, opowiedziała mu, co ma dla niej w życiu znaczenie. I nie mówiła, że interesuje ją on lub jego pieniądze. A mimo to musiał ją źle zrozumieć. Za nic nie chciała, żeby się to powtórzyło.
Taka opaska na głowie to zupełnie nowa moda. Niewiele kobiet jeszcze je nosi, ale Mali od czasu do czasu lubiła ją założyć. Jej zdaniem wygląda to bardzo interesująco, poza tym dobrze trzyma włosy na miejscu. Czepka używała teraz bardzo rzadko. I to na ogół przy pracy, kiedy szykowała jedzenie lub zajmowała się obrządkiem, a także przy żniwach. Nie tak jak w dawnych czasach. Wtedy mężatki nosiły czepki zarówno w dzień powszedni, jak i w święta. Mimo woli na myśl o tym zadrżała. Bo czepek przypominał jej Johana. I czas spędzony z nim.
Mali bała się powiedzieć Havardowi o czekającej ich wizycie. Wiedziała, że mu się to nie spodoba. Choć jednak za nic nie chciała sprawić mu przykrości, nawet jej przez myśl nie przeszło, żeby wizytę odwołać. Tyle Havard będzie musiał ścierpieć. Nie chciała się dostosowywać do jego kaprysów, nie chciała, żeby nią dyrygował. Ta wizyta ma związek z jej pracą, nie może zrezygnować z tego, że Martin Bakken być może zamówi u niej kolejne obrazy. Tak przynajmniej wywnioskowała z tego, co mówił w Trondheim, a to by znaczyło nowe zadanie dla niej i nowe pieniądze.
- On ma przyjechać tutaj? - wykrzyknął Havard, patrząc na nią mrocznym wzrokiem, kiedy mu w końcu powiedziała. - A ja myślałem, że widziałem po raz ostatni tego faceta, kiedy byliśmy w Trondheim.
- No ale będzie inaczej - odparła Mali spokojnie i nadal zajmowała się swoją pracą. - On po prostu chciał obejrzeć Stornes i moje tkaniny.
- Och, oczywiście! - prychnął Havard niczym wściekły byk. - Obejrzeć Stornes i twoje tkaniny! A ja ci powiem, że jego interesuje tylko jedna jedyna rzecz! Ten drań chce popatrzeć na ciebie i próbować cię uwieść!
- Nie zachowuj się jak smarkacz, Havardzie - powiedziała Mali, patrząc na niego z wyrzutem.
- Chyba mam jeszcze coś do powiedzenia w tym dworze, ja także - odpowiedział ze złością. - Nie chcę widzieć tutaj tego dziada, zapamiętaj to sobie!
- W takim razie będziesz musiał wyjechać - oznajmiła Mali krótko. - Ponieważ on przyjedzie. To ma związek z moją pracą, Havardzie, z niczym innym. Zgodziłam się, żeby przyjechał, i teraz nic już na to nie mogę poradzić. Tak po prostu jest. I naprawdę nie ma się na co złościć - dodała. - Miałam nadzieję, że już wszystko zrozumiałeś. Że umówiliśmy się ostatecznie co do tego, iż polegamy na sobie, ty i ja.
- Ale on na ciebie poluje - mruknął Havard niechętnie.
- Co nie oznacza, że tu się może wydarzyć coś złego, prawda? - spytała Mali. - I są też kobiety, które chętnie zapolowałyby na ciebie - dodała, nie patrząc na męża.
Havard milczał, najwyraźniej uznał, że tak będzie lepiej, i ruszył ku drzwiom.
- Havardzie... - Mali wytarła ręce w fartuch i poszła za nim. - Ty...
Objęła go w pasie i przytuliła się do jego pleców.
- Rozumiem, że ci się to nie podoba, ale to dla mnie ważne. Mam nadzieję, że dostanę od Bakkena nowe, duże zamówienia, a to oznacza wyzwanie dla mnie i więcej pieniędzy dla nas obojga i dworu. W dzisiejszych czasach to jest ważniejsze niż kiedykolwiek. I pomyśl, że moje prace mogą być znane również w Ameryce! Może i inni stamtąd przyślą mi zamówienia. Jacyś bogaci ludzie - dodała.
Havard nie odpowiadał, ale też nie wyrywał się z jej objęć.
- A Bakken będzie po prostu tutaj jako klient - tłumaczyła dalej Mali. - Jeśli mi nie ufasz, to zostań i sam zobacz, Havardzie.
Havard odwrócił się wolno i objął żonę.
- Pieniądze to nie wszystko - powiedział. - Poza tym to nie tobie nie ufam, lecz jemu.
- Ale to ja decyduję o tym, co się będzie działo - odparła Mali. - Mówiłam ci wielokrotnie, że wszystko, czego pragnę, to zachować ciebie i dzieci. Bogaty Amerykanin tego nie zmieni, zapamiętaj to sobie. A pieniądze to rzeczywiście nie wszystko, zgadzam się z tobą. Tylko że bardzo dobrze je mieć, Havardzie.
Havard stał przez chwilę. Nawijał na środkowy palec lok jej włosów przy policzku.
- On ci przecież wszystko może dać - powiedział cicho. - Ktoś taki bogaty jak on.
- Nie, on nie może mi nic dać - odparła Mali. - Być może mógłby mi zaproponować pieniądze, to tak. Ale nie wszystko można za pieniądze kupić, Havardzie. Nikt nie wie tego lepiej ode mnie, ja przecież kiedyś zostałam kupiona do tego dworu.
Z drżeniem wciągnęła głęboko powietrze.
- Miłości kupić się nie da - wyszeptała. - Szczęścia też nie. Nikt nie może żyć samymi diamentami i pieniędzmi. Bo to by było bardzo ubogie życie, tak uważam.
Havard wciąż stał, jakby się zastanawiał, patrzył gdzieś w dal. W końcu pocałował ją w czoło.
- Mali - wyszeptał. - Moja Mali.
Mali nie mówiła nic, po prostu stała przy nim.
- To w końcu zostaniesz w domu? - spytała po chwili.
- Zostanę w domu - odparł i wypuścił żonę z objęć. - Ja też się czasem potrafię zachować jak ludzie. Ale robię to tylko ze względu na ciebie.
Mali nie powiedziała nic. Okręciła się na pięcie i wróciła do stołu. Mężczyźni, myślała z mieszaniną irytacji i czułości. Oni nigdy nie dorastają. Nawet Havard.
Martin Bakken przyjechał do Stornes samochodem. Jego wizyta wywołała we dworze wielkie poruszenie. Dzieci były podniecone faktem, że mogą zobaczyć „prawdziwego Amerykanina”, Ingeborg natomiast najbardziej ekscytował fakt, że gość jest tak nieprawdopodobnie bogaty. Tylko Ane jak zwykle przyjmowała wszystko ze spokojem. Dawniej też miewaliśmy gości we dworze, tak to skomentowała. Ten niczym się chyba nie różni od zwyczajnych ludzi, Amerykanin czy nie - prychnęła, z czym Mali się zresztą zgadzała. Mimo wszystko było mnóstwo oczekiwania i zabiegów. Przecież niecodziennie Stornes odwiedzają tacy wykwintni goście.
Mali pokazała Bakkenowi dwór i okolice. Spoglądała na niego ukradkiem, kiedy przechodzili ze spichlerza do pralni, z dużej izby do pracowni tkackiej. Musiała przyznać, że to wspaniały mężczyzna. Mężczyzna, któremu nietrudno ulec, zwłaszcza jeśli na dodatek obiecuje połowę Królestwa Niebieskiego i Bóg wie co jeszcze, myślała. Wciąż wyczuwała jego bliskość, chociaż sama była spokojniejsza niż wtedy w Trondheim. Teraz bowiem wiedziała, czego chce. Ten człowiek nie może jej zaproponować nic więcej, niż już posiada.
Najwyraźniej imponowało mu wszystko, dwór, a już najbardziej prace Mali. W jej pracowni tkackiej spędził bardzo dużo czasu, zamówił cztery kilimy, które trzeba będzie mu wysłać do Ameryki. Dwa z już gotowych kupił na miejscu. Mimo wszystko chciał mieć jeszcze cztery. Mali była oszołomiona tymi zamówieniami, nie posiadała się z dumy, że tak wysoko ceni jej sztukę.
- Wyglądasz na zaskoczoną - dziwił się Bakken ze śmiechem. - Nie zdajesz sobie sprawy z tego, że jesteś niezwykle uzdolnioną artystką i wypracowałaś wyjątkowe formy wyrazu?
Mali zarumieniła się, spuściła wzrok i bawiła się kłębkiem wełny, który trzymała w rękach.
- Ech, już i przedtem słyszałam pochwały - odparła niepewnie. - Ale że ty uznasz... moją pracę... Że ty ocenisz to tak dobrze, chciałam powiedzieć... nie, sama nie wiem.
- Sprawiłaś wielką radość mnie i całej mojej rodzinie tworząc ten obraz, który teraz wisi w kościele w Lademoen. Niczego bardziej godnego dla uczczenia pamięci ojca bym nie mógł wymyślić. Dlatego chciałbym ci jeszcze raz osobiście podziękować - wsunął rękę do kieszeni spodni i wyjął stamtąd małe czarne pudełeczko.
Mali odskoczyła. Patrzyła na pudełeczko i instynktownie wyczuwała, że musi ono zwierać coś niezwykle kosztownego.
- Ja już otrzymałam zapłatę - wtrąciła pospiesznie. - Niczego więcej przyjąć nie mogę.
- Ale zrób mi przyjemność i weź to - powiedział z naciskiem.
Otworzył wieczko. Na błękitnym aksamicie leżało tam maleńkie serce na złotym łańcuszku, wysadzane diamencikami, które mieniły się kaskadami światła w promieniach popołudniowego słońca. Przez moment Mali stała bez ruchu i patrzyła. To najpiękniejsza ozdoba, jaką kiedykolwiek widziała. Ile coś takiego może kosztować, nie byłaby w stanie ocenić. Musi jednak być drogie. Strasznie drogie, tyle rozumiała. Nagle, bez uprzedzenia, mężczyzna oplótł ją ramionami, przycisnął do siebie i przywarł wargami do jej ust.
- Jedź ze mną - wyszeptał gorączkowo. - Dam ci wszystko.
Mali wyrwała mu się i odskoczyła w tył tak gwałtownie, że z hukiem trafiła w ścianę. Zabolały ją plecy.
- Te same słowa mówił diabeł do Chrystusa, kiedy go kusił - powiedziała. - Jakim ty jesteś człowiekiem, że miałbyś odwagę zniszczyć życie całej rodziny?
- Ale ja ciebie pragnę - wyznał prawie niedosłyszalnie. - Nigdy niczego nie pragnąłem bardziej niż ciebie. To ciebie kochałem przez całe życie, nie wiedząc, kim jesteś. Kiedy tylko cię zobaczyłem, zrozumiałem od razu. To ty i ja jesteśmy sobie...
- Nie mów nic o kochaniu - ucięła Mali krótko. - Ty po prostu nie wiesz, co to słowo znaczy. Wiesz tylko, co ci się podoba i co chciałbyś mieć. A ja wiem wszystko o tym, co się dzieje, kiedy ktoś myśli, że może sobie kupić drugiego człowieka. Ten, kto uważa, że to jest szczęście, pojęcia nie ma o ludzkim życiu. Bo ludzkiego życia kupić się nie da. Sam kupujący skazuje się na w najczarniejsze piekło już na tej ziemi - dodała ochrypłym głosem.
Pochyliła się i podniosła szkatułkę oraz mieniące się malutkie serduszko, które upadło na podłogę. Podała mu to lekko drżącą dłonią.
- Zobaczyłeś już wszystko, co chciałeś zobaczyć, i powiedziałeś wszystko, co ci leżało na sercu - oznajmiła cicho. - Teraz powinieneś wyjechać.
- Mali, ja...
- Powinieneś wyjechać - powtórzyła, przygładzając sobie włosy. - Nie chcę cię widzieć pod moim dachem ani chwili dłużej.
Przez moment Bakken stał w milczeniu i patrzył na nią. Oczy mu płonęły.
- Rozumiem - wykrztusił w końcu. - Ale prace... Wskazał ręką na obrazy, które wybrał.
- Jeśli nadal chcesz je kupić, to za nie zapłać - odparła Mali.
Bakken wyjął gruby portfel z brązowej skóry i podał jej kilka dużych banknotów. To banknoty tysiąckoronowe, stwierdziła Mali.
- Możesz położyć je na krosnach - poleciła, nie mając zamiaru liczyć, ile dostała. Widziała tylko, że pieniędzy jest o wiele więcej, niż sama mogłaby zażądać, ale nic na ten temat nie powiedziała.
- No a zamówienia, które...
- O tym zapomnijmy - ucięła i otworzyła drzwi. - Nie chcę z tobą żadnych więcej kontaktów. Nigdy - dodała, patrząc w jego rozpłomienione oczy. - Nigdy!
- Czy Amerykanin nie miał z nami zjeść podwieczorku? - zapytał Havard, kiedy siadali do wspaniale zastawionego stołu. - Myślałem, że będzie u nas nocował?
- Nie, zapomniał, że ma umówione jeszcze jakieś spotkanie - wyjaśniła Mali krótko. - No i musiał jechać.
Na moment napotkała spojrzenie Havarda. Nie cofnęła wzroku. On wolno wyciągnął rękę i położył na jej dłoni. Ścisnął ją mocno. W jego oczach pojawił się blask, ale nic więcej nie powiedział.
Jesień nadchodziła z gór, od szczytów, pokrywała hale krwiście czerwonymi i złocistymi barwami, codziennie trochę niżej i codziennie bardziej kolorowo. Podczas kilku krótkich, pogodnych tygodni przyroda była tak porażająco piękna, że Mali wciąż przystawała na dziedzińcu, żeby popatrzeć dookoła.
Jesień to pora roku, którą lubiła najbardziej. Kiedy była młoda, kochała lato, długie, jasne, ciepłe wieczory, wszelkie zapachy i noce liliowego koloru, wypełnione jakimś podnieceniem i wyczekiwaniem na to, co może przyjść. Młodzieńcze lata takie są, przesycone ciepłem, oczekiwaniem i napięciem.
Z czasem jednak to jesień polubiła najbardziej. Ta pora roku wywoływała w jej duszy jakiś oddźwięk, czuła się bliżej natury, która nigdy nie jest piękniejsza niż przed samą zimą, która nadejdzie i ją uśmierci. Zrobi się ciemno, cicho, wszystko będzie martwe. Tak jakby przyroda nie chciała się poddać, zanim nie zostawi w ludzkich sercach trochę nadziei, myślała Mali, wchłaniając chłodne powietrze. Jakby chciała nam powiedzieć, że śmierć, na której spotkanie zmierzamy, nie jest ostatecznym końcem niczego, dlatego należy cieszyć się tą niemal nienaturalną urodą krótkiego pożegnania.
Bo nadejdzie przecież dalszy ciąg. Mali niemal słyszała, że tej jesieni wiatr szepcze jej takie słowa codziennie. Następnej wiosny natura znowu podniesie się z letargu, zielona, bujna i kwitnąca.
Może życie też jest takie, zastanawiała się Mali, stojąc w drzwiach spichlerza i patrząc na ciemną wodę fiordu. Może śmierć nie jest mimo wszystko ostatnim aktem. Po wizycie Brattvaga dużo o tym myślała. On się jej nie bał. Zresztą i Mali zbyt wiele uwagi jej nie poświęcała, przynajmniej w odniesieniu do siebie samej, choć przecież wielokrotnie miała z nią do czynienia. Zbyt często, pomyślała i otuliła się szczelniej szalem, jakby marzła. W miarę upływu lat czuła też, że posiada coś z upartej woli jesieni, by pokazywać zarówno piękno, jak i siłę, kiedy wokół szaleją sztormy. W chwilach, kiedy zdawało się, że wszystko idzie na dno, pojawiała się w niej ta jakaś pierwotna wola, by się nie poddawać. Nigdy się nie poddać!
Przeżywała takie dni i całe tygodnie, kiedy najchętniej włożyłaby na siebie włosiennicę, posypała głowę popiołem i skoczyła do fiordu. Ale nie robiła tego, po jakimś czasie podnosiła się z przygnębienia, stroiła w ostre barwy i stawała na lodowatym wietrze, czekając, aż on ją unicestwi. Nic takiego się jednak nie działo. Przynajmniej jeszcze nie, pomyślała. I nagle poczuła, że rozrasta się w niej cudowny spokój, jakby czyjaś ciepła dłoń głaskała ją czule po plecach. Śmierć nie jest końcem.
„Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz...” - tak to musi być.
Zwieziono zboże pod dach. Jęczmień wyglądał dobrze, ale owies, który skosili we wrześniu, był bardziej zielony niż zwykle i ociekał wodą po deszczowym końcu lata. Havard oczekiwał chyba czegoś innego, pomyślała Mali, widząc go w stodole, jak stoi i patrzy na zielony owies z głęboką bruzdą na czole. Trzeba będzie się przygotować na to, że w tym roku wieczorna kasza nie będzie taka smaczna jak zawsze, pomyślała Mali z westchnieniem. Chociaż czarna kasza nigdy nie jest smaczna, żeby nie wiem co. Mali zawsze takie jedzenie rosło w ustach, było jak guma, chociaż łyżkę z kaszą zanurzała w kwaśnym mleku, zanim podniosła ją do ust. Tylko że kwaśne mleko bywało niewiele lepsze niż ta kasza. Bo w tym roku to nie jest prawdziwe, gęste kwaśne mleko, ale chudsze, takie, które nazywają „zbierane”, to znaczy, że zbiera się z niego śmietanę. Zdaniem Mali nadaje się ono bardziej na picie dla cieląt. No ale jest to jakieś jedzenie, a w tych czasach człowiek powinien się cieszyć, jeśli codziennie ma jedzenie na stole. Nie wszystkim jest to dane.
Czytali w gazetach o tym, że w różnych okolicach ludzie mrą z głodu i zimna, że w sklepach nie ma już towarów, bo wielu nie ma pracy ani dochodów. Banki pobankrutowały, ludzie potracili swoje oszczędności. Ci, którzy jakieś mieli. Wymiana i handel bardzo podupadły. W najbliższej okolicy też było wiele nędzy. Mali widywała ją w wychudłych twarzach, w których nie było już nadziei, w ciemnych, głęboko zapadniętych oczach.
Innym tematem, który mężczyźni nieustannie roztrząsali, kiedy po kolacji siadali do gazet, było wielkie zwycięstwo nazistów. Rezultaty wyborów w Niemczech, które odbyły się we wrześniu, budziły grozę. Narodowi socjaliści zwiększyli liczbę reprezentantów w parlamencie z dwunastu do stu siedmiu. Mali pojmowała, że to sensacyjne zwycięstwo.
- Co to właściwie znaczy? - spytała pewnego wieczoru, pochylając się nad Havardem, który siedział z nosem w gazecie. - To z tymi nacjonalistami?
- To znaczy, że groźne siły są na najlepszej drodze do przejęcia wielkiej władzy w Niemczech - odparł Havard i odgarnął z czoła grzywkę.
- A ja myślałam, że to dobrze, kiedy zwyciężają socjaliści - mruknęła Ingeborg znad miednicy do zmywania. - Bo oni chcą, żeby ludzie byli równi. A przecież to niedobrze, kiedy wszystkim rządzą pieniądze.
- Nie, to nie tak - wyjaśniał Havard. - To nie o tym socjalizmie jest teraz mowa w Niemczech. Oni są groźnymi nacjonalistami. Zobaczymy, jak to pójdzie, ale ja myślę, że jest się czym niepokoić.
- Z nami jednak to chyba nie ma nic wspólnego - zastanawiała się Mali.
- Nie, jeszcze nie - powiedział Havard. - Ale jeśli szaleńcy zdobędą wielką władzę, to skutki może odczuwać cały świat. My także. Miejmy tylko nadzieję, że ktoś w końcu pójdzie po rozum do głowy - dodał.
Mali wróciła do stołu i jedzenia, które trzeba było wynieść do piwnicy. Niemcy znajdują się daleko stąd. Co mogą obchodzić ludzi w takiej małej dolinie jak Inndalen? A cały ten narodowy socjalizm, co to właściwie jest?
Peder i Terje wciąż mieszkali w Stornes, podobnie jak Hilda i jej córka. Dorbet prawie nie dostrzegała Terjego po odprawie, jaką od niego dostała, co Mali bardzo cieszyło. Jedno zmartwienie mniej.
Była natomiast raczej pewna, że Oja i Mari nadal spędzają razem chwile pełne uniesień. Nigdy wprawdzie nie przyłapała ich na gorącym uczynku po tamtej sprawie w pralni, ale czuła, że tak właśnie jest. Widziała to po spojrzeniu swojego syna, którym ogarniał ponętną sylwetkę Mari, kiedy dziewczyna pochylała się nad stołem, podając jedzenie. Poznawała to też po jego męskiej postawie, jaką ostatnio przybierał, widziała, jak staje na szeroko rozstawionych nogach, ale niech tak będzie, machała ręką. Oja nie jest pierwszym, którego ta dziewczyna zwabiła na siano, o tym Mali była przekonana. Więc albo coś jest z nią nie w porządku, skoro dotychczas nie zaszła w ciążę, albo też ma więcej szczęścia niż rozumu. Może zresztą zna jakieś sztuczki ta przedwcześnie dojrzała, chętna panna, i daje sobie jakoś radę. To by zresztą Mali wcale nie zdziwiło.
Teraz jednak historia tych dwojga dobiega końca. Havard powiedział, że kiedy zboże zostanie zwiezione i wymłócone, nie będą już potrzebować w Stornes dodatkowych pracowników. Będzie oczywiście mnóstwo roboty z ubojem, laniem świec, gręplowaniem wełny i świątecznymi wypiekami, ale Mali zapewniła go, że poradzą sobie sami. Ona zresztą miała teraz dużo mniej pracy przy krosnach, to sama się wieloma sprawami zajmie, a do krosien może siadać w wolnych chwilach.
- Być może w zimie poproszę cię o pomoc przy pracy w lesie - powiedział Havard do Pedera któregoś popołudnia. - Jeślibyś chciał trochę się tym zająć.
- Dobrze wiesz, że bym chciał - odparł Peder pospiesznie i spojrzał na gospodarza z nadzieją. - Pytanie tylko, czy będziesz potrzebował dodatkowej pomocy. Skoro tak trudno teraz sprzedać drewno, to może lepiej niech drzewa zostaną tam, gdzie są, i poczekają na lepsze czasy.
- Tak, ja też o tym myślałem - odparł Havard. - Rzeczywiście w tej chwili wygląda na to, że niewiele drewna da się sprzedać. Ale to się przecież kiedyś musi zmienić i wtedy...
Peder tylko skinął głową. Pochylił nad jedzeniem głowę z żałośnie potarganymi włosami. Chyba zaproponuję mu, że ostrzygę i jego, i Terjego, zanim wrócą do domu, pomyślała Mali. Jeśli się nie obrazi. Trzeba najpierw spytać Havarda.
Tej jesieni Oja zaczął chodzić do szkoły średniej w Kvannes. Podobnie jak Sivert nie chciał wyjeżdżać do szkoły w Todalen.
- Mam przecież rower - tłumaczył. - Mogę jeździć tam i z powrotem do pierwszych śniegów. A potem będę chodził na nartach.
- To bardzo daleko - zaprotestowała Mali. - Będziesz wychodził z domu po ciemku i po ciemku wracał.
- Ale ja nie jestem żadnym słabeuszem - odparł Oja. Przesunął wzrokiem po Mari, która posłała mu pośpieszny, nieśmiały uśmiech.
- A to prawda - potwierdził Havard i poklepał go po ramieniu. - Nie jesteś żadnym słabeuszem, chłopcze. Nigdy nie byłeś.
Oja wyprostował plecy i dumnie uniósł głowę.
Havard popatrzył na Mali.
- A kiedy pogoda będzie rzeczywiście okropna, to przecież Oja może mieszkać u mojej ciotki - powiedział Havard. - Wszystko się ułoży. Moim zdaniem to dobrze, że chłopiec chce chodzić do Kvannes.
- To jasne, że chcę - zapewnił Oja. - Gdybym poszedł do Todalen, to musiałbym większą część roku spędzić poza domem. A ja wolę być tutaj i pracować we dworze! Przecież mam być gospodarzem. Dużym gospodarzem - dodał i znowu poszukał wzroku Mari.
Tak, Oja nigdy nie ukrywał, że kierowanie gospodarstwem w Stornes i rozwój dworu to główny cel jego życia. Mali zawsze miała nadzieję i wierzyła, że tak będzie z Sivertem, ale jakoś się pomyliła. Nic nie ułożyło się tak, jak planowała, ani z Sivertem, ani nic innego, westchnęła ciężko, ale bezgłośnie.
Za każdym razem, kiedy jej myśli kierowały się ku Sivertowi, a było tak często, chociaż starała się nie dopuszczać do siebie wspomnień o synu, jej żołądek zmieniał się w twardą, bolesną kulę, a serce biło ciężko, jakby nosiła w nim ołów. Często po nocach leżała, nie śpiąc, i zastanawiała się, jak też się powodzi jej najstarszemu synowi. Czy nadal nienawidzi jej tak samo gwałtownie? Myśl o tym, że Sivert mógłby ją nienawidzić, była wprost nie do zniesienia. Wszystko poszło nie tak, ale nikt nie mógł jej zarzucić, że w miłości grała nieczysto. Chociaż... w niektóre noce musiała przyznać, że również nią powodowały pewne ukryte intencje. Cel, który chciała osiągnąć w jego imieniu. I dopiero on to przerwał.
Poza tym cała ta sprawa z Tordhild i dzieckiem. W takie noce Mali leżała skulona na samym brzeżku łóżka i przyciskała mocno poduszkę do żołądka, żeby stłumić ból. Z jej oczu płynęły łzy, spokojnie i bezgłośnie. Od czasu do czasu wstrząsał nią bolesny szloch, który pośpiesznie tłumiła, wpychając dłoń do ust tak, żeby Havard się nie obudził i nie zapytał, o co chodzi. Bo nie mogła o tym rozmawiać, nawet z Havardem. Żal i ból z powodu Siverta znosiła w milczeniu. I żal, i ból były zbyt wielkie, by o nich rozmawiać. Jeśli cierpienie jest takie duże, to się milczy. Kiedy była młodą dziewczyną, jej matka mówiła tak wielokrotnie, ale wtedy Mali nie rozumiała, o co chodzi. Teraz pojęła...
Gręplowanie wełny zorganizowano w Innstad pewnego rozświetlonego i mroźnego dnia pod koniec listopada.
Ludzie, tupiąc, strząsali z butów śnieg, zanim weszli do środka, wnosząc wielkie worki pełne wełny. Bardzo szybko duża i przytulna izba w Innstad wypełniła się rozmowami i śmiechami.
Dla Mali powrót do Innstad zawsze był czymś wyjątkowym. Chociaż tak wiele przecież się zmieniło, to wciąż w tych ścianach było tyle z Margrethe. A przede wszystkim dzieci przypominały Mali siostrę, która spędziła tutaj wiele szczęśliwych lat z Bengtem. Dzieci były już duże. Olaus skończył siedemnaście lat i za rok miał pójść do szkoły rolniczej. Wyrósł na pięknego młodzieńca, ale nawet w połowie nie był tak lekkomyślny jak jego ojciec w tym samym wieku. Wiele odziedziczył po dziadku ze strony ojca, pomyślała Mali, spoglądając na starego gospodarza. Rodzice Bengta bardzo się posunęli w latach, ale oboje cieszyli się dobrym zdrowiem, tylko Halldis cierpiała z powodu reumatyzmu. Ruchy miała sztywne i pociągała jedną nogą, choć nadal śmiech miała na zawołanie. Zresztą nie ma też powodów do narzekania, pomyślała Mali. Bengt i Sigrid stworzyli dobry i solidny dom dla wszystkich. Dwór był zasobny i znakomicie prowadzony. I nietrudno było dostrzec, że tym dwojgu, którzy odnaleźli się w żałobie po śmierci Margrethe, jest razem dobrze. Mali to jednak nie dręczyło, wprost przeciwnie. Zawsze bardzo ceniła Sigrid i dobrze wiedziała, że gdyby nie ona, to trudno powiedzieć, co by się stało w Innstad wtedy, dziewięć lat temu, kiedy Margrethe umarła. Dzięki niej wszystko ułożyło się jak najlepiej. Sigrid kierowała domem i wszystkimi dziećmi pewną, ale życzliwą ręką. A dla Bengta była niezastąpiona. Mali i Sigrid zawsze miały o czym porozmawiać, kiedy się spotkały. Niestety zdarza się to zbyt rzadko, pomyślała Mali, obejmując Sigrid.
- Jak dobrze widzieć was wszystkich - powiedziała z uśmiechem. - I jak te dzieciaki porosły. Mam nadzieję, że u was wszystko dobrze?
- Tak, nie mogę narzekać - uśmiechnęła się Sigrid, ogarniając wzrokiem gromadkę dzieci. - Mieliśmy szczęście, Bengt i ja.
- A ty jesteś taka utalentowana pod każdym względem - dodała Mali. - Każdy to widzi, Sigrid.
Sigrid zarumieniła się pod wpływem pochwały, Mali jednak widziała, że jest jej przyjemnie.
- Czy ty widzisz, do kogo Brit Mali jest podobna? - spytała Sigrid i Mali spojrzała na bliźniaczki Margrethe. To ona sama pomogła im podczas długiej, ciemnej zimowej nocy piętnaście lat temu przyjść na świat, tej nocy, kiedy bała się, że i siostra, i obie maleńkie dziewczynki umrą.
Bliźniaczki różniły się między sobą. Halldis odziedziczyła karnację i rysy po rodzinie ojca, natomiast Brit Mali wzięła więcej z matki.
- Ona jest taka sama jak ty, ta dziewczyna - powiedziała Sigrid z uśmiechem.
- Chyba bardziej przypomina swoją matkę - powątpiewała Mali.
- Ale i tak jest do ciebie bardzo podobna - upierała się Sigrid. - Ta dziewczyna nie da sobie napluć w kaszę!
Mali zarumieniła się i roześmiała nieco skrępowana.
- To ty tak mnie widzisz? - spytała.
- Ja chciałam ci powiedzieć komplement - odparła Sigrid spokojnie. - Wiem, że nie ma drugiej takiej silnej jak ty, Mali. Zawsze podziwiałam twoją siłę.
Mali nie odpowiedziała. Stała jeszcze chwilę z Sigrid, nic nie mówiąc. Potem do izby wszedł Havard i przyniósł worki z wełną ze Stornes, poszła więc, żeby mu pomóc. I nagle ogarnęła ją fala wspomnień, i dobrych, i złych. Pośpiesznie przetarła dłonią oczy i unikała spojrzenia Havarda.
Tak, jestem silna, myślała. Ale to cnota z konieczności, bo gdyby nie ona, to Stornes i cały ród uległby katastrofie, ze wszystkim, co Mali ma na sumieniu. A i tak nie zdołała powstrzymać prawdy o pochodzeniu Siverta, chociaż nie tak wielu ją poznało. I nadal muszę być silna, myślała Mali, unosząc worek z wełną i ciągnąc go do ławy. Muszę odgrywać swoją rolę. Czuła jednak, że z każdym rokiem coraz więcej ją to kosztuje. Była zmęczona. Smutna, przestraszona i zmęczona...
Mali stała przy oknie w swojej sypialni na strychu i wpatrywała się w rozświetloną blaskiem księżyca noc noworoczną. Niebo aż ociekało od migotliwych gwiazd. Mali spoglądała w górę i płacz dławił ją w gardle. To o tamtej gwieździe opowiedziała kiedyś Sivertowi... Opowiedziała mu tę historię, kiedy umarł Stary Sivert. Mówiła, że dziadek siedzi tam wysoko i obserwuje chłopca ze swojej gwiazdy. Wtedy to była dla Siverta pociecha. Był jeszcze bardzo mały i bezgranicznie jej wierzył.
A ta mniejsza gwiazda tuż obok to gwiazda jego ojca. Też mu to powiedziała. Teraz patrzyła tam pełnymi łez oczyma i czuła, że gwiazda jest zimna.
- Czemu się tak przyglądasz? - spytał Havard, podszedł do niej i przytulił ją do swojego ciepłego ciała.
- Gwiazdom - odparła Mali, opierając głowę o jego pierś. - Jaką piękną mamy noc. Stoję tu i zastanawiam się, co też nam los przyniesie.
A przede wszystkim rozmyślam o tym, co dał nam rok, który się właśnie kończy, pomyślała. Nigdy nie przypuszczała, że to tak się potoczy.
- Jest chyba jakiś sens w tym, że nie wiemy, co nas spotka - powiedział Havard cicho. - Gdybyśmy zawczasu wiedzieli, że przytrafi się nieszczęście, machnęlibyśmy po prostu ręką na wszelkie starania.
Skrzyżował ręce na jej piersi i delikatnie szczypał wargami jej ucho.
- Nawet ty nie chciałabyś walczyć - powiedział wolno. - A tak to stawiasz opór, nawet kiedy gwałtowne wichry wieją ci w oczy, Mali, wichry, które mogą złamać zwykłego człowieka. Ale ciebie nie. Kiedy tylko wróci trochę słonecznego światła i ciepła, ty odżywasz niczym krzew wikliny. U ciebie to nawet przemarznięta, naga gałąź potrafi zakwitnąć.
Mali nie odpowiadała. Stała tylko i wpatrywała się w księżyc, który srebrzył blaskiem ciemny fiord. Spoglądała na niebieskobiałe, ośnieżone góry, które w blasku księżyca mieniły się i migotały. Wszystko było takie piękne, zarazem jednak pozbawione życia i nieskończenie zimne. Tak ona się czuła przez całą tamtą jesień, kiedy Sivert opuścił dom, że pada na nią tylko blask księżyca, który nie daje ani życia, ani ciepła.
- Chodź, zmarzłaś tak, że się trzęsiesz - powiedział Havard i pociągnął ją w stronę łóżka. - Mam pomysł na zakończenie starego roku.
Mali leżała z głową na jego ramieniu, ale kiedy próbował wsunąć jej rękę pod koszulę, powstrzymała go.
- A czy nie mogłabym po prostu tak sobie poleżeć? - wyszeptała. - Tak bliziutko ciebie, żebym mogła czuć twoją bliskość i ciepło.
- A czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie? - spytał Havard wolno.
- O Havardzie, Havardzie - mruknęła Mali, zarzucając mu ręce na szyję. - Czy ty jeszcze nie wiesz, że moje życie bez ciebie nic by nie było warte?
- Bałem się, czy po tym, co się stało w ostatnim roku, nie zmieniłaś poglądu - wyznał cicho.
Mali potrząsnęła głową i splotła ramiona na jego szyi.
- Muszę cię trzymać bardzo mocno - powiedziała szeptem.
- W takim razie trzymajmy się mocno nawzajem, ty i ja, moja kochana Mali - roześmiał się Havard i pogłaskał ją po włosach. - Bo ty jesteś dla mnie niczym podpora, której powinienem się trzymać. Bez ciebie...
I tak leżeli, przytuleni do siebie, nie mówiąc już nic więcej. Na moment przed zaśnięciem Mali nagle zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje, kiedy dwa drzewa rosną tak blisko siebie i wspierają się nawzajem, a potem jedno pada.
To drugie również się przewraca.
Kiedy mieszkańcy Stornes obudzili się w dzień świętego Jana w roku 1935, piękne słońce oświetlało góry i fiord. Tak zresztą było od wielu dni. Panowała wprost niewiarygodnie piękna pogoda i jak przy tym było ciepło! Można by nawet sądzić, że nastał już najgorętszy tydzień lata, choć przecież na to jest jeszcze za wcześnie. Pogoda jednak była taka niezwykła, że kiedy ludzie się spotykali, to rozmawiali przede wszystkim o niej.
Już od wczesnego ranka rozgrzane powietrze migotało nad fiordem niczym muślinowa jasnozielona firanka. Nikt nie zmarznie na cyplu Stornes podczas świętojańskich obchodów, pomyślała Mali, kiedy rano rozsunęła firanki. I bardzo dobrze, bo zaprosili rodzinę z Gjelstad, żeby razem z nimi świętować dzisiejszą uroczystość. Nieczęsto mieszkańcy Stornes widywali się z Helgą i Kristenem. Z latami ich wzajemne stosunki nie ulegały poprawie. Dzisiejszego wieczoru jednak mieli świętować ukończenie przez Oję szkoły rolniczej, a ponieważ Mali i Havard przyjęli zaproszenie, kiedy w Gjelstad świętowano ukończenie szkoły przez Oddleiva, to Kristen i Helga nie mogli przecież odmówić teraz przyjazdu do Stornes, myślała Mali z pogardliwym uśmiechem. Bo tamci z pewnością wcale nie mieli ochoty spędzać tutaj wieczoru. W każdym razie Helga. Między nią a Mali na zawsze pozostało, niczym ściana z lodu, wspomnienie żałosnego końca starego gospodarza z Gjelstad, który utopii się w gnojówce, chociaż nigdy żadna z nich nie wspomniała o tym ani słowem. Nigdy. Obie wiedziały, że najlepiej nie odświeżać takich wspomnień. W tej sytuacji Helga też musiała skończyć ze swoimi aluzjami co do pochodzenia Siverta. Nieszczęście, do którego doszło w Gjelstad, Mali wykorzystywała jako narzędzie nacisku, by zmusić Helgę do milczenia. Od czasu, kiedy stary Gjelstad wpadł głową w krowie odchody, Mali zyskała przewagę nad szwagierką i nie zamierzała z tej przewagi rezygnować.
Mali przypuszczała, że dziś przyjadą tylko Helga i Kristen z Ruth Liną. Oddleiv znalazł sobie dziewczynę w pewnym dworze w Rinndalen i z pewnością spędzi święto właśnie u niej. Z tego, co Mali wiedziała, sprawa z tą dziewczyną była poważna, wkrótce więc pewnie w Gjelstad urządzą wesele swojemu dziedzicowi.
Hakon, który skończył już dwadzieścia dwa lata, był w Oslo na studiach. W okresie po śmierci matki stał się milczącym, przez wszystkich pomijanym dzieckiem. Jego sytuacja nie uległa poprawie, kiedy do dworu sprowadziła się Helga i zaczęła regularnie prześladować obu chłopców. Po interwencji Mali jednak chłopiec pokazał, co potrafi, miał i zdolności, i silną wolę. Skończył szkołę podstawową, potem średnią i zdał maturę. Uczył się tak dobrze, że mógł wystartować na studia medyczne w Oslo.
Mali z całego serca życzyła powodzenia temu chłopcu, ale nie obyło się bez walki. Helga gwałtownie zaprotestowała przeciwko jego studiom, uważała, że to czysta strata pieniędzy. Podkreślała, że chłopak potrzebny jest we dworze. Toż to niesłychane wynajmować parobków, kiedy jest syn, który mógłby pracować gratis, posyłanie go na studia było jej zdaniem zwyczajną głupotą. Wtedy jednak postawił się Kristen. A nie robił tego często.
Najstarszy brat Havarda postarzał się zbyt wcześnie. Zresztą grzechem byłoby mówić, że jest szczęśliwy. Sprawiał wrażenie zamkniętego, cały wydawał się jakiś poszarzały. On też nie otrzymał tego, o czym marzył, kiedy brał sobie za żonę piękną Helgę, pomyślała Mali. Marzenia szybko się rozwiały, a teraz minęło już chyba bardzo wiele czasu, odkąd Kristen Gjelstad marzył po raz ostatni. Miał dość zmagań z pozbawionym miłości dniem codziennym i zwyczajną, ciężką harówką.
Ale kiedy chodziło o coś naprawdę ważnego, wciąż potrafił się postawić i to tak, że Helga milkła. Poparł więc plany studiów najmłodszego syna i otworzył portfel. Młody Hakon będzie pewnie bardzo dobrym doktorem - pomyślała Mali z uśmiechem. Sam poznał tyle ciemnych stron życia, że potrafi zrozumieć innych cierpiących. Poza tym bardzo dobrze, że wyprowadził się z Gjelstad. Nigdy w tym domu nie był szczęśliwy.
Mali nalała wody do umywalki i zmyła z siebie nocny pot. Chociaż było tak ciepło, pod wpływem chłodnej myjki jej ciało pokryło się gęsią skórą. Spojrzała pospiesznie na Havarda, który nadal leżał w łóżku. Spał, podłożywszy jedną rękę pod głowę.
Skończył czterdzieści cztery lata. Czasami wyglądał znacznie młodziej. Tak było w dniach, kiedy dopisywał mu humor i nie prześladowały ponure myśli. Wtedy po prostu przypominał Mali czasy, kiedy dopiero co wprowadził się do Stornes. Pamiętała ten radosny, chłopięcy uśmiech, mieniące się niebieskie oczy i jasną grzywę, która wciąż opadała mu na czoło. Pamiętała jego gorące wargi i dobre dłonie, które jeszcze i teraz potrafiły wywołać w niej jęk rozkoszy.
Bywały jednak dni, kiedy robił wrażenie starszego. Wokół oczu i warg pojawiały się zmarszczki, widać było siwe włosy na jego skroniach. Mali przeniknął ciepły dreszcz, kiedy przyglądała się mężowi. Kocha tego człowieka ponad wszystko. I co dziwne, w miarę upływu lat oboje stawali się sobie bardziej bliscy. Mali nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez Havarda, tak samo jak wiedziała, że on też nie potrafiłby żyć bez niej. Lęk, że ta druga osoba mogłaby odejść albo wybrać sobie kogoś innego, już ich nie dręczył. Wytworzyło się między nimi głębokie poczucie więzi i miłości. Nic nie jest w stanie tego zniszczyć, myślała Mali. Poczuła znowu znajomy skurcz żołądka. Gdyby tak Havard wiedział o wszystkim...
Jeszcze raz zerknęła na męża. Żadna miłość na świecie nie jest tak wielka, by mogła znieść to, co Mali nadal ukrywa przed nim... i przed wszystkimi. Pośpiesznie przetarła myjką twarz. Havard wiedział o Jo i Sivercie, pojęcia jednak nie miał o Torgrimie ani o ziołowych wywarach, które piła. O tych wywarach, które doprowadziły do śmierci Małego Havarda. O tym nigdy mu nie powiedziała. Teraz to już dawne dzieje, ale dla takiego grzechu nie ma wybaczenia ani na ziemi, ani w niebie, myślała. Wciąż żyła w kłamstwie, tak jak to było od początku, od pierwszej chwili, gdy zamieszkała w Stornes. Nadal musiała uważać na własne słowa i patrzeć, gdzie stawia stopę. Bo nadal są ludzie, którzy chętnie by ją zmiażdżyli, wie o tym dobrze.
Bywały chwile, kiedy czuła, że nie jest już w stanie tego wszystkiego dźwigać. Chwile, kiedy ona i Havard byli sobie tak bliscy, że wydawało jej się czymś strasznym, iż nie jest tą, za którą on ją uważa. Że ukrywa przed nim takie poważne sprawy. Wiele razy mało brakowało, a byłaby wyznała mu swoje grzechy, zawsze jednak udawało jej się zamilknąć. Musi to brzemię dźwigać sama. To cena, którą muszę płacić za możliwość życia z człowiekiem, którego kocham ponad wszystko, myślała Mali. Bo nie wierzyła, że zostałby z nią, gdyby któregoś dnia poznał prawdę.
Starała się robić wszystko, by jego dni były takie jasne i dobre, jak to tylko możliwe, jakby w nagrodę za grzechy, które przed nim ukrywała. Mimo wszystko gdzieś w głębi duszy wciąż trwało w niej przekonanie, że nie zasługuje na Havarda. Było to takie bolesne i przerażające, że czuła, jak ją wyniszcza.
Bardzo długo się bała, że Havard ją porzuci, że wybierze Laurę, Storhaug i synka, którego tamta mu urodziła. Teraz już o tym nie myślała. Laura jednak nie zamierzała poddać się bez walki. Mali przypomniała to sobie któregoś popołudnia, jakieś trzy lata temu, kiedy Havard wrócił do domu z Kvannes. Natychmiast zauważyła, że coś się stało.
Opowiedział jej o tym, kiedy już się położyli. Otóż w Kvannes spotkał Laurę, a ona po prostu poprosiła go, by porzucił Mali, a wybrał ją i synka.
- Powiedziałem jej, że o niczym takim nie może być mowy - zapewnił Havard cicho, mocno obejmując Mali. - Mówiłem, że powinna o tym zapomnieć raz na zawsze. Że nigdy więcej nie będziemy o tym rozmawiać.
- A czy miała ze sobą synka? - spytała Mali wolno.
Przez chwilę Havard leżał w milczeniu. Nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w sufit.
- Miała - wyszeptał w końcu.
- Jaki to piękny chłopczyk - powiedziała Mali. - Widziałam go jakiś czas temu. To musi być dla ciebie trudne, Havardzie.
- No cóż, łatwo jest odmówić Laurze - powiedział. - Przecież wiesz, że nigdy jej nie kochałem. Ale chłopiec...
Głos Havarda stał się dziwnie piskliwy, on sam znowu długo leżał bez słowa.
- To było... to było bardzo trudne wyprzeć się tego chłopca - wykrztusił w końcu.
Mali leżała bez ruchu z głową na jego ramieniu. Czuła, że Havard płacze bezgłośnie.
- Jeśli tak to odczuwasz, Havardzie, to ja nie miałabym nic przeciwko temu, żebyś nawiązał bliższy kontakt z synem - powiedziała po chwili. - Nie obchodzi mnie, co powiedzą ludzie, gdy się o tym dowiedzą. Znosiłam wiele w ciągu ostatnich lat. Wiesz o tym. Zniosłabym i to, że rozniesie się po okolicy, iż ty jesteś... jesteś ojcem tego dziecka. Havard przyciągnął ją do siebie i mocno trzymał.
- Jesteś dla mnie za dobra, Mali - rzekł ochrypłym głosem. - Ale to, co proponujesz, nie jest dobrym rozwiązaniem. To by ściągnęło nieszczęście na nas wszystkich. Ja nie chcę odejść od ciebie i związać się z Laurą, powiedziałem jej to, powiedziałem, żeby mnie więcej nie nagabywała. I mogę zrezygnować z... ze wszystkiego. Nawet z chłopca...
Mali milczała, ale czuła, że ciężar spadł jej z serca. Domyślała się, że Havard nigdy nie zapomni swojego syna, była mu jednak wdzięczna za to, że tego dnia dokonał ważnego i decydującego wyboru. Wiedziała, że dotrzyma danego słowa, na tyle go przecież zna. Havard zawsze dotrzymuje słowa.
Rok później Laura Storhaug wyszła za mąż za innego mężczyznę.
Minęło trochę czasu, nim pogłoski o tym dotarły do Stonhaug, co bardzo Mali zdziwiło. Była przekonana, że Asbjorg Oppstad zaanonsuje tę sprawę na wiele tygodni naprzód, Właściwie nie zdziwiłoby Mali, gdyby ona z Havardem zostali zaproszeni na wesele. To bardzo podobne do Laury, gdyby chciała dręczyć ich w ten sposób, zaprosić Havarda, by był świadkiem, jak jego syn otrzymuje nowego ojca! Nikt wprawdzie nie wiedział, że Havard jest ojcem dziecka, Mail nie wątpiła jednak, że on wciąż o chłopcu myśli. I że chciałby zrobić dla niego więcej, gdyby to nie było takie trudne.
- Wyobraźcie sobie, że jej mężem ma zostać Ola Gran! - wołała Ane, wracając któregoś dnia ze sklepu, gdzie usłyszała nowinę. - Rany boskie!
- Jesteś pewna, że to ten Ola Gran? - spytała Mali, czując bolesny skurcz w żołądku.
- Tak, to on - potwierdziła Ane. - Wszyscy w sklepie o tym mówili, ale Asbjorg nie jest bardzo zadowolona.
- Temu się akurat nie dziwię - mruknęła Mali. Wszyscy słyszeli, kim jest Ola Gran. Prowadził duży sklep w Surnadalen. To bezdzietny wdowiec, ma mnóstwo pieniędzy w banku. Tylko ludzie gadają, że brutalny i bardzo porywczy, zwłaszcza jak sobie popije. Mówiono, że jego pierwsza żona zmarła właśnie dlatego, że ją pobił. Ale sprawa nigdy do sądu nie trafiła.
Co też, na Boga, ta Laura w nim widzi, zastanawiała się Mali. Przecież mogła mieć każdego... no prawie każdego.
Bardzo nie chciała patrzeć Havardowi w oczy, kiedy mu o tym opowiadała. Bo jakiego rodzaju ojczymem będzie ten Ola Gran dla jego syna?
Mali westchnęła ciężko i zaczęła nakrywać do stołu. Czy ta przebiegła Laura nie wychodzi za mąż za takiego człowieka właśnie po to, by Havard się przestraszył i bardziej zainteresował się chłopcem? Można ją było o to posądzać. Bo tego, że Laura nie pozwoli się źle traktować mężowi, Mali była pewna. Nigdy do czegoś takiego nie dopuści. Być może jednak pozwoli, by ten mąż źle traktował jej dzieci. W każdym razie najmłodszego, syna Havarda.
- Ola Gran? - zawołał Havard i Mali zobaczyła, że szczęki zaciskają mu się mocno.
- Tak, to on, ale może się zmienił - próbowała uspokajać go Mali.
- Tacy ludzie nigdy się nie zmieniają - odparł Havard cicho.
- No cóż, to już nie nasza sprawa - westchnęła Mali.
Havard popatrzył na nią. Oczy mu pociemniały z niepokoju i zmartwienia.
- No, moja to jednak jest - powiedział i wyszedł z domu.
Działo się to dwa lata temu. Od czasu do czasu docierały do nich plotki, że w Storhaug nie dzieje się najlepiej, ale nic pewnego nie wiedzieli. Mali widziała, że Havard bardzo się martwi.
Zastanawiała się, jak długo zdoła trzymać się z daleka od swojego synka. Gdyby się dowiedział, że Ola źle traktuje malca...
Mali ubrała się i przez chwilę stała przy oknie. Mimo woli jej wzrok powędrował ku starej szopie na łodzie i znowu poczuła bolesny skurcz w brzuchu.
Sivert... myśli same kierowały się ku najstarszemu synowi. Jak mu się też powodzi? Nie miała od niego wiadomości od czasu tamtego listu, który dostała po jego i Tordhild pośpiesznym wyjeździe z domu. Listu, w którym pisał, że nigdy tu nie wróci. Że skończył i z nią, i ze Stornes, co poświadczał oficjalny dokument, w którym Sivert zrzekał się prawa do dziedziczenia dworu.
Wiedziała tylko, że jest słynnym skrzypkiem, uznawanym i w kraju, i za granicą. Kiedy wszyscy przeczytali już gazety, ona zwykle po kryjomu wycinała artykuły, w których pisano o Sivercie. Wkładała te wycinki do brązowej koperty i chowała w szufladzie pod swoją bielizną. Bardzo dbała, żeby ich nikt nie znalazł. Od czasu do czasu, kiedy była sama na strychu, wyjmowała kopertę, siadała i przez dłuższy czas wpatrywała się w mniej lub bardziej wyraźne fotografie syna. Łzy płynęły jej z oczu, a matczyne serce krwawiło.
W takich chwilach myślała, że kiedyś to serce jej pęknie. Tak strasznie kochała to dziecko. Całe jej życie kręciło się wokół Siverta i wokół tego, że odziedziczy wspaniały dwór i będzie szczęśliwy. Do tego jednak nie doszło, a ona zniszczyła jego szczęście. Odebrała mu miłość i to nienarodzone dziecko, którym się tak cieszył. W każdym razie Mali tak myślała, że Sivert rozstał się z Tordhild, swoją przyrodnią siostrą. Niczego pewnego jednak nie wiedziała. W gazetach nigdy nie wspominano o jego prywatnym życiu, a sam Sivert się do niej nie odzywał. Zresztą wcale tego nie oczekiwała. Potrafiła zrozumieć jego nienawiść.
- A co to, ty już wstałaś i ubrałaś się? - Havard szeroko ziewał w łóżku. - Przecież Ane i Ingeborg miały się dzisiaj zająć obrządkiem.
- Nie mogłam spać - odparła Mali, rzucając mężowi ubranie na łóżko. - Taki okropny upał. Wstań i ty, ubierz się, ja muszę iść na dół przygotować śniadanie. Ty natomiast powinieneś sprawdzić, czy ognisko na cyplu jest przygotowane. Nie zapominaj, że mamy dzisiaj eleganckich ludzi z wizytą - powiedziała z szyderczym uśmiechem.
Havard uniósł potężne ramiona ponad głowę i przeciągnął się tak, że mięśnie grały pod brązową skórą.
- Ognisko przygotował Oja, więc możesz być pewna, że wszystko jest jak trzeba - oznajmił, odsuwając kołdrę. - A za tę wizytę możesz podziękować sobie. To ty ich zaprosiłaś.
- Uważałam, że powinniśmy zorganizować uroczystość dla Oi - odparła Mali, wylała zużytą wodę do wiadra pod ścianą, a potem nalała do miednicy świeżej chłodnej wody dla Havarda. - Tak dobrze skończył szkołę rolniczą, jest poza tym taki chętny i pracowity w domu...
- Ja nie mam nic przeciwko temu - powiedział Havard. - Dobrze o tym wiesz. Wciąż powtarzam, że dwór znajdzie się w najlepszych rękach, kiedy pewnego dnia my przestaniemy już nim kierować. Nie znam nikogo drugiego tak interesującego się rolnictwem jak Oja. Wiem też, że kiedyś nie bardzo wy dwoje potrafiliście się porozumieć, ale przecież to już minęło, prawda? Oja wyrósł na pracowitego i solidnego faceta, możesz być dumna z syna.
Mali skinęła głową. Rzeczywiście przeżywali trudne chwile, ona i Oja, ale to już minęło, chociaż syn w dalszym ciągu tak bardzo przypominał jej Johana. To prawda, że jest i zdolny, i pracowity. Tylko że taki niepodobny do Siverta...
- Naprawdę bardzo dobrze nam się teraz powodzi, Mali - powiedział Havard, podszedł do niej i objął ją czule. - Przyszłość dworu jest zapewniona, a dziewczęta też zachowują się jak należy.
- No, no - Mali nie była taka pewna. - Ruth zawsze zachowywała się jak należy, skończyła szkołę średnią, a niewiele dziewcząt może się czymś takim pochwalić. Wiesz, ona mówi, że chciałaby zostać pielęgniarką. I myślę, że byłaby bardzo dobrą pielęgniarką, jak sądzisz? Poradziłam jej, żeby z tobą porozmawiała o tej sprawie, ale nie ma pośpiechu. Nie rozpocznie szkoły pielęgniarskiej, zanim nie ukończy dziewiętnastu lat. Ale...
- Dorbet - mruknął Havard i pocałował ją w kark. - Nie powinnaś się tak zamartwiać tą dziewczyną. Jest wprawdzie inna niż Ruth i widzę, że jest też... jest...
- Z nią nigdy nic nie wiadomo - powiedziała Mali. - Wolałabym, żeby była brzydka, to nie musiałabym się tak o nią martwić. Ale z jej wyglądem...
Przywołała w wyobraźni obraz młodszej córki. Dziewczyna skończyła piętnaście lat, była już jednak w pełni dojrzałą i niebywale urodziwą panną, mimo młodego wieku odznaczała się niebezpiecznym pociągiem do mężczyzn. I naprawdę trudno było nią kierować, chociaż Mali po całych dniach nie spuszczała z niej oka. Dorbet w ubiegłym roku przystępowała do konfirmacji, a potem powiedziała, że od tej pory decyduje o sobie sama.
- Powinniśmy jak najszybciej znaleźć jakiegoś przyzwoitego mężczyznę dla Dorbet - oznajmiła Mali, odwracając się do Havarda. - Kogoś takiego, kto potrafi ściągnąć jej cugle. Bo jak nie, to nie wiem...
- A ja myślałem, że twoim zdaniem każdy człowiek ma prawo kierować własnym losem - wtrącił Havard spokojnie.
- Tak, ja...
Mali zarumieniła się. Przecież zawsze zapewniała, że nie pozwoli, aby któreś z jej dzieci musiało przeżywać to co ona sama, by musiało wstąpić w związek małżeński wbrew własnej woli. Bo z tego nigdy nic dobrego nie wynika, przekonała się o tym boleśnie na własnej skórze. Tylko że Dorbet gotowa zniszczyć sobie życie, taka jest lekkomyślna i nieodpowiedzialna. Jeśli jej nie pomożemy, może zejść na manowce - myślała Mali.
- Ale przecież ja nie zamierzam wydawać jej za kogoś, kogo naprawdę nie zechce - prychnęła Mali krótko. - Jednak dziewczęta takie jak Dorbet potrzebują...
- Strzeż się, Mali - ostrzegł Havard i wypuścił ją z objęć. - Wkroczyłaś na niepewną drogę, powinnaś o tym wiedzieć. Poza tym myślę, że martwisz się zawczasu. Ta dziewczyna ma dopiero piętnaście lat.
Mali mu nie odpowiedziała. Havard miał wyraźną słabość do najmłodszej córki. I nie widział w niej tego, co matka zauważyła już dawno, tej potrzeby bawienia się z mężczyznami. Drażnienia ich i uwodzenia po to, by później beztrosko pójść sobie do następnego. I wcale jej nie obchodziło, że może zostawić za sobą złamane serca i rozwiane marzenia. Bo dla Dorbet była to tylko zabawa, chociaż mogła skończyć się źle. Poza tym Mali wiedziała, że we wsi ludzie zaczęli już gadać o ich córce. Że zachowuje się po prostu bezwstydnie, bardzo się to Mali nie podobało.
Mali nie wiedziała, czy Dorbet dała się już uwieść jakiemuś mężczyźnie, wolała myśleć, że nie. Jeśli jednak to się jeszcze nie stało, to długo nie trzeba będzie czekać, co do tego Mali nie miała wątpliwości. Śmiertelnie się też bała, żeby córka nie zaszła w ciążę. Próbowała rozmawiać z Dorbet na ten temat, ale dziewczyna ją po prostu wyśmiała.
- Co ty sobie myślisz? - wykrzyknęła, patrząc na matkę wściekłym wzrokiem. - Uważasz, że jestem głupia?
Mali westchnęła. Naprawdę nie radziła sobie z tą dziewczyną. Przecież nie mogę jej uwiązać, myślała. Nie, jedyne wyjście to znaleźć jej jak najwcześniej solidnego męża, pomyślała Mali znowu. Niezależnie od tego, co Havard na to powie. Trzeba przecież ratować córkę.
- Czy to dzisiaj ma przyjść ten nowy parobek, który będzie u nas pracował w lecie? - spytała, by zmienić temat.
- Tak, przychodzi dzisiaj - potwierdził Havard, wciągając koszulę przez głowę.
- A kto to taki?
- Niewiele o nim wiem, tylko tyle, że pochodzi z Ora, jest zdolny i robotny. Będziemy potrzebować pomocy podczas sianokosów, a potem zobaczymy, czy wystarczy nam jeden parobek, czy też trzeba będzie poszukać kogoś jeszcze.
Gdyby się to okazało konieczne, to Havard znajdzie bez trudu kolejnych pomocników. Bo chociaż sytuacja gospodarcza wciąż się poprawiała, to ludzie nadal odczuwali skutki załamania z początku lat trzydziestych i chętnych do pracy było wielu.
Wszyscy jednak zauważali, że idzie ku lepszemu. Zwłaszcza handel rozwijał się znakomicie, można było z łatwością sprzedać i mięso, i drewno. W sklepach półki uginały się od towarów. Najgorsza zawierucha już przycichła, Stornes też radziło sobie nieźle, chociaż nadal kilka razy w tygodniu podawano na obiad śledzie i kaszę. Nikt jednak nie głodował, nie było więc powodu do narzekania. W przeciwieństwie do innych właścicieli nie musieli też sprzedawać ziemi.
Wszystkie cztery duże dwory w Inndalen wyszły z depresji obronną ręką, tylko przez jakiś czas Granvold było w trudnej sytuacji. Ale i oni jakoś sobie poradzili.
Teraz rolnicy, którzy musieli sprzedać swoje dwory, zaczynali je odkupywać. Państwo sprzedawało im je po niskiej cenie po to, by rozruszać koniunkturę w rolnictwie. Zawsze lepiej, żeby ktoś się zajmował gospodarstwem, niż ziemia miałaby leżeć odłogiem. Tak, trzeba powiedzieć, że sytuacja zaczynała się normalizować.
- A ile on ma lat? - zapytała Mali, ścieląc łóżko. - Ten nowy parobek.
- Osiemnaście albo dziewiętnaście, tak mi się zdaje - odparł Havard z wahaniem. - Chyba coś takiego mówił ten chłop, u którego pracował w ubiegłym roku. On też zapewniał, że to świetny pracownik. A takiego właśnie nam potrzeba.
Mali westchnęła. Miała nadzieję, że nowy pracownik okaże się gruby i pryszczaty. Miałabym o jeden problem mniej przez całe lato, pomyślała w trosce o najmłodszą córkę.
Wielkie ognisko strzelało iskrami w stronę bladoniebieskiego świętojańskiego nieba. Na cypel przyszło więcej niż zwykle ludzi, żeby świętować. Siedzieli blisko siebie z dzbankami z kawą, pojemnikami pełnymi ciastek, wafli i kanapek. Nastrój był wesoły, co należało też zawdzięczać butelkom raz po raz podawanym z rąk do rąk.
Mieszkańcy Stornes znaleźli dla siebie i swoich gości bardzo dobre miejsce na niewielkim wzniesieniu, gdzie znajdowała się też spora polanka porośnięta trawą. Mali rozłożyła koce, pośrodku biały obrus, na którym ustawiła ciastka, wafle i ajerkoniak. Ajerkoniak to nowy przysmak, zaczęli go przygotowywać dopiero w ubiegłym roku. W ostatnim tygodniu Mali gromadziła wszystkie jajka, jakie tylko znalazła w kurniku, bo potrzebowała ich bardzo dużo.
Tak jak myślała, z Gjelstad przyjechał tylko Kristen z Helgą i Ruth Liną. Helga była jak zwykle bardzo wystrojona, siedziała teraz niczym paw w jaskrawozielonej sukience, z kunsztownie upiętymi włosami.
Mali spoglądała na nią ukradkiem i musiała przyznać, że bratowa trzyma się nieźle. Gdyby nie była taka zarozumiała i zapatrzona w siebie, można by nawet powiedzieć, że jest piękna. Ale nieudane, pozbawione miłości małżeństwo odcisnęło piętno również na Heldze, może nawet większe niż na Kristenie. Ten bowiem dzisiejszego wieczora po prostu rozkwitł, co należało pewnie zawdzięczać między innymi także toastom raz po raz spełnianym z Oją. Śmiał się często, a wtedy zmarszczki wokół zaciśniętych warg i szarych oczu wygładzały się, w szarych oczach pojawiało się życie. Mali zauważyła, że Helga rzuca mężowi niezadowolone spojrzenia, on jednak zdawał się tego nie widzieć. Mali z całego serca życzyła szwagrowi tej krótkiej chwili szczęścia. Najwyraźniej niewiele jest radości w jego życiu - myślała, uśmiechając się życzliwie.
Rodzina z Gjelstad przywiozła Oi prezent, piękny nóż ze srebrnym trzonkiem. Był naprawdę bardzo ładny i musiał swoje kosztować. Mali nie miała wątpliwości, kto wymyślił taki prezent. W każdym razie nie była to Helga. Ta jednak uśmiechnęła się łaskawie, kiedy Oja zaskoczony i zarumieniony dziękował wszystkim. Zarumienił się jeszcze bardziej, kiedy Ruth Lina nagle uściskała go, składając mu życzenia.
Ruth Lina i Dorbet były mniej więcej w tym samym wieku. I chociaż nie można powiedzieć, że Ruth Lina jest również tak uderzająco piękna jak Dorbet, to wyrosła na miłą i wesołą dziewczynę. Miała czyste rysy matki oraz jej gęste, jedwabiste włosy, uśmiech jednak nie pochodzi od żadnego z rodziców, myślała Mali. Ten uśmiech dziewczyna odziedziczyła po bracie swojego ojca. Śmiała się tak samo otwarcie i czarująco jak Havard, w każdym razie kiedy miała się do kogo uśmiechać.
A tego wieczoru większość swoich uśmiechów kierowała do Oi. Wszyscy widzieli, że nie spuszcza z niego wzroku. On najwyraźniej też nie ma nic przeciwko temu, raczej wprost przeciwnie, myślała Mali, zerkając na młodych. Drażnili się nawzajem, zaczepiali i śmiali, a kiedy rozpoczęły się tańce, Oja złapał ją za rękę i pociągnął za sobą. Dorbet zdążyła już poróżnić kilku młodych ludzi, okazywała względy to jednemu, to drugiemu. Roześmiana, śliczna i zajęta wyłącznie flirtowaniem.
- Lina i Oja świetnie się rozumieją - powiedziała Mali, spoglądając na Helgę.
- W noc świętojańską zawsze tak jest - odparła Helga krótko. - Młodzi chcą się ze sobą bawić. Tylko spójrz, co robi twoja Dorbet.
Ale tutaj chodziło o coś więcej, zauważyła Mali. Oja wyrósł na wysokiego, silnego młodzieńca. Przyjemnie było na niego popatrzeć, chociaż Mali bardzo nie podobało się to, co on myśli o sobie i swojej randze wśród innych. Zawsze tak było, nie potrafiła nic na to poradzić. Próbowała, ale wtedy oczy syna miotały skry.
- Jestem, jaki jestem - odpowiadał lodowato. - A ciebie co to obchodzi? Dla ciebie i tak nigdy nie będę wystarczająco dobry.
- To nieprawda, Oja - protestowała Mali, czuła jednak, że jego słowa nieprzyjemnie ją dotknęły. - Uważam, że jesteś bardzo zdolny i pracowity, wciąż to powtarzam. Jesteś znakomitym materiałem na dziedzica dworu. Ale ty...
- Ale ja nie jestem Sivertem - ucinał Oja. - A skoro nie jestem nim, to mogę sobie być, jaki chcę, prawda? Bo dla ciebie tylko Sivert coś znaczy, chociaż on od ciebie uciekł.
Te słowa sprawiały, że Mali milkła.
- A jak tam sprawy w Gjelstad, bracie? - spytał Havard, ponownie napełniając Kristenowi kieliszek.
- No, z dworem wszystko w najlepszym porządku - odparł tamten nieco bełkotliwie. - Oddleiv jest świetnym gospodarzem, nic nie można mu zarzucić. A poza tym...
Rzucił pośpieszne, badawcze spojrzenie na Helgę.
- Czas płynie - powiedział. - Życie toczy się utartą koleiną.
- Nie ma na co narzekać, skoro zdolny dziedzic przejął gospodarstwo, a drugi syn studiuje medycynę w Oslo. I na dodatek ma się jeszcze córkę, która wyrasta na kobietę równie piękną jak jej matka - stwierdziła Mali, spoglądając w stronę Liny i Oi, którzy ze śmiechem turlali się w dół po porośniętym trawą zboczu.
- Dla Kristena nic nigdy nie jest wystarczająco dobre wtrąciła Helga złośliwie. - Zawsze czegoś mu brakuje. Nigdy nie jest wystarczająco zadowolony.
- Może bym był, gdybym miał żonę, która...
Kristen urwał nagle i jednym haustem opróżnił kieliszek.
- A niech diabli porwą to wszystko razem! - warknął ze złością. - Mam to gdzieś.
Mali poczuła się nieprzyjemnie dotknięta. Roztrząsanie cudzych nieszczęść to nie jest odpowiedni temat przy świętojańskim ognisku.
- Słyszeliśmy, że Oddleiv znalazł sobie dziewczynę - powiedziała, zmieniając temat. - Czy to coś poważnego?
- Chciałabym wierzyć, że tak - odparła Helga. - I jeśli się nie mylę, to dziś wieczorem mieli wymienić pierścionki.
- Nie, naprawdę? - Mali patrzyła zaskoczona na szwagierkę. - Ależ to wspaniała wiadomość. Bo z tego, co słyszałam, to jest to pod każdym względem świetna dziewczyna. Ta, z którą ostatnio się spotykał.
- To prawda, może być - odparła Helga, zaciskając wargi.
- Może być - przedrzeźniał ją Kristen. - Gdybyś ty chociaż w połowie była taka jak ona i pochodziła z takiej rodziny, to może i my moglibyśmy...
- No to co, wkrótce będzie wesele? - przerwała mu Mali pospiesznie, za nic nie chciała dopuścić, by między Kristenem i Helgą doszło do otwartej kłótni. - To wspaniale! Pomyśleć, że Oddleiv jest już taki dorosły, że niedługo będzie miał żonę i własną rodzinę.
- A Sivert nie? - Helga wpiła spojrzenie w Mali. - Jakoś nie słyszymy wiele o twoim synu. Czy on jeszcze nie założył rodziny?
Mali poczuła, że się czerwieni. Nagły ból dławił ją w piersiach.
- Sivert jeździ po całym świecie i gra na skrzypcach - odparł Havard. Objął ramieniem plecy żony i przytulił ją mocno do siebie. - Nieczęsto mamy z nim kontakt, ale powodzi mu się bardzo dobrze - dodał, patrząc Heldze w oczy.
- Ach tak, powodzi mu się dobrze - odparła Helga pogardliwie. - Mam nadzieję, że tyle przynajmniej wiecie. Opuścił Stornes jakoś dziwnie pośpiesznie, jak słyszałam. I miał też jakąś kobietę. Czy to już skończone?
- Dowiesz się wszystkiego, jeśli będzie coś do opowiadania - ucięła Mali.
- To by było coś nowego - powiedziała Helga i nie mogła się powstrzymać, by nie okazać zadowolenia, iż udało się jej zapędzić Mali w kozi róg. - Bo jakoś do tej pory, to się niewiele wiedziało o tym chłopcu - dodała.
Rozmowa została przerwana, bo Oja i Ruth Lina wrócili zdyszani i roześmiani. On bez skrępowania obejmował ramiona dziewczyny. Ta zaś spoglądała na niego i miała gwiazdy w oczach. Miękkie, czerwone wargi były wilgotne i na pół otwarte.
- Oja chciałby mi coś pokazać, więc musimy odejść na chwilę - oznajmiła zdyszana Lina, spoglądając na matkę. - Ale przecież jeszcze nie wracamy do domu, prawda?
- A dokąd się wybieracie? - spytała Helga.
Było oczywiste, że nie bardzo wie, jak się ma zachować w tej sytuacji, widziała, że córka jest po prostu zapatrzona w syna Mali, dziedzica Stornes.
- Wkrótce wrócimy - obiecał Oja zamiast Ruth.
I nie czekając na pozwolenie, młodzi odwrócili się i ze śmiechem, objęci, pobiegli w stronę dworu.
- Niewykluczone, że będziemy mieć jeszcze jedno wesele - roześmiał się Havard. - Wesele, którego nikt się nie spodziewał. W każdym razie ja - dodał, przeciągając dłonią po włosach.
- Co za głupstwa! - ucięła Helga. - Lina ma piętnaście lat!
- Ale nie uznałabyś, że to złe wyjście dla twojej córki, gdyby miała zostać młodą gospodynią w Stornes - rzekł Kristen z szyderstwem w głosie. - Ty, która tak bardzo uważasz na takie sprawy.
Na policzkach Helgi pojawiły się dwa głęboko czerwone rumieńce, głośno wciągnęła powietrze. Mali patrzyła na nią z rozbawieniem. Sama nie wierzyła, że między tymi dwojgiem młodych dzieje się coś poważnego, szczerze jednak życzyła Heldze, by ta musiała się zmierzyć z faktem, że jej córka postanowiła zostać synową Mali. Myśl o tym byłaby zapewne dla Helgi trudna do zniesienia. Równocześnie zaś niełatwo byłoby jej powiedzieć „nie”, gdyby do czegoś takiego doszło, zastanawiała się Mali. Lepszej partii dla swojej córki nie mogła sobie wymarzyć. Tak więc nasza zacna Helga będzie się musiała bić z myślami, chichotała w duchu Mali.
- Wielu żeni się bardzo wcześnie w dzisiejszych czasach - ciągnął swoje Kristen. - Zobaczysz, Helga, że Lina wyląduje w Stornes!
- Natychmiast przestań! - warknęła Helga, wstała z miejsca i zaczęła strzepywać trawę ze swojej jadowicie zielonej sukni. - Dokąd oni poszli?
- Zostaw ich w spokoju - powiedział Havard spokojnym tonem. - Mam nadzieję, że nie pójdziesz ich śledzić. Chcieli po prostu przejść się trochę sami. Są młodzi i mamy noc świętojańską - dodał.
- Nie za bardzo polegam na potomstwie tej tutaj - mruknęła Helga, wpijając mroczne spojrzenie w Mali.
- Wystarczy, jeśli zaufasz własnemu potomstwu - odparła Mali chłodno. - Za swoją córką chyba nie musisz się tak rozglądać?
Helga usiadła z powrotem. Wpatrywała się w zarośla pod lasem, które przesłaniały jej cypel i dwór. Nic jednak nie powiedziała.
Zrobiło się bardzo późno, zarówno cypel, jak i dwór w Stornes pogrążone były w nocnej ciszy, kiedy w końcu goście z Gjelstad zaczęli się żegnać. Nie był to niestety zbyt miły wieczór dla nikogo, z wyjątkiem może Oi i Ruth Liny, myślała Mali. Młodzi pojawili się nie wiadomo skąd, kiedy Mali, Havard i ich goście zbliżyli się już do dworu.
- Na Boga, gdzieście wy byli? - spytała Helga, przyglądając się córce, która miała źdźbła trawy we włosach i rozpromieniony wzrok.
- Nie, ja... my byliśmy tylko...
Ruth Lina zrobiła się ogniście czerwona i bezradnie spoglądała na Oję.
- Siedzieliśmy tu sobie tylko i rozmawialiśmy - oznajmił spokojnie, otrzepując spodnie z pyłu. - W dobrym towarzystwie czas szybko ucieka, jak wiadomo - dodał, uśmiechając się dość zuchwale.
To bynajmniej nie uspokoiło Helgi. Raczej wprost przeciwnie.
- Wsiadaj do bryczki - powiedziała, ciągnąc za sobą córkę. - Ja was nie rozumiem. Żeby zniknąć w ten sposób, i to na tak długo. Naprawdę nie wypada tak się zachowywać, powinniście to sobie zapamiętać.
Ruth Lina podbiegła i chwyciła Oję za rękę. Zwróciła ku niemu twarz i uśmiechnęła się, promiennie, a zarazem trochę nieśmiało. Jakby oboje mieli jakąś tajemnicę, pomyślała Mali.
- Dziękuję za dzisiejszy wieczór - powiedziała dziewczyna. - Mam nadzieję, że niedługo odwiedzisz nas w Gjelstad.
- Możesz być pewna, że odwiedzę - obiecał Oja i jakby mimochodem pogłaskał ją po policzku. - Jeśli otrzymam pozwolenie? - dodał, spoglądając bardziej na Helgę niż na Kristena, kiedy pytał.
- To jasne, że możesz przyjechać do Gjelstad, kiedy tylko będziesz miał czas, chłopcze - zapewnił Kristen, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Zawsze będziesz u nas mile widziany. Wyrósł z ciebie wspaniały kawaler, Ola Johanie Stornes - dodał nieco bełkotliwie.
Helga najwyraźniej również miała zamiar coś powiedzieć, ale się rozmyśliła, zacisnęła wargi i ruszyła do bryczki szybkim, gniewnym krokiem z wysoko podniesioną głową. Nie może otwarcie powiedzieć, że nie życzy sobie wizyt Oi w Gjelstad - pomyślała Mali. Ale uradowana z tego powodu nie jest, wszystko na to wskazuje.
- Jakoś dotychczas nieczęsto cię widywaliśmy w Gjelstad - rzuciła nagle przez ramię, zanim wsiadła do powozu.
- Rzeczywiście, to prawda - przyznał Oja. - Ale teraz się to zmieni. Przez cały ostatni rok byłem poza domem, no i nie wiedziałem wcale, że tam mieszka taka wspaniała panna - dodał.
Mówiąc to, uśmiechnął się do Ruth Liny i taki był przy tym pewny siebie, taki zadowolony, że Mali nieoczekiwanie poczuła niepokój.
Chyba nie uwiódł tej dziewczyny? Aż taki nieodpowiedzialny nie jest, myślała. Gdyby jednak próbował czegoś takiego, to z pewnością osiągnąłby cel, Mali była o tym przekonana. Ruth Lina wpatrywała się w niego z najwyższym zachwytem.
- Mam nadzieję, że nie narobiłeś jakichś głupstw? - zagadnęła cicho, kiedy goście już pojechali.
- Głupstw? - spytał, patrząc jej w oczy tak, jak tego nie lubiła. - Jakie głupstwa masz na myśli?
- Nie udawaj mniej rozgarniętego, niż jesteś - syknęła Mali ze złością, ale cicho, tak by ani Havard, ani Dorbet niczego nie słyszeli. - Wiesz, co mam na myśli, a Ruth Lina nie jest żadną przedwcześnie dojrzałą służącą, która...
Zatrzymała się i gwałtownie wciągała powietrze.
- Ta dziewczyna ma dopiero piętnaście lat, Oja - dodała.
- Wiem, ile ona ma lat - odparł krótko. - Masz coś przeciwko temu, że ją lubię?
- Nie, nie mówię, żebyś jej nie lubił, ale... Mali zarumieniła się i umilkła.
- W takim razie nie rozumiem, o co ci chodzi - powiedział Oja krótko i poszedł przodem.
Wyminął Havarda i Dorbet, nie odzywając się do nich, a potem drzwi zamknęły się za nim z wielkim hukiem.
Havard odwrócił się do Mali z pytającym wzrokiem.
- Co go ugryzło? - spytał.
- Ech, żebym to ja wiedziała - odparła Mali, unikając jego wzroku.
- Oja jest zakochany w Linie - oznajmiła Dorbet, uśmiechając się znacząco. - Widziałam, jak się całowali.
- A ja wcale w to nie wierzę - ucięła Mali. - Musiałaś widzieć kogoś innego.
Dobrze jednak wiedziała, że Dorbet mówi prawdę. Pytanie tylko, czy tego wieczora nie stało się jeszcze coś więcej. Coś, czego nikt nie widział.
- Pojęcia nie mam, co myśleć na temat Oi i dziewczyny z Gjelstad - westchnęła Mali, rozbierając się. - Kompletnie nie rozumiem dzisiejszej młodzieży. Oni...
Havard roześmiał się cicho, ściągając koszulę przez głowę. Mali zauważyła, że mąż niepewnie trzyma się na nogach. Nie był pijany, tylko trochę się zataczał i najwyraźniej miał świetny humor. Tego akurat szczerze mu życzyła.
- Moim zdaniem niespecjalnie się różnią od nas, kiedy byliśmy w ich wieku - powiedział dobrotliwie.
- W takim razie wiesz więcej niż ja - odparła Mali krótko. - A ja się naprawdę boję, żeby Oja...
- Nie wymyślaj sobie więcej zmartwień, niż i tak masz - powiedział Havard, ściągając z siebie resztę ubrania. - Może mogłabyś zapomnieć o wszystkim innym i raczej zacząć myśleć o mnie - poprosił, patrząc na nią pożądliwym wzrokiem.
Mali zarumieniła się, widząc, że Havard stoi nagi w mdłym świetle krótkiej, letniej nocy.
- Czy mógłbyś...
Umilkła. Nerwowo pogładziła włosy i odwróciła głowę.
- Jest strasznie gorąco - usprawiedliwiał się Havard. - W taką noc człowiek nie musi nic na siebie wkładać. Ty też nie powinnaś - dodał, podszedł do niej i zaczął z niej ściągać nocną koszulę.
- Havard, zrobiło się późno - protestowała Mali. - I ty nie jesteś całkiem trzeźwy - dodała. - Uważam, że powinieneś po prostu iść spać.
Havard wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Nie wiedziała, że wciąż jest taki silny. Przerażona zarzuciła mu ręce na szyję, żeby nie spaść na podłogę.
- Teraz będziesz moją panną młodą - powiedział ze śmiechem. - Świętojańską panną młodą!
- Kompletnie zwariowałeś - jęknęła Mali, kiedy układał ją na łóżku.
- Tak jest, zwariowałem - przyznał ze śmiechem. - Zwariowałem na twoim punkcie, nie wiedziałaś tego?
On jest niczym młody chłopak, pomyślała Mali. Tak samo odnosił się do niej w pierwszym okresie ich wspólnego życia. Był tak samo gwałtowny i tak samo czuły, jęknęła z rozkoszy.
Szybko zapomniała o bożym świecie, liczył się tylko Havard. Kiedy wziął jedną brodawkę jej piersi do ust, roześmiała się gardłowo.
- Och, Havardzie - wyznała. - Tak cię kocham.
Havard nie odpowiadał. Jego wargi wciąż znajdowały nowe miejsca do całowania, język miał gorący i szorstki, sprawiał, że w jej żyłach krew zaczynała szybciej krążyć, że kręciło jej się w głowie.
Ile czasu minęło, odkąd po raz ostatni kochaliśmy się w ten sposób, pomyślała Mali i otworzyła oczy, by jeszcze raz na niego popatrzeć. To było bardzo dawno temu. Oczywiście miewali razem dobre chwile, ale nie zawsze przeżywali ponownie noc poślubną.
Chyba ze wszystkimi tak jest, pomyślała Mali. Ludzie robią się coraz starsi, znają się nawzajem od dawna. Praca i zmartwienia sprawiają, że między jednym a drugim miłosnym uniesieniem mija sporo czasu. A kiedy już do tego dochodzi, nie zawsze wszystko się udaje. W naszym przypadku to przeważnie moja wina, stwierdziła ze smutkiem. Nie była w stanie uwolnić się od dręczących myśli i skupić tylko na rozkoszy. Nabierała więc przekonania, że szaleństwo, które płonęło w jej krwi za młodu, całkiem wygasło. Ale się myliła!
Nagle Havard uniósł się, oparł na łokciu i patrzył na jej ciało mokre od potu.
- Ile ty teraz masz lat, Mali Stornes? - uśmiechał się do niej roziskrzonymi oczyma.
- Dwadzieścia - wyszeptała, trzymając go mocno za szyję. - Mam tylko dwadzieścia lat.
Ech, żeby to była prawda, pomyślała nagle. Żebym tak miała dwadzieścia lat, żeby to była moja noc poślubna. I żeby w moim życiu był tylko Havard. Wszystko wtedy wyglądałoby inaczej. Nie musiałabym ukrywać żadnych grzechów. Nie popełniłabym grzechu pierworodnego.
Znowu przyciągnęła go do siebie. Nie chciała myśleć. Chciała tylko do niego należeć.
Następnego dnia rano przy śniadaniu Mali poznała nowego parobka. Przyszedł do dworu wczoraj wieczorem, kiedy rodzina wyszła już na cypel Stornes, tak że Ingeborg sama go nakarmiła i pokazała miejsce na pięterku w pralni, zanim sama dołączyła do uczestników świętojańskiej nocy. Co chłopak robił przez cały wieczór, Mali nie miała pojęcia. Nie przypominała sobie w każdym razie, żeby widziała go na cyplu.
Teraz siedział na sofie i czekał na śniadanie. Kiedy Mali weszła, zerwał się z miejsca i wyciągnął do niej brunatną, silną rękę człowieka pracy.
- Knut Plassen - przedstawił się i ukłonił tak głęboko, że włosy spadły mu na oczy.
- A ja jestem Mali Stornes - powiedziała Mali, chociaż domyślała się, że to najzupełniej zbędne.
Wszystko wskazywało, że młodzieniec wie, kto jest gospodynią we dworze.
Był co najmniej o głowę wyższy od niej. Silny, barczysty młodzieniec. Twarz miał czystą, piękne rysy, a oczy wielkie i ciemnobrązowe. Na moment w jej sercu pojawiło się wspomnienie Jo. Nie żeby Knut był do niego jakoś specjalnie podobny, przypominał go jedynie karnacją. Ale miał coś takiego w uśmiechu i spojrzeniu, że...
- Myślę, że już się rozejrzałeś - powiedziała Mali, puszczając jego rękę i wskazując mu miejsce w końcu stołu. - Havard, gospodarz, zaraz przyjdzie - dodała i poszła po chleb.
Odczuwała wyraźny niepokój. Zawsze tak było, kiedy do dworu przychodził jakiś młody chłopak lub obcy mężczyzna. Mali wiedziała, że nie minie pół dnia, a Dorbet zawróci temu chłopakowi w głowie. Jeśli parobek nie różni się za bardzo od innych. Miała tylko nadzieję, że on zna swoje miejsce i wie, że nie może sobie pozwolić na zbyt wiele.
Być może Havard powinien z nim porozmawiać? Nie, to by wyglądało dziwacznie, pomyślała, podając mu tacę z chlebem. Jakby chcieli mu okazać brak zaufania. A przecież nie mają do tego żadnych powodów, przynajmniej na razie. To raczej Dorbet należałoby raz jeszcze ostrzec, bo to do niej Mali nie miała zaufania. Ale rozmawiać z córką, to jakby gadać do ściany, myślała zdenerwowana. Ale przecież może wszystko się jakoś ułoży. Havard miał rację, mówiąc, że nie powinna martwić się na zapas. A parobka na lato wynająć musieli. Nie mogą rezygnować z pomocy tylko dlatego, że Dorbet jest taka, jaka jest.
Drzwi się otworzyły i do izby wszedł Havard. Chłopak znowu zerwał się z miejsca i ukłonił głęboko.
Wraz z przyjściem Havarda nastrój w izbie wyraźnie się poprawił. Gospodarz zaczął rozmawiać, nie minęło wiele czasu, a nowo przybyły czuł się u nich jak w domu. Odpowiadał na pytania i przytakiwał z zapałem, kiedy Havard tłumaczył mu, jak należy wykonywać różne prace.
- Ja będę pilnował roboty - powiedział, patrząc Havardowi w oczy. - Ja nie jestem taki, żeby się migać.
- Nie, rzeczywiście, słyszałem, że jesteś bardzo pracowity - powiedział Havard, smarując sobie kolejną kromkę chleba. - I to mi się bardzo podoba - dodał. - Bo nie płacę ci za to, żebyś chodził po obejściu i kazał się podziwiać.
Knut Plassen zrobił się czerwony pod opalenizną.
- Kazać się podziwiać... nie... - mruknął.
Być może on nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest taki przystojny, pomyślała Mali. Być może jest tylko uczciwym pracownikiem i bardzo skromnym młodzieńcem.
Wkrótce wszyscy domownicy zajęli miejsca przy stole. Wszyscy z wyjątkiem Dorbet. Mali wzięła szczotkę na długim kiju i zaczęła stukać w sufit, w miejscu gdzie na górze znajdował się pokój córki.
- Dorbet, wstawaj! - zawołała. - Dzisiaj robimy pranie. Nie wyobrażaj sobie, że się wymigasz!
Wkrótce potem drzwi się otworzyły. Dorbet weszła do izby.
- Robić pranie następnego dnia po nocy świętojańskiej - mruczała niezadowolona. - Tylko w Stornes można wymyślić coś takiego.
Odrzuciła włosy na plecy.
Po konfirmacji w ubiegłym roku Mali próbowała skłonić córkę, by zaplatała włosy w warkocze, przynajmniej w dni powszednie. Dorbet robiła to jednak bardzo rzadko. Dostała od Havarda dwa duże grzebienie, którymi przytrzymywała włosy po obu stronach tak, że spływały jej pięknie na plecy, jedwabiste i lśniące. Nie ulega wątpliwości, że dzięki temu zwracają uwagę bardziej niż warkocze, ona sobie z tego zdaje sprawę, myślała Mali, wzdychając ciężko.
Tej jesieni Dorbet miała zacząć szkolę średnią. Ona sama chciała to zrobić już w ubiegłym roku, ale Mali zaprotestowała. Wypuścić Dorbet z domu, by radziła sobie na własną rękę przez tyle miesięcy...
- W tym roku zostaniesz jeszcze w domu - oznajmiła córce. - A w następnym pójdziesz do szkoły w Kvannes.
- W Kvannes? - Dorbet patrzyła na nią spod zmarszczonych brwi. - Ja chcę do Todalen.
- Ale ja nie chcę - odparła Mali cierpko. - Będziesz mieszkać u ciotki swojego ojca, tak żeby miał kto cię przypilnować, a w soboty będziesz przyjeżdżać do domu.
Wtedy Dorbet wybiegła z izby, trzaskając drzwiami, aż huk rozległ się w całej kuchni. Było jednak tak, jak Mali dawno temu postanowiła. Wystarczy już to, że trzeba wysłać Dorbet z domu, nawet jeśli ma mieszkać u znajomych. Ale nie ma wyjścia. Dziewczyna musi chodzić do szkoły. Więc tej jesieni zacznie naukę w Kvannes. Mali odsunęła od siebie myśli o wyjeździe córki. Przyjdzie czas, będzie rada.
Nagle Dorbet odkryła nowego parobka.
- Ach, to ty jesteś tym nowym służącym? - spytała, nagle promiennie miła i roześmiana.
Wszystkie ponure miny zniknęły jak zdmuchnięte.
- Tak, jestem Knut Plassen - powiedział, raz jeszcze wstając.
Dorbet przyglądała mu się długo, aż chłopak się zarumienił. Wtedy ona uśmiechnęła się do niego tym swoim uśmiechem, który sprawiał, że mężczyźni tracili głowy.
- A umiesz pływać? - spytała.
- Tak, umiem - odparł zaskoczony.
- No to będziesz chodził ze mną na cypel i będziemy się kąpać - powiedziała. - Dotychczas zawsze musiałam chodzić sama. Oni tu wszyscy śmiertelnie boją się wody - wyjaśniła z nutą pychy w głosie.
- Nikt się wody nie boi - wtrąciła Ruth spokojnie. - Ale latem w takim dworze jak nasz ludzie mają co innego do roboty, nie mogą wylegiwać się na cyplu i kąpać.
- Tak, nie po to wynająłem Knuta, żeby chodził się z tobą kąpać - powiedział Havard, pociągając córkę przyjaźnie za włosy.
Mali wiedziała, że Havard ma słabość do swojej pięknej córki. Rzadko kiedy się na nią złościł. Był dużo bardziej niż matka wyrozumiały dla wszystkich jej pomysłów, czego Mali nie lubiła, miała tylko nadzieję, że to minie. Kiedy Dorbet dorośnie, jak mówił Havard. Dziewczyna jednak przystąpiła już do konfirmacji, a ani jej pomysłów, ani problemów z nią nie ubywało, raczej przeciwnie. Zresztą Mali zawsze uważała, że im najmłodsza córka będzie starsza, tym zmartwień będzie więcej. Zwłaszcza na jej sprawy z mężczyznami trzeba uważać, co jednak Havard lekceważył. A może tylko udawał, że tak jest?
- Nasz nowy pracownik będzie miał pod dostatkiem zajęć - mówił dalej Havard.
- Ale przecież są jeszcze wieczory i niedziele, o ile mi wiadomo - oznajmiła Dorbet, siadając przy stole. - A może się mylę?
Nikt nie odpowiadał. Knut skończył śniadanie i wyszedł z Havardem i pozostałymi parobkami z domu, Ingeborg zaczęła sprzątać ze stołu. Mali stała chwilę przy oknie i wyglądała na dwór. Patrzyła na fiord, na cypel, na starą szopę na łodzie.
Oczywiście, to jasne, że są wieczory i niedziele, myślała. Jasne, długie, letnie wieczory. Paliło ją w piersiach. Koniecznie powinna porozmawiać z Havardem, choć to prawdopodobnie nic nie da.
Tego lata Ruth po raz pierwszy miała być gospodynią na górskim pastwisku. Cieszyła się na to od dawna. Najbardziej lubiła właśnie góry, poza tym miała wyjątkowo dobrą rękę do zwierząt. Była przy tym obowiązkowa i praktyczna, więc ani Havard, ani Mali nie widzieli przeszkód, by mogła przejąć zarządzanie gospodarstwem w górach. Ingeborg, która miała już za sobą młode lata, też się ucieszyła, że uniknie przeprowadzki w góry.
W ogóle w tym roku miała nastąpić zmiana pokoleniowa. W pozostałych dworach bowiem również najstarsze córki miały zostać gospodyniami na pastwiskach. Będą miały piękne lato, Mali była o tym przekonana. O ile wciąż niepokoiła się losem Dorbet, to najstarsza córka nie przyczyniała jej zmartwień. Nawet niedzielne wizyty kawalerów w górach też matce nie spędzały snu z powiek. Ruth nie należy do dziewczyn, które rozglądają się za chłopakami. Już raczej kawalerowie wypatrują oczy za Ruth, wyrosła bowiem na wysoką i piękną dziewczynę, choć urodę miała zupełnie inną niż młodsza siostra. Poza tym Ruth to znakomita partia. Ona sama jednak mimo swoich osiemnastu lat okazywała niewielkie zainteresowanie mężczyznom. Zwykle była milcząca, chociaż, gdy przyszło co do czego, potrafiła swoje powiedzieć. Zabaw i spotkań z rówieśnikami jednak nigdy nie ceniła. Mali przypuszczała, że przyczyną tego wszystkiego jest religijna postawa córki, w miarę upływu lat stawało się to coraz wyraźniejsze. Nigdy o tym nie rozmawiały, Mali wiedziała jednak, że Ruth żywiła wielkie zaufanie do Brattvaga. Nie oczekiwała, że córka będzie się jej z tego zwierzać. Z Brattvagiem można było rozmawiać o wszystkim, o czym nikt inny nie wiedział. Mali nie mogła też zapomnieć jego wielokrotnie powtarzanej prośby, by strzegła Ruth. By chroniła ją przed okazywaniem zaufania „czarnym owcom”, jak się wyraził. Na razie jednak nic nie wskazywało, że Ruth miałaby dostać się pod czyjeś wpływy, chociaż minęło już pięć lat od ostatniej wizyty Brattvaga w Stornes.
Mali domyślała się wtedy, że misjonarz jest ciężko chory, potem w okresie świąt Bożego Narodzenia przyszła wiadomość, że zmarł. Mali długo odczuwała pustkę po tej tragicznej stracie. Brattvag był niewiarygodnie dobrym człowiekiem. To on pierwszy wzbudził w niej respekt dla chrześcijaństwa i dał jej słabą nadzieję, że również dla niej istnieje wybaczenie. Czuła, że mogłaby rozmawiać z nim o rzeczach, o których nikomu innemu nigdy nawet nie wspomni. Chociaż nawet jemu nie wyznała swoich naprawdę wielkich grzechów, to wierzyła, że on ją rozumie. Bardzo jej brakowało wizyt misjonarza w Stornes.
Mali widziała też, że Ruth bardzo boleśnie przeżyła odejście misjonarza, pozwoliła jej jednak przeżywać żałobę w samotności. Nie narzucała się z pociechą, zresztą jaką pociechę można człowiekowi dać w takiej sytuacji? Mali kochała córkę, odnosiła się do niej z wielką otwartością, mimo to istniały tematy, których z nią nie poruszała. Miała wrażenie, że jeśli Ruth zechce, to sama do niej przyjdzie. Brattvag był takim właśnie tematem. Mali nie chciała nalegać, Ruth też sama rozmowy nie podejmowała. Widocznie potrzebuje czasu, myślała Mali.
Od śmierci Brattvaga odwiedziło ich trzech różnych misjonarzy. Żaden z nich nie mógł się nawet równać z tamtym. W tym roku w ogóle żaden nie przyjechał, ale tuż przed świętym Janem Mali otrzymała telefoniczną wiadomość, że nowy misjonarz został mianowany i będzie odwiedzał Inndalen co roku, tak jak to robił Brattvag. Pytano ją też, czy ten nowy, kiedy przyjedzie pod koniec września, będzie się mógł zatrzymać w Stornes. Wcześniej zjawić się nie mógł, bo w pierwszym roku musiał odwiedzić wszystkie swoje parafie.
Mali się zgodziła. To oczywiste. Niewiele o nim wiedziała, tyle tylko, że nazywa się Samuel Langmo i że jakiś czas temu skończył trzydzieści lat. Zobaczymy, jak przyjedzie, myślała bez specjalnych oczekiwań. Brattvaga nie zastąpi, przynajmniej dla niej. Być może jednak Ruth dogada się z nowym misjonarzem i będzie miała do kogo zwracać się o radę.
Zwierzęta wyszły na górskie pastwiska. W Stornes czekano tylko na to, by siano wyschło i można je było zwozić, wobec tego Mali zarządziła mycie obór. Zwykle robiono to wiosną, zaraz po tym, jak zwierzęta wychodziły na zieloną paszę. W tym roku jednak tyle było innych zajęć, że wciąż to odkładano.
Mycie obór odbywało się regularnie, nikt jednak tego nie lubił. Stać w ciepły słoneczny dzień w mrocznej oborze i szorować ściany, zdzierać z nich przyschnięte grudki gnoju, wdychać smród to ciężka i mało pociągająca praca. Ale trzeba ją wykonać. Kobiety wkładały robocze ubrania i ciasno owiązywały głowy chustkami. Bo mycie obór to zajęcie dla kobiet, mężczyźni się do tego nie mieszali.
Dorbet krzywiła się i protestowała tak strasznie, że Mali w końcu zgodziła się, by w tym roku córka nie musiała w tym uczestniczyć.
- Ruth nie musi - powtarzała Dorbet. - Ona sobie siedzi na pastwisku i ma się znakomicie. Tymczasem ja muszę...
- W górach też trzeba ciężko pracować, Dorbet - tłumaczyła Mali. - Nie wiem, czy wolałabyś tamtą odpowiedzialność zamienić na zajęcia w oborze. Masz już piętnaście lat, powinnaś wiedzieć, że ty też masz obowiązki tutaj we dworze. Tak to jest, kiedy się przyszło na świat i dorasta w dużym gospodarstwie.
- Przecież ja pomagam - skrzywiła się Dorbet urażona. - Muszę pomagać w sprzątaniu i praniu, muszę...
- Ech, przestań już! - westchnęła Mali. - W tym roku nie będziesz musiała myć obór, za to codziennie będziesz pomagała przy obiedzie. I obiad ma być gotowy na dwunastą. Niech Bóg cię ma w opiece, jeśli...
Uszczęśliwiona Dorbet, podskakując, pobiegła przez podwórze, nie słuchając, co matka ma jeszcze do powiedzenia.
- Tak, tak, już widzę, jak będzie podgrzewać wielki garnek z zupą, nakrywać do stołu i podawać - wtrąciła Ingeborg gniewnie.
Ingeborg liczyła, że to ona będzie gotować obiad. Tymczasem musiała dźwigać wiadra z gorącą wodą z pralni do obory i brać się do szorowania ścian.
- Mam nadzieję, że uporamy się z tym w ciągu jednego dnia - powiedziała Mali. - A potem będziemy już tylko mogły wyczekiwać sianokosów w górach, pójdziemy tam i przeżyjemy dwa piękne dni.
Nic jednak nie wskazywało na to, że Ingeborg specjalnie cieszy taka perspektywa.
Mali nieustannie rozglądała się za Dorbet i nowym parobkiem, wciąż sprawdzała, co się z nimi dzieje, ale nie znajdowała powodu, żeby się wtrącać. Rozmawiali ze sobą, wyglądało na to, że lubią nawzajem własne towarzystwo, ale nic nie budziło jej niepokoju. Mali nie zauważyła też, by Knut kiedykolwiek towarzyszył Dorbet na cypel ani żeby się z nią kąpał. Po długich, upalnych dniach przy sianokosach chodził nad fiord razem z innymi i kąpali się wszyscy razem. Powoli Mali zaczęła się uspokajać.
Podejrzenia obudziły się znowu gwałtownie któregoś wieczora, kiedy Dorbet miała jej pomóc przenieść świeżo ufarbowaną włóczkę z pralni do warsztatu tkackiego. Córka obiecała, że jej pomoże, a potem gdzieś przepadła. Nie po raz pierwszy Dorbet zapominała o danej obietnicy, więc nie to Mali martwiło najbardziej, lecz to, że nigdzie w pobliżu nie widziała też nowego parobka.
- Gdzie to się podział Knut? - spytała Havarda, który siedział na ganku z gazetą w ręce i rozkoszował się chłodnym letnim wietrzykiem.
Havard spojrzał w górę, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
- Knut? Nie, skąd mam wiedzieć. Ja przecież za nim nie chodzę. Zresztą zrobił już wszystko, co miał dzisiaj zrobić, i może być, gdzie chce.
Przewracał strony gazety, po chwili znowu popatrzył na żonę.
- Zresztą chciałbym ci powiedzieć, że to naprawdę znakomity robotnik, ten chłopak - dodał zadowolony. - Nigdy z jego ust nie usłyszysz odmowy, przez cały dzień jest czymś zajęty. Zastanawiałem się więc, czyby go nie zatrzymać, no wiesz, na stałe - informował, spoglądając na Mali. - Nowy parobek by nam się przydał teraz, kiedy czasy się poprawiły i znowu możemy sprzedawać produkty rolne, jest też zapotrzebowanie na drewno. Co ty o tym myślisz?
- Nic nie myślę, zresztą ja się na tym nie znam - odparła Mali nieobecna, rozglądając się wokół, wypatrując to przed stodołą, to przed pralnią. - Ja też nie mam temu chłopakowi nic do zarzucenia, więc jeśli myślisz, że to by się opłaciło, że jest tego wart...
- Oczywiście, że jest - potwierdził Havard. - Nie ma najmniejszych wątpliwości.
- No to zrób, jak uważasz - zakończyła Mali. - Ja tymczasem muszę iść do pralni po włóczkę. Dorbet obiecała, że mi pomoże, ale gdzieś przepadła...
Havard znowu wsadził nos w gazetę, więc Mali nie powiedziała już nic więcej. Z pewnością mąż ma rację, że nie ma się czym martwić, zaraz wszystko się wyjaśni. Poszła więc w stronę pralni.
Przysunęła sobie drążek, na którym suszyła się włóczka, i wzięła tyle, ile mogła utrzymać w jednej ręce. Z irytacją stwierdziła, że za jednym razem wszystkiego nie zabierze. Ach ta Dorbet, miała pomóc. Zgarnęła więc tyle, ile była w stanie unieść, i poszła do swojej pracowni na strychu. Dorbet w zamian będzie musiała pozwijać całą włóczkę, myślała Mali, wieszając to, co przyniosła. Drzwi do izby zostawiła na pół otwarte. Mimo to minęło trochę czasu, zanim coś usłyszała. Zajęta była pracą, nie spodziewała się też, że o tej porze ktoś może znajdować się na strychu. Uznała więc, że głosy, które do niej docierają, pochodzić muszą z dołu lub z zewnątrz. Stała przez chwilę bez ruchu i słuchała. Do Havarda najwyraźniej dołączył teraz Aslak. Słyszała ich głosy, ale nie mogła zrozumieć, o czym rozmawiają. Z kuchni docierały do niej normalne hałasy, Ane zmywała garnki.
Ale słyszała coś jeszcze. Cicho zakradła się do drzwi i nastawiła uszu. Od dawna wszystkie dzieci miały teraz na strychu swoje sypialnie. Pokój Dorbet znajdował się na samym końcu korytarza i to stamtąd dochodziły te dźwięki. Mali zesztywniała. Co Dorbet robi na górze o tej porze dnia? Na palcach przeszła przez korytarz. Starannie ominęła deski w podłodze, o których wiedziała, że skrzypią, i zatrzymała się przed wejściem do pokoju córki. Drzwi nie były całkiem zamknięte, pewnie dlatego usłyszała tę rozmowę. Przypominała sobie jak przez mgłę, że Dorbet już się skarżyła ojcu, mówiła, że drzwi wciąż się otwierają. Havard obiecał je naprawić, ale najwyraźniej jeszcze nie zdążył tego zrobić.
Mali ostrożnie popchnęła drzwi i zajrzała do środka. O mało nie krzyknęła, ale w ostatniej chwili zdołała zasłonić usta ręką. Stała po prostu, wytrzeszczając oczy, i patrzyła na to, co się dzieje w pokoju.
Dorbet leżała na łóżku nagusieńka, jak ją Pan Bóg stworzył. Mali, mimo wstrząsu, stwierdziła, że córka jest nie tylko po prostu piękna. Ta dziewczyna jest zbudowana cudownie. Leżała teraz z ręką pod głową, włosy opadały jej na ramiona, patrzyła na Knuta, który zaczął się ubierać. Nietrudno było pojąć, czym tych dwoje dopiero co się zajmowało! I Mali widziała, że nie było to pierwszy raz. Jak oni zdołali wywieść ją w pole, tego pojąć nie mogła. Przecież najwyraźniej Dorbet już od dawna sypiała z nowym parobkiem.
Knut włożył koszulę i pochylił się nad dziewczyną. Gładził dłonią jej młode, jędrne piersi i plaski brzuch.
- Boże drogi, Dorbet - mówił szeptem. - Ja od tego oszaleję. Kocham cię, czy ty tego nie rozumiesz? Ale ty...
Dorbet przeciągnęła się i wygięła plecy. Brodawki piersi miała bardzo ciemne, teraz napinały się pod dotykiem męskiej dłoni.
- Dlaczego ty ciągle tyle o tym gadasz? - spytała zirytowana. - O ile wiem, było ci dobrze, prawda? Tak to wyglądało, kiedy byliśmy razem.
Mali poczuła, że się czerwieni. O czym ta dziewczyna gada?
- Nigdy nie było mi lepiej - zapewniał Knut. - Ja po prostu szaleję na twoim punkcie. I nie chcę, żeby dalej było tak, jak jest, żeby nikt o niczym nie wiedział. Chcę się z tobą ożenić, Dorbet.
Dziewczyna wybuchnęła śmiechem. Niskim, szyderczym śmiechem.
- A czy ty wiesz, ile ja właściwie mam lat, Knut? - spytała, odepchnęła jego rękę i okryła się kołdrą. - Otóż mam piętnaście lat. Jeśli ktoś się dowie, co ty tu ze mną wyrabiasz...
- Co ja tu z tobą wyrabiam? - jego głos zdradzał najwyższe wzburzenie. - Ja zdawałem sobie sprawę, że ty jesteś... że jesteś za młoda - mówił dalej. - Ale to ty chciałaś, żeby...
- Ja? - Dorbet znowu roześmiała się cicho. - To przecież ty mnie uwiodłeś, o ile wiem.
- Ja cię uwiodłem! Ja... ja... dla mnie to naprawdę znaczy wszystko na świecie, to z tobą - powiedział, wstając. - Ty byłaś... jesteś najpiękniejsza... tak, nie mogłem uwierzyć, że to prawda, że ty mnie chcesz...
Odwrócił się w stronę łóżka i patrzył na nią, blady jak ściana.
- A dla ciebie co to właściwie znaczy to tutaj? - spytał cicho.
Dorbet odpowiedziała dziwnym głosem, jakby gruchała. To był śmiech, Mali jednak nie znajdowała lepszego określenia jak właśnie gruchanie.
- Byłeś naprawdę bardzo dobry - odparła Dorbet. - Ja tutaj we dworze nieustannie byłam pilnowana. Moja matka myśli, że idę do łóżka z każdym mężczyzną, jaki się tu pokaże, więc przeważnie trzymała mnie jak na uwięzi. Ale ja bardzo tego nie lubiłam, bo musisz wiedzieć, że podoba mi się to, co razem robimy. Od dawna wiedziałam, że będzie mi się to podobało - dodała. - I bardzo mi też odpowiada, że miałeś już trochę doświadczenia, bo przecież musiałeś mieć - dodała zaczepnie. - Wiedziałeś prawie wszystko na temat, co kobiety lubią najbardziej.
Knut stał bez ruchu i patrzył na dziewczynę. Mali dostrzegła, że zaciska pięści.
- Więc ja byłem tylko jednym takim frajerem, z którym w końcu udało ci się zrobić to, czego od dawna chciałaś? - spytał ochryple. - A ja myślałem, że oddałaś mi swoją cnotę, bo chciałaś...
- Oszczędź mi tego gadania o miłości i tych wszystkich głupstwach - przerwała mu Dorbet i oparła się na łokciu. - Przecież nie mogłeś na serio wierzyć, że ja bym chciała... że chciałabym wyjść za ciebie? Jesteś dobry, do wielu rzeczy się nadajesz, urody ci też nie brak, ale jesteś tylko parobkiem. A ja pochodzę ze Stornes - dodała, odrzucając do tyłu włosy.
Chłopak stał przez chwilę sztywny, nie mówiąc ani słowa. Potem podszedł bliżej łóżka i pochylił się nad dziewczyną.
- Jesteś zwyczajną dziwką - syknął stłumionym głosem.
Po czym, nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Przerażona Mali odskoczyła w najciemniejszy kąt i stała tam, oniemiała, z głośno bijącym sercem, kiedy Knut zniknął na końcu korytarza. Przez chwilę zastanawiała się, co powinna teraz zrobić. Najchętniej poszłaby do pokoju córki i stłukła ją na kwaśne jabłko.
Knut miał rację, Dorbet to dziwka! Nareszcie udało jej się spróbować tego, na co od dawna miała ochotę, i najwyraźniej bardzo jej to zasmakowało. Biedny Knut już się nie liczył. Dorbet go po prostu wykorzystała, teraz może polować na innego podniecającego mężczyznę, który mógłby ją zaspokoić.
Mali wycofała się do swojej pracowni. Nie była w stanie spotkać się teraz z tą nagą, bezczelną dziewczyną. Rzuciłaby się na nią i dotkliwie pobiła. Najpierw sama musi się uspokoić, a potem porozmawia z Havardem. Muszą w końcu założyć Dorbet jakieś cugle. Jeśli jednak ma im się to udać, powinni działać wspólnie. Trzeba powstrzymać i Dorbet, i Knuta, myślała. A jeśli ta cała historia będzie miała konsekwencje? Jeśli okaże się, że Dorbet jest w ciąży? Sądząc po tym, co Mali usłyszała, dziewczyna nie brała takiej ewentualności pod uwagę.
Mali usiadła więc przy warsztacie tkackim. Po chwili usłyszała, że Dorbet zamyka drzwi swojego pokoju. Nieszczęsna matka usiadła na stołku, ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem.
Mali nie miała pojęcia, jak długo tak siedziała w swojej pracowni. Słyszała, że Dorbet cicho idzie po korytarzu, ale jej nie zatrzymywała. Czuła, że teraz nie byłaby w stanie rozmawiać z córką. Jeszcze nie.
Przetarła ręką piekące, zapłakane oczy. Poczuła ból w żołądku. Próbowała zachować odwagę i dobry humor, musiała wrócić do codzienności, robiła to jednak tylko po to, by się kompletnie nie załamać. Gdyby pozwoliła, żeby przygnębienie, które coraz częściej na nią spadało, wzięło górę, nie zniosłaby dłużej całej tej udręki. W każdym razie inni musieliby zauważyć, że coś jest nie w porządku. I to bardzo nie w porządku. A tego nie chciała za nic. Nie życzyła sobie pytań ani żadnych domysłów. To, z czym musi się borykać, jest wystarczająco trudne. Nie chciała nikomu o niczym opowiadać. To, co mogło ją teraz załamać, to jej brzemię. A brzemię musi nadal dźwigać sama.
Bo życie jest ciężkie. Oczywiście sprawy dworu układały się dobrze. Przeszli obronną ręką przez lata kryzysu, między innymi dzięki pieniądzom, które ona i Havard ukrywali w szkatułce pod ścianą w izbie. Dzięki pieniądzom, które przeważnie były honorariami za jej pracę. Mali odczuwała radość i dumę z powodu tego, że to ona w znacznym stopniu uchroniła rodzinę przed nędzą. Ale wkład Havarda w ekonomiczne podstawy ich życia też był niemały. Razem uratowali dwór i przeprowadzili go przez najgorsze lata, to właśnie sprawiło, że czują się jeszcze bardziej ze sobą związani.
Bo przecież jest mi z Havardem dobrze, myślała Mali. Lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Tamto zakochanie i pożądanie fizyczne z pierwszych lat wspólnego życia przerodziło się teraz w głęboką miłość i wzajemny szacunek, chociaż najbardziej intymne chwile nie zdarzały się może teraz już tak często i nie były tak pełne ognia. Pozostała jednak prawdziwa szczerość. Wciąż jeszcze zapalały się między nimi iskry, prawie tak jak w dawnych dniach, i doznawali miłosnych uniesień, które większość ludzi przypisuje wyłącznie młodości.
Mimo to jednak... w głębi duszy Mali wciąż tkwiła bolesna zadra, grzech pierworodny. Kłamstwa i zdrady, które z latami rozprzestrzeniały się niczym kręgi na wodzie i rzucały cień zarówno na jej życie, jak i życie dzieci. Havard też otrzymywał swoją część, całkiem niezasłużenie. Nikt nawet nie podejrzewał, że to wszystko z jej winy! Bo chociaż Havard wiedział o Sivercie, to najgorszego jednak nie wiedział.
Sivert... znowu pociekły łzy. Tak strasznie kochała swojego pierworodnego syna. Od pierwszego momentu, kiedy poczuła, że nosi go pod sercem, wiedziała, że byłaby w stanie ofiarować za niego i miłość, i nawet życie. A nie osiągnęła nic, po prostu zniszczyła mu wszystko.
W końcu podniosła się, sztywna i napięta. Bolał ją kark i krew pulsowała w głowie, te dolegliwości od jakiegoś czasu pojawiały się coraz częściej. Niekiedy znosiła to z wielkim trudem, źle widziała i musiała wymiotować. Myślała nawet, że jest poważnie chora, ale odpędzała od siebie złe myśli. Wiedziała, że to jest brzemię, które żelazną obręczą zaciska się jej na szyi i sprawia, że robi się niezdolna do życia.
Muszę jeszcze dziś wieczorem porozmawiać z Havardem, pomyślała znowu, ale akurat w tej chwili nie była w stanie rozmawiać z nikim. Chciała stąd odejść, ukryć się gdzieś, najlepiej w starej szopie na łodzie, zostać sama ze swoimi myślami. Coraz częściej uciekała się do takiego właśnie rozwiązania. Kiedy tak siedziała na dole, oparta o ścianę z bali i wsłuchana w chlupot wody o kamienny brzeg oraz krzyki ptaków nad fiordem, powracał jej spokój.
Mali cichutko zeszła po schodach. Stała przez chwilę na dole, nasłuchując, czy nikogo nie ma na ganku. Wszędzie jednak panowała cisza. Pośpiesznie wymknęła się więc z domu i poszła przez sad, między jabłoniami.
Był jasny, ciepły wieczór. Słońce nie doszło jeszcze do horyzontu, wciąż rzucało fale złocistego światła na fiord i na górskie szczyty. Po tamtej stronie wody już nie świeciło. Dwory leżały w cieniu.
Mali okrążyła szopę i usiadła na porośniętej trawą polance od strony fiordu, gdzie tak często szukała samotności. Leżałam też, przemknęło jej nagle przez myśl. Bo to tutaj oddała się Jo, tutaj także była z Torgrimem. Wspomnienia znowu napełniły jej oczy łzami. Gdyby tak można było cofnąć czas! Ale co się stało, to się nie odstanie, nigdy nie będzie można tego zmienić.
Przez długie lata składała winę za swoje grzechy na różne okoliczności, dawno jednak zrozumiała już, jak wiele w tym jej winy. Zawsze była uparta i miała silną potrzebę, żeby wszystko układało się tak, jak ona chce. Kiedy poświęciła się dla rodziny i zgodziła na nieszczęsne małżeństwo z Johanem, stworzyła w sobie przekonanie, że zasługuje na coś lepszego. Że ona również ma prawo kochać.
Ale nikt na tym świecie nie ma takich danych z góry praw, o tym też przekonała się już dawno. W ostatecznym rozrachunku każdy jest odpowiedzialny za swoje wybory i za swój los. Powinien więc prowadzić takie życie, jakie sobie wybrał. Ona jednak tego nie robiła. Chwytała szanse, kiedy się nadarzały, i nie miała z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Była przekonana, że ma prawo kochać Jo. Widocznie jednak Pan Bóg się ze mną w tej sprawie nie zgadzał, pomyślała, opierając się wygodniej o ścianę. Karał ją potem każdego dnia. Ona zaś go za to nienawidziła. Teraz widziała, że na swoje cierpienia w pełni zasłużyła. Nikt nie może bawić się życiem bezkarnie.
- Mamo!
Mali podskoczyła. Musiała się chyba zdrzemnąć. Serce waliło w piersi jak szalone, Mali wstała. Musiała się zdrzemnąć. Ten głos...
Stał przy ścianie szopy tuż przed nią. Mieniące się, zachodzące słońce wyzłacało jego sylwetkę, sprawiało, że ciemne włosy lśniły niebieskawo, a w oczach widać było złociste plamki. Mali z jękiem oparła się o szopę, podniosła rękę do gardła. Miała wrażenie, że zaraz się udusi.
- Sivert - wyszeptała ochryple. - Sivert!
Wolno osunęła się na kolana. Nogi nie chciały jej po prostu dźwigać. On dwoma długimi skokami znalazł się tuż przy niej. Ukląkł przed nią i tulił ją mocno do siebie.
Jego zapach... Mali wchłaniała go łapczywie, niemal tak samo jak wtedy, kiedy zaraz po urodzeniu znalazł się w jej objęciach. Teraz czuła szorstki zarost syna na policzku, miękkie włosy łaskotały ją w wargi. Gdzieś z głębi duszy Mali próbował się wydostać na zewnątrz głuchy jęk, potem przeszedł w cichy, bolesny płacz. Szloch raz po raz wstrząsał jej ciałem.
- Mamo, co ty, nie płacz tak, mamo.
Z wolna oparła się o ścianę. Widziała go niewyraźnie poprzez łzy, ale to jednak on. To prawdziwy cud! Znowu wyciągnęła ramiona i przycisnęła go do siebie, mocno i rozpaczliwie, jakby się bała, że to mimo wszystko tylko sen. Że jeśli go puści, to on zniknie.
- Sivert - wyszeptała znowu. - Jesteś tu, Sivert?
- Tak, to ja - odparł i rozluźnił jej silny uścisk.
Mali opadła na ziemię przy ścianie szopy, a on usiadł obok. Nie spuszczała wzroku z jego twarzy. Czekała tak strasznie długo, by móc go znowu zobaczyć. Marzyła o nim, modliła się i płakała. Przez pięć długich, niemających końca lat! I oto teraz, kiedy zaczęła się w jakiś sposób godzić z myślą, że już nigdy go nie zobaczy, może go znowu oglądać. Nie zasłużyła, by na niego patrzeć. A jednak on siedzi obok!
Po omacku odnalazła jego rękę i zamknęła w swoich dłoniach. Musiała go dotykać. Musiała czuć ciepło jego ciała.
- Przyjechałeś do mnie - powiedziała wolno.
- Tak, przyjechałem - odparł cicho. - Nie jestem stworzony do tego, by nienawidzić kogoś przez całe życie. A już zwłaszcza ciebie - dodał, ściskając jej dłonie.
- Ale ja na nic innego nie zasługuję - wyszeptała Mali z płaczem. - Ja... ja, która zniszczyłam ci życie. Ja, która...
- Każdy człowiek sam kieruje swoim życiem, mamo - powiedział Sivert, patrząc gdzieś daleko ponad wodą fiordu. - Ty zrobiłaś coś... coś, co trudno mi było znieść tamtego wieczoru, kiedy opowiedziałaś mi o moim ojcu. Wszystko mi się wtedy zawaliło.
- Ja cię rozumiem - wyszeptała. - Rozumiem to...
- Tamtego wieczoru powiedziałem, że cię nienawidzę - mówił dalej Sivert. - I to była prawda, nienawidziłem cię. Nienawidziłem jak nikogo innego. Ale z latami... kiedy robiłem się starszy, zaczynałem więcej rozumieć. Muzyka też jest bardzo dobrym lekarstwem. No i mam Tordhild, z którą mogę rozmawiać. To ona mnie nauczyła, że nienawiść wszystko wokół niszczy, zarówno innych, jak i tego, kto nienawidzi.
Przez chwilę panowało między nimi milczenie. Jakiś ptak zawodził daleko na cyplu Stornes.
- To właśnie Tordhild powiedziała, że powinienem przyjechać do domu i pogodzić się z tobą - ciągnął po chwili Sivert cicho. - Wytłumaczyła mi, że nie będę w pełni człowiekiem, jeśli tego nie zrobię - dodał.
Mali oparła głowę na jego ramieniu. W ten sposób chciałabym siedzieć, dopóki nie umrę, pomyślała. Siedzieć tak oparta o swojego syna, słyszeć jego głos, móc go dotykać. Czuć jego ciepły oddech na swoim policzku.
- Bardzo cierpiałam z powodu naszego rozstania - powiedziała cicho.
Tak cicho, że prawie nie było słychać.
- Ja wiem - przyznał Sivert, obejmując jej ramiona. - Wiem, jak bardzo musiałaś cierpieć z powodu mojej ucieczki. I po tym, co powiedziałem, a także po moim liście. Bardzo dobrze to rozumiem. Potrzebowałem jednak czasu, żebym mógł się znowu z tobą spotkać. Żebym mógł ci powiedzieć, że przecież nie żywię do ciebie nienawiści, bo nie żywię, mamo - dodał. - Noszę tylko w duszy ranę, która nigdy się nie zabliźni. I tak już musi być. Ty też masz dość własnego cierpienia, ran w duszy, które się nie zabliźniają.
Pogłaskał ją po policzku i uśmiechnął się blado.
- Być może to właśnie sprawia, że jesteśmy w stanie coś tworzyć, i ty, i ja - mówił dalej. - Coś, co wzrusza ludzi, pozwala im na dobre przeżycia. Ty swoim tkactwem, ja muzyką. Czytałem o tobie w gazetach, ale przecież od dawna wiem, że jesteś wielką artystką.
Podniósł z ziemi jakieś źdźbło i włożył je do ust. Długo siedział, patrząc przed siebie. Był jak nieobecny.
- Człowiek musi najpierw sam poczuć palący ból w sercu, by móc rozpalać iskry w sercach innych - dodał w końcu wolno. - Taka chyba jest cena. Bo to kosztuje...
Mali patrzyła na niego. Widziała, że Sivert zrobił się starszy. Wokół oczu pojawiły się drobniutkie zmarszczki, a kiedy odwrócił głowę, odkryła w jego ciemnych włosach ślady siwizny. Zmartwienia także i do niego wyciągały swoje pazury. Zostawiały ślady.
Musnęła jego włosy. W dalszym ciągu kręciły się nad karkiem. Przesuwała palce po twarzy syna, jakby chciała nauczyć się na pamięć jego wizerunku, zapamiętać go na zawsze. Jej serce przepełniało dziwne, gorzkie, a zarazem słodkie szczęście. Syn do niej wrócił. Może go przytulić jeszcze raz.
Szczęście mieszało się z żalem nad tym, co zrobiła temu chłopcu. On już nie żywi do niej nienawiści. Sam to powiedział. Ale też pewnie jej nie kocha. Przynajmniej nie tak jak dawniej, zanim się dowiedział, kim tak naprawdę jest.
- Tordhild - bąknęła Mali. - Wspomniałeś o Tordhild.
Sivert nie odpowiedział od razu. Jego wzrok podążał za mewą, żeglującą wolno na tle czerwonozlocistego wieczornego nieba.
- Tordhild jest moją żoną - rzekł w końcu.
Mali z trudem wciągała powietrze.
- Twoją... żoną... ale...
- Ja wiem, że to wbrew prawu - odparł spokojnie. - Oboje o tym wiemy, ale wtedy, kiedy przyjechałem z nią do Stornes, mówiłem prawdę. Ja ją kocham. Tylko ją. Dla mnie nigdy nie będzie innej. Dla niej zresztą też nie będzie innego.
- Ale władze... papiery potrzebne do ślubu...
- Akurat z papierami nie było kłopotu - uśmiechnął się Sivert. W jego głosie słychać było ironię. - Przecież ja jestem synem Johana Stornesa i twoim, Tordhild zaś jest córką Jo i jakiejś innej kobiety, nie twoją. Tak jest napisane w papierach, tak zapisano w kościelnych księgach. Tylko ty i Havard znacie prawdę. Zakładałem więc, że żadne z was nikomu tego nie wyjawi...
Mali potrząsnęła głową. Naturalnie, że ani ona, ani Havard nic nikomu nie pisnęli. Już i tak wystarczająco dużo zniszczyła w życiu syna. Ale to, że ożenił się z Tordhild...
- Przez te wszystkie lata zastanawiałam się, jaką decyzję podjęliście - powiedziała wolno. - Nie przypuszczałam jednak, że postanowiliście się pobrać...
- To była jedyna słuszna decyzja - zapewnił Sivert spokojnie. - Żadne z nas nigdy nie miało co do tego wątpliwości. I wcale nas to nie dręczy, że zrobiliśmy coś, do czego w gruncie rzeczy nie mieliśmy prawa. Bo dla nas największe znaczenie ma miłość.
Mali skinęła głową.
- Uznaliśmy, że nikt nas nie wyda - powtórzył. - Skoro tylko ty i Havard wiecie, jak jest naprawdę.
- Tym nie musisz się martwić - powtórzyła Mali i uścisnęła jego rękę. - Oprócz Havarda i mnie nikt nie wie. I nikt więcej nie będzie wiedział.
Sivert roześmiał się. Krótko i z goryczą.
- No właśnie, na to liczyłem - powiedział, nie patrząc na nią. - Przecież wiem, że umiesz dotrzymać tajemnicy.
- Ja ci wtedy mówiłam prawdę, Sivercie, bo czułam, że nie mam wyboru - rzekła Mali z naciskiem. - Strasznie się bałam nieszczęścia, które może na was spaść, jeśli... jeśli wy...
- Jeśli będziemy mieć dziecko - dokończył Sivert. - Domyślałem się, że to właśnie fakt, iż Tordhild jest w ciąży, zmusił cię do tego wyznania.
- Tak - potwierdziła Mali szeptem. - Ale musiałabym to wyznać, nawet gdyby ona nie była w ciąży. Bo widziałam, że chcesz się z nią ożenić, więc tak czy inaczej dzieci mogły się pojawić. Śmiertelnie się bałam, że urodzi się... urodzi się dziecko zniekształcone. Stworzenie, które tylko będzie się w życiu męczyć, a na was sprowadzi rozpacz. I że możecie mieć więcej niż jedno dziecko - dodała prawie niedosłyszalnie. - Bo gdybyście nie wiedzieli, że jesteście... przyrodnim rodzeństwem... uznałam, że będzie lepiej, jeśli wam powiem.
Odwróciła się do niego. Oczy płonęły w jej bladej twarzy.
- Oddałabym własne życie za to, żebyś mógł uniknąć poznania prawdy - wyszeptała. - Utrzymywałam to w tajemnicy przez wszystkie lata, okazało się jednak, że to był straszny błąd. Wtedy to zrozumiałam. I nie mogłam już dłużej kłamać. Przynajmniej przed tobą. Bo kocham cię, Sivercie - dodała cicho. - Kochałam cię ponad wszystko od chwili, kiedy się pojawiłeś, chociaż rozumiem, dlaczego uważasz, że zdradziłam cię w najgorszy sposób.
Z drżeniem wciągnęła do płuc powietrze i ocierała twarz wierzchem dłoni.
- Nie byłam tą osobą, za jaką mnie uważałeś - mówiła dalej. - I to mnie najbardziej dręczyło przez te wszystkie lata.
- Nie tylko mnie nie mówiłaś prawdy - rzekł Sivert z wolna.
- Nie, nie powiedziałam, ale ty znaczyłeś dla mnie najwięcej. Ty i Havard. I właśnie wam obu wyznałam to tamtego wieczoru.
- Havard musi cię bardzo kochać - powiedział Sivert.
- Bardziej, niż na to zasługuję - przyznała Mali i znowu otarła mokrą od łez twarz. - Kocha mnie bardziej, niż na to zasługuję.
Przez chwilę siedzieli, nie mówiąc nic. Słońce pogrążyło się w morzu na zachodzie, wciąż jeszcze rozjaśniało niebo złocistą czerwienią.
- Ja musiałam to wyznać, Sivercie - powtórzyła Mali. - Nie byłam w stanie znieść myśli, że mogłabym uczynić cię jeszcze bardziej nieszczęśliwym... choć wiedziałam, że będzie mnie to drogo kosztowało. Drożej, niż potrafisz zrozumieć, bo utracić ciebie...
Wzięła jego rękę i przytuliła ją do swojego policzka.
- Czy ty mi kiedykolwiek zdołasz wybaczyć? - spytała szeptem.
Sivert nie odpowiedział natychmiast. Oddychał ciężko i nie patrzył na matkę.
- Nie żywię do ciebie nienawiści - powiedział w końcu. - Myślę, że to musi wystarczyć. Przynajmniej na razie...
Mali skinęła i pochyliła głowę. Rozumiała, co chce jej powiedzieć.
- Tordhild była w ciąży - powiedziała po chwili milczenia. - Co zrobiliście...
- Nic - odpowiedział cicho. - Nie zrobiliśmy nic. Wiedzieliśmy, że istnieje ryzyko, iż dziecko urodzi się zniekształcone lub w jakiś inny sposób nienormalne, ale nie robiliśmy nic. Uznaliśmy, że jest w nas obojgu wystarczająco dużo miłości, by przyjąć to, co los nam przyniesie, nawet gdyby wszystko miało pójść źle. Dziecko przecież było nasze, stworzone przez tę miłość...
- Więc wy...
- Tak, mamy syna - odparł Sivert, patrząc jej w oczy. - Pięknego, normalnego synka, który niedługo skończy pięć lat. Jesteś babcią - dodał po chwili.
Jego słowa zapadały w duszy Mali.
Jestem babcią! Myśl wydawała jej się zgoła nierzeczywista. Jest babcią dla syna Siverta. Ponad wszystko pragnęła spytać, czy będzie kiedyś mogła zobaczyć swojego wnuka. Nie zdobyła się jednak na tyle odwagi.
- Ale więcej dzieci mieć nie będziemy - mówił dalej Sivert. - Oboje jesteśmy co do tego zgodni. I załatwiliśmy to tak, w pewnym szpitalu za granicą, że ja nigdy więcej nie zostanę ojcem.
- Och...
Mali patrzyła na niego wytrzeszczonymi oczyma.
- Ale gdyby... gdyby...
- Jeśli nie mogę mieć dzieci z Tordhild, to nie chcę w ogóle więcej dzieci - odparł spokojnie. - To był mój wybór i moja decyzja.
Znowu przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Ciszę przerywał jedynie chlupot wody o przybrzeżne kamienie.
- Czy ktoś wie, że przyjechałeś? - spytała Mali nagle. - Byłeś we dworze?
- Owszem, byłem i wielu domowników o mało się pod ziemię nie zapadło, kiedy mnie zobaczyli - uśmiechnął się. - Myśleli pewno, że widzą ducha.
- Musisz chyba być głodny?
- Jedzenie nie zawsze jest najważniejsze - powiedział Sivert. - Ale zjem, kiedy wrócimy do domu.
- I zostaniesz u nas kilka dni? - spytała Mali z bijącym sercem.
Myśl o tym, że mogłaby go mieć przy sobie przez kilka najbliższych dni, sprawiała, że z radości kręciło jej się w głowie.
- Dzień lub dwa - odparł. - Wkrótce znowu jadę do USA. Poza tym... ja już nie jestem stąd - dodał wolno. - Zdałem sobie z tego sprawę, kiedy wszedłem do domu.
Mali przeniknął piekący ból. Miała wielką nadzieję, że on zechce odwiedzić ich z Tordhild i synem. Skoro jednak nie czuje się tutaj w domu...
- Stałeś się sławny - powiedziała, spoglądając na niego.
- Tak, chyba tak - przytaknął. - Ale to nie dlatego nie czuję się już w Stornes jak w domu. I ty to wiesz. I ty, i ja wiedzieliśmy to zawsze, że ja nie jestem stąd. Moim życiem jest muzyka. Tylko ty nie chciałaś przyjąć tego do wiadomości, bo akurat to przypominało ci twoje grzechy. Chciałaś, żebym był taki, jakim mnie sobie wymarzyłaś, mamo. Przypuszczam, że teraz już zrozumiałaś, iż nikt nie może kierować życiem innych. Każdy powinien być tym, kim jest, na dobre i na złe. Gdybym ja nie zerwał... gdybym stał się takim, jak ty chciałaś, to bym zwiądł i umarł - dodał.
- A teraz jesteś szczęśliwy? - Mali popatrzyła na syna.
- Szczęście to nie jest coś, co mamy zawsze, ty też o tym wiesz - odparł. - Życie nie jest ani szczęściem, ani nieszczęściem. Życie to droga, którą podążamy. Każdy powinien iść tą drogą, która jest dla niego najlepsza. Jeśli zdobędziemy się na taką odwagę, to będziemy żyć. Bliżej szczęścia człowiek nie podchodzi - dodał i wstał.
Podał jej rękę i pomógł się podnieść. Przez krótką chwilę stali tak naprzeciwko siebie. On o głowę wyższy od niej piękny mężczyzna.
- Mój Sivert - wyszeptała Mali i zarzuciła mu ramion na szyję. - Dziękuję ci, że przyjechałeś. Myślę, że teraz będę mogła dalej żyć.
Trzymając się za ręce, wolno poszli przez sad w stron domu.
To był bardzo miły wieczór, chociaż Sivert nie mówił za wiele. On się zmienił, myślała Mali, nie odrywając od niego oczu. Wydaje się jakiś taki bardziej skupiony, jakby zapatrzony do środka. Nie taki otwarty i impulsywny, bardziej refleksyjny.
Poza tym wyglądało na to, że nie chce rozmawiać o wspaniałej karierze skrzypka, jaką zrobił.
- Miałem szczęście - rzekł tylko, spoglądając na swoje długie, szczupłe i zwinne palce.
- Ech, myślę, że to coś więcej - powiedział Havard z przekonaniem. - Człowiek nie zdobywa światowej sławy tylko dlatego, że mu się poszczęściło. W takim razie wszyscy bylibyśmy sławni, a przynajmniej większość z nas - mruknął. - O nie, najpierw musi być talent, a potem jeszcze dużo innych rzeczy, by osiągnąć coś takiego. I z pewnością jest to również długa, ciężka praca.
- Tak, jeśli o to chodzi, to masz rację - przyznał Sivert. - Muszę powiedzieć, że nie przespałem tego czasu do dzisiejszego dnia. Rzeczywiście bardzo ciężko pracowałem. I wiele mnie to kosztowało. Najważniejsze jednak, że miałem możność grania od dzieciństwa. Fakt, że dostałem wtedy skrzypce od tego Cygana - dodał, spoglądając pospiesznie na matkę. - To znaczy nie od Cygana, ale od ciebie, mamo poprawił się. - Ten fakt był podstawą wszystkiego.
- No i dokonałeś właściwego wyboru, kiedy uznałeś, że chcesz się poświęcić muzyce, a nie zostać gospodarzem w Stornes - pochwalił go Havard. - Twojej matce niełatwo było się z tym pogodzić, powinieneś wiedzieć. Ale dla ciebie chyba też to proste nie było, rozstać się z matką, dla której tak wiele znaczyłeś. Na tyle cię znam.
Sivert nie odpowiedział. Z dziwnym przejęciem żuł chleb i wpatrywał się w obraz wiszący na ścianie, jakby go nigdy przedtem nie widział. Na policzki wystąpiły mu lekkie rumieńce.
- Wiele razy nie było mi łatwo - rzekł w końcu. - Ani wtedy, ani potem. Nigdy zresztą nie jest łatwo wybierać... kiedy nasze marzenia nie znajdują zrozumienia u tych, których kochamy.
Na moment napotkał spojrzenie matki.
- Czasami jednak bywa tak, że nie ma wyboru - powiedział cicho. - Pewne rzeczy są już z góry postanowione.
Mali się nie odzywała. Nie była zadowolona, że podjęli ten właśnie temat. Temat, który budził tak wiele bolesnych wspomnień. Ale rozumiała Siverta. Właściwie to chyba ja powinnam rozumieć go najlepiej, myślała. Ona bowiem też robiła wiele rzeczy, które mogły ranić innych, ale czuła, że nad tym nie panuje. Jakby wszystko zostało z góry postanowione. Wybór Siverta okazał się właściwy, teraz musiała to przyznać. W każdym razie, jeśli zastanawiać się nad tym, co dla niego jest właściwe. Bo ona nadal odczuwała piekący ból w piersiach na myśl, że to nie on odziedziczy Stornes, choć przyznawała, że z pewnością osiągnął dużo więcej, niż gdyby został tutaj. Tylko że nigdy, w czasie kiedy dorastał, nie dopuszczała do siebie myśli, że istnieje dla niego jakiś inny wybór. Był pierworodnym synem, dziedzicem gospodarstwa i tym sposobem jego przyszłość wydawała się oczywista. To normalna kolej rzeczy i tak też ona to widziała. Sivert jednak się z nią nie zgadzał. On postanowił sam.
Nad słusznością różnych swoich wyborów Mali nie chciała się teraz zastanawiać. Z latami wiele okoliczności, które popychały ją w tę a nie inną stronę, traciło na znaczeniu. Pozostawał tylko egoizm, który złośliwie szczerzył do niej zęby. Egoizm i nienawiść. Pragnienie, by się mścić i ranić. Tak to przynajmniej było w odniesieniu do Johana, pomyślała i skuliła się.
Chwilę po tym, jak Mali z Sivertem weszła do izby, pociągnęła za sobą Havarda do sieni. Mąż objął ją i mocno przytulił.
- A więc on wrócił - szepnął z wargami przy jej włosach. - Tak się cieszę ze względu na ciebie, Mali. Wiem, jaka trudna była dla ciebie ta sprawa z Sivertem. Teraz będzie ci dużo łatwiej.
Mali kiwała głową, z policzkiem przytulonym do jego piersi. Z oczu znowu pociekły jej łzy.
- Ale jest coś, o czym powinieneś wiedzieć - wyznała cicho. - On się ożenił z Tordhild, w dodatku mają syna.
Poczuła, że Havard drgnął.
- Owszem, oboje wiedzą, że to wbrew prawu - mówiła dalej Mali pospiesznie. - Ale przecież wiesz, w dokumentach nie ma nic na temat tego, że są bliskimi krewnymi. To wiedzą tylko oni i my dwoje, ty i ja. On liczy, że my o tym nie powiemy... nikomu - dodała.
Havard nie od razu odpowiedział i Mali przestraszona wymknęła się z jego objęć.
- Przecież nie masz zamiaru mówić...
- Naturalnie, że nic nie powiem - zapewnił Havard cicho, opierając się ciężko o drzwi izby. - Po prostu nie myślałem, że...
- On mówi, że dla niego nigdy żadna inna kobieta nie będzie miała znaczenia - powiedziała Mali. - A z dzieckiem, które im się urodziło, wszystko jest w porządku. Sivert twierdzi, że nic mu nie brakuje. A ja tak się tego właśnie bałam. Tylko że oni nie będą mieć więcej dzieci, o tym też mnie poinformował.
- Dzieci nie zawsze przychodzą na zamówienie - przypomniał Havard.
- Sivert mówi, że załatwił tę sprawę w pewnym szpitalu za granicą - bąknęła Mali, unikając wzroku męża. - Po prostu Sivert nie może już mieć więcej dzieci. Ale on sam tak chciał - dodała pospiesznie. - Jest tylko jedna kobieta, z którą chciałby mieć dzieci, i to jest właśnie Tordhild. Zdawali sobie jednak sprawę z ryzyka i właśnie dlatego...
Stali przez chwilę bez słowa. W końcu Havard objął żonę.
- Twój syn jest dorosłym mężczyzną - powiedział cicho. - A ja szanuję ludzi, którzy potrafią podjąć decyzję, kiedy trzeba. Twój najstarszy syn zawsze to potrafił.
Pogłaskał ją pospiesznie po policzku.
- Dobrze wiesz, że ja nigdy pary z ust nie puszczę - powtórzył. - Mam nadzieję, że Sivert odwiedzi nas kiedyś z całą rodziną.
- No, nie wiem - mruknęła Mali. - Kiedy go pytałam, to mi nie odpowiedział.
- No ale w każdym razie jesteś babcią - uśmiechnął się Havard. - Pomyśleć, że jestem ożeniony z babcią!
Nagle Mali przypomniała sobie Dorbet. Powinna przecież porozmawiać z Havardem o córce. Teraz jednak odsunęła od siebie tę sprawę. To może poczekać, w każdym razie tych kilka dni, które Sivert miał spędzić w domu.
Kiedy Sivert wyznał przy stole, że on i Tordhild się pobrali, wszyscy przyjęli to z wielkim zaskoczeniem, ale też życzyli mu szczęścia. Mali zauważyła, że Sivert spogląda niepewnie na Havarda, kiedy jednak ojczym podszedł, uścisnął mu rękę i złożył najlepsze gratulacje, Sivert się uspokoił. Jakby ciężar spadł mu z serca.
- Pobraliście się? - powiedziała Dorbet urażonym tonem. - Przecież to ja miałam być waszą druhną. Tordhild mi to obiecała.
Dorbet okazywała wielkie zainteresowanie przyjazdem najstarszego brata. Śledziła wzrokiem Siverta, gdziekolwiek się ruszył. Mali widziała podziw w jej oczach i ów podziw odnosił się zapewne w równej mierze do jego powierzchowności jak i faktu, że siostra widywała jego zdjęcia w gazetach, wiedziała, jaki jest sławny. Dla Dorbet bowiem sława znaczyła wiele. Do gazet zaglądała wyłącznie po to, by oglądać nowe zdjęcia gwiazd filmowych i modelek. Wciąż żyła w wierze, że światowa sława to szczyt szczęścia. Zazdrościła ludziom znajdującym się w centrum zainteresowania.
Sivert roześmiał się i potargał jej bujne włosy.
- Tak, przypominam sobie - przyznał. - Ale w tamtych czasach ty byłaś jeszcze małą dziewczynką. Teraz naprawdę wyrosłaś - dodał. - Gdybym nie wiedział, kim jesteś, na pewno bym cię nie poznał.
Przyjaźnie szturchnął ją w bok i mrugnął porozumiewawczo.
- Nie musisz być niczyją druhną - uśmiechnął się szeroko. - Nie minie wiele czasu, a sama zostaniesz panną młodą. Jestem pewien, że kawalerowie wypatrują za tobą oczy.
Dorbet uśmiechnęła się zadowolona i odrzuciła w tył swoje rozpuszczone włosy. Spojrzała ukradkiem na Knuta, który siedział spokojnie w kącie i nie uczestniczył w rozmowie.
- Mam dopiero piętnaście lat - oświadczyła Dorbet, posyłając Sivertowi urzekający uśmiech. - Spytaj mamę, bo ona uważa, że będę mogła patrzeć na chłopców dopiero, kiedy będę stara i siwa.
Sivert śmiał się głośno.
- Ja to rozumiem - powiedział. - Bo jak się zapatrzysz na jakiegoś biedaka...
- Ale ona naprawdę ma dopiero piętnaście lat - przerwała im Mali. - I myślę, że nie powinieneś wbijać jej w dumę jeszcze bardziej - dodała, krojąc kolejną kromkę chleba. - Dorbet nie trzeba poprawiać samopoczucia.
Sivert ściągnął brwi i popatrzył na matkę. Wydawało się, że zrozumiał, iż temat jest bardzo niebezpieczny.
- A gdzie Oja, gdzie on się podziewa? - spytał. - No i Ruth? Muszę się z nimi zobaczyć, zanim wyjadę.
- Oja powinien niedługo wrócić - odparła Mali krótko, wciąż z tą surową miną. - On jest w Gjelstad.
- W Gjelstad? Co on ma tam do roboty? - spytał Sivert i zaczął jeść kolejną kanapkę.
- On się zaleca do Liny - odparła Dorbet, zanim Mali zdążyła otworzyć usta. - A Lina wcale nie ma więcej niż piętnaście lat - dodała, wydymając wargi. - I nikt nie protestuje, kiedy Oja lata do Gjelstad, wystrojony, uczesany na mokro. Tutaj we dworze ludzi traktuje się różnie, widzisz. Oja może robić, co chce, ale ja...
- Głupstwa - przerwała jej Mali ostro. - Oja wcale tak często w Gjelstad nie bywa. I jest różnica między tobą a Ruth Liną z Gjelstad - dodała. - Ona i Oja są dobrymi przyjaciółmi i lubią ze sobą przebywać.
- Dobrymi przyjaciółmi - przedrzeźniała ją Dorbet. - Ty, mamo, widzisz tylko to, co chcesz widzieć. Bo Oja wcale nie o przyjaźni tak rozmyśla.
Umilkła, bo matka posłała jej surowe spojrzenie. Ale Dorbet mówi chyba prawdę, pomyślała Mali. Ona też nie lubiła tych ciągłych wypraw Oi do Gjelstad, ale niewiele mogła zrobić. Chłopak jest dorosły. Gdyby ktoś mógł powstrzymać rodzącą się więź między nim a Liną, mogłaby to zrobić tylko Helga. Ona jednak najwyraźniej przyjmowała Oję z radością, tak przynajmniej wynikało z tego, co dotarło do Mali. Helga zaczęła się domyślać, że lepszej partii córka nie znajdzie, chociaż gdyby wyszła za Oję, byłaby młodą gospodynią u Mali. No ale Helga wiedziała przecież, że Mali wiecznie żyć nie będzie. I że nie minie zbyt wiele lat, a ona i Havard zdecydują się przekazać dwór. Nie powinnaś być jednak tego taka pewna, myślała Mali ze złością. Chociaż bowiem niekiedy czuła się bardzo zmęczona i cieszyła się, że syn im pomaga, to ani ona, ani Havard nie planowali oddać Stornes wcześniej niż po wielu, wielu latach, jeśli im tylko zdrowie dopisze. Tak oboje między sobą ustalili. Zresztą nie może być mowy o żadnym małżeństwie między dziedzicem ze Stornes i córką Helgi oraz Kristena wcześniej niż za kilka lat.
W tym czasie Oja może się znudzić, myślała Mali. Najbardziej bała się tego, żeby Ruth Lina nie zaszła w ciążę, tak że młodzi musieliby się pobrać. A to najgorszy powód dla zawarcia małżeństwa, Mali uważała, że coś takiego jest po prostu katastrofą. Zwłaszcza że nie miała pewności, czy Oja szczerze jest zajęty panną z Gjelstad. Może pociąga go tylko jej zachwyt i jawne zakochanie. A takie rzeczy długo nie trwają.
- A gdzie Ruth? - spytał Sivert i zmusił Mali, by na niego popatrzyła.
Domyślił się najwyraźniej, że temat Oi i jego przyjaźni z córką z Gjelstad to nie jest kwestia, którą należałoby dłużej drążyć.
- Ruth w tym roku jest gospodynią na górskim pastwisku - poinformowała Mali. - Myślę, że kiedy wróci do domu, będzie niepocieszona, że odwiedziłeś nas pod jej nieobecność i nie mogła cię zobaczyć.
- W takim razie ja jutro po śniadaniu wybiorę się w góry - oświadczył Sivert i wstał od stołu. - Nie wyjadę stąd, jeśli nie zobaczę się z Ruth, o nie.
- A zatem wiele godzin jutrzejszego dnia Sivert spędzi w górach, nie będę z nim mogła być, pomyślała Mali z odrobiną goryczy. Rozumiała jednak, że Sivert chce się spotkać z Ruth. Zawsze stosunki między nimi układały się bardzo dobrze, przyrodnie rodzeństwo było sobie bliskie. Mimo wszystko Mali poczuła ból w piersi. Przyjechał na tak krótko i pół dnia zamierza przeznaczyć na wyprawę w góry. Skinęła jednak głową na znak, że się z nim zgadza. - Ruth na pewno bardzo się ucieszy - powiedziała tylko z bladym uśmiechem.
Kiedy Mali w końcu znalazła się w łóżku, długo leżała, nie śpiąc. Myśl o tym, że Sivert leży w swoim małym pokoiku na strychu, wywoływała w niej niezwykłą mieszaninę ciepłej radości i dotkliwego smutku, którą poczuła już przy spotkaniu z synem koło szopy na łodzie. Jakby nie mogła sobie pozwolić, by tej nocy zasnąć chociaż na minutę. Chciała tak leżeć, wiedząc, że on jest tuż obok. Że znowu się z nią pogodził.
Przymknęła oczy i wyobraziła sobie jego twarz. Był teraz przystojnym młodym człowiekiem, ma cechy odziedziczone i po mnie, i po Jo, myślała. Jo dał mu karnację, te cudowne oczy i ciepły uśmiech, z matki wziął niezależność i upór, lecz także wrażliwość. Wyczuwała w nim również pokorę, głównie w stosunku do muzyki. Jeśli chodzi o inne sprawy, był niemal tak samo bezkompromisowy jak zawsze.
Mali szczelniej otuliła się kołdrą i westchnęła. No tak, coś przecież musiał odziedziczyć i po mnie, myślała. Chociaż, jeśli wykorzysta to dziedzictwo w najlepszy możliwy sposób, może mieć z niego w życiu wielką pomoc. Potrzebował jak nikt siły i pewności siebie, ludzie sławni tak jak on muszą być silni. Wielu bowiem chce nimi kierować, co do tego Mali nie miała wątpliwości. Ludzie chcą czerpać korzyści ze sławy innych.
Ale jeśli chodzi o Siverta, to próżne wysiłki, uśmiech radości przemknął po twarzy Mali. Sivert nigdy nie da sobą kierować. Zwłaszcza jeśli chodzi o ważne sprawy. Poza tym nie jest na sprzedaż, wiedziała to z jakąś niezłomną pewnością. Nie tak jak ona była...
Na wspomnienie tamtych spraw poczuła ból w piersi.
Odwróciła się na bok i ukryła twarz w kołdrze. Łzy popłynęły gorące i spokojne, na wargach czuła smak soli.
Następnego ranka Mali wstała wcześnie. Ostrożnie wymknęła się z łóżka, żeby nie budzić Havarda, umyła się w zimnej wodzie i szybko ubrała.
Nie rozsuwała zasłon, Havard mógł pospać jeszcze z pół godziny. Ale wyjrzała na zewnątrz. Dzień był słoneczny, poranny wiatr burzył lekko wodę fiordu. Znakomity czas na wyprawę w góry, pomyślała.
Mali zastanawiała się, czy nie zaproponować, że pójdzie z Sivertem na pastwiska, chciała być z nim najdłużej, jak to możliwe. Zrezygnowała jednak, uznała, że gdyby pragnął jej towarzystwa, to sam by ją o to poprosił wczoraj wieczorem. A on tego nie zrobił.
Nie przywitał się też z Oją. Mali słyszała, że młodszy syn wchodzi na palcach na strych krótko po godzinie drugiej. To niesłychane, pomyślała ze złością. Co, na Boga, Helga sobie wyobraża, pozwalając córce siedzieć tak długo w noc? Mali postanowiła, że wybierze się z wizytą do Gjelstad pierwszego dnia, kiedy znajdzie na to czas. Musi się rozmówić z Helgą. Najwyższa pora.
To śniadanie Mali zapamięta na długo. Nakryła pięknie do stołu i podała specjalne jedzenie, powoli domownicy zaczynali się schodzić. Wkrótce zasiedli wszyscy wokół długiego stołu dokładnie tak jak w dawnych czasach. Nawet mężczyźni odłożyli na później codzienne prace, by chwilę jeszcze posiedzieć przy stole i porozmawiać.
Oja wytrzeszczył oczy ze zdumienia, kiedy wszedł i zobaczył Siverta. Na moment w jego wzroku pojawiło się coś jakby strach, ale szybko przeszło. Wiedział przecież, że sprawa dziedzictwa jest załatwiona.
- O mój Boże, to ty przyjechałeś do domu? - wykrzyknął, potrząsając ręką Siverta.
- Na dzień lub dwa - odparł Sivert trochę wymijająco i on też ściskał dłonie brata. - Jak ty wydoroślałeś od ostatniego spotkania. Słyszałem, że skończyłeś szkołę rolniczą.
Patrzył na silne, opalone ręce brata. Pogłaskał jedną z nich.
- Zawsze było jasne, że to ty zostaniesz gospodarzem w tym dworze - stwierdził Sivert spokojnie i uśmiechnął się.
- Ale prawo należało do ciebie, pierworodnego syna - odparł Oja, patrząc mu w oczy.
W jego spojrzeniu było coś w rodzaju wyzwania.
- Tak, to prawda - przyznał Sivert. - Teraz jednak to prawo oddałem tobie. I wszystko jest tak, jak powinno być.
Mali czuła, że serce podchodzi jej do gardła. Była śmiertelnie przerażona, jak ta rozmowa między synami może się potoczyć. Domyślała się, że Sivert chciałby w jakiś sposób załatwić sprawę z Oją. Przekonać go, że sam wybrał swoją drogę i że z własnej woli oddał bratu zarówno dwór, jak i prawo dziedziczenia.
- Bardzo się cieszę, że tak to widzisz - odparł Oja, wciąż patrząc mu w oczy. - Bo ja nie wyobrażam sobie, że mógłbym spędzić życie poza tym dworem - dodał.
- A ja nie wyobrażam sobie życia bez muzyki - powiedział Sivert. - Chociaż wiem, że wielu uważało to za rzecz niesłychaną, kiedy ja... kiedy oddałem ci prawo dziedzictwa. Myślę jednak, że to najlepsze, co mogłem zrobić - uśmiechnął się tak, że pokazał lśniące, białe zęby, a w jego oczach rozbłysły złociste plamki. - Jeśli więc obaj jesteśmy zadowoleni...
- Najbardziej niezadowolona jest chyba nasza mama - wtrącił Oja, spoglądając na Mali.
Nie można było nie zauważyć goryczy w jego glosie.
- Ja jestem zadowolona - powiedziała Mali, zwracając się do syna. - To prawda, że wierzyłam, iż to Sivert przejmie dwór, zresztą nie ma w tym nic dziwnego. Mimo wszystko to on jest pierworodnym synem. Skoro jednak sprawy tak się potoczyły... najważniejsze dla mnie jest, żebyście obaj byli szczęśliwi i nie żałowali swoich wyborów - dodała ochrypłym głosem.
- O to właśnie chodzi - wtrącił się Havard. - Jestem przekonany, że obaj będziecie szczęśliwi, obserwowałem całą sprawę z bliska i mogę powiedzieć, że ja w to wierzę.
Potem nie rozmawiano już więcej ani o dziedziczeniu, ani o prowadzeniu dworu.
Po śniadaniu Sivert zaczął się przygotowywać do wyprawy w góry.
- Przygotuję ci coś do jedzenia - powiedziała Mali.
- Niczego nie potrzebuję - odparł Sivert, rozpinając koszulę pod szyją. Słońce zaczynało już porządnie przygrzewać. - Ruth tam na górze też pewnie ma, co trzeba - dodał. - Pomyślałem sobie jednak, że wrócę do domu na obiad, chociaż wolałbym się precyzyjnie nie umawiać.
Mali skinęła głową. Wciąż miała nadzieję, że syn poprosi ją, by mu towarzyszyła, on jednak tego nie czynił. Ubrał się i ruszył do wyjścia.
- I masz zamiar wyjechać jeszcze dziś wieczorem? - zdążyła zapytać Mali.
Sivert odwrócił się. Stał przez chwilę i patrzył na matkę.
- Myślę, że tak - rzekł. - Ale jeszcze zobaczę.
I wyszedł.
Mali nie bardzo mogła tego dnia pracować. Kręciła się po domu z cichą radością w duszy i próbowała nie myśleć o tym, że Sivert wkrótce znowu wyjedzie. Że chwile szczęścia nie potrwają długo. Ale żałować będzie później. Teraz chciała się tylko cieszyć każdą minutą, którą syn spędzał w rodzinie. Cieszyła się tym, że mimo wszystko przyjechał. Że już nie żywi do niej nienawiści, chociaż bolało ją, że nie potrafił jej wybaczyć. Ale tego chyba jednak nie powinnam się spodziewać, powtarzała sobie, ocierając pośpiesznie oczy. Powinnam dziękować Bogu, że czas nienawiści mamy szczęśliwie za sobą.
- Czy Sivert znowu do nas przyjedzie? - spytała Dorbet, pomagając matce wieszać pranie.
- Tego nie wiem - odparła Mali wymijająco. - Przecież rozumiesz, że jest bardzo zajęty. Jeździ po całym świecie z koncertami...
- Ale czy nie mógł przyjechać razem z Tordhild? Ona musi się teraz czuć bardzo samotna - zastanawiała się Dorbet.
Mali zdziwiła się, że Dorbet nie wspomina o dziecku, zaraz jednak zdała sobie sprawę, że o synu Siverta nie było mowy. Tylko jej się zwierzył z tego, że mają z Tordhild dziecko.
- Poproszę go, żeby znowu przyjechał - oznajmiła Dorbet. - Ja bardzo lubię Siverta - dodała.
- Spytaj go - zgodziła się Mali, podnosząc z ziemi pusty kosz na bieliznę. - Zrób to, bardzo proszę.
Znowu stanęło jej przed oczyma to, co wczoraj widziała na strychu, w pokoju Dorbet. Powinnam porozmawiać z Havardem, pomyślała raz jeszcze. I powinnam też porozmawiać z Dorbet. Wygląda na to, że teraz romans z Knutem się skończył, ale mimo wszystko... kto wie, z kim wkrótce znowu córka wyląduje w łóżku? Jeśli tym razem uda jej się uniknąć konsekwencji, to może nabrać przekonania, że tak będzie zawsze.
Mali położyła rękę na ramieniu córki, idącej tuż przed nią.
- O co chodzi? - spytała Dorbet, odwracając się.
- Nic, zapomniałam, co chciałam ci powiedzieć - odparła Mali. Ta sprawa może zaczekać. Teraz chciała myśleć jedynie o Sivercie, nie tracić tych krótkich chwil, kiedy syn jest w domu.
Sivert wrócił na obiad spocony, ale zadowolony.
- Ruth była pewnie bardzo zaskoczona? - spytała Mali, podając mu ręcznik i czystą koszulę Havarda. - Chyba się nie mylę, że chętnie poszedłbyś nad wodę i się wykąpał - dodała.
- Och tak, była zaskoczona - uśmiechał się Sivert. - Zresztą ja też. Ruth to już dorosła panna. Nie rozumiem...
- Przecież minęło pięć lat - przypomniała Mali wolno.
Skinął głową i zdjął z siebie przepoconą koszulę. Mali poczuła ból w sercu, kiedy zobaczyła znamię pod jego lewą piersią. Dodatkowe serduszko, jak zwykli mawiać, kiedy był mały.
- W każdym razie było bardzo miło spotkać się z Ruth - wyznał Sivert. - Między Ruth i mną zawsze było coś wyjątkowego. Po prostu myślimy tak samo.
- A ona przez te wszystkie lata zastanawiała się, dlaczego wyjechałeś bez pożegnania - powiedziała Mali. - Co teraz mówiła na ten temat?
- Zmyśliłem jej byle co - odparł. - Nie lubię kłamać, zwłaszcza wobec Ruth, ale przecież nie mogłem jej powiedzieć prawdy. Nawet Ruth nie mogę tego wyznać - dodał, odwrócił się i poszedł w stronę fiordu.
Przy drzwiach obejrzał się jeszcze raz.
- Chciałem cię o coś spytać - powiedział. - Czy po podwieczorku będziesz miała czas, żeby ze mną porozmawiać? Może moglibyśmy pójść na mały spacer albo...
- Oczywiście, że będę miała czas - odparła Mali. Serce poruszyło jej się niespokojnie w piersi. - Czy jest coś specjalnego, o czym chciałbyś porozmawiać?
- Tak, o moim ojcu - wyjaśnił spokojnie.
Nad łąkami wciąż unosił się zapach suchego siana, choć ono samo już dawno zostało zwiezione do stodoły. Teraz kiełkował drugi pokos, zielony i soczysty. Zboża na polach dojrzewały i rozsiewały wokół słodkawą woń. Od strony lasu za letnimi oborami dochodził śpiew jakiegoś samotnego kosa. Mali i Sivert szli obok siebie w górę. Odkąd opuścili dwór, żadne nie odezwało się ani słowem. Ale słowa się znajdą, pomyślała Mali, ocierając spocone, niespokojne dłonie o spódnicę.
Od chwili, kiedy Sivert powiedział, że chciałby z nią porozmawiać o ojcu, Mali czuła bolesny skurcz w żołądku. Miała nadzieję, że syn zadowoli się tym, co mu wyznała podczas tamtych, brzemiennych w skutki porachunków przed pięcioma laty. Bardzo chciała uniknąć dalszych wyjaśnień. Teraz jednak Sivert najwyraźniej pragnął dowiedzieć się więcej. Albo może tylko chciałby porozmawiać o ojcu? Dowiedzieć się, jakim był człowiekiem? To przecież nie takie dziwne. Prawie nic o nim nie wiedział. Mali czepiała się tej właśnie myśli, że syn chce tylko tak sobie porozmawiać. Ale jeśliby spytał wprost, jak to było z Jo, to ani nie chciała, ani już by nie mogła kłamać. Wystarczająco dużo kłamstw przekazała Sivertowi.
Wkrótce dotarli do letnich obór.
- Może usiądziemy tutaj - zaproponował Sivert. Usadowili się na zbutwiałym pniu drzewa przysuniętym do ściany Mali z drżeniem wciągała powietrze głęboko do płuc.
- Bardzo niewiele wiem o moim ojcu - zaczął Sivert, wyrywając jakieś pożółkłe źdźbło. - Właściwie nie wiem nic. Zawsze myślałem, że to Johan był... okazuje się jednak, ż to nieprawda - dodał po chwili.
- Rzeczywiście, to nieprawda - przytaknęła Mali cicho nie patrząc na syna.
- Co nieco dowiedziałem się też od Tordhild - mówił dalej Sivert. - Ona też nieczęsto widywała swojego ojca, zresztą z różnych powodów, ale i tak ona znała go lepiej niż ja. Bo ja to sobie nawet przypomnieć nie mogę, żebym go kiedykolwiek widział.
- Ale widziałeś - pospiesznie powiedziała Mali, opierając się o ścianę. - Byliśmy kiedyś sami na górskim pastwisku, ty i ja, i on wtedy do nas przyszedł. Ja miałam tam posprzątać, a poza tym potrzebowałam wyjść na kilka dni z domu i on...
Umilkła pospiesznie.
- Potrzebowałam paru dni samotności - poprawiła się. - I zabrałam też ciebie. Zresztą zawsze wszędzie cię zabierałam. Byłeś najdroższym, co posiadałam. Miałeś wtedy trzy lata - dodała cicho.
Przez chwilę Sivert siedział bez słowa. Mali zerkała na niego z ukosa. Oparł się o ścianę obory i przymknął oczy.
- Człowiek z gór - powiedział wolno. - Przypominam sobie jak przez sen, że rano wyszedłem sam z domu i spotkałem człowieka z gór. Tak go wtedy nazywałem, prawda? On mi powiedział, że polował na niedźwiedzie i na... uważałem, że jest bardzo odważny.
Nagle otworzył oczy i spojrzał wprost na Mali.
- To był on - powiedział. - To był mój ojciec.
- To był twój ojciec - potwierdziła Mali.
- Dlaczego on przyszedł na górskie pastwisko?
- Zanim się rozstaliśmy po tym... po tym lecie w Stornes, on mi obiecał, że nigdy nie będzie szukał ze mną kontaktu - zaczęła Mali. - To była taka umowa przy pożegnaniu. Żadne z nas nie wiedziało wtedy, że ty jesteś... że jesteś w drodze, kiedy on pojechał dalej. Jo chciał mnie ze sobą zabrać, ale ja...
- Ale ciebie nie pociągało cygańskie życie, jak przyszło co do czego? - spytał Sivert z nutą goryczy w głosie. - Uważałaś je za nędzne w porównaniu z dobrobytem w Stornes.
- To nie było tak, ale rozumiem, że tak to może wyglądać - westchnęła Mali cicho. - Szarpały mną różne wątpliwości, kompletnie nie wiedziałam, co robić, Sivert, zarówno wtedy, jak i potem, kiedy już ty się urodziłeś. Bo dopiero wtedy przekonałam się na pewno, kto jest twoim ojcem. Przedtem nie miałam pewności... dopiero jak wzięłam cię pierwszy raz w ramiona. Mogłeś przecież równie dobrze być dzieckiem Johana - dodała prawie niedosłyszalnie.
- Tak jednak nie było.
Mali przez chwilę siedziała, nic więcej nie mówiąc. Wspomnienia spadły na nią mroczną falą i odebrały jej głos. Nie mogła wykrztusić słowa przez zaciśnięte gardło.
- Pytałam o radę starą babkę Johana, co mam robić, kiedy ty już przyszedłeś na świat i zrozumiałam, czyim jesteś synem. To było bardzo przykre, że musiałam oszukiwać Johana i swoich teściów. Ale babka uważała, że powinnam zostać w Stornes - ciągnęła opowieść po chwili. - Ona twierdziła, że jeśli cię zabiorę i wyjadę, to ściągnę na wszystkich jeszcze większe nieszczęście. I że sama muszę dźwigać swoje brzemię. Zresztą miałam też na względzie to, co by się stało z moją rodziną w Buvika - dodała, pocierając twarz lodowatą, drżącą dłonią. - Zniszczyłabym im życie... gdyby wyszło na jaw, że uciekłam z Cyganem.
- Czy ty kochałaś mojego ojca?
Mali wyprostowała się i spojrzała synowi w oczy.
- Tak, kochałam twojego ojca - odparła. - Nie powinieneś sądzić, że weszłam w ten związek z lekkim sercem. Od początku wiedziałam, że to grzech. Ale ja nad sobą nie panowałam, Sivert. Sam mówiłeś, że od czasu do czasu człowiek czuje, że nie ma wyboru. Że wszystko zostało z góry postanowione, że się niczym nie kieruje. Ja się tak właśnie czułam przy twoim ojcu.
Na jej policzkach pojawiły się blade rumieńce, kiedy mówiła dalej:
- Widzisz, Jo... on był wszystkim, o czym marzyłam od wczesnej młodości. Wszystkim, czym nie był Johan. Nie mogę zrzucać na Johana całej winy za to, że nam się nie ułożyło. Oboje za to odpowiadamy. Ale on... on zrobił coś, co... ja... ja chodziłam tu po tym dworze z wielką nienawiścią w sercu - wyszeptała. - Nienawidziłam samej siebie, nienawidziłam życia, do jakiego zostałam sprzedana, i nienawidziłam jego. Jego najbardziej. I wtedy przyszedł Jo.
Znowu przez dłuższy czas siedzieli w milczeniu. Sivert szczupłymi, niespokojnymi palcami łamał na kawałki jakieś źdźbło. Mali zwijała nieustannie brzeg swojego fartucha.
- Później, kiedy się nad tym zastanawiałam, myślałam... myślałam, że tak się stało dlatego, bo ja tak rozpaczliwie tęskniłam za miłością - wykrztusiła ochryple. - Wiem, że to żadne usprawiedliwienie dla takiego grzechu, jaki ja popełniłam, ale...
- I stało się tak dlatego, że pragnęłaś ukarać Johana - wtrącił Sivert spokojnie.
Mali drgnęła. Nie przypuszczała, że Sivert zdoła to zrozumieć. Nie odpowiedziała mu, czuła jednak, że jest czerwona.
- No ale on przyszedł, mój ojciec - powrócił do przerwanego wątku Sivert. - Tamtej jesieni przyszedł na pastwisko. On wtedy nie wiedział o moim istnieniu, prawda?
- Nie, nie wiedział o tobie - odparła Mali cicho. - O tym, że nie pochodzisz ze Stornes, nie wiedział nikt prócz mnie i starej babki Johana. I dopiero kiedy przyjechałeś do domu z Tordhild, a ja zrozumiałam, że...
- Jakim człowiekiem ty jesteś, matko, że mogłaś latami żyć, pozwalając, bym i ja, i wszyscy inni wierzyli w to okropne kłamstwo? Z czego ty jesteś stworzona?
W jego głosie była sama gorycz. Mali przygładziła ręką włosy i zamknęła oczy. Łzy wolno spływały jej po twarzy.
- Ja wiem, że to potworny błąd - powiedziała w końcu cicho. - Powinieneś jednak wierzyć, Sivercie, że myślałam o tym dzień i noc. Moje życie nieustannie znajdowało się jakby na ostrzu noża. Jedno kłamstwo pociągało za sobą następne, żyłam w śmiertelnym strachu, że w końcu wszystko się wyda. Nie chciałam, żeby tak było, synu. Musisz mi uwierzyć. A już najbardziej nie chciałam sprawić bólu tobie. Ciebie kochałam najbardziej od pierwszego dnia, kiedy zjawiłeś się na świecie, i pragnęłam dla ciebie tylko dobra. Wierzyłam, że będziesz szczęśliwy, jeśli dam ci taki wspaniały dwór... Uważałam, że zasłużyliśmy na to, zarówno ty, jak i ja, po tym wszystkim, co mnie spotkało...
Umilkła i przez jakiś czas walczyła z płaczem.
- Potrzebowałam wiele czasu, żeby zrozumieć, iż człowiek nie może posiadać drugiego człowieka - wyszeptała. - Że dostałam cię tylko jakby na pożyczenie, że ty masz prawo być tym, kim jesteś. Że masz też prawo wiedzieć, kim jesteś. Kiedy to zrozumiałam, było jednak za późno.
Sivert skinął głową i oparł się znowu o ścianę.
- No i co się stało tamtej jesieni na pastwisku? - spytał. - Ja coś pamiętam... coś, czego nie potrafię złożyć w całość. Coś, co sprawia, że na samo wspomnienie robi mi się zimno. Bywa, że budzę się w nocy zlany potem i wtedy wiem, że śniło mi się właśnie to. Nie mam tylko pojęcia, co to jest.
Otworzył oczy i patrzył na matkę.
- Tordhild mówi, że jej ojciec zginął w wypadku. Tak jej powiedziano, kiedy była małą dziewczynką. Jaki to był wypadek, matko?
Mali nie od razu zaczęła mówić. Miała nadzieję, że uniknie opowiadania o kamiennym osypisku. Teraz wiedziała, że nie ma wyjścia. Ale czy ma tu wyznać wszystko, tak jak było naprawdę, że Jo został zamordowany? Że to Johan zepchnął go w przepaść z nienawiści i zazdrości? Że gdyby nie chodziło o nią, o jej grzech i jej kłamstwa, to prawdopodobnie żyliby obaj?
- Na pastwisko nieoczekiwanie przyszedł Johan - zaczęła wolno. - Zobaczył ciebie razem z twoim ojcem i natychmiast zrozumiał, o co chodzi. Jesteś naprawdę bardzo podobny do ojca, zawsze byłeś - dodała. - Kiedy więc zobaczył was obu... to on... to Johan poprosił Jo, by mu pomógł uwolnić jakąś owcę, która podobno wpadła w szczelinę skalną gdzieś wysoko pod Stortind...
Znowu zaległo milczenie. Czarny kos śpiewał teraz bliżej.
- No i znaleźli tę owcę w szczelinie? - spytał Sivert. Głos miał ostry, zmieniony nie do poznania.
- Nie mam pojęcia - odparła Mali cicho. - Johan mówił, że tak.
- Więc mój ojciec z nim poszedł?
Mali skinęła w milczeniu.
- I nigdy żywy stamtąd nie wrócił, prawda? To był ten wypadek?
- Tak, w jakiś czas później Johan wrócił sam i powiedział, że Jo spadł z osypiska - mówiła Mali, odwróciwszy twarz. - Znaleźli go następnego dnia. Cyganie, którzy zatrzymali się w stodole w Stornes, zabrali zwłoki ze sobą.
Sivert nazbierał kamyków, które leżały pod ścianą obory. Teraz z rozmachem ciskał jeden po drugim daleko na pola. Mali niemal fizycznie wyczuwała jego agresję. Niczym dotkliwy chłód.
- I ty mogłaś żyć dalej również z tym - rzeki z pogardą. - Jeden grzech mniej, jeden więcej...
- To nieprawda - zaprotestowała Mali gwałtownie. - Powiedziałam Johanowi, że zabiorę dziecko i opuszczę Stornes. On jednak mi zabronił. Nikt nie mógł się dowiedzieć, że nie on jest twoim prawowitym ojcem. Że jakiś cygański włóczęga przyprawił mu rogi, jak się wyraził. Musiałam więc po prostu zostać... żyłam w piekle - dodała niemal bezgłośnie. - Nie utopiłam się w tym czasie tylko dlatego, że nie mogłam znieść myśli, iż musiałbyś zostać w Stornes sam. Beze mnie... Otarła twarz wierzchem dłoni.
- Widzę, że ty tego nie rozumiesz, że moja obecność była wtedy dla ciebie ważna - mówiła dalej. - Ja się tobą opiekowałam, robiłam wszystko dla ciebie. I mimo wszystko cię kochałam. Kochałam cię bardziej nawet niż własne życie.
Długo siedzieli bez słowa. Nad fiordem pojawiły się ciemne chmury, które przesłoniły słońce.
- Posiedź tutaj, a ja pobiegnę do dworu, wezmę swoją torbę i powiem, że przez jakiś czas nas nie będzie - powiedział nagle Sivert, wstając. - Żeby się nikt nie martwił o ciebie... O nas - dodał.
- Co chcesz zrobić?
- Chcę pójść na kamienne osypisko - odparł Sivert, patrząc na nią. - Chciałbym się pożegnać z moim ojcem. To już najwyższy czas, nie uważasz?
Serce Mali biło jak szalone. Znowu podniosła rękę do gardła. Nigdy by nie pomyślała, że jeszcze kiedyś będzie musiała tam pójść. Na samą myśl o tym dostawała gęsiej skórki. Krew odpłynęła jej z twarzy. Czuła, jakby miała za chwilę zemdleć.
- Ale to jest daleko, Sivercie - powiedziała ochryple. - Czy nie powinniśmy...
- Mamy przed sobą całą noc - odparł i pobiegł w dół.
Mali pochyliła się i objęła ramionami kolana. Tego to już chyba nie zniesie! Powinna pobiec za nim. Powinna powiedzieć, że z nim nie pójdzie. Wiedziała jednak, że się nie ruszy, będzie tu siedzieć, dopóki syn nie wróci. I wiedziała, że z nim pójdzie, bo żądał, by razem z nim obejrzała miejsce, w którym zmarł jego ojciec. Odebrała mu już tak wiele. Tego nie może mu zabrać.
Nie było odwrotu.
Po drodze w góry prawie się do siebie nie odzywali.
Sivert wrócił ze starym plecakiem. Widziała, że niesie w nim czarny futerał ze skrzypcami.
- Wziąłeś skrzypce? - spytała zaskoczona. - Nie słyszałam, jak grasz.
- Ja nigdy nigdzie nie chodzę bez skrzypiec - odparł przez ramię, kiedy wspinali się ścieżką w górę. - Muszę ćwiczyć codziennie. Dzisiaj też ćwiczyłem poza domem - dodał.
- Ale ja chętnie bym posłuchała...
- Jakoś nie mam na to ochoty - odpowiedział krótko. Już więcej go o to nie prosiła. Musiała się bardzo starać, żeby dotrzymać mu kroku. Spódnica robiła się coraz cięższa za każdym razem, kiedy przechodzili przez mokradła. Woda chlupała jej w butach.
Chmury porozpadały się na niewielkie przepływające po niebie strzępy, słońce zaś wolno zanurzało się w morzu. Słońce było krwiście czerwone, a ciemne szczyty gór mieniły się liliowym blaskiem. Wkrótce na niebie ponad ich głowami pojawiły się blade gwiazdy.
Od czasu do czasu Sivert przystawał i zrywał jakiś górski kwiat. Mali nie pytała, co z nimi zrobi. Domyślała się i czuła piekący ból w piersiach. W którymś momencie, kiedy się zatrzymał, ona sama zaczęła zrywać kwiaty zimnymi, sztywnymi rękami.
Sivert wybrał drogę na osypisko z dala od letnich pastwisk. Nadkładali drogi, Mali jednak domyślała się, że syn nie chce spotkać Ruth czy innych dziewcząt z pastwiska.
W końcu zatrzymał się.
- Przez ostatni odcinek drogi ty pójdziesz pierwsza - powiedział nagle, jakby czytał w jej myślach. - Przypuszczam, że przychodziłaś tu już dawniej, wiesz, gdzie dokładnie to jest. Chyba że nie...
- Oczywiście, że przychodziłam tutaj - odparła Mali cicho i znowu otarła twarz. - Stąd to już niedaleko.
On powoli wyciągnął rękę i odgarnął jakieś włosy, które opadały jej na policzki.
- Wszystko z tobą w porządku? - spytał.
Mali popatrzyła na niego. Oczy miała pełne łez. Jego troskliwość spadła na nią najzupełniej nieoczekiwanie. Skinęła głową.
- Rozumiem, że nie jest ci łatwo - wyznał Sivert. - Ale to jest sprawa, którą musiałem załatwić. Musiałem, jeśli mam się z tobą porozumieć. Rozumiesz mnie?
- Tak - szepnęła bezgłośnie. - Powinniśmy to zrobić oboje, ty i ja. Możliwe, że będzie nam potem trochę lżej - dodała, ale wiele optymizmu w jej głosie nie było.
Sivert nie mówił nic. Cofnął rękę i zrobił jej miejsce tak, by mogła iść przed nim. Mali uniosła mokrą spódnicę i ruszyła w drogę. Była zmęczona i chciało jej się pić. Poza tym bardzo zmarzły jej nogi, szła tak długo w przemoczonych butach. Przez chwilę wydawało jej się, że Sivert zabrał z domu kilka kromek chleba i butelkę soku na długą wyprawę. Gdyby jednak tak było, to musiał zapomnieć. Nie przystanął bowiem, nie zaproponował jej ani jedzenia, ani picia.
Zaszli już bardzo daleko. Stortind wznosiło się przed nimi majestatyczne. W miarę jak robiło się ciemno, światło księżyca stawało się coraz wyraźniejsze i kładło się bladą poświatą nad okolicą.
Mali spojrzała w górę na usiane gwiazdami niebo i zastanawiała się, czy nie przypomnieć Sivertowi o tych dwóch gwiazdach, o których mu opowiadała po śmierci Starego Siverta i Johana. Ale dala sobie spokój. Jeśli zapamiętał jej opowieść, to pewnie teraz spyta - pomyślała. A jeśli nie, to niech tak zostanie.
Wyszli teraz z lasu pod wielkim osypiskiem.
- Jesteś pewna, że wiesz, dokąd iść? - spytał w którymś momencie Sivert za jej plecami.
Nie odpowiedziała, ale wiedziała, dokąd idzie.
Nigdy nie sądziła, że jeszcze kiedyś tu wróci. Pożegnała się z Jo tamtego dnia, kiedy przyszła na osypisko z wieńcem kwiatów tamtego lata po śmierci ukochanego. Zbudowała wtedy niewielkie ogrodzenie z kamieni w miejscu, w którym, jak się domyślała, musiał leżeć, bo tam znalazła jego nóż.
Miała nadzieję, że po tym wszystkim odzyska spokój. Jednak nic z tego, przeżywała wiele bolesnych i gorzkich chwil tak pełnych żalu i wyrzutów sumienia, że czuła się całkiem zagubiona. Jej dusza długo i ciężko chorowała. Kiedy tutaj była, przez wiele godzin klęczała na kamieniach i głośno wzywała jego imię, które wracało do niej dźwięcznym echem: Joooo. Jooo. Jo...
Mali szła coraz wolniej. W ciemnościach niewiele widziała, wiedziała jednak dobrze, gdzie są. I nagle w świetle księżyca zobaczyła małe ogrodzenie. Wieńca, który tu położyła, nie było po tylu śnieżnych zimach i wichurach, zagroda jednak stała.
Mali zatrzymała się nagle, tak nagle, że Sivert po prostu na nią wpadł. Oboje o mało się nie przewrócili, Sivert złapał ją wpół i mocno trzymał. Stał tak z ramieniem wokół jej talii i patrzył na kamienny murek. Mali widziała, że mocno zaciska szczęki. Pod brunatną, gładką skórą mięśnie napinały się boleśnie.
- To ty postawiłaś to ogrodzenie? - spytał po chwili.
- Tak, ja, dwadzieścia lat temu - odparła cicho. - Nie wiem, czy inni ludzie tutaj przychodzili. Ale chciałam zaznaczyć to miejsce.
- Byłaś zupełnie pewna, że to w tym miejscu on...
Mali skinęła głową i spojrzała w górę na pokryte kamieniami strome zbocze. Płaskowyż, z którego Jo został zepchnięty, rysował się wyraźnie niczym mroczny cień na oświetlonej blaskiem księżyca górskiej ścianie.
- Wiem, że to było tutaj - zapewniła. - Właśnie tutaj znalazłam nóż, który należał do Jo.
Sivert skinął głową i wypuścił matkę z objęć. Potem zdjął plecak i położył go ostrożnie na ziemi, a sam zrobił kilka kroków w stronę ogrodzenia. Przez krótką chwilę on również spoglądał wysoko, na górską półkę. Potem ukląkł i położył bukiet polnych kwiatów tuż przy ogrodzeniu. Po omacku szukał ręką i znalazł duży płaski kamień. Położył go na szczycie ogrodzenia i pochylił głowę.
Mali wciąż stała w tym samym miejscu i patrzyła na syna klęczącego w blasku księżyca. Była potwornie zmęczona po długim marszu przez góry. Ręce i stopy miała lodowato zimne, spódnica lepiła jej się do ciała, ciężka, ociekająca wodą. Mali dygotała z zimna.
Nigdy nie przypuszczała, że zobaczy Siverta w tym miejscu. Że syn pozna tajemnicę, o której przez tyle lat nic nie wiedział. Kiedy jednak przyjechał do domu z Tordhild, Mali nie miała wyjścia. I kiedy przyszło co do czego, to musiała mu przyznać rację, że powinien pożegnać się z ojcem, którego nigdy nie poznał. To ważne, myślała Mali, poprawiając włosy, że chłopiec w końcu się dowiedział, kim był jego ojciec.
Kiedy Sivert wstał, trochę sztywny, Mali podeszła do ogrodzenia i obok jego bukietu położyła swoje kwiaty. Wolno uniosła spojrzenie ku wspaniale rozgwieżdżonemu niebu. Z jej gardła wyrwało się głębokie westchnienie.
- Tak, to on już teraz wie, kto jest jego ojcem, Jo - wyszeptała cicho. - Pragnąłeś, by kiedyś się o tym dowiedział. No i właśnie wie. Przyszedł tu do ciebie...
Odwróciła się do Siverta. Syn wyjął skrzypce z futerału, uniósł wysoko i oparł na nich podbródek. Delikatne pierwsze tony były jak zaczarowane na tym pustkowiu. Sivert przymknął oczy. Mali stała bez słowa i słuchała, jak tony się zmieniają, raz są delikatne, pełne oddania, to znowu pojawia się szorstkie crescendo. Domyślała się, że ta muzyka spływa do serca Siverta z góry, z tego zalanego srebrnym blaskiem krajobrazu. A potem on poprzez struny skrzypiec przekazuje tę muzykę dalej, zawiera w niej wszystkie dobre uczucia, jakie żywi dla ojca, którego nigdy nie poznał, oraz cały gniew i bezsilność, jaką odczuwa z tego powodu, że odebrano mu prawo do ojca.
Dźwięki wracały do nich odbite od czarnych górskich ścian. Mieszały się z dźwiękiem skrzypiec i powstawała muzyka, od której Mali ogarniało drżenie. Nigdy jeszcze nie słyszała czegoś podobnego. Było to cudownie piękne i zarazem przerażające. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś inni ludzie to usłyszą. Czy Sivert zechce prezentować to na swoich koncertach, czy też jest to tylko nabożeństwo żałobne za zmarłego ojca, muzyka przeznaczona tylko dla niego... dla Jo.
Ostatnie tony zgasły, a oni jeszcze długo stali bez ruchu. Panowała niezwykła cisza. Jedyny dźwięk, który ją burzył, to szum nocnego wiatru, nadchodzącego skądś spod szczytu Stortind.
Po jakimś czasie Sivert włożył skrzypce z powrotem do futerału, a futerał do plecaka. Potem raz jeszcze podszedł do małego ogrodzenia, pochylił głowę i tak stał. Mali bardzo chciała podejść i przytulić go. Dać mu jakąś pociechę, ale nie zdobyła się na taką odwagę. Ostatnie, co mogła teraz zrobić, to próbować go pocieszać.
Cały czas miała na wargach prośbę o wybaczenie, ale jej nie wypowiedziała.
Powoli ruszyli w drogę powrotną.
Dochodziła pierwsza, kiedy znaleźli się na zalanym księżycowym blaskiem dziedzińcu w Stornes.
- Może przygotuję coś do jedzenia? - spytała Mali cicho.
- Dla mnie nie - odparł Sivert. - Ja się teraz spakuję.
Gdybym mógł pożyczyć bryczkę i konia, to zaraz pojadę.
- Pojedziesz? Ale jest przecież środek nocy, a ty...
- Chcę wyjechać stąd teraz - oznajmił Sivert ochrypłym głosem, bardzo stanowczo. - Zrobiłem to, po co tu przyjechałem.
- Ale co zamierzasz...
- Przenocuję w pewnym miejscu w Surndalen - poinformował. - A konia oni jutro odprowadzą do Stornes.
Mali zrobiła krok naprzód i położyła rękę na ramieniu syna. Twarz miała brudną od kurzu, potu i łez, warkocz się rozplótł, przepocone włosy w nieładzie otaczały głowę.
- Nie mógłbyś zostać do jutra? - poprosiła cichutko.
Potrząsnął przecząco głową, odwrócił się i poszedł w stronę domu.
Mali została na podwórzu. Nie chciała wchodzić do domu, dopóki nie zobaczy, że Sivert odjechał. Poszła na trawnik nad strumykiem za pralnią i tam usiadła. Światło księżycowe mieniło się w ciemnej wodzie. Nagle Mali wstała i podeszła do wielkiego głazu nad strumieniem. Rozpaczliwie szukała po omacku w ciemnej, mokrej trawie. W końcu odnalazła mały, plaski kamień. Zaczęła gołymi rękami rozdrapywać ziemię. Piasek i kępki trawy spadały na jej spódnicę, ale tego nie zauważała. Nie zauważała też, że łamie sobie paznokcie, boleśnie kaleczy palce.
Po chwili wyjęła spod kamienia małe pudełeczko, które niegdyś tam ukryła. Drżącymi rękami otworzyła wieczko. Leżały tam dwa pierścionki, które zrobił Jo. Jeden dla niej, drugi dla siebie. Wyjęła je teraz i położyła na otwartej dłoni. Sczerniały i pokryły się brudem. Mali włożyła rękę do wody i próbowała je umyć. Szorowała piaskiem, potem rąbkiem spódnicy, znowu zanurzała w wodzie i tarła dalej. Kiedy skończyła, oba pierścionki mieniły się w blasku księżyca. Trzeba je jeszcze porządnie wyczyścić, żeby były naprawdę ładne, ale nawet teraz widać było, że to piękna, wyjątkowa robota i że pierścionki też są niezwykłe.
Wolno wsunęła jeden pierścionek na środkowy palec lewej ręki. Przyglądała mu się uważnie. To nie jest mój pierścionek, pomyślała. Teraz nosiła obrączkę, którą dał jej Havard. Jo jest przeszłością.
Kiedy Sivert znowu wyszedł z domu, ona stała obok bryczki, do której zaprzęgła już konia.
- Mógłbym sam to zrobić - powiedział, wrzucając plecak na siedzenie.
Futerał ze skrzypcami bardzo ostrożnie położył obok.
- Jest coś, co chciałabym, żeby należało do ciebie - powiedziała Mali cicho. Otworzyła dłoń i wyciągnęła do syna. - To jest pierścionek, który dostałam od twojego ojca. Nosiłam go przez jakiś czas, ale jest taki wyjątkowy, że musiałam przestać. Wszyscy się dopytywali, skąd go mam. To było... było trudne i niebezpieczne - dodała.
- A ten drugi... - Sivert wziął większy z pierścionków z jej dłoni. - Ach, ten pierścionek dała mi kiedyś pewna Cyganka, bardzo dawno temu... myślałem, że zginął - mówił Sivert zaskoczony. - A to ty go wzięłaś.
- Tak - przyznała Mali, nie patrząc mu w oczy. - Nie mogłam zrobić nic innego. To jest pierścionek, który Jo nosił jako pamiątkę po mnie. On oba te pierścionki traktował jako... jako nasze ślubne obrączki - dodała. - To on sam je zrobił.
Przez chwilę znowu panowało milczenie.
- Ta kobieta, która dała ci pierścionek, to Karoline, siostra Jo - tłumaczyła Mali w napięciu. - Ona się domyślała, że ty jesteś... że jesteś jej bratankiem. Nigdy jednak nic nie powiedziała. To nie była kobieta, która by roznosiła plotki. Poza tym ona ciebie kochała. Nie życzyłaby ci nic złego - zakończyła Mali tak cicho, że ledwo sama słyszała swój głos.
Sivert nic nie powiedział, stał tylko, obracał pierścionek i przyglądał mu się.
- Pomyślałam sobie, że może ty i Tordhild chcielibyście mieć te pierścionki - wyjaśniła Mali cicho. - Że mogłyby być waszymi ślubnymi pierścionkami. Zauważyłam, że nie nosisz obrączki - dodała i musnęła dłonią rękę Siverta.
Przez chwilę bała się, że syn odmówi. Ale to przecież słuszne, żeby on i Tordhild nosili te pierścionki, pomyślała. Wiedziała też, że Jo również by tego pragnął. Nic jednak nie mówiła, stała tylko z wyciągniętą do syna ręką.
Powolnym ruchem Sivert wziął z jej dłoni również mniejszy pierścionek. Wsunął oba do kieszeni.
- Dziękuję - powiedział.
Mali wzięła jego dłoń w swoje lodowato zimne ręce. Oczy znowu zaszły jej łzami.
- Przyjedź znowu, Sivercie - szeptała przez Izy. - Weź ze sobą Tordhild i synka, i... przyjedź znowu - błagała.
- Do kogo? - spytał Sivert cicho.
- Do swojej rodziny - wykrztusiła Mali piskliwym głosem. - Do mnie. Krew jest gęstsza niż woda. Ja jestem twoją matką, Sivercie. Tego nie da się zmienić. I teraz jestem babcią.
Sivert rzucił przeciągłe spojrzenie ku oświetlonemu blaskiem księżyca szczytowi Stortind. Pospiesznie, gorącymi dłońmi uścisnął jej zimne ręce. Potem wskoczył do bryczki i cmoknął na konia.
Mali stała, dopóki całkiem nie zniknął jej z oczu. Potem ciężkim krokiem powlokła się w stronę domu.
Po tej nocnej wyprawie z Sivertem do górskiego osypiska kamieni Mali ciężko się rozchorowała. Była przeziębiona tak, jak chyba nigdy przedtem. Kaszlała i dławiła się dzień i noc. Ataki kaszlu wstrząsały jej ciałem tak gwałtownie, że czasem miała wrażenie, iż wypluje z siebie wnętrzności. Brzuch ją bolał od tego kaszlu, a w piersiach paliło żywym ogniem. Kiedy jednak zaproponowała, że na jakiś czas przeniesie się ze spaniem na mały strych, tak by przynajmniej Havard mógł sypiać po nocach, mąż gwałtownie zaprotestował. Chciał ją mieć przy sobie w łóżku. To jest jej miejsce.
- Ale mogę również ciebie zarazić - szeptała Mali ochrypłym głosem i z płonącymi od gorączki oczyma. - Przeniosę się tylko na czas najgorszej choroby, potem do ciebie wrócę.
- Zaraziłaś to ty mnie już dawno temu - powiedział Havard, głaszcząc ją czule po policzku. - I wcale się też nie boję zarażenia. Nie, nie możesz leżeć sama na małym strychu, kiedy jesteś taka chora. Potrzebujesz kogoś, kto by się tobą opiekował - dodał, objął ją i mocno przytulił. - Nie mogę jednak zrozumieć, jak mogliście pójść tak daleko w góry i to po nocy, ty i Sivert. To prawdziwe szaleństwo. Ty przecież wiedziałaś, jak to daleko i jaka trudna jest droga, nawet jeśli Sivert o tym zapomniał.
- Ale dla Siverta to było takie ważne, żeby tam pójść - mamrotała Mali niewyraźnie.
- No dobrze, już dobrze... chociaż mimo wszystko uważam, że mądre to nie było - upierał się Havard.
Nie, w każdym razie dla zdrowia, myślała Mali, a jej ciałem wstrząsał kolejny atak kaszlu. I zresztą w ogóle nie było to mądre. Po tej wyprawie z Sivertem leżała po całych nocach, nie śpiąc, i podobnie jak za pierwszym razem, kiedy poszła do miejsca, w którym zginął Jo, wcale nie czuła, że przywróciło jej to spokój. Wprost przeciwnie. Dawne wspomnienia nawiedzały ją w snach, podczas krótkich chwil, kiedy udało jej się zdrzemnąć, i nie były to wcale dobre sny. Przeważnie budziła się zlana potem. Mówiła, że to od gorączki, ale wcale nie była pewna, czy nie z powodu tych koszmarnych snów.
Dręczyła ją myśl o Sivercie. Taka była szczęśliwa, kiedy pojawił się w domu. Jej serce przepełniała wielka radość i bezgraniczna wdzięczność. Nic jednak nie potoczyło się tak, jak by chciała. Co prawda powiedział, że nie żywi już dla niej nienawiści. To dlatego mógł przyjechać. Przez cały czas jednak Mali wyczuwała jego wielką gorycz. Zresztą czego innego mogłam się spodziewać, myślała, ocierając rozgorączkowaną twarz. Tego, co zrobiła Sivertowi, nie da się tak po prostu przekreślić, tyle rozumiała. Mimo to dręczyło ją, że syn tak się do niej odnosi. Marzyła o pojednaniu, o tym, że on wróci tu ze swoją rodziną, skoro już raz odważył się przyjechać. Ale nawet tego jej nie obiecał. Wprost przeciwnie, zapytał, po co miałby to robić, po co miałby tu wracać. To sprawiło Mali większy ból, niż chciałaby przyznać. Tymi słowami bowiem zakomunikował matce, jak niewiele ona dla niego znaczy. Tak to przynajmniej zrozumiała. I z tego powodu także czuła się chora.
Dawniej, kiedy już się czasem zdarzało, że zachorowała, to szybko wracała do zdrowia. Zawsze była silna i cieszyła się dobrym zdrowiem, nigdy nie pozwalała, by choroba zwaliła ją z nóg. Teraz miała wrażenie, że nie jest w stanie dłużej walczyć. Poddawała się okolicznościom i choroba szalała, jak chciała. Przecież to nie ma znaczenia, czy będę żyć, czy umrę, powtarzała sobie w ciemne noce, kiedy ból przenikał jej ciało, a ona marzła i pociła się na przemian. Właściwie to dobrze by było po prostu zniknąć. Kiedy jednak blask poranka przenikał przez zasłonki i dźwięki zwiastujące nowy dzień docierały do jej oszołomionej, bolącej głowy, zapominała o złych myślach. Człowiek nie ma prawa się poddawać. Nie ma prawa się załamywać. Przynajmniej ona takiego prawa nie ma! Zbyt wielka odpowiedzialność na niej spoczywa, a ona nie należy do łudzi, którzy unikają odpowiedzialności.
- Myślę, że trzeba wezwać doktora - stwierdził Havard, kiedy minął tydzień, a Mali nadal czuła się bardzo źle. - Bo jak nie, to skończy się zapaleniem płuc.
- Poczekajmy jeszcze trochę - poprosiła Mali, odsuwając od siebie talerz z zupą.
Właściwie to całkiem przestała jeść. Nic jej nie smakowało.
- Wkrótce wszystko się zmieni - zapewniała męża. - To tylko wyjątkowo ciężkie przeziębienie, nic więcej.
Havard patrzył na nią ze zwątpieniem, zgodził się jednak, że trzeba jeszcze trochę zaczekać. I rzeczywiście, kiedy następny tydzień zbliżał się do niedzieli, Mali powoli zaczynała czuć się lepiej. Gorączka ustąpiła, a wraz z nią bóle mięśni. Kaszel wciąż nie dawał za wygraną, ale wyraźnie złagodniał.
Rada była, że nikt inny we dworze nie zachorował, ale wciąż znajdowała się w stanie bliskim depresji. Nikomu nic nie mówiła. Przecież i tak nikt nie mógłby jej pomóc.
Zbliżał się początek roku szkolnego i Dorbet zaczynała przygotowywać się do wyjazdu. Całymi godzinami przeglądała ubrania, które powinna ze sobą zabrać.
- Przecież nie powinno być problemu - powiedziała Mali któregoś dnia, kiedy weszła do sypialni córki i zobaczyła, że całe łóżko zarzucone jest ubraniami.
Ona ma tych ubrań stanowczo za dużo, stwierdziła Mali. Dorbet uwielbiała oglądać katalogi w sklepie u Pedera i często udawało jej się przekonać ojca, żeby jej kupił coś nowego. Przecież ja muszę to mieć, mówiła, zarzucając ojcu ręce na szyję.
- Potrzebujesz tylko porządnych codziennych ubrań. Świąteczne możesz zostawić w szafie, w końcu będziesz przyjeżdżać do domu na niedziele.
- Jeszcze zobaczymy, jak to będzie - odparła Dorbet. No właśnie, tego Mali bała się najbardziej. Wieczorem będzie musiała omówić całą sprawę z Havardem, i to, co odkryła między Dorbet a Knutem, i to, że nie jest zachwycona częstymi wizytami Oi w Gjelstad. Żadnej z tych spraw nie można dłużej odkładać.
- Jest coś, o czym chciałabym z tobą porozmawiać - zaczęła wieczorem, szczotkując włosy.
- Stało się coś złego? - spytał Havard z łóżka.
- Czy złego, nie wiem - mówiła Mali. - Chodzi o dzieci. To znaczy z wyjątkiem Ruth, ale Oja i Dorbet...
- Ty się chyba za bardzo zamartwiasz swoimi dziećmi, Mali - powiedział, opierając się na łokciu. - Wiesz przecież, że są w takim wieku, kiedy próbują się usamodzielnić, a wtedy... no cóż, Oję powinniśmy po prostu uważać za dorosłego - dodał. - I nie widzę żadnych powodów do zmartwienia, jeśli o niego chodzi.
- Nie widzisz, bo ty nie zwracasz uwagi na takie rzeczy - powiedziała Mali.
- Albo może nie wszędzie doszukuję się problemów - odparł Havard ze złością. - Co ci ten Oja znowu zrobił?
- Nie podoba mi się, że on tak ciągle biega do Gjelstad. - Mali odłożyła szczotkę i zdmuchnęła świecę na komodzie. - Po nocy świętojańskiej...
- Jest zajęty Ruth Liną, to prawda - przyznał Havard, otulając żonę kołdrą. - Ale ja nie widzę w tym niczego złego.
- Dziewczyna ma dopiero piętnaście lat - przypomniała Mali. - A Oja przesiaduje tam często do późna w noc. Nie mogę zrozumieć, jak oni...
Havard roześmiał się cicho, wsunął rękę pod głowę żony i przyciągnął ją do siebie.
- Czy ty nigdy nie byłaś młoda? - drażnił się z nią, burzył jej włosy.
- Byłam, ale mnie w jego wieku nie pozwalano uganiać się za chłopakami do późnej nocy.
- Rozumiem, co cię martwi - powiedział Havard. - Boisz się, żeby młodzi nie posunęli się za daleko. Ale na to nic nie poradzisz, Mali. Oja jest dorosłym mężczyzną. Musi przejąć odpowiedzialność za swoje życie. A dobrze wiesz, że on głupi nie jest.
- Wiem, ale zastanawiam się, co myśli Helga, pozwalając...
- I nie wiesz, czy ona w ogóle cokolwiek myśli - przerwał jej Havard. - O ile ja znam tę panią, to nie spuszcza córki z oka.
- Nie wydaje mi się, żeby prześladowała ich swoją obecnością do północy - burknęła Mali krótko. - Ona po prostu uważa, że Oja jest lepszą partią dla Ruth Liny niż...
Havard przeciągnął się i chrząknął.
- Czy problem polega na tym, że nie chciałabyś, aby córka Helgi została twoją synową, czy...
- Ale ta dziewczyna jest za młoda, Havardzie! Zresztą wcale nie jestem pewna, czy to, co Oja do niej czuje, to jest poważne... czy to po pewnym czasie mu nie przejdzie. A gdyby się tak zdarzyło, że...
- No tak, w takim razie nie byłoby dobrze, gdyby z tego miały być dzieci, pod tym względem całkowicie się z tobą zgadzam. Havard odgarnął jej w tył włosy i ujął twarz żony w obie ręce.
- Ale dlaczego ty tak myślisz? Ja jestem całkowicie przekonany, że Helga wbiła córce do głowy, że...
Mali prychnęła i odepchnęła jego ręce.
- Kto wie, co oni robią, kiedy są sami - prychnęła ze złością. - A Ruth Lina wygląda na taką zakochaną, że z pewnością przy nim traci kompletnie głowę...
- I co chcesz z tym zrobić?
- Zamierzam pojechać do Gjelstad i rozmówić się z Helgą - odparła Mali. - Zresztą miałam zamiar zrobić to już dawniej, ale Sivert przyjechał do domu, a potem byłam chora. Teraz jednak...
- No to będziemy mieć zamieszanie - westchnął Havard.
- Lepsze to, niż żebyśmy mieli ciężarną synową jako młodą gospodynię tu we dworze - nie ustępowała Mali.
Przez jakiś czas leżeli w milczeniu. Mali czuła się urażona, że Havard nie okazuje jej wsparcia. On przeważnie takie sprawy przyjmował ze spokojem. Nie rozumiał ich powagi.
- Oczekiwałam, że mnie wesprzesz - powiedziała i odwróciła się do niego plecami.
- Ależ ja cię wspieram, Mali! - zawołał, przyciągając ją znowu do siebie. - Ja też się martwię o dzieci, zapewniam cię. Ty jednak masz tendencje do robienia wszystkiego tak...
- Cud boski, jeśli ta dziewczyna nie jest jeszcze w ciąży - ucięła Mali krótko.
- Zatem ty wiesz, że oni ze sobą sypiają?
Mali zaczerwieniła się.
- Nie, nie wiem, ale...
- Ale każdy sądzi według siebie - mruknął Havard.
- Rany boskie, co ty wygadujesz? - krzyknęła Mali ze złością, wpijając w niego wściekle spojrzenie.
- Nic poza tym, że my też grzeszyliśmy w okresie przed ślubem. Zapomniałaś już o tym?
- Nie zapomniałam, ale ja nie byłam wtedy głupią dziewczyną, która ledwie skończyła piętnaście lat - mówiła Mali dalej ze złością.
- Jeśli pojedziesz do Gjelstad, to uważam, że nie powinnaś używać takich argumentów, bo to by było głupie - oznajmił Havard spokojnie.
Mali milczała przez chwilę. Wiedziała, że mąż ma rację.
- Ale ja jednak pojadę - burknęła po chwili.
- Wcale w to nie wątpię - zgodził się Havard. - Byłaś na to zdecydowana, jeszcze zanim zaczęłaś ze mną rozmawiać. A zwykle robisz to, co sobie wbijesz do głowy, przecież wiesz. Zawsze tak było.
Przytulił ją do siebie jeszcze mocniej i pocałował w czoło. - Czy jest coś jeszcze? - spytał.
- Tak, tym razem chodzi o Dorbet - westchnęła Mali. - I w tym wypadku to ja niczego się nie domyślam, ja po prostu wiem. Ponieważ widziałam to na własne oczy. Dorbet była w łóżku z Knutem, i to nie jeden raz!
Havard nie od razu odpowiedział. Gładził dłonią brodę i głęboko wciągał powietrze.
- Stałam za na pół otwartymi drzwiami i widziałam, a także słyszałam - ciągnęła swoje Mali. - Knut wierzył, że to miłość, ale Dorbet go po prostu wyśmiała. Rzuciła mu w twarz, że jest głupcem, skoro sądził, że ona zadowoli się jakimś parobkiem! Wystarczy, że chciała z nim sypiać - tak mówiła.
Havard w dalszym ciągu milczał.
- Czy ty słyszysz?
Mali szturchnęła męża w bok.
- Tak, słyszę, ale bardzo mi się nie podoba to, co słyszę - rzekł cicho. - Jedna sprawa to to, że Dorbet w ogóle poszła z kimś do łóżka. A druga to to, jaką grę ona prowadzi. Bawi się uczuciami innych ludzi. Nie ma do tego prawa.
- No i co my mamy z tym zrobić? - spytała Mali. - Ta dziewczyna nie będzie długo czekać i znajdzie sobie kogoś nowego do zabawy. Zanim się obejrzymy, ściągnie na siebie nieszczęście. A teraz, kiedy wyjeżdża do Kvannes do szkoły... - zakończyła Mali niepewnie.
- Rany boskie, co robić... - Havard patrzył w sufit. - Chcesz, żebym się z nią rozmówił?
- Wtedy ona się domyśli, że ją widziałam... To nie ma znaczenia, ale... nie, ja chciałabym porozmawiać z nią pierwsza. Powiem jej, że ma się zachowywać przyzwoicie. I twoja ciotka będzie jej pilnować.
- Już ona zdołają oszukać, opieka nad naszą córką nie będzie dla Marii łatwa - westchnął Havard. - Nie może jej przecież zamknąć w domu. A ja nie chciałbym oznajmić, że ona już miała... miała...
- Ale tak właśnie jest - zawołała Mali gwałtownie. - I Bóg wie, czy Knut jest jedyny.
- No właśnie, Knut...
Havard gładził się w zamyśleniu po twarzy.
- Teraz pozostaje pytanie, czy po tym, co mi powiedziałaś, możemy go zatrzymać na stale.
- Ech, wina jest nie tylko jego - wtrąciła Mali.
- Nie tylko, to prawda. Ale on powinien mieć wystarczająco dużo rozsądku, żeby nie sypiać z naszą córką - złościł się Havard.
- No, to prawda - przyznała Mali. - Ale ta sprawa jest już teraz skończona. Dorbet zerwała z Knutem, chłopak musi sobie zdawać z tego sprawę. Stracił apetyt i chodzi przygnębiony. I jeśli mam być szczera, to powiem ci, że powinniśmy go raczej zatrzymać, skoro sprawy tak się ułożyły, niż szukać kogoś nowego. Nawet jeśli Dorbet...
Havard wymamrotał coś niezrozumiale.
- Jeszcze się muszę nad tym zastanowić - powiedział w końcu. - Ale koniecznie porozmawiam z Dorbet, zanim wyjedzie.
A dziewczyna jednym uchem będzie słuchać i drugim wypuszczać, pomyślała Mali ze złością. Dorbet tak długo będzie igrać z ogniem, dopóki się paskudnie nie oparzy. Jeśli Mali tego nie uprzedzi i szybko nie wyda jej za mąż.
- Cóż, nie wystarczy tylko urodzić dzieci - westchnął Havard. - Trzeba je jeszcze jakoś urządzić w życiu. Porozmawiam z nią - powtórzył.
Pocałował Mali i położył rękę na jej piersi. Mali odtrąciła ją.
- Jestem zmęczona, Havardzie - zaprotestowała. - Zresztą nie rozumiem, jak możesz myśleć o takich sprawach, kiedy...
- My przynajmniej jesteśmy małżeństwem - uśmiechnął się z goryczą.
Mali westchnęła i odwróciła się do niego plecami. Mężczyźni wytaczają niekiedy dziwaczne argumenty, pomyślała. Równie często jak głową myślą swoim męskim przyrodzeniem.
Znowu ciężko westchnęła i naciągnęła kołdrę na głowę.
Mali wybrała się do Gjelstad już następnego dnia. Wkrótce zacznie się koszenie zboża, wiedziała, że wtedy na nic nie będzie czasu.
Rozmowa z Helgą była krótka.
- Nie możesz ścierpieć, że twój syn tutaj przychodzi? - spytała Helga z pociemniałym wzrokiem. - A może my nie jesteśmy dla ciebie wystarczająco dobrzy?
- Nie o to chodzi, Helga, dobrze wiesz - próbowała łagodzić Mali. - Ale ja myślę o... myślę o Ruth Linie, która ma dopiero piętnaście łat... i gdyby miało...
- Zakładam, że twój syn jest porządnym człowiekiem - syknęła Helga. W jej lodowatym wzroku pojawiła się ironia.
- No, a twoja córka? - spytała Mali ze złością. - Czy ona potrafi powiedzieć „nie”, jeśli...
- To powinnaś zostawić młodym - oznajmiła Helga. - My przyjęliśmy Oję niczym własnego syna i mamy o nim jak najlepsze mniemanie. Jest jedynym mieszkańcem Stornes, na którym mi zależy, chociaż wiem, że to twój syn - dodała z pogardą.
- Och, nie wątpię. Bardzo dobrze wiesz, że lepszej partii twoja córka nigdy nie znajdzie - odparła Mali ostro. - Zgodzisz się nawet na to, żeby została przy mnie młodą gospodynią w Stornes, żeby tylko weszła do naszej rodziny. Bo i tak w końcu kiedyś zostanie gospodynią.
- Jakaś ty bezczelna! - syknęła Helga. - Chcesz mi powiedzieć, że kupczę własną córką?
- Jeśli nawet nie kupczysz, to w każdym razie przymykasz oczy na to, że dziewczyna może zajść w ciążę.
- Owszem, ale wtedy twój syn będzie musiał wziąć odpowiedzialność - powiedziała Helga, a jej oczy miotały skry.
Mali westchnęła.
- Czy my nie możemy porozmawiać jak ludzie, Helga - próbowała spokojniejszym tonem. - Tu przecież chodzi o nasze dzieci. I ja nie mam nic przeciwko twojej córce. Jeśli Oja zechce się kiedyś z nią ożenić, nie powiem ani słowa. Ale jeszcze nie teraz! Tylko to chciałam ci powiedzieć.
- W takim razie poproś swojego syna, żeby siedział w domu - odparła Helga. - Ja mu tego nie powiem.
Mali odwróciła się i wyszła. Nie uzyskała nic, ale też i nie po to tu przyjechała. Musiała porozmawiać z Helgą, tego wymagała od niej przyzwoitość.
Będę musiała rozmówić się z Oją, myślała w drodze do domu. Kiedy jednak bryczka wjechała na dziedziniec, Mali odrzuciła już ten pomysł. Oja jest dorosły. Nie spodobałoby mu się, że matka miesza się w jego sprawy. Ona zaś nie chciała, by stosunki z synem znowu się pogorszyły. Pozostaje więc tylko mieć dzieję, że jej dzieci, i Oja, i Dorbet, będą mieć więcej szczęścia niż rozumu.
Zaczęli kosić owies, chociaż w tym roku też był jeszcze rozpaczliwie zielony. Havard uważał jednak, że zbiorów nie można odkładać. Nic to nie pomoże, jeśli zboże postoi jeszcze trochę na polu. O tak późnej porze roku i tak nie dojrzeje.
Jęczmień był gotów do zwożenia i trzeba go było sprzątnąć, zanim przyjdzie deszcz. Na szczęście się udał, więc tym bardziej należało go chronić. Jeśli teraz dostanie wody, to całe ziarno zgnije.
Tak więc wszyscy domownicy mieli ręce pełne roboty. A kiedy już jęczmień ustawiono do suszenia, Mali otrzymała telefon z informacją, że nowy misjonarz, Samuel Langmo, pojawił się w okolicy. Pytano, czy może przyjechać do Stornes i zatrzymać się na jakiś tydzień, choć wypada to wcześniej, niż planowano.
Mali oczywiście się zgodziła. Już dawno obiecała, że nowy misjonarz będzie mógł mieszkać w Stornes, bo przecież zwykle ktoś taki zatrzymywał się właśnie u nich. Nie spodziewała się go wprawdzie tak szybko, chociaż więc pokój gościnny był gotowy, nakazała Ingeborg i Ane, by jeszcze raz wywietrzyły pościel i umyły podłogę. Zresztą należało posprzątać w całym domu, bo kiedy gość przyjedzie, nie będzie na to czasu.
- Jaki on jest, ten nowy misjonarz? - spytała Ane.
- Tyle wiem co ty - odparła Mali. - Właściwie nic o nim nie słyszałam. Jest oczywiście młodszy niż Brattvag - dodała i poczuła ból w sercu z tęsknoty za starym kapłanem.
Kiedy Brattvag miał przyjechać, wszystko wydawało się dużo prostsze. Teraz Mali jakoś niechętnie myślała o tym, że ten Langmo będzie mieszkał we dworze, choć nie umiałaby powiedzieć, dlaczego tak jest. Przywykła przecież, że wciąż mieszkali u nich parobcy i robotnicy wynajmowani na żniwa, którzy potem zostawali krócej lub dłużej. To jednak co innego niż taki misjonarz, myślała, biorąc się energicznie do mycia okien. Zwłaszcza że ten jest całkiem nowy. Trzeba będzie o niego dbać, karmić go i dotrzymywać mu towarzystwa, przynajmniej w pewnym stopniu. Poza tym zawsze taka wizyta powoduje, że do domu przychodzi mnóstwo ludzi. Bo najbardziej religijnym nie wystarczają spotkania w domu ludowym. Niektórzy traktują misjonarza jako swojego prywatnego powiernika, przychodzą do niego, a wszystkich trzeba czymś częstować.
- Ja to bardzo lubiłam Brattvaga - powiedziała Ane z drugiego końca izby. - On to umiał mówić. I nie opowiadał wyłącznie o grzechu i karze ani o mękach piekielnych. Bo takich rzeczy to ja nigdy nie lubiłam słuchać - wyjaśniła, szorując ławę. - Każdy przecież robi, co może, przynajmniej większość z nas.
- Miejmy nadzieję, że ten nie będzie gorszy - powiedziała Mali. - Poczekajmy, to zobaczymy.
Ale myślała dokładnie to samo co Ane.
Tego popołudnia Ruth wróciła z górskiego pastwiska. Pozostało jeszcze czternaście dni do zejścia zwierząt na dół, więc na widok wysokiej, szczupłej sylwetki z plecakiem na ramionach, idącej górską ścieżką, serce Mali zaczęło gwałtownie bić.
- Ruth, rany boskie...
Mali pobiegła córce na spotkanie i patrzyła na nią przerażona.
- Nie denerwuj się, to nic takiego - powiedziała Ruth, uśmiechając się blado. - Wczoraj się przewróciłam, upadłam na rękę i strasznie mnie boli, tak że nic nie mogę robić. Wczoraj wieczorem i dzisiaj rano dziewczyny pomogły mi przy dojeniu, ale one nie mogą za mnie pracować. Mają dość swoich zajęć na to, żeby jeszcze robić to, co należy do mnie. Obiecały, że zajmą się naszym inwentarzem również dzisiaj wieczorem - wyjaśniała Ruth. - Ale myślę, że powinniśmy wysłać Ingeborg w góry na te ostatnie dwa tygodnie.
Mali oglądała pospiesznie rękę Ruth. Była czerwona i opuchnięta, bolała przy każdym dotyku. Ruth kuliła się, gdy tylko Mali się do niej zbliżała.
- To musi być stłuczenie - stwierdziła, poruszając ostrożnie ręką córki. - Złamania to tu nigdzie nie wyczuwam. Bardzo się cieszę, że nie zrobiłaś sobie czegoś gorszego. A to szybko się zagoi.
- Tak, ale ja powinnam...
- Bardzo słusznie, że przyszłaś do domu - pochwaliła Mali, przytulając córkę. - Zaraz wyślemy Ingeborg i wszystko będzie jak trzeba.
Objęła ramieniem szczupłą talię córki i obie ruszyły w stronę domu.
- Jak dobrze znowu cię widzieć - cieszyła się Mali, pociągając za gruby warkocz córki. - No i jak to jest być gospodynią na pastwisku? - pytała z uśmiechem.
- Och, czułam się naprawdę cudownie - odparła Ruth z promiennym wzrokiem. Na moment jakby całkiem zapomniała o bolącej ręce. W jej twarzy pojawiło się dziwne rozmarzenie. - Myślę, że mogłabym tam mieszkać przez cały rok. Człowiek czuje się taki wolny i pełen życia pośród zwierząt i wspaniałej natury. Mam nadzieję, że w przyszłym roku też dostanę tę pracę, mamo? Będę uważać, żeby się już więcej nie przewracać - dodała.
- Oczywiście, że dostaniesz, jeśli chcesz - odparła Mali uspokajająco. - Ingeborg w każdym razie za bardzo się do tego nie pali. Twoja siostra zresztą też nie - dodała z przekąsem w głosie. - Pytanie tylko, czy przyszłe lato będziesz miała wolne. Jeśli wyjedziesz do szkoły pielęgniarskiej w Molde, to chyba na lato nie wrócisz.
- Pomyślałam sobie, że najpierw powinnam skończyć szkołę gospodarstwa - powiedziała Ruth. - Rozmawiałyśmy w górach z dziewczynami, one mówią, że łatwiej potem przejść przez szkolę pielęgniarską. A ja przecież mam czas - dodała.
- No dobrze, zobaczymy, jak się sprawy ułożą - zgodziła się Mali. - A jacyś kawalerowie na pastwisko przychodzili? - uśmiechnęła się zaczepnie i znowu przyjaźnie pociągnęła warkocz Ruth.
Ruth zarumieniła się po korzonki włosów.
- Pewnie, że przychodzili, zawsze przychodzą, o ile mi wiadomo - odpowiadała wymijająco. - Miałyśmy niedzielne wizyty, owszem. Ale jeśli pytasz mnie, czy...
Spojrzała na matkę swoimi szarymi, szczerymi oczyma.
- To ja nikogo nie spotkałam.
Mali to specjalnie nie dziwiło. Ruth nie należy do dziewcząt, które takie sprawy traktują lekko. Mali była przekonana, że jej najstarsza córka wciąż jest dziewicą mimo swoich osiemnastu lat. Ona nie odda się mężczyźnie, jeśli nie będzie pewna, że to ten, z którym chciałaby spędzić resztę życia. I któż to będzie? - zastanawiała się Mali coraz częściej. Czy w ogóle istnieje taki mężczyzna, którego Ruth uzna za odpowiedniego? I nie będzie miało znaczenia to, czy kawaler jest dobrą partią, o tym Mali wiedziała od dawna. Dla Ruth bowiem liczą się inne cnoty i inne wartości.
- Ale Sivert do mnie przyszedł! - zawołała nagle Ruth, spoglądając na matkę. - Nie wierzyłam własnym oczom, kiedy tak ni stąd, ni zowąd stanął na pastwisku.
- Ech, ja też nie wierzyłam, kiedy tu przyszedł - oparła Mali, unikając wzroku córki. - Ale już dawno z niczego się tak nie cieszyłam.
- Rzeczywiście, bardzo dobrze było go znowu widzieć - przyznała Ruth. - Przez całe przedpołudnie nic nie robiłam. On jest taki jak dawniej, chociaż tak bardzo wydoroślał. I ożenił się - dodała. - Miałam wrażenie, jakbym go widziała wczoraj. Mogliśmy rozmawiać o wszystkim...
- O wszystkim?
Mali spojrzała na córkę. Sivert mówił, że nie powiedział Ruth całej prawdy na temat, dlaczego wtedy, pięć lat temu, tak nagle wyjechał. Teraz zaczęła się jednak zastanawiać.
- Tak, między mną a Sivertem tak zawsze było - ciągnęła Ruth i uśmiechała się do siebie. - Powiedział, że jest mu bardzo przykro, bo się wtedy ze mną nie pożegnał, ale zaczęli się tak spieszyć, kiedy Sanderman...
Wpatrywała się w matkę wielkimi oczami.
- Bardzo cię przepraszam - zawołała i uścisnęła dłoń matki. - Ja ci nie wierzyłam, kiedy mówiłaś o Sandermanie, ale to była prawda. Sivert potwierdził. I powiedział, że czas tak szybko mu ucieka. Jest przecież teraz słynny na cały świat, mamo.
Mali skinęła głową. Jej tętno powoli się uspokajało.
- Tak się cieszę, że on i Tordhild się pobrali - mówiła Ruth, wpatrując się przed siebie rozmarzonym wzrokiem. - On wiedział, że nigdy innej nie pokocha. Mówił mi, że przez cały czas to czuł. Że nic nie zburzy tej miłości. I teraz też to powtarza. Nic tego nie zburzy! Czyż to nie piękne?
- No - przytaknęła Mali, nie patrząc na córkę. - Może ty też oczekujesz czegoś takiego? Takiej miłości, chciałam powiedzieć...
- Tak jest - odparła Ruth spokojnie. - Jestem pewna, że kiedy tylko spotkam właściwego mężczyznę, to natychmiast będę wiedziała, że właśnie on jest mi przeznaczony. Ten, którego Bóg chce, żebym poślubiła - dodała, wciągając głęboko powietrze.
- Myślę, że najważniejsze jest to, żebyś ty go chciała - wtrąciła Mali, patrząc jej w oczy.
- Moje życie znajduje się w rękach Boga, mamo. On ześle mi tego, którego mi przeznaczył. Od dawna o tym wiem. I nie ma pośpiechu. To się stanie, kiedy ma się stać. Brattvag też tak mówił - dodała.
A więc on to powiedział, pomyślała Mali. Dlaczego w takim razie z takim uporem prosił, by Mali strzegła Ruth. Strzeż jej przed „czarną owcą”, jak się wyraził. Czyżby nie był tak samo jak Ruth pewien, że Bóg ześle jej właściwego?
- Ale, och, czy to naprawdę Ruth?
Ane wyszła na ganek, żeby wytrzepać chodnik, i wytrzeszczając oczy, patrzyła teraz na matkę i córkę.
- Mam nadzieję, że nie stało się nic złego?
- Nie, ona sobie tylko stłukła rękę - wyjaśniła Mali. - To jednak oznacza, że Ingeborg musi wyruszyć w góry...
- Och, mogłaby pójść Ragnhild - powiedziała Ane. - Ona pewno bardzo by chciała. Ale przecież za tydzień wyjeżdża do szkoły gospodarskiej, więc...
- Nie, nawet o tym nie myśl - zaprotestowała Mali. - Twoja córka i tak nam bardzo pomaga we dworze. Wszyscy od tylu lat robicie, co do was należy, i ty, i ona, i Aslak - dodała. - A Ragnhild musi teraz w spokoju spakować swoje rzeczy, skoro został jej tylko tydzień. Na pastwisko poślemy Ingeborg. Ona zresztą zna tam wszystko jak własną kieszeń. I to tylko dwa tygodnie.
Na tym sprawa się zakończyła.
We czwartek dwunastego września do Stornes przybył Samuel Langmo. Oczekiwano go w porze obiadu, więc chociaż był to środek tygodnia, nad całym dworem unosił się zapach zupy mięsnej, kiełbasek i ziemniaczanego puree.
- Przygotowania, jakbyśmy czekali na przyjazd biskupa - burczał Havard, kiedy razem z pozostałymi mężczyznami przyszedł na obiad. - Zupa mięsna i kiełbaski w środku tygodnia, dawno tak nie bywało.
Mali nie odpowiadała, spocona i przejęta. Był taki słoneczny i gorący wrześniowy dzień, że można by pomyśleć, iż to środek lata i nastał najgorętszy tydzień. Mimo że okna zostały szeroko pootwierane, w izbie panowało gorąco.
Mali prosiła wszystkich, żeby tego dnia przyszli na obiad punktualnie, tak by zdążyli się umyć i ogarnąć, zanim zjawi się misjonarz.
- A gdzie się podziewa Knut? - spytała Mali. - Nie widziałam, żeby przyszedł.
- Przyjdzie, przyjdzie - zapewniał Havard uspokajająco. - Mam wrażenie, że chciał się na chwilę zanurzyć we fiordzie.
- Żeby się tylko nie spóźnił - niepokoiła się Mali, podnosząc jakąś pokrywę i mieszając w garnku. - Wszyscy musimy usiąść do stołu razem z gościem i...
- Zapewniam cię, że przyjdzie - przerwał Havard. - Nie denerwuj się bardziej, niż to konieczne. Kim, na Boga, jest ten misjonarz, że wszystko w domu staje na głowie?
Mali nie odpowiedziała. To pewnie tylko dlatego, że ten misjonarz jest nowy. Jej duma gospodyni nie pozwalała niczego zaniedbać, tak żeby nic nie można jej było wytknąć.
W tej samej chwili drzwi się otworzyły i do izby wszedł Knut. Mali spojrzała na niego pospiesznie. Był brązowy po długim, ciepłym lecie spędzonym na łąkach i polu. Włosy miał mokre po kąpieli, ale uczesał je starannie i włożył na siebie czystą koszulę. Mali przyjaźnie skinęła mu głową.
Lubiła Knuta, mimo tego szoku, jaki przeżyła, widząc go w łóżku Dorbet. Ale za to nie można winić tylko jego, pomyślała już wtedy, kiedy przyłapała oboje na gorącym uczynku. Właściwie to było jej go żal. Po tym, jak Dorbet zerwała z nim w taki mało elegancki sposób, zrobił się jeszcze bardziej milczący i zmizerniał. Było oczywiste, że nadal żywi gorące uczucia dla najmłodszej córki gospodarzy, nigdy jednak nie próbował nawiązać z nią znowu kontaktu. W każdym razie Mali niczego takiego nie widziała. No i teraz Dorbet wyjechała do szkoły w Kvannes, więc rzadko ją widywał, tylko w niedziele.
Knut jest dumnym człowiekiem, to duma nie pozwalała mu zabiegać o względy dziewczyny. Nikt nie lubi czuć się wykorzystany, a z nim tak właśnie było. Bo przecież Dorbet nigdy nie miała wobec niego poważnych planów. Urodziwy, męski i zakochany w niej parobek stanowił zabawkę, ale jeśli chodzi o małżeństwo, to dziewczyna mierzyła znacznie wyżej. Knut tego nie rozumiał, dopóki nie było za późno.
Właściwie to Knut został przyjęty jako dodatkowy parobek tylko na lato, Mali wiedziała, że Havard rozgląda się za pracownikiem, który mógłby zostać we dworze na stale. Potrzebowali kogoś takiego i stać ich było na to. O ile Mali się orientowała, to Havard był z Knuta bardzo zadowolony. W każdym razie do chwili, kiedy ona mu opowiedziała o tym, co zaszło między parobkiem i Dorbet. Co teraz mąż zamierzał zrobić, jeszcze nie wiedziała.
Mali była raczej pewna, że Havard poprosi Knuta, by został, ona sama też nie miałaby nic przeciwko temu. Knut okazał się pracowity. Poza tym Dorbet przestała się już nim interesować. A to ważne, Mali mogła się przestać niepokoić. Nie wiadomo tylko, czy Knut nie odmówi. Może nie będzie chciał pracować we dworze i patrzeć, jak Dorbet uwodzi innych. Mali nie bardzo jednak w to wierzyła. Z pewnością rozumie, jaka to dla niego szansa, i zgodzi się na propozycję mimo miłosnego rozczarowania. Biednych ludzi nie stać na taką wrażliwość.
Okazało się, że to oni muszą czekać. Jedzenie od dawna było gotowe. Wszyscy zebrali się w izbie, ale nowy misjonarz się nie pokazywał.
- Ja jestem głodny - marudził Oja niezadowolony.
- Wszyscy jesteśmy głodni - westchnął Havard, spoglądając znad gazety. - A poza tym robota na nas czeka, Mali. Jeśli ten facet zaraz nie przyjdzie, to zaczynamy bez niego. Wszystko ma swoje granice - dodał.
- Zdaje się, że przyjechał - oznajmił Oja. Stał przy oknie i wyglądał na dwór.
- Oto zajechała bryczka z biskupem - dodał sarkastycznie.
Mali pospiesznie zdjęła fartuch, poprawiła włosy i wyszła na ganek, by powitać gościa.
Mężczyzna, który szedł jej na spotkanie, był wysoki i dobrze zbudowany. Jasne, gęste włosy miał starannie uczesane. Uśmiechnął się i wyciągnął do niej białą, wypielęgnowaną dłoń.
- Mali Stornes, jak przypuszczam - powiedział. - Bardzo przepraszam, że się spóźniłem.
- Nic nie szkodzi - odparła Mali, spoglądając na jego twarz.
Miał niebieskie oczy. Bardzo ładne oczy, pomyślała Mali. Coś jednak było w nich nie tak. Odkryła to dopiero po chwili, zdała sobie sprawę, że jego uśmiech nie dociera do oczu. Oczy pozostają badawcze i zimne.
Dokładnie tak jak jego ręka, która też jest zimna, mimo że dzień taki ciepły. Mali pospiesznie wypuściła ją ze swojej dłoni.
- Witamy w Stornes - powiedziała. - Obiad czeka.
- Och, moja droga, nie trzeba było sobie robić kłopotu z mojego powodu - mówił gość.
Znowu ten uśmiech, który nie docierał do oczu, natomiast odsłaniał rząd silnych, białych zębów. Prezentuje się bardzo dobrze, pomyślała Mali, i sam o tym wie.
- Zaraz przyślę kogoś, żeby wniósł bagaże. Proszę wejść.
Gość ukłonił się elegancko i wyciągnął rękę. - Gospodyni pierwsza - powiedział, przytrzymując drzwi, żeby Mali mogła wejść.
Przechodząc, mimo woli otarła się o niego i poczuła, że przeniknął ją dreszcz. Nie umiałaby powiedzieć dlaczego, bo był uprzejmy i sprawiał wrażenie kulturalnego. Mimo wszystko jednak coś w nim było nie tak. Coś trudnego do określenia. Otaczał go jakiś chłód, który sprawiał, że Mali poczuła się źle.
Już zaczęła tęsknić do dnia, w którym ten człowiek opuści jej dom.
Wydawało się, jakby Samuel Langmo wziął we władanie całe Stornes, tak samo jak wziął we władanie całą wieś i zaczarował mieszkających w niej ludzi. W każdym razie tych, którzy każdego wieczoru przychodzili na spotkania w domu ludowym, przesiadywali tam godzinami i słuchali, co mówi. Jest takich wielu, myślała Mali. Zdumiewająco wielu. A niestety tylko niektórzy, jeśli w ogóle ktokolwiek, mogli wracać uspokojeni po takim wieczorze, tak to przynajmniej wyglądało. On bowiem nie mówił o łasce i nie udzielał nikomu wybaczenia. Samuel Langmo mówił o grzechu, potępieniu i piekle dużo częściej niż o niebie i Bogu wybaczającym.
Mali musiała jednak przyznać, że ten człowiek to prawdziwy fenomen. Kiedy on mówił, pozostali milczeli. A przemawiał z takim ogniem i przekonaniem, że potrafiłby umarłych obudzić, stwierdzała z nutą czegoś, co przypominało obrzydzenie. Nigdy nie widziała, żeby ktoś trzymał zgromadzonych ludzi w takim napięciu jak on. Zresztą nie mogła zrozumieć, jak to robi, bo w jej uszach to, co mówił, wywoływało zgrzyt. A często brzmiało po prostu fałszywie.
Mali dwukrotnie poszła z Ruth na spotkanie do domu ludowego, potem jednak dała za wygraną. Nie była w stanie dłużej tego słuchać. Nie była w stanie patrzeć na tego wypielęgnowanego, eleganckiego mężczyznę, który manipuluje przyzwoitymi, zacnymi ludźmi do tego stopnia, że diabeł depcze im po piętach, kiedy w jesiennych ciemnościach wracają do domu. Bo misjonarz mówi im, że nikt z nich nie jest bez grzechu. Nikt! Jedynie Samuel, ponieważ Bóg wybrał go, żeby uratował tę gromadę chłopów. Samuel jest darem bożym zarówno dla nich, jak i dla całej ludzkości, a ci, którzy poprawią się po wysłuchaniu jego bezlitosnych słów, będą mogli się znaleźć przed otwartą bramą niebios. Człowiek, który mówi coś takiego, nie jest wart, żeby go słuchać, uważała Mali. Pamiętała cichego Brattvaga, który rzeczywiście wspierał ludzi i wielu z nich pomagał. Dawał im nadzieję i mówił, że Bóg jest dla wszystkich. Tamten stary, poczciwy człowiek, który męczył się z nimi. Samuel w niczym nie przypominał Brattvaga. Dla niego inni byli grzesznikami, on sam zaś należał do wybrańców Boga.
W miarę jak dni mijały, Mali czuła, że narasta w niej gniew na tego zapatrzonego w siebie człowieka, który, czuła to wyraźnie, bawi się ludzkim życiem. Uwielbiał przemawiać i napominać grzeszników, wyglądało na to, że sprawia mu niemal seksualną przyjemność poczucie, że ma nad nimi władzę, tak się przynajmniej Mali wydawało. Była przekonana, że tak jest, chociaż kiedy po raz pierwszy ta myśl przyszła jej do głowy, doznała szoku. Siedziała w domu ludowym i słuchała jego zdyszanego głosu, widziała jego płonący wzrok i wilgotne wargi, miotające przekleństwa na wszystkich, którzy za nim nie podążają. To ją przeraziło. To nie jest dobry człowiek, myślała Mali. To nie jest człowiek Pana, człowiekiem Pana był Brattvag.
Nie była też przekonana, że on sam wierzy w tego Boga, o którym opowiada Biblia. Samuel Langmo wierzył we władzę, był nią opętany, a wszystko pod płaszczykiem szczerej wiary i pragnienia, by zbawić tych, którzy go słuchają.
Ludzie dawali mu się porwać. Mali spotykała coraz więcej osób, które miały zatroskane spojrzenia. Zwyczajni, pracowici ludzie, którzy nagle zaczynali się bardzo interesować śmiercią i potępieniem. Uczciwi, dobrzy ludzie, którzy od lat prowadzili godne życie w Inndalen, nagle zaczynali się bać. Widząc to, Mali pieniła się ze złości. Samuel Langmo nie daje ludziom nadziei ani wybaczenia, powtarzała sobie. Przyszedł, by ich straszyć, jak mu się podoba. By zdobyć nad nimi władzę. Nikt nie ma do czegoś takiego prawa. Nikt!
Pewnego wieczoru spotkanie w domu ludowym zakończyło się trochę wcześniej niż zwykle i Langmo siedział w izbie w Stornes razem z Mali i innymi domownikami.
- Może mógłbym wam przeczytać jakiś fragment Pisma, zanim wszyscy udadzą się na spoczynek - zaproponował Langmo i sięgnął po zniszczoną Biblię, którą zawsze miał przy sobie.
- Nie, dziękujemy, myślę, że nie - odmówiła Mali krótko.
Misjonarz uniósł brwi i patrzył na nią zdziwiony.
- A ja sądziłem, że ty jesteś wierzącą kobietą, Mali Stornes - powiedział swoim łagodnym głosem, który sprawiał, że ludzie zaczynali czuć się źle.
- To moja prywatna sprawa, czy wierzę, czy nie - odparła Mali i spostrzegła, że Havard spojrzał na nią sponad gazety z lekkim, pełnym podziwu uśmiechem.
- I Boga można, moim zdaniem, chwalić na różne sposoby - dodała. - To zależy, co człowiek wyczyta w Piśmie i jak to sobie wytłumaczy.
- Biblia jest bardzo jasnym tekstem - odparł Langmo, napił się kawy i sięgnął po jeszcze jeden kawałek ciasta.
- Możliwe - zgodziła się Mali. - Ale ten, kto ją tłumaczy, może popełnić błąd. Brattvag na przykład...
- Brattvag był bardzo starym człowiekiem - rzekł ostro Samuel.
- Ale był też dobrym człowiekiem - oznajmiła Mali spokojnie, patrząc w jego zimne, niebieskie oczy. - I jeśli próbujesz powiedzieć, że jemu ze starości już się różne sprawy myliły, to popełniasz błąd. Brattvag był wysłannikiem Boga wybaczającego. Boga, który jest dla wszystkich. A moim zdaniem tego właśnie ludzie potrzebują.
- To może ludzi prowadzić na złe drogi, a w konsekwencji do potępienia - powiedział Langmo, strzepując jakiś okruch z czarnych spodni. - Ludzie muszą się ocknąć i zobaczyć, że zostaną potępieni, jeśli nie...
- Jeśli nie będą postępować tak, jak ty mówisz - przerwała mu Mali i wstała. - A ja w to nie wierzę. Bóg taki nie jest.
- Mamo, co ty!
Ruth siedziała na kanapie zarumieniona i najwyraźniej nieprzyjemnie poruszona, spoglądała to na matkę, to na Langmo. Być może Mali właśnie dlatego czuła taką złość i coś, co przypominało strach, ponieważ miała wrażenie, że Ruth połyka wszystko, co ten człowiek mówi. Każdego wieczoru biegała do domu ludowego, wciąż z wielkim przejęciem czytała Biblię, którą dostała przy konfirmacji. Często Samuel Langmo siadywał razem z nią, oboje pochylali głowy nad grubą księgą, on czerwonym ołówkiem podkreślał ważniejsze miejsca. Mali bardzo się to nie podobało.
- Wszystko w porządku, Ruth - powiedział misjonarz, posyłając dziewczynie uśmiech.
- Każdy musi dokonać swojego wyboru. Ja wskazuję tylko, jakie konsekwencje te wybory mogą powodować.
- Potrafię żyć z konsekwencjami swojego wyboru - odparła Mali i podeszła do kuchni, żeby wziąć dzbanek z kawą. - Zawsze ponosiłam konsekwencje życia, które prowadziłam. Ale innym w okolicy może nie być tak łatwo. Tym, którzy wierzą w twoje piekło. Nie jesteś żonaty - mówiła Mali dalej z przejęciem, wbijając w niego wzrok. - W każdym razie nie nosisz obrączki. Chciałabym wierzyć, że człowiek taki jak ty...
Na moment twarz misjonarza oblał rumieniec, w jego spojrzeniu pojawiła się niepewność. Zaraz jednak spojrzał na Mali i uśmiechnął się. Było w tym jego uśmiechu coś oślizgłego.
- Małżeństwo jest święte - oznajmił z powagą. - Jeszcze nie znalazłem odpowiedniej kobiety. Ale od dawna pragnę założyć rodzinę. Nie ma większej radości i wsparcia niż dobra żona i posłuszne dzieci. Wy tutaj, w Stornes, jesteście tego najlepszym przykładem - dodał, znowu z tym swoim uśmiechem.
Mali jednak spostrzegła, że nie lubi tego tematu.
Podziękował za kawę i wstał.
- Poszłabyś ze mną na krótki spacer, Ruth? - spytał łagodnie.
W jednej chwili przemienił się w miłego, przyjaznego mężczyznę.
Mali również reagowała na to, jak szybko on potrafi się zmieniać. Życzliwość miał dla tych, którzy mu się podporządkowują. Wobec nich był przyjazny, czarujący i uśmiechnięty, w każdym razie jeśli nie patrzeć w te jego lodowate oczy. Bo jeśli ktoś w nie spojrzał, to robiło mu się zimno. Misjonarz potrafił być bezlitosny.
Ruth zerwała się momentalnie, zarumieniona, z promiennym wzrokiem.
- Tak, oczywiście - wyszeptała, spuszczając oczy.
Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Mali z hałasem odstawiła dzbanek z kawą.
- To nie jest dobry człowiek ten cały Samuel Langmo - powiedziała gwałtownie. - Bardzo nie lubię...
- No, no - wtrącił Havard, przewracając stronice gazety. - Nie będę protestował, bo zgadzam się z tobą, ale nie gorączkuj się tak. On wkrótce wyjedzie i wszystko znowu wróci do normy.
Mali jednak nie była tego taka pewna. Langmo nie miał na nią żadnego wpływu. Na innych we dworze też nie, przynajmniej niczego nie zauważyła. Tylko Ingeborg i Olav wybrali się raz na wieczorne spotkanie, ale na tym poprzestali.
Natomiast Ruth...
Mali poczuła, że ogarnia ją niepokój. Słowa starego Brattvaga pojawiły się znowu, przypomniała sobie, że prosił ją, by strzegła Ruth przed „czarną owcą”.
Teraz zaczynała rozumieć, co miał na myśli.
Ruth szła przez jakiś czas obok Samuela Langmo, nie mówiąc nic. Był ciepły wrześniowy wieczór. Ciemne niebo mieniło się od gwiazd tak wielkich i wiszących tak blisko ziemi, że miała wrażenie, iż wystarczy wyciągnąć rękę, żeby je zbierać. Nagle potknęła się na kamieniu. Gdyby Samuel jej nie podtrzymał, byłaby upadła.
- Ja... ja szłam i gapiłam się na gwiazdy - wyszeptała Ruth skrępowana i zadowolona, że on nie widzi, jak się zaczerwieniła.
Samuel roześmiał się i wciąż obejmował ją w pasie.
- Moja mama... - zaczęła Ruth, zakłopotana i zdyszana z powodu tego, że silne ramię mężczyzny wciąż ją obejmowało. - Ona może być trochę... trochę...
- Nie myśl o tym - odpowiedział, patrząc na nią błyszczącymi oczyma. - Powinnaś myśleć o sobie i o swoim zbawieniu, Ruth. Każdy ponosi odpowiedzialność za własne życie.
Ruth czuła ciepło jego ręki na swoim ciele. Jakby przy każdym kroku wysyłał elektryczne impulsy. Serce podchodziło jej do gardła i biło mocno.
- Ja... ja... - Ruth jąkała się niczym uczennica.
Znaleźli się nad brzegiem, stanęli i patrzyli na ciemny fiord, na którym księżyc malował srebrne kręgi. Pachniało intensywnie wodorostami i słoną wodą. Langmo wypuścił Ruth z objęć i odwrócił ją ku sobie. Obie ręce położył jej na ramionach i patrzył na nią. Ruth nie miała odwagi podnieść wzroku, wpatrywała się we własne stopy.
- Spójrz na mnie, Ruth - powiedział. Głos był niczym pieszczota. - Ty jesteś taka inna niż większość ludzi, zrozumiałem to natychmiast, kiedy cię spotkałem. Ty jesteś osobą, której dotknął Bóg, Ruth. Bóg uczynił znak na twoim czole. Spójrz na mnie - powtórzył cicho. - Czy ty wiesz, co to znaczy?
Ruth podniosła wzrok i spojrzała w jego rozpromienione oczy. Poczuła, że nogi się pod nią chwieją. Od pierwszej chwili, gdy Samuel pojawił się we dworze, czuła, że to jest mężczyzna, którego Bóg przeznaczył dla niej. Pojęcia nie miała dlaczego. Zazwyczaj bywała sceptyczna i potrzebowała czasu, żeby się zastanowić. Teraz jednak wybór został dokonany za nią. Było niemal tak, jak sobie wymarzyła, że będzie, kiedy ten właściwy nareszcie przyjdzie. Ale stało się wszystko tak nagle, a jej wystarczył ledwie tydzień, żeby nabrała pewności...
Może się zdarzyć, że popełniam błąd, myślała i czuła skurcz w żołądku. Może to tylko przejściowe zauroczenie. Czytała o takich sprawach. I może się też zdarzyć, że on nic do niej nie poczuje. Jest bowiem dorosłym, doświadczonym mężczyzną. Możliwe, że patrzy na nią tak jak na wiele młodych dziewcząt, które spotyka. Ale może też być i tak, że mimo wszystko Bóg postanowił, że to jego Ruth dostanie. Bo dla Ruth to było najważniejsze ze wszystkiego: że ma się dopełnić wola Boga. Musiała sama przed sobą przyznać, że każdego wieczora modliła się, żeby tak właśnie było. Żeby to był on! I wszystko jej mówiło, że Bóg jej wysłuchał. Nigdy przedtem niczego takiego nie odczuwała. Niczego tak silnego, niczego, co całkowicie paraliżowało jej wolę. To pewnie dlatego, że teraz liczy się tylko wola Boga, myślała z nadzieją.
Samuel był surowy, bezpośredni i nie okazywał łaski. W pierwszych dniach to przerażało Ruth, teraz jednak czuła się przy nim dobrze i bezpiecznie. Gdyby powiedział, że ją chce, oddałaby mu się z radością. Bo to zostało już postanowione poza mną, myślała, czując rozkoszne mrowienie w całym ciele. To Bóg...
- Nie - powiedziała cicho. - Co to znaczy?
- To znaczy, że należysz do wybranych, moje dziecko - odparł, dotykając leciutko jej policzka. - Jesteś dzieckiem Boga i bardzo leży mi na sercu to, by nikt nie zbrukał takiej czystej duszy jak twoja.
- Och - westchnęła Ruth. - Ale ja przecież jestem tylko...
- Jesteś czystym, prawdziwym dzieckiem Boga, moja mała Ruth - powtórzył Samuel. - Nigdy jeszcze nie spotkałem młodej kobiety podobnej do ciebie, a ja wiem, co mówię.
Ruth miała wrażenie, że wolno, bardzo wolno spada w otchłań. Kiedy on mówił takie rzeczy, ziemia zdawała się pod nią rozstępować.
- Nie chcę, żebyś stąd wyjeżdżał - wyszeptała, rozgorączkowana i przestraszona własną zuchwałością. - Czuję się taka bezpieczna, kiedy jesteś tutaj... blisko mnie.
Samuel uśmiechnął się blado i pogłaskał ją po policzku.
- Moja droga Ruth - wyszeptał. - Jesteś wspaniałym człowiekiem, moje dziecko.
Ruth poczuła, że się rumieni, i spuściła wzrok. Odgłos bicia własnego serca słyszała w uszach.
- Naprawdę jestem? - spytała również szeptem.
Poprzedniego wieczoru Samuel Langmo otrzymał telefon od przedstawiciela parafii. Chodziło o to, żeby przez tydzień prowadził spotkania w Kvannes, skoro już jest w tej okolicy.
- W przyszłym tygodniu będę prowadził spotkania w Kvannes - poinformował, wypuszczając Ruth z objęć. - Oczywiście mógłbym mieszkać tam, ale gdyby mi pozwolono zostać tutaj...
- Ależ oczywiście, że możesz zostać! - zawołała Ruth z zapałem. - O, jak cudownie, że zostaniesz z nami jeszcze przez tydzień. Ja... ja chciałabym...
- Pytanie jednak, czy twoja matka zechce - zastanawiał się Samuel, a jego twarz przybrała zatroskany wyraz.
- Mama? - Ruth spojrzała na niego swoimi wielkimi, poważnymi oczyma. - Oczywiście, że ona też będzie chciała. Mama jest bardzo miła, powinieneś wiedzieć, tylko że ma bardzo stanowcze poglądy. I zawsze mówi to, co myśli. Nie powinieneś się tym za bardzo przejmować. To jasne, że mama będzie chciała gościć cię jeszcze przez następny tydzień - powtórzyła.
- Byłbym bardzo rad - oznajmił Samuel cicho, ujmując głowę dziewczyny w dłonie. - Bo widzisz, ja wcale nie chcę cię opuszczać. Od następnego roku dzieli nas bardzo dużo czasu, a ja czuję, że my oboje mamy wiele... tak wiele do omówienia, zanim wyjadę - dodał.
- Ja też tak czuję - wyszeptała Ruth. - Ja... ja nigdy przedtem nie czułam się bardziej...
Przerwała i znowu skrępowana spuściła wzrok. Samuel ujął w dłoń jej podbródek i zwrócił ku sobie twarz dziewczyny. Bardzo, bardzo wolno i delikatnie pocałował jej wargi.
Ruth poczuła, że ziemia usuwa jej się spod nóg. Chwyciła się go mocno, żeby nie upaść. On przyciągnął ją bliżej. Położył dłonie na szczupłej talii, poczuł przy sobie okrągłe, jędrne piersi.
Znowu dotknął jej warg. Czul, że serce dziewczyny bije jak szalone, pośpieszny oddech ogrzewał mu twarz. Jak ona ładnie pachnie, pomyślał i położył dłoń na jej głowie.
- Ruth, Ruth - wyszeptał swoim aksamitnym głosem. Potem ujął jej rękę.
- Chyba musimy wracać - powiedział.
Ruth przytaknęła, chociaż właściwie wracać nie chciała. Najchętniej stałaby tak przy nim przez resztę nocy. Blisko, bardzo blisko. Ale tego zrobić nie mogła. Mimo to buzowało w niej szalone szczęście.
To jest on! Nie miała już dłużej wątpliwości. To jest mężczyzna, którego Bóg dla niej wybrał. Pospiesznie spojrzała w górę na rozgwieżdżone niebo i podziękowała Panu Bogu. Podziękowała mu za Samuela.
Ale tego wieczoru Bóg był zajęty innymi sprawami.
- Mieszkać u nas jeszcze tydzień?
Mali wpatrywała się w Ruth z głęboką bruzdą między brwiami.
- Trudno będzie Samuelowi Langmo jeździć co wieczór do Kvannes i potem wracać tutaj. Nie rozumiem, co to za dziwaczny pomysł - powiedziała szorstko.
Już tak się cieszyła, że ten człowiek wyjedzie. Jego obecność w domu stanowiła wielką próbę, Mali tak to odbierała. Misjonarz budził w niej coraz więcej nieprzyjemnych uczuć, gniewu i niepokoju. Zresztą pozostali domownicy też tak myśleli, chociaż nikt nic nie mówił. Ruth jednak najwyraźniej nie dostrzegała w nim najmniejszej wady. Każdego wieczoru wiernie biegła do domu ludowego, z zapałem czytała Biblię i spędzała z misjonarzem coraz więcej czasu. A teraz stała przed matką z zarumienionymi policzkami i błagalnym wzrokiem.
- Ale on tak bardzo chce... on mówi... jest tyle spraw, które muszę z nim omówić, mamo - dodała łamiącym się głosem. - Minie mnóstwo czasu, zanim znowu tu przyjedzie. Dopiero w przyszłym roku. Czy naprawdę nie mógłby zostać, ze względu na mnie?
- Więc masz aż tyle ważnych rzeczy do omówienia z nim? - spytała Mali z coraz większym niepokojem. - Innym ludziom on nie ma tak dużo do powiedzenia - ucięła krótko.
- Ale tu chodzi o moje życie - odparła Ruth, zarumieniona podniosła wzrok i spojrzała Mali prosto w oczy. - Nie obchodzi mnie, co inni ludzie sądzą. Dla mnie...
- Co ty chcesz mi powiedzieć, Ruth? - spytała Mali, patrząc na córkę uważnie. - Chyba nie... to chyba nie jest tak, że ty...
- Nie chodzi o nic innego, tylko o to, że tak bardzo mi brak Brattvaga, a teraz w końcu znalazłam kogoś, z kim mogę rozmawiać o wszystkim - wyszeptała cicho, spuszczając wzrok. - Nie miałam z kim rozmawiać, odkąd Sivert...
Mali poczuła ból. To przecież jej wina, że Sivert musiał wyjechać z domu. Zawsze wiedziała, jaki dobry kontakt miał Sivert z Ruth. A Ruth rzeczywiście potrzebowała kogoś do rozmów. Nie była gotowa powierzać swoich myśli byle komu. Ale żeby Samuel Langmo...
Mali w dalszym ciągu obierała jarzyny na zupę. Coś jej się tutaj nie zgadzało, wiele razy już o tym myślała. Bo Ruth jest jak odmieniona. Bardzo też wyładniała, pomyślała Mali. Brunatna skóra stała się jedwabista, a wielkie oczy nieustannie się uśmiechają. Pytana często odpowiadała kompletnie bez sensu, gwałtownie bladła lub rumieniła się, kiedy w pobliżu pojawiał się Samuel. I jakoś strasznie ważne stały się jej wieczorne spacery w towarzystwie misjonarza.
Gdyby to rzeczywiście chodziło tylko o to, że on udziela jej odpowiedzi na różne wątpliwości, Mali nie miałaby nic przeciwko. Jednak jej zdaniem misjonarz nie był w stanie nikomu udzielić żadnej odpowiedzi. On po prostu tylko ludzi straszy. Najwyraźniej jednak Ruth się go nie boi! Wydaje się przy nim bezpieczna i po prostu szczęśliwa.
- Ruth, nie mam zamiaru mieszać się do twoich spraw - zaczęła Mali. - Ale chciałabym...
Odsunęła miskę z jarzynami i głęboko wciągała powietrze.
- Ja cię bardzo kocham, Ruth - powiedziała. Usiadła na ławie i gestem zaprosiła córkę, by usiadła obok. - Zawsze cię kochałam. A ty przynosiłaś tyle radości zarówno mnie, jak i tacie. Czasem myślę, że jesteś za dobra dla tego świata - uśmiechnęła się, czując, że oczy napełniają się jej łzami. - Dlatego tak bardzo się boję, że mogłabyś... że wdałabyś się w...
- W co? - spytała Ruth, patrząc pytająco na matkę.
- Związała się z kimś... z kimś, kto nie...
Ruth roześmiała się cichym, ciepłym śmiechem i objęła matkę.
- Teraz to ja ciebie nie rozumiem, mamo - powiedziała, ściskając Mali. - Wydajesz się taka surowa, krzyczysz i straszysz ludzi w biały dzień, ale właściwie jesteś tylko zwyczajną, nadopiekuńcza matką. To właśnie powiedziałam też Samuelowi, że ty nie jesteś taka jak on...
Urwała nagle i zaczerwieniła się.
- Więc on inaczej mnie ocenia?
- To przecież nic dziwnego - odparła Ruth z dziwnym uporem. - Gasisz go przy każdej nadarzającej się okazji. A powinnaś pamiętać, że on chce tylko dobra. On chce ratować ludzi, mamo!
- Czy ty nie widzisz, jak bardzo to, co on mówi, różni się od tego, co mówił Brattvag? - spytała Mali, ujmując w dłonie rękę Ruth. - Przecież ty sama zawsze byłaś pierwsza do wybaczania, Ruth. Nie reagujesz na to, że ten człowiek czuje się upoważniony do osądzania nas wszystkich w imię boże?
- Ale przecież on tak nie robi! On tylko czyni to, do czego został powołany, matko.
Mali siedziała przez chwilę w milczeniu. Spoglądała na Ruth i nie miała już wątpliwości, że córka się zakochała. Po raz pierwszy, pomyślała i westchnęła. Niepokój, który w sobie od kilku dni nosiła, narastał, Mali jednak wciąż nie wiedziała, co w tej sytuacji począć. Jeśli powie „nie”, nie zgodzi się, żeby Langmo mieszkał u nich jeszcze przez ten tydzień, to tylko spotęguje uczucia córki. Wtedy Ruth poczuje się odepchnięta również w jego imieniu i z pewnością wyjedzie do ciotki do Kvannes na najbliższy tydzień, byle tylko być w pobliżu Langmo. Nie ma znaczenia, że Dorbet już tam mieszka, myślała Mali. Ciotka Havarda ma duży dom i miejsce dla obu dziewcząt.
Nie, lepiej mieć ich oboje tutaj we dworze, nie tracić ich z oczu. Nie żeby się obawiała, że dojdzie do czegoś poważnego między misjonarzem i córką. Do tego są oboje zbyt bogobojni. Akt miłosny należy do małżeństwa, przynajmniej dla Ruth. Czy tak samo widzi to Samuel? Nie bardzo potrafiła sobie wyobrazić, jak mógłby uzasadnić odmienny pogląd, ani przed Ruth, ani przed innymi ludźmi. Przecież w Biblii napisano czarno na białym, że człowiek nie powinien cudzołożyć!
Jeśli teraz Mali pozwoli mu mieszkać tu jeszcze przez tydzień, to potem on wyjedzie na cały rok. A w ciągu roku wiele może się wydarzyć. Już Mali zadba, żeby Ruth była w szkole, kiedy misjonarz przyjedzie następnym razem. Sama Ruth przecież mówiła o tej szkole gospodarstwa, chociaż to było przed przyjazdem Samuela Langmo.
- A co on będzie robił po zakończeniu misji w Kvannes? - spytała Mali.
- Pojedzie dalej - odparła Ruth i cień smutku przemknął przez jej młodą, otwartą twarz. - Ale on tutaj wróci - dodała.
Mali skinęła głową. Potem wstała i wróciła do swoich jarzyn.
- Myślę, że mógłby sam zapytać o pozwolenie - warknęła gniewnie. - Ale możesz mu powiedzieć, że się zgadzam.
- Och, mamo!
Ruth zerwała się z miejsca i zarzuciła matce ręce na szyję tak, że Mali o mało nie wypuściła z dłoni noża. I zanim zdążyła jeszcze cokolwiek powiedzieć, Ruth już była za drzwiami. Trzasnęły tylko za nią z hałasem.
- A tej co się stało? - spytała Ane, wracająca ze spichlerza z dużą miską. - Mało brakowało, a byłaby mnie przewróciła.
- Ruth jest bardzo szczęśliwa, dlatego że Langmo będzie u nas mieszkał jeszcze przez tydzień - wyjaśniła Mali.
- Jeszcze przez tydzień? - Ane uniosła wzrok ku niebu. - A ja już się nie mogłam doczekać niedzieli, bo myślałam, że wyjedzie.
- Ja także - przyznała Mali, potrząsając głową. - Ale tydzień przecież szybko minie.
- A dla Ruth to ma aż takie znaczenie, czy on zostanie, czy wyjedzie?
- Na to wygląda - odparła Mali. - Mam nadzieję, że nie chodzi tu o nic innego, tylko o to, że może z nim o wszystkim rozmawiać, jak powiedziała. Ona przecież nie ze wszystkimi chętnie rozmawia, moja Ruth. Więc musiałam się zgodzić - dodała.
- No mam nadzieję, że to nie jest nic więcej - westchnęła Ane, myjąc ręce.
- O co ci chodzi?
Mali patrzyła na Ane z uporem.
- Nie, o nic szczególnego. Ale nigdy przedtem nie widziałam Ruth takiej. Wygląda na to, że ona nie tylko chce z nim rozmawiać, gdyby mnie kto pytał... a ten cały Samuel Langmo... sama nie wiem...
- To na pewno nie jest nic takiego - ucięła Mali. - Co ty sobie myślisz!
Ane jednak myślała to, czego Mali tak bardzo się bała.
- Zostanie jeszcze przez tydzień?
Havard stał z głową ukrytą w koszuli, którą właśnie zdejmował. Powoli odsłonił twarz i popatrzył na żonę. Włosy sterczały mu na wszystkie strony.
- Ja nie chcę, żeby ten przeklęty obłudnik kręcił mi się po domu dłużej, niż koniecznie trzeba - krzyknął ze złością. - Ma się stąd wynosić!
- Pozwól sobie przypomnieć, że to także jest mój dwór - powiedziała Mali cierpko. - Ale ja cię rozumiem. Sama też protestowałam. Ale... tak, ona nie ma wielu ludzi, z którymi mogłaby rozmawiać, nasza Ruth - ciągnęła dalej. - I jeśli tak się dobrze rozumieją...
- Ten człowiek nikogo nie rozumie - odparł Havard gwałtownie. - I nie życzę sobie, żeby w dodatku łaził za moją córką.
- Ale przecież on za nią nie łazi - zaprotestowała Mali, uciszając męża. - Jest od niej co najmniej dwa razy starszy i...
- Jesteś tego pewna? - spytał Havard, patrząc jej w oczy. - Bo ja uważam, że jest, jak mówię. On za nią łazi.
- Ja naprawdę niewiele wiem - odparła Mali. - Ale jakoś trudno mi w to uwierzyć. A gdyby tak było, to co mamy począć? Za tydzień on pojedzie dalej. A co może jej zrobić w ciągu tygodnia? Jest przecież misjonarzem, Havardzie, a nie byle jakim parobkiem czy...
Umilkła. Stała pośrodku pokoju bezradna, czuła się źle.
- Poza tym przecież znasz Ruth - dodała, ściągając suknię przez głowę. - Ona nie zrobi nic, co by się nie podobało Panu Bogu. Nawet ten cały Samuel Langmo straciłby w jej oczach, gdyby był taki głupi i czegoś próbował.
Havard wymamrotał coś niewyraźnie w odpowiedzi i wślizgnął się do łóżka.
- W przyszłym roku będzie mieszkał w jakimś innym dworze - oznajmił, podciągając kołdrę pod brodę. - Dlaczego misjonarze zawsze muszą mieszkać tutaj?
- No, no - uspokajała go Mali, położyła się obok i oparła rękę na jego piersi. - Tak to bywa, jak się jest ojcem panien na wydaniu. Traktuj to z większym spokojem, Havardzie. Ruth z pewnością jeszcze nie spotkała właściwego mężczyzny. Ale wiesz, że ją zawsze najbardziej pociągały sprawy duchowe i religijne.
Havard nie odpowiadał. Przytulił Mali mocno do siebie i ukrył twarz w jej gęstych włosach, rozsypanych na poduszce.
- Ty zawsze tak pięknie pachniesz - wymamrotał. - Wiesz o tym, że jesteś miła w dotyku?
Mali roześmiała się cicho, kiedy ręce męża zaczęły błądzić po jej nagim ciele pod nocną koszulą.
- Myślę, że też mógłbyś być misjonarzem - żartowała sobie. - Potrafisz człowieka przekonać.
Havard uśmiechał się w mroku. Widziała jego białe, mocne zęby.
- Czy ty wiesz, że...
- Wiem - wyszeptała z wargami przy jego szyi. - Wiem, że mnie kochasz, chociaż tak trudno w to uwierzyć.
- A ty?
Zagryzał teraz lekko koniuszek jej ucha.
- O to nie powinieneś pytać - wyszeptała Mali podniecona.
Ruth codziennie jeździła z Samuelem do Kvannes na jego wieczorne spotkania. Kochała te podróże bryczką razem z nim w ciemne, wczesnojesienne noce. Siedziała tuż przy nim w milczeniu. On od czasu do czasu obejmował ją ramieniem. Pytał, czy nie marznie. Ruth odpowiadała, że nie. W jego obecności nigdy nie marzła. Nigdy w życiu nie czuła się bardziej rozgrzana.
Co wieczór siadywała w pierwszym rzędzie w sali spotkań i błyszczącym wzrokiem patrzyła na Samuela, kiedy wygłaszał kazanie. Śledziła jego wysoką, szczupłą sylwetkę, kiedy chodził po podium lub opierał się o niewielką mównicę. Miała wrażenie, że unosi się nad nim blask. Każdego wieczora czuła, że to, co on mówi, jest coraz bardziej słuszne. Samuel jest prawdziwym wysłannikiem Boga.
Kiedy zebrani, klęcząc, słuchali, jaki straszny los ich czeka, Ruth klęczała również z bijącym sercem i dziękowała Bogu.
Ruth cierpiała. Przez cały tydzień miała nadzieję, że on znowu ją obejmie. Że będzie ją całował. Całe ciało płonęło z tęsknoty za nim. Wierzyła, że on zechce z nią o tym rozmawiać. Powie, że czuje to samo. Że to dzieło Boga, iż się spotkali. Misjonarz jednak nic nie mówił.
Często przed południem robili długie spacery, kiedy Samuel nie musiał przygotowywać nowego kazania. Szła wtedy obok i tęskniła za dotykiem jego ręki. Pragnęła mu powiedzieć, że będzie na niego czekać, nawet gdyby to miało trwać całą wieczność. Nigdy jednak nie starczyło jej na to odwagi.
Nocami leżała, nie śpiąc. Wpatrywała się w blask księżyca na suficie i ścianach, nieustannie marzyła o jego dłoniach. O jego wargach. Na wspomnienie tamtego wieczora, kiedy ją po raz pierwszy pocałował, przenikał ją słodki dreszcz i rzucała się niespokojnie w pościeli. Czuła mrowienie w dole brzucha, czasem był to słodki, pulsujący ból, jakiego przedtem nie znała. A pewnego wieczora odkryła z przerażeniem, że ma mokre uda. Zerwała się, zapaliła świecę i podniosła nocną koszulę. Policzyła pospiesznie, kiedy miała ostatnie miesięczne krwawienie, spodziewała się, że to musi być to. Nie spostrzegła jednak krwi, na palcach widziała lśniącą, nieco lepką ciecz. Z przerażeniem spuściła koszulę i pospiesznie umyła ręce. Słyszała, jak dziewczęta rozmawiały o takich sprawach. Mówiły, że to pożądanie. Ale to przecież grzech! Takie rzeczy należą do małżeństwa. Stała na zimnej podłodze roztrzęsiona, twarz jej płonęła, nie potrafiła nad sobą zapanować.
W końcu wróciła do łóżka, ale tęsknota nadal wprawiała jej ciało w drżenie.
- Jestem twoja, Samuelu - szeptała w ciemnościach. - Oszczędzałam się dla ciebie, bo ty jesteś jedyny.
Nie miała zamiaru mu się oddać, dopóki nie zostaną sobie prawowicie poślubieni. Oczywiście, że nie. On zresztą też by tego nie chciał, Ruth była absolutnie pewna. To grzech. Nie była jednak w stanie znieść myśli, że on mógłby wyjechać, a nic między nimi nie zostało postanowione.
Dni mijały, Samuel nic nie mówił. Pewnego razu, kiedy zatrzymali się koło letniej obory, Samuel wyciągnął rękę, by pomóc jej wejść wyżej. Jego dotyk sprawił, że Ruth przeniknął gwałtowny dreszcz. Nagle, nie zastanawiając się, zarzuciła mu ręce na szyję. Na moment on przyciągnął ją mocno do siebie. Poczuła jego twarde ciało, czuła, że udusi się z podniecenia. On jednak zaraz wypuścił ją z objęć.
- Ruth, Ruth - wyszeptał i pogłaskał ją po włosach. - Ja bym chciał...
Ruth wstrzymała oddech z napięcia. Była pewna, że on teraz to powie. Niestety, Samuel odwrócił się i ruszył w dół ku domowi.
Ostatniego wieczoru wracali do domu po spotkaniu w Kvannes. Jechali wolno drogą do Stornes. Wieczór był księżycowy. Wrześniowa noc nadchodziła łagodna, ale ostry wiatr zapowiadał rychłą zmianę pogody. Wkrótce jesień zagości na dobre.
- Cóż, jutro wyjeżdżam - powiedział Samuel.
Ruth w milczeniu skinęła głową. Płacz dławił ją w gardle, nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Nagle on położył jej rękę na kolanie. Ruth podskoczyła pod jego dotknięciem.
- Co się dzieje? - spytał i zwrócił twarz w jej stronę. - Nie zamierzałem sprawić ci przykrości.
Chciał cofnąć dłoń, ale ona rozpaczliwie przytrzymała ją obiema rękami. I wybuchnęła płaczem.
Samuel skierował konia na pobocze i zatrzymał bryczkę. Objął Ruth ramieniem i przyciągnął ją mocno do siebie.
- Co się z tobą dzieje, maleńka Ruth? - spytał łagodnie.
- Ja... ja nie jestem w stanie myśleć, że... Reszta utonęła w rozpaczliwym płaczu.
I wtedy Samuel zaczął ją całować. Ruth przywarła do niego i jęknęła ze szczęścia. Nareszcie, nareszcie. Obejmowała ramionami jego szyję, minęło sporo czasu, zanim zdała sobie sprawę, że on wsunął ręce pod jej bluzkę. Nagle jednak poczuła na nagich piersiach zimny powiew wiatru. Czuła, że brodawki piersi napinają się od chłodu i przepełniającego ją pożądania.
- Co ty robisz? - wyszeptała przerażona i próbowała odepchnąć jego ręce. - Samuelu...
- Ja cię kocham, Ruth - wyszeptał i jeszcze bardziej odsłonił jej piersi.
Nie była w stanie go powstrzymać, kiedy pochylił się nad nią i przywarł gorącymi wargami do jej skóry. Jęknęła i cofnęła się nieco, by ułatwić mu dotarcie tam, gdzie zmierzał.
- Ja wiedziałam - wykrztusiła ochryple, trzymając go mocno. - Przez cały czas wiedziałam. Wiedziałam, że Bóg zechce zesłać mi człowieka, który został mi przeznaczony. I to jesteś ty, Samuelu, prawda?
Wypuścił brodawkę z ust i patrzył na nią. Niebieskie oczy mieniły się chłodnym blaskiem. Przez cały tydzień bardzo się starał, żeby jej nie dotknąć. I nic nie mówił. Wszystko po to, by była dojrzała niczym owoc, kiedy on nareszcie ruszy na podbój. Krew pulsowała mu w żyłach, kiedy czuł przy sobie to miękkie, drżące dziewczęce ciało. Kiedy patrzył w wielkie oczy pełne łez.
- Chodź - wyszeptał i pociągnął ją na tylne siedzenie bryczki.
Znajdowały się tam koce, które Samuel rozpostarł. Położył na nich Ruth i zaczął rozpinać jej bluzkę.
- Co ty robisz? - jęknęła dziewczyna.
- Ja cię kocham, Ruth - zapewniał cicho. - Nie jestem w stanie stąd odjechać, dopóki nie będę wiedział, że jesteś moja.
- Ale ja jestem twoja - powiedziała Ruth i znowu wstrząsnął nią szloch. - Zawsze byłam twoja.
- Czy zechcesz zostać moją żoną? - zapytał Samuel i ujął w dłoń jej pierś, ścisnął tak mocno, że aż jęknęła.
- Tak, tak - odpowiadała, a serce biło jej radośnie. - Kiedy przyjedziesz tu w przyszłym roku, to...
Samuel milczał. Powoli zaczął podnosić jej spódnicę.
- Samuelu...
Ruth na pół usiadła i próbowała go od siebie odepchnąć. Niepewna i przerażona równocześnie.
- Nie możemy zrobić nic, czego Bóg zakazuje - wyszeptała. - Powinniśmy poczekać do...
- Masz rację, najdroższa - wykrztusił z twarzą przy jej nagich piersiach. - Ale małżeństwo dokonuje się w niebie, przed Bogiem, przecież wiesz. To jest umowa między tobą i mną w obliczu Pana, moja kochana Ruth. Sam ślub przeznaczony jest dla ludzi, byśmy mogli powtórzyć przed Bogiem i ludźmi to, cośmy już przedtem obiecali sobie nawzajem w Jego obecności.
- Ja nie rozumiem...
- Czy obiecujesz mi wobec Boga Wszechmogącego, że chcesz być moja od tej chwili na wieki wieków? - spytał, patrząc jej w oczy.
- Chcę...
Odpowiedź zabrzmiała niczym lekki oddech.
- No to właśnie zostaliśmy małżeństwem wobec Boga, Ruth - oznajmił. - Teraz jesteś moją małżonką.
Świat zawirował przed oczyma Ruth. Była oszołomiona tym wszystkim, co się stało. Kompletnie nic nie rozumiała. Coś jej się tu nie zgadzało, nie była jednak w stanie powiedzieć co. Jego ręce i usta pieściły ją coraz gwałtowniej, brakowało jej powietrza, w głowie miała pustkę.
- Jesteśmy małżeństwem? - wyszeptała. - My jesteśmy...
- Jesteśmy małżeństwem wobec Boga Wszechmogącego - powtarzał Samuel cicho przy jej uchu.
Potem położył ją na tylnym siedzeniu, a ona nie była w stanie mu się przeciwstawić. Mówił przecież, że są małżeństwem. Małżeństwem wobec Boga. A tylko to się liczy. To dlatego Bóg zesłał jej Samuela, żeby mogli stać się jednością i żyć razem po wsze czasy.
- Ślub... Samuelu, co ze ślubem...
- To także przyjdzie - zapewnił.
Ruth uniosła się lekko, by mógł zdjąć jej majtki.
Patrzył na białe, krągłe dziewczęce uda, które leżały przed nim, i głęboko wciągnął powietrze. Od tej chwili Ruth Stornes nie będzie już miała odwrotu.
Jęknęła boleśnie, kiedy wdarł się w jej ciało. Sprawiał jej ból, był taki gwałtowny. Nic nie mówił. Dyszał tylko ciężko, pospiesznie. Ona myślała, że będzie czuły, ciepły i kochający. Przede wszystkim ostrożny... delikatny i troskliwy, taki, jakim go znała.
Patrzyła w niebo na gwiazdy. Pragnęła dostrzec twarz Pana tam w górze w momencie, kiedy oddawała się temu, którego Bóg jej przeznaczył. Niestety, dostrzegła tylko spadającą gwiazdę.
Dopiero kiedy było po wszystkim, a on leżał ciężko na jej obolałym ciele, zdała sobie sprawę, że Samuel niczego nie obiecał. Ani Bogu, ani jej.