Devlin Dean Dzień Niepodległości 1 Dzień Niepodległości

Dean Devlin

Roland Emmerlich

Stephen Molstad


Dzień Niepodległości



MORZE SPOKOJU było niesamowicie martwym pustkowiem. Wyglądało niczym milczący grób o kształcie krateru,

pełen kamieni i pyłu. Na pokrywającym powierzchnię szarym pyle widniały jedynie dwie pary odcisków stóp. Siady

były tak wyraziste jak w dniu, w którym powstały. Rozchodziły się na odległość piętnastu kroków we wszystkich

kierunkach, tworząc wzór jakby kwiatu, w środku którego stała platforma ładownika księżycowego - dziwna,

błyszcząca konstrukcja, wsparta na czterech łapach, stanowiąca plątaninę rur i złotej folii. Przypominała drabinki dla

olbrzymów z nieziemskiego ogródka jordanowskiego.

Wschodząca nad horyzont Ziemia stanowiła swym błękitem ostry kontrast z bezbarwną, monotonną okolicą, w

którą wbito sejsmometr zdolny wykryć w odległości osiemdziesięciu kilometrów upadek meteorytu wielkości

ziarnka grochu. Obok tego urządzenia tkwił chromowany maszt z amerykańską flagą. Okolica była usłana

najrozmaitszymi śmieciami: nie wykorzystanymi workami na próbki, pojemnikami po aparaturze naukowej i samą

aparaturą, pamiątkowymi drobiazgami i wszystkim, co astro-nauci z Apollo 11 uznali za zbędne w powrocie do

domu. Obszar wielkości pola baseballowego przypominał miejsce gwałtownie przerwanego pikniku, zakończonego

paniczną ucieczką uczestników, którym zabrakło czasu, by się spakować. Przez te wszystkie lata, jakie minęły od

odlotu, nie poruszyło się tu nic - nawet ziarenko piasku. Armstrong i Aidrin uczynili bardzo wiele dla ludzkości i

zostawili tonę śmieci dla przyszłych mieszkańców Księżyca.

Stan panującego na lądowisku bezruchu zaczął się powolutku zmie-|riać. Nastąpiło leciusieńkie drżenie, które przez

wiele godzin przybierało Ba sile, ale było tak słabe, że niewyczuwalne nawet dla tego niezwykle żutego

sejsmometru. Stale jednak rosło, toteż w końcu urządzenie ożyło zaczęło wysyłać ostrzeżenie. Ale było niczym

strażnik-niemowa, gdyż uże różnice temperatur występujące na Księżycu w dągu tygodnia iszczyły nadajnik

radiowy.

Wstrząsy gruntu stały się tak silne, że ze skraju jednego z odcisków osunęło się ziarenko piasku, a potem

następne i następne. Teren wyraźni zadrżał, powodując zachwianie się masztu z flagą, która załopotała na ni

istniejącym wietrze, a odciski stóp kolejno zaczęły znikać.

A potem niebo przesłonił poruszający się den. Na pewien cza pogrążył cały krater w mroku, gdyż zasłonił

Słońce. Im bliżej się zna jdował, tym bardziej drżała powierzchnia. A czymkolwiek by był, jeg ogrom wyraźnie

dowodził, że nie wysłano go z Ziemi.

SKALISTA RÓWNINA PUSTYNI w Nowym Meksyku jest ta samo bezludna i sprawia równie niesamowite wrażenie

jak powierzchni Księżyca. Tysiące kilometrów czerwonej pustki i twardych wzgórz z w) palonej gliny, zamieszkane

wyłącznie przez gryzonie, jaszczurki oraz kilk tysięcy gatunków owadów. Tylko te stworzenia zaadaptowały się d

tutejszego środowiska.

O pierwszej w nocy 2 lipca było to chyba najcichsze miejsce na cał< planecie. Jedyne ślady cywilizacji na tym

pustkowiu stanowiły denk nitka asfaltu, od której odbiegała gruntowa droga wijąca się wśró wzgórz, i częśdowo

ukryta w krzakach drewniana tablica z napisem:

NATIONAL AERONAUTICS AND SPACE ADMINISTRATION, SET

Ci, którzy legalnie czy bez przepustki pojechaliby dalej aż na szcz} najbliższego wzgórza, ujrzeliby dekawy

obrazek: długą dolinę, gdzi ustawiono dwa tuziny anten satelitarnych, o średnicy ponad pięćdziesięd metrów każda.

Wykonano je z precyzyjnie połączonych stalowych el< mentów, pomalowanych na biało. W nocy były oświetlone

czerwonyn lampkami ostrzegawczymi, umieszczonymi nad ogniskową talerza. Świa ła te zainstalowano ku

przestrodze nieostrożnych pilotów, dla któryc dolina pełna stalowych konstrukcji mogłaby stać się śmiertelną

pułapką

Zespół gigantycznych radioteleskopów postawiono z dala od zgiełk i zanieczyszczeń typowych dla

dwudziestowiecznego świata. Wielomili( nowe dotacje ze strony amerykańskiego rządu pozwoliły zrealizować t

przedsięwzięde. Astronomowie zdołali bowiem przekonać polityków, i należy zająć się rozwiązaniem zagadki

niemal równie starej jak ludzkośl Chodziło o znalezienie odpowiedzi na pytanie: „Czy jesteśmy sami v

wszechświede?"

Potężne czasze zbierają, a towarzysząca im elektronika wzmacni dźwięki emitowane przez niezliczone gwiazdy,

kwazary i inne dała niebif skie. Dźwięki te nie dość że są słabe, to jeszcze niewyobrażalnie stan ponieważ fale

radiowe płyną z prędkośdą światła, a to znaczy, iż o Słońca do Ziemi doderają po ledwie ośmiu minutach, za to od

najbliższa nam gwiazdy dopiero po czterech latach. Większość kosmicznego hałas

ów zbieranego przez dwanaście anten miała miliony lat i posiadała moc nie liczoną w dziesiątych częściach wata.

Mimo to owe elektroniczne uszy nie były na tyle czułe, iż potrafiły zrekonstruować obrazy dał zbyt odległych,

, by dało się je dostrzec przez teleskopy optyczne.

zaś, Pod powoli obracającymi się antenami zbudowano z prefabrykatów na- dom wyposażony w trzy sypialnie.

Pełnił on funkcję stanowiska na-;go słuchowego, w którym analizowano dane wyłapywane przez anteny. Poza

sypialniami budynek był wypełniony elektronicznymi cudami, a wśród nich królował potężny komputer

przetwarzający dane. Proces ten odbywał się automatycznie, co i tak nie zmieniało faktu, że tak przez cały czas

dyżur pełnił jeden z astronomów. Tak na wszelki nią wypadek.

vy- Obecnym dyżurnym był Richard Yamuro, który zyskał sławę dzięki Ika pracy nad fenomenem „Czerwonej

zmiany", związanym z kwazarami. do Dwa lata potem dostał propozycję przejścia z Uniwersytetu Bolońskiego

do stacji badawczej realizującej program SETI. Z oferty skorzystał czym iłęj prędzej, mimo niedogodności

związanych z życiem w Nowym Meksyku. łka SETI (Search for Extra Terrestial Intelligence), czyli Poszukiwanie

ód Pozaziemskiej Inteligencji, jako program naukowy zaistniało w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku.

Przyczyniła się do tego grupa, jak ich określano, „narwańców". Fakt, że zespół inicjatorów stanowili najle-TI psi

uczeni globu, jedynie rzecz przyspieszył. Ich pomysł był stosunkowo

prosty, ponieważ opierał się na wykorzystaniu radia. Przy jego pomocy żyt można łatwo nadawać i odbierać

wiadomości nawet na dużych dystan-Izie sach. Fale radiowe przenikają przez chmury gazowe, a nawet planety, du

toteż mogą pokonywać praktycznie nieskończone przestrzenie de- wszechświata. A więc najlepszym sposobem

nawiązania międzygwiezdnej mi łączności jest wysłanie sygnału radiowego - jeśli ktoś, gdzieś wśród at- gwiazd

chciał się z kimś skomunikować, to na pewno tak zrobił. W efek-fch cię, po latach przepychanek w kongresie, SETI

otrzymało fundusze na ;ą. dziesięcioletnie badania nieba nad pomocną półkulą. Pod nadzorem ku NASA

wybudowano instalację w Nowym Meksyku i dwie inne w Aredbo io- w Puerto Rico i w Lanai na Hawajach.

to Yamuro, jak każdy na dyżurze, umierał z nudów, a miał jeszcze dwie że godziny do czwartej rano, kiedy to mógł

użyć czaszy do własnych badań. ść. Właśnie z tego powodu nocne dyżury cieszyły się największą popularno-we śdą.

Tym razem Yamuro spędzał czas na wyimaginowanej grze w golfa

(waz z komentarzem sprawozdawcy sportowego). Papierowy kubek, lia widinowany między elektronikę, zastępował

osiemnasty dołek na polu ie- jPebbłe Beach. Zgodnie z wymyślonym scenariuszem, zawodnik był od go o siedem

metrów i miał ostatni, decydujący strzał. Naukowiec »amiętał się przy tym tak, że zamiast elektronicznych filtrów

oraz ego sprzętu widział rodzinę w napięciu czekającą na wynik. Na ioment utkwił wzrok w zdjęciu Cada Sagana (z

autografem), co miało

mu pomóc w koncentracji, po czym zdecydowanym uderzeniem kijs posłał piłeczkę ponad wykładziną.

Piłeczka odbiła się od brzegu kubka i poleciała w bok, a Yamuro pad na podłogę, prawie słysząc jęk zawodu

kibiców. W rzeczywistości do jeg( uszu docierał dźwięk brzęczyka czerwonego telefonu. Głupoty natych miast

wywietrzały mu z głowy. Czym prędzej wstał, podniósł słuchawka i uważnie wysłuchał syntezowanej wiadomości.

Czerwony telefon nie by bowiem podłączony do zewnętrznej linii, lecz do komputera i odzywał sil niezwykle rzadko

- jedynie wówczas, gdy komputer trafił na sygna mający jakiś logiczny, zamierzony wzór. Podawał wtedy jego

koordynata i na wszelki wypadek uruchamiał alarm, rozświetlając całą konsolet sterowniczą pulsującymi

czerwonymi lampkami.

Klnąc pod nosem z wrażenia, Yamuro zapisał dane i nałożywsz;

słuchawki, siadł przy konsolecie. Nic.

Zgodnie z regulaminem powinien zaalarmować pozostałych nauko wców. Biorąc jednak pod uwagę porę,

postanowił zaczekać z wstąpienien do „Klubu fałszywego alarmu" i sprawdzić, co też wywołało reakcji komputera.

Zwykle dźwięki pochodziły z nowego satelity szpiegowskieg< albo były wołaniem o pomoc któregoś z pilotów.

Wprowadził kod umożliwiający ręczne sterowanie czaszą numer jeden wystukał zapisane namiary... i

podskoczył: ze zwykłych trzasków i zgrzy tów wyłonił seńę wyraźnych dźwięków brzmiących prawie jak instrumen

muzyczny. Najbardziej przypominało to odgłos gry na organach kośdel nych proszących się o strojenie.

Jeden rzut oka na czytnik częstotliwości utwierdził go w przekonaniu że jest to sygnał - tony oscylowały w

przedziale znanym jako pasm< wodoru. Nadal w stanie lekkiego szoku, ale już bez wahania sięgnął pi zwykły

telefon i wcisnął pierwszy numer autowybierania.

To, co DZIAŁO SIĘ w pokoju dziesięć minut później, przypomi nało high-tech pijama party. - Wokół głównego

pulpitu tłoczyli się mnif lub bardziej zaspani astronomowie, w mniej lub bardziej niekompletnyd strojach. Zaspani

byli raczej mniej niż bardziej, za to stroje były bardzif niż mniej kompletne. Słuchawki wędrowały z głowy na

głowę, co nikom nie przeszkadzało w koncentracji. Nic więc dziwnego, że nim szefów projektu Beulah Shore,

zajmująca jeden z wolno stojących domków dotarła na miejsce, wśród jej podwładnych panowało już przekonani o

nawiązaniu autentycznego kontaktu z obcą cywilizacją.

Beulah usiadła pod plakatem z napisem: WIERZĘ W MAŁE ZIELO NE LUDZIKI (który własnoręcznie

przykleiła kiedyś do śdany), pode jrzliwie przyjrzała się Yamuro i wzięła od niego słuchawki z komen tarzem:

- Lepiej, żeby to znowu nie był jakiś ruski satelita!

10

Przez dobrą chwilę słuchała z kamienną twarzą. Już pierwsze takty )owtarzającej się sekwencji przekonały

szefową, że tym razem faktycznie de było to nic ziemskiego. Uzasadnić tego nie potrafiła, ale też nie miała lenia

wątpliwości. Jednak jako naukowiec zmusiła się do sceptycyzmu -olejny fałszywy alarm nie wyszedłby na dobre

ani SETI, ani jej współ-iracownikom.

- Interesujące - przyznała, z miną pokerzysty zdejmując słuchawki -le bez przesadnego optymizmu, proszę.

Najpierw sprawdzimy trajektorię rodła. Daug, zadzwoń na Aredbo i podaj im koordynaty!

Arecibo było odludną nabrzeżną doliną we wschodniej części Puerto Uco, gdzie jak mawiali złośliwi, ptaki

zawracają. Tam właśnie usytuowało największy na świecie radioteleskop liczący tysiąc metrów średnicy. 'zy

Usługujący go naukowcy po telefonie z Nowego Meksyku czym prędzej trzerwali własne badania i przestawili

potężną czaszę na podane paramet-o- y. Wydruk z komputera pojawił się w Nowym Meksyku w rekordowym sm

zasie, ponieważ oba ośrodki pozostawały ze sobą w ciągłej łączności g? rięki szybkościowym modemom

przesyłającym przez kontynent strumie-de danych w obie strony.

- To musi być błąd! - wykrztusił zaskoczony i nieco przestraszony )oug, spoglądając na .wychodzącą z

drukarki kartkę.

- Zgodnie z wyliczeniami, od źródła sygnału dzieli nas trzysta (siemdziesiąt pięć tysięcy kilometrów -

przeczytał Yamuro i dodał coś, czego wszyscy obecni zdawali sobie sprawę: - To znaczy, że nadają Księżyca.

Beulah Shore podeszła do jedynego w pomieszczeniu okna i patrząc na rebrzysty sierp, powiedziała dcho:

- Wygląda na to, że możemy mieć gości... Milej by było, gdyby ląjpierw zadzwonili!

i- NAPRZECIWKO BIAŁEGO DOMU, po drugiej strome Potomacu, sj najduje się potężna, piędoboczna budowla znana

jako Pentagon. Mimo ż na dwie godziny przed świtem przebywa tam ledwie pięć tysięcy iracowników, nie oznacza

to, że kompleks jest nieczynny, albo że nic się v nim nie dzieje. Największe biuro świata, będące siedzibą

bizantyjskiej a węcz biurokracji sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północ-r, ej, jest w praktyce

niewielkim miasteczkiem z garażami, restauracjami e szpitalem (nie wspominając o fryzjerze).

Dwie godziny przed świtem na części parkingów wrzało jak co dzień, ^)- iy wywożono góry śmieci, a dostarczano

sterty zapasów, od papieru le- iczynając, na podpaskach kończąc. Nic więc dziwnego, że nikt nie n- wródł uwagi na

demnego forda na cywilnych numerach, który zgrabnie a z nadmierną prędkośdą podjechał na najbliższe wolne

miejsce przy ównym wejśdu.- Gdyby ktoś obserwował ów samochód, zdziwiłby się

11

nieco widząc, że wysiada z niego pięciogwiazdkowy generał. Pota wojskowy omal nie wyważył drzwi wejściowych,

tak mu się spieszyło.

Generał William M. Grey był głównodowodzącym sił kosmicznyc i reprezentantem Space Command w

połączonym komitecie szefó sztabów. Zaledwie trzy kwadranse wcześniej jeszcze spał sobie spokojni we własnym

łóżku. Jednak mimo sześćdziesiątki na karku zjawił si w biurze nienagannie ubrany, ogolony i przytomny jak na

oficei przystało.

Po drodze dołączył do niego oficer dyżurny USS Space Comman( pułkownik Ray CastiUo, i bez słowa

poprowadził do otwieranej kari magnetyczną windy.

- Kto jeszcze wie? - spytał zwięźle Grey, ledwie zamknęły się za nin drzwi.

- SETI w Nowym Meksyku, bo oni to wykryli. Około drugi odebrali sygnał radiowy, który próbujemy

zinterpretować, sir. Jak dotą bez rezultatów, mimo iż powtarza się cyklicznie.

- Zawiadomili prasę?

- Na razie nie. Zgodzili się poczekać. Teraz robią dodatkowe testy.

- Wiedzą w ogóle, co to jest? Albo skąd się wzięło?

- Nie, sir. Są tak samo zaskoczeni jak my.

Grey skrzywił się z niesmakiem - powszechnie wiedziano, że dene wuje go brak zdecydowania, a jeszcze bardziej

bezradność (zwłaszc;

u podkomendnych). Na szczęście jazda windą dobiegła końca i drzi otworzyły się na korytarz prowadzący do

podziemnej sali. Pomieszczeni zaprojektowane i zbudowane pod koniec lat siedemdziesiątych, mia owalny kształt.

Wewnątrz znajdowało się sześćdziesiąt konsolet radar wych, wokół których biegło wyniesione na półtora metra

przejście. Bior pod uwagę wyposażenie, najbardziej rzucała się w oczy panoramiczi mapa komputerowa,

wbudowana w jedną ze śdan. Z zasady poło\> konsolet działała dwadzieścia cztery godziny. Śledziła wszystko, co

tyli poruszało się po niebie (z samolotami pasażerskimi włącznie). W dodatl specjalnie w tym celu umieszczone na

orbitach satelity obserwowa wszelkie znane na świecie silosy rakietowe. Amerykańskie też: tak i wszelki wypadek.

- Proszę spojrzeć, sir. - CastiUio wskazał na rząd zwykłych monit rów, dostrojonych do stacji CNN.

Co kilka sekund następowało zakłócenie obrazu, które po chw mijało, by po parunastu sekundach znów się

pojawić.

- Każdy przekaźnik satelitarny zachowuje się w ten sposób, sir. Na także - wyjaśnił pułkownik. - Jednak mimo

wszystko udało nam s zrobić to zdjęcie.

Na podświetlonej od spodu szklanej płycie znajdowało się pokaźny rozmiarów przeźrocze wykonane w

podczerwieni. Przedstawiało ob kształt na tle gwiazd; było jednak tak niewyraźne, że Grey nie mó

oten dokładniej się w nim rozeznać. Wokół stołu stało kilku specjalistów od 3. interpretacji zdjęć lotniczych,

spokojnie czekając na opinię generała. nyd - Wygląda jak gigantyczne gówno - ocenił po chwili Grey z nie-efo\

smakiem.

Castiiio uśmiechnął się po raz pierwszy od kilku godzin i położył na blade drugą podobiznę obiektu, faktycznie

przypominającego kupę.

- Oceniamy, że to coś ma około pięciuset pięćdziesięciu kilometrów średnicy i masę mniej więcej jednej

czwartej Księżyca, sir.

- Ciężka cholera! - westchnął z uznaniem Grey. - Faktycznie duże gówno! Nie jest to przypadkiem meteor?

Oficerowie spojrzeli na siebie z zaskoczeniem: najwyraźniej głównodowodzący nie został należycie

przygotowany.

- Z całą pewnością nie, sir - odezwał się wreszcie jeden.

- A skąd ta pewność?

- Bo zwalnia od chwili, w której go zauważono.

Na twarzy generała pojawił się najpierw wyraz zaskoczenia, a po sekundzie zrozumienia. Bez chwili wahania

podszedł do najbliższego telefonu i wybrał domowy numer sekretarza obrony.

- Tu generał Grey... Co?!... Wiem, że śpi, o tej porze wszyscy normalni ludzie śpią; proszę go natychmiast

obudzić!

THOMAS WHITMORE, lat czterdzieści osiem, wstawał dość wcześnie. Nadal w piżamie, leżał w łóżku z okularami na

czubku nosa i przeglądał stos gazet. Duszna noc dała mu się we znaki, chociaż miał [aro sypialnię z klimatyzacją.

Postanowił, że już nawet nie będzie próbował orą< zasnąć, pomimo że dopiero wybiła czwarta. Akurat gdy spojrzał

na i zegarek, zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę, nie odrywając wzroku od artykułu na temat żeglugi

śródlądowej.

- Halo?

- Cześć, przy stój niaczku. - Głos był niewieści i do tego znajomy, toteż odłożył gazetę.

- Proszę, proszę, nie spodziewałem się usłyszeć de przed południem. Mogę d w czymś pomóc?

- Właśnie się rozbieram. Potowarzyszysz mi, kochanie? Thomas Whitmore uniósł brwi - taka propozycja nie

trafiała się często. Nawet od własnej żony.

- Tutaj jest czwarta rano - przypomniał. - Zdaje się, że dopiero weszłaś. sit - Zgadza się - odparła ponurym

głosem.

- Chyba masz ochotę mnie udusić. ycł - Zastanawiam się nad tą ewentuamośdą. >bh - Federalne prawo

dokładnie precyzuje kary za uszkodzenie delesne [óg osoby pełniącej taką funkcję jak moja. Dlaczego tak późno

wródłaś?

13

- Bo przyjęcie odbywało się w Malibu i zamknęli Padfic Coai Highway z powodu zalania jezdni wodą. Pewnie

gdzieś na morzu był trzęsienie ziemi i stąd wysokie fale.

- Dobra, co powiedział Howard? - Pani Whitmore na prośbę męż| wyjechała do Los Angeles, aby przekonać

Howarda Story'ego, jedneg z największych producentów reklam w Hollywood, do wzięcia udział w kampanii

Whitmore'a.

- Zgodził się.

- Doskonale. Jesteś wspaniała i obiecuję, że nigdy więcej nie poprósz de o coś podobnego. Dzięki, kochanie.

- Zawsze wiedziałam, kiedy łżesz - poinformowała go rzeczowo. Właśnie teraz też to robisz.

Jedną z cech, które Marilyn Whitmore uwielbiała u swojego mężi była absolutna nieumiejętność kłamania.

Wyłączyła światło w swoim hotelowym apartamende i wśliznę! się do łóżka. Nienawidziła blichtru zachodniego

wybrzeża. Nie pała! też sympatią do tutejszych mieszkańców zajmujących się produkcj różnego rodzaju filmów. Na

przyjędach, urządzanych z niezwykłyi przepychem, każdy popisywał się znajomośdami i próbował wywrze duże

wrażenie na rozmówcy, opowiadając o swoich wielkich przeć! sięwziędach. Marilyn zdecydowanie wolała boso i w

dżinsach kred się koło domu.

- Trudno, muszę się przyznać - powiedział skruszonym tonem ma żonek. - Leżę w łóżku koło ślicznej brunetki!

Była to zresztą święta prawda - obok niego leżała sześdoletnia pod( cha imieniem Patrycja.

- Chyba nie pozwoliłeś jej całą noc oglądać telewizji?!

- Powiedzmy, że część nocy...

- To mama?! - zainteresował się nagle wytrącony ze snu obiel konwersacji.

- Ktoś się właśnie obudził i chce z tobą porozmawiać. - Tom uśmi< chnął do córeczki. - Kiedy przylatujesz?

- Jutro po lunchu.

- Wspaniale. Zadzwoń z samolotu. Kocham de i oddaję słuchawk zanim zostanie mi brutalnie wydarta przez to

słodkie stworzenie.

Sięgnął po pilota i włączył telewizor. Trafił na jakąś publicystyczr debatę o polityce, ale pierwsze, co zauważył,

to cykliczne zakłócenia obraz co kilkanaśde sekund zmieniał się w pionowe pasy, które zwijały s i znikały. Na

jakość głosu nie miało to jednak żadnego wpływu, tot( wypowiedzi dyskutantów były wyraźnie słyszalne.

- ...mówiłem podczas kampanii prezydenckiej i powtarzam to teraz perorował łysy jegomość w szelkach. - Ten

rodzaj przywództwa, jął prezydent zaprezentował podczas wojny w Zatoce, nie ma nic wspólneg z wymaganiami

polityki wewnętrznej i z umięjętnośdami potrzebnyn

14

ilitykowi, by przetrwać w Waszyngtonie. Jego niedoświadczenie coraz ęściej daje znać o sobie. Notowania

prezydenta nieustannie spadają.

- Jest pan zupełnie jak zepsuty zegarek: ma pan rację dwa razy lennie - stwierdziła gładko uczesana kobieta

siedząca obok łysego. -dnak tym razem zgadzam się z panem: administracja ugrzęzła w gąszczu wnętrznych

układów. Prezydent znalazł się w mętnej wodzie zwanej agmatyką polityczną, w której republikańskie rekiny czują

się jak siebie w domu.

- Gdzie oni znajdują takich palantów?! - mruknął zdegustowany hitmore, próbując dostroić telewizor.

Patrycja natomiast odłożyła słuchawkę, znalazła pilota i energicznie dęła się do szukania programu z kreskówkami.

Kreskówek nie było na dnym, za to zakłócenia występowały na wszystkich.

- Kotku, jest za wcześnie na kreskówki. Musisz jeszcze trochę pospać.

- No dobra - odparła skłonna do negocjacji pociecha. - Ale jak ^lądam telewizję, to mi się bardziej chce spać.

Dlaczego wszystkie )razki się psują?

- To taki eksperyment: stacje telewizyjne chcą sprawdzić, czy małe dewczynki i tak będą oglądały nudne programy

nocą, żeby nie mieć siły i zabawę w dzień.

- Tatusiu, to absurdalne - stwierdziła z wyrzutem dziewczynka.

- Absurdalne?! Cóż, może i masz rację. - Whitmore zdołał zapanować id zdziwieniem i wyłączył odbiornik. - Tak

czy inaczej, kładź się spać.

Zebrał gazety, po czym wyszedł na korytarz.

Na jego widok czytający książkę mężczyzna w ciemnym garniturze sspiesznie skończył lekturę i wstał.

- Dzień dobry, panie prezydencie.

- Witaj, George. - Whitmore podał mu jedną z gazet. - Chicago ^hite Sox górą!

- Znowu wygrali?

- A jak myślisz?

Żaden z nich nie interesował się zbytnio sportem, ale George po-lodził z Kansas City, a Whitmore z Chicago i

dwanaście kolejnych wydęstw Soxów stanowiło niezły temat do pogawędek, ponieważ druży-& ta zdystansowała

Royalsów.

George - ochroniarz pilnujący prezydenta od północy do szóstej ino - uśmiechnął się, udając, że czyta gazetę. Gdy

Whitmore już się dalii, dyskretnie zawiadomił przez krótkofalówkę resztę zmiany, że czął się kolejny dzień pracy.

JADALNIA BYŁA MIŁYM pokojem o żółtych ścianach, umeblo-nym antykami zebranymi za czasów Woodrowa

Wilsona. Na środku, sy długim stole, siedziała o tej porze tylko jedna osoba: młoda kobieta

15

w białej bluzce i demnej spódnicy. Obrazu dopełniały eleganckie pantof i wręcz doskonała fryzura. Skończyła już

jeść i była pogrążona w lektun sterty gazet, gdy rozległ się męski głos:

- Ranny ptaszek z dębie, Connie!

- Odrażające! - mruknęła, nie unosząc głowy. - Najniższa fom dziennikarstwa rodem z brukowca gruntującego

śdeki.

Atrakcyjna, kompetentna i zawsze gotowa do walki Constance Spać była rzecznikiem prasowym prezydenta od

chwili rozpoczęda pierwsz kampanii na polityczne stanowisko. Przez lata współpracy osiągną z Whitmore'em etap,

w którym dosłownie rozumieli się w pół zdani Miała trzydzieśd parę lat, ale wyglądała zdecydowanie młodziej. By

jednym z najwidoczniejszych symboli polityki odmładzania rządu, jął lansował prezydent. Za cel postawiła sobie

obronę szefa przed cori gwałtowniejszymi atakami prasy, a do aktualnego rozdrażnienia prz czynił się artykuł w

Tnę Post".

- W Kongresie leży dwieśde projektów ustaw, a d marnują pierws;

strony piątkowego wydania na osobiste wydeczki - parsknęła.

- Dzień dobry, Connie - powiedział wolno i wyraźnie Whitmoi nalewając sobie kawy.

- Co?!... A! Dzień dobry. Przepraszam, ale mnie trafiło: przez czte dni czepiali się projektu polityki

energetycznej i zdrowotnej, a ter przeszli do ataków osobistych! Zaraz... o, jest!: „...występując w ty tygodniu w

Kongresie, Whitmore nie tyle przypominał prezydenta St nów Zjednoczonych, ile sierotę z opieki społecznej,

błagającą o wsparć Zupełnie jak Oliver z wydągniętą miską..." Albo jestem przeczulona, all to regularne mieszanie z

błotem.

Prezydent właśnie dostał omlet, toteż chwilę trwało, nim uporał i z zaczętym kęsem. Nie spieszył się, tym

bardziej że jako nietypowy polit z zasady nie przejmował się prasą. Ponadto, znając Connie, wiedział, do wieczora

odetnie się autorowi artykułu.

- A nie należało się? - spytał.

- Przepraszam, ale chyba nie rozumiem: co i komu?

- Oliverowi repeta. Uważam to za wysoce pochlebiające porównań

- Ale inni nie. Zresztą nie o to chodzi. Twoi przedwnicy bezustam powtarzają ludziom, że obecnemu

prezydentowi brak doświadczeń A przedętny człowiek zaczyna im wierzyć. Media informują go all o braku starć

między prezydentem a Kongresem, czyli że znów doszła i skutku jakaś dcha umowa, albo o kolejnym napadzie

idealizmu, g upierasz się przy czymś. Moim zdaniem zbyt wiele dchych układów Koniec wypowiedzi nastąpił dość

nagle. Connie zdała sobie sprawę, prawdopodobnie posunęła się za daleko, mimo iż była bardzo zaufa

współpracownicą prezydenta, jedyną mówiącą mu po imieniu (na je wyraźne życzenie zresztą).

Whitmore przełknął kolejny kęs i odparł spokojnie:

16

- Bronienie zasad a chronienie się nimi to dwie różne sprawy. Toleruję mpromisy, jak długo dzięki nim możemy

osiągnąć coś, na czym nam prawdę zależy. Nie zostałem wybrany tylko po to, by wygłaszać piękne zamówienia

okolicznościowe.

Connie ugryzła się w język, nie chcąc tłumaczyć, że według niej .ągnięda i kompromisy raczej się wykluczają.

Odnosiła nieodparte ażenie, że ostatnio Whitmore stracił serce do walki o to, co zawsze ^ażał za najważniejsze.

Kampanię wygrali pod hasłem: „Nie pytaj, co oj kraj może dla ciebie zrobić, lecz co ty możesz zrobić dla kraju".

szyscy specjaliści uznali, że głoszenie tego sloganu to polityczne samo-jstwo, bo nikt normalny nie będzie chciał

więcej pracować i mniej z tego eć. Whitmore na swój nieśmiało czarujący sposób dotarł jednak do lionów, nadając

tym słowom odpowiedni sens, i wygrał w wyborach.

Przez pierwszy rok zapoczątkował też lawinę zmian w ustawodawstwie tyczącym zdrowia, gospodarki

energetycznej, systemu prawnego oraz brony środowiska. Jednak w ostatnich miesiącach projekty ustaw knęły w

komisjach, wstrzymywane przez tych, którzy chcieli przy okazji targować ustępstwa dla swych okręgów, najczęściej

w zupełnie innych rawach. Prezydent, wbrew opiniom swych doradców, zaczął tracić czas

targi z drobnymi politykami, po których po prostu powinien przejść i walec. Zaowocowało to brakiem efektów,

utratą popularności i, co jgorsze, zniechęceniem Whitmore'a. Do tego ostatniego nie przyznał się

prawda ani razu, ale Connie znała go zbyt dobrze, by nie zauważać warstwiających się symptomów.

- A propos osiągnięć. - Whitmore wskazał jej artykuł w „Orange )unty Register". - Zostałem zaliczony do grona

dziesięciu najseksow-ijszych Amerykanów! To się nazywa realny sukces!

Oboje parsknęli śmiechem, co rozładowało napięcie, ale nim zdążyli

-ódć do spraw poważniejszych, w drzwiach pojawił się sekretarz pręży-nta.

- Proszę wybaczyć, sir, dzwoni sekretarz obrony ze sprawą nie der-^cą zwłoki - oznajmił nerwowo.

Whitmore podszedł do aparatu, na który przełączono rozmowę, (dniósł słuchawkę i po krótkim pytaniu słuchał

uważnie. Sądząc po jego inie, nie ulegało wątpliwośd, że sprawa faktycznie jest poważna. Connie doświadczenia

wiedziała, że zaraz cały dzisiejszy rozkład zajęć legnie gruzach.

JEDNĄ Z ZADZIWIAJĄCYCH CECH ludzkośd J

rowania cudów. Wokół mogą się dziać najdziwniejs^^seda^ ród na nie nawet najmniejszej uwagi. //^6

Jedno z takich zjawisk (choć może nie od razu,' ^alifik i) zwykle miało miejsce latem w Cliffside Park w

l^wji

V 'D ^

Dzień Niepodległości

promienie wschodzącego słońca, przypominające światła gigantycznyci reflektorów między wieżowcami

Manhattanu, mieszały się z mgłą wstają ca znad rzeki Hudson. W ten sposób powstawał śliczny widok znan z kart

pocztowych i reklam, a całkowicie ignorowany przez tubylców Gromadzący się każdego ranka w parku mężczyźni

nigdy nie zaszczyci tego wspaniałego zjawiska nawet przelotnym spojrzeniem. W większość byli to emeryci

rozgrywający zwyczajową partię szachów na kamiennyc stołach w pobliżu Cliffside Drive albo też zagorzali kibice.

Stosune liczbowy tych ostatnich do tych pierwszych generalnie miał się jak trzy d( jednego, a gra stanowiła

doskonałą okazję do plotek, pogawędek i wymia ny nowin z gatunku: kto został dziadkiem, a kto gwałtownie rzuci

palenie. Gdyby nie nowoczesne stroje, z powodzeniem można byłoby ic uznać za Greków konferujących na agorze.

Jak zwykle największa grupa zebrała się wokół pary mistrzów Davida i Juliusa. Wygląd obu mężczyzn stanowił

dziwny kontrast. Davi był wysokim i chudym człowiekiem w wieku trzydziestu kilku lat, z szop czarnych kręconych

włosów. Grał z koncentracją dziecka buduj ąceg domek z kart, zawijając przy tym swe długie kończyny w dziwaczn

obwarzanek, a czynił to w sposób całkowicie odruchowy. Przy szachac koncentrował się stale, gdyż Julius był

groźnym przeciwnikiem.

Julius miał sześćdziesiąt osiem lat i zbyt szacowną wagę, by rób wygibasy jak oponent. Do końca rozgrywki

pozostawał w pozycji, w js kiej zasiadł na początku, a ponieważ nogi miał niezbyt długie - ledwi sięgały ziemi -

ukazywał światu skarpetki spod zaprasowanych na żyletk i zadartych nogawek. Pod wiatrówką nosił jedną z dwóch

tuzinów białyt koszul, które dostał pięć lat temu od szwagra, a w zębach nieodmienn trzymał na wpół wypalone

cygaro.

Grali ze sobą często, zwykle przy licznej widowni. Tego ranka me( zaczął się od błyskawicznej wymiany

standardowych posunięć. W pev nym momende Julius nie zaczął rajdu wieżą, co spowodowało wydłużeń procesów

myślowych przeciwnika. Wiedział on z doświadczenia, że każd ruch należało starannie zaplanować. Znudzony tym

Julius zabrał się d psychologicznego zmiękczania Davida. Przychodziło mu to bez większeg trudu, gdyż był

urodzonym artystą.

- Długo będziesz się zastanawiał? - spytał wystarczająco głośno, l słyszała widownia. - Do emerytury tu

doczekam, jak tak dalej pójdzie.

- Myślę - odparł David, nie unosząc głowy.

- Trudno nie zauważyć! Jeśli nad sobą nie popracujesz, to zostanie myśliwym.

David powoli przesunął gońca. Ledwie puścił figurę, Julius zaatak( wał pionkiem. Błyskawiczny ruch wywołał

autentyczne zaskoczenie. D vid ponownie znieruchomiał, rozważając kolejny manewr.

- Myśl szybciej, z łaski swojej - skomentował Julius, wyciągają z torby styropianowy kubek z kawą.

;n Widok naczynia dziwnie rozbudził Davida.

i~ - Gdzie masz kubek, który d kupiłem? - spytał z naganą.

^ - Stoi brudny w zlewie. Od wczoraj.

v- - Masz pojęcie, ile czasu to świństwo potrzebuje, żeby się rozłożyć?! -

I1 )avid sięgnął po białe naczynie, ale Julius był szybszy.

a - Słuchaj no, wielbicielu ekosystemu! Po pierwsze: to moja kawa, a po

;n irugie: jak nie skończysz dumać, to ja się zacznę rozkładać.

sk z niechętnym mruknięciem David przesunął pionek, by zneutralizo-

^° (vać powstałe na planszy zagrożenie. Julius włączył do rozgrywki królową,

a- łajać przeciwnikowi prawdziwy powód do głębokiego namysłu.

;1^ - Tak. No więc jeśli się nie mylę, wczoraj ktoś zostawił ci wiadomość

;n la automatycznej sekretarce - stwierdził z zadowoleniem, popijając ka-

»ę. -Jak rozumiem jest to osoba samotna, po rozwodzie i bezdzietna, ale ~" na atrakcyjny wygląd, dobre

wykształcenie oraz możliwość zrobienia 1(^ ariery. Same zalety.

?^ - Znowu mi to robisz! -jęknął David. g° Regułą było, iż w którymś momencie Julius poruszał jakiś niewygodny

av mat, utrudniając przeciwnikowi koncentrację na szachach. David raczej Gh de miał wątpliwości, że Juliusem nie

kierowała złośliwość, lecz troska, co

v niczym jednak nie zmieniało bezpośredniego efektu. Zdeterminowany, 31C Błonił wieżę gońcem.

}a• - Tak się zastanawiałem, czy oddzwoniłeś - kontynuował Julius, V1G tokując kolejnym pionem.

- Może jest śliczna i mądra, ale zaprosiła mnie na ludowe tańce! -aął David. - A ja nie cierpię tańczyć. Poza tym

jestem przekonany, że żenię tych obcisłych kowbojskich spodni powoduje u mężczyzny ieodwracalne szkody

związane z późniejszą reprodukcją.

- I co z tego? Nie mogłeś do biedaczki choć zadzwonić i chwilę

-gadać?! Zwykła uprzejmość tak nakazuje.

- Tato, mnie to naprawdę me interesuje - stwierdził spokojnie Da-. - Nie zapominaj też, że nadal jestem żonaty.

Na potwierdzenie pokazał noszoną na palcu obrączkę. I cofnął wieżę. podziewanie obecność znajomych stała się

dla Juliusa krępująca, choć nie wiedział dlaczego. Historię nieudanego małżeństwa jego pociechy ;y doskonale

znali, a ponadto wiedzieli, że Julius nie może zaakcep-tego stanu rzeczy. Widząc, że nie ma najmniejszych szans,

by .adzeni poszli już sobie, westchnął i, jak miał w zwyczaju, wziął byka

J-

Synu, miło mi, że spędzasz ze mną tyle czasu. Rodzina to ważna rzecz, i czterech lat nie podpisałeś

papierów rozwodowych i to mnie dręczy.

Trzech lat.

Trzy czy dziesięć, niewielka różnica! Chodzi o to, że żyde toczy się |, a twoje postępowanie jest

zdecydowanie niezdrowe. - Jakby dla

ua wagi swym słowom zbił gońca królową.

19

- Co proszę? Niezdrowe?! I kto to mówi?! Żyjemy w coraz bardz zatrutym środowisku, a ty kawą, cygarami sam

się dobijasz i... - Przerw mu sygnał pagera. Dawid spojrzał na ekranik. To już trzecia tego rani wiadomość z firmy.

- Będzie z szósty raz dzisiaj. Starasz się, żeby cię wylali, czy cc A może zdecydowałeś się na jakąś prawdziwą

pracę?

David pominął milczeniem pytanie ojca, bijąc wieżą pionka pilnując go króla.

- Szach i mat - stwierdził rzeczowo. - Do jutra, tato. Rozplatał się, pocałował zaskoczonego Juliusa i dosiadł

piętnast biegowego sportowego roweru, na którym jeździł do pracy.

- Jaki szach mat?! - Julius odzyskał głos. - Zaraz, narwańcu! Ma jeszcze... o cholera... Mógłbyś choć czasami dać

wygrać staremu człowi kowi, niewdzięczniku!

Mimo wszystko w głębi ducha Julius Levinson był dumny, że ni w okolicy nie pokonałby Davida.

PORANNY KOREK BYŁ w pełnym rozkwicie. Most Jerzego W szyngtona zatkały sznury trąbiących pojazdów. Auta

stały zderzak w zd rzak i poruszały się w tempie zautomatyzowanego żółwia. Na dodat dziesięć tysięcy głodnych

mew skrzeczało przeraźliwie powodując hali od którego puchły uszy.

David bez kłopotów przesmyknął się przez korek i wypadł na Riv< side Drive, a po chwili skręcił w boczną

uliczkę pełną magazynó Zahamował przed ceglanym budynkiem, na którego frondę widnia stalowe litery (nieco

zapaskudzone przez ptactwo), układające się w nap COMPACT CABLE CORPORATION.

Przed drzwiami maszerował w kółko samotny protestant z transpare tem następującej treści:

Uwolnić częstotliwości! Kompanie kablowe NIE MAJĄ PRĄ W A zad opłat.

- Nadal chcesz nas zamknąć? - zainteresował się David, zsiadaj z roweru.

- Oczywiście. - Czarnoskóry mężczyzna miał około pięćdziesiął i jak zwykle był ubrany w nienagannie

wyprasowany garnitur 01 gustowny krawat.

Nazywał się King Solomon.

- Nie widziałem de tu kilka miesięcy, stało się coś? Zapytany rozejrzał się podejrzliwie, po czym odparł

konspiracyjna szeptem:

- Kopałem po bibliotekach i znalazłem tonę materiałów do progi mu. - King prowadził półgodzinny program w

jednej ze stacji telewiz nych, zawzięcie dyskutując z przedstawidelami konglomeracji komunii

20

dzit syjnych. Poza tym protestował w różnych częściach miasta, wykładając rws Lażdemu, kto chciał słuchać, swój

światopogląd, stanowiący mieszankę mk iocjalizmu i anarchii.

- Masz chwilę czasu, Levinson?

co" - Pewnie. - Przed oczyma Davida przemknął obraz Marty'ego obgryzającego paznokcie, zdenerwowanego z

powodu jakichś błahych proble-jąa nów technicznych, ale zdecydowanie odsunął tę wizję. Marty z natury był

listerykiem.

- Głównie chodzi o rozmowy telefoniczne, ale z prawnego punktu isto widzenia obejmuje to również

telewizyjne kompanie kablowe, bo one

akże używają satelitów komunikacyjnych. Ponieważ wy kontrolujecie te ilac atelity, możecie naliczyć takim jak ja

astronomiczne ceny za oglądanie iwi( neczu czy dzwonienie do panienki w Amsterdamie. W 1840 roku w Anglii

lyło podobnie z przesyłkami pocztowymi: rząd próbował uregulować |czność, żeby przy okazji zarobić. Jak ktoś

chciał wysłać list, musiał iść la pocztę, dać go urzędnikowi i zapłacić żądaną kwotę: im dalej Ust miał tyć wysłany,

tym drożej kosztował. Cała procedura stała się tak droga niewygodna, że ludzie praktycznie przestali

korespondować. Wtedy en facet, zapomniałem jak się nazywał, doszedł do wniosku, że robotę etycznie wykonuje się

w dwóch miejscach: na początku, tam gdzie zyjmowano listy, i na końcu, przy ich doręczaniu. Reszta procesu razem

kosztami była identyczna bez względu na liczbę listów; i tak należało je rzenieść na tę samą odległość, tymi samymi

sposobami. Gość poszedł do rola i zaproponował mu jedną niewysoką cenę na wszelkie listy, niezależ-ie od miejsca

przeznaczenia. Król się zgodził i wiesz, co się stało?

- Wszyscy rzucili się do skrzynek pocztowych.

- Doskonale, mon ami\ Ludzie zaczęli przelewać na papier swoje czucia i pomysły, a wtedy co nastąpiło?

Rewolucja przemysłowa! Dlatego tu właśnie tkwię co dzień. Jak przestaniecie monopolizować satelity połączenie

wliczycie w koszty własne, to będę mógł często dzwonić do inienki w Amsterdamie, a mój program obejrzę sobie w

Chinach. [astąpi informatyczna rewolucja! Co ty na to, przyjacielu?

Odpowiedzią był kolejny sygnał pagera. Tak częste wywoływanie ivida nie należało do zwykłych posunięć

nawet Marty'ego. Levinson szał podejrzewać, że tym razem faktycznie mogło się stać coś poważnego.

- Myślę, że jesteś przekonujący. Produkowałeś się kiedyś w Internecie? Gdy okazało się, że King nawet nie

ma komputera, podał mu, gdzie

najbliższy publiczny terminal, i skończył rozmowę, gnany lekkim

okojem.

^ZA OBROTOWYMI DRZWIAMI był inny świat - marmury i ma-hallu wysokiego na trzy piętra. Człowiek pracujący

w nowoczesnej gi pilnie strzegł, by nieproszeni goście nie pałętali się po budynku

Compact Cable". David, z rowerem na ramieniu, minął recepcję i znała się w centrum sterowania stacji. Całą

południową śdanę pomieszczeń zajmowała bateria monitorów.

Ledwie zamknął za sobą drzwi, już wiedział, że stało się coś m zwykłego. Po pierwsze: w sali było znacznie

głośniej niż zazwyczi po drugie: wszyscy się gdzieś spieszyli, a po trzecie: nim zdołał odstaw rower, dopadło go

szalone tornado w postaci znerwicowanego Marty'ei Gilberta.

- Na cholerę komu pager, jak się go nigdy nie włącza? - spyt dramatycznie Marty, jak zwykle uzbrojony w

puszkę wody minerału i telefon bezprzewodowy.

- Cały czas jest włączony - poinformował go David, spokojnie o stawiając rower. - Po prostu rię ignorowałem.

- Chcesz powiedzieć, że wiedziałeś o każdej wiadomości i nie raczył się odezwać?! - zawył Marty, aż mu

wypielęgnowana bródka stanę sztorcem. - A nie przyszło d do głowy, że mogły nastąpić jakieś poważ]

komplikacje?!

Podobne ataki wściekłości zdarzały się Marty'emu co kilka dni, < czego David dawno się już przyzwyczaił. Jako

nadzorca niewomikć Marty zrobiłby karierę prawdopodobnie większą, niż jako zarządca jedu z największych sied

kablowych w Stanach. David jednak należał ( nielicznych opornych jednostek i jak dotąd nie dał się ani zamęczyć

prac ani znerwicować, jako że w opinii Marty'ego każdy najmniejszy technic ny problem urastał do rangi katastrofy.

Marty z kolei równocześn nienawidził i uwielbiał Davida, mając pewność, że jest on najlepszy specjalistą w branży,

jak kraj długi i szeroki. Miał tak ogromną wieds zbyt wielką na zajmowanym przez siebie stanowisku, że znaleziei

następcy było fizyczną niemożliwośdą, i dlatego też uchodziła mu płaze nonszalancja, z jaką traktował pracę.

Najwięcej trudu przysparzało śdą nięcie go do firmy i zasadzenie do problemu, potem kłopot znik błyskawicznie, a

konkurencja mogła tylko bezsilnie się wściekać. Da\ był tajną bronią „Compact Cable". Zwierzchnicy narzekali

jedynie i niemożność całkowitego kontrolowania zdolnego podwładnego.

- Co się stało tym razem?

- Nikt nie wie. - Marty uspokoił się solidnym łykiem wody miner nej. - Zaczęło się koło czwartej rano i od tej

pory wszystkie stacje nada jak w radosnych latach pięćdziesiątych: masa szumu i te cholerne, pionom zakłócenia.

Cały ranek siedzieliśmy w pokoju przekaźników i nic.

Sfrustrowany Marty dsnął pustą puszkę do kosza, co Davida 2 trzymało dosłownie w pół kroku.

- Marty, mamy pojemnik na opakowania wtórne i postawiono go i dla jaj, tylko z potrzeby!

Program związany z odpadkami nadającymi się do przetwarzał powstał wyłącznie dzięki uporowi Davida, który

jako ekopolicjant czuli

22

ę w zgodzie ze swym powołaniem. Teraz też sięgnął do kosza i wyjął niego sześć identycznych aluminiowych

puszek po wodzie mineralnej.

- Krasnoludki to wrzuciły? - spytał oskarżydelsko.

- Możesz mnie zaskarżyć! - prychnął Marty i nim David odzyskał [os, złapał go za ramię i zaciągnął przez

krótki korytarz do drzwi maczonych: PRZEKAŹNIKI SYGNAŁU.

W pomieszczeniu znajdowało się techniczne serce „Compact Cable". fależało przyznać, że nie wyglądało

atrakcyjnie - setki płaskich pudeł, ieszczących modulatory sygnału, stały na regałach zajmujących dwie zede

powierzchni. Pod ostatnią śdaną znajdowała się długa konsoleta, Ala pokręteł, suwaków, przycisków,

przełączników. Powyżej widniało kanaście monitorów oraz wiele map, na których oznaczono pozyqe itelitów

przekaźnikowych, polaryzację poziomą i pionową transponde-w, a także częstotliwości kanałów głosowych.

Obrazu całości dopełniał ary plakat czterech hippisów w San Francisco z napisem: „Lepiej zeżyć chemikalia". No

i naturalnie kabel. Mile wielożyłowego kabla czyły wszystkie elementy elektroniki w pomieszczeniu, wijąc się

niczym ado węży po całej sali.

- Dobra, chłopaki, zróbcie trochę miejsca - pisnął Marty, przeds-jąc się przez ostatni rząd regałów. - Doktor

Levinson zgodził się szczydć nas pokazem swych umiejętnośd.

David zignorował komentarz i podszedł do konsolety, przy której edział zdesperowany technik. Monitor nad

jego głową nastawiony był na loday Show", i jak mówił Marty, obraz co kilkanaśde sekund ustępo-ał miejsca

pionowym pasom.

- Wygląda, że ktoś nam zakłóca sygnał - mruknął, myśląc przez oment o Solomonie maszerującym na zewnątrz.

- Bez dwóch zdań - zgodził się technik. - Jesteśmy pewni, że to oblem z satelitą.

^al - Próbowaliśde zmienić transponder?

^id - Jeezuu! -jęknął Marty, wspinając się na palce, by zajrzeć im ponad na mionami. - Pewnie że próbowaliśmy, czy

wyglądamy na idiotów? Lepiej B odpowiadaj na to pytanie!

David przydągnął krzesło i usiadł, a jego nogi zaczęły okręcać się »kół nóg krzesła.

- Daj „Weather Channel" - poledł technikowi.

Na monitorze pojawił się tekst: KŁOPOTY TECHNICZNE, PRO-

Ę CZEKAĆ.

- Mogę? - David delikatnie odsunął technika od klawiatury. - Chdał-n wykonać pewien szybki manewr...

Jego palce mignęły po klawiszach, dostrajając odbiór, a potem do-sowując do niego antenę na dachu. Przez moment

Today Show" yskał zwykłą, kryształową jakość, po chwili obraz zmętniał, ale zaraz odzyskał ostrość.

23

- Jesteś geniuszem - przyznał Marty. - Jak to zrobiłeś?

- Nie tak prędko, Marty - mruknął David, pochylając się nad klawi turą. Nogi splątał w kwiat lotosu i walił w

klawisze jak oszalały.

Gdy na ekranie pojawił się wykres komputerowy, David nagle ! wyprostował.

- Masz rację: to na pewno satelita. Ten dobry obraz był transmis z „Rockefeller Plaża", nie idącą przez satelitę.

Sygnał, jaki wysyłają, j( czysty.

- A co to za komputerowa sieczka? - zaniepokoił się Marty. - Chyl nie wysyłamy tego klientom?!

- Odpręż się, bo zaraz pękniesz. Nie wysyłamy. Po prostu przeprow dzam diagnostykę sygnału. - David uważnie

przyjrzał się ekranowi. Zgodnie z tym, co twierdzi komputer, wysyłany przez nas sygnał je czysty i nadajemy pełną

mocą. Może satelita się spieprzył... Wyjdę i dach i przestawię antenę na innego satelitę, a ty dzwoń do „SatCom Fin i

wydzierżaw trochę kanałów. Na pewno dysponują wolnymi.

- Już załatwione. - Marty uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją. SatCom, Galaxy i TeleStar mają te same

zakłócenia co my. Wszys< w mieście je mają.

- Wszyscy? - zdziwił się David. - To znaczy, że cały kraj, nie, cal półkula odbiera zły obraz... Niemożliwe.

- Właśnie - zgodził się Marty. - A teraz to napraw.

ŁUP!

Miguel siadł wyrwany z głębokiego snu, próbując rozeznać się w rz czywistośd.. Śniło mu się, że śliczna

dziewczyna o bladej cerze i świecący< oczach uczyła go latać. Gdy w końcu przełamał strach i zaczął się dóbr

bawić, coś go obudziło...

ŁUBUDU!

Odsunął plastikową roletę i sprawa się wyjaśniła. Grupy siedmi i dziewięcioletnich wojaków z sąsiedztwa

urządziły sobie w okolicy WOJE Wyglądali jak Żółwie Ninja podczas strzelaniny w O.K.Corral, a kiedy któr ginął,

ostentacyjnie padał uderzając o tył Winnebago, w której spał Migu<

- Vayanse\ Przestańcie walić w przyczepę, bo jak wyjdę, to ja wa przywalę! - ryknął Miguel i cała gromada

rozbiegła się z dzikim wrza Idem po Segal Estates, jak bezczelny właściciel nazwał camping.

Jedną połowę asfaltowo-żwirowej powierzchni, gdzie obozowało k kadziesiąt przyczep i karawaningów

(zwanych też domami na kółkaci zajmowali meksykańscy robotnicy z rodzinami, drugą zaś biali, któr

wyemigrowali" na pustynię. Ogrodzony siatką teren leżał przy pc zboża, o kilometr od autostrady. Miguel wraz z

siostrą, przyrodni bratem i ojczymem mieszkali tu od trzech miesięcy, natomiast w Wi nebago od prawie roku.

Dwa tygodnie wcześniej Miguel ukończył Taf-Morton Consolidated Bgh School, ale w ceremonii nie wziął udziału -

innych uczniów prawie ie znał, za to Russella znał aż za dobrze. Wiedział, że ojczym zjawi sdę na coczystośd i na

pewno narobi mu wstydu. Wieczorem Alicja upiekła isto i zorganizowała małe przyjęcie tylko dla ich czwórki, a i

tak Russell zdrowej bani wygłosił pijacką przemowę, jaki to też czuje się dumny c żałuje, że żona nieboszczka nie

może widzieć osiągnięć syna. Efektem i, jak zwykle w takich wypadkach, awantura, którą Miguel zakończył

lśniędem drzwiami.

Gdy wojownicy za ścianą wreszcie się uspokoili, z przedniej części izu, zwanej „kuchnią", dały się słyszeć cichsze,

ale za to częstsze głosy uderzeń. Jedenastoletni Troy usiłował tam oglądać telewizję, ^ponieważ byli sześćdziesiąt

kilometrów na północ od Los Angeles, gnał wzmacniający szedł przez satelitę.

- Co ty wyprawiasz? - zainteresował się Miguel.

- Telewizor się zepsuł. Koszmarny obraz.

- Walenie w obudowę nic nie pomoże. Pewnie nadajnik nawalił. czekaj, sami naprawią.

Troy nie miał zbyt wiele cierpliwości. Po dwóch minutach, gdy kłócenie powtarzało się tak jak dotąd, ponownie

przydzwonił odbiorowi. Miguel zrozumiał, że dłużej nie pośpi - i tak była już ósma rano wypadałoby się rozejrzeć

za jakimś zajęciem. Chłopak z westchnieniem ttał i podszedł do młodszego brata.

- Widzisz? - spytał niepotrzebnie Troy, wskazując na ekran. - Wał-;go?

- Takich urządzeń nie naprawia się młotkiem, już ri mówiłem. Poza l telewizor jest w porządku, prawdopodobnie

coś zakłóca fale. - Brat wyglądał na przekonanego, więc Miguel zmienił temat. - Wziąłeś irstwo?

- Potem wezmę.

l; Troy urodził się z chorobą Addisona polegającą na niedoczynnośd nonalnej kory nadnerczy. Do klasycznych

objawów tej przypadłości sży stopniowo nasilające się uczucie zmęczenia i ogólnego osłabienia tlące do skrajnej

utraty sił. W przebiegu choroby występują przełomy lenia się symptomów, zapadu naczyniowego i wreszcie utraty

przyto-Sd. W razie takiego przełomu nawet nieznaczny wysiłek może spowo-ić zgon. Miguel wiedział o tej chorobie

niemal wszystko, gdyż to lie ona zabiła ich matkę, która nawet nie zdawała sobie sprawy, jak iżnie jest chora. I

właśnie wtedy wyszło na jaw, że Troy również jest sbdążony. Dlatego codziennie rano powinien brać hydrocortizon,

ale »agi na cenę lekarstwa rodzina przeważnie pozwalała chłopcu dwa l w tygodniu ignorować zalecenie lekarza.

Było to dopuszczalne, jeśli ^ przestrzegał odpowiedniej diety i unikał stresów. A śniadanie jadłeś?

25

- Nie.

- Alicjo, co robią w zlewie te brudne gary? - Pytanie Miguela b) retoryczne. Jasne, że naczynia czekały, aż

wreszcie ktoś się zmiłuje i pozmywa. Dziewczyna zrobiła śniadanie jedynie dla siebie, nie troszc2 się o rodzeństwo.

Siedziała w kabinie wozu wyciągnięta na siedzei pasażera i wycinała zdjęcia z magazynu mody. Słysząc wrzask

Migue rozgłośniła walkmana. Miała czternaście lat. Czuła się znudzona i nieć wartościowana. Kiedy wiosną

hormony dały znać o sobie, zaczęła malować, nosić obcisłe bawełniane koszulki i skąpe spodenki. Tak zres;

ubierały się wszystkie dziewczyny w jej nowej szkole.

Miguel już miał solidnie opieprzyć siostrę za jej samolubstwo, kiedy podjeździe zahamowała czerwona

półdężarówka, wzniecając tumany l rzu. Kierowca jeszcze chwilę rozmawiał z kimś przez telefon komórko1 i nie

ulegało wątpliwości, że jest wściekły. Nazywał się Lukas Foster. I farmerem, który wynajął Russela Casse'a do

natychmiastowego oprys pól, nagle zaatakowanych przez jakąś odmianę żarłocznej ćmy.

Należało to uznać za szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż rodził Casse'ów właśnie kończyła się gotówka.

Farmer kroczył w kierunku wozu, w jednej ręce trzymając głó\» sałaty. Miguel już wiedział, że właśnie zaczęły

się kłopoty. Otwór boczne drzwi i krzyknął:

- Dzień dobry, Lucas. Co się stało?

- Jest twój stary? - spytał muskularny młody mężczyzna, kipi złością.

Alicja wynurzyła się z wozu i stanęła przed bratem.

- Parę godzin temu wyszedł opryskiwać twoje pola - wyjaśniła.

- To ciekawe, gdzie on się podział, do cholery.

Miguel zaczął tłumaczyć, że wczoraj ojczym miał jakieś problei z maszyną do opryskiwania, ale Lukas nie dał

mu dokończyć tej bzdun wymyślonej na poczekaniu historyjki.

- A żeby go jasna...! Siedzi gdzieś ze zbiornikami pełnymi tru wartej osiemset dolców, a te cholerne robaki

zżerają mi ziarno! - wrze czał. Zaraz jednak się opanował. Był zaledwie parę lat starszy od Migu i głęboko współczuł

chłopakowi, choć w duchu klął się za to, że jedy z sympatii do tej czwórki zaproponował pracę pijakowi.

- Może musiał zatankować i już się wziął do roboty - powieds Miguel z nadzieją.

- Figa! Rozmawiałem ze swoim ojcem i na niebie nie ma ślą żadnego samolotu. Russell na pewno dotrze na

miejsce akurat wtedy, f zmieni się kierunek wiatru i wszystko na nic, będziemy musieli odło;

oprysk do jutra, a w tym czasie te pieprzone robaki obeżrą wszystko czysta.

Upokorzony, Miguel najchętniej schowałby się w mysią dziurę i t umarł. Ojczym już nieraz narobił mu wstydu,

ale podobnego numi

26

szcze nie wykręcił. Miguel nie miał żalu do Lukasa. Farmer naprawdę iał powody do złości.

Odgłosy uderzeń dochodzące z wnętrza wozu świadczyły, że Troy idal usiłuje pięścią poprawić jakość obrazu.

- Przestań - rzucił Miguel ostrzegawczym tonem.

- Jeśli go nie będzie, jak wrócę na pole, to zadzwonię na lotnisko Antelope Valley i wynajmę kogoś innego. Nie

mogę czekać cały dzień.

- Dobra, uczciwie stawiasz sprawę. Natychmiast biegnę go szukać. -łapał kluczyki do motoru i ruszył ku drzwiom.

Kiedy szedł wraz z Lukasem wzdłuż podjazdu, z wozu wyskoczyła Jicja i zawołała:

- Miguel, podrzuć mnie do Circie K Market.

- N i e! - wrzasnął, odwracając się w jej kierunku. - Nigdzie nie jedziesz, dopóki nie zrobisz małemu śniadania.

Nie czekając na odpowiedź, odpalił swoje stare kawasaki. Jeszcze moment stał na podjeździe, zastanawiając się,

skąd rozpocząć poszukiwania.

PODWŁADNI GENERAŁA GREYA wyliczyli, że obiekt znierucho-na orbicie parkingowej około pięciuset kilometrów za

Księżycem, rając go jako tarczy w stosunku do ziemskich satelitów. Z uwagi ak na swą wielkość nie mógł umknąć

kamer trzech satelitów, którym » Command celowo zmieniło orbity. Dzięki temu manewrowi dys-wano stałym

obrazem obiektu, gdyż satelity nieustannie transmito-' sygnał.

- Panie pułkowniku! - zawołał nagle jeden z techników kontrolują-ch obiekt. - Proszę spojrzeć!

Castiiio podbiegł do stanowiska i utkwił wzrok w monitorze. W rejo-t znajdującym się bezpośrednio pod obiektem

zachodziły jakieś zmiany. t- Wygląda jakby eksplodował... - zauważył pułkownik. [- Raczej się dzieli - mruknął

technik.

Id dolnej powierzchni oddzieliły się mniejsze fragmenty i powoli się lały. Po osiągnięciu określonej odległości

zaczynały manewrować. Po i minutach utworzyły krąg i Castiiio nagle zrozumiał, co obserwuje. hmiast też ruszył do

telefonu, by poinformować o tym generała przebywającego w Białym Domu.

IONNIE SPRÓBOWAŁA WYMKNĄĆ SIĘ ze swego gabinetu bo-[ni drzwiami, ale korytarz był pełen jej podwładnych,

którzy widząc tevą, natychmiast ku niej ruszyli. Każdy miał co najmniej jedną kartkę k pytań wymagających

natychmiastowej odpowiedzi. Zresztą trudno •ię temu dziwić, gdyż od rana urywały się telefony. Dzwoniących iy

powinno się łączyć z prezydentem, lecz tym razem pracownicy

27

Białego Domu musieli ich uprzejmie zbywać. A nie jest łatwe, gd;

rozmówcą okazuje się senator, minister zagranicznego rządu lub ambasa dor, nie mówiąc już o szefie sied

telewizyjnej czy koncernów prasowych Tymczasem nikt nie wiedział, co im odpowiadać.

Connie doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale chwilowo nie miał czasu udzielać jakichkolwiek wyjaśnień -

już była pięć minut spóźnioni na poranną odprawę u prezydenta, co dotąd jej się nie zdarzyło. Jął zwykle w takich

przypadkach szła do przodu jak taran, uśmiechając si uprzejmie i ignorując wszystkie pytania. Frank Jeffries,

sekretarz Connie widząc, co się dzieje, po prostu stanął jej na drodze.

- CNN ogłosi, że przeprowadziliśmy próbę atomową w atmosferze jeśli temu oficjalnie nie zaprzeczymy -

wypalił.

- Jak chcą wyjść na durniów, niech ogłaszają. - Connie wzruszył ramionami.

- NASA przysłała oświadczenie do akceptacji - wtrącił natychmias następny, korzystając z okazji. - Jest krótkie,

ale wymaga zatwierdzenia

- Nasze oficjalne stanowisko głosi, że nie mamy oficjalnego stanowis ka! -poinformowała uprzejmie Connie i

korzystając z chwilowego osłupie nią pozostałych, przebiła się do narożnika, gdzie niespodziewanie skręcił w lewo.

Minęła schody, na których czekała następna grupa żądnych wiedz pracowników, i wsiadła do windy. Ten antyczny

dźwig pochodził z czasów Franklina Roosevelta i był tak rzadko używany, że większość oso urzędujących w Białym

Domu nie wiedziała o jego istanieniu.

- Connie, co się, u diabła, dzieje? - wrzasnął Gil Roeder, widzą umykającą rzeczniczkę.

- Chyba nie sądzicie, że gdybym wiedziała, to nadal trzymałabym wa w niepewności? - odparła niewinnie, w

chwili gdy drzwi właśnie zaczęl się zasuwać.

- Sądzimy! - dobiegł ją przytłumiony, ale zgodny chór.

SPOTKANIE w OWALNYM GABINECIE już się rozpoczęło Oprócz prezydenta brali w nim udział: przewodniczący

komitetu szefów połączonych sztabów, sekretarz obrony, generał Grey i dyrektor CI^ Albert Nimziki. Wszystkim

zebranym Whitmore ufał, choć każdem z innych powodów.

- Tylko jeszcze raz przypominam, że nie wiemy, czy to coś zamierz wejść w ziemską atmosferę. Nie wiadomo

również, czy w ogóle je;

w stanie to zrobić. Niewykluczone, że nie zbliży się bardziej, choćb z obawy przed polem grawitacyjnym -

zakończył Grey.

- Faktycznie może nas minąć - zgodził się Nimziki. - Ale my musiro być przygotowani na najgorsze. To nasz

obowiązek. Dlatego też z powc du braku informacji należy założyć, że ma on wrogie zamiary. Uważan że trzeba

przeprogramować kilka rakiet i wystrzelić je prewencyjnie.

28

dy Nimziki dobiegał sześćdziesiątki. Jego wygląd i zachowanie sprawiły, są- ; zyskał przezwisko „Stalowa

Szczypawa". Stanowił swoisty ewenement, A. dyż utrzymał się na stanowisku przez kadencje czterech kolejnych

rezydentów, z tego dwóch demokratów (Whitmore był tym drugim). iła aczej nie dawał się lubić, ale kiedy zabierał

głos, mówił sensownie. Jak ina edawno stwierdził „The Post", od czasów J. Edgara Hoovera nikt nie mał w swym

ręku tyle władzy co Nimziki, naturalnie nie licząc prezyden-[. Zawsze bardzo interesowała go polityka, chociaż

potrafił wywołać rażenie, że tak nie jest. Uchodził też, co zrozumiałe, za mistrza w zakuli-)wych rozgrywkach oraz

w forsowaniu własnej woli. Przedstawiona JTOZ niego propozycja była całkowicie sprzeczna z przyjętym na począt-

narady stanowiskiem, by spróbować znaleźć rozwiązanie inne niż to, yła óre zakładało, że „najpierw należy strzelać,

potem pytać".

- Przy tak małym zasobie informacji nie powinniśmy podejmować ast zyka ataku - sprzeciwił się Grey. - Po

pierwsze nie wiadomo, czy iia. łfimy. Po drugie możemy ich sprowokować. Po trzecie z jednego dużego /is- ttektu,

który może nas minąć, zrobilibyśmy masę mniejszych, a te na >ie- wno spadną na Ziemię. Rakiety owszem, należy

przeprogramować, ale ;iła żadnym wypadku nie wystrzeliwać...

izy Urwał, gdyż w progu stanęła Connie, zaskoczona liczbą umundurowa-ów di mężczyzn. sóh - Jak reagują ludzie?

- spytał ją Whitmore, gestem zapraszając do

odka.

zą( - Witam panów. - Connie opanowała się i siadła obok Nimzikiego. -isa wymyśla niestworzone rzeczy, CNN grozi

nadaniem komunikatu, iż sprowadziliśmy reakcję jądrową w atmosferze, ale nikt jak dotąd nie żal na poważnie

panikować. Na szóstą postanowiłam zwołać konferen-prasową, a do tej pory nie udzielać żadnych komentarzy.

- Sądzę, że czas skontaktować się z dowództwem NATO i ogłosić gotowości na DEFCON 3 - zaproponował

Nimziki, co wywołało 'chmiastowy sprzeciw pozostałych.

Uznano, że byłoby to przedwczesne, a w dodatku mogłoby wywołać ukę w miastach. W końcu zabrał głos

przewodniczący:

;- Gorsze jest co innego: od czwartego lipca dzielą nas dwa dni wie pięćdziesiąt procent żołnierzy ma

przepustki, a niemal wszyscy dcy są w stolicy, w związku z niedzielną defiladą. Jedynym skutecz-sposobem

nakazania im powrotu do baz byłoby użycie radia vizji.

- A to zaalarmowałoby nie tylko naszych obywateli, ale i całą resztę ta - dokończyła Connie.

Przepraszam, sir. - W drzwiach stanął adiutant Greya. - Właśnie pidowano, że obiekt zajął stacjonarną orbitę

parkingową po ciemnej lie Księżyca. i W chowanego się bawi, czy co? - zdziwił się Whitmore.

l 29

- To raczej dobra wiadomość, przynajmniej chwilowo - skomento^ sekretarz obrony.

- Niezupełnie. - Adiutant najwyraźniej jeszcze nie skończył. - Obi< ustalił orbitę o 10.53 naszego czasu,

natomiast o 11.01 zaczęły się od nie odłączać fragmenty. Zaobserwowano ich trzydzieści sześć. Wszysti mają kształt

spodka i jednakową średnicę, wynoszącą około cztemai kilometrów. Jeśli będą się poruszały wzdłuż obecnych

trajektorii, to dwadzieścia pięć minut wejdą w atmosferę.

Zapanowała całkowita cisza. Obecni w osłupieniu wpatrywali w młodego oficera, powoli przetrawiając usłyszane

rewelacje. Oto realii wał się jeden z najstarszych i największych lęków prześladujących Im kość - Ziemia stała się

obiektem odwiedzin (lub inwazji) obcej, intelige nej rasy.

- Trzydzieści sześć jednostek, możliwe że wrogich, kieruje się Ziemi. - Ciszę przerwał Nimziki. - Czy nam się to

podoba czy nie, trz( ogłosić DEFCON 3, panie prezydencie. Nawet jeśli wywołamy t panikę, musimy postawić

wojsko w stan żółtego alarmu. I to natychmia

Tym razem nikt z obecnych nie miał innego zdania.

ROZLEGŁO SIĘ PRZERAŹLIWE buczenie, któremu towarzys ło czerwone migające światło alarmowe: w ten sposób w

Comp Cable" ogłaszano przerwę obiadową. David zignorował ten sygnał, po< bnie jak i pozostałe czynniki

zewnętrzne. Od chwili wejścia do i przekaźników opuśdłją tylko raz, by przynieść dwa urządzenia wielkc walizki, oraz

swojego laptopa. Wszystko to włączył w obwód, po cz skoncentrował się na ekranie komputera, gdzie mniej więcej co

dwadzi da sekund powtarzał się graficzny wzór.

- Witaj, geniuszu. - Marty wyjrzał zza rzędu regałów cały w uśn chach. - Przyniosłem coś na ząb. Wpadłem też

zapytać, jak d led. ] żebym naciskał, ale wiesz, jestem po prostu dekaw.

- Siadaj i odpręż się, stary. - David, tak jak reszta pracowników, przyzwyczajony do kłamstw i pochlebstw szefa.

Zaskoczony Marty ostrożnie wykonał polecenie. David wyrzudł stąd już dwa razy, gdyż dłużej jak dziesięć sekund

me mógł powstrzyi wać się od zadawania pytań, które zawsze doprowadzały młodzieńca szału.

- Mam dla dębie dwie wiadomośd: dobrą i złą. Którą chcesz i pierw usłyszeć? - spytał promiennie David.

- Złą.

- Jesteś mi winien porządny obiad, a nie jakieś tam tekturowe żar

- A dobra, to że nie dasz się zaprosić?

- Nie! Znalazłem, w czym problem. Marty oniemiał z wrażenia.

Dzięki Bogu! - westchnął odzyskując głos. - A co tak naprawdę się

- W emisję z satelity jest wpleciony dziwny wzór. Pojęcia nie mam, d pochodzi. Niczego podobnego nie

widziałem. A co ciekawsze, temu

ijemniczemu nadajnikowi jakoś udało się wprowadzić swój sygnał rów-

ocześnie do wszystkich satelitów teletransmisyjnych.

- A niby dlaczego ma to być dobra wiadomość?

- Bo ten sygnał jak każdy posiada własny wzór. Wystarczy odkryć (go częstotliwość, napisać program i

skalkulować częstotliwość sygnału ygaszającego. W ten sposób zdołamy całkowicie usunąć obcy sygnał wywołujący

zakłócenia.

- Zaraz, moment. - Marty najwyraźniej się zgubił. - Czy to znaczy, że i efekcie dostaniemy z powrotem nasz

czysty sygnał?

- Szybko się uczysz.

- I chcesz może jeszcze powiedzieć, ze będziemy jedynymi, którzy to siągną? - spytał podejrzliwie Marty.

- Tego nie gwarantuję, ale jest wysoce nieprawdopodobne, by ktoś my w tej branży wpadł na to szybciej niż ja -

przyznał David bez iłszywej skromności. - Podejrzewam, że spokojnie będziesz się mógł argować z pozycji

monopolisty.

iz^ - Chyba cię kocham. - Marty'ego dosłownie rozświetlał wewnętrzny

»a< łask. - Nasza tajna broń! Co za cudowny dzień!

d<

osi GDY MIGUEL w KOŃCU odnalazł Russella, ten zdążył już

zy >ryskać jakąś jedną czwartą pola pomidorów, liczącego kilka arów.

ie obotnicy zbierający dojrzałe pomidory zgromadzili się przy samo-

hodach, ponieważ opryskiwanie uniemożliwiało im pracę. Pole z jednej niyony dochodziło do rzędu

gigantycznych eukaliptusów, rosnących Nyzdłuż drogi. Russell z sobie tylko znanych powodów zamiast latać

ywnolegle do nich, latał prostopadle, w ostatniej chwili wyprowadzając b»aszynę ostrą świecą i w ten sposób

unikając zderzenia. Na pierwszy

nit oka trudno było stwierdzić, czy jest bardziej pijany, czy szalony.

t Mliguel z doświadczenia wiedział, że rano zwykle oba czynniki pozostają

my równowadze.

i <3S Russell latał na dwupłacie jasnoczerwonej barwy. Maszyna została udowana przez wytwórnię de Haviland

mniej więcej w czasie, gdy dbergh przelatywał nad Atlantykiem. Samolotów tego typu, z drewna iągmętego

płótnem, w latach dwudziestych używała poczta amerykań-do przewozu transkontynentalnych przesyłek

ekspresowych. Obecnie doskonale utrzymany dwupłat powinien występować na świątecznych łkazach

lotniczych, a nie opryskiwać pola. Obciążony jeszcze sprzętem żącym ponad sto kilogramów ruszał się z

wdziękiem ciężarnej hipo-tamicy.

31

Widząc, że ojczym rozpoczyna kolejny nalot, Miguel zaczął gorą( kowo machać, wrzeszcząc przy tym ile sił.

Część robotników przyłącz) się do chłopaka, mając nadzieję na koniec przymusowej przerwy. W o powiedz! Russell

radośnie zakołysał skrzydłami i zabrał się do opr} kiwania.

Przez ostatnie dwa lata staczał się błyskawicznie, całkiem planom zapijając się na śmierć i tracąc resztki

odpowiedzialności za dzieci. Zaws był nieco szalony, ale gdy matka Miguela zmarła, stan ten stał się bardz normą

niż wyjątkiem. Co parę dni Russell miał przebłysk świadomoś obiecywał poprawę, w którą nikt już nie wierzył, a

potem wszystl zaczynało się od początku. W efekcie na Miguelu, jako na najstarszy dążyły obowiązki głowy domu,

poczynając od zarabiania na utrzymań kończąc na załatwieniu lekarstwa dla Troya. Na szczęście Miguel l bardzo

odpowiedzialny. Ubocznym, acz nieuniknionym skutkiem tak sytuacji było całkowite utracenie szacunku dla

ojczyma.

Gdy maszyna wyrwała w górę, Miguel zapuścił motor i ruszył na uk przez pole, zostawiając za sobą ścieżkę

zmasakrowanych krzaków. 2 trzymał się na środku kolejnego pasa oprysku, gdyż Russell zaczął j następny nalot,

wypuszczając ze zbiorników trującą mgłę.

RUSSELL ZAUWAŻYŁ SYNA i dosłownie w ostatniej chwili wy czył aparaturę rozpylającą. Chłopak coś

wykrzykiwał i machał, ale mii iż pilot wychylił się z kabiny, niewiele mógł z tego zrozumieć. W końcu Russella

dotarło, że ma wylądować, ale zaraz potem dzieciak zac pokazywać coś innego. Coś przed samolotem...

Russell pojął, o co chodzi, gdy ponownie spojrzał do przodu - n eukaliptusów był tak blisko, że w żadnym

wypadku pilot me zdążył wznieść się ponad nie na czas.

- Cholera! - mruknął, a potem zadziałały odruchy.

Przechylił maszynę na skrzydło i przemknął między dwoma potężny drzewami, mając po jakieś trzydzieści

centymetrów luzu z każdej stro płatowca. Zachwycony swoim wyczynem, wrzasnął, aż echo odbiło się drzew, po

czym wykręcił beczkę na znak zwycięstwa.

MIGUEL OTWORZYŁ OCZY. Nie usłyszał huku eksplozji, w stwierdził, że Russell cały i zdrowy podchodzi do

lądowania na drod Czym prędzej uruchomił motor i pognał mu na spotkanie.

Zatrzymał się przy samolocie, gdy Russell kończył gramolić się z ka ny na dolne skrzydło.

- Widziałeś? - spytał z dumą. - Ładnie mi poszło, nie?

Mimo iż pan Casse przeżył już pięćdziesiąt jeden wiosen, wyglądał j przerośnięty chłopiec. Szopa blond włosów

i okrągła twarz z pulchna

32

oliczkami potęgowały to wrażenie, chociaż mężczyzna miał ponad metr siemdziesiąt wzrostu, szerokie bary, a po

ostatniej fazie picia dorobił się ikże brzucha.

- Co ty, do ciężkiej cholery, tu robisz? - Miguel nie był w nastroju do ochwat.

- Zarabiam na chleb i to z dodatkami.

- Gówno zarabiasz: to nie pole Fostera! Powinieneś być po przeciwnej tronie miasta i opylać zboże, nie pomidory!

Russell podejrzliwie przyjrzał się krzakom i okolicy.

- Jesteś pewien? - spytał nieco niepewnie.

- A niech cię jasna cholera! Foster był przed chwilą na campingu pytał, gdzie się podziewasz. Facet zrobił d

uprzejmość, a ty spieprzyłeś Dbotę. Jeszcze zażąda, abyś mu zapłacił za to, co wypryskałeś na te Bogu ucha winne

pomidory!

Russell zszedł ze skrzydła i przez chwilę zastanawiał się nad sytuaq'ą, ieco chwiejąc się przy tym na nogach. Była

to pierwsza praca, jaką dostał d początku sezonu, a ze wszystkich farmerów w okolicy jedynie Foster dważył się

zaproponować mu zarobek. Casse spojrzał na syna. Niestety ie potrafił wymyślić żadnego usprawiedliwienia.

- Wiesz jak trudno znaleźć kogoś, kto nie jest przekonany, że do eszty zgłupiałeś? - spytał niespodziewanie

spokojnie Miguel. -1 co teraz robimy? Dokąd pojedziemy?

Russell nie miał pojęcia. Cholernie pragnął po raz kolejny złożyć bietnicę poprawy, ale był jeszcze na tyle trzeźwy,

by zdawać sobie prawe, że i tak jej nie dotrzyma, a syn i tak w nią nie uwierzy. Stali /milczeniu, aż w końcu Miguel

odpalił kopniakiem motocykl i odjechał.

Russell wyjął z kieszeni piersiówkę Jacka danielsa i pociągnął solidny ^k. Coś się właśnie kończyło, a brutalnie

mówiąc kończyła mu się ochota a udawanie, że walczy. Ostatnich parę lat załamało Russella, a śmierć ony pogłębiła

stan kryzysu psychicznego. Wieść, iż Troy też cierpi na horobę Addisona, była praktycznie ostatnim gwoździem do

trumny. xdyby nie dzieciaki, któregoś dnia po prostu wspiąłby się na maksymalny ułap, na jaki zdobyłby się de

havilland, i pobił rekord świata w lode urkowym. A tak pozostał tylko alkohol...

IBN ASSAD JAMAL przykucnął przy ognisku na pustyni w północ-lym Iraku, przygotowując poranną kawę. Wraz z

innymi Beduinami ostał osadzony w złożonym z namiotów mieśde, gdyż władze wymusiły a nomadach zakaz

wędrówek. Jamal obudził się bardzo wcześnie. Do witu pozostała jeszcze godzina, ale stare nawyki trudno

wykorzenić, toteż ie on jeden był już na nogach.

i Odstawiając naczynie z kawą, będące niegdyś własnośrią dziadka, płyszał krzyk. Moment później nocną ciszę

przerwały bezładne wrzaski,

- Dzień Niepodległości J J

równie przeraźliwe jak pierwszy. Jamal wstał, odwrócił się i zni ruchomiał - od strony obozu gnało ku niemu

kilkanaście wykrzyk jących coś postaci. W pierwszej chwili myślał, że zaatakowano oN ale po paru sekundach

dostrzegł, przed czym udekali jego wsp( ziomkowie.

- Ensha'allah! -jęknął i padł na kolana.

Spory kawał nieba płonął pomarańczowo, a po bokach biało. Woli opadał prosto na nich niczym płaska skała.

Blask rozświetlał piase nadając mu ognistą barwę.

Jamal wytrzymał na klęczkach ze dwadzieścia sekund, po czym zerw się na nogi i z wrzaskiem ruszył w ślad za

pozostałymi.

KILKASET KILOMETRÓW na południowy wschód, mniej wię< w centrum Zatoki Perskiej, atomowy okręt

podwodny USS „Georgi płynął na powierzchni przy pełnym zaciemnieniu. Z zewnątrz oki wyglądał dcho i

spokojnie, za to w centrum dowodzenia panowało piekl W związku z niezwykłym odczytem (a raczej jego brakiem)

na radar;

właśnie ogłoszono alarm bojowy, a zdezorientowani operatorzy na prc no próbowali dostroić odmawiający

współpracy sprzęt.

- I co, poruczniku? - spytał oficera wachtowego kapitan J.C. Ken

- Sir, nie mamy żadnych sygnałów radarowych w obszarze o średni siedemnastu mil - zameldował oficer i na

potwierdzenie wskazał ekrai na wszystkich widniał czarny okrąg całkowitego zaćmienia radarowe^ Należało jednak

wykluczyć uszkodzenie urządzenia, ponieważ dem plama przemieszczała się.

- Radar to jedno, sir - zameldował jeden z operatorów - ale czujn podczerwieni całkowide wysiadły: są tak

przeładowane jakimś źródh energii, że w ogóle nie ma odczytu!

Faktycznie, ekran był jedną plamą jaskrawoczerwonego blasku.

- Panie poruczniku, proszę połączyć się z dowództwem - zdecydov Kem. - Tu się dzieje zbyt wiele rzeczy naraz!

W OWALNYM GABINECIE tłoczyli się doradcy prezydenta i ć wódcy, a trzydzieśd telefonów dzwoniło bez przerwy.

Mimo to w j:

mieszczeniu me było hałasu. Siły zbrojne postawiono w stan podv ższonej gotowośd, okręty podwodne i grupy

uderzeniowe lotniskowe atomowych otrzymały rozkazy wypłynięda i zajęda stanowisk wzdi wybrzeży, lotnictwo zaś

przygotowywało maszyny do startu. Prezyd( zasiadł za „Resolute", jak zwano potężne dębowe biurko, które królo'

Elżbieta I dała w prezende Rooseveltowi. Obecni byli przedstawia dowództwa NATO oraz attache militarni

ambasady brytyjskiej, rosyjsk i niemieckiej.

34

Ta najpotężniejsza grupa decydentów, jaka kiedykolwiek zebrała się Białym Domu, nie robiła nic - po prostu

siedziała i czekała na rozwój ydarzeń. Wcześniej wysunięto pomysł wysłania promu z głowicami iklearnymi, by

profilaktycznie zaatakować ukryty za Księżycem sta-k-bazę. Jednak specjaliści z NASA sprzeciwili się temu,

podając długą stę powodów, dla których taki atak najprawdopodobniej zakończyłby p fiaskiem. Zdecydowano więc

poczekać na nowe informacje, a konkret-e na to, co zrobi trzydzieści sześć jednostek będących już w obrębie emskiej

atmosfery. Przy telefonie łączącym Biały Dom z Pentagonem ażurował, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami,

generał Grey. Nic więc siwnego, że chwycił słuchawkę, ledwie aparat brzęknął. Wysłuchał zwięz-j informacji i

rozłączył się. Zapadła martwa cisza.

- Zauważono dwa obiekty nad zachodnim wybrzeżem. Kierują się id Kalifornię - powiadomił zebranych.

- Proszę wysłać AWACS-a z Moffet Fieid - polecił prezydent. AWACS czekał gotów do startu w bazie lotniczej w

pobliżu San Jose. Nagle do pomieszczenia wpadła z impetem Connie i oznajmiła pod-Lscytowana:

- CNN nadaje z Rosji. Mają obraz jednego takiego!

- Włącz! - polecił Whitmore, spoglądając wymownie na Lermontowa. Ktoś otworzył szafkę, w której znajdował się

telewizor, ktoś inny itawił go na kanał CNN...

Nadawano z Nowomoskowska, przemysłowego miasta położonego zysta kilometrów na południe od rosyjskiej

stolicy. Reporter stał na skraju erokiego bulwaru biegnącego przez centrum miasta i coś mówił, przekrzy-ijąc

panujące wokół zamieszanie. Choć dochodziła dopiero szósta rano, ica była zatłoczona spanikowanymi

mieszkańcami, miotającymi się we szystkie strony. Od czasu do czasu przejeżdżał samochód, lawirując wśród

eszych i jakimś cudem nie rozjeżdżając nikogo (przynajmniej przed unerą). Wypowiedź reportera tłumaczył ktoś ze

studia CNN w Atlancie.

- „...ten atmosferyczny fenomen zaobserwowano tutaj, w Nowomos-)wsku, oraz w innych częściach kraju. Porusza

się zbyt wolno, by można ) było uznać za meteoryt, lecz astronomowie me potrafią wyjaśnić, czym zmoże on być".

Kamera podjechała w górę, ukazując niebo z płonącym obiektem. dy zadziałał teleobiektyw, wszyscy dostrzegli, że

brzegi opadającego awadła wzniecają ściany płomieni, szorując o powietrze i wypalając zeń m. Zgromadzeni z

przerażeniem przyglądali się temu wstrząsającemu »ektaklowi. Widok gorejącej chmury przypominał scenę ze

starego filmu Charitonem Hestonem, w której objawiał się Bóg.

- „Jak widać, mieszkańców opanowała panika - włączył się repor-sr.- Strach ogarnął całe miasto. Tutejszy

Czerwony Krzyż donosi dużej liczbie rannych. Wiele osób zostało stratowanych, inni odnieśli prażenia w

wypadkach drogowych. Podobno w Moskwie sytuacja jest

35

jeszcze gorsza, a według obliczeń naukowców właśnie tam zmierza 1 obiekt".

- Panie prezydencie, AWACS jest o trzy minuty od planowane miejsca spotkania - wtrącił Grey. - Przełączyłem

pilota na głośnik.

W panującej dszy wyraźnie dał się słyszeć trzask i gwizd, gdy nawią2 no połączenie z maszyną oddaloną o dwa

tysiące kilometrów.

SAMOLOT LECIAŁ na południe, kilkanaście kilometrów od w brzeża Kalifornii, i jak każdy samolot tego typu był

wyładowany najn wocześniejszą aparaturą radiowo-elektroniczną. AWACS (Airborne Wa ning and Control System)

- Powietrzny System Ostrzegania i Kontu mógł śledzić cele na obszarze sześciu tysięcy kilometrów kwadratowa i

równocześnie sterować pięciuset pociskami lub własnymi samolotami.

Tym razem jednak systemy radarowe i podczerwone, podobnie ja gdzie indziej, funkcjonowały w sposób

przyprawiający operatorów o z paści nerwowe, o czym dobitnie świadczyły rozmowy dobiegające z gł< śnika.

- Przedni radar całkowicie nieczynny, w bocznym występują zakłóca nią ponad połowy odczytu, w radarach

śledzących cele powietrzne bra odczytu na całej przedniej połowie obszaru... - rozległ się głos pilota.

- Cholera, lecimy na oślep!

- Littie Pitcher, tu kontrola z Fort Ord - włączył się nowy głos. Mamy was na radarze. Wyszliśde już z chmur?

- Fort Ord, tu Littie Pitcher, nadal siedzimy w mleku. Powtarzali zerowa widzialność, ta cholerna tropikalna

burza w północnym Meksyk spowodowała, iż pokrywa chmur jest znacznie grubsza, niż przewidział meteo. Ile

według was zostało do spotkania?

- Littie Pitcher, tu Fort Ord, straciliśmy was! - W głosie kontrolei naziemnego pojawiło się napięcie. - Właśnie

wlecieliście w obszar żaden nienia radarowego. Może San Diego ma de jeszcze na ekranie.

Przez kilka sekund panowała dsza, po czym rozległ się czyjś głos:

- Littie Pitcher, tu kontrola w San Diego, mamy ten sam problem c w Fort Ord: wledeliśde w obszar zakłóceń. W

ogóle was nie widzimy.

- Fort Ord, tu Littie Pitcher, chyba wychodzimy z chmur... Kurv mać! Kontrola, siadają wszystkie przyrządy

pokładowe! Kompas, żyr< kompas i wysokośdomierz dostały szału. Pojęda nie mam, co jest prz< dziobem. Spróbuję

się jeszcze trochę wznieść nad chmurami, człowit będzie mógł chodaż liczyć na własne oczy!

- Littie Pitcher, tu Ford Ord, rób jak uważasz, tylko nie ryzykuj b potrzeby.

- Nurkuj - mruknął prezydent - albo leć na tej samej wysokośd, a nie wznoś się, do diabła!

Łączność była jednostronna, toteż pilot nie usłyszał słów Whitmore'

36

- Przejaśnia się! - krzyknął radosnym głosem mężczyzna z AWACS-a. Sekundę później z głośnika popłynęły trzaski zakłóceń,

przez które dał ę słyszeć jedynie pełen przerażenia okrzyk:

- Jezu, niebo się pali!

A potem była już tylko cisza.

AWACS WYŁONIŁ SIĘ z chmur tuż przed śdaną ognia, powoli puszczając się z nieba. Była wysoka na siedem, a długa na

trzydzieści ilometrów. Pilot gorączkowo próbował zawrócić, lecz maszyna przy tej sybkośd potrzebowała miejsca na wykonanie

skrętu o sto osiemdziesiąt opm. A tego właśnie jej zabrakło - uderzyła bokiem o ognistą ścianę roztrzaskała się niczym żarówka

dśnięta o kowadło.

- PRZYWRÓCIĆ LĄC ZN ość;-warknął Grey do adiutanta, mi-10 iż podobnie jak pozostali podejrzewał, co się stało.

- Panie prezydencie, zauważono dwa kolejne obiekty nad Atlanty-iem - zameldował przewodniczący komitetu szefów

połączonych szta-DW. - Jeden kieruje się w stronę Nowego Jorku, drugi tutaj.

- Ile mamy czasu? - zainteresował się sekretarz obrony.

- Mniej niż dziesięć minut.

Słysząc to, Nimziki zerwał się na równe nogi i oświadczył tak głośno, s słyszeli go wszyscy obecni:

- Panowie, czas przenieść prezydenta i sztab do Kryształowej Góry! Generał Grey skinął potakująco głową i wydał stosowne

polecenia. f pomieszczeniu zapanował zorganizowany chaos. Wszyscy, których bejmowała ewakuacja do podziemnego

stanowiska dowodzenia, utwo-sonego na wypadek wojny, wiedzieli, co mają robić. Dlatego też zamie-anie było zorganizowane.

Chaos natomiast powstał po części stąd, że >zkazy dotyczyły większości obecnych, a po części stąd, że prezydent nie iszył się zza

biurka.

- Connie, czy należy się spodziewać podobnej paniki jak w Rosji? -)ytał spokojnie.

- Nawet gorszej, choćby z tego powodu, że tam opuszczano zagrożo-y teren głównie na piechotę, a nasi rodacy wsiądą do

samochodów. Poza fm zaczną uciekać, zanim się dowiedzą, w którą stronę należy to robić.

- Panie prezydencie, tego typu kwestie można przedyskutować w drożę na lotnisko - wtrącił dyrektor CIA, domyślając się, do

czego zmierza azmowa. - Jako głównodowodzący sił zbrojnych... ; - Nigdzie się nie będę ewakuował! - przerwał mu gromko

Whitmore, stając.

Nimziki z wrażenia zaniemówił, podobnie jak większość obecnych. erwszy odzyskał głos sekretarz obrony:

37

- Musimy zachować ciągłość rządów w przypadku kryzysu. Po powstała Kryształowa Góra i właśnie w tym celu

opracowano pli ewakuacji!

Kilku obecnych potwierdziło jego słowa i w pomieszczeniu nag zrobiło się gwarno.

- Panowie! Panowie!! - Whitmore dopiero po chwili zdołał uciszyć i( na tyle, by móc spokojnie mówić dalej. -

Nie zamierzam odwoływi ewakuacji: chcę, by wiceprezydent i połączone dowództwo wraz ze wszys kimi władzami

cywilnymi przeniosło się do Kryształowej Góry, tak jak zaplanowano. Jeśliby, nie daj Boże, coś mi się przytrafiło, to

Kryształom Góra przejmie zarządzanie państwem. Rozumiem, że większości z was 1 się nie podoba, ale pragnę

zapobiec masowej histerii. Muszę być i miejscu i wystąpić publicznie. Obiecuję, że jeśli te obiekty okażą s wrogie,

natychmiast do was dołączę.

- Wtedy może już być za późno! - mruknął Nimziki, przyglądając s prezydentowi z wyraźną niechęcią:

strategiczne decyzje podejmował w ostatniej chwili rzadko kiedy okazywały się dobre. Znał jednak Whi more'a

wystarczająco długo, by wiedzieć, że gdy ten się uprze, trudno je go przekonać do zmiany stanowiska.

Dyrektor CIA miał jeszcze parę asów w rękawie, ale sytuacja z cal pewnością nie dojrzała do tego, aby je

wyciągnąć.

- Connie, uruchom łączność awaryjną - polecił Whitmore. - Ja tylko zacznie działać, wygłoszę orędzie. Będę

zalecał pozostawanie w d( mach. Możesz napisać tekst przemówienia w dwadzieścia minut?

- Spróbuję w dziesięć - odparła, ruszając w stronę drzwi. Zdezorientowani i zdumieni dowódcy sztabów nawet

nie drgnęl Woleli zostać tu, w tym gmachu, który stał się centrum dowodzenia.

- Dobra, ruszając - rozkazał Withmore. - Chcę, abyście dotarli i miejsce możliwie najszybciej.

Dowódcy wymienili między sobą spojrzenia, po czym niechętn skierowali się ku wyjściu. Generał Grey

wydostał się z grupki opus czających pomieszczenie, stanął przed Whitmore'em i rzekł:

- Za pozwoleniem, panie prezydencie. Ja pozostanę z panem. Biorąc pod uwagę fakt, iż Grey zajmował

stanowisko szefa dowódco sztabów, była to niezwykła, a nawet nieodpowiednia prośba. Jedns zważywszy na

długotrwałą przyjaźń obu mężczyzn, nie należało jej s dziwić.

- Dzięki. Czułem, że tak zrobisz - powiedział Whitmore, uśmiechaj, się lekko. - A pan, panie dyrektorze?

- Zgodnie z dyrektywą Narodowej Rady do spraw bezpieczeństw szef CIA zawsze powinien być do dyspozycji

prezydenta - odparł sztywi zapytany, po czym dodał, starając się, by zabrzmiało to przyjaźnie:

Takie ryzyko mam wliczone w pensję.

^ Mimo starań Nimzikiego jego wypowiedź została odebrana jak zawo-Iowana groźba lub żądanie.

Chwilową ciszę przerwał Grey, zadając pytanie, które od ponad pdziny dręczyło wszystkich:

- Co będzie, jeśli oni zaatakują?

- Wtedy pozostanie liczyć na cud - odparł ponuro Whitmore.

DRZWI POWOLI UCHYLIŁY SIĘ niczym wrota do dawno zapo-mianego grobowca. Na korytarz wyszedł David z

nosem w wydruku omputerowym. Wydruk miał szesnaście stron i był w systemie dwój-owym. Przedstawiał binarny

zapis tajemniczego sygnału zakłócającego. Jializator spektralny o odwróconej okresowośd, który parę lat temu sstał

skonstruowany przez Davida (i podarowany Marty'emu w prezen-e urodzinowym) wykonał swoje zadanie. Dzięki

temu jego twórca ysponował dokładnym „portretem" sygnału. Najważniejsze były para-letry częstotliwości, w jakich

oscylował, oraz dane sygnału wygaszające-3, który należało nadać, by pozbyć się kłopotu. A to oznaczało, że krotce

rozpoczną transmisję programu bez zakłóceń, a Marty sporo ydśnie z konkurencji za te informacje.

Dla Davida jednak nie oznaczało to końca problemu. Ledwie iłatwił sprawę wytłumienia zakłóceń, zajął się

następną - dla mego rywatnie równie ważną. Chciał znaleźć odpowiedź na pytania, skąd idawano sygnał i w jakim

celu. Był tak pogrążony w rozmyślaniach, ; dotarł do połowy centrum sterowania, nim się zorientował, że st puste.

Spojrzenie na śdenny zegar upewniło go, że przerwa na mch dawno się skończyła. Dokładnie rozejrzał się wokół, co

jedynie stwierdziło fakt, że poza Jackiem Feldinem, który płakał do telefonu, e było nikogo.

Bez dwóch zdań, działo się tu coś dziwnego, ale David, pochłonięty igadką sygnału, całkowicie zignorował to

spostrzeżenie. Już od dwu-istego roku życia, to jest od chwili, gdy po raz pierwszy zetknął się krzyżówką w „New

York Timesie", był zapalonym szaradzistą. Kiedy mcentrował się na jakiejś łamigłówce, reszta świata go nie

interesowa-. Najpierw musiał znaleźć rozwiązanie. Fakt, czy nastąpi to za ivadrans, czy za tydzień, nie miał

najmniejszego znaczenia. Zagadkę, ką stanowił sygnał, David uznał zaś za o wiele ciekawszą od tych imiesięcznych

z magazynu Mensa, zwanych „genialnymi". Przyznać ż należało, że kto jak kto, ale on był wręcz stworzony do jej

(związania: nie dość, że posiadał praktyczną i teoretyczną wiedzę eoretycznej aż za dużo), to jeszcze miał

bezproblemowy dostęp do ijnowszego sprzętu łącznościowego, wartego z pięćdziesiąt milionów alarów. Niewielu

inżynierów-łącznośdowców na świecie mogło się wnać z Davidem.

39

Spokojnie więc zawrócił do sali, z której wyszedł, i siadł do kor putera.

Przeczucie dyktowało mu, by zacząć od pytania, czy sygnał powtan się regularnie. Odpowiedź brzmiała: nie.

Sygnał staje się coraz krótsz tyle że ograniczanie czasu nadawania postępowało tak wolno, dla człowieka

niezauważalnie. Nie trąd jednak na sile, co powodu cały czas takie same zakłócenia. Było to nie lada ciekawostką, b

skoro ktoś wysyłał go celowo, to po co miałby spowodować jeg zniknięcie.

Pełną minutę stracił na obliczenie, kiedy też sygnał zamknie sal z siebie. Wyszło mu, że o 2.32 rano czasu

wschodnioamerykańskiegt Teraz należało dowiedzieć się, skąd nadają sygnał, a to wiązało si z wyjściem poza cztery

ściany pomieszczenia, w którym pracował. Skór już musiał to zrobić, zdecydował, że przy okazji poinformuje

Marty'eg o dobrych nowinach.

Biuro Marty'ego wyglądało jak pobojowisko, czemu nie należało si dziwić, bo właściciel nigdy nie utrzymywał

w nim porządku. Gazet} styropianowe kubki, opakowania po jedzeniu na wynos, nie otwarte list i puszki z

dietetyczną wodą mineralną - wszystko to poniewierało się p podłodze, meblach i wraz z wylewającymi się z szuflad

papierami tworzył nader malowniczy obrazek. W pomieszczeniu znajdowało się pięciu męż czyzn wpatrzonych w

telewizor.

David ledwie zwrócił na nich uwagę. Zauważył natomiast wolny fote i błyskawicznie usiadł w nim, by nikt go

nie uprzedził. Po godzinad spędzonych na krześle była to zdecydowanie miła odmiana. Przeciągną się, przerzucił

nogę przez oparcie i dopiero wtedy do niego dotarło, ż w biurze panuje atmosfera pełnego napięcia wyczekiwania.

Na twarzac zebranych widniało przerażenie.

- Mam dane sygnału - oznajmił. - Bez kłopotu powinniśmy go w) tłumić.

- Co?!... A, tak - mruknął obojętnie Marty. - Doskonale, doskc nale...

- Tyle że jeśli moje obliczenia się zgadzają, a przeważnie tak jest, t sygnał zaniknie sam z siebie za jakieś siedem

godzin... Marty, czy ty mni słuchasz?

- David! - ocknął się Marty. - Mój Boże! To straszne, nie sądzisz?

- O czym ty gadasz?

- O tym! - Marty odsunął się nieco, wskazując ekran telewizora. Obraz przedstawiał gigantyczną plamę ognia o

średnicy dwudziest kilometrów, wiszącą nad Melbourne. W pierwszej chwili David sądzi że doszło do jakiejś

katastrofy ekologicznej z udziałem ozonu. Pota z ust chłopaka padło pytanie, które wcześniej zadał każdy, kto wszo

do biura:

- Wojna wybuchła?

- Nikt nie wie, co to takiego - odparł jeden z wpatrzonych w ekrarr— ;hników. - Nazywają to atmosferycznym

fenomenem.

- Pewnie mamy do czynienia ze szczątkami asteroidu - stwierdził my. - Fragmenty spadają na całą Ziemię.

- Obudź się, chłopie! - parsknął Marty. - Powtarzali tysiąc razy: to ie spada. Porusza się, owszem, ale znacznie

wolniej niż swobodnie padający meteoryt. Niektóre z tych obiektów zaczęły się przemieszczać r poziomie. Nie

rozumiecie? Pojawiły się cholerne latające talerze, na-ąpiła pieprzona inwazja! Czy wyraziłem się jasno?!

David doznał mieszanych uczuć - nie wiedział, czy śmiać się do łez, (zy zmoczyć spodnie ze strachu. Poważne

miny pozostałych skłamały go lo tego drugiego: najwidoczniej Marty mówił prawdę.

- Zaraz! Momencik. - Odruchowo wstał, czując na całym ciele lodo-yate dreszcze, gdyż w mózgu zakiełkowała mu

zupełnie nowa koncepcja, tóra tłumaczyłaby...

Marty, widząc nagłą bladość i bezruch młodzieńca, czym prędzej itworzył kolejną puszkę, podał mu i

równocześnie łagodnym tonem irzekazywał wszystkie zdobyte informacje na temat obiektywów. Nagle >rzerwał i

wpatrując się w ekran spytał:

- Davidzie, czy to przypadkiem nie jest Connie?!

Zgodnie z wymogami łączności alarmowej każdy program przełączył ię na obraz transmitowany na żywo ze studia

sali prasowej Białego )omu. Na mównicy pojawiła się atrakcyjna, młoda kobieta w jedwab-ej bluzce i zaczęła

odpowiadać na pytania zgromadzonych dzien-ikarzy. Jej widok całkowicie wytrącił Davida z rozmyślań nad inwa-ją

- patrzył bowiem na Constance Mariannę Spano, swoją byłą lałżonkę.

- „...podkreślam, że zjawisko to nie spowodowało żadnych szkód, oza zakłóceniami sygnałów radiowych i

telewizyjnych, i jak na razie nic ie wskazuje, aby takie szkody miały nastąpić".

David słyszał jej głos, ale nie rozróżniał słów. Nie widzieli się od ponad oku, a nie było sensu ukrywać przed

samym sobą, że nadal ją kochał. Wydawała się nieco starsza, pewniejsza siebie i zdecydowanie bardziej diegła, lecz

nic więcej się nie zmieniło.

- „Prezydent jest w tej chwili na posiedzeniu sztabu kryzysowego, ale ragnie zapewnić zarówno wszystkich

obywateli, jak i naszych sprzymie-zeńców, że jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność. Obecnie ajważniejsze

jest, abyście nie ulegali panice".

- Skoro nie ma powodów do obaw, w jakim celu uruchomiliście waryjny system łączności? - spytał ktoś.

- „Ponieważ problem zakłóceń dotyczy też dalekodystansowych roz-iów telefonicznych i łączności radiowej.

Włączając awaryjny system, apewniamy kontakt między ośrodkami władzy i jednostkami wojskowy-li. To chyba

logiczne w sytuacji kryzysowej, prawda?"

41

' J

David znał ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, kiedy łże w żyw oczy. Tym razem, co przyznał z niejakim

zdziwieniem, mówiła prawda a przynajmniej to, co sama za prawdę uważała. •

- „Cztery obiekty wkrótce pojawią się nad amerykańskimi miastami • ciągnęła Connie. - Konkretnie nad San

Francisco, Los Angeles, Nowy Jorkiem i Waszyngtonem".

- Chłopcy, tu w piwnicy jest stary schron przeciwlotniczy. W drzwiach ukazała się głowa Pata Nolana. Należał

do młodszy< stażem, ale za to bardziej przebojowych pracowników „Compact Cab| le". - Zmieścicie się jeszcze,

tylko nie czekajcie za długo, bo zamknienn drzwi. Marty, jakbyś kogoś szukał, przyjdź do schronu. Cała zmiana tan

siedzi!

Głowa zniknęła, a Jeanie, dotąd wpatrzony w ekran niczym w świę obrazek, zerwał się z krzesła i wybiegł jak

oparzony.

- To będzie naprawdę śmierdząca sprawa - zawyrokował Marty, gd za tamtym zamknęły się drzwi. - Bardzo

śmierdząca!

KNAJPA o NAZWIE „Burlie's" była przygnębiającą i opuszczeń, speluną, leżącą przy autostradzie. Po przeciwnej

stronie znajdowało si małe lotnisko. Gdyby nie okoliczni pijaczkowie, wpadający na piwo, loka już dawno by

zbankrutował. Russell Casse siedział na jednym z trzeci stołków barowych, tępo wpatrując się w drugą już

szklaneczkę whisk z wodą. Czekał na człowieka, który miał przyjść i wręczyć mu dziesi^ tysięcy dolarów gotówką.

Ledwie bowiem wylądował, poszukał Rocky'ego - obleśnego grubas.' właściciela lotniska.

- Ile mi dasz za samolot? - spytał bez wstępów i ceregieli.

- Dziesięć tysięcy papierów - odparł Rocky, traktując pytanie jak żart; obaj wiedzieli, że za sprawnego de

havilanda rocznik 1927 można bez trudu dostać siedemdziesiąt pięć tysięcy.

- Zgoda - powiedział miękko Russell i Rocky przestał się uśmiechać. - Ale gotówką i za godzinę. Czekam w

Burlie's" - dodał jeszcze, po czym odwrócił się i wyszedł.

Rocky zaś ruszył biegiem do lincolna (co wyglądało na poły komicznie, na poły obrzydliwie) i z piskiem opon

pognał do banku.

Od tego czasu minęła prawie godzina. Russell zamówił już trzeciego drinka (nie mając gotówki na dwa

poprzednie). Był pierwszym klientem, a barman nie należał do rannych ptaszków, dlatego telewizor został włączony

dopiero w tym momencie, gdy mówiono coś o latających talerzach. Mężczyźni nie mieli więc pojęcia o tragicznych

wydarzeniach, rozgrywających się w przestworzach wokół Ziemi. Właśnie ktoś wypowiadał się na temat UFO, gdy

do knajpy weszła trójka mechaników z lotniska.

42

- Patrzcie, kogo tu mamy - zdziwił się największy i najbardziej jjysmarowany. - Słyszałem, Russ, że dziś rano

opyliłeś me to pole? | Russell zmusił się do uśmiechu, nie odrywając oczu od dńnka.

- Nie śmiać się, chłopaki! - zakomenderował inny mechanik. - To nie fcgo wina. On jeszcze nie doszedł do siebie

po tym porwaniu. ' Tym razem obaj pozostali ryknęli śmiechem, aż kurz opadł z powały. • - Dajcie człowiekowi pić

w spokoju - zaproponował barman, stawiane na kontuarze trzy piwa.

- A właściwie kto go porwał? - zainteresował się chudy jak tyka nechanik.

- Nie słyszałeś? - zdziwił się prowodyr. - Parę lat temu ufoludki siłą męły Russa na latający talerz. Tam przebadały

go jak świnkę morską ilbo szczura. Opowiedz im, Casse.

- Innym razem...

- Aha, za mało wypił! Poczekajcie, aż się urżnie, to nie da mu się gęby amknąć, zobaczycie. Russ, mógłbyś nam

zrobić uprzejmość? - Mechanik pojrzał na zegarek. - Schlaj się, zanim będziemy musieli wrócić do oboty, dobrze?

Barman wyszedł po coś na zaplecze, Russell zaś dopił drinka i wstał zamiarem opuszczenia knajpy. Pal sześć

Rocky'ego, miał już dość drwin. ^asse'owi nie udało się jednak dotrzeć do drzwi, gdyż prowodyr zastąpił m drogę i

spytał konspiracyjnym szeptem:

- Powiedz no prawdę: wydupczyli de na tym talerzu?

Ryk śmiechu sprowadził barmana. Russell przygotował się do mor-obida. Zanim jednak zdążył wybić pytającemu

zęby, neonówki zwisające sufitu zabujały się, a z zewnątrz dobiegł głuchy, narastający pomruk, od tórego zaczęły

drżeć śdany. Butelki i szklanki rozdzwoniły się w bufede, o w takim miejscu jak Kalifornia mogło oznaczać tylko

jedno: trzęsienie iemi.

Nagle zjednoczeni, wybiegli na zewnątrz, ponieważ pozostanie w bu-ynku stwarzało większe zagrożenie niż

przebywanie na otwartej prze-trzeni. Przystanęli dopiero na zalanym słońcem parkingu - coś było nie / porządku.

Drżenia oraz dźwięki wydawały się zbyt równomierne. Tak ie wyglądało trzęsienie ziemi, a każdy z nich przeżył

przynajmniej sdno.

Russell pierwszy spojrzał w górę, ale oślepiony słońcem czym prędzej puśdł wzrok. I wtedy dostrzegł równą linię

denia zbliżającą się przez ałą szerokość parkingu. Gdy lecący obiekt przesłonił słońce, mogli mu ię dokładniej

przyjrzeć. Po sekundzie cała trójka mechaników jak jeden aąż ruszyła z dzikim wrzaskiem. Każdy biegł w inną

stronę. Barman co rawda nie krzyczał, ale za to czym prędzej zrejterował do knajpy.

Russell został sam. Zadskając pięśd, patrzył na statek znajdujący się (koło półtora kilometra nad ziemią. Z

nienawiśdą przyglądał się zagad-

43

kowemu wzorkowi na dolnej powierzchni maszyny, dokładnie wiedząc, c się dzieje i z czym ma do czynienia. Był to

zwykły (choć duży) latając talerz, a w środku siedziały te zasrane wymoczki, które zrujnowały m życie.

Gdy Troy był mały, Russell zajmował się renowacją starych są molotów. Pewnej ciepłej lipcowej nocy dłużej

niż zwykle siedzii w hangarze, składając silnik. Rozsuwane drzwi były szeroko otwarto Nagle poczuł się dziwnie

słaby - klucz wypadł mu z dłoni, a dał osunęło się po kadłubie. Leżał na podłodze, niezdolny do żadneg ruchu. W

pierwszej chwili był pewien, że to atak serca, ale ni go nie bolało. Usłyszał jakiś hałas od strony wejścia, a gdy

spojrzał dostrzegł wychylającą się zza drzwi jakąś dziwną postać. Miała najwyż< metr wysokości, dużą głowę i parę

sporych czarnych oczu, nierucho mych jak guziki. Widok tej bladożółtej istoty napełnił go takiri przerażeniem, że

chciał uciekać, ale jedyne, czym mógł poruszać to były oczy - resztę dała ogarnął paraliż. Ponownie zerknął ki

drzwiom i panika zaczęła ustępować. Coś mu mówiło (i to dosłownie) że nie ma się czego bać, bo nie spotka go nic

złego. Wypowiedi ta powtarzała się w umyśle Russa niczym zepsuta płyta i spore czasu upłynęło, nim zrozumiał, że

to telepatyczna wiadomość przesyłani przez obcych.

Następnie zdał sobie sprawę, że przed nim siedzi stworek, obejmująi pajęczymi kończynami kolana, a z tuzin

innych kręci się po hangarze Co robili, nie miał pojęda, ale poruszali się nadzwyczaj szybko. Ten który siedział,

prawdopodobnie cały czas nadawał, gdyż Russell by dziwnie spokojny. Nagle dostrzegł urządzenie z

piętnastocentymetrow) igłą. W jakiś sposób wiedział, że zamierzano mu wbić ją w czaszka Wtedy zemdlał.

Gdy się ocknął, zobaczył powierzchnię pustyni błyskawicznie ma lejącą w dole - znajdował się na statku, który

właśnie startował. Pod łoga zamknęła się niczym powieka. Stwierdził, że jest w niewielkiE pomieszczeniu, wybitnie

słabo oświetlonym. Śdany dziwnie połyskiwał) Miał dziwne wrażenie, jakby siedział w czyimś żołądku. Poczuł

doty] licznych małych dłoni. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że jest róże brany i leży na metalowej powierzchni. A

potem zaczęły się badania Obcy używali różnych przyrządów, a to, co robili, bardziej przypo minało sekcję niż

badania lekarskie. Wykonywane na nim zabiegi m wywoływały bólu, ale były tak długotrwałe i upokarzające, że

porycza się jak dziecko.

Potem nastąpiła demność.

Znaleziono go następnego popołudnia na parkingu supermarket o sto trzydzieśd pięć kilometrów od lotniska, na

którym dzierżaw hangar. Cierpiał na dężką amnezję. Nie pamiętał swego nazwiska ar adresu, a żonę rozpoznał po

tygodniu. Oficjalnie twierdził, że wybrał si

la pustynię na polowanie i stracił orientację w terenie. Po niedługim czasie idkrył, że były to wspomnienia maskujące

to, co faktycznie mu się >rzydarzyło.

Nigdy w pełni nie doszedł do siebie - przez kilka następnych miesięcy na zmianę popadał w stany poirytowania

albo przygnębienia. Natomiast cały czas prześladowała go obsesja zrekonstruowania auten-ycznych zdarzeń.

Poświęcił temu masę czasu, pieniędzy i energii. (Chodził na seanse hipnotyczne, psychoterapię, spotkania z innymi

porwanymi. Właśnie wtedy nastąpiło też nasilenie się choroby Marii. W nocy żona miewała potworne bóle mięśni

oraz zawroty głowy, pkropne nudnośri i biegunki. W ciągu dnia zdarzały się jej ataki nerwowe. W ogóle na wszystko

reagowała pobudliwie. Do tego całkowicie traciła apetyt i chudła w oczach. Zamieniała się w wynędzniały aeń siebie

samej.

Russell ocknął się z własnych kłopotów, gdy zdał sobie sprawę, jak uważnie Maria jest chora. Zawiózł ją do Los

Angeles na badania. Jednak 3yło już za późno. Stwierdzono, że to choroba Addisona, stosunkowo atwa do

wyleczenia, o ile odpowiednio wcześnie zostaje wykryta. Tego samego dnia Maria zmarła podczas snu.

Spoglądając teraz na latający obiekt, Russell Casse miał tylko jedno jagnienie - dorwać te wymoczkowate

pokurcze i zabijać jak robactwo.

Talerz leciał na południe z prędkością jakichś trzystu kilometrów na godzinę, ale zanim jego den zniknął z

parkingu, po Russellu nie pozostało ;am ani śladu.

W DYSTRYKCIE WASZYNGTON tymi, którzy dostrzegli zbliżają-y się talerz, byli turyści stłoczeni na platformie

obserwacyjnej pomnika rierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Widok lecącego statku yywołał panikę.

Ludzie na łeb na szyję gnali w dół po schodach liczących aęćset pięćdziesiąt pięć stopni. Tych, którzy mieli

nieszczęście się po-knąć, tratowała pędząca masa. Pierwszą ofiarą okazała się jedenastolet-ria dziewczynka z Lagos

w Nigerii, której zmiażdżono kręgosłup. Jej )jdec i ona byli ostatnimi opuszczającymi budowlę. Mężczyzna niósł na

ękach nieprzytomną córkę. Strażnicy Parku Narodowego zniknęli znacz-lie wcześniej, tak że nawet nie miał kogo

poprosić o pomoc.

Nigeryjczyk przystanął na moment i spojrzał w dół. Na porośniętym rawą zboczu roiło się od ludzi, pędzących we

wszystkie strony. Na niebie a Kapitelem pojawił się czarny dysk ciągnący za sobą smugi dymu. Starając się

przekrzyczeć narastający huk, mężczyzna błagał, aby ktoś wskazał drogę do szpitala. Na próżno. Nikt się nie

zatrzymał, ani jedna )soba nawet nie zwolniła.

Tysiące zdezorientowanych turystów wybiegły ze Smithsonian i innych nuzeów. Widok ciemnego dysku,

majestatycznie sunącego po niebie,

45

wywołał kolejną falę paniki. Stada oszalałych ludzi pędziły w różnyc kierunkach, wpadając na siebie i tratując

słabszych lub bardziej pechi wych. Rozłączanie rodzin i rozdzielanie matek od dzieci było naturain koleją rzeczy.

Nie wszyscy jednak biegali jak obłąkani - część padła na kolan;

zanosząc modły do wszelkiego autoramentu bogów. Inni stali bez ruch wpatrzeni w niebo, a jeszcze inni leżeli

plackiem, zakrywając głów rękoma. Koniec świata co prawda nie nadszedł, ale ludzie robili, co mógł żeby próba

generalna wypadła jak naj autentyczniej.

Gdy z pobliskich urzędów wylały się rzeki gryzipiórków i sekretarek zapanowało całkowite pandemonium.

Część pracowników biur dołączył do turystów, część zaś parła na oślep w stronę zejść do metra.

Oddalony od tego wszystkiego o kilometr mieszkaniec posesji Pennsyl lvania Avenue 1600 (zwanej Białym

Domem) rozmawiał w tym czasi z Jetszenką, prezydentem Rosji.

- Rozumiem - potwierdził Whitmore, a tłumacz szybko przełożył t( na rosyjski. - Będę o wszystkim informował

na bieżąco. Problem dotycz) zarówno Stanów Zjednoczonych jak i Rosji, więc trzeba uzgadnia posunięcia.

Whitmore poczekał, aż tłumacz skończy, i odłożył słuchawkę. Dopien wtedy odetchnął z wyraźną ulgą.

- O co mu chodziło? - spytała Connie, która weszła w trakcie rozmowy

- Pojęcia me mam. Sądzę, że był pijany. Nagle drzwi do pokoju otworzyły się z impetem, wpuszczając osobis

tego sekretarza prezydenta i kilkoro innych urzędników.

- Już jest! - poinformował zaskoczonego Whitmore'a sekretarz i po gnał na balkon.

Nim prezydent i Grey zdążyli wstać, od progu dobiegło rozpaczliwi wołanie:

- Tatusiu! - Patrycja ze łzami w oczach rzuciła się biegiem w stron ojca.

- Miałaś być na dole - wykrztusił Whitmore, łapiąc córkę, nic zdążyła się odbić od jego nogi.

Dziecko wraz z opiekunkami nie tylko miało być, ale i było na dole Jednak zaniepokojona nerwowym

zachowaniem dorosłych pociecha miał dość separacji i najzwyczajniej w świecie uciekła. Metodyczne przeszuki

wanie pomieszczeń, któremu oddała się z determinacją, w końcu uwien czył sukces.

Prostując się Whitmore stwierdził, że wszyscy przebywający z nu współpracownicy nagle znaleźli się na balkonie.

Stali jak słupy so;

i dziwnie milczeli, toteż z córką w objęciach wyszedł zobaczyć, dlaczegi tak reagują.

Prawie nad nimi znajdowała się ciemna masa olbrzymiego talerza rzucającego cień średnicy dwudziestu

kilometrów.

r

Whitmore instynktownie przytulił mocniej córkę, chcąc własnymi ramionami osłonić ją przed przerażającym

widokiem. Connie i pozostali iezwiednie chwytali się jeden drugiego, aby nie stracić równowagi i dodać iobie

otuchy. Jedynymi osobami, które zachowywały stoicki spokój, byli patrolujący dach agend Secret Servise.

- Mój Boże, co teraz zrobimy?! - szepnęła Connie.

- Wygłosimy orędzie do narodu -mruknął Whitmore. - To znaczy, ja (wygłoszę. Obecnie w Stanach jest pewnie

sporo ciężko wystraszonych ludzi.

- Owszem - przytaknęła wymownie. - Właśnie rozmawiasz z jedną Z nich!

LATAJĄCE TALERZE nie przekazywały ludzkości żadnej innej wiadomości poza tą, że właśnie przybyły.

Znieruchomiały nad największymi miastami świata, takimi jak Pekin, Moskwa, Londyn, Berlin, Karaczi czy Tel

Awiw. I tkwiły tam nieruchomo.

W Japonii mieszkańcy Jokohamy w miarę spokojnie obserwowali, jak ognista chmura przystaje na wysokości

dwóch tysięcy metrów, a po chwili wylatuje z niej latający talerz. W spanikowany tłum zmieniły ich dopiero

rozmiary statku, który na kilkanaście minut pogrążył wielki port w mroku, przelatując na północ.

Z dachów wieżowców był zresztą widoczny cały czas, gdyż zawisł nad leżącym sześćdziesiąt kilometrów dalej

Tokio.

Na wielkiej stacji kolejowej w Yokohamie ludzie uspokoili się nieco dopiero wtedy, gdy latający obiekt przesunął

się dalej znad ich głów. Wszyscy pasażerowie, chwyciwszy bagaże, pobiegli na perony. W ścisku niecierpliwie

czekali na pociąg, który (mieli nadzieję) wywiezie ich z zagrożonego miasta. Przez szyby z pleksi dostrzegli

maszerujący ulicą batalion marines, który pochodził z pobliskiej bazy. Chociaż nikt nie wiedział, dokąd żołnierze

zmierzają, widok zwartych szeregów podziałał zdecydowanie uspokajająco. Ewakuacja ludzi z peronów przebiegała

już bardzo sprawnie, dlatego ostatecznie obyło się bez ofiar.

Podobne obrazki, mniej lub bardziej dramatyczne, rozgrywały się na całej kuli ziemskiej. Po zobaczeniu statku

obcych co piąty człowiek próbował wydostać się z aglomeracji. Wtedy jednak, ku swemu rozczarowaniu i

rozdrażnieniu odkrywał, że mimo całej sied dróg i połączeń kolejowych, jednocześnie może tego dokonać jedynie

niewielka część chcących wyjechać. A chętnych było sporo, gdyż złowieszczy wygląd statków od razu przekonał

przeważającą większość mieszkańców Ziemi, że wizyta nie ma przyjaznego charakteru.

Pozostało jednak sporo optymistów, którzy argumentowali, że wyprzedzająca ziemską technika obcych powinna

odpowiadać również wyż-tzemu stopniowi cywilizacyjnego rozwoju. Zakładali więc, że przybysze lie rządzą się

prawami walki o byt. Porównywali też obecne położenie

47

ludzi z sytuacją członków niektórych prymitywnych plemion. Otóż znan były wypadki, gdy odcięci od świata

tubylcy brali samoloty za wysłaa ników bogów, wieszczących koniec świata, co w praktyce nie okazywał się zgodne

z prawdą. Pesymiści natomiast odpowiadali, że w całyc dziejach ludzkości zetknięcie się wyżej rozwiniętej

cywilizacji z niż( rozwiniętą zawsze kończyło się zniszczeniem tej ostatniej. Ludzie nigdy ni podróżowali po to, by

zaspokoić swoją ciekawość. Przyświecały m bardzo konkretne cele, czego najlepszym dowodem los Indian, Inków

cz] Azteków oraz to, że Afrykę odkryli łowcy niewolników. Tak czy owal zaczęto się modlić, by obcy

reprezentowali inny typ zachowania woba ludzkości niż to, którym ludzkość kierowała się przez całą znaną historię

Jeden z ruchomych deni połknął port w Nowym Jorku, pogrążają w mroku Statuę Wolności. Sunął prosto na

Manhattan. Ulice miasta był^ dziwnie wyludnione. Jedynie na nabrzeżach rzeki Hudson tłoczyły się tysiąa

przerażonych ludzi. W większości byli to turyśd, choć nie brakowało amatorów mocnych wrażeń. Przyszli na własne

oczy zobaczyć ponury spektakl, o którym ciągle mówiono w telewizji. Chowano się w domach, samochodach,

stacjach metra, wszędzie gdzie, jak sądzono, będzie bezpiecznie

Niebo nad Bowery i Wali Street zniknęło, a Manhattan wypełniło basowe pulsowanie, od którego dygotały

kości. Piesi skryli się w bramach taksówki zniknęły z ulic, a wszędzie roiło się od wrzeszczących ludzi.

David biegł pokonując po trzy stopnie naraz, wreszcie dotarł do drzwi otworzył je ramieniem i wypadł na dach

pokryty antenami satelitarnymi i plątaniną przewodów. Tu, na górze, panował półmrok podobny do tego jaki

towarzyszy zaćmieniu słońca.

- Cholera! - westchnął z uznaniem, w ostatnim momencie powstrzy mując odruch skulenia się, by nie zawadzić

głową o przelatującą nad nin masę. Spód stanowiła nieskończenie czamoszara powierzchnia, poznaczę na występami

o rozmiarach kamienic, ułożonymi w skomplikowany wzór Dolna powierzchnia obiektu, widziana w miarę z bliska,

przypominał;

David owi powierzchnię Gwiazdy Śmierci z „Gwiezdnych Wojen".

Spodek znajdował się stosunkowo wysoko, ale rozmiarami znacznii przewyższał wielkość wyspy, na której był

położony Manhattan, dlateg( wywierał niesamowite wręcz wrażenie. Gdy David znalazł się na dachu statek akurat

leciał nad wyspą, ale zachodnią częścią jeszcze przykrywa New Jersey, a przeciwległą już docierał do Long Island.

Młodzienio patrzył, jak sztuczny zmierzch pokrywa Central Park i wtedy pomyślą o ojcu. On nigdy w żydu nie

opuśd mieszkania: jak go znał, to właśnii zabijał okna i barykadował drzwi, przygotowując się do nowego oblężeni!

Masady. Na zasadzie rozstrzelonego skojarzenia Davidowi przypomina się poranny mecz szachowy i nagle go

olśniło.

Wiedział już, kto i po co wysyłał sygnał zakłócający retransmisji satelitarną.

POŁOŻONE w ŚRODKU BASENU Los Angeles, Baldwin Hilis tanowiły dziwną mieszankę opuszczonych pól

naftowych i posiadłości /artych miliony dolarów. Z wielu domów rozciągał się wspaniały widok, legający aż do

oceanu i Santa Monica. Tygodniki ilustrowane nazywały m obszar najbardziej ekskluzywną afro-amerykańską

dzielnicą. Na sa-lym szczycie Glen Clover Dńve, pomiędzy dwoma tradycyjnymi, cztero-ypialnianymi domami,

znajdowała się wąska parcela z bungalowem wybudowanym na szczycie spadzistego zbocza. Z czerwono-białego

dołku z idealnie zadbanym trawnikiem roztaczał się doskonały widok na ołożoną w dole metropolię. Czynsz był

zadziwiająco niski, dzięki czemu [doda Murzynka, Jasmine Dubrow, zamieszkała tu dwa lata temu, po prowadzeniu

się wraz z synem z Alabamy. Wielu znających się na iteresie uważało, że była to jedna z najkorzystniejszych

lokalizacji wmieście.

Na podjazd przed domkiem podjechał minibus. Kobieta siedząca za ierownicą, „Joey" Dunbar, uwolniła z pasa

bezpieczeństwa nieletniego asażera i otworzyła drzwi.

- Tu masz klucz, Dylan.

- Dzięki, panno Dunbar. - Dylan miał sześć lat, toteż musiał ześlizgać się z siedzenia, by stanąć na podjeździe.

Poprawił plecak, spodnie od dresu i odwrócił się.

- Pożegnajcie się z Dylanem! - poleciła panna Dunbar. Trójka dzieci przypięta do tylnego siedzenia pomachała

posłusznie. 'onad oparciami przednich foteli nie było widać nawet czubków ich głów, le Dylan, widząc trzepoczące

dłonie, odmachnął dzieciakom i z rezygna-ją wysłuchał tego samego co w każdy piątek:

- Poczekam, aż wejdziesz do środka. Pozdrów mamę. Do zobaczenia. Uliczką, do której dochodził podjazd,

przemknął z wyciem silnika portowy model mercedesa. Zezłoszczona Joey sięgnęła po notes, by pisać numery

rejestracyjne samochodu. Kierowca-półgłówek gnał po rętej drodze dziewięćdziesiątką! Nagle panna Dunbar

zauważyła inną ziwną rzecz: niemal wszyscy sąsiedzi tkwili na dachach, gapiąc się f niebo przez lornetka. Jako

osoba z natury ciekawska natychmiast się ainteresowała, czego też wypatrują w przestworzach.

Nie musiała długo szukać, gdyż statek był duży i znajdował się / niewielkiej odległości. Przyznać należy także, że

nie uciekła z wrzaskiem głównie dlatego, że stała niczym posąg). Z osłupienia wyrwał ją dopiero isk opon na

zakręcie i ryk silnika. Kolejny z sąsiadów pognał na łeb, na żyję w dół ulicy. Zanim Dylan dotarł do drzwi, po

mikrobusie opiekunki ozostały na podjeździe już tylko ślady spalonej gumy.

- Mamo, wstawaj! - Sześcioletnie tornado wpadło do sypialni, z im-etem lądując na łóżku. - Chodź, zobacz!

- Co? - Jasmine siadła półprzytomna, odruchowo podciągając koc, y zakryć swoje nagie dało. - Co mam zobaczyć,

kotku?

- Dzień Niepodległości 49

- Latający talerz! - Dylan był wyśmienicie przygotowany na taką okazję przez kreskówki i doskonale wiedział, co

robić.

Widząc, że matka nie zechce wziąć udziału w akcji, pognał z powrotem do okien od frontu, zdecydowany

zestrzelić najeźdźców. Bo z kosmosu zawsze przylatują najeźdźcy, nie?!

- Co się stało twojemu psu? - spytał zaspany męski głos, który dochodził z posłania znajdującego się obok łóżka

Jasmine.

Pytanie było spowodowane dziwnym zachowaniem Boomera. Złoty retriever zaczął krędć się niespokojnie,

popiskując i warcząc, co mu się naprawdę rzadko zdarzało. Wypadł z sypialni w ślad za Dylanem, ale wkrótce

wrócił z butem w zębach i tryumfalnie umieścił go na szczyde przykrytego kocem kształtu, leżącego na łóżku.

Opatulona postać ze stłumionym przekleństwem odrzuciła koc (wraz z butem) i siadła ziewając.

- Jak znam życie, to właśnie skończyliśmy spać - oznajmił bez fałszywych nadziei Steve.

Steven Hiller liczył sobie dwadzieścia parę lat i wszyscy zgodnie przyznaliby, że jest przystojny. Mógł się też

pochwalić doskonałą kondycją fizyczną, jak zresztą każdy pilot myśliwca odrzutowego. Obecnie jednak rzeczą,

której najbardziej potrzebował, był sen. Oboje wrócili do domu tuż przed świtem i, ma się rozumieć, nie poszli

natychmiast spać.

- Boomer stara się wywrzeć na tobie dobre wrażenie - mruknęła Jasmine w poduszkę.

Steve podejrzliwie popatrzył na plakat z baraszkującymi delfinami, a następnie rozejrzał się po sypialni.

Pomieszczenie nie całkiem przypominało pobojowisko, ale dokładnie było widać, gdzie w nocy zaczęli się rozbierać

i co które miało na sobie. Kontemplację przerwało mu pełne dezaprobaty fuknięde psa, który nie doczekał się

nagrody za przyniesienie buta, więc ostentacyjnie wymaszerował do pokoju, w którym urzędował Dylan.

Twarz Steve'a rozjaśnił uśmiech. Mężczyzna zaczął już powoli się zadomawiać. Odgłosy zabawy dochodzące

zza ściany wydawał) mu się miłe. Było to nowe uczucie, o które jeszcze kilka miesięcy temu by się nie podejrzewał.

No, ale ponad pół roku temu nie znał Jasmine...

Od chwili, gdy spotkali się po raz pierwszy, Steve spędzał u Jasmine wszystkie wolne chwile. O tym, że jest

zakochany, dowiedział się gdzieś tak ze dwa miesiące temu, kiedy to skródł zwiedzanie B-2 na rzecz randki B-2

wylądowały w bazie lotniczej Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych w El Toro. Nigdy wcześniej nie

miał okazji obejrzeć supernowoczesnego bombowca strategicznego. Dotąd żadna siła nie ode rwałaby go od

samolotu nowej generacji: ba! stanąłby na uszach, by su czymś takim przeledeć, choćby w roli pasażera. A jednak

przerwa oględziny i pojechał do Jasmine, co stanowiło ostateczny dowód, ż( zmieniły mu się priorytety.

50

Odkąd dostał skrzydełka pilota, latał dosłownie na wszystkim czego tylko dopadł i z czego wystarczająco szybko

go nie wygoniono. [Siedział za sterami zabytków techniki z okresu drugiej wojny światowej jak P-51 Mustang,

różnych maści odrzutowców, a w końcu swego ukochanego F/A-18 Homet, w które była wyposażona jego

jednostka. Wyrobił sobie nawet licencję pilotażu helikopterów. W przypadku pilota myśliwskiego bazującego na

lotniskowcu stanowiło to prawdziwą rzadkość. Koledzy po fachu uznawali wiatraki za dobre do dwóch rzeczy:

wyciągania z morza pilotów, którzy musieli się katapultować, i dowożenia piwa na okręt. Dywizjon Steve'a co

prawda od kilku miesięcy bazował w El Toro, gdzie miał pozostać jeszcze przez jakiś czas, ale generalnie, jak

większość jednostek United States Marinę Corps, był dywizjonem pokładowym, stąd też i zwyczaje częściowo

[zapożyczone z US Navy.

| W wolnych chwilach Steve wsiadał do swego czerwonego mustanga i gnał autostradą 405 do Los Angeles, aby się

zabawić. Wychowany w tym mieście, odwiedzał licznych znajomych i podrywał panienki. Stanowiły one bowiem

drugi po samolotach obiekt jego nie słabnącego zainteresowania. Na jednej z imprez (na którą zresztą poszedł za

namową rodziców) poznał Jasmine i odkąd przestał odgrywać rolę Casanowy.

Poszczekiwanie Boomera wyrwało go z rozpamiętywania świetlanej przeszłości, toteż wstał i udał się do łazienki,

by odzyskać równowagę płynów w organizmie.

Poranne ablucje przerwało mu lekkie drżenie stojących na szklanej ipółce kosmetyków i dche buczenie

dobiegające zza okna - coś niby |helikopter, tylko jakiś dziwny...

Skończył się myć i wyjrzał przez wąskie okienko; żadnego helikoptera ime zauważył. Dostrzegł natomiast

sąsiada, który wraz z żoną właśnie wrzucał jakieś toboły na tylne siedzenie rangę rovera. Chwilę później mieszkańcy

przeciwległego domu ruszyli z piskiem opon, i zjechali do ulicy tyłem.

- Dziwne! - mruknął półgłosem, podejrzliwie przyglądając się własnemu odbiciu.

Przeniósł wzrok na kosmetyki i odniósł wrażenie, że wstrząsy się nasiliły. Czym prędzej wrócił do sypialni i zajął

się gorączkowym poszukiwaniem pilota.

- Co cię napadło? - zainteresowała się Jasmine.

- Myślę, że mamy trzęsienie ziemi i chcę sprawdzić w telewizji.

- Gdzie Dylan? - Jasmine siadła zupełnie przytomna. - Dylan! Steven znalazł pilota pod stolikiem, na którym

pyszniła się kolekcja szklanych delfinów rozmaitej wielkości i jakości. Włączył odbiornik.

- „...przez rejony południowe, ale jak dotąd brak meldunków o zniszczeniach czy rannych - rozległ się głos

spikerki. - Eve Flesher, rzecznik prasowy burmistrza, przed chwilą wygłosiła na stopniach ratusza oświad-

51

czenie. Wzywała do zachowania spokoju i apelowała, by nie ulegać panice..."

- Cześć, Steve! - Dylan wpadł do sypialni zwabiony nie tyle głosem matki, ile telewizora.

- Cześć, Dylan! Do czego strzelasz od samego rana? Do bandytów?

- Do jakich bandytów?! - Chłopiec przyjrzał mu się z politowaniem. - Do obcych!

- Aa, rozumiem! - Steve i Jasmine wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

- Trafiłeś któregoś? - zainteresowała się uprzejmie Jasmine, od dawna zdecydowana nie tłumić wybujałej

wyobraźni syna.

Dylan spojrzał na obojga wymownie. Doskonale wiedział, że nie traktują go poważnie.

- Uważacie, że zmyślam - oświadczył urażony. - Chodźcie, to wam pokażę!

- Dobra, ruszam na obserwację latającego talerza - zdecydowała Jasmine. - Przy okazji zrobię kawy. Chcesz?

- Idę z tobą. To może być robota dla marines.

Jako urodzony Kalifomijczyk, Steve nauczył się w dzieciństwie ignorować pomniejsze wstrząsy. Gdyby zanosiło

się na poważne trzęsienie ziemi, w telewizji zamiast wiadomości do znudzenia powtarzano by komunikat Cal Tech

nadawany z Pasadeny. Jednak nic na ten temat nie mówiono, więc sytuacja nie mogła być groźna. Wyłączył

telewizor i z niejakim zdziwieniem stwierdził, że głuche buczenie przybrało na sile.

Nagle w kuchni z trzaskiem posypały się talerze, a Jasmine wrzasnęła, ile sił w płucach. Steve wypadł z sypialni.

Ujrzał Jasmine przerażoną czymś na zewnątrz i starającą się odciągnąć Dylana od okna. Zdecydowanym ruchem

otworzył drzwi i wymaszerował na werandę, gotów stawić czoło temu, co przestraszyło jego ukochaną kobietę.

A raczej tak mu się wydawało.

Latający talerz nasuwał się nad miasto niczym trująca chmura. W zestawieniu z jego wielkością otaczające Los

Angeles góry, San Gabriel i Santa Monica, wyglądały na niewyrośnięte pagórki. Na taki widok Steve zdecydowanie

nie był przygotowany. Całe Los Angeles wyglądało jak gigantyczny stadion, nad którym zasuwano właśnie dach.

- Co... co to jest? - dobiegł z wnętrza wystraszony głos Jasmine. Steve spróbował odpowiedzieć, ale nie mógł

wydobyć z siebie głosu, Odchrząknął więc i wziął się w garść. Obiekt, chociaż duży i obcy, był przecież jednostką

latającą, toteż należało jej się uważnie przyjrzeć;

niejako z zawodowego punktu widzenia.

Górną powierzchnię stanowiła niska półkula. W przedniej częśd znajdowało się zagłębienie przypominające

krater o średnicy półtora kilometra. W jego centrum widniała błyszcząca, czarna wieża o rozmiarach solidnego

wieżowca. Nieregularne kształty znaczące jej cztery boki

52

dziwnie przywodziły na myśl okna przesłonięte pancernymi płytami. Całość miała barwę głębokiej czerni.

Dolna powierzchnia była generalnie płaska i także czarna, choć gdzieniegdzie prześwitywał szary kolor.

Przypominała ona idealnie symetryczny kwiat o ośmiu płatkach, każdy długości dziesięciu kilometrów. Z daleka

miały błękitnawy poblask i wydawały się delikatne jak owadzie skrzydła. Z bliska jednakże wrażenie to okazywało

się całkowicie błędne. Pojedynczy „płatek" tworzyło osiemnaście solidnych płyt, ułożonych w nierównych

warstwach, na których stały stłoczone dziwne budowle. Mogły kojarzyć się one z ładowniami, hangarami pełnymi

urządzeń cumowniczych i magazynami zaopatrzonymi w przeróżne mechanizmy. Wielkość tych struktur była

imponująca, a przeznaczenie trudne do rozszyfrowania. Całość sprawiała wrażenie jednej bryły o wielu kanciastych

nierównościach, pokrytych jednakże jednolitą, gładką powłoką. W centrum szarego kwiatu znajdowała się stalowa

płyta opatrzona prostym, geometrycznym wzorem. Nie był to jednak hieroglif czy inna ozdóbka, jak początkowo

sądził Steve. Gdy ów środkowy element znalazł się tuż nad głową młodzieńca, wtedy okazało się, że płyta to zespół

dość skomplikowanych drzwi, których krawędzie z oddali sprawiały wrażenie rysunku.

Generalnie zresztą cały pojazd był pozbawiony jakichkolwiek elementów ozdobnych. Stanowił idealny okaz

przesadnego funkcjonalizmu, tak jak rzeczna barka zaprojektowana z myślą o konkretnym zadaniu, a nie o

przeżyciach wizualnych. Obrzydzenie to pierwsze odczucie, jakie wywoływał ów pojazd (naturalnie jeśli nie liczyć

przytłoczenia ogromem), chociaż trudno byłoby znaleźć uzasadnienie tego wrażenia. Tym przykrym doznaniom

towarzyszyło przekonanie, że rasa, która zbudowała coś tak odpychającego, nie może być miła ani przyjaźnie

nastawiona do ludzi. Odnosiło się wrażenie, jakby statek został zbudowany z odpadów przemysłowych przez kogoś,

kto czuje się w nich jak w domu. Mimo to z jednostki emanował jakiś mroczny magnetyzm, wywołujący przeświad-

czenie, że w statku tkwi ukryte piękno.

GDY DAVID WRÓCIŁ do środka, siedziba „Compact Cable" była już całkowicie pusta. Nastawił jeden z monitorów

na CNN, szukając potwierdzenia lub zaprzeczenia swej nowej teorii. Na ekranie pojawił się fantazyjny napis

(przerywany zakłóceniem): GOŚCIE: KONTAKT CZY KRYZYS.

Po parunastu sekundach litery zastąpił obraz Wolfa Blitzera. Mężczyzna stał w sztucznym półmroku przed

Pentagonem.

- „Właśnie uzyskaliśmy oficjalne potwierdzenie wieści podawanych iotąd przez CNN - oświadczył niezbyt pewny

siebie sprawozdawca. -Fakich statków jak unoszący się nade mną jest razem trzydzieści sześć

53

i znajdują się obecnie nad największymi miastami Ziemi. Nikt, z kim rozmawiałem, nie chce zająć oficjalnego

stanowiska w tej sprawie. Wielu dziwi fakt, że nasz system wczesnego ostrzegania nie zadziałał. Wszyscy są

całkowicie zaskoczeni tą wizytą".

Na ekranie pojawiła się komputerowa mapa przedstawiająca lokaliza-:

cję trzydziestu sześciu statków. David pokiwał głową z ponurą satysfakcją - tak przypuszczał, że to zobaczy.

Niespodziewanie usłyszał czyjś głos dochodzący z gabinetu Marty'ego. Zaintrygowany, poszedł tam sprawdzić,

kto jeszcze został w budynku.

- Tak, wiem, mamo... Uspokój się na chwilę, dobrze? -Marty siedział pod biurkiem i rozmawiał przez telefon.

Słysząc kroki, podskoczył i solidnie uderzył się w głowę, przy okazji zrzucając z blatu stos makulatury. -O,

kurczę!... Co, nie... nic mi się nie stało, ktoś właśnie wszedł... Proszę?... Naturalnie, że człowiek. Pracuje tutaj!

- Każ jej spakować się i wyjechać z miasta - polecił zwięźle David.

- Mamo, poczekaj! - Marty zakrył mikrofon. - Dlaczego? Co się stało?

- Niech natychmiast stąd ucieka! - warknął David.

- Mamo, posłuchaj: weź niezbędne rzeczy, wsiądź do samochodu i pojedź do doci Estery! Później d wytłumaczę.

Zadzwoń, kiedy dojedziesz. Pa! - Marty odłożył słuchawkę, wygramolił się spod biurka i spytał:

- Dobra, to może teraz byś mi wyjaśnił, dlaczego właśnie wysłałem osiemdziesiędodwuletnią staruszkę do

Atlanty?

- Pamiętasz, jak d powiedziałem, że ten sygnał zakłócający sam po pewnym czasie ustanie?

- Przyznam uczdwie, że nie bardzo. Chodzi d o ten ukryty sygnał w retransmisji?

- Właśnie. To odliczanie, Marty.

- Odliczanie? - Głos Marty'ego zdradzał wzrastający niepokój. - Odliczanie czego?

- Wysil szare komórki! To przypomina rozgrywkę szachową: najpierw ustawiasz pionki do ataku i w

sprzyjającym momende atakujesz strategicznie pozycje przedwnika. A co oni robią? Rozmieszczają statki nad

najważniejszymi miastami świata i czekają na odpowiednią chwilę. Nadawany sygnał służy do zsynchronizowania

równoczesnego ataku. Za jakieś sześć godzin zniknie, i odliczanie dojdzie do zera.

- A co wtedy?

- Szach i mat.

Marty przez mniej więcej minutę przyswajał rewelacje, potem zaczai mieć problemy z oddychaniem. Czym

prędzej otworzył puszkę wód) mineralnej i sięgnął do telefonu.

- Muszę zadzwonić - sapnął. - Brat to raz, terapeuta to dwa, prawnik... a, pieprzyć prawnika!

54

David złapał słuchawkę drugiego aparatu i wybrał jedenastocyfrowy urner, którego rzadko używał, ale mimo to

znał na pamięć. Podczas gdy sekał na połączenie, na wszystkich monitorach ukazał się ten sam obraz. rezydent

Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej podszedł do mów-icy starając się każdym gestem wyrażać spokój i

pewność siebie. Na iewielkim podium za mównicą znajdowała się grupka osobistości z Nim-kim i Greyem na czele.

- „Rodacy i obywatele świata! Nadszedł historyczny moment, który [e ma sobie równych w dziejach ludzkości. Oto

poznaliśmy odpowiedź Ł pytanie tak stare jak ludzkość: nie jesteśmy jedyną rozumną rasą przestrzeni..."

- Łączę - odezwał się w słuchawce rzeczowy głos telefonistki z cen-ali.

- Mówi David Levinson, mąż Connie Spano. Muszę z mą rozmawiać.

- Przykro mi, ale teraz bierze udział w ważnym spotkaniu. Mogę rzekazać wiadomość.

- Nie! Chcę osobiście mówić z żoną. I to natychmiast! Wiem, że jest yęta: właśnie ją widzę w telewizji, ale to

naprawdę ważne.

- Proszę poczekać.

David skoncentrował się na obrazie - Connie stała na skraju podium pobliżu drzwi prowadzących do dalszej części

Białego Domu. Po anmastu sekundach do rzeczniczki prasowej prezydenta podszedł młody lężczyzna

(najprawdopodobniej ten sam, z którym David przed chwilą )zmawiał), szepnął jej coś do ucha i oboje dyskretnie

zniknęli ' drzwiach. David poczuł ulgę: nie był pewien, czy Connie w ogóle ireaguje na jego prośbę.

- Czego chcesz? - Głos w słuchawce nie był uprzejmy.

- Posłuchaj, musisz wydostać się z Białego Domu! W miarę moż-wośd z prezydentem, jak nie to sama. - Niemiły

ton Connie nieco askoczył Davida, dlatego młodzieniec zamilkł na chwilę, me wiedząc, co alej ma powiedzieć. W

końcu jednak opanował się i dodał: - Uciekajcie miasta!

- Dzięki za troskę, ale jak widzisz, to mamy tu taki mały kryzys. (usze wracać do roboty.

- Cały dzień rozpracowywałem zakłócenie satelitarne i wiem, co znaczą! - ryknął czując, że Connie zaraz odłoży

słuchawkę. - Oni aatakują!

Przez moment na linii panowała cisza. David początkowo sądził, że igo rozmówczyni analizuje, co usłyszała,

dopiero po paru sekundach Orientował się, że po prostu zakryła mikrofon, dyskutując z kimś obok. | - Zaatakują -

powtórzyła po chwili. - Dobrze, i co dalej?

To już całkowicie wyprowadziło Davida z równowagi - starał się tej lotce uratować żyde, choć na dobrą sprawę

guzik go powinna oblodzić. Nie będzie prosił, aby łaskawie wysłuchała jego ostrzeżeń.

- Właśnie, zaatakują - warknął. - Sygnał jest odliczaniem, gdy ono się skończy, nastąpi atak. Przez sygnał

rozumiem zakłócenie radiowe i telewizyjne... Wyszedłem na dach i wtedy... Connie?

Rozbrzmiał sygnał przerwanego połączenia. Odłożyła słuchawkę. Zaklął i rzucił swoją na widełki. Wiedział, że

następnego telefonu Connie po prostu nie odbierze, więc nie miał po co dzwonić. Przyznawał w duchu, że mówił

nieco chaotycznie, co mu się zwykle przytrafiało, gdy był zdenerwowany, ale to jeszcze nie powód, żeby traktować

go jak durnia.

- „...wraz ze sztabem kryzysowym pozostaniemy w Białym Domu, próbując nawiązać łączność i ustalić zasady

porozumiewania się..." -Głos Whitmore'a dotarł do niego i nagle wszystko stało się jasne.

Już wiedział, co trzeba robić.

Spakował laptopa wraz z niezbędnymi dyskietkami, złapał rowel i ruszył ku drzwiom.

- Marty! - krzyknął. - Przestań tracić czas i wynoś się, do diabła z miasta!

Marty, odkładając słuchawkę, wysłuchał końcówki wypowiedzi Whit morę'a:

- „...tak więc nie poddawajcie się panice, a jeśli zdecydujecie się na opuszczenie miast, róbcie to spokojnie i z

zachowaniem porządku. Dzię kuję!"

ŁUP!

Taksówka jadąca po chodniku wyrżnęła w dostawczy furgon pędząca tą samą drogą, lecz w przeciwnym

kierunku. David nacisnął na pedał] i slalomem wyminął przeszkodę. Na moście piesi poruszali się szybciej nii

zmotoryzowani, a prędkość osiągana przez rowerzystę była wręcz oszała miająca.

Zjechał z mostu, cały czas lawirując między autami, i zapuścił ń\ w plątaninę bocznych uliczek, na szczęście nie

zakorkowanych. Tu jednał także dostrzegł oznaki pospiesznej ewakuacji - w pobliżu domu ojca oma nie oberwał

materacem wyrzuconym z drugiego piętra, a wymijani! gorączkowo krzątających się ludzi przysparzało większych

trudności nii przemieszczanie się między przystopowanymi samochodami. Przewidywa mość ruchów aut była

znacznie większa.

W końcu dotarł do celu, zsiadł i zaczął się dobijać do zamkniętych m głucho drzwi. Po dobrej minucie, gdy już

miał ochotę kopniakami usuwał przeszkodę, drzwi otworzyły się nagle. David spojrzał w lufę sztucera.

- Tato! Tylko spokojnie: to ja!

Julius opuścił broń i ostrożnie wyjrzał. Po kontrolnym omiecenii wzrokiem ulicy czym prędzej wciągnął syna (i

rower) do środka, a następ nie pozasuwał wszystkie rygle.

56

- Hieny! - warknął. - W telewizji mówili, że już zaczęło się pląd-owame domów. Jak tu przyjdą, to czeka ich

niespodzianka!

- Tato, nadal masz samochód? - przerwał mu David.

- Tak, a bo co? - Julius przyjrzał się synowi podejrzliwie. - Po co ci amochód, skoro nigdy w żydu nie zrobiłeś

prawa jazdy?!

- Ale ty zrobiłeś - odpalił spokojnie David - i ty będziesz prowadził.

STEVE SKOŃCZYŁ UPYCHAĆ do torby cywilne rzeczy. Więk-zości z nich nie miał jeszcze okazji włożyć. Szybkim

ruchem wygładził aundur. Wyraźnie było widać, że chce jak najszybciej dotrzeć do El "oro i jeśli to okaże się

konieczne, dać nauczkę nieproszonym gościom. asmine, oparta o ścianę, przyglądała się temu wszystkiemu,

nerwowo (ogryzając paznokieć.

- Mógłbyś powiedzieć, że nie słyszałeś ogłoszenia - stwierdziła bez viary we własne słowa.

- Marinę tak nie robi - odparł z uśmiechem. - Jestem potrzebny. iądzę, że tym razem nie chodzi o głupie

ćwiczenia, ale o coś bardzo »oważnego.

- E, tam... założę się, że przynajmniej połowa tych twoich marines tak się nie zjawi, a potem będą udawali

głupich.

- Bardzo wątpię! A zresztą, co de napadło? - spytał. W oczach asmine dostrzegł łzy, ale gdy tylko spróbował objąć

dziewczynę, od-rądła go, strącając przy tym delfina ze stolika.

- Powiem d, co mnie napadło! - wybuchnęła, podbiegając do okna odsłaniając je mocnym szarpniędem. -

Panicznie się boję tego w górze! [o mnie napadło!

Oparła się o śdanę i powoli osunęła się po drzwiach wbudowanej v nią szafy, aż siadła na podłodze.

- Posłuchaj! - Steve przykucnął, tak aby ich oczy znalazły się la tym samym poziomie. Przy okazji podniósł i

odstawił na miejsce lelfina. - Wątpię, żeby nasi niespodziewani gośde tłukli się przez iaki kawał kosmosu tylko po

to, by nas zaatakować. Ale nigdy lic nie wiadomo. To naprawdę historyczna chwila, a moje umiejętnośd nogą się

okazać potrzebne. I dlatego nie będę się zachowywał jak tchórz!

Steve faktycznie tak uważał - jak dotąd nie napotkał niczego, czego laprawdę by się przestraszył. Zresztą uważał,

że lęk powoduje, iż ludzie nie podejmują żadnego ryzyka, a to z kold nie pozwala im żyć pełnią syda. Zawsze

podziwiał Jasmine za odwagę, z jaką stawiała czoło co-iziennym problemom. Na swój sposób doskonale sobie ze

wszystkim radziła i miała w nosie „co ludzie powiedzą".

, Ujął jej dłonie. Gdy patrzyli sobie w oczy, po raz kolejny w dągu pstatnich tygodni pojawiło się nie wypowiedziane

dotąd pytanie: czy chcą

57

być ze sobą na poważnie i na długo. Albo ujmując rzecz inaczej: czy ich dotychczas luźny związek ma poważną

przyszłość. Steve znał odpowiedź, przynajmniej ze swej strony: miał w kieszeni niewielkie pudełeczko z wy-

konanym na zamówienie drobiazgiem. Problem polegał na tym, że nosił j( już trzeci tydzień i bał się wykonać

decydujący ruch. Gdyby bowiem Jasmine przyjęła oświadczyny, oznaczałoby to przekreślenie marzeń o karierze.

Tkwił więc w zawieszeniu, stosując coś, co umiał robić doskonale -uniki.

- Odprowadź mnie do samochodu - powiedział dcho. Jasmine nie była tchórzem, ale znała granice własnej

odwagi. Zby często już ją zostawiano, by mogła tak niefrasobliwie jak Steve pod chodzić do kolejnego tego typu

wydarzenia. Wydawało jej się, a wreszcie uporządkowała sobie żyde i ma perspektywy na przyszłość a przybyde

tego latającego paskudztwa znów postawiło wszystko m głowie. Doskonale wiedziała, że powrót Steve'a do El Toro

wcale nil oznaczał, że ją zostawia. Ale równocześnie była to pierwsza sytuacji kryzysowa w czasie ich znajomośd, a

co zrobił Steve? Od razu spakowa rzeczy.

- Mogę go zabrać? - spytał niespodziewanie, biorąc jednego ze szklą nych delfinów. - Daję słowo, że oddam

osobiście!

Skinęła potakująco głową, nie mając innego wyjśda, jak mu uwierzyć

STEVE ZOSTAWIŁ NA NOC opuszczony dach mustanga, tote;

natychmiast zauważyli siedzącego za kierownicą Dylana. Steve delikatni wysadził stamtąd chłopca, po czym wziął

torbę leżącą na tylnym się dzeniu.

- Mam tu coś dla dębie - oznajmił podając ją Dylanowi. -Pamiętasz że obiecałem d trochę sztucznych ogni?

Tylko obiecaj, że będziesz si z mmi obchodził bardzo ostrożnie.

Dylan dobrał się do nich natychmiast i po paru sekundach, z wyrażeń autentycznego szczęścia na buzi, trzymał

w dłoni garść kolorowyd walców na patykach.

- Jeju, fajerwerki! - powiedział, starając się ukryć rakiety przed wzro kiem matki.

Jasmine posłała Steve'owi spojrzenie pełne dezaprobaty, ale lotnik ni przejął się tym specjalnie.

- Chdałem je puśdć razem z tobą czwartego lipca, ale jak sai widzisz, sprawy się nieco skomplikowały. Trzeba

wbić kije w traw i podpalić lonty. Sześć metrów nad ziemią rakiety wybuchną na różn kolory.

Jasmine ledwie go słuchała, rozstrojona widokiem statku, który zni( ruchomiał nad centrum miasta. Gdy przestał

się poruszać do przodl

niczenie i wstrząsy ustały. Po pewnym czasie spodek zaczął się powoli )bracać. Widząc, jak bardzo Jasmine się boi,

Steve wreszcie podjął lecyzję. Z kieszeni munduru wyjął małe pudełko i rzekł z namysłem:

- Spakuj to, co najpotrzebniejsze, i wieczorem przyjedź z Dylanem do azy, dobrze?

Zaproszenie całkowicie zaskoczyło Jasmine - nigdy dotąd Steve nawet rie wspominał o takiej możliwości, a ona

nie pytała wiedząc, że ma swoje >owody, by się z nią oficjalnie nie pokazywać.

- Jesteś pewien, że d to nie zaszkodzi? - spytała z troską.

- No cóż... będę musiał sobie odpuścić inne panienki, ale przeżyję.

- Znów d głupoty w głowie, ty podwórkowy amande - parsknęła. -^an pozwoli, kapitanie, że w czymś pana

uświadomię: nie jest pan )ynajmniej tak czarujący i uwodzidelski, jak pan sądzi.

- Jestem, a ty nie powtarzaj plotek. - Uśmiechnął się radośnie, uskakując za kierownicę.

- Pyszałek!

- Zrzęda! - Posłał jej całusa i dodał poważnie: - Do zobaczenia yieczorem.

Obserwując we wstecznym lusterku dwie machające postade, zastana-viał się, czy zaproszenie Jasmine do El Toro

było najrozsądniejszym )osuniędem.

Dziewczyna zaś czuła równocześnie radość i strach, obserwując znika-ący w dole czerwony sportowy wóz.

Następnie jej wzrok powędrował ku rolno obracającemu się nad miastem dyskowi. Bez słowa chwyciła dłoń )ylana i

zabrała mu z mej fajerwerki.

- Chwilowo ja to wezmę.

- Mamo, proszę!

JULIUS BYŁ DUMNYM właścicielem płymoutha valianta rocznik 1968. Auto znajdowało się w całkiem przyzwoitym

stanie, jako se pan Levinson senior trzymał je w garażu, a używał głównie lo cotygodniowych zakupów. Na

autostradzie jeździł zazwyczaj c oszałamiającą prędkością sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę i nie robiło

mu różnicy, czy jest w mieście, czy poza lim. David natomiast nigdy nie czuł potrzeby zrobienia prawa jazdy.

Obecnie, z uwagi na wyjątkową sytuację, pruli z zabójczą nręcz prędkośdą osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.

Mijały ich wszystkie samochody (nawet wyładowane po dach ludźmi i bagażami). David przypuszczał, że

wyprzedziłaby ich także dobrze •ozpędzona krowa. Pasażerowie innych aut ze zdumieniem oglądali ię za

zabytkowym wehikułem i pewnie zadawali sobie pytanie, Uaczego akurat ci dwaj wyruszyli na piknik.

59

- Gdzie się tak spieszy durniowi?! - parsknął Julius, gdy obok przeniknął furgon z materacem na dachu, co

wybitnie osłabiało jego walory aerodynamiczne, ale i tak jechał powyżej stu pięćdziesięciu.

- Tato, nie zwalniaj, dobrze? - przypomniał David, wskazując na prędkościomierz.

Wolałby co prawda wyprzedzać niż być wyprzedzanym, ale znał granice możliwości ojca. David uznał, że i tak

nie ma na co narzekać, zwłaszcza po tym, w jaki sposób Julius zgodził się na podróż. Zamiast bowiem spodziewanej

kłótni albo co najmniej półgodzinnego przekonywania, wystarczyło iż wysłuchał wyjaśnień, spojrzał pierworodnemu

głęboko w oczy i oznajmił:

- Przygotuj kanapki. Wezmę płaszcz i startujemy.

Wyjazd z miasta zabrał im jedynie trzydzieści minut, a to dzięki zdolnościom Davidajako pilota. Całe żyde

korzystając z taksówek, znał większość skrótów w mieście, dzięki czemu ominęli wszystkie korki.

Gdy znaleźli się na autostradzie prowadzącej do stolicy, David wsadził nos w komputer, głównie po to, by nie

denerwować się ową oszałamiającą dla ojca prędkością. W sumie mieli jeszcze sporo czasu.

- Słuchaj no, chcesz się dostać do Białego Domu, tak? - spytał nagle Julius. - A możesz mi powiedzieć, jak

zamierzasz to osiągnąć? Tam się nie włazi jak do stodoły! A poza tym uważasz, że oni nie wiedzą o odliczaniu? Tylu

naukowców, wojskowych i nie wpadli na to co ty?

- Ręczę, że nie.

- W takim razie, mądralo, bądź łaskaw wytłumaczyć mi jedno: po co dziesięć lat studiowałeś, zrobiłeś dyplom z

wyróżnieniem i zdobyłeś wszystkie możliwe nagrody, skoro skończyłeś jako technik w kablówce?

- Nie wracajmy do tego, dobrze?!

David nie cierpiał dyskusji na ten temat. Zawsze tylko słyszał, że jegc praca w telewizji kablowej to wynik braku

ambicji. Fakt faktem: marnował tam swoje wrodzone i nabyte umiejętności. Otrzymywał dziesiątki ofert od

czołowych laboratoriów badawczych z całego kraju, ba: nada takie listy się zdarzały. Mógł sobie wybrać, co chciał, i

postawić całkien uczciwe warunki finansowe, a nie skorzystał z żadnej propozycji. Wola:

zostać w mieście, które kochał, i mieć niemęczącą pracę, tym bardziej żf z pensji spokojnie utrzymywał siebie, ojca i

żonę (dopóki nie zaczęli pracować dla Whitmore'a, który wówczas był senatorem). To, co inn myśleli, miał gdzieś,

ale zabolało go słyszalne w głosie ojca róż czarowanie.

- Siedem lat - burknął.

- Jakie znowu siedem lat?!

- Studiowałem siedem lat, nie dziesięć; nie jestem technikiem, tylk( głównym konsultantem systemu kablowego

w randze inżyniera.

- Czegoś się tak nadął?! - Julius pochylił się nad kierownicą. - Chcia łem ci tylko przypomnieć, że prezydent ma

masę specjalistów do pomocy

}dyby potrzebowali nie przemęczającego się geniusza, toby po dębie adzwonili. - Znowu zwalniasz! - mruknął David, rezygnując

z ńposty.

PIERWSZA DAMA NARESZCIE miała cały apartament wyłącznie ;o własnej dyspozycji. Ochroniarze oraz ludzie ze sztabu dyskretnie

się /ycofali, gdy oznajmiła, że pragnie zadzwonić do męża. Jej osobista ekretarka toczyła na korytarzu batalię z dziennikarzami,

trzymanymi / bezpiecznej odległości od drzwi przez mundurowych policjantów LAPD.

- Halo?

- Witaj, Tom. Jak sobie dajesz radę? - spytała, gdy po drugiej stronie idezwał się Whitmore.

- Biorąc pod uwagę okoliczności, to nieźle. - Miał zmęczony głos, , była przecież dopiero jedenasta.

- Gdzie jesteś?

- W sypialni. Korzystając z chwili spokoju, postanowiłem się położyć.

- Doskonały pomysł - pochwaliła. - Jakie nastroje?

- Słuchaj, wysyłam po dębie helikopter do Baltimore. Na dachu lotelu jest lądowisko. Chcę, byś opuśdła Los Angeles tak

szybko, jak ylko to będzie możliwe. Jeśli om zaatakują...

- Domyślałam się, że tak zrobisz - powiedziała, uśmiechając się ekko. - Oglądałam konferencję prasową Connie. Jestem dumna

z twojej lecyzji. Problem w tym, że cały efekt diabli wezmą, jeżeli prasa zobaczy, akja stąd zwiewam.

- Znajdujesz się dokładnie pod środkiem tego latającego talerza -twierdził Whitmore.

Hotel „Baltimore" był oddalony o dwa budynki od First Interstate iuilding, nad którym zawisł środkowy punkt statku. Wokół,

w zwykle gwarnym centrum miasta, ziało pustką.

- Zgadza się - przyznała. - A przed drzwiami kłębi się z tuzin Iziennikarzy, z którymi walczy Johanna. Po konferencji prasowej,

bo na •Kwno do niej dojdzie, wyjadę. Obiecuję.

- Mowy nie ma. Doceniam twoje intencje, ale nie wiemy, co oni ilanują. Zaraz...

- Tom, posłuchaj! -przerwała mu stanowczo. - Zdaję sobie sprawę, że lię martwisz, aleja też mam swoje obowiązki. Wiesz, że

ludzie mnie słuchają.

Z tym musiał się zgodzić - badania opinii publicznej potwierdzały, że Aarilyn jest najpopularniejszą postadą w całym

dystrykde Waszyngton. aqueline Kennedy podbiła serca Amerykanów swym urokiem osobistym, tbecna Pierwsza Dama -

zwyczajnym, ludzkim postępowaniem. Jako ierwsza w historii żon prezydentów, wędrowała po Białym Domu boso w dżinsach,

nie wygłaszała grzecznośdowych frazesów, tylko mówiła

61

prawdę, choć czasami w bolesny sposób. Politycy nie cierpieli jej serdecz nie, za to naród szanował i lubił. Teraz

wiedziała, że musi wystąpił i spróbować utrzymać w miarę uporządkowaną ewakuację.

- Niech już będzie po twojemu! - westchnął po długiej dsz;

Whitmore. - Ale za dziewięćdziesiąt minut masz być na dachu. Wylądu je tam helikopter, który przeniesie de do

bazy lotniczej Petersoi w Colorado.

- No, powiedzmy za dwie godziny -poprawiła i zmieniła temat. -Jal tam nasza czarnowłosa piękność?

- Spotkade się w Paterson. Po południu mieliśmy małe starde uciekła niańkom i wpadła do Owalnego Gabinetu

akurat wtedy, gd^ w kierunku miasta nadciągał latający talerz.

- I jak zareagowała?

- Jak wszyscy: ogarnęło ją przerażenie. Leży koło mnie. Chcesz żebym ją obudził?

- Nie, niech pośpi. Boję się tego, że będzie ledała bez dębie. Zor ganizuj telefon na pokładzie, żebym mogła z nią

porozmawiać.

- Naturalnie. Poza tym nie będzie sama: wszyscy pracownicy ewaku uj ą tym helikopterem dzied. Gdybym się

nie zgodził, pewnie by si( zbuntowali. Poczekaj, ktoś puka... słuchaj, muszę kończyć. Pewnie ram spotkamy się w

Kryształowej Górze. Wiesz...

- Tak?

- Kocham de.

- Ja dębie też. Bardzo. Do zobaczenia za kilka godzin.

- Pa.

Whitmore odłożył słuchawkę i podszedł do drzwi. W korytarzu czekał Grey i Nimziki.

- Mamy wreszde te informacje. - Grey wręczył mu faks. - Nadal jes trzydzieśd sześć statków, żadnych nowych

nie zaobserwowano ani w oko licach Księżyca, ani w naszej atmosferze.

- I tak wiszą nad miastami? - upewnił się Whitmore.

- Tak.

Whitmore jeszcze przez chwilę analizował wręczone mu dane - wi dział, że Nimziki chce coś powiedzieć. I

dyrektor rzeczywiśde przemówi natychmiast, ledwie prezydent oddał oficerowi wydruk.

- Proszę mi wybaczyć, ale to szaleństwo: siedzimy bezczynnie, rezyg nując dobrowolnie z przewagi, jaką daje

zaskoczenie. Przyszliśmy przekq nać pana o koniecznośd zainicjowania ataku nuklearnego.

Zaskoczony, iż szef CIA użył liczby mnogiej, Whitmore spojrzał pytająco na Grey a.

l

- Generale? '

- Z zasady popieram pańskie decyzje, panie prezydende, ale w t^ kwestii jestem skłonny zgodzić się z opinią

dyrektora. Sądzę, że powinna

ly uderzyć pierwsi. - Jak na Greya była to zaskakująca odpowiedź, tym ardziej że wręcz nie znosił Nimzikiego.

Whitmore oparł się o drzwi i potarł powieki, zastanawiając się nad rm, co właśnie usłyszał.

- Nie sądzę, byście mieli rację - oznajmił w końcu. - Nie bije się Łjwiększego osiłka w szkole, jak długo nie ma się

pewności, że ter-)ryzowana klasa dołączy do natarcia.

Nimziki już otworzył usta, aby zaprotestować, ale nic nie powiedział, idząc minę Greya. Dla generała dyskusja

była skończona: prezydent iecydował, więc po co sobie strzępić język po próżnicy.

- Jakie efekty w nawiązywaniu łączności? - zainteresował się Whit-lore.

- Próbowaliśmy na wszystkich częstotliwościach. Bez rezultatu - po-ifbrmował go Grey. - Teraz lotnictwo i

naukowcy próbują skonstruować coś do komunikacji wizualnej, co podetkniemy obcym dosłownie pod os. Będą

musieli zareagować.

- Miejmy nadzieję, że spodoba nam się to, co usłyszymy.

Noc BYŁA CIEPŁA i bezchmurna, ale nikogo nie interesowały wiecące na niebie miliony gwiazd. Mieszkańców

campingu bez reszty ochłaniały kwestie bezpieczeństwa i przetrwania. Po południu prawie wszyscy zwinęli swoje

rzeczy i rozjechali się w różnych kierunkach. V tym samym czasie przybywali nowi, głównie w poobijanych pojaz-

ach i u kresu wytrzymałości, zarówno psychicznej jak i fizycznej. ^aśddelka naturalnie ustawiła przy wjeździe

szlaban i pobierała opła-f, według własnej opinii nader umiarkowane. Każdy słuchał radia, by decydować, dokąd

uciekać. Ludzie rozglądali się nerwowo, z trudem achowując spokój. Wyglądali jak gracze w kasynie czekający na

ogło-zenie reguł nowej gry.

Miguel obserwował te poczynania z góry, a konkretnie z dachu wozu. Wspiął się tam z turystycznym telewizorem,

mając nadzieję na poprawę dbioru. Po serii eksperymentów z drutem i folią doszedł do wniosku, że spszego obrazu

nie uzyska. Rozsiadł się więc wygodnie na metalowym łachu i oglądał na zmianę wiadomości i zamieszanie na

parkingu.

Od czasu konfrontacji przy polu pomidorów Russell me dawał żad-ego znaku żyda. Miguel uznał to za typowe -

ojczym zawsze znikał, gdy aczynały się kłopoty. Chłopak po raz kolejny spojrzał na statek wiszą-y ponad miastem.

Blask księżyca oświetlał jego wschodnią krawędź. V dole widniały dągnące się na wiele kilometrów rzeki świateł

tysięcy [amochodów, cały czas wyjeżdżających z zagrożonego terenu. Część nich kierowało się ku autostradzie, przy

której był położony parking. kierowcy gnali ile mocy w silnikach ku bezpieczeństwu, jakie zdawały

63

się zapewniać Bakersfleid, Fresno, czy miasta jeszcze dalej położone Miguel doskonale wiedział, że musi wywieźć

rodzinę. Mogli jecha jedynie do Tuscon w Ańzonie, gdzie mieszkał wuj. Resztę rodzin] Russell tak bardzo obraził, że

lepiej było nie pokazywać się tym ludziom na oczy.

Sprawdzając kanały, trafił na coś, co go zaskoczyło prawie tak samo jak widok latającego talerza. Na jednej z

lokalnych stacji leciały ciekawostki związane z przybyciem obcych. Chłopcu wpadł w ucho nieco ironiczny komentarz

spikera z Tele Pompter: (

- „... pilot-opryskiwacz został dziś aresztowany po przelocie nad San . Fernando Valley. Niejaki Russell Casse

rozrzucał tysiące ulotek ze swegc ł dwupłatowego samolotu". !

Miguel jęknął, a na ekranie ukazał się skuty kajdankami ojczym f prowadzony na posterunek policji,

i li

- Lepiej zróbcie coś, ludzie - warknął do kamery aresztowany. - -B Dziesięć lat temu te cholerne ufóludki mnie

porwały i nikt mi nie uwierzył. •. Badały mnie jak szczura; od lat nas obserwowały. Teraz są tu po to, żeby nas zabić!

Poirytowani policjanci wciągnęli go do wnętrza budynku, przerywając zaimprowizowany wywiad, a obraz

ponownie ukazał sprawozdawcę w studio.

- „Ciekawa reakcja, prawda? Pan Russell Casse nie ma stałego meldunku ani zatrudnienia. Został zatrzymany na

posterunku w Lancas-ter celem złożenia wyjaśnień. Ulotki były napisane ręcznie i powielone na ksero, a oto ich

treść..."

- Co oglądasz? - rozległo się z tyłu i Miguel natychmiast zmienił kanał, nim na dachu pojawiła się głowa Troya,

zaniepokojonego przedłużającą się nieobecnością brata.

- Nic ciekawego - odchrząknął Miguel. - Troy, pamiętasz wuja Hektora z Tuscon?

- Pewno. Ma SEGA Saturna CD.

- Nie pojechałbyś do niego?

- Czemu nie, można go odwiedzić.

- To zacznij się pakować! - zdecydował starszy brat, wyłączając odbiornik, w którym właśnie zaczęto nadawać

apel Pierwszej Damy o zachowanie spokoju.

- A bo co? Zaraz jedziemy? - zdziwił się Troy, widząc, że Miguel opuszcza stanowisko obserwacyjne.

- Właśnie.

- A tata?

Miguel zeskoczył, miękko lądując na żwirze, i wspiął się na stopień szoferki, by z jej dachu zdjąć telewizor.

- Słyszałeś, co powiedziałem! - wrzasnął, bo Troy nawet nie drgnął. Pakuj się!

64

Wstawił telewizor do szoferki i ruszył w głąb parkingu na poszukiwanie przyrodniej siostry. Miał ponure

podejrzenia co do tego, gdzie może ją maleźć. Nie odwrócił się, słysząc głos brata:

Przecież nie wyjedziemy bez taty!

ANDY WSUNĄŁ DŁOŃ pod jej bluzkę.

- To może być nasza ostatnia noc na Ziemi - szepnął. - Nie chcesz chyba umrzeć jako dziewica?

Próbował obrócić to w żart, ryzykując wszystko w myśl zasady „a nuż de uda".

Pytanie zdenerwowało Alicję, toteż postanowiła zyskać na czasie. Pocałowała go tak mocno, aż oparł się o

drzwi kierowcy. Usiadła mu na kolanach, przerwała pocałunek, by nabrać powietrza, i spojrzała na niego

niewinnie.

- A skąd wiesz, że nadal jestem dziewicą?

Tym razem pytanie zaskoczyło i ośmieliło chłopaka. Coś mu mówiło, że wreszcie po tygodniach całusów i

obmacywanek będzie ją miał. Alicja nie umiała czytać w myślach, ale do tego, by stwierdzić, co Andy'emu chodzi

po głowie, niepotrzebne były jakiekolwiek paranormalne talenty.

Życie w karawaningu z trzema innymi osobami to może nie najgorsza odmiana piekła, ale też nie najlepsza

forma żyda. Piętnastoletnia Alicja za wszelką cenę chciała zmienić swój los, a według niej jedyny sposób

realizacji zamierzenia polegał na znalezieniu odpowiedniego chłopaka. Ten, z którym się całowała, nie był co

prawda ani specjalnie przystojny, ani do końca dorosły, ale bardziej zbliżonego do ideału me znalazłaby w

okolicy. Andy skończył osiemnaście lat i razem z mamuśką, właścicielką parkingu-campingu, zajmował

imponujących rozmiarów przyczepę. Miał stałą pracę, nową toyotę z zabójczym stereo i w planach na bliską

przyszłość własne mieszkanie. Lubiła go, co wcale me znaczyło, że chciała się z nim kochać. Niestety pozwoliła,

by rozmowa posunęła się za daleko. Teraz musiała znaleźć wyjście z sytuacji i to takie, by on nie wyszedł na

durnia, a ona nie została zmuszona do tego, na co zdecydowanie nie miała ochoty.

Andy natomiast próbował wymyślić jakąś inteligentną odpowiedź na zadane pytanie, a ponieważ praca

koncepcyjna przysparzała mu trochę l trudności, potrzebował na to czasu. Nie zdążył niczego powiedzieć, bo

nagle ktoś gwałtownie otworzył z zewnątrz drzwi i oboje tułowiami zawiśli w powietrzu. Nad nimi stał Miguel i

przyglądał im się z politowaniem obrzydzeniem jednocześnie.

- Co ty wyprawiasz, do cholery?! - Alicja wyplątała się z kończyn oratora, udając złość, a czując ulgę.

- Jedziemy do Tuscon.

- Już lecę! - warknęła, tym razem autentycznie wściekła.

Dzień Niepodległości 03

Nie tracąc czasu na puste dyskusje, Miguel złapał ją za ramię i mocn( pociągnął do siebie. Dziewczyna

wylądowała na asfalcie, Andy zaś wyle dał niejako siłą bezwładu. Miguel odruchowo przygotował się do bójki

Tamten, widząc złowieszcze błyski w oczach brata Alicji, pozostał w pozycji siedzącej, jedynie klnąc półgłosem na

czym świat stoi.

- Miguelu Casse, jesteś psychopatą! - oświadczyła urażona kilkunastoletnia dama. -Mam nadzieję, że jak ojciec

się o wszystkim dowie, złoi d skórę tak, że na tyłku nie siądziesz!

Nie czekając na reakcję, ruszyła biegiem i zniknęła w ciemnościach.

ALICJA GŁOŚNO POMSTOWAŁA w środku, a Troy i Migue przy użyciu latarek zabrali się do odłączania prądu,

wody i szamba Potem wtaszczyli wszystkie elementy wyposażenia, z zasady będące ni zewnątrz, jak rower, składane

krzesła czy stół turystyczny. Gdy skończyli Miguel wsiadł do szoferki i odpalił silnik. Byli gotowi do drogi.

Tyle że me od razu ruszyli - w blasku reflektorów przed maską sta bowiem Russell, kiwając się nieco, ale

ogólnie utrzymując pion. W pierw szym odruchu Miguel miał ochotę go przejechać, doskonale wiedząc, a skoro

ojczyma wypuścili z aresztu, to ich kłopoty dopiero się zaczęły Jednak me mógł się na to zdobyć, więc z rezygnacją

czekał na dag dalszy

Radosny i beztroski Russell podszedł do wozu od strony kierowcy.

- Brawo! - pochwalił. - Czytaliśde w moich myślach: wynośmy &\ jak najdalej od tego latającego paskudztwa.

Nikt, cholera, nie rozumie.. nikt mi me wierzy, ale i tak wyjdzie na moje: te pieprzone wymoczk zrobią z Los

Angeles rzeźnię. Zobaczysz, Miguel!

Chłopak spojrzał na niego wrogo i po chwili wysiadł.

- Wypuśdli de... - mruknął ni to pytająco, m to twierdząco. Russellowi nawet do głowy nie przyszło, by czuć się

winnym lul zawstydzonym.

- Masz rację, że mnie wypuśdli! - W jego głosie brzmiała pretensja d( całego świata. - Odkąd to przestępstwem

jest korzystanie z prawa d( wolnośd wypowiedzi?! Pytam się, co z tą cholerną pierwszą poprawką? Dobra, dość

rozpamiętywania: jedziemy!

Ruszył w stronę drzwi przy siedzeniu pasażera, ale ledwie panując] nad sobą Miguel zastąpił mu drogę.

- My jedziemy. Bez dębie!

To w końcu zwródło uwagę Russella.

- O czym ty gadasz? — zdziwił się, mrugając zaskoczony.

- Mamy de dość. - Chłopak starał się mówić spokojnie. - Rzygać m się chce, jak na dębie patrzę, słucham

pijackich bredni i muszę świecił oczami, bo znowu dałeś dupy! Mamy wystarczającą ilość gotówki, b] dotrzeć do

Tuscon i trochę pomieszkać z wujem Hectorem.

Russell popatrzył na niego jak na idiotę.

- Jasna cholera! - ryknął, aż pół campingu słyszało. - Nadal jestem twoim ojcem! Nie zapominaj o tym!

I to była kropla, która przepełniła miarkę - Miguel nie wytrzymał.

- Gówno jesteś, a nie mój ojciec! - wrzasnął równie głośno. - Jesteś zwykłym pijaczyną, który tylko ożenił się z

moją matką! Opiekowała się tobą, zawsze de kryła, tłumaczyła, a gdy zachorowała, nie zrobiłeś NIC! Skończone

zero! A teraz wynoś się stąd! Mam już dość świecenia za dębie oczami. Dotąd utrzymywałem rodzeństwo, to i dalej

mogę. A ty wreszde będziesz musiał się nauczyć sam dbać o swój tyłek!

Russell podświadomie spodziewał się podobnego wybuchu, ale gdy ten wreszde nastąpił, poczuł się zaskoczony. I

głęboko zraniony.

- A Troy? - spytał dcho.

- Przypomniało d się, egoisto? Spróbuj choć raz w życiu pamiętać o tym, co dobre dla niego. Kto się nim cały

czas opiekuje? Kto organizuje pieniądze na lekarstwo? Zrobiłeś dziedaka, owszem, ale masz go w dupie! Jak coś się

dzieje, to albo de nie ma, albo jesteś w sztok pijany, a ja muszę się wszystkim zająć. Na cholerę mi taki ojdec? -

Miguel miał zamiar jeszcze dołożyć parę miłych słów, ale przerwał mu brzęk tłuczonego szkła.

- Przestań! Nie jestem dzieckiem! - Pełnemu żalu i oburzenia okrzykowi Troya towarzyszył kolejny brzęk szkła. -

Nie potrzebuję tego gównianego lekarstwa! I nie musisz się mną opiekować! Dam sobie radę, a od taty się odwal!

Zamiast wykrzyknika po każdym zdaniu na asfalcie lądowała fiolka z lekarstwem.

Miguel skoczył ku bratu, gdy tylko zdał sobie sprawę, co się dzieje, ale w szamotaninie Troy zdołał upuśdć

ostatnią buteleczkę i rozgnieść ją butem. Miguel z wśdekłośdą złapał małego za włosy i potrząsnął, aż biedakowi

zęby zadzwoniły.

- Wiesz gówniarzu, ile to kosztowało? I co teraz będzie, jak znów d się pogorszy? No, mądralo zasrany?! - Złość

Miguela zmieniła się nagle w żal, a potem w uczude bezradnośd.

Próbował. Naprawdę próbował i nic mu nie wyszło. Bez słowa odwródł się i zniknął we wnętrzu karawaningu.

- Przepraszam... - wykrztusił Troy.

- Chodź, synu. Pora ruszać w drogę - powiedział dcho Russell, podchodząc do szoferki.

DAVID NIEMAL BEZ PRZERWY musiał przypominać sobie, że kierujący samochodem jest jego ojcem i człowiekiem

w podeszłym wieku, i każdy z tych powodów wymaga, by traktować go z szacunkiem oraz wykazywać derpliwość.

Było to niezbędne, gdyż Julius, jak nikt na iświede, potrafił doprowadzić Davida do szału w rekordowo krótkim

czasie. Do wspólnych spotkań w zamkniętym pomieszczeniu czy w ogra-

67

niczonej przestrzeni nie dochodziło nigdy, od momentu gdy David ukończył trzynaście lat. Wtedy właśnie rodzina

wybrała się w upiorną podrói na Florydę, w odwiedziny do ciotki Sophie. Po tej wyprawie Davi(i kategorycznie

odmówił udziału w podobnych eskapadach i konsekwent nie dotrzymał słowa.

Problem polegał na tym, że Julius mniej się interesował prowadzenien samochodu i sytuacją na drodze niż tym, o

czym właśnie mówił. A peroro wał cały czas. Temat nie miał większego znaczenia, jako że od wyjazdi z Nowego

Jorku zdołał poruszyć już ze dwadzieścia. Bezustannie GO! analizował, krytykował, zadawał retoryczne pytania.

Gdy spotykali się dwa razy w tygodniu w parku na szachach, dawah się to wytrzymać. We wnętrzu jadącego

osiemdziesiąt kilometrów ni godzinę płymoutha, David znajdował się na granicy obłędu. Przez ostat nie trzydzieści

kilometrów Julius zajmował się omawianiem filmów a konkretnie „Wojny światów", co w połączeniu z tym, iż był

zagórza łym zwolennikiem spiskowej teorii dziejów, dawało mieszankę trudną d( wytrzymania. David zaciskał zęby

i milczał - po pierwsze to on wpadł ni pomysł wspólnego wyjazdu, po drugie - tylko w ten sposób mógł dotrzei do

Waszyngtonu. Bez względu na możliwości ojca szybciej jechać i tal się me dało. Raz, gdy tylko przekroczyli setkę,

spod maski zaczęh dochodzić odgłosy świadczące, że szacowny pojazd po prostu może sil rozlecieć.

David siedział więc dcho, czekał i obserwował samochody mknące p( prowadzącej w przeciwną stronę części

autostrady. Co chwilę który! zjeżdżał na pobocze z dymiącym silnikiem albo po kilku podrygach stawa z powodu

braku benzyny. Do stolicy pozostało około sześćdziesięch kilometrów. Droga była niesamowicie zapchana -

oczywiście ta wyj aż dowa, bo trasa prowadząca na poradnie, którą oni jechali, świedłi pustkami. Przed nimi ani

żywego ducha, a we wstecznym lusterki żadnych świateł.

- Pewnie już dotrzemy na miejsce - odezwał się David. - Poza nań nie ma nikogo na szosie.

- Bo wszyscy normalni ludzie właśnie stąd wyjeżdżają! Tylko my, jął te osły, wjeżdżamy!

Łagodny zakręt i podjazd wyprowadziły ich na wzgórze, skąd po ra pierwszy mieli okazję zobaczyć panoramę

dystryktu Columbia. Nagi obaj mężczyźni unieśli głowy i szeroko otwartymi oczyma przyglądali si niezwykłemu

zjawisku. Światła stolicy odbijały się od spodu latające® talerza, identycznego jak ten, który zostawili nad Nowym

Jorkiem. Żadei nie odezwał się słowem na ten widok, ale gdy zjechali ze wzgórza i zagajnik zasłonił widok, Julius

odchrząknął i powiedział:

- Wiesz, Davidzie, poczułem nieodpartą chęć odwiedzenia Filadelfii Tam ponoć nic nie wisi ludziom nad

głowami. Może zawrócimy? G ty na to?

68

- Zwolniłeś do pięćdziesięciu - przerwał mu David, któremu nagle zaczęło się bardzo spieszyć.

Z tylnego siedzenia wziął laptopa, włączył i załadował płytkę do czytnika. Julius teoretycznie wiedział, co to

takiego płyta kompaktowa, ale nigdy żadnej nie widział.

- Co to za cudactwo? - zainteresował się uprzejmie.

- Na tym, co mam w komputerze i w ręku, są numery z wszystkich książek telefonicznych tego kraju -

poinformował go David, pokazując drugi CD.

- Naprawdę?! Ależ to drobiazgi.

- Owszem - potwierdził David, dotykając klawiatury.

Julius był pod wrażeniem, choć oczywiście nie przyznał się do tego.

- Niech zgadnę - mruknął obserwując, co pojawia się na ekranie komputera. - Chcesz znaleźć jej numer telefonu.

- Doskonale, Sherlocku!

- Pytanko: a skąd wiesz, że taka ważna osoba jak Connie będzie w książce telefonicznej? Chyba nie życzy sobie,

aby takie indywidua jak ty wydzwaniały do niej z byle głupstwem?

- Zawsze podaje numer telefonu komórkowego, na wypadek jakiejś awaryjnej sytuacji. - W głosie Davida

brzmiała pewność. - Problem polega na odgadnięciu, pod jakim nazwiskiem figuruje. Czasami używa pseudonimu...

W wozie zapadła cisza, mącona jedynie klekotem klawiatury. Po dwudziestu paru próbach David zaczął się

wkurzać.

- Zastrzeżony - stwierdził z przekonaniem Julius.

- Figę! Już ja go znajdę... zwykle to jest C. Spano, Connie Spano, Spunky, Spano...

- Spunky. - Julius uśmiechnął się pod nosem. - Podoba mi się.

- To jej miano z college'u.

- A próbowałeś Levinson?

- Tato! Nie przyjęła mojego nazwiska, gdy za mnie wychodziła, to niby dlaczego ma się tak nazywać, gdy

jesteśmy w separacji?!... No dobra, niech ri będzie: nie patrz na mnie tak, jakbym d zjadł drugie śniadanie,

spróbuję... - David z rezygnacją wpisał własne nazwisko, a Julius obserwował poszukiwania z zaciekawieniem.

Niespodziewanie laptop pisnął, potwierdzając znalezienie szukanej informacji.

- Sam sobie odpowiedz „niby dlaczego" - stwierdził z satysfakcją ojciec.

Z przodu, zza zakrętu, błysnęły światła i rozległ się przeraźliwy ryk syreny.

Na wprost nich gnał na sygnale policyjny patrolowiec z migającym kogutem. Co gorsza, za nim całą szerokością

niewłaściwej części autostrady waliły jeden za drugim samochody. Najwyraźniej zdesperowana

69

policja postanowiła wszelkimi możliwymi sposobami przyspieszyć ewaku ację zdeterminowanych mieszkańców

stolicy.

- Oj, mein Gott! -jęknął Julius i pochylił się nad kierownicą. David jako drugi zrozumiał, że są zbyt blisko, by

mogli zjechał i umknąć niebezpiecznego spotkania. Gdy to do niego dotarło, wrzasną przeraźliwie. Julius, wytrącony

tym krzykiem z osłupienia, szarpnął kiero wnicę w lewo, pakując się między pojazdy z pierwszego rzędu, po czyn

natychmiast odbił w prawo. Dwa sedany z kolejnej ławy, widząc nadjeż dżający wóz, skręciły raptownie i wpadły na

inne wozy jadące obok. Juliu przemknął między poszkodowanymi, mając dosłownie centymetry wól nego miejsca z

obu stron.

- Zwolnij! - wrzasnął blady jak ściana David.

Ojciec zignorował nakaz syna, lawirując z wprawą kierowcy rajdowe go. Pozostawał całkowicie obojętny na

dobiegające z tyłu i z bokó^ trzaski, brzęki i łomotnięda, gdy co mniej wytrzymali nerwowo niż 01 kierowcy odbijali

się od siebie. Wykorzystując każdą lukę, emerytowan (i niedoszły) rajdowiec z piskiem opon odbił w prawo po raz

ostatni Dwieście metrów za miejscem spotkania z wozem policyjnym wpad w pierwszy zjazd z autostrady, jaki

znalazł.

Na zwiększonej dawce adrenaliny, z otwartymi ustami, wytrzeszczony mi oczami i zaciśniętymi pięściami obaj

wpatrywali się tępo przed siebie nie wierząc, że żyją. Julius powoli zatrzymał samochód.

- Dobra jazda, tato! - Głos Davida zdradzał niekłamany podziw. Niespodziewanie ojdec i syn wybuchnęli

śmiechem. Po solidnej dawce humoru Julius otarł załzawione oczy i dągle mokr czoło.

- Nieźle, co? Nawet lakieru nie zadrapałem. Przez długą chwilę żaden z nich nie myślał o wiszącym nad miaster

zagrożeniu, z powodu którego właśnie przeżyli niebezpieczną przygodę.

NA DOBRĄ SPRAWĘ Jasmine nie miała pojęda, dlaczego ta naprawdę wyszła na scenę. Do klubu przyjechała tylko

po pieniądzi Pobyt tu planowała jako piętnastominutową przerwę w drodze do I Toro. No i naturalnie wlazła na

Mada. Mężczyzna ten, mimo pięćdziesu tki, nadal uchodził za przystojniaka. Ubierał się elegancko, strzygł dc

kładnie i zachowywał z gracją mafiosa nowej generacji, którym zreszt był. W jego lokalu - „Seven Veils" - Jasmine

pracowała jako striptizerki Maria naturalnie nic nie obchodziły latające spodki. Show musiał a odbyć tak jak co

dzień, więc groźbami, prośbami i pochlebstwami skłon dziewczynę do wystąpienia. Może gdyby rozsądniej myślała,

roześmiałab mu się w nos, słysząc tę jego argumentację,-ale cały dzień wydawał a dziwnie nierealny, jak z sennego

koszmaru. Poza tym naprawdę niewid osób tego dnia zachowało zwykłą jasność umysłu.

Pojawienie się latających talerzy wprawiło mieszkańców całego globu w stan głębokiego osłupienia. Jedni

wierzyli, że tajemnicze obiekty zwiastują Apokalipsę, modlili się więc zapamiętale. Inni oczekiwali między-

galaktycznej współpracy i harmonii, toteż nie robili nic. Większość wyjechała w panice, ale niektórzy zachowywali

się tak, jakby nic się nie stało. Otwierali sklepy, wykonywali swe codzienne czynności. Były to jednak tylko pozory

- pojawienie się trzydziestu sześciu statków pozbawiło ludzkość zasad i świat nie wiedział, jak ma się zachować.

Jasmine najbardziej przekonało jedno: a co będzie, jeśli statki po prostu odlecą, a Steve nie wróci? Zostanie z

sześcioletnim dzieckiem, bez pracy. Na to nie mogła sobie pozwolić, toteż ostatecznie spełniła prośbę Maria. Znali

się jeszcze z Alabamy, z czasów przed urodzeniem się Dylana. Tańczyła w jakimś punkowym klubie w

Nowheresville, zanim ją „odkryto" i sprowadzono do Mobile, gdzie znalazł ją Mario. Gdy dość dokładnie poznał

historię dziewczyny, przekonał ją, by razem z nim wyjechała na Zachód, gdzie nie tylko mogła zarobić znacznie

więcej, ale też pozostawić za sobą cały balast przeszłości.

Przyznać należało, że Mario nie próbował się przespać ze swoją podopieczną, co w tej branży należało do

rzadkości. Znajomość pozostała wyłącznie na płaszczyźnie zawodowej. Jasmine przychodziła na czas, rozbierała się

i znikała, aby ponownie wyjść na scenę następnego wieczoru. Mario był doskonałym manipulatorem i gdy czegoś

chciał od Jasmine, zawsze umiał tak zagrać na jej uczuciach i systemie wartości, że stawiał na swoim. Podobnie

było i tym razem. Mówił o wspólnym zaufaniu i odpowiedzialności za dziecko, jaka na niej spoczywa.

Rozmyślania i wspomnienia przerwało jej nagłe staccatto werbli i nagrany na taśmę głos zapowiadający występ:

- „Panowie, rączki na stół! Przygotujcie się na coś naprawdę gorące-igo! Oto przed wami... Sabrina!"

Wypadła zza kurtyny, stukając pantofelkami na wysokich obcasach, i zaczęła wirować wokół chromowanego

słupa ustawionego na środku sceny. Dopiero odrzucając pierwszy element stroju - połyskliwą, jedwabną pelerynkę -

dotarło do niej, że coś jest nie tak.

W następnej sekundzie zrozumiała, co.

Na widowni nie było nikogo - wszystkie stoliki świeciły pustką, ! a kilku gości przy barze wpatrywało się z

napięciem w telewizor, całkowicie ignorując erotyczny występ. Razem z tymi paroma mężczyznami siedziało kilka

tancerek. One również oglądały wiadomości.

Jasmine przeżyła najgorszy moment w karierze. Pierwszy raz poczuła się jak konkursowa idiotka. Gdyby Mario

miał pecha znaleźć się teraz w pobliżu, chyba nie przeżyłby spotkania ze swoją pracownicą. Nie dość, że zrobił z

niej kretynkę, to jeszcze przez jego fanaberie narażała siebie i dziecko. Powinna przecież jechać do bezpiecznego

schronienia, czyli

71

wojskowej bazy lotniczej. Jak burza wypadła za kulisy i pognała dd garderoby.

- O czym ja, głupia, myślałam?! - warknęła wściekle, siadając przy swojej toaletce i zabierając się do ścierania

makijażu.

Przy sąsiednim stoliku z lustrem siedziała szczupła dziewczyna mająca dziewiętnaście, może dwadzieścia lat.

Większość stałych bywalców łatwo ją zapamiętywała ze względu na wielkie piersi. Tiffany, tak miała na imię,

wpatrywała się w przenośny telewizor.

- Nie do wiary, co się porobiło! - stwierdziła, zapalając kolejnego papierosa. - Mówiłam d, że oni tam są, a ty

uważałaś, że mam świra.

Wiadomości, przedstawiane przez parę komentatorów, wciąż były przerywane zakłóceniami.

- „Oto następna historia z działu »To może się zdarzyć jedynie w Kalifornii«. Setki fanatycznych zwolenników

UFO zebrały się na dachach kilku drapaczy chmur w centrum Los Angeles. Większość z nich zajęła dach First

Interstate, nad którym zatrzymał się latający talerz. Ich celem, sądząc po odręcznie wypisanych plakatach, jest

powitanie załogi obcych. Na miejsce wydarzeń przybył helikopterem Grane Compton z News Cam Copter".

Na ekranie pokazał się obraz filmowany najwyraźniej z ręki i z helikoptera targanego turbulencjami. Słup światła

z pokładowego reflektora oświetlał grupę pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu osób, okupujących lądowisko na dachu

wieżowca. Na widok flary fanatycy zaczęli dziko wrzeszczeć i machać rękoma oraz transparentami, na których

wypisano hasła w stylu;

WEŹCIE MNIE! albo EKSPERYMENTUJCIE NA MNIE!

- Coś d pokażę. - Tiffany wyjęła z torby i rozłożyła całkiem sporych rozmiarów tekturę.

Na górze widniał napis: WITAMY W POKOJU, a pod spodem tkwiła podobizna czerwonego ufoludka z

antenkami. Czerwonego, poniewai został namalowany pomadką do ust.

- Ani mi się waż! - oznajmiła stanowczo Jasmine. - Nawet nie myśl o przyłączeniu się do tych idiotów.

- Jak tylko skończę robotę, zaraz tam wyruszam - przyznała Tif fany. - Może też pojedziesz?

- Popatrz na mnie! - poledła Jasmine, ujmując ją pod brodę. Podobnie jak większość pracujących tu dziewczyn,

Tiffany była umysłowym i emocjonalnym wrakiem. Akurat ją zniszczyły dwie rzeczy narkotyki i słabość do

brutalnych mężczyzn. Odkąd się poznały, Jasmin< próbowała wyprowadzić koleżankę na ludzi i miała całkiem

spory wpłyv na tę dziewczynę.

- Tiffany, nie chcę, żebyś tam jechała. Obiecaj, że tego nie zrobisz, -Para oczu, z wyrazu do złudzenia

przypominających ślepia szczeniaka spoglądała na Jasmine bez reakcji. - Obiecaj mi!

- Och, dobrze, obiecuję. - Tiffany rzudła za siebie transparent.

72

- Dziękuję. Słuchaj, opuszczam miasto. Ale tylko na weekend. Błagam, żebym po powrocie nie musiała wyciągać

de z jakiegoś bagna.

Skończyła się ubierać i spojrzała na zegarek. Steve pewnie zachodził w głowę, co się z nimi dzieje: mieli być

wieczorem, a nie w środku nocy. Ruszyła ku drzwiom prowadzącym do biura Mańa, gdy te otworzyły się

niespodziewanie. Stanął w nich szef we własnej osobie, cały czerwony ze złości.

- Mogę jeszcze zrozumieć, że w moim gabinecie siedzi jakiś gówniarz i ogląda kreskówki! - ryknął. - Ale co, do

cholery, robi tutaj ten kundel?! Ile razy mam wam powtarzać, że do klubu nie wprowadza się żadnych zwierząt?!

Jasmine spokojnie ominęła Maria, wzięła Dylana za rękę i wróciła do garderoby. Boomer potruchtał za nimi, jak

zwykle merdając ogonem.

- Po pierwsze: nie gówniarz, tylko mój syn - oznajmiła lodowatym tonem. - Po drugie: nie kundel, tylko rasowy

pies, konkretnie złoty retriever. Po trzecie: spróbuj dziś znaleźć opiekunkę do dziecka. A po czwarte to się nie drzyj.

- Zaraz! A ty gdzie? - Mario odzyskał głos, widząc, że Jasmine sięga po torebkę. - Miałaś wystąpić. Jak tego nie

zrobisz, to cię wyleję!

- Przed pustą salą sam sobie możesz kręcić golą dupą! - warknęła rozzłoszczona. - Dłużej nie dam z siebie robić

kretynki. Czek za zeszły tydzień wyślij mi do domu. Miło się z tobą pracowało. Pa!

KAPITAN STEVEN HILLER musiał przyznać, że tak poważnych min u pilotów 23. Taktycznego Skrzydła jeszcze

nigdy nie widział. Nawet jego podwładni „Black Knights", tylko udawali beztroskę. Zresztą czemu się dziwić - nikt

dotąd nie atakował równie ogromnego okrętu o nieznanym uzbrojeniu. A taki rozkaz mógł nadejść w każdej chwili.

Przy szafkach z ekwipunkiem, na których był wymalowany Czarny Rycerz (godło jednostki znajdujące się zresztą

na wszystkim: podkoszulkach, zapalniczkach, a nawet ramionach lotników) Steven spotkał swego bocznego i przyj

adela jednocześnie, Jimmy'ego Franklina.

Jimmy siedział z nogami opartymi o szafkę i rękoma założonymi za głowę. Słuchał muzyki z niewielkiego radia.

- Gdzieś ty się włóczył? - spytał, wcale nie spoglądając w tył: obaj od dawna rozpoznawali własne kroki. -

Pewnie zaraz mi powiesz, że utknąłeś w korku.

Steve postawił torbę przed swoją szafką i skrzywił się.

- Cały dzień spłaszczacie dupy, udajecie, że jest wam wesoło i czekade na mnie - bardziej stwierdził niż spytał.

- Jak wiesz, odwołali wszystkich; obojętne: urlop, przepustka czy zwolnienie - poinformował go Jimmy. - Od

rana obowiązuje żółty alarm, więc ktoś chyba traktuje to serio.

73

- Chyba - mruknął Steve, otwierając szafkę i wyciągając ze skrytki listy.

Wśród stosu korespondencji uwagę zwracała firmowa koperta z nadrukiem NASA. Po chwili przypatrywania się

błękitnemu logo, wręczył ją Jimmy'emu.

- Otwórz to, dobrze?

- Wcale się nie zdziwię, jak niedługo zaczniesz pluć przez lewe ramię i zawracać na widok czarnego kota -

mruknął kolega, biorąc jednak kopertę. Wyjąwszy pismo, przeczytał półgłosem: „Kapitan Hiller, Korpus Piechoty

Morskiej Stanów Zjednoczonych itd., itp. Z przykrością informujemy Pana, że pomimo doskonałego przebiegu

służby..." No, to jesteśmy w domu. Już d mówiłem, Steve, że możesz się nauczyć latać nawet na miotle, ale żeby

pilotować prom kosmiczny, musisz jeszcze posiąść umiejętność włazidupstwa i wazeliniarstwa. Bez tego wybij sobie

z głowy podróże w kosmos.

Była to trzecia tego typu odmowa i Steve miał dość. Gwałtownym szarpnięciem zdarł z wewnętrznej strony

szafki plakat przedstawiający lądowanie „Columbii" w bazie lotniczej Edwards, zrobił z niego makulaturę i wyrzucił

do kosza. Teraz na drzwiach wisiało jedynie zdjęcie Jasmine.

- Cóż, udzielę d pierwszej lekcji włazidupstwa, zwanego też całowaniem w tyłek. To bardziej oficjalna nazwa -

odezwał się Jimmy. -Trzeba pamiętać o właśdwej wysokości, czyli w przypadku generała należy uklęknąć, wtedy

poziomy są równe. Kapujesz?

Steve powiesił kurtkę i zaczął upychać resztę rzeczy w szafce. Przy tej pracochłonnej czynnośd (jako że ubrania

zdawały się puchnąć) coś mu wypadło z kieszeni spodni. Jimmy złapał w lode małe pudełeczko, w jakie jubilerzy

zazwyczaj pakują biżuterię. Zaskoczony, natychmiast je otworzył. Wewnątrz znajdował się zaręczynowy pier-

śdonek z diamentami w kształde wyskakującego z wody delfina. Jimmy'emu odebrało mowę i to bynajmniej nie

dlatego, że właśnie klęczał przed dowódcą.

- Jasmine ma hopla na punkde delfinów - wyjaśnił mu Steve, z lekka zaczerwieniony.

- To ślubny pierśdonek? - upewnił się Jimmy.

- Zaręczynowy.

W ostatnich tygodniach wielokrotnie rozmawiali o dziewczynie i rada Jimmy'ego była niezmienna: nie wiąż się z

mą, bo to oznacza koniec kariery oraz marzeń.

- Myślałem, że z nią kończysz. - W głosie Jimmy'ego zabrzmiał wyrzut.

W tym momende do pomieszczenia weszło kilku pilotów i oniemiało. Faktycznie, widok był niesamowity:

porucznik w przyklęku na jedno kolano ofiarujący dowódcy pierśdonek zaręczynowy. Tylko jedno mogło

74

kojarzyć się z tą sceną. Tym bardziej że obaj zarumienili się jak panienki i natychmiast od siebie odskoczyli. Steve

zmełł w ustach przekleństwo. Skonfiskował pierścionek, po czym włożył go na wszelki wypadek nie do kieszeni

munduru, ale kombinezonu, który miał zamiar włożyć.

- Już nie mamy dobrej reputacji - skomentował Jimmy, widząc znikających i dziwnie cichych pilotów. - Pamiętaj,

nie schylaj się pod prysznicem po mydło, zwłaszcza w większym towarzystwie.

- Przestań gadać trzy po trzy i dokończ, co zacząłeś - warknął Steve, przebierając się w kombinezon.

- Więc od dawna powtarzam: d z NASA cholernie uważają na opinię publiczną. Chcą, by wszyscy astronauci byli

bardziej amerykańscy niż ktokolwiek inny w tym kraju. Ty już masz przechlapane, bo urodziłeś się czarnuchem, a

jak jeszcze ożenisz się ze striptizerką, to możesz raz na zawsze zapomnieć o NASA. Nigdy nawet nie obejrzysz z

bliska promu. Taka jest brutalna prawda.

Steve doskonale sobie z tego zdawał sprawę. Fakt, że Jasmine zamelduje się wieczorem na portierni jako jego

oficjalny gość, sprawi, że o NASA będzie mógł tylko pomarzyć. A tę decyzję już podjął.

POTĘŻNE REFLEKTORY OŚWIETLAJĄCE po zmroku Biały Dom wygaszono ze względów bezpieczeństwa. Przed

główną bramą, od Pennsylvania Avenue, stały dwa czołgi i pluton marines w bojowym rynsztunku. Pozostała część

kompanii znacznie dyskretniej obstawiała resztę terenu wokół budowli. Koło bariery zebrały się setki mieszkańców,

parę tuzinów reporterów i ekip telewizyjnych, a wszędzie kręciło się mnóstwo policji, zarówno mundurowej jak i po

cywilnemu.

Gdy przez blokadę policyjną przejeżdżała kawalkada samochodów prasowych, Julius włączył się w nią z takim

spokojem i pewnością siebie, jakby nigdy nic innego nie robił. Widać to właśnie zmyliło policjantów. Po paru

minutach valiant stanął całkiem blisko Białego Domu, zachowując jednak bezpieczny dystans. Julius wyłączył silnik

i powiedział spokojnie:

- Dotarliśmy. A teraz ty będziesz się dobijał, czy ja mam to zrobić? David posłał ojcu spojrzenie, jakie Clint

Eastwood rezerwował dla

własnych szefów, grając inspektora Całłahana. Potem sięgnął po telefon

komórkowy i wybrał numer Connie.

- Zajęte! - ucieszył się. - Pięknie!

- Możesz oświecić starego człowieka, co jest pięknego w tym, że osoba, do której chcesz się dodzwonić, blokuje

linię? - zainteresował się Julius.

- Owszem - odparł potomek, wprowadzając serię komend do komputera. - Dzięki temu, korzystając z pewnego

elektronicznego cacka, mogę namierzyć jej dokładną pozycję. Nawet w Białym Domu.

75

- Naprawdę? - W głosie Juliusa brzmiała autentyczna ciekawość.

- Każdy szanujący się technik łączności kablowej potrafi to zrobić dodał David ze złośliwym uśmieszkiem.

CONNIE STAŁA WŁAŚNIE w jednym z korytarzy i przez telefon załatwiała pilne osobiste sprawy. Rozmawiała z

Pilar, swoją przyjaciółką i sąsiadką jednocześnie, która szykowała się do wyjazdu do rodziców mieszkających w

New Jersey. Dziewczyna obiecała wziąć ze sobą kota Connie, Thumpera. Gdy tylko rzeczniczka się rozłączyła,

telefon natychmiast zadzwonił ponownie.

- Tak? - odezwała się, idąc korytarzem.

- Connie, tym razem wysłuchaj mnie do końca.

Słysząc głos Davida jęknęła w duchu i spytała z rezygnacją:

- Skąd masz ten numer?

- Z książki telefonicznej. Zrób mi przysługę i podejdź do okna;

powinnaś być o parę kroków od niego.

Rozejrzała się, zaskoczona, i faktycznie: jakieś trzy, cztery kroki przed nią znajdowało się okno. Podeszła,

odsunęła storę i ostrożnie wyjrzała.

- Dobra, co dalej? - spytała niecierpliwie.

Już żadnych wyjaśnień nie musiała słuchać - ledwie skończyła mówić, dostrzegła wysoką postać, która

wspiąwszy się na dach starego, błękitnego valianta, zaczęła dziko wymachiwać rękami. Miało to miejsce zaraz za

płotem, ale i tak nie trwało długo - tajniacy błyskawicznie otoczyli wóz i ściągnęli Davida na dół. Rozbawiona i

poirytowana równocześnie, Connie słuchała przez telefon, jak David im tłumaczy, że rozmawia z kimś wewnątrz

Białego Domu.

Chwilę potem skontaktowała się z ochroną i zapewniła (wbrew swoim wątpliwościom), że facet nie jest

lunatykiem ani świrem. Ostatecznie zdecydowała, że porozmawia z Davidem przynajmniej minutę albo dwie.

SPAWACZ WŁĄCZYŁ PALNIK i na płytę bazy lotniczej Andrews przestały sypać się iskry. Zdjął maskę i zaczął

zwijać sprzęt -jego udział w operacji zwanej „Wóz powitalny" dobiegł już końca. Sama zaś akcja była

zorganizowaną na poczekaniu próbą nawiązania łączności z obcymi. Prawdę mówiąc, to przedsięwzięcie bardziej

wynikało ze sfrustrowania władz bezczynnością oraz z chęci uspokojenia obywateli niż ze zdrowego rozsądku.

Lądowisko bazy rozświetlały przenośne reflektory, a wokół kręciły się tabuny dziennikarzy z całego świata.

Żołnierze z wielkim trudem utrzymywali reporterów na dystans od helikoptera.

Ośrodkiem zainteresowania stał się helikopter szturmowy typu McDonnell Douglas AH-64 Apache. (Był długi

na piętnaście metrów, wysoki na pięć i ważył osiem ton). Do podłogi i podwieszek uzbrojenia

76

przyspawano specjalną ramę, do której z kolei przymocowano potężną tablicę świetlną, zdemontowaną z RFK

Memoriał Stadion, gdzie zawsze grali Redskinsi. Olbrzymia aluminiowa tablica miała trzysta sześćdziesiąt świateł

programowanych komputerowo, co dawało możliwość wyświetlania na niej dowolnych wiadomości. Przymocowana

do apache'a wyglądała niczym para olbrzymich skrzydeł.

Czterołopatowe śmigło wirnika głównego zaczęło się obracać przy błyskach fleszy i szumie kilkunastu kamer, a

dzięki transmisji na żywo miliony ludzi na całym świecie mogły obserwować przebieg całej operacji.

- „Za mną widzą państwo helikopter szturmowy apache z zamontowaną zsynchronizowaną tablicą świetlną. -

Reporter CNN przekrzykiwał ryk silników. - Pentagon ma nadzieję, że w ten sposób uda się nawiązać kontakt z

przybyszami. Rozmawiałem z jednym z naukowców odpowiedzialnych za przygotowanie wiadomości dla obcych.

Powiedział mi, że jest to wiadomość pokojowa, przekazana językiem matematycznym..."

Pilot wystartował ostrożnie, gdyż maszyna była solidnie obciążona. Helikopter reagował na stery z wdziękiem

zreumatyzowanego hipopotama, ale powoli zwiększył wysokość i kierował się ku wiszącej nad miastem mrocznej

masie. W ślad za nim ruszyła chmara jet rangerów z ekipami telewizyjnymi, trzymając się jednakże w bezpiecznej

odległości.

NAWET w BIAŁYM DOMU niemal każdy siedział przed telewizo-rem, śledząc lot apache'a.

- I jak akcja? - spytał Whitmore, wchodząc do salonu.

- Helikopter jest już w powietrzu - poinformował Grey. - Na miejscu powinien się znaleźć za jakieś sześć do

dziesięciu minut.

Na zewnątrz dał się słyszeć dchy jeszcze odgłos wirnika nadlatującej maszyny. Kilku oficerów podeszło do okna,

chcąc na własne oczy obejrzeć, jak ziemski wysłannik zbliży się do wieży wystającej z przedniej części statku.

Whitmore wraz z pozostałymi obserwował w milczeniu ekran telewizora.

NIE OGOLONY, w SPODNIACH wymiętych od długotrwałego przebywania w samochodzie, Julius wysiadł z

zabytkowej windy i rozejrzał się z ciekawością. Pierwszy raz w żyriu przekroczył próg Białego Domu i wcale nie

próbował ukryć wrażenia, jakie to na nim wywierało. David zaś zdawał się w ogóle nie zauważać, gdzie jest -

tłumaczył coś zawzięcie Connie prowadzącej ich korytarzem.

- Oj! - mruknął z niesmakiem Julius, przeglądając się w lustrze. -Żebym ja wiedział, że spotkam samego

prezydenta, to ja bym założył krawat, a tak to ja, stary, uczciwy Żyd, wyglądam jak jakiś szmondak!

77

Słysząc to, Connie podskoczyła, zawróciła na pięde i bezceremonialnie zaciągnęła eks-teśda do Owalnego

Gabinetu. Dopiero tu odetchnęła, gdyż byli sami. Co prawda Julius mówił typowo po żydowsku jedynie w chwilach

wielkiego stresu, ale akurat tu i teraz nie powinien tego robić. Widząc reakcję Connie, otrząsnął się z zauroczenia,

choć i tak mimowolnie próbował dłońmi doprowadzić czuprynę do porządku, j

- Poczekajcie tu. - Zaraz wracam - powiedziała Connie i ruszyła ku drzwiom, ale zanim wyszła, ostrzegła

Davida: - Doprawdy nie wiem, jak on zareaguje na twój widok.

- Jak to jak? - zdziwił się Julius. - To rozsądny człowiek, więc powinien wysłuchać mego syna. Niby dlaczego

miałby go nie słuchać?

- Bo ostatnim razem jak się widzieliśmy, dałem mu w mordę-wyjaśnił zwięźle Levinson junior. Juliusowi mowę

odebrało.

- Pobiłeś prezydenta? - wykrztusił, gdy już ją odzyskał, a potem przeniósł wzrok na Connie. - Mój syn uderzył

prezydenta?

- Nie, wtedy jeszcze Whitmore nawet nie śnił o prezydenturze -wyjaśniła z ręką na klamce. - A David był święcie

przekonany, że sypiam z Tomem, co nie miało i nadal me ma nic wspólnego z prawdą!

Po tych słowach wyszła, starannie zamykając za sobą drzwi. Mimo to mogła usłyszeć, co Levinson senior myśli

o niektórych zachowaniach swego potomka. Kilka pierwszych zdań sprawiło, że uśmiechnęła się złośliwie i z pewną

niechęcią udała na poszukiwania Whitmore'a.

Odnalazła go wpatrzonego w telewizor. Wiedziała, że wiele ryzykuje, ale David ją przekonał, a sprawa była na

tyle ważna, iż bez wahania podeszła i szeptem poprosiła, by Whitmore wyszedł na moment.

- Zaraz, teraz? - zdziwił się prezydent.

Słysząc to, wszyscy obecni spojrzeli na parę rozmówców. Connie skinęła głową, wiedząc, że moment jest

maksymalnie niedogodny: apache za jakieś trzy minuty powinien się znaleźć na ustalonej pozycji strategicznej.

Whitmore jednak miał duże zaufanie do zdrowego rozsądku swego rzecznika prasowego, toteż bez słowa odwrócił

się i ruszył ku drzwiom.

- Mam nadzieję, że nie odleci pan TERAZ, panie prezydencie? -Nimziki powiedział to tak, by wszyscy w pokoju

go usłyszeli.

- Jezu! - jęknęła Connie, ledwie znaleźli się na korytarzu. - Jak ty wytrzymujesz z tym kretynem?

- Jest dyrektorem CIA od lat. Na każdego i na wszystko ma haka -odparł spokojnie. - A to się przydaje. Słuchaj:

z kim właściwie mam się spotkać?

W odpowiedzi Connie wprowadziła go do Owalnego Gabinetu i spodziewając się, co nastąpi, zamknęła drzwi.

Na widok Davida Whitmore zamarł.

- Niech cię cholera, Connie! To nie czas na zabawy! W pomieszczeniu zapanowała lodowata dsza.

78

- Jestem Julius Levinson, panie prezydencie. - Julius zrobił, co mógł, by rozładować napięcie. Podszedł do

Whitmore'a z wyciągniętą prawicą i dodał: - To zaszczyt móc pana poznać.

- Mówiłem ci, że nie będzie słuchał -jęknął David.

- To potrwa tylko chwilkę - zapewnił Julius.

Zaskoczony i całkowicie zbity z tropu prezydent spojrzał na Connie. Znał ją bardzo dobrze, więc dziwił się

niepomiernie, że sprowadziła do Białego Domu tego narwańca. I to w takiej chwili. Jednak tę sprawę zamierzał

wyjaśnić przy bardziej sprzyjającej okazji.

- Wiem, dlaczego są zakłócenia łączności - odezwał się w końcu David, widząc, że Whitmore szykuje się do

wyjścia. To zatrzymało prezydenta dosłownie w pół kroku.

- Mów dalej.

- Statki obcych są rozmieszczone wokół całej planety, a więc jeśli chce się skoordynować ich działania, nie da

rady wysłać sygnału z jednego miejsca tak, by dotarł on równocześnie do wszystkich, bo Ziemia zasłania część

pojazdów. Krzywizna planety uniemożliwia łączność, dlatego trzeba użyć przekaźników, czyli satelit na orbitach. -

David pomagał sobie, szkicując wszystko na kartce. - Najprościej jest wykorzystać umieszczone już w tym właśnie

celu ziemskie satelity. Odkryłem, że sygnał wywołujący zakłócenia w retransmisjach z naszych satelitów komunika-

cyjnych to...

Drzwi pchnięte od zewnątrz otworzyły się nagle, odpychając Connie. W progu stanął sekretarz prezydenta.

- Przepraszam, panie prezydencie, ale właśnie zaczynają! - oznajmił. Jak dotąd David nie powiedział niczego

wstrząsającego - kilka godzin temu specjaliści ze Space Command odkryli to samo. Jednak rewelacje Levinsona

zaintrygowały Whitmore'a, toteż zamiast wyjść, włączył telewizor w gabinecie.

Obraz ukazywał helikopter unoszący się przed dziobem obcego statku. Właśnie zapalono tablicę, której potężne

lampy zaczęły mrugać, tworząc powtarzający się wzór. Naukowcy z SETI po kilku godzinach burzliwych dyskusji

opracowali prosty alfabet matematyczny, który, mieli nadzieję, okaże się na tyle uniwersalny i łatwy, by stać się

wspólnym językiem. Całość była powtarzana co trzy minuty wraz ze słowem POKÓJ w dziesięciu

najpopularniejszych ziemskich językach. Dla większości widzów (w tym Whitmore'a) znaki wyświetlane na tablicy

były całkowicie niezrozumiałe.

- Więc komunikują się ze sobą za pomocą naszych satelitów? -Prezydent odwrócił się od telewizora i spojrzał

pytająco na Davida.

Ten zdążył już uruchomić odpowiedni program w swoim laptopie, więc od razu pokazał na ekranie odpowiedni

wykres.

- Ta fala jest pomiarem sygnału. Gdy go pierwszy raz znalazłem, trwał około dwudziestu sekund, teraz trwa nieco

ponad trzy. Mogłoby się

79

wydawać, że źródło emisji słabnie, tracąc moc, ale tak nie jest: źródło nadaje z tą samą mocą, za to nadający

zmniejsza czas transmisji powoli lecz stale, zmierzając do wygaszenia sygnału. To odliczanie. Whitmore milczał,

wpatrując się w ekran.

- Tom, oni... - David przypomniał sobie, z kim rozmawia, toteż natychmiast się poprawił: - Panie prezydencie,

oni wykorzystują nasze satelity przeciwko nam. Odliczanie może oznaczać tylko jedno: atak. A czasu jest coraz

mniej.

- Kiedy sygnał zniknie?

- Za trzydzieści jeden minut - odparł David, sprawdzając dane naj komputerze.

Whitmore spojrzał na telewizor. Apache przy statku obcych wyglądał! jak komar. To, co powiedział David,

logicznie potwierdzało najgorsze obawy. Dotąd wyczekiwanie było rozsądne, teraz, jeśli David miał rację, należało

zacząć działać. Bez słowa wyszedł z pokoju i pomaszerował do salonu, układając w myślach posunięcia.

- Generale Grey! Chcę, żeby skoordynował pan działania lokalnych dowódców. Proszę im powiedzieć, że mają

dwadzieścia pięć minut na ewakuowanie ludzi z miast, nad którymi wiszą statki.

- Ale...

- I niech natychmiast odwołają ten helikopter!

Grey złapał za telefon i przekazał kontroli lotów bazy Andrews polecenie prezydenta. Nimziki zaś postarał się

wzmocnić swoją pozycję, podkreślając każdym gestem, że Whitmore zaczyna okazywać oznaki załamania

nerwowego.

- Czy mógłby nam pan wyjaśnić, dlaczego zmienił pan zdanie, panie prezydencie? - spytał z fałszywą troską.

Whitmore zignorował go całkowicie.

- Rozpoczynamy natychmiastową ewakuację Białego Domu. Za pięć minut chcę mieć na dole helikopter. Proszę

przyprowadzić moją córkę!

Większość obecnych dosłownie wybiegła z pokoju, by wypełnić nieoczekiwane polecenia.

- Panie prezydencie, mam na linii generała Hardinga - zameldował Grey. - Chce wiedzieć, jak dalece ma być

uporządkowana ta ewakuacja.

Zanim Whitmore zdążył cokolwiek odpowiedzieć, z głośnika telewizora rozległ się podniecony głos spikera:

- Odpowiadają!

Nagle w pokoju zamarł wszelki ruch, ucichły rozmowy - wszyscy wpatrywali się w ekran jak urzeczeni. Z

podstawy wieży wystrzeliła wiązka zielonego światła, gruba może na pięć centymetrów. Gdy dotknęła oddalonego o

dobre dwa kilometry apache'a, helikopter aż cofnęło. Jaskrawozielone światło, doskonale widoczne zarówno gołym

okiem jak i na ekranach telewizorów, miało dziwne właściwości, gdyż maszyna z trudem utrzymywała pozycję.

80

- „Ten promień musi nieść niezłą energię, bo nagle wpadłem w silne turbulencje. - Głos pilota było słychać z

telewizora. - Nie wiem..."

Resztę słów zagłuszył przeraźliwy zgrzyt, jakby ktoś przeciągnął styropianem po szkle. Para opancerzonych płyt,

umieszczonych bezpośrednio nad źródłem zielonkawego promienia, zaczęła się rozsuwać. Przez powstały otwór

wypłynęła rzeka światła. Było ono tak jaskrawe, że tablica świetlna prawie natychmiast stała się niewidoczna, a obaj

piloci, mimo ciemnych przysłon na kaskach, osłonili oczy dłońmi.

- „Właśnie dostaliśmy rozkaz powrotu do bazy - oznajmił pilot, gdy zgrzyt ustał. - Wykonują..."

Dokończyć już nie zdążył - słup ciemnozielonego światła wystrzelił z rozświetlonego otworu w wieży, trafił w

helikopter i roztrzaskał go na kawałki. Tak mogła wyglądać ważka zaatakowana pociskiem kaliber 22.

Iluminacja zgasła. Z nieba, znów ciemnego i cichego, powoli opadały na ziemię nieliczne, dymiące szczątki AH-

64. Z mniej przeraźliwym, ale nadal przejmującym zgrzytem, klapy zamknęły otwór. Statek ponownie pogrążył się

w bezruchu.

W POKOJU HOTELOWYM rozległ się brzęczyk telefonu. M arilyn Whitmore była zbyt zszokowana tym, co

zobaczyła w telewizji, by podnieść słuchawkę. Właśnie kończyła się pakować, gdy helikopter eksplodował. Teraz

pokazywano to w zwolnionym tempie i obraz zatrzymał się na ostatniej klatce, ukazującej pilota zakrywającego

rękoma głowę tuż przed wybuchem. Pierwsza Dama siadła na łóżku, czując narastające mdłości. I to nie tyle z

powodu śmierci dwóch lotników, ile z uwagi na konsekwencje, jakie dla świata oznaczała reakcja przybyszów.

Telefon ożył ponownie. Tym razem odebrał go jeden z agentów. Przedstawił się, przez chwilę słuchał uważnie,

po czym powiedział:

- Rozumiem... natychmiast... tak, jest tutaj, chce pan rozmawiać z żoną, panie prezydencie?... Dobrze, rozumiem.

Agent odłożył słuchawkę i zwrócił się do M arilyn:

- Prezydent kazał powtórzyć, że panią kocha, i natychmiast ma pani opuścić miasto. Moi ludzie zabezpieczyli

schody. Proponuję, abyśmy od razu udali się na dach.

- W takim razie chodźmy. - Marilyn Whitmore doszła już do siebie i ruszyła prężnym, zdecydowanym krokiem

osoby gotowej na wszystko.

PIERWSZA DAMA z AGENTAMI Secret Service zjawiła się na dachu prawie równocześnie z wojskowym

helikopterem transportowym typu UH-60A Black Hawk. Co prawda ewakuacja drogą powietrzną, po wydarzeniu w

stolicy, nie wydawała się jej najbezpieczniejsza, ale to nie

6 - Dzień Niepodległości

81


Marilyn o tym decydowała. Tak czy inaczej to był najszybszy sposób ucieczki z miasta.

Gdy black hawk wystartował, pani Whitmore z zaskoczeniem stwierdziła, że wokół kred się rój rozmaitych

maszyn, i to nie tylko wojskowych. Reflektorami rozświetlały pobliskie dachy i ewakuowały stamtąd gromady ludzi.

JASMINE z WESTCHNIENIEM WYSIADŁA na autostradę. Była na pasie szybkiego ruchu Pasadena Freeway i właśnie

po raz kolejny wszystkie samochody stanęły, a właściwie posuwały się z prędkością dwóch kilometrów na godzinę.

Na sąsiednim pasie rzeczy miały się nieco lepiej, gdyż kierowcy wyjeżdżający na północ zaanektowali wjazdową

część autostrady, od wielu godzin pustą. Dlatego też oni poruszali się trochę szybciej. Co gorsza, z przodu znajdował

się tunel przebity przez strome wzgórze, a pomysł powolnego przemieszczania się pod ziemią niezbyt przypadł

Jasmine do gustu.

Problem polegał na tym, że niewiele mogła zrobić - nawet gdyby chdała zawródć, to nie miała jak, ponieważ

stała prawie pierwsza w nie kończącym się korowodzie samochodów. W takim tempie do El Toro mogła dotrzeć

jutro pod wieczór. Dylan i Boomer zaczynali się nudzić, toteż zrezygnowana wsiadła z powrotem i włączyła radio.

Postanowiła, że jak tylko wyjadą z tunelu, przebije się na drugą stronę autostrady -obojętne, czy będą jakieś barierki,

czy nie.

- „...władze zarządziły całkowitą ewakuację Los Angeles. Kierowców ostrzga się, by nie korzystali z autostrad, o

ile to tylko możliwe. Boczne ulice dają możliwość szybszego wyjechania z miasta" - oznajmił spiker.

- Teraz mi to mówisz! - jęknęła Jasmine. Dylan wzruszył ramionami, a wóz przed mą przesunął się o jakieś

dziesięć metrów do przodu.

PREZYDENT WRAZ z BEZPOŚREDNIM sztabem pokonali schody, u których podnóża czekał sekretarz z Patrycj ą.

Dalej droga była pusta - przez drzwi prowadzące do ogrodu na trawnik i czekających tam dwóch helikopterów.

Kobiety, mężczyźni, w sumie prawie dwadzieśda osób, wyglądali może nie jak świeżo spod igły, ale nadal w miarę

przytomnie i przyzwoide, chodaż już mijała doba, odkąd zostali postawieni w stan pełnej gotowośd. Sprawnie

wsiadali do błęki-tno-białych maszyn oznaczonych wizerunkami prezydenckiej pieczęd na drzwiach.

- Moja żona wystartowała? - spytał Whitmore, widząc, iż generał Grey rozmawia przez pokładowy telefon.

82

- Kończą załadunek, lada chwila będą w powietrzu. Connie wsiadła ostatnia i z pewnym zaskoczeniem patrzyła,

jak wartownik zatrzymuje Davida i Juliusa. W helikopterze pozostało jeszcze parę wolnych miejsc, więc bez kłopotu

mogliby się zabrać. Prezydent jednak nie zareagował, ponieważ akurat czytał fax z Departamentu Stanu, ona

natomiast bała się wystąpić o przyjęcie dwóch dodatkowych pasażerów, ponieważ nie wiedziała, jak taka propozycja

zostanie przyjęta. Choć z drugiej strony, jeśli David miał rację (a o tym była przekonana), pozostawienie

Levinsonów oznaczałoby wyrok śmierci: przez dziesięć minut me zdołaliby o własnych siłach opuścić śródmieścia, a

co dopiero miasta.

- Tom... - Dźwięk własnego głosu ją zaskoczył, ale Whitmore uniósł głowę z pytającym wyrazem twarzy.

Connie bez słowa wskazała na zewnątrz, gdzie mannę zatrzymał Davida i Juliusa. W tym momencie zasunięto

drzwi kabiny pasażerskiej, a pilot zwiększył obroty silnika. Whitmore bez słowa wstał, otworzył drzwi i wrzasnął

coś, przekrzykując łoskot wirnika. Wartownik zasalutował przepuszczając Levinsonów, którzy czym prędzej

podbiegli i wsiedli. Jedno spojrzenie na wyraz twarzy prezydenta wystarczyło, by nawet Julius zrozumiał, że ma

siąść na pierwszym wolnym fotelu i milczeć. Tak też obaj zrobili. David zajął miejsce obok Connie i natychmiast

uruchomił laptopa. Spoglądając mu przez ramię, zobaczyła, że na ekranie jest tylko zegar odliczający czas.

11:07... 11:06... 11:05...

Wystartowali. W dole kończono załadunek drugiej maszyny, a kompania marines powoli schodziła z perymetru.

Po nich także miały przylecieć helikoptery, podobnie jak po część personelu Białego Domu. Niestety, dla

wszystkich nie starczyło miejsca, a nikt nie przewidział, że drogi będą aż tak zapchane.

11:01... 11:00... 10:59...

TIFFANY PRZEBYŁA OSTATNI kawałek schód ów jakby niesio-na przez magię i przyciągana dźwiękami

dobiegającej z góry imprezy. W końcu otworzywszy drzwi przeciwpożarowe, znalazła się na dachu. Trzy przenośne

miniwieże konkurowały ze sobą, a w rytm momentami zagłuszającej się muzyki tańczyło kilkaset radosnych i w

większości pijanych osób. Niektórzy odpalali sztuczne ognie, inni wymachiwali transparentami, jeszcze inni

spokojnie ćpali po kątach. Różnorodność strojów była oszałamiająca - grupa kobiet występowała w białych obcis-

łych kombinezonach zakończonych rękawiczkami i kapturami przylegającymi do głowy; jacyś młodzieńcy przebrali

się za władców Galaktyki;

kostiumy rodem z Gwiezdnych wojen przeplatały się ze strojami urodzinowymi. Na środku dachu grupa rozebranych

hippisów była pogrążona

83

w tańcu podobnym do transu. Przez tłum przewijał się wąż tańczących rumbę. Jeden z uczestników, mijając Tiffany,

wręczył jej napoczętą butelkę tequili. Dziewczyna nagle poczuła się jak w domu. W końcu znalazła najbardziej

zwańowane i najprzyjemniejsze miejsce na Ziemi.

Obecni na dachu First Interstate Building wydawali się zupełnie oderwani od przerażającej rzeczywistości.

Tiffany roześmiała się radośnie i pociągnęła solidny łyk prosto „z gwinta".

Na dobrą sprawę, bardziej niż impreza zaskoczył dziewczynę widok latającego talerza, którego środek mieli

dokładnie nad głowami. Szarobłękitne płatki kwiatu na dolnej powierzchni były w rzeczywistości skupiskiem

zbiorników, doków, rozmaitych występów o wielkości magazynu portowego. To wszystko wyglądało jak wiszące do

góry nogami miasto. Wpatrując się w nie z podziwem, próbowała sobie wyobrazić, jak też statek może wyglądać

wewnątrz, ale nie bardzo jej się to udało.

Mocne szarpnięcie za ramię wyrwało Tiffany z rozmyślań - starszy facet z brodą kończył zwijać skręta i

wskazując na nagich tancerzy, powiedział:

- W ostatnich dniach Trzeciej Rzeszy, gdy wszyscy już wiedzieli, że to koniec i że ich świat zostanie zniszczony,

Niemcy ponoć wyprawiali takie orgie, że mózg staje. W ten sposób rozładowywali stres.

Tiffany wręczyła mu butelkę i z głośnym śmiechem wpadła w tłum, wyciągając z torby swój transparent. Na

szczycie First Interstate Building panował tłok - stojący najbliżej krawędzi byli zaledwie o kilkadziesiąt

centymetrów od przepasa, a dachu nie zabezpieczała żadna bariera.

Nagle z boku wzniósł się policyjny helikopter z megafonem rozkręconym na pełną moc.

- Opuśćcie natychmiast dach! Prezydent Stanów Zjednoczonych zarządził natychmiastową ewakuację Los

Angeles. Proszę bez paniki przejść do schodów!

Reakcja zgromadzonych była łatwa do przewidzenia - w stronę helikoptera posypały się wyzwiska i przeróżne

przedmioty. Większość obecnych, by tu dotrzeć, i tak musiała przełamać policyjny kordon wokół budynku, więc

szansa na posłuszne zastosowanie się do wezwań innych policjantów równała się zeru. Najwyraźniej w helikopterze

doszli do podobnych wniosków, gdyż maszyna okrążyła budynek i podleciała w stronę sąsiedniego, na którym

znajdowało się trochę mniej, ale także sporo UFO-fanów.

Wszystkie dźwięki nagle zagłuszył dochodzący z góry niski łoskot przypominający grzmienie tysiąca bębnów

timpani. Wszyscy zamarli, unosząc głowy i wpatrując się w to, co działo się nad mmi. Dolne płyty statku otwierały

się powoli - obcy najwyraźniej rozpoczęli przygotowania do kontaktu. Środkowe półtora kilometra poszycia,

stanowiące centrum kwiecistego wzoru, niespiesznie rozkładało się, odchylając na zewnątrz

84

i w dół poszczególne elementy wrót. Oczom obserwatorów ukazało się )ogrążone w półmroku wnętrze. W samym

centrum otworu widniało coś, co można by porównać do teleskopowej anteny samochodowej. Owo coś początkowo

pozostawało nieruchome. Jednak gdy drzwi otwarły się mniej więcej do połowy, zaczęło się wysuwać. Rozłożone

znacznie bardziej przypominało igłę, tyle że zakończoną podobnym do diamentu kształtem. Jednocześnie sprawiało

wrażenie tworu biologicznego, nie mechanicznego, i było niesamowicie obrzydliwe.

Drzwi rozsunęły się, tworząc rozwiniętą czarną różę, i znieruchomiały. Hałas ustał, lecz igłopodobny kształt

wysuwał się dalej, aż jego czubek znalazł się może z sześćdziesiąt metrów ponad zgromadzonymi na dachu. Dopiero

wtedy także znieruchomiał.

BLACK HAWK z PIERWSZĄ DAMĄ na pokładzie manewrował między wieżowcami z maksymalną prędkością. Pilot

widział, co przytrafiło się apache'owi, i nie miał najmniejszego zamiaru podzielić jego losu. Cel lotu leżał na

pomocny wschód, chwilowo jednak kierowali się na poradnie, gdyż był to najszybszy sposób opuszczenia centrum

miasta.

- Może to jakieś urządzenie obserwacyjne - zauważył ktoś na pokładzie, przyglądając się temu, co wystawało z

latającego talerza.

Ze szczytu igły zaczęło świecić mlecznozielonkawe światło, całkowicie rozwidniając śródmieście. Blask był taki

sam jak ten, poprzedzający zagładę helikoptera z tablicą. Jednak mieszkańcy Los Angeles, pochłonięci ucieczką, nie

obserwowali końca apache'a, dlatego teraz bardziej podziwiali efekt optyczny, niż zastanawiali się nad jego

znaczeniem. Blask faktycznie sprawiał wrażenie „spokojnego", jakby sugerował coś miłego, na przykład przyjazne

współistnienie. Nikt nie wątpił, że oto są świadkami przełomowego momentu, który na zawsze zmieni historię

ludzkości.

PREZYDENCKI HELIKOPTER ZDĄŻYŁ dotknąć lądowiska ba-zy lotniczej Andrews, gdy gwałtownie otwarto drzwi i

rozpoczęto ewakuację pasażerów. Agenci Secret Sendce potraktowali teorię Davida nader poważnie, wychodząc ze

słusznego założenia, że lepiej okazać się durniem niż nieboszczykiem. Krótki kawałek pasa startowego wszyscy

przemierzyli biegiem, po czym każdy kolejno wspinał się po schodkach prowadzących na pokład Air Force One.

Silniki boeinga 747 pracowały już, gotowe do startu. Ledwie ostatnia osoba, którą był zamykający korowód ochro-

niarz, znalazła się na pokładzie odrzutowca, schodnia została odtrącona, a pilot zwolnił hamulec.

85

Nim wszyscy zapięli pasy, koła oderwały się od nawierzchni. David natychmiast otworzył klapę laptopa. Na

ekranie migały ostatnie sekundy:

00:25... 00:24... 00:23...

BIAŁY PROMIEŃ NAPROWADZAJĄCY wystrzelił z centrum zielonkawej poświaty, trafiając w dach First Interstate.

Miłośnicy obcych zaczęli bić się o pierwszeństwo zajęcia tego miejsca, w którym promień dotknął dachu. Mieli

bowiem nadzieję, że w ten sposób ktoś, jako wybraniec, znajdzie się we wnętrzu latającego talerza.

Tiffany niestety nie posiadała niezbędnej kondycji, by zostać ambasadorem Ziemi. Wycofała się więc w pobliże

schodów. Stało tu kilka telewizorów nastawionych na różne stacje, toteż mogła obejrzeć, gdzie dokładnie trafił biały

promień w różnych miastach:

Paryż - w dach katedry Notre Damę;

Berlin - w dach Reichstagu;

Tokio - w dach Pałacu Cesarskiego;

Nowy Jork - w zieleń Central Parku;

Tel Awiw - w kopułę Wielkiej Synagogi;

Londyn - w kolumnę Nelsona na Trafalgar Square;

Moskwa - w gwiazdę na wieży Kremla;

Waszyngton - w szczyt monumentu Waszyngtona.

Oczekiwanie dobiegło kresu.

Promień zwiększył moc i średnicę. Stał się jaskrawym snopem światła, zbyt jasnym, by na niego patrzeć, toteż

wszyscy w promieniu trzech kilometrów czym prędzej odwracali się od tego oślepiającego światła. Ci, którzy tego

nie zrobili, stracili wzrok. Potem rozległ się przeraźliwy gwizd przypominający odgłos dentystycznej wiertarki,

puszczony jeszcze przez potężny wzmacniacz, dlatego osoby najbliżej stojące utraciły także słuch, gdyż popękały im

bębenki.

I nagle zapanowała cisza.

Na sekundę zgasło również światło, co pozwoliło jeszcze widzącym odwrócić się i otworzyć oczy. Nagle, z

hukiem, od którego zatrzęsły się budynki, cała igła rozbłysła jarzeniowym blaskiem i słup olśniewającego światła

uderzył w cel. First Interstate Building eksplodował jakby detonowano w nim kolumnę trotylu. Potężny gmach

rozsypał się na niezliczoną ilość fragmentów, a żaden z nich nie był większy od karty do gry.

Tiffany nawet nie miała czasu krzyknąć, nim przestała istnieć.

Biały blask nadal wylewał się z wnętrza okrętu, i emitowany przez diamentowo zakończony miotacz, zmieniał

się w źródło zniszczenia o niewiarygodnej wręcz mocy. Niczym fala uderzeniowa rozchodził się we wszystkie

strony równocześnie (głównie w płaszczyźnie poziomej). Po paru sekundach ognisty walec, błyskawicznie

rozszerzający swą objętość,

86

zaczął zmieniać śródmieście najpierw w morze ognia, a potem w ruinę, ^dyż to, co zapłonęło, zaraz potem

eksplodowało. A w ogniu stało wszystko: samochody, śdany budynków, drzewa w parkach, asfalt beton na ulicach,

nawet granit pomników czy stal mostów. Było to liczym trąba powietrzna, wybuch atomowy i powódź (tyle że bez

wody) łączone w jedno i zmiatające z powierzchni ziemi Miasto Aniołów.

Jednak chyba najgorsza w tym wszystkim była stosunkowa powolność, z jaką postępowało zniszczenie. Wybuch

atomowy zabijał i niszczył natychmiast, śdana ognia natomiast ogarniała miasto z prędkością mniej ivięcej powodzi,

przez co przyszłe ofiary miały czas nie tylko zrozumieć, ;o je czeka, ale nawet w miarę dokładnie obejrzeć swój

koniec na przykładzie innych. Ludzie, w naturalnym odruchu, próbowali uciekać, ile fala światła dopadła każdego.

Ci, którzy umknęli do piwnic lub schronów, najpierw się dusili, a potem gotowali, gdyż ognista burza wchłaniała

tlen z powietrza, a następnie paliła to, co zostało.

PARA HELIKOPTERÓW ZE SŁUŻBĄ oraz black hawki z kom-sanią marines już opuszczały Waszyngton, ale niestety

znajdowały się jeszcze zbyt blisko epicentrum. Wraz z Białym Domem, pomnikami Lincolna i Jeffersona,

kompleksem muzeów Smithsonian zostały zniszczone (a raczej rozerwane) w ciągu kilku pierwszych sekund ataku.

W następnych kilkunastu sekundach zniknął też Kapitel z większą częścią wzgórza, a zaraz potem Pentagon.

PODOBNE SCENY ZNISZCZEŃ miały miejsce we wszystkich pozostałych trzydziestu czterech ziemskich

aglomeracjach, nad którymi zaparkowały latające talerze. Największe miasta ludzkiej cywilizacji stały się obiektami

systematycznego zniszczenia, a ich mieszkańcy w liczbie kilkuset milionów - ofiarami planowej eksterminacji na

skalę nieporównywalną z niczym, co wydarzyło się w ciągu dwóch tysięcy lat.

ZEGAR LAPTOPA WYŚWIETLIŁ oo:oa Niebo za Air Force One rozświetlił przeraźliwy błysk, oznaczający początek

końca stolicy Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. David, podobnie jak pozostali, złapał się kurczowo fotela i

wbił oczy w sufit, czekając na to, co nieuniknione.

Jedynym, który ani nie klął, ani nie mamrotał modlitw był Julius, spokojnie czekający na wyroki losu. Boeing piął

się ostro w górę, toteż istniała szansa, że pasażerowie przeżyją, gdyż ognisty walec im dalej sięgał, tym stawał się

niższy. Gdy dotarł do bazy Andrews, miał trzydzie-ka metrów wysokości, toteż pomimo iż przegonił jumbo jęta,

znajdował

87

się zdecydowanie poniżej jego pułapu. Zniszczył co prawda lotnisko, al< me naruszył samolotu,

f

Jednak turbulencja wywołana przez gigantyczny pożar i fala uderzeniowa towarzysząca zniszczeniu wywołały

dzikie skoki maszyny, którymi piloci w żaden sposób nie mogli zapobiec. W kuchni posypały si^ji naczynia, a w

kabinie miotało pasażerami niczym na diabelskim młyniec ale Air Force One nie został uszkodzony i ostatecznie nie

podzielił losu Waszyngtonu.

TUNEL BYŁ DŁUGĄ betonową tubą zbudowaną w latach dwudziestych. Po obu stronach jezdni znajdowały się

wąskie przejścia, a cc kilkadziesiąt metrów w ścianach umieszczono drewniane drzwi. Jasmine podobnie jak inni,

bezustannie słuchała wiadomości nadawanych przes radio. Część kierowców wysiadła z aut, słysząc urzekający opis

zielon kawego blasku. Ponieważ dumie wzięli ze sobą kluczyki i pobiegli d( wylotu, ponad połowa tunelu została

zablokowana przez puste wozy których właściciele chcieli zobaczyć fenomen na własne oczy. Od końca tunelu

Jasmine dzieliło z tuzin pojazdów. Mimo iż oparła się łokciem o klakson (co zresztą też robili inni), nie wywarło to

żadnego wrażenia na miłośnikach pięknych widoków. Wściekła, wyłączyła silnik, by nie mamo-l wać benzyny.

Głos komentatora zmienił się, gdy mężczyzna opisywał biały promień, potem zaś przeszedł w histeryczny krzyk,

kiedy w mieście rozszalało si< istne piekło.

- „Boże! To niszczy wszystko! Rozszerza się niczym..." - Były te ostatnie słowa, jakie dobiegły z głośnika.

Potem zapanowała głucha cisza.

U Jasmine kontrolę przejął instynkt samozachowawczy. Złapała Dyla na i wyniosła go z samochodu tak szybko,

że ledwie zdołał złapać plecal z drogocennymi sztucznymi ogniami. Pobiegła w stronę wylotu tunelu oglądając się za

siebie - drugi wylot jaśniał już zbliżającą się falą znisz czenia. Niebo zapłonęło na pomarańczowobiały kolor.

Otwarti przestrzeń oznaczała śmierć, ale ogarnięci paniką kierowcy i pasażerowi innych samochodów, nie zważając

na to, gnali na zewnątrz, byle dalej o< betonowych ścian.

Jasmine dopadła najbliższej niszy z drzwiami, które okazały si< zamknięte. Nagle zgasły wszystkie światła.

Czując, że kończy się jej czas z wściekłością kopnęła drzwi; ponieważ to w żaden sposób nie poskut kowało, wzięła

rozpęd i wpadła na nie ramieniem. Spróchniałe drewni ustąpiło. Jasmine wylądowała na betonowej posadzce wraz z

potrzas kanymi deskami. W podłodze tkwiła kratka śdekowa prowadząca d< miejskiego systemu kanalizacji - jedyna

nadzieja na przeżycie. Dytai natychmiast dołączył do matki, natomiast nigdzie nie było psa.

- BOOMER! - ryknęła w chwili, gdy świetlista śmierć dotarła do tunelu.

Boomer przeskoczył z dachu samochodu przez rozbite drzwi na moment wcześniej, niż wóz ogarnęły płomienie.

Nie mając już czasu na nic pmego, Jasmine złapała syna i przypadła do kratki ściekowej, wczepiając s.ię w nią

oburącz i całym ciałem osłaniając Dylana. Chłopiec leżał szczelnie przyciśnięty do wylotu kanału.

Przez tunel przetoczyło się płomieniste piekło, przed którym osłoniły ich śdany betonowej komórki, natomiast

gdyby nie kratka prowadząca do kanałów, to albo zostaliby zassani przez prąd powietrza, jaki towarzyszył burzy

ogniowej, albo by się udusili. Tak mieli czym oddychać

czego się trzymać, a chłodny powiew wydobywający się z systemu kanalizacyjnego w znacznym stopniu złagodził

skutki żaru szalejącego za ścianą.

Pożar i wywołana przezeń wichura ustały równie nagle, jak się saczęły, ponieważ tysiące ton ziemi i skał,

naruszone szalejącym na zewnątrz kataklizmem, osunęły się, szczelnie blokując oba wyloty tunelu. 3rżąc na całym

ciele, Jasmine rozluźniła kurczowo zaciśnięte palce przewróciła się na plecy, by zrobić synowi trochę miejsca. Nadal

nie wierzyła, że przeżyli, a fakt że i Boomer ocalał, należało zaliczyć do cudów.

Jasmine nie wiedziała, że ona, Dylan i pies byli jedynymi żywymi istotami w całkowicie zasypanym tunelu.

NAJWIĘKSZĄ LICZBĘ OFIAR odnotowano w Tokio, gdyż lapończycy za wszelką cenę usiłowali zachować pozory

normalnego żyda me było ani masowej histerii, ani ewakuacji. Panika nastąpiła dopiero rtedy, gdy system kolejowy

stracił synchronizację. W jednej chwili główne stacje kolejowe zamieniły się w domy wariatów, i to solidnie

irzepełnione. Ludzie opuszczali miasto na rowerach lub na piechotę.

Śródmieście całkowicie przestało istnieć, a obszar zrównany z ziemią )ył czterokrotnie większy niż ten, który

został zniszczony przez bomby itomowe w Hiroszimie i Nagasaki. W promieniu trzydziestu kilometrów )d

epicentrum nie przeżył nikt. Nawet w tak odległych miastach jak okohama i Omiya zginęła połowa mieszkańców.

MANHATTAN ZNIKNĄŁ- pozostała tylko sama wyspa, pozbawio-a budynków. Jedynie poskręcane i poczerniałe

fundamenty, z których iły w niebo gejzery płonącego gazu z przerwanych rur, wskazywały, gdzie szcze do

niedawna stały drapacze chmur. Ocalało ledwie kilkaset osób, tóre schroniły się w najgłębszych stacjach metra.

89

Południowa część Staten Island i znaczna część New Jersey był) jednym wielkim rumowiskiem, pełnym trupów,

poparzonych i przygnie donych szczątkami budynków.

ZGINĘLI WSZYSCY LUDZIE znajdujący się blisko któregokol wiek z trzydziestu sześdu latających talerzy. Dlatego

nikt nie obserwował jak emitery chowają się, a rozchylone klapy zasuwają, ponownie tworząt hermetyczną bryłę

statku. Niszczydele miast, jak je nazwano, w krótkin czasie były gotowe do wyruszenia nad następne cele.

- A niech to jasna cholera, wiedziałem! Wiedziałem! Od dziesiędu lal próbowałem ostrzec przed tymi

skurwielami! - Russell śdszył radio, ni< odrywając wzroku od drogi. - Powiedzde, czy nie tak było?

Odpowiedziała mu dsza przerywana szlochem Alicji. Dzied był^ wstrząśnięte tym, co usłyszały i tym, czego się

domyślały. Alicji płakała, a Miguel obejmował ją i wpatrywał się nie widzącym wzrokien w okno.

- Gdzie Troy? - spytał Russell, spoglądając we wsteczne lusterko.

- Tu jestem -dobiegł słaby głos z łóżka umieszczonego w tyle wozu. -Wiede, chyba nie czuję się najlepiej...

- A kiedy ostatni raz brałeś lekarstwo? - zainteresował się ojdec.

- Nie pamiętam... Chyba trzy albo cztery dni temu...

- Nieprawda, dałem ci dziś rano - zaprotestował Miguel.

- Ale nie wziąłem - wyjaśniła kupka nieszczęśda. - Myślałem, że ju;

go nie potrzebuję...

- Co z nim zrobiłeś?

Chłopiec nie odpowiedział. Wstał i podszedł do okna, blady jął trup. Russell pospiesznie zjechał na pobocze i

zwolnił. Ledwie wós stanął, Troy wypadł na zewnątrz, a w ślad za nim ruszyła Alicja. P( paru sekundach z

pobliskich krzaków doszły odgłosy gwałtownyci torsji.

Russell wysiadł i przespacerował się wzdłuż drogi. W końcu odszedł ni tyle daleko, by łyknąć z piersiówki,

będąc pewnym, że dziedaki tego nil zauważą. Rodzina Casse'ów znajdowała się gdzieś w połowie Dolin] Śmierd, w

pobliżu granicy Nevady. Noc należała do wyjątkowo pogod nych - na niebie błyszczały miliony gwiazd. Na szczyde

pobliskiego wzgórza natomiast świedło zdecydowanie coś innego.

- Miguel! - zawołał ojdec półgłosem. - Spojrzyj na to! Niewysokie wzgórze i przylegająca doń pustynna okolica

zostah zamienione w prowizoryczne obozowisko, na którym parkowały przy czepy, karawaningi, mikrobusy i

zwykłe samochody osobowe. Tak na ok( mogło tam być około tysiąca osób i niewiele z nich spało, na a wskazywała

liczba rozświetlonych punktów.

- I co ty na to?

90

- Może ktoś ma jakieś lekarstwa - rzekł z ożywieniem Miguel. -chodźmy spytać.

KIEDY ZACZĄŁ SIĘ KONIEC ŚWIATA, Steve stał w pustej cawiarni, usiłując telefonicznie skontaktować się z

Jasmine. Próbował yielokrotnie i za każdym razem słyszał automatyczne nagranie:

Wszystkie linie są chwilowo zajęte, proszę przerwać połączenie i za-izwonić później".

Z uporem maniaka wyciągał z automatu ćwierćdolarówkę i ponownie aróbował z taki samym jak uprzednio

rezultatem. I tak nie miał nic epszego do roboty, a bezczynne czekanie tylko działało mu na nerwy.

- Szlag by de...! - Rozwścieczony, rzucił słuchawkę na widełki, gdy sza rogu wypadł nieco zziajany Jimmy.

- Rusz się - wrzasnął na widok Steve'a. - Właśnie nadeszły rozkazy!... O co chodzi?

- Nie mogę się dodzwonić ani do rodziców, ani do Jasmine. Umówiliśmy się, że tu przyjedzie...

Jimmy zwolnił, podchodząc do przyjaciela ostrożnie niczym do znaro-ivionego koma.

- Nie słyszałeś, co się stało? - spytał, kładąc mu dłoń na ramieniu. -Zniszczyli Los Angeles. Nie ma co się

oszukiwać: oni nie są przyjaźni ani wzbronili. Dysponują naprawdę ciężką artylerią...

Steve wyglądał jakby go piorun strzelił.

- Nie! -jęknął po chwili. - Popieprzyłem sprawę, Jimmy! Dlaczego, kurwa, nie wsadziłem jej w samochód i nie

przywiozłem ze sobą?!

Pytanie było retoryczne, toteż Jimmy nie odezwał się ani słowem. Steve kopnął najbliżej stojący automat, aż

zadźwięczała metalowa obudowa, i spytał:

- O czym ja, do jasnej cholery, myślałem? Tym razem Jimmy stracił nad sobą kontrolę. Złapał Steve'a za ramiona,

przycisnął go do ściany i powiedział wolno:

- Słuchaj no: ona może tu jeszcze dotrzeć. Jeśli miała przyjechać, to pewnie wydostała się z miasta, zanim nastąpił

atak. O korkach na drogach mówili od rana. I uspokój się wreszcie; teraz musimy wziąć się do roboty. Zapomniałeś,

za co ci płacą? Za pięć minut jest odprawa w sali 201. Lepiej, żebyś tam był!

KWADRANS PÓŹNIEJ STEVE wszedł do sali odpraw już spokoj-ny i opanowany jak zawsze. Przybyli tu wszyscy

piloci 23. skrzydła, łącznie z rezerwowymi, dla których starczyło samolotów. Razem trzydziestu czterech mężczyzn.

Odprawę prowadził podpułkownik Watson, Bef wywiadu jednostki. Liczył sobie około pięćdziesiątki i był doświad-

91

czonym mannę. Zawsze bardzo dbał o przestrzeganie regulaminowych zasad, dlatego dużo problemów sprawiał mu

duet Hiller - Franklin. Z jednej strony byli to najlepsi piłod skrzydła, z drugiej zaś niepoprawni dowcipnisie, ciągle

naginający przepisy do swoich gustów. Jak dotąd wiele wybryków uchodziło im na sucho.

Steve zatrzymał się, zaskoczony - Watson nie miał na sobie munduru, ale cywilne ubranie, w którym wjechał do

bazy. Do tego momentu nikt nie zwrócił na to uwagi, ale Steve nie byłby sobą, gdyby przepuścił taką okazję.

Wybałuszył oczy, szeroko otworzył usta i potoczył po sali zbara-niałym wzrokiem.

Piłod ryknęli śmiechem.

- Miło, kapitanie Hiller, że znalazł pan czas, by do nas dołączyć! -warknął Watson i Steve zrozumiał, że skończyły

się żarty, a zaczęły schody.

Z poważną miną czym prędzej siadł na pierwszym wolnym miejscu wśród swoich pilotów. Watson wrócił do

charakterystyki statku-bazy ukrywającego się za Księżycem, po czym przeszedł do tego, jak oddzieliły się od pojazdu

niszczydele i które miasta stały się celami ataku. Jakość materiału zdjędowego pozostawiała wiele do życzenia, gdyż

pochodził on z przefaksowanych przez Space Command fotografii, zrobionych w podczerwieni.

Gdzieś w połowie tej wypowiedzi Steve zońentował się, iż Jimmy zdążyć już szepnąć chłopakom o jego

problemach. Podkomendni bowiem dziwnie uważnie przyglądali się swemu dowódcy, który nie dał nic po sobie

poznać. Steve powoli pochylił się w stronę Jimmy'ego i spytał dcho:

- Boisz się?

- A ty?

- Jak cholera! - Kapitan Hiller wykrzywił twarz, jakby miał się zaraz rozpłakać. - Chyba się zleję!

Piłod ponownie parsknęli śmiechem.

Watson kończył już odprawę, ponieważ dysponował niewidoma informacjami o przedwniku. W zwykłych

okolicznośdach zachowanie krztuszących się ze śmiechu pilotów doprowadziłoby go do szału, tym razem jednak

rozumiał, że Steve próbuje rozładować napięde, i był mu za to wdzięczny. Oczywiśde podziękował na swój sposób:

- Kapitanie Hiller, czy chdałby pan dodać coś do mojej wypowiedzi? - spytał sarkastycznie.

- Nie, sir! Poza drobiazgiem, sir: chyba najwyższy czas, żebyśmy tym obcym skopali dupę, sir.

- Owszem - uśmiechnął się Watson. - A więc do roboty!

CZARNI RYCERZE" rozeszli się do maszyn; mimo że posiadali niewielką wiedzę na temat możliwośd

przedwnika, wyglądali na pewnych siebie. Było to spowodowane specyficznym wychowaniem, jakiemu pod-

dał swych ludzi Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, oraz świadomością faktu, że nie ma im równych.

Piloci dywizjonu „Black Knights" naturalnie głośno twierdzili, że są najlepsi, ale w przypadku pilotów myśliwskich

takie przechwałki stanowią raczej zaletę niż wadę.

W przeciwbombowym schronie czekały na nich, otoczone przez mechaników dokonujących ostatnich przed

lotem oględzin, myśliwce typu McDonnell Douglas/Northop F/A-18 Hornet; najnowsze nabytki lotnictwa Korpusu

Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych.

- Pamiętajcie, że my zaczynamy jako pierwsi. Inni będą się uczyli na naszych błędach - przypomniał Steve. - Jeśli

zrobi się naprawdę gorąco, albo coś nas całkowicie zaskoczy, przegrupowujemy się, nim zaczniemy ponownie. Nie

dajcie ponieść się emocjom: martwy bohater to głupi bohater!

Piloci zaczęli wskakiwać do swoich myśliwców. Samoloty Steve'a i Jimmy'ego stały obok siebie, gdyż d dwaj

tworzyli parę.

- Jimmy, zabrałeś „taniec zwycięstwa"? - spytał w pewnym momencie Steve.

- Naturalnie, kapitanie - odparł Franklin i wręczył przyjacielowi kubańskie cygaro.

Drugie wsadził w zęby i zapalił. Kurzenie drogich cygar po każdym udanym locie stało się ich wspólnym

rytuałem. Steve skrzywił się, widząc odstępstwo od tradycji.

- Zgaś je, bo zapeszysz! - warknął, podchodząc do drabinki przystawionej do burty myśliwca.

- Tak, sir! - Jimmy wyprężył się, zadowolony, że Steve wreszcie przestał myśleć o stracie dziewczyny.

To nie była prawda, on jedynie odsunął smutne myśli od siebie. Teraz czekała go walka z nieznanym wrogiem.

Żyrie zależało od koncentracji. Na żal i smutek przyjdzie czas później.

ZATOPIONY w MYŚLACH PREZYDENT siedział samotnie przy jednym ze stolików, gdy Connie dyskretnie przysiadła

w sąsiednim fotelu. Przez długą chwilę żadne się nie odzywało. Wszyscy na pokładzie znajdowali się w stanie

szoku, tak z powodu utraty bliskich, jak i rozmiarów planowanej eksterminacji. W dągu ostatniej godziny zginęły

miliony Amerykanów, a prezydent czuł się osobiście odpowiedzialny za ich śmierć. Connie, znając Whitmore'a tak

długo, słusznie podejrzewała, co go trapi.

- Tom, nic więcej nie mogłeś zrobić - powiedziała richo. - Uratowałeś masę ludzi. Nie obwiniaj siebie za tę

tragedię. Whitmore nawet nie spojrzał na dziewczynę.

- Powinienem zarządzić ewakuację kilka godzin temu - westchnął dężko. - W czasie wojny w Zatoce wiedziałem,

jakie należy wydawać

93

rozkazy. Teraz nie jest to takie proste... Ile osób, które dziś zginęły, nie musiało umrzeć, Connie?

Pierwszy raz popatrzył na nią i zrozumiała, że prezydent potrzebuje jej obecności a nie słów, toteż siedziała przy

nim w milczeniu, aż zjawił się generał Grey.

- Są jakieś wieści o mojej żonie? - spytał Whitmore, nim oficer zdążył się odezwać.

- Helikopter nie dotarł jeszcze do Nellis i stracono z nim łączność -odparł Grey po sekundowym wahaniu. -

Przykro mi. Tom. Kazałem kontrolerowi z Nellis wysłać samolot i spróbować namierzyć sygnał.

Każda z jednostek wchodzących w skład eskadry prezydenckiej, zwanej Air Force One, była wyposażona w

nadajniki izotopowe emitujące sygnał na zastrzeżonej częstotliwości, co umożliwiało odszukanie maszyn w

przypadku porwania. Niestety jak dotąd radary nie wyłowiły żadnych tego typu dźwięków. Niewykluczone, że

sygnał miał zbyt małą moc, by przebić się przez chmury zanieczyszczeń, powstałe przy zniszczeniu Los Angeles.

Jednak samolot lecący na niewielkiej wysokości powinien go odebrać, chyba że (jak podejrzewał Grey) helikopter z

Ma-riłyn Whitmore na pokładzie podzielił los milionów mieszkańców Los Angeles.

Sądząc po nagłej bladości Whitmore'a, musiał on dojść do podobnych wniosków. Czuł się, jakby go ktoś solidnie

uderzył w głowę, ale miał świadomość spoczywających na nim obowiązków. Zniszczenie czterech miast nie

oznaczało jeszcze końca całych Stanów Zjednoczonych.

- Co jeszcze nowego? - spytał biorąc się w garść.

- Myśliwce wystartowały.

Prezydent bez słowa wstał i wraz z Greyem udał się na tył samolotu. Teraz sytuacja zaczęła wyglądać znacznie

prościej. Nadszedł czas przystąpienia do wojny. W ogonie boeinga znajdowało się stanowisko dowodzenia. W

przeciwieństwie do luksusowej reszty kabiny, urządzonej ze smakiem, tu funkcjonalność przeważała nad estetyką.

Wnętrze było wypełnione elektroniką, przełącznikami klawiatury, ekranami radarowymi i telewizyjnymi. Na

umieszczoną pośrodku dużą szybę nanoszono znaki odpowiadające bieżącej sytuacji. - Wszyscy operatorzy nosili

słuchawki.

Nimziki wpatrywał się w szklaną tablicę ukazującą ruchy niszczycieli; jego mina wyrażała coś pośredniego

między żalem a zdegustowaniem.

Whitmore nie potrafił tego uzasadnić, ale instynktownie czuł, że dyrektor CIA cały czas gra, próbując każdym

gestem przekonać obecnych na pokładzie o niekompetencji prezydenta od samego początku kryzysu^ Nimziki robił

wszystko, co tylko podważyłoby wiarę Whitmore'a we własne możliwości, i zaczynało to przynosić efekty. Choć

prywatnie prezydent pogardzał szefem CIA, zaczynał się coraz częściej zastanawiać.

94

czy ktoś taki jak Nimziki nie podjąłby rozsądniej szych decyzji, gdyż on nigdy nie kierował się uczuciami, tylko

rozsądkiem. Whitmore tracił wiarę w siebie jako polityka i żołnierza -przerażała go skala konfliktu i konsekwencje

porażki. Z westchnieniem podszedł do podświetlonej tablicy, by rozeznać się w sytuacji.

- Cała łączność satelitarna, radiowa i telefoniczna z celami ataku ustała. Należy założyć, że miasta zostały

zniszczone kompletnie, mogły ocaleć dzielnice podmiejskie, ale nic nie wiadomo na pewno - wyjaśnił Grey. - W

powietrzu jest zbyt dużo dymu i zanieczyszczeń, by sprawdzić sytuację przy użyciu satelitów.

- Gdzie są myśliwce? - spytał Whitmore, zachowując kamienną twarz.

- O cztery minuty od celu - odparł generał po konsultacji z operatorem.

Nimziki siadł przy jednej z konsolet łączności, nałożył słuchawki i wywołał Kryształową Górą, do której

napływały zbiorcze meldunki z systemu wczesnego ostrzegania NORAD.

BOEING WPADŁ w JAKIEŚ zawirowania powietrzne powodujące niewielkie zmiany w wysokości lotu, korygowane

przez pilota. Nikt z obecnych w centrum dowodzenia nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, natomiast siedzący w

przedziale pasażerskim David najpierw zbladł, a potem pozieleniał. Dla niego każdy wstrząs samolotu był niczym

jazda kolejką górską w lunaparku. Na wszelki wypadek miał pod ręką torbę jednorazową (także z pieczęcią

prezydencką), ale próbował zapanować nad żołądkiem. Connie, siedząca w pobliżu, rozmawiała z kimś przez telefon

komórkowy, a Julius zajmujący sąsiedni fotel udawał, że wygląda przez okno. W końcu jednak nie wytrzymał:

- Słuchaj no, młodzieńcze: może byś się w końcu wyrzygał i byłby spokój? - zaproponował z niesmakiem.

- Tato, bądź cicho! - wykrztusił David.

Julius albo go nie usłyszał, albo miał w tej kwestii swoje zdanie. ! - Przestań przynosić wstyd rodzinie - oznajmił,

po czym wstał i huknął się pięścią w brzuch. - Popatrz na mnie! Pogoda czy niepogoda, ja [wszystko wytrzymuję.

Możemy latać w górę, w dół, do tyłu, na boki i nic...

Ruchy samolotu ilustrował wymownymi gestami rąk, od których David nie mógł oderwać oczu, pocąc się coraz

bardziej.

- Jesteś blady jak mgła na cmentarzu! - dodał Julius i to wykończyło Davida. Złapał torbę, po czym pognał do

ubikacji.

- No, wreszcie! - sapnął Levinson senior i usiadł. Nadal nie może latać? - spytała Connie, chowając telefon.

Hodofobia - strach przed podróżami - skwitował mądrze eks-teść.

95

- Przez to całe zamieszanie nie miałam jeszcze okazji podziękować wam obu. - Connie zaczerwieniła się lekko. -

Uratowaliście masę ludzi. Mnie też.

- Drobiazg, Spanky. - Julius uśmiechnął się złośliwie.

- Spunky - poprawiła go odruchowo. - Dawno nie słyszałam tego przezwiska. David d powiedział?

Julius rozejrzał się, czy ktoś nie podsłuchuje, i odparł szeptem:

- Jak tylko rozgryzł to zakłócenie, za wszelką cenę chciał się do ciebie dostać. Myślę, że on nadal de kocha.

- Nasz problem nie polegał na braku miłośd - westchnęła.

- „Ali you need is love" - zanudł. - John Lennon to był niegłupi facet. Zginął od strzału w plecy. Szkoda...

Connie przytaknęła, ukrywając uśmiech.

CZTERY GODZINY PO ZASYPANIU, Jasmine miała nadzieję, że wreszde znalazła wyjśde. Uniosła kratkę śdekową i

zeszła do systemu kanalizacyjnego. Na szczęśde pod tunelem biegły rury odprowadzające nadmiar wody z miasta w

przypadku ulewy, toteż nie śmierdziało specjalnie. Betonowy kanał o płaskim dnie miał wysokość trzy i pół metra i

naturalnie nie był oświetlony, bo i po co. Grobową dszę przerywały jedynie odgłosy durkającej wody. W powietrzu

unosił się lekki zapach benzyny. Początkowo Jasmine próbowała przekonać Boomera, by szedł przodem, ale okazał

się zbyt wielkim tchórzem, więc jej przypadł zaszczyt znajdowania drogi. Śdany były mokre i pełne oślizłych

niespodzianek. Przeszli jakieś dwieśde, trzysta metrów, gdy usłyszała coś, co dziwnie przypominało odgłos kroków.

Z sercem w gardle zatrzymała się i wtedy przyszło jej do głowy, że tunele mogą stanowić doskonałe arterie komuni-

kacyjne dla najeźdźców.

- Posłuchaj! - szepnęła przyklękając i dłonią zasłoniła Dylanowi usta.

Dopiero dochodzący z plecaka syna zapach siarki uświadomił Jasmine, że oprócz sztucznych ogni są tam także

zapałki. Starając su zachować dszę, rozpięła plecak i wyjęła pudełko. Gdy jaskrawy blask rozjaśnił wnętrze, okazało

się, że kanał jest pusty; natomiast lekkie pochylenie płomienia świadczyło o ruchu powietrza, a to oznaczało, ż(

gdzieś niedaleko musi być wyjśde.

Zapałka zgasła, a Jasmine podążyła w kierunku domniemanego ot woru prowadzącego na zewnątrz. Poruszała

się najdszej jak potrafiła nasłuchując przy okazji odgłosu kroków. A żeby sobie to ułatwić, wzięli syna na ręce.

Dopiero wówczas poczuła, jak bardzo jest przestraszony Trzymał jednak fason - większość sześdolatków na jego

miejscu ju;

dawno by ryczała. - Nie sądziłam, że jesteś taki dzielny - pochwaliła synka, tym samym dodając mu otuchy.

Kilkakrotnie przystawała, wytężając słuch, gdyż wydawało się jej, ż słyszy jeszcze jakieś kroki oprócz własnych.

Za każdym razem zapalał

96

zapałkę, ale niczego podejrzanego nie dostrzegła. W końcu wyczuła na policzku powiew powietrza, a w świetle

kolejnej zapałki znalazła jego źródło - niewielką dziurę w ścianie, wysoko ponad podłogą. Ostrożnie postawiła

Dylana i wsunęła rękę w otwór, podświadomie spodziewając się, że złapie ją coś z innej galaktyki. Nagle odniosła

wrażenie, że widzi w ciemności ruch. Na szczęście były to jedynie zarysy jej własnej dłoni, którą badała przestrzeń

na zewnątrz. Z otworu sączyła się słaba poświata.

- Słuchaj, synku, podsadzę cię, a ty mi powiesz, czy coś widzisz, OK? Dylan skinął głową, toteż zrobiła, jak

zapowiedziała.

- Mamo, światło! - krzyknął, ledwie znalazł się na wysokości otworu. - Jest dzień!

PARĘ MINUT PÓŹNIEJ cała trójka maszerowała ku otwartemu wylotowi węższego kanału, do którego prowadził

otwór. Tym razem Boomer, czując świeże powietrze i widząc słoneczny blask, zebrał się na odwagę i prowadził.

Zaraz przy wyjściu natknęli się na porwane kable i zgnieciony, dymiący wrak samochodu. A potem roztoczył się

przed nimi widok świata po Apokalipsie.

W promieniu dwudziestu pięciu kilometrów od epicentrum okolica przypominała Nagasaki po wybuchu bomby -

większość budynków (zwłaszcza tych przy ulicach biegnących ze wschodu na zachód, gdzie burza ogniowa

posuwała się szybciej) kończyła się na wysokości kolan. Gdzieniegdzie stały wyższe fragmenty, cały zaś teren miał

obrzydliwie jednolitą, szarą barwę popiołu. Niebo natomiast było białe, pełne kurzu, pyłu i popiołu. Nigdzie ani

śladu żyda. Przez moment Jasmine sądziła, że są ostatnimi żywymi ludźmi na planecie...

- Mamo, co się stało? - spytał Dylan dziwnie cicho, kurczowo łapiąc ją za rękę.

Wzięła go w ramiona i równie dcho odpowiedziała:

- Nie wiem, synku.

W górze rozległ się ryk silników odrzutowych - przelatywała duża grupa myśliwców, kierując się ku latającemu

talerzowi, widocznemu nad tym, co dawniej było Los Angeles.

- Czy tam led Steve? - zainteresował się Dylan.

- Może? Przynajmniej mam taką nadzieję. Na wszelki wypadek pomachaj.

MYŚLIWCE LECIAŁY WZDŁUŻ brzegu Orange County na wyso-kości trzech tysięcy metrów. Wyrzutnie rakiet na

Seal Beach wyglądały na sprawne. Jednak znajdujący się w głębi lądu obszar, przez który przetoczył się ognisty

walec, był kompletnie zniszczony. Dalej płonęły mniejsze i większe pożary rozpalone przez rozrzucone wybuchami

szczątki.

7 - Dzień Niepodległości 97

Na horyzoncie wisiał niszczyciel niczym stalowa chmura nad pierścieniem wzgórz otaczających Los Angeles. Jego sylwetkę

częściowo zasłaniał trusty dym bijący z resztek rafinerii w Wilmington, toteż hornety okrążyły ten rejon, lecąc nad morzem.

Zalany ropą brzeg zaścielały martwe ryby i wypalone wraki. Steve przyglądał się temu z kamienną twarzą - był przekonany o

śmierci Jasmine. Gdyby zdążyła wydostać się poza krąg śmierci, już dawno by się zjawiła w El Toro. Teraz pozostała mu tylko

zemsta.

- No, panowie, czas podgrzać, co mamy! - polecił podwładnym przez radio jako dowódca eskadry bojowej.

Wprowadził seńę komend do pokładowego komputera, uaktywniając radary pocisków. Rakiety typu powietrze-powietrze

stanowiły główną broń w tej wyprawie. F/A-18 miał dziewięć podwieszek bombowych pod kadłubem i skrzydłami oraz

prowadnice do rakiet na końcach płatów. Jedna z nich była zajęta przez pojemnik FLIR (Forward Looking Infra Red), czyli

przedni celownik podczerwieni, którego dane wyświetlały się na ekranie HUD (Head Up Display). Umożliwiało to pilotowi stałe

kontrolowanie parametrów lotu, stanu maszyny i położenia przeciwnika bez konieczności opuszczania głowy ku monitorom

radaru i komputera. HUD był bowiem przezroczystą płytką umieszczoną nad tablicą kontrolną i znajdował się na poziomie oczu

pilota. Hornety „Czarnych Rycerzy" miały co prawda eksperymentalnie zainstalowane celowniki na ruchomych wysięgnikach,

opuszczające się przed oczy pilota, ale były one niepraktyczne, gdyż ograniczały tak pole widzenia jak i informacje, toteż z nich

nie korzystano. Ponieważ włączały się automatycznie wraz z uruchomieniem FLIR, Steve wstukał kolejną komendę, zmuszając

hydrauliczne ramię do cofnięcia się, i skupił uwagę na ekranie HUD, delikatnie manewrując, aż kwadrat obramowania zmienił się

w kółko namiaru radarowego. Celem była podstawa wieży na dziobie niszczyciela.

Każda maszyna miała podwieszone po dwa AMRAAM-y i sześć sidewinderów, także rakiet powietrze-powietrze, tyle że

naprowadzanych na podczerwień i o mniejszym zasięgu, a co za tym idzie o mniejszej sile rażenia.

- Panowie, tu generał Grey, głównodowodzący Space Command -rozległ się w słuchawkach nie znany Steve'owi głos. - W

imieniu prezydenta, Komitetu Połączonych Sztabów i swoim własnym życzę wam udanego polowania. Otwarcie ognia

pozostawiam uznaniu dowódców jednostek.

Radio umilkło. Od celu dzieliło ich jeszcze piętnaście kilometrów, czyli jakieś trzydzieści sekund lotu, lecz ogrom statku

nieprzyjaciela sprawił, iż odnosili wrażenie, że są znacznie bliżej. Piloci coraz dokładniej widzieli detale konstrukcyjne i coraz

mniej pewnie się czuli.

- Tu Knight Leader, piętnaście sekund do strzału - odezwał się Steve. - Uwaga... dziesięć... pięć... Ognia!

98

Spod kadłubów trzydziestu pięciu hornetów prawie równocześnie wystrzeliło siedemdziesiąt AMRAAM-ów.

Sekundy później silniki rakk'i ^odpaliły i pociski pomknęły w stronę niszczyciela, a hornety położyła °fC w ciasny

skręt. Nikt nie sądził, by siedemdziesiąt rakiet średniego kalibru zdołało zniszczyć jednostkę liczącą dwadzieścia

kilometrów długom • Celem było sprawdzenie poprzez kilkakrotny ostrzał, czym i gdzie rno/n.^ wyrządzić

najwięcej szkód. Potem należało zawiadomić o tym dow^i/f |wo. Na rozsianych po kraju lotniskach czekały

dywizjony bombowi ów ii maszyn szturmowych, by zadać właściwe, druzgocące uderzenie. Pod ominie sytuacja

przedstawiała się na całej Ziemi. Dlatego też Steve w v prowadzając maszynę z zakrętu bezustannie obserwował'w

lusterku pędzące w stronę niszczyciela rakiety. Nagle o czterysta metrów od cei" wszystkie pociski eksplodowały.

- Cholera!

- Nie widziałem, żeby z czegokolwiek strzelali - wtrącił Jirnrny. wyra mię pod wrażeniem. - Ani z lasera, ani z

innego cuda, a ścierwo nawet me draśnięte!

Faktycznie, gdy dym się rozwiał, wszyscy wyraźnie zobaczyli, -•r> niszczyciel był nietknięty.

- Baza, tu Knight Leader, cel zniszczył wszystkie AMRAAM y. < '"t

nie został uszkodzony. Powtarzam: cel nie został uszkodzony Sprór"iir

my z bliższej odległości sidewinderami.

s - Knight Leader, zwiększ odległość między maszynami - rozległ się z głos Greya.

l' • - Tu Knight Leader, tworzymy piątki! - wydał rozkaz Steve. l- Trzydzieści pięć maszyn rozprysnęło się po

niebie na siedem g"'in e i z różnych stron zbliżyło się do niszczyciela. Siła rażenia małych sidewin -u ierów była

niewielka, ale duża zwrotność pocisków utrudniała icn 7^

>trzelenie. No i tym razem każdy homet miał odpalić równocześnie cztei J lc 'akiety, co w sumie dawało sto

czterdzieści pocisków. Zakładano, że mc u wszystkie części niszczyciela posiadają obronę przeciwlotniczą, \M^ i ^w e

adewinderów powinna trafić.

- Tu Knight Leader: zaczynamy dziesięć kilometrów od celu. SpT av. • - iźcie radary, bo odpalamy na jednym

kilometrze. Będą mieli trudmr-iS7v f' orzech do zgryzienia!

n i W takiej akcji, przy szybkości sześciuset kilometrów na gór. 'ipc w l ogromnym celu znajdującym się na kursie

kolwinym mr mopn' ny^i

>ozwolić sobie na najmniejszy błąd. Steve doskonale o iyn', wie'izi. t, aif u irzerież znał umiejętności swoich

wyborowych pilotów. N,^ j mi-ił -^0 lz vykonania zadanie, przy którym trzydzieści pięć ismien IH^/KJC h '"' !"

naczyło zbyt wiele.

- Tu Knight Leader: atak!

le Trzydzieści pięć hornetów zawróciło jak jeden i runęrn zr ^s/.v ^- 5 tron na niszczyciel. Piloci uważnie

obserwowali cyfry wskażmy •3 'd' •

łość od celu. Sidewindery były odpalane automatycznie. Pokładowe komputery zwalniały blokady, gdy myśliwce

osiągnęły nakazany dystans. Maszyny należało wyprowadzić z ataku ręcznie. Rakiety wystartowały prawie

równocześnie, zostawiając za sobą smugi dymu z silników na paliwo stałe. I równocześnie eksplodowały o trzysta

pięćdziesiąt metrów od celu. Podobnie zresztą jak hornet Zolfeghariego, który zbyt późno zaczął skręt. Płonące

paliwo z samolotu tego pilota spłynęło po niewidzialnej płaszczyźnie otaczającej niszczyciel.

- Mają pierdolone pole siłowe! - Steve nagle zrozumiał, dlaczego nie powiódł się żaden atak. - Knight Leader do

wszystkich: nic tu po nas, wracamy do bazy!

Wkrótce okazało się, że to wcale nie będzie proste. Maszyny nabierały wysokości wzdłuż wieży na dziobie

statku, gdy gwałtownie otwarły się w niej olbrzymie wrota, a z powstałego otworu wyprysnęło z pół setki

perłowoszarych maszyn, w porównaniu z niszczycielem niewielkich. Wylatywały pojedynczo, ale nieprzerwanie, i

to w przestrzeń, którą piloci 23 skrzydła musieli przeciąć.

Steve, przelatując przed otworem, dojrzał kolejną jednostkę i w pierwszym momencie wydawało mu się, że

kolizja jest nieunikniona. Jednak na szczęście pomylił się w swych przypuszczeniach i przeleciał jakieś sto metrów

od maszyny wroga. Kolejnym trzem pilotom również udało się ominąć zabójczą przeszkodę. Natomiast czwarty,

nazwiskiem Tubman, nie miał fartu. Jego hornet zderzył się czołowo z myśliwcem obcych, dokładnie przed

otwartymi wrotami hangaru. Podczas gdy z F/A-18 została jedynie kula ognia, nieprzyjacielska jednostka wydawała

się nie uszkodzona, choć leciała jakoś dziwnie nierówno i czym prędzej zawróciła do hangaru.

Przelatując przed otwartymi wrotami, Steve dostrzegł wnętrze pełne maszyn takich jak te wylatujące. Stały

zaparkowane w gromadach wzdłuż ścian. Był to bez wątpienia hangar, ale swym ogromem i wyglądem przypominał

gniazdo lub gigantyczne mrowisko. Steve obrócił samolot do góry nogami, by obserwować poczynania przeciwnika.

Wrogich myśliwców była z setka, ale zamiast poruszać się w jakimś szyku, leciały bezładną kupą, chwiejąc się z

boku na bok. Z pewnej odległości wyglądały bardziej na stado nietoperzy niż na formację wojskową. Nagle się

rozdzieliły i ruszyły ku miejscom, w których były myśliwce 23 skrzydła.

- Mayday! Tu Knight Three, mayday! - Słuchawki na krótko wypełnił głos pilota.

Koło kabiny horneta przemknęła smuga światła, gwiżdżąc przy tym przeraźliwie. Po sekundzie mignęła druga.

- Ki czort? - zaklął ze zdziwieniem Steve, odwracając się, jak dalece pozwoliły pasy i fotel.

Za nim gnał szary myśliwiec obcych, który me wiadomo skąd si^ wziął - najwyraźniej to on strzelał z działek

laserowych.

100

- Steve, uważaj na ogon! - rozległo się ostrzeżenie Jimmy'ego. -Siedzi na twojej szóstej!

- Widzę go!

Grupa Steve'a, podobnie jak pozostałe, nadal zmierzała ku miejscu spotkania ponad niszczycielem, a jednostki

obcych poruszały się szybciej i było ich więcej. Skupienie całego skrzydła mogło wzmocnić jego obronę albo zrobić

z hornetów wyśmienitą strzelnicę. Na taką sytuację nie przygotował kapitana Hillera żaden kurs czy szkolenie, a

decyzję musiał podjąć szybko. Co gorsza, na samym początku walki kołowej przeciwnik siedział mu na ogonie, co

dla dobrego myśliwca było sytuacją nie dość że nową, to jeszcze niezwykle denerwującą.

- Knight Leader do wszystkich: pozostać w grupach i trzymać dystans! - polecił. - Uniki według uznania!

I położył maszynę w ciasny skręt o ułamek sekundy wcześniej, niż kolejna salwa przecięła miejsce, które przed

chwilą zajmował. Szare myśliwce obcych strzelały skondensowanymi wiązkami światła, zostawiającymi za sobą

białe smugi pary i wyjącymi przy przelatywaniu przez atmosferę. Cały czas wykonując drobne manewry, by utrudnić

celowanie, Steve zbliżył się do niszczyciela. Kątem oka dostrzegł dwie eksplozje -dwa hornety przestały istnieć.

Zawsze powtarzano im na szkoleniu, że o wyniku bitwy powietrznej decyduje kilka pierwszych sekund. Teraz

kapitan miał dowód na to, że mówiono prawdę: jedna z najlepszych jednostek Korpusu Piechoty Morskiej Stanów

Zjednoczonych dostawała w dupę, a na dodatek w żaden sposób nie mogła zaszkodzić przeciwnikowi. Zmuszeni do

odwrotu, automatycznie przeszli na lot w parach, to jest w najmniejszej z możliwych formacji.

Steve zanurkował, a stalowa płaszczka, jaką przypominał myśliwiec obcych, za nim. Pamiętając, co stało się z

apache'em, Steve zwiększył szybkość. Wiedział, że w ciągu najbliższych dziesięciu sekund będzie albo martwy, albo

szczęśliwy.

- Jimmy, gdzie jesteś?

- Tam, gdzie powinienem: za dupą tego skurwiela. Jak przestaniesz się wiercić, to go załatwię.

Steve ściągnął stery, wychodząc z nurkowania, i tyle, ile się odważył, czyli dwie sekundy, leciał prosto bez

uników. Zresztą niczego więcej Jimmy nie oczekiwał. W słuchawkach rozbrzmiało:

- Fox Two! - Sidewinder został odpalony.

Steve położył maszynę w ostry skręt i obserwował efekty. Rakieta błyskawicznie dogoniła myśliwiec i

eksplodowała pięć metrów za nim. Szary kształt bujnął się gwałtownie, opadł i wyrównał kurs jakby nigdy nic.

- Kurwa, te gnojki też mają pole siłowe! Steve zmienił kurs, chcąc ostrzelać swego prześladowcę. Nikt nie

wiedział, ile wytrzyma takie pole: mogło puścić przy drugiej czy trzeciej

101

j ikiccic. \V oddali nastąpiły dwie eksplozje znaczące koniec kolejnych bornetów. Gdy Stevf był iuż na właściwej pozycji,

zauważył, że tym razem 7A ^amoloten' ^mm\'ego Ipci napastnik. Jimmy, ostry skręt w prawo!

Hornet natychmiast zareagował, a obok przemknęły wiązki laserowego ognia Steve pocyeknł inoment, aż kwadrat zrnieni się

w pulsujące koło o-maczające n^miai, i odpalił rakietę. Pox Two! krzyknął przez radio.

Pilot szarego myśliwca spróbował uników, ale gdyby nie pole siłowe, sidewmdei dopadłby go błyskawicznie. Rakiety

działały wyłącznie jako środek opóźniający, gdyż nawet nie były v <;^me wyrównać sił, nie mówiąc już o zapewnieniu

zwycięstwa. Całe szczęście, że na bliskie dystanse działało zarówno naprowadzanie radarowe, jak i to na podczerwień.

Tt'•r^7 \''^-\ ^Idind "<bp ł- '\ 'S leciały nie napastowane wzdłuż pasa v-/gór/ Hollywood, a wokół grupy szarych myśliwców

rozprawiały się kolejno z piaktvcznie bezbronnymi hornetami. Coraz więcej płonących <./* ^ąii^yi ooa^.^o na ziemię Sielanka

Timmv'ego i Steve'a skończyła

-u g(^ z góry M)łvnęh kolejne dwa Tłyśliwce, strzelając ze wszystkiego,

-y D) lY^tono^h Ni' bc wo^ó^ hol netów zawrzało od ognia laserowego

- hmpw. spróbujmy icb pizegonić Fryymai się trochę za mną. ^o ?-) ja/da. nc> m^rp\ ich n^ drugiei1

Steve włączył <iopalac7e. Dwa si(mki P/A-18 zagrały pełną mocą. Maszyny wroga yostaty w tyle, a hornety pognały na

wschód, ponad FÓ' irni szybk o dochodząc do maksymałnei prędkości 1,8 macha. Przedą-/enie v liło pilotów w fotele, ^ krajobraz

w dole tworzył wielobarwną ''''n"eę. Steve zdobył się ia spoji-zenie w lusterko i zdębiał: obce myśliwce

ie los. że n^dal śledzia^ im n^ ogonach, to jeszcze zmniejszyły dzielącą '.•h odlf cłosć

L»u^<i!iiaJ4 •id\, Jmuny Dortai gaza;

Ju'- u;.'4gn>c'nśm> i^k:svmałną prędkoŚL'.

To spTawdy ile to pudło wytrzyma! - warknął Steve, przesuwając ' ^n^t^i ga7 • ^a zer"on( pole, / 7^idy zakazane dla

pilotów.

y .^/^legc' 7 n'"h wcisnęli w fo'el prasa hydrauliczna, a ponieważ

- i^k •srioi. le' / l' -wżył '^ę na dwói h mfb'^ h. nie wdpd zieli, jak szybko i/- .> ?"d 'v^^ / <• -^ę^ d^ /^c ^d naprężeń, a

^^iuorniiska pustynia w dole

.n,^ ił^ się ^ . /yira pl' ^/czyznę.

s.^'^ n- din -loś( musze .. - Głos Jimmv'ego brzmiał słabo, i hor^i-i przyjadcia wyrżnie zwolnił i /.większy! wysokość.

Stevr. •.v •-'asie' 'vn!ki \<. poblizii n<;/L./vaela zauważył dziwną niechęć

apastpil-ów do latania hlisl'o ziemi i postanowił to wykorzystać, co iowocowałr bratem ogina Ł icn strony. Poczynania Jmuny'ego

były

••1'oszeiue)" <'u u ir^sar/ę^cir

- Jimmy. Zwolnij, jak musisz, ale nie wznoś się!

- Pryskaj, Steve.

- Przestań pieprzyć: zawsze razem, zapomniałeś?! - Hiller zwolnił, bserwując maszynę swojego bocznego. - Wyrównaj,

skręcasz w prawo!

W słuchawkach panowała cisza, za to na zewnątrz zawyły pierwsze ilwy laserowego ognia. Hornet Jimmy'ego był prawie

prostopadle do adiatujących. Pilot najwyraźniej stracił przytomność, gdyż nie reagował ni na ostrzał, ani na rozpaczliwe wołania

Steve'a kręcącego szaleńcze tliKi. Leciał jakby nigdy nic. Kolejna salwa trafiła w samolot, zamienia-LC go wraz z pilotem w

ognisty kwiat

Przed atakiem na Jimmy'ego myśliwce obcych rozdzieliły się, gdyż dtegłość między maszynami uciekinierów była zbyt duża,

by mogły je cutecznie gonić, pozostając razem. Steve, widząc śmierć przyjaciela, dał ełen dag, włączył dopalacz i pomknął przed

siebie szybciej, niż przewi-zieli konstruktorzy F/A-18. Rozsadzała go taka wściekłość, że staranowałby wroga, gdyby nie

świadomość, że niczego w ten sposób me zyska. rzeź kilka minut leciał zupełnie prosto, ogarnięty złością i rozpaczą. Po aru

minutach przyszło opamiętanie. Zaczął się zastanawiać, jak wyjść ało z tego szamba.

Pojedynczy myśliwiec nadal leciał za nim. tvle że me bezpośrednio t>łu, lecz nieco z boku. Nie miał przewagi szybkości, aby

móc uciec;

atomiast walki kołowej za nic by nie wygrał, ponieważ niebo było piornie bezchmurne, a teren pusty: znajdował się nad Doliną

Śmierci. Na .oryzoncie coś błysnęło i po paru sekundach zmieniło się w miasto. ikrędł na północ, kierując się ku aglomeracji. Gdy

pod skrzydłami rzemknęły pierwsze budynki, rozpoznał Las Vegas.

Dziwny odgłos silników wskazywał, że za długo nie wytrzymają akiego traktowania Las Vegas zostało w tyle, a on nadal leciał

na lółnoc, mijając coś, co wyglądało na niewielką bazę lotniczą z dwoma •asami przecinającymi się w kształcie litery X,

zbudowanymi na dnie tyschłego jeziora Dostrzegł też dwa obracające się radary, a koło angaru zamaskowane dężarówki Okohca

wydawała mu się całkiem lieznajoma, a co dekawsze, nie przypominał sobie, aby na północ od Las i^egas istniała jakakolwiek

baza.

Nagle go olśniło - położył maszynę w ostry skręt w prawo i zwiększył yysokość, przelatując nad pasmem wzgórz, do których z

jednej strony przylegała baza Sprawdził żyrokompas, skierował się na wschód w mniej niż dwie minuty odnalazł to, czego szukał

jako jedynej, tajnej B-oni - Wielki Kanion

Bez ostrzeżenia zmniejszył ciąg, wyłączając dopalacze, i zanurkował )omżej krawędzi największej dziury na Ziemi.

Zaskoczony myśliwiec »bcych minął go i został w górze, a Steve schodził coraz niżej pomiędzy zerwone skaliste śdany, aż

znalazł się kilkadziesiąt metrów od powierz-fani rzeki Kolorado, która przez miliony lat wyżłobiła ten cud natury

103

w kamiennej pustyni. Nie leciał długo sam. W ciągu parunastu sekund szary kształt przypominający płaszczkę znów

siedział mu na ogonie.

- Dobra, dupku, zobaczymy, jaki jesteś dobry! - mruknął Steve i rozpoczął taniec.

Wykonywane przez niego manewry były niebezpieczne, oficjalnie zakazane i praktykowane przez wszystkich

pilotów myśliwskich świata, choć nie każdy miał do dyspozycji taką trasę jak Wielki Kanion. Steve zwiększył

szybkość i slalomował między przeszkodami terenowymi, kręcąc wymuszoną akrobację. Miał w tym doświadczenie

w przeciwieństwie do obcego, który w dodatku leciał na większej maszynie. Gdyby nie pole siłowe, nieprzyjaciel

roztrzaskałby się w mgnieniu oka. Co chwilę odprys-kiwały odłamki skał, a myśliwcem trzęsło na boki, ale nadal

utrzymywał się w powietrzu.

Trudno było określić, ile może wytrzymać pole siłowe, natomiast było widać, że obcy szybko się uczy - im dłużej

leciał naturalnym torem przeszkód, tym rzadziej trafiał w skały. Zdołał nawet kilkakrotnie strzelić do horneta,

oczywiście niecelnie. Steve zacisnął zęby i skręcił w daśniejszy, boczny kanion.

W niektórych miejscach było tak wąsko, że hornet ledwie się mieścił, ale Steve zwiększał wysokość, opadał i

wykręcał jak w transie. Nie miał wątpliwości, że jeśli utrzyma duże tempo, to prześladowca raczej prędzej niż

później spotka się czołowo ze ścianą. Takiego przewężenia pole nie powinno wytrzymać. Tymczasem na tablicy

zaczęło błyskać światełko oznaczające, że kończy się paliwo.

- A niech de cholera, ty imitacjo Dartha Vadera! - warknął rozeźlony.

I zaczął improwizować, widząc przed sobą pionową ścianę zamykającą Kanion. Zwolnił, natisnął przycisk

ZRZUT PALIWA" i za hornetem powstał podwójny ślad rozpylonego JP-5. Po kilku sekundach, gdy obcy wleciał

w smugi, Steve puścił klawisz i włączył oba dopalacze. Za nim pozostała ściana ognia... przez którą szary kształt

przebił sif bez uszczerbku.

- Takiś cwany, dupku?! No to zobaczymy, co zrobisz, jak d zgaszą światło!

Steve otworzył spadochron zwykle używany tylko przy lądowaniu i ledwie za hornetem otwarła się biała czasza,

wcisnął klawisz odrzucający ją wraz z linkami. Spadochron z gracją poleciał w tył. Bezkształtna mateńa owinęła się

wokół przodu myśliwca. W słuchawkach rozbrzmią! alarmowy sygnał, oznaczający koniec paliwa, ale na to Steve

był przygotowany - odłączył kabel od radia i przewód tlenowy, zacieśnił pas;

i skierował dziób samolotu prosto w skalną śdanę. Myśliwiec obcegc z hukiem otarł się o bok kanionu, zrywając

spadochron, i pomknął ZE F/A-18.

104

Sześćdziesiąt metrów przed ścianą Steve włączył osłonę kabiny i pociągnął za czarno-żółtą rączkę umieszczoną

między nogami. Sekundę później wykatapultował z fotela, a zaraz potem hornet z głuchym hukiem eksplodował

zderzając się ze skałą.

Pilot obcego myśliwca zobaczył, co go czeka, i desperacko próbował uniknąć losu odrzutowca. O trzy metry

przed ścianą skręcił gwałtownie i trafił prosto w głaz, mniej więcej stukrotnie większy od swej maszyny. W chmurze

kurzu i skalnych odłamków szary kształt odbił się od kamiennej przeszkody, wywinął koślawego kozła i w nie

kontrolowanym korkociągu łupnął o skaliste dno. Gdy znieruchomiał, a pył opadł, szara płaszczka bardziej

przypominała zgiętą wpół monetę.

Steve, wolno opadający na spadochronie, wybuchnął histerycznym śmiechem. A jednak tajna broń okazała się

skuteczna!

Wylądował idealnie i w pełnej zgodzie z przepisami; przetoczył się i zwolnił uprząż spadochronu. Nie tracąc

czasu na jego zwijanie, w rytm śpiewu wszechobecnych cykad pomaszerował ku pokonanemu przeciwnikowi. Był

oszołomiony, wściekły i pobudzony, a im bardziej się zbliżał, tym jego złość rosła. Laserowy myśliwiec z bliska

wyglądał znacznie groźniej niż z powietrza, w trakcie walki. Pokrywało go dwanaście pancernych płyt, z których

jedna została częściowo oderwana w miejscu zgięcia kadłuba. Pod nią widniały jakieś mechanizmy, ale wyglądały

one bardziej na mięśnie i ścięgna niż na urządzenia. Otaczała je warstwa lepkiej, przezroczystej substancji

przypominającej żelatynę.

Kilka ostatnich kroków Steve zrobił ostrożnie, na wszelki wypadek macając powietrze przed sobą. Nie wyczuwał

jednak niewidocznej bariery siłowej. Dostrzegł natomiast pewnego rodzaju właz, i to częściowo otwarty. Wdrapał

się więc na skrzydło, podszedł do klapy, po czym mocno szarpnął ją do góry.

Natychmiast odskoczył ze stłumionym okrzykiem - wewnątrz, przy samych drzwiach, znajdował się obcy, który

najwyraźniej próbował wydostać się na zewnątrz. Na światło słoneczne wyjrzała duża głowa, przypominająca

muszlę. Ryj, umieszczony pod pustymi oczodołami, rozwidlał się w kilkanaście niedługich białych macek,

splątanych na kształt korzeni. Gruba kościana szyja wybrzuszała się z przodu, potem dochodziła do czaszki, której

przednia część była podzielona na dwie połowy głęboką bruzdą. Tył stanowił jednolitą całość. Generalnie obcy

przypominał nieudany eksperyment skrzyżowania karalucha ze średniowiecznym rycerzem w pełnej zbroi.

Na widok odrażającego tworu Steve poczuł nowy dopływ adrenaliny i celnym ciosem prosto w ryj posłał łeb

obcego ku bezpośredniemu spotkaniu z burtą. Z miłym dla ucha trzaskiem oba obiekty zetknęły się gwałtownie i

przybysz z kosmosu runął nieprzytomny na skrzydło. Steve na wszelki wypadek postał nad nim chwilę, gotów

pozbawić go świado-

105

mości, gdyby zaczął odzyskiwać przytomność, co jednak nie nastąpiło. W końcu zmęczenie i napięcie dały o sobie znać. Pilot

siadł ciężko (ale tak by mieć jeńca na oku), po czym wyjął z kieszeni nieco uszkodzone cygaro. Zapalił je, zaciągnął się mocno i

stwierdził:

- To mogę uznać za bliskie spotkanie'

UCHODŹCY SPĘDZILI NOC w Dolinie Śmierci na omawianiu l strategii na najbliższe dni. Wyniki debat nie były optymistyczne.

Podsycane całą noc ogniska oświetlały gromadę gotową bronić się przed obcymi czym kto miał (przeważały dubeltówki i

sztucery). Plany zmieniały się z przyjazdem każdej nowej grupki uciekinierów, ponieważ dostarczali oni świeżych informacji,

względnie plotek.

Russell z uporem trzymał się swego całkiem mądrego planu, by jechać do Las Vegas po benzynę i zapasy, a potem ruszać na

równiny Ańzony, z dala od miast. Na szczęście ani razu nie wspomniał o swoich doświadczeniach z obcymi.

Około południa z pół setki wozów, których właściciele zdecydowali się jechać z Russellem, było gotowych do drogi. Co

szybsi stali już w kolumnie na szosie, czekając na powolniejszych. Do tych ostatnich należała rodzina Casse'ów, zaniepokojona

stanem Troya. Kondycja chłopca powoli, ale stale się pogarszała. Nie miał jeszcze konwulsji, ale już zaczynał się trząść, a na

skórze pojawiły się plamy. Te wyraźne oznaki świadczyły o nadchodzącym przełomie choroby, więc sytuacja robiła się bardzo

poważna. Co prawda owinęli go w koce i położyli do łóżka, ale taka terapia nie wystarczała. Aby dziecko nie zapadło w śpiączkę,

niezbędne były lekarstwa: najlepiej hydrocortizon, ewentualnie insulina, ostatecznie też antybiotyki. Miguel wrócił właśnie z

trzeciej już, równie bezowocnej jak poprzednie wyprawy po leki. Pech chciał, że w całym obozie nie znalazł się ani jeden

cukrzyk, natomiast hydrocortizon, jaki Miguelowi oferowano (za to w dużych ilościach), był maścią

Mimo iż na zewnątrz zrobiło się gorąco, Troy, choć przykryty stertą koców, trząsł się z zimna. Russell siedział przy synku,

ocierając mu krople potu z czoła, Alicja zaś poiła biata przesłodzoną herbatą

- Wiesz, czasami bywasz równie nieznośny jak twoja świętej pamięci matka. Wspaniała kobieta, ale co do brania lekarstw

bardziej uparta od muła.

- Przykro mi, tato. - Oczy malca wyrażały strach. - Nie powinienem marnować lekarstwa, przepraszam.

- Nie szkodzi, chłopcze. Znajdziemy nowe, zobaczysz.

- Nie umrę jak mama, prawda?

Russella zamurowało. Zanim zdążył otworzyć usta, aby zaprzeczyć, przypomniał sobie, że właśnie takiej odpowiedzi udzielił

żonie, krótko przed jej śmiercią.

106

- Nie opowiadaj pieidoł — wyleczyła ojca Alicja. - Pewnie ze w\ zdrowiejesz.

- Wszyscy się pakują, bo ktoś przejeżdżający wrzasnął, że obcy lecą w tę stronę - zameldował Miguel wchodząc.

- Lepiej też się wynośmy, bez lekarstwa i tak nie możemy tu zostać --powiedziała dziewczyna.

- Tato, jedźmy - wtrącił Troy. - Nie chcę do latającego talerza!

- Grupa, która jedzie na południe, za twoją radą, chce posuwać się bocznymi drogami, ale będą mijali szpital w pobliżu Las

Vegas. To tylko parę godzin stąd, więc szybko zabierajmy się wraz z nimi

Russell wstał potakując, gdy rozległo się pukanie. Alicja przeszła obok Miguela i otworzyła drzwi. Za progiem stał

niebrzydki szesnastolatek z rudawą czupryną Trzymał coś w wyciągniętej dłoni.

- Penicylina. - Zabrzmiało to, jakby się przedstawiał.

- Witaj, Penicylino. Jestem Alicja. - Zauważyła go v» nocy podczas narad, ale dotąd nie miała okazji zamienić z nim cnoć

słuwci.

- Philip. Philip Oster. Ktoś mówił o chorym dziecku. Taki z długimi włosami.

- Mój starszy brat, a choruje młodszy... Przez chwilę stali milcząc i rozumiejąc, że to me jest am czas, ani miejsce, by się

bliżej poznać

- Moja mama, pielęgniarka, powiedTaała, ze penicylina /bije ^CK^C/:

kę - odezwał się w końcu Philip

- To naprawdę miłe, że chciałeś pomóc. ALcja wzięła od mego buteleczkę z tabletkami i wyczuła za plecami ojca

Widok me ogolonego Russella, którego bary prawie wypełniła urzwi (zwłaszcza oglądane z dom) wpłynął na wymowę

młodzieńca

- Chciałbym... to znaczy rodzina chciałaby móc bard/Jej pomoc... Jeśli chcecie, to tego... wyjeżdżamy za parę minut...

Na te słowa Alicja pokraśniała i czym prędzej wypaliła:

- No IJ JefUleu;^ -azem' /<a. ^Au^iiii u;>l\ czciła ^:I^^.A a^o, wi^c szybko się poprawiła: - l o znaczy tez stąd wyjeżdżamy.

- Fajnie. - Chłopiec uśmiechnął się aepło Ten dwupłat, co go wieziecie, on lata?

Cierpliwość Russella dobiegła końca wuhet k] s<eny drzwiowo-b-a konowej.

- Dzięki za lekarstwo, a ceraz wracaj J o -Jebie bu się spoźuisy oznajmił stanowczo.

- Tato' zd wołała Alicja / wyizutori . obLuzeniem.

- Nie ma sprawy. - Philip uśmiechnął Me szarmancko. - Pogadamy na następnym postoju.

Zaskoczona galanterią młodzieńca Alicja obserwowała, jak Philip oddala się do nowiutkiego zestawu campingowego. Gdy

się odwróciła,

10/

stwierdziła, że cała męska część rodziny, łącznie z Troyem, przygląda się jej wyczekująco.

- No co? Starałam się być miła, bo przyniósł lekarstwo.

- Pewnie - odparli chórem.

KWATERA GŁÓWNA NO RAD - North Ameńcan Aerospace De-fence (Północnoamerykański System Obrony Przeciwlotniczej i

Wczesnego Ostrzegania) - mieśdła się po sąsiedzku z podziemnym stanowiskiem dowodzenia, przygotowanym dla prezydenta na

wypadek wojny. Kompleks wyryto głęboko pod górą Cheyenne, w pobliżu Colorado Spńngs. Dlatego też potocznie zwano go

Górą Cheyenne lub Krzysz-tałową Górą. Był tak zaprojektowany, by wytrzymał bezpośrednie trafienie nuklearne, a

zgromadzonych tam zapasów wystarczyłoby do przeżycia okresu, w którym trwałoby skażenie okolic. Wyposażony we wszyst-

kie najnowsze osiągnięcia techniki mógł, nawet przy zniszczeniu większości miast i baz na powierzchni, śledzić ruchy

nieprzyjaciela i koordynować ataki sił własych (tak konwencjonalnych jak i atomowych). Komputery miały stałe połączenie z

różnymi ośrodkami, w tym także z Air Force One.

Mniej więcej w dwanaście minut po rozpoczęciu masakry 23 skrzydła oraz pozostałych jednostek myśliwskich nad Nowym

Jorkiem, Los Angeles i San Francisco, łącznościowcy będący na pokładzie Air Force One zaczęli stopniowo tracić możliwości

koordynacyjne. Jedynym działającym urządzeniem, spośród tych służących do komunikowania się, był telefon komórkowy.

Najpierw zamilkła łączność radiowa z ocalałymi F/A-18, potem oślepły radary, a w końcu została przerwana łączność z NORAD

i Kryształową Górą. Powodem mogło być tylko jedno - obcy kolejno niszczyli satelity przebywające na orbitach

geostacjonarnych, pięćdziesiąt tysięcy metrów nad ziemią. ULR - Uploading Radar (radar badający niebo) -jaki znajdował się na

pokładzie boeinga, potwierdził to przypuszczenie - satelity znikały jeden za drugim, a snajpera nie było widać, co eliminowało

hipotezę, że dokonuje tego niszczyciel. Musiały to robić myśliwce, których nikt o takie osiągi nie podejrzewał.

Satelity cywilne znajdowały się na innych wysokościach i orbitach, lecz zanim obsługi naziemnych stacji radarowych i

innych systemów łączności globalnej przeprogramowały anteny, same bazy oraz instalacje stały się obiektem ataku. Mniejsze -

myśliwców, większe - niszczycieli. Ostatnia, niepełna informacja z El Toro donosiła o ostrzale. Wolno acz systematycznie

latające stanowisko dowodzenia, jakim był Air Force One, traciło kontakt ze światem.

Dyskusja o zmniejszającej się liczbie możliwych posunięć odbyła się przy jednym ze stołów, a przy drugim siedzieli Julius i

Connie, a więc wszystko doskonale słyszeli.

108

- Nie wiem, jakim cudem, ale chcę mieć łączność z NORAD! - polecił Grey adiutantowi.

- Tak jest, sir! - Tamten strzelił obcasami i zniknął w części wojskowej.

- Jakie wieści z Paterson? - spytał Whitmore, mając na myśli bazę lotniczą Paterson w pobliżu Colorado Springs,

gdzie za około pół godziny powinni wylądować.

- Na razie istnieje. Ewakuujemy ludzi i sprzęt z instalacji militarnych, lecz straty są duże.

- Cholera! - Whitmore nie krył złości. - Nie tylko wiedzą, gdzie atakować, ale jeszcze robią to na tyle szybko, by

pozbawić nas wojska! Idą zgodnie z jakimś pieprzonym rozkładem jazdy!

- To faktycznie doskonale przygotowany atak - zgodził się Grey. -Musieli zebrać dokładne dane i zrozumieć

zasadę działania naszej obrony.

David, nieco mniej zielony (i bez torby z pieczęcią prezydencką) wyszedł z ubikacji. Gdy usłyszał ostatnie

zdanie, stanął w korytarzu chcąc posłuchać dągu dalszego. To, co dotarło do uszu młodzieńca, przekroczyło jego

najśmielsze oczekiwania. Głos zabrał Nimziki, choć sądząc po tonie, można by przypuszczać, że udzielny książę.

- Rozmawiałem, jak panowie wiecie, z przewodniczącym Komitetu Połączonych Sztabów - zaczął, a każdy jego

gest podkreślał, jak niekompetentny jest prezydent. - Zgodziliśmy się, że istnieje tylko jeden rozsądny sposób:

musimy ich zaatakować bronią nuklearną i to na pełną skalę, wszystkim co mamy.

Próba skłonienia prezydenta do podjęcia takiej decyzji była nieudana, ale Whitmore'a zainteresowało, jak daleko

Nimziki się posunie.

- Nad terenem Stanów Zjednoczonych Ameryki? - spytał spokojnie. - Zastanowiliście się nad konsekwencjami?

Zginą miliony amerykańskich obywateli.

- Szczerze mówiąc, panie prezydencie, spodziewałem się, że pan odrzuci ten pomysł. - Nimziki uchodził za wzór

spokoju i pewności siebie. - Jeśli jednak nie uderzymy szybko, to niewielu naszych rodaków zostanie do obrony.

Razem z przewodniczącym...

- Sir! - Adiutant Greya wyprężył się przy stole blady jak ściana.

- Nie teraz! - warknął Nimziki, nie mając do tego najmniejszego prawa.

- Dowództwo NORAD i Kryształowa Góra przestały istnieć, sir! -Adiutant zignorował szefa CIA, zwracając się

wyłącznie do generała Greya.

- To niemożliwe...

- Jezu: wiceprezydent, system ostrzegania. Komitet Połączonych Sztabów...

- Może został zniszczony system łączności, a nie cały bunkier! W rozmaitych reakcjach jedno było wspólne:

niedowierzanie.

- Zameldowali o tym piloci z Paterson, sir. Ledwie zdążyli wzlecieć, gdy Góra Cheyenne znalazła się pod

ostrzałem niszczyciela. Najpierw

109

Jozirzaskali skaty, a potem, po odsłonięciu, cały kompleks. Krótko później baza Paterson została zaatakowana i

przestała odpowiadać na wezwania radiowe, sir - wyjaśnił adiutant.

- Zdaje się, że właśnie tam mieliśmy lądować - zauważył Whitmore. -Chyba potrzebujemy nowej lokalizacji,

prawda?

- Musimy wystrzelić rakiety! - Nimziki jakby go w ogóle nie słyszał. -Teraz opóźnienie będzie bardziej

kosztowne niż czekanie z ewakuacją miast!

Tym razem Nimziki zadał cios poniżej pasa i wszyscy o tym wiedzieli, a Whitmore w dodatku miał już dość

wymądrzania się dyrektora CIA.

- Opóźnienie czy ewakuacja nie są tematem tej rozmowy! - warknął wstając.

Obaj poczerwienieli ze złości i nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby całkiem nieoczekiwanie do

dyskusji nie włączył się nowy uczestnik.

- Żartujesz! - David wypadł zza rogu. - Tylko skończony kretyn zdetonowałby wodorówki nad własnymi

rodakami!

Connie błyskawicznie ruszyła ku niemu, znając swego eks-męża i wiedząc, że trudno go wyprowadzić z

równowagi, ale jak się w końcu wkurzy, to niczym pocisk przeciwpancerny rwie na pierwszej przeszkodzie. A obe-

cnie pobicie Whitmore'a stanowiłoby przestępstwo federalne.

- Davidzie, nie...

- Jak my zaczniemy, reszta świata pójdzie w nasze ślady! Madę pojęcie, jaki nastąpi opad radioaktywny?! To już

lepiej niech każdy palnie sobie w łeb: osiągniemy ten sam efekt, a nie będziemy się męczyli.

David odsunął Connie, toteż Grey czym prędzej stanął między mm a Whitmore'em. Generał był gotów

znokautować informatyka, gdyby naszła taka potrzeba.

- Panie Levinson, proszę nie zapominać, że jest pan tu gościem -uświadczył stanowczo.

David nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.

- Nawet nie wiemy, czy eksplozja nuklearna naruszy ich pole siłowe. lin mozfc zupełnie nie zaszkodzić, a nas

pozabija! To idiotyzm, po którym J u/ nic nie zostanie!

- Zamknij mordę i siadaj na dupie! Natychmiast! - ryknął Nimziki. David wziął już solidny zamach, ale zanim

zdążył przyłożyć oponen-iowi, do ogólnej pyskówki włączył się Julius.

- Nie daj sobą pomiatać, chłopcze! Gdyby nie mój syn, gówno z was w-</\-»tkich by zostało! - Connie podbiegła

do niego, ale tym razem Julius o ,ł ZIJA ydowany powiedzieć, co myśli. - To wasza wina! I takich jak wy, zadufanych

imbecyli! Nic nie zrobiliście, żeby temu zapobiec, a od dawna udawaliście sobie sprawę, że taka chwila przyjdzie!

Ty niedorobiony specu od wywiadu: od pół wieku wiedziałeś, że nas zaatakują! I co? Nawet palcem nie kiwnąłeś! A

jak nie wiedziałeś, to jesteś zwykłym, starym osłem i nie waż się naskakiwać na mego syna!

110

Nagły wybuch Juliusa, starszego pana o pokojowym jak dotąd usposobieniu, zaskoczył wszystkich, dzięki czemu zamilkli.

Nimzikiego całkowicie zatkało. Whitmore tymczasem uspokoił się, choć z pewnym trudem, i przejął inicjatywę.

- Panie Levinson, zapewniam, że niewiele więcej mogliśmy zrobić -powiedział spokojnie. - Można nas oskarżać o wiele

rzeczy, ale biorąc pod uwagę tę kwestię, to zostaliśmy całkowicie zaskoczeni.

- Brednie! Albo pan udaje, albo podwładni nie poinformowali pana, panie prezydencie, że od tysiąc dziewięćset

pięćdziesiątego któregoś madę latający talerz. Rozbił się w Nowym Meksyku i zabrało go wojsko albo tajni agenci.

- Jezu! Tato, przestań -jęknął David.

- Zaraz, gdzie to było...? - Julius bynajmniej nie zamierzał zastosować się do prośby syna. - A, już wiem: w Roswell, w

Nowym Meksyku, tam właśnie się roztrzaskał. Wewnątrz znaleźli trzech obcych. Wszystko zostało zamknięte w bunkrze... zaraz,

zaraz... o, przypomniało mi się: Rejon 51, tak brzmi nazwa tego laboratorium! Przez prawie pięćdziesiąt lat wiedzieliście, więc

nie mówcie mi o zaskoczeniu, dobrze?!

Whitmore uśmiechnął się lekko, pierwszy raz od dawna. Od początku kadencji przynajmniej raz w miesiącu jakiś ufomaniak

pytał go o Rejon 51. W końcu zainteresował się tym i wyszło, że cała sprawa jest kolejną mistyfikacją zwolenników istnienia

UFO.

- Przykro mi, ale muszę pana rozczarować, panie Levinson. W prasie i telewizji podają bzdury: wojsko czy rząd USA nie

posiada żadnego rozbitego statku obcych. Rejon 51 istnieje faktycznie, ale to poligon, na którym testuje się eksperymentalne

rodzaje uzbrojenia. Z UFO nigdy nie miał nic wspólnego. Daję na to słowo, panie Levinson.

Cisza, jaka zapadła po tym oświadczeniu, nie trwała jednak długo. Głos zabrał Nimziki, który w zdołał już ochłonąć i uznał,

że przyszła pora na wyciągnięcie asa z rękawa:

- Proszę mi wybaczyć, panie prezydencie, ale to nie jest całkiem tak jak pan powiedział!

Wszyscy, całkowicie zaskoczeni, spojrzeń! na szefa CIA, w niemym osłupieniu czekając na dag dalszy.

JASMINE i DYLAN WSPIĘLI SIĘ na nasyp, który był jedyną pozostałośdą po autostradzie. Boomer ganiał, gdzie chdał, acz głównie

trzymał się przy swych właśddelach. Z tego niezłego punktu obserwacyjnego rozdągała się panorama dawnego Los Angeles.

Śródmieście przestało istnieć - po wieżowcach, muzeach i zabytkach pozostał wypalony krater. Dalej budynki stały bez okien,

drzwi i częśd śdan. Niektóre z nich jeszcze płonęły, inne jedynie dymiły. Rozglądając się wokół, Jasmine zrozumiała, ile mieli

szczęścia, że przeżyli. Wokół na wiele kilometrów

111

rozciągała się strefa całkowitego zniszczenia. Wszystkie żywe istoty i całe wyposażenie wnętrz zostały spalone przez

burzę ogniową, a domy albo zniszczone całkowicie, albo zmienione w ruiny.

Na środku nasypu stała sobie przedpotopowa lodówka o opływowych kształtach. Była co prawda opalona i nieco

pogięta, za to w uchylonych drzwiach tkwił na jednej z półek nie uszkodzony słoik musztardy. Przedziwne rzeczy

dzieją się podczas kataklizmów.

Podczas gdy Jasmine zajmowała się lodówką, Dylan przykucnął przy czymś, co później matka zidentyfikowała

jako poszarpane resztki spalonego psa. Chłopiec na szczęście nie rozpoznał obiektu swych zainteresowań. Jasmine,

ignorując wszelkie pytania sześciolatka, wzięła go czym prędzej na ręce i ruszyła wzdłuż wypalonej autostrady w

ślad za myszkującym Boomerem.

Po kwadransie marszu dotarli do miejsca, gdzie zaczął pojawiać się asfalt, najpierw mniej, potem bardziej

nadający się do użytku. Po dalszych paru minutach natrafili na garaż pojazdów remontowych, częściowo osłonięty

przez nasyp. Ciężarówki, dźwigi i spychacze zostały starannie zaparkowane na trzydniowe święta. Choć te stojące

bliżej wjazdu były osmolone, a opony i przewody stopiły się i spłynęły, to głębiej Jasmine znalazła ośmiokołową,

czerwoną lorę w całkiem dobrym stanie.

Pewien kłopot sprawiło Jasmine odnalezienie kluczyków, ale po krótkich poszukiwaniach wyciągnęła je zza

przesłony słonecznej. Kazała wsiąść Dylanowi (którego śladem podążył pies) i wolno cofnęła wóz, jak daleko się

dało. Potem dodała gazu, wybiła boczną ścianę z blachy falistej i wyjechała na zewnątrz.

Po chwili sunęła pozostałością jakiegoś bulwaru, kierując się na, południe. Bezustannie musiała slalomować

pomiędzy różnymi szczątkami, na wpół spalonym słupami telefonicznymi i wrakami wozów. Gdy coś tak skutecznie

blokowało drogę, że nie mogła tego ominąć, zatrzymywała ciężarówkę, wchodziła na dach i szukała wyjścia z

labiryntu.

Po przebrnięciu jakichś sześciu kilometrów Jasmine znalazła pierwszego ocalałego. Przy drodze spokojnie

siedział sobie mężczyzna około pięćdziesiątki ubrany w pozostałości trzyczęściowego garnituru. Po liczbie plam

zakrzepłej krwi widać było, że odłamki szkła nieźle go poharatały. Człowiek nie odezwał się słowem, ale za to

bardzo żwawo wskoczył na pozbawioną burt platformę lory. Jasmine wyruszyła dalej.

Po pół godzinie Jasmine miała sześciu kolejnych pasażerów, czyli tylu, ilu napotkała. Krótko potem znalazła

pierwszą nazwę ulicy. Stalowa konstrukcja sygnalizacji leżała na ziemi rozbita przez podmuch, ale przymocowana

do niej niebieska tabliczka ocalała. Po starciu kurzu ukazał się napis: SEPULYEDA BLVD.

Jasmine właśnie rozglądała się wkoło, próbując ustalić, gdzie jest ocean, gdy ktoś wrzasnął:

- Błagajcie o miłosierdzie, grzesznicy!

112

Dziewczyna podskoczyła i spojrzała w stronę źródła głosu. Niedaleko jakiś obszarpaniec stał na kupie cegieł

powstałej z przedniej ściany kina. Machał nie dopalonym kawałkiem kartonu, na którym nabazgrał jakiś biblijny

cytat. W drugiej dłoni dzierżył solidny kloc, nieco przypominający krucyfiks. Wnętrze kina było wymalowane w

sceny z westernów. Na tym tle nawiedzony mężczyzna wyglądał kuriozalnie, ale swą misję realizował z wielką

powagą.

- Nadszedł koniec! - zawył. - Bóg Wszechmogący przemówił i oto nadszedł koniec!

- Słuchaj no: jadę do El Toro. Jak chcesz, to wsiadaj na lorę -zaproponowała mu Jasmine.

- On przemówił językiem ognia! - Obszarpaniec zignorował propozycję. - Nadszedł czas skorpiona! Oto koniec

wszechrzeczy!

Po tych słowach odwrócił się twarzą ku wnętrzu kina.

Jasmine wzruszyła ramionami i wsiadła do szoferki - nikogo nie będzie ratowała na siłę. Nie ujechała jednak

daleko, nawet me do następnej przecznicy, gdy zobaczyła dymiący helikopter. Leżał przewrócony na zdruzgotanej

płycie parkingu jakiegoś niewielkiego supermarketu. Jasmine zatrzymała wóz i wysiadła, aby sprawdzić, czy są do

zabrania kolejni niedobitkowie.

Milczący mężczyzna zeskoczył z tyłu lory i oboje podeszli do zielonkawego kształtu.

Dwaj martwi piloci zwisali na pasach - główne zderzenie z ziemią przyjął na siebie dziób maszyny. Wokół leżało

kilku mężczyzn (część pod helikopterem). Oni także nie żyli. Najwyraźniej wypadli przy zderzeniu. Natomiast w

przedziale desantowym znajdowała się kobieta w prostej i drogiej niebieskiej sukni. Wokół nosa i uszu miała ślady

zaschniętej krwi, co świadczyło o poważnych uszkodzeniach wewnętrznych. Jej pierś unosiła się jednak w

nierównym oddechu. Jasmine wlazła do środka i najost-rożniej jak potrafiła częściowo wyciągnęła, częściowo

wyniosła ranną. Nieocenioną pomocą okazał się milczący mężczyzna. Gdy już ułożyli ranną na asfalcie, spojrzeli na

siebie wymownie - była to Marilyn Whit-more, Pierwsza Dama USA.

Tymczasem dołączył do nich Dylan. ; - Mówiłam d, żebyś został w samochodzie! - burknęła Jasmine.

Zanim chłopiec zdążył się odezwać, usłyszała coś, co ją zmroziło:

szczęk przeładowanej strzelby. Powoli odwróciła się i zobaczyła grubasa w myśliwskiej kurtce, z bronią w ręku

podchodzącego w jej kierunku. Za nim szło dwóch obszarpańców w brudnych plamistych sortach mundurowych.

Jeden pchał wózek z supermarketu wyładowany artykułami skradzionymi ze zrujnowanego sklepu. Wyglądali

zupełnie jak trio ścierwojadów żywiących się jeszcze świeżą padliną.

- Zobaczcie, chłopcy, rozwiązał się problem z transportem - stwierdził uzbrojony grubas. - Ładna bryczka...

Pakowna... kluczyki w stacyjce?

8 - Daeń Niepodległości 113

Pytanie doprowadziło Jasmine do furii, jednak zmusiła się do uśmiechu.

- Jedziemy na południe, jak chcecie, możecie się z nami zabrać, miejsca...

- Zamknij się, czarna małpo! - wrzasnął grubas, unosząc broń. Jego pomocnicy doskoczyli do ciężarówki - większy zaczął

śdągać

rannych z platformy, mniejszy sprawdzał kabinę, obwąchiwany przez

przyjaźnie nastawionego do świata Boomera.

- Kluczy nie ma - wrzasnął obdartus.

- Dobra! - Grubas odwrócił się do Jasmine. - Zapytam raz grzecznie, a potem rozwalę ci łeb. Które z was ma te pieprzone

kluczyki do tego pierdolonego auta?!

- Żałujcie za grzechy, nastał bowiem koniec świata! - Szurnięty kaznodzieja najwyraźniej podążał śladami ciężarówki, gdyż

niespodziewanie zaczął występ na parkingu. - Bóg Wszechmogący oceni wasze uczynki, grzesznicy.

- Dobra, dobra. Odsuń się pan i nie wrzeszcz. To nie pański interes! -Uwaga grubasa skupiła się na zawodzącym narwańcu.

Jasmine przyciągnęła syna do siebie, niepostrzeżenie wyciągając mu z plecaka sztuczny ogień.

- Nie sprzeciwiajcie się woli Boga! - zawył jeszcze głośniej nawiedzony. - Jego słowo jest wszystkim: nie można mu się

sprzeciwić!

- Gówno prawda! - warknął grubas i pociągnął za spust. Ładunek grubego śrutu wyrwał w piersiach nieszczęśnika dziurę

wielkości pięści i wyrzucił go w powietrze. Martwy kaznodzieja z łoskotem zwalił się, rozkrzyżowany, na plecy dobrych pięć

metrów od miejsca, w którym stał. Huk strzału odbił się echem od ruin. W czasie tego tragicznego zajścia Jasmine zdołała zapalić

zapałkę, ale nie zdążyła odpalić fajerwerku, toteż zdusiła ogień między palcami. Zabójca wyglądał na równie zaskoczonego jak

wszyscy inni - najwyraźniej był debiutantem. Jego kumple spoglądali na siebie nerwowo. Grubas swoją niepewność postanowił

zatuszować bezczelnością.

- Dobra, dziwko! - zwrócił się do Jasmine, przeładowując broń. -Lepiej dawaj te kluczyki.

W tym momencie Boomer, którego nikt nie podejrzewałby o wojownicze skłonności, wypadł z szoferki i warcząc jak

wściekły, ruszył ku terroryście. Ten albo był jeszcze ogłupiały po ostatnim wyczynie, albo po prostu lubił psy, gdyż nie zastrzelił

szarżującego zwierzęcia od ręki, tylko wrzasnął:

- Uspokój de tę bestię, inaczej przysięgam, że ją zastrzelę! Korzystając z zamieszania, Jasmine podpaliła lont fajerwerku. Z

papierowej tulei w kierunku grubasa wystrzelił trzymetrowy słup różnokolorowego ognia. Płonąca siarka przylgnęła mężczyźnie

do twarzy i dłoni, toteż odruchowo uniósł ręce, osłaniając oczy. I upuśdł broń. Jasmine czym prędzej rzudła sztuczny ogień,

złapała strzelbę i sprawdziła, czy

114

nabój tkwi w komorze. Zadowolona z efektu, wycelowała w grubasa, nim ten skończył wrzeszczeć. Ze sposobu, w

jaki trzymała broń, widać było, że wie, jak jej użyć.

- Ta dziwka, ty tłusty wszarzu, wychowała się w Alabamie z ojcem, który uwielbiał polować. Nie miej więc

głupich złudzeń, że nie potrafię strzelać - poinformowała go rzeczowo i nacisnęła spust, mierząc lekko w bok.

Koło głowy tłuśdocha z wyciem przemknął ładunek grubego śrutu, a Jasmine sprawnie przeładowała i

wymierzyła broń w opasły brzuch.

- Proponowałabym, żebyście grzecznie wrócili pod kamień, spod którego wypełzliście. I to zaraz!

Cała trójka wycofała się z zadziwiającą szybkością, klnąc z cicha. Gdy zniknęli za stertą gruzu, Jasmine i

milczący mężczyzna zanieśli ranną do samochodu.

- Brawo - powiedziała dcho Pierwsza Dama.

W MYŚLIWCU BYŁO TRZECH obcych, ale tylko jeden żywy: ten, którego Steve znokautował przy włazie. Kapitan

Hiller wyprostował się i potarł bolące ramię. Następnie zawinął swoją ofiarę w spadochron i używając linek jako

uprzęży, zabrał się do ciągnięcia tobołka przez pustynię.

- To miał być, cholera, wolny weekend! - mruknął. - Szlag was musiał przynieść! Zamiast wypoczywać, bawię

się w tragarza, ciągnąc takie oślizłe gówno przez skończone zadupie.

Grube, podobne do macek ramiona obcego wysunęły się z jedwabiu i wlokły po piasku.

- Musiałeś się, kurwa, wykopać? - Steve z niesmakiem wykrzywił usta. - A tak w ogóle, to coś ty sobie

wyobrażał, obsrańcu? Że pozwolimy wam bezkarnie zabijać?!

W pomarańczowej mateńi coś się poruszyło, toteż Steve przyskoczył czym prędzej i kopnął zawartość, aż go

noga rozbolała. Na wszelki wypadek powtórzył zabieg parokrotnie.

- Albo będziesz grzecznie nieprzytomny, albo zrobię z ciebie pieczyste, łajzo galaktyczna! - krzyknął, nieco

zziajany.

Spocił się co niemiara i doskonale zdawał sobie sprawę, że szybko będzie potrzebował wody. Obcy dostał

solidną narkozę, więc pilot zostawił go i wspiął się na najbliższe brązowe wzgórze. Podobne ciągnęły się w

nieskończoność pod jasnobłękitnym niebem. Żar bijący od piasku powodował falowanie powietrza, dlatego fakt, że

Steve zauważył błysk światła w takich warunkach, należało uznać za czysty przypadek. Błyskało na szczycie

wzgórza położonego o kilka kilometrów od niego. Rozejrzał się gorączkowo i ledwie tysiąc metrów przed sobą

zobaczył wstęgę asfaltu. Szybko zeskoczył, złapał spadochron z ładunkiem i pognał w stronę szosy.

115

Po paru minutach, zdyszany, dotarł do dwupasmowej autostrady i siadł na jej skraju, aby nieco odpocząć. Z

pewnym podziwem obserwował zbliżający się konwój liczący ponad pół setki przyczep, karawanin-gów,

mikrobusów i ciężarówek.

- Te, zakuty łeb! Właśnie się zbliża okazja - poinformował nieprzytomnego jeńca i wstał.

Z szerokim uśmiechem wyszedł na środek drogi, machając rękoma -mogli albo stanąć, albo go przejechać;

ustąpić nie zamierzał.

Na szczęście długa kolumna zwolniła, aż wreszcie stanęła. Steve podszedł do prowadzącego wozu, który ciągnął

za sobą zabytkowy dwupłat.

- Kapitan Steven Hiller, Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych - przedstawił się, salutując.

- Potrzebujesz transportu? spytał kudłaty i nie ogolony kierowca. Dwie minuty później pilot kończył gasić

pragnienie, otoczony przez kilkunastu co ciekawszych uczestników wyprawy. Wyjaśnienia dotyczące zawartości

spadochronu wywołały właściwą reakcję. Steve poinformował zebranych, że musi się dostać do bazy lotniczej Nellis

koło Las Vegas, w sprawie żywotnie interesującej wszystkich.

- W radio mówili, że Nellis przestało istnieć po bombardowaniu -wtrącił starszy wiekiem jegomość z

dubeltówką.

Steve w bezsilnej złości wymierzył przybyszowi z kosmosu solidnego kopa.

- No, cóż... jak nie ma, to nie ma. Przelatując nad Las Vegas widziałem lotnisko koło wyschniętego jeziora -

przypomniał sobie Steve. - Bardzo chciałbym, aby ktoś mnie tam podwiózł.

Kilku obecnych wyciągnęło mapy, ale mimo iż niektóre z nich były całkiem dokładne, na żadnej nie znaleźli

tego, o czym mówił pilot. We wskazanym miejscu widniał tylko napis informujący, że jest to poligon rakietowy i

cywilom wstęp surowo wzbroniony. Co gorsza, w rejonie Las Vegas istniały aż cztery wyschnięte jeziora.

- Cholera, przecież wiem, co widziałem!

Cała sprawa dla większości była zbyt niesamowita - chcieli uciec od obcych, a nie wozić ich po okolicy. Kilka

osób zgłosiło gotowość zabrania Steve'a i jeńca, ale nikt nie zamierzał marnować paliwa na szukanie czegoś, co

mogło być poligonem, lotniskiem czy diabli wiedzą czym. Wtedy właśnie kierowca pierwszego wozu

niespodziewanie wystąpił na środek i spojrzał na Steve'a.

- To Groom Lakę - oświadczył donośnym głosem. - Poligon Broni Doświadczalnych w Groom Lakę. Dwa pasy

w kształcie litery X, kilka hangarów, nie pamiętam: trzy, może cnery, przylegające do skalnej ściany.

- Zgadza się! - krzyknął radośnie Steve. - Skąd to wszystko wiesz? Stojący obok kierowcy siedemnastoletni

chłopak z długimi włosami odparł szybko - za szybko'

116

- Mieszkaliśmy w okolicy.

- Nazywam się Russell Casse - powiedział nie ogolony, wyciągając prawicę. - Znam drogę do tej bazy, bo kiedyś

byłem mechanikiem specjalizującym się w nietypowych samolotach. Jakieś dziesięć lat temu porwały mnie te małe

skurwiele i zrobię wszystko, żeby pomóc skopać im dupę! Jeśli pozwolisz, chętnie obejrzałbym tego gnojka?

- Jasne, ale to niezbyt ładny widok.

- Widziałem ich już: wielkie czarne oczy, mała gęba i blada skóra -stwierdził spokojnie Russell, ruszając w stronę

spadochronu.

Jego syn, Miguel, był mniej entuzjastycznie nastawiony do współpracy z pilotem, ale choć niechętnie, to jednak

podążył za ojcem. Nagle Russell przystanął jakieś dwadzieścia metrów od zawiniętego kształtu. Stwierdził, że coś

się tu nie zgadza - długie macki wystające z mateńi nie przypominały niczego, co pamiętał z porwania.

Steve szarpnięciem odsłonił obcego i reszta ciekawskich odskoczyła z widocznym obrzydzeniem. Russell

natomiast stał jak wmurowany, wpatrując się w leżące dało, przestraszony z zupełnie innych powodów. To nie był

blady pokurcz, jak te, które pamiętał sprzed lat. Istniały więc tylko dwie możliwości: albo wtedy miał do czynienia z

zupełnie innym gatunkiem obcych, albo całe porwanie sobie wymyślił i faktycznie postradał zmysły. Poczuł, że

kręci mu się w głowie, toteż złapał Miguela za ramię.

- Tato, pamiętaj, że musimy zawieźć Troya do szpitala - przypomniał chłopak.

Russell dłuższą chwilę spoglądał na niego, jakby nie rozumiejąc, po czym odwrócił się i poszedł w kierunku

samochodu.

- To jedziemy do tego Groom Lakę czy nie? - spytał Steve.

- Chciałbym ci pomóc, ale mam chorego dzieciaka w wozie. Umrze, jeśli w ciągu paru godzin nie zdobędę dla

niego lekarstwa. Dojazd na poligon zajmie ze dwie godziny, a drogę wytłumaczę dokładnie temu, kto de weźmie.

- My de zawieziemy - stwierdził wysoki, opalony mężczyzna. - Phi-lip, wyczyść pick-upa i przenieś wszystko do

karawaningu!

Rudowłosy młodzian spojrzał smętnie na dziewczynę podobną do Miguela i ruszył wypełnić polecenie ojca.

- Hej, Casse! - Steve podbiegł do Russella. - Twój chłopak potrzebuje lekarstwa, a baza lotnicza tego

przeznaczenia na pewno ma szpital, i to dobrze zaopatrzony. Sam mówiłeś, że dojazd zajmie tylko dwie godziny.

- Ty decydujesz. - Russell spojrzał na syna. Miguel zastanowił się chwilę, po czym rzekł:

- No to spróbujmy dotrzeć tam w półtorej godziny.

117

Po DŁUŻSZYM PRZELOCIE nad monotonną pustynią pilot Air Force One, kapitan Birnham, ogłosił, że po lewej

strome widać cel podróży, czyli poligon Nellis. Niemal wszyscy rzucili się do okrcnek lewej burty. Baza była

niewielka i średnio zadbana. Na powierzchni Nellis znajdowały się dwa skrzyżowane ze sobą pasy oraz hangary

(jeden duży, cztery małe). Wszystkie przylegały, choćby jedną ścianą, do zbocza skalistej góry. Oprócz tego było

tam także pomieszczenie dla wartownika i kilka stanowisk radarowych. W okolicy stało jeszcze parę baraków oraz

magazynów. To wszystko. Słowem, nic specjalnego.

I tak właśnie z założenia miało to wyglądać.

Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami poczynionymi drogą radiową, boeing wylądował bez żadnych ceremonii i

natychmiast podkołował do największego hangaru. Wrota rozsunęły się tuż przed odrzutowcem, i zaraz za nim

zasunęły. Żołnierze dopchnęli schody do drzwi, nim zgasły silniki. Wszyscy pasażerowie zeszli na ziemię. Wśród

nich był również Nimziki, który podczas lotu, po rewelacjach na temat Rejonu 51, wolał dyskretnie zniknąć w

wojskowej części maszyny. Jak należało przewidzieć, pozostali ignorowali dyrektora CIA, starając się jednakże

robić to uprzejmie.

Na dole czekał szef bazy, major Mitchell. Towarzyszyło mu pół setki żołnierzy prezentujących broń.

- Witamy w Rejonie 51, panie prezydencie! -powiedział major i zasalutował, gdy Whitmore stanął na betonowej

podłodze.

- Dziękuję, majorze, ale skończmy z formalnościami - odparł prezydent, oddając honory. - Trochę nam się

spieszy.

- Proszę tędy, panie prezydencie. - Mitchell nie pytał o powód wizyty, bo nawet średnio inteligentny szympans

wydedukowałby, że prezydent przybył w sprawie latającego talerza.

Co prawda major popełniał właśnie przestępstwo federalne, jako że z obecnych jedynie Nimziki posiadał

oficjalne uprawnienia do wstępu na teren badań, ale Mitchell miał to gdzieś - słuchał radia i wiedział, co się stało, tak

z miastami jak i z bazami lotniczymi (o myśliwcach nie wspominając). Dlatego też poprowadził gości bez wahania.

Trzydziestokilkuletni szef bazy był zbudowany niczym bokser. Poruszał się z gracją sportowca i szybko wspinał

po stopniach kariery. W Rejonie 51 odpowiadał za wszystko poza badaniami statku. Zawsze wiedział, kiedy działo

się coś ważnego, i z reguły był przy tym obecny. Zdawał sobie bowiem sprawę, że w nagrodę za wzorowe

wypełnianie obowiązków teraz może już trafić tylko do Pentagonu. Nie miał żadnych wątpliwości, że gdyby nastąpił

jakikolwiek przeciek, w wyniku którego jego placówka znalazłaby się w gazetach, natychmiast zostałby

przeniesiony na Alaskę lub do Idaho, w miejsce skąd ptaki zawracają.

Przywiódł grono przybyszów do ślepego korytarza z zamkniętymi drzwiami po bokach, wprowadził do jednego

z pomieszczeń i zamknął za sobą drzwi.

118

- Proszę się odsunąć od ścian - polecił, otwierając specjalnym kluczem klapę w ścianie i naciskając znajdujący

się tam przycisk.

Rozległ się hydrauliczny syk. Podłoga wraz z meblami ruszyła w dół -całe pomieszczenie okazało się dużą i

doskonale zamaskowaną windą. Na wszystkich, poza Włutmore'em i Nimzikim, zrobiło to olbrzymie wrażenie. Szef

CIA po prostu już kiedyś odwiedził bazę, toteż wiedział, czego się spodziewać, natomiast prezydent z każdą chwilą

był coraz bardziej wkurzony.

- Dlaczego, do ciężkiej cholery, nie zostałem poinformowany, co się tu dzieje? - watknął w końcu, spoglądając

wrogo na dyrektora CIA.

- Krótko rzecz ujmując, chodziło o „wiarygodność zaprzeczania". Gdyby pan wiedział, nie robiłby pan tego tak

przekonująco, panie prezydencie. Decyzja, aby prawdy o latającym talerzu nie ujawniać politykom, została podjęta

bezpośrednio po wydarzeniu. Hoover słusznie twierdził, że ten fakt stanowiłby doskonały mateńał w przetargach

politycznych, a poza rym politycy zmieniają się często, wojskowi rzadko, a agencje wywiadowcze nigdy...

- Dość! -- warknął Whitmore. - „Wiarygodność zaprzeczania", też coś?!

Nimziki nie dodał tylko, iż głównym powodem tak ścisłej tajemnicy, na którą zdecydowały się wojsko, FBI i

CIA, było uzyskanie przewagi nad Związkiem Sowieckim. Stąd ścisły sekret na ćwierć wieku. Tyle że zimna wojna i

Związek Sowiecki przestały istnieć ładnych parę lat temu (już za kadencji Nimzikiego), a szef CIA nie zrobił

absolutnie nic, by zmienić stopień utajnienia. Powód był prosty - zamierzał ubiegać się o fotel prezydencki i doszedł

do wniosku, że jedynie zyska, utrzymując całą sprawę w tajemnicy.

Podłoga znieruchomiała i znaleźli się na poziomie metalowych drzwi, które prowadziły do pomieszczenia

przypominającego przygotowalnię chirurgów w nowoczesnym szpitalu. Na hakach wisiały białe kombinezony,

maski i hermetyczne pakiety z rękawicami chirurgicznymi, a obok stał rząd umywalek i bramek odkażeniowych. Po

drugiej stronie obszarnej sali znajdowały się przezroczyste drzwi z kompozytu polimerowego, zdolne wytrzymać

eksplozję pocisku z bazooki. Za nimi było widoczne duże laboratorium. Wewnątrz kręciło się kilka biało ubranych

postaci.

- To antystatyczne pomieszczenie oczyszczające i dezynfekujące -wyjaśnił z dumą Mitchell. - Bramki działają

automatycznie, resztę trzeba zrobić ręcznie...

- Nie mamy czasu na zabawy - przerwał mu Whitmore. - Proszę dalej.

Mitchellowi po raz pierwszy od dawna zabrakło słów. Gdyby prezydent wiedział, ile czasu i pieniędzy

kosztowała dekontaminacja części badawczej, nie nalegałby.

119

- Panie prezydencie, wejście do następnego pomieszczenia wymaga zmiany ubrania i poddania się...

- Otwórz pan te pieprzone drzwi, i to natychmiast! - przerwał mu obcesowo Whitmore.

Major bez słowa wsunął swój identyfikator do czytnika i drzwi rozsunęły się z dchym szumem. Grupa licząca

jedenaście osób wmaszero-wała do super tajnego, sterylnego laboratorium. Gdy skręcili za róg, zrozumieli, że to, co

widzieli do tej pory, stanowiło jedynie drobny fragment potężnego kompleksu naukowego. Sala miała ponad sto

metrów długości, a środkiem biegło wyniesione na pół metra betonowe przejście. Naukowców i techników w białych

kombinezonach było nie kilku a kilkudziesięciu. Zajmowali się najrozmaitszymi sprawami: obsługiwali różne

urządzenia, studiowali wykresy albo siedzieli i gapili się w sufit, czyli „pracowali koncepcyjnie". Na widok

nietypowych postaci wszyscy przerwali zajęcia. Mitchell krótko wyjaśniał funkcję poszczególnych stanowisk, w

miarę jak je mijali. Jakość i nowoczesność sprzętu przekraczała wszelkie pojęcie, dowodząc dobrej organizacji i

jeszcze lepszego zaplecza finansowego całego przedsięwzięcia.

- Skąd oni na to wzięli pieniądze?! - zdziwił się półgłosem Whitmore. Mówił do Greya, ale usłyszał go też Julius.

- Jak to skąd? - zdziwił się szczerze. - Przecież nikt nie wierzy, że armia potrzebuje młotka za dziesięć tysięcy

dolarów albo kubka za trzydzieści, jak to figuruje na fakturach!

Częściowo miał rację, ale większość pieniędzy pochodziła z Kongresu. Tam zatwierdzano niesprawdzalny

ciemny fundusz", przeznaczony na tajne operacje wywiadowcze czy militarne, których oficjalnie nigdy nie było,

oraz na badania nad nowymi, doświadczalnymi rodzajami uzbrojenia.

Stalowa rampa na końcu sali prowadziła do grubych, stalowo-tytano-wych drzwi. Rozległ się dchy warkot

silnika elektrycznego, drzwi uniósł) się, a pod nimi przeszli dwaj naukowcy w białych kitlach. Jednym by' doktor

Brackish Okun, dyrektor naukowy Rejonu 51. Liczył sobie czter dzieśd pięć lat i nosił szopę szpakowatych włosów

do ramion. Niecc niedbałe, swobodne zachowanie Okuna zdradzało jego hippisowską prze szłość, ale szeroki i

szczery uśmiech, z jakim powitał prezydenta, wygląda niemal dziecięco. Drugi naukowiec nazywał się Issacs.

Doktor miał dlz odmiany krótko obcięte włosy i starannie utrzymaną bródkę. Sprawiał or wrażenie człowieka bardzo

zrównoważonego.

- Panie prezydencie, chciałbym przedstawić doktora Okuna, któr;

przez ostatnie piętnaście lat kierował badaniami w tym ośrodku. - Mit chell wskazał potargańca o bladej cerze.

- Jezu, to prawdziwy zaszczyt spotkać pana, panie prezydencie. Okun potrząsnął dłonią Whitmore'a z

entuzjazmem cechującym każd jego ruch. - Aha, to jest doktor Issacs.

Podczas gdy Whitmore witał się z drugim badaczem, Okun rozejrzał się i oznajmił radośnie:

- Ale w dechę! Jeżeli będziemy się dziwnie zachowywali, proszę nie zwracać na to uwagi, po prostu niezbyt

często nas wypuszczają.

- Tak, rozumiem — mruknął wymownie Whitmore.

- Nietrudno zgadnąć, że przybyliście obejrzeć „przerośnięty podpłomyk" oznajmił Okun. - Proszę za mną!

Poprowadził ich do następnego pomieszczenia, kończącego się betonową rampą i stalowymi drzwiami w grubej,

żelbetonowej ścianie. Issacs przejechał kartą magnetyczną po elektronicznym zamku, wziął głęboki oddech i

nacisnął czerwony przycisk. Przy wtórze syreny i błyskającego stroboskopu drzwi rozsunęły się szeroko, tworząc

dalszy dag rampy. Oczom przybyszów ukazało się betonowe pomieszczenie, wysokie na pięć pięter i szerokie na

jakieś piętnaście metrów. Na stalowych pomostach znajdowali się uzbrojeni wartownicy, ale wzrok wchodzących

automatycznie skierował się ku myśliwcowi obcych, ustawionemu na specjalnej platformie. W świetle lamp jego

pancerz błyszczał głębokim granatem. Poza tym stanowił dokładną replikę maszyn, które niedawno rozgromiły

myśliwce jednostki „Black Knights". Wrażenie wywierał wręcz niesamowite. Wszyscy stali w milczeniu z szeroko

otwartymi oczami.

Obiekt generalnie miał kształt typowego latającego talerza, o jakich meldowały tysiące raportów z całego

świata. Mierzył dwadzieścia metrów średnicy, ale powszechne zdumienie wywoływały detale konstrukcyjne.

Wzdłuż górnej powierzchni, mniej więcej na środku widniał występ, który naukowcy nazwali „płetwą". Zaczynał

się na szczycie statku, wydłużał ku zewnętrznej krawędzi, gdzie osiągał dwa metry wysokości. Powierzchnia płetwy

była opancerzona, a płyty połączono niezliczonymi mechanicznymi urządzeniami, dziwnie przypominającymi

ścięgna.

Z przodu maszyny znajdowała się kabina wyposażona w szerokie, płaskie okna, pod którymi z kadłuba

wyrastała para zakrzywionych 'i manipulatorów przypominających szczypce gigantycznego owada. Prezy-,_aent

wraz z ekipą wszedł na zbudowaną przed dziobem platformę obserwacyjną. Wokół statku, przywodzącego na myśl

eksponat w muzeum prehistorii, kręciło się kilkunastu techników. Robili pomiary, oświetlali powierzchnię lampami

dającymi błękitny blask i dostrajali urządzenia, i Łojące na przesuwanych wózkach. W miejscach, gdzie

powierzchnia obiektu miała kontakt z pustym podłożem, były widoczne zygzakowano ęknięda. Wyglądało na to, że

uszkodzenia (przynajmniej zewnętrzne) ostały dokładnie naprawione.

)r liti

-NIEZŁY, co?- powiedział Okun, unosząc krzaczaste brwi.

- I nigdy żaden rząd nie posiadał latającego talerza! - Konspiracyjny ;ept Juliusa było słychać wyraźniej od

krzyku.

121

Whitmore wyminął Okuna i wszedł pod myśliwiec, by dotknąć jego powierzchni, na której widniały wydęte

płytkie linie, układające się w dziwne wzory.

- Co znaczą te symbole? - spytał.

- Nie mamy pojęcia. - Ton głosu sugerował, że naukowiec nigdy się nad tym nie zastanawiał.

W rzeczywistości problem tajemniczych znaków stanowił jego obsesję. Okun załatwił nawet możliwość zbadania

ich przez jednego z czołowych kryptologów. Doktor D. Jackson spędził nad skopiowanym wzorem kilka

frustrujących tygodni, nim uznał się za pokonanego.

- Chcecie powiedzieć, że po czterdziestu latach badań mc me wiemy ani o tych istotach, ani o ich uzbrojeniu? -

spytał podejrzanie łagodnie Whitmore.

- Ależ wiemy o nich całkiem sporo - sprzeciwił się Okun. - Co ciekawsze, najwięcej istotnych informacji

uzyskaliśmy dopiero niedawno. Nie potrafimy wytworzyć odpowiedniej energii, toteż przez wiele lat me mogliśmy

zweryfikować teorii z praktyką odnośnie wyposażenia kabiny. Odkąd pokazali się obcy, większość urządzeń

włączyła się automatycznie, a w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zdobyliśmy tyle wiadomości...

- Przy okazji zginęło kilkadziesiąt milionów ludzi! - warknął Whitmore, aż echo odbiło się od śdan.

W pomieszczeniu zapadła dsza. Prawie każdy z obecnych stracił kogoś bliskiego w którymś ze zniszczonych

miast, a poza tym wszyscy wiedzieli, jak silne więzi łączyły prezydenta z żoną.

- Doktorze, sądzę, że zdaje pan sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie nam zagraża. - Grey postanowił przejąć

inicjatywę. - Co może nam pan powiedzieć o nieprzyjadelu?

- Cóż, zaczynając od rzeczy podstawowych: oni wcale się tak bardzo od nas nie różnią. Oddychają tlenem i

odpowiadają im mniej więcej te same przedziały temperatur. Prawdopodobnie są to główne powody ich

zainteresowania naszą planetą.

- A co każe panu przypuszczać, że są właśnie tym zainteresowani? -wtrądł David.

- Zdrowy rozsądek. - Okun wzruszył ramionami. - Każda żywa istota ma instynkt samozachowawczy. Coś ich

wygnało z własnej planety. więc teraz podróżują w poszukiwaniu odpowiedniego terytorium pod uprawy, ponieważ

są hodowcami.

- Co takiego?

- Jak przyjrzeć się pod mikroskopem tym płytom pancernym, przy których stoimy, to zauważy się nie tylko

cebulki włosów, ale i pory skóry! - Okun z niejakim zdziwieniem stwierdził, że na żadnym ze słuchaczy nie wywarło

to zamierzonego wrażenia. - Te płyty są pochodzenia organicznego i zostały wyhodowane, a nie wykute. Nie wiemy,

jak tego dokonali, ale zdaje się, że bioinżyniena i manipulowanie DNA to ich

122

mocne strony. Doktor Issacs uważa, że oprócz dokonywania genetycznych zabiegów hodują zwierzęta w formach,

aby uzyskały określony rozmiar i kształt. Chińczycy kiedyś krępowali bandażem dziewczęce stopy, by zahamować

ich rozwój, dlatego dorosłe kobiety miały filigranowe stopki. Badania, jakie przeprowadziliśmy nieco

zmodyfikowaną wańacją C14, wskazują, że płyta rośnie około osiemdziesięciu naszych lat. Ten statek liczy sobie

między trzy tysiące a dziewięć tysięcy lat. A tak na marginesie: nie chcielibyście zobaczyć jego załogi?

Pytaniu towarzyszył złośliwy uśmieszek, natomiast wrażenie, jakie wywarło, było całkowicie zgodne z

oczekiwaniami.

DONIESIENIA o UFO pojawiającym się nad pustynnymi rejonami południowo-zachodnich części Stanów

Zjednoczonych nie stanowiły żadnej rewelacji. Jednak prawie wszystkie tego typu relacje pochodziły od niezbyt

wiarygodnych świadków, którzy najczęściej byli sami podczas

bserwacji latających talerzy. Rzadko trafiały się dobrze udokumentowane opisy przedstawiane przez osoby

niewątpliwie prawdomówne (jak na przykład dokonane przez Jimmy'ego Cartera, gdy zajmował urząd gubernatora

Georgii).

Pewnej nocy jednak, dokładnie czwartego lipca 1947 roku, nastąpiło coś, czego nie dało się włożyć między bajki,

ani zbyć oficjalnymi acz nieprawdziwymi wyjaśnieniami. Setki osób mieszkających w samym Ros-well lub w

okolicy tego miasta w Nowym Meksyku twierdziły, iż widziały błyszczący latający talerz o średnicy około

osiemnastu metrów, przelatujący na północny zachód. Czym prędzej potok świadków zalał biuro szeryfa, lokalną

radiostację, redakcję gazety oraz połączenia telefoniczne. Praktycznie wszyscy spędzili tę noc na nogach - głównie w

restauracjach albo na parkingach. Nerwowo obserwowano niebo, wypatrując kolejnych obiektów. Nikt nie miał

nawet cienia wątpliwości, co widział.

Reakcja była prawie histeryczna, i to niemal w całych Stanach Zjednoczonych. Kilka dni później wojsko wydało

komunikat, iż odzyskało wrak latającego pojazdu, najprawdopodobniej pozaziemskiego pochodzenia. Oficjalne

oświadczenie podpisał pułkownik Willi am Blanchard, dowódca 509 Grupy Bombowej stacjonującej w Roswell

Field. Później został on czterogwiazdkowym generałem i szefem sztabu United States Air Force.

Ranczer W.W. „Mac" Brazel odnalazł wrak na swym polu w dzień po owej pamiętnej nocy. To jest najpierw trafił

na dziurę w ziemi i szczątki i napisami, jakich nigdy w życiu nie widział, a gdy poszedł śladem rozsypanych

elementów, dotarł do latającego talerza. Znalazł też dało, ale rigdy później nie przyznał się, że w ogóle je widział.

Słusznie stwierdził, że lajlepiej o wszystkim zawiadomić wojsko (zwłaszcza że w pobliżu było otnisko). Pojechał

więc do miasta i zadzwonił do Roswell Field, odległe-

123

go o sto dwanaście kilometrów. Zanim wrócił, na jego polu już urzędowali lotnicy, a wieczorem wydano

oświadczenie.

Nazajutrz czym prędzej je zdementowano, a po kilku dniach wizyt składanych przez delegacje wojskowe (aż

lśniące od złota na kołnierzach) zwołano konferencję prasową. Wtedy właśnie ogłoszono, że wrak był

doświadczalnym typem nowego balonu meteorologicznego, być może sowieckiej produkcji. Nikt w to nie wierzył,

ale wojsko uparcie trzymało się tej wersji. Dziennikarzy nie wpuszczono na pole, a wszystko starannie zebrano, by

poddać dalszym badaniom. Odtąd każdy, kto pytał, napotykał na mur oficjalnego milczenia. Nazwa Roswell

pozostała jednak w pamięci niedowiarków i miłośników UFO.

Obiekt, który rozbił się w Roswell, był maszyną myśliwsko-zwiadow-czą. Jej statek macierzysty znajdował się

na skraju atmosfery ziemskiej. Tak jak setki innych jednostek, które wcześniej i później dokonywały podobnych

lotów, myśliwiec miał poczynić określone obserwacje i zrobić pomiary, a następnie wrócić do macierzystego

niszczyciela. Wszystko by poszło gładko, gdyby załoga nie zapędziła się zbyt daleko, a równocześnie niszczyciel nie

znalazł się na granicy odkrycia przez nowe, eksperymentalne odrzutowce. Chcąc uratować tajemnicę ruszył w stronę

Księżyca, a krzywizna Ziemi odcięła dopływ energii do myśliwca. Zdezorientowany pilot, zamiast wznieść się

wyżej, zawrócił nisko nad powierzchnią do wyznaczonego sektora. Bateńe myśliwca miały niewielki zapas mocy,

gdyż jak wszystkie maszyny tej rasy operowały na zasadzie przesyłania energii z większych jednostek. Gdy

wysiadło pole siłowe, tarcie z atmosferą wywołało świecenie widziane przez ludzi. Krótko potem energia

wyczerpała się i myśliwiec uderzył w pustynię, odbił się, i parędziesiąt metrów dalej znieruchomiał tam, gdzie

znalazł go Brazel.

Z trzyosobowej załogi jeden obcy zginął na miejscu. Drugi, najmniej poszkodowany, zdołał otworzyć

zaklinowany właz i odczołgać się ze trzydzieści pięć metrów od wraku, nim wykończyło go stado kojotów. To

właśnie jego trupa widział Brazel. Trzeci zaś, ciężko ranny, dotrwał w kabinie do przybycia wojska. Z pustym czym

prędzej przewieziono go na lotnisko, a potem do super tajnej bazy, noszącej nazwę Rejon 51.

OKUN PODSZEDŁ DO pancernych drzwi i otworzył je specjalnym, trójkątnym kluczem. Issacs włączył światło i

znaleźli się w pomieszczeniu, pierwotnie będącym salą odpraw z amfiteatralnie ustawionymi krzesłami. W miarę

upływu lat zmieniła się ona w śmietnisko zbędnego sprzętu naukowego. Na środku podium stało pięć metalowych,

sięgających sufitu cylindrów, każdy o szerokości półtora metra. Właśnie ku mm obaj naukowcy prowadzili gości.

- Wszyscy gotowi? - spytał Okun tonem objazdowego iluzjonisty. -Panie i panowie, oto coś, co od dawna

nazywamy „Paradą wampirów"!

124

Naukowiec najwymźmei chciał powiedzieć więcej, ale miny Whitmo-re'a ' Gre\a uświadorojh mu. że raczej me powinien tego

robić, toteż zamilkł i nacisnął kombinacje cyf? na starym, numerycznym zamku w ścianie. Z westchnieniem hydrauliki metalowe

obudowy cylindrów podjechały w górę, odsłaniając trzy pojemniki z grubego szkła, wypełnione jakimś nieco JUŻ mętnym

płynem. W ka/dym unosił się trup obcego. Wszystkie były żółtopomarańczowe, ale znajdowały się w różnych stadiach rozkładu

Bez wątpienia jednak należały do osobników tej samej rasy: miały delikatne ciała i duże głowy z wielkimi czarnymi oczami.

Goście zareagowali strachem, ciekawością i obrzydzeniem.

- Gdy mój poprzednik, doktor Welles, pierwszy raz zobaczył tych trzech, wyglądali zupełnie inaczej. Każdy był w

biomechanicznym kombinezonie, częściowo opancerzonym i wyposażonym w masę macek manipulacyjnych. Gdyby nie kojoty,

medycy mieliby niezłą zagadkę, jak dokonać sekcji. Ten i ten - Okun wskazał na dwa skrajne pojemniki - dotarli tu już martwi.

Pizejdźmy jednak do konkretów. Osobnicy d mają znacznie wrażliwsze organy zmysłów niż my, na przykład ich oczy mogą

rejestrować dużo szersze pasmo światła, ponieważ są bez źrenic. W nosie znajdują się organy słuchu oraz węchu, dzięki czemu,

jak sądzimy, słyszą i czują równocześnie tak zapachy, jak i dźwięki Trudne do wyobrażenia, prawda?

- Bardzo się staramy. Whitmore był wyjątkowo poważny. - Proszę kontynuować

- Nie mają serca, kiew krąży po ich organizmach dzięki bezustannym ruchom mięśni, ich nos jest także centrum nerwów

dotykowych. Całkowicie są pozbawieni strun głosowych i przypuszczamy, że porozumiewają się innymi metodami

- Przecież nie mową znaków! zniecierpliwił się David.

- Nie, telepatią - odparł Issacs. - Potrafią czytać w umysłach tak swoich, jak i naszych.

- Cóż... - Okun najwyraźniej nie był zachwycony. - Dyskutowaliśmy o tym wielokrotnie i nadal nie posiadamy niczego, co by

potwierdzało tę teońę. Oprócz telepatii istnieją przecież inne pozazmysłowe sposoby komunikowania się, więc nie chciałbym

ograniczać naszym gościom pola do .

-- O czym wy, do diabła mówicie?! zdenerwował się Grey. Issacs, dotąd stojący z boku, podszedł do środkowego pojemnika

i wyjaśnił:

- Ten o&obmk przeżył osiemnaście dni po katastrofie. Doktor Welles robił co mógł, by go uratować. Niestety wysiłki

zakończyły się fiaskiem ze względu na brak znajomości obcej fizjologu oraz z uwagi na stan uszkodzeń. Dziesiątego dnia Welles

zanotował, że istota czytała w jego myślach. Jedenastego, że „rozmawiali" ze sobą, tyle że nie używając słów, lecz obrazów i

uczuć. Ta wymiana myśli trwała aż do śmierci przybysza |z kosmosu. Z tego, co Welles nam przekazał, wynikało, że obcy nie

chcieli

125

nikogo skrzywdzić i mieli pokojowe intencje. W notatkach pisał o tym stworze jako o „przyjacielu" i to stanowiło

główny powód, dla którego nie wszczynaliśmy żadnego alarmu. Po prostu nie podejrzewaliśmy, że prawda może być

inna.

Jakoś odruchowo wszyscy spojrzeli na prezydenta, czekając na jego reakcję. Ku ogólnemu zaskoczeniu

Whitmore powiedział:

- Doktorze Okun, nadal zastanawia mnie fakt, że są hodowcami. Wie pan, czym oni się odżywiają?

- Zaraz! - wtrącił się Julius. - Żeby nie było nieporozumień; sugeruje pan, panie prezydencie, że oni chcą z nas

zrobić parówki?

- Nie mam pojęcia. Dlatego właśnie chciałbym usłyszeć opinię fachowca. Tak postawiona kwestia najwyraźniej

zaskoczyła Okuna. Przez dłuższą chwilę panowała cisza, po czym naukowiec odparł:

- Co prawda posiadają usta: tu, pod nosem, ale to wąski otwór bez warg i zębów. Podczas sekcji odkryto

gruczoły wydzielające coś w rodzaju naszych soków żołądkowych, lecz nie znaleziono treści żołądka, dlatego nie

sposób określić, czym się odżywiają.

- Kolejne pytanie. - W głosie Whitmore'a pojawiło się napięcie. - Jak skutecznie ich zabić?

- To faktycznie trudne. - Okun podrapał się po głowie. - Problemu nie ma jedynie wtedy, gdy są pozbawieni

technicznych osłon. Jak widać nie wyróżniają się zbyt dużą tężyzną fizyczną, więc wystarczyłby porządny dos, aby

pozbyć się takiego przeciwnika. Ale niestety bardzo dokładnie otaczają się różnymi „cudami", a technologicznie

stoją na znacznie wyższym poziomie niż my.

Podczas wykładu naukowca David zajął się bliższą obserwacją. Nagle zaskoczył go głos Whitmore'a:

- Davidzie, poradziłeś sobie z fragmentem ich techniki, i to w rekordowym czasie. Przydałbyś się, jak sądzę...

- Trudno mi cokolwiek obiecać. Tom. - David nie miał nic przeciwko temu, by być na ty z prezydentem. - Na ten

sygnał wpadłem nieco przypadkowo.

- Pokaż im, co odkryłeś i w jaki sposób. Doktorze Okun, zastanówcie się nad tym wspólnie. Mam nadzieję, że

dojdziecie do konstruktywnych wniosków. -Whitmore uśmiechnął się złośliwie. -Zobaczymy, Davidzie, czy

naprawdę jesteś tak dobry, jak sądzisz! - Niewątpliwie było to wyzwanie.

OSOBOM NIE UPOWAŻNIONYM WSTĘP SUROWO WZBRONIONY' PRZEKRACZANIE TEJ GRANICY JEST PRZESTĘPSTWEM

FEDERALNYM, ZA KTÓRE GROZI NATYCHMIASTOWE ARESZTOWANIE I TRZY LATA WIĘZIENIA

Tablice porozstawiano co sto pięćdziesiąt metrów wokół całego terenu, do którego prowadziła pojedyncza,

asfaltowa droga. Poza tym zaka-

126

zanej strefy pilnowały ukryte kamery i czujniki sejsmiczne. Ostrzeżenia były jak najbardziej zgodne z prawdą, gdyż praktyka

wykazała, że na maniaków UFO dobre słowo zupełnie nie działa. W każdy zwykły dzień w pobliżu drogi stałyby dwa jeepy

policji wojskowej, a kilka innych patrolowałoby okolicę. Tyle że takiego dnia jak ten Ziemia jeszcze nie przeżyła.

Steve z jeńcem w spadochronie i czterech mężczyzn ze sztucerami podróżowali na skrzyni pick-upa. Na swoje szczęście obcy

nie przejawiał śladów życia, toteż do Groom Lakę dotarł w jednym kawałku.

Bezpośredni teren bazy był otoczony wysokim drucianym płotem, zwieńczonym drutem kolczastym, a drogę przegradzał

szlaban, przy którym stała wartownia. Na widok konwoju wyszło z niej dwóch uzbrojonych w M-16 wartowników. Gdy tylko

samochód się zatrzymał, Steve wstał, wiedząc, że postawa szeregowca wobec cywilów jest zdecydowanie inna niż wobec

kapitana.

- Przykro mi, sir - zameldował bliższy salutując - ale bez przepustki nie mogę pana wpuścić.

- Chcesz przepustkę? To chodź tu! - warknął Steve, a gdy żołnierz wykonał rozkaz, pilot złapał go za kark i odsłonił część

spadochronu, wskazując łeb obcego.

Wartownik gwałtownie wyszarpnął się z uchwytu i odskoczył na pobocze.

- O, kurwa! - wykrztusił sinoszary. - Wpuść ich!

DAVID WYSUNĄŁ GŁOWĘ nad poziom podłogi i ostrożnie się rozejrzał. Kabina była pogrążona w półmroku i sprawiała

zdecydowanie niemiłe wrażenie: okrągłe ściany, pokryte obcą techniką, bardziej wyglądały na kryptę niż myśliwiec. Gdyby nie

uśmiechnięty i najwyraźniej pewny siebie Okun, David zreferowałby po drabinie, na której stał.

- Fajnie tu, co? - powitał go naukowiec.

David, mierzący ponad metr dziewięćdziesiąt, z trudem wcisnął się do wnętrza i dotarł do przedniej części, skąd wyjrzał na

wnętrze betonowego bunkra. Kabina, zgodnie ze słowami Okuna, aż się iskrzyła od najrozmaitszych świateł, mrugających w

różnym tempie. Nieregularne wybrzuszenia przypominające żyły biegły przez główną tablicę, na której światełka pulsowały

niczym bijące serce. Zresztą całe wnętrze wyglądało na środek jakiegoś prehistorycznego stwora, a nie na porządny, komputero-

wo sterowany mechanizm.

- Zasady działania części tych urządzeń poznaliśmy bez większego trudu, jak choćby tego. - Okun złapał za coś, co kojarzyło

się z żachniętym flakiem. - Oto fragment systemu podtrzymania życia w kabinę. Prowadzi do tyłu, do systemu filtrów.

Natomiast ten pierdolnik ieruje silnikami: to albo pedał gazu, albo ręczne ustawienie dągu.

- Fotele są oryginalne? - zainteresował się David, siadając w skórza-lym fotelu przykręconym do podłogi.

127

Nim Okun skończył wyjaśniać, ile trudu kosztowało zainstalowanie ich w miejscu jakichś oślizłych ni to leżanek,

m to siedzisk, uwagę Davida zwrócił jeden z instrumentów. Był to monitor wykonany z czegoś przezroczystego, być

może z pomarańczowej muszli. Po ekranie przesuwały się dziwnie znajome wzory zielonkawego światła. Utkwił w

nie wzrok, przytupując lekko, i ocknął się dopiero wtedy, gdy usłyszał nad uchem:

- Hej tam! Ziemia woła Levinsona!

- Tego... chyba się zamyśliłem. Co mówiłeś?

- Pytałem, co de zaciekawiło.

- To. - David wskazał na ekran, wstał i podszedł do włazu. - Connie, jesteś tam jeszcze?

- Tak - dobiegła nieco stłumiona odpowiedź z dołu.

- A nadal masz mojego laptopa?

- Jasne.

- To podaj mi go. - W tym momencie do Davida dotarło, jak to brzmiało, toteż dodał: - Proszę.

Connie, słysząc ostatnie słowo, omal nie spadła z drabinki. Dotąd David, rozpuszczony geniusz, zawsze uważał,

że świat powinien kręcić się wokół niego. Ale jeszcze bardziej zaskoczyła ją twarz eks-męża, która nagle wynurzyła

się z włazu.

- Czy ktoś d już dziś powiedział, że ładnie wyglądasz? - spytał, odbierając od niej komputer.

- Nie - wykrztusiła z trudem.

- To d mówię. Dzięki, pa.

David wródł na fotel i włączył laptopa.

- W tych wzorach jest coś znajomego... - mruknął. - Jak powiedziałeś: wichajster?

- Nie: pierdolnik. My tu, panie kolego, próbujemy wyrażać się naukowo. - Twarz Okuna nie drgnęła ani o

milimetr.

- Serdecznie przepraszam pana doktora rehabilitowanego! - David przekrędł komputer i dodał już całkiem seńo: -

Wzór na tym ekranie powtarza się, podobnie jak ich sygnał odliczania na moim komputerze, widzisz? Sądzę, że tej

częstotliwośd używają do łącznośd komputerowe między jednostkami.

- Załóżmy, że masz rację. Ale po pierwsze: jaka jest treść tych sygnałów, a po drugie: co nam to da, że będziemy

wiedzieli. Tak na marginesie: co kończyłeś?

- Zanim połapałem się w tym wszystkim, opracowałem sposób wygaszę nią sygnału poprzez wysłanie

przesuniętego sygnału. Jak potem się okazało że to odliczanie, nie było już sensu likwidować sygnału, ale zrobiłem

prób i jeden kanał przestał mieć zakłócenia. Skończyłem MIT*, a co? Ty też?

* MIT (Massachusetts Institute of Technology) - Instytut Technologu w Mas sachusetts.

128

- Cal Tech*. Tak tylko się zastanawiałem. Dobra, mamy dwa problemy: po pierwsze nie wiemy, co jest treścią

sygnału, może to być muzyka klasyczna albo nowiny z frontu. Po drugie to urządzenie wygląda na odbiornik; jak

zamierzasz nadać sygnał wygłuszający?

David opadł na fotel, jakby ktoś wypuścił z niego powietrze.

- W tym całym zamieszaniu zapomniałem spakować spektometr fazowy - przyznał niechętnie.

- Szczęśliwie trafiłeś we właściwe miejsce - Okun uśmiechnął się szeroko. - Nie dość, że tu jest spektometr, to

jeszcze posiadamy jeden taki cud techniki, bez którego mielibyśmy problemy. Widzisz to?

Z kieszeni wyjął śrubokręt za 1.98 dolara i oznajmił tryumfująco:

- Zdejmiemy klapę i zobaczymy, czy nie da się go przekonać do nadawania!

- Cal Tech, tak? - Twarz Davida pojaśniała. Zaczynał lubić Okuna. Ekran stawiał opór przez kilkanaście sekund,

a rozwiązanie pierwszego problemu zabrało dwóm radosnym maniakom zaledwie trzy minuty. Para krokodylków

połączyła żyłopodobne przewody ekranu z lap-topem i wyszło to, co było do przewidzenia: komputer obcych, mimo

iż zbudowany dawno temu i w innym końcu Wszechświata, także posługiwał się systemem binarnym. Jakiego

rodzaju wiadomości przysłano, chwilowo nie miało znaczenia dla żadnego z zapaleńców. Komputer Davida od-

czytywał sygnał jako dag jedynek i zer. Technicy dostarczyli na pokład spektometr, całość została podłączona, i

David z głupia frant przycisnął klawisz „Enter".

Przez chwilę nic się nie działo i obaj wymienili między sobą zawiedzione spojrzenia, gdy na zewnątrz rozległy

się głośne klątwy i okrzyki. Grupa techników siedziała pod myśliwcem, a każda próba wyjścia dalej niż na półtora

metra od jego skraju kończyła się odbiciem od niewidocznej przegrody.

- Cholera! - W głosie Okuna było słychać uznanie dla samego siebie. - Pole siłowe działa! Widocznie jak

reperowali ten statek, to musieli coś źle podłączyć.

David usiadł z jękiem - stracili czas na drobną naprawę, a sądzili, że dotrą do głównej centrali sterowania. W

zasięgu wzroku miał ze czterdzieści różnych pierdolników i żadnych wskazówek, który do czego służył. Wyłączył

pole siłowe i zgasił laptopa akurat w chwili gdy w hangarze pojawił się nieco zdyszany Mitchell. Major, widząc

Okuna w środku myśliwca, ryknął:

Przywieźli jednego żywego!

* Cal Tech (California Institute of Technology) - Kalofomijski Instytut Technologii.

9 - Dzień Niepodległości 129

LEDWIE OTWORZYŁY SIĘ DRZWI pokoju-windy, Mitchell ru-szył biegiem, zostawiając obu naukowców daleko z

tyłu. Issacs kierował kiedyś izbą przyjęć w jednym z bostońskich szpitali, toteż odruchowo złapał czarną torbę

lekarską umieszczoną w szatni na wypadek jakiegoś nieszczęścia. Wszyscy pognali ku wejściu do hangaru, gdzie

nieco zdezorientowani wartownicy otaczali grupę cywilów i nosze.

- Osoby cywilne proszone są o odstąpienie od noszy! - krzyknął Mitchell, po paru sekundach powtarzając

wezwanie przez megafon, który mu wręczono. - Powtarzam: cywile proszeni są o wyjście z hangaru i poczekanie na

zewnątrz.

Okun przepchnął się do noszy i odsunął jedwab. Widząc znajomy kombinezon biochemiczny, wyraźnie się

uspokoił.

- Kto znalazł tego typa? - spytał.

- Ja. - Steve wysunął się do przodu. - Kapitan Steven Hiller, US Mannę Corps. Jego maszyna rozwaliła się na

pustyni.

- A pozostali?

Pytanie zaskoczyło pilota, ale nie wahał się z odpowiedzią:

- Prawdę mówiąc, było jeszcze dwóch, ale zginęli na miejscu. Skąd pan wie, że w jednej maszynie lata ich kilku?

- Od kiedy jest nieprzytomny? - wtrącił bezceremonialnie Issacs.

- Odkąd mu no... tego... - Steve zdecydował, że lepiej zachować dyskrecję, więc powiedział tylko: - Ze trzy

godziny.

Na znak Okuna paru żołnierzy złapało za nosze i wprawnie ruszyło w stronę windy. Do tej pory cywile znaleźli

się już przed hangarem. Wszyscy poza dwoma.

- Panie doktorze! - Russell powtarzał to już z dziesiąty raz, ale jak zwykle bez efektu: cała ekipa bazy dostała

szału na punkcie kosmicznego wypierdka i na Casse'a nikt nie zwracał uwagi.

Zresztą wyłącznie z tego powodu żołnierze nie wygonili za drzwi ani jego, ani Miguela.

- Trzeba go wyjąć i zanurzyć w roztworze, bo się wysuszy! - stwierdził Okun. - Żyje jeszcze?

Ignorując panujące wokół zamieszanie, Issacs spokojnie przyłożył stetoskop do kombinezonu, a po krótkim

badaniu lakonicznie oznajmił:

- Oddycha.

- Słuchaj no pan! Mój chłopak jest chory i musi natychmiast dostać lekarstwo! - warknął Russell, gdy szli

korytarzem w kierunku windy.

- Proszę przygotować salę odkażeniową - polecił Okun, jak gdyby w ogóle nie słyszał Casse'a. - Zaraz się za

niego bierzemy, bo jak wyschnie nic nie poradzimy. - Po tych słowach minął natręta i nacisnął przycisk.

Podłoga ruszyła w dół, lecz zanim obniżyła się o połowę, stanęła z nagłym szarpnięciem. Russell miał dość -

puścił alarmowy przycisk stopu, złapał za biały fartuch mężczyznę wyglądającego na lekarza (którym Issacs

rzeczywiście był) i przypierając go do ściany, wrzasnął:

130

- Mój syn ma chore nerki i jak mu szybko nie dacie lekarstwa, to umrze. Już zapadł w śpiączkę, więc rusz dupę,

bo wam zamorduję to kosmiczne kurestwo na noszach. Jasne?!

Issacs zawisł o ładnych kilkanaście centymetrów nad podłogą, gdyż Russell uniósł go do poziomu swego wzroku.

Medyk wyczuł też zapach alkoholu z ust napastnika, ale mimo wszystko zachował spokój.

- Mój brat potrzebuje zastrzyku z hydrocortizonu, a w najgorszym razie z insuliny - dodał długowłosy chłopak,

pierwszy raz w żydu dumny z ojczyma.

- Kora nadnercza, czyli choroba Addisona - mruknął Issacs. - W tej torbie mam cortecosteroid, więc jak byś tak

pan mnie łaskawie postawił, to mógłbym się tym zająć.

Co prawda nie cieszyła go utrata możliwości wzięcia udziału w najsłynniejszym badaniu w dziejach Ziemi, ale

Okun potrafił poradzić sobie z początkami, a na resztę powinien już zdążyć. Dzieciak niczemu nie był winien,

dlatego należało dać mu zastrzyk i mieć spokój.

- 0'Haver i Miller, chodźcie ze mną - polecił. - A pan prowadź do małego!

W POBLIŻU ANAHEIM Jasmine odnalazła nie naruszoną autostradę i skierowała się na południe. Z uwagi na

rannych (głównie Pierwszą Damę) nie jechała szybciej niż pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, by uniknąć

wstrząsów. Słońce świeciło pomarańczowo przez warstwę dymu i kurzu, a okolica wyglądała całkiem zwyczajnie,

bez śladu zniszczeń. Niewielki ruch w obu kierunkach i zbliżający się wieczór działały odprężające. W tej

atmosferze Jasmine prawie udało się zapomnieć, co przeżyła.

Złudzenia skończyły się w chwili, gdy skręciła na wyjazd do El Toro. Co prawda napotkam wcześniej ludzie

mówili, że baza została zaatakowana, ale Jasmine miała nadzieję, iż ocalał ktoś, kto mógłby zająć się Marilyn

Whitmore. Zakładała też, że przy odrobinie szczęścia zdoła odnaleźć Steve'a. Jednak im bliżej bazy była, tym tym

bardziej traciła wiarę - zniszczenia stawały się coraz większe, aż sama jezdnia w końcu zamieniła się w trasę moto-

crossu. W pewnym momencie Jasmine dostrzegła kilkoro dzieci myszkujących po rumach. Podjechała bliżej i nie

wysiadając zawołała:

- Wiecie, gdzie jest baza El Toro?

- To jest El Toro! - odkrzyknął jakiś brzdąc. Nie przekonana ruszyła w dalszą drogę - po stu metrach nagle

stanęła wyłączyła silnik. Z przodu było widać resztki budynku, a na jego potrzaskanym frontonie napis:

WITAMY W EL TORO -

BAZIE LOTNICZEJ UNITED STATES MARINĘ CORPS. TU STACJONUJE JEDNOSTKA „BLACK

KNIGHTS"

131

Wysiadła i rozejrzała się wokół: poza tą pokruszoną betonową ścianą nie ocalało praktycznie nic - całą

powierzchnię wypełniały ruiny i zgliszcza, gdzieniegdzie wystawały fragmenty murów czy ziały głębsze kratery

wybite w ziemi.

Siadła i rozpłakała się.

STANOWISKO DOWODZENIA zostało umieszczone w betonowym schronie położonym czterdzieści pięć metrów

pod pustynią Neva-da, czyli w centrum doświadczeń Rejonu 51. Pomieszczenie świetnie nadawało się na siedzibę

głównego sztabu, ponieważ było bardzo dobrze wyposażone w przeróżne monitory - dotychczas właśnie stąd

obserwowano próbne loty rakiet i innych doświadczalnych maszyn. W dodatku coraz mniej nowoczesnej techniki

komunikacyjnej nadal działało, w miarę jak napastnicy niszczyli łączność satelitarną.

Do techników Rejonu dołączyli łącznościowcy z Air Force One. Jeden z nich wpadł na pomysł, by wykorzystać

CB do zbierania informacji. Jeepy i numery miały ich pod dostatkiem, a amatorów tego typu łączność nie brakowało

nigdzie na świecie, toteż wkrótce wymontowane z samolotów urządzenia zaczęły dostarczać aktualne wiadomości.

Niestety, nie napawały optymizmem - zniszczono znaczną część instalacji wojskowych, głównie lotniczych, i

kolejną partię trzydziestu sześciu miast. Te pierwsze padły ofiarą myśliwców, drugie zaś niszczycieli, które po

unicestwieniu jednego miasta ruszały nad następne. Nawet tu, pod ziemią, ludzie zaczynali się bać. Powoli

uświadamiali sobie, że wróg nie zadowoli się wyłącznie sukcesem militarnym, że chodzi mu o podbój całej planety.

Nimziki też odczuwał strach, choć zdecydowanie bardziej lękał się utraty władzy niż fizycznej śmierci, ponieważ

niemal całe życie spędził na osiąganiu coraz większej siły politycznej i na coraz potężniejszym jej wykorzystaniu.

Tymczasem im dłużej trwał atak obcych, tym bardziej jego pozycja słabła. Sytuacja stawała się więc bardzo

niebezpieczna, zwłaszcza że jak dotąd nie nastąpiły żadne reperkusje zatajenia prawdziwego zadania Rejonu 51, a

dyrektor CIA doskonale wiedział, że nastąpią.

Do centrum przylegała sala, którą przerobiono na gabinet dowództwa, czyli miejsce gdzie można było w spokoju

się naradzić.

- Masz jeszcze jakieś asy w rękawie? - Grey powitał wchodzącego do gabinetu dyrektora CIA.

- Pudło, i dobrze o tym wiesz.

- Może tak, ale też nieźle pamiętam wczorajszą naradę w Białym Domu. Nawet się nie zająknąłeś o istnieniu

Rejonu 51, dlatego teraz już wolę sprawdzać, czy masz coś do powiedzenia.

- Dałem Whitmore'owi najlepszą radę, jaką znam: uderzenie nuklearne. Gdyby mnie posłuchał, nie

znaleźlibyśmy się tutaj, bo nie byłoby takiej

132

potrzeby. A jeśli chodzi o Rejon 51, to orientowałem się jedynie, że pół wieku grzebią tu w jakimś wraku bez

konkretnych efektów.

- Pieprzysz! - warknął Grey, zniżając głos. - Po trzydziestu sześciu wybuchach nie istniałaby już połowa Ziemi!

A pierdoły, że czegoś nie wiesz, zachowaj dla podwładnych, jeśli jeszcze ich masz! Tak w ogóle, to kiedy sam

zamierzałeś nas łaskawie poinformować o wszystkim?! Przez ciebie, gnoju, zginęło parę milionów cywilów, że nie

wspomnę o kilkuset naszych najlepszych pilotach!

- Przestań mnie obrażać i obwiniać o ich śmierć! - parsknął Nim-ziki. - Pilot ma płacone za...

Wejście Whitmore'a przerwało tak ładnie zapowiadającą się awanturę. Prezydent podszedł do wiszącej na ścianie

mapy, która została uaktualniona zgodnie z ostatnimi meldunkami. Czarnymi kółkami zaznaczono na mej zniszczone

miasta i bazy.

- Atlanta, Sacramento i Filadelfia - mruknął Whitmore. - Potwierdzone?

- Jezu! -jęknęła Connie, stając za prezydentem.

- Potwierdzone - przyznał Grey. - Bazy wojskowe są trudniejsze do zweryfikowania, ale wychodzi sensowny

obraz ruchów obcych.

- To znaczy?

- Niszczyciel, który zaatakował Waszyngton, posuwa się wzdłuż wybrzeża Atlantyku w stronę zatoki. - Grey

podszedł do mapy. -Ten znad Los Angeles robi rajd wzdłuż Zachodniego Wybrzeża, a ten znad Nowego Jorku

zmierza ku Chicago. Przed ruszeniem niszczyciela wyrąbują korytarze, uderzając w cele militarne myśliwcami,

których liczba zależy od wielkości namierzonego obiektu. Nie działają na oślep: to nie ulega najmniejszej

wątpliwości. Przykładowo, niszczyciel znad Paryża najpierw rozniósł kwaterę główną NATO, a dopiero później

zajął się Amsterdamem. Śledzili nas od lat i doskonale wiedzą jak, kiedy i gdzie zadać nam najdotkliwsze dosy.

Żebyśmy to wcześniej wiedzieli...!

Ostatniemu zdaniu towarzyszyło wymowne spojrzenie pod adresem Nimziki'ego, będące mieszaniną pogardy i

wściekłości.

- Jakimi siłami jeszcze dysponujemy? - Whitmore był zły, ale rozładowanie się i tak na razie by nic nie dało: z

dyrektorem CIA rozliczy się w przyszłości (jeśli naturalnie takowa nastąpi).

- Generalnie pozostało jakieś piętnaście do dwudziestu procent, ale to różnie wygląda w poszczególnych

rodzajach wojsk: marynarkę mamy prawie nie tkniętą, a lotnictwo niemal całkowicie zniszczone - odparł Grey. -

Jeszcze jedna sprawa: biorąc pod uwagę tempo, w jakim działają, za mniej więcej trzydzieści sześć godzin

wszystkie większe miasta świata przestaną istnieć.

Whitmore nalał sobie szklaneczkę wody, wypił połowę i stwierdził rzeczowo:

133

- To się nazywa eksterminacja.

Zanim ktokolwiek w pomieszczeniu zdołał się odezwać, rozległo & pukanie do drzwi. W progu stanął major

Mitchell.

- Panie prezydencie, przyprowadziłem pilota, z którym chciał pa rozmawiać.

- Proszę go wpuścić!

Steve wszedł w tym samym stroju, w którym wędrował prze pustynię - przepoconym podkoszulku, lotniczych

butach i dość sfatygo wanych spodniach. Kapitan zwykle miał lekkiego fioła na punkd swojego wyglądu, toteż

obecna sytuacja była dla niego bardziej ni;

niezręczna.

- Kapitan Steven Hiller melduje się na rozkaz! - oznajmił, prężąc si< niczym struna i salutując jak na przysiędze.

- Spocznij! - Whitmore uśmiechnął się, oddając honory. - To za szczyt poznać pana, kapitanie. Spisał się pan dziś

doskonale.

- Dziękuję, panie prezydencie. Starałem się dobrze wypełniać swoj< obowiązki.

- Jaka jednostka?

- „Black Knights" z El Toro. United States Mannę Corps.

- Słyszał pan kiedyś o „Hellcatach" z Fort Bragg? Steve uśmiechnął się lekko. Wiedział, że podczas wojny w

Zatoce Whitmore dowodził „Hellcatami", ale w tym miejscu i czasie nie spodziewał się podobnego pytania.

- Słyszałem, panie prezydencie - przyznał.

- A konkretnie co pan słyszał, kapitanie?

- Że to najlepsza jednostka myśliwska, zaraz po „Black Knights". Teraz obaj uśmiechnęli się ze zrozumieniem.

- A gdzie pański jeniec, kapitanie? - Whitmore zmienił temat.

- W izolatce medycznej. Jest przygotowywany do zabiegu - wtrąci] Mitchell. - Lekarze są dobrej myśli: powinien

przeżyć.

- No cóż, nie widzę w tym powodu do radości, ale zobaczymy, czego się od niego dowiemy - mruknął kwaśno

Whitmore. - O ile w ogóle się czegoś dowiemy.

Sygnał był wyraźny, toteż wszyscy zaczęli się zbierać, ale nim jeszcze Whitmore opuścił pomieszczenie, polecił

Greyowi:

- Dopilnuj, by kapitan miał wszystko, czego potrzeba.

- Proszę wybaczyć, sir - zwrócił się Steve do generała, gdy tylkc prezydent zniknął za drzwiami. - Chciałbym

wrócić do El Toro.

Tutaj nie widział dla siebie zajęcia, a jeśli ktoś z jego ludzi przeżył to był w bazie. Poza tym istniała możliwość,

że Jasmine jednak tan dotarła...

- Przykro mi, chłopcze. - Mina Greya wskazywała, że faktycznie jesi mu przykro. - Zdaje się, że nie miałeś

jeszcze okazji się dowiedzieć: dziś w południe El Toro przestało istnieć...

134

Steve stał, nie mogąc wykrztusić słowa, i patrzył jak Grey podąża w ślad za pozostałymi.

POMARAŃCZOWOKRWAWY KSIĘŻYC oświetlał drogę wśród ruin, gdy Jasmine i Dylan wrócili do obozowiska

rozświetlonego niewielkim ogniem. Godzinę wcześniej wyruszyli na poszukiwania i dotarli do kafeterii, która

miała podziemny magazynek. Ile zdołali z niego zabrać, tyle nieśli ze sobą, resztę zamaskowali kartonami i

gruzem. Ponieważ jedzenie było w puszkach, Jasmine zebrała pogięte łyżki oraz noże i po dotarciu do ogniska

zaczęła otwierać konserwy. Podczas jej nieobecności dowodzenie przejął milczący mężczyzna. Jasmine z uznaniem

stwierdziła, że tymczasowy zastępca odwalił kawał dobrej roboty: Marilyn leżała pod osłoną ściany, na posłaniu z

kartonu i ubrań, a zrolowana marynarka służyła Pierwszej Damie za poduszkę. Ognisko było niewielkie, ale profes-

jonalnie zrobione, a obok piętrzył się zapas drewna na noc.

- Doskonale się pan spisał - pochwaliła Jasmine. - Zaraz będzie kolacja.

Mężczyzna bez słowa odebrał jej nóż i puszki. Najpierw otworzył kompot dla Dylana, który natychmiast

zabrał się za posiłek. Marilyn próbowała wstać, ale z jękiem opadła na posłanie. Sądząc po odgłosach w płucach,

żonie prezydenta zaczął zbierać się tam płyn, co powodowało ataki gwałtownego kaszlu.

- Proszę się nie ruszać. - Jasmine pomogła rannej wygodnie się ułożyć. - Rano znajdziemy pomoc, obiecuję.

Sama w to nie bardzo wierzyła, ale musiała coś mówić, zwłaszcza że Dylan znajdował się w pobliżu.

- Ma pani ślicznego synka... - zaczęła Pierwsza Dama słabym, ale wyraźnym głosem. - Czy jego ojciec tu

stacjonował?

- Prawdę mówiąc, nie był jego ojcem, ale miał dużo dobrych chęd 3 ^i całkiem niezłe referencje... - Jasmine

znów łzy napłynęły do oczu. ę ; - Czym się pani zajmuje? - Marylin wyczuła nastrój swej opiekunki,

więc zmieniła temat. e - Jestem tancerką. ; - Klasyczną?

- Egzotyczną -odparła, ciekawa reakcji dystyngowanej rozmówczyni. o - Och... przepraszam.

, - Nie ma za co. Zajęde dobre jak każde inne, a pieniądze lepsze niż łj gdzie indziej. Ani się nie wstydzę obecnej

profesji, ani nie jestem z niej •ri dumna. Muszę utrzymać siebie i synka.

' - A co z przyszłością? - spytała Marilyn Whitmore. - Co będzie, gdy szaniec się skończy? iii Jasmine

uśmiechnęła się ponuro: sama wielokrotnie zadawała sobie to

pytanie, ale nadal pozostało ono bez odpowiedzi.

135

- Przyznam, że nie wiem, ale teraz przyszłość jest chyba dla każdego wielką tajemnicą.

- Mamo, mogę jeszcze? - Dylanowi najwyraźniej nadal dopisywał apetyt, mimo że opróżnił już jedną puszkę.

- Chodź no tu na chwilkę. - Sześciolatek posłusznie wykonał polecenie, mając nadzieję na repetę.

- Chcę, żebyś poznał Pierwszą Damę.

- No pięknie! - Pierwsza Dama uśmiechnęła się delikatnie. - A ja byłam pewna, że nikt mnie nie rozpoznał.

- Cóż, muszę wyznać, że głosowałam na konkurencję pani męża.

DOKTOR OKUN odsunął nieco twarz od obiektywu kamery wideo i powiedział wyraźnie:

- To nagranie zaczyna się o szóstej czterdzieści pięć po południu czwartego lipca. Podmiotem zabiegu jest obcy,

którego statek przymusowo lądował na pustyni około dziewiątej rano. Jak widać, „pacjent" wydaje się dość słaby.

Faktycznie. Mierzący dwa i pół metra stwór leżał nieruchomo, przypięty pasami do stołu operacyjnego. Jedynie

krótkie macki na twarzy słabo drgały; cztery zaś, przypominające płetwy i mające od dwóch do czterech metrów

długości, bezwładnie przylegały do korpusu.

Sala operacyjna była hermetyczna, ale wyposażona w kilka sporych okien z pancernego szkła. Wychodziły one

na gradarnię, w jaką zamieniono salę odpraw. W razie potrzeby zabiegowi mogła przyglądać się większa liczba osób

bez zachowania wymogów antyseptyczności. Całe pomieszczenie zbudowano prawie pół wieku temu, i prawdę

mówiąc, po sekcji ostatniego z rozbitków mało kto sądził, by miało znaleźć jeszcze podobne zastosowanie.

Oprócz O' ona wewnątrz znajdowali się: anestezjolog, doktor Jenny, oraz dwóch pielęgniarzy, Colin i Patrick.

Jeden manipulował coś przy zbiorniku podłączonym do skomplikowanej aparatury serią przezroczystych rur, drugi

wręczył Okunowi młotek i dłuto. Przyrządy z wyglądu przypominały narzędzia chirurgiczne, ale rozmiarami

bardziej by pasowały do stolarni.

- Monitory podłączone? - upewnił się Okun. - Doskonale. W takim razie zaczynamy. Najpierw musimy wyjąć

obcego z biokombinezonu, by stwierdzić, jakie obrażenia odniósł podczas przymusowego lądowania. To bowiem, co

widzimy, to jest właśnie kombinezon. Został zrobiony z zabitej i wypatroszonej żywej istoty. Usunięto zeń organy

wewnętrzne i mózg, pozostawiając muskulaturę oraz kościec, dzięki czemu właściwy obcy swobodnie się weń

mieści. Tak czaszka jak klatka piersiowa posiadają szew, który umożliwia zakładanie i zdejmowanie kombinezonu.

Ponieważ nie znamy zasady otwierania tego pancerza, musimy zrobić to na chama.

136

Aha, jeszcze jedno; obcy jest mniejszy, toteż nie istnieje obawa uszkodzenia go podczas tej fazy zabiegu. Nadal

jednak nie wiemy, w jaki sposób obcy przekazuje polecenia, oraz dlaczego biokombinezon nie ulega degeneracji czy

procesowi rozkładu. Jeśli wewnątrz znajdziemy zdrowy okaz, być może otrzymamy odpowiedź na te pytania. Panie i

panowie, do dzieła!

W przeciwieństwie do szefa pozostała trójka najwyraźniej wolała mieć całą tę procedurę jak najdalej za sobą,

toteż trójka pomocników prawie odetchnęła z ulgą, gdy Okun serią solidnych ciosów rozłupał czaszkę. Po chwili

uderzeniom poddała się również klatka piersiowa. Obaj pielęgniarze natychmiast zaczęli rozciągać pękniętą materię.

- O Jezu! -jęknął Patrick, przerywając rozkładanie mięśni na stole. -Śmierdzi jak czysty amoniak! Musimy

otworzyć drzwi!

Prawie dopadł do zabezpieczonego klawiaturą zamka, gdy Okun wrzasnął przeraźliwie:

- Stój, do cholery! Możemy wypuścić jakiegoś wirusa. Po to są filtry i system wentylacyjny. Zamiast się miotać,

podkręć go po prostu! Jenny, przygotuj sto jednostek pentotalu sodu, na wypadek gdyby nasz klient zaczął rozrabiać.

Pentotal sodu, jak wyszło przy pierwszym badaniu, okazał się bardzo skutecznie działającym na przybyszów

środkiem wspomagającym. Okun zignorował krztuszących się jeszcze współpracowników i skupił uwagę na obcym.

We wnętrzu kombinezonu właśnie ukazał się szczyt czaszki. Naukowiec rozciął mięśnie piersi i rozerwał całość tak

dalece, aż ukazała się żarówkopodobna głowa z parą pozbawionych powiek, czarnych oczu. Skóra miała żółtą barwę

i była pokryta żelatynowatą mazią, być może przewodnikiem impulsów między obcym a kombinezonem. Gdy lekarz

pochylił się niżej, oczy obcego pozostały nieruchome, ale zadrgał nos, nieco przypominający dziób. Jedna macka z

części twarzowej powoli owinęła się z siłą niemowlaka wokół palca Okuna, na co ten, prawdę mówiąc, nie bardzo

zwrócił uwagę. »^

- No! - sapnął z ulgą Colin, wracając do stołu, przy którym już dawało się oddychać. - Cholera, na Księżyc umieli

polecieć, a ze smrodem człowiek sobie nie potrafi poradzić.

- Uwolnijcie mnie - wyszeptał nagle Okun, nie kierując tej prośby do nikogo konkretnego.

- Słucham? - Patrick zrobił zdziwioną minę. Pozostali spojrzeli pytająco na szefa, który patrząc w przestrzeń,

spokojnie dodał:

- Dobra, zabierzmy go, ja...

- Doktorze! Dobrze się pan czuje?!

Okun spojrzał na nich zaskoczony i powiedział zwykłym tonem:

- Nic mi nie jest. Chyba ten smród dał mi się we znaki.

- Macki zaczynają przejawiać aktywność - poinformowała Jenny. -Dać mu zastrzyk?

137

- Nie. Zły pomysł. Bez zastrzyk. - Okun ponownie wpatrywał się w śdanę, mówiąc nieco dziwnie obojętnym, nie

swoim głosem. -Zdjąć pasy.

Pomocnicy byli przyzwyczajeni do ekscentrycznych zachowań szefa, ale w takim stanie jeszcze go nie oglądali,

toteż żadne się nie ruszyło. Okun tymczasem rozejrzał się uważnie, jakby pierwszy raz był w pomieszczeniu, po

czym niespodziewanie złapał się wolną ręką za głowę, krzyknął i zatoczył się gwałtownie. Jenny szturchnęła

Patńcka, wskazując na długą mackę, która uwolniła się z pasów i owinęła wokół nadgarstka Okuna, tuż ponad

rękawiczką chirurgiczną.

- Teraz! - poleciła.

Patńck przejechał po szyi obcego sporym tamponem nasyconym spirytusem, a Jenny wbiła w oczyszczone z

żelatyny miejsce igłę i nacisnęła tłok strzykawki. Prawie natychmiast macka trzymająca Okuna śmignęła nad stołem,

trafiła lekarkę w szyję i posłała ją na drugą stronę sali w fontannie krwi. W następnej sekundzie zerwała pasy

przytrzymujące tułów, wyrywając je wraz z nitami, i opadła z trzaskiem na szczyt czaszki Patńcka, który zdążył

zrobić krok ku drzwiom. Nim ciało pielęgniarza z rozłupaną głową dotknęło podłogi, obcy wstał, a Colin złapał

jedyną broń jaką miał pod ręką, czyli skalpel. Zaczął dziko nim wywijać cofając się, aż dotknął plecami ściany.

Stopy biokombinezonu zastukały po posadzce, a trzy macki wystrzeliły ku pielęgniarzowi: dwie unieruchomiły jego

ramiona, a trzecia, zakończona kościaną naroślą, przebiła mu serce. Zalane krwią dało Colina runęło, przewracając

zbiornik z płynem. Naczynie pękło, a rury łączące je z aparaturą medyczną zostały całkowicie pozrywane. Jedna z

nich doprowadzała parę pod sporym ciśnieniem, dlatego w ciągu paru sekund sala operacyjna wypełniła się gęstą

mgłą.

Przez cały ten czas Okun ani się nie poruszył, ani nie jęknął.

Gdy opar mgły przesłonił szyby, zareagowały trzy osoby: major Mitchell i dwaj ochroniarze prezydenta. Ci

ostatni mieli już w dłoniach broń, więc Mitchell zostawił w spokoju swój pistolet i podszedł do okna, pod którym

mieścił się intercom.

- Doktorze Okun, słyszy mnie pan? - spytał uruchamiając urządzenie. - Jeśli tak, proszę się odezwać.

Odpowiedziała mu cisza.

- Panie prezydencie, musimy... - zaczął major, odwracając się do Whitmore'a, ale przerwało mu głośne łupnięcie

w szybę.

Zakrwawiona głowa doktora Okuna zetknęła się z pancernym szkłem. Macka obcego przyciskała ofiarę tak

silnie, że nie sposób było określić, czy lekarz żyje czy nie. Z lekko otwartych ust nieszczęśnika wydobył się głos

niczym ostatnie tchnienie:

- Wypuśś mnie...

- Nie możemy go zostawić... -mruknął Mitchell.

138

- Zostawimy, jak będziemy musieli! - warknął Grey podchodząc. -Okun, słyszy mnie pan?!

Wargi naukowca poruszyły się powoli i już nieco wyraźniej wyartykułowały:

- ...zabiję... puścić mnie... natychmiast!

Grey jako pierwszy zrozumiał, co zaszło - w jakiś sposób obcy kontrolował ciało Okuna, wykorzystując jego

struny głosowe i aparat mowy do nawiązywania kontaktu. Tymczasem zadziałał zawór bezpieczeństwa, odcinając

dopływ pary. W sali operacyjnej zaczęło się przejaśniać. Macka trzymająca Okuna była najdłuższa - reszta dała

kosmity wisiała przy kracie systemu wentylacyjnego, gorączkowo próbując ją rozerwać. Metalowe pręty okazały się

jednak zbyt solidne, toteż obcy zeskoczył na podłogę, a wewnątrz para znikała szybciej, gdy przestał blokować

wyciąg.

Po raz pierwszy obserwatorzy mogli w miarę wyraźnie obejrzeć wroga. Stał na środku pomieszczenia i

najwyraźniej zastanawiał się, co dalej począć. Rozcięty do mostka biokombinezon zwisał bezwładnie podtrzy-

mywany przez kręgosłup. Jego wszystkie macki zachowały swą sprawność. Z rozdętego kombinezonu wystawała

jedynie część głowy.

- Uwolnij de mnie! - Głos brzmiał wyraźnie, a wypowiedź była jak najbardziej poprawna gramatycznie: obcy

uczył się piorunem.

- Najpierw odpowiesz na kilka pytań! - warknął Whitmore, zbliżając się do okna. - Po co tu przybyliśde? Czego

chcede?

Z głośnym siorbniędem obcy poprawił się w biokombinezonie, nieco wyżej unosząc swe dało, i także podszedł

do okna.

- Powietrze. Woda. Jedzenie. Słońce - oświadczył przez Okuna.

- Mamy ich pod dostatkiem - przyznał Whitmore, przejmując inicjatywę. - Skąd przybywade? Gdzie jest wasz

dom?

- Tu! Nasz nowy dom!

- A przedtem? Gdzie byliśde przedtem?

- Wiele światów.

- Mamy dość powietrza, wody i słońca. Możemy się z wami podzielić, jeśli potrafide żyć w pokoju... Wiesz, co

to jest pokój?... Czy musimy ze sobą walczyć?... Nie, to na nic... Słuchaj: czego chcede? Czego chcede od ludzi?

Tym razem obcy odpowiedział bez pośrednictwa na wpół martwego lekarza. Być może niewielka dawka

pentotalu, jaką doktor Jenny zdołała mu wstrzyknąć, zadziałała tak jak na człowieka: jako serum prawdy, a

niewykluczone, że po prostu miał dość i przestał się maskować. Jakikolwiek byłby powód, telepatyczny potok

informacji zalał umysł Whitmore'a. Proces przekazywania wiadomości odbywał się szybko, cicho i bez żadnych

emocji.

W dągu kilkunastu sekund w umyśle prezydenta przewinęły się obrazy wojen i podbojów kilkunastu planet,

planowej eksterminacji mieszkańców

139

i bezwzględnego grabienia podbitego terenu ze wszystkiego, co tylko dało się wykorzystać. Obcy byli czymś

porównywalnym jedynie z szarańczą, tyle że działali na kosmiczną skalę i posiadali wysoki iloraz inteligencji.

Interesowało ich tylko jedno: znaleźć planetę nadającą się do zamieszkania i opanować ją w dowolny sposób. Fakt,

czy na wybranym obszarze żyją jakieś istoty, me miał żadnego znaczenia: one nie były im do niczego potrzebne,

choć chętnie korzystali z wiedzy i techniki podbitej rasy. Potem żerowali na tym, co zdobyli, jak długo starczyło

surowców, energii i miejsca, gdyż rozmnażanie się stanowiło jeden z priorytetów. Równocześnie przygotowywali

zapasy na drogę i poszukiwali kolejnego żerowiska. Gdy dotychczasowe zostało ogołocone do cna, cała banda

ładowała się do statku-bazy, zapadała w sen i ruszała w drogę. Po dotarciu do kolejnego celu dyżurni budzili

pilotów, w drugiej kolejności żołnierzy, i przystępowali do następnej inwazji, jeśli planeta była zamieszkana. A

najczęściej była. Podbój przebiegał według utartego schematu: najpierw zaskakującym atakiem z powietrza

niszczono największe skupiska tubylców oraz ich wojsko, potem wysadzano desant, kontynuując eksterminację.

Niedobitki wykańczano jakby od niechcenia albo wymierały same - obcym zdawało się to obojętne, byle tylko

tubylcy przestali być widoczni czy dokuczliwi. W ten sposób człowiek traktował karaluchy.

A nikt nigdy me zamierzał negocjować z karaluchami.

Natłok informacji był tak wielki, że Whitmore chwycił się oburącz za głowę, stracił równowagę i z wrzaskiem

bólu runął na plecy. Korzystając z zamieszania, obcy zaatakował. Najprawdopodobniej z umysłu Okuna zaczerpnął

informacje o stanie sali, w jakiej przebywał, i zdecydował się sforsować najsłabszy jej element, czyli stare szyby

pancerne. Wiedział, że drzwi mogły być zablokowane od zewnątrz. Macką zakończoną kościaną naroślą uderzył z

całych sił w ogniskową szyby. Na środku pojawiło się pęknięcie, które promieniście rozeszło się ku ramie. Jeszcze

jeden albo dwa razy i będzie wolny...

Grey usłyszał za plecami podejrzany trzask, obejrzał się i dostrzegł pajęczynę pęknięć pokrywających szybę oraz

mały otworek w jej środku. Nie zwlekając ani sekundy, skoczył w bok i ryknął:

- Zabić go!

U Mitchella i obu agentów Secret Service zadziałały odruchy. Major zdążył kucnąć, gdy pierwsze pociski kaliber

9 milimetrów uderzyły w szkło - pancerne już tylko z nazwy. Każdy z ochroniarzy był uzbrojony w standardowy

pistolet automatyczny beretta 92 kaliber 9 mm o pojemności magazynka piętnaście nabojów. Czterdzieści pięć

pocisków tego kalibru błyskawicznie rozbiło szybę i dokładnie podziurawiło obcego (wraz z kombinezonem i

doktorem Okunem), a siła ognia posłała go na przeciwległą ścianę. Cała sala została zakrwawiona i częściowo

zdemolowana. Obcy legł na stercie rozbitej aparatury, Okun osunął się martwy na podłogę w pobliżu okna. Nim

rozwiał się dym, pistolety zostały ponownie

140

przeładowane, a członkowie ochrony czekali gotowi do oddania kolejnej serii.

Tyle że me było już do kogo strzelać.

Nieco ogłuszony Grey wstał potrząsając głową. Widząc, że wszyscy jak oniemiali stoją przy leżącym

prezydencie, wrzasnął:

- Odsuńcie się, dajcie człowiekowi odetchnąć! Whitmore powoli usiadł, masując bolące skronie.

- Kosmiczna szarańcza... - wykrztusił. - Telepaci, cholera... Podróżują z miejsca na miejsce, zdobywają tereny, a

potem obżerają do cna...

Powoli wstał, opierając się na ramieniu jednego z agentów, i nieco pewniejszym głosem polecił Greyowi:

- Za kwadrans odbędzie się narada. Spróbuję opowiedzieć wszystko dokładniej, ale obawiam się, że pozostało

nam tylko jedno: atak nuklearny. Na żadną łaskę z ich strony me ma co liczyć! Proszę zwołać odpowiednie osoby.

Grey uważnie przyjrzał się prezydentowi, nie kryjąc zdziwienia: jeśli nawet wybuchy, jako napowietrzne, nie

zniszczą planety, to opad radioaktywny w krótkim czasie zabije wszystko, co żywe na jej powierzchni i w wodzie.

Przekonany, że Whitmore nie zwariował, Grey zasalutował i oznajmił:

- To zajmie trochę czasu, a teraz proponuję, by pan przeszedł do gabinetu przy centrum, panie prezydencie!

Mijając dyrektora CIA, generał dostrzegł na jego twarzy pełen zadowolenia uśmieszek.

WSZYSCY BIWAKUJĄCY wokół hangaru uważali Steve'a za prawdziwego bohatera. Poza tym był on jedynym

wojskowym, z którym mogli pogadać, wartownicy bowiem milczeli jak głazy zgodnie z rozkazem majora Mitchella.

Dostarczyli żądaną ilość wody, wpuszczali po dwóch do toalet i udawali, że wszystko jest w porządku. Wieczorem

Steve'owi udało się wyjść na zewnątrz pod pretekstem sprawdzenia stanu zdrowia Troya Casse'a.

Jednak prawdziwy cel wypadu stanowiły dwa helikoptery transportowe typu UH-1D Huey, zwane od czasów

Wietnamu „Slickami". Zanim wszakże dotarł do maszyn, musiał uścisnąć dziesiątki rąk i odpowiedzieć na wiele

pytań dotyczących zaistniałej sytuacji. Helikoptery stały trzysta metrów od wartowników. Steve wylatał na

Slickach" masę godzin, jako że nadal były to najpopularniejsze (choć już nie bojowe) wiatraki w siłach zbrojnych.

Kapitan Hiller podszedł do najbliższego transportowca, wdrapał się do kabiny, po czym szybko włączył silnik.

Całość zaskoczyła od pierwszego przełączenia. Oba wirniki - górny i tylny - zaczęły się zgodnie obracać.

Początkowo zdawało się, że nikt nie zwrócił na to szczególnej

141

uwagi, ale zaraz potem w otwartych drzwiach kabiny pojawiła się lufa M-16 wycelowana w pierś pilota.

- Wyłaź, i to już! - polecił trzymający broń żołnierz. Chłopak miał z osiemnaście lat. Mimo bojowego

oporządzenia i broni nie wyglądał na zbyt pewnego siebie, toteż Steve zapiął pasy i oznajmił:

- Kapitan Steven Hiller z United States Marinę Corps. Mówi się do mnie: sir! Pożyczam tę maszynę na kilka

godzin.

- To jest... nie może pan tego zrobić, sir! Typowe dla oficera zachowanie Steve'a zupełnie zbiło młodego żoł-

nierza z tropu.

- Lepiej się zdecyduj! - krzyknął Hiller, zwiększając obroty. - Albo mnie zastrzelisz i trafisz pod sąd, albo

zmiataj stąd, bo startuję!

- Będę miał kłopoty! -jęknął wartownik, opuszczając broń.

- Jak każdy, synu. Wrócę, to wszystko wyjaśnię! - odkrzyknął Steve i widząc nadjeżdżającego jeepa,

wystartował.

Ledwie helikopter nabrał wysokości, pilot skierował go na zachód.

NA NARADZIE OSTATECZNIE zapadła decyzj a o przystąpieniu do ataku nuklearnego. Wieść o tym rozniosła się po

budowli w piorunującym tempie, wywołując u wszystkich stan depresji. Nikomu nie spodobało się takie

rozwiązanie, ale ogólnie uznano, że innego nie ma, więc należy pogodzić się z losem.

Bliska łez Connie szukała spokojnego kąta, by się wypłakać, i przypadkiem przez okna jednego z biur zobaczyła

Davida. Wędrował tam i z powrotem, perorując zawzięcie. Zaintrygowana, weszła do środka i stwierdziła, że David

przemawia do na wpół opróżnionej butelki scotcha, którą odkrył w jednej z szuflad.

- Widzę, że już słyszałeś - powiedziała, zamykając za sobą drzwi.

- A, witam serdecznie! - David uniósł butelkę. - Proponuję toast za koniec świata!

Popił z gwinta i wręczył flaszkę Connie.

- Nie podjął łatwo tej decyzji - powiedziała dcho.

- Kochanie, tylko mi nie mów, że nadal wierzysz w Toma.

- To porządny gość.

- Pewnie. - Siadł na obrotowym krześle i zakręcił się mocno. - A ty zostawiłaś dla niego taki skarb, czyli mnie.

O, pardon; nie dla niego, tylko dla kariery.

- Doskonale wiesz, że nie tylko o to chodziło: nadarzyła mi się życiowa szansa. Jedyna, żeby nie zmarnować

żyda, żeby zrobić coś ważnego!

- Nie byłem zbyt ambitny jak na twój gust - przyznał z autoironią. -Za dużo ołowiu w dupie, żeby się wdrapywać

po szczeblach kariery.

- Mogłeś robić, co chdałeś. Dostawałeś mnóstwo ofert: badania, nauka, przemysł. Do wyboru, do koloru! -

wybuchnęła. - Zmarnować taki talent!

142

- No taak... ten David Levinson, owszem, zdolny, ale wszystko, do czego doszedł, to praca dla jakiejś sieci kablowej. Co za

wstyd: tyle talentu poszło w błoto. - David całkiem nieźle naśladował znajomy głos. -W nosie mam wstyd i ludzkie gadanie. A

me przyszło ci do głowy, że po prostu robiłem to, co mi się podobało?

- I nie pragnąłeś dokonać czegoś naprawdę istotnego? Czegoś specjalnego?!

- Sądziłem, że robię „coś naprawdę specjalnego" - powiedział poważnie i wstał.

Connie uświadomiła sobie, że gdy ona mówiła o pracy, David o małżeństwie, i że jej wywód bardzo go zranił.

- Nie wiem, czy to cokolwiek zmieni, ale nigdy nie przestałam de kochać - powiedziała miękko.

- Zdaje się, że to nie brak miłości był naszym głównym problemem, co? - wrócił do ironii i zawartości butelki.

Connie zrozumiała, że się nie dogadają - ona chciała pogodzić się z jedynym mężczyzną, którego darzyła głębokim uczuciem,

mając nadzieję, że jedno wybaczy drugiemu, nim wszystko się skończy. On natomiast jak zwykle w przypadku problemów

zamknął się w sobie, by zapomnieć. Z braku zajęda ucieczką stał się litr czteroletniego johny walkera. Czując pod powiekami łzy,

wyszła, dcho zamykając za sobą drzwi.

GREY ZDOŁAŁ ZORGANIZOWAĆ uderzenie nuklearne szybdej niż się spodziewał, a to dzięki dowódcom z San Antonio. Z baz

lotniczych otaczających miasto zapobiegliwie rozśrodkowali wszystkie AWACS-y i latające cysterny. Dwa tuziny AWACS-ów

krążyły nad Stanami Zjednoczonymi i okolicą, przynajmniej częśdowo zastępując satelity łączno-śdowe i przekaźniki radarowe.

Wróg, zajęty przeprowadzaniem ataków, najwyraźniej nie zwródł uwagi na podejmowane działania. Jedną z pierwszych

informacji, jakie AWACS-y uzyskały dzięki temu improwizowanemu systemowi, był pochodzący od Whitmore'a rozkaz o

uderzeniu nuklearnym.

Dla pewnośd zdecydowano, że akcję przeprowadzi lotnictwo, posługując się niewykrywalnymi dla radaru bombowcami

strategicznymi NOR-THROP B-2. W przedągu kwadransa od potwierdzenia rozkazu i skoordynowania czasu ataku cztery

maszyny tego typu wystartowały, zachowując całkowitą dszę radiową, by osiągnąć pełne zaskoczenie.

Ledwie wieść o tym dotarła do prezydenta, pognał on czym prędzej do centrali i od samych drzwi spytał:

- Ile czasu zostało do odpalenia?

- Około sześdu minut, panie prezydende - poinformował go jeden z radiooperatorów. - Dokładnie jednak nie wiadomo,

ponieważ obowiązuje dsza w eterze.

143

- Proszę nawiązać łączność ze wszystkimi maszynami! - polecił Whit-more. - Nie chcę żadnej pomyłki: bombę

ma odpalić samolot, który jest najbliżej celu. Jeśli atak się uda, następne zrobią to samo. Jeśli nie, niech natychmiast

zawracają.

Operator wystukał kod uaktywniający odbiorniki bombowców, przez co mógł za pośrednictwem AWACS-ów

sprawdzić ich pozycję. Najbliżej była maszyna mająca za cel niszczyciel nadlatujący na Houston i ona właśnie

dostała rozkaz ataku.

- Generale Grey, czy są jakieś wieści z innych państw? - spytał Whitmore.

Grey dostał też rozkaz uzgodnienia ataku z wszystkimi posiadaczami bomby atomowej. Chodziło o to, aby

zapobiec wymianie rakiet po pierwszej eksplozji, co w przypadku braku informacji mogło nastąpić jako reakcja na

atak.

- Mam potwierdzenia od większości, zgodzili się poczekać. - Mina Greya częściowo wyrażała zadowolenie, a

częściowo złość: jak każdy żołnierz generał me lubił zmiany rozkazów, ale jako człowieka cieszyło go odwleczenie

egzekucji. - Obawiam się jednak, że nic już nie uratuje Houston...

- Zgadza się, sir! - zameldował radarzysta. - Niszczyciel zawisł nad miastem, sir!

Nikt nie zareagował - Houston i tak należało uznać za stracone. Teraz mogli tylko czekać na meldunki od

AWACS-a latającego nad Zatoką Meksykańską i ewentualnych obserwatorów z ziemi, jeśli rozkazy dotarły do nich

na czas.

MIESZKAŃCY HOUSTON nie tracili czasu. Miasto było w dziewięćdziesięciu procentach wyludnione, nim

niszczyciel znalazł się nad jego przedmieściami. Naturalnie nie uniknięto ofiar, ale śmierć kilku tysięcy

stratowanych czy przejechanych wydawała się niewielką tragedią w porównaniu z unicestwieniem kilku milionów,

gdyby nie nastąpiła ewakuacja. Podobnie rzecz się miała w Kobe, Chicago, Hanowerze i innych miastach, ku którym

kierowały się niszczyciele.

Luk bombowy B-2 otworzył się i samosterujący tomahawk z głowicą atomową odłączył się od bombowca

przypominającego nietoperza. Przez sekundę rakieta leciała obok samolotu, po czym jej silnik zaskoczył, czujniki

odnalazły punkt, w którym się znajdowała, oraz cel, na jaki została zaprogramowana. Smukły kształt pomknął ku

pojazdowi obcych.

- Poszła! - oznajmił pilot, zamykając komorę bombową i kładąc maszynę w ciasny skręt, by znaleźć się jak

najdalej od miejsca eksplozji.

Zgodnie z planem, żeby zminimalizować zniszczenia w mieście, cruise zaatakował od góry, tak aby główną siłę

wybuchu pochłonął kadłub napastnika.

144

Samego wybuchu nikt na pokładzie AWACS-a nie obserwował, jako że wszyscy cenili swoje oczy. Przyrządy

poinformowały załogę o eksplozji niemal natychmiast. Po paru sekundach nad miastem wyrósł potężny grzyb.

Dłuższą chwilę potrwało, nim kurz, dym i zakłócenia zniknęły na tyle, by można było ocenić skuteczność ataku. W

końcu pilot przerwał milczenie radiowe.

- Tu Observer One, Houston zostało częściowo zniszczone, natomiast cel pozostał nie uszkodzony. Nadal posuwa

się ku centrum miasta i, prawdę mówiąc, wygląda jakby nic się nie stało...

Nastąpił całkowity szok: ostatnia broń zawiodła. Po nieudanym ataku nuklearnym pozostało już tylko popełnić

masowe samobójstwo, ale na razie nikt nie był na to psychicznie przygotowany.

- Proszę odwołać pozostałe maszyny. - Głos Whitmore'a przerwał niemal idealną dszę, jaka zapadła w centrum. -

1 oby nasze dzied nam wybaczyły!

- Inne rakiety mogą mieć więcej szczęścia! - zaprotestował Nimziki. -Jeden z niszczycieli kieruje się nad

Montreal, zanim tam dotrze, zaatakujemy go kilkoma głowicami! Nie wolno nam się poddawać!

- Powiedziałem, że atak został odwołany! - powtórzył Whitmore, siadając ciężko w fotelu.

Nie ulegało wątpliwości, że nie powstrzymają napaści, ale z tego, co wiedział od badanego przybysza, inwazja

ciągnęła się latami, a więc należało przemyśleć strategię oporu. Przede wszystkim trzeba było znaleźć nową

lokalizację dla broni jądrowej, gdyż położenie dotychczasowych silosów i składów obcy na pewno znali. Kiedy cała

populacja najeźdźców znajdzie się na Ziemi, powinno pozostać przy życiu wystarczająco wielu ludzi, by

równocześnie odpalić głowice. Ludzkość i tak czekała zagłada - przy szczęściu jej koniec będzie także końcem rasy,

która ją wymordowała...

JAŚMIN E OBSERWOWAŁA przygasające ognisko, walcząc z ogar-niającym ją snem. Wokół czaiło się zbyt wiele

niebezpieczeństw, choć zdawała sobie sprawę, że są one coraz bardziej wytworem jej wyobraźni niż

rzeczywistością. Obok spał milczący mężczyzna, a jego chrapanie zagłuszało wszelkie inne odgłosy.

Dlatego też w pierwszej chwili była pewna, że odległy warkot silnika helikoptera, jaki usłyszała, jest wyłącznie

złudzeniem. Dźwięk jednak narastał, toteż ocknęła się i nasłuchiwała. Maszyna najprawdopodobniej poszukiwała

Pierwszej Damy, ale dlaczego zapuściłaby się tak daleko od wraku? Jasmine stwierdziła, że popełniła błąd,

przyjeżdżając do El Toro, lecz ogarnięta paniką po ataku obcych, nie myślała zbyt logicznie... Samokrytykę

przerwał jej blask reflektorów, który zapłonął na niebie -światło przeszukiwało teren bazy, a więc może jednak nie

był to taki najgorszy pomysł. Zerwała się na równe nogi, złapała najbardziej rozżarzony kawał drewna z ogniska, po

czym zaczęła nim rozpaczliwie

10 - Dzień Niepodlegtośd 145

wywijać. Huk silnika oraz łoskot wirnika obudziły pozostałych. Oni także natychmiast wzięli się do nadawania

wszelkiego rodzaju sygnałów: wymachiwali polanami, wreszcie co sił w piersiach podskakiwali wysoko.

Chwilę później zalał ich blask pokładowego reflektora i helikopter zniżył się do lądowania. Gdy osiadł na ziemi

w pobliżu ocalałych uciekinierów, pilot wyłączył rażące światło. Jasmine podbiegła do kabiny i na moment

całkowicie ją zamurowało. Jednak szok minął równie szybko jak przyszedł. Dziewczyna wpadła w objęcia Steve'a,

śmiejąc się i płacząc równocześnie.

- Spóźniłeś się! - oznajmiła oskarżycielsko, gdy przestali się całować.

- Wiem, jak lubisz dramatyczne wejścia! - powiedział, przekrzykując hałas silnika.

Razem wyładowali nosze, położyli na nich Marilyn Whitmore i przy pomocy milczącego mężczyzny wsunęli je

do helikoptera. Ranna dostała ataku kaszlu zakończonego krwotokiem. Steve wątpił, by dożyła do spotkania z

mężem. Jednak z nikim nie podzielił się swoimi obawami.

- Lecimy do Nevady, zabierasz się z nami? - spytał milczącego pomocnika, ale ten przecząco pokręcił głową. -

Wolna wola, bracie. Jaś, wskakuj, bo Boomer i Dylanjuż są na pokładzie!

- Naprawdę nie poleci pan z nami? - spytała Jasmine mężczyznę. Zamiast odpowiedzi wskazał na rannych,

których zebrali po drodze. Bez słowa wręczyła mu kluczyki od ciężarówki i zwięźle poinformowała, gdzie znaleźć

wejście do podziemnego składziku z puszkami. Na koniec spojrzała mu w oczy i powiedziała dcho:

- Nazywam się Jasmine Dubrow. A pan? Spojrzał na nią ze smutkiem, jakby nie zrozumiał.

- Jasmine, wsiadaj! - ryknął Steve.

Już bez chwili zwłoki wskoczyła na fotel drugiego pilota i zapięła pasy. Steve wystartował, a ona nadal obserwowała

malejącą postać przy ognisku.

DOKTOR ISSACS czuł się jak maratończyk, któremu w ostatniej chwili przesunięto metę. Od trzydziestu godzin

był na nogach. Przy Marilyn Whitmore robił, co mógł, ale wiedział, że jego wysiłek skazany jest na fiasko. Jednak

cały czas się uśmiechał. Przestał dopiero wtedy, gdy zasnęła.

Wyszedł dcho z pokoju i od razu natknął się na prezydenta. Whitmore z córką na ręku żwawo maszerował ku

lekarzowi. W ślad za nimi podążała Connie i jeden z agentów ochrony.

- Jak ona się czuje? - spytał Whitmore.

Issacs spojrzał na niego wymownie i zwródł się do dziecka:

- Założę się, że ty jesteś Patrycja Whitmore.

- A skąd wiesz? - Sześdolatkę nadal zaskakiwał fakt, że jest rozpoznawana przez nieznajomych.

146

- Twoja mama mi powiedziała. Leży w tym pokoju i pragnie cię zobaczyć, ale musisz mi obiecać, że nie będziesz

jej mocno ściskała, bo jest bardzo chora.

Ledwie Whitmore postawił córkę na nogi, dziewczynka wystartowała, jakby nie docierały do niej żadne słowa.

- Przykro mi, ale nic nie można zrobić - powiedział cicho Issacs do prezydenta. - Gdyby natychmiast udzielono

jej fachowej pomocy, to może... ale też me na pewno.

Pat poradziła sobie z drzwiami i była już przy łóżku, gdy ojciec z lekarzem stanęli w progu. Marilyn zrobiła co

mogła, by objąć córeczkę, a ta, pamiętając o przestrodze lekarza, tylko poklepała mamę po brzuchu.

- Tak się baliśmy, mamusiu... Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteś...

- Moja mała...

Issacs gestem nakazał pielęgniarkom opuścić pokój, by rodzina została sama. Marilyn nie wyglądała na

umierającą, ale Whitmore nie chciał się oszukiwać. Opinia Issacsa była jednoznaczna. Podszedł i usiadł obok łóżka.

- Kotku, poczekaj na zewnątrz - powiedział do córki. Po chwili namysłu Patrycja pocałowała mamę i wyszła na

korytarz,

gdzie czekała Connie. Ledwie za córką zamknęły się drzwi, uśmiech

rannej zniknął, a w oczach pojawiły się łzy.

- Tak się boję, Tom...

- Hej, uszy do góry. - Whitmore delikatnie ujął jej dłoń. - Lekarz mówi, że z tego wyjdziesz.

- Zawsze wiedziałam, kiedy kłamiesz... - wyszeptała, uśmiechając się smutno.

A potem w pokoju zapadła cisza...

GDY ŻONA PRZESTAŁA oddychać, Whitmore wyszedł blady jak trup, z zaczerwienionymi oczyma. W korytarzu, w

pewnej odległości, stała spora grupka ludzi, ale przeszedł między nimi niczym automat, aż stanął przed Jasmine.

- Przykro mi — powiedziała, zanim zdążył się odezwać. - Gdybym się pospieszyła...

- Niczego by to nie zmieniło - przerwał jej stanowczo. - Chciałem podziękować za opiekę nad żoną. Jest pani

bardzo dzielną kobietą. Panu, kapitanie, także dziękuję. Przynajmniej mogłem się z nią pożegnać.

Steve bez słowa zasalutował.

- Mama śpi? - spytała Patrycja.

Whitmore wziął córeczkę na ręce i zrozumiał, że nie potrafi, przynajmniej na razie, powiedzieć jej prawdy.

- Tak, kotku - odparł, przytulając dziecko. - Mama śpi...

147

ZANIM CONNIE ODNALAZŁA Juliusa i przekonała go do rozmo-wy z synem, David zdążył zamienić biuro w

pobojowisko. Gdy Julius wszedł, syn właśnie wywrócił lodówkę i seńą celnych kopnięć porozrzucał po podłodze

krzesła.

- Davidzie! Co ty robisz, do cholery?! - parsknął Julius. - Natychmiast przestań!

David usłuchał ojca, bo mu się skończyła inwencja, ale wyjaśnił z godnością:

- Jak to, co robię?! Bałagan, me widzisz?!

- Owszem. Trudno nie zauważyć takiego bajziu - odparł Julius. - Ale ja się pytam: dlaczego?!

- A dlaczego nie? I tak będziemy się nurzali w odpadkach, na dodatek świecących. - Dla dodania wagi temu

stwierdzeniu wysypał zawartość kosza. - Musimy zniszczyć warstwę ozonową i zatruć powietrze! Może jak

wystarczająco spieprzymy tę planetę, to jej nie zechcą.

David skoncentrował się na kubku po kawie stojącym na skraju biurka. Wziął zamach i spróbował go skopnąć.

Jak należało oczekiwać, chybił o kilkadziesiąt centymetrów i z łoskotem wylądował na tyłku w samym środku kupy

śmieci.

- Muszę przyznać, że zrobiłeś niezły początek: ten pokój można oficjalnie uznać za dokładnie zanieczyszczony -

stwierdził Julius, podziwiając rękodzieło potomka. - Teraz spokojnie mogę dać się zabić tym Marsjanom, bo jak

przyjdzie rachunek za sprzątanie i renowację biura, to i tak mnie nagła krew zaleje.

David leżał na podłodze, jęcząc i obejmując głowę, co na Juliusie wywarło niewielkie wrażenie. Z grubsza

oczyścił fragment wykładziny i siadł obok syna. Przez chwilę zastanawiał się nad właściwym doborem słów.

Podejrzewał bowiem, że powodem desperacji David a jest raczej Connie, niż uderzenie jądrowe.

- Widzisz - zaczął wolno - każdy kiedyś traci wiarę. Ja na przykład od śmierci twej matki nie rozmawiałem z

Bogiem.

David przestał zawodzić i podejrzliwie spojrzał na ojca, zaskoczony tą rewelacją.

- Czasami jednak trzeba być wdzięcznym za to, co jeszcze pozostało.

- A niby za co ja mam być wdzięczny? - parsknął David, tracąc zainteresowanie.

- Na przykład za zdrowie... -W tej chwili jedynie to przyszło Juliuso-wi do głowy. - Nadal jesteś w pełni sił

cielesnych i umysłowych, choć bardziej to pierwsze.

Argument był naciągany; David ponownie zaczął jęczeć, ale Julius złapał go za ramię i pociągnął do pozycji

pionowej.

- Poszukaj no kurtki. Znajdziemy coś ciepłego do picia. Wiesz, że procenty zawsze źle na dębie działały: jeszcze

złapiesz grypę albo inną zarazę.

Z pewnym oporem David dał się postawić i nagle zamarł, najwyraźniej myśląc o czymś intensywnie.

148

- Coś ty powiedział? - spytał nagle ze śladem uśmiechu.

- Właśnie stwierdziłem, że zachowujesz się poniżej wszelkiej krytyki i zaproponowałem, abyśmy poszukali

twojej kurtki.

- Ale co potem powiedziałeś? - David z natężeniem wpatrywał się w widoczny za oknem myśliwiec obcych.

- Że się zaziębisz?

- Ojciec! To jest to! Osłabienie obrony!... Tato, jesteś genialny! Julius przyjrzał mu się długo, starannie i

podejrzliwie, zastanawiając się, czy tej opinii o zdrowiu psychicznym nie wypowiedział aby w złą godzinę.

SPORO WYSIŁKU kosztowało Juliusa przekonanie Connie, że David wytrzeźwiał, a co ważniejsze wpadł na

całkiem niezły pomysł. W końcu mu się to udało i Connie poszła do Whitmore'a i poprosiła, by zajrzał do bunkra, bo

David ma pewną koncepcję walki z obcymi.

Whitmore, zaintrygowany informacją, natychmiast zjawił się na platformie obserwacyjnej.

- Pani Spano, o co tu właściwie chodzi? - spytał zniecierpliwionym tonem Nimziki, mimo iż dotarł na miejsce

ostatni.

- Naprawdę się nie orientuję - odparła głośno Connie, by cała ekipa mogła ją usłyszeć. - Wiem tylko, że David

chce zademonstrować wszystkim coś istotnego, a związanego z tym statkiem.

- Więc niech to łaskawie zrobi - parsknął Nimziki. - Mamy ważniejsze rzeczy na głowach.

Connie ugryzła się w język, by nie powiedzieć czegoś niemiłego dyrektorowi, choć dupek sam się o to prosił.

Milcząc jednak zawzięcie, podeszła do Whitmore'a dyskutującego z Greyem.

- Ten talerz lata w kosmosie? - zainteresował się Dylan siedzący na rękach u Steve'a.

- Lata - zapewnił go pilot.

Z kabiny wygramolił się David. Dał ostatnie instrukcje technikowi, który w niej pozostał, i żwawym krokiem

ruszył do platformy.

- Co ciekawego odkryłeś? - Tym razem w głosie prezydenta nie było wyzwania. W ciągu ostatnich dwóch dni

zbyt wiele przeżył, by dalej próbować okazywać swą wyższość. Teraz mówił po prostu jak przestraszony człowiek.

- Panie i panowie, chłopcy i dziewczęta! - Zaczął niczym świętej pamięci doktor Okun. - Przygotowałem pewien

mały pokaz.

Z pobliskiego kosza na śmieci wyjął puszkę po jakimś napoju, podszedł do myśliwca i postawił ją na górnej

powierzchni płata. Następnie wrócił do zgromadzonych i dał sygnał technikowi, który coś w kabinie przełączył, a

potem uniósł w odpowiedzi kciuk.

- Majorze Mitchell, czy z miejsca, w którym pan stoi, trafi pan w tę puszkę? - spytał David.

149

Mitchell, widząc wzruszenie ramion Whitmore'a, wyjął pistolet i z klasycznej pozycji strzeleckiej nacisnął spust.

Huknął strzał. Kula zrykoszetowała od pola siłowego, by z głośnym brzękiem odbić się od metalowej platformy w

górze. Nagle wszyscy stracili entuzjazm do pokazu.

- O cholera! Zupełnie zapomniałem o jednej rzeczy - przyznał Da-vid. - Jak widać, puszka jest chroniona przez

pole i nic jej nie możemy zrobić.

- O tym już zdążyliśmy się przekonać kosztem trochę większego eksperymentu - warknął Nimziki. - Może byśmy

tak przeszli do sedna?

- Właśnie to robimy. Otóż, skoro nie da się przebić pola, należy je obejść. Niestety pole otacza obiekt, tworząc

wokół niego kulę. Proszę o chwilę cierpliwości.

Nie przestając mówić, David podszedł do wózka, na którym stał laptop połączony przewodami z kabiną, a

konkretnie z urządzeniem sterującym polem siłowym. Wstukał polecenie i spojrzał na zegarek.

- Teraz, panie majorze, proszę jeszcze raz spróbować. Zwróćcie państwo uwagę, że mój pomocnik w kabinie nie

poruszył się i z jego punktu widzenia nic się nie zmieniło.

Mitchell niechętnie sięgnął po broń, gdyż kolejny strzał z rykoszetem w betonowym bunkrze nie był szczytem

jego marzeń.

- Momendk! - Steve podszedł do najbliższego załomu betonu i umieścił tam Dylana.

Większość obecnych również wyszukała sobie kryjówki. Mitchell odczekał, aż wszyscy znajdą się, gdzie chcą, i

ponownie nacisnął spust. Huknął strzał. Puszka zniknęła ze skrzydła, lądując na posadzce, kula zaś utkwiła w ścianie

po przeciwnej stronie bunkra.

- Jak pan tego dokonał? - Grey był pod wrażeniem.

- Zaraziłem go. - David uśmiechnął się przy pełnym poparciu rozpromienionego Juliusa. - Dokładniej mówiąc,

wprowadziłem wirus do komputera sterującego polem. Efekt tych zabiegów widzieliście przed chwilą.

Obrócił laptopa, prezentując wykres na ekranie. Whitmore skinął głową ze zrozumieniem. Grey, który zawsze

podejrzliwie traktował komputery mimo dużej z mmi styczności, uważnie przyjrzał się Davidowi, po czym spytał:

- Chce pan powiedzieć, że zdoła unieszkodliwić wszystkie pola siłowe ich pojazdów?

- Oczywiście. Dokładnie w taki sposób, w jaki oni użyli przeciwko nam własnego systemu łączności satelitarnej -

przyznał skromnie David. - Jeśli umieszczę wirusa w systemie statku-bazy, zostanie on przesłany do niszczycieli i

dalej do myśliwców przez ich własny system łączności. Wszystkie pola siłowe zostaną wyłączone prawie

równocześnie. W dodatku można tak zaprogramować wirus, by nastąpiło to o określonej przez nas godzinie.

150

- Przykro mi rozwiewać te wspaniałe perspektywy - Nimziki wyprostował się, gdyż na ekran komputera

spoglądał z góry, zza osłony - ale mam jedno małe pytanko: jak pan zamierza wprowadzić wirus do systemu statku-

bazy? Wątpię, by korzystali z Internetu.

- Należy po prostu wydostać się tym myśliwcem poza atmosferę i zadekować w bazie - odparł spokojnie David,

jakby to było naprawdę oczywiste i zrozumiałe dla każdego średnio rozgarniętego osobnika.

Na wspomnienie lotu na Księżyc oczy Steve'a dziwnie rozbłysły. Postawił Dylana na rampie i dcho zbliżył się do

grupy skupionej przy komputerze. David tymczasem rozwinął jedno ze zdjęć statku-bazy, jakie dostał od generała

Greya. Ponad siedmiokilometrowy kolos czekał spokojnie za Księżycem, aż niszczyciele utorują drogę inwazji - tak

przynajmniej donosiły ostatnie informacje, przesłane przez obserwujących go satelitów, zanim zostały one

zniszczone.

- Tu - wskazał David, dając Whitmore'owi jeden z rogów do potrzymania, jako że fotografia miała rozmiary

dużego plakatu. - W niszczycielu są to wrota hangaru, a oni we wszystkich przypadkach posługują się tymi samymi

zasadami konstrukcyjnymi.

- On ma rację - oświadczył Steve, przerywając pełne sceptycyzmu milczenie. - Kiedy przelatywałem koło nich

nad Los Angeles, wrota były otwarte i widziałem potężny hangar. Myśliwce parkowały w gronach czy skupiskach

wokół jakiejś kolumny albo wieży, stojącej w samym środku. Przypominało to przekrój gigantycznej papryki.

- Według doktora Okuna, z którym się zgadzam, ta płetwa na górze jest jakby olbrzymim interface'em.

Oczywiście oprócz tego służy do zaczepienia maszyny w miejscu dokowania - dodał David. - Połączenie z

centralnym komputerem statku-bazy mamy więc załatwione automatycznie, wystarczy tylko zająć pierwsze wolne

miejsce w hangarze na jego pokładzie.

- Jezu! To brzmi jak scenariusz wyjątkowo tandetnej space-opery! -jęknął Nimziki. - Nie dość że plan jest

idiotyczny, to jeszcze opiera się bardziej na pobożnych życzeniach niż na faktach!

- Ile czasu wirus zdoła utrzymać wyłączone pole? - Grey całkowicie zignorował wypowiedź szefa CIA.

- Tego akurat nikt nie może przewidzieć - odparł David. - To zależy od sprzętu, systemu i programisty. Trudno

określić, jak szybko odkryją wirus oraz ile czasu zajmie im zneutralizowanie go, ale na pewno potrwa to kilka minut.

Wirus jest stosunkowo prosty, bo nie znam wystarczająco ich systemu.

- I myśli pan, że skoordynujemy atak na całym świecie, mając do dyspozycji pięć minut?! - Nimziki potrząsnął

głową.

- Jest to jedyna realna szansa od początku tego konfliktu, a na szczęście nadal działa łączność z Azją - zwrócił

mu uwagę Grey. -Pozbawiając najeźdźców tych cholernych osłon, możemy ich załatwić.

151

Nimziki przestał się uśmiechać - ogarnęła go złość; wymysł jakiegoś fanatyka traktowano poważnie, a jedyny

sensowny plan, jego własny oczywiście, skreślono po zaledwie jednej próbie. Najchętniej wysłałby na Księżyc całą

tę bandę, a potem nakazał uderzenie jądrowe. A ponieważ nie było to możliwe, zagrzmiał:

- Nie wierzę, żeby ktoś poważnie brał pod uwagę taki nonsens! Nie mamy sił ani środków na tego typu

kontratak, nie mówiąc już o tym, że wszystko zależy od wraku, który co prawda został poskładany ale nie

sprawdzony. A na dodatek ciekawe, gdzie znajdziemy pilota - samobójcę umiejącego obsługiwać sprzęt kosmiczny.

- Hm... wydaje mi się, że ja mógłbym spróbować - stwierdził spokojnie i niespodziewanie Steve. - Widziałem, do

czego są zdolne te maszyny, a doświadczenie w lataniu mam spore. Za pańskim pozwoleniem, panie prezydencie,

chciałbym zaryzykować.

- Przecież to składak po kraksie! - wybuchnął Nimziki. - Nawet me wiemy, czy jest zdolny do lotu!

- Więc się przekonajmy. - David zdążył już zorganizować grupę techników. - Panowie, zwolnijcie klamry!

Latający talerz przymocowano do betonowego piedestału stalowymi zaciskami, które me były ruszane od lat, ale

wspólnym wysiłkiem członków ekipy dało się je kolejno otworzyć. Gdy rozbrzmiał ostatni szczęk zwalnianego

zacisku, dwudziestometrowy myśliwiec uniósł się w górę. Przez chwilę niepewnie balansował, po czym

znieruchomiał cztery metry ponad posadzką.

- Są jeszcze jakieś wątpliwości? - spytał David, nie czekając, aż pozostali wyjdą ze stanu osłupienia.

Tym razem nawet Nimziki zapomniał o protestach. Ciszę przerwał dopiero głos Whitmore'a:

- Cóż, to ryzykowny pomysł, ale bez ryzyka nie odnosi się sukcesów. Nagle wszyscy mieli coś do powiedzenia.

David podszedł do platformy obserwacyjnej i pociągnął Steve'a za nogawkę, przerywając mu obserwację maszyny.

- Naprawdę myślisz, że potrafisz tym latać? - spytał z rozbrajającym brakiem wiary w umiejętności pilotażowe

rozmówcy.

- A ty naprawdę uważasz, że potrafisz zrobić to, co naopowiadałeś? -zrewanżował się Steve. - Dotarcie do celu to

łatwiejsza część zadania.

CONNIE, GREY i WHITMORE szli do centrum, omawiając szcze-góły planu. Koordynacja ataku stanowiła

najtrudniejszą część całej operacji. Pierwszy raz od czterdziestu ośmiu godzin zaistniała jakaś nadzieja.

- Stać! - krzyknął ktoś tak rozkazującym tonem, że ochroniarz odruchowo sięgnął po broń.

Jednak jej nie wyjął, widząc spieszącego za prezydentem dyrektora CIA.

152

- Co on znowu wymyślił? - mruknęła Connie. Nimziki stanął przed Whitmore'em, ignorując pozostałych, i jak

zwykle w sposób maksymalnie złośliwy oświadczył lodowatym głosem:

- Rozumiem, że śmierć żony wytrąciła pana z równowagi, panie prezydencie, ale to me powód, by popełniać

kolejny błąd! Obiektywna analiza sytuacji z wojskowego punktu widzenia...

Ciągu dalszego nie było, gdyż Whitmore bez uprzedzenia złapał Nimzikiego za klapy i szczelnie docisnął do

ściany.

- Do tej pory zrobiłem tylko jeden błąd: utrzymałem na rządowej posadzie taką glistę jak pan. Na szczęście mogę

ten błąd naprawić:

jest pan zwolniony, Nimziki! - warknął Whitmore i puścił go, robiąc jednocześnie krok w tył. - I jeszcze jedno:

trzymaj się pan z daleka ode mnie, albo każę pana aresztować jako osobę zagrażającą bezpieczeństwu państwa!

Zaskoczony Nimziki poszukał wzrokiem wsparcia, ale widząc reakcje Greya i Connie, nie odezwał się słowem.

Whitmore tymczasem zrobił w tył zwrot, jakby nic nie zaszło, i podjął przerwany przez Nimzikiego temat.

- Chcę, żeby major Mitchell wydał rozkaz sprawdzenia wszystkich samolotów stojących na terenie bazy i zajął

się znalezieniem do nich pilotów.

- On nie może tego zrobić! - dobiegło z tyłu: najwyraźniej Nimziki odzyskał głos.

- Właśnie zrobił! - odpaliła z niekłamaną satysfakcją Connie, spoglądając przez ramię.

CZTERECH BRYTYJSKICH PILOTÓW w przepoconych kombi-nezonach walczyło z dokuczliwym upałem panującym

w Arabii Saudyjskiej. Skryli się pod namiotem, który dawał choć odrobinę cienia, i czekając na rozwój wydarzeń,

raczyli się napojami chłodzącymi. Pozostawanie na pustyni bez picia oznaczało powolną śmierć, a umierać nikt w

okolicy nie chdał. Przebywali na międzynarodowym lotnisku polowym, gdzie zebrały się maszyny i dokąd

ściągnięto pilotów rozmaitych nacji. Z czterech Anglików jedynie Reginald Cumming stacjonował w pobliskim

rejonie i miał pojęcie o Bliskim Wschodzie, toteż został dowódcą grupy. Pozostali po prostu dostarczali samoloty do

bazy w Khamis Moushait, gdy nastąpił atak. Reg, co ważniejsze, znał trochę arabski i wiedział, jak rozmawiać z

przedstawicielami okolicznych nacji, by nikogo nie obrazić, o co było wyjątkowo łatwo.

- Gdy przelatywaliśmy koło Malty, słyszeliśmy Amerykanów -odezwał się Thomson. - Mówili otwartym

tekstem i bez scramblera. Podobno Syria ma nie naruszony dywizjon gdzieś w okolicy Góry Golan.

153

- Wzgórz Golan - poprawił go Reg. - Gdyby udało się skłonić ich do współpracy, byliby w idealnej pozycji, by

nas wzmocnić w walce przeciwko tym przeklętym myśliwcom. Ale z nimi trudno się dogadać: nie lubią gry

zespołowej.

Nagle ktoś na zewnątrz zaczął wrzeszczeć i prawie równocześnie do namiotu wpadł wysoki, śniady pilot w

kombinezonie z godłem Jordanii. Gdy Thomson zobaczył, że krzyczący mężczyzna jest sam, spokojnie wstał,

otrzepał się z piasku i schował broń do kabury. Wolał nie stanowić siedzącego celu, więc ledwie usłyszał wrzaski, na

wszelki wypadek przewrócił się wraz ze składanym krzesłem, na którym siedział, i sięgnął po pistolet. Reg spokojnie

wysłuchał wrzasków i poczekał, aż Jordańczyk wybiegnie z namiotu.

- Można wiedzieć, o co mu chodziło? - spytał uprzejmie Thomson.

- Odbierają sygnał nadawany alfabetem Morse'a, ale żaden pacan me potrafi go odszyfrować.

- Nie znają Morse'a? To czego ich tu uczą na kursach wstępnych? -zdziwił się Sutton.

- A może to pułapka?

Reg wzruszył ramionami i jako pierwszy opuścił cieniste schronienie. W upalnym słońcu na dnie wyschniętego

jeziora parkowała setka odrzutowców, ustawionych nierówno i we wszystkich możliwych kierunkach, by w razie

potrzeby móc jak najszybciej wystartować.

- Nadal nie mogę w to uwierzyć - przyznał Reg. - Siedemdziesiąt pięć lat rozpaczliwych zabiegów

dyplomatycznych nie dało nic, a w dwadzieścia cztery godziny po tym, jak te skurwysyny nas zaatakowały, wszyscy

w okolicy tworzą jedną szczęśliwą rodzinkę.

- Może „szczęśliwą" nie jest najtrafniejszym określeniem - mruknął Thomson, nerwowo odsalutowując grupie

irackich pilotów, palących w cieniu płatów jednej z maszyn. - Tych tu, dla przykładu, wolałbym nie mieć w rodzime,

zresztą oni też chyba niezbyt nas kochają.

- A co mają powiedzieć Izraelczycy?

Samolotów izraelskich było najwięcej (naturalnie jeśli nie liczyć maszyn gospodarzy). Izraelskie F-15 stały

wachlarzem i osobno, a piloci na wszelki wypadek trzymali uzi w zasięgu ręki.

- Co się dzieje? - spytał najbliższy, widząc cały zespół brytyj ski w marszu.

- Podobno dostali sygnał Morse'em i nie wiedzą, co z nim zrobić.

- Mogę dołączyć? - Pilot wyrzucił papierosa i przyspieszył kroku.

- A dlaczego by nie? - odparł z uśmiechem Reg, nie zwalniając. Wewnątrz namiotu saudyjskiego, będącego

stanowiskiem dowodzenia, znajdowała się cała masa elektronicznych urządzeń łącznościowych, a piloci praktycznie

ze wszystkich krajów arabskich dyskutowali co najmniej w tuzinie języków. Konwersacje zamarły na widok

wchodzących, a obecność Izraelczyka z uzi niemal sparaliżowała obecnych. Przez długą chwilę nikt się nie poruszył.

W końcu Reg miał dość.

154

- Latuklaka ya awlad enho nel mohamey betana - stwierdził, co w dowolnym tłumaczeniu znaczyło:

Panowie, spokojnie. To tylko nasz adwokat".

Zebrani wybuchnęli histerycznym śmiechem. Tylko trzej pozostali Anglicy uśmiechali się uprzejmie, nie mając

pojęcia, o co chodzi.

- Widać, że przyszedł przygotowany: wziął ze sobą nawet pióro na naboje! - dodał jeden z Arabów, wywołując

kolejny atak śmiechu.

- Ana shaifho gąb mae kommelhaber betae (Specjalnie zrobiony przez Mossad do podpisywania oficjalnych

pism) - wyjaśnił z kamienną miną Izraelczyk, używając palestyńskiego slangu.

Salwa śmiechu była tak głośna, że zwabiła pilotów spoza namiotu. Jeszcze dłuższą chwilę mężczyzna rechotał

gromko, nie mogąc się uspokoić.

- Pięknie, a wracając do rzeczy: co z tym sygnałem? - spytał Reg, ocierając oczy.

Jeden z Saudyjczyków podał mu słuchawki. Jednak zamiast krótkich i drugich sygnałów Reg usłyszał słaby głos

mówiący po angielsku. Wszyscy obecni umilkli, ciekawi treści komunikatu, ale silne zakłócenia uniemożliwiały

wyłowienie nawet ogólnego sensu.

- Proszę chwilę poczekać, powtórzą wszystko Morse'em - uspokoił Rega pilot Królewskich Saudyjskich Sił

Powietrznych, widząc zawiedzioną minę Anglika.

Faktycznie: po kilku minutach głos umilkł, a w słuchawkach dało się słyszeć popiskiwanie sygnałów Morse'a,

nadawanych wolno, by mógł je zrozumieć nawet średnio wprawny operator. Trochę czasu zajęło Regowi spisanie

całej depeszy i odcyfrowanie własnych gryzmołów, ale w końcu oznajmił:

- Wiadomość od Amerykanów: chcą zorganiować kontratak.

- Najwyższy czas! - przyznał Thomson. - Jaki mają plan?

- Nie ukrywam, że pomysłowy - odparł Reg z uśmiechem, po czym przeszedł do szczegółów.

NA POLOWYM LOTNISKU, na ziemi Franciszka Józefa za osiem-dziesiątym piątym równoleżnikiem, stały

dwadzieścia cztery MiG-i 29 z Murmańska. Miały zaatakować niszczyciel, który po zburzeniu Moskwy kierował się

w stronę St. Petersburga. Misję jednak odwołano po doświadczeniach innych ataków. Nim piloci zdążyli wrócić do

bazy, została ona zniszczona przez myśliwce wroga. Pozostało więc tylko ukryć się na polowym lotnisku, nie

obsadzonym nawet przez mechaników jako super tajna baza. Od rana siedzieli w ziemiance, marznąc i czekając przy

radiostacji na rozkazy.

Około dziewiątej wieczorem któryś z pilotów dyżurujących przy odbiorniku i przeszukujących częstotliwości

trafił na sygnały Morse'a. Na

155

szczęście sekwencję powtarzano kilkakrotnie, toteż zdołano ją w spokoju zapisać, odcyfrować i przełożyć.

- Amerykanie twierdzą, że mogą wyłączyć pola siłowe na co najmniej pięć minut - oznajmił kapitan Czenko,

dowódca grupy.

- Maładcy\ - ucieszył się jego zastępca. - Kiedy chcą atakować?

W SAPPORO, na północnym skraju wyspy Hokkaido, znajdują się cywilne nadajniki i odbiorniki, jedne z

najsilniejszych na świecie. Usytuowane na zboczach gór i odległe o półtora tysiąca kilometrów od studia w Tokio,

mogą operować samodzielnie, co po zniszczeniu stolicy było nader istotne. Technicy jak zwykle punktualnie

przyszli do pracy, mając nadzieje, że na coś się przydadzą. I rzeczywiście, po niedługim czasie odebrali wiadomość z

Rejonu 51.

Po wzmocnieniu, retransmitowali komunikat w kilku różnych językach na teren Azji. Do właściwej treści

dołączyli komunikat, że atak nastąpi o dziewiątej czasu GMT oraz podali informację, że w akcji wezmą udział

maszyny japońskie. Tych ostatnich było niewiele, jako że lotnictwo nie stanowiło mocnej strony japońskich sił

zbrojnych, a na dodatek w obronie Tokio poniosło duże straty. Natomiast oprócz kilku ocalałych F/A-18 zebrano też

samoloty transportowe i rozpoznawcze. Korzystając z doświadczeń sprzed pięćdziesięciu lat, rozpoczęto

przerabianie ich na jednostki kamikaze. Ochotników do pilotażu zgłosiło się aż nadto.

Po uzgodnieniu szczegółów z rozmaitymi rządami i grupami lotniczymi, plan akcji nadano na Hawaje. Stamtąd

za pośrednictwem USS Steiner, będącego o trzysta kilometrów od brzegów Oregonu, dotarł on do AWACS-a nad

San Antonio i w końcu do Rejonu 51.

W centrum łączności powoli ale stale odbierano potwierdzenia z całego świata i starannie nanoszono nowe

punkty na mapę.

- Jak nam idzie? - zainteresował się Whitmore, wchodząc do pomieszczenia.

- Lepiej niż można było przypuszczać. - W głosie Greya brzmiało uznanie. Generał niemal z dumą pokazał

prezydentowi mapę z setkami kolorowych pinezek, z których każda oznaczała minimum dziesięć zdolnych do akcji

maszyn. - Jeszcze nie przyszły potwierdzenia od wszystkich, ale już obecny stan rzeczy wygląda obiecująco: co

prawda Europa oberwała równie mocno jak my, ale Środkowy Wschód i Azja mają ponad pięćdziesiąt procent

lotnictwa gotowego do akcji. No i naturalnie są jeszcze amerykańskie lotniskowce.

- A co z naszym lotnictwem w tym rejonie?

- Tu jest znacznie gorzej: praktycznie wszystkie bazy na zachód od Mississippi zostały zniszczone wraz z

przeważającą większością maszyn. Z Lackhand uratowało się kilkunastu pilotów, którzy jadą tutaj. Z Oregonu

nadciąga transport uzbrojenia, poza tym...

156

- Poza tym co?

- Okazuje się, że ta baza posiada niezłą kolekcję samolotów, ale nie mamy wystarczająco dużo pilotów. Nawet

jeśli ci z Lackhand zdążą na czas...

- No to znajdźcie odpowiednich ludzi! - krzyknął Whitmore z wyrzutem, ponieważ uważał, że gdyby Grey się

nie opieprzał, skompletowana ekipa już dawno czekałaby na start.

MIGUEL WŚLIZNĄŁ SIĘ do caravanu najciszej jak potrafił-światła były już pogaszone, a nie chciał budzić Troya.

Gdy zamknął za sobą drzwi i zajął się zdejmowaniem butów, z mroku dobiegł donośny głos Russella:

- Gdzieś się pałętał? I gdzie się szwenda ta twoja siostrunia?! Miguel włączył światło. Russell siedział w nogach

łóżka, na którym spokojnie spał Troy. Gniewny ton ojczyma zaskoczył Miguela, ponieważ całe popołudnie, po

skutecznej akcji ratunkowej najmłodszego, ani razu nie podnieśli na siebie głosu.

- Alicja jest z tym chłopakiem od penicyliny. Siedziałem z nimi trochę, fajny gość - wyjaśnił Miguel i nim

zaczęły się pytania, zmienił temat. - Jak Troy?

Poskutkowało. Russell spojrzał na śpiącego i uśmiechnął się lekko.

- Śpi jak zabity. Popatrz! - Poklepał malca po policzku. - Zero reakcji. Myślę, że wszystko będzie w porządku.

Ulga, nie?

- Ano - przyznał Miguel. Nagle zachowanie Russella wydało mu się niepokojąco dziwne. - Słuchaj: odpowiesz

mi szczerze na jedno pytanie?

- Dobra.

- Piłeś?

Russell uśmiechnął się jak pięciolatek przyłapany na kradzieży batoni-ka. Kilka godzin temu uroczyście

przysiągł, że nie weźmie alkoholu do ust, póki się nie skończy to całe zamieszanie. Prawdę mówiąc, i tak nie miał

już co pić.

- Zapomniałem o małym zapasiku w samolocie, wiesz... W kabinie de havillanda walało się więcej butelek Jacka

danielsa, niż

w sklepie monopolowym po trzęsieniu ziemi. Jedną z nich Russell wyjął

zza łóżka.

- Poświętujesz razem ze mną?

Miguel bez słowa wciągnął buty i wyszedł trzaskając drzwiami.

- Wracaj! - zawołał prosząco Russell, choć wiedział, że postąpił nieuczciwie. - Nie wściekaj się, Miguel!

Casse bardzo chciał się wytłumaczyć, więc ruszył za chłopakiem, widząc, że ten zmierza w stronę zgrupowania

przyczep. Pod stopami wyraźnie czuł ciepłą ziemię, jako że nie tracił czasu na zakładanie butów. Gdy dotarł do

centrum zaimprowizowanej wioski na kółkach, zobaczył

157

tam duże ognisko i jeepa z megafonem. Jeden z podwładnych Mitchella właśnie mówił coś do mikrofonu:

- ...kiedy planujemy kontratak. Ponieważ brak nam ludzi, prosimy, by zgłosili się wszyscy z jakimkolwiek

doświadczeniem w pilotażu. W pierwszej kolejności interesują nas ochotnicy po wojskowym przeszkoleniu, ale mile

widziany jest każdy, kto potrafi pilotować samolot.

- Hej! Ja! - ryknął Russell, przepychając się przez słuchających. -Latam, to znaczy tego... jestem pilotem. Mam

też samolot.

Casse entuzjastycznie wskazał butelką miejsce, gdzie parkował de havilland. Część obecnych parsknęła

śmiechem - w tym stanie Russell nie zdołałby zapanować nad latawcem, a co dopiero mówić o odrzutowym

myśliwcu.

- Obawiam się, że nie skorzystamy z pańskiej oferty. - Oficer starał się być uprzejmy, ale na niewiele się to

zdało, bo Russell i tak się wkurzył.

Ruszył w stronę jeepa, nie zauważając, że para żandarmów stojących przy samochodzie na jego widok dyskretnie

acz stanowczo złapała za pałki.

- Pan nie rozumiesz: ja muszę wziąć w tym udział. Te skurwiele żyde mi zrujnowały i teraz mam szansę się

zemścić na tych małych... jak by ich tam nie nazwać! - upierał się Russell.

- Zajmijcie się nim! - polecił dcho oficer. - Żartowniś, cholera... Żandarmi z wprawą złapali Russella pod

ramiona i wyprowadzili w kierunku, z którego nadszedł. Może zrobili to nie najłagodniej, ale skutecznie i spokojnie,

całkowicie ignorując jego mamrotanie o porwaniu przed laty.

- Teraz, chłopie, to sam sobą nie potrafisz kierować - warknął jeden z żandarmów, wreszcie puszczając Casse'a. -

Lepiej się wyśpij. Może jak wytrzeźwiejesz, piłod będą jeszcze potrzebni.

Russell spoglądał za nimi do momentu, gdy wmieszali się w tłumek, po czym uniósł butelkę do ust. Gdy

ostatecznie dotarło do niego, co robi, wypluł alkohol i dsnął bogu ducha winną flaszkę o ziemię, aż rozprysnęła się

na kawałki.

PROWADZĄCE DO MAGAZYNU obrotowe drzwi były uchylone, toteż zaintrygowana Connie pchnęła je i weszła do

środka. Wewnątrz znalazła Juliusa, który na jej widok uśmiechnął się niewinnie.

- Wszędzie de szukam - oświadczyła i umilkła, podejrzliwie podąga-jąc nosem. - Paliłeś?!

Julius z pewną ulgą wypuścił z ust kłąb dymu, a zaraz potem wyjął zza pleców dłoń z cygarem. - Tylko nie mów

nic Davidowi, bo znowu mi zacznie wiercić dziurę w brzuchu. Wiesz, że ma fioła na punkde zdrowego stylu żyda.

Właśnie w trosce o zdrowie (co prawda Davida) wyruszyła na poszukiwania, toteż bez wstępów przystąpiła do

rzeczy.

158

- Mam nadzieję, że nie pozwolisz mu na ten idiotyczny pomysł?

- A czyja mogę mu czegokolwiek zabronić? To całkiem dorosły chłopak.

- Raczej duże dziecko, sądząc po jego zachowaniu. Przecież on idzie na pewną śmierć!

Julius spojrzał w sufit i wymownie wzruszył ramionami, doskonale zdając sobie sprawę, iż w tej kwestii nawet

nie ma sensu zaczynać dyskusji z Davidem. Zrezygnowana Connie wymaszerowała na korytarz. Niestety nie

znalazła wsparcia, jakiego się spodziewała.

- Nie powinieneś palić w magazynie - rzuciła na pożegnanie.

CONNIE ODNALAZŁA DAVIDA przy latającym talerzu, gdzie wraz ze Steve'em i generałem Greyem słuchał

technika wyjaśniającego modyfikacje wprowadzone w maszynie. Jedna z wieżyczek laserowych umieszczonych pod

spodem kadłuba została zniszczona podczas kraksy;

odbudowano ją, ale tylko z zewnątrz, gdyż samego lasera nie udało się zrekonstruować. Teraz do dwumetrowej

płetwy" montowano cylindryczną wyrzutnię. Równocześnie grupa techników w błękitnych kombinezonach

sprawdzała dwumegatonowy pocisk z głowicą jądrową, spoczywający na stalowym wózku. Technicy wraz z

pociskiem przylecieli przed kilkunastoma minutami z arsenału broni jądrowych w Arizonie.

- Staraliśmy się zamaskować wszelkie zmiany. Ale jeśli ktoś zacznie się dokładnie przyglądać, na pewno je

zauważy. Tym bardziej że rakieta będzie wystawała, bo musi.

Technicy za pomocą ręcznego dźwigu podnieśli rakietę z wózka i ostrożnie zabrali się za załadowanie jej do

wyrzutni.

- Lepiej niech nikt nie kichnie - poinformował spokojnie szef ekipy. -Musieliśmy zamontować głowicę. Jest co

prawda nie uzbrojona, lecz gdyby tak nam spadła, to już koniec.

- Mała, a z taką mocą! - stwierdził David, nie ukrywając zdziwienia. Pozostali nieco zaskoczeni popatrzyli na

młodzieńca, natomiast szef ekipy wyjaśnił:

- To jest laserowo sterowany, samonaprowadzający się na cel pocisk o napędzie rakietowym, z głowicą

termonuklearną o mocy dwóch mega-ton, przyjacielu. Dlatego kapitan Hiller będzie startował, jakby miał na

pokładzie z tuzin zgniłych jaj.

David, któremu z wrażenia odebrało mowę, spojrzał wybałuszonymi oczami na Steve'a.

- Łatwizna - zapewnił go pilot z uśmiechem. Korzystając z nadal trwającego oniemienia Davida, technik

spokojnie skończył swój wywód:

- Schowaliśmy wyrzutnię możliwie najgłębiej, ale okablowania w żaden sposób nie dało się ukryć, więc je

przymocowaliśmy do kadłuba. Stojąc w pewnej odległości, trudno cokolwiek zauważyć.

159

- A to ma być podłączone do tablicy kontrolnej - bardziej stwierdził niż spytał Grey, biorąc z pobliskiego wózka

czarne pudełko z przełącznikami.

- Standardowy wyrzutnik tomahawków z B-2 - rozpoznał Steve.

- Zgadza się. Jest tylko jedna różnica: zabezpieczenia pocisku są zaprogramowane tak, by nie eksplodował

bezpośrednio przy uderzeniu. Dzięki temu będziecie mieli dodatkowe trzydzieści sekund na odwrót.

David poczuł, że musi skupić się na czymś konkretnym, bo inaczej zaraz zacznie wyć pod wpływem tej

rzeczowej dyskusji o wybuchach termojądrowych.

- Sprawdzę, jak im idzie z radiem - powiedział, po czym szybko ruszył w stronę drabinki wiodącej do kabiny.

Steve odruchowo spojrzał na zegarek i jęknął:

- Jezu, David, spóźnimy się!

David i Connie jako jedyni wiedzieli, o czym mówi, toteż uspokoili go zwięźle i pilot wypadł biegiem z bunkra.

Levinson junior ponownie skierował się ku wejściu do kabiny, gdy głos Connie zatrzymał go w pół kroku:

- Może czegoś nie pojmuję, ale czy przypadkiem trzydzieści sekund to nie za mało, aby uciec z zasięgu eksplozji

nuklearnej tej mocy?

- Nie - zapewnił technik. - Odpalą, jak będą odlatywać, a kapitan Hiller jest doświadczonym pilotem.

Na beton przestał się sypać deszcz iskier ze spawarki i operator uniósł maskę, z zadowoleniem spoglądając na

Davida:

- To najsilniejszy nadajnik UKF, jaki zdołaliśmy znaleźć. Bez kłopotów powinien przekazać nam sygnał z

Księżyca, że wirus jest załadowany.

- A potem pozostanie tylko czekać i modlić się, żeby zadziałał...

- Dlaczego ty? - Connie nie przestała mieć wątpliwości. - Sam mówiłeś, że wystarczy tylko nacisnąć guzik, gdy

obie jednostki się połączą, więc może to zrobić każdy, kto ma zielone pojęcie o komputerach i jest przeszkolony do

tego typu zadania.

- Wątpię, by ktokolwiek był przeszkolony do „tego typu zadania" -odpalił nieco zaskoczony David. -A jeśli już

ktoś taki istnieje, to właśnie ja nim jestem, bo nikt inny nie zna tak dobrze tego wirusa. A jeśli coś nie wypali i w

ostatniej chwili zajdzie potrzeba poprawienia czegoś w programie? Kto to zrobi? Nie da się przewidzieć takich

rzeczy, w razie konieczności należy improwizować, toteż naprawdę muszę tam lecieć. Wiesz, że zawsze

podejmowałem wiele starań, by ocalić tę planetę. Teraz mam okazję to zrobić.

Pocałował ją w czoło, po czym skierował się do wejścia do kabiny. Connie obserwowała go z mieszanymi

uczuciami i w końcu mruknęła:

- Właśnie teraz zaczyna być ambitny.

160

Z PYTANIEM: gdzie można by pożyczyć elegancką kreację, Jasmine została odesłana do doktor Rosenast. Sadząc

po tonie osób, które ją tam skierowały, panią doktor traktowano jako ostatnią deskę ratunku w przypadkach

ostatecznych. Jasmine i tak nie miała wyjścia, więc odszukała wskazane drzwi i zapukała. Po dłuższej chwili z

wnętrza pomieszczenia doszły ją stłumione przekleństwa, a po kolejnej drzwi uchyliły się, ukazując

sześćdziesięcioletnią damę. Pod narzuconym na ramiona białym kitlem miała ciemnozielony kostium z doskonałego

gatunkowo jedwabiu. Jasmine szczególną uwagę zwróciła na starannie ułożone włosy jejmości, rumieńce oraz

błękitne oczy schowane za grubymi okularami. Ogólnie zaś pani Rosenast wyglądała jak żona Świętego Mikołaja. W

tle było widać fragmenty pomieszczenia stanowiącego połączenie biura z laboratorium i pokojem mieszkalnym.

Doktor Rosenast uchodziła za jednego z najlepszych na świecie inżynierów-elektryków, czego nikt by się nie

spodziewał, patrząc na tę kobietę.

- Przepraszam, że pani przeszkadzam, ale...

- Już powiedziałam temu kutasowi, że nie jest gotowe! - warknęła jejmość.

By misja się powiodła, należało skonstruować zasilacz, uniemożliwiający podłączenie laptopa do systemu

energetycznego myśliwca. A do zaplanowanego startu zostało mniej niż pół godziny.

- Dawno już bym to zrobiła, gdyby mi wszyscy, kurwa, nie przeszkadzali i nie...

- Chciałam pożyczyć suknię - wpadła jej w słowo Jasmine. - Coś, w czym można wziąć ślub!

Doktor Rosenast rozejrzała się podejrzliwie, czy aby nie jest w ukrytej kamerze, a następnie wciągnęła Jasmine

do środka, zamknęła drzwi i zaprowadziła do pękającej w szwach szafy.

- Niestety, korzystam ze sprzedaży wysyłkowej, więc wszystko jest cholernie wymiarowe, a ty masz za duży

biust. Tak czy inaczej zajrzyj do środka. Możesz pożyczyć, co tylko chcesz. Dobra, wracam do tego zasranego

transformatora! - oświadczyła.

Jak powiedziała tak zrobiła, a Jasmine zajęła się grzebaniem w szafie. Gospodyni miała niezły gust i słabość do

chińskich ubiorów, porozcinanych do połowy uda. Jednak dziewczynie udało się odkryć prostą, czerwoną sukienkę

z biało-żółtymi kwiatami. Wyciągnęła ją z pewnym trudem, ucałowała zaskoczoną właścicielkę w policzek i

wybiegła.

Osiem minut później Jasmine wyszła z damskiej toalety - umyta, umalowana, przypudrowana i prawie ubrana w

jedwabną suknię, leżącą niczym druga skóra.

- Dylan, zapnij mnie.

Po kilkunastu sekundach nie do końca udanych wysiłków pociecha oznajmiła smętnie:

- Za ciasna!

11 - Daen Niepodległości 161

- Okay. Jest jaka jest, inaczej nie będzie. Idziemy, bo się spóźnimy! Sądząc po spojrzeniach, jakimi obdarzali ją

napotkam na korytarzu pracownicy, Jasmine doszła do dwóch wniosków: po pierwsze, od dawna nie widzieli

normalnie ubranej kobiety, po drugie - suknia była za ciasna w biuście. Pannę młodą niezbyt to zmartwiło, ale z

niejakim uczuciem ulgi minęła ostatni zakręt i weszła do kaplicy.

Wnętrze stanowiło połączenie miejsca kultu i sali wypoczynkowej. Na bilard i stoły do kart padało przyjemne,

wielobarwne światło sączące się przez witraże oświetlone od tyłu jarzeniówkami. Kapelan nosił fryzurę a la Einstein

i wchodząc musiał przestawić stół ping-pongowy, czym zresztą me wydawał się w najmniejszym nawet stopniu

zdziwiony. Uścisnął dłoń Jasmine i jeszcze przez chwilę rozmawiali, aż w drzwiach pojawił się Steve. Na widok

Jasmine kapitanowi Hillerowi odebrało mowę.

- Niech mnie... - mruknął w końcu. - To się nazywa efekt wizualny! Podszedł do narzeczonej i pocałował ją w

policzek.

- Spóźniłeś się trzy minuty!

- Znasz mnie: mam słabość...

- Wiem, do dramatycznych wejść. Wolałabym, aby nie weszły d one w krew!

Kapelan ustawił się naprzeciwko państwa młodych, i spytał:

- Kapitanie Hiller, ma pan pierścionek?

- Jasne! - Steve wyjął z kieszeni nieco nadwerężone pudełeczko, a z niego pierścionek w kształcie delfina.

- Świadkowie?

Właśnie gdy zabrzmiało to pytanie, do środka wpadli David i Connie. Dziewczyna gorączkowo próbowała

zawiązać drużbie krawat, i to nie zwalniając kroku. Wszelkie wysiłki poszły jednak na marne, ale krawat był. Zajęli

miejsca po obu stronach młodej pary, kapelan rozejrzał się ostatni raz i oznajmił:

- No to, panie i panowie, jedziemy z tym koksem! Ceremonia na szczęście była krótka, acz treściwa, ponieważ

połączyła nie tylko Jasmine i Stevena, lecz także (po raz drugi) Connie i Davida.

ZESPÓŁ MECHANIKÓW sprawdzaj ących i naprawiających dziesięć myśliwców F-15 Eagle poruszał się z

szybkością i wprawą ekipy obsługującej wyścig Formuły Pierwszej. Walczyli z czasem, by uruchomić możliwie

największą liczbę maszyn, stanowiących najgroźniejszą broń wśród latającej zbieraniny, jaka znajdowała się na

terenie bazy. Przy większości wrzały wytężone prace, a dźwięk mtownic i innych mechanicznych narzędzi odbijał

się od ścian, mieszając z okrzykami i poleceniami.

Podwładni majora Mitchella dokładnie przeszukali ogromny teren poligonu broni doświadczalnych Nellis i

zwieźli do głównego hangaru wszystkie maszyny latające wraz z rakietami i inną amunicją. Jako że

162

poligon istniał od dawna, zebrała się na nim zadziwiająca kolekcja tak standardowych samolotów, jak i prototypów,

które nie zostały wdrożone do produkcji. Wśród nich znalazł się na przykład prototyp latającego skrzydła firmy

Nathrop oraz latający talerz pionowego startu i lądowania. Oprócz amerykańskich były też maszyny zdobyczne i

pożyczone", te ostatnie od przyj adół niezbyt chętnych rozstać się z nowoczesnym sprzętem. Bezwzględnie za

najwartościowsze znalezisko należało uznać dziesięć myśliwców typu Mc Donnell Douglas F-15 Eagle, stojących w

zapomnieniu w podziemnym hangarze, piętnaście kilometrów na pomoc od Papoose Lakę. Jak większość

pozostałych i te samoloty rozebrano na częśd potrzebne przy późniejszych projektach - jeden nie miał radaru,

innemu brakowało częśd panelu sterowania, ale pięć z nich przekołowało o własnych siłach, a pięć pozostałych

przeciągnięto. Szef mechaników przekonywał, że osiem mc donnellów będzie gotowych na zaplanowany czas

kontruderzenia.

Około drugiej zjawił się transport uzbrojenia i wzmocnienie w postad dziewiędu maszyn typu Generał Dynamics

F-l 11. Były co prawda w wersji szkoleniowej, ale technicy stwierdzili, że bez trudu uzbroją maszyny. Miłą

niespodziankę stanowił fakt, że oprócz dziesiędu instruktorów na pokładzie dynamicsów przyleciało też dziesiędu

kursantów o sporym doświadczeniu. Czech, Gwatemalczyk i ośmiu Nigeryjczyków - wszyscy mówili po angielsku i

mieli sporo wylatanych godzin. Atak zastał ich podczas lotu szkoleniowego, toteż zrobili najrozsądniejszą rzecz, jaką

mogli: wylądowali na pustym w Kalifornii, w pobliżu niewielkiego miasteczka, i czekali na dalszy rozwój

wypadków. Rozkaz Greya śdągnął pilotów do Rejonu 51.

Większość osób mających wziąć udział w ataku zdawała sobie sprawę z niewielkich szans na przeżyde. Reszcie

zaś wszelkie złudzenia rozwiał major Mitchell. Rzeczowo wyjaśnił, że obcy me tylko posiadają przewagę liczebną i

są lepiej uzbrojeni, ale przede wszystkim dysponują większym doświadczeniem, gdyż spruli na całym świede paręset

nowoczesnych maszyn, pilotowanych przez doskonałych pilotów, i to przy strade zaledwie jednej własnej.

Przemowę Mitchell zakończył pytaniem, czy ktoś chce się wycofać, bo po starde już nie będzie to możliwe. Nikt się

nie zgłosił, co wprawiło majora w dobry humor, ponieważ i tak brakowało pilotów.

W otwartych drzwiach hangaru parkował jeep z głośnikami, a piłod albo rozmawiali w grupkach, albo siedzieli

samotnie, pogrążeni w myślach. Taką sytuację zastał Whitmore, gdy zjawił się na powierzchni na godzinę przed

zaplanowanym kontratakiem. Towarzyszył mu jedynie generał Grey i agent ochrony.

- Jezu! To wygląda jak ekspozycja w Smithsonian Air and Space Museum! - westchnął, widząc kolekcję w

hangarze.

- Mitchella faktycznie nieco poniósł entuzjazm - przyznał Grey. -Ale dostał rozkaz, by śdągnąć wszystko, co

potrafi latać.

- Ile samolotów mamy do dyspozycji?

163

- Jeśli chodzi o liczbę pełnosprawnych maszyn z dobrymi pilotami wojskowymi, to odpowiedź brzmi:

trzydzieści. Jeśli zaś wziąć pod uwagę wszystko co lata, mając za sterami kogoś, kto tylko zetknął się w praktyce z

pilotażem, to jest tego sto piętnaście.

Milczenie i strach widoczny na twarzach większości pilotów zaskoczyły Whitmore'a przyzwyczajonego do

pewności siebie i humoru pilotów liniowych. Wiedział, że powinien wygłosić jakąś krzepiącą mowę, ale zdawał

sobie sprawę, że improwizacja nigdy nie wychodziła mu najlepiej. Sam poddawał pomysły, ale ostateczną formę

przemówień zawdzięczał Connie i jej podwładnym.

Idąc wzdłuż rzędów maszyn, napotykał najrozmaitsze reakcje - niektórzy go nie poznawali, drudzy podchodzili,

by pogawędzić. Jakiś żołnierz siedział w pozycji lotosu i zanosił modły, inny płakał, wpatrując się w fotografie

rozłożone na betonowej podłodze - najprawdopodobniej przedstawiały bliskich, zabitych w którymś z miast.

Whitmore poczuł na ramieniu dłoń Greya. Był mu wdzięczny za ten serdeczny gest, gdyż widok żalu młodzieńca

przywołał wspomnienie Mańlyn.

Z wojskowego punktu widzenia większość pilotów wyglądała zarówno śmiesznie jak i żałośnie. W kabinie MiG-

a 21 siedział dobiegający sześćdziesiątki mężczyzna, z zacięciem czytając grubaśną instrukcję obsługi, żywcem

przełożoną z rosyjskiego. Po krótkiej wymianie zdań okazało się, że ostatni raz pilotował sabre'a w czasie wojny

koreańskiej. A mimo to należał do bardziej doświadczonych pilotów, gdyż pozostali me brali udziału w walkach i

nie siedzieli za sterami odrzutowca. Dla nich instruktorzy z Kalifornii urządzili błyskawiczne szkolenie. Tej właśnie

grupie przypadła rola najgorsza ze wszystkich - nie dla każdej maszyny zdołano zorganizować amunicję czy rakiety,

toteż najsłabsi piloci w bezbronnych maszynach mieli robić za ruchome cele, odwracające uwagę obcych, by ułatwić

zadanie pozostałym.

W końcu Whitmore dotarł do rzędu F-15, które doskonale znał, jako że na nich wylatał najwięcej godzin, nim

przesiadł się na F-117 Stealth. Nie ukrywał zaskoczenia, gdy wśród pilotów wyznaczonych do tych maszyn

zauważył kapitana Bimhama, dowódcę załogi i pierwszego pilota Air Force One. Z jeszcze większym zdziwieniem

stwierdził, że Birnham i kilku innych uważnie słuchają chudego brodacza w skórzanych spodniach oraz kurtce

nabijanej ćwiekami. Kurtka miała na plecach nieprzyzwoity malunek i gotycki napis ŚWINIA, co (zgodnie ze

zwyczajem HelFs Angels) stanowiło pseudonim właściciela. Kiedy prezydent dołączył do słuchaczy, okazało się, że

rudowłosy mężczyzna zwany „Świnią" jest szefem mechaników z San Diego. Obsługiwał F-15 Eagle, a podczas

pracy nielegalnie zdołał nabrać doświadczenia w pilotażu tej maszyny. Wolne dni zaś spędzał w towarzystwie

kolesiów z gangu motocyklowego.

Część pilotów szła w ślad za Whitmore'em ku otwartym wrotom, toteż wieść o pojawieniu się prezydenta

błyskawicznie dotarła do wioski na

164

kółkach. W wielu wozach rozbłysły światła. Na zewnątrz zaczęło się zbierać coraz więcej ludzi. Rad nie rad,

Whitmore wdrapał się na jeepa z megafonem i postukał w mikrofon. Urządzenie działało.

- Dzień dobry - powiedział grzecznie.

Na dźwięk jego wzmocnionego głosu zagęściło się nie tylko przed hangarem, ale i wewnątrz. Część pilotów

przyszła posłuchać, co prezydent ma do powiedzenia. A problem polegał na tym, że właściwie nie miał mc do

powiedzenia ludziom, których posyłał na rzeź. Mimo to, z powodu braku innego wyjścia, zaczął mówić starając się,

by wypowiedź brzmiała jak najbardziej „prezydencko":

- Za mniej niż godzinę ponad setka z was poleci spotkać się z wrogiem. Dołączą do was inni piloci na całym

świede tak, by równocześnie zaatakować wszystkie niszczyciele, nadal mordujące ludzi i niszczące miasta. Będzie

to największa bitwa powietrzna w historii ludzkości. Pojęcie „ludzkość" podobnie jak „człowiek" zyskało nowe

znaczenie i jest to pewnego rodzaju korzyść z ataku obcych. Brutalne natarcie mieszkańców obcych planet

uświadomiło nam bowiem, jak nieistotne są dzielące nas dotąd różnice. Zrozumieliśmy, że wszyscy musimy

walczyć o przetrwanie. Partykularne interesy państw już się nie liczą. W przyszłości, o ile zdołamy pokonać wroga,

nie sposób będzie zapomnieć, że wygrała zjednoczona Ziemia, a nie Stany Zjednoczone, Rosja czy Chiny. Ironia

losu sprawiła, że dziś jest czwarty lipca, nasze narodowe Święto Niepodległości. Może to przypadek, iż właśnie ten

dzień będzie datą nowej walki o niepodległość, tym razem nie pojedynczego narodu, ale całej planety. Tym razem

nie chodzi tu o zlikwidowanie tyranii, lecz o powstrzymanie planowej eksterminacji gatunku ludzkiego. Za godzinę

stawimy czoło obcemu i okrutnemu wrogowi, potężniejszemu niż cokolwiek, z czym ludzkość miała dotąd do

czynienia. Nie będę składał fałszywych obietnic: ani ja, ani nikt inny nie może zagwarantować zwycięstwa, ale

walczyć musimy. Dziś rano zrozumiałem, jakie mam szczęście być tutaj w tych krytycznych chwilach, w otoczeniu

ludzi takich jak wy. Jesteście patriotami w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa: kochacie swoje domy i

ofiarujecie umiejętności, talenty, a często i życie, by je bronić. Uważam za honor stanąć u waszego boku i walczyć.

Nie pójdziemy jak bezwolne owce na rzeź. Możemy stracić żyrie, ale się nie poddamy! Jeśli zginiemy jako rasa, to

przynajmniej z honorem! Natomiast jeżeli zwyciężymy, będzie to najwspanialszy w dziejach sukces. Czwarty lipca

zostanie uznany jako Dzień Niepodległości, w którym wszystkie narody Ziemi wspólnym wysiłkiem pokonały

wroga dążącego do likwidacji ludzi. Dziś jest nowy Dzień Niepodległości!

Po tych słowach rozebrzmiała spontaniczna owacja. Rozległy się gwizdy i krzyki. Teraz zgromadzeni w bazie

ludzie poszliby za nim wszędzie. Whitmore zeskoczył z jeepa i (zgodnie z obawami Greya) ruszył do grupy pilotów

F-15. Kapitan Birnham wręczył mu kombinezon oraz hełm. Zanim generał zdążył się odezwać, Whitmore już

zmieniał ubranie.

165

- Tomie Whitmore - warknął Grey, odzyskując głos. - Co ty, do cholery, sobie myślisz?

- Że jestem pilotem myśliwskim, których nam brak. Nie będę prosił innych, by ryzykowali żyde, skoro sam także

mogę to zrobić. Należę do demokratów, jakbyś nie wiedział!

Reszta pilotów parsknęła śmiechem, co w niczym nie zmieniło podejścia generała:

- Pomyśl, ludzie zareagują szokiem na wieść o śmierci prezydenta Stanów Zjednoczonych!

- Will, to nasza ostatnia szansa. Jeśli nie wrócę, to jutro na pewno nie będzie już miało żadnego znaczenia, czy

jestem prezydentem czy nie.

Widząc jego determinację, Grey przestał dyskutować. Ochroniarz wzruszył ramionami w odpowiedzi na jego

pytający wzrok - jak można chronić kogoś, kto chce się zabić. Prywatnie zresztą uważał, ze prezydent postępuje

słusznie. Gdy Grey odwrócił wzrok ku Whitmore'owi, ten, już przebrany, dyskutował o czymś ze „Świnią".

Wściekły ale milczący generał zrobił w tył zwrot i pomaszerował do centrum dowodzenia.

TECHNICY i NAUKOWCY kończyli ostatnie, gorączkowe sprawdzanie sprzętu przed startem. Do wszystkich

rozpoznanych instrumentów w kabinie przymocowano plakietki z instrukcją obsługi. Może nie wyglądało to ładnie,

ale powinno spełnić swoje zadanie.

Na zewnątrz tymczasem każdy się zastanawiał, jakie słowa wypowiedzieć na pożegnanie. Proces wydawał się

niezwykle trudny, biorąc pod uwagę znikome szansę na sukces (i praktyczny ich brak na przeżycie).

- Kiedy wrócę, odpalimy resztę! - obiecał Steve Dylanowi. Przytulił i ucałował Jasmine, dla której wyglądało to

niczym ostatnie

pożegnanie, toteż nie chcąc się rozpłakać, zabrała syna i weszła na

platformę obserwacyjną.

- Jedna minuta do startu! - ryknął nagle głośnik w ścianie. - Proszę opuścić bezpośrednie sąsiedztwo statku!

- Psst, David! - Julius dyskretnie odciągnął syna na bok. - Weź na wszelki wypadek!

Wręczył mu kilka ukrywanych pod marynarką papierowych toreb, zorganizowanych z Air Force One.

- Dzięki, tato! - David uśmiechnął się na ich widok. - Ja też mam coś dla ciebie.

Przez moment grzebał w torbie, w której nosił komputer, zanim wyjął z niej jarmułkę i małą, oprawioną w skórę

książkę. Juliusowi odebrało mowę;

były to ostatnie rzeczy, jakie spodziewałby się znaleźć u własnego dziecka.

- Na wszelki wypadek - dodał szeptem David.

- Jestem z ciebie dumny i chcę, żebyś to wiedział, chłopcze! - oświadczył Julius i tym razem David został

wprowadzony w stan osłupienia.

166

Uśmiech Connie tak drżał, że lada chwila mógł ustąpić miejsca kaskadzie łez. W ciągu ostatnich trzydziestu

sześciu godzin mur wzniesiony przez lata nieporozumień stawał się coraz mniejszy. Znów zaczęli się rozumieć, i to

znacznie lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Było tyle rzeczy do powiedzenia, że zabrakło jej słów przy pożegnaniu,

które uważała za ostatnie.

- Uważaj na siebie! - Tylko tyle zdołała z siebie wydusić. David skinął głową i ruszył w ślad za Steve'em ku

drabince, gdy pilot nagle stanął jak wryty i zaczął gorączkowo przetrząsać kieszenie kombinezonu.

- Cygara... —mruknął nerwowo. - Muszę mieć dwa cygara! Steve niezbyt wierzył w przesądy, ale względem

cygar robił pewne ustępstwo: ich brak oznaczał porażkę. Akurat co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Julius

złapał go za ramię i podał dwa cygara wyjęte z kieszeni.

- Niech d będzie na zdrowie!

- Zbawco! - Pilot wyraźnie się rozpromienił.

Julius skrywał dchą nadzieję, iż były to prorocze słowa, gdy w milczeniu obserwował, jak obaj młodzi

śmiałkowie wchodzą do wnętrza zrekonstruowanego myśliwca.

CONNIE, JASMINE i POZOSTALI stłoczyli się w przeszklonym pomieszczeniu, pomyślanym dawno temu jako

stanowisko dowodzenia bunkra, w którym stał myśliwiec. Od końca lat pięćdziesiątych pomieszczenia nikt nie

używał, gdyż praktyka wykazała jego zbędność. Obecnie urządzenia sprzed czterdziestu lat okazały się nie tylko

potrzebne, ale wręcz niezbędne, a na szczęście jeden z techników, imieniem Mitch, zdołał się w nich połapać, gdy

zdjęto winylowe pokrowce.

Nadsnął kilka przydsków, coś przekrędł i elektryczny silnik umieszczony gdzieś w górze zaskoczył. W

pomieszczeniu dało się odczuć solidne drżenie. Najpierw poruszyła się jedna część betonowego dachu. Potem ożyła

druga i po chwili w sufide utworzył się pionowy szyb trzydziesto-metrowej szerokośd, co przy średnicy talerza

wynoszącej dwadzieśda metrów dawało pilotowi niewiele miejsca na pomyłki. Faktem jest, że projektand tego

wylotu nie mogli przewidzieć, iż maszyna będzie startowała z podskiem nuklearnym pod kadłubem.

Gdy drżenie ustało, Mitch uniósł kduk, dając Steve'owi znak, że droga wolna. Technicy zdjęli kolejno stalowe

klamry i talerz uniósł się cztery metry nad podłogę.

- A teraz najważniejsze! - oznajmił Steve, podając Davidowi cygaro. -Przyda się w celebrowaniu powrotu do

domu. Tylko nie zgub gdzieś tego i nie zapalaj, dopóki me zobaczymy końca walki. Nazywam to „tańcem

zwydęstwa".

167

- Ty też posłuchaj - David schował cygaro i przypiął się do fotela. -Otóż ja niezbyt dobrze znoszę podróże

samolotem.

Ledwie to powiedział, zwolniono ostatni zaczep. Myśliwiec uniósł się w powietrze, czemu towarzyszyło lekkie

kołysanie, po czym zawisł na wysokości czterech metrów. Z konsolety rozwinęła się para segmentowe zbudowanych

sterów, przypominających nogi pająka, i znieruchomiała przed każdym z foteli.

- Zaczyna mi się podobać to pudło - przyznał Steve.

- Mnie by się bardziej podobało, gdybyśmy w jednym kawałku wylecieli z tej budowli. - David nie mógł przestać

myśleć o głowicy, która znajdowała się niemal dokładnie pod jego nogami.

Steve odszukał przełącznik wznoszenia się i przemieścił maszynę do początków szybu. W przeciwieństwie do

Davida, kurczowo ściskającego poręcze fotela, był odprężony i zainteresowany jedynie tym, jak myśliwiec zachowa

się na otwartej przestrzeni.

- Gotów? - spytał z uśmiechem. - No to zaczynamy! Ustawił maszynę dziobem ku szybowi, po czym ściągnął

wolant. W odpowiedzi myśliwiec przemknął w tył i walnął rufą o ścianę, a raczei o konstrukcję z plastiku

osłaniającą kanały klimatyzacyjne, które złagodziły uderzenie..

- Oops!

David, który właśnie omal nie dostał zawału, warknął:

- Oops? To wszystko, co masz do powiedzenia? Steve odwrócił przodem jedną z plakietek na tablicy kontrolnej i

mruknął:

- Spróbujemy raz jeszcze.

Tym razem łagodnie pchnął wolant, kierując nos maszyny ku szybowi. Polecieli do przodu, co wywołało uczucie

wielkiej ulgi (zwłaszcza u Davida). Steve wiedział, że przed chwilą miał więcej szczęścia niż rozumu, toteż leciał

delikatnie i wolno. Od czasu do czasu szorował dachem po betonie, ale za to był przekonany, że nie zrobi tego

głowicą rakiety. Ledwie wylecieli z szybu, pchnął stery i maszyna wyprysnęła w poranne niebo. Prawie natychmiast

myśliwiec wykręcił beczkę, pętlę, nożyce i co tylko jeszcze mógł.

- Uuububgh! - Odgłos, jaki wydał z siebie David, stanowił mieszankę jęku i charkotu. - Co się stało? Straciłeś

kontrolę?!

- Ależ nic podobnego! - poinformował go radośnie Steve, wyrównując lot. -Właśnie zyskałem kontrolę i wiem,

jak się to cudo zachowuje. Cholera, muszę sobie sprawić coś takiego!

- Może lepiej nie powtarzaj tych wygibasów, bo de obrzygam, a z ob-rzyganymi nie gadam. I to nie jest czcza

groźba! W odpowiedzi Steve zrobił immelmana.

168

WHITMORE OBSERWOWAŁ start myśliwca zza sterów F-l 5, który wraz z grupą czterdziestu innych maszyn już

wykołował na pas startowy. Piloci siedzieli w otwartych kabinach, słuchając radia i obserwując ciemny kształt

myśliwca przecinającego w akrobatycznych figurach jaśniejące poranne niebo. Z hangaru powoli kołowały pozostałe

maszyny, dołączając do grupy na pasie startowym.

Whitmore dociągnął paski hełmu i uruchomił radio.

- Grey, tu Eagle One, słyszysz mnie?

- Czysto i wyraźnie, Eagle One. - Coś w głosie Greya zdradzało, że sytuacja się komplikuje. - Cel zmienił kurs,

obserwujemy go na radarze.

- Dokąd zmierza? - Whitmore też się zaniepokoił: jeśli niszczyciel odlatywał, to mógł się znaleźć poza ich

zasięgiem i cały plan wziąłby w łeb.

- Obawiam się, że odkryli nasz mały sekret, gdyż kierują się prosto na nas i to ze sporą szybkością. Nad bazą

znajdą się za sześćdziesiąt minut.

Whitmore planował trochę wspólnych manewrów, by zgrać w powietrzu tę zbieraninę, ale w tych

okolicznościach musiał zrezygnować ze swych zamiarów.

- Cóż, nie będzie trzeba ich szukać - oznajmił świadom, iż pozostali go słuchają. - Jak tylko wszyscy wykołują,

startujemy.

Przełączył radiostację na prywatny kanał uzgodniony z Greyem, i spytał:

- Will, słyszysz mnie?

- Słyszę, Eagle One.

- Ściągaj posiłki, bo będziemy potrzebowali każdej pomocy, jaka się zjawi!

DAVID ZAPADŁ SIĘ w fotel z zamkniętymi oczyma i albo coś mruczał w przerwach między jękami, albo jego

żołądek wygrywał walkę. Steve z westchnieniem wyrównał lot. Myśliwiec pilotowało się doskonale:

był szybki, zwrotny i błyskawicznie reagował na najlżejszy ruch sterów. Niewątpliwie miał doskonały żyrokompas,

bo każdy manewr wykonywał równo i obojętnie niczym kawał skały.

- Davidzie, żyjesz?

Całkiem zielony na twarzy młodzieniec słabo skinął głową.

Niebo pociemniało najpierw na fiolet, potem na czerń, gdy opuścili ziemską atmosferę. Steve uśmiechnął się z

zachwytem. Gdy ostatnie warstwy powietrza zostały za nimi, myśliwiec nagle przyspieszył, ponieważ został

wyeliminowany opór atmosferyczny. Widząc przed sobą Księżyc i niczym nie przesłonięte gwiazdy, Steve poczuł

się szczęśliwy -realizacja chłopięcych marzeń była równie piękna jak samo marzenie. Na moment zapomniał, po co

się tu znalazł.

David widoczki miał gdzieś - chwilowo zwalczył narowistość żołądka i podejrzliwie obserwował przymocowane

nylonowymi pasami do podłogi

169

monitory systemu podtrzymującego żyde. Niespodziewanie jeden z pasów uniósł się jak macka ośmiornicy. Davida,

pewnego że zaczyna tracić rozum, oblał zimny pot.

- Czujesz? - spytał Steve. - Wyszliśmy z pola grawitacyjnego Ziemi! Chłopie, jesteśmy w kosmosie!

- Co za wspaniałe przeżycie - burknął David.

Steven nieraz już doświadczył stanu nieważkości, gdyż latał na pokładzie B-52 z przerobioną komorą bombową.

Samolot pikował z dużej wysokości pod ściśle określonym kątem i przez prawie trzy minuty w komorze panowała

nieważkość.

Był to jeden z elementów programu przygotowującego astronautów, David zaś nigdy bezpośrednio nie zetknął

się ze zjawiskiem braku przyciągania ziemskiego, więc miał poważny problem z opanowaniem żołądka, który

podchodził mu do gardła. Siedział, z uporem wyglądając przez okno. Księżyc wyglądał z Ziemi niczym sierp,

natomiast stąd był idealnie widoczny jako koło. Podlatywali od ciemnej strony, toteż należeli do nielicznych osób

mogących obserwować tę część planety. Jednakże zdecydowanie większą uwagę obu mężczyzn przykuwała czarna

masa stat-ku-bazy wielkości jednej czwartej Księżyca. Oświetlony przez Słońce olbrzymi pojazd lśnił czernią poza

dwoma potężnymi kłami, wystającymi z dolnej powierzchni.

- No to zaczynamy - rzekł z westchnieniem David. Steve skierował myśliwiec prosto ku statkowi-bazie. Co

prawda nie mieli prędkościomierza, ale wiedzieli, że poruszają się z wręcz oszałamiającą szybkością, gdyż od

opuszczenia atmosfery ziemskiej minęło mniej niż pięć minut. Statek dosłownie rósł w oczach, wypełniając okna

myśliwca.

- Słuchaj no, może byś tak zwolnił? - zaproponował dyplomatycznie David.

- Niezła myśl - mruknął Steve dziwnym tonem.

- Więc zwolnij! - Ponieważ prędkość najwyraźniej nie uległa zmianie, David zapytał: - Co się stało?

- Myśliwiec przestał reagować na stery. David sprawdził coś w komputerze i odetchnął.

- To było do przewidzenia - oznajmił. - Oni mają promień ściągający, inaczej przecież nigdy nie zdołaliby

zapanować nad taką liczbą jednostek latających. Promień jest sterowany komputerowo i teraz po prostu

automatycznie dokujemy.

- Szkoda, że wcześniej mi o tym nie powiedziałeś, mądralo.

- MAMY GO NA WIZJI.

Jeszcze długo przed tym, jak niszczyciel znalazł się w pobliżu Rejonu 51, jego potężna sylwetka stała się

widoczna nad horyzontem, zwłaszcza dla pilotów lecących na pułapie dziewięciu tysięcy metrów.

170

Co prawda samoloty nie trzymały formacji i nie wszystkie mogły wznieść się tak wysoko, ale mimo to znajdowały

się ponad nadlatującym olbrzymem. Prawdę mówiąc, brak formacji okazał się bezpieczniejszą formą lotu - dwie

maszyny skraksowały przy starcie. Greya doprowadziło to do szewskiej pasji. Myśl, że to prezydent Stanów Zje-

dnoczonych mógł zginąć w kolizji z którymś z pilotów, omal nie przyprawiła go o atak serca. By nie pogarszać

sytuacji, Whitmore zrezygnował z praktycznego szkolenia i wraz z lepszymi samolotami wzniósł się ponad radosną

czeredę, podzieloną na trzy grupy. Te maszyny ochrzczono kryptonimem „Eagle Squadron" i na nich spoczywał

główny ciężar uderzenia.

- Jak na razie spokój, panowie - poinstruował pozostałych. - Eagle Nest, tu Eagle One, są jakieś nowiny?

- Tu Eagle Nest: żadnych - odwarknęło radio. - Nie angażujcie się, dopóki nie będziemy mieli potwierdzenia

dostawy.

Co najmniej tuzin głosów potwierdziło przyjęcie rozkazu.

- I nie gadajcie wszyscy na tej częstotliwości! - warknęły słuchawki głosem Greya.

Generał skrzywił się boleśnie, patrząc na ekran radaru z widocznymi czterema skupiskami samolotów.

- Najbardziej zwariowany układ, jaki kiedykolwiek widziałem - warknął.

Connie bezceremonialnie złapała Mitchella za ramię i zadała pytanie, które już od pewnego czasu nie dawało jej

spokoju:

- Co będzie, jak niszczyciel dotrze tu wcześniej, niż David zdąży umieścić wirusa?

- Jesteśmy głęboko pod ziemią, trochę potrwa, nim się do nas dobierze -mruknął oficer, próbując się

skoncentrować na tym fragmencie bitwy, za który ponosił bezpośrednią odpowiedzialność.

- Nie o nas mi chodzi, tylko o cywilów na zewnątrz! Mitchell doskonale wiedział, co się stało z Górą Cheyenne, a

w porównaniu z tamtymi bunkrami Rejon 51 leżał praktycznie na powierzchni. Jeżeli niszczyciel zdąży odpalić ten

śmiercionośny promień, zginą wszyscy. Jedyna różnica polega na tym, że na zewnątrz umrą natychmiast, a pozostali

za chwilę. Jednakże dla morale i psychiki nie było to całkiem obojętne, czy czeka się na śmierć na otwartym polu

czy w podziemnym, betonowym laboratorium. Major zawołał więc jednego z podległych mu oficerów, w krótkich

słowach streścił zadanie do wykonania, i z lekkim uśmiechem obserwował, jak oboje z Connie wybiegają z Centrum.

STATEK-BAZA PRZYPOMINAŁ matą planetę nadętą na równiku. Połyskująca górna półkula była chroniona przez

zewnętrzny pancerz zakrywający większość powierzchni, poza kilkunastoma wydęciami,

171

w których widniały fragmenty kopuły. Równą płaszczyznę dolnej połowy przerywała ponad setka wypukłości o

czterometrowej średnicy. Ponadto znajdowało się tam również trzydzieści sześć takiejże wielkości pustych otworów,

stanowiących luki po niszczycielach, które właśnie szalały nad Ziemią. Białe kły miały ponad sto pięćdziesiąt

kilometrów długości i pozostawały nieruchome.

Myśliwiec był przyciągany do jednego z nie osłoniętych błękitnawym pancerzem fragmentów tak szybko, że w

krótkim czasie widok czarnej masy wypełnił wszystkie okna. Z bliska powierzchnia okazała się zaskakująco

prymitywna, jakby do konstrukcji użyto gwałtownie wystudzo-nej lawy. Wycięto w niej potężny trójkątny portal

(którego nie dostrzegły ziemskie satelity), a stamtąd sączyło się jasnobłękitne światło. Przed wlotem

(przypominającym tunel w skale) kilkadziesiąt myśliwców unosiło się lekko niczym na łagodnych falach. Wnętrze

tunelu spowijał półmrok, a ściany pokryto rdzawobrunatnymi płytami czegoś, co przypominało wypaloną ceramikę.

Z rzadka ze ścian wystrzeliwały słupy światła podobne do błyszczących kolumn albo holograficznych pochodni. Tak

czy inaczej rozjaśniały one mrok na tyle, by zońentować się, jak wygląda otoczenie. Tunel w kształcie odwróconego

trójkąta krzyżował się z innymi korytarzami oraz z masywnymi konstrukcjami, których kable podtrzymujące

(niczym olinowanie zatopionego żaglowca) były obrośnięte nieregularnymi, najprawdopodobniej organicznego

pochodzenia bąblami. Z niewielkich okienek w tych potężnych kablach (czy może rurach) wydobywało się światło,

co sugerowało, iż wewnątrz panuje jakieś życie. Chociaż myśliwiec Steve'a poruszał się z prędkością czterystu

pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, to ogrom statku sprawiał, iż dwuosobowa załoga odnosiła wrażenie, że wolno

płynie na dużej głębokości.

Tunel niespodziewanie się skończył i wlecieli do jasno oświetlonego głównego hangaru. Dzięki oświetleniu

zdawało im się, że dali nura w mleczno-błękitną wodę. Przez dobrych kilkanaście sekund żaden z nich nie mógł

dostrzec szczegółów potężnego pomieszczenia. Dopiero gdy przed nimi wyłoniła się pierwsza z masywnych wież,

zorientowali się, że gęstość atmosfery i szczególne oświetlenie ograniczają widoczność do mniej więcej trzydziestu

kilometrów. Wieże były poprzerastane jakimiś konstrukcjami, a pobudowano je w grupach tak, że przypominały

świecę, z której na wszystkie strony spłynął wosk. Po ich zewnętrznej strome widniały trasy, prawdopodobnie do

napraw, a ich szczyty ginęły we mgle, co sprawiało przytłaczające wrażenie.

Gdy zbliżyli się do centrum hangaru, widok się nieco zmienił -przelatywali nad okrągłą platformą o średnicy

jakichś siedemdziesięciu kilometrów. Na tym ogromnym polu ćwiczyło kilkanaście tysięcy obcych w

biomechanicznych kombinezonach. Po kolejnym manewrze grupa podchodziła do skraju płyty, przy której parkował

prostokątny transportowiec, i ładowała się do jego wnętrza. Platforma miała spadziste brzegi,

172

tak że najprawdopodobniej otaczało ją pole siłowe działające jednocześnie jako śluza powietrzna.

- Co oni kombinują? - spytał nieco wstrząśnięty David.

- Kończą przygotowania do inwazji - oświecił go Steve, także czując, że serce podchodzi mu do gardła.

Myśliwiec uniósł się ku konstrukcji umieszczonej bezpośrednio ponad platformą. Budowla przypominała

odwróconą górę - wąską u dołu, rozszerzającą się w kierunku sufitu. Gdy podlecieli bliżej, stwierdzili, że składa się

ona z tysięcy poziomów, zaopatrzonych w rzędy jasno oświetlonych okien. Między każdymi dwoma oknami

znajdował się występ, przy którym cumowały dwa lub trzy myśliwce. Dotarli więc do centralnego stanowiska

sterowniczego, stanowiącego jednocześnie centralę dowodzenia, przynajmniej na skalę operacyjną. Myśliwce

cumowały tak, jak przewidział Okun: przytwierdzone parą klamer za płetwę na grzbiecie, a zatem były podłączone

do systemu komputerowego statku-bazy bezpośrednio. Koło każdego z okien wisiała sflaczała rura z

przezroczystego materiału, kojarząca się ze zużytą prezerwatywą. Najprawdopodobniej właśnie tymi rękawami

załoga mogła spokojnie dostać się do pojazdów czy też je opuścić.

- To się nie uda - stwierdził nagle Steve, wskazując na przednie okna kabiny. - Zobaczą nas, zanim

przycumujemy.

Faktycznie, zbliżali się do pary dużych okien. Po ich drugiej stronie dostrzegli kilku obcych i masę aparatury.

- Uda się - uspokoił go David. - Nasz myśliwiec jest wyposażony w różne udogodnienia. Co prawda nie ma

przyciemnianych szyb, ale za to posiada coś znacznie praktyczniejszego w użyciu. Proszę bardzo!

Nacisnął jeden z przycisków na tablicy i wzdłuż wszystkich okien talerza uniosły się pancerne płyty, w krótkim

czasie odcinając widok tak z wewnątrz, jak i z zewnątrz. Lot w ciemno nie należał do przyjemności, lecz na

szczęście nie trwał długo: po chwili poczuli, że maszyną solidnie szarpnęło, a kilka sekund potem myśliwiec

znieruchomiał. Stłumiony stukot oznaczał, że klamry zaczepiły o płetwę. Oświetlenie kabiny zgasło. Jedynie blask

bijący z ekranu laptopa oraz mrugające na tablicy światełka nieco rozjaśniały wnętrze pojazdu.

- Robi się upiornie! - mruknął Steve.

David chyba nawet nie usłyszał pilota, skoncentrowany na tym, co pokazywał ekran komputera. W momencie

zakończenia dokowania wykres ukazujący pole siłowe zmienił się, ostatecznie dowodząc, że byli w sied. Przełączył

program i na ekranie rozbłysnął napis: NEGOCJUJĘ Z GOSPODARZEM.

Po kilkudziesięciu sekundach komputer bipnął i wyświetlił: POŁĄCZONY Z GOSPODARZEM.

- Nie wierzę! - krzyknął wyraźnie uradowany Dave. - Jesteśmy w systemie!

173

- I co teraz? - Steve nie znał się na komputerach, bezczynne siedzenie w środku gniazda obcych zaczynało mu

działać na nerwy.

Nie mając lepszego pomysłu, rozpiął pasy i podszedł do klapy wejściowej, gotów skopać łeb z tułowia

pierwszemu, który spróbuje wleźć do wnętrza.

- Doskonale - mruknął David. - No to do roboty, mikrobie! Czarne pudełko zamontowane na zewnątrz kadłuba

zaczęło mrugać kontrolką, wyróżniając myśliwiec z tysięcy innych, parkujących wokół.

- ZAŁADOWALI WIRUSA!- ogłosił radośnie radiooperator. Grey przestał się krzywić, dla odmiany ukazując

zaskoczoną minę. Prawdę mówiąc, nie przypuszczał, że ten plan się powiedzie. Po paru sekundach zaskoczenie

zniknęło, zastąpione zwyczajowym marsem:

- Eagle One, tu Eagle Nest - wywołał przez ręczny mikrofon Whit-more'a. - Słyszysz mnie?

- Tu Eagle One, słyszę czysto i wyraźnie.

- Paczka doręczona. Przygotować się do ataku! Choć po reprymendzie Greya pozostali piloci nie odzywali się na

tej częstotliwości, to teraz jednak wybuchły na niej dzikie wrzaski radości.

- Tu Eagle One, jesteśmy gotowi! - przebił się przez hałas głos Whitmore'a.

NA POWIERZCHNI REJONU 51 nie było żadnych objawów rado-śd, panował tutaj zorganizowany pośpiech.

Dwunastkami ewakuowano cywilów do podziemnego kompleksu. Wszystko przebiegało sprawnie, dopóki nad

horyzontem nie pojawił się niszczyciel - wtedy wybuchła panika. Rozpędzony tłum przerwał linie żołnierzy

pilnujących porządku. Zamieszanie spowodowało całkowity bałagan i stratę cennego czasu.

- Alicjo, nadlatują! - krzyknął Philip, otwierając drzwi.

- Wiem! -warknęła, miotając się po samochodzie i ładując przeróżne rzeczy do toreb.

Troya już wysłała do środka, teraz, objuczona bagażami, ruszyła ku drzwiom.

- Daj, ja poniosę - Philip odebrał jej część pakunków. - Trochę zwariowana ta nasza pierwsza randka, nie?

Alicja uśmiechnęła się, błyskawicznie przytomniejąc:

- Och, Romeo, dokąd mnie zabierasz? Philip najpierw wysiadł, dyskretnie sprawdzając położenie niszczyciela, i

dopiero potem odpowiedział:

- Do katakumb!

Wokół na wszystkie strony rozbiegli się spanikowani ludzie, wrzeszcząc i szukając innych. Alicja spokojnie

ujęła Philipa za rękę i oboje

174

ruszyli spacerkiem w stronę wrót hangaru. Wśród bezładnie miotających się mieszkańców wioski na kółkach wyglądali nieco

dziwnie, krocząc z takim opanowaniem.

Spokój prysnął, gdy Miguel złapał siostrę za ramię i spytał z półprzytomnym wyrazem twarzy:

- Widziałaś Russella? Nie mogę go nigdzie znaleźć!

KOLEJNY SYGNAŁ z ciemnej strony Księżyca dotarł na resztkach mocy ziemskiej sieci satelitarnej. Na ekranie podłączonego

do radiostacji monitora pojawił się napis: WIRUS UAKTYWNIONY.

- Niech mnie cholera! - wzruszył się Grey i czym prędzej złapał za mikrofon. - Eagle One, tu Eagle Nest. Zaczynając!

- Tu Eagle One. Z przyjemnością!

Whitmore leciał na czele formacji utworzonej przez czterdzieści najwspanialszych samolotów z najlepszymi pilotami i

uzbrojeniem. Po sygnale Greya dał najbliższym znak do ataku, a reszta podążyła ich śladem, zwiększając szybkość. Whitmore

podgrzał uzbrojenie, składające się z czterech AMRAAM-ów i sześciu sidewinderów. Naprowadził celownik na podstawę wieży,

wybrał jeden z AMRAAM-ów i odpalił.

Rakieta odczepiła się od wewnętrznego pylona, wystartowała i... w odległości trzystu metrów od niszczyciela eksplodowała. -

Pole siłowe nadal było aktywne.

- Nie! - rozległ się zawiedziony głos jednego z nowicjuszy. - Nawet zadrapania!

- Eagle One, tu Eagle Nest, natychmiast przerwać walkę! - W głosie Greya wyraźnie brzmiała rezygnacja. - Rozkazuję wrócić

do bazy!

- Eagle One, odmawiam! - warknął Whitmore. - Wszystkie Eagle utrzymać pozycję!

Znajdowali się trzy kilometry od celu, ale Whitmore nie przerywał lotu na zderzenie. Ponownie wziął namiar na niszczyciela

i odpalił kolejnego AMRAAM-a. Tym razem rakieta bez szwanku minęła zaklętą dotąd odległość trzystu metrów i zniknęła. Po

paru sekundach u stóp czarnej wieży wykwitł solidny wybuch. Oderwany od niszczyciela kawał wielkości kamienicy runął ku

Ziemi, lecz nim się z nią zetknął, eksplodował.

Centrum dowodzenia jak i fale radiowe wypełniły dzikie wrzaski radości, którym poddał się nawet generał Grey. Przez

następne trzydzieści sekund jakakolwiek konwersacja radiowa była po prostu niemożliwa. Whitmore, wiedząc że są zbyt blisko,

by skutecznie zaatakować, zawrócił, łagodnie kładąc maszynę. Wyprowadził myśliwce w pobliże pierwotnego punktu

rozpoczęcia uderzenia, o kilka kilometrów przed niszczyciel.

- Panowie, tu Eagle One! - ryknął, uciszając pozostałych. - Wracamy i dajemy im łupnia! Dowódcy eskadr obejmują

prowadzenie.

175

Zgodnie z ustaleniami, najbardziej doświadczeni piloci wysunęli się do przodu, tym samym rozgarniając na boki

formację, którautworzyła rodzaj niesymetrycznego wachlarza. Mniej doświadczeni ustawili się za dowódcami i

wszystkie maszyny ruszyły do ataku.

Inne grupy tymczasem dotarły w pobliże niszczyciela, nadlatując z różnych kierunków, naprowadzane przez

kontrolerów z centrum. Szturm przypuszczono równocześnie. Nie wszystkie wystrzelone rakiety trafiły w cel, mimo

jego rozmiarów. Przeważająca większość jednakże to zrobiła i potężnym okrętem wstrząsnęły silne wybuchy. W

niektórych miejscach nastąpiły wtórne eksplozje, w innych wznieciły się pożary, ale niszczyciel nadal posuwał się

do przodu, czyli nad Rejon 51.

Kilkunastu mniej wprawnych pilotów przeleciało nad niszczycielem, odpalając sidewindery, harpoony i co tam kto

jeszcze miał na pokładzie, i nagle znalazło się oko w oko z innymi pilotami. Widząc nadlatujących z przeciwka

towarzyszy, zapomnieli o rakietach. Zaczęli dziwaczne manewry, by uniknąć zderzenia. Część rakiet,

samonaprowadzających się na źródło ciepła, pogoniła za samolotami, zwiększając zamieszanie. Wkrótce na

niszczyciel oprócz pocisków sypnęły się płonące szczątki zestrzelonych samolotów, co wywołało kolejną falę

wybuchów.

A problemy dopiero się zaczęły - obcy rozsunęli wrota czarnej wieży, wypuszczając rój szarych maszyn, które

wzbiły się w niebo. Straciły zaledwie kilkanaście sekund na utworzenie formacji, po czym rozdzieliły się na cztery

mniejsze i zaczęły polowanie.

-RUSSELL! - Krzyk Miguela był głośniejszy od ryku silników w górze, ale i tak nie przyniósł żadnego rezultatu.

Chłopak dotarł aż do końca zaimprowizowanego parkingu, nie znajdując tego, kogo szukał, gdy w górze rozległ

się huk głośniejszy od innych. Miguel nie znał się co prawda na zasadach prowadzenia wojny powietrznej, lecz

widok zbieraniny chaotycznie lecącej na kolizyjnych kursach nie napawał go zbytnim optymizmem. Teraz uniósł

głowę i z zaskoczeniem stwierdził, że niszczyciel został wielokrotnie trafiony. Gdyby nie konieczność

zlokalizowania Russella, Miguel pewnie zostałby, podziwiając darmowe przedstawienie. Niestety, musiał podjąć

dalsze poszukiwania. Przypuszczał, że stary zaszył się gdzieś z butelką, urżnął i śpi, nie wiedząc o bożym świecie.

Kolejny raz nieodpowiedzialność głowy rodu sprawiła, iż na najstarszym z rodzeństwa zaciążyła odpowiedzialność

za ochronę rodziny. Właśnie Miguel powinien być z tego powodu wściekły na ojczyma, a jednak bardzo pragnął go

odnaleźć. Z troską myślał, że jeśli Russell nie znajdzie się w podziemnym schronie, nie ma żadnych szans na

przeżycie.

Jego poszukiwania zakończyły się tyle szybko co gwałtownie, gdy na niebie wykwitły myśliwce obcych.

Instynktownie rzucił się do ucieczki. Gdy zaryzykował spojrzenie przez ramię, stwierdził, że kilkunastoosobo-

176

wa grupa również skierowała się ku parkingowi. Widok ten dodał mu skrzydeł, ale i tak nadal pozostawał w obozie,

gdy pierwsze laserowe salwy zaczęły dzieło niszczenia. Do hangaru nie dotarło jeszcze około setki osób - część z

nich ukryła się za pojazdami, część zygzakami gnała ku otwartym wrotom. Ci ostatni wykazali więcej rozsądku,

gdyż myśliwce zajęły się samochodami, z rzadka jedynie ostrzeliwując czterdzieści metrów przestrzeni przed

hangarem.

Słysząc za plecami serię eksplozji, Miguel uskoczył za jakiegoś pick-upa i rozejrzał się uważnie. Na czterdziestu

metrach pustej przestrzeni, dzielącej go od wrót hangaru, tu i ówdzie leżały ciała pechowców trafionych przez lasery.

Większość szczęśliwie dobiegła do celu i była właśnie eskortowana w głąb przez żołnierzy. Przy wejściu pozostało

ich jedynie paru oraz kobieta w jasnej bluzce, która przez moment wyglądała znajomo. Machała zresztą wyraźnie ku

niemu, by się ruszył, toteż Miguel, solidnie przestraszony, zmobilizował wszystkie siły i wystartował do sprintu

żyda. Moment później kolejny promień pokładowego lasera jednego z myśliwców trafił w bok pick-upa. Wóz

zmienił się w ognistą kulę. Miguel skulił głowę w ramiona i nie zważając na spadające blachy oraz wybuchy,

skoncentrował się tylko na jednym - by dobiec. Jakoś udało mu się przeskoczyć nad ciałami poległych poprzedników

i dopaść wrót, które natychmiast zatrzaśnięto. Razem z kobietą w białej bluzce pędem wpadł do windy, pełnej

rannych i wystraszonych ludzi. Tu dopiero odetchnął. Gdy zjeżdżali już w podziemia, hangarem wstrząsnęła seria

eksplozji. Stalowe wrota najpierw się wybrzuszyły, a po serii kolejnych trafień zwaliły w kawałkach do wnętrza,

wybijając ostatnich żołnierzy.

Potem szum mechanizmu windy zagłuszały coraz bardziej stłumione eksplozje na górze.

STEVE DAŁ PEŁNĄ moc silników i tak szarpnął wolantem, że David prawie słyszał trzask urządzenia wyrwanego z

gniazda. Wolant wytrzymał, a myśliwiec ani drgnął.

- Spróbuj czego innego! - zaproponował. - Najwyższy czas się wynosić!

- Kurwa, a co ja robię?! - ryknął Steve. - Te cholerne klamry są zbyt silne!

Zdesperowany, zaczął przestawiać dźwignie i przełączniki, których naukowcy nie zdołali zidentyfikować. David

zaś zabrał się za laptopa, szukając jakiegoś niekonwencjonalnego sposobu uwolnienia myśliwca. Steve pierwszy

wyczerpał wszelkie możliwości i gdy bez efektu przesunął ostatni skobel, opadł zrezygnowany na fotel.

- To jest, psia krew, nieuczciwe! - stwierdził z żalem. -Wiedziałem, że nie przeżyjemy, ale żeby kończyć w tak

durny sposób... Miałem nadzieję na malowniczą walkę z kupą wrogów, a nie tak... Przynajmniej wpakowaliśmy im

tego wirusa... Co ty, do cholery, wyprawiasz?! Zasłoń te żaluzje.

12 - Dzień Niepodległości 177

- Ja nic nie robię! - David uniósł dłonie. - To system główny. Steve padł plackiem, kryjąc się za tablicą kontrolną. David zaś,

odruchowo chroniąc komputer, zsunął się z krzesła na podłogę.

- Wyjrzyj, co? - zaproponował, gdy płyty schowały się całkowicie.

- Goście przodem. No dalej, ciekawski naukowcu. Ja tam mogę żyć w nieświadomości.

- Jestem cywilem! Żołnierz natomiast ma obowiązek rozpoznać wrogie pozycje, nie?!

Steve spojrzał na niego krzywo. Z głęboką niechęcią wysunął głowę jedynie do takiego poziomu, by coś zobaczyć ponad

tablicą kontrolną. Dopiero po chwili zarejestrował ujrzany obraz: za grubą warstwą krystalicznego szkła (na co wskazywała

refrakcja) stała grupa obcych, wpatrując się w niego, a raczej we wnętrze myśliwca.

- Kurwa! - Siadł z plaśnięciem na podłodze, nieco wstrząśnięty. -Cała banda nas podgląda!

- Widzieli de?

- Pewnie.

- Chodzi mi o to, czy mieli okazję dobrze ci się przyjrzeć?

- Jasne, że tak! Jest ich tam dwudziestu albo i trzydziestu!

- Więc po co się jeszcze ukrywamy? - spytał spokojnie David. Odstawił komputer, przyklęknął i wstał, nerwowo spoglądając

na boki. Za szybą tłoczyło się coraz więcej obcych. Jedynie kwestią czasu było wymyślenie przez nich desantu mającego na celu

zdobycie myśliwca. Spojrzał na Steve'a i z uśmiechem pełnym rezygnacji poinformował go:

- Szach, mat!

ŚWIATŁA PONOWNIE ZAPŁONĘŁY, gdy zaskoczył generator awaryjny. Podziemnym schronem wstrząsnęły kolejne

dwusekundowe minitrzęsienia ziemi. Odległe wybuchy zlewały się w jeden ciągły grzmot. Sytuacja zdecydowanie źle wpłynęła

na samopoczucie cywilów, stłoczonych głównie w części dezynfekcyjnej.

- Juliusie! - Connie odnalazła teścia na podwyższonym przejściu, biegnącym wzdłuż jednej ze ścian. - Nic d nie jest?

- A co miałoby być? - odparł ze zdumieniem starszy mężczyzna. Samorzutnie mianował się strażnikiem grupy dzied

chwilowo odłączonych od rodziców. Wśród nich znajdowali się Dylan i Patrycja.

- Każdy się trochę boi tego hałasu - oświadczył głośno - ale wiemy, że wszystko będzie dobrze, prawda?

- Prawda! - odpowiedział mu zgodny chór dziedęcych głosów. Connie uśmiechnęła się z podziwem - zamieszanie panowało

gorsze niż w londyńskim metrze w czasie blitzu, a Julius zdołał nie tylko uspokoić, ale prawie odprężyć grupę malców. Żadne

dziecko nie wrzeszczało, nie histeryzowało i w ogóle nie sprawiało jakichkolwiek kłopotów. Kolejna seńa wybuchów wstrząsnęła

budowlą.

178

- Trzymajcie się! - zawołała. - Muszę ledeć...

Julius skinął głową, nie spuszczając wzroku z podopiecznych. Wyjął jarmułkę i założył ją z namaszczeniem.

Kazał brzdącom złapać się za ręce, po czym spytał, czy chcą usłyszeć piosenkę, która na pewno zagwarantuje im

bezpieczeństwo. Naturalnie chciały, więc Julius śpiewnym hebrajskim zaczął recytować psalm z Tory. Davidowi bez

dwóch zdań odebrałoby mowę, i to na dłuższy czas. Gdy skończył pierwszy psalm, dostrzegł stojącego na uboczu

dyrektora CIA. Nimziki przyglądał mu się z niejakim zagubieniem.

- Przyłącz się pan - zachęcił go Julius.

- Nie jestem Żydem.

- I co z tego? Nikt nie jest doskonały!

-MIGUEL, ZNALAZŁEŚ GO?- Czternastoletnia dziewczyna przekrzykiwała panujący gwar, zwrócona twarzą ku

Connie.

- Nadal szukam! - odwrzasnął młodzieńczy głos. Connie odwróciła się na pięcie. Tuż za nią stał chłopak z

drugimi włosami, który jako ostatni dobiegł do hangaru.

- Nie ruszaj się stąd! - polecił dziewczynie. - Później tu przyjdę! Alicja skinęła głową, siadając obok Philipa.

- Nareszcie spotkałam fajnego chłopaka. Jak dzisiaj zginę, to się

naprawdę wkurzę! - oświadczyła niespodziewanie, patrząc Philipowi

w oczy.

W odpowiedzi uśmiechnął się szeroko i pocałował Alicję. Connie przepychała się przez pomieszczenie, a Miguel

podążał za nią

krok w krok.

CHOĆ LATAJĄCE MASZYNY Ziemian zdruzgotały pancerz i część urządzeń, to niszczyciel nie odniósł poważnych

uszkodzeń - nadal pozostawał w pełni sprawny bojowo i ciągle zmierzał nad cel, czyli Rejon 51. Przez krótką

chwilę ludzie mieli szansę na atak, ale od momentu gdy wystartowały myśliwce obcych, niszczyciel prawie nie

odniósł dalszych obrażeń.

Większość niedoświadczonych pilotów spanikowała pod wpływem ostrzału, jaki rozpoczęli obcy, i zbyt szybko

odpaliła rakiety, czyniąc niewspółmiernie małe szkody w stosunku do liczby zmarnowanej amunicji.

Whitmore, obserwujący to z wysokości pięciu tysięcy metrów, zdawał sobie sprawę, że dysponują zbyt małą siłą

ognia, by skutecznie uszkodzić niszczyciel. Jego formacja stopniała do ośmiu maszyn - kilka samolotów zostało

zestrzelonych, reszta rozpierzchła się gdzieś podczas walk. Co prawda zestrzelili ze dwadzieścia maszyn wroga, ale

nie one były głównym

celem uderzenia. A walka z nimi znacznie zmniejszyła zapasy rakiet - po krótkim przeliczeniu wyszło, że mają

wszystkiego z dziesięć sztuk. - Należy je dobrze wykorzystać! - mruknął w mikrofon.

CONNIE ZAJRZAŁA DO CENTRALI, sprawdzając, czy nie przyda-łaby się tu na coś. Grey stał za operatorem,

wpatrując się w trójwymiarowy rysunek niszczyciela, stanowiący efekt komputerowego przetworzenia danych

radarowych. Ponieważ część anten bazy została już zniszczona, obraz był nieco zamazany, ale nadal rozpoznawalny.

Ktoś stwierdził, że niszczyciel znajduje się bezpośrednio nad Rejonem 51, ktoś inny pokazał coś generałowi na

rysunku i Grey natychmiast złapał za mikrofon.

- Uwaga! Tu baza do wszystkich pilotów! Otwierają klapę i zaczynają wysuwać emiter. Zniszczcie to kurestwo,

bo nie będziecie mieli z kim pogadać!

Oszołomiona i przytłoczona nowiną Connie bez słowa odwróciła się i wyszła. Po drodze minęła Miguela, który

wśliznął się za nią i został, bardziej zainteresowany zdarzeniami w centrali niż dalszym szukaniem Russella.

- Tu EAGLE ONE, zrozumiałem. - Głos Whitmore'a brzmiał dziw-nie spokojnie. - Został mi jeden AMRAAM,

zobaczę co się da zrobić. Panowie, spróbujcie trzymać te szare gówna z dala od mojej dupy!

To ostatnie polecenie skierował do pilotów pozostałych siedmiu maszyn. Whitmore włączył pełen dag i

poprowadził formację w dół, pod niszczyciel, gdzie kłębił się dziki tłum samolotów i myśliwców. Manewrując, by

się z którymś nie zderzyć, uaktywnił celownik i starannie wymierzył w diamentowy czubek opuszczanego emitera.

Gdy nacisnął spust, odpalając rakietę, coś błysnęło w prawo od niego, wytrącając pocisk z kursu - sąsiedni F-15

zmienił się w kulę ognia, a AMRAAM stracił namiar i eksplodował w piasku pustyni.

- Cholera jasna! Eagle Two, tu Eagle One, przejmij strzał, spróbuję de osłonić! - poledł następnemu w kolejce

pilotowi.

- Tu Eagle Two, wykonuję. - Maszyna z lewej objęła prowadzenie. W radiu krzyżowały się ostrzeżenia i rady,

gdyż najwyraźniej zaatakowali czuły punkt przedwnika. Wokół było aż gęsto od zlatujących się zewsząd

myśliwców. Na falach radiowych zapanowało tak wielkie zamieszanie, że Eagle Two nawet nie słyszał ostrzeżeń

Whitmore'a i nie zmienił kursu, gdy do jego ogona przylgnął myśliwiec obcych. Eagle Twelve, którego pilotował

Świnia", wyprzedził pozostałych, znalazł się tuż za napastnikiem i otworzył ogień z pokładowego vulcana Mól.

Dwudziesto-milimetrowe podski ze zubożonego uranu przerobiły szary kształt na sito, ale nadeszły zbyt późno.

Eagle Two zmienił się w kulę ognia, zanim pilot zdołał namierzyć cel. Uszkodzony myśliwiec zawródł, nabierając

wysoko-

180

śd, prawdopodobnie by schronić się w hangarze. Jednak Eagle Twelve powtórzył wszystkie jego manewry, nie

przerywając ognia, dopóki latający talerz nie eksplodował.

- Dobra robota, Eagle Twelve - pochwalił Whitmore. - A teraz, panowie, czy któryś z was nie ma jakiegoś

AMRAAM-a?

CONNIE ZNALAZŁA SIĘ w sali operacyjnej bazy, do której nadal znoszono rannych cywilów. Sala była pełna.

Ludzie z różnymi obrażeniami leżeli na podłodze i siedzieli pod ścianami, a ich jęki wraz z odgłosami wybuchów na

górze tworzyły piekielną symfonię. A doskonale zdawano sobie sprawę, że jest to dopiero preludium do katastrofy,

ponieważ przed promieniem niszczyciela nic ich nie zdoła uratować.

- Mogę w czymś pomóc? - spytała Connie, łapiąc za ramię Issacsa. Doktor poruszał się jak automat, a wyglądał

niczym zombie.

Po chwili wytężonej pracy koncepcyjnej lekarz wskazał na następne pomieszczenie, dokąd zresztą zmierzał.

Connie poszła za nim i znalazła tam Jasmine myjącą pacjenta trafionego jakimś odłamkiem w krocze. Nie zwracając

uwagi na krew i detale anatomiczne, dziewczyna mówiła coś uspokajająco do rannego. Na widok Connie wskazała,

gdzie należy zawiązać opaskę uciskową, by wstrzymać krwawienie. Rzeczniczka prezydenta sprawnie wykonała

polecenie, a Jasmine dokończyła oczyszczanie rany.

- Całkiem dobrze sobie radzisz - oceniła Connie, starając się ignorować ilość widocznej wokół krwi. -Jak tak

dalej pójdzie, to będziesz miała drugi zawód.

- Dzięki. - Jasmine ani na chwilę nie oderwała się od pracy. - To mi pomaga nie myśleć o innych przykrych

rzeczach. Niezły sposób na spędzanie miodowego miesiąca, prawda?

- Faktycznie. Bardzo oryginalny. - Do Connie dopiero w tym momencie dotarło, że Jasmine mówiła o Stevenie, a

nie o zbliżającym się końcu.

Pacjent, którym się zajmowały, co chwilę unosił głowę i wpatrywał się w swoje dolne partie dała. Cały czas

szczękał zębami.

- Dobra, teraz ten! - zarządził Issacs, wyglądając z sali operacyjnej. Pielęgniarze przełożyli rannego na nosze,

mówiąc bez większego przekonania, że będzie dobrze.

KONFERENCJA RADIOWA wykazała, że AMRAAM-ów nikt nie ma, toteż Grey polecił:

- Eagle One. Kierując się do bazy lotniczej Heady w Manitobie. Paliwa powinno wam wystarczyć.

Zawiadomimy ich zaraz i wyślą eskortę. To będzie jednocześnie pańska nowa siedziba, panie prezydencie.

Z emitera wystrzelił zielony płomień namierzający. Każdy wiedział, że ostrzał rozpocznie się za parę sekund.

Whitmore czuł się dziwnie otępiały,

a ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę patrzeć, była śmierć córki i przyj adół.

- Eagle One do wszystkich - powiedział niechętnie. - Bierzemy kurs na północ. Zrozumiano?

- Przepraszam za spóźnienie! - ryknęły słuchawki obcym głosem, brzmiącym donośniej niż warkot silnika.

- Kto mówi?

- Jestem niżej, na godzinie jedenastej.

Whitmore podobnie jak pozostali spojrzał w dół i zobaczył naprawdę niezwykły obrazek: czerwonego dwupłata

przypominającego samolot barona von Richthofena. Maszynę pilotował jegomość w skórzanym hełmie. Pod

kadłubem tkwiła rakieta typu Phoenix, przymocowana drutem i sznurkiem.

- Co ty, człowieku, wyrabiasz?

- Nadganiam stracony czas, panie prezydencie - odparł zadowolony z siebie Russell.

Do kadłuba przytroczył największą rakietę, jaką zdołał znaleźć, przez co samolot ruszał się jak żółw pancerny.

Pocisk jednak się trzymał, a mrugające czerwone oczko w głowicy wskazywało, że jest uzbrojony. Russell sam nie

bardzo rozumiał, jak zdołał uaktywnić pocisk. Owszem, rąbnął parę razy w miejsca z różnymi napisami, ale prawdę

mówiąc, nie wierzył w powodzenie. Cóż, okazuje się, że stare sposoby są zawsze najlepsze...

- Jakbyście tak mogli zająć tych skurwieli przez chwilę, to byłoby pięknie - oświadczył tubalny głos i Whitmore

uniósł wzrok.

Faktycznie z góry spływała kolejna fala myśliwców. Prezydent ściągnął drążek i poprowadził sześć F-15 na

spotkanie z nadlatującym wrogiem. Odpalono ostatnie sidewindery i powietrze wypełnił terkot wielo-lufowych

działek pokładowych. Czerwony dwupłat powoli ale stale wspinał się ku diamentowemu zakończeniu emitera.

- Pilot dwupłata, proszę się zidentyfikować! - zabrzmiało w słuchawkach polecenie generała Greya.

- Nazywam się Russell Casse. Chciałbym, żebyście mi zrobili uprzejmość...

- Nazwijmy go Eagle Thirteen - zaproponował Whitmore.

- ... powiedzcie moim dzieciakom, że je kocham - dokończył Russell.

- Tato! Nie! - Fale radiowe wypełnił rozpaczliwy wrzask Miguela. Russell uśmiechnął się lekko - pierwszy raz

chłopak nazwał go tatą.

Nie miał pojęcia, skąd Miguel wziął się przy radiostacji, ale odwrzasnął

w nadziei, że chłopak go usłyszy:

- Ty zawsze lepiej opiekowałeś się rodziną, a to jest coś, co muszę zrobić! - Wyłączył radiostację, koncentrując

się na pilotażu.

Wznosił się możliwie najszybciej, nie chcąc ryzykować, że przeciążony samolot spadnie i cały wysiłek diabli

wezmą. Wycelował śmigłem w dia-

182

mentowe zakończenie emitera, a pozostałe maszyny czym prędzej zawróciły. Zielone światło zgasło nagle, co

oznaczało, iż za chwilę zacznie się ostrzał. Przez dwie sekundy panowała cisza, którą przerwał okrzyk Russella:

- Hej, dupki, wróciłem!

W dół emitera spłynęło oślepiające światło i równocześnie de havilland z phoenixem uderzył w diamentową

końcówkę miotacza. Wybuch był średnio efektowny, ale strzał z emitra me nastąpił. W następnej sekundzie

niszczyciel z zaskakującą prędkością zaczął się wznosić. Jednocześnie wszystkie myśliwce zawróciły i pognały ile

mocy w silnikach w stronę hangaru.

Ani one, ani niszczyciel nie ulecieli zbyt daleko.

W samym środku śmiercionośnej maszyny coś eksplodowało. Gejzer ognia wybił centrum kopuły. Najwyraźniej

eksplozja samolotu Russella wywołała reakcję łańcuchową, która rozpoczęła się w siłowni niszczyciela. Wybuchy

szły bowiem gwiaździście na wszystkie strony dwudziestokilo-metrowej jednostki, niczym gigantyczne

prześwietlenie ukazując jej konstrukcję. Nie minęło pół minuty, a cały niszczyciel płonął, od dziobu do rufy

wstrząsany wybuchami. Ale nadal leciał, najprawdopodobniej siłą rozpędu. Po dalszych kilku sekundach

równocześnie zapadł się w sobie i eksplodował w potężnej kuli ognia. Na pustynię posypały się rozmaitej wielkości

resztki. Wybuch zniszczył ponad połowę myśliwców, które prawie zdążyły dogonić macierzystą jednostkę.

Wszystkich w centrum ogarnął szał radości - ludzie rzucali się sobie wzajemnie w ramiona, płakali, śmiali się, no

i wrzeszczeli - wrzeszczeli jak opętani. Tylko nie Miguel, który dcho i niepostrzeżenie wymknął się na korytarz.

Grey oprzytomniał pierwszy. Złapał za kołnierz wiwatującego radiooperatora, doprowadził do radiostacji i

polecił:

- Natychmiast złap pozostałe oddziały i przekaż im sposób na zestrzelenie tego kurestwa!

STEVE NIE MIAŁ najmniejszej ochoty przyglądać się kosmicznym kreaturom, toteż siedział na podłodze, ukryty za

konsoletą kontrolną. Z kieszeni na piersiach wyjął cygaro i szturchnął Davida, nadal wgapiąją-cego się w obcych.

Oni zresztą również bacznie obserwowali Ziemianina.

- Coś mi się widzi, że nie zostało nam nic innego, jak zapalić i wystrzelić bombę, zanim twoi adoratorzy zrobią

się namolni - stwierdził rzeczowo.

David oderwał wzrok od okna i obejrzał z namysłem swoje cygaro.

- Zabawne - mruknął. Zawsze myślałem, że zabije mnie zatrucie środowiska... Dobra, jak już nie mamy innego

wyjścia, to kończymy z fasonem. Strzelaj!

183

Steve siadł w fotelu, starając się nie spoglądać w okno. Otworzył klapkę czarnego pudełka, wprowadził kod i

poczekał. Wkrótce na ekraniku wyświetliły się dwa słowa: ODPALENIE i REZYGNACJA.

- Miło mi było cię poznać. - Niespodziewanie uścisnął Davidowi dłoń. Mnie również. Poza tym prawie nam się

udało.

- Prawie, to właściwe określenie. Jesteś gotów?

- lak. Cześć, parszywce! - David pomachał obcym, których zdążył JUŻ w myśli ponazywać. - Do zobaczenia w

piekle, Ślepawy, Jajowaty i Żabiaty!

~ Myślisz, że spodziewają się tego, co zaraz nastąpi? - spytał Steve, nadal z nie zapalonym cygarem w zębach.

- Wykluczone!

Steve nacisnął przycisk pod napisem ODPALENIE. Kabiną mocno szarpnęło, gdy ponad dwumetrowa rakieta

odpaliła silnik tuż za wyrzutnią. Siła wstrząsu strąciła obu mężczyzn na podłogę. Odłamki wielobarwnie mieniącej

się, kryształowej szyby poleciały wszędzie wokół, a ogień całkowicie wypełnił przestrzeń. Chwilę potrwało, nim

przejaśniło się na i\le, by David mógł dostrzec, jak przedstawia się sytuacja.

A widok był co najmniej malowniczy i ciekawy - pocisk zmienił szybę ^ grad drobin, przeleciał przez całe

obserwatorium i utkwił w przeciwległej ścianie, nadal z pracującym silnikiem, z którego dobywał się słup ognia.

Pomieszczenie zostało zdehermetyzowane, co spowodowało najpierw drgawki, a po paru sekundach widowiskową,

choć nieco obrzydliwą smieić wrogów. Obcy pękali od wewnątrz, rozsadzam przez krzepnące płyny ustrojowe. Na

ścianach pojawiły się czerwone plamy, a szczątki dał i krople krwi wylatywały wraz z uchodzącym ciśnieniem.

Zanim makabryczne przedstawienie dobiegło końca, klamry trzymające dotąd myśliwiec puściły niespodziewanie.

Maszyna odpłynęła kilka metrów od okna. Coś •v sąsiednim pomieszczeniu eksplodowało i powietrze,

wydmuchnięte przez kolejne okno, odepchnęło ich tak, że przelecieli obok innego, zakotwiczonego jeszcze

myśliwca. Zakołysali się w wolnej przestrzeni.

- Puściło! - ucieszył się Steve.

- To niczego nie zmienia. Skończył nam się czas. Steve spojrzał na ekranik czarnej skrzynki, na którym było

widać, ile sekund zostało do detonacji głowicy: ...22...21...

- Jeszcze nic straconego! - Steve pospiesznie wdrapał się na fotel i zapiął pasy.

David ledwie zdążył zrobić to samo, gdy myśliwiec ożył, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i pomknął pełną

szybkością w stronę wylotu. Następny wybuch uwolnił kilka kolejnych maszyn, a parę innych odpaliło silniki i

ruszyło w pośdg. Steve mógł zrobić tylko jedno: dać pełen dag i modlić się, by zdąłył wymanewrować nim trafi w

coś, co wyrośnie mu na drodze

184

Ścigające maszyny nie strzelały, dopóki uciekinierzy nie wlecieli do trójkątnego korytarza. Potem wokół

zapłonęły eksplozje laserowego ognia.

- Drzwi się zamykają! - wrzasnął David.

- Widzę! - warknął Steve.

Wybuchy zostały gdzieś z tyłu wraz za śdfaiącvmi. widać nie mąiący-mi ochoty zabić się we własnym statku.

Ściany zlały się w jedną szarą masę, a wylot tunelu malał, w miarę jak zamykały się potrójne wrota śluzy i

zewnętrzna płyta pancerna. Cyfry na ekraniku nieubłaganie dążyły do zera: ...09...08...

- Za późno! -jęknął David, wpatrzony w niknące za grnoyrai w 'oia-mi gwiazdy.

Gdy dotarło do niego, ze Steve me zwolni, zamknął oczy i wrzasn u i1 -sił w płucach. Steve tymczasem postawił

maszynę na skrzydle i przemknął przez otwór, mając wrażenie, że zaraz posypie się snop iskier wywołany tarciem o

powierzchnię wrót. Jednak tak się nie stało, choć od płyt dzieliło powierzchnię myśliwca zaledwie kilka

centymetrów.

Ledwie wylecieli w kosmos, Steve skierował się prasie Lu Z-ipmi, dziękując w duchu za to, że okręt-baza

przynajmniej częściowo wyłonił sii? zza Księżyca. Dopiero wtedy spojrzał na ekranik: ...Ol...00.

Nagle silnik zamilkł i zrobiło się dziwnie cicho. Poruszali się z prędkością kilku tysięcy kilometrów na godzinę i

widzieli przed sobą w miarę wyraźny zarys Ameryki Północnej. Tego, co działo się z tyłu, żaden z nim me miał

najmniejszego zamiaru oglądać. Zresztą i tak niczego nie zdołaliby dojrzeć przez łunę jaskrawego świata. W

następnej chwili dopadła ich fala uderzeniowa. Niczym dobrze ustawiona deska surfingowa, myśliwiec pomknął ku

Ziemi na grzbiecie tej fali, a Steve nawet nie próbował ruszyć wolantu.

W H i TM o R E WYHAMOWAŁ i uniósł osłonę kabiny, następnie po-odłączał się od samolotu, zdjął hełm i

wyskoczył na skrzydło. Obok kończyły parkowanie pozostałe maszyny: sześć z jego jednostki Eagle'ów i około

trzydziestu z pozostałych formacji. Dotrwali do końca, to jest do chwili, w której szare myśliwce straciły energię i

runęły na dół. Okazało się bowiem, że jednostki wroga w zdecydowanie znacznej części czerpią moc ze statku-bazy,

same zaś nie mają jej zbyt wiele.

Ledwie Whitmore stanął na ziemi, wskazał na „Świnię" jako współautora sukcesu. Rudowłosy mężczyzna

uśmiechnął się i wskazał z kolei na prezydenta. Pilotów powitała wiwatująca grupa żołnierzy i zaprowadziła ich do

dziury w ziemi, w pobliżu zamienionego w ruinę hangaru głównego. Otwór ukazał się po odsunięciu drzwi

pancernych, przemyślnie zamaskowanych piaskiem i betonem. Wewnątrz znajdowały się schody prowadzące do

podziemnego kompleksu, kończącego się w sali dezynfek-

cyjnej. Gdy Whitmore dotarł do długiej części badawczej, stanął oko w oko z kilkuset cywilami, którzy jeszcze parę

minut temu przygotowywali się na śmierć. Na widok prezydenta (jak i wchodzących za nim pilotów) ludzie zaczęli

wznosić dzikie owacje. Nic też dziwnego, że Whitmore miał spore problemy, by przecisnąć się przez tłum tam, gdzie

na betonowym przejściu czekała Patrycja. Gdy w końcu udało mu się wymknąć z uścisków, podbiegł do córeczki i

złapał ją w ramiona.

Miguel obserwował to powitanie bez drgnienia powiek. Nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.

- Ej, braciszku! - Troy znów był sobą. - Wrzeszczymy do dębie od dziesięciu minut! Ogłuchłeś?!

Alicja z pomocą Philipa przepchnęła się przez wiwatującą czeredę. Wyraz twarzy Miguela natychmiast

poinformował ją o śmierci Russella. Dziewczyna rozpłakała się, łapiąc brata za szyję.

- Hej, co się stało? - spytał zdziwiony Troy. Miguel bez słowa przyciągnął malca do siebie.

LEDWIE WHITMORE PRZEKROCZYŁ próg centrum, znów trafił w objęcia wiwatujących ziomków. Nawet zazwyczaj

ponury Grey uściskał go z uśmiechem.

- Cholera, Tom, sprawdzałeś, czy nie dostanę ataku serca?! - spytał generał zamiast powitania.

- Jak idzie pozostałym? - zagadnął prezydent, ignorując wymówkę przyjaciela.

- Nieźle: mamy osiem potwierdzonych zestrzeleń i kilkanaście możliwych.

- Następny potwierdzony, sir! - krzyknął radiotelegrafista. - Holendrzy, Belgowie i Francuzi załatwili obcych

nad Holandią!

Owacje przerwało wejście Connie i Jasmine z Dylanem. Rzeczniczka miała wyjątkowo poważną minę, toteż w

sali zrobiło się nagle dcho.

- Co z naszymi dwoma śmiałkami? - spytał Whitmore. Grey spuśdł wzrok i niechętnie wyjaśnił:

- Stradliśmy z nimi łączność około pięćdziesiędu minut temu, prawie zaraz po eksplozji statku-bazy.

Zanim Whitmore zdążył się odezwać, jeden z radarzystów zameldował:

- Coś spada, sir. Sygnatura kontaktu niby jak u myśliwca, ale led szybko i z wysoka!

Wszyscy odruchowo spojrzeli na zielonkawy ekran, przez który przesuwała się seledynowa plamka obiektu.

186

GODZINĘ PÓŹNIEJ bum vee pełen pasażerów gnał przez pustynię, wzniecając za sobą tuman kurzu. Za kierownicą

siedział major Mitchell, jadąc jakby brał udział w motocrossie stulecia. Samochód pędził ku wysokiej kolumnie

czarnego dymu. Radarzyści prowadzili ten dziwny myśliwiec do końca, czyli do twardego lądowania o mniej więcej

piętnaście kilometrów od bazy. Wszyscy natychmiast się domyślili, czym jest spadający obiekt, toteż najbardziej

zainteresowani jego losami ruszyli z majorem Mitchellem. Obok niego siedziała Jasmine z Dylanem na kolanach, a

za nią, trzymając się poprzecznego wspornika, stali: Connie, Whitmore i Grey. Julius, Patrycja i Boomer zadowolili

się mniej widokową, za to wygodniejszą pozycją (zbliżoną do pół-siedzącęj) w przedziale ładunkowym. Za nimi

jechał drugi wóz, pełen żołnierzy - tak na wszelki wypadek, jakby się jednak okazało, że to pomyłka.

Z odległości mniejszej niż pięć kilometrów dostrzegli myśliwiec, który rozbił się na pojedynczym, ale solidnym

głazie, stanowiącym początek niewysokiego pasma skalistych wzgórz.

Wrak był kompletnie spowity płomieniami.

Gdy podjechali bliżej, dostrzegli dwie postacie wędrujące w ich kierunku. Grey kazał Mitchellowi zwolnić i

machnął kierowcy ubezpieczającej terenówki, by wysunął się na prowadzenie. Wolno i z wycelowaną bronią, oba

wozy zbliżyły się ku nie rozpoznanym osobnikom.

- A niech mnie nagły szlag! - mruknął z uznaniem Mitchell, stając pięćdziesiąt metrów od dwóch mężczyzn,

którzy spokojnie palili cygara.

Steve i David dokonali niemożliwego i przeżyli. To, że wylądowali w Nevadzie, zakrawało w ogóle na cud.

Młodzieńcy szli niespiesznie, jakby spacerek też mieli wliczony w obowiązki.

Jasmine pierwsza nie wytrzymała. Otworzyła drzwi, postawiła Dylana, i pognała pędem w stronę Steve'a.

Zatrzymała się dopiero w jego objęciach.

- Żeby mi to było ostatni raz! - oświadczyła drżącym głosem. - Już myślałam, że zrobiłeś ze mnie wdowę...

- Faktycznie, mieliśmy małe spóźnienie - przyznał z uśmiechem. -Ale za to jakie wejście!

- Znowu zaczynasz?! Myślisz, że mi tym zaimponujesz? Pewnie uważasz, że jak już raz postawiłeś na swoim, to

zawsze tak będzie, i żyć się z tobą nie da.

- Jest to całkiem prawdopodobne. Nadal chcesz sprawdzić, pani zrzędolińska?

- Pewnie że chcę, ty podwórkowy amancie - odparła i roześmiała się głośno.

Connie i David podeszli do siebie wolniej. Zatrzymali się w niewielkiej odległości, zupełnie jakby między nimi

zakopano minę. Connie dumna była z Davida, jemu natomiast widok ukochanej sprawił niekłamaną

187

radość. Jednak żadne nie znało myśli drugiego, więc nie bardzo wiedzieli, jak się zachować.

- I co, zadziałało? - spytał w końcu David, rozglądając się wokół. Te słowa sprowadziły Connie na ziemię. A już

miała ochotę go pocałować.

- Udało się - odparła, czując na sobie wzrok pozostałych pasażerów. - Kilka minut po załadowaniu wirusa pole

przestało istnieć i zaczęliśmy go trafiać...

Przerwała, aby wziąć oddech i opowiedzieć Davidowi o ataku przeprowadzonym osobiście przez Whitmore'a

oraz o śmierci tajemniczego pilota starego dwupłatowca. David jednak nie dał jej dokończyć zdania:

- Nie o to mi chodziło. - Wskazał najpierw na nią, potem na siebie i powtórzył pytanie: - Zadziałało?

Uśmiech Connie stał się jaśniejszy od popołudniowego słońca.

- Żebyś wiedział, że tak! - Oboje równocześnie zrobili krok do przodu i znaleźli się w swoich ramionach.

Kiedy wreszcie cała czwórka podeszła do wozu, Whitmore skinął Davidowi i Steve'owi z uznaniem.

- Całkiem nieźle wam poszło - stwierdził tonem belfra informującego o troi z plusem.

W następnej chwili uśmiechnął się szeroko i uścisnął obu mężczyznom dłonie.

- Tak, chyba nie najgorzej! A ty - to było pod adresem Davida -okazałeś się lepszy niż podejrzewałem. Nie

mówiąc o tym, że zdecydowanie odważniejszy. Dziękuję, Davidzie.

- Przepraszam bardzo - wtrącił się Julius siedzący na zderzaku. -Chciałbym wiedzieć, jak to się stało, że pewien

facet, który ma fioła na punkcie zdrowia, pali jedno z moich cygar?

Po tych słowach Julius posłał synowi złośliwy uśmiech, a David złapał ojca w niedźwiedzi uścisk, unosząc go

tak, że nogi starca zawisły w powietrzu.

- I jeszcze maltretuje własnego rodzica - wychrypiał Levinson senior. David postawił go ostrożnie i przez dłuższą

chwilę przyglądał mu

się podejrzliwie. Julius w tym czasie doprowadzał włosy i ubranie do

porządku.

- Co się tak na mnie patrzysz? - spytał w końcu zniecierpliwionym głosem.

- Zastanawiam się, jak ty to robisz?

- Co? Może byś nie używał skrótów myślowych?

- Dobrze wiesz, co. - David nadal wpatrywał się w ojca. - Najpierw dowiozłeś nas do Waszyngtonu, potem

dostaliśmy się tutaj, a gdy miałem wszystkiego dość, sprzedałeś mi pomysł z wirusem. Pewnie zaraz powiesz, że to

były same przypadki, co?

188

Przez moment na twarzy Juliusa pojawił się specyficzny grymas, który natychmiast zginął, zastąpiony typową

miną lekkiego poirytowania.

- Nie wiem, co przytrafiło się tam w górze, ale śmiem twierdzić, że faktycznie latanie d szkodzi. Na wyobraźnię!

Obaj uśmiechnęli się porozumiewawczo.

Nie opodal nich Steve przyklęknął, by Dylan mógł go uściskać. W tej pozycji zastał pilota generał Grey.

- No, chłopcze, miałeś udany weekend.

- Tak, sir!

- Zrobiłeś kawał naprawdę dobrej roboty. Wszyscy jesteśmy z ciebie dumni - powiedział Grey i zasalutował.

Steve i Dylan odsalutowali wyprężeni na baczność, w następnej zaś chwili sześciolatek wskazał na niebo i spytał:

- A to co?

Wysoko w górze, niczym zwariowany meteoryt, przemknęła pomarań-czowobiała ognista kula. Zaraz po niej

druga, tym razem jasnożółta i kolejna, a potem następna i następna. Części wraku statku-bazy dotarły do ziemskiej

atmosfery i jak wielobarwny deszcz meteorytów rozświetlały ciemniejące wieczorne niebo.

- Wiesz, jaki dzisiaj jest dzień? - spytał Steve, unosząc Dylana w ramionach.

- Pewnie. Czwarty lipca!

- Właśnie. Dzień Niepodległości - uśmiechnął się Steve. - A poza tym obiecałem ci sztuczne ognie, prawda?

W CAŁEJ BITWIE o Rejon 51 straty były stosunkowo niewielkie -zginęło nieco mniej niż trzysta osób. Pozostałe

trzydzieści pięć walk także zostało zakończone sukcesami. Ludzkość zwyciężyła, płacąc jednak straszliwą cenę.

Setki milionów mieszkańców Ziemi straciły żyde, a drugie tyle było rannych tak fizycznie, jak i psychicznie. Ci,

którzy ocaleli, choć odczuwali radość, to jednocześnie z troską i obawą myśleli o przyszłości. W niektórych rejonach

zniszczenia były tak wielkie, że żywi zazdrośdli martwym.

Ponad sto aglomeracji miejskich i głównych ośrodków przemysłu legło w gruzach. Przestały istnieć zabytki i

skarby zgromadzone w takich miastach jak Paryż, Bagdad, Rzym, Pekin, Kioto, Nowy Jork. Największe biblioteki

(łącznie z tajną biblioteką watykańską) i muzea świata zostały unicestwione. Podobny los spotkał znaczną część

lotnisk, portów i fabryk. System łącznośd satelitarnej przestał działać. Co trzed budynek mieszkalny zamienił się w

rumowisko, co powodowało, że miliony uchodźców nie miały dachu nad głową. Sytuacja była szczególnie dężka na

półkuli południowej, gdzie panowała zima. Prawie natychmiast zaczęła się migracja do deplej szych rejonów, a to z

kold jeszcze bardziej obdążało

189

ekosystem i tak poważnie zatruty efektami konfliktu, porównywalnego z kataklizmem. Niewątpliwym zyskiem było

nabranie pewności, że nie jesteśmy sami w kosmosie, i wyzbycie się złudzeń co do przyjaznego nastawienia

obcych. Uświadomiono sobie także, iż w jedności siła i że dotychczasowe konflikty, szarpiące glob przez dwa

tysiące lat, były bezsensowną grą, z którą należy skończyć. Inaczej ludzkości grozi zagłada przy najbliższym

spotkaniu z kolejną rasą przybyszów z kosmosu. Rasa ludzka dojrzała i przestała mieć fantazje wieku dziecięcego.

Logiczną konsekwencją było właściwe przygotowanie się na następną nieproszoną wizytę. Słowa prezydenta

Whitmore'a okazały się prorocze: Dzień Niepodległości ogłoszono świętem całej zjednoczonej Ziemi i wszystkich

ludzi.

Zaczęła się budowa nowej cywilizacji (a raczej odbudowa starej, ale w nowej formie). Do ostatecznego jej

kształtu przyczynili się rozsądni i przewidujący przywódcy, doskonale rozumiejący, że jedynie wspólne, zgodne

działanie daje szansę przeżycia. Duch rasy ludzkiej, który narodził się po tej tragicznej lekcji przetrwania był

mocniejszy, rozumniej szy i bardziej zjednoczony niż kiedykolwiek.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dean Devlin Dzień niepodległości 02 Strefa ciszy
Dean Devlin Roland Emmerich Dzień Niepodleglości 01
wiersze na Dzien Niepodleglosci, ▣Notatki
Ojczyzna, Dzień niepodległości, godło, flaga itp. Polska i Europa
Co to jest Polska - Cz.Janczarski, Dzień niepodległości, godło, flaga itp. Polska i Europa
dzien niepodleglosci napis
11 listopada Dzień Odzyskania NIepodległości, BACHAMAS, Kronika 2012 2013
wiersze na Dzien Niepodleglosci, ▣Notatki
Dzień niepodobny
dzień niepodległości scenariusz
Scenariusz Dzień niepodległosci
dzień niepodległości
dzien dobry www prezentacje org
Odzyskanie niepodległości przez Polskę wersja rozszerzona 2
Dzien 2 Skutki przewlekłegostres
Odzyskanie niepodległości przez Polskę wersja rozszerzona
dzien dobry www prezentacje org
Dzień po dniu
DZIEŃ

więcej podobnych podstron