Derwin Jerzy Żywioły

Ż y w i o ł y



Żeglarze daremnie wypatrywali wiatru. Gałęzie drzew sterczały nieruchomo. Liście z rzadka poruszało chwilowe tchnienie powietrza przesuwającego się znad wody w stronę łąk, bardziej nagrzanych. Taflę wody marszczyła wtedy drobna fala, od której maszty łodzi przycumowanych do pomostu kreśliły małe kółeczka i ósemki na tle przymglonego nieba. Tylko kajaki i rowery wodne snuły się leniwie po jeziorze.

Kilkoro młodych ludzi siedziało z kartami w rękach wokół koca rozłożonego na trawie. Piotr grał z Pawłem przeciwko Agacie i Andrzejowi. Filomena pauzowała; kibicowała Andrzejowi, swojemu mężowi.

Wszyscy spojrzeli z niepokojem w kierunku wody, lecz powrócili do kart, widząc, że dziewczynka stoi bezpiecznie na brzegu i tylko wyciąga rękę w stronę kilku łabędzi.

Filomena z zadowoleniem skorzystała z okazji, aby oderwać się od grających i żwawo ruszyła w stronę córki.

Sześcioletnia dziewczynka, w samych majteczkach, była ładnie, równo opalona. Proste włosy, z jaśniejszymi pasemkami, były u czubka głowy związane w długi koński ogon. Zwracała do matki buzię o dziecięcych, ale zadziwiająco regularnych pięknych rysach i ciemnoniebieskich oczach w oprawie z długich rzęs i wyraźnych ciemnych łuków brwi.

Filomena była zgrabną, dobrze zbudowaną młodą kobietą, o jasnej karnacji. Niebieskie oczy były osadzone w twarzy o wyraźnych rysach i wydatnych miękkich ustach. Mogła z powodzeniem uchodzić za starszą siostrę Beaty.

Kiedy zbliżyły się do brydżystów, ci skończyli właśnie robra. Podnieśli się, aby rozprostować kości.

Po odkryciu kart okazało się, że najmłodszą ma Paweł.

Odszedł w stronę swego namiotu. Wahał się krótką chwilę przy butlach aparatu do nurkowania. Obejrzał się w stronę towarzystwa i spotkał się ze spojrzeniem Filomeny. W końcu wziął tylko duży ręcznik kąpielowy i poszedł w stronę lasu.

Pozostali rozlosowali skład par do kolejnej gry. Andrzej grał z żoną, a Piotr z Agatą. Byli zadowoleni; lubili grać razem i chociaż nie byli mistrzami w brydżu, rozumieli się dobrze w licytacji i w rozgrywce.

Ci spojrzeli po sobie z zakłopotaniem.

Aga popatrzyła na niego z uznaniem. Tłumaczyli małej, co to takiego pasożyty, kiedy rozległo się donośne bębnienie w patelnię.

Pan Zbigniew, dla przyciągnięcia uwagi przybrany w duży damski słomkowy kapelusz, stał w środku pola namiotowego. Otaczała go gromadka dzieciaków.

Z różnych zakątków biwaku rozległy się oklaski i akceptujące okrzyki.

Piotr patrzył pytająco na Agatę, która z kolei jemu zajrzała głęboko w oczy.

Filomenie przyszło coś widocznie na myśl, bo odezwała się, zanim zasiedli do kart:

Istotnie, Beatka zaraz w pierwszym rozdaniu zrobiła partię czterema pikami z nad-róbką. Filomena powróciła z namiotu z zafrasowaną miną.

Najbliższy wiejski sklep spożywczy był w Jerzwałdzie, na przeciwległym brzegu Jeziora Płaskiego. Można tam było dotrzeć drogą wiodącą przez las i pola wokół jeziora, ale mieszkańcy namiotów – żeglarze i wioślarze – wybierali zwykle krótszą i przyjemniejszą drogę wodną.

Beatka wzięła ojca za rękę. Dreptała przy nim drobnym kroczkiem i o czymś żywo opowiadała zachodząc go czasem od przodu i z podniesioną głową zaglądając mu w oczy. Na brzegu zobaczyli małego pieska.

Mały terierek, o długiej siwej sierści i sterczących uszkach, był maskotką biwaku. Musiał mieć w pobliżu swoich państwa, bo zawsze był czysty i nie żebrał o jedzenie, choć nie odmawiał przyjmowania łakoci. Prowadził jednak samodzielny żywot i większość dnia spędzał na przystani. Przepadał za pływaniem na łodziach i od wszystkich dopraszał się zabierania na jezioro. Z tego powodu, a również z powodu miniaturowego wzrostu i popielatego koloru przezwano go Proszkiem. Także i teraz zaczął biegać od Pawła i Beatki do kajaka i z powrotem, obskakiwał ich i łasił się.

Dziewczynka spojrzała na ojca wzrokiem błagającym o litość, ale zrezygnowała z oporu, w tej sprawie zupełnie daremnego.

Piotr patrzył za nimi z miękkim uśmiechem.

Aga podeszła do Piotra, trąciła go zaczepnie biodrem, objęła wpół i zwróciła jego twarz ku sobie. Nie pominęła okazji do krótkiego pocałunku.

Karty i inne drobiazgi zebrane z koców schowali w namiocie, przebrali się w stroje kąpielowe i ruszyli w stronę lasu.

Jezioro Płaskie - odnoga wielkiego Jezioraka – rozległe, o nagich nie zalesionych brzegach, dobrze nadawało się do żeglowania, ale gliniaste dno i zielona woda nie zachęcały do kąpieli. Za to w pobliskim lesie znajdował się istny cud natury: małe jeziorko o średnicy około dwustu metrów, okrągłe, jakby je ktoś cyrklem zakreślił. Zwano je Kociołkiem. Kryształowa głęboka woda ukazywała jak w soczewce czyste piaszczyste dno i nieliczne dziwaczne rybki z ostrymi kolcami. Drewniany pomost, rzucony od brzegu, ułatwiał zejście do wody. Opowiadano sobie, że jezioro jest zasilane ze źródła wodą o składzie niesprzyjającym żywym organizmom i doradzano umiarkowanie w korzystaniu z kąpieli. Może dzięki tej plotce Kociołek nie był zbyt tłumnie nawiedzany i kąpiel w nim była prawdziwą przyjemnością.

Agata i Piotr doszli do rozwidlenia ścieżki wijącej się przez las, między wybujałymi kępami laskowego orzecha o drobnych jeszcze, zielonych owocach. Po prawej stronie sosny rozrzedzały się i widać było jasność bijącą od tafli wody. Dziewczyna powstrzymała Piotra.

Agata przysunęła się do Piotra i ze skruszoną niby to miną opuściła głowę.

Piotr przygarnął do siebie dziewczynę. Weszła w jego objęcia i, jak zawsze, przylgnęła do niego całym ciałem, teraz ledwie osłoniętym kostiumem kąpielowym.

Piotr zapanował nad przypływem pożądania. Żartem rozładował nastrój i uwolnił Agatę z objęć.

Po chwili zeszli z drogi i zaczęli w ciszy skubać drobne fioletowe owoce. Posuwali się wolno między krzewami, brodząc w wysokiej trawie. W pewnym momencie Aga posłyszała jakieś nieokreślone odgłosy - jakby westchnienia, szepty, jęki... Zatrzymała się i z palcem na ustach przywołała gestem Piotra. Za gęstym krzakiem leszczyny zobaczyli małą polankę. Na kolorowym rozłożonym na trawie ręczniku leżała naga kobieta. Między jej szeroko rozrzuconymi uniesionymi kolanami poruszały się miarowo jaśniejsze, nieopalone męskie pośladki. Kobieta przyciskała ramionami mężczyznę do piersi. W leżącej bokiem twarzy o przymkniętych oczach rozpoznali zmienione namiętnością rysy Filomeny. Twarzy mężczyzny nie widzieli, ale czarne faliste włosy mogły należeć tylko do Pawła. Podobnie, jak odrzucone na bok ciemnozielone wełniane kąpielówki.

Piotr i Agata wycofali się po cichu, niezauważeni przez zajętych sobą kochanków. Milczeli zażenowani tym, że wkroczyli w obcą sferę intymności. Przyszło im na myśl, że przecież oni sami dziesiątki, setki razy kochali się w podobnej leśnej albo nawet parkowej scenerii. Czy ich też ktoś podglądał?

Ich myśli prędko przeniosły się na osoby Filomeny, Andrzeja i jego rodzonego brata, Pawła. Ogarnął ich dziwny żal nad dramatem tych trojga, czworga – jeśli uwzględnić nieświadomą rzeczy dziewczynkę, Beatkę. Ale czy inteligentne i wrażliwe dziecko rzeczywiście niczego nie dostrzegało, nie odczuwało przynajmniej?

Piotr i Agata instynktownie czuli, że powinni zachować spokój i trzymać się swego planu. Poszli w stronę Kociołka. Byli prawie sami. Tylko na przeciwległym brzegu kilkoro dzieciaków brodziło w wodzie. Z rozbiegu skoczyli z klekoczącego deskami pomostu. Górą woda była ciepła, nagrzana. Pływali płasko, żabką, unikając zetknięcia z głębszymi, chłodnymi warstwami.

Wrócili do pomostu. Woda była bardzo głęboka i musieli podpłynąć zupełnie blisko brzegu, aby stanąć na dnie. Piotr rozejrzał się dokoła i stanął za Agatą zanurzoną po szyję i trzymającą się rękami pomostu.

Nie broniła się. Uniosła nawet posłusznie łokcie, aby mógł sięgnąć do jej piersi pod utrudniającym dostęp jednoczęściowym kostiumem. Przywarła do niego plecami i biodrami.

Tym razem jednak pieszczotliwe figle nie wywoływały przyjemnych emocji i Piotr powoli wycofał się. Aga obróciła się w jego stronę, w jej twarzy wyczytał coś w rodzaju wdzięczności, którą podkreśliła i tym jeszcze, że przytuliła się do niego przelotnie i pocałowała w mokre usta. Wyszli z wody i drżąc z zimna ułożyli się na deskach rozgrzanych popołudniowym słońcem.

Po powrocie do namiotu zrzucili wilgotne rzeczy i wsunęli się do śpiwora. Aga wtuliła się w Piotra plecami. Podniecenie jakoś nie nadchodziło.

Tak rozmawiając po cichu analizowali sytuację urlopowych sąsiadów i poszukiwali odpowiedzi na pytanie, jak oni sami powinni się w niej znaleźć i zachować. W pewnej chwili usłyszeli kroki, które ustały przy ich namiocie. Zaszeleścił papier.

Andrzej i Beatka oddalili się od namiotu i usiedli na kocach rozłożonych do kart. Mówili cicho, ale Piotr i Agata słyszeli ich głosy, szczególnie cienki i mniej starannie tłumiony głosik Beatki.

Inteligentna dziewczynka musiała zrozumieć swój błąd, a może dostrzegła zmianę w twarzy ojca, bo w jej głosie Piotr i Aga dosłyszeli nutki płaczu. Im samym zrobiło się niesłychanie głupio, ale nie mieli już innego wyjścia, jak tylko milczeć.

Oddalili się w stronę brzegu, a Piotr i Agata jeszcze długo leżeli jak sparaliżowani. Później wymknęli się z namiotu na spacer i wrócili – otwarcie już – od strony lasu i Kociołka.

Nie wiedzieli jednak, że to był zaledwie początek dramatu.

...

Na dużej łące, w połowie drogi do lasu, Pan Zbigniew i zmobilizowani przez niego młodsi i starsi pomocnicy zbudowali stos ogniska. Miało to być ognisko ogromne, niezwykłe! Oś stosu stanowił wkopany w ziemię suchy, może ośmiometrowy świerk. Obłożyli go mniejszymi, suchymi drzewkami i konarami. Wnętrze wypełniał drobniejszy chrust. Mieszkańcy biwaku oglądali stos z podziwem, kręcili głowami. Dzieciarnia biegała wokół podniecona i dokładała wciąż nowe gałęzie.

Panowie zbierali się w grupki. Niektórzy dyskretnie sięgali do kieszeni. Szkło płaskich butelek błyskało w promieniach wiszącego nisko nad horyzontem, wielkiego, złotego słońca. Zabawa zaczynała się, chociaż do zmierzchu jeszcze było daleko. Przerwały ją jednak mamy i żony nawołujące swoje pociechy do kolacji.

Niebo ściemniało zupełnie, połową twarzy świecił księżyc zza mglistej aureoli, a na­wet gdzieniegdzie mrugały już blado gwiazdy, kiedy pan Zbigniew donośnie zakołatał w swoją patelnię. Mieszkańcy biwaku, podekscytowani przygotowaniami, tłumnie wylegli na polanę. Ciągnęli ze sobą siatki i kosze z prowiantem, koce, foteliki, leżaki, nawet stoliki. Lokowali się ostrożnie, w znacznej odległości od przyszłego ogniska. Śledząc dym z papierosów próbowali określić w którą stronę może powiać wiatr. Ale wiatru nie było. Zwolna formował się krąg uczestników przyszłej zabawy.

Pan Zbigniew rozlał na obrzeżu stosu butelkę denaturatu i z paczką zapałek w podniesionej ręce zawołał:

Rozległy się rzęsiste brawa. Skandowane jak na komendę zabrzmiało imię pana Zbigniewa, który istotnie zasłużył sobie na to wyróżnienie, będąc inicjatorem i głównym wykonawcą przygotowań do imprezy. Był motorem i duszą przedsięwzięcia. Mieszkańcy biwaku znali się zresztą zbyt słabo, aby sensownie podawać inne kandydatury. No i wszystkim było pilno do rozpalenia ogromnego ogniska i do zabawy.

Pan Zbigniew pokazał wszystkim zapaloną zapałkę potem przytknął ją w kilku miejscach do zwilżonego spirytusem igliwia. Błękitne płomyczki obiegły szybko stos. Suchy chrust zajął się żółtym płomieniem, który z łoskotem buchnął w niebo.

Susz niemal eksplodował i stanął cały w ogniu. Poleciały w górę palące się gałązki. Suche liście, źdźbła – ze wszystkich stron frunęły nad ziemią w stronę ogniska. Zebrani poczuli na plecach chłodny wiatr. Kobiety chwyciły suknie i spódnice unoszone nieoczekiwanym przeciągiem. Zaległa cisza i tylko było słychać trzask płonących gałązek i lekki szum powietrza.

Nagle stos zaczął od dołu ciemnieć i wielki płomień... zgasł! Tliły się już tylko najwyższe gałęzie. Chłodny powiew, jak nagle wstał, tak teraz ustał. Po chwili rozległ się gwar. Ludzie próbowali wytłumaczyć sobie niezwykłe zjawisko, gestykulowali żywo. Onieśmielone dzieci przycichły.

Tym razem nie potrafił sobie zjednać posłuchu. Po krótkiej naradzie najbliżsi pomocnicy z jego świty zaczęli znosić do gasnącego ogniska drobny chrust. Układali go nie­wielkimi kupkami, z różnych stron. W ten sposób powstało kilka mniejszych ognisk, które stopniowo zaczęły trawić grubsze gałęzie. Ognisko stopiło się w jedną całość, spotężniało, ale już nie eksplodowało. Płonęło równo i spokojnie hucząc i pro­mieniując miłym ciepłem. Zapachniało żywicą. Ponownie rozległy się oklaski. Pan Zbigniew teatralnym gestem wskazał na swoich kolegów, skłonił się i uniósł ręce. Resztki gwaru uciszył swoją niezawodną patelnią.

Zebrani mieli wyraźną chęć do zabawy i nie trzeba było ich namawiać do aktywnego udziału. Pan Zbigniew brzdąknął w patelnię.

Gwar wzmógł się. Ludzie zgłaszali kolejne pomysły, często we własnym mniejszym gronie. Konkurs rozsypywał się na drobne.

Piotr szedł wolnym, ale coraz pewniejszym krokiem. Zbliżył się do pana Zbigniewa i podał mu rękę. Podniósł następnie obie ręce w górę zwrócony twarzą do zebranych, którzy w tymczasem poprzesiadali się tak, że zamiast kręgu wokół ogniska utworzyli podkowę, widownię, w której ognisko było jak gdyby sceną. Musiało być w po­stawie młodego mężczyzny coś przekonującego, bo obecni uciszyli się i z życzliwym oczekiwaniem patrzyli na Piotra.

Po krótkiej chwilce oczywistość i prostota tego wyjaśnienia trafiły ludziom do przekonania. Rozległy się liczne oklaski!

Piotr uniósł rękę i natychmiast zrobiło się ciszej. Wyczuwało się, że młody człowiek potrafi skupić na sobie uwagę i zapanować nad nastrojem gromady. Aga patrzyła w niego jak w tęczę.

Piotr zawiesił głos i zrobiło się jeszcze ciszej.

Piotr jeszcze raz uniósł ręce i znów zjednał sobie pełny posłuch.

Rozległo się kilka niepewnych braw, ale zafascynowani ludzie wyczuli, że to dowcipne zdanie nie było jeszcze puentą, ostatecznym akcentem. Tym bardziej, że Piotr stał jeszcze z uniesioną nieco dłonią, jak dyrygent przed orkiestrą. Odszukał wzrokiem Filomenę i mówił dalej patrząc prosto w jej oczy.

Agata zauważyła to spojrzenie. Zrozumiała intencję Piotra i zerknęła na Filomenę. Kobieta była zmieszana. Pojęła przejrzyste przesłanie o sile i krótkotrwałości letniego romansu, ale nie rozumiała, dlaczego Piotr akurat do niej tak wyraźnie je zaadresował. Pomyślała o popołudniowym spotkaniu leśnym z Pawłem. Czyżby Piotr coś wiedział?... Coś widział?... Rzuciła okiem w stronę Agaty i spotkała się z jej chłodnym badawczym spojrzeniem.

Po chwilce zastanowienia zebrani uchwycili sens wypowiedzi Piotra.

Pan Zbigniew wręczył Piotrowi pękatą butelkę ze złocistym płynem i szerokim gestem wskazał zebranych jako tych, którzy mu nagrodę przyznali i od których winien teraz ją odebrać. Piotr grał dalej rolę, którą sobie wyznaczył. Ruszył w stronę publiczności i obchodził podkowę, jak gdyby szukając wybranki.

Zatrzymał się przed Agatą. Zanim jednak, dumna z wyboru, zdążyła podać mu usta do pocałunku, pochylił się do jej rąk. Ucałował je z demonstracyjną czcią, wetknął w nie butelkę z koniakiem i... ruszył dalej. Ludzie – ci zwłaszcza, którzy wiedzieli, kim Piotr i Agata są dla siebie, byli zachwyceni sceną i w napięciu śledzili rozwój sytuacji.

Piotr zatrzymał się przed Filomeną. Trzymała na kolanach Beatkę i powolnymi pieszczotliwymi ruchami czesała jej długie rozpuszczone włosy. Szklane koraliki wprawio­ne w duży bursztynowy grzebień rzucały kolorowe błyski w świetle ogniska.

Zaskoczona Filomena, wskazując na siebie niedowierzającym gestem, zdawała się pytać:

Postawiła na ziemi Beatkę. Oddała grzebień w ręce siedzącego obok męża i już sposobiła się do powstania z fotelika, aby dopełnić reguł zabawy, kiedy Piotr nieoczekiwanie przyklęknął przed małą dziewczynką. Ujął jej rączki w swoje dłonie i ucałował z równym namaszczeniem, jak przed chwilą ręce Agaty.

Beatka przymknęła oczka i wyciągnęła w jego stronę buzię złożoną w ciup. Zbliżył zamknięte wargi do usteczek dziewczynki pozorując długi czuły pocałunek. Ludzie szaleli z zachwytu. Żywiołowe oklaski nie miały końca.

Beatka po dziecinnemu, jak pchła, wskoczyła na Piotra. Objęła go nóżkami i ramionami. Obdarowała go prawdziwym, nie udawanym, głośnym, mokrym buziakiem w policzek i wtuliła się w niego. Piotr oddał dziewczynkę matce i wrócił do Agaty.

Wskazał oczami Filomenę i Pawła, którzy nie mogli powstrzymać się od posyłania sobie znaczących spojrzeń. Nie uszły one uwadze także Andrzeja. Siedział chmurny, milczący i często sięgał po szklaneczkę.

Szumiał gwar głosów, brzęczało szkło kieliszków i butelek. Dzieci hasały wokół ogniska, piekły kiełbaski zatknięte na długie tyczki. Zabawa trwała w najlepsze, kiedy na tle ogniska pojawił się pan Zbigniew i znów odezwała się jego patelnia. Rozmowy przycichły.

Śmiechy nagrodziły wesołka. Pan Zbigniew stropił się, ale na krótko.

Liczne brawa podkreślone kobiecymi okrzykami aprobaty nagrodziły pana Zbigniewa.

Rytmiczne brawa towarzyszyły panu Zbigniewowi, który z wieńcem w jednej i pudłem czekoladek w drugiej ręce szedł w stronę Agi – widocznie zmieszanej i onieśmielonej nagłym wyróżnieniem.

Dziewczyna spojrzała na Piotra.

...

Piotr posuwał się przez las tą samą ścieżką, którą szli z Agą po południu. Widział mrugające gdzie niegdzie latarki świetlików, ale omijał je. Postanowił za wszelką cenę odnaleźć Agę, a ona z pewnością nie schowała się za jakimś przypadkowym krzewem. Zatrzymał się przy rozwidleniu ścieżek.

Skierował snop światła w tę stronę. Był to Paweł, z ręką przy głowie. Piotr podszedł do niego.

Piotr obejrzał czerwony placek na czole Pawła. Z drobnego zadrapania wystąpiło kilka kropelek krwi.

Paweł wszedł na ścieżkę w stronę jeziorka. Piotr nie upierał się; pilno mu było do przerwanych poszukiwań Kwiatu Paproci.

W lesie było cicho. Czasem rozlegał się triumfalny męski okrzyk. Sygnały przypominające alfabet Morsa wskazywały, że niektóre świetliki starały się pomóc w poszukiwaniach ściśle wybranym łowcom, a szepty i chichoty świadczyły, że szczęśliwi znalazcy spotykali się z natychmiastową i hojną nagrodą.

Piotr skierował się teraz zdecydowanie w stronę wiadomej polanki i nie pomylił się! Już po chwili trzymał w ramionach swoją dziewczynę.

Agata zatrzymała się. Stanęła przed Piotrem, objęła go, przytuliła się do niego mocno, całym ciałem i wyszeptała mu prosto do ucha, jak zawsze, kiedy miało to być coś szczególnie osobistego.

Spokojne błogiego uczucie przepełniło Piotra, a także Agatę, której jej własne gorące wyznanie raz jeszcze uświadomiło, jak nieskończenie wielkie szczęście jest ich udziałem. Szli jakiś czas w milczeniu.

Właśnie wkraczali w krąg światła ogniska - Agata wciąż jeszcze w wianku na głowie - kiedy jeden z asystentów w zastępstwie nieobecnego pana Zbigniewa zaczął walić w patelnię ogłaszając koniec zabawy. Obecni uznali to za powitanie zwycięskiej pary i przyłączyli się oklaskami i okrzykami. Gromadka złowionych świetlików była niewielka. Od strony lasu wracało pojedynczo kilka osób - pań zawiedzionych tym, że nikt ich nie znalazł i mężczyzn rozczarowanych nieudanym polowaniem. Jako ostatnie nadciągały liczne pary, którym najwidoczniej dopiero dzwonienie patelni przerwało nagradzanie się we własnym zakresie.

Filomena, którą odkrył w lesie i przyprowadził przygodny uczestnik zabawy, zajęła się zaraz Beatką pozostawioną przy ognisku z innymi dzieciakami. Andrzej powrócił sam, jako jeden z ostatnich. Poruszał się nieco chwiejnie, był blady, jego włosy były wilgotne, a na dresie widniały mokre plamy.

Pawła nie było.

Piotr opowiedział Filomenie i Andrzejowi o wypadku Pawła. Andrzej starał się zapanować nad oszołomieniem od zbyt dużej porcji alkoholu. Poprosił Piotra o pomoc. Nie zwlekając dłużej, powiadomili o sprawie pana Zbigniewa, który tymczasem znalazł się już przy ognisku i we dwóch ruszyli z latarkami w stronę Kociołka. Wkrótce jeszcze kilku mężczyzn skrzyknęło się i podążyło za nimi do lasu.

Andrzej i Piotr dotarli do brzegu śródleśnego jeziorka.

Piotr poszedł w prawo. Miał do pomostu bliżej, dotarł tam pierwszy i od razu spostrzegł Pawła. Leżał twarzą w dół w płytkiej wodzie, tuż przy brzegu. Piotr bez wahania wszedł do wody. Z trudem wyciągnął nieruchome ciało na brzeg i ułożył je na plecach. Nadbiegł Andrzej; pochylili się nad Pawłem. Twarz była blado-sina, na czole ciemniała duża krwawa plama. Nieruchome źrenice nie reagowały na światło latarki.

Paweł nie żył.

Nadeszli inni mężczyźni. Był z nimi także pan Zbigniew, ale nie próbował przejąć inicjatywy w obliczu tragedii. Bezradnie obeszli miejsce wypadku. Naradzali się chwilę, co należy zrobić w tej sytuacji. Ktoś zwrócił uwagę na ranę na czole Pawła i radził do przybycia policji pozostawić wszystko jak jest. Piotr w zamyśleniu patrzył na Andrzeja, który siedział nieruchomo na krawędzi pomostu z twarzą ukrytą w dłoniach.

Był mglisty ranek, kiedy nadjechała karetka sanitarna i samochód policyjny. Pojazdy zatrzymały się na skraju lasu. Lekarz jako pierwszy obejrzał pobieżnie zwłoki, ale była to już tylko formalność.

Policjant w mundurze popatrzył z bezradnym powątpiewaniem na niezliczoną ilość starych i świeżych śladów na piaszczystym gruncie i na trzymającą się na uboczu coraz liczniejszą grupę cicho rozmawiających ludzi. Spisał nazwiska osób, które jako pierwsze odkryły zwłoki.

Sanitariusze ułożyli trupa na noszach i ponieśli do karetki. Andrzej szedł za ni­mi wstrząsany łkaniem. Ludzie odeszli z wolna w stronę namiotów.

Piotr towarzyszył przez cały czas Andrzejowi przy zwłokach brata. Filomena, sama roztrzęsiona do granic wytrzymałości, musiała troszczyć się o dziecko. Agata spędziła resztę nocy sama w namiocie i nawet nie próbowała usnąć. Rankiem razem z innymi udała się do lasu i teraz wracała z przemarzniętym, zmęczonym Piotrem.

Przyszedł do siebie po gorącej kawie. Położyli się na posłaniu w ubraniach z zamiarem porozmawiania o zajściu w lesie, ale nie spostrzegli się nawet, kiedy usnęli znużeni nieprzespaną nocą, w cieple namiotu ogrzewanego przez słońce, które zdołało już rozproszyć poranną mgłę.

Przebudzili się koło południa. W namiocie tymczasem zrobiło się upalnie i pierwsze, o czym zamarzyli, to była kąpiel. Wprawdzie myśl o zanurzenie się w wodzie, z której wydobyto ciało Pawła przyprawiła ich o lekki dreszcz, lecz szybko uporali się z nierozsądnym odruchem. Przebrali się w stroje kąpielowe i, uzbrojeni w ręczniki, powędrowali nad jeziorko. Pozdrowili się ruchem ręki z napotkanym po drodze, panem Zbigniewem. Nad Kociołkiem nie było nikogo i nic nie świadczyło o nocnej tragedii.

Weszli na pomost, aż na jego koniec. Zwlekali z zanurzeniem się w wodzie. Aga przyklękła, aby zaczerpnąć dłonią wody i zwilżyć się przed skokiem w chłodną toń.

Na piaszczystym dnie widoczny był duży, bursztynowy grzebień. Odbłyski słońca od ozdobnych szkiełek upewniły Agatę, że był to grzebień Filomeny.

Nie namyślając się długo, Agata skoczyła, głową do przodu. Pod wodą otworzyła oczy i próbowała zbliżyć się do grzebienia. Ale ten pozostawał wciąż poza jej zasięgiem. Ucisk w uszach i potrzeba zaczerpnięcia powietrza zmusiły ją do powrotu na powierzchnię. Piotr śledził czujnie ruchy dziewczyny pod wodą; teraz pomógł jej wspiąć się na pomost.

Piotr cofnął się nieco. Wykonał dwa kroki rozbiegu, wyskoczył wysoko w powietrze, zgiął się raptownie wpół i z dużą szybkością wbił się w wodę z wyciągniętymi do przodu rękami. Zaczerpnął przed skokiem dużą porcję powietrza, które go teraz wypychało ku górze. Energicznymi ruchami ramion wcinał się jednak w głąb. W uszach czuł już mocny ból, kiedy wreszcie wyciągniętą ręką udało mu się sięgnąć zdobyczy.

Powiedziała mu, że jest na pewno własnością Filomeny i że wieczorem Filomena czesała nim Beatkę.

Od dawna nieznośna myśl kołatała im się obojgu po głowach. Nie wypowiadali jej jednak dotąd na głos.

...

Beata siedziała na kocu koło namiotu i wybierała łyżeczką miód ze szklaneczki.

Podał go Filomenie, ale zerkał na Andrzeja. Ten zachował całkowitą obojętność.

Oczy Filomeny zaokrągliły się od przerażającej myśli. Utkwiła je w Andrzeju. On jednak nie zwrócił na to uwagi.

Błahy temat grzebienia nie robił wrażenia na Andrzeju zajętym znacznie poważniejszymi myślami. Jego obojętność uspokoiła tak Filomenę, jak też Piotra i Agatę. Wydawało się oczywiste, że Andrzejowi nawet przez myśl nie przeszło, iż jego nocną obecność nad jeziorem można było kojarzyć ze śmiercią brata.

...

Oficer prowadzący dochodzenie nie wzywał mieszkańców biwaku na rozmowę, lecz odwiedzał ich kolejno w namiotach. Na tym tle czuli się swobodniej, a on mógł lepiej ocenić wiarygodność i wartość uzyskanych od nich informacji. Nie wykluczał też, że przez przypadek może zauważyć jakiś przedmiot, szczegół istotny dla sprawy dom­niemanego zabójstwa, może morderstwa nawet.

Kiedy przyszła ich kolej, Piotr i Aga przyjęli go przy stoliku w przedsionku namiotu. Oficer przedstawił im się jako kapitan Bartosik z wojewódzkiej komendy policji w Ol­sztynie. Był to szczupły mężczyzna, koło czterdziestki, z początkami łysiny. Był w ub­raniu cywilnym, ale z charakterystycznym, trudno uchwytnym akcentem mundurowym w postaci gabardynowych spodni, czarnych półbutów z noskami... Po kilku formalnych pytaniach dotyczących danych osobowych przystąpił do sedna sprawy.

Kapitan uśmiechnął się do nich wyrozumiale. Był wyraźnie zadowolony z przyjętej metody przesłuchania. Zainteresowało go bardzo opowiadanie Piotra o spotkaniu z Pawłem, po tym jak ten zranił się, uderzając czołem o konar dębu.

Piotr zmieszał się.

Opowiedzieli o miłosnej scence na polance leśnej, wspomnieli, że na koniec zabawy Andrzej powrócił z lasu sam.

Spojrzeli na siebie.

Młodzi ponownie popatrzyli na siebie.

Po odejściu kapitana Bartosika młodzi zadumali się.

Piotr przemawiał do Agaty z niezwykłą stanowczością, surowością prawie. Nie przywykła do takiego tonu, spojrzała na niego ze zdziwieniem, gotowa do protestu. Ujrzała jednak w jego oczach poważne zatroskanie i uświadomiła sobie, że mówi do niej mądry i kochający ją człowiek.

Piotr rozchmurzył się, uśmiechnął nawet. Jak zawsze, dziewczyna, ulegając mu, i tak w końcu postawiła na swoim: zapewniła sobie zarówno udział w ich ewentualnych poczynaniach detektywistycznych, jak i możliwość czuwania nad nim, nad Piotrem.

Było późne popołudnie. Wielkie jezioro ściemniało. Listowie drzew poszarza­ło. Tuż nad ziemią powietrze jeszcze stało nieruchomo. Ale czubki drzew już od czasu do czasu uginały się pod krótkimi podmuchami, a na niebie kłębiły się czarne i białe, wysoko wypiętrzone chmurzyska.

Także inni mieszkańcy biwaku krzątali się wokół namiotów. Stukali młotkami w śledzie, napinali linki. Chowali w pośpiechu rzeczy w plastikowych workach, w bagażnikach samochodów. Agata pochowała naprędce do podróżnych toreb prowiant, część ubrań, aparat fotograficzny, papiery...

Z pakunkami w rękach poszli w stronę biwakowego parkingu. Po drodze mijali kilka drewnianych domków kempingowych. W jednym z nich mieszkał pan Zbigniew Moczarek. Przez uchylone okno doleciał ich urywek rozmowy.

Na tym rozmowa się urwała. Ktoś podszedł do okna i zamknął je. Dopiero po chwili dotarło do nich możliwe znaczenie usłyszanych słów. Zatrzymali się równocześnie jak wryci.

Agata na wszelki wypadek demonstracyjnie wysypała rzekomy kamyk z gumowego buta i podeszli do swego fiata. Bez pośpiechu układali w bagażniku przyniesione torby i rzeczy pozbierane w kabinie samochodu.

Tak też zrobili. Kilka innych osób kręciło się również przy swoich wozach. Piotr i Aga­ta byli spokojni, że nikt nie zwrócił uwagi na ich dziwne zachowanie. Był to jednak złudny spokój.

Uśmiechnął się znacząco. Otworzył bagażnik i wyjął z niego kilka butelek z kolorowymi etykietami.

Agata dopisała ostatnie numery samochodów i schowała kartkę do kieszeni. Obeszli samochód, sprawdzając czy są pozamykane szyby i domknięte drzwi. Robiło się coraz ciemniej. Niebo było czarne od chmur. Ludzie chowali się po namiotach. Niektórzy od razu zdecydowali się na przetrwanie burzy w samochodach. Młodzi wrócili do namiotu i usiedli na materacu. Piotr włączył tranzystor, aby bodaj muzyką rozproszyć ciężki nastrój.

Przytuliła się do jego boku. Piotr okrył dziewczynę kocem i otoczył ramieniem. Zorientował się, że dobrze byłoby odwrócić jej uwagę od podwójnego zagrożenia – ze strony niebios i ludzi.

Piotr wyłączył radio i wystawił je, za drzwi namiotowej sypialni. Dokuczliwe trzaski od dalekich wyładowań atmosferycznych i tak uniemożliwiały spokojny odbiór.

Zapomnieli zupełnie o łodzi. Przycumowana słabo, mogła się zerwać albo, miotana wiatrem, ulec poważnym uszkodzeniom uderzając o pomost i inne łodzie.

Zerwali się, wskoczyli w welingtony – gumowe buty z cholewami, obuwie idealne na biwaku - chwycili po drodze okrycia od deszczu, latarki i pobiegli w stronę brzegu. Lada moment mogła zerwać się ulewa i wichura, którą już zwiastowały coraz silniejsze podmuchy.

Piesek powitał ich zwyczajowym obskakiwaniem, nie napraszał się jednak do łodzi i wkrótce pobiegł w stronę namiotów. Oglądał się za nimi, jakby namawiając, aby też poszukali odpowiedniego schronienia.

Agata i Piotr wyciągnęli łódkę z wody i położyli na miękkiej trawie. Zrezygnowali ze zdemontowania masztu i położenia łodzi dnem do góry.

Ułożyli większy żagiel grot na bomie i obwiązali szotem. Foka przywiązali do sztagu, aby nie podarł się łopocząc. Aga wetknęła wiosła głęboko pod pokład dziobowy, między kapoki. Piotr brał się właśnie do wyciągania miecza, aby położyć go na trawie w bezpiecznej odległości od gumowej powłoki składanej łodzi, kiedy Agata chwyciła go kurczowo za łokieć i, nic nie mówiąc, pokazała ręką w stronę namiotu.

Na żółtej tkaninie, tańczyły kręgi światła. W ich namiocie musiało być kilku ludzi z latarkami. Przez moment widać było pochylony cień jednego z nich, z jakimś długim przedmiotem w ręce.

Agata nie dyskutowała. Zepchnęli łódź na wodę, dziobem w stronę jeziora, i włożyli wiosła w dulki.

Dziewczyna usiadła w kącie przy sterze, a Piotr pchnął łódź i wskoczył przez rufę. O mało nie zgubił przy tym w wodzie gumowców. Przeszedł na kolanach do ławeczki w środku łodzi i zaczął energicznie wiosłować. Szło mu bardzo kiepsko, bo przeszka­dzał ciężki bom z żaglem, uwiązany szotem do podłogi. Przez ramię Agaty zobaczył, że ludzie z latarkami wyszli z namiotu. Rozbiegli się, a jedna z latarek zbliżyła się do brzegu i błysnęła w ich stronę. Piotr nie wiedział, czy obcy dostrzegł ich łódź na wodzie. Było jednak do przewidzenia, że prędzej czy później zbiry zauważą jej brak przy pomoście.

Po kilku minutach przestał wiosłować.

W przeciągu sekund, jak w świetle błyskawicy, ogarnęła całość sytuacji i problemu. Zrozumiała, że jej mężczyzna nie boi się decyzji, nie przerzuca na nią odpowiedzialności. On nie chce, aby poczuła się przy nim czymś słabym, bezwolnym.

Cokolwiek by wybrała, on to przyjmie i... w każdym wypadku zaciąży to na przyszłości. Chyba, że zginą oboje w odmętach jeziora. Jeżeli wyjdą cało, chłopiec pozostanie z gorzkim uczuciem, że jego dziewczyna widzi w nim słabeusza, którego w krytycznej chwili musiała wyręczyć w decyzji. Gdyby przeżyło jedno z nich, nigdy by sobie nie darowało, że jest winne śmierci drugiego.

Agata przesunęła się do przodu i ujęła rękę Piotra.

W chwilę później podniósł także grota na całą wysokość, bez refowania. Łódź chwiała się niepewnie w krótkich podmuchach, stopniowo jednak nabrała szybkości. Agata pozostała przy sterze, czujnie wpatrywała się w wimpel majaczący na topie masztu i na­tychmiast reagowała na każdą zmianę kierunku wiatru. Piotr przykląkł na jednym kolanie w środku łodzi, gotów w każdej chwili rzutem ciała na burtę równoważyć nagłe uderzenia nieobliczalnych podmuchów. Mimo zapadającej ciemności widzieli jeszcze zarys brzegu. Po jakimś czasie zaczęły ich prowadzić nikłe światełka wiejskich okien w Jerzwałdzie.

Dobili do wiejskiej przystani. Wyciągnęli łódź na błotnisty brzeg, zwykle okupowany przez gęsi i kaczki. Opuścili żagle i udali się w kierunku budynku posterunku policji. Szansa, że ktoś będzie tam dyżurował o tej porze, była znikoma. Z ulgą jednak zobaczyli za zakrętem drogi jasno oświetlone okno w niewielkim budyneczku. Wtem z przeciwnej strony szybko zbliżył się jakiś samochód i gwałtownie zahamował przed posterunkiem.

Poznali hondę Zbigniewa Moczarka i to on wysiadł z auta i szybko zniknął za drzwia­mi budynku. Młodzi zamarli w bezruchu. Nie mogli zrazu zorientować się i pojąć, o co tu chodzi! Musieli niestety przyjąć najbardziej logiczną, najgorszą możliwość: przestępcy byli w zmowie z posterunkowym! Jeśli tak, to niewątpliwie zaraz Moczarek i policjant pobiegną w stronę przystani, słusznie zakładając, że uciekinierzy będą tu właśnie szukali pomocy.

Piotrowi zaświtał karkołomny pomysł. Podbiegł chyłkiem do samochodu. Drzwi nie były zamknięte, ale kluczyków w stacyjce niestety nie było. Wrócił do dziewczyny i rzucili się pędem w stronę łodzi. Nie miało sensu chowanie się we wsi, gdzie posterunkowy był z pewnością panem i władcą, jak szeryf. Z pomocą mieszkańców odnalazłby ich rychło na przykład jako rzekomych podpalaczy, przez ludzi na wsi szczególnie znienawidzonych.

Pospiesznie odbili od brzegu i dopiero na wodzie zaczęli zastanawiać się, dokąd płynąć. Usiłowali przypomnieć sobie mapę i to, co zapamiętali z wcześniejszych rejsów po jeziorze. Wieś Jerzwałd i ich biwak były jedynymi zamieszkałymi miejscami nad Jeziorem Płaskim.

Jądro burzy wciąż jeszcze ich nie dosięgło. Zresztą od pospiesznego opuszczenia biwaku upłynęło najwyżej pół godziny. Coraz głośniejsze dudnienie grzmotów i coraz jaśniejsze rozbłyski na niebie nie pozwalały żywić złudzeń, że burza przejdzie bokiem. Ostatnie względnie spokojne minuty wykorzystali na zrefowanie grota, to znaczy na zmniejszenie powierzchni żagla poprzez owinięcie jego dolnej części wokół bomu. Redukowało to wprawdzie szybkość łodzi, ale zmniejszało także wydatnie nie­bezpieczeństwo wywrotki.

Płynęli fordewindem, inaczej pełnym wiatrem od strony rufy, wiejącym prosto w żagiel wypuszczony daleko za burtę. Łódź jak gdyby uciekała przed wiatrem i dlatego wydawało się, że jest on dużo słabszy. Spokój był jednak pozorny. Głośne bicie wody o dziób uświadamiało żeglarzom, z jaką szybkością mkną teraz. Byle zawirowanie, skręt podmuchu albo nieostrożny ruch sterem mógł spowodować nagłe przerzucenie żagla na przeciwległą burtę. Gdyby bom przy tym wyskoczył do góry nie przytrzymany linką, przy rosnącej wciąż sile wiatru doprowadziłoby to niechybnie do wywrotki.

Aga wiedziała o tym i trzymała kurs z największym skupieniem. Nie miała jednak wpływu na kaprysy powiewów i stało się to, z czym musieli się liczyć. Wiatr nagle ucichł na oka mgnienie i dmuchnął potężnie w lewą burtę, tam gdzie był grot-żagiel. Agata przytrzymała ster wyrywający się jej z ręki, zamaszystym ruchem wybrała linkę szota i bom przeleciał płynnie na prawą stronę tuż nad pokładem, tak jak gdyby sternik wykonał zamierzony poprawny zwrot przez rufę. Uratowało to wprawdzie łódkę przed wywróceniem, ale Piotrowi przydarzyło się to, co w żeglarskich prześmiewkach zwykle przypisuje się nowicjuszom: nie zdążył się pochylić i bom zawadził o jego gło­wę. Zobaczył przysłowiowe gwiazdy i omal nie stracił przytomności.

Trwał jednak chwilę skulony z bólu, trzymając się za głowę. Zaczerpnął ręką wody i zmoczył skroń, aby ograniczyć rozmiary siniaka. Guz wyskoczył natychmiast i Piotr mógł się pocieszać tylko tym, że znaczną jego część zakrywały włosy.

Przykra przygoda miała jednak ten pozytywny skutek, że – paradoksalnie – nieco zmniej­szyła napięcie nerwowe. Wiatr jeszcze się wzmógł, ale teraz przynajmniej wiał równo. Poruszali się z dużą szybkością i wkrótce wpłynęli na Jeziorak, którego Jezioro Płaskie było odnogą. Akwen przypominał kształtem szeroką krętą rzekę z licznymi rozlewiskami, zatokami i kilkoma sporymi wyspami. Chcąc trzymać się bliżej prawego brzegu, na którym, tyle że już daleko za nimi, musiał być ich biwak, musieli często zmieniać kurs względem wiatru i przestawiać żagle. Niestety, brzeg widzieli tylko od czasu do czasu w świetle błyskawic i rychło stracili orientację.

W pewnym momencie Piotr odniósł wrażenie, że tę samą kępę drzew już niedawno widział.

Na ciemność spowodowaną chmurami burzowymi nałożyły się już ciemności nocne. Zaczynało padać, dalsze błąkanie się po jeziorze nie miało sensu, a wyspa kusiła poczuciem bezpieczeństwa. Daremnie jednak wypatrywali odkrytego kawałka brzegu, gdzie mogliby dobić. Wszędzie światło błyskawic ukazywało zwartą ścianę trzcin i sitowia.

Zdecydowali się na ryzykowny manewr. Wybrali miejsce, gdzie wiatr wiał prosto w stronę brzegu, rozpędzili łódkę na pełnym wietrze i wbili się rozpędem głęboko w przybrzeżne zarośla. Szczęściem nie natrafili na żadną twardą przeszkodę i łódź miękko wyhamowała w poduszce z wysokich trzcin. Opuścili żagle.

Teraz jeszcze czekała ich nieprzyjemna przeprawa do brzegu i konieczność przetr­wania nocy w niewiadomych warunkach. Aby uratować bodaj część ubioru przed przemoczeniem, zdjęli z siebie wszystko. Piotr musiał uciec się do energicznych słów i argumentów, a biedna dziewczyna sięgnąć do najgłębszych pokładów własnego rozsądku i odwagi, a by przemóc się i wejść nago do czarnej, chłodnej wody, w ciem­nościach nocy, między oślizgłymi, butwiejącymi pędami trzcin.

W samych tylko gumowych butach, które poświęcili, aby nie pokaleczyć stóp, z wysoko uniesionymi tobołkami, jak na przygodowych filmach z dżungli, zanurzyli się w wodzie, która sięgnęła im wyżej pasa. Agata czym prędzej schowała się za plecami chłopca, który parł w stronę brzegu, rozgarniając sitowie i pomagając sobie oszczędnymi błyśnięciami latarki. Aga wolną ręką sięgała na zmianę raz w stronę Piotra szukając oparcia, to znów pod wodę osłaniając odruchowo te części ciała, które nie były przyzwyczajone do bezpośredniego kontaktu z zimną, groźną wodą.

Po wyjściu na brzeg, zgarnęli z siebie na wzajem wodę rękami na ile się dało. Drżąc z zimna, ubrali się we względnie suchą bieliznę i dresy. Czym prędzej okryli się cienkimi płaszczami, po których spływał gęstniejący deszcz, coraz bardziej dokuczliwy. Liczyli się z tym, że w końcu przemokną, chodziło jednak o to, aby nastąpiło to jak najpóźniej, z jak najmniejszą utratą ciepła w ciągu nocy.

Ledwie widoczna, rzadko używana ścieżka wiła się wzdłuż brzegu, prawdopodobnie dookoła całej wyspy. W miejscu, w którym zdawała się zbiegać z inną, skręcili w głąb rzadkiego lasu.

Wyspa widziana z wody nęciła ich przytulnym bezpieczeństwem, z bliska nie okazywała jednak na razie gościnności. Nie widzieli innego wyjścia, jak wędrować wzdłuż bardziej domniemanych niż rzeczywistych ścieżek, z nadzieją na jakieś schronienie, a przynajmniej po to, aby pozostać w ruchu i nie ulec przejmującemu mokremu zimnu. Bijące wciąż pioruny i jaskrawe błyskawice nie poprawiały bynajmniej nastroju.

Wychylili się na skraj małej polanki. Zastanawiali się, czy jednak nie przycupnąć pod krzakiem leszczyny, kiedy coś zasyczało w koronie dużego drzewa na przeciwległym końcu polany. Oślepiający błysk oświetlił konary. Rozległ się potworny huk i trzask, jakby ktoś strzelił z ogromnego bata. Młodzi zamarli z przerażenia. Przez długą chwi­lę ich oślepione oczy nie widziały nic. Agata poszukała rękami Piotra i kurczowo uchwyciła się jego ramienia. Dotarła do nich słaba woń ozonu.

Aby uspokoić dziewczynę, Piotr powtórzył rozpowszechnione mniemanie, równie fałszywe jak to, że armatni pocisk nie trafi drugi raz w ten sam lej.

Przeszli obok starego buka. Z jasnej bruzdy wydartej wzdłuż pnia unosiły się jeszcze mgliste obłoczki.

W świetle jej latarki ukazała się nie tyle malownicza szopka czy stajenka, co zwyczaj­na stara szopa! Odszukali wejście z krzywymi drzwiami. W ścianach było sporo dziur, ale dach szczęśliwym zbiegiem okoliczności był w niezłym stanie i wewnątrz było zupełnie sucho, a nawet przytulnie dzięki ciepłu nagromadzonemu w ciągu ostatnich upalnych dni. Na podłodze z próchniejących desek walały się kupki siana i słomy.

Młodzi poczuli się chwilowo bezpieczni tak od swoich prześladowców, jak i potęgującej się z każdą chwilą nawałnicy. Było oczywiste, że spędzą tu noc. Pomagając sobie błyskami latarek, spenetrowali szybko niewielkie wnętrze szopy. Nie znaleźli nic, co mogłoby im być przydatne. Przemarznięci, pomyśleli o ognisku, ale nie mieli zapałek. Pocieszyli się tym, że i tak byłoby niebezpieczne rozniecanie ognia w suchej szopie, a niemożliwe na zewnątrz, w deszczu. Postanowili jednak na przyszłość nosić przy sobie zapalniczki gazowe zawsze, jak chusteczki do nosa.

Ortaliony nie wytrzymały rzęsistego deszczu, ale ochroniły ich przynajmniej o tyle, że nawilgły tylko dresy, które zaraz z siebie zdjęli, pozostając w jako tako suchej bieliźnie. Usłali posłanie z siana i słomy. Rozwiesili wilgotne ubiory, aby choć trochę przeschły.

Stulili się ciasno i odwracali od czasu do czasu ostrożnie, tak aby wzajemnie ogrzać sobie plecy. Stopniowo powracało uczucie ciepła. Aga miała na sobie gładką koszulkę z jedwabnego milanezu i takież majteczki.

Coraz trudniej było znaleźć w sklepach taką bieliznę. Piotr nie cierpiał na niej efektownych fatałaszków ze sztucznych włókien i nie przepadał też za bawełną. Tłumaczenie dziewczyny, że i tak zdejmuje z niej wszystko, kiedy przyjdzie co do czego, nie trafiało mu do przekonania. Aga przeglądała więc uważnie, z igłą w ręku, swoje nienajnowsze już halki i majtki i likwidowała w zarodku pojawiające się usterki.

Agata korzystała właśnie ze swojej kolejności i leżała wtulona plecami w ciepłe objęcia Piotra, kiedy poczuła, że ręka, spoczywająca dotąd grzecznie na jej talii, ożywa. Powędrowała zwolna w górę aż do piersi i poczęła gładzić je przez delikatną dzianinę koszuli. Wkrótce przesunęła się w dół, w okolice brzucha, ale zaraz odbyła drogę powrotną w górę. Tym razem już pod koszulką. Dotarła znów do piersi i poczęła je ściskać i głaskać – to jedną, to drugą, na zmianę, jakby nie mogła zdecydować się, przy której pozostać. Najwidoczniej Piotr zapamiętał sobie jej wyrażone kiedyś życzenie, aby obie sprawiedliwie obdzielał swoimi względami.

Aga ujęła niesforną dłoń i bardzo powoli zsunęła ją na powrót do pasa. Piotrowi zrobiło się przykro, bo nie pamiętał, aby kiedykolwiek jego inicjatywa spotkała się z odmową. Byli zawsze głodni siebie i jeśli kładli się razem, to po to, aby się kochać. A jeśli zdarzało się, jak tym razem, że znaleźli się blisko siebie z innego powodu, to i tak niezmiennie kończyło się to miłosnymi pieszczotami i tylko bukiety tych pieszczot były wciąż inne, jak różne mogą być wiązanki z podobnych kwiatów.

Bywało, że nastrój Agaty nie usposabiał jej chwilowo do zbliżeń miłosnych. Potrafiła mu to jednak zawsze w porę taktownie zasygnalizować. Oczywiście, z miesięczną regularnością występowały okresy, w których Agata nie zachęcała Piotra do zbliżeń. Wtedy bezzwłocznie i jednoznacznie dawała mu znać o swojej niedyspozycji po to, aby był spokojny i wiedział, że nie zdarzyło się nic, czego by sobie nie życzyli, i  także po to, aby na kilka dni przestawił, przestroił swój stosunek do niej. Nie byliby sobą, gdyby i w tym okresie ochronnym nie eksperymentowali. Jednak Piotr szybko spostrzegł, że dla kobiety fanatycznie rozmiłowanej w czystości swego ciała były to bardzo ciężkie próby. Agata traktowała jego pieszczoty jako dowód, że jest mu zawsze bliska i apetyczna, ale z cichą wdzięcznością przyjęła to, że ich z czasem zaniechał. Wynagradzała mu to wymyślnymi pieszczotami rąk i ust, kiedy w jego oczach dostrzegała tęskną mgiełkę pragnienia i pożądania.

Serce zabiło mu mocniej, kiedy Piotr spostrzegł, że ręka jego nie zatrzymuje się i kobieta prowadzi ją dalej w dół, pod majteczkami, hen, aż do słodkiej przystani między gościnnie rozchylonymi udami. Począł ją pieścić, zrazu delikatnie, ale z każdą chwilą gwałtowniej. Brał łapczywie w usta jej piersi, które mu podawała jedną ręką podczas, gdy drugą poszukała jego ciała i ugniatała je pulsującymi ruchami dłoni. Rozrzuciła szeroko uda i wkrótce poczuł, jak jego dłoń staje się śliska i wilgotna.

Kobieta wiła się w jego ramionach. Ogarnęła ich gwałtowna fala dzikiego pożądania.

I Piotr uderzał w dziewczynę całą mocą ciała! Do samego jej dna. Odpowiadała mu, wychodziła na przeciw, energicznymi rzutami bioder.

Być może ogromne napięcie nerwowe, które mieli za sobą, szukało teraz ujścia w szale namiętności. Kochali się długo, zapamiętale, do bólu niemal...

Żywiołowe, nie hamowane krzyki dziewczyny pławiącej się w apogeach rozkoszy mieszały się z poszumem ulewy i grzmotami piorunów letniej burzy.

...

Zbudzili się, kiedy słońce już ze sporej wysokości przebijało się promieniami przez korony drzew i długimi świetlistymi smugami przez szpary i otwory po sękach zaglądało do szopy.

Pierwszym doznaniem młodych był głód. Tym razem był to zwykły, fizyczny głód. Nie jedli nic od skromnego obiadu, przyrządzonego naprędce i zjedzonego bez apetytu. Ale i teraz głód ustąpił na dalszy plan, kiedy przypomnieli sobie, gdzie są i dlaczego tu się znaleźli.

Byli na wyspie. Było więc obojętne, w którą stronę pójdą. Idąc prosto, w każdym wypadku musieli dojść do brzegu, a później ścieżka okrążająca wyspę musiała zaprowadzić ich do miejsca, gdzie pozostawili łódź. Wybrali kierunek na północ, bo dobili do brzegu gnani wiatrem wiejącym najprawdopodobniej właśnie od północy.

Towarzyszył im świergot drobnego ptactwa, poświstywanie kosów. Z poszycia poderwało się stadko szpaków, od których nieoczekiwanie czasem dochodziło kwakanie podsłuchane i zapożyczone u kaczek.

Skubiąc po drodze jagody i poziomki, po kilku minutach dotarli nad wodę i szli dalej brzegiem, wpatrując się uważnie w szuwary. Wkrótce zobaczyli wystający maszt Mewy. Martwo wisząca, wyblakła, czerwona niegdyś, wstążka wimpla uświadomiła im, że panuje całkowita flauta i na żagle nie mogą liczyć.

Piotr rozebrał się do naga, aby nie zmoczyć nawet spodenek i wszedł do wody. Uda­ło mu się zepchnąć łódź na pełną wodę i podprowadzić ją w innym miejscu do samego brzegu. Widok chłopca pluskającego się w wodzie sprawił, że Aga nie mogła op­rzeć się pokusie odświeżenia się. Rozglądnęła się, zrzuciła z siebie dres i bieliznę, upięła wysoko włosy.

Kąpiel nago dostarczała niecodziennych wrażeń – teraz oczywiście bez porównania przyjemniejszych niż przymusowa przeprawa w nocy przez mokre zarośla. Chłodna woda opłukiwała i łaskotała miejsca ciała nieprzywykłe do tego, zwykle osłonięte kostiumem kąpielowym. Aga odpłynęła od brzegu, zaczerpnęła do ust wody i palcem próbowała zastąpić szczoteczkę do zębów. Dopełniwszy w podobny sposób zastępczej toalety pozostałych spragnionych czystości regionów ciała wynurzyła się do po­łowy z wody obok Piotra, aby mu pomóc w klarowaniu łodzi. Chłopak spojrzał na prześliczne piersi nagiego dziewczęcia...

Aga zauważyła, jak zamgliły się jego oczy. Znów obejrzała się wokół. Było pusto. Podeszła do chłopca i zarzuciła mu ramiona na szyję.

Opuściła jedną rękę pod wodę wzdłuż jego ciała... Kiedy po chwili poczuła, że jej ręka wypełniła się, obróciła się łagodnie w objęciach mężczyzny i pochyliła opierając się rękami o burtę. Rozstawiła uda szeroko, aby ułatwić mu wejście między ściągnięte chłodem fałdy, nie namaszczone teraz wydzieliną, którą w innych okolicznościach reaguje ciało pobudzone pożądaniem...

Zdarzało im się już nieraz kochać się w wodzie, pod prysznicem, rzadziej w jeziorze. Piotr delektował się dziwnym smakiem tej miłości, zetknięciem z wnętrzem kobiety – mniej miękkim a bardziej szorstkim, na ten niecodzienny sposób jeszcze bardziej podniecającym...

Dziewczyna poczuła w sobie ciepłą śliskość, a Piotr znieruchomiał na chwilę. Delikatnie zsunęła się z niego, obróciła twarzą w jego stronę i otoczyła ramionami.

O tego rodzaju rozliczeniach, inaczej niż żartem, oczywiście między młodymi kochankami nigdy nie było mowy. Piotr uszczęśliwiał dziewczynę na różne sposoby bez porównania częściej niż ona mogła zrobić to dla niego – z prostej przyczyny bardziej ograniczonych fizjologicznych możliwości mężczyzny.

Na srebrzystej gumowanej powłoce kadłuba pojawiło się kilka świeżych zadrapań, ale poza tym Mewa była w porządku. Łódź była do połowy wypełniona wodą od bryzgów fal i ulewy. Część udało się wylać przechylając kadłub, ale wybranie reszty małym czerpakiem zajęło im sporo czasu. Nie było nadziei na wiatr, uporządkowali więc opuszczone żagle i założyli wiosła. Mocno już przygrzewające słońce osuszyło ich i ogrzało.

Piotr z uwielbieniem podziwiał przepiękne kształty swojej dziewczyny. Agata, wciąż jeszcze naga, stała w płytkiej wodzie, tyłem do niego, głęboko pochylona; penetrowała schowek pod pokładem dziobowym w poszukiwaniu czegoś jadalnego. Łagodnie, miękko zaokrąglone łuki podkowy niezbyt szerokich, prawie chłopięcych bioder, proste, krągłe jak smukłe wrzeciona, długie nogi, przedłużone jeszcze ich lustrzanym odbiciem w spokojnej wodzie, bułeczki pośladków, tylko nieznacznie jaśniejszych od reszty ciała, opalanych pracowicie i ukradkiem, w ustronnych miejscach...

Chłopiec był dumny z niezwykłej, nietuzinkowej urody swojej dziewczyny. Nie gniewał go podziw, jaki dostrzegał w oczach innych mężczyzn. Jednak w kwestii letniej nagości okazał się małostkowym zazdrośnikiem. Jakkolwiek sam bez wstrętu zerkał na obce obnażone plażowe piękności, to jednak kategorycznie sprzeciwił się, aby jego Aga pokazywała światu więcej, niż wystawało spod kostiumu kąpielowego czy opalacza! Aga potraktowałaby może rzecz naturalniej i swobodniej, ale i jej samej nie zależało na prowokowaniu zbyt natrętnych obcych spojrzeń, a zaborcza zazdrość Piotra sprawiała jej więcej przyjemności i satysfakcji niż przykrości.

Piotrowi zrobiło się dziwnie żal, kiedy patrzył teraz na krzątającą się przy łodzi dziewczynę. Nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego. Przecież mógłby do niej podejść i znów wziąć ją w ramiona! Może by się zdziwiła że zatęsknił do niej tak prędko, tuż po łyku szczęścia który mu przed chwilą ofiarowała. Ale z pewnością by go nie odtrąciła. Przyjęłaby gest czułości jak zawsze, z niewyczerpaną, nigdy nie udawaną radością! Przylgnęłaby do niego cała i może wyszeptała do ucha jakieś słodkie tajemnice, wyznanie miłości serca... zaproszenie do miłości ciał...

Doznał zasmucenia, jakie czasem ogarnia kogoś spoglądającego na piękny kwiat. Żalu, który potrafi nagle, bez widocznego powodu, ścisnąć serce w środku największej radości. Piotr uświadamiał sobie powoli, że jest to żal i smutek wywołany ulotną myślą, że kiedyś, kiedyś ten kwiat zwiędnie, a radość wygaśnie. Patrzył rozkochanym wzrokiem na dziewczynę, której piękno chciałby podziwiać w całości z daleka, którą chciałby mieć tak blisko siebie, aby czuć tę bliskość każdym nerwem, którą chciałby całą wchłonąć w siebie jak muzykę, jak odurzający narkotyk. Wszystko to równocześnie, wszystko to – w nieskończoność, bez końca, na zawsze...

W wyciągniętej ręce trzymała puszkę z orzeszkami ziemnymi. Często zabierali ze sobą na pływanie coś do przegryzienia, jakieś napoje. Zawsze w szczelnych opakowaniach odpornych na ewentualne zalanie wodą.

Agata dostrzegła smutną zadumę w twarzy przyjaciela. Zbliżyła się do niego. Nagie ciała zwarły się w długim czułym uścisku, tym razem pozbawionym pożądania.

Kiedy odbijali na wiosłach od brzegu, Agata siedząca przy sterze obejrzała się za siebie, na wyspę.

Piotr zastanowił się. Wczuwał się w tok jej myśli, w emocje. Niezwykłą, bezpruderyjną śmiałość w sprawach miłości i seksu dziewczyna w urzekający sposób łączyła z subtelnym romantyzmem, pietyzmem dla wspomnień. Żartował czasem, że w jej torebce bezkonfliktowo spotykają się środki antykoncepcyjne i bukiecik zaschniętych fiołków z pierwszej randki.

O kilkaset metrów dalej zobaczyli szarą łódź motorową. Płynęła wolno wzdłuż niezbyt szerokiego w tym miejscu jeziora.

Agata obróciła Mewę burtą do motorówki, aby byli lepiej widoczni, a Piotr wstał i unosił w górę obie ręce na znak, że potrzebują pomocy. Łódź natychmiast zawróciła w ich stronę i przyspieszyła.

Policjant wyjął z torby grubą kanapkę owiniętą w papier. Piotr rozerwał ją w rękach, podał część Agacie. Jedli łapczywie, a tymczasem policjant organizował połączenie z komendą wojewódzką. Radio skrzeczało chwilę, zanim usłyszeli spłaszczony przez aparaturę głos kapitana. Piotr w krótkich słowach opowiedział o podsłuchanym urywku rozmowy i ucieczce przed Moczarkiem i jego wspólnikami. O zdarzeniu pod posterunkiem w Jerzwałdzie jednak nie wspomniał.

Agacie coś zaświtało. Sięgnęła do kieszeni dresu i wyjęła zmiętą kartkę. Zapisane długopisem dane samochodów były czytelne mimo przemoczenia papieru.

Agata przekazała kapitanowi numery, a także kolory i marki spisanych samochodów. Policjanci z motorówki patrzyli na młodych z szacunkiem, a na dziewczynę dodatkowo z całkiem nie służbowym podziwem.

Wzięli Mewę na hol i motorówka ruszyła w stronę przesmyku do Jeziora Płaskiego. Policjanci spieszyli się. Chcieli zdążyć przed kapitanem, aby włączyć się czynnie do ciekawej akcji i zasłużyć na pochwałę zwierzchników.

Kiedy motorówka z Mewą na holu zakreśliła szeroki łuk i podpłynęła do przystani, li­czni mieszkańcy biwaku powitali ich brawami i przyjaznymi okrzykami. W ten sposób nawiązali do nastroju wieczornej zabawy przy ognisku. Kilka kajaków wypłynęło im nawet na przeciw.

Wśród witających był Andrzej z Filomeną i Beatką, która rzuciła się radośnie w ramio­na Piotra. Kapral po cichu poprosił Agatę o kartkę z numerami aut i policjanci oddalili się w stronę parkingu. Dwóch sąsiadów wodniaków zajęło się Mewą.

Żywiołowo poparła zaproszenie Beatka, która obiecywała sobie, że w ten sposób prędzej usłyszy opowieść o pobycie na bezludnej wyspie i w ogóle chciała być blisko swoich ulubionych starszych przyjaciół, a szczególnie Piotra, w którym po romanty­cznej scenie z pocałunkami przy ognisku zakochała się na zabój.

Nocni żeglarze zgodzili się chętnie. Teraz dopiero przychodziło prawdziwe odprężenie i poczuli, jak są wyczerpani.

Wstąpili do namiotu po kluczyki do samochodu. Wisiały na swoim miejscu. Posłanie było zburzone, ale żadnych szkód nie zauważyli. Na parkingu zastali już kapitana rozmawiającego z młodymi policjantami.

Opowiedzieli o nagłej wizycie Moczarka na posterunku w Jerzwałdzie i wynikających z tego faktu poważnych podejrzeniach wobec tamtejszego policjanta.

Tymczasem Agata rozmawiała na przystani z policjantami, którzy zdążyli już przekazać przez radio informacje o czterech samochodach zgodnie z poleceniem kapitana.

Wszyscy trzej policjanci porozmawiali jeszcze ze sobą i rozjechali się – kapitan łazikiem, a młodsi swoją łodzią patrolową.

Odświeżeni i przebrani Piotr i Agata zbliżyli się do Czerskich oczekujących ich przy stoliku ustawionym przed namiotem.

Filomena wystąpiła ze świeżymi omletami. Do wyboru był do nich dżem i zielony groszek z puszki. Ale Beatka wpadła na inny pomysł i zażyczyła sobie miodu. Wkrótce wszyscy już oblizywali palce ociekające bursztynową słodkością.

Wygłodzeni Piotr i Agata jedli z apetytem, dłużej od gospodarzy, którzy mieli już śnia­danie za sobą. Beatka wierciła się niecierpliwie, ale i ona czekała, aż młodzi żeglarze zaspokoją głód i dopiero przy kawie wprosiła się Piotrowi na kolana. Chłopiec rzucił triumfalne spojrzenie w stronę Agaty i z przyjemnością przygarnął swoją małą uroczą wielbicielkę.

Było oczywiste, że z nocnej przygody muszą to przede wszystkim wyłuskać i opowie­dzieć, co najbardziej interesowało dziewczynkę. Opowiadali zatem o zmaganiach z niesfornymi podmuchami burzowymi, o tym, jak płynąc po ciemku, stracili orientację i pływali wokół wyspy zamiast wzdłuż brzegu, jak na tę wyspę w końcu się dostali, brodząc nago przez oślizgłe oczerety...

Piotr spojrzał na Agatę groźnie i chrząknął znacząco.

Agata teraz dopiero popatrzyła na Piotra z miną, która miała podkreślić jej szlachetną wielkoduszność. W końcu ocaliła jego żeglarski honor kosztem własnej zasługi w uratowaniu łodzi i jeszcze przydała mu bohaterskich laurów. A przy tym opowiadanie swoje złożyła z samych prawdziwych klocków. Tylko poukładała je w nieco innej kolejności, inaczej rozłożyła akcenty.

Piotr spojrzał na nią z ulgą i z uznaniem. Zrewanżował się, opowiadając, jak to Agata mężnie zniosła uderzenie piorunu w drzewo o kilka kroków od nich i nawet w świetle jego błyskawicy zdołała wypatrzyć zbawienną szopę. Temat noclegu w szopie nie bardzo był Agacie na rękę, także poranną kąpiel skwitowali kilkoma tylko słowami i szybko przeszli do tego miejsca opowiadania, w którym doszło do spotkania z ło­dzią policyjną.

Rzeczowo i poważnie opowiedzieli następnie o tym, co usłyszeli pod oknem pana Zbigniewa i o wszystkim, co z tego wynikło.

Filomena słuchała z zapartym tchem. Z widoczną ulgą spoglądała w stronę męża. Relacja Piotra i Agaty uwalniała Andrzeja ostatecznie od potwornego podejrzenia, że mógł – i to z jej powodu – przyczynić się do śmierci swego brata, jej kochanka.

Zamilkli i pogrążyli się w zadumie. Wkrótce Piotr i Agata pożegnali się. Poznosili z samochodu rzeczy schowane przed deszczem i krzątali się, przywracając porządek w namiocie, kiedy zjawił się kapitan Bartosik. Młodzi byli ciekawi, czego dowiedział się z rozmowy z sierżantem Bliziukiem w Jerzwałdzie.

Nazajutrz kapitan zjawił się z małą ekipą techniczną. Zdjęli plomby z drzwi domku Zbigniewa Moczarka i przystąpili do rutynowych czynności. Kapitan wkrótce pozostawił techników w domku samych i udał się do namiotu Piotr i Agaty.

Według zeznań Zbigniewa Moczarka rzecz miała się następująco.

Biwak nad Jeziorem Płaskim był dla organizacji przemytniczej czymś w rodzaju dyżu­rki. Tutaj w lecie kurierzy wypoczywali, a równocześnie byli w każdej chwili do dyspozycji szefa o pseudonimie Pluto. Nie znali się między sobą. Moczarek pełnił wobec nich rolę recepcji hotelowej, znał ich, ale nie pośredniczył w przekazywaniu zadań i poleceń. Te każdy otrzymywał wprost od Pluta. Paweł Czerski był jednym z kurierów. Wiedziony chęcią większych i szybszych zysków, zaangażował się równocześnie w działalność innej grupy przestępczej, rozprowadzającej fałszywe banknoty różnych walut. Fałszerze zorientowali się, że Czerski przewozi duże ilości gotówki i podmienili bez jego wiedzy w jednym z transportów dużą część banknotów na fałszywe. Kasjer Pluta zauważył je i Pluto polecił dwom ludziom z biwaku, aby wydobyli od Pawła Czerskiego informacje o grupie fałszerzy.

Moczarek miał doprowadzić do spotkania. Kazał Pawłowi stawić się nad Kociołkiem w trakcie zabawy w świetliki. Nie wiedział, że ludzie Pluta będą Pawła przepytywali. Nie wiedział, że polecono im następnie Czerskiego zgładzić, co miało być dla innych członków organizacji przestrogą przed wdawaniem się w konszachty z konkurencją.

Bandyci spostrzegli na czole Pawła skutki zderzenia z dębem i po brutalnym przesłuchaniu postanowili ogłuszyć go uderzeniem w to samo miejsce i zainscenizować utonięcie. Plan zawiódł o tyle, że już samo uderzenie okazało się śmiertelne, Paweł nie poszedł na dno i został bardzo szybko odnaleziony. Mordercy nie mogli opuścić biwaku, nie ściągając natychmiast na siebie podejrzenia.

Następnego dnia, nie wiedząc o nieoczekiwanie dociekliwym dochodzeniu policyjnym, wysłannik Pluta przybył, aby od egzekutorów odebrać meldunek o wykonaniu polecenia i o tym, co im Paweł powiedział przed śmiercią. Zebrali się w domku Moczarka i tam zorientowali się, że zostali podsłuchani przez Piotra i Agatę. Kiedy zaimprowizowany pościg nie udał się, wszyscy uciekli i rozjechali się w różne strony.

Młodzi byli pod głębokim wrażeniem po wysłuchaniu relacji kapitana. Przesłonięty już trochę własnymi przeżyciami i przygodami obraz tragedii Pawła powrócił teraz, doda­tkowo wyostrzony informacjami o cynicznej bezwzględności gangsterów.

Po obiedzie Piotr i Agata wybrali się nad jeziorko leśne. Rozłożyli koc na drewnianym pomoście i leżeli cicho. Ich psychika szukała równowagi, spokoju, powrotu do norma­lności.

Agata powracała uporczywie wspomnieniami do ostatnich zdarzeń. Pamięć podsuwała obrazy twarzy, dźwięk słów... Dziewczyna nie mogła oprzeć się wrażeniu, że nie wszystko jeszcze zostało powiedziane. Intuicja i bystry umysł podpowiadały, że cała sprawa może mieć jeszcze inną, nie odkrytą dotąd stronę, jakieś drugie dno...

Zwierzęta stadne układają się do snu tak, aby ich ciała dotykały się. Psiak kładzie się na stopach swego pana siedzącego w fotelu albo jedną nogą staje na buciku swojej pani, kiedy ta w czasie spaceru zatrzyma się na pogaduszkę ze znajomą. Zwierzęta w ten sposób nie tylko szukają ciepła. One instynktownie chronią się przed utratą kontaktu ze stadem. Najmniejszy ruch sąsiada budzi je i alarmuje; dzięki temu mogą uniknąć mimowolnego porzucenia.

Kiedy myśli leżącego na brzuchu Piotra zaczęły plątać się i rozłazić przed zapadnięciem w drzemkę, odruchowo położył rękę na kostiumie kąpielowym Agaty w okolicy jej bioder. Ostrożność nie była potrzebna, bo Agata nie miała zamiaru go porzucić, kiedy nagle podniosła się z koca. Piotr przebudzony jej ruchem uniósł głowę, zbierając rozkojarzone drzemką myśli.

Piotr zabierał się do przerwanej drzemki, kiedy znaczenie słów wypowiedzianych przez Agę dotarło do jego świadomości dodatkowo rozbudzonej rozbryzgami wody, których nie oszczędziła mu dziewczyna w rewanżu za obojętność, jaką jej okazał.

Wskoczyła do wody, odpłynęła kilka metrów, zawróciła, podniosła rękę i upewniwszy się, że chłopiec śledzi jej ruchy, zniknęła pod pomostem, na którym leżał.

Piotr przeczołgał się do krawędzi pomostu i przechylił tak, żeby widzieć, co się dzieje z Agatą. Nie było jej jednak widać; łuska drobnej fali odbijała jaskrawe światło wpadające pod pomost. Liczył do piętnastu i już chciał wskoczyć do wody, kiedy Aga wynurzyła się.

Nieprzyjemne wrażenie przy zetknięciu rozgrzanego słońcem ciała z chłodną wodą minęło po chwili i Piotr podpłynął do dziewczyny przytrzymującej się pomostu.

Zanurzyła się i popłynęła pod wodą w stronę brzegu odległego o kilka kroków. Piotr nurkował obok niej. Otworzył oczy i spojrzał wzdłuż wyciągniętego ramienia Agaty.

W stromym brzegu, może metr poniżej lustra wody, widoczne było ujście kanału w postaci szerokiej, blisko metrowej cementowej rury. Dno rury do jednej czwartej pokrywał piasek. Wnętrze nikło w ciemnościach. Wynurzyli głowy, aby zaczerpnąć powietrza.

Wpłynął powoli do kanału głową naprzód, a kiedy poczuł na kostce rękę dziewczyny, posunął się jeszcze w głąb na długość jej ramienia. W półmroku zauważył w piasku rozmyte ślady, jak gdyby ktoś odpychał się od dna rękami. Poruszył nogą, a Agata pociągnęła za nią tak energicznie, że Piotrowi aż woda uderzyła do nosa.

Wydostali się na pomost i usiedli na jego krawędzi. Agata nic nie mówiła. Zerkała z boku na Piotra, czekając na jego pytania i wyrazy podziwu dla jej odkrycia.

Piotr z niekłamanym podziwem spoglądał na dziewczynę i przytulił ją do siebie. Powtórzył sobie w myślach jej zaskakujące skojarzenia i precyzyjne rozumowanie.

Piotr zgodził się z ciężkim sercem i nie bez podziwu dla sprytnej dziewczyny, która znów postawiła na swoim, nie narażając przy tym na szwank jego męskiej dumy.

Kiedy znaleźli się w namiocie, Piotr włączył radio. Nastawił je niezbyt cicho, po czym zasunęli za sobą zamek błyskawiczny namiotowej sypialni.

W jakiś czas później odwiedzili Andrzejów i opowiedzieli im o swoim odkryciu. Beatka była zachwycona perspektywą pysznej zabawy w poszukiwanie skarbów, a Andrzej zaofiarował swój udział i pomoc. Zaraz udali się do namiotu Pawła.

Agata zwróciła uwagę, że wśród sprzętu do nurkowania nie ma ani hermetycznej latarki do pracy pod wodą, ani nawet dłuższych lin.

Do jednej z ich zwykłych latarek Piotr założył świeże baterie. Następnie włożył ją do przezroczystej podłużnej torebki plastikowej. Nie owinął jej jednak wokół latarki, lecz ściągnął otwór sznurkiem i umocował do niego ciężką nakrętkę metalową.

Piotr i Agata spojrzeli na siebie.

Butle ze sprężonym powietrzem trzeba było jeszcze dopełnić mało wydajną pompką bezolejową na pedały, co zajęło sporo czasu. Zrobił się wieczór. Postanowili podwo­dną wyprawę zorganizować nazajutrz, wczesnym rankiem, kiedy nad jeziorkiem nie będzie jeszcze nikogo. Przy wspólnej kolacji Agata, Piotr i Andrzej omawiali szczegóły techniczne przedsięwzięcia. Filomena przysłuchiwała się dyskusji z żywym zainteresowaniem, ale nie przyłączała się do niej. W planowanej akcji przyjęła na siebie rolę troskliwej matrony opiekującej się Beatką i koszem z prowiantem.

Wyruszyli wszyscy razem zaraz po wczesnym śniadaniu. Biwak był jeszcze pogrążony w ciszy. Grzybiarze wyruszyli w las już dużo wcześniej, a pozostali mieszkańcy wylegiwali się w namiotach, czekając aż słońce pokona poranny, wilgotny chłód. Nad jeziorkiem wisiała mgła. Deski pomostu dudniły głucho pod stopami. Byli sami.

Piotr założył na plecy butle. Zwyczajem płetwonurków popluł w okulary i przepłukał je wodą, aby nie zachodziły mgłą. Andrzej rozebrał się także; był w pogotowiu na wypa­dek potrzeby udzielenia pomocy nurkowi. Agata miała utrzymywać z Piotrem kontakt za pośrednictwem linki. Trudność zadania polegała na tym, że Piotr nie miał w rurze szansy odwrócić się i że w jej głębi oczekiwała go praca w ciemnościach.

Piotr uchwycił w zęby ustnik aparatu i z latarką w ręce zsunął się do wody. Wkrótce zniknął pod pomostem. Linka przesuwała się powoli przez ręce Agaty. Zatrzymała się mniej więcej po piętnastu metrach. Po upływie minuty dwa wyraźne szarpnięcia dały jej znać, że Piotr wraca. Taka była umowa. Pierwsze zanurzenie miało służyć tylko rozeznaniu przed ustaleniem dalszych planów.

Agata zaznaczyła na lince miejsce i zaczęła ją ostrożnie wybierać. W ten sposób pomagała płynącemu teraz wstecz Piotrowi wydostać się z kanału. Oczekiwali na niego z ogromną ciekawością, ale nie ponaglali go pytaniami.

Dziewczynka popatrzyła na niego z niedowierzaniem, zanim zorientowała się, że znów sobie z niej żartuje. Obrażona wróciła na swoje krzesełko i owinęła się w koc.

Filomena otworzyła termos i podała mu kubek parującego wonnego płynu.

Piotr ponownie zanurzył się w wodzie. Wrócił po kwadransie i zaraz wyszedł na pomost. Teraz już drżał z zimna.

Zostały jeszcze dwa pręty. Kto następny? Beatko! Twoja kolej! — zwrócił się do dziewczynki.

Spojrzała na niego z błyskiem radości w oku, ale natychmiast się opanowała.

Przejął od Piotra aparat do nurkowania i latarkę. Powtórzyli z Agatą znaczenie poszczególnych sygnałów linką i Andrzej wszedł pod wodę. Powrócił dość szybko.

Agata z poświęceniem przytuliła się całym ciałem do mokrego i zimnego chłopca. Andrzej zmienił w latarce baterie. Dopompowali do butli powietrza. Agata założyła na rękę zegarek wodoszczelny Piotra i dopasowała do swojej głowy pasek okularów.

Piotr powoli i z całą powagą przypominał podnieconej dziewczynie najprostsze zasady. Słuchała go uważnie, bez cienia żartobliwego uśmiechu.

Piotr leżał na brzuchu przy krawędzi pomostu. Lina przesuwała się spokojnie przez jego ręce. Wkrótce jej ruch ustał. Regularnie co minutę przekazywany sygnał świadczył, że Agata jest w komorze. Dokładnie w dziesiątej minucie poczuł trzy wyraźne szarpnięcia; dziewczyna rozpoczęła drogę powrotną.

Piotr zaczął ostrożnie wybierać linkę. W jego rękach pojawił wpleciony w linę kawałeczek kolorowego sznurka znak, że Aga opuściła komorę i jest już w rurze. Wzmocnił nieco naciąg linki, aby pomóc dziewczynie w wydostaniu się z kanału. Nagle wyczuł pojedyncze szarpnięcie. Natychmiast przestał ciągnąć linę; ta cofnęła się o metr i zatrzymała się.

Piotr spojrzał zaniepokojony na Andrzeja. Ten śledził uważnie ruchy linki. Usiadł na krawędzi pomostu z inną liną uwiązaną do jego nogi. Zwilżył wodą mięśnie, aby zmniejszyć szok przy zetknięciu z zimną wodą.

Trzy wyraźne szarpnięcia linki uspokoiły mężczyzn. Po chwili ujrzeli wynurzające się z wody ramię z jakimś przedmiotem w dłoni. Andrzej przejął go, odłożył na bok i razem z Piotrem wciągnął Agatę na pomost.

Była to mała marmurowa figurka przedstawiająca siedzącego na kamieniu chłopca wydłubującego coś ze swojej stopy.

Andrzej posmutniał. Spojrzał na żonę.

Po wyjściu na jaw romansu Filomeny z bratem Andrzeja stosunki między małżonkami były sztywne. Unikali ostrych starć z uwagi na córeczkę. Nic by też one nie przyniosły obojgu oprócz może rozładowania psychicznego dla każdego z nich z osobna. Filomena podchodziła do sprawy po kobiecemu.

Przed ujawnieniem flirtu zdradzanie męża traktowała jako wspaniałą romantyczną przygodę, która nie przeszkadzała jej w życiu rodzinnym i współżyciu seksualnym z mężem, któremu oddawała się bez zahamowań, a nawet z pełną przyjemnością.

Teraz nie przeczyła swojej winie, nie przepraszała Andrzeja. Po prostu nie mówiła nic na temat zdrady. Nie miała zamiaru niczego zmieniać w małżeństwie, tym bardziej po śmierci kochanka. Liczyła na to, że prędzej czy później pożądanie sprowadzi męża z powrotem do jej łóżka i w każdej chwili była gotowa na jego przyjęcie. Dyskretnie podkreślała swoją wspaniałą urodę i powaby ciała.

Filomena Instynktownie podsuwała mężowi Beatkę, aby zdawał sobie sprawę, co straciłby, gdyby zdecydował się na rozstanie. Mimo jej oczywistej winy, mąż nie miał najmniejszej szansy na to, aby polski sąd - sfeminizowany kadrowo i mentalnie - przyznał mu dziecko w razie rozwodu.

Andrzej w swoim wnętrzu zmagał się z podwójną tragedią. Niezwykły paradoks spra­wiał, że jedno nieszczęście konkurowało z drugim i tłumiło jego ostrość. Przy tym żal po bracie mieszał się z podświadomą satysfakcją, że spotkała go kara, która dotknę­ła także niewierną żonę. Oczywiście myśl o natychmiastowym zerwaniu małżeństwa była pierwszą, jaka mu się nasunęła, ale oddalała się z upływem zdarzeń i czasu. Dostrzegał gesty Filomeny – zarówno jej pojednawcze sygnały erotyczne, jak i to, że zaprzestała chwilowo odwiecznej intrygi wszystkich żon i matek, które fizycznie i psychicznie izolują dzieci, a szczególnie córy, od ojców.

Piotr zauważył już wcześniej to zjawisko w rodzinach biwakowych sąsiadów, także w rodzinie Czerskich przed kryzysem. Rozmawiał na ten temat kiedyś z Agatą, bo chciał dowiedzieć się, czym kierują się kobiety w tej nieczystej grze.

...

Jeszcze kilkakrotnie dopełniali butle powietrzem. Schodzili wszyscy po kolei pod wodę i wracali z różnymi drobiazgami. Tylko Beatka była niepocieszona, dopóki Piotr, jako ostatni nurek, nie przyniósł jej pięknej kolorowej lalki z saskiej porcelany.

Całe przedsięwzięcie nie trwało dłużej niż dwie godziny i wciąż jeszcze nikt obcy nie przybył nad śródleśne jeziorko. Kiedy pełni wrażeń wrócili do biwaku, mieszkańcy dopiero wynurzali się z namiotów i zabierali do śniadania.

Piotr i Agata postanowili bezzwłocznie zawiadomić o swoim odkryciu kapitana i wybrali się w tym celu samochodem do Iławy, gdzie był telefon i sposobność do większych zakupów. Bartosik przyrzekł przybyć jeszcze w tym samym dniu. Przyjechał po południu w nadspodziewanie licznym towarzystwie. Był z nim policjant, młody człowiek z profesjonalnym sprzętem do nurkowania, i dwie osoby cywilne.

Kapitan i jego świta ruszyli w stronę jeziorka. Agata przytrzymała nieco Piotra i Andrzejów.

Grupa dotarła do jeziorka. Nurek policyjny zszedł pod wodę. Kiedy zebrani jak zahipnotyzowani wpatrywali się w lustro wody u nasady pomostu, Piotr podszedł do kapitana Bartosika.

Ukazał się nurek z niewielkim naczyniem porcelanowym w ręce. Na stronie, po cichu, złożył krótką relację kapitanowi.

Po krótkich targach kapitan zgodził się na pozostawienie większej części jeziorka do dyspozycji mieszkańców biwaku. Wejście do kanału zabezpieczono.

...

Piotr i Agata żegnali się nazajutrz z Czerskimi. Obiecywali sobie, jak zwykle w takich okolicznościach i sami w to nie wierząc, utrzymanie kontaktu, wzajemne odwiedziny i wspólne urlopy w przyszłości. Beatka płakała łzami wielkimi jak groch, a i Piotrowi oczy zwilgotniały, kiedy żegnał się ze swoją uroczą małą przyjaciółką. Zdawał sobie sprawę, że najprawdopodobniej nie zobaczy jej już nigdy więcej, a nawet gdyby mieli się kiedyś spotkać, to Beatka będzie już inną osobą i osobowością.

Młodzi postanowili oderwać się od atmosfery zdarzeń kilku ostatnich dni i na koniec ferii przenieśli się nad Wigry.

...

Przed kioskiem przy końcowej pętli czwórki stał mężczyzna w zielonej wiatrówce i przeglądał tytuły czasopism rozłożonych na półce pod okienkiem.

Sprzedawczyni poznała fiacika z zielonymi parcianymi worami na dachu mieszczącymi poskładaną żaglówkę, a Piotr pozdrowił ją ręką przez otarte okno samochodu.

Mężczyzna zdecydował się na pismo z dużym czerwonym ośmiokątem na stronie tytułowej i pożegnał kioskarkę, spoglądając z uśmiechem zadowolenia za oddalającym się fiatem.

...

W stercie poczty, która nagromadziła się w czasie wakacji, uwagę Agaty zwrócił zaadresowany do obojga urzędowy list ze stemplem zastępującym znaczek.

Minister spraw wewnętrznych dziękował młodym za pomoc w dochodzeniu policyjnym. Za odkrycie i zgłoszenie znacznego majątku ukrytego w podziemnych bunkrach minister przyznał Agacie i Piotrowi nagrodę o równowartości kilku tysięcy dolarów.

Spośród prospektów reklamowych Piotr wyłuskał jeden i podał go bez słowa Agacie. Z kolorowej okładki spoglądał w dal zadumany Sfinks z wyszczerbionym nosem. Za nim wznosiła się piramida z jaśniejszym, jak gdyby ośnieżonym wierzchołkiem, a w dali luksusowy biały statek sunął wśród piaszczystych pustynnych wydm błękitną wstęgą rzeki.

Gdyby Aga zdążyła dokończyć ostatnie zdanie, z pewnością zabrzmiałoby mniej frywolnie. Nie zdążyła. Długi pocałunek zamknął jej usta i nie pozostało jej nic innego, jak od razu przystąpić do zapowiedzianej lekcji poglądowej.

Uczeń był wprawdzie pojętny, uczył się szybko i chętnie, ale z pamięcią musiał mieć kłopoty, bo kazał sobie powtarzać materiał lekcyjny wielokrotnie, w różnych ujęciach.


Na szczęście ciało pedagogiczne wykazało się nieprzebranymi skarbami cierpliwości!

















w lipcu 1998

45




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Derwin Jerzy Więzy
Derwin Jerzy Wibracje
Derwin Jerzy Pętle
Derwin Jerzy Songe macabre
Derwin Jerzy Lody
Derwin Jerzy Ogień
Derwin Jerzy Myśl o śmierci
Derwin Jerzy Sanki
referat (klęski żywiołowe), szkoła
169 Ustawa o stanie klęski żywiołowej
01 balcerzan - żywioły prozy w prl, Kulturoznawstwo, Wiedza o literaturze XX w
Magia żywiołów, okultyzm i magia, magia, szamanizm
S2 Negocjacje jako sposób porozumiewania się w życiu społecznym Jerzy Gieorgica wykład 8, Prywatne,
S2 Negocjacje jako sposób porozumiewania się w życiu społecznym Jerzy Gieorgica wykład 6, Prywatne,
współczesne systemy polityczne, Uczelnia - notatki, dr Jerzy Silski
Klęski żywiołowe Trasy rurociągów i pomp
Psychologia polityki, Agresja-wojna, Jerzy Jedlicki
projekt 2 Jerzy kordzikowski IM2 stacjonarne, zestaw3, Dane:

więcej podobnych podstron