Watt Evans Lawrence Władcy ciemności 01 Bazyliszek

Lawrence Watt-Evans

Bazyliszek

Władcy ciemności
tom 01

tłumaczył Tomasz Baniówka

Tytuł oryginału: The Lure of the Basilisk

Moshe Federowi,

memu pierwszemu wydawcy,

który uwierzył we mnie

Prolog

- Nie mogę już więcej ścierpieć całej tej śmierci wokół mnie!

Słowa padły z ust potężnej, mierzącej ponad siedem stóp postaci, która miała na sobie ciężką zbroję i stała w wąskim wejściu do niewielkiej groty w pobliżu wierzchołka ośnieżonego i pokrytego głazami wzgórza. Nawet z pewnej odległości widać było, jak gasnące światło zachodzącego słońca odbija się złowróżbną czerwienią w jego oczach, dodatkowo podkreślając, że nie jest on reprezentantem rasy ludzkiej. Wędrowiec przemawiał do odzianej w łachmany, pochylonej istoty, która przykucnęła w przejściu na skraju nieprzeniknionych ciemności pieczary. W mrocznym świetle zmierzchu twarz i kształty kobiety były ledwie widoczne. Była ona garbata, pełna zmarszczek i przygnieciona wiekiem. Twarz miała zniekształconą i bezzębną, a jedno z jej złotawych oczu spoglądało straszliwie zezując. Nie ulegało jednak wątpliwości, że należy ona do tej samej rasy, co przemawiający do niej wysoki rycerz.

- Śmierć jest wszędzie - odpowiedziała zgrzybiała starucha.

- Wiem o tym, Ao, ale wolałbym, żeby tak nie było. - Wiedźma, do której rycerz zwrócił się po imieniu wzruszyła jedynie ramionami, a on ciągnął dalej: - Śmierć sprawia, że życie staje się bezcelowe. Wiem, że ja sam i wszyscy, których znam, umrą i odejdą w zapomnienie, tak jak gdybyśmy nigdy nie istnieli... - Przerwał na chwilę, po czym znowu podjął: -Chciałbym dokonać czynu o kosmicznym znaczeniu, chciałbym umieć zmieniać naturę rzeczy, tak, żeby jeszcze po upływie tysięcy lat wszyscy spoglądający wstecz mówili: „Garth to uczynił”. Chciałbym zmienić ten obojętny wszechświat, tak, żeby nawet gwiazdy zwracały na mnie uwagę i żeby moje życie miało sens.

Ao poruszyła się niezgrabnie.

- Jesteś panem i rycerzem, którego czyny pamiętane będą przez całe pokolenia.

- Znany jestem zaledwie w niewielkiej części jednego tylko kontynentu, a nawet tu, jak sama powiedziałaś, będę pamiętany tylko przez stulecie, może dwa, co stanowi jedynie chwilę w dziejach świata.

- Czego zatem chcesz od nas, ode mnie i od mojej siostry?

- Czy możliwe jest, by śmiertelnik mógł zmienić sposób istnienia rzeczy?

- To, jak mówią, jest dziedziną bogów lub – jeśli ktoś w nich nie wierzy – sprawą przeznaczenia i losu.

Garth najprawdopodobniej przewidywał, że taka będzie odpowiedź, bo prawie natychmiast dodał:

- Jeśli nie mogę zmienić świata, to chciałbym przynajmniej, żeby o mnie pamiętał. Żeby moje imię było znane, dopóki będzie żyło cokolwiek na tym świecie, aż do końca czasu. Czy tak może się stać?

Wpatrywał się w niekształtną i zdeformowaną postać wiedźmy. Na jego zwykle kamiennym obliczu malowało się teraz napięcie i wyczekiwanie. Spojrzała na niego beznamiętnie i odpowiedziała powoli:

- Czy takie jest właśnie twoje pragnienie: być znanym zawsze, od tej chwili aż do końca świata?

- Tak.

- To jest możliwe. - Ton jej głosu wydał mu się zadziwiająco niechętny.

- Jak tego dokonać?

- Udaj się do miasta zwanego Skelleth i odszukaj tam Zapomnianego Króla. Poddaj się jego woli i rozkazom, i bądź mu bezwarunkowo posłuszny, a to, czego pragniesz, spełni się.

- Jak mam odszukać tego króla?

- Można go znaleźć w Oberży Królewskiej, a rozpoznasz go po żółtych łachmanach, które nosi.

- Jak długo mam mu służyć?

Ao wciągnęła głęboko powietrze, milczała chwilę i w końcu stwierdziła:

- Męczysz nas swoimi pytaniami, nic więcej ci już nie powiemy.

Obróciła się i kuśtykając podążyła w czeluście pieczary, w ciemność, która przez cały czas skrywała jej siostrę o imieniu Ta oraz ich wspólne nędzne legowisko.

Rycerz jeszcze przez jakiś czas stał nieruchomo, w pozie pełnej szacunku, a kiedy wyrocznia całkowicie wycofała się w głąb jaskini, zwrócił twarz ku wschodowi, gdzie ostatnie promienie słońca oświetlały jeszcze zamarznięty port Ordunin i zimne, zewsząd otaczające ląd morze. W końcu zaczął ostrożnie schodzić w dół zbocza.

Rozdział 1

Miasteczko Skelleth leżało na najbardziej na północ wysuniętych peryferiach ludzkiej cywilizacji i było wiecznie głodującą dziurą zamieszkałą przez ludzi utrzymujących się z uprawy ziemi i cięcia lodu. Z każdą trwającą tu dziesięć miesięcy zimą osada zmniejszała się. Jej byt zależał w równej mierze od kóz i siana wieśniaków, jak i od podupadającego handlu. Handel ten pozwalał jednak na sprowadzanie pewnych artykułów pierwszej potrzeby, których nie udałoby się uzyskać wyłącznie z uprawy własnej ziemi. Z roku na rok biedniejąca społeczność osady miała i z tym coraz większe problemy, ponieważ coraz więcej karawan załadowanych lodem i towarami padało ofiarą zbójeckich napadów lub kupcy bankrutowali.

Chociaż Skelłeth ogólnie uznawane było za ostatni przyczółek ludzkiej cywilizacji, to jednak i ludzi i pewne ślady cywilizacji można było jeszcze znaleźć na północ od tej granicy. Ci, których można było tam spotkać byli albo pasącymi kozy nomadami, zamieszkującymi rozległe równiny i podnóża gór, albo barbarzyńskimi myśliwymi i traperami wiecznie pokrytych śniegiem szczytów, którzy zbyt byli oddani zbójectwu i morderstwom, by można było ich nazwać reprezentantami cywilizacji. Jeszcze bardziej na północ, na terenach Północnego Pustkowia, mieszkali nadludzie przegnani tam podczas Wojen Rasowych trzy wieki temu. Ale oni, choć bez wątpienia należeli do istot cywilizowanych, z całą pewnością nie byli przedstawicielami ludzkiego gatunku.

To właśnie z powodu nadludzi Baron Skelleth uznał za stosowne uczynić Północną Bramę osady jedynym fragmentem rozpadającej się fortyfikacji godnym pilnowania, choć mizerny handel miasteczka wcale z niej nie korzystał. Nawet dzicy traperzy podczas swych rzadkich wypraw handlowych woleli używać wygodniejszych wejść: wschodniego i zachodniego. O każdej godzinie dnia i nocy można więc było spotkać przy Bramie Północnej któregoś z trzech tuzinów żołnierzy osady, jak wciśnięty w załom muru grzał się w zimnie nad prowizorycznym ogniskiem – jeśli oczywiście mężczyzna nie opuścił swego posterunku. Ten nieprzyjemny i niewdzięczny obowiązek stał się wygodnym pretekstem dla Barona do wymierzania kar tym z żołnierzy, którzy mieli nieszczęście zderzyć się z jego złym humorem. Zwykle też ofiarami kaprysów jego zmiennego usposobienia padali młodsi i weselsi z kompanii, jako że Baron w czasie swoich częstych napadów chandry i depresji zwykł uważać wszelkie przejawy wesołości i dobrego humoru za śmiertelną zniewagę.

Tak też było i tym razem. Strażnikiem był Arner, najmłodszy i jednocześnie najśmielszy z żołnierzy. On właśnie otrzymał rozkaz, aby stać na posterunku w tym niezwykle nieatrakcyjnym miejscu dwadzieścia cztery godziny bez zmiany. Trudno było się więc dziwić, że młodzieńcowi zdarzyło się opuścić pozycję i spał właśnie słodko w otwartych ramionach ukochanej, gdy po raz pierwszy, odkąd pamiętano, ktoś wjechał do Skelleth od strony starej drogi prowadzącej na Pustkowie.

Tak oto właśnie Garth na swym wielkim czarnym stworze zwanym bestiarem przekroczył bramę miasta niedostrzeżony i niezatrzymywany, minął szeroki pierścień porzuconych, zrujnowanych domów i ulic, i dotarł aż do zamieszkałej części Skelleth. Stalowy hełm nadczłowieka błyszczał w świetle porannego słońca, a purpurowy płaszcz przerzucony przez ramię układał się luźno w fałdy. Jeździec utkwił wzrok prosto przed sobą i ignorował zupełnie garstkę odzianych w łachmany mieszkańców, którzy jako pierwsi zobaczyli przybysza i natychmiast rozpierzchli się w popłochu na jego widok.

Chociaż pozbawiona nosa, lśniąca niczym wyprawiona skóra, brązowa twarz Gartha i jego przenikliwy wzrok wystarczały, by wzbudzić przerażenie wśród istot ludzkich, było całkiem możliwe, że część mieszkańców osady nawet nie zwróciła na niego uwagi i uciekała raczej przed jego wierzchowcem, uważając go za jakiegoś niesamowitego potwora z Północnego Pustkowia. Wysoki w kłębie na pięć stóp stwór mierzył ponad osiemnaście stóp od nosa do ogona. Jego gładkowłosy koci kształt był tak doskonale umięśniony, że waga jeźdźca w pełnym rynsztunku nic dla niego nie znaczyła. Szerokie poduszeczkowate łapy, tak jak łapy kota, nie czyniły prawie żadnego hałasu, a cienki ogon zwijał się za nim niczym ogon pantery. Tak jak jej pan, dziki bestiar nie zadał sobie trudu, by obdarzyć mieszkańców osady nawet jednym spojrzeniem spod lekko przymkniętych złotych oczu. Nie zareagował również na porażonych strachem ludzi w żaden sposób: choćby drganiem krótkich i grubych wąsów, i tylko posuwał się spokojnie do przodu przez nikogo nie zatrzymywany, z wdziękiem równym kociej gracji. Trójkątne uszy bestia położyła gładko po sobie. Jej normalny krok równy był człowieczemu biegowi. Nieugięty ruch do przodu wielkiego czarnego ciała przesuwającego się w całkowitej ciszy przez lekko zmrożone błoto ulic był już sam w sobie przerażający, nie mówiąc o trzycalowych kłach, które połyskiwały w jej pysku.

W miarę jak narastały okrzyki i wrzask uciekających mieszkańców, na twarzy Gartha pojawił się ledwo dostrzegalny grymas niezadowolenia i dezaprobaty. Grube usta wydął z pogardą, choć jego spojrzenie pozostało niewzruszone. To hałaśliwe przyjęcie nie było tym, czego sobie życzył w tej chwili. Zarzucił do tyłu płaszcz odsłaniając szary napierśnik na czarnej kolczudze. Wyjął z pochwy przy siodle obustronny topór wojenny i uchwycił go w lewą dłoń. Prawa nadal spoczywała na wodzidle uprzęży wstrzymującym wierzchowca, co było czystą formalnością raczej niż koniecznością przy tak dobrze wytresowanym zwierzęciu. Garth wiedział, że jego wierzchowiec pochodzi z najlepszych stadnin miasta Kirpa i jest rezultatem tysiącletniej, wspomaganej czarami hodowli, polegającej na umiejętnym krzyżowaniu i niezwykle dokładnej selekcji zwierząt. A jednak teraz nadczłowiek trzymał wodzidło w dłoni i wolał ufać wyłącznie sobie.

Jeździec zbliżający się coraz bardziej do rynku, który znajdował się w samym centrum miasteczka, stał się obiektem setek ostrożnych i lękliwych spojrzeń. To, że do tej pory nie zachowywał się agresywnie, pozwoliło mieszkańcom dojść do siebie, zebrać się na odwagę i oto teraz tłoczyli się oni wzdłuż ulic, którymi jechał Garth. Wcześniejsze krzyki zmieniły się w śmiertelną ciszę i bez wątpienia był to najbardziej imponujący i frapujący widok, jaki zdarzyło się oglądać mieszkańcom Skelleth od paru wieków. Z rozdziawionymi ustami gapili się na wielkiego wierzchowca, na mierzącą siedem stóp postać nadczłowieka, na błyszczący topór, matową zbroję chroniącą jeźdźca i na ciemną, włochatą skórę Gartha, która była jedną z największych różnic między jego rasą a ludźmi. Jeździec nie mógł też ukryć braku zarostu na twarzy i braku nosa ani zapadniętych policzków i wąskich ust. Dla widza będącego reprezentantem rasy ludzkiej jego twarz niezwykle przypominała nagą czaszkę z czerwonymi oczyma.

Miasto nie zrobiło najlepszego wrażenia na nadczłowieku. Z całą pewnością nie przystawało do odwiecznych opowieści o potężnej twierdzy będącej bez przerwy w pogotowiu i oddzielającej jego rasę od ciepłego i bujnego południa. Chociaż zewnętrzne mury były kiedyś z pewnością poważną fortyfikacją, teraz Garth zbliżając się do miasta dojrzał w rozkruszałym murze kilka sporych wyrw, dostatecznie szerokich, aby przedostał się przez nie tuzin atakujących wojowników – gdyby doszło do natarcia na miasto. Garth mógł zgadnąć, dlaczego nie naprawiano dziur w murze – osada nie warta była nawet trudu oblężenia. Pomijał głupotę tłumu. Ale nawet w częściach niezupełnie zrujnowanych, ryglowe domy miasta podupadłe z upływu lat, bezlitosnego klimatu i niewłaściwej opieki nie wyglądały wcale lepiej – a po prawdzie nawet gorzej – od tych, które znajdowały się w najbiedniejszych dzielnicach jego rodzinnego Ordunin. Brudni, obszarpani i zapchleni ludzie byli jeszcze biedniejsi. Ale, koniec końców, byli przecież tylko ludźmi.

Nagle przez tłum przeszedł pomruk. Wreszcie pojawili się żołnierze. Było ich pół tuzina, a swe krótkie miecze trzymali obnażone. Garth spojrzał na nich z rozbawieniem, potem odwrócił wzrok i cichym rozkazem zatrzymał wierzchowca.

Dla przybysza z północy żałosna szóstka wydawała się równie bezbronna, jak stadko gęsi. Obawiał się bowiem, że przyjdzie mu stawić czoła oddziałowi jeźdźców w pełnym rynsztunku albo przynajmniej paru pikinierom, a nie garstce chłopów w zardzewiałych kolczugach z kiepsko wykutymi mieczykami, które były dwukrotnie krótsze, niż jego oburęczny miecz zwieszający się u boku. Z całą pewnością jego przodkowie toczyli wojny z potężniejszymi od tych tutaj wrogami. To było zupełnie jasne: nie tylko mury obronne zniszczały w ciągu tych lat minionych od czasów, w których nadludzi zmuszono do wycofania się na Północne Pustkowie. A przecież byli to bez wątpienia przedstawiciele władz miasta i należało potraktować ich z należytą ostrożnością i dyplomacją, jeśli chciał wypełnić swoją misję przez nikogo nie zaczepiany. Będąc gościem, zobligowany był do odezwania się jako pierwszy, powiedział więc:

- Witajcie, mieszkańcy Skelleth.

Kapitan małego oddziału – przynajmniej tak zakładał Garth, sądząc po jego hełmie: stalowym, a nie jak u pozostałych skórzanym – z lekkim wahaniem odpowiedział:

- Witaj, nadczłowieku.

- Jestem Garth z Ordunin. Przychodzę w pokoju.

- Dlaczego więc twój topór wyjęty jest z pochwy?

- Nie byłem pewien, jak mnie tutaj przyjmiecie.

Raz jeszcze wahając się kapitan odrzekł:

- Nie szukamy z tobą żadnej zwady.

Garth wsunął topór z powrotem do pochwy.

- Czy zatem moglibyście powiedzieć mi, jak mam dojść do Oberży Królewskiej?

Mężczyzna objaśnił drogę, a potem przerwał nie wiedząc, co ma uczynić dalej.

- Czy mogę przejechać? - zapytał uprzejmie Garth.

Kapitan doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wraz ze swoimi ludźmi nie miałby nawet cienia szansy, gdyby bestia i służąca nadczłowiekowi za wierzchowca zdecydowała się przejść sama. Rozkazał więc swoim żołnierzom, by rozstąpili się i Garth, nie zatrzymywany już przez nikogo, pojechał w kierunku chylącej się ku upadkowi starej tawernie, która była tu, odkąd tylko sięgano pamięcią i zawsze zwana była Oberżą Królewską, pomimo całkowitego braku związków z jakimkolwiek znanym monarchą.

Kiedy kapitan przyglądał się majaczącej postaci nadczłowieka, przyszło mu do głowy, że właściwie nie wypełnił jeszcze wszystkich swoich obowiązków. Pozostały dwie sprawy.

- Tarl, Thoromor, musimy natychmiast poinformować o tym Barona - powiedział.

Ignorując nieszczęśliwy wyraz twarzy wybranej dwójki, która miała mu towarzyszyć, wskazał palcem na pozostałych mówiąc:

- A wy trzej idźcie sprawdzić, czy ten potwór zabił Arnera, czy też może ten młody głupiec opuścił posterunek, a potem zameldujcie się u mnie.

Trójka zasalutowała i odmaszerowała, kapitan natomiast rzucił ostatnie spojrzenie na znikającego Gartha, przez chwilę pozwalając sobie pozazdrościć jego zbroi i broni, a potem pospieszył w stronę dworu Barona. Pozostała dwójka żołnierzy poczłapała za nim niechętnie mrucząc pod nosem coś na temat niemiłego prawdopodobieństwa, że ich pan znów będzie w jednym ze swych słynnych napadów depresji.

To, że Baron nie mógł pozwolić sobie na pałac ani na zamek, było najlepszym znakiem, że miastu powodzi się źle. Baron musiał zadowolić się domem, który nazywano dworem głównie z uprzejmości. Stał on przodem do rynku blokując kilka krętych uliczek, które z konieczności kończyły się teraz na krótkiej przecznicy wzdłuż tylnej części domu. Kiedyś uliczki te były przejezdne i prowadziły na plac, a było to w czasach, kiedy w Skelleth nie było tak ścisłej władzy. Ale pierwszy Baron wzniósł swoją siedzibę – która posłużyła jednocześnie lokalnej administracji – z całkowitym brakiem poszanowania dla wszystkiego i wszystkich. I tak oto uliczka, która kiedyś była nieistotnym poprzecznym przejściem, stała się teraz jeszcze bardziej nieważna, ponieważ ulice, które doń prowadziły, zostały odcięte przez budowlę i alejka przemieniła się w brudny i niszczejący zaułek. Drugiego tak brzydkiego miejsca nie było chyba nigdzie w królestwie Eramma. Na tej właśnie uliczce stała Oberża Królewska.

Twarz Gartha, pozbawiona nosa, który mógłby zmarszczyć, nie wyrażała obrzydzenia na widok tak niehigienicznej okolicy, gdy prowadził spokojnie wierzchowca do stajni obok gospody. Choć nie było tego widać, był wyraźnie zdegustowany. Przeszło mu przez myśl, że żadna społeczność nadludzi nigdy nie pozwoliłaby na takie zaniedbania. Starając się nie dostrzegać brudu, jaki go otaczał, nadczłowiek zrobił wszystko, aby bestiar mógł tu dobrze odpoczywać po trudach drogi: wyciągnął topór z siodła, aby zapobiec otarciu w miejscu, gdzie jego rękojeść dotykała boku zwierzęcia i oczyścił, podobne do kocich, uszy drucianą szczotką przeznaczoną specjalnie do tych celów. Stwór przyjmował te zabiegi jak zawsze ze spokojem i cierpliwością. Kiedy Garth spełnił powinność wobec swego wierzchowca, oparł topór i miecz o ścianę boksu stajni, żadne z nich nie bardzo się nadawało bowiem, aby zabrać je ze sobą do gospody. Jedyną bronią, jaką zostawił przy sobie, był długi na stopę sztylet u pasa. Rozejrzał się wokół i dostrzegł chłopca stajennego, który trzęsąc się jak galareta, odmówił jednak zbliżenia się do stojącej w boksie olbrzymiej bestii. Nadczłowiek podszedł do niego, a wtedy przestraszony młodzieniec skulił się, ale nie ruszył z miejsca.

- Mój wierzchowiec musi być nakarmiony. Dopilnuj, żeby przyniesiono mu mięso. Najlepiej sam je przynieś, tyle ile tylko zdołasz unieść. Surowe i tak świeże, jak tylko można tu dostać. Jeśli zwierzę nie zostanie nakarmione, zanim tu wrócę, to sam posłużysz mu za pożywienie. Czy to jasne? - Chłopak przytaknął, zbyt przestraszony, aby przemówić. - A poza tym, jeśli ktoś ruszy moje rzeczy, znajdę go i zabiję, kimkolwiek będzie. No, masz. - Wyciągnął garść złotych monet z sakiewki przytwierdzonej do pasa i rzucił je w dłoń chłopaka.

Oczy młodzieńca rozszerzyły się i na moment zapomniał on o strachu, chociaż nadal nie był w stanie wykrztusić słowa. Garth zdał sobie sprawę, że właśnie wydał tyle złota, ile prawdopodobnie posiadała cała osada, ale myśl ta nie zaprzątała zbyt długo jego głowy. Miał go wiele i mógł oczekiwać dobrej obsługi, jeśli będzie hojny. Zostawiając chłopaka gapiącego się nadal z niedowierzaniem na majątek, jaki trzymał w dłoni, nadczłowiek wyszedł ze stajni i skierował się ku gospodzie.

Wszedł do środka i przystanął na chwilę zaskoczony. W przeciwieństwie do rozsypujących się i pokrytych brudem ścian zewnętrznych, Oberża Królewska była wewnątrz równie czysta i uporządkowana, jak nieźle utrzymany statek. Podłogę stanowiły dobrze wyszorowane i mocno już wytarte deski dębowe, na których pojawiły się wgłębienia i wypukłości, co wskazywało na to, że stolików nie przesuwano już od wielu pokoleń. Ściany pokrywała ciemna boazeria wyfroterowana aż do połysku. Okna, choć szkło posiniało z powodu wieku, były jednak nienagannej czystości i nie popękane. Stoły i krzesła stanowiły przykład mocnych, dobrze wykonanych dzieł sztuki stolarskiej, choć już wypolerowane wiekiem jak podłoga do pięknej gładkości. Większa część jednej ściany zajęta była przez kamienny kominek, na którym tańcowały przyjazne płomienie. Naprzeciw niego stały duże beczki z piwem i winem, których mosiężne okucia błyszczały w świetle. Ściana w głębi była częściowo zasłonięta przez schody prowadzące na piętro. Po obu stronach sali znajdowały się różne drzwi.

Choć było zbyt wcześnie nawet na gości obiadowych, paru klientów siedziało jednak wokoło. Rozmawiali wesoło, ale dyskusje ucichły jak ucięte batem, gdy tylko nadczłowiek pojawił się w drzwiach. Wszystkie oczy, poza jedną parą, odwróciły się natychmiast w kierunku niesamowitego gościa w zbroi, który stanął w wejściu i mrużył oczy w zdumieniu. Para oczu, która nie podążyła za innymi, należała do samotnej postaci siedzącej w rogu przy małym stoliku między paleniskiem a schodami, postaci zgiętej już wiekiem, której jedyne widoczne rysy twarzy były długą, białą brodą. Reszta twarzy zakryta była postrzępionym i zniszczonym kapturem jego żółtego płaszcza.

Zaskoczenie Gartha minęło po chwili i wtedy dostrzegł on samotnego osobnika, zastanawiając się przez moment, dlaczego stary nie spojrzał na niego, tak jak zrobili to inni. Może był głuchy i nie zwrócił uwagi na nagłą ciszę, jaka zapanowała w gospodzie. Może ślepy – w takim razie podniesienie głowy nie miałoby najmniejszego sensu. Garth wiedział, że obie te ułomności były bardzo częste pośród podeszłych wiekiem ludzi. Przypomniało mu się jego zadanie i zdał sobie nagle sprawę, że właśnie ten starzec był jedynym z obecnych, który pasował do opisu podanego w przepowiedni. Chociaż pozostałym gościom – najwidoczniej okolicznym wieśniakom – daleko było do noszenia porządnych ubrań, żaden z nich nie był odziany w łachmany. Poza tym tylko ten stary człowiek miał na sobie żółte szaty, pozostali natomiast ubrani byli różnie: na szaro, brązowo, jasnoszaro – co musiało w przeszłości pewnie być kolorem białym. Z lekkim niepokojem, choć nie dając tego po sobie poznać, Garth przekroczył próg tawerny. Przemierzył salę kierując się prosto do zaciemnionego rogu, w którym siedział starzec, i usiadł po przeciwnej stronie stolika.

Stary nawet mrugnięciem oka nie dal poznać po sobie, że świadomy jest obecności przybysza.

Pozostali odprowadzili nadczłowieka wzrokiem aż na obecne miejsce, po czym znowu powrócili do swoich rozmów. Garth nie był pewien, czy do jego niezwykle wyczulonych uszu rzeczywiście dotarło wymamrotane przy którymś z dalszych stolików zdanie: „Można się było tego spodziewać”.

Po chwili, kiedy starzec nadal pozostawał w bezruchu, Garth z pewnym wahaniem przerwał ciszę odzywając się półgłosem:

- Szukam tego, którego zwą Zapomnianym Królem.

- Kim jesteś? - Głos był zaledwie nieco lepiej słyszalny od szeptu, tak suchy jak spadające liście, niesamowicie oschły i szorstki, choć mocny i wyraźny.

- Nazywają mnie Garthem z Ordunin.

- Twój tytuł?

- Co? - Garth zapytał zdumiony.

- Jaki nosisz tytuł?

- Powiedz mi najpierw o tym, którego szukam.

- To ja. Podaj mi swój tytuł.

Nadczłowiek odpowiedział z ociąganiem:

- Jestem Księciem Ordunin, Panem Nadludzi z Północnego Pustkowia.

Starzec wreszcie się poruszył i uniósł głowę, aby spojrzeć na Gartha. Nadczłowiek dostrzegł, że jego twarz była równie wysuszona i pomarszczona jak twarz mumii, a oczy tak głęboko osadzone, że pozostawały niewidoczne w cieniu ciemnożółtego kaptura. Garth przez moment nie mógł oprzeć się wrażeniu, że stary w ogóle nie ma oczu, że spogląda teraz w jego puste oczodoły. Przypisał to jednak grze świateł.

- Czego chcesz ode mnie?

- Powiedziano mi, o królu, że możesz spełnić moją prośbę.

- Kto ci to powiedział?

- Wyrocznia.

- Jaka wyrocznia?

- Wyrocznia, znana pośród mojego ludu. Nie słyszałeś raczej o niej.

- Jednak ona musiała słyszeć o mnie.

Ociągając się, zaniepokojony tymi mrocznymi oczami, Garth odpowiedział:

- Ona i jej siostra nazywane są Mądrymi Kobietami z Ordunin.

Nie było odpowiedzi.

- Dowiedziałem się od nich, że tylko ty możesz spełnić to, o co proszę.

- Aha. A o co prosisz?

- Jestem zmęczony takim życiem, w którym wszędzie widzę rozkład i śmierć. Jestem zmęczony faktem, że moje życie jest zupełnie bez znaczenia w potężnym wszechświecie.

- Taki jest los wszystkich, czy są ludźmi czy też nadludźmi. - Oschły, monotonny głos nie zmienił się, ale tym razem Garth odniósł wrażenie, że w ukrytych oczach pojawił się błysk. Uspokoiło go to. Dowód, że były tam rzeczywiście oczy.

- Ja tak nie chcę, o królu. Znam swoje miejsce w kosmosie i wiem, że nie mogę zmienić gwiazd ani losu świata, choć chciałbym to uczynić. Nie o to proszę. Jeśli nie mogę zmienić świata, to chciałbym chociaż wpłynąć jakoś na jego mieszkańców. Chcę być dla nich kimś. Chciałbym, żeby moje imię było znane tak długo, dopóki istnieć będzie życie na ziemi i w morzu, chciałbym by moje imię było na ustach wszystkich na całym świecie.

Żółta postać poruszyła się.

- Dlaczego chcesz, by tak się stało?

- Próżność, o królu.

- Sam wiesz, że to z powodu próżności? Nie ma innych przyczyn?

- Nie może być innych powodów przy takim pragnieniu.

- A czy nie pomyślałeś, że to twoje pragnienie przekracza zdrowy rozsądek, nawet w próżności? Cóż ci to da, że zostaniesz zapamiętany po śmierci?

- Nic. Ale jeszcze za życia będę wiedział, że tak właśnie będę pamiętany. Wiedza o tym uśmierzy mój ból, gdy przyjdzie moja kolej umierać.

- Niech zatem tak będzie, Garcie z Ordunin. Uzyskasz to, czego pragniesz, jeśli będziesz mi służył bezwarunkowo i wypełnisz zadania, jakie ci naznaczę. Ja również mam niespełnione pragnienie. Jego realizacja wymaga mocy magicznej, której teraz nie posiadam i przyrzekam ci na wszystko, co mam i na wszystkie bóstwa, że jeśli uda mi się osiągnąć mój cel przy twojej pomocy, wtedy twoje imię będzie tak długo znane na ziemi, jak długo będzie istnieć na niej życie.

Twarz starca znów skryła się w ciemności kaptura, ale Garth był pewien, że dostrzegł na niej uśmiech, kiedy powiedział:

- Będę ci służył, o królu.

- Zobaczymy. Najpierw muszę wystawić cię na próbę, bo nie ośmielę się wysłać w misji niewłaściwej osoby. Muszę również być pewien, że nie zawracasz mi głowy bez potrzeby.

Garth nic nie odpowiedział, a zakapturzona twarz zatopiła się ponownie w poprzedni stan kontemplacji, tak że widoczna była znów tylko biała broda. Minęło około dziesięciu minut, zanim nadczłowiek ponownie usłyszał oschły głos starca.

- Sprowadź mi tu pierwsze żyjące stworzenie, na jakie natrafisz w starożytnych kryptach pod Mormoreth.

- Mormoreth?

- Miasto, daleko na wschodzie. Ale szczegóły mogą poczekać. Przynieś mi teraz jadło i napoje. - Wiekowa głowa raz jeszcze uniosła się do góry i choć oczy pozostały nadal w ukryciu, pomarszczone usta wykrzywiły się w ohydnym szerokim uśmiechu.

Rozdział 2

Minęły prawie dwa dni, nim nadczłowiek ponownie dosiadł swojego bestiara i wyruszył w kierunku Bramy Wschodniej. Większość czasu spędził zastanawiając się nad niezbędnym w swej wyprawie wyposażeniem i upewniając się, że jest w to zaopatrzony. Chociaż przybył z Ordunin przygotowany na wszelkie ewentualności, nie wziął jednak pod uwagę prowadzenia przez góry i doliny jakiegoś jeńca, kimkolwiek lub czymkolwiek byłby. Garth nie miał pojęcia, jaka będzie pierwsza żyjąca istota, którą napotka w kryptach i musiał rozważyć wszelkie możliwości: od owada do słonia. Mógł tylko mieć nadzieję, że nie zostaje wysłany po smoka, choć nawet i to wchodziło w grę i najlepsze, co w tej sytuacji mógł zrobić, to zabrać ze sobą dużą ilość koców azbestowych i ciężkich łańcuchów. W pierwszym odruchu postanowił zaopatrzyć się w klatki różnych rozmiarów, ale szybko zdał sobie sprawę, jak bardzo byłoby to niepraktyczne i ograniczył się ostatecznie do jednej klatki, dostatecznie dużej, by pomieścić dużego kota lub mniejszego psa, a jednocześnie – dzięki drobnej drucianej siateczce – takiej, która zatrzymałaby w sobie większość owadów czy pająków. Gdyby zdobycz okazała się większa, miał na taką ewentualność przygotowane liny i łańcuchy różnej wagi oraz parę sztuk szarego płótna, które posłużyć mogło do ewentualnego kneblowania czy wiązania ofiary. Zdecydował się już wcześniej na korzystanie tylko z trzech rodzajów broni: topora, miecza i sztyletu, rezygnując z taszczenia ze sobą ciężkiego sprzętu. Przy tych ograniczeniach naprawdę chciał wierzyć, że nie zostaje wysłany po smoka.

Poza tymi specjalnymi przygotowaniami nie zaniedbał oczywiście zwyczajnych i rutynowych. Sprawdził i napełnił menażkę i bukłak do wody. Przygotował na drogę nie psujące się szybko jedzenie i upewnił się, że zarówno on jak i jego wierzchowiec są należycie nakarmieni i w dobrej sprawności fizycznej.

Zapomniany Król przyglądał się tym przygotowaniom z milczącym rozbawieniem, odmawiając jednocześnie udzielania jakichkolwiek wskazówek czy pomocy. Powtarzał tylko swe pierwotne polecenie i co najwyżej podawał trasę do Mormoreth, która była i tak śmiesznie łatwa i nie sposób było z niej zboczyć, prowadziła bowiem prawie cały czas prosto od Wschodniej Bramy Skelleth i jedynie przy trzech kolejnych rozwidleniach trzeba było wiedzieć, gdzie skręcić. Zapomniany Król zajadał się również – na koszt Gartha – jadłem i winem w zadziwiająco olbrzymich ilościach jak na człowieka tak podeszłego w latach i tak chudego. Zważywszy jednak na ceny, jakie obowiązywały w Skelleth i zasoby złota, które posiadał Garth, nie uszczupliło to specjalnie jego kieszeni.

Podczas wszystkich tych przygotowań w miasteczku zrobiło się małe zamieszanie w związku z pewnym lokalnym wydarzeniem. Gdy Garth dowiedział się o nim, zareagował obojętnością, choć w pewnym sensie był jakby jego sprawcą. Mężczyzna, którego zwano Arner – ten właśnie, który opuścił posterunek, gdy Garth wjeżdżał do miasta – został skazany przez Barona na ścięcie. Baron, o którym mówiono, że znajduje się teraz w zdecydowanie większym gniewie i gorszym humorze niż zazwyczaj o tej porze roku – wiosną, zachowywał się dziwacznie. Kiedy Garth podsłuchał tę nowinę u mieszkańców osady rozdartych z jednej strony ogarniającym ich podnieceniem, spowodowanym zbliżającą się publiczną egzekucją, a gniewem na surowość takiego wyroku, wzruszył tylko ramionami, przyjmując go jako jeszcze jeden przejaw różnic dzielących kultury Skelleth i Ordunin. Taka sytuacja mogła zaistnieć wyłącznie wśród istot ludzkich. Zupełnie niezaznajomiony z ludzkimi uczuciami i ich manifestacjami, nie zwrócił uwagi na niechętne i zawzięte spojrzenia, jakie rzucano w jego stronę, gdy tylko gdzieś się pojawiał. Zupełnie nie interesowała go cala ta sprawa. Był całkowicie nieświadom tych pełnych nienawiści spojrzeń wszędzie dookoła, specjalnie jednak ze strony strażników miasta w służbie Barona, towarzyszy skazanego. Nienawiść nadludzi nigdy nie była widoczna w wyrazie twarzy, spojrzeniach czy zachowaniu, a tylko w słowach i działaniu. Był więc całkowicie niezdolny, by ją teraz dostrzec i zrozumieć. Niewiele by też go to obchodziło, nawet gdyby ją rozpoznał, bo nie zwracał na ludzi większej uwagi niż na biegające po ulicach psy.

Początkowo jego podróż przebiegała spokojnie. Niczym nie niepokojony posuwał się w kierunku Mormoreth znośnym gościńcem, po dobrze udeptanym stopami wielu wieśniaków i karawan kupców śniegu. Śnieg nie zaczął się jeszcze roztapiać w błotnistą breję. Jednak przy pierwszym rozwidleniu droga stała się znacznie gorsza. Tędy do Mormoreth nie prowadził już szlak kupiecki, a Garth minął prawie wszystkie gospodarstwa poza najbardziej wysuniętymi na wschód. Droga w większej swej części pokryta była głębokim, nieutartym śniegiem, a o jej obecności świadczyły jedynie wielkie przestrzenie między mizernymi drzewami oraz większa niż gdzieś indziej ilość tropów, zarówno ludzkich, jak i zwierzęcych. Ślady ludzkie na śniegu były często śladami gołych stóp i Garth pomyślał, że miejscowi muszą być albo bardzo biedni, albo bardzo jeszcze dzicy. Nieregularnie rozmieszczone kamienie milowe, często prawie zupełnie zagrzebane w ziemi, ledwo tylko wystawały spod równo leżącego śniegu.

Właściwie śnieg nie stanowił większej przeszkody dla bestiara, którego miękkie łapy i długie nogi stworzone były na wszelkie warunki pogodowe. W podróży zwalniała ich natomiast niepewność Gartha co do przebytego i aktualnego szlaku. Często zatrzymywali się i nadczłowiek sprawdzał, czy nadal jeszcze znajdują się na trasie. W rezultacie minął cały tydzień, nim Garth przekroczył wzgórza i dostał się na Równinę Derbarok, a była to odległość, którą w normalnych warunkach pokonałby w czasie przynajmniej o połowę krótszym. W ciągu tego tygodnia musiał też dwukrotnie wstrzymywać podróż, aby puścić bestię na polowanie. Nawet gdyby bardzo chciał, nie byłby w stanie zabrać ze sobą w drogę dostatecznej ilości jedzenia dla tego olbrzymiego potwora, szczególnie gdyby chciał wziąć pod uwagę jego zamiłowanie do świeżego mięsa. Zamiast tego więc po prostu spuszczał go z uwięzi co trzeci wieczór, po zaimprowizowaniu niewielkiego obozu. Zwykle bestiar wracał nad ranem, ale w takim kiepskim terenie łowieckim polowania zabierały mu więcej czasu i dwukrotnie już zjawiał się z nastaniem południa. Wjazd na otwartą równinę zaniepokoił nieco nadczłowieka, nie wiedział bowiem, jakiej zwierzyny można się było spodziewać w takim regionie. Choć bestia była zwykle znakomicie posłuszna, jeśli tylko stawała się głodna mogła wpaść w szał, gotowa nawet pożreć swego pana i Garth nie miał żadnych złudzeń co do zagrożenia, jakie w takim stanie stanowiłaby dla niego. Mimo że posiadał topór i oburęczny miecz, miał spore wątpliwości, czy zdołałby dać sobie radę ze wściekłym z głodu zwierzęciem.

Z wielką ulgą zatem przyjął widok dużych zwierząt pasących się w pewnej odległości od nich. Zniknęły za horyzontem, zanim zdecydował się zwolnić swego wierzchowca, ale wiedział, że jeśli jakieś zwierzęta znajdują się na równinie, jego bestia znajdzie dla siebie wystarczająco dużo pożywienia. Nie obciążając sobie już więcej tym głowy, ruszył spokojnie dalej i zaczął zastanawiać się nad wyznaczonym sobie zadaniem, nad stworzeniem, które miał spotkać w katakumbach i – rozmyślając o różnych ewentualnościach – nad odpowiednim sprzętem i sposobem działania. Przestał zwracać uwagę na kwestię wyżywienia bestiara. Zresztą minęły dopiero dwa dni od jego ostatniego polowania, gdy tymczasem normalna przerwa między posiłkami wynosiła siedemdziesiąt dwie godziny.

Garth doszedł do wniosku, że rzeczywiście jest dostatecznie dobrze przygotowany na każdą ewentualność i ponownie zadumał się nad samym celem swojej misji. Najprawdopodobniej to coś, po co wyruszył było wężem, szczurem albo pająkiem, nie widział bowiem sensu w łapaniu jakiegoś robaka. Zapomniany Król wyznaczył mu tę wyprawę jako próbę, więc z pewnością pojawią się jakieś nieprzewidziane trudności. Wydawało się zatem rzeczą logiczną, że celem jego poszukiwań nie może być ot zwykły robak. Ale z drugiej strony skąd starzec mógł być pewien, że zdobycz, której zażądał będzie pierwszą żywą istotą, jaką spotka Garth? Wydawało się raczej nieprawdopodobne, by sam był ostatnio w Mormoreth...

Jego myśli przerwało nagłe warknięcie wierzchowca. Kocie uszy bestii położone były po sobie, jak gdyby zwierzę przygotowywało się do walki. Bez wątpienia coś musiało zaniepokoić wielkie czarne zwierzę. Garth spojrzał na nie wyczekująco, ale nie wskazało ono kierunku, z którego mogło zagrażać niebezpieczeństwo. Zamiast tego stanęło jak wryte, jego nozdrza otwierały się i zamykały, łeb pochylał się, jak gdyby stworzenie było gotowe albo do odparcia czyjegoś ataku, albo do rozpoczęcia własnego. Łeb stwora kołysał się lekko na boki. Bestia była równie niepewna jak jej pan, z której strony grozi niebezpieczeństwo. Garth przez moment pomyślał, że było to niezwykle nieprzyjemne.

Wyciągnął miecz z pochwy i trzymał go teraz w pogotowiu. Własnymi zmysłami jeszcze nie wyczuł nawet śladu zagrożenia. Miał jednak zaufanie do bardziej wyostrzonych zmysłów swego zwierzęcia. Już wcześniej uratowało mu to życie.

Oczy Gartha omiatały równą płaszczyznę, szeroką połać schnącego błota, zimowego śniegu topniejącego po tej stronie wzgórz. Równina zdawała się być pusta aż po horyzont, na wprost i po obu stronach. Za nią leżało już tylko pustkowie odludnych wzniesień. Nie dostrzegał żadnego niebezpieczeństwa. W najbliższym otoczeniu nie widział też żadnych węży czy żadnych ewentualnych pułapek, które tłumaczyły zachowanie bestiara. Przez jakąś minutę siedział bardzo zaniepokojony w bezruchu na nieruchomym wierzchowcu. Gdy zagrożenie nadal nie ujawniło się, ostrożnie przynaglił zwierzę do dalszej jazdy, pozostawiając w dłoni obnażony miecz.

Bestia zrobiła krok do przodu, po czym znów zamarła. Tym razem Garth nie musiał się zastanawiać, dlaczego. Sam zdrętwiał w bezruchu na kilka sekund – które zdawały się być długimi, wolno mijającymi minutami – gdy usiłował przyjąć do świadomości dowód obrazu tak, jak przekazywały mu jego zmysły.

Przed sobą w odległości zaledwie piętnastu stóp, zobaczył człowieka odzianego w futra.

Jego twarz nie zbliżyła się, nie wysunęła się z boku ani też nie spadła jak jastrząb z góry. Po prostu, nagle się pojawiła!

Teraz dostrzegł także szczupłą sylwetkę mężczyzny owiniętego w szare futra i jego wierzchowca – zupełnie innego niż jego własny – brązowego zwierzęcia o długim wąskim pysku, wielkich okrągłych oczach po obu stronach nieco ciemniejszego niż jego skóra łba z grzywą czarnych włosów, rozpoczynającą się między uszami i ciągnącą się aż do końca długiej szyi.

Garth zwrócił na to wszystko uwagę w jednej chwili, bez jakiegokolwiek świadomego działania. Prawdę mówiąc, widok tak dziwacznego wierzchowca i jego dzikiego jeźdźca wdarł się do jego świadomości, na moment zaćmiewając postrzeganie wszystkich innych rzeczy.

Skóra jeźdźca była spalona od słońca i wiatru, lecz nadal jeszcze bardziej jasna niż skóra nadczłowieka. Mężczyzna miał brudne, skudlone, czarne, długie włosy opadające aż na ramiona. Jego twarz wykrzywiał grymas, który absolutnie nic nie mówił jego nadludzkiemu przeciwnikowi, a jego prawa ręka, w której ściskał długi lekko zakrzywiony matowo-szary miecz, uniesiona była nad głową. W tej samej chwili dłoń z mieczem opadła na bok, co w połączeniu z natychmiastową i nagłą szarżą jego zwierzęcia mogło zagrozić wierzchowcowi Gartha szybkim i głębokim ciosem prosto w oczy.

Wszystko to mignęło zaledwie przed oczyma nadczłowieka w pozornie zwolnionym tempie i wcisnęło go w siodło w odrętwiającym zaskoczeniu. Zaraz jednak przyszedł czas na podjęcie działania i Garth sam podniósł miecz do przodu, by odparować atak.

Dopiero, gdy usłyszał trzask stali i ryk rozwścieczonego bestiara, gdy poczuł jak zwierzę przesuwa się pod nim odrzucając na bok łeb, gdy poczuł, że zsuwa się z siodła, wtedy zdał sobie sprawę, że napastnik nie jest sam; przynajmniej tuzin tych dziwnych zwierząt z ich barbarzyńskimi jeźdźcami zbliżał się do niego z różnych stron.

Połączenie całkowitego zaskoczenia, nagłego zrywu wierzchowca, wygięcia się przy parowaniu ciosu sprawiło to, co normalnie musiałby spowodować atak wielu ludzi: Garth stracił równowagę, ale zamiast spróbować ją odzyskać, co zajęłoby cenne sekundy, wyswobodził nogi i zsunął się na ziemię, stając tuż obok swojej bestii. To również chroniło go przed atakiem, od tyłu bowiem pokryty gęstym futrem zad zwierzęcia stanowił prawie nieprzepuszczalną niczym kamienna ściana barierę.

Szczęściem dla nadczłowieka jego napastnicy byli niezbyt zorganizowanymi i atakowali bez żadnego porządku czy planu. Gdy zeskoczył na ziemię, stanął oko w oko z jednym z nich, który stał jednak w całkowitym bezruchu. Reszta pozostawała poza zasięgiem. Nigdy nie marnując nadarzającej się okazji skierował swój miecz na napastnika i z całą siłą, na jaką go było stać, uderzył w konnego wojownika. To wystarczyło. Ostrze rozdarło futrzaną kurtkę, zardzewiałą kolczugę i rozpłatało pierś mężczyzny. Trafiony uderzeniem napastnik wydał z siebie jęk, a jego oczy rozszerzyły się. Garth domyślił się, że przebił płuco. Z zawziętą twarzą nadczłowiek cofnął dłoń wyszarpując miecz z ciała. Z rany i szeroko otwartych ust mężczyzny trysnęła krew. Barbarzyńca przesunął się do przodu i na lewą stronę, spadając niezgrabnie z wierzchowca, który spłoszył się w przestrachu i toczył dziko oczyma.

W momencie, gdy mężczyzna skonał, Garth usłyszał dwa dzikie ryki: jeden ludzki i drugi potwornie nieludzki. To jego dziki bestiar przystąpił do ataku. Jego warczenie było słychać nawet wtedy, gdy uciszyły się już krzyki. Garth nie odważył się spojrzeć w tamtą stronę. Znów znalazł się w potrzasku, otoczony przez napastników. Tym razem zaatakował go wyjący szaleniec zamaszyście wymachujący szablą. Nie ryzykując siły swego miecza wobec atakującego łuku szabli, Garth zrobił unik i wymierzył cios w wierzchowca napastnika. Szabla świsnęła tuż nad głową. Miecz Gartha rozpłatał brzuch zwierzęcia i prawie wypadł z ręki przez impet natarcia. Stworzenie wydało z siebie straszliwy ryk, a potem osunęło się przywalając bokiem swego pana. Garth nie mógł sobie pozwolić na dalsze przypatrywanie się scenie, gdyż dwóch innych bandytów zbliżyło się, tym razem o wiele ostrożniej, na niebezpieczną odległość.

Napastnicy współdziałali tym razem ze sobą. Zbliżali się z dwóch stron naraz i w tej samej chwili unieśli ostrza szabel przygotowując się do ataku; obaj mierzyli raczej w korpus niż w głowę. Nadczłowiek sparował jedno uderzenie próbując jednocześnie uchylić się przed drugim, ale niezupełnie mu się to udało. Jego pancerz przyjął jednak cios, przed którym usiłował zrobić unik i miecz przejechał po napierśniku raniąc ciało pod spodem. Sparowanie ciosu zablokowało chwilowo oba ostrza, wyszczerbiło broń nadczłowieka i zabrało kilka cennych sekund potrzebnych na odblokowanie zwartej broni.

Opóźniony w ten sposób Garth nie był w stanie obronić się przed następnym uderzeniem, jakie wymierzył mu drugi przeciwnik. Widząc zbliżające się ostrze spróbował jeszcze uchylić się przed ciosem. Miał szczęście. Ostrze zaplątało się w jego płaszczu, lekko tylko uderzając go w ramię. Niezdarnie opuścił rękojeść miecza, lewą dłonią sięgając po sztylet. Utrzymując miecz w górze jak tarczę, tak mocno jak tylko potrafił jedną ręką, skierował uwagę na lewą stronę i zadał cios sztyletem w rękę napastnika, którą przytrzymywał on zaplątany w płaszczu miecz. Mężczyzna puścił broń łapiąc się za przegub dłoni. Garth ponownie zajął się teraz prawą stroną.

Podczas wymiany ciosów nadczłowiek czuł wyraźnie, że bestiar znajdujący się za nim nie próżnował. Przypomniał mu o tym ciągły wrzask, okrzyki i porykiwania, które dochodziły do jego uszu. Powoli zaczęła kierować Garthem wściekłość i zamiast raczej kontynuować obronę i rozważną walkę, jaką stosował do tej pory, przeszedł do ofensywy. Pokładając wiarę w swą nadludzką siłę i zasięg uderzenia, rzucił się do przodu wymachując mieczem.

Od tego momentu wszystko zaczęło się dziać zbyt szybko, aby mógł nadążyć świadomością za wydarzeniami. Zarąbał jeszcze przynajmniej dwóch dalszych napastników: jednego na wierzchowcu, drugiego walczącego pieszo. Co najmniej jeden miecz pękł pod wpływem wściekłości jego uderzenia. Krew ochlapała jego płaszcz i zbroję. Częściowo była to jego własna krew, ale w większości krew ludzka.

Nagle walka skończyła się. Usłyszał okrzyk wzywający do odwrotu i oto po chwili stał na placu boju sam, o dziesięć stóp od swego wierzchowca. Wokoło pozostały tylko rozrzucone w nieładzie martwe ciała napastników. Jego złość powoli opadała, aż wreszcie zastąpił ją całkowity odpływ emocji i napięcia. Nie aprobował niepotrzebnego rozlewu krwi, a ten morderczy bałagan wokół był z całą pewnością zbyteczny.

Ze wstrętem rozglądał się, całkowicie ignorując garstkę tych, którzy przeżyli i uciekali teraz na południowy wschód. Dziewięciu mężczyzn leżało bez ruchu dookoła niego, a także trzy z ich dziwnych wierzchowców. Trzech mężczyzn bez wątpienia już nie żyło, ich gardła rozdarte były przez bestię. Dwa ze stworów również. Trzecie zwierzę było tym, które sam powalił mieczem na ziemię. Nadczłowiek nie był pewny, czy tliła się w nim jeszcze jakaś iskierka życia. Skoro w oczywisty sposób nie mógł pomóc zwierzęciu, nawet gdyby jeszcze żyło, szybko dobił je mieczem.

Dokładniejsze badanie sześciu pozostałych mężczyzn ujawniło trzy trupy z głębokimi ranami od miecza, jednego ze złamanym karkiem po upadku z wierzchowca, jednego z rozciętym przegubem i krwawiącą pręgą wzdłuż piersi, nieprzytomnego już od utraty krwi i wreszcie ostatniego napastnika: nadal żywego i szarpiącego nogę uwięzioną pod swym leżącym wierzchowcem.

Szamotanina człowieka przeszła w oszalałą próbę uwolnienia się z pułapki, gdy tylko Garth począł zbliżać się do niego. Po chwili przestał się ruszać zdając sobie sprawę, że sam nie uwolni się spod wierzchowca. Nadczłowiek spojrzał na niego i nie widząc żadnych widocznych ran zdecydował, że mężczyzna może poczekać. Ignorując całkowicie jego strach, skinął na bestię, by pilnowała przywalonego barbarzyńcy. Zwierzę cicho podeszło do człowieka i stanęło bez ruchu. Przerażające, ociekające teraz krwią szczęki bestii znajdowały się dokładnie nad twarzą mężczyzny. Krew krzepła w błocie tuż przy uchu leżącego.

Garth zajął się teraz nieprzytomnym barbarzyńcą. Zdjął mu zbroję i ubranie, po czym użył materiału do zaimprowizowanych bandaży, którymi owinął rany. Z niezadowoleniem patrzył jak przez kilka sekund matowa biel tkaniny zmieniła kolor na jasnoczerwony. Cięcia były głębsze, niż się początkowo wydawały. Garth zostawił nieprzytomnego samemu sobie i poszedł po własne zapasy medyczne, które trzymał w torbie przytwierdzonej do boku siodła.

Przygwożdżony barbarzyńca zapytał z wahaniem:

- Co robisz?

Garth nie zadał sobie trudu, by udzielić odpowiedzi; powrócił do rannego i delikatnie usunął zakrwawione bandaże. Oczyścił rany najlepiej jak mógł, przyłożył nowe z leczniczymi ziołami i lekami, którymi mógł się podzielić i obwiązał skaleczenia świeżym bandażem. Kiedy był już zadowolony z wykonania tego, na co w tych warunkach mógł sobie pozwolić, ułożył rannego w miarę wygodnie na jego własnych futrach i przykrył futrem zdartym z jednego z jego nieżywych towarzyszy. Obok prawej dłoni mężczyzny położył miecz, tak że ranny będzie mógł w ostateczności bronić się przed padlinożercami, jeśli jakieś go obudzą.

Kiedy skończył, zajął się własnymi ranami. Żadna z nich nie była poważna, ale było ich wiele. Bez wątpienia stracił co najmniej tyle krwi, co przed chwilą bandażowany mężczyzna. Zdając sobie z tego sprawę, poczuł się nagle potwornie słaby i zmęczony. Całe jego ciało pulsowało bólem. Zmusił się jednak do dokładnego opatrzenia ran i dopiero wtedy zwrócił się w kierunku swego przytomnego więźnia.

Stanął wobec bestii i spoglądając na przygwożdżonego człowieka, zapytał:

- Boli?

- Tak. Noga.

- Ta przygwożdżona?

- Tak.

Nadczłowiek wymamrotał jakieś polecenie. Bestiar warknął cicho, potem pochylił się i chwycił zębami przetrąconą szyję zwierzęcia. Podniósł przednią część trupa wierzchowca, jak gdyby był to snopek siana. Barbarzyńca szybko wyswobodził nogę, a bestiar zacisnął szczęki, tak że ciało zwierzęcia opadło ciężko na jeden bok, a jego łeb na drugi. Garth przyglądał się z zaciekawieniem dziwnemu grymasowi, który pojawił się przez moment na twarzy pojmanego. Zbyt mało do tej pory miał do czynienia z ludźmi, aby zdać sobie sprawę, że mężczyzna po prostu usiłuje przemóc skurcze wymiotne. Barbarzyńca odwrócił głowę od przerażającej ruiny swego wierzchowca i potwornego widoku stwora przeżuwającej z zadowoleniem kawałek mięsa, po czym zapytał swego zdobywcę:

- Co zamierzasz ze mną zrobić?

- Czy noga nadal boli?

- Tak. - Mężczyzna zdobył się na wymuszoną próbę powstania, ale bez skutku. Nadczłowiek pochylił się i zbadał uszkodzoną nogę.

- Jest złamana. Leż spokojnie.

Trwało to trochę, zanim nadczłowiek wyszukał odpowiedni, nadający się do unieruchomienia nogi kawałek drewna. Ostatecznie odłamał trzonek jakiegoś topora, który znalazł pośród porozrzucanej na pobojowisku broni i przymocował go na miejscu skórzanymi paskami z cugli zdjętych z wierzchowca rannego mężczyzny. Gdy sprawdzał wiązania, dzikus odezwał się:

- Jestem Elmil z Derbarok.

- A ja Garth z Ordunin.

- Co zamierzasz ze mną zrobić?

- Jeszcze nie zdecydowałem.

- O czym...

- Poczekaj. - Garth nie zamierzał odpowiadać na pytania. Nie skończył jeszcze narzuconego sobie działania – posprzątania po bitwie. Ignorując tymczasem Elmila, systematycznie pozbawiał okryć siedem trupów wojowników pozostawiając ich nagie ciała w marznącym błocie. Potem przejrzał ubrania wyjmując z nich rzeczy, które uznał za przydatne dla siebie. Pozostałe przedmioty rzucał na stos obok nieprzytomnego mężczyzny, którego wcześniej obandażował. Elmil przyglądał się temu z zażenowaniem, milcząco. Wreszcie odważył się zapytać:

- Dlaczego zostawiasz ich wszystkich nagich?

- Jako łatwiejszy łup dla padlinożerców, tak by twój nieprzytomny kompan miał więcej czasu na wydobrzenie.

Elmil nic nie odpowiedział.

- Czy mężczyźni z Derbarok są honorowi? - zapytał Garth.

Elmil był zdumiony.

- Jesteśmy rabusiami i złodziejami wykorzystującymi magiczne sztuczki. Jakże możesz nawet pytać o to?

- Mówi się, że honor to pojęcie, które istnieje także i wśród złodziei. Chcę wiedzieć, czy mogę przyjąć twoje słowo honoru czy też raczej mam cię gdzieś przywiązać, kiedy będę zamierzał się położyć.

- Moje słowo honoru?

- Twoje słowo honoru, że nie uciekniesz ani nie zaatakujesz mnie czy mojego wierzchowca.

- Nie jesteś przecież w stanie stwierdzić, ile jest warte moje słowo poza tym, co sam ci powiem.

- To prawda. Lecz jeśli złamiesz je, zginiesz. Jeśli uciekniesz, dogonię cię. Jeśli mnie zaatakujesz, dogoni cię mój bestiar.

- Dlaczego zatem w ogóle pytasz?

- Chcę mieć twoje słowo, abyś nie czuł się zmuszony do próby ucieczki bez względu na konsekwencje.

- Nie rozumiem.

- Nie musisz. Daj mi tylko słowo, że nie uciekniesz i nie będziesz próbował zaatakować mnie albo z góry zgódź się na spętanie. - Ton pewnego już zniecierpliwienia wyczuwalny w głosie nadczłowieka ustąpił znudzonej rezygnacji.

- I tak nie mógłbym uciec ze złamaną nogą. Dam ci więc słowo, że tego nie uczynię.

- Bardzo dobrze. Zatem odpocznijmy. - Dopiero co zapadł zmierzch, ale nadczłowiek stracił tyle krwi, że czuł się bardzo wyczerpany.

Gdy przygotowywał zaimprowizowane posłanie, a Elmil leżał parę stóp dalej na futrach, które kiedyś należały do jego towarzyszy, bestiar zawył jakby z głodu. Garth krzyknął coś do niego i po chwili zwierz z zadowoleniem pożerał to, co pozostało z martwego trupa byłego wierzchowca Elmila.

Czynność ta przypomniała Garthowi pytanie, które już wcześniej chciał zadać:

- Jak nazywacie te zwierzęta?

- Masz na myśli konie?

- Konie? - Garth słyszał już to słowo. Dla mieszkańców Północnego Pustkowia konie były tylko odległą legendą. Nie przystosowały się do tamtejszego klimatu i już dawno temu wymarły na tym terenie, wcześniej od wieków niezamieszkałym. Najwyraźniej jednak jeszcze żyły na południu.

Elmil zastanowił się, a potem zadał własne pytanie:

- Jak ma na imię twój wierzchowiec?

- Imię?

- Jak go nazywasz?

- W ogóle go nie nazywam. To po prostu moje zwierzę.

- Nie, potrzebuje własnego imienia.

Elmil ponownie zamilkł, zastanowił się i dodał:

- Nazwę go Koros, jak imię boga wojny z Arkhein.

Garth zauważył z roztargnieniem:

- To jest „ono”, „zwierzę”, a nie „on”. Nie jest rodzaju męskiego.

Zastanowił się chwilę i dodał:

- To dobre imię. Słyszysz, bestio? Masz na imię Koros. - Bestiar warknął w odpowiedzi, a Garth odwrócił się na drugi bok i zasnął.

Rozdział 3

Garth obudził się z pierwszym światłem brzasku i z zadowoleniem stwierdził, że Elmil jeszcze śpi obok niego. Gdyby rabuś uciekł tej nocy, podróż do Mormoreth mogłaby wydłużyć się nawet i o tydzień, gdyż musiałby wytropić go i zabić.

Choć nie było jeszcze dość jasno na podróż, nadczłowiek rozpoczął już pakowanie i ładowanie. Niewiele było do zrobienia, więc po dziesięciu minutach był już gotów. Hałas obudził Elmila i bandyta pomógł, na ile było go stać, w przywiązaniu do zadu bestii futer, na których spał. Gdy to robił – jak zauważył Garth – zaczął często spoglądać na monstrualny łeb bestiara i na skąpe resztki swego własnego konia. Kiedy skończyli ładowanie, Garth odezwał się:

- Nigdy jeszcze nie widziałeś takiego stwora?

- Nie.

- Ani nadczłowieka?

- Nie. Słyszałem opowiadania o nadludziach, ale nigdy nawet nie słyszałem o takich bestiach.

- Hodowane są przez moje plemię w dolinie Kirpa. Pierwsze były mieszanką pantery, psa i osła i używano je w Wojnach Rasowych trzysta lat temu.

Elmil dokładnie przyglądał się zwierzęciu. Już na pierwszy rzut oka widać było, że pochodzi od jakiegoś wielkiego kota, a jej nieproporcjonalnie długie nogi mogły być pamiątką po ośle. W żaden jednak sposób nie mógł doszukać się jakichkolwiek śladów psiego pochodzenia. Wielkie, smukłe, czarne ciało nijak nie przypominało parszywych dzikich psów dobrze mu znanych. Ale z drugiej strony, mówi się przecież, że nadludzie pochodzą od ludzi, a ta mająca siedem stóp przerażająca postać, z którą walczył poprzedniego dnia, też wcale nie przypominała człowieka.

Jego myśli przerwał głos Gartha.

- Jak to się stało, że wczoraj wasza banda pojawiła się tak nagle naprzeciw mnie?

- To czary, magia. Podeszliśmy cię będąc niewidzialnymi.

- Co to za czary?

- Khand, nasz herszt, miał talizman zwany Klejnotem Niewidzialności. Nie wiem, jak działa, ale sprawił, że staliśmy się niewidzialni, bezgłośni i niedotykalni.

- Skąd wasz herszt miał taki talizman? Trzeba by potężnego czarownika, aby coś takiego stworzył, a ktoś taki nie stanąłby na czele bandy złodziei.

- Otrzymał go od Shanga.

- Kim jest Shang?

- Nigdy o nim nie słyszałeś? - Elmil był naprawdę zaskoczony.

- Ty nigdy nie słyszałeś o bestiarach - zauważył Garth.

- Jest najpotężniejszym czarnoksiężnikiem w Orun. Przybył z dalekiego południa i zawładnął Mormoreth, w którym teraz mieszka. Całe Orun drży przed nim.

- Dlaczego dał Khandowi ten talizman?

- Zawarliśmy umowę: w zamian za talizman naszym zadaniem było zabicie każdego, kto zbliży się do doliny Mormoreth, gdzie i my zresztą mamy wzbroniony wstęp.

- Zatem Khand nadal ma jeszcze ten talizman?

- Co? - Zaskoczenie Elmila było zupełne. - Khand leży tam, gdzie go powaliłeś.

Garth spojrzał w kierunku, w którym wskazywał bandyta. Ciało, o którym mówił, należało do mężczyzny zabitego przez Korosa. Bez dalszych pytań nadczłowiek podszedł szybko do miejsca, w którym poprzedniego dnia bandażował nieprzytomnego i odchylił jedno z futer, w które ten był zawinięty. Czyniąc to zauważył, że mężczyzna umarł tej nocy.

Futro, które wyciągnął, było zachlapane krwią, krwią, która – jak przypominał sobie – wyciekała z ciała Khanda. Pośpieszne przeszukanie ujawniło sekretną wewnętrzną kieszeń, a tam znajdował się jakiś twardy przedmiot, wielkości być może kasztana. Uważając, by go nie dotknąć, Garth otworzył kieszeń i zajrzał do środka. Ujrzał bielusieńki klejnot, który błyszczał w mrocznym świetle poranka. Nic nie mówiąc, ostrożnie przerzucił kamień do swojej kieszeni płaszcza, nadal go nie dotykając, i odrzucił na bok szatę. Chwilę później odwrócił się ponownie w stronę Elmila kurczącego się przy bestii i oznajmił:

- Jedziemy.

- Dokąd?

- Do Mormoreth. - Uśmiechnął się szeroko, gdy Elmil zaczął protestować. - Zamierzam oddać Shangowi jego świecidełko.

Bandyta zastanawiał się nad argumentami do dalszych sprzeciwów, ale pozwolił, by nadczłowiek podniósł go z ziemi i posadził na szerokich plecach Korosa jak dziecko sadzane na kucu. Złamana noga zwisała niezgrabnie. Garth sam nie wsiadł na zwierzę, aby go zbyt nie obciążać. I tak wyruszyli błotnistą ścieżką, którą eufemistycznie zwano drogą.

Minął może kwadrans, zanim odezwali się do siebie; pierwszy zapytał Garth:

- Czy Shang mieszka w kryptach pod miastem?

Zdziwiony Elmil odrzekł:

- W jakich kryptach?

- Powiedziałeś, że Shang przebywa w Mormoreth. Czy mieszka w kryptach pod miastem?

- Shang mieszka w pałacu. Nic nie wiem o żadnych kryptach.

Taka odpowiedź była dla Gartha zarówno uspokajająca, jak i niepokojąca. Ogarnęła go ulga, bo nie rozważał nawet możliwości schwytania potężnego czarnoksiężnika i był zadowolony, że – jak się zdawało – nie będzie do tego zmuszony. Zmartwiło go jednak to, że będzie musiał prawdopodobnie przeszukać całe miasto, aby znaleźć wejście do podziemi, a była to nie najprzyjemniejsza perspektywa w sytuacji, gdy znajdował się tam Shang.

Podążali dalej w milczeniu i dzień minął bez żadnych wydarzeń. Nieźle im poszło zważywszy, że Garth maszerował pieszo, ale tutaj na otwartej przestrzeni nie groziło im zmylenie drogi. Co więcej, Elmil znał dobrze teren spędziwszy tu w siodle większą część swego życia razem ze swoimi towarzyszami z bandy.

Krótko przed zachodem słońca Garth zwrócił uwagę na ślady kopyt końskich, które pojawiły się na drodze. Były skierowane w tym samym kierunku, w jakim jechali oni. Jego podejrzenia potwierdziły się, kiedy Elmil zauważył:

- Zostawili je moi kamraci. Rozpoznaję ślad zakrzywionej podkowy Eknissy – wierzchowca, na którym jeździ Pansin.

Garth nic nie odpowiedział. Milczał jeszcze przez kilka minut. Wreszcie zapytał:

- Czy ta droga prowadzi do waszego domu?

- Nie, nasza wioska znajduje się daleko stąd na południe, na starym trakcie do Kholis. Ta droga prowadzi tylko do Przełęczy Annamar.

- Dlaczego więc zmierzają w tamtą stronę?

Elmil spojrzał zaniepokojony, choć Garth i tak nie odgadł wyrazu jego twarzy.

- Nie wiem - odpowiedział. - Przełęcz prowadzi w dół przez wzgórza Orun do doliny Mormoreth, a my przysięgliśmy, że nie przekroczymy tej granicy. Być może zjadą z tej trasy w poszukiwaniu kryjówek z zapasami, jakie porobiliśmy sobie wzdłuż wszystkich dróg.

- Jesteś pewny, że taka kryjówka znajduje się właśnie tu, pomiędzy przełęczą a miejscem, gdzie teraz jesteśmy?

Zmartwione spojrzenie bandyty było aż nazbyt wymowne.

- Nie.

Nadczłowiek nic już nie dodał. Kontynuowali podróż w milczeniu, niknąc w zapadających ciemnościach.

Ustawili obóz późno w nocy, a wstali wcześnie, wyruszywszy na szlak, gdy świt był jeszcze bladym błyskiem na wschodzie. Elmil zastanawiał się nad przyczyną tak wczesnej pobudki, ale zdecydował nie pytać o to. Zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że Garth niechętnie z nim rozmawia, chociaż nie miał pojęcia, dlaczego tak jest. Takie obchodzenie się z nim tłumaczył sobie faktem bycia jeńcem.

W międzyczasie Garth zastanawiał się z kolei, czy rzeczywiście warto trzymać ze sobą tego plugawego złodziejaszka. Poruszałby się znacznie szybciej, gdyby był sam, a poza tym mężczyzna miał dla niego raczej nieprzyjemny zapach i jego powierzchowność trudno było nazwać przyjemną. Nadczłowiek zastanawiał się, jaki jest pożytek z nosa, który miał jego jeniec i jak ludzie mogli w ogóle cokolwiek widzieć przez takie małe i wyblakłe oczy. Do tej pory nie miał większego kontaktu z istotami ludzkimi, a dotychczasowe spotkania z nimi nie stanowiły dla niego zachęcającego wstępu. Krótki pobyt w Skelleth pozostawił w nim bardzo złą opinię o ludzkości i ten barbarzyńca nie zdołał jej raczej poprawić. Zranił jednakże tego człowieka i oddzielił go od jego towarzyszy, a więc obligowało go to do zaopiekowania się nim przynajmniej do czasu, kiedy złamana noga się zagoi. Poza tym mężczyzna mógł jednak dostarczyć mu jeszcze pożytecznych informacji o terenie, na którym się znajdowali, a także mógłby się stać ewentualnym zakładnikiem, gdyby jego kompani zaatakowali ponownie. Ta ostatnia sprawa wydawała się szczególnie ważna, bowiem wszystko wskazywało na to, że bandyci rzeczywiście planowali zastawienie na niego pułapkę, prawdopodobnie na Przełęczy Annamar. Po cóż by obrali taką właśnie drogę? Zastanawiał się, czy nie zmienić trasy, aby uniknąć zasadzki, ale zrezygnował z tego. Nie miał najmniejszej ochoty zagubić się w tym obcym kraju, wątpił też, czy Elmil przydałby mu się jako przewodnik, gdy tylko zjechaliby z równiny. Można też było spróbować użyć talizmanu, który zabrał z futra Khanda, a który Elmil nazywał Klejnotem Niewidzialności, ale i to rozwiązanie nie bardzo mu teraz przypadło do gustu. Garth nie ufał żadnej magii, tak jak nie ufał wszystkiemu, czego nie rozumiał i nie chciał ryzykować ewentualnych konsekwencji z nieprawidłowego użycia tak potężnej mocy bez ważniejszej przyczyny, jak tylko po to, by zabezpieczyć się przed zasadzką małej grupy rzezimieszków pałających chęcią odegrania się – bandy, którą i tak raz już pokonał.

Koniec końców, zdecydował się po prostu jechać dalej, tak jak pierwotnie planował, mając oczy szeroko otwarte i uważając na ewentualnych łuczników. Ci ostatni zresztą wydawali się raczej mało prawdopodobni, bowiem przy pierwszym spotkaniu z bandą nie zauważył, by napastnicy mieli łuki czy inną broń o dalszym zasięgu. Nie było jej także przy trupach, które obszukiwał. Nie znalazł wtedy nic takiego poza zwykłą, prostą procą. Nigdy jednak nie zaszkodzi rozważyć wszelkie ewentualności.

Nie umknęła jego uwadze na przykład możliwość sprowadzenia przez bandytów posiłków. Kto wie, może nawet zwrócili się o pomoc do owego tajemniczego czarnoksiężnika Shanga, chociaż było to chyba raczej mało prawdopodobne zważywszy olbrzymi strach przed nim, jaki zauważył u Elmila. Jeszcze mniej prawdopodobne wydawało się, że Shang udzieliłby takiej pomocy, nie mniej jednak należało brać pod uwagę i taką możliwość. Garth rozważał więc i takie kwestie. Doszedł jednak do wniosku, że zbyt mało wie o czarnoksiężnikach, aby podjąć zawczasu odpowiednie działanie. Pośród nadludzi z Ordunin nie było magów, do tej pory nie napotkał też żadnego czarodzieja wśród ludzi, chyba że Zapomniany Król był jednym z nich. Zdarzyło mu się widzieć drobne sztuczki magiczne, które jednak okazywały się po prostu kuglarstwem, ale nie mógł zakładać, że wszystkie opowieści o czarach były zmyślone. Prawdę mówiąc, Garth miał kiedyś okazję ujrzeć prawdziwą burzę z piorunami, która pojawiła się z jasnego nieba i która miała być podobno wywołana przez moc magiczną trzech czarnoksiężników działających wspólnie, aby w ten sposób wspomóc piracką napaść na Ordunin. Atak i tak się nie powiódł, a trzy z pięciu okrętów pirackich zostały zatopione – sztorm nie miał więc zasadniczego wpływu na wynik bitwy. Mówiono także, że hodowcy w Kirpa zastosowali magię przy wyhodowaniu hybryd, o których nie śniło się naturze, takich jak jego własny bestiar. W rzeczy samej – zgodnie z legendą – cała rasa nadludzi była podobno rezultatem eksperymentu pewnego czarnoksiężnika jakieś tysiąc lat temu. Garth nie wiedział jednak, ile w tym jest prawdy.

Krótko mówiąc, bez wątpienia jego najbardziej bezpośredni do tej pory kontakt z magią miał miejsce podczas pierwszego ataku bandytów. Sprawca tego leżał jednak spokojnie w kieszeni jego płaszcza. Z drugiej strony, można było z całą pewnością założyć, że nie jest to najpotężniejszy czar, jakim dysponuje Shang – gdyby tak było, nie powierzyłby talizmanu barbarzyńskiej grupie złodziei.

Z tego powodu – konkludował dalej Garth – nie zamierza i nie chce walczyć z magiem. Po prawdzie, nie miał ochoty nawet na spotkanie z nim, gdyż chciał uniknąć ryzyka antagonizowania go przeciwko sobie. Wydawało się jednak nieuniknione, że dojdzie między nimi do jakiegoś kontaktu.

Cały problem zatem zasadzał się na utrzymaniu stosunków z Shangiem na tak przyjacielskiej stopie, jak tylko było możliwe. Tego jednak nie można było przygotować z góry ani zaplanować. Dopiero gdy nadejdzie ta chwila, trzeba będzie zastanowić się szybko nad najwłaściwszym zachowaniem. Rozważania na ten temat odłożył więc na razie na bok, uspokajając się myślą, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa bandyci i tak nie mieli zamiaru szukać pomocy Shanga.

I tak oto Garth spędził pozostałe trzy dni podróży przez Równinę Derbarok na rozważaniu w myśli powyższego i na przyglądaniu się raczej ponurej scenerii, którą mijali po drodze. Szlak stawał się coraz bardziej bagnisty. Niektóre jego odcinki były tak pełne błota, że Garth musiał wskakiwać na grzbiet bestiara i usadawiać się za Elmilem, aby je przebyć, jeśli nie chciał szarpać się pieszo z butami do kolan zanurzonymi w głębokim i ciągle jeszcze zimnym błocie. Bestia, którą Elmil uparł się nazywać Korosem przy każdej sposobności, nie sprzeciwiała się dodatkowemu wysiłkowi. Jej wielkie poduszkowate łapy poruszały się łagodnie i z wdziękiem po grzęzawiskach, jak wiosła szybkiej łódki przez morze, nie zakłócając rytmu marszu bez względu na ciężar, jaki nosiła, czy teren, w jakim przyszło jej się poruszać. Zwalniała tylko czasem, gdy musiała dostosować swój krok do tempa idącego pieszo nadczłowieka. Garth zaczynał doceniać, jak mądrą rzeczą było przyjęcie tego stworzenia zamiast przyszłej daniny od kolonii nadludzi w Kirpa. Jasne, że jest warte więcej niż coroczna zapłata zbożem, którą zastąpiło – nawet zważywszy nigdy nie kończący się głód w Ordunin. Zanim Garth wyruszył na obecną wyprawę, rzadko dosiadał bestii, ponieważ w ogóle rzadko podróżował, a walczył jedynie w bitwach morskich: z rozbójnikami i piratami znad Morza Mori. Nie miał po prostu okazji zauważyć, jak nieocenionym i silnym było to zwierzę. Rzeczywiście było coś magicznego w tym spokojnym zaufaniu do własnej siły i mocy, jakie przejawiał bestiar i nazwanie go imieniem boga wojny – musiał przyznać – wydawało się jak najodpowiedniejsze.

Trzeciej nocy po potyczce z bandytami uwolnił stwora, by ten mógł udać się na polowanie. Wrócił nad ranem, dobrze najedzony, jak gdyby nie był wcale w lasach na zachód od Derbarok, ale w jakiejś żyznej krainie. Garth był zadowolony, jako że lubił i podziwiał swego wierzchowca. Elmil jednakże zareagował odrazą i obrzydzeniem. Zauważył bowiem namacalny dowód udanego polowania – kałużę schnącej krwi kapiącej ze szczęk bestii. Koros wzbudzał swą siłą i gracją jego podziw, ale przede wszystkim straszył go i budził jego przerażenie.

Wydarzyło się to czwartego dnia, krótko przed zachodem słońca. Przed nim na wschodzie majaczyły wzgórza, które dla Gartha były wysokimi górami. Nadczłowiek jechał i dumał właśnie, zastanawiając się nad zaletami swego wierzchowca, kiedy Elmil wydał z siebie nagły okrzyk.

- Tam, na wzgórzu!

Garth odwrócił wzrok, aby spojrzeć w kierunku, który wskazywał Elmil, ale niczego nie zauważył. Popatrzył na niego wyczekująco.

- Wydaje mi się, że widziałem człowieka.

- Czy był z twojej bandy?

- Możliwe. Nie jestem pewien.

Garth nic nie mówiąc odchylił się w siodle i lustrował horyzont, całkowicie ignorując zaniepokojonego Elmila, który wykręcał głowę do tyłu, aby na niego spojrzeć. Niczego nie dostrzegając, Garth popatrzył na ziemię i widząc, że przeszli już przez błotniste kałuże zsunął się z grzbietu Korosa, aby na nowo podjąć uciążliwy marsz. Elmil jeszcze przez kilka minut przyglądał się z niepokojem, ale w końcu zaczął ponownie obserwować zbliżające się góry.

Zdarzenie to w jednoznaczny dla Gartha sposób oznaczało, że rzeczywiście zbliżali się już do przygotowywanej na niego zasadzki przy Przełęczy Annamar. Poprzednio już jednak rozważył taką ewentualność, nie przerwał więc ani na chwilę swej marszruty, a jedynie czuwał tej nocy dłużej niż zazwyczaj, gdy tymczasem Elmil smacznie spał. Potem zarządził zmianę i sam udał się na spoczynek. I tak musiałby czuwać dłużej tej nocy, bowiem wypuścił na łowy Korosa wcześniej, nie chcąc ryzykować wprowadzania głodnego w pustkowie górskie. Działaniem tym zresztą wzbudził jeszcze większy niepokój Elmila. Powrót Korosa, krótko po północy, był sygnałem do zmiany warty i Garth był nawet nieco rozbawiony, gdy układając się do snu zobaczył, jak Elmil z absolutnym przerażeniem przygląda się bestii zlizującej krew z zakrzywionych przednich pazurów, pazurów, które w świetle księżyca błyszczały czerwienią krwi i białością kości.

Do świtu była jeszcze godzina, kiedy Garth obudził się ponownie. Jego lekki sen przerwało pierwsze chrapnięcie Elmila. Złodziejaszek pomimo swego całego przestrachu, wbrew woli przysnął. I tak nic się jednak nie działo. Oznaczało to tylko, że dzień rozpocznie się dla nich po prostu bardzo wcześnie. Po zakopaniu popiołów z ogniska i ponownym spakowaniu rzeczy, nadczłowiek obudził swego jeńca. Elmil miał jeszcze dość czasu, by dobrze się usadowić na grzbiecie bestii i ruszyli w stronę majaczących gór. Człowiek zasnął ponownie niemal od razu, delikatnie kiwając się w siodle.

Zanim Elmil przebudził się zupełnie, słońce pojawiło się już nad górami. Szlak wiódł teraz w górę, czyniąc podróż znacznie trudniejszą. Do południa wjechali już na dobre w góry i droga na powrót stała się pozioma. Byli już na Przełęczy Annamar, kilkaset stóp ponad poziomem równiny, ale tysiące stóp poniżej szczytów po obu stronach.

Tu właśnie Garth spodziewał się nagłego ataku i jego czujna gotowość ustąpiła stopniowo rosnącemu niepokojowi, gdyż atak nie następował. Dlaczego bandyci zwlekali? Może sami wpadli w pułapkę i zostali zabici przez kogoś, kto czai się gdzieś w ukryciu gotów zabić także i jego? A może po prostu czekali stosownej chwili chcąc najpierw uśpić jego czujność?

Tymczasem Elmil zdawał się całkowicie wyleczony ze strachu. Nie musiał specjalnie obawiać się zasadzki, bo przeciwnicy Gartha byli jego kompanami; choć nie odczuwał specjalnej potrzeby uwolnienia się od swego potężnego strażnika, nie miał też nic przeciwko temu. Garth nie wspomniał mu o możliwości zasadzki, ale Elmil nie był tak ślepy, by nie dostrzec znaczenia wczorajszego spotkania z jednym ze swych towarzyszy stojącym prawdopodobnie na czatach. W rzeczy samej, to byłoby sensowne wytłumaczenie, dlaczego bandyci obrali taki właśnie kierunek. Myśl ta poprawiła mu humor. Dlatego też był wielce rozbawiony reakcją Gartha, gdy gdzieś za nimi jakieś małe stworzenie rozłupało z hałasem orzech: o wiele bardziej nerwowo niż kiedykolwiek przyznałby się do tego nadczłowiek, obrócił się gwałtownie wyciągając jednocześnie miecz i bacznie obserwując drogę. Gdy się uspokoił, odwrócił się z powrotem do kierunku jazdy i troskliwie wsunął miecz do pochwy. Zdążył jeszcze zauważyć, jak Elmil tłumi uśmieszek, a Koros czeka zniecierpliwiony. Zakłopotany nic nie odrzekł, a tylko znowu pomaszerował naprzód.

Kiedy słońce zachodziło, mieli już za sobą dwie trzecie drogi przez przełęcz i powoli zaczęli schodzić w dół. Garth doszedł wreszcie do wniosku, że nie będzie żadnej zasadzki i rozluźnił się nieco, choć nadal jeszcze niepokoił się, dlaczego bandyci obrali taką samą drogę jak on. Zastanawiał się nawet, czy by nie porozmawiać o tym z Elmilem, ale po namyśle z tego zrezygnował.

W międzyczasie Elmil uznał, że jego kompani planują atak w nocy. Była to standardowa metoda, którą zawsze stosowali w walce z dobrze uzbrojonymi karawanami. I jemu przyszło na myśl, czy nie podzielić się swymi przypuszczeniami z Garthem, ale również postanowił nic nie mówić. Mimo miłosierdzia, jakie okazał mu nadczłowiek pozwalając żyć i opatrując jego nogę, byli nadal – przynajmniej nominalnie – wrogami. Poza tym zagrożenie było tak oczywiste, że Elmil był pewny, iż Garth dawno już o tym pomyślał.

W rzeczywistości jednak Garthowi wcale nie przyszło to do głowy, co było oczywistym dowodem jego niedoświadczenia. Jedyne bitwy, w jakich walczył w przeszłości odbywały się na morzu i toczył je z piratami, którzy nie znali dobrze wód Ordunin, a więc nie odważali się poruszać w nocy ze strachu, że okręty wpadną na siebie lub zostaną wyprowadzone na rafy czy skały. Mimo że znajdował się w obcym kraju, nie przestawił jeszcze swego myślenia, nie rozumiał, że ma do czynienia z innym wrogiem. Prawdę mówiąc, Garth nie miał wiele okazji do jakichkolwiek przemyśleń od czasu ostatniej decyzji odszukania Mądrych Kobiet z Ordunin. Ostatnio pozwalał sobie, aby kierowała nim jedynie determinacja poszukiwania nieśmiertelnej chwały.

Z tych to właśnie powodów, gdy przyszła pora na rozłożenie obozowiska, Elmil ostrożnie ułożył się do snu z daleka od ognia i jak najdalej od nadczłowieka i jego bestii, aby uniknąć przypadkowych ran w zamieszaniu, które mogło nastąpić. Garth zauważył to, lecz wytłumaczył sobie, że jest to tylko rezultat braku zaufania Elmila do zwierzęcia i nie pojął znaczenia takiego obrotu spraw. Nie miał też nic przeciwko temu – szczególnie, że w takim układzie cuchnący człowiek leżał teraz dalej i z wiatrem. Garth czuwał jeszcze przez kilka godzin, ale doszedł do wniosku, że zbytnia ostrożność nie jest konieczna. Poza tym tak mało spał poprzedniego dnia, że krótko przed północą pogrążony był już głęboko we śnie.

Trzy godziny później zbudziło go warknięcie bestii. Natychmiast oprzytomniał i sięgnął po topór, który leżał tuż obok, na swoim miejscu. Gdy tylko jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, Garth ujrzał trzech mężczyzn na koniach, uzbrojonych w lance i stojących na drodze około pięćdziesięciu stóp dalej.

Koros już się obudził i warował obok przy rzeczach, warcząc z cicha. Elmil spał nadal, a czwarty jeździec właśnie zszedł z konia i stanął tuż nad nim z włócznią przytkniętą do jego gardła.

- Ja przypilnuję tego zdrajcy. Wy trzej zabijcie zwierzę, a potem damy sobie radę z nadczłowiekiem. - To było głos tego, który zsiadł z konia.

Nie mając ochoty tracić ani wierzchowca, ani jeńca. Garth skoczył na równe nogi z toporem w ręku i ruszył wściekle na intruzów. Ku swemu zdumieniu stanął jak wryty parę kroków od posłania, odbijając się jakby od niewidzialnej ściany. Jeden z jeźdźców zaśmiał się obmierzle i wszyscy wyszczerzyli zęby w grymasie złośliwego zadowolenia. Garth obszedł z wyciągniętymi rękoma wkoło swego posłania i skonstatował, że oddziela go od świata niewidzialna bariera o średnicy jakichś sześciu czy siedmiu jardów. Penetracja ściany doprowadziła go dokładnie do tego samego miejsca, z którego wyruszył. Zatrzymał się na wprost bandy. Bariera rozciągała się dokoła niezależnie od nierówności terenu i była zbyt wysoka, by mógł dosięgnąć krawędzi, co stwierdził podskakując z wyciągniętą ręką i próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Krawędź wyśliznęła mu się spod palców i runął w dół z ciężkim stęknięciem, nadal uwięziony w pułapce. Zrezygnował natychmiast z ewentualnych skoków, gdyż nie było dosyć miejsca na rozbieg. Patrzył bezsilnie na bandytów, którzy odpowiadali na jego wściekłe spojrzenia szyderczym śmiechem.

- No, dość już zabawy. Zabijcie bestię. - Raz jeszcze odezwał się ten, który zsiadł z konia; najwyraźniej przywódca bandy.

Trójka poruszyła się posłusznie, choć zdecydowanie niechętnie. Koros był równie straszny i groźny jak jego pan. Pierwszy z ludzi podniósł lancę i ponaglił konia do galopu. Bestiar odbił jednak jego szarżę jak kociak odbija motek wełny przy zabawie, strącając mężczyznę z konia. Lanca roztrzaskała się o bok stwora, nie zostawiając na nim nawet małego zadrapania.

Elmil rozbudził się zupełnie i spoglądał bezradnie wokoło, gdy tymczasem dwóch pozostałych jeźdźców zbliżyło się o wiele ostrożniej szukając tylko okazji, by wepchnąć swe dzidy w ciało bestii. Rozdzielili się, okrążając Korosa z dwóch stron. W ten sposób nie mógł walczyć z nimi jednocześnie.

Zdając sobie z tego sprawę zwierzę przystąpiło do frontalnego ataku na pierwszego i strąciło mężczyznę z konia rzucając go na skalny pagórek. Drugi jeździec rzucił włócznię wbijając ją w bark stwora, ale nie udało mu się zatrzymać bestiara, który z wściekłością rozpłatał gardło leżącego bandyty.

- Przestańcie! - krzyknął domniemany herszt bandy. - Odwołaj swoją bestię albo zabiję Elmila. - Wspomniany spoglądał błagalnie na swego byłego zdobywcę, gdy tymczasem włócznia bandyty zawisła nad jego sercem.

Garth rozważał ostrzeżenie jeszcze przez jakieś pół sekundy. W tym czasie Koros znowu uderzył, roztrzaskując drugiego napastnika bez zrzucania go z konia. Bezwładne zakrwawione ciało zsunęło się wolno z siodła.

- Leżeć! - ryknął Garth i bestiar momentalnie zastygł tak potulny, jak kot domowy. Przywarł i zaczął lizać swój ranny kark, z którego wypływała krew, strząsając jednocześnie drzewce włóczni. Cały czas nie spuszczał wzroku z przywódcy bandy.

- Cóż mnie może obchodzić życie Elmila? - Zarówno nadczłowiek jak i bandyta zupełnie zignorowali przerażenie, jakie pojawiło się na twarzy jeńca.

- Jak mi się zdaje, masz z niego jednak jakiś pożytek.

- Już nie. Trzymałem go jako zakładnika, ale wygląda na to, że ciebie tyle obchodzi, co i mnie.

Bandyta wyprostował się skonsternowany. Wahał się chwilę, zanim odezwał się ponownie.

- Porozmawiajmy. Może da się uniknąć dalszego rozlewu krwi.

- Jak sobie życzysz.

Niezbyt pewny siebie człowiek podjął dalej:

- Boję się, że popełniliśmy błąd atakując cię.

Garth nie odpowiedział.

- Dlatego, choć doszło do tego, prosimy cię, byś nam wybaczył, a odejdziemy w pokoju.

Garth odczekał jeszcze, zanim zdecydował się odpowiedzieć, ale w sytuacji, kiedy bandyta nie miał już nic więcej do dodania, w końcu odezwał się:

- Nie będziesz niepokoić mnie już więcej ani nie wyrządzisz krzywdy bestiarowi?

- Masz na to moje słowo.

- Puść Elmila. Pozostawisz go w moim areszcie, a zwrócę ci go chętnie w stosownym czasie.

- Jak sobie życzysz.

- Usuniesz przeszkodzę przede mną i odpowiesz na moje pytania.

- Dobrze.

- Gdybyś nie dotrzymał którejkolwiek z tych obietnic, wytropię cię i zabiję.

Tym razem bandyta nic nie odpowiedział.

- Usuń barierę.

Herszt rabusiów odrzekł z wahaniem:

- Muszę najpierw uzyskać twoje słowo, że darujesz mi życie i życie moich towarzyszy... o ile któryś z nich jeszcze żyje.

- Daję ci moje słowo, że ani ja, ani mój bestiar nie zabijemy więcej nikogo z was, o ile nas nie sprowokujecie.

- Dobrze więc.

Bandyta odwrócił się i zaczął grzebać przy czymś pod kaftanem. Garth poczuł nagle przed sobą powietrze i stwierdził, że niewidzialna bariera zniknęla. Podszedł szybkim krokiem do miejsca, gdzie leżał Elmil i stał herszt bandy.

- Kim jesteś?

- Jestem Dansin z Derbarak.

- Ty jesteś przywódcą bandy?

- Byłem, od chwili, kiedy zabiłeś Khanda, naszego poprzedniego wodza. Do teraz. Nie wiem, czy jeszcze mogę się tak nazwać.

- W jaki sposób stworzyłeś barierę przede mną?

- Za sprawą talizmanu, który otrzymałem od Shanga.

- Dlaczego czarnoksiężnik udzielił ci władzy nad taką siłą magiczną?

- Abym mógł pobić ciebie.

- Skąd Shang dowiedział się o mnie?

- Pojechaliśmy do niego prosząc o pomoc, po tym jak zabiłeś naszych towarzyszy. Opowiedzieliśmy mu o bitwie i o tym, że jechałeś w kierunku Mormoreth.

- Nie mogliście tego wiedzieć na pewno.

- Droga, którą obrałeś, prowadzi tylko tam. Szlaki do Lagur i Linach już dawno przestały istnieć i wszelki ruch w tamte strony odbywa się innymi drogami.

- A więc poszedłeś do Shanga i powiedziałeś mu, że zbliżam się do Mormoreth. Co dalej?

- Poprosiliśmy go o jakąś potężną broń, o magię, abyśmy mogli zabić cię mszcząc naszych kamratów, a jednocześnie ochronić Mormoreth. Odmówił twierdząc, że czary nie są potrzebne, aby powstrzymać samotnego śmiałka i że nie chce ryzykować dania takim jak my potężnej mocy. Zamiast tego dał nam moc czarodziejską wywoływania niewidzialnej ściany.

- Chciałbym zobaczyć, jak to robisz.

- To nie należy do naszej umowy. - Bandyta cofnął się gwałtownie.

- Jak wolisz. - Nadczłowiek zamyślił się przez chwilę, przestał zadawać pytania i dodał: - Obejrzymy więc twoich kompanów. - Nie zauważył zdziwienia malującego się na twarzy Dansina, gdy tak łatwo zrezygnował ze swojego żądania.

Obracając słowa w czyn Dansin, Garth i Elmil stwierdzili, że z trójki leżących bandytów ten pierwszy był nieprzytomny po upadku, ale poza tym zdawał się być całkowicie zdrowy, podczas gdy pozostała dwójka już nie żyła. Następną czynnością, jaką wykonał Garth, było usunięcie grotu włóczni z barku bestiara i opatrzenie rany najlepiej jak tylko mógł. Nie była głęboka, ponieważ ostrze wbiło się raczej w fałdy tłuszczu niż w mięśnie czy kość. Zwierzę zdawało nie przywiązywać znaczenia do swoich ran, a jedynie od czasu do czasu lizało je. Kiedy Garth skończył, odezwał się ponownie:

- Możesz zabrać swego towarzysza i spokojnie odejść. Proszę jednak, abyś wypożyczył Elmilowi i mnie dodatkowe dwa konie, bo i tak już ich nie potrzebujesz. Zwrócę je razem z Elmilem, kiedy go zwolnię.

- Niech tak będzie - odpowiedział herszt.

Tak się też stało i w parę minut później Dansin zniknął w ciemnościach na swym koniu, prowadząc drugiego z nieprzytomnym rabusiem przerzuconym przez grzbiet wierzchowca i zostawiając Gartha, Elmila i Korosa oraz dwa konie i dwa martwe ciała rozrzucone wokół migoczących resztek obozowego ogniska.

Po kilku minutach Garth i Elmil znowu spali, podczas gdy Koros zabrał się do obgryzania jednego z leżących trupów.

Rozdział 4

Następnego dnia obudzili się dobrze po wschodzie słońca, co stało się za sprawą nocnych wydarzeń i dopiero koło południa wyruszyli ponownie na szlak. Elmil jechał teraz na koniu. Drugi wierzchowiec niósł zapasy, a Garth, sam, wygodnie usadowił się na Korosie.

Dzień minął bez żadnych incydentów, a następny obóz o zachodzie słońca wypadł u wylotu doliny Mormoreth. Na horyzoncie migotały wieże miasta – wysokie i strzeliste, z białego kamienia wyraźnie jaśniejące na tle ciemnego błękitu wschodniego nieba. Po tej stronie gór także powietrze było cieplejsze, a dolina zielona, bujna i soczysta od wiosny. Jako że cała okolica była ziemią uprawną, a drzew było mało, zamiast nich uprawy i trawy otulały ziemię jak gruby zielony dywan w cieniu wzgórz. Garth, będąc mieszkańcem miasta, rzadko do tej pory miał okazję widzieć farmy i gospodarstwa. A nigdy nie widział takich bogatych. Krajobraz był piękny, w sposób, którego nadczłowiek nigdy jeszcze nie doznał. Jedyne piękne rzeczy, jakie znał w swojej ojczyźnie, to smukłe zwierzęta, rzeźbiony kamień i błyszczący lód. Nawet latem kraj był posępny i jałowy, pokryty gdzieniegdzie rzadką trawą. Wytrwałe próby nadludzi i tak nie doprowadziły do przyjęcia się żadnej odmiany zbóż. Nigdy jeszcze nie widział tyle zieleni, tyle bogatego odcienia zieloności.

Coś w tym obrazie było jednak nie tak, nawet dla nieprzywykłych oczu nadczłowieka. Młoda kukurydza i zboże nie stały w równych rzędach, ale były bezładnie rozrzucone gdzie się da, a trawa i chwasty rosły pośród zasiewów nie wyrywane. Gospodarstwa były nie pielęgnowane i po prostu opuszczone. Garth zastanawiał się, dlaczego.

Rozmyślał także nad wieżami miasta. Dlaczego było ich tyle? Ordunin miało jedną jedyną wieżę wznoszącą się nad miastem, gdzie czuwano przez cały czas chroniąc zarówno statki handlowe wywożące futra, lód, rzeźbioną kość i świeżo wydobyte złoto, jak i sam port. Piraci z tej części świata kilka razy już atakowali Ordunin, gdy nie wystarczały im łupy przejmowane na morzu. Pozostałe budynki w porcie były zaledwie jedno- lub dwupiętrowe, co najwyżej trzypiętrowe. Powyżej tej wysokości schody stawały się już zbyt męczące. Ale tu, wśród szerokiej, spokojnej doliny o olbrzymiej ilości terenu pod zabudowę, ludzie pobudowali miasto z co najmniej tuzinem strzelistych wież, każdą wysoką na dobre sto stóp. Trzeba było przyznać, że wieże były bardzo piękne, połyskując w świetle zachodzącego słońca. Architekci i budowniczowie, którzy je wykonali, musieli być zaiste mistrzami w swoim fachu, ale budowanie dla samego stylu i piękności było czymś, o czym Ordunin nigdy nawet nie marzyło – sama walka o przetrwanie kosztowała zbyt wiele wysiłku.

Kontemplując piękno i rozważając jego znaczenie, a także zastanawiając się nad opuszczonymi farmami i gospodarstwami, Garth zapadł wreszcie w sen i śnił niespokojnie o odludnych pięknych miejscach na Północnym Pustkowiu zimą, gdy spadający śnieg i sople lodu błyszczały w zachodzącym słońcu jak wieże Mormoreth.

Następnego dnia Garth obudził się ponownie o świcie. Ze zdziwieniem stwierdził, że Elmil był już na nogach i dokładnie oddzielał swoje rzeczy od rzeczy nadczłowieka. Przyglądał się temu przez chwilę, wreszcie zapytał:

- Co robisz?

- Przygotowuję się do czekania na ciebie, gdy udasz się do Mormoreth.

- Zamierzam zabrać cię z sobą.

- Przyrzekłem nigdy nie wchodzić w dolinę.

- Rozkazuję ci złamać to przyrzeczenie.

- Nie.

Garth na moment oniemiał. Do tej pory Elmil był nieśmiały, bojaźliwy i zupełnie bezwolny. Garth zdał sobie sprawę, że musiał nie doceniać strachu tego człowieka przed Shangiem albo może jego poczucia honoru. Jakkolwiek było, stwierdził, że nie warto się o to sprzeczać.

- No dobrze. Powiedziałem, że cię uwolnię, a więc, choć nie zamierzałem uczynić tego tak prędko, zwalniam cię teraz. Możesz odejść i zabrać ze sobą konie.

- Dzięki ci, panie.

Garth przypomniał sobie, że i tak miał ze swego jeńca niewielki pożytek i równie dobrze mógłby go uwolnić już dawno temu i nie marnować na niego jedzenia. Po prostu odwrócił się więc i zajął swoimi sprawami. Krótko potem, dwie bardzo różne postaci odjechały w przeciwległych od obozowiska kierunkach: Garth siedząc okrakiem na bestii zjeżdżał w dół, w dolinę zarośniętą ścieżką, zaś Elmil konno powoli wspinał się z powrotem na przełęcz prowadząc za sobą drugiego konia.

Słońce przygrzewało mocno i nie minęło wiele czasu, nim Garth poczuł, że strasznie się poci pod swoją zbroją. Nawet czarne kosmyki włosów wciśnięte pod hełm były wilgotne, a futro pokrywające jego ciało splątane i mokre od potu. Futro jest bardzo dobre w chłodniejszym klimacie – mówił sobie – czy nawet przy ciepłej pogodzie, ale tylko wtedy, kiedy nie nosi się niczego innego. Z kolczugą i zbroją dosięgało go takie ciepło, że wydawało mu się, iż zaczyna się żywcem gotować. Rozważył zdjęcie całego rynsztunku, ale nie chciał wystawiać się na ewentualny atak wynajętych ludzi Shanga lub może jakichś jego wyznawców, którzy z łatwością mogliby ukryć się w gęstych zaroślach rosnących przy drodze. W końcu zdecydował się na kompromis: zdjął hełm i napierśnik, a zatrzymał na sobie kolczugę. Hełm umieścił tuż przed sobą zawieszając go na siodle tak, by mógł w razie niebezpieczeństwa w ciągu kilku sekund wsunąć go z powrotem na głowę.

Było już dobrze po południu, gdy zbliżył się do bram miasta. Teraz poruszał się wolno i ostrożnie. Obawiał się – na co wskazywały opuszczone gospodarstwa i nie pielęgnowane pola – że miasto przeżyło jakąś tragedię. Minął wysuszone i zniszczone rowy irygacyjne, puste i otwarte domy wieśniaków. Nigdzie nie było żadnych śladów życia. Gdyby nie słyszał, że w Mormoreth mieszka Shang, uznałby to miasto za opuszczone. Garth sądził jednak mimo wszystko, że ludność – choć prawdopodobnie mocno przerzedzona – jakoś przetrwała i ukrywa się gdzieś w środku. Być może mieli tam duże zapasy lub umieli w sposób magiczny dostarczać sobie pożywienie.

Zbliżając się do murów ujrzał małe, lecz wyglądające na wygodne domki z kamienia. Były pobudowane poza granicami miasta i należały prawdopodobnie do farmerów i tych, którzy ich obsługiwali: kowali, cieśli i tym podobnych. Domy te także były opuszczone, o otwartych szeroko drzwiach i wyłamanych oknach. Garth nie był zaskoczony – nic dziwnego, skoro opustoszałe były i farmy. Niezrażony tym podjechał odważnie pod zachodnią bramę, pod duży masywny drewniany portal o miedzianych ozdobach, wznoszący się na przynajmniej piętnaście stóp. Same mury wykonano z białego marmuru, czystego i gładkiego, który połyskiwał w słońcu. Garth patrzył ze zdumieniem, nie dowierzając, że ludzie zdolni byli do wybudowania podobnych rzeczy. Zastanawiał się jednocześnie, dlaczego za budulec obrali sobie marmur zamiast mocniejszego i łatwiejszego do zdobycia granitu. Być może budowniczowie bardziej byli opanowani myślą stworzenia rzeczy pięknej nie użytecznej. Myśl ta dręczyła Gartha wszystkimi swymi implikacjami dotyczącymi bogactwa. Takie postępowanie zupełnie nie zgadzało się z tym, do czego do tej pory przywykł i co znał.

Po krótkiej przerwie, w czasie której usiłował dojrzeć dozorcę czy strażnika bramy, zatrzymał się i krzyknął:

- Otwierać!

Echo powtórzyło jego krzyk odbijając się od wypolerowanych ścian po obu stronach bramy. Nie było jednak odpowiedzi. Po dłuższej przerwie nadczłowiek zawołał ponownie z takim samym rezultatem. Ryknął wreszcie trzeci raz.

Kiedy i ostatni okrzyk pozostał bez odpowiedzi – nawet ćwierkanie ptaków i brzęczenie owadów ucichło, gdy tak wrzeszczał – Garth zsunął się ze swego wierzchowca, nałożył z powrotem napierśnik i hełm i wyciągnął topór. Stojąc napięty, z szeroko rozstawionymi nogami, całą siłą uderzył toporem w spłowiałe drewno bramy.

Ostrze wbiło się w dębowe deski, rozpryskując na wszystkie strony drzazgi, ale drzwi się nawet nie ruszyły. Wyciągnął topór z drzewa i przygotował się do drugiego uderzenia, ale zamarł nagle, gdy doszedł go odgłos śmiechu gdzieś ponad głową.

Cofnął się nieco, spojrzał w górę i ujrzał jakąś postać na blankach. Był to mężczyzna dużej postury stojący jakby w cieniu, mimo że słońce pełnymi promieniami świeciło prosto na niego. Zaskoczony Garth stwierdził nagle, że ów cień to w rzeczywistości ciemny kolor skóry mężczyzny i że śmiejący się był nawet ciemniejszy od niego. Jego skóra była tak ciemna, że prawie czarna. Nadczłowiek nie zdawał sobie sprawy, że kolor skóry łudzi może przybierać tak różne odmiany i odcienie. Dokładnie przyjrzał się posturze nieznajomego. Dziwna postać miała grubo ponad sześć stóp i Garth mógł domyślać się, że mężczyzna waży co najmniej trzysta funtów. Miał olbrzymią klatkę piersiową przypominającą raczej beczkę i odpowiedni do tego wielki brzuch, a dłonie i nogi grube jak pnie drzew. Ubrany był w fałdzistą szatę przyozdobioną niezwykle wyszukanym złocistym haftem; Garth nie dostrzegł żadnych innych ozdób czy kosztowności. Na twarzy mężczyzny nie było widać śladów brody, a jego włosy, równie czarne jak włosy nadczłowieka, były proste i sięgały aż do ramion, choć mocno przylegały do czaszki. Garth nie widział, żeby człowiek był uzbrojony w miecz albo jakąś inną broń, a ponieważ żaden wartownik nigdy nie byłby niezbrojny, jasne było więc, że dziwna postać nie jest z pewnością zwykłym strażnikiem.

Zjawa na górze odezwała się pierwsza.

- Witaj nadczłowieku.

Głos był głęboki i donośny, słychać w nim było nieco rozbawienia.

- Witaj człowieku. Przybyłem w pokoju. Czy mogę wejść do miasta jako przyjaciel?

- A więc przybyłeś w pokoju? Czy to jest pokojowe zachowanie – rąbać moje drzwi własnym toporem, porąbać obrońców mojego miasta?

- Wybacz mi, ale nie otrzymałem odpowiedzi na moje pozdrowienie.

- A czy nie mógłbyś po prostu przyjąć tego za znak, że nie jesteś tu mile widziany i odejść swoją drogą?

- Mam tu coś do załatwienia.

- Nie masz nic do roboty w Mermoreth, ty ani ktokolwiek inny poza mną.

- Żałuję, ale nie mogę się z tobą zgodzić. Mam do wykonania zadanie, które przyszło mi wykonać właśnie tu.

- O! Zadanie! Jakie? - Głos bez wątpienia był teraz kpiący.

- Zamierzam pochwycić pierwsze żyjące stworzenie, jakie spotkam w katakumbach pod miastem.

Dalszy śmiech przerwał wyjaśnienie.

- Wielkie nieba! Kto wyznaczył ci takie niemożliwe do spełnienia zadanie i w zamian za co? Czy szukasz może ręki jakiejś pięknej królewny? Ależ nie, to nie leżałoby przecież w naturze nadczłowieka. Bogactwo zatem? Majątek? Czy dla złota wybrałeś się w tę podróż?

- Mam swoje powody.

- Och, coś podobnego? Kto cię tutaj przysłał?

- Służę temu, którego zwą Zapomnianym Królem, a który mieszka w Skelleth.

Przez dłuższą chwilę zalegała cisza. Wreszcie mężczyzna powoli zapytał, tym razem bez śladu dotychczasowego humoru i kpiny.

- Służysz Zapomnianemu Królowi?

- Tak on sam siebie nazywa.

- Opisz go.

Choć Garth zastanawiał się, dlaczego ten człowiek, który – jak wszystko na to wskazywało – był właśnie Shangiem i który przecież o Mormoreth mówił „moje miasto”, zadaje takie pytanie, to jednak odpowiedział najlepiej jak tylko umiał.

- Ten stary człowiek, ubrany w żółte łachmany. Nie widziałem jego włosów ani oczu, kiedy z nim rozmawiałem, nie wiem więc, jakiego są koloru, ale ma długą białą brodę. Jest wysoki i chudy, jak na człowieka, z...

- Dość! - Shang przerwał gwałtownie, jak gdyby hamował złość. - Nadczłowieku, jesteś niemądry. Porzuć myśl o tym zadaniu i nie zawracaj sobie więcej tym głowy... ani tak zwanym Królem.

- Mam z nim umowę.

- Posłuchaj, nie wiesz, co czynisz. Choć nie przepadam za nadludźmi, za nikim twego gatunku, ostrzegam cię. Uwierz mi, że służba temu człowiekowi przynieść może tylko zniszczenie i destrukcję.

- Dałem moje słowo, że będę mu służył. - Choć w głosie Gartha nie można było wyczuć emocji, w rzeczywistości słowa Shanga zaniepokoiły go. Zastanawiał się, jaki właściwie cel chciał osiągnąć Zapomniany Król.

- A dowód zdrady nie zmienia twego zdania? Wiedz zatem, że zadanie, jakie ci wyznaczył, jest niewykonalne. W kryptach mieszka tylko jedno stworzenie, a jest nim król jaszczurek znany jako bazyliszek.

Garth nigdy nie słyszał tego słowa. Zapytał więc:

- Cóż to za zwierzę ten bazyliszek, że jego schwytanie jest niemożliwe?

- Ach, zapomniałem, że wy nadludzie niewiele wiecie o naszych legendach. Bazyliszek nie jest zwyczajnym zwierzęciem, ale Panem Gadów i najbardziej jadowitym stworzeniem znanym nauce czy magii. Jego oddech zabija natychmiast, a dotknąć go znaczy umrzeć. Spojrzenie w oczy bazyliszka przemieni każdego: człowieka czy nadczłowieka w kamień. Jeśliby komuś udało się nawet podejść do niego blisko i uderzyć go mieczem lub włócznią, to jad gada przedostanie się po ostrzu czy po drzewcu i zabije tego, kto je trzyma, zanim będzie on w stanie przebić pancerną skórę. Bazyliszek jest wynikiem najczarniejszej magii i służy samemu Bogu Śmierci. Nie, nadczłowieku, nie uda ci się schwytać tego potwora i wyciągnąć go z katakumb. To się tylko źle dla ciebie skończy.

- Ale jednak przyrzekłem, że to zrobię.

- Głupcze! Dlaczego? Co sprawia, że oddajesz własne życie w służbie osobnikowi, który nawet nie jest tej samej rasy, co ty?

- Mam z nim umowę.

- Ale... nadczłowieku, cóż ty możesz otrzymać w zamian? Ja sam jestem potężnym czarnoksiężnikiem, może ubijemy lepszy interes?

- To przepowiednia, w którą mam podstawy wierzyć, wysłała mnie do tego, któremu służę. I choć twoje słowa brzmią uczciwie, nie mogę zawierzyć tobie bardziej niż wyroczni. - Garth rzeczywiście żałował, że tak właśnie jest; oczywista troska Shanga wpłynęła na jego własne rosnące zmieszanie. Poczuł się naprawdę zbity z tropu.

- Dobrze więc. Skoro jesteś takim głupcem, pozwolę ci poszukać własnej śmierci. Ale przyjmij ostrzeżenie, że jeśli w jakiś sposób uda ci się to osiągnąć, to i tak sam cię zabiję. Ani ja, ani nikt w istocie nie może pozwolić sobie na ryzyko dostarczenia tak zwanemu Zapomnianemu Królowi jadu bazyliszka. Mógłby on użyć tej trucizny do wywołania takich czarów, o których nikt do tej pory nie słyszał, mógłby spowodować niewyobrażalną destrukcję świata. Wiele z mojej własnej magii pochodzi od kawałków podłogi, po której stąpa bazyliszek. Oddać potwora w ręce samego Króla Żółci jest skończonym i zupełnym szaleństwem.

- To nie moje zmartwienie, co on z tym zrobi. Ja mam tylko mu dostarczyć stwora.

- Zatem zginiesz próbując tego dokonać. Jesteś głupcem. Ani ci nie pomogę, ani nie będę przeszkadzać. Choć w normalnych warunkach zabiłbym cię już tylko za to, że wszedłeś na moją ziemię, tu w dolinę. Nie dbam o to, że wplatam się w twoje przeznaczenie. Jeśli Zapomniany Król rzeczywiście cię przysłał, abyś tu zginął, nie będę mu w tym przeszkadzał.

- Jak chcesz. Otwórz zatem bramę, bym mógł spróbować szczęścia.

- Ależ nie. Dopiero co powiedziałem, że nie będę ci pomagał we własnym zniszczeniu.

Garth warknął coś z irytacji i niezadowolenia. Podniósł topór i ponownie spuścił go na bramę, gdy tylko Shang zniknął za wyłomem. Poleciały drzazgi, a on powtarzał uderzenia, aż w końcu wyrąbał dziurę dostatecznie szeroką, aby się przez nią prześlizgnąć. Zrobił tak, a kiedy już przeszedł na drugą stronę, usunął blokadę i otworzył roztrzaskane wrota, żeby wpuścić Korosa. Podczas całej akcji bestiar stał obojętny. Teraz, ze zwykłą sobie gibkością, spokojnie przeszedł przez bramę miasta.

Umieszczając z powrotem topór w pochwie przy siodle, Garth przeciągnął się, aby usunąć napięcie w ramionach, po czym rozejrzał się po mieście. On i bestiar stali teraz na małym placyku, szerokim może na jakieś sto stóp, a którego boki zajmowały stragany. Po obu stronach widać było liczne uliczki. Stragany kupców były puste, jak domy, które mijali po drodze. Ulice także były opustoszałe. Dokoła panowała nienaturalna cisza; odgłosy kroków nadczłowieka i jego wierzchowca odbijające się od zbitej ziemi rynku potęgowały tylko niesamowitość scenerii.

Zaciekawiony, podszedł do jednego z opuszczonych straganów i zauważył, że towary, które właściciel zamierzał sprzedać nadal leżą wyłożone na ladzie. Cienka warstwa kurzu pokrywała haftowane ubrania i koszule. W sąsiedniej budce znalazł szeroki wybór rozrzuconych w nieładzie szpilek, igieł i szydeł, podczas gdy jakaś figura: statua albo pomnik stała obok, prawie zagubiona w mrocznym wnętrzu budy. Była to naturalnych rozmiarów postać ludzka siedząca ze skrzyżowanymi nogami. Kurz pokrył już fałdy jej zdobnego ubrania.

Porzucając te jałowe badania, Garth poprowadził Korosa dalej, w ulicę leżącą dokładnie na wprost roztrzaskanej bramy. Wchodzili coraz bardziej w głąb miasta.

Budynki, choć zakurzone i niszczejące, były piękne i dobrze zbudowane – głównie z tego samego białego marmuru, co mury miasta. Choć większość miała dwa lub trzy piętra, Garth miał okazję przyjrzeć się trzem z tuzina wież, które tak podziwiał jeszcze z doliny. Nadal nie miał pojęcia, po co je zbudowano i jakie mogły mieć zastosowanie. Częstym widokiem po drodze były wymyślne fontanny, teraz zupełnie puste i ciche oraz ogrody i klomby, martwe i wypłowiałe od braku podlewania. Domy i sklepy nadal jeszcze pełne były wdzięku i elegancji. Niezliczone posągi o wyglądzie ludzi stały na balkonach, przed drzwiami domów, w ogrodach, nawet z rzadka na ulicach lub blokując przejścia. Tak olbrzymia ilość rzeźb zdawała się być jedynym uchybieniem i pomyłką w wyśmienitych gustach mieszkańców miasta. Garth raz jeszcze zastanowił się, co się z nimi wszystkimi stało. Czy Shang wszystkich ich wymordował?

Przyglądając się bliżej dziwnie rozrzuconym wszędzie pomnikom, zauważył, że wszystkie one były zadziwiająco podobne do prawdziwych ludzi i gdyby nie jednolita szarość kamienia wiele z nich można by wziąć za żywe istoty. Rzeźby nie były też przedstawione w typowej wystudiowanej pozie modela, charakterystycznej dla większości przykładów sztuki oruńskiej: wśród rzeźb znajdowały się pomniki kupców, gospodyń domowych, wieśniaków i dzieci. Spoglądając w głąb jednej z uliczek, nadczłowiek ujrzał nawet grupę rzeźb przedstawiających wyzywająco ubrane młode kobiety; ich krótko obcięte suknie i poskręcane włosy niezbicie wskazywały, że były to miejskie kurtyzany, które Garth znał z pobytu w Skelleth. W Ordunin oczywiście – zważywszy fakt, kim byli nadludzie – takie kobiety nie były potrzebne.

Niezmącona cisza była niepokojąca. Co więcej, Garth zdał sobie sprawę z tego, że nie ma zielonego pojęcia, gdzie mogą znajdować się wejścia do krypt. Przeszukanie całego miasta zajęłoby co najmniej kilka tygodni i choć Garth nie miał nic przeciwko temu, wiedział, że Koros już za dzień, dwa, będzie głodny, a wysoce wątpliwe wydawało się, czy tu na miejscu i w dolinie znajdzie jakiekolwiek pożywienie. Nie mając wcale ochoty na podjęcie ryzyka pozostawienia bestii głodną, Garth zupełnie odrzucił systematyczne, a tym samym czasochłonne poszukiwania. Zamiast tego zdecydował się odszukać jakiegoś mieszkańca i zapytać jego lub ją o krypty. Shang nie mógł przecież unicestwić wszystkich!

Po krótkim namyśle uznał, że najlepszym miejscem, gdzie mógłby napotkać albo żyjących ludzi, albo jakąś pożyteczną wskazówkę, będzie właśnie jedna z tych miejskich wież. Po chwili wszedł do najbliższej i natknął się na to, co niestety było potwierdzeniem prawdy i tak podsuwanej mu przez podświadomość, a uporczywie odrzucanej przez zmysły. Przy stole siedziała następna postać: zaskoczona w pozie człowieka jedzącego, z łyżką w dłoni. Zachodziło tylko pytanie, czy sprawcą tego wszystkiego był Shang, bazyliszek czy może jakieś potworne współdziałanie tych dwóch i czy któremukolwiek z mieszkańców Mormoreth udało się uniknąć zagłady.

Przerażony Garth odkrywał dalej tajemnice miasta. Gdy ze smutkiem spoglądał na dziecko skamieniałe z lalką – która pozostała niezmieniona w kamień – w dłoni, zdało mu się, że usłyszał jakiś odgłos.

Zamarł. Hałas rozległ się ponownie. Dźwięki dochodziły z ulicy. Zbliżały się. Przesuwając się tak cicho jak tylko mógł, podszedł do najbliższego okna na parterze. Wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Ku swemu zdumieniu ujrzał zbliżającego się mężczyznę. Jego zdumienie nie tyle spowodowane było faktem, że jakiś mężczyzna kroczył ulicą miasta, ile tym, że Garth od razu rozpoznał go! Był nim Dansin, jeden z bandytów, których napotkał na drodze.

Widząc w przywódcy bandy najlepsze źródło informacji, jakie mogło mu się teraz trafić, Garth przeskoczył przez okno z trzaskiem rozrzucając resztki szkła na trotuar. Dansin stanął jak wryty, zaskoczony nagłym hałasem i zanim zdążył kiwnąć palcem, poczuł na gardle miecz nadczłowieka.

- Słuchaj no, chciałbym żebyś mi powiedział, gdzie jest wejście do krypt.

Dansin zająknął się:

- Jakich krypt? - Jego ręka wsunęła się za kaftan, ale Garth był szybszy i wyszarpnął stamtąd pierwszy drewnianą pałeczkę długą może na stopę, a grubą na cal.

- Biorę to. Tym właśnie wywołałeś wokół mnie niewidzialną barierę, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. Jak to działa?

- Ja... przyrzekłeś, że mnie nie zabijesz.

- Przyrzekłem, że nie chcę cię zabić. I nie zrobię tego. Jednakże, jeśli mi odmówisz odpowiedzi, stracisz prawą rękę w nadgarstku. Chcę poznać dwie rzeczy: miejsce, gdzie wchodzi się do podziemi i sposób, w jaki uruchamiasz ten talizman.

- Nic nie wiem o żadnych podziemiach. Naprawdę, klnę się na Piętnastkę!

- Ale wiesz jak używać tej różdżki.

- Tak.

- Mów zatem.

Niechętnie i ociągając się bandyta zaczął mówić. Uruchamiało się ją poprzez przyciskanie w odpowiedniej kolejności różnych wyrzeźbionych fragmentów powierzchni. Garth przez cały czas przytrzymywał Dansina sprawdzając jego informacje i z zadowoleniem stwierdził, że nie został oszukany.

- Bardzo dobrze, złodzieju. A teraz powiedz, co tu robisz.

- Przyszedłem ostrzec Shanga przed twoim przybyciem i powiedzieć mu o naszej porażce.

- Jak zareagował na to ostrzeżenie?

- Śmiał się. Powiedział, że zobaczy się z tobą przy bramie i pozwolił mi zostać tutaj po to, byś przypadkiem nie spotkał mnie po drodze. Ale jakąś godzinę temu wrócił do pałacu wściekły i rozkazał mi się wynosić.

- No dobrze, możesz odejść. - Garth z powrotem umieścił miecz w pochwie. Dansin natychmiast czmychnął w kierunku bramy, jak gdyby goniły go demony.

Nadczłowiek obserwował go, a potem odwrócił się. Dansin przypomniał mu, że Shang mieszka w pałacu. Co więcej, Shang sam przyznał, że wiele ze swej mocy i magii zawdzięcza obecności bazyliszka. Gdy wziął to wszystko pod uwagę, wydało mu się bardzo prawdopodobne, że wejście do katakumb znajduje się właśnie w pałacu lub tuż obok niego. Jeśli pałac, w którym mieszka Shang jest jedynym w tym mieście – a na to wyglądało – to z całą pewnością znajduje się w środku miasta, w sytuacji, gdy i tak nie było żadnego wzgórza w dolinie. W związku z tym Garth skierował się od razu do centrum.

Krzyknął na bestię i Koros wynurzył się z alei, w którą zaprowadził go i pozostawił Garth. Prowadząc stwora nadczłowiek szedł spokojnie i zastanawiał się nad ewentualnymi planami dotyczącymi wtargnięcia do pałacu bez konieczności stawienia czoła czarnoksiężnikowi.

Rozdział 5

Nie minęło wiele czasu i Garth ujrzał cel swych poszukiwań. Ulica, na której się znajdowali, była prawie idealnie prosta – rzecz osobliwa w miastach zamieszkałych przez ludzi. Był tam tylko jeden zakręt, w odległości około jednej mili od bramy. Kiedy nadczłowiek minął go, stanął na wprost szerokiej alei, która kończyła się dużym placem. Na odległym końcu skweru, dokładnie naprzeciw, wznosił się duży, porządnie zbudowany budynek, wysoki na trzy piętra i zbudowany, jak większość budynków w mieście, z połyskującego białego kamienia. Bez wątpienia był to wspomniany pałac przywłaszczony przez Shanga. Od budowli dzieliło Gartha mniej więcej ćwierć mili. Przystanął, aby przemyśleć dalsze kroki. Było jasne, że nie uda mu się przedostać chyłkiem do pałacu, jeśli będzie wlókł za sobą Korosa. Zaprowadził więc bestię na sąsiednie podwórko – niewidoczne od strony pałacu – i przywiązał ją luźno do słupka. Doskonale zdawał sobie sprawę, że lina i tak nie będzie stanowiła żadnej przeszkody dla stwora, jeśli ten zechce ją zerwać, ale z całą pewnością wzmocni dodatkowo słowne polecenie dane zwierzęciu. Mógł tylko mieć nadzieję i ufać, że zdąży wrócić, zanim Koros zgłodnieje na tyle, by przestać być posłusznym.

Pozostawił go stojącego spokojnie, nadal osiodłanego i z założonymi torbami na wypadek konieczności szybkiej ucieczki. Ze sobą zabrał tylko to, co uważał za przydatne i ruszył naprzód zaciemnioną stroną alei tak cicho, jak tylko było to możliwe. Jego wyposażenie stanowiły: oburęczny miecz, sztylet, topór i wór, w którym były liny, łańcuchy, haki oraz dwa małe lusterka, które odebrał powalonym bandytom podczas pierwszej utarczki z grupą. Dodatkowo miał ze sobą dwa magiczne talizmany, sakiewkę, menażkę i trochę jedzenia w torebce. Za pas wcisnął krzemień i krzesiwo oraz specjalnie przygotowaną pochodnię.

Dochodząc do skraju placu, Garth rozejrzał się. Otwarta przestrzeń przed nim była z całą pewnością częścią handlową miasta. Wokół pełno było tawern i gospód, ciemnych i pustych. Zakurzone namioty i markizy różnych stoisk handlowych leżały rozrzucone w nieładzie na całym terenie. Plac miał co najmniej pięćdziesiąt jardów kwadratowych, być może nawet więcej.

Prawie cała przeciwległa część rynku zajęta była przez jeden budynek – pałac. Biały marmur połyskiwał w słońcu i pozostał bez skazy pomimo warunków, w jakich znajdowało się miasto. Pałac miał jedną wielką bramę w środku fasady, zrobioną z litego złota i bogato inkrustowaną klejnotami. Do bramy prowadziły trzy szerokie stopnie wykonane z jakiegoś drogocennego czerwonego kamienia. Na parterze nie było okien ani żadnych ozdób poza tym portalem umieszczonym w gładkim białym marmurze.

Wyższe piętra wyglądały już inaczej. Pół tuzina niesymetrycznie umieszczonych otworów służyło jako okna na pierwszym piętrze. Na drugim znajdowało się dwanaście szerokich okien z kwaterami o wyszukanych ołowiowych szybach. Lekko pochyły dach zakończony był gargulcami wyrzeźbionymi z tego samego białego marmuru, co ściany.

Garth zastanowił się ponownie. Shang znajdował się przypuszczalnie gdzieś tam w środku, ale budynek był na tyle duży, że z pokojów leżących w głębi z całą pewnością nie było słychać odgłosów z placu. Jeśli czarnoksiężnik nie czaił się gdzieś tu w pobliżu, prawdopodobnie Garth mógł spokojnie wejść po prostu do środka drzwiami wejściowymi całkiem niezauważony – chyba że zamontowany był tam jakiś alarm. Jeśli tak jest, usłyszy go i będzie mógł po prostu odwrócić się i wycofać.

Była to najlepsza droga: najprostsza, chociaż zarazem najbardziej śmiała. Ponieważ jednak Garth i tak nie wiedział, gdzie w pałacu może natknąć się na Shanga, więc właściwie każdy sposób wejścia do środka był równie dobry. Nie było zatem potrzeby ryzykowania wspinaczki na pierwsze piętro, skąd mógł łatwo spaść i skręcić sobie kark.

Garth szybkim krokiem podszedł do wejścia, omijając przewrócone namioty i stragany. Zachodzące słońce, które znajdowało się teraz za nim, sprawiało, że klejnoty umieszczone w bramie migotały czerwienią. Wspiął się na schody, ujął klamkę i popchnął mocno drzwi. Pozostały nieporuszone. Popchnął mocniej. Drzwi nadal nie ustępowały. Nie było śladu zamka czy blokady, a przecież stały mocno niczym skała. Albo pałac został tak zbudowany, by oprzeć się oblężeniu, albo działała tu jakaś magia. Jakkolwiek było, nie miało to większego znaczenia. Przyszła mu na myśl próba ponownego roztrzaskania drzwi toporem, tak jak to zrobił przy bramie miejskiej, ale odrzucił ten pomysł. Jeśli coś mogło rozwścieczyć Shanga, to z pewnością roztrzaskanie mu drzwi wejściowych do pałacu. Co więcej, hałas przywołałby czarownika zapewne nawet z najodleglejszego kąta pałacu.

Pozostawała więc próba wniknięcia do środka inną drogą. Garth zszedł z czerwonych kamiennych schodów i skierował się na prawo, okrążając budynek. Raczej śmierdzącą i obskurną boczną uliczką, szeroką na jakieś sześć stóp, dotarł do południowej ściany pałacu. Stwierdził, że jest na wszystkich swych piętrach aż do samej góry całkowicie gładka i bez występów. Idąc dalej, po jakiś czterdziestu jardach znalazł się na szerszej i porządniejszej ulicy za prawym rogiem. Tylna strona pałacu – jak dojrzał – miała takie same okna z kwaterami i gargulce na dachu jak fasada pałacu, z wyjątkiem złotych wejściowych wrót, w miejsce których znajdowały się tu drzwi z dębowego drzewa zwieńczone szerokim na piętnaście, a wysokim na dwanaście stóp łukiem.

Krótka próba wykazała, że te drzwi były równie solidnie, jeśli nawet nie mocniej, zamknięte, tak jak złota brama z przodu. Garth poszedł więc dalej aż do północnej strony pałacu uliczką szeroką na osiem stóp, która była już zupełnie ciemna w zapadającym zmroku. Z tej strony pałac znowu nie miał okien, a ściany były zupełnie gładkie.

Zjawiając się ponownie na rynku, Garth zdał sobie sprawę z tego, że światło dzienne szybko ustępuje miejsce zapadającym ciemnościom i że nie może on sobie pozwolić na dalsze marnowanie czasu, jeśli chce jeszcze widzieć, co robi. Odrzucił więc szukanie ewentualnych sekretnych wejść w murze lub wejść do tuneli prowadzących do pałacu z przyległych do okalających go uliczek domów i powrócił ponownie do baczniejszej obserwacji okien, które znajdowały się na drugim piętrze... Jak zauważył, jedno z nich nie było zupełnie zamknięte; około cala dzieliło metalową ramę okna od drewnianej ramy kwatery okiennej.

Rzut oka na powierzchnię ściany przekonał go, że nie będzie łatwo wspiąć się do góry, w gładkim marmurze nie sposób było bowiem znaleźć jakiegokolwiek zaczepienia dla rąk czy nóg. Nie chciał też tracić energii na hałaśliwe w dodatku wyrąbywanie toporem takich stopni. Odrzucił też pomysł zarzucenia liny na któryś z gargulców i wspięcia się do góry przy jej pomocy. Wątpił czy gargulce albo lina utrzymałyby jego ciężar. Nie był zresztą specjalistą ani w rzucaniu liną, ani we wspinaczce. Nie, najlepszym wyjściem – myślał – będzie dostać się jakoś na dach budynku i opuścić się na linie do okna. Podwójne lub potrójne zabezpieczenie lin przymocowanych do czego się da, powinno wystarczyć.

Ponieważ sam pałac zdawał się niemożliwy do sforsowania, jedynym sposobem dostania się na jego dach było przejście tam z któregoś z przyległych budynków. Po prawej stronie znajdowała się gospoda o trzech piętrach, prawie równie wysoka jak pałac. Dach gospody miał wystające okapy, które jednak były zbyt niebezpieczne, by można było na nich stanąć. Po lewej stronie stał dwupiętrowy dom. Drugie piętro było wysunięte ponad pierwsze tak, że dach budynku znajdował się w odległości zaledwie dwóch jardów od ściany pałacu i około dziesięciu stóp poniżej poziomu jego dachu. Mógł od biedy posłużyć jako miejsce odbicia przy skoku na pałac, choć niewątpliwie sam skok pozostawał sprawą niezwykle trudną.

Wejście na pierwsze piętro budynku nie przedstawiało większego problemu. Na parterze dom miał markizę nad sklepem założoną na, jak się zdawało, mocną drewnianą ramę. Bez dalszych zbędnych ceregieli, Garth chwycił zwisający zaledwie parę cali nad nim brzeg markizy i drewnianą ramę. Wciągnął się na nią szybkimi ruchami. Materiał poddał mu się, niebezpiecznie trzeszcząc, a chmura kurzu uniosła się w powietrze załzawiając oczy. Markiza wytrzymała jednak. Na razie. Szybko wspiął się w górę, po pochyłej tkaninie, czując jak materiał pod nim drze się i wydziera z okalającej go ramy. Szybko przetoczył się bokiem na ramę, ale znów usłyszał trzask i poczuł, jak wygina się ona pod jego ciężarem. Był już jednak na szczycie, przywierając do szorstkiego muru fasady budynku. Był zbyt gładki, by zapewnić dobry uchwyt i nadczłowiek zdał sobie sprawę, że nie utrzymałby się tutaj, gdyby połamana markiza zawaliłaby się teraz na ziemię. Choć upadek nie byłby prawdopodobnie niebezpieczny, mógłby zniweczyć plany przedostania się na dach pałacu, a co więcej narobiłby niepotrzebnego hałasu.

Przywarłszy płasko do ściany czekał, aż chybotanie i trzeszczenie ustanie, zastanawiając się jednocześnie nad następnym ruchem. Dosięgnął by z łatwością okapu, gdyby mógł się wyprostować. To jednak groziło zerwaniem postrzępionej markizy. Być może, gdyby udało mu się zahaczyć stopą o ścianę, mógłby przenieść ciężar ciała na nogę. Pomiędzy dwoma niezbyt dobrze przyciętymi kamieniami zauważył szczelinę wysoką prawie na cal, a szeroką na cztery. Ostrożnie, powoli uniósł do góry lewą nogę i umieścił wyciągniętą stopę w szparze.

Zabezpieczony w ten sposób, podciągnął się o parę cali w górę ściany. Prawa noga ciągle jeszcze opierała się o drewnianą ramę markizy. Wszystkie palce rąk rozpostarte były na ścianie nad głową, szukając jakiegokolwiek oparcia. Wreszcie zbierając siły, odbił się w górę, wyciągając jak najwyżej dłonie, aby uchwycić się wystającego okapu, a gdy mu się udało, szybko przerzucił nogę na dach budynku. Siedział teraz jakby okrakiem na okapie. Podciągnął więc szybko drugą nogę, czując jednocześnie, że rama odłamała się od ściany i powoli, cicho opada na ziemię; materiał uformował się jak spadochron, co na szczęście przytłumiło gwałtowność i hałas upadku.

Garth zastygł na moment, aby złapać oddech, ale nie ośmielił się dłużej czekać, bojąc się, że może Shang usłyszał hałas. Upadek markizy mógł co prawda być spowodowany przez wiatr lub zużycie materiału, ale najważniejszą rzeczą było teraz, żeby jak najszybciej zniknąć z pola widzenia. Nie marnując czasu, wstał i pobiegł do skraju dachu od strony pałacu. Szybko przygotował się do skoku na przeciwległy dach. W rozbiegu przeszkadzała mu pochyłość dachu, na którym się znajdował, a w dodatku niezupełnie jeszcze złapał oddech po wspinaczce. Skok więc był krótki i niestaranny. Wyciągniętymi rękami zdołał jednak dosięgnąć wystających gargulców, wokół których automatycznie zacisnął palce. Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że rzeźba trzyma mocno. Nie docenił jednak miejscowych kamieniarzy i budowniczych.

Ostrożnie przesunął wyżej dłonie. Teraz uchwyt był mocniejszy. Wystarczyło już tylko przesunąć stopy do przodu, aby przycisnęły się do białego, gładkiego marmuru ściany pałacu i zaprzeć się tak, by mógł przerzucić nogę w górę na dach. Za pierwszym razem nie udało mu się zatrzymać palców nogi na parapecie tuż za wykrzywionymi w kamiennym uśmiechu figurami. Złożył to na karb szybko zapadającego zmroku. Nie przyznałby się, że był już po prostu zmęczony. Nie był już tak młody jak kiedyś, żyjąc na tym świecie ponad wiek. Choć nadludzie żyją przeciętnie około dwustu lat, Garth już dawno temu stracił młodzieńczy wigor.

Kiedy znalazł się wreszcie bezpiecznie na dachu pałacu, odsunął się od skraju dachu, dzięki czemu nie był widoczny ze strony rynku. Odpoczywał. Rozglądając się dokoła, zdał sobie sprawę, iż pałac, o którym myślał, że ma kształt wielkiego klocka, okazał się w rzeczywistości wydrążonym kwadratem. W środku znajdował się spory dziedziniec i Garth, choć niewidziany od strony rynku, był teraz doskonale widoczny z galerii naprzeciwko, na drugim piętrze, która okalała wewnętrzny dziedziniec pałacu. Instynktownie przykucnął jeszcze niżej, choć zdawał sobie sprawę, że na dachu i tak nie ma niczego, za czym mógłby się ukryć. Nawet znajdujące się tu różne kominy były niskie, ledwo odstając od dachu. Leżał bez ruchu czekając na jakikolwiek odgłos, który pozwoliłby mu zlokalizować miejsce przebywania Shanga.

Niczego jednak nie usłyszał.

Pozostał na swoim miejscu jeszcze przez kilka minut zastanawiając się, co dalej. Najłatwiej byłoby wejść do pałacu opuszczając się na wewnętrzny dziedziniec, ewentualnie na jedną z galeryjek lub balkonów, które go ozdabiały. W zwykłych okolicznościach, w ten sposób trudniej byłoby go zauważyć. Tu w Mormoreth wszystko jednak dalekie było od zwyczajności. Miasto najwyraźniej było puste i poza Shangiem nie miało już mieszkańców. A Shang mieszkał w pałacu. Z tego powodu, nie można wykluczyć, że w każdej chwili może pojawić się na balkonie, galerii czy podwórku, być może nawet w chwili, kiedy Garth opuszczałby się odwrócony do niego plecami. Z drugiej strony, podejście do jednego z frontowych okien mogło być zauważone tylko z placu przed pałacem i ewentualnie z pokoju znajdującego się za szybą. Shanga nie było na placu. Szansa, że mógł znajdować się akurat w tym pokoju na drugim piętrze była rzeczywiście niewielka. O wiele mniejsza niż niebezpieczeństwo nagłego pojawienia się czarnoksiężnika od strony podwórka. Początkowy plan okazywał się tutaj jednak najlepszy.

Nadczłowiek sięgnął do worka, który miał ze sobą i wyciągnął trzy liny. Założył pętlę wokół jednego z niskich kominów i w zalegających ciemnościach zaciągnął ją tak silnie, jak tylko mógł. Zresztą ciemność również zalecała użycie okna frontowego, jako że błyski odbite w oknach można było zauważyć od strony podwórka. Pochodziły prawdopodobnie od zapalonych już pochodni i lamp. Tymczasem ostrożne spojrzenie spoza gargulców w stronę fasady pałacu upewniło go, że pokój za niedomkniętym oknem był nadal nieoświetlony. Drugą linę zarzucił dookoła najbliższego gargulca – wiara w ich solidność została jednak mocno podbudowana – a trzecią linę, ponieważ nie było tu żadnego innego miejsca do zaczepienia, przymocował do głowy sąsiedniej figury, tuż pod nietoperzowymi uszami rzeźby, gdyż pozbawiona była zupełnie szyi.

Następnie połączył liny tworząc z nich luźny warkocz i opuścił delikatnie poza okap dachu. Począł wolno zsuwać się trzymając ściągniętych lin. Zawisł. Z zadowoleniem stwierdził, że trzymają mocno. Opuścił się nad okno. Wisząc tuż przy gzymsie nie miał żadnych trudności w dosięgnięciu okna. Rama była dobrze naoliwiona i odchyliła się z łatwością, nawet nie skrzypiąc. Garth przerzucił nogi przez parapet, do wewnątrz. Po chwili był już w środku, ostrożnie ściągając linę z ramion, tak by wyswobodzona nie stuknęła głośno o ścianę pałacu. Myśl o tym, że będzie tak teraz wisiała napełniła go niepokojem, ale przy pewnej dozie szczęścia mogła pozostać niezauważona do rana. Garth miał nadzieję, że do tego czasu znajdzie się już poza pałacem, a misja będzie wypełniona.

Pokój, w którym się znalazł, był nieużywaną sypialnią. Szerokie łoże z baldachimem zajmowało większą część jednej ściany, podczas gdy dokładnie naprzeciw znajdowała się bogato rzeźbiona szafa i eleganckie wysokie lustro. Wszystkie ściany pokryte były dekoracyjnymi tkaninami, rozdzielonymi jedynie w paru miejscach przez udrapowane drzwi. Było tu tylko jedno okno – to, przez które dostał się do pokoju.

Obchodząc pokój, Garth wyjrzał ostrożnie przez każde ze znajdujących się tam drzwi. Pierwsze prowadziły do wewnętrznej komórki pełnej jakiegoś systemu instalacji, któremu Garth z zainteresowaniem przyjrzałby się bliżej, gdyby nie słabe oświetlenie pomieszczenia. Zastanowił się, czy nie zapalić pochodni, którą miał zatkniętą za pas, ale doszedł do wniosku, że byłoby to zupełnie niepotrzebne ryzyko. Drugie drzwi odsłoniły jakiś magazyn, trzecie prowadziły na korytarz, przez czwarte przeświecało światło i Garth chwilowo je ominął, a piąte i ostatnie prowadziły do – jak się wydawało – ubieralni pełnej półek z kobiecymi strojami na wszystkich ścianach. Nadczłowiek wrócił więc raz jeszcze do czwartych drzwi i użył teraz całej swej ostrożności, ukradkiem zaglądając przez zakrywającą je aksamitną kotarę. Minęło kilka chwil, zanim przyzwyczaił wzrok do światła.

Przed nim rozpościerał się następny pokój, mniej więcej tej samej wielkości, co sypialnia, którego wyposażenie stanowiło biurko, kilka krzeseł i małych kanapek. Był to najwyraźniej jakiś salonik. Sam pokój nie był oświetlony, ale po przeciwnej stronie szerokie podwójne drzwi otwarte były na oścież i przez nie wpadało światło pochodni. Szklane drzwi wychodziły więc, jak się zdawało, na galerię od strony podwórka.

Garth miał do wyboru dwie drogi: ciemny korytarz albo oświetloną galerię. Decyzja była prosta. Już raz odrzucił przecież trasę od strony podwórka, nie widział więc powodu podejmowania jej teraz.

Ostrożnie prześliznął się przez aksamitną kotarę w ciemność korytarza. Prawie nic nie widział. Nie było tu ani okien ani nawet świetlików. Nikły blask światła, o wiele zbyt słaby, aby mógł się na coś przydać, dochodził tylko z pokoju i izb po obu stronach. Mógł jedynie ocenić, że od miejsca, gdzie stał do końca korytarza jest mniej więcej dwanaście jardów. Jak można było sądzić z jaśniejszych błysków przy drzwiach w mrocznym korytarzu, przynajmniej jeszcze dwa pokoje prowadziły do oświetlonej części pałacu. Minął je i dotarł do miejsca pogrążonego w kompletnych ciemnościach.

Nagle stopa badająca teren utraciła kontakt z podłogą. Był na szczycie schodów. Teraz, znajdując już drogę tylko na wyczucie, poruszał się ostrożnie, krok po kroku w dół spiralnych schodów, bez wahania mijając piętro środkowe, aż wiele minut później dotarł do parteru. Żałował tylko, że schody nie prowadzą do piwnicy albo jeszcze lepiej do samych krypt.

Ostatni krok ze schodów przeniósł go z powrotem na wykładaną dywanem podłogę. Czuł świeże powietrze i słyszał leciutkie echo, które powtarzało delikatny stukot jego uzbrojenia przy każdym kroku. Poznał z tego, że znajduje się teraz w dużej sali. Choć nie była to jeszcze pora na użycie pochodni, zdecydował się zaryzykować. Miał ze sobą kilka drewnianych szczap zatkniętych za pasem oraz krzemień i krzesiwo. Ostrożnie przywołał iskrę przy drewienkach. Z ulgą przyjął natychmiastowy ognik rzucający wokół światełko niewielkie, lecz wystarczające dla jego celów.

Pokój, w którym się znajdował, był rzeczywiście duży i bogato umeblowany. Choć nie mógł dostrzec szczegółów, widział, że podłoga przykryta była dywanami, ściany opinały gobeliny, w których połyskiwały złote nitki, na środku stal wielki rzeźbiony dębowy stół, a przy nim ustawione były fotele i krzesła o luksusowych obiciach. Pokój był chyba jadalnią. Ciężkie drewniane okiennice zakrywały okna wychodzące, jak uznał Garth, na dziedziniec. Najprawdopodobniej były to takie same okiennice, jak te, które widział z góry. Przepastny kominek zajmował daleki kąt sali, a po lewej stronie dwie pary wielkich drewnianych drzwi prowadziły na pewno do dalszych części pałacu. To właśnie pod tym bliższym wejściem pojawiło się nagle światło. Garth natychmiast upuścił żarzącą się gałązkę i przydeptał ją butem, jednocześnie wolną ręką sięgając do rękojeści miecza. Czekał. Tymczasem odgłosy kroków dochodziły niewyraźnie poprzez zamknięte drzwi. Zbliżały się powoli, niedbałe. Gdy ustały, Garth zdał sobie sprawę, że wstrzymuje powietrze i ostrożnie zrobił wydech. Usłyszał dźwięki otwieranego kredensu, przekręcanego w zamku klucza i skrzypienia zawiasów – ton o wiele zbyt wysoki, by należał do drzwi wejściowych. Coś się poruszyło, a potem kredens został zamknięty. Cały czas Garth stał bez ruchu, czujny i gotowy do działania. W końcu usłyszał ponowne odgłosy kroków, tym razem oddalających się. Światło dochodzące spod drzwi bladło, potem zniknęło zupełnie. Garth znowu znalazł się w kompletnych ciemnościach.

Nadczłowiek powoli odprężył się. O mało co nie został wykryty. Musi dokładnie rozważyć następny ruch. Od samego Shanga wiedział, że w jakiś sposób czarnoksiężnik czynił użytek z jadu bazyliszka. A dopiero co usłyszał, jak właśnie wyciągał on coś lub chował. Być może właśnie w sąsiednim pokoju przechowywał jad, czymże innym bowiem mógł się tu Shang zajmować, jak nie magiczną aparaturą? Jaki bowiem byłby sens trzymać tak niebezpieczny towar dalej od jego źródła, niż trzeba? Całkiem możliwe, że wejście do katakumb jest gdzieś bardzo blisko, może już za drzwiami, przed którymi właśnie stał. Nawet jeśli nie, to całkiem logiczne było założenie, że kluczem do odnalezienia wejścia jest jad bazyliszka. Wydawało się oczywiste, że należy przeszukać ten pokój. Shang dopiero co tu był i najprawdopodobniej nieprędko ponownie tu zawita, choć oczywiście i tego nie można było wykluczyć. Ostrożność była konieczna, a czasu nie należało już dłużej marnować. Podjąwszy decyzję, Garth podszedł po omacku do drzwi. Nacisnął klamkę. Popchnął drzwi. Zaczęły się całe przesuwać. Najwyraźniej były źle zawieszone. Ponieważ jednak przesuwały się bezszelestnie, Garth pozwolił, by otworzyły się na oścież i przestąpił próg. Po chwilowym zastanowieniu przytrzymał drzwi i zamknął ponownie, zatrzaskując zamek i w ten sposób odcinając sobie drogę odwrotu, a przynajmniej opóźniając go. Wydawało się to jednak mniej istotne niż zostawianie tak oczywistego dowodu swojej obecności. Gdyby Shang zajrzał tu ponownie, nie miałby cienia wątpliwości, kto tu był.

Pokój spowity był w ciemnościach, nie takich jednak, jak sala jadalna obok. Ślady światła przedostawały się przez pół tuzina par zamkniętych drzwi na dwóch ścianach izby i przez okiennice na trzeciej. Garth był teraz chyba już bardzo blisko tej części pałacu, która służyła Shangowi za mieszkalną. Oczy nadczłowieka przyzwyczaiły się do ciemności, kiedy bowiem zamknął drzwi i odwrócił się do oświetlonych szczelin, nie miał już większych trudności w rozróżnieniu szczegółów pokoju. I natychmiast zdał sobie sprawę, jak bardzo mylił się w swoich założeniach.

Był w kuchni. A więc Shang po prostu szukał czegoś do jedzenia. Jedna ściana pomieszczenia zajęta była przez kredensy i szafki. Między nimi znajdowała się przerwa zwieńczona łukiem. Tam pewnie było przejście do spiżarni. Za rogiem musi być zmywalnia – pomyślał wnioskując z leżących w stosach patelni. Drugą ścianę wypełniały głównie różne piece i wielkie otwarte palenisko. Wokół pełno było różnych stołów i lad. W powietrzu dawał się wyczuć zapach warzyw i gotowanego mięsa.

Garth przyjął swoją pomyłkę wzruszeniem ramion. Mógł przecież domyślić się, że obok pokoju jadalnego powinna znajdować się kuchnia, a nie wziął tego pod uwagę. To był błąd, ale już się to stało i nic nie można było na to poradzić. Znajduje się właśnie tutaj i trzeba to jakoś wykorzystać. W rzeczy samej – mówił teraz do siebie – nie było to znowu takie złe miejsce. Krypty znajdowały się oczywiście pod pałacem i dlatego pałacowe piwnice były najlepszym miejscem do poszukiwania do nich wejścia. Kuchnia natomiast była naturalnym miejscem prowadzącym do piwnic. Bez wątpienia jedne z tych drzwi lub może nawet kilka zaprowadzą go na schody wiodące do piwnic. Było tylko jedno pytanie: które to były drzwi?

No cóż, można było założyć, że piwnice nie były w tej chwili oświetlone, a więc należy wykluczyć te drzwi, spod których dobywało się światło. W ten sposób pozostawały tylko trzy pary w głównej części kuchni i ewentualnie jakieś inne w zmywalni albo w spiżarni.

Sprawdzanie rozpoczął od najbliższego nieoświetlonego wejścia. Buty stukały nieco o kamienną posadzkę, więc poruszał się niezwykle wolno, drobnymi krokami: podnosił nogę, prostował ją, przesuwał do przodu, by wreszcie delikatnie postawić na ziemi. Był już może w połowie ciemnej kuchni, kiedy przesuwana stopa uderzyła w kocioł leżący bokiem na kamiennej posadzce. Shang, gospodarz raczej niedbały i niestaranny, musiał zrzucić go na podłogę. Gdy Garth uderzył w niego czubkiem stopy, miedziane naczynie potoczyło się z hałasem po podłodze. Nadczłowiek stracił równowagę i utrzymał się w pionie kosztem głośnego tupnięcia nogą w podłogę. Wyciągniętą ręką chwycił się pobliskiego stolika. Zamarł.

Jeszcze kocioł nie zdążył stanąć w miejscu, kiedy rozległy się kroki zbliżającego się czarownika. Dłoń Gartha spoczęła na rękojeści miecza. Drugą sięgnął do płaszcza szukając kieszeni, w której miał tak zwany Klejnot Niewidzialności. Jeśli kiedykolwiek potrzebował wsparcia w magii, teraz nadeszła ta chwila.

Szukał po omacku, aż znalazł kieszeń. Nie ośmielił się odwrócić wzroku od drzwi, przez które przeświecało światło, bo nie wiedział, w których dokładnie pojawi się Shang. Nie będąc pewnym, skąd nastąpi atak, nie mógł pozwolić sobie jeszcze na to, by odwrócić wzrok od kierunku, z którego oczekiwać mógł czarnoksiężnika. Trzema palcami grzebał w kieszeni, a kciukami wpił się w jej brzeg, aby uchwycić wszystko, co mogło z niej wypaść. Poczuł ciężki kształt klejnotu. Zaczął go pocierać.

Drzwi otworzyły się z trzaskiem i odbiły od ściany. Shang stanął w świetle: czarna sylwetka ostro rysująca się na tle światła pochodni z sąsiedniego pokoju. Blask natychmiast oślepił Gartha, ale mimo to trzymał nadal w pogotowiu wyciągnięty miecz i był gotów do walki, jeszcze zanim drzwi zatrzymały się po gwałtownym trzaśnięciu. Lewą dłoń, w której ściskał klejnot, wysunął przed siebie.

Ku jego zdumieniu, Shang nie zwracał na niego uwagi. Nic nie powiedział, nie wykonał żadnego niebezpiecznego ruchu. Zamiast tego, zajrzał do mrocznej kuchni jak pijak zagląda do pustej butelki, jak gdyby spodziewał się, że ujrzy coś, czego i tak tam nie ma.

Jeszcze nie do końca pewny swego szczęścia, Garth wstrzymał oddech i stał gotowy do działania. Powoli jednak zaczynało do niego docierać, że coś tu jest nie tak. Nie widział końca swego miecza, który powinien jednak być w zasięgu jego wzroku. Czyżby przez pomyłkę wyciągnął sztylet? Nie, różnica w wadze byłaby zasadnicza. Spojrzał w dół i poczuł nagle, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Nie tylko nie widział swoich rąk, nóg ani żadnej innej części ciała czy też ubrania, ale również miecz stał się tak niewidzialny jak powietrze. Było to bardzo dziwne i niezwykłe wrażenie – jakby dryfował w powietrzu, chociaż pozostałe zmysły mówiły mu, że nadal stoi mocno na ziemi, a w ręku trzyma obnażony miecz.

Rozdział 6

Shang stał w drzwiach przez dłuższą chwilę, wpatrując się w pozornie pustą ciemność. Potem wzruszył ramionami, cofnął się krok i odwrócił. Jego ręka zniknęła za ramą drzwi, aby po chwili pojawić się z powrotem trzymając zapaloną pochodnię. Zupełnie spokojnie, jakby całkiem odrzucał możliwość zasadzki, czarnoksiężnik wszedł do kuchni i rozejrzał się po niej. Zobaczył kociołek tuż przy niewidzialnym bucie Gartha, przeszedł przez salę, podniósł go i położył na stole, lekko przy tym marszcząc brwi. Garth stał bez ruchu, nie ośmielając się nawet oddychać, żeby jakoś nie zdradzić swej obecności. Ręka czarnoksiężnika minęła o parę cali jego stopę. Nadczłowiek zastanawiał się, co by się stało, gdyby Shang jednak go dotknął. Elmil powiedział, że klejnot przynosi właścicielowi niewidzialność i sprawia, że staje on się niesłyszalny i nie można go dotknąć. Czy zatem ręka czarnoksiężnika przeszłaby przez jego ciało? Czy poczułby to? Czy sprawiłoby to ból?

Nie miał okazji przekonać się o tym. Shang go po prostu nie dotknął. Zamiast tego czarownik, po postawieniu kociołka na swoim miejscu, użył kawałka ze swojej pochodni do zapalenia lampki naftowej, po czym wrzucił niedopałek do paleniska, gdzie zgasł w chmurze unoszącego się popiołu. Lampka na moment zapaliła się jasno, by po chwili przejść w kopcący i smrodliwy ogarek. Shang zaczął otwierać różne szafki i grzebać w nich, a na stole obok kociołka postawił talerz z serem. Wrócił ponownie do szafek, najprawdopodobniej szukając tam jeszcze czegoś. Wreszcie, wydając odgłosy niezadowolenia, zatrzasnął ostatnią szafkę i podszedł do drzwi – dokładnie tych samych, które chciał wypróbować Garth. W migoczącym płomieniu lampki nadczłowiek zauważył, że drzwi były zamknięte na dużą i ciężką kłódkę. Co to mogło oznaczać? Dlaczego jedne był zamknięte, a inne nie? Czy chroniły coś cennego – być może katakumby, w których żył bazyliszek?

Nie miał jednak czasu na dłuższe rozmyślania. Shang przekręcił właśnie wielki klucz w olbrzymim zamku i otworzył drzwi na oścież. Jeśli Garth zamierzał również wejść do środka, należało się pośpieszyć. Szybko przebiegł obok stojącego w drzwiach czarownika, nim ten sam nie przestąpił progu i nie zamknął za sobą drzwi.

Miał pecha. Drzwi otwierały się na wąską klatkę schodową prowadzącą stromo w dół. W rezultacie tego szaleńczego skoku, Garth stracił równowagę, potknął się i osunął niezgrabnie na połowę długości schodów, zanim udało mu się uchwycić poręczy i zatrzymać spadanie. Ku swemu zdumieniu nie czuł stłuczeń i ran od niezliczonych uderzeń zarówno o schody, jak i o poręcz. Upadkiem swym nie narobił także żadnego hałasu. W rzeczy samej cisza, jaka go otaczała była niesamowita i straszna, jakby nadczłowiek w ogóle nie istniał. Drzwi zatrzasnęły się, odcinając mroczne światło z kuchni. Nagle zapłonął jasny płomyczek. Garth przyglądał mu się z mieszaniną strachu i fascynacji, ponieważ płomyczek rozbłysł prosto z palca czarnoksiężnika. Shang użył go do zapalenia pochodni, która stała przygotowana na półce, a potem gestem ręki zgasił go i podniósł w górę o wiele większą pochodnię.

Rozglądając się wokół, nadczłowiek zobaczył, że znajduje się mniej więcej w połowie schodów liczących jakieś dwa tuziny stopni wyciętych w matowym szarym kamieniu. Jedna strona schodów ograniczona była ścianą z takiego samego kamienia, podczas gdy po drugiej stronie umieszczona była czarna żelazna poręcz, do której teraz przywarł Garth. Za poręczą rozciągała się sporej wielkości piwniczka na wino o wilgotnych i kamiennych ścianach po obu stronach i starym kamiennym sklepieniu nad głową. Granice piwniczki znikały w ciemnościach poza światłem pochodni, a w tej części pomieszczenia, którą można było zobaczyć, znajdowały się niezliczone, pokryte pajęczymi nićmi półki na wino. Niektóre były pełne, inne zupełnie puste, a jeszcze inne opróżnione w połowie. Światło uniosło się. Garth spojrzał w górę i zauważył, że Shang począł schodzić po schodach niebezpiecznie się do niego zbliżając. Nie chcąc ryzykować zderzenia, pośpiesznie zbiegał w dół, trzymając się stale parę kroków przed czarnoksiężnikiem, aż obaj nie stanęli na podłodze piwniczki. Tam nadczłowiek usunął się na bok i pozwolił Shangowi podejść do najbliższej półki z butelkami.

Garth stał u podnóża schodów i wyrzucał sobie jeszcze jedno niewłaściwe założenie. Jasne, że Shang szuka teraz wina do sera, a nie wchodzi bez broni do katakumb.

Jakby na potwierdzenie tego, że nadczłowiek zbyt szybko zareagował, usłyszał Shanga głośno wyrażającego swoje zadowolenie ze znalezienia odpowiedniej butelki:

- Ach, doskonałe, wspaniałe!

Czarownik wyciągnął pokrytą pajęczyną butelkę z ciemnego szkła i odwrócił się w kierunku schodów. Garth nie ruszył się z miejsca, zastanawiając się nad dalszym działaniem.

Chociaż – jak się okazało – wizyta Shanga w piwniczce nie była w żaden sposób powiązana z kryptami, wejście do nich mogło się przecież znajdować gdzieś tutaj pomiędzy półkami z winem. Skoro już był tu na dole, nie zaszkodziło sprawdzić. Jeśli nie odkryje niczego, wyjdzie z piwnicy po Shangu. Czarnoksiężnik wspiął się z powrotem po schodach. Dopiero kiedy usłyszał trzask zamykanej kłódki, Garth zdał sobie sprawę, że zupełnie o niej zapomniał. A więc albo będzie musiał poczekać, aż Shang poczuje się znowu spragniony, albo użyć swego topora, kiedy przyjdzie pora na wydostanie się z piwnicy. Poczuł się raczej głupio.

Skoro jednak i tak nic nie mógł poradzić na swoje tymczasowe uwięzienie, trzeba było jak najlepiej wykorzystać tę sytuację i przeprowadzić chociaż pobieżne badanie terenu. Na szczęście Shangowi nie chciało się zgasić pochodni i zostawił ją na półce nadal zapaloną. Garth zastanawiał się, czy oznaczało to, że wkrótce wróci. Prawdopodobnie właśnie tak – aby ponownie zaopatrzyć się w kolejną butelkę. Dlatego najmądrzej było postępować szybko, tak by z powrotem wsunąć na półkę pochodnię, zanim Shang pojawi się tu ponownie. Garth zdecydował, że może liczyć na tyle czasu, ile potrzeba na wypicie raczej niewielkiej butelki trunku. Oznaczało to, że nie mógł już dłużej zwlekać. Wbiegł szybko na schody i sięgnął po pochodnię. Zacisnął na niej palce i szarpnął. Bez skutku. Pochodnia nie ruszyła się z miejsca. Zdumiony pociągnął raz jeszcze, ale pozostała tak nieruchoma jak ściana piwniczki. Cofnął rękę, chwycił teraz drugą. Drewno nadal odmawiało posłuszeństwa. Czyżby było zaklęte? Wydawało się jednak mało prawdopodobne, żeby czarnoksiężnik zawracał sobie głowę rzucaniem czarów na pochodnię w piwniczce z winem. Może jego niewidoczne palce nie mogły uchwycić dobrze pochodni i zamiast niej chwytał kamienną półkę? Ale nie, wyraźnie czuł szorstką powierzchnię drzewa na dłoni.

Wpatrując się w miejsce, gdzie powinna znajdować się jego niewidzialna teraz dłoń, przypomniał sobie o czymś. Myśl ta na moment sparaliżowała go zupełnie. Gdzie jest miecz? Dotknął miejsca, w którym powinna być rękojeść, ale nie natrafił na nią. W lewej dłoni ciągle jeszcze trzymał Klejnot Niewidzialności, ale prawa była pusta. Potknął się przecież na schodach i chwycił poręczy. Musiał upuścić miecz w kuchni albo na schodach. W każdym razie nie było po nim śladu. Miecz pozostał niewidzialny, a jeśli nie, to leżał teraz gdzieś na podłodze w kuchni jako oczywisty dowód jego obecności. Przyszło mu do głowy, iż w gruncie rzeczy i tak lepiej się stało, że upuścił miecz a nie klejnot, który był przecież jedynym środkiem przywrócenia siebie do widzialności. Teraz więc, aby uniknąć najmniejszego ryzyka zgubienia go, ostrożnie wcisnął talizman do kieszeni przy pasie, co nie było raczej rzeczą łatwą, kiedy się było niewidzialnym. Mając teraz obie ręce wolne, podniósł się i ponownie uchwycił pochodnię dokładnie wyczuwając drewno w miejscu, gdzie stykało się z żelazną ramą półki. Nie było żadnej zapadki czy innego utrudnienia. Wytężył wszystkie swe siły i pociągnął. Pochodnia najwyżej lekko zamrugała. Albo więc rzeczywiście była zaczarowana, albo taki był uboczny skutek jego niewidzialności... Prawdopodobnie właśnie to drugie. Koniec końców, czy rzeczy, których nie można dotknąć, takie jak strach lub odwaga mogą unieść pochodnię z miejsca, w którym jest umocowana? Raz jeszcze zszedł w dół schodów, do półek z winem, Podszedł do pierwszej lepszej i sięgnął po butelkę. Nic. Efekt był nie lepszy niż w przypadku pochodni. A więc to samo – pomyślał – nawet gdybym znalazł drzwi prowadzące do krypt, nie byłbym w stanie ich otworzyć. Ale cóż – pomyślał – takie szczegóły zostawmy na potem. Nie był pewien, czy potrafi przywrócić na nowo niewidzialność, kiedy już raz się z niej wycofa. Nie bardzo też miał ochotę rezygnować teraz z tak wspaniałej ochrony przed wykryciem.

Raz jeszcze zastanowił się, co mogło się stać z mieczem. Gdzie został? Czy był jeszcze niewidzialny, czy może Shang już go zauważył i za chwilę zjawi się tutaj, by się z nim rozprawić. W normalnej sytuacji usłyszałby jak pada na posadzkę. Jak się okazuje – bezgłośność, jaką narzuca czar, najwyraźniej dotyczy w równym stopniu użytkownika, jak i wszystkich innych osób. Próbując to sprawdzić, postanowił krzyknąć i odkrył, że wcale siebie nie słyszy. Nic więc dziwnego, że bandyci byli tak niezorganizowani podczas ataku. Aż cud, że w takich warunkach w ogóle jakoś się zgrupowali. Bez wątpienia rezultat długiej praktyki. No cóż, przynajmniej nadal jeszcze zachował zmysł czucia, więc – jak się zdawało – najwyraźniej niedotykalność nie była zupełna.

A jednak była zupełna. Nie potrafił przecież poruszyć pochodni. Nie było więc mowy, by przy jej pomocy przeszukać pomieszczenie. Przypomniał sobie swoją latarnię za pasem i po omacku odnalazł ją. Wyciągnął. Raz jeszcze wspiął się na schody i przystawił do płomienia zapalonej pochodni. Nic się nie wydarzyło. Nie pojawił się żaden płomień. Przybliżył palce do swojej latarni, ale oparzył je tylko. A więc paliła się. Naturalnie płomienie były również niewidoczne i tak jak pochodnia rzucały niewidoczne światło.

Zaczął żałować, że nie zna imion odpowiednich dla takiej sytuacji bogów; mógłby się teraz do nich odwołać. Pozostała tylko bezbożność. Niestety. Jak większość nadludzi był ateistą albo przynajmniej agnostykiem, konsekwentnie odmawiając wysłuchania paplaniny konkurujących ze sobą stanów duchownych, które wierzyły w niezliczoną ilość bogów i bogiń nie potrafiąc nawet udowodnić ich istnienia. W rezultacie takiego stanowiska, któremu zresztą hołdowała większość mieszkańców Północnego Pustkowia, nie można tam było spotkać wielu kapłanów którejkolwiek wiary czy religii.

Garth ostrożnie spróbował nastąpić na niewidoczny płomień swym niewidzialnym butem, i poczuł swąd niewidzialnego dymu. Zastanawiał się, czy Shang byłby w stanie wyczuć jego obecność. Nie miał pojęcia jak wyraźnie ludzie odbierają zapach. Tak wystające nosy powinny niby być rzeczywiście czułe, ale z drugiej strony przypominając sobie smród i brud Skelleth, doszedł do wniosku, że pozory jednak mylą.

Zdawało się, że jedyna rzecz, jaka mu pozostała to przeszukanie za pomocą dotyku ścian tak dokładnie, jak tylko było to możliwe przy tak mrocznym oświetleniu. Mimo braku możliwości podnoszenia czegokolwiek, nadal jednak wyczuwał strukturę rzeczy, chociaż w tej chwili nawet jedwabna kotara stanowiłaby dla niego kamienną ścianę nie do przebycia.

Ku swojemu zaskoczeniu stwierdził, że na swój sposób ciemność przynosiła ulgę. Nie oczekiwał przynajmniej, że zobaczy swoje ręce czy nogi w mroku, więc ich nieobecność była o wiele mniej rozpraszająca niż gdyby dysponował światłem. Bez trudu odszukał drogę do nieco wilgotnej i wyraźnie chłodniejszej ściany. Począł iść wzdłuż niej uchylając się, kiedy trzeba było, przed półkami i pajęczymi nićmi, które były dla niego równie twarde jak stal. Przez framugę drzwi przedostawało się dość światła, by uchronić go przed ewentualnym uderzeniem w którąś z tych przeszkód. Pozostałe występy, na które natrafiał, były widoczne jako ciemniejsze plamy w otaczającym mroku. Nie było mowy o rozróżnieniu szczegółów. Z konieczności też jego eksploracje ograniczały się raczej do dotykowych niż wzrokowych.

Stopniowo zaangażował się zupełnie w działanie, odnotowując i katalogując w myśli niezliczone i intrygujące kamienne kształty. Powoli tracił poczucie czasu. Dopiero kiedy doszedł do zakrętu i zdecydował się nieco odpocząć, zauważył, że znajdował się teraz w absolutnej ciemności i nawet połyskiwanie odległej pochodni zginęło gdzieś między oddzielającymi ją półkami z winem. Systematycznie przebadał przynajmniej sto stóp długości ściany, cal po calu. Musiało to zająć całe godziny i zdał sobie z tego sprawę w zdumieniu. A przecież Shang nie powrócił do piwnicy. Garth nie miał pojęcia, jaka była teraz pora dnia. Domyślał się jednak, że słońce musiało już chyba wzejść na nowo.

Podniósł się z wysokiego przysiadu i począł iść z powrotem w kierunku schodów. Kiedy szedł, zauważył, że światło pochodni mocno przygasło. Przyspieszył kroku. Podbiegł do pierwszych stopni w momencie, kiedy pochodnia wypaliła się już w ogarek, zbyt krótki, aby go można było trzymać. Za chwilę zgaśnie zupełnie. Nie można było temu zapobiec. Zastanawiał się, czy coś przytrafiło się Shangowi czy też po prostu zapomniał przyjść po wino. Nie miało to jednak większego znaczenia. Garth patrzył, jak płomień zaczyna migotać i gaśnie zmieniając się najpierw w żarzące się światełko, które wolno zamiera.

Opanował go lekki niepokój, ale otrząsnął się. Gdyby coś przydarzyło się czarnoksiężnikowi, będzie musiał po prostu odczarować swoją niewidzialność, aby wydostać się z piwnicy. Ale jeśli nie będzie umiał tego zrobić, zostanie tu na zawsze. Oczywiście nie umrze z pragnienia, ale wątpił, czy będzie w stanie długo wytrzymać jedynie na winie. W rozgorączkowaniu nie przyszło mu nawet do głowy, że nie byłby przecież w stanie otworzyć butelki. Poza tym, Koros pozostawał nadal w mieście, na zewnątrz. Zgłodnieje, jeśli nikt go nie nakarmi w ciągu najbliższego dnia. No cóż, ale bestia będzie musiała jakoś sama zadbać o siebie; Garth miał własne problemy. Ponownie skupił się na ścianach piwnicy.

Minęło sporo czasu, zanim w końcu dotarł do czegoś, co z całą pewnością było drzwiami. Kamień kończył się tutaj drewnianą ramą. Bez wątpienia były to drewniane drzwi, wyposażone w metalowe kolce, takie, jakich używa się dla zniechęcenia niepożądanych gości, którzy chcieliby się włamać z pomocą swych ramion. Był to pierwszy ślad czegoś, co nie było kamieniem, jaki napotkał w litej skale. Wyczuł kształt, który zapewne był zawiasem. Choć wiedział, że to bezcelowe, popchnął przeciwległy brzeg drzwi. Oczywiście bez skutku. Wygląda na to – pomyślał – że teraz właśnie jest odpowiednia chwila, aby przywrócić sobie normalną postać. Sięgnął do kieszeni przy pasie i odszukał Klejnot.

Ostrożnie zaczął go wyciągać. Ale nagle kamień jednym z rzeźbionych kantów zahaczył się o podszewkę kieszeni.

Garth poirytowany szarpnął. Magiczny kamień początkowo nie puszczał, potem nagle uwolnił się. Garth wyrwał go z kieszeni, lecz wtedy wypadł mu on z ręki. Przerażony szybko uklęknął i pochylił się, aby go odszukać, ale natrafiał tylko na kurz. Bezmyślnie wyciągnął krzemień, krzesiwo i hubkę. Wywołał iskrę zapominając, że płomień i światło i tak będą niewidoczne.

Hubka chwyciła i zabłysła jasnym żółtym płomieniem w zupełnie normalnych i widzialnych dłoniach. Parsknął z ulgą zdając sobie sprawę, że manipulując przy klejnocie w jakiś sposób przełamał czary.

Szybko, zanim migocący płomień hubki mógł zgasnąć, Garth wyciągnął własną pochodnię i przystawił do płomienia. Minęła chwila, nim się zapaliła, ale wreszcie zapłonęła dymiącym czerwonym światłem.

Wsuwając jedną ręką krzemień i krzesiwo do kieszeni, w drugiej trzymał pochodnię. Dostrzegł, że zużył już hubkę i że w związku z tym nie może sobie pozwolić na zgubienie latarni – teraz jego jedynego źródła światła. Szybkie spojrzenie dookoła unaoczniło mu jednak, że w podziemiach są jeszcze inne stare i od dawna nie używane pochodnie, pokryte kurzem i pajęczynami i umieszczone wysoko wzdłuż ścian. Podpalił najbliższą, aby mieć zapasowy ogień na wypadek, gdyby upuścił pierwszy. Potem systematycznie pozbierał pełną ich garść i rozmieścił za pasem wokół siebie. Uczyniwszy to, całą swoją uwagę poświęcił na powrót drzwiom, które dopiero co odkrył.

Były ciężkie i masywne, trzymały się na trzech wielkich czarnych zawiasach i wykonano je z klamrowanego, klejonego drzewa dębowego – odpowiedniego, by drzwi mogły odeprzeć oblężenie – a w dodatku wyposażone w niezliczone mnóstwo długich na cal kolców. Były zamknięte na ciężki zamek zabezpieczony wielkim ryglem, do którego z całą pewnością tylko Shang posiadał klucz.

Przypomniawszy sobie o czarnoksiężniku i jego magii, Garth rozejrzał się po podłodze szukając Klejnotu Niewidzialności, ale nie dostrzegł go nigdzie. Wzruszył ramionami. Właściwie kamień zrobił już swoje i szkoda było czasu na szukanie go teraz. A nadczłowiek chciał przede wszystkim dostać bazyliszka, zanim Koros zgłodnieje na tyle, że stanie się nieobliczalny. Przyjrzał się dokładnie zamkowi i ryglowi przystawiając pochodnię tak blisko, jak tylko mógł nie ryzykując podpalenia wszystkiego.

Sama klamka nie sprawiała większego kłopotu. Mogła być uruchomiona z obu stron. Jedynym problemem Gartha pozostawał zamek. Nie musiał chyba obawiać się rygli i zamka po drugiej stronie, bo przecież również sam Shang nie dałby sobie z nimi rady, Nie był pewny, czy takimi rzeczami można manipulować w sposób magiczny. Istniała jakaś możliwość, że drzwi są zabezpieczone jakimś zaklęciem, ale uznał, że będzie się tym martwił, kiedy się z tym spotka – a nie wcześniej.

Drzwi przylegały ściśle do framugi, ale dokładniejsze badanie ujawniło wąską na cal lub dwa szczelinę tuż nad zasuwą. Garth widział jak światło odbija się w wyświeconym metalu – widomym znaku, że rygiel jest ciągle używany i nie osiada na nim rdza. Odłożył pochodnię na bok, wyciągnął sztylet i stwierdził, że jego wąskie ostrze wchodzi w szparę. Wcisnął sztylet tak mocno, aż uderzył on o zasuwę. Potem zaczął rozszerzać szczelinę przesuwając zasuwę o ułamek cala. Powtórzył operację kilka razy. Następnie, trzymając koniuszek sztyletu w środku, przyjrzał się bliżej. Nie był pewien, ale wydało mu się, że zasuwa w sposób widoczny przesunęła się. Powtórzył czynność kilkakrotnie pchając silnie sztylet do przodu. Usłyszał trzask i sztylet wysunął mu się z rąk. Ku swemu niezadowoleniu skonstatował, że czubek sztyletu odłamał się. Bliższe badanie szczeliny zdawało się jednakże wskazywać, że złamany czubek przeszedł między zamkiem a framugą. Tępym końcem ostrza nadczłowiek spróbował wyważyć drzwi raz jeszcze.

Usłyszał głośny trzask, jakieś „klik” i zamek był otwarty.

Naciskając klamkę, popchnął jednocześnie drzwi. Ustąpiły powoli, z ostrym zgrzytem w miejscu, gdzie czubek sztyletu tkwił pomiędzy zamkiem a framugą. Garth naparł mocniej i drzwi nagle otworzyły się na oścież wciągając go w znajdującą się za nimi ciemność.

Potknął się i ześliznął niezgrabnie kilka kroków, zanim przytrzymał się ściany. Znów znajdował się na wąskich schodach, które prowadziły w dół, dalej niż sięgał wzrok w mrocznym oświetleniu pochodni. Po obu stronach schodów rozciągały się kamienne ściany, które były właściwie naturalnym szorstkim kamieniem. Tunel i schody zostały po prostu wycięte w litej skale.

Powiew chłodnego powietrza z niezbadanej głębi poniżej owionął twarz Gartha. Odnalazł krypty Mormoreth – był tego zupełnie pewien.

Od tej pory musi być maksymalnie ostrożny. W każdej chwili może napotkać bazyliszka. Jego jedynym środkiem zabezpieczającym przed fatalnymi skutkami takiego spotkania były dwa lusterka, które odebrał martwym bandytom. Odszukał jedno i umocował je na ramieniu. Odwrócił głowę i ustawił lusterko pod takim kątem, że mógł dostrzec w nim odbicie schodzących w dół stopni. Tymczasem hełm obrócił w taki sposób, że osłona na ucho zablokowała mu pole widzenia. Tak długo, jak spoglądał w kierunku lusterka nie musiał patrzeć na wprost, i tak widząc drogę w jego odbiciu. Oczywiście, pozycja taka była bardzo niewygodna i poruszał się wyjątkowo niezgrabnie, ale – jak sądził – zabezpieczała go przed bezpośrednimi skutkami spojrzenia bazyliszka.

Wyposażony w ten sposób wrócił na górę schodów, podniósł pochodnię i przymknął pchnięciem drzwi, uważając, by nie zamknęły się zupełnie. Z powrotem włożył złamany sztylet do pochwy i począł schodzić w dół trzymając wysoko uniesioną pochodnię i odnajdując drogę jedynie w odbiciu lusterka.

Rozdział 7

Schody zakręcały nieco raz w przód, raz w tył. Jeszcze jakieś sto stopni, może więcej prowadziło na dół, po czym przeszły w małą salkę, z której odchodziły dwa korytarze. Powietrze było chłodne i suche. Nie czuło się ruchu wiatru ani żadnego przewiewu. Schodząc krętymi długimi schodami, Garth szybko utracił poczucie kierunku, choć tu, w podziemiach nie miało to większego znaczenia.

Ściany korytarza były zadziwiająco czyste. Nie było tu wcale kurzu, nie widział też pajęczyn. Przedsionek także był zupełnie pusty i Garth nie zobaczył nic więcej poza nagim kamiennym sześcianem pomieszczenia, od którego odchodziły trzy korytarze i następna klatka schodowa. Nie było stalaktytów, pokładów saletry ani też żadnych innych śladów wieku, upływu czasu czy rozpadu. Wszystko wyglądało tak, jakby tunele dopiero co wydrążono w skale. A przecież w powietrzu czuło się coś – może zapach – co sprawiało, że nadczłowiek podejrzewał, iż katakumby są naprawdę starożytne, starożytne i w dodatku przepełnione jakimś złem. Panowała tutaj absolutna cisza; nie było słychać nawet kapiącej wody, szelestu myszy ani żadnych skrobań czy dźwięków wydawanych przez owady. Nic. Cisza była przygniatająca i złowieszcza.

Przesuwając się powoli i ostrożnie, cały czas odnajdując drogę w odbiciach, jakie pojawiały się w niesionym na ramieniu lusterku, Garth wkroczył do korytarza po lewej stronie i zaczął rozglądać się za jakąś oznaką życia. Miał dotąd nadzieję, że mimo ostrzeżenia Shanga, zanim natknie się na bazyliszka, natrafi jednak na jakieś inne małe zwierzę, może muchę lub szczura. Teraz jednak patrząc na absolutnie martwe, sterylne korytarze, zdał sobie sprawę, że na pewno tak się nie stanie. Jego kroki odbijały się od pustych ścian jak uderzenia w bęben. Zrozumiał, że w takim otoczeniu brzęczenie komara czy szelest jaszczurki – gdyby tylko gdzieś tu mieszkały – urósłby do rozmiarów dobrze słyszalnych dźwięków. Zaczął zastanawiać się, jak to się zatem dzieje, że nie słyszy odgłosów bazyliszka.

W miarę jak posuwał się naprzód systemem połączonych korytarzy, zaczęło do niego docierać, że powinien był zabrać ze sobą jakiś sznurek, dzięki któremu mógłby odszukać drogę z powrotem do wyjścia. Krypty były w rzeczywistości labiryntem krzyżujących się tuneli, małych salek, pochylających się sklepień i podobnych do siebie przejść, które być może po to właśnie zostały wykonane, aby zdezorientować nieproszonych gości. Garth zastanawiał się, jakie było pierwotne przeznaczenie katakumb, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy.

Po pewnym czasie poczuł się dziwnie zmęczony i nawet zaczęło mu się nieco zbierać na wymioty. Miał lekkie mdłości. Potrząsnął głową, aby się od tego uwolnić i przystanął. Gdy zatrzymał się, stwierdził, że echo jego kroków jakiś czas rozlegało się, odbijając je i powtarzając jeszcze przez wiele sekund.

Dlaczego był zmęczony i tak źle się czuł? To prawda, że nie spał już od doby czy dwóch, ale nie było w tym nic takiego nadzwyczajnego. W przeszłości zdarzały mu się takie rzeczy i bez większej trudności stać go było na nieprzespanie z górą całego tygodnia. Być może sprawcą był głód? Odszukał w worku pasemko wysuszonego mięsa i zjadł. Bez różnicy. Jedząc, zwrócił jednak uwagę na specyficzny zapach i zdał sobie sprawę, że towarzyszy on już od jakiegoś czasu, w dodatku narastając. Był to mdły i raczej odrażający zapach gada. Musiał to być oczywiście zapach bazyliszka, jego trującego oddechu. To właśnie ten odór bez wątpienia osłabiał organizm Gartha. Oznaczało to, że potwór jest już gdzieś bardzo blisko.

Raz jeszcze nadczłowiek zebrał wszystkie siły. Poprawił lusterko na ramieniu i ruszył w drogę. Z konieczności posuwał się bardzo wolno, cały czas kierując się odbiciem w zwierciadle. Mimo to, zupełnie niespodziewanie znalazł się nagle naprzeciw jakiegoś niskiego zgarbionego kształtu. Dziwny stwór spoczywał oparty o ścianę salki, w której Garth nagle się znalazł. Nie ulegało wątpliwości, że nadczłowiek odnalazł właśnie to, czego szukał.

Zrobił krok do przodu. Teraz, pogrążone we śnie stworzenie stało się nieco bardziej widoczne w świetle migoczącej pochodni. Kształt był mroczny, ciemno-zielony, długi na jakieś siedem stóp – wliczając w to cienki zaostrzony ogon. Wyglądał groźnie i odpychająco. Przyglądając się jego odbitej w lusterku postaci, Garth zauważył, że bestia obudziła się, podniosła łeb i spojrzała na niego.

Bazyliszek miał złotawe oczy, przymrużone, o wąskich szparkach źrenice. Dostrzegł teraz Gartha. Nadczłowiek zamarł. Próbował odwrócić wzrok od odbicia w lusterku, ale na próżno. Miał suche oczy, ale nie był w stanie mrugnąć, aby je zwilżyć. Wpatrywał się mimo woli w odbity w lusterku łeb potwora, aż przekrwione do granic wytrzymałości oczy zaczęły go piec. Wreszcie potwór ruszył się, wstał i wtedy czar prysł. Garth zamknął oczy. Trzymał je tak przymknięte jeszcze przez jakiś czas w obawie, by ponownie nie napotkać tego przerażającego spojrzenia.

Widok oczu gada pozostał w nim, nawet przy zamkniętych powiekach – tak obrzydliwe żółte oczy były czymś, czego Garth nigdy jeszcze w swoim życiu nie widział. Głębokie i hipnotyzujące, zabarwione emanacją niesamowitości, ponadczasowego zła, stwarzające wrażenie szatańskiej i złośliwej inteligencji. Spojrzenie bazyliszka było bezlitosnym, nieruchomym i całkowicie pozbawionym jakiejkolwiek emocji spojrzeniem węża albo jaszczurki, bo i rzeczywiście, stwór był w rzeczy samej jaszczurką. Po prostu jaszczurką i tyle – powtórzył Garth po cichu, sam do siebie, dla dodania sobie otuchy.

Teraz poczuł mocno ten zapach. Był w nim cały smród rozkładu i zgnilizny, od którego katakumby były wolne. Suchy i palący zapach czegoś, co od dawna jest martwe lub nawet samo jest śmiercią. Garth zebrał się w sobie i ponownie otworzył oczy, próbując tym razem uniknąć zetknięcia wzroku ze spojrzeniem bazyliszka.

Patrzył teraz na niego, a potwór nieruchomo stanął. Dzieliło ich jakieś dwadzieścia stóp. Przez całą długość zgrabnego, gładkiego ciała gada biegła złota pręga, kończąc się na grzebieniu w kształcie siedmioramiennego ostro zakończonego diademu na szczycie wąskiej głowy. Bazyliszek miał długą, wąską paszczę pełną setek, a może tysięcy małych, ostrych jak igły zębów; długi, czarny język poruszał się bezgłośnie. Przez dwa wąskie nozdrza wychodziła jadowita chmura, wyglądająca w świetle pochodni jak bladosrebrna mgiełka. Stał teraz mocno na czterech krótkich silnych nogach o długich, zakończonych pazurami palcach. Poza swą nadnormalną wielkością przypominał bardzo mniejszą od siebie jaszczurkę. Obrzydliwe oczy przykuwały wzrok i nie można było od nich uciec. Garth poczuł, że jego uwaga ponownie skoncentrowała się na spojrzeniu potwora. Wzrok gada wchłaniał go i czuł, że wciąga go ten złoty błysk oczu.

Raz jeszcze z trudem odwrócił wzrok i poczuł, że hełm przesunął mu się nieco. W obawie, aby nie spojrzeć wprost w oczy bazyliszka, przymknął swoje i tym razem nie zdecydował się na ich otwarcie.

Zastanawiał się, ile lat może mieć bazyliszek i jak długo żyje tu pod Mormoreth. Jego oczy zdawały się być wieczne, jak gdyby przyglądały się początkowi świata z tym samym, niezmiennym złem. Garth zadał sobie także pytanie, w jaki sposób potwór utrzymuje się przy życiu i co stanowi jego pożywienie w takim miejscu jak te puste, pozbawione światła i wszelkich żywych istot katakumby. Uznał jednak, że wolałby tego raczej nie wiedzieć.

Nagle usłyszał szelest. To potwór zaczął się ruszać. Zbliżał się. Mając więcej szacunku dla życia niż dla własnej godności, Garth odwrócił się szybko i czym prędzej wbiegł w najbliższy korytarz, przypominając sobie w ostatniej chwili, że nie wolno mu odrzucić na bok niedopałka pochodni, że musi mocno go trzymać uciekając.

Kiedy wreszcie przystanął, ostrożnie wyciągnął nową pochodnię i przypalił gasnącym niedopałkiem starej, który parzył mu już palce. Spróbował się rozluźnić, zatrzymać rozdygotanie, które go opanowało od nagłego przypływu adrenaliny po biegu. Oddychał głęboko i nierówno. Jeśli istnieją bogowie – mówił do siebie – to potwór ten z pewnością służy bogu śmierci, temu, którego imię nigdy nie jest wymawiane głośno. Poczuł strach przed bazyliszkiem, strach, jakiego nigdy dotąd nie odczuwał; już samo jego spojrzenie wywoływało panikę i więcej przerażenia i strachu niż cokolwiek, czego doświadczył w swym życiu.

Zaczynał myśleć, że Shang miał chyba rację mówiąc, iż nie można pochwycić bazyliszka. Tym bardziej podziwiał go teraz za to, że nie bał się on wielokrotnie schodzić do krypt, aby zbierać jad, wiedząc dobrze, czym on jest.

Wreszcie udało mu się powstrzymać drżenie. Strofował się wściekle za to, że wpadł w panikę i pozwolił, by opanował go całkowicie strach, jak gdyby był jakimś zwierzęciem, królikiem albo może zwykłym człowiekiem, a nie myślącym, obdarzonym rozsądkiem nadczłowiekiem – istotą doskonałą, wyższą. Nie ma niczego, z czym nie można byłoby sobie poradzić – upominał się w duchu. Należało podejść do problemu w sposób obiektywny. Miał pochwycić potwora i przywieść go żywego do Skelleth – to była pierwsza sprawa. Musiał go jakoś podejść podstępem – nie dotykając go – takim podstępem, jakim podeszli jego samego bandyci, gdy nagle znalazł się w pułapce na przełęczy Annamar. Jedyny problem, jaki pozostanie potem, to wydobycie bazyliszka z katakumb bez spoglądania na niego i przemknięcie się niepostrzeżenie przez pałac Shanga.

Z całą pewnością, rzeźbiona, drewniana pałeczka, którą odebrał Dansinowi przyda się tu doskonale.

Podczas szaleńczej ucieczki przed bazyliszkiem zgubił lusterko. Musiało zostać gdzieś za nim na kamiennej posadzce. Na szczęście miał jeszcze jedno. Zanurzył rękę w worku i wyciągnął czarodziejską różdżkę oraz drugie zwierciadło. Upomniał siebie, że musi teraz być znacznie ostrożniejszy. Magiczna pałka i lusterko były już niemal jedynymi rzeczami, jakie mu pozostały – zostawił gdzieś swój miecz, Klejnot Niewidzialności, złamał sztylet, a teraz jeszcze zgubił i najprawdopodobniej potłukł jedno z luster. Takiej nieostrożności nie można było niczym wytłumaczyć.

Całkowicie już się opanował. Ostrożnie umocował lusterko na swoim miejscu. Uchwycił w dłoń pałeczkę i zostawiając za sobą na posadzce pochodnię, ruszył z powrotem korytarzem do sali, w której znajdował się bazyliszek. Długi cień Gartha jeszcze bardziej wydłużał się przed nim, w miarę jak oddalał się od miejsca, gdzie leżała latarnia.

Ale bazyliszka już tam nie było. Ruszył zapewne naprzód w bezładnej pogoni za uciekającym nadczłowiekiem. Gdy Garth podchodził bliżej, stwór wynurzył się nagle z bocznego korytarza. Jego zielony pancerz opalizował i mienił się barwami tęczy w blasku dalekiej pochodni. Garth dostrzegł go kątem oka i szybko odwrócił się, zanim bazyliszek zdołał na niego spojrzeć. Nie chciał ryzykować nawet spojrzenia w lusterku. Zamknął oczy i zaczął po omacku grzebać przy talizmanie.

Kiedy wykonał w odpowiedniej kolejności wszystkie ruchy, które miały doprowadzić do wytworzenia wokół stwora magicznej bariery, zdecydował się na otwarcie oczu i przyjrzał się sytuacji w lusterku. Bazyliszek zbliżał się w jego kierunku wolnym i dostojnym krokiem, stosownym dla króla jaszczurek. Nagle zatrzymał się w pół kroku. Zasyczał ze złością i Garth poczuł się oszołomiony i słaby od niezdrowego i wstrętnego oddechu potwora. Gad spróbował dostać się do niego z drugiej strony, lecz wszędzie napotykał na niewidzialny opór. Cofnął się, podniósł na tylne łapy – aż jego jasne łuski pokrywające podbrzusze błysnęły w świetle pochodni. Zdawało się, że wspina się niemal w powietrzu, ale po chwili niezgrabnie zsunął się z powrotem na ziemię. Nie potrafił wspiąć się na barierę, stanowiła dla niego ścianę nie do przebycia.

Okazywało się, że bariera, której nie można było przesunąć od wewnątrz, przystosowywała się odpowiednio do zewnętrznych warunków konfiguracji terenu. Teraz oto zwężała się tak, aby zmieścić się w wymiarach korytarza.

Garth był zadowolony. Odwrócił się tyłem do bazyliszka i spokojnie poszedł po pozostawioną pochodnię. Miał olbrzymią satysfakcję, że w ten sposób pochwycił zwierzę i wykonał swoje zadanie, a jednocześnie przeciwstawił się Shangowi jego własną bronią. Teraz właściwie pozostało już tylko dostarczyć bezpiecznie bazyliszka do Skelleth. Oczywiście – to właśnie było nieco skomplikowane. Nadal jeszcze zamierzał wydostać bazyliszka z krypt i poza mury miasta bez konieczności napotykania Shanga. Wielka szkoda, że utracił możliwość wywoływania zaklęcia niewidzialności. Choć miało to swoje słabe strony, na pewno przydałoby się teraz.

Pochylił się i podniósł pochodnię. Ustawił ją tak, by zobaczyć w lusterku odbicie bazyliszka. Zamarł. Bazyliszek wyraźnie się przybliżył! Dzieliła ich teraz taka sama mniej więcej odległość jak w chwili, gdy odwracał się od bariery. A przecież podszedł do pochodni przynajmniej dobry tuzin jardów.

Odetchnął z ulgą, gdy potwór nagle zatrzymał się, tak jak poprzednio i w takiej samej odległości. Garth zapomniał bowiem, że niewidzialna ściana może się przesuwać, kiedy on się przesuwa, pozostając jednak zawsze w stałej odległości od tworzącego ją magicznego talizmanu.

Patrząc w lusterko przez moment zatrzymał wzrok na oczach potwora i bezwiedny dreszcz opanował jego ciało. Chłodne zło w oczach gada ustąpiło teraz miejsca nienawiści. Uczucie było tak silne, że nawet Garth nie mógł go nie zauważyć. Królewska atmosfera i aura, jaka towarzyszyła bazyliszkowi zniknęła i jego mięśnie stężały teraz od wściekłości. Nadczłowiekowi udało się wreszcie oderwać wzrok od lusterka i odwrócić całkowicie twarz od potwora. Ostrożnie usunął szkło z ramienia i zanim włożył je z powrotem do worka, delikatnie owinął w kawałek materiału. Nie zamierzał już spoglądać w kierunku swojej zdobyczy ani przez lusterko, ani tym bardziej bezpośrednio. Niechętnie przyznał się przed samym sobą, że jednak się bał.

Samo zadanie pojmania potwora zostało więc wypełnione. Teraz należało się stąd wydostać. Ponownie zaczął żałować, że nie pomyślał wcześniej o kłębku nici, który tak by się przydał w labiryncie podziemnych korytarzy. Teraz będzie musiał odszukać drogą do wyjścia posługując się jedynie pamięcią i to w dodatku bez możliwości spoglądania za siebie. To ostatnie było istotniejsze niż cała umowa z Zapomnianym Królem czy honor, to już była sprawa jego własnego przeżycia. A jednak, gdy zaczął już iść do przodu, poczuł że narasta w nim pragnienie obejrzenia się do tyłu i upewnienia że zdobycz jeszcze tam jest bezpiecznie pochwycona, i że broń boże nie zbliża się. Co więcej, piekielne spojrzenie bazyliszka było samo w sobie fascynujące i Gartha wiele kosztowało ciągłe powstrzymywanie się przed ponownym zetknięciem z jego oczyma.

Minęło dobre kilka godzin, zanim odnalazł schody prowadzące do piwnicy z winem. Bez przerwy skręcał w niewłaściwe korytarze, zdając sobie z tego sprawę w momencie, kiedy był już w pół drogi. Musiał ostrożnie wycofywać się, krok po kroku, popychając bazyliszka i magiczną klatkę. Bazyliszek, choć chętnie szedł w jego kierunku, zdecydowanie odmawiał cofania się i ustępował dopiero przy użyciu siły. Należało więc popychać klatkę. Można to było uczynić poprzez przesunięcie drewnianej magicznej pałeczki kontrolującej klatkę dostatecznie silnie, by popchnąć potwora, który ważył chyba dobre dwie setki funtów. Przepychanka ta w połączeniu z trującymi fumami, jakie wydzielał potwór i żrącym śladem jego jadu pozostawianym na kamiennej posadzce, już wkrótce sprawiła, że Garth – zmęczony i słaby – z trudem trzymał się na nogach. Kiedy nareszcie dotarł do schodów, był już prawie zupełnie wyczerpany i chory. Buty niemal brodziły w jadowitej wydzielinie bazyliszka zalegającej posadzkę. Nadczłowiek z ulgą opadł na czyste schody i odpoczywał przez kilka minut.

Po pewnym czasie wreszcie podniósł się i rozpoczął wspinaczkę po schodach. Pierwsze trzydzieści czy czterdzieści schodów pokonał bez większych trudności. Potem stracił nagle równowagę i upadł w tył, jak gdyby jakaś niewidzialna ręka pochwyciła go i szarpnęła. Jedynie dzięki natychmiastowemu zamknięciu oczu uniknął spojrzenia bazyliszka. Gdy padał, słyszał jeszcze wściekły syk potwora. Potem coś go poderwało i tak jak poprzednio wybiło z równowagi. Zdał sobie sprawę z przyczyny. Talizman, który Garth niósł przytwierdzony do pasa, był przyczyną jego upadku. Do tej pory bazyliszek posłusznie dawał się prowadzić aż do schodów. Teraz przestał współpracować. Kiedy tylna ściana niewidzialnej klatki uderzała o zapierającego się gada, który ważył swoje dwieście funtów, ruch klatki zostawał całkowicie zatrzymany, a szarpnięcie pozbawiało Gartha równowagi. Teraz z kolei różdżka znowu pociągnęła nadczłowieka, gdy przednia ściana klatki zetknęła się z bazyliszkiem, który wzbraniał się przed cofnięciem równie silnie jak przed wspinaczką w górę schodów.

Wyglądało na to, że będzie musiał wciągać zwierzę w górę stopień po stopniu. Żałował, że nie ma przy sobie Korosa. Ten dałby sobie radę bez większych problemów, choć oczywiście, bestia z pewnością nie zmieściłaby się na wąskich schodach. Garth znów poczuł się słaby i chory. Powtarzając sobie, że nie ma innego wyjścia, stanął na równe nogi, z oczyma nadal zamkniętymi i ponowił wspinaczkę, tym razem jednak posuwając się powoli i ostrożnie, aby znowu nie stracić równowagi.

Wchodząc mozolnie do góry, zdał sobie sprawę, że zgubił gdzieś pochodnię. Otworzył oczy. Otaczała go zupełna ciemność. Wzruszył ramionami. Właściwie nie miało to większego znaczenia, bo i tak od tego miejsca nie mógł już zabłądzić. A poza tym, ciemność chroniła go przed wzrokiem bazyliszka. Bezmyślnie zaczął się obracać do tyłu, aby zerknąć w stronę potwora. Jedynie swej nadludzkiej szybkości reakcji zawdzięczał, że zatrzymał się w porę i odwrócił głowę, gdy ujrzał przyprawiające o mdłości zielonkawe migotanie. A więc bazyliszek wydzielał sam z siebie światło, był luminescencyjny. Garth nie mógł powstrzymać się przed dokładniejszym obejrzeniem potwora. Pogrzebał w worku i wyciągnął raz jeszcze lusterko. W jego odbiciu zobaczył, że łuski potwora wydzielały mroczne, jedwabiste niebiesko-zielone fosforyzujące światło. W dodatku, jego złote oczy płonęły nienaturalnym blaskiem, który wydawał się równie jasny w otaczających go styksowych ciemnościach, jak księżyc w pełni o północy. Żar oczu bazyliszka wzmacniał tylko hipnotyczny czar jego spojrzenia. Nadczłowiek nie wiedział, ile minęło czasu między jego pierwszym spojrzeniem w stronę niesamowitej światłości a złamaniem mesmerycznego czaru, gdy wreszcie bazyliszek, niezdolny do przekroczenia niewidzialnej bariery, poddał się i przymrużył oczy.

W tej samej chwili, Garth mógł natychmiast zamknąć własne oczy i odwrócić się. Po paru sekundach odpoczynku i dochodzenia do siebie, powrócił znowu do wciągania bazyliszka na górę i szczęśliwie udało mu się postawić klatkę z potworem na pierwszym stopniu schodów, a i to jedynie największym wysiłkiem swych mięśni. Na szczęście, bazyliszek sam nie był w stanie przesunąć bariery. Była to wyraźna przewaga magicznego urządzenia nad zwyczajną siatką czy klatką.

Garth osłabiony przez trujące powietrze, był zmuszony odpoczywać po kilkanaście minut na każdym stopniu. Zapragnął świeżego powietrza. Pragnął go teraz silniej niż jakiejkolwiek rzeczy w całym swym życiu, poza być może atakami fizycznego pożądania, do jakich doprowadzał go zapach żeńskiej odmiany nadczłowieka w rui.

Ku jego olbrzymiej uldze, w momencie, gdy Garth zaczynał już sądzić, że nie będzie w stanie dotrzeć do piwnicy z winem i że wcześniej utraci przytomność całkowicie i prawdopodobnie już na dobre, bazyliszek poddał się, zaprzestał oporu i – aczkolwiek niechętnie – ale jednak zaczął wspinać się sam w górę schodów. Najwyraźniej teraz, kiedy znalazł się poza właściwymi kryptami, gad zdecydował się na współpracę zamiast prawdopodobnie męczącej i bolesnej walki z niewidzialną i nieprzepuszczalną ścianą, która do tej pory popychała go do przodu. Garth zdał sobie sprawę, że jest to punkt zwrotny i że teraz już na pewno da sobie radę.

Nie minęło wiele czasu, gdy poczuł wyciągniętą ręką – co sprawiło mu ból – żelazne kolce umieszczone na drzwiach oddzielających krypty od piwnicy z winem. Gdy dokładniej przyjrzał się drzwiom, zwrócił uwagę, że wzdłuż ich ramy sączyło się światło. Zastygł. Zdecydował się jednak nie czekać, aż samo zniknie. Wszystko wskazywało na to, że w piwnicy zapalone były pochodnie. Shang był prawdopodobnie w tej chwili za drzwiami, Garth jednak wątpił, czy ma w sobie jeszcze dość siły, aby wytrzymać choć chwilę dłużej w trującym powietrzu katakumb. Zresztą element zaskoczenia będzie z pewnością atutem, kiedy nagle i niespodziewanie wynurzy się z lochów. Jakiekolwiek opóźnianie działania osłabiało go tylko mocniej i ponad wytrzymałość.

Podjąwszy decyzję, wyszarpnął z pochwy swój złamany sztylet i wprowadził go w szczelinę, którą poprzednio pozostawił między drzwiami a framugą. Z lekkim szarpnięciem drzwi uchyliły się do środka. Gdy były już otwarte dostatecznie szeroko, Garth jednym susem znalazł się w piwnicy, z trudem utrzymując się na nogach, aby nie upaść na posadzkę, tak bardzo był osłabiony.

Przez chwilę oślepiony nagłym błyskiem światła nic nie widział. Przebywał przecież bardzo długo w zupełnych ciemnościach. Kiedy zaczął rozpoznawać przedmioty stwierdził nagle, że stoi naprzeciw półki z winem, jak gdyby to właśnie ona miała być jego przeciwnikiem i jakby to przeciw niej dobył sztyletu. Przykucnął lekko w wyczekującej pozie i rozejrzał się dookoła.

Piwnica była rzęsiście oświetlona; wręcz oślepiała i to nie tylko dlatego, że Garth wyszedł właśnie z ciemnych krypt. Była oświetlona blaskiem niezliczonych pochodni wetkniętych w uchwyty na ścianach, choć pamiętał dobrze, że wiele z nich zostawił puste. Co więcej, wyglądało na to, iż z piwnicy wzięto wiele butelek z winem – nieco mniej niż połowa półek, które ogarniał wzrokiem, była pusta. W międzyczasie coś więc musiało się tutaj zdarzyć.

Zamroczony wyczerpaniem, jasnym światłem i trującym oddechem bazyliszka wystarczającym do zabicia tuzina mężczyzn, Garth potrzebował dobrych kilka minut, aby dojść jakoś do siebie i dostrzec schody prowadzące do pałacowej kuchni. W tym samym momencie zobaczył Shanga stojącego u ich szczytu, przechylającego się niedbale przez żelazną poręcz i przyglądającego się z szyderczym rozbawieniem zmieszanemu nadczłowiekowi.

Kiedy czarownik zauważył, że Garth zdaje sobie sprawę z jego obecności, zaczął się długo i głośno śmiać.

- No i co, nadczłowieku? Wygląda na to, że udało ci się jakoś przeżyć.

Garth nie odezwał się.

- Czy gotów jesteś teraz przyznać, że twoje zadanie jest niewykonalne i spokojnie odejść?

- Być może. - Głos Gartha był szorstki i nieprzyjemny. Próbował odchrząknąć, ale bez skutku.

- Przyznasz chyba, że niezbyt rozsądne z twojej strony było zostawianie miecza na podłodze w środku mojej kuchni.

- Ach - głos Gartha niewiele różnił się od skrzypnięcia - więc to tam go zostawiłem.

Mówienie sprawiało mu wiele trudności, ale szacunek do samego siebie i poczucie godności wymagały, by nie pozwolił temu ludzkiemu parweniuszowi zdominować go w słowach.

- Domyślam się, że pobyt w moich małych katakumbach nie był szczególnie przyjemny. Nie wyglądasz najlepiej.

Garth nic nie odpowiedział, zaczął natomiast się zastanawiać, co Shang zamierza teraz uczynić.

- Niezbyt ostrożne było również zgubienie Klejnotu Niewidzialności. Zakładam, że go zgubiłeś. Nawet twój ociężały umysł pamiętałby o nim teraz, gdybyś był w jego posiadaniu. A przecież nadal widzę cię wyraźnie.

- Mówisz coś, co nie bardzo ma sens.

- Nie próbuj udawać, że nie wiesz, o co chodzi. Kiedy widzę, że wielki miecz pojawia się nagle przed moimi oczyma ni stąd ni zowąd, wiem, że to za sprawą czarów. Ty ich ze sobą nie przyniosłeś, jestem pewien. Zapomniany Król nie rozstałby się ze swoją magią, a wszyscy wiedzą, że nadludzie nie używają czarów. A więc musiałeś dostać talizman od tego głupka bandyty, któremu go powierzyłem. Bez wątpienia objaśnił ci, jak to działa, obawiając się bardziej twojego miecza niż mojej zemsty.

- Niewątpliwie, poza tym, że martwi ludzie nieczęsto zadają sobie trud wytłumaczenia takich spraw swoim zabójcom.

- W rzeczy samej. No cóż, w każdym razie jesteśmy teraz tutaj i wszystko wskazuje na to, że nie masz klejnotu. Nie masz też swojego miecza, a twój sztylet wygląda na uszkodzony i bezużyteczny. Pozostał ci zatem jedynie topór, który masz na plecach. Zechciej go tylko porównać z moją magią i lepiej odejdź w pokoju, przyrzekając mi, że nie będziesz już służył temu, którego zwą Zapomnianym Królem.

- Topór nie jest moją jedyną bronią.

- Nie?

- Nie. Pozwól, że ci coś pokażę. - Garth zrobił krok do przodu próbując wyglądać jak najnormalniej, mimo że siłował się z bazyliszkiem, który jeszcze znajdował się za drzwiami. Zaskoczyło go, gdy potwór zasyczał z wściekłości.

Shang zamarł. Garth wyszczerzył zęby. Zrezygnował z udawania i już zupełnie otwarcie począł wyciągać bazyliszka ze schodów do piwnicy.

Czarnoksiężnik zamknął natychmiast oczy i odezwał się:

- Wierzę nadczłowieku, że masz nad nim pełną kontrolę.

- Owszem, mam.

- Zakładam, że znów posłużyłeś się tutaj jednym z moich magicznych przyrządów.

- Być może.

- Bez wątpienia wykorzystałeś Densina. Byłem zbyt nierozważny. Kiedy następnym razem spotkam się z wysłannikiem tego ubranego na żółto demona, będę ostrożniejszy.

- Sądzę, że mało prawdopodobne, byś spotkał następnego.

- Nie będzie to dotyczyło ciebie, w każdym razie. Przypomnij sobie, że powiedziałem ci, iż cię zabiję, jeśli pojmasz bazyliszka.

- Od czasu do czasu każdy z nas robi głupie uwagi.

Garth zdał sobie sprawę, że odgłosy grzebania się i drapania, jakie wydawał zbliżający się bazyliszek zmieniły się, wskazując na to, że przekroczył on już próg drzwi. Nie miał jednak najmniejszej ochoty odwracać się, aby to sprawdzić. Zrobił za to dwa kroki do przodu i stanął.

- Zanim się ciebie pozbędę, muszę ci jednak pogratulować sukcesu. Ja sam nie byłem pewien, czy Magiczna Różdżka przytrzyma takie stworzenie.

- Działa całkiem nieźle, dziękuję.

- Czy masz jakieś ostatnie słowo, jakąś wiadomość, którą chciałbyś przekazać rodzinie?

W międzyczasie, Garth cały czas zastanawiał się, jaki będzie następny krok Shanga i co ten zamierza uczynić. Był raczej ograniczony w działaniu, gdyż zmuszony był trzymać oczy zamknięte przed spojrzeniem bazyliszka. Tymczasem Shang sięgnął po pochodnię wetkniętą w uchwyt tuż obok swej głowy.

- Jaka szkoda, że twoje zamiary nie mogą zmienić tego faktu.

Instynktowne poczucie ostrożności podpowiedziało Garthowi, że Shang – nawet z zamkniętymi oczyma – stanowi śmiertelne zagrożenie. W jednej sekundzie zdał sobie sprawę, że ucieczka będzie najwłaściwsza.

Shang trzymał właśnie pochodnię w ręku, odnalazłszy ją wcześniej po omacku. Odwrócił się w kierunku piwnicy i krzyknął trzy słowa, których Garth nie zrozumiał. Słowa odbiły się nienaturalnym echem od ścian w jakimś magicznym działaniu. Garth zamknął oczy i rzucił się do drzwi prowadzących do krypt wpychając na schody bazyliszka, który począł syczeć protestująco. Nadczłowiek obrócił się i zdążył jeszcze zobaczyć, że Shang wrzucił pochodnię między półki z winem. Widział jak eksplodowała z oślepiającym błyskiem, a fala gorącego powietrza w porywie magicznego płomienia rozniosła ogień między pozostałe półki, na wszystkie strony. Zapłonęły jasno. Ogień rozlał się wszędzie. Walcząc z opierającym się bazyliszkiem, Garth pośpiesznie zmusił go do cofnięcia się z powrotem w głąb katakumb. Nawet tam docierało ciepło pożaru z piwnicy, jak z otwartego pieca hutniczego. Kątem oka zobaczył jeszcze, jak Shang wycofuje się z piwnicy zasłaniając ramieniem oczy przed boleśnie oślepiającym blaskiem ognia. Było możliwe, że w zamieszaniu nie dostrzegł, iż Garth umknął sprzed ognia i sądził pewnie, że znalazł się on w potrzasku piekła, jakie wypełniło teraz piwnicę. Gdyby rzucił pochodnię bliżej lub między Gartha a drzwi, nadczłowiek rzeczywiście znalazłby się w sytuacji bez wyjścia.

Trzeba było zejść schodami jeszcze niżej. Tym razem bazyliszek nie stawiał oporu. Sam zapewne również odczuwał gorąco. Garth zwrócił uwagę, że jego własny pancerz ściemniał nieco w miejscach, w których zetknął się z ogniem, a włosy na głowie miał poprzypalane i połamane. Tylko swej twardej skórze zawdzięczał to, że uchronił się przed spaleniem. Ludzka skóra nie wytrzymałaby prawdopodobnie ciepła i żaru. Gdyby na jego miejscu był człowiek, zginąłby od razu. Nieznajomość wytrzymałości i siły nadczłowieka może Shanga wiele kosztować.

Nie widząc powodu, dla którego miałby pozwolić więcej niż trzeba przypiekać się na schodach, Garth zszedł jeszcze niżej i zatrzymał się dopiero na samym dole, gdzie w mroku zamajaczyła mu sylweta bazyliszka. Nawet tu odczuwał falę gorąca idącą od płomieni na górze. Mimo że schody wiły się kręto, cały korytarz rozbłyskiwał oślepiającym pomarańczowym światłem. Płomienie nie tylko zostały wywołane w sposób magiczny, ale i posiadały też magiczne właściwości spalając się znacznie goręcej niż jakikolwiek naturalny ogień. Garth patrzył zafascynowany. Zastanawiał się, czy owe trzy niezrozumiałe dla niego słowa stanowiły całe zaklęcie, czy też Shang przygotował całą rzecz wcześniej, a słowa zaledwie uruchomiły czary. Jeżeli tak było, wystawiało to dobrą ocenę zdolności przewidywania czarnoksiężnika. Jeśli natomiast to pierwsze było prawdą, dobrze świadczyło to o jego magicznych możliwościach.

Gdy ogień nadal płonął nie gasnąc ani na chwilę, a minęło już dobre pół godziny, Garth rozluźnił się i przygotował na dłuższe czekanie. Przyszło mu do głowy, że nie można zupełnie wykluczyć ugrzęźnięcia tu na dobre, ale odrzucił tę myśl jako mało realną. Stwierdził natomiast z zaskoczeniem, że lepiej mu się myśli i łatwiej oddycha, a przynajmniej znacznie lżej niż poprzednio. Widocznie ogień pochłania w jakiś sposób trujący oddech bazyliszka, podczas gdy gad czerpie chłodne i czyste powietrze z czeluści katakumb.

Po namyśle, Garth doszedł do wniosku, że nic się nie da zrobić aż do chwili, gdy ogień nie wypali się sam lub stanie się jasne, że możliwość taka nie wchodzi w grę. Posilił się więc trochę kurczącymi się zapasami, pociągnął łyk wody z na wpół opróżnionej manierki i ułożył się do spania. Krótko przed zaśnięciem pomyślał jeszcze, że bazyliszek nie ma nic do jedzenia i do picia. W kryptach nie dostrzegł nic takiego, co mogłoby mu posłużyć za pożywienie. Nie miał też pojęcia, czy bazyliszek w ogóle potrzebuje jedzenia. Tymczasem gdzieś tam na górze Koros stawał się już bardzo głodny. Minął co najmniej dzień, może nawet nieco więcej, odkąd pozostawił bestię w ukryciu.

Rozdział 8

Choć Garth nie miał żadnej możliwości, by precyzyjnie odmierzać czas, był jednak pewien, że minął przynajmniej dzień, a być może nawet i trzy dni, zanim żar ustąpił na tyle, by można było się odważyć wejść z powrotem na schody. Jedzenie i woda już się skończyły, choć bardzo oszczędzał rozdzielając najmniejsze porcje, jakie tylko tolerował jeszcze jego osłabiony i przegrzany organizm. Bazyliszek, jak Garth zauważył, od czasu do czasu spoglądając w lusterko, nie wykazywał żadnych oznak głodu czy zmęczenia.

Przez cały ten czas udało mu się zasnąć tylko dwa razy, a i wtedy drzemki zakłócał koszmarny sen, w którym widział przerażające oczy bazyliszka. Dwukrotnie obudził się spocony i drżący, niepewny niczego poza strachem przed tymi zgubnymi oczyma, takim strachem, jakiego nigdy jeszcze do tej pory nie odczuwał.

Pomarańczowa poświata już po pierwszych kilku godzinach ustąpiła całkowitej ciemności, ale kiedy Garth zrobił tylko kilka kroków po schodach do góry, natychmiast cofnął się oparzony panującym tam żarem. Zrezygnował, ale powracał co jakiś czas, za każdym razem wstępując parę stopni wyżej w miarę jak piwnica stygła. Wreszcie, przy kolejnej próbie, dotarł do drzwi czy raczej miejsca, gdzie powinny się znajdować. Nikłe czerwone światło żarzących się zwęglonych zgliszcz, które dostrzegł za framugą unaoczniły mu, że wielkie dębowe drzwi spłonęły doszczętnie. Żelazne zawiasy zwisały powykręcane, częściowo stopione, podobnie jak pokrzywione rygle. Drewniana rama spaliła się także, jakby jej tu wcale nie było. Sworznie zawiasów wystawały z nagiej sczerniałej kamiennej ściany.

Gdy wrócił tu ponownie, był w stanie podejść już tak blisko, by dostrzec czarne kawałki metalu leżące na najwyższych stopniach schodów, tam gdzie kolce odpadły od spalonych drzwi. Kolce stopiły się w małe twarde kule, które zbyt jeszcze gorące, by można ich było dotknąć – leżały na wpół przysypane popiołem. Dalej, dogasający żar zbladł już zdecydowanie.

Pomimo obecności żaru, Garth zdecydował się jednak zaryzykować szybki bieg przez piwnicę. Jeśli Shang widział, jak udało mu się cofnąć do katakumb – co raczej wydawało się mało prawdopodobne – to i tak nie przypuszczałby, że spróbuje on wyśliznąć się z pułapki już tak wcześnie. Co więcej, brak wody stawał się naprawdę nieznośny.

Wyjrzał przez wypalone wejście i zobaczył w diabelskim świetle, jakie dawał żar, że posadzka piwnicy pokryta jest szarym popiołem i kawałkami stopionego szkła na prawie całą stopę. Spoglądając w kierunku schodów prowadzących do kuchni, dostrzegł, że żelazna poręcz stopiła się również i spadła gdzieś w popiół. Czerwone światło żaru dochodziło jeszcze gdzieniegdzie spod popiołu, tam gdzie kiedyś stały w rzędach półki z winem. Posadzka piwnicy robiła wrażenie olbrzymiego rusztu i oświetlała kamienne ściany i łukowe sklepienie niesamowitym światłem. Jeśli uda mu się stawać wyłącznie między żarzącymi się jeszcze fragmentami podłogi – rozumował Garth – uniknie poważniejszych oparzeń. Zdał sobie jednocześnie sprawę z tego, że jego buty, już zniszczone i przypalone wydzielinami bazyliszka, nie będą najlepszą ochroną. Zrzucił szkarłatny płaszcz i przedarł go na pół. Potem, każdą częścią owinął jedną stopę. Żałował, że musi tak postąpić – płaszcz był prezentem od jednej z jego żon i w przeszłości okazał się wielce użyteczny.

Obejrzał się na bazyliszka i doszedł do wniosku, że nie ma żadnej możliwości ochronienia go przed żarem. Pozostała mu jedynie nadzieja, że zwierzę przeżyje jakoś krótki okres przypiekania, kiedy będzie je ciągnął ponownie na górę. Oczywiście jego ciężar poważnie zwolni mu krok, przynajmniej do chwili, kiedy uda mu się zaciągnąć je do popiołu. Od tego miejsca będzie posuwał się szybciej. Potwór pokazał już, że choć uparty, daleki jest jednak od głupoty.

Gdy stopy były już w miarę zabezpieczone, Garth nabrał głęboko powietrza w płuca i ruszył do przodu.

Popiół był drobniejszy niż myślał. Po każdym jego kroku w górę wznosiła się szara chmura pyłu. Powietrze było zbyt gorące, aby można było oddychać. Stopy już zaczynały się przypiekać, podobnie jak całe ciało w zbroi; oczy miał suche, gorące powietrze zniekształcało wszystko, płatki popiołu oślepiały go. W dodatku z tyłu obciążyło go jeszcze dwieście funtów wagi bazyliszka. Z trudem poruszał się do przodu. Jeden błąd, źle ułożona noga i stopa już dotknęła żarzącego się węgla. Materiał zajął się natychmiast ogniem i chociaż po chwili zgasł w popiele, stopa rwała nadal jakby płonęła.

Wreszcie, gdy już mu się zdawało, że nie zrobi dalej ani kroku i niechybnie przyjdzie mu się tu upiec żywcem, dotarł do schodów. Wspiął się na pierwsze trzy stopnie, z ulgą opuszczając parzący dywan gorącego popiołu. Pochylił się w kierunku ściany, ale również była zbyt gorąca. Szybko cofnął rękę. Przypalona stopa piekła niemiłosiernie. Pierwszą rzeczą, jaką Garth dostrzegł, gdy opadł nieco popiół, był dym unoszący się z resztek materiału, którym owinął stopy. Dokładniejsze badanie ujawniło, że dolna część tkaniny nadal się żarzy tlącą linią iskierek w nieregularnym i coraz bardziej rozszerzającym się kręgu, odsłaniając przypaloną następną warstwę. Pośpiesznie rozwiązał krępujące paski i odrzucił tlące się szmaty. But pod spodem był również sczerniały i przypalony. Podeszwa spaliła się prawie zupełnie. Zerwał ją. Teraz przyjrzał się drugiej nodze. Tu nie było takich problemów, ale but również nadawał się już tylko do wyrzucenia. Cisnął go na ziemię w gorący popiół.

Obnażone stopy parzyły na gorących kamiennych schodach. Ruszył szybko do góry. Gdy to uczynił, usłyszał nagle wściekły syk z głębi piwnicy. Przypominając sobie w ostatniej chwili, by nie spoglądać w tamtą stronę, zszedł ponownie na posadzkę piwnicy. Najwyraźniej bazyliszek nie został jeszcze wyciągnięty z tunelu.

Pierwszy raz od czasu, gdy chwycił potwora w pułapkę, wyciągnął drewnianą różdżkę, która wywoływała niewidzialną barierę. Położył ją na trzecim od dołu stopniu, odgarniając najpierw cienką warstwę popiołu. Pozwoli mu to na swobodniejsze zbadanie terenu, podczas gdy bazyliszek nadal będzie pozostawał w zamknięciu. A kiedy Garth przeszuka kuchnię, wróci i weźmie talizman z powrotem.

Utykając i wyraźnie oszczędzając swą mocno poparzoną lewą nogę, zaczął wspinać się na schody. Drzwi u samej góry były zamknięte. Nie spłonęły – widocznie pokryte były warstwą metalu, a żar nie był tu tak wielki, aby ją stopić. Były nadal zbyt gorące, żeby ich dotknąć. Co więcej, wszystko wskazywało na to, że kłódka z drugiej strony jest na swoim miejscu.

Wydając z siebie jęk niezadowolenia, Garth sięgnął po leżący na plecach topór. Na pozbawionych oparcia schodach zbyt mało było miejsca na zamachnięcie się przy uderzeniu, ale nie miał wyjścia.

Trzeba było kilkunastu ciosów, zanim przebił się przez drzwi, choć ostrze topora mocno już stępiło się od metalu. Gdy wybita była już mała dziura, z łatwością roztrzaskał resztę na kawałki. Niestety, Garth zdawał sobie doskonale sprawę, że hałas z całą pewnością sprowadzi tu Shanga.

Gdy ostatni kawałek drewna odskoczył od powykręcanych zawiasów, Garth skupił swoją uwagę jednocześnie na kilku sprawach. Kuchnia skąpana była w porannych promieniach słońca: jasne i przestronne pomieszczenie, zupełnie takie, jakim je pamiętał. Miecz leżał na jednym z wolnych stołów, a wokoło rozstawione były zwierciadła w taki sposób, że ktokolwiek wynurzył się z piwnicy, natychmiast spotykał się z własnym odbiciem, powtórzonym w dodatku wielokrotnie. Shang stał już w otwartych pałacowych drzwiach do kuchni. W uniesionej prawej dłoni trzymał jakiś mętny, bursztynowy krążek.

Reagując instynktownie, Garth rzucił topór w jego kierunku i pochylił się, aby odzyskać miecz. Ranna stopa zawiodła go jednak tym razem. Potknął się i niezgrabnie osunął na podłogę w pół drogi do stołu, na którym leżała jego broń. Tymczasem obdarzony dobrym refleksem Shang uchylił się przed lecącym toporem i stał nadal zwycięski i niczym teraz niezagrożony. Gdy topór gruchnął z hałasem o posadzkę, czarownik zaśmiał się głośno.

- Niezbyt udany rzut, nadczłowieku. - Raz jeszcze podniósł w uniesionej dłoni zagadkowy krążek.

Choć Garth nie miał pojęcia, czym była owa dziwna rzecz, wydawało się oczywiste, że musi to być swego rodzaju broń, którą czarnoksiężnik zamierzał wykorzystać w walce przeciwko niemu. Garth zdesperowany raz jeszcze zaatakował wyciągając i rzucając sztylet, na moment zapominając o jego ułamanym ostrzu. Tym razem jednak dopisało mu trochę szczęścia. Pomimo zmienionego wyważenia, sztylet trafił w cel i bokiem uderzył w uniesiony nad głową Shanga krążek. Gdyby zrobiony był z czegoś twardego, uderzenie nie zrobiłoby mu żadnej krzywdy. Był jednak z cienkiego kryształu i rozprysnął się efektownie, kiedy tylko trafił go bok ostrza. Shang wydał z siebie okrzyk przerażenia, w chwili, gdy żółta chmura czegoś pomiędzy wilgotną mgiełką a oparem osiadła przypalając jego rękę. Garth poczuł znany już sobie zapach bazyliszka.

Ponieważ Shang zdawał się być w tym momencie całkowicie obezwładniony, Garth szybko, choć niezdarnie stanął na nogi. Pochylił się ciężko nad stołem i uchwycił rękojeść miecza. Uzbrojony, ponownie stanął twarzą w twarz z czarnoksiężnikiem.

Miał nadzieję, że trucizna zawarta w jadzie bazyliszka zabije czarnoksiężnika. Tak się jednak nie stało. Zamiast tego, Shang chwycił się za sczerniały kikut prawej ręki. Wpatrywał się teraz z całą mocą w twarz Gartha. Jego oczy błyszczały i Garth bez trudu odgadł, że w jego spojrzeniu widać zarówno ból, jak i nienawiść.

- Nadczłowieku - odezwał się zachrypniętym od bólu głosem. - Chciałem, aby twoja śmierć była szybka i bezbolesna, by była po prostu przeistoczeniem. Teraz jednak umierać będziesz długo i powoli.

Garth nie widział powodu, aby odpowiadać nieżywemu człowiekowi; jeśli on sam miał żyć dalej, Shang bowiem musiał umrzeć. Nie odezwał się więc, lecz podszedł tylko bliżej rannego i – jak mu się wydawało – bezbronnego czarownika. Uniósł miecz.

Ciosu jednak nie zadał. Shang wykonał dziwny gest drugą ręką i nadczłowiek zamarł wpół ruchu. Jego mięśnie nie reagowały na żadne impulsy. Próbował z tym walczyć, ale na próżno. Dłonie poczęły opuszczać miecz, a nogi wygięły się bezwładnie. Zrobił dwa kroki do przodu, potem jak kłoda zwalił się na kamienną posadzkę. Nie czuł nic: ani bólu, ani wstrząsu, gdy uderzał o kamienie. Słyszał jedynie trzask pancerza i stukot upadającej broni.

- Zimna Śmierć jest powolna, nadczłowieku. Nie jest jednak zbyt bolesna. Wierzę, że jeśli przypadkiem spotkamy się w piekle nie będziesz miał mi tego za złe. Nie wysilaj się i nie walcz, gdyż nic nie jest w stanie złamać i odczarować zaklęcia, dopóki będę żył i będę tak chciał. Przyspieszysz tylko koniec wyczerpując się szybciej.

Garth słyszał te słowa jakby przez mgłę, jak gdyby z dużej odległości. Tracił kontakt ze światem zewnętrznym, a nawet ze swoim ciałem. Ból w stopie minął, nie czuł już dłużej ciepła zbroi, ostrość widzenia zacierała się.

W końcu utracił także poczucie czasu i nie miał pojęcia, jak długo leżał tak bez ruchu na kuchennej podłodze, wpatrując się w nogę od stołu. Wiedział tylko, że jego ciało staje się coraz zimniejsze, że umiera. Nie odczuwał bólu. Shang mówił prawdę, jednakże Garth wolałby ból niż powolną utratę czucia, której doznawał. Początkowo, głęboko czuł swoją bezsilność w obliczu magicznej śmierci, ale wkrótce nawet i to przestało go obchodzić. Utracił całkowicie wszelkie doznania fizyczne, znajdował się teraz w zawieszeniu, w całkowitym niebycie, gdzie nawet wspomnienia i emocje zaczynały rozpływać się w pustce.

Nagle coś się wydarzyło. Magiczny czar został czymś zakłócony. Na chwilę odzyskał wzrok i nadludzki wysiłkiem obrócił głowę. Zobaczył stojącego Shanga. Widział jak ten odwraca się w kierunku korytarza. Powrócił słuch i rozróżniał teraz poszczególne słowa wściekłego mamrotania zaniepokojonego Shanga, a także dalekie odgłosy roztrzaskiwanych drzwi pałacowych. Coś się działo. Coś, co naprawdę zaniepokoiło czarnoksiężnika.

I wtedy, jakiś wielki i czarny kształt mignął w otwartych drzwiach kuchennych, tuż za Shangiem. W jednej sekundzie było już po nim, stał się ofiarą dzikiego ataku pazurów i zębów bestiara. Wrzaski Shanga zostały zagłuszone dzikim wyciem głodnego zwierzęcia, które go zaatakowało. Przed zmatowiałymi oczyma Gartha potężny czarownik został rozerwany na kawałki i pożarty.

Choć nadczłowiek zbyt mocno był już pogrążony w objęciach Zimnej Śmierci, aby odczuwać jakiekolwiek zaskoczenie, jego pierwszą przytomną myślą było stwierdzenie, że mógł się przecież tego spodziewać. Bez wątpienia minęło już kilka dni i Koros musiał głodnieć czekając na niego. Shang chyba zostawił jakieś drzwi niedomknięte – typowe nieostrożne ludzkie zachowanie.

Po chwili przywołały go do rzeczywistości i świata odczuć pierwsze ukłucia bólu, gdy zaczęły powracać zmysły. Przez kilka długich minut nie był świadomy niczego poza cierpieniem. Powrót do życia był więc obrzydliwie bolesny, o wiele bardziej bolesny niż powolne zbliżanie się do śmierci, które odczuwał przed chwilą Całe jego ciało zżerał płonący ból podobny do żądlącego uczucia zbyt szybkiego tajenia odmrożonej części ciała. Zdawało mu się, że bolą go nawet kości i za każdym razem, kiedy wydawało się, że ból ustępuje lub nieco łagodnieje, powracał nagle silniejszy niż poprzednio.

Miał niezwykle dużo szczęścia, że Shang był taki duży i taki pulchny. Mniejszy, bardziej typowy mężczyzna z pewnością nie zaspokoiłby głodu bestii, a Garth raczej nie znajdował się w stanie, w którym mógłby stawić jej czoła, gdyby zdecydowała się na dokładkę do obiadu dorzucić także i jego.

Kiedy ustąpiły wreszcie działania uboczne Zimnej Śmierci i ograniczyły się wyłącznie do okazjonalnych napadów dreszczy, ogólnego osłabienia i zawrotów głowy, Garth otworzył wreszcie oczy, by zobaczyć Korosa stojącego spokojnie parę kroków dalej. Z zadowoleniem wylizywał szpik z rozłamanej kości udowej. Wydawało się, że wokoło jest ciemno. Garth z trudem podniósł się i przetarł oczy. Rzeczywiście było ciemno. Okna kuchni wychodziły na wschodnią stronę, a słońce dawno już minęło zenit. Nic więc dziwnego, że pomieszczenie było szarawe i zacienione. Już sam ten fakt unaocznił Garthowi, jak długo leżał na kamiennej posadzce pod wpływem ostatniego magicznego zaklęcia Shanga. Oceniając po zmianie światła i po kształcie cieni za oknem, doszedł do wniosku, że doznanie to zajęło mu większą część dnia, przynajmniej sześć lub siedem godzin, co – jak zdał sobie sprawę – oznaczało, że bazyliszek pozbawiony jakiegokolwiek dozoru pozostał w wypalonej, dusznej i gorącej piwnicy przez całe pół dnia. Z miejsca ruszył ku drzwiom, ale zatrzymał się myśląc nad tym, jak ma uchronić Korosa przed grożącym mu skamienieniem.

Spojrzał na olbrzymią bestię i jego niepokój wzrósł. Nie był nawet pewien, czy ośmieli się w tej chwili zbliżyć do zwierzęcia. Było jasne jednak, że musi. Ostrożnie wyciągnął miecz i zbliżył się do stwora, który obrócił się od swego kęsa i przyglądał mu się spokojnie. Nie potrafił dostrzec nic w jego oczach. Choć w jego kocim spojrzeniu nie było przerażającego hipnotycznego okrucieństwa oczu bazyliszka, było ono równie nieprzeniknione, jeszcze trudniejsze do odgadnięcia niż ludzkie, mimo że bestiar w swoich zachowaniach był prosty i nieskomplikowany w porównaniu z zawiłymi motywacjami ludzi: kobiet i mężczyzn.

Zwierzę nie warknęło, co dodało Garthowi odwagi. Nie chcąc niepotrzebnie wzbudzać jego wrogości, schował miecz. Byłby i tak niewiele wart, gdyby doszło do walki z tak potężnym przeciwnikiem, a bestia dość była inteligentna, by rozpoznać broń, kiedy ją widziała.

W jej zachowaniu coś się zmieniło. Zaczęła się zachowywać zwyczajniej, stała się spokojniejsza, bardziej rozprężona.

Odezwał się:

- Koros... diable... - Przerwał. Rozumiała przecież tylko rozkazy, a on nie wiedział, jakie jej teraz wydać. Wreszcie przyszło mu do głowy najprostsze:

- Do mnie, Koros.

Bestiar wyprostował się posłusznie i przysunął parę kroków bliżej, wystarczająco, aby podstawić swój czarny kudłaty łeb zaledwie parę cali od twarzy nadczłowieka. Zmrużył oczy i wydał niski gardłowy pomruk, który Garth znał jako wyraz zadowolenia i przyjemności.

Bardzo tym uspokojony i pewniejszy siebie, poklepał wielką głowę zwierzęcia i dodał:

- Idziemy.

Wskazał na drzwi, przez które Koros dostał się do środka. Zwierzę szybko obróciło się i stanęło przed nim. Tak właśnie będzie najlepiej – pomyślał Garth, bowiem sam nie wiedział jaka jest najlepsza droga wyjścia z budynku.

Wyglądając monstrualnie i zupełnie nie na miejscu w scenerii wnętrz pałacu – jak kot buszujący w domku dla lalek – bestia wyprowadzała swego pana na zewnątrz. Szli przez wiele ciemnych pokoi, przez obite gobelinami i bogato zdobne arrasami sale pałacowe, aż pojawili się – mrużąc oczy od jasnego światła zachodzącego różowawego słońca, odbijającego się w białych marmurowych ścianach – na pustym rynku przed pałacem. Schodząc trzy stopnie w dół, by znaleźć się na placu, Garth rozejrzał się dookoła. Nadal nie widać było żadnego śladu życia. Panowała zupełna cisza i słychać było tylko gwałtowny poryw wiatru hulający po pustym placu. Zawiedziony Garth westchnął. Miał nadzieję, że śmierć czarnoksiężnika przywoła do życia mieszkańców Mormoreth, a jednak tak się nie stało. Być może dlatego, że to jad bazyliszka kierował jego magiczną siłą, może zaklęcie zdejmie dopiero śmierć bazyliszka. Pomijając fakt, że zgodził się dostarczyć bazyliszka żywego, i tak nie miał pojęcia, w jaki sposób dałoby się uśmiercić potwora i czy w ogóle było to możliwe. Być może też niektóre magiczne zaklęcia zostawały już na stałe, pochodząc raczej od zewnętrznych niezależnych sił, niż od osobistej mocy ich wykonawcy.

Przyszło mu nagle do głowy, że lepiej, aby magiczna pałeczka posiadała źródło siły inne, niezależne od swego twórcy, bowiem gdyby tak nie było, to okazałoby się, że wcale nie ujął bazyliszka, a jedynie wyprowadził go na górę i oswobodził.

Odwrócił się i rozkazał Korosowi:

- Czekaj!

Z powrotem wspiął się na schody i przez pałac powrócił do kuchni. W głównym holu zauważył coś, czego za pierwszym razem nie dostrzegł – roztrzaskane wielkie złocone drzwi, które Koros zapewne rozłupał podczas swojej pogoni za świeżym mięsem. Klejnoty rozsypały się po podłodze, lite złoto wydarte było z futryny w dużych powykręcanych fragmentach, solidna dębowa framuga rozszarpana pazurami na kawałki, jak gdyby cała armia, a nie pojedyncze zwierzę, wyruszyła na podbój pałacu. Garth wyobraził sobie wściekłość ataku głodnego bestiara i jego ramionami wstrząsnął dreszcz. Jak – zastanawiał się – tyle czystej siły mogło należeć do jednego stworzenia? I dlaczego takie zwierzę poddało się władzy i panowaniu nadczłowieka, którego przecież mogło zabić jednym uderzeniem swej wielkiej łapy?

Pytania te, choć nurtujące, były jednak właściwie bez znaczenia. Odrzucił je i pokuśtykał z powrotem do wejścia prowadzącego do piwnic.

Dziwne. Bestia nie uszkodziła niczego w pokojach, przez które przeszła. Ani jedno krzesło czy stół nie były poruszone, żaden gobelin czy arras zniszczony na ścianie. A przecież – przypomniał sobie – niewiele pozostało z wielkich drzwi i Shanga. Zerknął na leżące kawałki postrzępionej, wyszywanej złotem tuniki, trochę połamanych kości i rozmazane plamy wyschniętej krwi. Dużo więcej z niego nie zostało. Kilka kawałeczków szkła i pokryty jadem złamany sztylet wskazywały miejsce, gdzie stał Shang, kiedy Garth roztrzaskał mu jego kryształowy przyrząd, a przewrócony stół był dowodem na to, że Koros nie od razu dopadł czarnoksiężnika, lecz dopiero po krótkiej walce. Nędzny był to koniec dla człowieka, który uważał siebie za wszechpotężnego. Nie zostało z niego nawet tyle, by urządzić jakiś rytualny pochówek. Nawet czaszka została roztrzaskana na kawałki. Największy fragment, jaki z niej pozostał, to połówka kości szczękowej.

Wszystko to było raczej upiorne. Garth słyszał to słowo przedtem i pomyślał, że nadaje się w tej sytuacji do określenia tego, co zobaczył. Cała ta scena, nawet w swych fizycznych szczegółach, nie miała jednakże na niego większego emocjonalnego wpływu. Widział już okropniejsze rzeczy, które w dodatku dotyczyły jego własnego gatunku. To raczej jej symboliczne znaczenie zrobiło na nim wrażenie. Shang był człowiekiem, który poszukiwał władzy, mocy i chwały i który osiągnął – jak się wydawało – znaczną ich część. A przecież teraz był równie martwy jak każde stworzenie, które przestało żyć i równie bezsilny. Garth wcale nie wątpił, że za parę lat nikt już nie wspomni czarownika.

To właśnie był los, którego za wszelką cenę chciał sam uniknąć i dlatego przystąpił do umowy z Zapomnianym Królem.

Rozdział 9

Garth przystanął u wejścia do piwnicy i sięgnął do worka po lusterko. Nie było go tam jednak. Zamiast tego zaciął się w kciuk ostrym jak brzytwa kawałkiem szkła. Najwidoczniej zwierciadło roztrzaskało się przy którymś z upadków.

Odwracając się ponownie w kierunku kuchni, przyjrzał się lusterkom, które ustawił tam wcześniej Shang. Do tej pory były niewytłumaczalną tajemnicą. Być może ułożono je tutaj jako swego rodzaju obronę przed wzrokiem bazyliszka. To jednak wydawało się Garthowi nielogiczne. Przecież jeśli on mógł znieść odbicie spojrzenia potwora w zwierciadle, to tym bardziej nie może ono w żaden sposób zaszkodzić samemu bazyliszkowi. A przecież Shang na pewno miał w tym jakiś cel.

Mając to na względzie, zebrał wszystkie zwierciadła i ułożył je lustrem do ziemi w kącie kuchni, zabierając jednocześnie najmniejsze dla własnych celów. Umieścił je w miejscu swojego strzaskanego zwierciadła i począł schodzić ostrożnie schodami z oczyma utkwionymi w odbity obraz zwierciadła. Żałował, że nie ma tu już żelaznych poręczy, ponieważ ze względu na pokaleczoną lewą nogę bardzo niepewnie czuł się teraz na schodach.

Wnętrze obszernej piwnicy nadal było nieznośnie gorące, choć czerwone żarzenie zniknęło. Garth z trudem odnajdywał drogę w ciemnościach oświetlonych zaledwie mrocznym światłem, jakie wpadało do piwnicy poprzez roztrzaskane wejście. Miał nadzieję, że odnajdzie talizman. Wreszcie jego dłonie natrafiły na przedmiot poszukiwań. Podniósł go cofając się o krok lub dwa, dalej od parzących popiołów, które nadal pokrywały posadzkę.

Bazyliszek zasyczał niezadowolony. Ciągle żył i ciągle pozostawał uwięziony. Garth odetchnął z ulgą. Zastanowił się, czy może nie zostawić jeszcze potwora tu, gdzie się teraz znajdował i nie poszukać najpierw jakiegoś przykrycia dla magicznej klatki, ale doszedł do wniosku, że lepiej będzie jednak jak najszybciej usunąć go z otaczającego gorąca. Nie widział bazyliszka, ale jego syk wydawał się równie zdrowy i normalny jak zawsze. Wątpił jednak, czy gad był zadowolony z przebywania w gorącej piwnicy.

Podjąwszy decyzję, zaczął odciągać opierający się talizman w górę schodów, cały czas walcząc, by nie utracić równowagi na ich niebezpiecznych stopniach. Posuwał się powoli i musiał opuścić zwierciadło, aby obie dłonie były wolne i przy ich pomocy mógł utrzymać równowagę. Przymknął oczy i rozpoczął mozolną wspinaczkę, od czasu do czasu opadając na kolana i wyciągnięte ręce, gdy ból w poddawanych niezwykłym katuszom stopach stawał się już nie do wytrzymania.

Bazyliszek zasyczał ponownie, tym razem głośniej. W rzeczy samej, zapierał się już od kilkunastu minut, aż nie zbliżyli się do drzwi prowadzących do kuchni, tam opór gada nagle zniknął. Garth ze strachem pomyślał, że może zwierzę wyzionęło ducha, ale nie ośmielił się spojrzeć za siebie. Zamiast tego ruszył ponownie do przodu, do następnej sali. Z olbrzymią ulgą przyjął fakt, że opór drewnianej pałeczki ponownie zupełnie zniknął, co oznaczało, że bazyliszek znowu porusza się o własnych siłach. Garth położył talizman na podłodze i zamknął za sobą drzwi, aby przypadkiem nie zerknąć do sąsiedniego pokoju i nie napotkać spojrzenia potwora.

Teraz potrzebował czegoś, czym mógłby przykryć niewidoczną klatkę albo przynajmniej ustawić jakąś nieprzepuszczalną barierę chroniącą bestię przed bazyliszkiem. Najlepszy byłby duży kawałek materiału albo kilka takich kawałków zszytych razem. Spojrzał na gobeliny, które ozdabiały ściany, ale uznał je za nieodpowiednie. Były ciężkie i stałyby się jedynie dodatkowym balastem dla Korosa. Potrzebował czegoś innego.

Raz jeszcze odszukał drogę do głównego holu i wyszedł na plac. Słońce zaszło już i długie cienie rozmazywały się w zapadającym mroku. Koros posłusznie czekał. Warknął cicho na widok swego pana. Garth usłyszał dźwięk i rozpoznał go raczej jako pomruk głodu niż przywiązania. Zwierz przetrawił już większość ze swojej ostatniej ofiary i nie był nią wcale nasycony. A więc było to – jak sądził – ostrzeżenie z jego strony.

Podszedł bliżej, poklepał go po pysku i pogłaskał po trójkątnych, kocich uszach. Stwór nie wydał z siebie żadnego odgłosu, a tylko położył po sobie uszy. Nie był w odpowiednim humorze, by przyjmować i doceniać takie gesty. Garth cofnął dłoń i rozkazał:

- Poluj!

Stworzenie natychmiast ustawiło na powrót uszy na sztorc, obróciło się i pobiegło w dół aleją prowadzącą do bram miasta. Minie trochę czasu, zanim wróci – Garth był tego pewien. W całej dolinie Mormoreth nie było żadnego zwierzęcia. Bestiar będzie więc zmuszony zapuścić się aż w góry, tam wytropić i zabić wystarczającą liczbę swych ofiar, aby zaspokoić swój olbrzymi apetyt i dopiero wtedy powróci. Taka wyprawa da mu więcej czasu, niż potrzebuje, aby mógł uszyć przykrycie dla niewidzialnej klatki z baldachimów i zasłon, których nie brakowało na opuszczonych straganach rynku.

Dobrze było usiąść i odpocząć nieco, dając wytchnienie obolałym stopom. Przysiadł na krótko na pałacowych schodach i przyglądał się purpurowej poświacie zachodu słońca, która rozpływała się w mroku na zachodnim niebie. Zastanowił się, czego właściwie potrzebuje. Nie był zupełnie pewien, jakie były dokładne rozmiary zamknięcia, a szczególnie nie wiedział nic na temat jego wysokości. Wydawało się mieć około dwudziestu stóp i można było założyć, że ma kształt półkuli. Jej środek był wysoki na co najmniej dziesięć stóp – jak przypomniał sobie z własnego doświadczenia, gdy sam był w nim uwięziony na Przełęczy Annamar. Tak mniej więcej obliczył wymiary klatki. Jeśli będzie mniejsza, odetnie niepotrzebny materiał ciągnący się po ziemi; jeżeli okaże się większa, doszyje jeszcze kilka kawałków materiału. Będzie potrzebował przynajmniej kilku baldachimów, gdyż większość z nich była szeroka zaledwie na jakieś dziesięć stóp.

Oczywiście potrzebuje do tego igłę i nici, ale te bez wątpienia znajdzie w pokojach zajmowanych poprzednio przez mieszkające tu kobiety.

Co więcej, podróż z powrotem do Skelleth wymagać będzie zabrania ze sobą dodatkowych zapasów. Myśl ta przypomniała mu, że jego głód stał się już absolutnie nieznośny. Minęło wiele czasu, odkąd jadł po raz ostatni. Przyzwyczaił się nawet do ciągłego bólu w żołądku i przestał nań zwracać uwagę, szczególnie gdy był czymś zajęty lub miał ważniejsze rzeczy na głowie.

Jedna z nich kazała mu pozostawić bazyliszka akurat w kuchni! Ot i przykrość! Doszedł jednak do wnioskuj, że jedzenie jest teraz najważniejsze i nie może już dłużej zwlekać. Z bazyliszkiem nie trzeba było się tak bardzo spieszyć.

Gdy przyjrzał się gadowi w odbiciu lusterka, stwierdził, że zwierzę śpi w rogu kuchni. Garth nie chciał go niepokoić poruszaniem bariery. Wśliznął się do kuchni tak cicho, jak tylko mógł i przetrząsnął te kredensy i szafki, które nie były oddzielone od niego niewidzialną barierą. Wybór jednak był dość ograniczony, bowiem została odcięta przynajmniej jedna czwarta szafek. Nadczłowiek mimo to znalazł kilka półek z winem, dużą ilość solonego wieprzowego mięsa, zaszytego w płótno, mające zapobiec zanieczyszczeniu przez owady, kilka koszy świeżych jeszcze owoców i inne potrawy wystarczające na zapewnienie mu uczty, której rzadko kiedy doświadczył w przeszłości. Utracił poczucie czasu krótko po tym, jak zaciągnął całą tę zdobycz do sąsiedniego pokoju, zamknął kuchenne drzwi i zapalił stojące na stole świece. W pewnej chwili podczas uczty zdał sobie sprawę, że wypił więcej wina niż nakazywała roztropność. W innym momencie uprzytomnił sobie, jak bardzo jest senny. Reszta wieczoru rozmyła się we mgle.

Obudził się następnego dnia wtulony wygodnie w gruby wełniany gobelin przedstawiający kilka nagich kobiet tańczących dookoła fontanny. Czuł ból w brzuchu, gardło miał suche, a głowę wypełniały mętne wspomnienia nieprzyjemnych, pełnych majaków snów, które mu się przyśniły poprzedniej nocy. Światło wdzierało się promieniami przez okna od strony podwórca, a jedno spojrzenie na ułożenie słońca uprzytomniło mu, że jest już prawie południe. Świece, które zapalił poprzedniego wieczoru, wypaliły się i utworzyły kałuże pozlepianego wosku.

Chciał wstać, ale nagle zmienił zdanie; oparzenia na stopie były teraz grupą obierających się bąbli, z których sączyła się ropa.

Przyglądając im się ponuro, przypomniał sobie jak niewiele prawdziwe życie przypomina opowiadania o bohaterach z minionej przeszłości. Historie te kończyły się z chwilą, kiedy cel został osiągnięty i ten, kto stawał na drodze bohatera, został już zgładzony. Nigdy nie wspominano o trudnościach ze zdobytym przedmiotem, jakie czekały bohatera w drodze powrotnej.

Wykrzywiając się z bólu, zdołał stanąć na nogi. Na sąsiednim stoliku spoczywały resztki nocnej kolacji, z których udało się jeszcze zebrać wystarczające śniadanie. Po jedzeniu ból w brzuchu zelżał nieco, ale ciągle był odczuwalny – bez wątpienia efekt nadmiernego obciążenia żołądka po zbyt długiej przerwie. Pół butelki jakiegoś nieznanego mu złocistego wina usunęło suchość panującą w gardle. Zaczął się czuć nieco lepiej, mimo fatalnego stanu stopy. Nie odczuwał żadnych zawrotów głowy teraz, kiedy nie cierpiał już z wycieńczenia i z powodu wdychania zapachów bazyliszka. Ale na myśl o otwarciu drzwi prowadzących do kuchni poczuł przechodzący przez plecy dreszcz. Powietrze, jakie tam teraz panowało, było chyba wyjątkowo niezdrowe.

Całe szczęście, można to było trochę odroczyć. Nie wykonał przecież jeszcze przykrycia dla niewidocznej klatki, a to z pewnością zajmie trochę czasu. Niechętnie wstał od śniadania i na chwiejnych nogach poczłapał na poszukiwanie igły i nici dostatecznie silnych, by były przydatne dla jego celów.

Po godzinnym poszukiwaniu znalazł igłę i spory zapas grubej, mocnej nici w magazynku na tyłach pałacu, gdzie najwyraźniej naprawiano siodła. Przybory nadawały się doskonale. Pokuśtykał z powrotem przez podwórko na zewnątrz, w kierunku rynku, mrużąc oczy przed południowym słońcem. Zaczął zbierać odpowiedni materiał.

Koros powrócił z polowania, kiedy cienie równe były długości przedmiotów, od których pochodziły – dobrym popołudniem. Garth zdążył już zszyć tuzin dużych kawałków materiału w różnokolorowy okrąg o średnicy nieco ponad trzydziestu stóp. Zastanawiał się właśnie, czy to wystarczy. Powrót zwierzęcia rozstrzygnął sprawę. Zaryzykuje i może rozpocznie powrót do Skelleth.

Garth był ciekaw, co bestiar znalazł do zjedzenia. Wyglądał na dobrze najedzonego, choć nie widać było zwykłej krwi na jego pysku. Nie miało to oczywiście żadnego znaczenia, dopóki zwierzę było zadowolone.

Konieczne było usunięcie Korosa z rynku na czas, kiedy Garth będzie przykrywał klatkę. Zdecydował już, że poręczniej będzie przymierzyć i zakładać pokrywę z materiału na placu. Gdyby to zrobił w pałacu, potem, przy wyciąganiu na zewnątrz gada, tkanina mogłaby zahaczać się i zaczepiać o każde drzwi. Bariera dostosowywała się wprawdzie do rozmiarów korytarzy, przez jakie była przepychana, ale przykrycie, będąc przecież zwyczajnym kawałkiem materiału, nie było tak elastyczne.

Poprowadził bestię w boczną alejkę i rozkazał czekać. Potem już tylko sprawą minut było wyciągnięcie bazyliszka na zewnątrz i narzucenie przykrycia na niewidzialną klatkę. Pasowało doskonale: klatka okazała się wysoka na około dziesięć przy średnicy jakichś dwudziestu stóp – tak jak przewidywał. Kawałki materiału zwisały luźno przy ziemi lub dotykały jej, ale nie ciągnęły się więcej jak zaledwie parę cali. Miały tendencje do furkotania na wietrze, więc Garth przymocował do nich łańcuchy, które cały czas niepotrzebnie nosił w swoim worku, a które wreszcie teraz mogły się do czegoś przydać. Obciążenie idealnie utrzymywało przykrycie w miejscu. Stojąc kilka kroków w tyle, Garth podziwiał swoje dzieło – bazyliszek pozostawał całkowicie przykryty, a Koros i on sam byli teraz bezpieczni. Mógł więc rozglądać się wokoło, nareszcie nie zawracając sobie głowy lusterkami i tym podobnymi środkami ostrożności. Cała konstrukcja przypominała nieco wielki, półkolisty namiot. Bazyliszkowi najwyraźniej nie bardzo podobało się jego nowe schronienie i syczał ze złości w bezsilnym proteście. Garth nie zwracał uwagi na jego skargi. Zgodził się przewieźć gada do Skelleth żywego, ale niekoniecznie szczęśliwego i zadowolonego.

Pozostało już tylko przyprowadzić Korosa, umocować drewniany talizman bezpiecznie w uprzęży bestii i dosiąść jej, wreszcie uwalniając się od bólu, jaki sprawiało mu chodzenie. Tak bardzo doń przywykł, że teraz, wygodnie usadowiony na wierzchowcu, poczuł swego rodzaju euforię – jak gdyby przyjemne upojenie. Miał ochotę zaśpiewać, ale niestety nie znał żadnych piosenek i wątpił, czy potrafiłby je w ogóle zanucić – nadludzie znani byli ze swej niemuzykalności. Zamiast tego, monotonnie mruczał niezwykle krwawą i skomplikowaną historię, której nauczył się jako dziecko. Gdy Koros przemierzał ulice Mormoreth w kierunku roztrzaskanej bramy miejskiej, Garth całkowicie był pochłonięty mamrotaniem opowieści o jednym ze swych przodków, który sam, w pojedynkę bronił miasta podczas pradawnych Wojen Rasowych, które toczyli ludzie z nadludźmi i które przegnały mniej licznych nadludzi na Północne Pustkowie.

A więc udało się – mówił do siebie między zwrotkami – pochwycił bazyliszka i teraz wygodnie ciągnąc za sobą swoją zdobycz wraca do Skelleth. Czarnoksiężnik Shang nie mógł mu teraz w żaden sposób zaszkodzić, choć nie pokonał go tak do końca sam. Fakt pozostawał jednak faktem: czarnoksiężnik nie żył i nie stanowił dłużej zagrożenia.

Garth był dobrze najedzony, jego rany były niewielkie i goiły się. Życie wydawało się przyjemne.

Tak wesoły nastrój nie mógł jednak trwać długo. Prysnął zaraz, gdy tylko nadczłowiek podjechał do bramy miasta i zdał sobie sprawę, że tak dokładnie przygotowane przykrycie niewidzialnej klatki nie przejdzie przez bramę. Garth strapiony przerwał swój śpiew. Trzeba było znowu odprowadzić Korosa w bezpieczne miejsce za bramami, następnie ściągnąć materiał i wynieść go za miasto, przepchnąć niewidzialną klatkę i powtórnie złożyć całą konstrukcję. Ból w stopie powrócił, silniejszy niż kiedykolwiek. Garth utykał coraz bardziej w szamotaninie z opierającym się bazyliszkiem i kłopotliwą klatką. Kiedy znowu ruszyli, przerzucił nogę przez siodło i siedząc bokiem, najstaranniej jak mógł oczyścił ranę, z której sączyła się krew i ropa. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Koniec końców, kiedy wreszcie usiadł twarzą w kierunku jazdy, nie bardzo już miał ochotę na ponowne inkantacje. Zamiast tego zaczął się zastanawiać, w jaki też sposób Zapomniany Król chce wykorzystać bazyliszka.

Było teraz jasne, że starzec przez cały czas wiedział, co Garth może napotkać na swojej drodze. Po cóż by wysyłał nadczłowieka na tak karkołomną wyprawę? Nie było większego sensu zastanawiać się, skąd wiedział, że jedynym żyjącym w kryptach stworzeniem jest bazyliszek. Wiedział o tym najprawdopodobniej dzięki magii. A przecież nie powiedział nic Garthowi; czyżby dlatego, żeby nie przestraszyć go, żeby ten nie odstąpił od umowy? Mało prawdopodobne, by tak nisko cenił swego nowego sługę. Nie, starzec chciał, aby Garth był źle przygotowany. Z powyższego wynikały dwie możliwości. Albo chciał, by Garthowi nie powiodło się, by zginął wykonując prawie niemożliwe do spełnienia zadanie, albo też zależało mu na poważnym sprawdzianie jego możliwości i przedsiębiorczości. Być może chodziło o obie te rzeczy naraz. Może zadanie tak było pomyślane, żeby kończyło się albo zwycięstwem, albo śmiercią. W pierwszym przypadku udowadniało przydatność Gartha, w drugim usuwało zbyteczny kłopot.

Ależ muszą być tysiące innych zadań, które mogłyby posłużyć takiemu celowi. Byłoby o wiele prościej rozkazać mu walczyć na śmierć i życie z jakimś potężnym przeciwnikiem. Król musiał więc mieć jakiś cel w sprowadzeniu bazyliszka, a może uważał Shanga za swego wroga? Nie, w takim wypadku wysłałby po prostu Gartha z zadaniem zabicia Shanga. Ciekawe, do czego w rzeczywistości mógł mu się przydać gad?

No bo jaki może być pożytek z bazyliszka?

Oczywiście dostarczał on nieograniczonej ilości trującego jadu i mógł być użyty do zamieniania ludzi w kamienie. Dlatego właśnie potrzebował go Shang. Czy Zapomniany Król zamierzał uczynić z mieszkańcami Skelleth to samo, co Shang zrobił w Mormoreth? Jeśli tak, Garth nie miał zamiaru brać w tym udziału. A może chciał użyć bazyliszka przeciwko komuś innemu – Arcykrólowi z Kholis albo, co gorsza, przeciwko poddanym Gartha i dokończyć to, co zaczęły Wojny Rasowe trzysta lat temu?

Garth nie miał wątpliwości, że cokolwiek zamierzał starzec, było to coś złego – trudno było sobie wyobrazić, że bazyliszek mógłby być użyty do czegoś, co w istocie nie byłoby złem. Już on sam był stworzeniem śmierci. Jak to Garth ujął wtedy w kryptach: jeśli byli jacyś bogowie, którym służył, to z pewnością bogu śmierci, temu, którego ludzie zwali Bogiem Końca. Próbował przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o nim, ale nie było tego wiele. Była taka legenda, że ktokolwiek wymówi jego prawdziwe imię, umrze natychmiast, chyba, że zaprzedał duszę siłom nieczystym. Wiedział także, że Bóg Końca miał braci i siostry. Ale nie miał pojęcia, jakie mogło być owe tajemnicze imię ani którzy z tysięcy bogów spokrewnieni byli ze Śmiercią.

Jeśli bazyliszek rzeczywiście był stworzeniem Boga Śmierci, to rodziło się pytanie: czy Zapomniany Król również mu służył? Jeśli tak – pomyślał Garth – to wkrótce nadczłowiek może pożałować swej z nim umowy. Nie chciał się mierzyć z siłami zła. Jak dla niego, już były zbyt silne. Jeśli miał sprzedać swoje życie za nieśmiertelność swego imienia, mógł równie dobrze osiągnąć to przystępując do czegoś mniej karkołomnego.

Bez wątpienia, będzie musiał przedyskutować dokładnie te sprawy z Zapomnianym Królem.

Słońce zaszło już, zanim przemierzył trzecią część odległości od podnóża gór niedaleko Przełęczy Annamar. Nie zwracał jednak uwagi na zapadający zmrok i jechał dalej ciągnąc za sobą po gościńcu wielką płócienną klatkę. Nawet w ciemnościach trudno było zgubić drogę, bo gościniec po obu stronach porastała wysoka trawa. Przypadkowe spojrzenie do tyłu przekonało go, że roślinność – na parę stóp po obu stronach gościńca – więdła i obumierała, gdy tylko klatka z bazyliszkiem przejechała obok. Był to dodatkowy dowód, o ile jeszcze jakiś w ogóle był potrzebny, jak bardzo trujący jest jad potwora.

Było jakoś koło północy, kiedy Garth dojechał do miejsca, w którym obozował przed wjazdem do Mormoreth i gdzie rozdzielił się z Elmilem. Miejsce to wydawało się równie dobre na odpoczynek jak każde inne i resztę nocy zdecydował się spędzić właśnie tutaj. Pięć minut zajęło mu uwolnienie bestii z ciężarów i zabezpieczenie magicznej pałeczki. Następne pięć – ułożenie się do snu. Ostatnią myślą przed zaśnięciem było znów pytanie: co Zapomniany Król zamierza zrobić z bazyliszkiem?

Tej nocy spał niespokojnie. Znów męczyły go sny, w których jego wzrok napotykał spojrzenie bazyliszka. Sny, w których raz jeszcze przeżywał odrętwienie Zimnej Śmierci, gdy tymczasem bazyliszek i Zapomniany Król przyglądali się jego powolnemu umieraniu. Wreszcie obudził się i w tej samej sekundzie dostrzegł Elmila, który stał tuż nad nim, podparty na prymitywnej kuli i z obnażonym mieczem w dłoni.

Nadczłowiek zaczął się podnosić, ale zatrzymał się, gdy tylko bandyta wykonał groźny ruch mieczem. Niechętnie opadł z powrotem na posłanie.

- Witaj, nadczłowieku.

Garth nic nie odpowiedział.

- Złamałeś swoje słowo. Myślałem, że słowo nadczłowieka jest coś warte.

Zdumiony Garth nic nie odpowiedział. Jego oczy rozszerzyły się nieco, ale Elmil mający tyle doświadczenia z nadludźmi, co Garth z ludźmi, niczego nie zauważył.

- Możesz wyrażać się jaśniej? Nie wiem, o co ci chodzi. Jakiego słowa nie dotrzymałem?

- Przyrzekłeś, że nie zabijesz Dansina.

- Nie zabiłem go.

- Przyrzekłeś, że twoja bestia nie zabije Dansina.

Garth zaczął coś mówić, ale zaraz przestał. Zrozumiał, o co chodzi. Nie przewidział takiej możliwości. Powinien był być bardziej ostrożny, gdy uwalniał Korosa na polowanie. Z rozwagą dobierając słowa powiedział, że nie rozkazał zwierzęciu zabijać Dansina.

- A jednak zrobiło to.

- Nie wiedziałem.

Głos Elmila był opanowany i spokojny. Garth nie wiedział, czy bandyta tłumi strach albo wściekłość czy nienawiść; a może po prostu tężeje, przygotowując się do uderzenia.

- Twoja bestia pożarła Dansina nieatakowana przez niego, chociaż przyrzekłeś, że tego nie zrobi.

- Była głodna.

- A więc wysłałeś ją, aby pożywiła się moim towarzyszem.

- Nie wiedziałem nawet, co zjadła. Byłem w Mormoreth, zostałem uwięziony w kryptach pod pałacem przez kilka dni, a Koros przez cały ten czas nic nie jadł. Zabił i zjadł Shanga, ale nadal był głodny. Wypuściłem go na polowanie. Nie wiedziałem, że zabije Dansina. Nie wiedziałem nawet, że byt on tutaj, w okolicy. Gdybym nie wypuścił Korosa na polowanie, zaatakowałby prawdopodobnie mnie.

Ostrze miecza Elmila odsunęło się nieco od szyi Gartha.

- Shang nie żyje?

- Tak.

- Ty go zabiłeś?

- Koros go zabił.

- Co jest w tym namiocie? - Elmil wskazał w kierunku przykrytej magicznej klatki.

- Bazyliszek.

- Bazyliszek?

- Potwór, po którego tu przybyłem.

- Co za potwór?

- Bardzo niebezpieczny. Jego spojrzenie zamienia w kamień.

Elmil nic nie odpowiedział.

- To bazyliszek umożliwił Shangowi zamienić mieszkańców Mormoreth w kamienie... Shang zbierał jego jad.

- Nie wierzę w to.

- To spójrz sam.

Elmil zdobył się na lekki uśmiech.

- Może jednak mimo wszystko ci uwierzę.

- To dobrze. Czy mogę wstać?

Elmil pokuśtykał do tyłu i pozwolił Garthowi usiąść. Przypominając sobie opłakany stan swych stóp, nadczłowiek zrezygnował ze wstania.

- A jednak nie dotrzymałeś słowa.

- To prawda, chociaż nie miałem takiego zamiaru. Przepraszam, choć zdaję sobie sprawę, że niewiele to cię pocieszy, a tym bardziej Dansina.

- Jest u nas zwyczaj płacenia za śmierć człowieka.

- Nie mam wiele, by zapłacić za przelaną krew - powiedział Garth. Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. - Poza... no tak, poza miastem, które odebrałem z rąk Shanga. Czy przejmiesz Mormoreth jako okup?

Tym razem Elmil był zaskoczony.

- Jak wiesz, mieszkańcy Mormoreth nie żyją, a teraz, gdy i Shang został zabity, miasto jest zupełnie puste. To dobre miasto, choć jest tam być może trochę połamanych drzwi i chyba zbyt wiele pomników.

- To miasto wieśniaków i farmerów. - Głos barbarzyńcy był niepewny; Elmil zastanawiał się.

- A czy bandyci nie potrafią nauczyć się uprawiać ziemi? Z całą pewnością to bardziej zyskowne zajęcie, a już na pewno o wiele bezpieczniejsze.

Elmil wytrzeszczył oczy.

- Niech będzie, Garcie Łamiący Przysięgi. Przyjmiemy twoją zapłatę za śmierć Dansina.

- Dobrze.

- Słońce już wstało. Czy wyruszasz w dalszą drogę?

- Myślę, że tak.

- Może odprowadzę cię aż do drogi południowej?

- Chętnie.

- To będzie wielka niespodzianka dla mojego plemienia, gdy dowie się, że jesteśmy teraz właścicielami Doliny Mormoreth.

- Suto za to zapłaciliście, jedenastu z waszych ludzi nie żyje.

- To prawda. Ci, którzy przeżyli, będą musieli dla wyrównania wziąć dodatkowe żony.

Garth nie był pewien, czy był to żart czy też okoliczność, której raczej należało żałować, a może przyjemny zbieg okoliczności; w związku z tym powstrzymał się od komentarzy. Życie płciowe ludzi było dla niego całkowicie niezrozumiałe.

Na tym rozmowa urwała się. Garth wstał i utykając podszedł do Korosa, aby go osiodłać.

Rozdział 10

Dziewięć dni później Garth zatrzymał bestię, gdy tylko Skelleth zamajaczyło mu przed oczyma. Nie zależało mu na tym, aby wjechać do miasta dumnie ciągnąc za sobą klatkę z bazyliszkiem. Po pierwsze, wątpił, by zmieściła się w wąskie i kręte uliczki miasta. Po drugie, taki spektakl z pewnością wzbudziłby najprzeróżniejsze plotki, a Garth bardzo wątpił, czy spodobałoby się to Zapomnianemu Królowi. Trzeba było też wziąć pod uwagę, że jakiś głupiec mógłby zajrzeć pod przykrycie z materiału, które już się nieco przetarło. W drodze powrotnej dwukrotnie padało – co było najwyraźniej zapowiedzią okresu wiosennych deszczy – przez co materiał rozprostował się i zwisał nasączony wodą. Błoto zachlapało dolny brzeg, a ciągłe pocieranie w miejscach, gdzie łańcuchy ściągały materiał na ziemię spowodowało wytarcie materiału, choć nie na tyle duże, by można było zobaczyć, co jest w środku. Koniec końców jednak, cała konstrukcja była w nieładzie, choć nadal właściwie spełniała swój cel. Ale Garth ze swoim wyczulonym smakiem i poczuciem estetyki nie bardzo chciał się pokazać z takim łupem na ulicach miasteczka.

Przypominając sobie swój pierwszy wjazd do Skelleth, zdecydował, że nie powinien teraz nawet dosiadać Korosa. Jeśli chce uniknąć tłumu gapiów, musi wkraść się do miasta pieszo i po cichu, starając się upodobnić do zwykłego człowieka. Dlatego też będzie musiał ukryć Korosa i bazyliszka gdzieś, gdzie nie znajdzie ich nikt obcy. Wiedział, że Koros utrzyma na dystans każdego, kto tylko zbliży się do nich, bez względu na to, gdzie by to nie było - nawet na samym środku gościńca. Ale Garth nie chciał jedynie zabezpieczyć bazyliszka, chciał, by go w ogóle nie odkryto. Rozejrzał się bacznie wokoło i podjechał do mizernego zagajnika po lewej stronie drogi. Zdecydował, że będzie to najlepsze schronienie na błotnistej i częściowo tylko uprawianej równinie, jaka otaczała Skelleth.

Dziesięć minut później stwierdził, że to jednak dobrze, iż materiał zabrudził się podczas drogi. Błoto okazało się teraz doskonałym kamuflażem; omiatane wiatrem małe drzewka zagajnika raczej nie zasłoniłyby same tak wielkiego przedmiotu. Garth wydał rozkaz Korosowi, aby pilnował miejsca, odwrócił się od zagajnika i z powrotem wszedł na drogę prowadzącą na główny trakt. Miał na sobie gruby szary płaszcz, który uszył z beli materiału jeszcze w Mormoreth, a który teraz doskonale ukrywał jego zbroję i broń. Szmatami owinął nagie stopy, aby uchronić je przed kamieniami i zakryć pokrywające je grube czarne futro. Na szczęście oparzenia zagoiły się niemal całkowicie w czasie podróży z Mormoreth.

Takie załatwienie sprawy miało dodatkowo i tę przewagę, że umożliwiało sprawdzenie zamiarów Zapomnianego Króla bez konieczności ujawniania się. Gdyby starzec planował jakieś wielkie zło, Garth zawsze mógł nie zdradzić miejsca, w którym znajduje się bazyliszek; nie byłoby to możliwe, gdyby po prostu wprowadził potwora do miasta.

Miał przed sobą jeszcze godzinę drogi do Wschodniej Bramy i spędził ten czas zastanawiając się nad najbardziej taktownym sposobem przypochlebienia się Zapomnianemu Królowi, tak aby wyjaśnił mu on co zamierza uczynić z – bez wątpienia – najbardziej śmiercionośnym stworzeniem świata. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy. Jego umysł nie bardzo był sprawny w takich kwestiach. Nie umiał też zagłębiać się w różne słowne subtelności.

Przy bramie nie było straży. Nie spotkał także nikogo, gdy ostatnim razem wyjeżdżał z miasta. Nie był tym zdziwiony. Niewiele było wojen podczas jego życia czy życia jego ojca, jeśli nie liczyć kilku mniejszych potyczek i paru ataków piratów, a w Skelleth nie było niczego, o co warto byłoby walczyć – taka miejscowość na tak oddalonym pustkowiu nie potrzebowała strażników. Gdy jednak Garth przeszedł przez ruiny i dotarł do tej części miasta, która była zamieszkała, zaskoczył go nieco fakt, że ulice były zupełnie puste. Godzina była popołudniowa i można było raczej oczekiwać, że aleje będą zatłoczone kobietami spieszącymi na rynek, okolicznymi rolnikami handlującymi z miejscowymi czy chociażby bawiącymi się dziećmi. Zamiast tego jednak, ulice były kompletnie wyludnione.

Nie było wszakże zupełnie cicho. Garth słyszał gdzieś przed sobą odgłosy tłumu. Stawały się głośniejsze w miarę, jak zbliżał się do centrum miasta i – jak się zdawało – dochodziły z placu przed dworem Barona. Chociaż można było dojść do Gospody Królewskiej bez przechodzenia przez rynek, ciekawość jednak zwyciężyła i Garth szedł dalej w kierunku miejsca, z którego dochodziły dziwne odgłosy. Zbliżał się do rynku i gdy już tylko jeden zakręt dzielił go od niego, odgłosy nagle zmieniły się i z szemrzących przeszły w uciszone pomrukiwanie. Wydarzenie, czymkolwiek było, właśnie się rozpoczynało.

Nadczłowiek minął ostatni zakręt i stwierdził, że patrzy na odwrócony plecami do niego tłum ludzi. Najwyraźniej całe miasteczko zbiegło się tutaj. Tak niezauważalnie, jak tylko mógł, dołączył do tłumu i zerknął przed siebie ponad głowami ludzi.

Na samym środku placu wzniesiono platformę – jakieś sześć stóp ponad ziemię, szeroką na dziesięć. Na podeście znajdowało się trzech mężczyzn. Dwóch z nich stało, a trzeci klęczał przed klockiem drewna. Ten klęczący miał na sobie kolczugę i skórzane spodnie straży miejskiej. Był bardzo młody i bardzo blady. Wydawał się być czymś bardzo poruszony, ale ograniczona zdolność rozumienia ludzkich emocji i wyrazów twarzy nie pozwoliła Garthowi rozpoznać najzwyklejszego przerażenia malującego się na obliczu młodzieńca. Stojący mężczyźni wyglądali inaczej. Jeden z nich był raczej gruby i ubrany w czarne długie szaty. Trzymał w dłoniach topór o podwójnym ostrzu, który Garth uznał za topór rytualny, jako że konstrukcja narzędzia nie była dość mocna, aby mogło ono być użyte na polu walki. Drugi mężczyzna, zdecydowanie chudy i nieco niższy niż większość mieszkańców Skelleth, miał na sobie paradną czerwono-złotą tunikę. Na jego twarzy malowała się – jak prawidłowo odgadł Garth – pogarda i niechęć. Trzymał ręce splecione na plecach, a jego czoło ozdabiał jakiś złoty diadem. Właśnie ten człowiek odezwał się jako pierwszy.

- Na mocy dziedzicznego nadania dóbr, które otrzymał ojciec mój od Seremira, trzeciego władcy tego imienia, Arcykróla na Kholis w Erammie i na mocy objęcia przeze mnie własności ziemskich i tytułów mego ojca po jego śmierci, jak nakazują obowiązujące prawa, ja, Doran ze Skelleth, syn Talenna, jestem prawowitym Baronem miasta i ziem Skelleth i Północnego Pustkowia. Jako taki, zobowiązany jestem czuwać nad przestrzeganiem prawa i porządku, nad ochroną mego dziedzictwa i królestwa Eramma należącego do Arcykróla oraz nad ochroną dobrobytu mych poddanych. - Przemowa recytowana była monotonnym głosem i bez wątpienia stanowiła część rytuału przed jakimś formalnym działaniem, choć Garth nie miał pojęcia, jakie wydarzenia nastąpią po słowach.

- Udowodniono, że Arner, syn Karlena, złamał obowiązujące prawo i nie wypełnił rozkazów wydanych przeze mnie dla dobra państwa i że oddalił się samowolnie bez naszej zgody z wyznaczonego sobie posterunku. Dlatego też jest moim prawem i obowiązkiem skazać go niniejszym na karę zwyczajowo przewidywaną za podobne przewinienie, którą jest kara śmierci.

Zawahał się przez chwili jakby niepewny, co chciałby dalej powiedzieć. Szmer niezadowolenia przeszedł przez tłum. Garth zaskoczony tym, że przydarzyło mu się być świadkiem publicznej egzekucji stał jak wryty. Umysł podpowiadał mu, że już dawno powinien był to odgadnąć. Do czegóż innego potrzebny był topór? Topór kata nie musi rozcinać pancerza ani parować ciosów i dlatego może być lżejszy i delikatniejszy niż topór wojenny, a i tak będzie doskonale służył swojemu celowi.

Baron podjął przemowę.

- Co więcej, jako że obwiniony zbiegł na dodatek z miejsca swego uwięzienia, moim prawem i obowiązkiem jest wyznaczyć karę, która w takim przypadku może być tylko jedna. Jednakże odstępuje się od wyznaczenia należnej mu w takim przypadku dodatkowej kary w postaci tortur czy też specjalnego sposobu wykonania kary śmierci, a to mianowicie poprzez powolne spalanie na stosie. Zamiast tego pozwalam, by jego śmierć była szybka i bezbolesna. - Wyraz twarzy Barona był bardzo dziwny – Garth nie widział w tym wszystkim żadnego sensu. - Ponadto, jak to jest w zwyczaju, przyznaję obwinionemu prawo przemówienia do mieszkańców miasta, choć zwykle przywilej ten nie przysługuje zbiegłym z więzienia przestępcom. Będąc jednak na tyle miłosiernym, na ile pozwala mi litera prawa, mam nadzieję, że obwiniony wyjawi w zamian imiona tych, którzy pomogli mu w ucieczce i że wybaczy mi zadaną mu śmierć. - Ostatnie słowa człowiek wymówił z niezwykłym wysiłkiem, jak gdyby wypowiedzenie ich kosztowało go wiele trudu. Garth zaczął się zastanawiać, po co Baron przemawia w ten sposób. Z pewnością było to więcej niż wymagało prawo.

- Obwiniony może przemówić - oznajmił ubrany na czarno kat.

Arner, z przerażoną miną – choć Garth oczywiście jej nie zrozumiał – rozglądał się rozpaczliwie dookoła. Oblizał wargi i spróbował coś powiedzieć.

- Ja... ja... chciałbym przeprosić za to, co uczyniłem. Błagam o darowanie życia, panie, ale nie wyjawię, kto pomógł mi w ucieczce, bowiem działał on kierując się miłosierdziem.

Baron stał obok, zupełnie bez ruchu, jego twarz również pozostawała nieruchoma, szczęki miał zaciśnięte. Wokoło panowała cisza. Nikt z tłumu nie wydał z siebie głosu. Garth zaczął podejrzewać, że zgromadzeni na placu ludzie nie są zadowoleni z wyroku i bliskiej już śmierci Arnera. Ale wiedział o tym, że dezercja zwykle jest karana w taki właśnie sposób. Był zdziwiony. Dlaczego Arner miałby być wyjątkiem? Czy raczej, dlaczego mieszkańcy Skelleth chcieli, aby Arner nim był?

Młodzieniec zaczął mówić ponownie, tym razem głosem silniejszym i pewniejszym, gdyż najwyraźniej opanował nieco strach:

- Baron poprosił o moje wybaczenie. Daję mu je. - Baron wyglądał na zaskoczonego, tym razem jego mina była identyczna jak wyraz twarzy nadludzi w takich przypadkach i Garth rozpoznał to natychmiast. Tymczasem Arner zwrócił się do tłumu i przemawiał teraz do niego, pomijając raczej dwójkę mężczyzn stojących przy nim na platformie. - W każdym razie nie ma to żadnej różnicy, bo jakiż pożytek z przebaczenia otrzymanego od jednej duszy, jeśli nasz Baron swoją zaprzedał Bogom Ciemności? - Szmer tłumu wzmógł się. Gartha ogarnęły podejrzenia. Czy Arner próbował wzbudzić zamieszki, czy próbował przy pomocy tłumu uwolnić się i uniknąć kary? - Baron, który rządzi naszym miastem - kontynuował Arner - sam jest w służbie Panów Zła! Sam przywołał na siebie szaleństwo, a nieszczęście na naszą osadę! Czyż każdej wiosny nie zabija kogoś z nas, bez względu na to, czy zasługuje on na śmierć czy też nie? To ofiara, jaką składa Władcom Ciemności. Dlaczego nasz handel ginie, a ludzie głodują? Ponieważ tego chcą Bogowie Zła, a i on na to pozwala! Mnie pozbawia życia, a przecież pozwala nadludziom swobodnie spacerować ulicami naszego miasta!

Przemowa Arnera została nagle przerwana. W odpowiedzi na gest Barona, kat zatkał więźniowi usta. Widać było wyraźnie, jak pan na Skelleth drży.

Opanowując się po chwili, Baron oznajmił:

- Prawo do przemawiania nie upoważnia skazanego do popełniania kolejnych przestępstw. Pozwolę mu dokończyć, jeśli powstrzyma się przed wywrotową i buntowniczą potwarzą. Choć nie miejsce tu, by dyskutować z przestępcami, muszę jednak kategorycznie zaprzeczyć, jakobym pozostawał w jakiejkolwiek zmowie z bogami zła i ostrzegam, że nie pozwolę na to, by oskarżenia takie padały. Co więcej, to przecież nie ja byłem tym, który pozwolił na to, by nadczłowiek wkroczył do Skelleth bez naszej eskorty, ale właśnie Arner. W przeciwnym wypadku nie byłoby go tutaj. Możesz teraz kontynuować, Arner.

Młodzieniec przestał się szamotać, a kat odsunął rękę. Skazaniec rozejrzał się wokół po tłumie. Wyglądał na pokonanego.

- Nie mam nic więcej do powiedzenia - odrzekł cicho na koniec.

- Niech zatem kat czyni swoją powinność. - Baron odwrócił się i zszedł z platformy. Garth przyglądał się z przerażeniem, jak Arner przykląkł i pochylił się nad drewnianym klocem. Po chwili topór przeciął ze świstem powietrze.

Kat znał swój fach. Wystarczyło tylko jedno uderzenie, trysnęła krew i było po wszystkim.

W międzyczasie nadczłowiek dumał nad końcowymi uwagami Barona. W jakim stopniu on, Garth, zamieszany był w śmierć Arnera? Czyżby posterunek, który Arner opuścił znajdował się przy Bramie Północnej? Jeśli tak, to młodzieniec miał wielkiego pecha, że nie było go tam akurat w chwili, kiedy Garth przybył do miasta po raz pierwszy. Ale przecież człowiek ten opuścił samowolnie posterunek. Taki czyn był wśród ludzi na ogół karany śmiercią.

Tłum zaczął się rozchodzić. Garth nie zwracał na to większej uwagi. Stał na swoim miejscu, czekając aż plac opróżni się na tyle, by mógł spokojnie przejść na drugą stronę. Pochylał się, by zamaskować swój wzrost. Twarz i zbroję skrył w połach płaszcza, jak tylko mógł najlepiej.

Jakiś człowiek rzucił mu spojrzenie pełne podejrzliwości, potem jednak poszedł dalej. Inny zatrzymał się i przyglądał dłużej olbrzymiej postaci garbiącej się w ulicznym rynsztoku. Jego oczy były najwyraźniej przenikliwsze niż wzrok pierwszego mężczyzny, bo chwilę później podniósł alarm.

- Ten nadczłowiek jest tutaj! Nadczłowiek znowu czai się na naszych ulicach!

Tłum, który do tej pory był spokojny, zaczął szemrać i ludzie odwrócili głowy w kierunku nowej atrakcji.

- Zamilcz człowieku albo zginiesz. - Garth wysyczał te słowa przez zęby, a jego dłoń opadła na rękojeść miecza.

- Czego tutaj szukasz potworze? - odezwał się ktoś inny.

Dookoła znajdowało się już z tuzin przechodniów.

- Dlaczego zanieczyszczasz nasze miasto?

- Czy służysz Baronowi?

- Dlaczego chciałeś, by Arner zginął?

Garth zdał sobie sprawę, że nie ma szans sprawić, by rozeszli się w spokoju. Wyprostował się odrzucił płaszcz i kaptur, upewniając się, czy miecz i pancerz są dobrze widoczne.

- Nie zamierzałem niczego złego. To nie moja wina, że Arner zginął. Aż do dzisiaj nie wiedziałem o jego istnieniu, aż do chwili, kiedy usłyszałem głosy na rynku i podszedłem bliżej, żeby przyjrzeć się zgromadzeniu. Co do mojego pobytu w Skelleth, to już moja sprawa. Nic w każdym razie nie ma wspólnego z Baronem czy z kimkolwiek z was. A teraz pozwólcie mi przejść.

- Nie jesteś tu mile widziany, potworze.

- Wracaj skąd przyszedłeś.

Z tłumu wyleciał kawałek zastygłego błota. Chybił głowę Gartha i rozprysł się na ścianie. Nadczłowiek wiedział, że to zły znak. Słowa nie są w stanie zaszkodzić, ale w momencie, gdy od słów przechodzi się do czynów, trudno już jest zapanować nad sytuacją i traci się nad nią kontrolę.

- Nie chcę zamieszania. Pozwólcie mi robić swoje i odejdźcie spokojnie.

Jakiś głos dobiegł gdzieś z tyłu. Większość przechodzących zgromadziła się teraz wokoło niego.

- Słyszałem, że nadludzie nie mają żadnych bogów, ale myślę, że to nieprawda. Służycie Panom Dus, Panom Śmierci, czy tak?

- Nie służę żadnym bogom.

Druga błotna paca przeleciała obok, mijając ramię Gartha o kilka zaledwie cali. Trzecia rozprysła się na jego pancerzu. Wyciągnął miecz. Pierwszy rząd napastującego tłumu próbował natychmiast cofnąć się, lecz na próżno; dalsze rzędy naciskały zbyt silnie.

- Jeśli nie pozwolicie mi przejść, utoruję sobie drogę mieczem. Czy chcecie na nowo rozpocząć Wojny Rasowe? - Garth przemawiał teraz swoim pełnym, grzmiącym i imponującym głosem.

- To próżne groźby. Kimże jesteś, że twoja śmierć może na nowo wywołać wojnę? Twoje życie za życie Arnera! - Kamień odbił się o pancerz nie czyniąc mu zresztą żadnej szkody.

Garth zastanawiał się, komu mogło tak bardzo zależeć na zaszkodzeniu mu. Ten sam głos oskarżył go przed chwilą o współpracę z siłami nieczystymi. Teraz, ten sam – jak mu się zdawało – zażądał jego głowy za głowę Arnera.

- Jestem Garth z Ordunin, wszechpotężny pośród nadludzi. Kimże jesteś ty, który prowokujesz mnie zza pleców innych?

Nie było odpowiedzi, a tylko następny kamień poszybował w jego stronę. Tym razem odbił się z hałasem od stalowego hełmu nadczłowieka. Jeszcze jeden kawałek błota rozchlapał mu się na zbroi, a potem jeszcze jeden.

- Jeśli chcesz mojej śmierci, to ja chciałbym poznać twoje imię, tak by twoi ziomkowie wiedzieli, kogo winić, gdy Skelleth zamieni się w zgliszcza i ruiny w odwecie za tę napaść.

- Potworze, nie będziesz pomszczony. Nie ma aż tylu nadludzi, by mogli zaszkodzić Skelleth. Być może nawet jesteś ostatnim ze swojej rasy. Czy dlatego właśnie uciekłeś ze swych stron ojczystych?

- Nie wiesz, o czym mówisz. Podejdź tu i stań naprzeciw mnie. - Garthowi wydawało się, że odszukał wzrokiem napastnika: srogiego starca ubranego w ciemnoczerwony kaftan. Nie było jednak odpowiedzi, a zamiast niej posypały się dalsze kamienie, tym razem prawdziwy grad kamieni. Niechętnie przygotowywał się do przebicia siłą na wolność. Chroniąc oczy lewą ręką, uniósł miecz.

- Ostrzegam was po raz ostatni, ludzie. Przepuśćcie mnie albo wielu z was zginie.

Nagle w tłumie dostrzegł poruszenie. Zdało mu się, że widzi hełmy. Czyżby żołnierze dołączyli do tłumu?

- Odłóż miecz, nadczłowieku! A wy, ludzie, rozejdźcie się do domów! - Okrzyk pochodził od mężczyzny w stalowym hełmie. Garth rozpoznał go jako kapitana gwardii, z którym zetknął się już poprzednim razem. Nie posłuchał jednak rozkazu; kapitan był jeszcze daleko od miejsca zbiegowiska, a Garth nie miał najmniejszej ochoty zginąć, zanim pomoc do niego dotrze.

- No dalej, rozejdźcie się. - Usłyszał nowy głos i zobaczył, że jakiś tuzin strażników próbuje utorować sobie drogę poprzez tłum, wyciągając zeń ludzi.

- Za pana pozwoleniem, kapitanie. Zatrzymam mój miecz w pogotowiu jeszcze przez chwilę. Ale jeśli będę musiał go użyć, uderzę płazem.

- Niech i tak będzie. No dalej, rozejdźcie się! - Garth dostrzegł, że żołnierze również używają w ten sposób mieczy, aby rozpędzić opierających się mieszkańców Skelleth. Po chwili jednak tłum zmalał przynajmniej o połowę, a żołnierze zebrali się dokoła nadczłowieka tworząc wokół niego pierścień.

- Dziękuję wam za waszą ochronę, panowie.

- Jeszcze nam nie dziękuj. Baron wysłał nas, abyśmy przyprowadzili ciebie, jak tylko usłyszał o całym zamieszaniu.

- Och!

- Wierzę, że nie będziesz się sprzeciwiał.

- Nie bardzo nawet mogę.

- Dobrze, zatem chodź z nami. - Kapitan poprowadził grupę w kierunku dworu Barona. Pozostali świadkowie niechętnie rozsuwali się przed tuzinem mieczy, które otaczały nadczłowieka. Przeszli tak być może połowę placu, gdy gruda błota rozprysła się o hełm Gartha.

- Potwór!

Tłum na nowo odzyskiwał odwagę.

- Przestańcie! - Głos kapitana był autentycznie poirytowany.

- Herrenmerze, czy nic cię nie obchodzi, że ten potwór odpowiedzialny jest za śmierć Arnera?

- Arner opuścił posterunek, Darsenie. To nie nadczłowiek go zabił. - Głos kapitana był chłodny, gdy odpowiadał ubranemu na czerwono starcowi. Podżegacz nie tak łatwo jednak spuścił z tonu.

- A ty, Tarl? Dlaczego ochraniasz potwora?

- Dla żołdu, Darsenie, dla żołdu.

Odpowiedź wywołała śmiech pośród ciżby. Garth z zadowoleniem zauważył, że nastrój tłumu nieco się rozluźnił. Nie ciskano już błotem, a więc bez problemów dotarli do elegancko rzeźbionych drzwi dworu Barona. Kapitan otworzył wrota i Garth wszedł do środka. Za nim podążył Herrenmer i dwóch żołnierzy. Reszta pozostała na zewnątrz.

Przedpokój był dość przyjemny, mimo że mały. Dokoła wisiały wełniane gobeliny, choć w bardzo monotonnych kolorach – bez złota czy srebra. Podłoga, sufit i ściany wykonane były z drewna. Skelleth nie było na tyle zamożnym miastem, aby mogło dbać o wytwarzanie dodatkowych barwników czy też marnować rzadki metal na mieszkaniową ornamentykę. Miasta nie było stać na import marmuru czy innego materiału budulcowego. W górach północy można było jednak napotkać na granit i bazalt i Garth był nieco zaskoczony, że żadnego z nich nie użyto na posadzkę.

Nie miał jednak czasu, aby zastanawiać się nad takimi sprawami. O wiele szybciej niż się spodziewał i zupełnie bez żadnej ceremonii, wprowadzony został do sali audiencyjnej Barona. Jego trzyosobowa eskorta pozostała przy nim.

Sala była szeroka może na dwadzieścia stóp a długa na czterdzieści, o stosunkowo wysokim suficie. I tu na ścianach wisiały gobeliny, za wyjątkiem miejsc, w których znajdowały się trzy okna umiejscowione nieco powyżej poziomu oczu; przez okna przedostawało się szarawe światło dnia. Garth błyskawicznie zdał sobie sprawę z tego, że okna wychodziły na północ – co tłumaczyło słabe oświetlenie sali. Za nimi dostrzegł aleję, przy której znajdowała się Oberża Królewska. Zrozumiał teraz, dlaczego okna umieszczono tak wysoko: kto chciałby oglądać taki brud i nieporządek?

Pod środkowym oknem stał duży, surowy dębowy fotel. Baron, nadal ubrany w wyszukaną haftowaną złotem i czerwienią szatę, tę samą, którą miał na sobie podczas egzekucji Arnera, siedział rozparty w fotelu przyglądając się uważnie Garthowi.

- Witam, nadczłowieku.

Garth nie był pewien, jaki był właściwy ceremoniał na taką okazję. Ponieważ jednak gwardziści nie przyklękli czy nawet nie pochylili głów, zdecydował, że jakikolwiek taki gest szacunku z jego strony mógłby zostać poczytany za uniżoność czy nawet służalczość. Nie drgnął więc nawet przy odpowiedzi.

- Witam cię Baronie.

Z zadowoleniem pomyślał, że schował wcześniej – jeszcze w przedpokoju – miecz. Choć być może przyjdzie mu nawet próbować ucieczki przez okno, miecz i tak na niewiele się tu przyda, a dwie wolne ręce o wiele bardziej. Co więcej, obnażona broń mogłaby obrazić władcę, a przynajmniej wyczulić jego ostrożność.

Rozważając możliwości ewentualnej ucieczki, Garth zaczął na oko obliczać odległość dzielącą go od okien. Musiałby wykonać kilka dobrych susów, a potem skoczyć przez okno. Trzeba by było rozbić szkło i być może listwy – naturalnie, zważywszy odór i smród ulicy, okna na pewno zostały zaprojektowane tak, że nie otwierały się. W sali było tylko sześciu mężczyzn: jego eskorta, składająca się z trzech żołnierzy, Baron i dwóch dworzan – prawdopodobnie jedynych, jakie posiadało miasto. Ucieczka będzie więc możliwa, jeśli audiencja okaże się nieudana.

Baron przyglądał mu się w milczeniu.

- Kim jesteś?

- Jestem Garth z Ordunin.

- Z Ordunin, miasta nadludzi na północno-wschodnim wybrzeżu, jak mniemam?

- Zgadza się.

- Co cię sprowadza do Skelleth?

- Właśnie przejeżdżałem...

- Wydaje mi się to wysoce nieprawdopodobne. Gdzież to jechałeś, że koniecznym było przejeżdżać przez Skelleth?

- Przejeżdżałem już raz przez miasto w drodze do Mormoreth. Zaopatrzyłem się tu nawet w zapasy na podróż. Miałem nadzieję uczynić to samo teraz, gdy wracam do Ordunin.

- Czego szukałeś w Mormoreth?

- Zostałem tam wysłany, aby coś odszukać.

- No i co?

- Czy odnalazłem?

- No właśnie.

- Nie.

- Jaka szkoda. Cóż to było?

- Klejnot.

- Jaki klejnot?

- Słyszeliśmy, że w Mormoreth znajduje się klejnot, który pozwala nadczłowiekowi stać się niewidzialnym.

- Och. I nie mogłeś go odnaleźć?

- Nie.

- Kto cię wysiał po klejnot?

- Mądre Kobiety z Ordunin.

- Kim one są?

- To wyrocznie. Żyją niedaleko mojego miasta.

- Dlaczego wysłały cię po ten klejnot?

- Myślę, że to oczywiste. Taki klejnot jest niezwykle cenny.

- Ale dlaczego wysłały właśnie ciebie?

- Mam sławę wprawionego w takich czynach.

- Rozumiem. Więc wybrałeś się do Mormoreth w poszukiwaniu tego klejnotu. Pieszo?

- Nie.

- Gdzie jest zatem twój wierzchowiec?

- Mój bestiar został zabity przez bandytów na Równinie Derbarok.

- Ty jednak uciekłeś?

- Oddałem im swoje złoto i puścili mnie.

- Pozwolili ci zabrać ze sobą miecz?

- Tak. - Garh zdał sobie sprawę, że popełnił błąd, ale było już zbyt późno, aby go naprawić.

- Dziwne.

- Zabiłem kilku z nich i nie chcieli walczyć dalej.

- Aha, oczywiście. Bandyci to tchórzliwa zgraja.

Garth zadrżał.

- A więc wybrałeś się do Mormoreth i dotarłeś tu z powrotem do Skelleth w cztery tygodnie. Zakładam, że napotkałeś bandytów w drodze powrotnej?

- Tak.

- W jaki sposób uniknąłeś spotkania z nimi w drodze do Mormoreth?

- Szczęście.

- Aha. A jak długo przebywałeś w Mormoreth poszukując tego klejnotu?

- Nie pamiętam tego dokładnie.

- Och!?

Nastąpiła przerwa, po czym Baron odezwał się ponownie.

- A teraz przejeżdżasz tylko w drodze powrotnej do Ordunin.

- Zgadza się.

- Jesteś tu w Skelleth tylko po to, aby zaopatrzyć się w prowiant na drogę.

- Tak.

- Dwa dni zajęło ci zebranie zapasów na drogę w Oberży Królewskiej poprzednim razem, prawda?

- Tak. - Garthowi nie podobał się kierunek, w jakim zmierzały zadawane pytania.

- I do tego poszukiwania magicznego klejnotu potrzebowałeś łańcuchów, lin i klatki dla gołębi, choć przecież nie miałeś żadnego przy sobie, a także sztuki dobrego płótna.

- Miałem nadzieję wymienić je na klejnot.

- Tak bezwartościowymi przedmiotami miałeś nadzieję kupić zaczarowany klejnot. Jesteś chyba optymistą, prawda?

Garth raz jeszcze poczuł drżenie w ramionach. Miał tylko nadzieję, że nie wyglądało to nienaturalnie.

- A co z twoim złotem?

- Niewiele go miałem.

- Za co więc wykupiłeś wolność od bandytów z Derbarok?

- Tym, co miałem za sprzedane rzeczy w Mormoreth.

- I, choć biedny jak mysz kościelna, wydałeś niezły kawałek złota tu w Skelleth na kupowanie jadła staremu człowiekowi? Słyszałem także, że chłopiec stajenny, który opiekował się twoją bestią, w tajemniczy sposób stał się właścicielem takiej ilości złota, że pozwoliło mu to wykupić udział w ostatniej karawanie z lodem na południe. Czy to złoto nie było przypadkiem twoje?

- Ja... - Garth przerwał nagle. Nie przychodziło mu do głowy żadne rozsądne wytłumaczenie.

- I jeszcze coś. Jak to się dzieje, że owe „Mądre Kobiety” wysyłają cię na południe w taką wyprawę z niewielką tylko ilością złota. To, mój przyjacielu, zupełnie nie jest mądre.

- No dobrze. Miałem przy sobie dużo złota. Liny i łańcuchy miały służyć do krępowania ewentualnych zakładników, gdyby odmówiono mojej ofercie wymiany klejnotu na złoto.

- O, to już lepiej. A klatka?

- Nie kupowałem żadnej klatki.

- Stolarz Findalan twierdzi, że kupiłeś.

- Myli się.

- To mało prawdopodobne.

Garth znowu poczuł mrowienie na plecach.

- A co z tym starcem, z którym rozmawiałeś?

- Wydawał się sympatyczny, a poza tym potrzebowałem informacji dotyczących drogi do Mormoreth.

- Rozumiem. Musiał być rzeczywiście niezwykle sympatyczny.

Kolejne mrowienie.

- Ja jednakże słyszałem zupełnie odmienne rzeczy o tym człowieku od każdej innej osoby, która go kiedykolwiek spotkała.

- Tak?

- Jest tu bardzo dobrze znany w Skelleth jako najbardziej gburowaty i nietowarzyski staruch w całej Erammie.

- Być może lubi nadludzi.

- Być może. - Baron zmienił pozycję w fotelu tak, że siedział teraz wyprostowany, po czym pochylił się do przodu, położył łokcie na kolanach, złożył ręce i oparł podbródek na palcach dłoni. - Czy wiesz jak on się nazywa?

- Nie.

- Nie zapytałeś?

- Wydawało mi się to nieistotne.

- Warto byłoby poznać jego imię.

- Dlaczego?

- Ten człowiek przebywał i żył w Gospodzie Królewskiej, zanim jeszcze ja się narodziłem, a przecież wygląda na to, że nikt nie zna jego imienia. Mówi się tu o nim „staruch”, w czym nie ma zbyt wiele szacunku. Chciałbym nazwać go jego prawdziwym imieniem.

- Przykro mi. Nie pytałem go.

- Mówi się, że starzec jest jakimś czarnoksiężnikiem...

- Chciałbym coś o tym wiedzieć.

- Opowiedz mi coś o Mormoreth. Nigdy tam nie byłem.

Garth został zaskoczony nagłą zmianą tematu.

- No cóż, jest to... jest to duże miasto zbudowane z białego marmuru na środku żyznej doliny...

- To wiem sam. Kto jest Baronem Mormoreth?

- Nie ma Barona na Mormoreth. Miastem rządzi czarnoksiężnik imieniem Shang. - Wydawało się niezbyt mądrze wyjawiać, że Garth pozostawił miasto w rękach bandytów.

- Aa... Czy spotkałeś tego czarownika?

- Nie.

- Dlaczego nie? Ja pomyślałbym raczej, że to właśnie on jest oczywistym właścicielem klejnotu, którego poszukiwałeś.

- Być może, ale on nie przyjmuje gości.

- Ale przecież, dla kogoś... kogoś tak przedsiębiorczego jak ty, taki drobny detal nie powinien stanowić większego problemu.

- Nie zależało mi na wzniecaniu niepokoju.

- Ale przecież dopiero co wznieciłeś niepokój tu, w Skelleth?

- Nieumyślnie. Nie chciałem tego. To mieszkańcy miasta szukali kłopotów.

- Ach tak. Rozumiem, że winili cię za dzisiejszą egzekucję?

- Niektórzy z nich tak.

- Dobrze, że winią ciebie, a nie mnie. Lubili Arnera o wiele za bardzo, by winić jego samego. Ale ktoś przecież musi być za to odpowiedzialny. - Baron uśmiechnął się. Garthowi nie spodobał się wyraz jego twarzy.

- Powiedz mi, Garcie, w jaki sposób bandytom udało się zabić twoją bestię?

- Mieczem, przez oko.

- Czy sądzisz, że uwierzę w to wszystko?

W tonie głosu Barona nie było żadnej zmiany i Garth na ślepo, niezręcznie szukał odpowiedzi.

- Ale to jest prawda! - Tylko tyle zdołał wykrzyczeć.

- Może i jest w tym część prawdy.

- Uwierz mi lub nie, ale mówiłem prawdę. - Chwilami – dodał już do siebie.

- Dlaczego nie zabrałeś lin i łańcuchów z Ordunin?

- Wiedziałem, że dostanę je tutaj, a nie chciałem niepotrzebnie obciążać mojego wierzchowca.

- Czy nie wiesz o tym, że z portu Lagur do Mormoreth jest tak samo daleko, jak z Ordunin do Skelleth? A w dodatku nie ma niebezpieczeństwa napotkania bandytów, jeżeli płynie się morzem?

- Są za to piraci. Poza tym nie wiedziałem, że Mormoreth jest tak blisko Lagur. Jak już wcześniej wspomniałem, musiałem tego starca wypytać o drogę.

- Mądre Kobiety z Ordunin nie znały jej?

- Nie.

- Nie macie starych map w Ordunin? Mormoreth ma już chyba z tysiąc lat.

- Na naszych mapach nie można polegać.

- Mniej niż na wskazówkach zgrzybiałego starego głupca z tawerny?

- Tak mi się wtedy zdawało.

- A więc nadłożyłeś dobry tuzin mil lub nawet więcej, aby odwiedzić Skelleth?

- Tak.

- Powiem ci, Garcie z Ordunin, co myślę o twoim opowiadaniu. Wierzę, że rzeczywiście byłeś w Mormoreth. To wszystko. Reszta to kłamstwa.

- Wierz, Baronie, w co chcesz.

- Nie wierzę, że bandyci z Derbarok zabili twoją bestię, a ciebie puścili żywego. Kiedy to się wydarzyło?

- Pięć dni temu.

Rzeczywiście pięć dni temu Garth przejeżdżał obok miejsca swej pierwszej potyczki z bandytami.

- Udało ci się przejść z Derbarok do Skelleth w pięć dni? Pieszo?

Garth zdał sobie sprawę, że popełnił kolejny błąd i nic nie odpowiedział.

- Wiem też, że gdy tłum napierał na ciebie ostrzegłeś ludzi, że twoi bracia pomszczą twą śmierć.

- Tak było.

- A jak myślisz, co by było gdybym wysłał posłańca z żądaniem okupu za ciebie, zatrzymując cię tu jako więźnia?

- Jakim prawem?

- Jako wroga nachodzącego nasze ziemie. Musisz chyba być świadom tego, że Eramma nigdy nie zawarła pokoju z twoimi współplemieńcami. Nominalnie nadal jeszcze jesteśmy w stanie wojny ze wszystkimi nadludźmi. Dla jakiej to innej przyczyny wasz handel odbywa się tylko drogą morską? Dlaczegóż żaden nadczłowiek nie odwiedził Skelleth od trzech wieków?

- Trzymanie mnie w niewoli może na nowo wywołać wojnę.

- Raczej mało prawdopodobne. Z całą pewnością skromny okup lepszy jest od zabijania.

Garth nie znalazł na to odpowiedzi. Baron miał zupełną słuszność.

- Czy nadal utrzymujesz, że powróciłeś z Mormoreth z pustymi rękami i że w Skelleth znalazłeś się tylko po zapasy?

- Nie. Moją wizytę w Skelleth już wytłumaczyłem, ale kłamałem co do reszty. Jeżeli uwięzisz mnie, mój bestiar przyjdzie tu szukając mnie i bez wątpienia zabije wielu z twoich ludzi, zanim uda się wam go powstrzymać.

- Oo... A gdzie jest teraz ten bestiar?

- Ukryłem go niedaleko murów miasta.

- A dlaczego, zechciej proszę powiedzieć, nie wjechałeś na niej do miasta jak poprzednio?

- Nie chciałem wywołać zamieszania.

- Cóż, to mógłby być rzeczywiście powód, ale wątpię w to. Myślę, że zostawiłeś bestię gdzieś w pobliżu miasta, aby czegoś pilnowała. Myślę też, że twoja wyprawa do Mormoreth była udana.

- Dlaczego zostawiałbym bestię i magiczny klejnot w jakimś ukrytym miejscu. Przecież z łatwością ukryłbym kamień przy sobie. I jeszcze jedno: gdybym miał klejnot, dzięki któremu można stać się niewidzialnym, czy można byłoby mnie zaczepić i pojmać?

- Być może nie wiesz, jak się go używa. Myślę jednak, że z tym klejnotem to kłamstwo. Wyruszyłeś do Mormoreth po coś znacznie większego, co nie da się tak łatwo ukryć – jeśli rzeczywiście miejsce, w którym byłeś, to Mormoreth. Sądzę, że przywiozłeś z sobą więźnia. Po cóż innego łańcuchy i liny? Albo może jakiegoś cennego potwora, którego trzymasz w zamknięciu. Przybyłeś do Skelleth, ponieważ ten starzec zlecił ci to. Zgodziłeś się na cenę, a teraz wracasz, by ustalić warunki dostawy.

Garth oniemiał na myśl, jak blisko prawdy były zgadywanki Barona. Czy ten człowiek nie jest przypadkiem rzeczywiście jakimś jasnowidzem?

- No i co? To bardziej trzyma się kupy niż jakaś daremna wyprawa po nic niewarte świecidełko, takie jak Klejnot Niewidzialności, co? Jedyne pytanie, jakie jeszcze pozostało, to: jakiego rodzaju jest twoja zdobycz.

- Baronie, lubisz ulegać złudzeniom.

- Och, czyżby? Nie sądzę. Sam powiedziałeś, że twoja bestia czeka gdzieś w pobliżu. Dlaczegóż byś nie miał mnie do niej zaprowadzić? Zobaczymy wtedy, czy strzeże czegoś cennego czy nie.

- Dlaczego miałbym to zrobić?

- Aby w ten sposób kupić swoją wolność.

- W każdym razie, nie możesz przetrzymywać mnie długo w zamknięciu. Koros uwolni mnie albo zginie próbując to uczynić i wątpię, by obeszło się bez rozlewu krwi.

- Koros to twoja bestia? No cóż, nawet jeśli stwór byłby na tyle lojalny, jak mówisz, zginąłby, zanim znalazłby cię w lochach. Nic mnie nie obchodzą ludzie, których mógłby zabić. Skelleth ma i tak za dużo mieszkańców i przez to głodujemy. Co więcej, taki atak pozwoliłby mi odwrócić twoją wcześniejszą groźbę. Arcykról z Kholis z radością przyjąłby jakiś pretekst, dzięki któremu mógłby wysłać swych kłopotliwych, a dzikich i żądnych krwi baronów w nową daleką wyprawę na Północne Pustkowie. Nie, Garcie, uniknijmy lepiej tych wszystkich trudności i komplikacji. Proponuję ci umowę i nie radzę jej odrzucać. Zaprowadzisz mnie i moich ludzi do twojej bestii, a potem ja pozwolę ci odejść wolno. Jednakże to, czego pilnuje twoja bestia: człowiek to jest czy zwierzę, stanie się moją własnością. To chyba dobra umowa, co? Jeśli mówisz prawdę, nic przecież nie stracisz. Jeśli natomiast kłamiesz, to i tak będziesz wolny. - Baron wyszczerzył zęby.

Garth nie potrafił znaleźć sensownej przyczyny, dla której mógłby odrzucić tę propozycję. Właściwie, w ten sposób bazyliszek zostanie bezpiecznie wprowadzony do Skelleth, choć znajdzie się poza zasięgiem Zapomnianego Króla, przynajmniej na jakiś czas. Być może uda mu się pozbyć Barona zachęcając go jakoś, by zajrzał pod płachtę materiału. Poza tym, znacznie łatwiej jest uciekać na dworze, pomiędzy okolicznymi farmami niż tu z tego miejsca... – choć być może, teraz właśnie byłby najlepszy moment na ucieczkę. Kątem oka zerknął raz jeszcze na okna, udając, że rozważa propozycję Barona.

- Aha, a tak mówiąc przy okazji - odezwał się Baron - gdybyś rozważał możliwość ucieczki, wystawiliśmy posterunki przy Oberży Królewskiej, z kuszami gotowymi do strzału.

Garth ponownie spuścił wzrok, zbity z tropu i pokonany. Czyżby jego myśli były aż tak łatwo dostrzegalne? Ten człowiek najwyraźniej z łatwością odczytywał wyraz jego twarzy i interpretował go bezbłędnie. Raz jeszcze zastanowił się, czy nie jest on przypadkiem jasnowidzem lub czarownikiem. Być może rzeczywiście zaprzedał się bogom zła. Myśl taka – Garth przywołał się do porządku – była jednak głupia; z całym prawdopodobieństwem tacy bogowie w ogóle nie istnieli.

- A więc cóż, nadczłowieku, zaprowadzisz nas do swojej bestii?

- Zgoda, jeśli otrzymam wcześniej w obecności świadków twoje przyrzeczenie, że natychmiast potem mnie uwolnisz.

- Zwrócę ci nawet twoją broń, którą teraz – obawiam się – będę musiał skonfiskować na czas naszej podróży, aby ucieczka wydała ci się mniej pociągająca.

- Niech tak będzie, chciałbym jednak mieć twoje słowo.

- Na co chcesz, abym przysiągł?

- Niewiele wiem o ludzkich przysięgach. Zrób jak uważasz.

- Dobrze zatem. Przysięgam na Siódemkę, na Siódemkę i Jedynkę, że dotrzymam warunków umowy i uwolnię cię, jeśli zaprowadzisz nas do wspomnianego miejsca.

Gdy Baron składał przysięgę, wzrok Gartha przykuła nie jego twarz, ale twarz jednego z dworzan stojącego tuż za nim. Na początku twarz ta była obojętna, gdy Baron przysiągł po raz pierwszy na Siódemkę, ale zbladła, gdy powtórzył to słowo. Młodzieniec wyglądał też na zaniepokojonego, gdy wymieniono trzecią część składową przysięgi – Jedynkę i rzucił szybkie spojrzenie w kierunku swego pana. Garth odgadł, że najwyraźniej te zwykłe cyfry mają jednak jakieś teologiczne znaczenie, choć nie mógł sobie wyobrazić, co mogły oznaczać. Udając, że rozumie, skinął głową.

- Wystarczy.

- Dobrze. Jest już jednak późno. Będziesz moim gościem dzisiejszej nocy. Wyruszymy jutro rano.

Rozdział 11

Następnego ranka Garth obudził się o brzasku, wraz z pierwszymi promieniami słońca. Otrzymał pokój we wschodniej części dworu i światło słoneczne przebijało się już przez obwieszone kotarami okna – choć niebo nadal jeszcze było ciemne – i tworzyło złote plamy na żółtych ścianach.

Leżał w wygodnym łóżku i chociaż podjadł sobie dobrze wczoraj będąc gościem na obiedzie u Barona, nie był jednak zadowolony. Znów w nocy męczyły go złe sny, a co więcej bardzo nie podobała mu się umowa, do której zmusił go Baron. Wyglądało na to, że będzie musiał oddać bazyliszka i przewidywał już znaczne kłopoty związane z jego odzyskaniem dla Zapomnianego Króla.

Wstał i ubrał się. Nie zajęło mu to dużo czasu, bo niewiele miał ze sobą, a tu w pałacu nie znaleziono dla niego nic odpowiednio dużego. Usłyszał walenie do drzwi. Odkrzyknął w odpowiedzi i po chwili do pokoju wszedł Baron w towarzystwie – jak zawsze, gdy rozmawiał z Garthem – dwóch strażników.

- Widzę, że już wstałeś. Wierzę, że spałeś dobrze. - Baron wydawał się nieco poirytowany. Być może sam źle spał tej nocy.

- Dość dobrze - odpowiedział Garth i przypominając sobie o należnej kurtuazji wobec swego gospodarza, dodał: - Dziękuję, panie.

- Zatem chodźmy już.

- Jak sobie życzysz.

Przyglądał się bez słowa, jak jeden ze strażników podniósł jego miecz i topór; złamany sztylet Garth zostawił w Mormoreth, pokryty jadem bazyliszka. Chociaż nie zależało mu na pośpiechu, nie przychodziła mu do głowy żadna rozsądna przyczyna opóźnienia wyjazdu. Posłusznie poszedł za Baronem, który poprowadził go schodami w dół obok wystawionych posterunków na plac miejski. Tam zatrzymali się na moment, po czym dołączyło do nich pół tuzina uzbrojonych żołnierzy. Wzmocniony w ten sposób Baron, pochylił lekko głowę i odezwał się:

- A teraz, mój drogi Garcie, zechciej poprowadzić. - Jego maniery zaskoczyły nadczłowieka, a pogardliwy uśmieszek, tak nieodłączny poprzedniego dnia, dziś zniknął. Garth zastanowił się co mogło spowodować taką zmianę. Tymczasem zbliżali się już do wschodniej bramy. Żołnierze cały czas nie odstępowali ich na krok, a Garth czuł na plecach koniuszek czyjegoś miecza.

Jakąś godzinę później cała grupa dotarła do zagajnika. Koros stał tam, spokojnie czekając. Warknął na widok swego pana, jednocześnie spoglądając podejrzliwie na pozostałych dziewięciu mężczyzn. Baron i żołnierze zatrzymali się parę jardów przed przykrytą materiałem klatką.

Baron nie odzywał się, a tylko przyglądał się kwaśno przypominającej namiot konstrukcji. Wydawał się pochylać do przodu z zaciekawieniem. Kiedy cisza stała się już nie do zniesienia, Herrenmer, kapitan straży wreszcie się odezwał:

- Nadczłowieku, nic nie wspominałeś o obozowisku.

- Nie miałem powodu wspominać.

- Twój namiot jest wysoce podejrzany. Czy takie konstrukcje popularne są wśród podróżników z twojego plemienia?

Garth wzruszył ramionami.

Herrenmer tym razem zwrócił się do Barona:

- Panie, czy mamy przeszukać ten namiot?

Baron nic nie odpowiedział.

Garth wtrącił się do rozmowy.

- Panie, czy możesz ufać swoim ludziom? Byłoby najlepiej, gdybyś sam zbadał, co jest w środku – jeśli rzeczywiście przywiozłem jakieś wielkie skarby z Mormoreth.

W oczach Barona pojawił się zgubny błysk. Wybrał jednego ze swych ludzi, którego Garth do tej pory nie widział i zapytał go, ile ma pieniędzy. Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego, ale wyciągnął sakiewkę. W środku były tylko cztery srebrne monety.

- Ty przeszukaj.

Wybrany przez Barona żołnierz skinął głową i odrzekł:

- Tak jest, Panie.

Garth z rezygnacją przyglądał się, jak żołnierz okrąża klatkę szukając wejścia. Zbyt jasno dał do zrozumienia, że namiot jest jakąś pułapką. Chociaż Baron zmienił od wczoraj swoje zachowanie z gadatliwego dobrego humoru na ponure milczenie, nie był przecież głupcem.

Mężczyzna wysłany na poszukiwanie wrócił ogłaszając:

- Nie ma wejścia. Czy mam podnieść dolny brzeg i wśliznąć się do środka?

Baron odkrzyknął:

- Oczywiście, idioto.

Żołnierz szybko upadł na kolana i zaczął podnosić obciążające łańcuchy. Garth naprężył się i przymknął oczy. Aby ukryć podniecenie, ziewnął, ale nie udało mu się oszukać Barona.

- Czekaj! - Baron patrzył teraz na Gartha, który otworzył oczy i przyjął spokojnie spojrzenie: - Po drugiej stronie! - Zerknął na żołnierzy stojących za nadczłowiekiem, a Garth poczuł na plecach ukłucie miecza.

Usłyszał głos Herrenmera:

- Nadczłowieku, jeśli w środku czyha na nas jakieś niebezpieczeństwo, radzę ci powiedzieć nam o tym. W umowie nie ma miejsca na żadne pułapki, a moi ludzie nie będą mieli żadnych skrupułów, żeby zabić cię, jeżeli jednemu z nich stanie się coś złego.

Baron przyzwalająco skiną głową. Herrenmer powstrzymał żołnierza przed dalszymi poszukiwaniami.

- Czy pod namiotem jest ukryte coś niebezpiecznego? - zapytał Herrenmer.

- Sądzę, że tak - niechętnie przyznał Garth.

- Wytłumacz to - zażądał Herrenmer.

- To nie jest właściwie namiot, lecz klatka. W środku zamknięty jest potwor, po którego zostałem wysłany i sprowadziłem go żywego.

- Potwór rozszarpałby, jak przypuszczam, mojego człowieka na kawałki? Dlaczego zatem nie rozszarpie namiotu?

- Niegroźne są teraz ani jego zęby, ani pazury. Zamknięty jest bowiem w magicznym kloszu.

- Jakie zatem istnieje niebezpieczeństwo?

- Mówi się, że spojrzenie tego stwora zamienia człowieka w kamień.

Herrenmer nie wyglądał na przekonanego. Do rozmowy wtrącił się Baron.

- Co to za potwór?

- Nazywany jest bazyliszkiem.

Baron pokiwał ponuro głową. Herrenmer spoglądał to na nadczłowieka, to na swego pana.

- Co to jest bazyliszek? - wykrztusił wreszcie.

- To wielka jadowita jaszczurka - wytłumaczył Garth.

Baron wymamrotał:

- A umowa?

- Bazyliszek jest twój, jeśli go chcesz – taka była umowa. Kiedy oddasz mi broń i znajdę się bezpiecznie na moim wierzchowcu, powiem ci, jak możesz przesuwać magiczną klatkę. Nie powiem ci, jak można ją usunąć, jako że tego nie było w naszej umowie. Miałem oddać ci mój łup, ale nie muszę mówić ci, co masz z nim zrobić. - Garth był zadowolony, że znalazł takie wspaniałe i sprytne wyjście z sytuacji. Przyszło mu ono do głowy podczas drogi do zagajnika. - Jeśli jednak nie chcesz bazyliszka, z radością wezmę go z sobą i odjadę.

Baron parsknął.

- Ośmielę się zapytać: jak działa ta klatka? Powiedziałem, że uwolnię cię i że oddam ci broń, ale przecież martwy nadczłowiek jest równie wolny jak żywy.

W odpowiedzi na słowa Barona przytknięty do pleców Gartha miecz ukłuł go lekko. Koros warknął ostrzegawczo.

- Jeśli mnie zabijesz, żaden z was nie wróci żywy do Skelleth.

Baron jednak najwyraźniej powiedział już wszystko, co chciał powiedzieć. Znudzony wskazał na Herrenmera, który dodał:

- A co byś powiedział na zmianę warunków umowy, czy raczej na dodanie do niej małej poprawki? Twoje życie za informację dotyczącą działania magicznej klatki.

- Jeśli mnie zabijecie, nie tylko nie dowiecie się, jak usunąć zamknięcie, ale w dodatku nie będziecie umieli przesunąć klatki – zakładając oczywiście, że któryś z was przeżyje atak Korosa. Aby przeżyć będziecie musieli zabić bestię, a wątpię, czy któremukolwiek z was to by się udało.

- Zatem pat. Ty nie oddałeś swej zdobyczy, tak jak zgodziłeś się to uczynić, więc i ja zabiorę cię z powrotem do Skelleth i zabiję cię tam.

- Powiem ci jak przesuwać magiczną barierę. Usunięcie jej byłoby jednakże o wiele za niebezpieczne. Czy to nie wystarczy? - Garth żałował, że nie może dosięgnąć swego miecza i topora. Żołnierz niosący je stał daleko i nadczłowiek nie byłby w stanie dopaść go jednym susem. Gdyby tylko miał broń, był pewny, że z pomocą Korosa łatwo dałby sobie radę z ośmioma żołnierzami i nieuzbrojonym Baronem.

Herrenmer najwyraźniej nie był pewien, jak zareagować na propozycję Gartha. Zwrócił się więc ku Baronowi, który tymczasem kiwnął przyzwalająco głową.

Odwracając się z powrotem, odrzekł:

- No dobrze, nadczłowieku, będziesz żyć i damy ci wolność w zamian za bazyliszka w takim zamknięciu, w jakim się znajduje. Jednakże od tej pory ty czy jakikolwiek inny nadczłowiek przechodzący przez ziemie Barona zobowiązany będzie do zapłacenia haraczu, który Baron będzie miał prawo zażądać.

Garth zastanowił się szybko, po czym skinął głową:

- Klatkę można przesuwać poruszając talizmanem. Zostawiłem go tam, jest częściowo zakopany. - Wskazał miejsce i żołnierz, który poprzednio został wybrany do przeszukania „namiotu”, poszedł, by go odszukać. Po chwili miał już w ręku drewnianą pałeczkę.

- Jak to działa? - zapytał Herrenmer.

- Przesuwaj talizman w pewnej odległości od klatki, a zobaczysz, że i ona będzie się poruszać. Trzeba jednak trochę siły, aby to uczynić.

Żołnierz trzymający talizman próbował ponownie dołączyć do grupy, ale potknął się i upadł niezgrabnie do tyłu, gdyż pałeczka zatrzymała go w miejscu. Odwracając się, pociągnął ją z całej siły. Powoli, cal po calu, patyk poddał się przesuwając się za żołnierzem. W tym samym czasie klatka ruszyła z miejsca z głośnym furkotaniem sukiennych poł nakrycia. Ze środka dało się słyszeć głośne syczenie.

Jeden ze strażników zapytał:

- Vala, co to za syk?

- To bazyliszek - odpowiedział Garth. Po chwili dodał: - Spełniłem już moją część umowy. Oddajcie mi miecz.

Żołnierz niosący broń Gartha spojrzał pytająco na swego kapitana. Ten z kolei spojrzał na Barona. Baron nie wykonał żadnego gestu. Stał bez ruchu, unosząc brwi na widok zamknięcia bazyliszka. Wzruszywszy ramionami, Herrenmer skinął na żołnierza. Ten szybko podbiegł do Gartha i podał mu broń. Na to jednak wtrącił się Herrenmer:

- Czekaj! Nadczłowieku, daj słowo, że nie obrócisz miecza przeciwko nam i że nie odbierzesz nam potwora.

- Już dałem słowo, że oddam moją zdobycz.

- Tak było, chcemy tylko potwierdzenia, zanim oddamy ci broń.

- Macie więc moje słowo, że odejdę stąd spokojnie.

Herrenmer rzucił okiem na Barona, który nadal stał jakby obojętny i niezaangażowany. Nie widząc nawet potwierdzenia, że Baron jest świadomy, o czym się tutaj mówiło, Herrenmer odrzekł:

- To wystarczy.

Garth sięgnął po broń i odebrał ją. Dobrze było trzymać na powrót miecz w dłoniach. Przymocowując go do pasa raz jeszcze zerknął na klatkę, gdy tymczasem bazyliszek ponownie wydał z siebie wściekły syk. Niewykluczone, że będzie musiał pojmać przeklętego potwora po raz drugi i że miecz bardzo się przyda w tym przedsięwzięciu. Wcale nie uśmiechała mu się taka perspektywa. Z przypiętym do boku ostrzem przyjął ofiarowaną rękojeść topora i wsunął broń na jej miejsce przy pasie. Na powrót uzbrojony, podszedł do Korosa i zarzucił mu na grzbiet siodło i worek. Chwilę później paski były już przymocowane i Garth wspiął się na siodło. Żołnierze przypatrywali się temu wszystkiemu z niewielkim zainteresowaniem. Nie wymieniali żadnych uwag, a Garth zawrócił wierzchowca i odjechał przez błotniste pola na północ.

Oczywiście wyglądało na to, że Garth obrał najszybszą drogę do ojczyzny. Tak jednak – rzecz jasna – wcale nie było. Kiedy był już pewien, że znalazł się poza zasięgiem ich wzroku, zawrócił bestiara i skierował się ku zachodowi. Jechał teraz wzdłuż północnej granicy miasta. Wiedział już, po egzekucji Arnera, że po tej stronie miasta trzymano jednak straże. Ominął więc Północną Bramę i szerokim łukiem podjechał do Zachodniej. Wydawało się wysoce nieprawdopodobne, by znajdowali się tutaj jacyś strażnicy. Nie było powodu, żeby spodziewać się z tej strony jakiegokolwiek ruchu. Chociaż jego wiedza o geografii tego terenu była nieco ograniczona, pozwoliła mu ona dojść do konkluzji, że drogą prowadzącą na zachód z miasta można było dojść jedynie do Wybrzeża Ypryjskiego, o którym wiedział, że jest zamieszkałe tylko przez nielicznych barbarzyńców wiecznie żyjących w głodzie.

Dotarcie do Zachodniej Bramy na piechotę zajęłoby mu około trzech, może czterech godzin. Siedząc jednak mocno w siodle, przy niczym nie zakłóconym – nawet rozległymi kałużami błota – kłusie bestii, dotarł na miejsce w półtorej godziny. Nie było jeszcze południa, kiedy zeskoczył z wierzchowca i poprowadził go ostrożnie między rozsypujące się ruiny dawnych murów miejskich.

Trzysta lat zaniedbania, zniszczenia i wyludnienia, które nastąpiło po utracie pierwotnej pozycji Skelleth jako bazy wojskowej, następujący po tym całkowity brak handlu w tych stronach spowodował, że peryferyjne obszary miasta były opuszczoną, niezamieszkałą ruiną. Przebywali tu od czasu do czasu złodzieje, szczury i wyrzutki społeczeństwa. Ginęli z głodu i umierali tu z zimna z nadejściem każdej zimy, robiąc miejsce dla następnej fali uchodźców przybywających latem. Jakiś gorliwy członek władz miejskich z górą wiek temu kazał rozebrać kilkanaście niezamieszkałych domów, by zrobić miejsce na rozwijający się przemysł. Ale przemysł nigdy tu nie dotarł, pozostawiono więc domy bez dachów – rozsypujące się ruiny. Choć dawały niewielkie schronienie, Garth zdecydował się w nich zaczekać. Nie schronienia bowiem potrzebował, a kryjówki. Kiedy minął Zachodnią Bramę i znalazł się na tej ziemi niczyjej, skręcił z głównej drogi, która prowadziła do miasta, w boczną uliczkę otoczoną zrośniętą plątaniną podwórek, przecznic i placyków.

Odszukanie odpowiedniego miejsca zajęło mu może ze dwadzieścia minut. Była to piwnica ukryta między dwiema jeszcze stojącymi, półtorametrowymi ścianami. Wydawała się stosunkowo bezpieczna i jednocześnie łatwa do opuszczenia w przypadku jakiegoś zagrożenia. Namówienie Korosa na wejście w podziemną norę zajęło trochę czasu, ale Garth doszedł do wniosku, że musi go gdzieś tu ukryć. Wjechanie na nim do miasta nie wchodziło w ogóle w grę. Nie chciał też pozostawiać go poza murami miasta – w ten sposób ogłaszałby każdemu, kto by tamtędy akurat przechodził, o swojej obecności. Poza tym gwardziści Barona mogli otrzymać rozkazy patrolowania okolic miasta w obawie przed jego powrotem. Piwnica, którą wybrał, nadawała się doskonale na bazę i niewiele obchodziło Gartha to, czy Koros dobrze się tu czuł, czy nie.

Należało jednak zatroszczyć się o to, by bestiar był nakarmiony. Nie była to jednak zbyt nagląca sprawa. Poprzedniego dnia Koros zjadł swój posiłek i nie trzeba było się o to martwić przynajmniej jeszcze przez dobę.

Garth nie miał więc nic do roboty. Nie odważyłby się wejść do miasta za dnia. Planował wślizgnąć się do Oberży Królewskiej pod osłoną ciemności i wtedy porozmawiać tam z Zapomnianym Królem. Nie miał co snuć dalszych planów przed rozmową ze starcem. Musiał więc siedzieć bezczynnie aż do zapadnięcia zmroku, a nastąpiło to jakieś siedem godzin później.

W międzyczasie wypolerował ostrze miecza aż do połysku i odpowiednim kamieniem naostrzył topór i miecz do ostrości brzytwy. Przejrzał zapasy. Rozczesał sierść bestii, wypolerował pancerz zbroi, wyczyścił płaszcz. Uporządkował większą część piwnicy, by Koros mógł się po niej swobodnie poruszać. Do zachodu słońca wyczerpał całkowicie pomysłowość w zabijaniu wolnego czasu. Ostatnie pół godziny przed zmrokiem spędził przyglądając się chmurom jak gęstniały i przepychały się ponad głową. Kiedy wreszcie wygramolił się z ruin, wiedział dużo o chmurach i miał niejasne podejrzenie, że tej nocy będzie padało.

Rozdział 12

Niewygodnie przygarbiony, stał wreszcie pod wysuniętym na zewnątrz górnym piętrem jakiegoś domu w pobliżu gospody, przemoknięty i ociekający wodą. W wąskie nozdrza nadczłowieka uderzył smród rozkładających się nieczystości. Ten smród, jak i zatrzymana w pamięci trasa potwierdziły mu, że wreszcie znalazł poszukiwaną uliczkę. Nie znając miasta i obawiając się pokazać na głównych ulicach, ostrożnie przemykał bocznymi alejkami, aż w końcu zupełnie się zagubił. Jego przewidywania sprawdziły się wcześniej niż sądził. Wkrótce po zapadnięciu zmroku zaczął padać deszcz, akurat kiedy przekonywał siebie samego, że wcale nie zabłądził. Tylko przypadkowi zawdzięczał, że trafił wreszcie na tę cuchnącą uliczkę za dworem Barona i że ją rozpoznał. Deszcz okazał się błogosławieństwem: zagnał wszystkich do domów i mniej prawdopodobne wydawało się teraz jego wykrycie. Było to jednak błogosławieństwo okupione przemarznięciem i przemoczeniem, a grono bywalców Oberży Królewskiej zatrzymało się w niej dłużej właśnie z powodu deszczu. Garth nie ośmielił się wejść do środka, zanim tłum w gospodzie nie przerzedził się na tyle, by mógł przejść przez salę nie zaczepiając o łokcie nieznajomych. Znów żałował, że nie potrafi przeklinać, zastanawiając się jednocześnie, jak to możliwe, by tawerna ustawiona w tak śmierdzącej i wstrętnej dzielnicy mogła przyciągać tak liczną klientelę.

Ze swego ukrycia Garth widział ulicę prowadzącą do tylnej części dworu Barona. W kilku oknach paliły się światła. Z kawałków rozmów posłyszanych od przechodniów wiedział, że Baron uczynił z wwiezienia bazyliszka do miasta triumfalną procesję – klatka została przyozdobiona i bezpiecznie okryta. Zawieziono ją na rynek, gdzie pozostała – dobrze strzeżona przez gwardzistów – aż do zmierzchu, kiedy to gapie zostali przegonieni z placu. Gdy pozwolono im wrócić, klatki nie było i nikt nie wiedział, dokąd ją zabrano. Nikt też nie zdawał sobie sprawy z tego, co w niej w ogóle jest i skąd ją przywieziono. Krótko mówiąc, wiedza o klatce nie była większa, niż Garth mógł się spodziewać i o wiele mniejsza, niż się obawiał. Wystarczyło bowiem, by jakiś głupek dowiedział się, że w środku jest bazyliszek: na pewno od razu zechciałby sprawdzić legendarną moc potwora.

Uwagę nadczłowieka zwrócił nagle jakiś ruch od strony wejścia do gospody. Obrócił się i stojąc bez ruchu przyglądał się, jak grupa pijaków wychodziła właśnie z tawerny. Zataczając się i potykając ludzie oddalali się w kierunku swych domów lub w kierunku, który po pijanemu uznali za właściwy. Garth miał wątpliwości, czy uda im się dotrzeć do końca uliczki, nie mówiąc już o ich miejscach zamieszkania. I rzeczywiście, po chwili jeden z nich potknął się i upadł jak długi w śmierdzącą kałużę deszczówki i nieczystości. Koledzy pomogli mu jednak wstać i wreszcie całe towarzystwo zniknęło w ciemnościach.

Odgadł, że zbliża się północ. Opuszczając swą kryjówkę, powoli zaczął zbliżać się – pochylony i powłócząc nogami – do drzwi wejściowych gospody. Rzut oka przez okno przekonał go, że tłum wewnątrz, choć wyraźnie się przerzedził, nadal jednak był spory. Dokładniejsza inspekcja wnętrza pozwoliła mu zauważyć, że Zapomniany Król, ukryty w postrzępionym szafranowym płaszczu i kapturze, siedział na swym zwykłym miejscu, jak gdyby nie ruszał się stąd od pożegnania się z Garthem już miesiąc temu. Widać było także, że wielu z gości było już nieprzytomnych, co – w połączeniu z faktem, że deszcz nie miał zamiaru przestać padać – skłoniło Gartha do ponownego zastanowienia się nad podjęciem ryzyka wejścia do środka. Nadal jeszcze zmagał się z sobą, gdy zwrócił nagle uwagę na odgłosy i ruch po swej lewej stronie.

Jakiś człowiek zbliżał się od strony dalszego końca ulicy. Nawet z tej odległości, pomimo deszczu i ciemności Garth widział, że nieznajomy jest w hełmie i ma ze sobą miecz. Baron musiał więc wysłać straże, by patrolowały miasto.

Bez dalszej zwłoki Garth przekroczył próg gospody i ociekając wodą stanął wewnątrz, przy drzwiach. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Wszyscy byli albo zbyt zajęci swoim piwem czy winem, albo zbyt pochłonięci rozmową. Pamiętając, aby zachowywać swą przygarbioną postawę, otrząsnął się osuszając w ten sposób ubranie, a potem zaczął powoli przeciskać się w kierunku stołu, przy którym siedział samotnie, pomimo tłoku, Zapomniany Król. Garth usłyszał, jak za nim zatrzasnęły się drzwi. Zostawił je wcześniej lekko uchylone, doszedł więc do wniosku, że któryś z gości, poirytowany chłodem wiejącym przez szparę, musiał wstać i zatrzasnąć je. Nie obrócił się jednak w tamtą stronę, aby nie pokazać swej nieludzkiej twarzy.

W sali zapanowała jednak nagła cisza i ciekawość zwyciężyła. Wykręcił szyję w sposób charakterystyczny dla starych ludzi i kątem oka dostrzegł żołnierza, którego wcześniej widział na ulicy i przed którym dopiero co umknął. Mężczyzna trząsł głową, by strzepnąć krople deszczu i nie zwracał zupełnie uwagi na przemokniętą postać w płaszczu parę kroków od niego. Garth z ulgą skonstatował, że żołnierz nie wszedł tu specjalnie za nim, więc odwróciwszy się zaczął znowu podchodzić do stolika Zapomnianego Króla, a gdy dotarł, opadł na jedno z pustych miejsc. Trzymając twarz w cieniu, rozglądał się wokoło spod swego kaptura i uważnie obserwował, co zrobi żołnierz, kiedy już się nieco osuszy.

Gwardzista Barona zrobił dokładnie to, czego można się było spodziewać po mężczyźnie wchodzącym do tawerny w zimną i mokrą noc. Pierwsze swe kroki skierował do lady, za którą karczmarz sprzedawał trunki i głośno zażądał dużej szklanicy gorącego czerwonego wina. Gruby, udręczony szynkarz odszedł od swych stałych klientów, by podać zamówiony trunek i z wdzięcznością przyjął monetę, zanim do nich wrócił.

Mężczyzna przełknął połowę wina jednym haustem, po czym obrócił się i wyglądało na to, że dopiero teraz zwrócił po raz pierwszy uwagę na ciżbę wypełniającą gospodę.

- Co wy męty w ogóle tu robicie!? - zażądał odpowiedzi. - Czy wiecie o tym, że Baron nie pochwala takiej frywolności?

Jakiś głos z tłumu zawołał:

- Nie pochwala również picia u swych gwardzistów. - Uwaga wzbudziła gromki śmiech. Żołnierz sam wyszczerzył zęby.

- Tak jak nie pochwala w ogóle niczego, to prawda. Czasem ma przebłyski, podczas których jest równie wesół jak każdy inny, ale podczas swych napadów staje się nieobliczalny. Tak więc, skoro nie wiemy, w jakim jest teraz humorze: jeśli wy nic nie powiecie, ja też wstrzymam się od komentarza i tak będzie dla nas lepiej. Bogowie wiedzą, że człowiek potrzebuje czegoś do ogrzania swojego brzucha podczas takiej nocy jak ta. Tyle że za kwadrans może się tu pojawić ktoś inny z nas, kto wcale nie musi być tak zgodny jak ja. Baron uważa, że nadczłowiek będzie próbował znowu się tu prześliznąć.

Uwaga wywołała znowu wybuch głośnych drwin i wywrotowych uwag skierowanych pod adresem pana Skelleth i nadczłowiek nie usłyszał już końca rozmowy.

Obrócił się więc do ubranej na żółto postaci siedzącej po drugiej stronie stołu i wyszeptał:

- Czy możemy porozmawiać gdzieś na osobności?

Nie był pewien, czy zakapturzona postać potakująco kiwnęła głową czy nie, ale chwilę później starzec wstał i odwrócił się jakby zamierzał odejść. Garth zrobił to samo i poszedł za Zapomnianym Królem schodami na piętro. U góry schodów znajdował się korytarz prowadzący w kierunku frontu budynku. Po obu jego stronach znajdowały się cztery pary drzwi. Przejście było zupełnie puste i pomimo deszczu, który walił w dach nad nimi, pachniało zwyczajnym suchym zapachem takich zakurzonych miejsc. Nie było nad nimi sufitu; nagie krokwie i deski dachu gospody majaczyły w ciemności jakieś piętnaście stóp nad głowami, a kalenica znajdowała się dokładnie nad osią korytarza.

Na dole Garth usłyszał skrzypienie odsuwanych krzeseł i odgłosy kroków. Ostrzeżenie żołnierza miało najwidoczniej pewien wpływ na bywalców tawerny. Garth zastanowił się, czy koniecznie trzeba było zamieniać rozbawioną salę oberży na ten ciemny i zatęchły korytarz, który przypominał mu nieco krypty pod Mormoreth.

Obojętny na otaczającą ich ciemność, Zapomniany Król poprowadził go prosto do ostatnich drzwi w korytarzu. Gdzieś spomiędzy swego łachmanu wyciągnął ozdobny klucz i wsunął go w zamek. Głośno przekręcił i drzwi otworzyły się odsłaniając duży, nisko sklepiony pokój z szerokim oknem o grubych szybach, wychodzącym na ulicę, skąd wpadała jakaś jasność, rzucając nieco światła do wewnątrz. W momencie, gdy Garth przestępował próg pokoju, starzec sięgnął po bogato zdobiony kandelabr z kutego żelaza i szeroki okrąg światła omiótł salkę, choć Garth nie zauważył wcale iskry czy błysku krzesanego ognia. Świeca rzucała matowe zadymione światło na przeciwległe ściany i Garth mógł rozróżnić niektóre meble.

Pokój był sypialnią. Łoże z aksamitnym baldachimem, które stało przy jednej ze ścian otoczone było ozdobnymi świecznikami, zarówno na stolikach, jak i wolnostojącymi. Światło było zbyt słabe, by można było rozróżnić kolory, ale barwa aksamitu przypominała Garthowi wysuszoną krew.

Gwałtowny poryw wiatru uderzył w szkło okna i nadczłowiek odruchowo zerknął w tamtą stronę. Dwa niskie fotele, grubo wyściełane i nie przypominające niczego, co kiedykolwiek miał okazję oglądać, stały po obu stronach niskiego stolika, który dziwnie w tym świetle pobłyskiwał, jakby był zrobiony z bogatego w mikę kamienia.

Starzec wskazał dłonią właśnie owe dwa fotele. Garth ostrożnie przysiadł na jednym z nich, ale z zaskoczeniem stwierdził, że jest bardzo wygodny, choć może nieco zbyt niski, aby siedzieć wyprostowanym. Rozsiadł się wygodnie i patrzył poprzez zalegający mrok na Zapomnianego Króla.

Garth przerwał wreszcie ciszę, oznajmiając bez większych wstępów.

- Wróciłem z Mormoreth.

Zapomniany Król nie raczył odpowiedzieć na tak oczywiste oświadczenie i po chwili Garth mówił dalej:

- Przywiozłem to, co znajdowało się w kryptach i jest to teraz w Skelleth.

- Naprawdę?

Oschły, obrzydliwy głos znowu zaskoczył nadczłowieka, choć przecież raz już go słyszał. Podczas swej podróży zapomniał jednak, jak bardzo ostry i surowy jest ten głos. Podobnie, zwracając uwagę na dłonie Zapomnianego Króla zaciśnięte na oparciach fotela, zauważył raz jeszcze, jak wiekowy i zwiędnięty jest ten starzec. Jego palce przypominały raczej kości owinięte w cienką, pełną zmarszczek skórę. Jak zwykle, twarz ukryta była pod kapturem i Garth zastanawiał się, jak wyglądają jego oczy.

- Zatem, przyprowadź mi go tutaj i przeanalizujemy dalsze warunki naszej umowy.

- Są pewne rzeczy, które wymagają wcześniejszych ustaleń.

- Czyżby?

- Sądzę, że wiesz, co znalazłem w kryptach.

Król nic nie odpowiedział.

- Nie wierzę, że zleciłbyś mi takie zadanie nie wiedząc, na czym ono dokładnie polega.

Znów nie było odpowiedzi.

- Dlatego też sądzę, że chcesz w jakiś sposób użyć to stworzenie. Kiedy rozmawialiśmy poprzednio, wspomniałeś o pewnych swoich pragnieniach, które mogłyby zostać zrealizowane przy pomocy rzeczy, jakich jeszcze wtedy nie posiadałeś. Czy to stworzenie jest jedną z takich rzeczy?

- Mam dla bazyliszka pewne plany.

- Jakie plany?

- To nie twoja sprawa.

- Być może nie. Jednak chciałbym wiedzieć, o co tu chodzi.

- To nie należy do warunków naszej umowy.

- Prawda. Ale kiedy układaliśmy je, nie miałem pojęcia, że zostałem wysłany po stworzenie pełne śmiercionośnego jadu.

- Aa... I w jaki sposób zmienia to nasz układ?

- Nie chcę brać udziału w uwalnianiu tak potężnej siły zdolnej do sprowadzenia śmierci i zagłady. Nie widzę potrzeby ani sensu użycia tego stworzenia, chyba że planujesz wykorzystać je w taki sam sposób, w jaki wykorzystał je Shang – aby niszczyć ludzi.

- Niemniej jednak, mam wobec niego pewne plany, a ty zgodziłeś się w pierwszej części umowy przyprowadzić go do mnie.

- Tak jak ci powiedziałem przy naszym poprzednim spotkaniu, jestem zmęczony wszechobecnością śmierci i rozkładu. Nie chcę przyczynić się do rozprzestrzenienia się obu tych elementów na świecie.

Ubrana na żółto postać poruszyła się lekko.

- Garcie, czy wiesz, jaki mamy teraz rok?

Nadczłowiek był zaskoczony pozorną zmianą tematu.

- Jest 344 rok Ordunin.

- Czy nie znasz innego obliczenia?

- Ludzie z Lagur nazywają ten rok Rokiem Delfina.

- Ten rok jest 299 rokiem Wieku Trzynastego, wieku, w którym bogini P’hul panuje nad całym światem.

- Nie widzę w tym żadnego znaczenia.

- P’hul jest boginią rozkładu, służebnicą śmierci, jedną z potężniejszych Władców Dus.

- Nadal nie rozumiem, jaki to ma związek ze mną.

- Mamy Wiek Rozkładu i ani ty, ani nikt inny nic nie może zrobić, aby powstrzymać ogólny upadek, przynajmniej tak długo, jak długo P’hul pozostaje w przewadze.

- Taki fatalizm nie ma nic do rzeczy. Nie wierzę w istnienie twoich bogów. I, jeśli nie potrafię zapobiec śmierci i rozkładowi, to przynajmniej mogę uniknąć wywoływania tego.

- Może tak, może nie. Ile już sam spowodowałeś zniszczenia i śmierci podczas swej ostatniej wyprawy?

- Dwanaście osób zginęło, abym mógł przywieźć potwora do Skelleth.

- Jednym z nich był niewątpliwie Shang, czarownik odpowiedzialny za wyniszczenie Mormoreth. Reszta, jak przypuszczam, to bandyci?

- Tak.

- Czy żałujesz śmierci tych ludzi?

- Każda śmierć jest nieszczęściem.

- A przecież zabiłeś ich.

- W samoobronie.

- A jednak zabiłeś ich. Czy naprawdę myślisz, że możesz uniknąć brania udziału w wywoływaniu rozkładu i śmierci?

Przez chwilę Garth milczał, wreszcie odparł:

- Zabiłem w samoobronie. Tobie nie zagraża nic tak strasznego, byś musiał użyć bazyliszka do obrony.

- Więc nie przyprowadzisz mi go?

- Nie, chyba że najpierw przekonasz mnie, że nie chcesz wykorzystać go do zabijania.

- Nie mogę tego jednak zrobić nie wyjawiając celu mojego zadania.

Nastąpiła ponownie chwila ciszy czy raczej chwila, podczas której słychać było monotonne stukanie deszczu o okno. Płomyk świecy migotał. Wreszcie odezwał się Garth.

- Więc jak?

- Przysięgam z całego serca i na wszystkich bogów, że nie mam zamiaru wykorzystać spojrzenia bazyliszka czy jego jadu do uśmiercania kogokolwiek. Ta przysięga już cię kiedyś zadowoliła.

Garth nic nie odpowiedział. Rozmyślał.

- Jeśli ci to nie wystarcza, mogę przysiąc na Tego Którego Imienia Się Nie Wymawia.

Garth wahając się odrzekł:

- Ostrzeżono mnie, że jesteś istotą, która służy złu.

- Aa... Shang musiał ci to powiedzieć.

- Tak.

- No dobrze. Ale co jest złem? Być może po prostu sprzeciwiłem się Shangowi, który przecież zniszczył całe niewinne miasto. W każdym razie, nawet stworzenia zła nie tak łatwo dają się zaprzysiąc, a ty masz moje przyrzeczenie.

Garth milczał. Poczuł się lekko zawstydzony, choć nie był pewny, dlaczego.

- Czy teraz przyprowadzisz bazyliszka?

Garth odchrząknął.

- Dobrze.

- Świetnie. Przyprowadź go tu do stajni. Ja przygotuję miejsce.

- Jednak są jeszcze rzeczy, które chciałbym wiedzieć - z wahaniem dodał Garth.

- Naprawdę?

- Słyszałem, że mieszkasz tutaj od dziesięcioleci, a jednak nikt nie zna twego imienia.

- To prawda.

- Dlaczego?

- Nie powinno cię to obchodzić.

- Czy rzeczywiście służysz złu, tak jak oskarżył cię Shang?

Minęła chwila, zanim starzec odpowiedział:

- Nie wiem, czym naprawdę jest zło.

- Jakie jest twoje prawdziwe imię, imię, którego nie zdradziłeś dotąd nikomu?

- Kiedyś nazywano mnie imieniem Yhtill, które z całą pewnością nic ci nie mówi.

Nadczłowiek rzeczywiście nigdy nie słyszał takiego imienia.

- Przyrzekłeś nie wykorzystać bazyliszka do czynienia zła. - Garth nadal jeszcze był zmieszany, niepewny i szukał kolejnego potwierdzenia. Odpowiedź Zapomnianego Króla niewiele go uspokoiła.

- Z pewnością jest mniej prawdopodobne, żebym przyniósł ludziom większą szkodę niż Baron Skelleth, któremu go oddałeś.

Garth wzdrygnął się, zastanawiając się, skąd starzec wie o tym fakcie. Natychmiast jednak zdał sobie ze złością sprawę, że przecież na pewno musiał usłyszeć opowieści o tajemniczym namiocie na rynku i bez trudu domyślił się reszty w chwili, gdy dowiedział się od Gartha, że bazyliszek już znajduje się w Skelleth. W każdym razie, uwaga była niewątpliwie słuszna. Nadczłowiek wstał niezgrabnie z niskiego fotela owijając wokół siebie poszarpany i mokry jeszcze płaszcz. Po chwili oznajmił:

- Przyprowadzę go.

Starzec nic nie odpowiedział. Wstał jedynie bezgłośnie, z lekkością, która była zaskakująca przy jego wieku.

Garth obrócił się, aby odejść, ale zatrzymał się. Przyszło mu do głowy, że w tawernie mogą znajdować się teraz żołnierze, a nie miał ochoty przebijać się do wyjścia. Poza tym, Koros pozostawał bez opieki już zbyt długo, a wszystko to za sprawą zgubienia drogi, deszczu i krętych uliczek. Jego niepokój o to, czy bestiar był najedzony i bezpieczny wzrósł.

Stał tak parę kroków od drzwi, czując się niezręcznie.

- Wahasz się? - spytał Zapomniany Król.

- Tak. Chciałbym wiedzieć, czy są tu jakieś tylne drzwi. Nie chcę przechodzić przez salę. Twoi współmieszkańcy nie bardzo mnie lubią, a strażnicy służą Baronowi, który zabronił nadludziom przebywania w mieście.

- Rozumiem.

- Poza tym, chciałbym doglądnąć bestii, zanim pójdę odzyskać bazyliszka.

- Jak sobie życzysz. Czekałem już tak długo, że to opóźnienie nic dla mnie teraz nie znaczy. Niestety nie ma innego wyjścia z gospody, jak tylko przez główną salę. Jeśli zechcesz poczekać, to przygotuję ci kozę dla twojej bestii i upewnię się, czy droga jest wolna.

- Będę wdzięczny. - Garth chciał dodać jeszcze coś uprzejmego, ale w pokoju już nie było nikogo – starzec, którego trudnego do wypowiedzenia imienia nie potrafił sobie teraz przypomnieć, już wyszedł na zewnątrz. Nadczłowiek zawołał za nim, mając nadzieję, że dotrze to tylko do jego uszu:

- Czy mogą być dwie kozy?

Nie było odpowiedzi. W mrocznym pokoju zapanowała cisza i słychać było tylko monotonne stukanie kropli deszczu o dach i szyby.

Rozdział 13

Garth nie czekał długo. Upłynęło może z piętnaście minut i Zapomniany Król pojawił się z powrotem w drzwiach, robiąc znak, by nadczłowiek poszedł za nim. Garth posłuchał szybko, błyskawicznie wstając z fotela, w którym oczekiwał starca. Prawdę mówiąc, był zadowolony, że opuszcza już ten pokój, który swoją mgliście mroczną atmosferą wywoływał w nim niepokój. Podczas oczekiwania przyjrzał się lepiej wyposażeniu sypialni i zwrócił uwagę, że było jeszcze dziwniejsze. niż mu się to początkowo wydawało. Pod wszechobecną warstwą kurzu drewniane meble i ich tapicerka były – jak się zdawało i jak można było wyczuć – z zupełnie innych materiałów, niż te, które Garth znał: nienaturalnie gładkie i nieco nieprzyjemne w dotyku. To, co w pierwszej chwili wziął za orzech czy heban, miało strukturę zupełnie inną od drewna, które znał. To, co brał za skórę i aksamit miało dziwną, obcą budowę i Garth był pewien, że żadne zwierzę nie mogło posłużyć za materiał dla tych dziwnych substancji. Cały pokój miał w sobie coś nienaturalnego, jakby był czarodziejską iluzją i Garth z ulgą zamienił to miejsce na co prawda pusty, ale najzupełniej normalny korytarz.

Zapomniany Król poprowadził go do schodów, po czym odwrócił się i rzekł chrapliwym głosem:

- Droga wolna. Gospoda już nieczynna, a kozy przywiązane są do drzwi stajni.

Garth kiwnął głową.

- Dziękuję - dodał, pochylił się i sięgnął do pasa po woreczek z pieniędzmi. - Ile kosztowały?

- Są zapłacone.

Garth zastygł i spojrzał dokładnie na starca. Prawie natychmiast pożałował tego, gdyż ręce starego, podobne do rąk mumii i ukryta pod kapturem twarz wprawiły go znów w stan nerwowego zaniepokojenia i wzburzenia. Wzruszył ramionami i zostawił w spokoju pieniądze. Bez wątpienia, Król miał dosyć złota, aby zapłacić za takie rzeczy, nawet jeśli – zwłaszcza po ostatniej wizycie w Skelleth – wydawało się, że jest inaczej.

- Raz jeszcze dziękuję - odpowiedział.

- Przekarmiasz to zwierzę - dodał starzec.

- Lepiej je przekarmić, niż ryzykować jego niekontrolowany głód.

- Być może.

Bez dalszych ceregieli Garth obrócił się i zbiegł schodami. Tak jak obiecał Zapomniany Król, sala była pusta i ciemna. Mosiężne okucia przy beczkach z trunkami matowo połyskiwały w mrocznym świetle, które przedostawało się do środka poprzez nienagannej czystości okna. Światło to zresztą niewiele rozbijało mrok pomieszczenia. Ostrożnie przeszedł przez salę i tak cicho, jak tylko mógł nacisnął klamkę i uchylił drzwi. Prześliznął się na zewnątrz, w cuchnącą wilgoć alejki. Nad drzwiami gospody był mały daszek i deszcz, który tymczasem zelżał i przeszedł w mżawkę, nie od razu go dosięgnął. Wykorzystując tę krótką zwłokę poprawił płaszcz, ukrył pod nim miecz i przygarbił się tak, że wychodząc znów na ulicę wyglądał jak stary, choć niezwykle wysoki człowiek. Kaptur narzucił na głowę, by krople deszczu nie padały mu na oczy.

Kilka kroków na lewo były drzwi do stajni. Skierował się w tamtą stronę i po chwili wdepnął w głęboką po kostki, śmierdzącą kałużę, której nie dostrzegł w ciemności. Zimna woda zupełnie przemoczyła szmaty, którymi obwinął stopy w zastępstwie butów. Znowu żałował, że nie zna odpowiedniego na taką okazję przekleństwa. Cofnął się, ale po chwili zmienił zdanie i poszedł dalej naprzód; cóż jeszcze mogło się zdarzyć?

Prawie natychmiast zaciął się w swoją dopiero co wygojoną lewą stopę stawiając ją na jakimś ostrym przedmiocie, którego nie zauważył w ciemności. Warknął ze złością, ale poszedł dalej i – bez żadnych już przygód – dotarł do progu stajni. Zaglądając do środka nie mógł nic dojrzeć w mroku, ale jego dłoń oparta o framugę natrafiła na pęta. Pociągnął i odpowiedziało mu beczenie kozy.

Teraz pozostawało tylko doprowadzić kozy do Korosa, a potem znaleźć i odebrać bazyliszka. Ciągnąc opierające się zwierzęta wyruszył ku zachodniemu krańcowi miasta.

Było już dobrze po północy i ulice były – przynajmniej na tyle, na ile mógł dostrzec – zupełnie puste. Nie wyprostował się i nadal ukrywał swą twarz pod kapturem, zrezygnował jednak z przebijania się przez boczne uliczki ryzykując ponownym niechybnym zabłądzeniem. Zdecydował się na główną drogę, która oczywiście była najlepsza i najszybsza, a o tej porze w nocy powinna być całkowicie bezpieczna. Jeszcze jednak nie opuścił uliczki, przy której znajdowała się gospoda, a już ktoś wysunął się z ciemności jakieś dwanaście jardów przed nim. Mroczne światło z kilku ciągle oświetlonych okien odbijało się żółtawo od jego ramion – Garth zdał sobie sprawę, że mężczyzna nosi kolczugę. Był to więc jeden z żołnierzy Barona.

Koniec końców, zdrowy rozsądek nakazywał Baronowi wystawienie posterunków przy gospodzie. Garth w myśli skarcił siebie za brak przewidywania. Było za późno, aby ukryć się przed żołnierzem; ten już go zobaczył. Nadczłowiek szedł więc dalej, ciągnąc za sobą kozy, jak gdyby obecność żołnierza nie robiła na nim większego wrażenia.

- Hej tam!

Garth stanął jak wryty. Milczał chwilę, nim odpowiedział, rozglądając się dookoła, jakby chciał się upewnić, czy rzeczywiście do niego adresowane były te słowa.

- Taak? - Ustawił głos o oktawę wyżej niż normalnie.

- Co tu robisz?

- Idę do domu.

- Dokąd?

- Do zachodniej części miasta.

- Skąd masz te kozy?

- Kupiłem je.

- O północy?

- Nie. Po południu. Ale zatrzymałem się na kielicha. To wszystko.

- No dobrze, stary. Wiem tak jak i ty, że są kradzione. Mam jednak rozkaz nie ruszać się stąd i pilnować tej jaskini jak zarazy, więc może jednak mógłbym zapomnieć, że cię widziałem.

W miarę trwania wymiany zdań obaj szli, coraz bardziej zbliżając się do siebie. Znajdowali się teraz zaledwie parę stóp od siebie. Garth trzymał nisko opuszczoną głowę, co pozwalało mu widzieć jedynie stopy żołnierza. Nie dostrzegł wyciągniętej ręki tamtego, ale pojął znaczenie wypowiadanej uwagi. Mężczyzna chciał łapówki.

- Nie mam pieniędzy, panie. W przeciwnym razie zapłaciłbym za waszą uprzejmość. - Mówiąc to próbował wprawić swój głos w drżenie, ale próba wypadła, w najlepszym razie, nienaturalnie.

Żołnierz przyglądał się postaci w płaszczu, która, choć przygarbiona, była równie wysoka jak on sam. Doszedł do wniosku, że bez szamotaniny nie dostanie pieniędzy. Poirytowany warknął wreszcie:

- Dobrze, jazda stąd ty i te twoje przeklęte kozy. I zabierz ze sobą ten deszcz.

Obrócił się niezadowolony i poczłapał rozbryzgując kałuże do swej kryjówki w bocznej uliczce.

Próbując przybrać ton płaszczącego się z wdzięczności chłopa, Garth odrzekł:

- Tak, panie i dziękuję, dziękuję bardzo. Bądź błogosławiony, panie i niech bogowie mają cię w opiece.

Ruszył dalej przez kałuże ciągnąc opierające się kozy, lecz zwracając bacznie uwagę, by nie okazywać w sposób zbyt widoczny swojej nadludzkiej siły. Dopiero kiedy odszedł już spory kawałek od miejsca spotkania z żołnierzem, a w gruncie rzeczy dopiero za rogiem, niedaleko miejsca, gdzie sam wcześniej wyczekiwał przed wejściem do gospody, zatrzymał się i przestał udawać starca. Warcząc ze złości, próbował przeniknąć wzrokiem ciemności, ale w deszczu nie widział nic. Wątpił, czy ludzkie małe i jasne oczy są równie przenikliwe, jak jego krwiście czerwone i doszedł w związku z tym do wniosku, że jeśli on nikogo nie widzi, to już na pewno nikt nie jest w stanie zobaczyć jego. Wyprostował się na tyle, by złagodzić ból wykrzywionego kręgosłupa i popchnął mocno kozy, aż głośno zabeczały i gwałtownie odskoczyły. Ponownie nasunął kaptur nie tyle jednak po to, aby się pod nim ukryć, ile po to, by ochronić twarz przed kroplami deszczu, po czym ciemnymi i ociekającymi wodą ulicami ruszył dalej naprzód.

Reszta drogi przeszła mu już bez przygód. Cały czas starał się iść bocznymi alejkami, trzymając się jednak w pobliżu głównych ulic. Wreszcie dotarł do peryferyjnej zachodniej uliczki, stosunkowo szerokiej, prostej i dobrze skanalizowanej. Po manifestacji nadludzkiej siły, jaką zaprezentował im Garth, kozy nie stawiały już oporu, a nawet same spiesznie biegły obok niego najwyraźniej w nadziei, że nadczłowiek poprowadzi je do suchego miejsca.

Choć droga nie sprawiała już problemów – poza błotem i słabą widocznością z powodu deszczu – Garth wiedział, że pozostały jeszcze tylko jakieś trzy godziny do świtu. Wreszcie dotarł do znajomych ruin. Miał nadzieję wśliznąć się do dworu Barona przed wschodem słońca, więc spieszył się bardzo i był niecierpliwy. Zaczął wołać Korosa jeszcze przed zburzonym domem.

Nie było odpowiedzi.

Aha, no tak – powiedział do siebie. – Zwierzę widocznie śpi. Zaczął ciężko schodzić między ruiny, ciągnąć za sobą kozy, które znów zaczynały okazywać pewien opór. Być może wyczuły zapach bestiara.

Rozpryskując kałuże, Garth okrążył zniszczoną ścianę i zajrzał do środka, w ciemność piwnicy, w której zostawił Korosa. Nie był w stanie rozpoznać kształtów. Nie było tu żadnego źródła światła, a księżyc i gwiazdy zasłonięte były chmurami. Jedynym oświetleniem była mroczna luminescencja, która zdawała się dochodzić z samych chmur. Trudno więc było się dziwić, że w tej czarnej jak smoła dziurze nie mógł dostrzec ciemnego zwierzęcia, bez względu na to, jakie by nie było potężne. Żałował, że nie może zapalić ognia, ale dookoła nie było niczego na tyle suchego, żeby mogło pochwycić iskierkę z jego krzemienia. Raz jeszcze zawołał, lecz odpowiedziało mu tylko słabe echo. Wytrzeszczył oczy w ciemność i zdało mu się, że wzrok przyzwyczaja się do niej powoli, a przecież piwnica nadal jawiła się jako wielka czarna dziura. Wydało się to nieco nienaturalne, jakoś podejrzane i wywołujące lęk. Garth pochylił się, podniósł kawałek gruzu i wrzucił go do środka nasłuchując, czy usłyszy stukot kamienia o posadzkę, którą uprzątnął poprzedniego dnia.

Zamiast tego usłyszał ciche „chlup”, gdy kamień uderzył w gładką taflę wody. Zdał sobie sprawę, dlaczego wzbudziło się w nim podejrzenie. Jego zmysły, wzrok czy słuch, wyczuły deszcz padający raczej na wodę niż na kamienną posadzkę, choć nie od razu to do niego dotarło. Choć burza zredukowała się do ledwo siąpiącej mżawki i mgiełki, w piwnicy była jeszcze woda. Brakowało tam jednak Korosa.

Bestiar dużo lepiej znosił wodę niż jego koci przodkowie i oczywiście był bardzo posłuszny, ale trudno było od niego wymagać, by nie wiadomo jak długo siedział w dziurze zalanej wodą na głębokość co najmniej jednej stopy. Garth przysiadł w zamyśleniu i próbował odgadnąć, dokąd mógł się udać zwierz po tym, jak zdecydował się opuścić miejsce, w którym Garth rozkazał mu pozostać.

Wydawało mu się, że w rachubę wchodzą tylko cztery możliwości. Bestia mogła wyjść na poszukiwanie swego pana, po dalsze instrukcje albo mogła pójść na polowanie, jako że nie jadła od co najmniej doby, a może i dwóch; mogła wrócić do domu albo do Ordunin, albo – jeśli pamięć jej była na tyle dobra – do Kirpa lub wreszcie: mogła po prostu poszukać sobie lepszego schronienia, jakiegoś suchego miejsca, gdzie mogłaby przeczekać burzę. W każdym z tych przypadków nie można było wykluczyć, że w końcu wróci i będzie na niego czekać.

Jeśli wybrała się na jego poszukiwania, to najprawdopodobniej zagubi się gdzieś w mieście, przemierzając puste ulice. To byłoby bardzo niedobre, ale nic nie można było na to poradzić. Jeśli poszła do domu, to już najprawdopodobniej przepadła na dobre. Jeżeli wybrała się na polowanie, to wróci jak zwykle po kilku godzinach i nie wcześniej; nie ma też sposobu, by ją teraz odszukać i sprowadzić z powrotem. Mógł jedynie przeszukać okolicę w nadziei, że szukając suchego schronienia nie odeszła daleko, ale nie był to najmądrzejszy pomysł w tej chwili i niepotrzebna strata czasu. Zamiast tego więc zdecydował, że zostawi tu kozy i wróci szybko do miasta w poszukiwaniu bazyliszka. Kiedy dostarczy potwora Zapomnianemu Królowi, będzie miał dość czasu, by znaleźć Korosa. Jedyną rzeczą, jakiej żałował były zapasy, które pozostawił w piwnicy, a które niewątpliwie spoczywały teraz gdzieś w czarnej deszczówce. Nie miał jednak ochoty wydobywać ich stamtąd.

Podjąwszy decyzję, przywiązał kozy do wąskiego kamienia, który wystawał z ruin i pośpiesznie skierował się z powrotem na główną drogę prowadzącą do centrum miasta. Bez kóz opóźniających marsz szedł teraz o wiele szybciej. Choć deszcz ciągle padał z rzadka siąpiąc, nie stanowiło to dla Gartha żadnej różnicy. Kiedy ponownie trafił na pusty plac przed dworem Barona, nadal do świtu pozostawały jeszcze jakieś dwie godziny.

Troska o losy Korosa nie dawała mu spokoju, a także to, że pozbawiony był teraz zapasów i jedyne, co mu pozostało z tobołka to topór i miecz ukryte pod szarym płaszczem. Miał przemarznięte stopy i czuł się okropnie nieprzyjemnie w przemoczonych, ociekających wodą zimnych łachmanach. Cięta rana w podeszwie lewej stopy, która początkowo wydawała się bez znaczenia, teraz stała się na tyle bolesna, że zmuszało go to do powłóczenia nogą. Bardzo pragnął przed podjęciem jakiegokolwiek działania znaleźć jakiegoś szewca i sprawić sobie nowe buty. Teraz jednak było za późno, aby się cofnąć. W każdej chwili Koros może zostać wykryty przez ludzi Barona, a to natychmiast zdradzi obecność Gartha w mieście. Poza tym – im dłużej Baron znajdował się w posiadaniu bazyliszka, tym większe istniało prawdopodobieństwo, że może przy jego pomocy narobić jakichś nieodwracalnych szkód.

Plac był pusty, pałac natomiast nie – z kilku okien padało światło. Garth nie przypuszczał jednak, żeby wewnątrz było wielu zbrojnych przeciwników. Najprawdopodobniej znajdował się tam Baron z garstką wybranych ludzi i być może obserwowali bazyliszka.

Choć wiele okien było oświetlonych, były i zupełnie ciemne. Wybrał jedno z nich i ostrożnie uchylił okiennicę. Zamek nie stawiał oporu i Garth doszedł do wniosku, że zapewne nie jest najlepiej zamocowany. Dobrze więc wybrał. Nagle zawiasy skrzypnęły głośno i nadczłowiek zdał sobie sprawę, dlaczego zamek nie trzymał: okiennica nie przylegała właściwie do framugi, co obluzowało zamek i wygięło zawiasy. Zamarł momentalnie, ale nic nie wskazywało na to, żeby ktoś usłyszał hałas.

Powoli i o wiele ostrożniej niż poprzednio, Garth otworzył okno szerzej, aż wreszcie mógł swobodnie przecisnąć się do środka. Wolno przesunął się przez nie, stawiając swą sponiewieraną stopę delikatnie, ażeby podłoga nie zaskrzypiała.

Pokój, w którym się znalazł, był niemalże równie ciemny jak plac, z którego nadczłowiek przybył. Właściwie nawet ciemniejszy, bo nie docierała tu poświata z oświetlonych okien dworu. Nie mógł rozpoznać żadnych kształtów, choć miał niejasne pojęcie o rozmiarach izby. Była średnio duża, może na dwadzieścia stóp kwadratowych, o suficie, który był niewygodnie niski dla mierzącego siedem stóp nadczłowieka. W pomieszczeniu nie było nikogo. Na środku był chyba duży ciemny stół. Spod drzwi przebijała lekka poświata, jak gdyby od zapalonej pochodni, ale nie tuż obok, a w którymś z następnych pokoi. W ciemnościach dostrzegał tylko te jedne drzwi. Inne, jeśli były, roztapiały się w czerni ścian.

Nagie palce nóg wystające z owijających je łachmanów wyczuły brzeg dywanu. Prawie bez zastanowienia pochylił się, zerwał obrzydliwe szmaty i pozwolił stopom zanurzyć się w gęsty, miękki włos. Zdjął także ociekający deszczem płaszcz. Nie chciał zostawiać za sobą mokrych śladów. Przemoczoną odzież zebrał w tłumok i bezceremonialnie wyrzucił przez okno, a potem zamknął okiennice, uważając, by tym razem nie zaskrzypiały. Ubranie przeszkadzałoby Garthowi w szybkiej ucieczce, ale jeśli będzie chciał odejść powoli, przebrany za starego człowieka, znajdzie je pod oknem. Poza tym lepiej, aby mokre szmaty leżały na zewnątrz niż tu, w środku, gdzie jawnie świadczyły o jego obecności. Teraz jedynym dowodem, że się znajduje wewnątrz, była mokra plama, jaką zostawił na dywanie, która jednak – jeśli będzie miał szczęście – powinna wyschnąć, zanim zostanie zauważona. To włamanie było zdecydowanie łatwiejsze niż wchodzenie do pałacu w Mormoreth. Tym razem obeszło się bez wspinaczki po markizie i linach.

Zastanowił się nad następnym ruchem. Nie miał pojęcia, gdzie szukać bazyliszka. Ale przecież budynek nie był duży. W normalnych warunkach można by go przeszukać w ciągu niespełna godziny, a konieczność ukrywania się najwyżej podwajała ten czas. Powinien zacząć zapewne od zbadania tych pokoi, które były nieoświetlone i prawdopodobnie przez nikogo nie zajmowane.

Posuwając się po ciemku ostrożnie wzdłuż ściany, potknął się lekko o krzesło i próbując odzyskać równowagę złapał ręką za coś, co wydało mu się raczej framugą drzwi niż boazerią. Obszedł krzesło, zbadał dokładnie ścianę i natrafił na klamkę. Drzwi otworzyły się łatwo i po chwili Garth wkroczył do sąsiedniego pokoju – równie ciemnego jak ten, w którym się przed chwilą znajdował.

Nie było tu tego, czego szukał. Nie było nawet odoru potwora. Pochylony nadczłowiek przesuwał się dalej, przeszedł następne drzwi, które zaprowadziły go do holu głównego. Znał już to pomieszczenie i przyjrzał mu się dokładnie poprzednim razem, gdy prowadzono go pod eskortą do Barona. Rozpoznał je nawet w ciemnościach po rozmiarach, umiejscowieniu i zapachu polerowanego drewna. Drzwi do sali audiencyjnej były zamknięte; jasna linia światła przedostawała się u ich szczytu. Ciekawe, że dolny brzeg ciężkich drzwi tak dokładnie przylegał i pasował do progu, iż nie przedostawał się przezeń nawet drobny promyk światła. Jasność u góry była jednak wystarczającym znakiem, że należało trzymać się z daleka od tego pomieszczenia. Garth przeszedł na odległy koniec pokoju i przez inne ciemne wejście skierował się do wschodniego skrzydła dworu. Tam spędził poprzednią noc.

W nozdrzach poczuł słabą woń bazyliszka i doszedł do wniosku, że – niezależnie od tego, gdzie znajdował się teraz potwór – musiał być prowadzony tą drogą. Garth zatrzymał się i spróbował dokładniej umiejscowić źródło zapachu, ale nie było to możliwe. Wzruszywszy ramionami, powlókł się więc w kierunku wschodniego skrzydła. Drzwi, które tam prowadziły, były szeroko otwarte.

Znalazł się teraz w korytarzu. Z przodu, po jego lewej stronie znajdowały się schody do sypialni, podczas gdy po prawej wykładana boazerią galeria prowadziła do pokoju, gdzie jadł kolację jako gość Barona. Przypomniał sobie, że są jeszcze drzwi pod schodami, tuż przed wejściem do sali jadalnej. Były zamknięte, kiedy przechodził tędy poprzednio.

Wytężając wzrok w ciemności, w kierunku szczytu schodów, dostrzegł światło i chyba usłyszał głosy. Wydawało się zresztą mało prawdopodobne, by Baron kazał zaciągnąć bazyliszka na górę, Garth zrezygnował więc z zamiaru przeszukania górnego piętra i ostrożnie poszedł galerią w prawo. Wejście do refektarza było ciemne, drzwi pod schodami jednak niezupełnie: przeświecało przez nie blade światło, które oznaczało, że dalej korytarz jest oświetlony.

Chociaż jadalnia wydawała się równie nieodpowiednia do przetrzymywania potwora jak sypialnie, Garth zdecydował się ją obejrzeć. Raczej dla zasady, właśnie ją niż jasny, a więc niebezpieczny korytarz. Nacisnął klamkę, ale okazało się, że drzwi są zamknięte. Natychmiast pomyślał, że potwór znajduje się za nimi, ale przypominając sobie podobne przedwczesne przewidywania w Mormoreth, postanowił przekonać się o tym lepiej. Tym razem miał tę przewagę, że znał już ten pokój: dużą i bogato umeblowaną salę. Przyszło mu do głowy, że już same te sprzęty i stojące na nich złote lichtarze warte były ochrony, stanowiąc prawdopodobnie najcenniejsze przedmioty we dworze. Zamknięte drzwi stanowiły więc po prostu zabezpieczenie przed służącymi o lepkich palcach.

Nie oznaczało to oczywiście, że bazyliszka nie ma w jadalni. Może i sensownym byłoby trzymać go w miejscu, które już i tak było chronione solidnymi zamkami. Z drugiej strony jednak, oznaczało to, że sprawdzenie jadalni Garth będzie musiał odłożyć na później. Nic prawie nie wiedział bowiem o trudnej sztuce bezszmerowego włamywania się, cichego otwierania opornych zamków, która teraz byłaby dużo bardziej odpowiednia niż hałaśliwa metoda, którą do tej pory stosował zawsze zostawiając za sobą ślady. Ale jeśli nie znajdzie potwora gdzieś indziej, zawsze będzie mógł tutaj powrócić.

Odwrócił się tyłem do zamkniętych drzwi i zdał sobie sprawę, że pora na powzięcie decyzji. Mógł – nic sobie nie robiąc z bladego światła – wypróbować drzwi pod schodami, mógł przejść na piętro albo wrócić tam, skąd przyszedł i zbadać pozostałe drzwi w dwu pierwszych pokojach, od których zaczął poszukiwania w zachodnim skrzydle dworu. Raz jeszcze wciągnął głęboko powietrze w nozdrza mając nadzieję, że podsunie mu to jakąś wskazówkę.

Wyczuł ślad zapachu bazyliszka, taki sam, jaki unosił się już w głównym holu. Potwora na pewno zaprowadzono do wschodniego skrzydła dworu, choć Garth nie mógł powiedzieć, dokąd dokładnie.

Wzruszył ramionami i podszedł do wejścia pod schodami. Było najbliższe. Otworzyło się bez trudu i zaprowadziło nadczłowieka do małego pokoiku, nieco większego od komórki. Po bokach znajdowały się drzwi. Przez pierwsze przeświecało jasne światło, przez drugie znacznie słabsze.

Te ostatnie drzwi były po lewej stronie i mogły prowadzić tylko na schody w dół, równoległe do tych, które kończyły się tu, gdzieś nad jego głową. Po krótkim namyśle Garth uznał, że drugie wejście prowadzi zapewne do kuchni. Drzwi, przez które służący wchodzili do sali podczas jego wieczerzy były zaledwie o parę kroków dalej i było logiczne, że kuchnia znajduje się w dogodnym miejscu między jadalnią a piwnicami. Równie sensowne wydawało się założenie, że bazyliszka zniesiono do piwnic, gdzie nie było potrzeby zamykania okiennic, aby nie dopuścić, by któryś z przechodniów przypadkowo nie zajrzał do środka i nie został zamieniony w kamień. Światło dochodzące spod tych drzwi było bardzo słabe. Garth zdecydował się podjąć ryzyko i spróbować schodów. Bez trudu otworzył drzwi – skrzypnęły lekko, jak gdyby nie były często używane.

Schody wykonane były z surowych bloków kamiennych zstępujących w dół między szorstkimi skalnymi ścianami. U samego dołu Garth zobaczył prostokąt rozjaśnionej bladym światłem bielonej ściany i kamienne płyty posadzki, tworzące coś w rodzaju litery „T” ze schodami.

Wreszcie przydało się na coś to, że był boso: idąc po schodach w dół, poruszał się bezgłośnie. Prawie doszedł już do końca, w rzeczy samej jedną nogą dotykał ostatniego, najniższego stopnia, gdy nagle doszedł do jego uszu łoskot naciskanej klamki i usłyszał jak otwierają się jakieś drzwi po prawej stronie. Zamarł. Drzwi zamknęły się. Odprężył się nieco, wydychając z siebie zatrzymane powietrze, potem znowu stężał. Jakieś kroki zbliżały się szybko, nie dbając o zachowanie ostrożności. Zbyt ciężkie, aby mogły należeć do Barona lub któregokolwiek z jego dworzan, najwyraźniej były krokami jednego z żołnierzy. Ręka Gartha osunęła się bezgłośnie na rękojeść miecza. Odgłosy były już bardzo blisko. Słyszał brzęk łańcuchowej kolczugi tamtego. Wyciągnął miecz z pochwy.

Nagle kroki zatrzymały się i Garth zdał sobie sprawę, że mężczyzna musiał usłyszeć szelest metalu pocieranego o skórę. Przywarł mocno do ściany po prawej stronie z mieczem w pogotowiu. Moment ciszy i usłyszał kroki ponownie. Tym razem jednak zbliżały się powoli i ostrożnie. Przy czwartym kroku – jak Garth obliczył – nieznany gość powinien już znajdować się w zasięgu jego miecza. Przy piątym nadczłowiek napiął się do skoku, a przy szóstym, wyskoczył z ukrycia, aby stawić czoła przybyszowi.

Niestety, źle obliczył odległość. Wpadł na strażnika z całym impetem i obaj runęli na ziemię z głośnym stukiem broni i zbroi.

Garth pierwszy doszedł do siebie i po kilku sekundach stał już nad mężczyzną, który leżał jeszcze rozłożony na posadzce, nie wiedząc, co się w ogóle wydarzyło. Po chwili Garth przyłożył mu do gardła miecz. Broń żołnierza leżała o kilka jardów od niego; upuścił ją tam upadając. Przez dłuższą chwilę żaden z nich nie ruszał się. Garth nie był pewien, co teraz zrobić, jego przeciwnik natomiast nie ośmielał się zrobić ruchu z obawy przed śmiercią, która by go w takim wypadku zapewne czekała. Nadczłowiek zastanawiał się nad sytuacją, cały czas trzymając swój miecz na gardle żołnierza.

Znajdowali się w wąskim korytarzu o bielonych ścianach, oświetlonym jedynie parą przytwierdzonych do ścian pochodni. Zaraz za pochodniami korytarz kończył się ciężkimi drewnianymi drzwiami, a drugie, podobne wejście znajdowało się co najmniej w połowie drogi, po prawej stronie. Jedne i drugie były zamknięte. Po przeciwnej stronie korytarza znajdował się magazyn. Widać tam było stojące przy ścianie drewniane beczki. Pomieszczenie było nieoświetlone.

Garth doszedł do wniosku, że pora na zadawanie pytań. Właśnie układał pierwsze, gdy z głośnym trzaskiem otworzyły się drzwi na końcu korytarza.

Rozdział 14

Nowym przybyszem był oczywiście następny żołnierz. Wystarczyło mu tylko raz zerknąć w ich stronę, by głośno krzyknął podnosząc alarm:

- Nadczłowiek!

Po chwili uciekł zatrzaskując za sobą drzwi. Garth nie chciał marnować już więcej czasu, toteż rozpoczął przesłuchanie i rzucił szybko:

- Gdzie jest bazyliszek?

Jego więzień szybko wskazał na drzwi, które właśnie się zatrzasnęły i odpowiedział:

- W lochach.

- Ilu tam jest żołnierzy?

- Około dziesięciu, jak sądzę.

- A Baron?

Ledwo dosłyszał potwierdzającą odpowiedź, gdy przy wtórze licznych kroków i stuku mieczy drzwi otworzyły się ponownie i zobaczył z pół tuzina uzbrojonych mężczyzn.

- Poddaj się nadczłowieku!

Garth jedynie spojrzał na grupę i machnął mieczem tak, że czubek błysnął jasno w świetle pochodni i minął gardło leżącego żołnierza zaledwie o parę cali. Mężczyzna, który żądał jego poddania się, zamilkł, a wszyscy pozostali zamarli w bezruchu.

Ktoś jednak bezceremonialnie przepychał się przez strażników. Na czele grupy pojawił się Baron, krok lub dwa od Gartha.

- Poddaj się, nadczłowieku - zażądał.

- A jeśli nie? - odpowiedział Garth.

Baron wskazał głową na obnażone miecze swoich żołnierzy.

- Jeśli zostanę zaatakowany, ten człowiek zginie.

Baron wzruszył ramionami.

- Co mnie to może obchodzić?

Garth zawahał się. Nie spodziewał się takiej otwartej obojętności.

- Wątpię, czy twoja garstka wieśniaków może mi coś zrobić.

- Jeśli im się nie uda, mam innych.

- Źle mnie zrozumiałeś. Jeśli wyślesz swoich ludzi przeciwko mnie, pewnie będę musiał zabić ciebie – w obronie własnej.

Baron zmarszczył brwi. Rozważał słowa Gartha.

- Przyszedłem odebrać bazyliszka. Pozwól mi go zabrać, a odejdę spokojnie.

- Nie.

- Dlaczego nie? Jaką masz korzyść z potwora? - Garth próbował przyjąć postawę zdroworozsądkowego przekonywania.

Baron przyglądał mu się badawczo przez dłuższą chwilę, wreszcie odezwał się:

- Dlaczego miałbym ci o tym powiedzieć?

- Aby zapobiec rozlewowi krwi. Może osiągniemy kompromis.

Baron nie odpowiedział. Zapanowała cisza. Garth poruszył się niespokojnie, nie wiedząc, co robić dalej. Jego decyzję przyspieszył hałas, który usłyszał nagle za sobą i po prawej stronie. Nadbiegało coraz więcej strażników, a część z nich stała już u góry schodów. Posłano po następnych, gdy Baron przetrzymywał rozmową nadczłowieka. Wściekły na siebie, że dał się zwieść tak prostemu fortelowi, kopnął leżącego więźnia i mężczyzna przeturlał się niezgrabnie na plecy. Garth oparł się o ścianę korytarza z mieczem przygotowanym do ciosu. Lewą ręką odpiął pasek topora. Drzwi na schody otworzyły się i grupa następnych żołnierzy wbiegła na schody. Zbiegli parę stopni w dół, ale dostrzegłszy nadczłowieka gotowego do boju i wyczekującego, zatrzymali się nagle jak wryci.

Włochatą stopą Garth przydusił pierś swego zakładnika, aby uchronić chociaż to, co mogło posłużyć mu jako ewentualny okup i powtórzył głośno wcześniejsze pytanie.

- Jaki pożytek masz z tego potwora?

Baron nie spieszył się z odpowiedzią. Długo obserwował twarz nadczłowieka, zanim odrzekł:

- Wojna.

- Wojna przeciwko komu? Przeciw mojemu narodowi?

- Jeszcze nie zdecydowałem.

- Nie rozumiem. Jeśli nie masz wrogów, dlaczego chcesz mieć bazyliszka?

- Pozwól, że ci opowiem małą historię rodzinną, Garcie z Ordunin. Mój ojciec, niech go piekło pochłonie, był dowódcą armii Arcykróla w Kholis. Służył długo i dobrze, a kiedy wycofał się ze swej aktywnej działalności, król zaoferował mu baronostwo i ziemię. Wolno mu było wybrać jakiekolwiek włości królewskie gdziekolwiek w Erammie, które aktualnie nie miały swego gospodarza.

- Eramma to wielki kraj, nadczłowieku, największy na świecie. Było przynajmniej z tuzin lokalnych tronów do objęcia, od Sland po Skelleth. Mój ojciec, niech P’hul pożre jego duszę, wybrał Skelleth. Dość miał już dworskich intryg i wiecznych zatargów granicznych. Wybrał więc włości tak biedne i tak nieprzyjazne, żeby nigdy nie stanowiły pokusy dla innych. Niewiele go obchodziło, co jego własny syn mógłby powiedzieć na taki stan rzeczy. I co pomyśli on o tym w przyszłości, gdy przyjdzie mu panować nad takim wiecznie zmrożonym pustkowiem.

Widać było, że Baron z trudem hamuje wzbierającą w nim wściekłość. Stopniowo zawładnęła nim całkowicie. Nadczłowiek zaczął się zastanawiać, czy ten człowiek jest przy zdrowych zmysłach. Przypominając sobie jego zadumaną ponurość i pełną uśmiechu układność, które poznał już wcześniej, zdał sobie sprawę, że taka zmienność krańcowo różnych nastrojów nie jest zupełnie normalna u jednego człowieka!

- Tak, panowałem nad tym śmietnikiem bogów. Wytrzymałem tu dwadzieścia cztery długie zimy trwające po dziesięć miesięcy i tyle samo błotnistych cuchnących wiosen i mam już dość, więcej niż dość! Inni baronowie szydzą ze mnie. Żaden z nich nie raczył nawet odwiedzić tej dziury z obawy przed zapaleniem płuc, a gdy ja do nich jeździłem, zawsze sadzali mnie jak prostego wieśniaka na końcu stołu! Nie mogę też mieć nadziei na zmianę mojego statusu wzbogacając Skelleth, bo tu niczego nie da się wzbogacić! Miasto zostało zbudowane jako graniczna cytadela za czasów Wojen Rasowych i od chwili, gdy przestało być potrzebne, już tylko podupada. Nie można z niego wydusić pieniędzy. Nie mogę pozwolić sobie na zamek ani nawet na dwór z prawdziwego zdarzenia. Każdy grosz z podatków wydaję na utrzymanie moich trzech tuzinów żołnierzy, którzy są pośmiewiskiem każdej armii w całej Erammie.

Baron doprowadził już siebie do takiego stanu, w którym zaczął nieprzytomnie krzyczeć, prawie wrzeszczeć. Teraz nagle zawiesił głos i zaczął przemawiać niskim złowieszczym tonem.

- Posłuchaj. Mam już tego dość. Albo jedno, albo drugie: zmienię Skelleth lub wyjadę stąd. Następna karawana zawiezie list ode mnie do Arcykróla. W liście tym proponuję swoje usługi i oferuję władzę nad pewnymi magicznymi mocami, które może on wykorzystać w jakiejkolwiek wojnie, którą sobie wybierze. Jeśli odrzuci moją propozycję lub ją zignoruje, wtedy sam użyję moich nowych możliwości. Przy pomocy bazyliszka mogę mieć wszystko, czego będę chciał. Sam mogę się uczynić królem Erammy, jeśli zechcę. Jeżeli natomiast oddam bazyliszka tobie, nic mi już nie zostanie – żałosny władca jeszcze żałośniejszego kraju. I powiedz mi teraz, jaki to kompromis możemy zawrzeć? - Jego oczy lśniły równie złowieszczo lodowatym błękitem, jak oczy Gartha czerwienią.

Nadczłowiek nie potrafił znaleźć odpowiedzi na tyradę Barona.

Wściekłość pana na Skelleth zelżała nieco i zdawało się, że teraz zamknął się w sobie, ponownie wycofując się w ponure milczenie. Wydawało się, że wiele wysiłku kosztowało go wydanie polecenia swym żołnierzom:

- Brać go!

Gwardziści stojący tuż za nim rzucili się do przodu i okrążyli Gartha. Trzymali się jednak dobrze poza zasięgiem jego miecza. Podobnie ci stojący na schodach, również zrobili kilka kroków do przodu, ale nie atakowali, najwyraźniej nie mając ochoty na zwarcie w tak wąskim miejscu.

Garth roześmiał się głośno, częściowo z autentycznego rozbawienia spowodowanego ich tchórzliwością, a częściowo, aby odstraszyć ich jeszcze bardziej. Uniósł stopę na szyję swego zakładnika i oznajmił:

- Zabiję tego człowieka, ale dopiero po tym, jak pozbędę się was, nie wcześniej.

Jeden z żołnierzy stojących na schodach zebrał się na odwagę i z dzikim okrzykiem ruszył do ataku. Garth uderzył napastnika w rękę płaską stroną miecza i jednocześnie wybił mu z dłoni oręż. Mężczyzna, zdając sobie nagle sprawę z tego, że w jednej chwili pozbawiony został broni, zmienił szybko atak na rejteradę. Garth zdążył jeszcze wymierzyć mu cios w głowę płaską stroną topora. W rezultacie napastnik leżał ogłuszony na posadzce, a nadczłowiek ponownie przywarł plecami do ściany. Przez parę sekund Garth walczył jeszcze o utrzymanie równowagi, a odzyskawszy ją zrobił kilka kroków do przodu, aby dobrze widzieć obu leżących na podłodze mężczyzn: jednego w pełni świadomego i drugiego, ogłuszonego. Gdy tylko ustawił się w ten sposób, przyszło mu walczyć dalej. Dwóch dalszych żołnierzy ruszyło do ataku ze swymi krótkimi mieczami. Uchylił się przed jednym ciosem, sparował drugi i ripostując przejechał końcem ostrza swego miecza po ramieniu napastnika. Żołnierz krzyknął krótko, upadł i skurczył się z bólu. Garth zdążył jeszcze w porę cofnąć broń, by przyjąć następny atak. Przytrzymując miecz atakującego swoim, podniósł w lewej ręce topór i spuścił go na dłoń tamtego, tuż powyżej rękojeści miecza. Gwardzista upuścił broń i upadł do tyłu.

Na moment zapanowała cisza, gdy inni żołnierze zajmowali miejsca swych pokonanych towarzyszy. Garth wykorzystał tę okazję i krzyknął:

- Do tej pory byłem łagodny i miłosierny. Jednak następny, który mnie zaatakuje, zginie!

Ostrzeżenie poskutkowało natychmiast i nacierająca grupa zatrzymała się, nie wiedząc, co czynić dalej.

- Nie chcę nikogo zabijać, ale nie liczcie też, że poddam się. Trzymajcie się więc z daleka! - mówiąc to Garth po cichu pogratulował sobie, że udało mu się przyjąć nieprzyjaciół tu w rogu, gdzie nie mogli zbliżyć się do niego wszyscy naraz ani go otoczyć. - Baronie, nic ci to nie da poza trupami żołnierzy. Twoi ludzie nie wezmą mnie!

- Ani ty nie uciekniesz. - Głos Barona był spokojny, ledwo słyszalny w przeciwieństwie do krzyku Gartha, ale jego znaczenie prawdziwe. Baron miał rację. Tu, gdzie stał, nadczłowiek mógł powalić każdego, kto tylko zbliżył się do niego. Gdyby jednak ruszył się stąd, natychmiast zostałby otoczony i zabity. Sytuacja patowa.

Na moment uwagę wszystkich odwróciło nagłe zamieszanie na końcu korytarza, po stronie Barona. Ktoś zbiegł na dół i szeptał teraz coś do ucha swemu panu. Garth nie mógł usłyszeć zbyt wiele, ale dotarło do niego słowo „bestia”. Zastanawiał się, jaką to wiadomość można było przekazać Baronowi o takiej porze i w takich okolicznościach, ale nie mógł zaspokoić swojej ciekawości. Zamiast tego, wykorzystał więc okazję i odkopnął miecze, które leżały w zasięgu rąk żołnierzy, aby przypadkiem nie przyszło im do głowy po nie sięgnąć.

Uczyniwszy to, spojrzał ponad głowami strażników na twarz Barona. Jakakolwiek była to wiadomość, nie została dobrze przyjęta. Na twarzy pana na Skelleth pojawiło się znajome już zmarszczenie brwi, tym razem mocniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Baron skurczył ramiona, przez co wydawał się jakby jeszcze mniejszy i pozbył nadąsanej, niezadowolonej miny. Głośno westchnął, a na jego twarzy pojawiła się teraz czysta rozpacz, którą do tej pory nadczłowiek miał okazję oglądać jedynie u uwięzionych w klatkach zwierząt – tak patrzy zwierzę, które wkrótce będzie osowiałe coraz bardziej, aż w końcu zdechnie. Baron zachwiał się; wyglądał jakby jedynie całą swą wolą utrzymywał się w pozycji pionowej. Potem oparł się ciężko o ścianę korytarza.

Jeden z żołnierzy stojących najbliżej Barona zapytał z niepokojem w głosie:

- Panie, czy możemy ci w czymś pomóc? - W jego tonie można było wyczuć współczucie, ale Garth dosłyszał także nutkę pogardy zamiast – jak należało się spodziewać – zaskoczenia czy zmieszania. A przecież z całą pewnością tego typu zachowanie nie mogło być czymś zwyczajnym.

Żołnierz schował miecz do pochwy i podtrzymał Barona, aby mógł on ustać na nogach. Spojrzał w kierunku nadczłowieka stojącego u stóp schodów, które prowadziły do sypialni władcy, potem odwrócił się do tyłu ku drzwiom do lochów, niepewny, w którą udać się stronę. Strażnik, który przyniósł wiadomość, rozejrzał się dokoła i najwyraźniej dostrzegając Gartha po raz pierwszy, zapytał:

- Panie, co mamy robić?

Baron potrząsnął głową. Udało mu się wykrztusić:

- To nie ma znaczenia.

Garth patrzył przerażony. Najwyraźniej władca uległ w tej chwili jakiemuś atakowi, wykazując symptomy osoby w głębokim szoku albo okrutnie ranionej. Wszyscy patrzyli teraz raczej na Barona niż na nadczłowieka. Miecze były opuszczone, gotowość do ataku zniknęła. Widząc, że napięcie wyraźnie opadło, żołnierz podtrzymujący Barona wyprowadził go z grupy, przeszedł z nim obok tkwiącego nieruchomo nadczłowieka, po czym obaj mężczyźni udali się w górę schodami, z których szybko cofnęli się pozostali strażnicy, aby zrobić miejsce.

Kiedy tamci zniknęli z widoku, jeden z żołnierzy zauważył zdawkowo:

- Tym razem jest gorzej.

Stojący koło niego drugi potwierdził kiwnięciem głowy. Żołnierze zaczęli ponownie odwracać się w kierunku nadczłowieka. Ten, całkowicie zaskoczony takim obrotem sprawy, rozglądał się skonfundowany dookoła. Czy taka zmiana nastroju mogła oznaczać koniec potyczki? Właśnie miał zapytać, jaką wiadomość przyniósł posłaniec Baronowi, kiedy stało się coś, co go jeszcze bardziej zaskoczyło. Strażnicy stojący na schodach zbiegli szybko na dół, jak gdyby uciekali przed kimś nadchodzącym. I wtedy u szczytu schodów pojawił się wielki koci łeb o złotych oczach i połyskujących kłach i zerkał w dół na oświetlony pochodniami korytarz.

- Koros! - Wybuchnął bezwiednie Garth. Szczęście, z jakim przyjął pojawienie się bestii w tej chwili, zaskoczyło go niemal tak, jak sama obecność zwierzęcia tutaj i teraz. Koros zaryczał w odpowiedzi, ale nie zdecydował się zejść niżej. Najwyraźniej nie zależało mu na wciskaniu się w wąską klatkę schodową. Widząc to, Garth wydał polecenie: - Czekaj! Odwrócił się do najbliżej stojącego strażnika – jednego z tych, których ranił podczas krótkiego starcia.

- Gdzie jest bazyliszek?

- W lochach.

- Zaprowadź mnie.

Żołnierz rozejrzał się niepewnie po swych kompanach. W odpowiedzi wzruszali ramionami lub odwracali wzrok. Jeden odważył się skomentować:

- Baron powiedział, że to i tak nie ma teraz znaczenia. - Nie wyglądało jednak, żeby strażnik naprawdę tak myślał.

Ranny żołnierz odwrócił się z rezygnacją i poprowadził nadczłowieka do drzwi w końcu korytarza. Za nimi znajdował się malutki pokoik, w którym stał prosty drewniany stół. Na ścianie wisiały kółka z kluczami, a na środku pokoju znajdowała się jakaś figura. Pomnik przedstawiał nieszczęśliwie wyglądającego, niedożywionego młodzieńca. Garth spoglądał na niego z przerażeniem.

Jego przewodnik czując, że nadczłowiekowi należą się jakieś wyjaśnienia rzekł:

- Baron chciał sprawdzić czy legenda nie kłamie. Obiecał temu chłopakowi, że odzyska wolność, jeśli przeżyje.

- Odzyska wolność?

- Oczekiwał w lochach na karę za kradzieże.

- Och! - Garth zatrzymał się, a mężczyzna zdjął tymczasem pęk kluczy ze ściany i otworzył obite blachą drzwi na prawo od tych, którymi weszli. Gdy się rozwarły, odsłaniając mroczne kamienne przejście, oświetlone zaledwie przez jedną pochodnię, nadczłowiek stwierdził: - Opowiedz mi o Baronie. Co się z nim dzieje? Dlaczego tak się zachowuje?

Żołnierz wzruszył ramionami.

- Nikt tego nie wie na pewno. Zawsze był taki. Wpada w dziwne nastroje co jakiś czas. Takie ma humory. Nie chce wtedy nic robić, nie może stać, nie może mówić. Raz czy dwa razy poprzecinał sobie przeguby dłoni, ale sam obandażował zranione miejsca, zanim stracił dużo krwi. Zwykle na dzień lub dwa przed atakiem czuje się świetnie, jest pełen humoru i czaru. Sprawia to, że atak wygląda strasznie. Kiedy czuje się dobrze, jest bardzo inteligentny, nie ma co do tego wątpliwości i jak sądzę sam się o tym przekonałeś. Ale ostatnio jego ataki przybrały na sile. Niektórzy mówią wręcz, że znajduje się pod wpływem jakiegoś przekleństwa albo że wplątał się w jakieś sprawy z siłami nieczystymi i teraz przyszła godzina zapłaty.

Garth zasugerował, jednocześnie obserwując reakcję żołnierza:

- Może po prostu jest szalony?

- Och, co do tego nie ma wątpliwości! Pytanie tylko: dlaczego?

Odpowiedź zaniepokoiła nadczłowieka.

- Jeśli jest wariatem, dlaczego pozwala mu się nadal sprawować władzę?

Żołnierz gapił się teraz na Gartha ze zdumieniem.

- Jest przecież Baronem. Arcykról oddał jego ojcu Skelleth! W jaki sposób można to zmienić?

Garth poczuł, że wkroczył na niepewny teren. Niewiele wiedział o polityce w Erammie, ale zdecydował się zaryzykować następne pytanie:

- Czy nie możecie wnieść petycji do Arcykróla, aby zmienił go na kogoś lepszego?

Rozmówca ociągał się z odpowiedzią.

- No cóż, przypuszczam, że moglibyśmy to uczynić. Ale właściwie po co? Baron nie jest znowu aż taki zły. No i jest naszym pełnoprawnym panem i wodzem. Lepszy szaleniec niż ktoś taki jak Baron Sland.

Ponieważ Garth nie miał pojęcia, kim był Baron Sland ani jakie było jego panowanie, nie mógł użyć żadnego innego przekonywającego argumentu. Zamiast tego umilkł więc i pozwolił, by żołnierz prowadził go dalej korytarzem mającym około dwudziestu stóp, który kończył się następnym wejściem – identycznym jak to, które właśnie minęli. Za nim znajdował się jeszcze jeden korytarz, a po jego lewej stronie widać było kilka par drzwi najwyraźniej prowadzących do cel uwięzionych przestępców. Czuło się tutaj silny zapach bazyliszka.

Skręcili w boczny korytarz, który ciągnął się na jakieś trzydzieści stóp i po każdej stronie miał po pięć par drzwi. Kończyła go pusta, ślepa, szara ściana; znajdowała się na niej następna pochodnia rozświetlająca nieco ciemności. Przewodnik zatrzymał się i wskazał ręką.

- Jest w drugiej celi po lewej.

Garth kiwnął głową.

- Gdzie jest Magiczna Pałeczka?

Żołnierz spojrzał na niego jakby nie rozumiejąc pytania.

- Talizman, który trzyma bazyliszka w zamknięciu. Gdzie on jest?

Żołnierz wzruszył ramionami.

- Nie wiem, o czym mówisz.

Garth, choć zniecierpliwiony i zmartwiony tą odpowiedzią, nie widział przyczyny, dla której mężczyzna miałby kłamać.

- Czy byłeś obecny, gdy przyniesiono tutaj bazyliszka?

- Nie.

- W takim razie sprowadź tu kogoś, kto był.

Żołnierz obrócił się, aby odejść, ale Garth zdał sobie nagle sprawę, że popełnia niewybaczalne głupstwo. Wystarczyłoby przecież zamknąć i zabarykadować drzwi prowadzące do lochów i ustawić za nimi straże z kuszami na wypadek, gdyby Garthowi udało się rozbić drzwi toporem. Koros nie stanowiłby problemu: kazano mu przecież poczekać. Tak długo, dopóki nie zgłodnieje, będzie posłusznie wypełniać rozkaz. Być może byłoby to trochę niewygodne: pozostawić bestię w holu, ale można było z tym żyć. A kiedy Garth umarłby w lochach z głodu, znalazłby się sposób, by rozprawić się i z nią.

- Czekaj! - Wyżej ceniąc bezpieczeństwo niż godność, Garth pognał za żołnierzem.

Rozdział 15

Tłum u stóp schodów rozproszył się. Nie było już nawet śladu po przerwanej bitwie poza może jedną czy dwiema małymi plamkami krwi na kamiennej posadzce. Tylko jeden strażnik stał na najniższym stopniu schodów i czyścił swój miecz. Był to ten człowiek, którego Garth rozbroił i powalił nieprzytomnego na ziemię. Miał na dłoni kilka zadrapań w miejscu, gdzie otarła ją szorstka rękojeść miecza wyrwanego mu przez Gartha. Na mieczu także były skazy: najwyraźniej ucierpiał nieco, gdy został bezceremonialnie odrzucony na bok w czasie potyczki. Garth i jego przewodnik zbliżyli się do mężczyzny, który akurat oglądał swoją broń pod światło i zamruczał pod nosem:

- Aghad i Bheleu!

Nadczłowiek zauważył, że ostrze było mocno wygięte. Towarzyszący Garthowi żołnierz przerwał oględziny miecza słowami:

- Saramie, nadczłowiek szuka kogoś, kto był przy zamykaniu bazyliszka w lochu.

Mężczyzna, którego nazwano Saramem zerknął na nich i warknął:

- I co z tego?

- Nie wiem, kto przy tym był. Myślałem, że ty wiesz.

- Sam tam byłem. A dlaczego? - Patrzył to na swego towarzysza, to na nadczłowieka – jeszcze niedawno swego przeciwnika.

Garth przemówił w swoim własnym imieniu.

- Chcę wiedzieć, gdzie jest Czarodziejska Różdżka.

Saram spojrzał zezem, co Garth przypisał raczej drganiom mrocznego światła pochodni. Zapytał:

- Co takiego?

- Taka drewniana pałeczka, która utrzymywała bazyliszka w klatce.

- Czy to było coś takiego: rzeźbiony patyk tej mniej więcej wielkości? - Uniósł dłonie, by pokazać długość, odłożywszy wcześniej poharatany miecz obok siebie na stopnie.

- Tak.

- Dlaczego?

- Chcę odebrać bazyliszka.

- Ale dlaczego miałbym ci powiedzieć?

Garth nie miał gotowej odpowiedzi.

- Martwisz się, że nie wyciągniesz stąd potwora, zanim Baron wyjdzie z tego, co? Prawdopodobnie masz rację, chyba że potrafisz docenić moją pomoc.

Błysk zrozumienia zaświtał w głowie Gartha. Sięgnął do woreczka i podał Saramowi monetę. Ten przyjrzał się jej bacznie, szukając potwierdzenia, czy rzeczywiście jest złota i dostatecznie duża. Wreszcie wstał.

- Pokażę ci. Chodź.

Garth zawahał się, a potem zwrócił się ku pierwszemu żołnierzowi, z którym tu przyszedł.

- Ty też.

Razem podążali za Saramem, gdy pełnym godności krokiem schodził w dół korytarzem, zaciskając w dłoni swój obnażony miecz.

Wybrawszy odpowiedni pęk kluczy w stróżówce, Saram skierował się nie do celi, w której znajdował się bazyliszek, ale do ostatniej po tej samej stronie. Po zgoła pół tuzinie nieudanych prób z niewłaściwymi kluczami, otworzył wreszcie i rozwarł ciężkie metalowe drzwi, za którymi zamajaczyła maleńka cela. W środku nie było niczego poza kupkami siana. Saram wskazał na jeden kopiec i powiedział:

- Tam, pod spodem.

Garth zaczął już przekraczać próg celi, kiedy zastanowił się. To byłoby nawet jeszcze głupsze niż dać się zamknąć w lochach – pozwolić na uwięzienie w celi. Popchnął drugiego żołnierza i rozkazał:

- Ty.

Mężczyzna posłuchał. Najwyraźniej nie planowano żadnego podstępu. Patyk rzeczywiście był pod sianem. Po chwili nadczłowiek miał go w ręku.

- Dobrze. Teraz otwórz celę z bazyliszkiem.

Saram podał klucze swemu kompanowi i odrzekł:

- Dalej, twoja kolej. - Próbował szybko oddalić się, ale odeszła mu na to ochota, gdy nadczłowiek położył mu dłoń na ramieniu.

- Czekaj. Nie spoglądaj w tamtą stronę, a nic ci się nie stanie. - Dał znak drugiemu żołnierzowi, który z ociąganiem zbliżył się do celi, krzywiąc nos z powodu woni bazyliszka. Klucz obrócił się w zamku i drzwi troszeczkę się uchyliły.

Zauważając nagle, że jest po złej stronie drzwi prowadzących do celi gada, Garth dodał szybko:

- Dość!

Zaczął iść w górę korytarza. Patyk w jego dłoni stawiał opór od chwili, gdy uszedł parę kroków do przodu i musiał przepchnąć go w kierunku przeciwległej do celi potwora ściany. Nawet wtedy trzeba było znacznej siły, aby dać sobie radę z różdżką. Garth zadawał sobie pytanie, jak Baronowi w ogóle udało się sprowadzić tutaj bazyliszka. Gdyby drzwi do celi nie były już otwarte, mógłby usunąć barierę, ale teraz nie ośmielił się tego zrobić. Szkoda mu było też czasu na ponowne zamykanie drzwi. Zamiast tego po prostu siłował się więc z różdżką i w pewnym momencie usłyszał dziki, znajomy syk. Obaj żołnierze jawnie się odsuwali. Jedynie fakt, że Garth nie schował dotąd swego miecza, trzymał ich jeszcze w piwnicach i nie pozwalał wziąć nóg za pas.

Udało mu się chyba wreszcie minąć punkt krytyczny i niespodziewany brak oporu różdżki o mało co nie zwalił go z nóg. Saram, który częściowo odzyskał już zimną krew, ośmielił się zauważyć:

- Łatwiej było sprowadzić go tutaj.

Garth warknął coś w odpowiedzi, próbując stanąć mocno na nogach. Cały czas pamiętał o tym, aby nawet nie zerknąć w stronę otwartych już do połowy drzwi celi. Jego irytacja spowodowana była w równym stopniu obrzydliwym, śmiertelnym smrodem, jaki zaczął już wypełniać korytarz, jak i denerwującą uwagę żołnierza. Trujące opary zbierały się w małym pomieszczeniu już pół dnia i powietrze w środku do tej pory z całą pewnością stało się absolutnie śmiertelne. No cóż, następny użytkownik celi nie będzie musiał przynajmniej martwić się robactwem.

Garth wskazał ręką strażnikom, aby poszli przodem. Nie chciał się odezwać, żeby nie pozwolić trującemu powietrzu na wtargnięcie do płuc. Posłuchali niezwłocznie, zatykając nosy i usta przed oparami. Nie wypracowali sobie takiej wytrzymałości wobec odoru bazyliszka, jaką posiadł Garth podczas swego wydłużonego, przymusowego pobytu w kryptach Mormoreth, a poza tym jako ludzie byli i tak zdecydowanie mniej odporni. Teraz nie przyszłoby im nawet na myśl wprowadzenie Gartha w pułapkę, gdyż zbyt byli zajęci odkaszliwaniem niebezpiecznych waporów. Mimo to, nadczłowiek wolał trzymać miecz w pogotowiu i upewnił się, czy obaj znajdują się w jego zasięgu. Doszli tak do stróżówki. Garth lewą ręką przytrzymywał mocno różdżkę, którą wcisnął sobie za pas.

Zza pleców doszedł go syk bazyliszka protestującego przeciwko ciągnięciu go. Drugi żołnierz, którego imienia Garth nie znał, zaczął powoli, odruchowo i bezmyślnie odwracać się. Nadczłowiek klepnął go mocno w ramię płaską stroną miecza, aż w kolczudze odcisnął się ślad tam, gdzie miecz uderzył pod ostrzejszym kątem. Oszołomiony mężczyzna spojrzał teraz na nadczłowieka zamiast na bazyliszka i to go ocaliło. Garth bez słowa wskazał palcem na skamieniałego więźnia, który stał akurat parę kroków od nich. Przez plecy żołnierza przeszedł dreszcz i wyglądało na to, że zaraz zemdleje. Saram próbował się uśmiechnąć, ale również i on był blady.

Ponieważ nie dzieliły ich od głównego wyjścia już żadne inne drzwi poza takimi, które bez trudu roztrzaskałby swoim toporem, Garth uznał, że nie ma już potrzeby przetrzymywania obu żołnierzy przy sobie. Pokazał im gestem ręki, że mogą odejść. Pierwszy z nich skwapliwie rzucił się do schodów. Saram był bardziej opanowany.

- Poczekaj! - zawołał Garth coś sobie przypominając.

Saram zatrzymał się, ale nie odwrócił głowy. Choć z miejsca, gdzie się teraz znajdował, nie można było dostrzec potwora, od którego dzielił go załom muru, człowiek najwyraźniej nie chciał ryzykować.

- Gdzie jest przykrycie dla niewidzialnej klatki? - zapytał Garth.

Saram wzruszył ramionami.

- Nie wiem.

- Odszukaj je. Byłeś tu, gdy ściągano na dół bazyliszka. Musiałeś widzieć, co się z tym stało.

- Zostało chyba zabrane na górę tymi drugimi schodami.

- Znajdź je i przynieść tutaj.

W oczywisty sposób niezadowolony, Saram znów wzruszył ramionami, ale po chwili kiwnął potakująco głową. Wbiegł ponownie na schody, Garth rzucił jeszcze za nim słowa ponaglenia. Rozkaz jednak nie miał większego znaczenia, gdy żołnierz znalazł się poza jego zasięgiem. Poza tym, Garth zaczął już żałować, że w ogóle otworzył usta. Choć w wartowni opary nie były tak skoncentrowane i gęste jak poniżej, wystarczająco już mu dokuczały. Zdawało się, że na języku pozostawał mu jakiś obrzydliwy smak, którego w żaden sposób nie mógł się pozbyć. Zastanawiał się, czy ślad, który pozostawiał za sobą potwór może w jakiś sposób zaszkodzić jego bosym stopom. Wydawało się to raczej mało prawdopodobne, ponieważ i tak już raz przeszedł boso trasę, po której ciągnięto bazyliszka. W każdym razie nie czuł nic poza zwyczajnym chłodem kamiennej posadzki.

Wysławszy Sarama, Garth musiał teraz poczekać na niego w tym samym miejscu. Aby nie spowodować skamienienia żołnierza, gdy będzie tu wracał, nie mógł ruszyć dalej z bazyliszkiem. Oznaczało to, że nie ma teraz nic do roboty i spokojnie może rozejrzeć się po otoczeniu, uważając jednak, by nie spojrzeć za siebie.

Właściwie w salce nie było nic interesującego do oglądania poza figurą nieszczęśnika, którego Baron użył do sprawdzenia legendarnych mocy bazyliszka. Ciekaw był wyrazu twarzy młodzieńca. Skamieniały grymas ust nic mu jednak nie powiedział, choć z całą pewnością nie był to wraz twarzy człowieka w skrajnym przerażeniu, jakiego można by było się spodziewać. Widział już panikę malującą się w rysach Arnera, gdy młodzian ów – nieco starszy i o wiele zdrowiej wyglądający niż okaz, któremu Garth się teraz przyglądał – oczekiwał na egzekucję. Natomiast mina, jaką przybrał w ostatnich chwilach swego życia ten oskarżony o kradzież chłopak zupełnie nie przypominała tamtego strachu. Było w niej natomiast coś zdecydowanego; zamknięte usta, zaciśnięte wargi i zęby, a oczy otwarte szeroko, choć wcale nie nazbyt szeroko. Nadczłowiek zaczął się zastanawiać, jakaż to kombinacja różnych emocji może wywołać taki wyraz twarzy u kogoś, kto stoi oko w oko z pewną śmiercią. Nie, wcale nie z pewną śmiercią; powiedziano mu przecież, że może umrzeć, ale i że może zostać uwolniony. Garth zdał sobie nagle sprawę, że młody złodziej musiał być jednak nieco przesadnie odważny decydując się na takie ryzyko. Złodziejstwa – był tego pewien – nie karano w Skelleth głową. Nie znał wyroku, jaki mógłby grozić młodzieńcowi, ale stawiać na szali życie, swoją własną egzystencję, niepewną jeszcze wolność, nie mając w dodatku szansy na samoobronę...

Wzdrygnął się.

On sam w podobnej sytuacji nigdy nie zdecydowałby się na taki krok. Choć miał wysokie mniemanie o swojej odwadze, musiał przyznać się przed samym sobą, że nie stać by go było na taką brawurę. Ale może ludzie przywiązywali większą wagę do wolności niż nadludzie. Albo też, mniejszą do życia... To ostatnie było bardziej prawdopodobne wnioskując z tego, co sam miał okazję zaobserwować pośród ludzkich społeczeństw. Być może miała coś z tym wspólnego ich wiara w siły nadprzyrodzone, bogów i tym podobne rzeczy. Garth słyszał, że większość ludzi wierzyła w życie pozagrobowe, gdzie istota człowieka, osobowość jednostki, która miała nawet specjalną nazwę – dusza, żyła dalej w innym świecie. Sama myśl o tym wydawała się Garthowi bardzo zagmatwana, mglista i mało prawdopodobna, ale takie podejście niewątpliwie mogłoby tłumaczyć nieco brak powagi i lekceważenie życia spotykane wśród niektórych przedstawicieli tej rasy. Taki też prawdopodobnie był przypadek tego złodzieja, któremu właśnie się przyglądał.

Przyjrzawszy mu się jednak dokładniej, dostrzegł, że chłopak był bardzo chudy. Mógłby, w rzeczy samej, rozróżnić poszczególne kości na jego rękach i nogach, a żebra tworzyły wyraźne widoczne zgrubienia na jego poszarpanej tunice. Być może oszalał z głodu, jak pozbawiona jedzenia bestia i nie zważając na konsekwencje wykorzystał pierwszą nadarzającą się okazję, dającą mu choć cień szansy na wyjście z celi. To jednak nie tłumaczyło wyrazu jego twarzy – bestia w takich przypadkach była raczej rozwścieczona niż zdeterminowana.

Nadludzie, o czym Garth wiedział dobrze, nie wpadali w szaleństwo z powodu głodu – widział zbyt wielu ze swego gatunku umierających z tej przyczyny podczas mroźnych zim, aby w to wątpić – może jednak przydarzało się to ludziom. Garth zadumał się nad wyraźnym obłąkaniem Barona, zastanawiając się, czy nie było przypadkiem związane z dietą obowiązującą w Skelleth, gdy nagle usłyszał głos Sarama na schodach. Dla mieszkańców miasta szaleństwo Barona było już przesądzone. Takie przypadłości były najwyraźniej o wiele częstsze wśród ludzi niż pośród rasy nadczłowieka.

Garthowi nie przyszło do głowy, że jego własne zachowanie: pozostawienie domu i rodziny dla idiotycznego poszukiwania sławy, równie dobrze mogło być uznane za szaleństwo przez jego własnych współbraci.

Odwracając jednak uwagę od tak teoretycznych rozważań i na powrót zajmując się teraźniejszością, zauważył Sarama stojącego w korytarzu z odwróconą głową. W rękach trzymał on duży zwój brudnego materiału.

- Przynieś to tutaj - zawołał Garth.

- Sam to weź - odpowiedział Saram upuszczając swój ciężar na podłogę ze stukotem przytwierdzonych doń łańcuchów.

Garth spojrzał na różdżkę za pasem. Potem wyciągnął ją i położył ostrożnie na podłodze. Nie zamierzał jeszcze wyciągać bazyliszka na korytarz. Pozostawiwszy drewniany patyk, pobiegł wzdłuż korytarza do miejsca, gdzie stał Saram z nogą na pakunku.

- Było w zbrojowni - oznajmił żołnierz, gdy Garth się zbliżył. Nadczłowiek nagle zdał sobie sprawę, że Saram trzyma w dłoni miecz i to nie swój zniszczony, pokrzywiony, lecz długi, cienki rapier, który lśnił, gdy odbijało się w nim światło płomienia pochodni. Garth tymczasem podczas oczekiwania schował swój miecz do pochwy i teraz instynktownie chwycił za jego rękojeść.

- Tak? - Garth próbował nie zabrzmieć komicznie.

Zatrzymał się parę kroków przed plecami Sarama. Nie miał pojęcia, co tamten planuje. Z całą pewnością nie mógł wymyślić sobie, że w pojedynkę mógłby dać radę nadczłowiekowi!

- To daleko stąd.

Przypominając sobie nagle wcześniejsze działania Sarama Garth pomyślał, że rozumie po części zachowanie mężczyzny, choć miecz nadal pozostał tajemnicą. Raz jeszcze powiedział: - Tak... - i wyjął złotą monetę. Najwyraźniej wyciągnięta w odpowiedzi na stukot metalu, gdy Garth sięgnął do woreczka z pieniędzmi, otwarta dłoń przyjęła ją skwapliwie. Nadczłowiek włożył monetę w rękę Sarama i szybko wycofał się. Saram zrobił to samo, chowając jednocześnie miecz.

- Czy mogę ci się jeszcze na coś przydać? - Saram stał, nadal odwrócony tyłem do nadczłowieka.

- Nie.

Człowiek wzruszył ramionami i z powrotem wbiegł na schody, pozostawiając przykrycie klatki na podłodze. Garth przyglądał mu się, zdezorientowany i zmieszany zachowaniem mężczyzny. Czy miecz był po to, by uniemożliwić mu wyszarpnięcie materiału bez zapłacenia? Wyglądało na to, że wszyscy ludzie, których poznał, są niespełna rozumu: Zapomniany Król, który żąda bazyliszka jednocześnie zaklinając się, że nie użyje go w taki sposób, jaki Garthowi wydawał się jedynym możliwym do wyobrażenia; Baron, wpadający w prawie katatoniczną depresję; młody złodziej ryzykujący życie dla wolności; Saram zachowujący się nieracjonalnie... – wszystko to było czymś więcej, niż Garth mógł zrozumieć.

Wreszcie zrezygnował z rozmyślań, odwrócił się i poczłapał z powrotem do stróżówki. Pilnował się, by nie spojrzeć w kierunku bazyliszka. Rozwinął sukienne przykrycie klatki na tyle, na ile mógł w tak ciasnym pomieszczeniu. Potem podniósł je dla ochrony oczu i ruszył ponownie do lochów.

Nie było miejsca na to, żeby rozłożyć materiał na klatce w sposób właściwy. Porwany i nierówny zwieszał się nieco na bok. Wreszcie pozostało już tylko wyciągnąć cały ten bałagan na schody i dalej. Przednia część niewidzialnej klatki znów sprawiała kłopoty, gdy pokonywał stopnie i Garth musiał trzykrotnie na oślep poprawiać na niej przykrycie, mając cały czas mocno zamknięte oczy.

Najwyraźniej nastąpił na ślady jadu i trochę trucizny dostało się do lewej stopy. Po chwili poczuł trudne do opanowania rwanie, ale nie zwolnił ani na moment. Gdy dotarł wreszcie na samą górę, ujrzał jasne poranne słońce wlewające się przez okno – oczywisty dowód na to, że dzień już dawno się rozpoczął. Nie mógł jednak tracić czasu. W każdej chwili Baron mógł dojść do siebie albo Herrenmer, kapitan gwardii mógł przejąć dowodzenie i spróbować zatrzymać nadczłowieka. Garth uznał za korzystny zbieg okoliczności to, że Herrenmera nie było pośród żołnierzy, z którymi starł się przed świtem. Sądząc z jego działania i sprawności, z jaką skonfiskował bazyliszka, nie pozwoliłby Garthowi tak łatwo jak pozostali strażnicy odejść z potworem.

Koros posłusznie czekał u szczytu schodów w słońcu. Garth przywitał go pieszczotliwie, chociaż raczej spiesznie i zahaczył Magiczną Różdżkę za paski uprzęży. Dopiero wtedy wyprowadził bestiara do holu pilnując, by jego złote oczy skierowane były cały czas do przodu, z dala od niezbyt dokładnie przykrytego bazyliszka.

W korytarzu nie spotkali nikogo. Mieszkańcy dworu bez wątpienia woleli nie zbliżać się zbyt blisko kłów Korosa.

W holu dwóch strażników pilnowało lekko otwartych drzwi wejściowych. Garth zobaczył roztrzaskane drewno w miejscu, gdzie zamek i klamka zostały wyrwane; najwyraźniej stało się to wtedy, gdy zwierz wpadł do dworu szukając swego pana. Drzwi tkwiły jeszcze na zawiasach i poza uszkodzeniem zamka właściwie były w całości. Nie miało to oczywiście żadnego znaczenia, gdyż – mimo iż Garth nie chciał jeszcze dodatkowo antagonizować Barona – tak naprawdę to wątpił, czy obłąkany pan na Skelleth kiedykolwiek wybaczy mu to, co już się stało.

Na widok zbliżającego się nadczłowieka z bestią żołnierze cofnęli się i wyciągnęli miecze.

Garth uspokoił ich.

- Nie przejmujcie się. Wychodzimy. Zasłońcie tylko oczy, bo zabieramy ze sobą bazyliszka.

Strażnicy nic nie odpowiedzieli. Spojrzeli tylko po sobie, kiwnęli głowami i odsunęli się przez wejście do sali audiencyjnej. Garth ruszył do przodu i otworzył z trzaskiem drzwi wejściowe.

Natychmiast pożałował tego, wyrzucając sobie, że nie zwrócił większej uwagi na hałas dobiegający od strony placu. Wyglądało na to, że jest dzień targowy i plac przed dworem zapełniony był kręcącymi się dokoła ludźmi: kupcy zachwalali swoje towary, farmerzy sprzedawali produkty, a dzieci plątały się pod nogami. Kilku przechodniów stanęło i przyglądało się w osłupieniu Garthowi, który pojawił się nagle w pełnym uzbrojeniu w drzwiach dworu Barona i spoglądał teraz na nich również nieco zaskoczony.

Wyglądało na to, że trzeba zacząć działać natychmiast, zanim tłum przypomni sobie o swojej wcześniejszej agresji. Garth nie miał najmniejszej ochoty zostać obrzucony błotem i kamieniami jak poprzednio. Wyciągnął miecz i z dzikim rykiem wypadł na słońce.

Natychmiast ci stojący najbliżej odskoczyli do tyłu przerażeni.

Na odzew krzyku swego pana, za plecami Gartha pojawił się Koros. Szmer tłumu zgasł na dłuższą chwilę, po czym stał się jeszcze głośniejszy. Nadczłowiekowi przyszło do głowy, że musi opróżnić całkowicie plac, zanim będzie mógł bezpiecznie wyciągnąć bazyliszka na zewnątrz. Musiał to uczynić, bo tylko tu było dość miejsca na wyprostowanie pokrycia z materiału. Nie namyślając się więc zbyt wiele zrobił dalsze parę kroków naprzód, unosząc miecz w jednej ręce, a drugą sięgając po topór. Bestiar rycząc posuwał się za nim. Gdy dotarli do miejsca, w którym Koros mógł stanąć obok nadczłowieka, klatka z bazyliszkiem natomiast jeszcze była w środku, kiedy Garth wskoczył na skrzynkę z jakimś towarem i krzyknął:

- Idźcie stąd! To miejsce jest moje!

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, większość tłumu zniknęła, tworząc coś w rodzaju pustej ścieżki, która coraz bardziej się rozszerzała. Ustawieni na posterunkach na skraju placu strażnicy, których Garth wcześniej nie zauważył, stali przez moment niezdecydowani, ale i oni poddali się w końcu fali uciekającego tłumu i przyłączyli się do niego. Pozostało jedynie paru najbardziej zatwardziałych, ale i oni po kolejnym groźnym okrzyku i machnięciu mieczem czmychnęli z placu. Pozorny atak w kierunku ociągających się przegonił nawet najbardziej upartych. Aby się upewnić, Garth okrążył rynek: zaglądał do każdej uliczki krzycząc i wymachując mieczem. Rynek był rzeczywiście pusty.

Zadowolony z takiego obrotu sprawy nadczłowiek podbiegł szybko do bazyliszka, którego Koros właśnie wyciągnął na zewnątrz. Prędko rozpostarł przykrycie klatki, zakrywając ją teraz dokładnie i całkowicie. Wiedział, że ludzie mogą wrócić w każdej chwili przyciągnięci chęcią zobaczenia, co dzieje się na rynku. Miał tylko nadzieję, że nadal będą zastraszeni i nie ruszą zbrojnie przeciwko niemu. Miał też nadzieję, że żołnierze nie zbiorą się ponownie, aby mu przeszkodzić w jego zamiarach.

Kiedy pokrywa z materiału obciążonego łańcuchem bezpiecznie już chroniła wszystkich przed spojrzeniem bazyliszka, Garth chciał szybko podejść do Korosa, ale skonstatował, że utyka straszliwie na ranną i w dodatku zatrutą lewą nogę. Przejście przez rynek wyglądało raczej na zataczanie się niż na szybki krok, a wspięcie na bestię przypominało bardziej niezgrabne gramolenie się aniżeli skok. Dosiadłszy wreszcie swego wierzchowca, nadczłowiek skierował się najkrótszą drogą wokół dworu do Oberży Królewskiej. Mógł też teraz wreszcie obejrzeć swoją stopę.

Samo zacięcie było bez znaczenia – tak jak myślał – ale jad spowodował rozległą opuchliznę i zmianę koloru skóry. Garth pocieszał się myślą, że jedynie niewielka ilość trucizny dostała się do organizmu, w przeciwnym wypadku już byłby martwy. Raz jeszcze pożałował utraty swych zapasów: zioła lecznicze, które trzymał w torbie, a które leżały teraz w głębokiej na stopę kałuży, mogłyby się w tej chwili bardzo przydać.

Poza tym siodło byłoby oczywiście o wiele wygodniejsze niż jazda na oklep, do której teraz był zmuszony. Wolałby też uchwyt wodzidła zamiast jedynie paska uprzęży. Ku zadowoleniu Gartha, ludzie nadal uciekali na jego widok. Obawiał się przecież, że mogą wystąpić przeciw niemu. Obraz skamieniałego młodzieńca, jaki miał przed oczyma, przekonał go na tyle, że zmienił nieco swoją opinię na temat ludzkiej odwagi.

Gdyby nie ból w nodze, jazda sprawiałaby mu nawet przyjemność. Słońce świeciło jasno, było ciepło – choć zbierały się chmury – a on wreszcie prowadził bazyliszka do Zapomnianego Króla. Niestety rwanie w nodze uprzytomniało mu mniej przyjemne rzeczy: że stracił wszystkie swoje zapasy poza częścią złota, mieczem i toporem, że nie miał już butów ani płaszcza, że otoczony był przez nieprzyjaciół, że z rany może rozwinąć się śmiertelna gangrena. Nie wiedział też, czy bestia znalazła i pożarła kozy. Koniec końców, obecna sytuacja Gartha była jednak nie do pozazdroszczenia i bardzo był już zadowolony z tego, że jego wyprawa zbliża się do końca. Cierpliwość nadczłowieka też powoli się wyczerpywała.

Było jej już tak niewiele, że po tym jak zaprowadził Korosa i bazyliszka do stajni obok gospody – strasząc przy okazji nowego chłopca stajennego – bez większych ceregieli wkroczył dumnie, choć nieco kulejąc, do Oberży Królewskiej: z wyciągniętym mieczem, gotów na pokonanie każdego, kto stawiłby mu tam czoła, włączywszy w to całą gwardię Barona. W środku napotkał jednak tylko garstkę porannych pijaczków żłopiących piwo. Gospodarz czyścił i polerował mosiężne naczynia, a Zapomniany Król siedział jak zwykle bez ruchu przy swym stole.

Nadczłowiek zatrzymał się na środku sali i rozejrzał się dokoła, patrząc na oniemiałych i przerażonych klientów. Nagłe uczucie zawodu – jak to, które nastąpiło po zapaści Barona – sprowadziło go na ziemię. Zdał sobie sprawę, że ta spokojna tawerna jest już końcem jego przygody i takie zachowanie było po prostu nie na miejscu. Ale czy rzeczywiście był to już koniec? Musiał jeszcze dać sobie radę z Baronem i niemało czasu upłynie, nim powróci do domu i rodziny. Poza tym nadal pozostawało jeszcze tajemnicą, co Zapomniany Król chce zrobić z bazyliszkiem. Garth schował miecz do pochwy i podszedł do stolika starca. Usiadł.

Zapomniany Król jak zwykle nie robił nic, by potwierdzić, że go rozpoznaje.

- Przyprowadziłem bazyliszka.

- Gdzie? - Obrzydliwy głos był dla Gartha jak zawsze zaskoczeniem.

- W stajni, jak proponowałeś.

- Dobrze.

Starzec zaczął się podnosić, ale Garth przytrzymał go za rękę. Natychmiast pożałował tego, gdyż nawet przez gruby żółty rękaw wyczuł wyraźnie każdą kość i ścięgna, tak twarde i napięte jak drut. Ręka nie miała nic z naturalnego ciepła ciała człowieka. Szarpnął dłoń z powrotem, jak gdyby przypalił palce.

- Czekaj!

Starzec usiadł ponownie i podniósł głowę, najwyraźniej patrząc na Gartha, choć jego oczy pozostały niewidoczne pod kapturem.

- Czy powiesz mi, dlaczego chcesz mieć bazyliszka?

- Nie. - Głos był nawet jeszcze bardziej oschły niż zwykle i z całą pewnością w niższej tonacji.

Garth zastanawiał się nad dalszymi argumentami. Po krótkiej przerwie Zapomniany Król wstał i tym razem nadczłowiek mu w tym nie przeszkodził. Zamiast tego sam zaczął wstawać, ale nagle usiadł z powrotem, gdy niebacznie przełożył ciężar ciała na lewą nogę. Starzec nie dał po sobie poznać, że widział to, ale przystanął obok stołu i wysyczał coś w języku, którego Garth nigdy przedtem nie słyszał i który był zupełnie odmienny od tego, jakim posługiwano się na północy i całkowicie różny od tych dawno już wymarłych, które nadczłowiek znał tylko z pisma w prastarych książkach. Potem starzec obrócił się i bezgłośnie podszedł do drzwi, podczas gdy Garth nieco oniemiały po tym wszystkim, usiadł przyglądając mu się.

Dopiero, gdy drzwi zatrzasnęły się za postacią w łachmanach, nadczłowiek zdał sobie sprawę, że ból w stopie zupełnie przeszedł.

Rozdział 16

Było późne popołudnie. Siedząc tu od kilku godzin, Garth zrezygnował w końcu z próżnego zastanawiania się nad ewentualną przydatnością bazyliszka dla Zapomnianego Króla. Obrócił raczej swoje zainteresowania ku tak praktycznym sprawom jak obuwie. Nie zamierzał już dłużej chodzić boso. Życie bez butów okazało się zupełnie nie do zniesienia. Jego stopy, jeśli nie były poparzone czy pokłute, przemarzały i mokły uprzykrzając mu życie na wiele sposobów. Gdy światło słoneczne przesuwało się wolno po podłodze tawerny od wczesnego ranka do południa, Garth oczekiwał w każdej chwili powrotu starca i odłożył na bok wszelkie rozmyślania. Potem, gdy wstęgi światła zaczęły wydłużać cienie, począł się zastanawiać, czy Zapomnianemu Królowi nie stało się coś złego i miał nawet nadzieję, że stary głupiec rzeczywiście gdzieś zniknął. Cały czas nadal zadawał sobie pytanie, na co starcowi bazyliszek. Ale kiedy światło zaczęło wreszcie mrocznieć i pojawili się pierwsi wieczorni goście, przestał myśleć o starym i zajął się czymś innym.

Właśnie zdecydował, że najrozsądniej będzie poprosić szynkarza, by polecił mu jakiegoś dobrego szewca, gdy nagle pojawił się znów Król, równie milczący jak zawsze, ale teraz chyba jeszcze bardziej przygarbiony i jak gdyby zniechęcony. Garth odgadł natychmiast, że – cokolwiek starzec chciał osiągnąć – jego wysiłki nie zdały się na nic i nie dokonał tego.

Żółto ubrana postać poczłapała cicho do swojego fotela. Starzec miał głowę zwieszoną. Garth odczekał uprzejmie chwilę, zanim przemówił. Zauważył jednocześnie, że płaszcz, który stary człowiek miał na sobie, zachował jeszcze zapach jadu bazyliszka.

- Witaj, o królu.

Starzec nie odpowiedział.

- Co z bazyliszkiem?

- Żyje. - Oschły głos starego był bardzo słaby.

- Co z nim teraz będzie?

- Nie dbam o to.

- Czy przydał się twoim celom?

Zapadła cisza. Wreszcie po czymś, co mogło westchnieniem, Garth usłyszał:

- Nie, nie przydał się.

Zanim nadczłowiek zdążył podjąć na nowo rozmowę, wydarzyło się coś, co ją uniemożliwiło. W ciągu kilku ostatnich sekund słyszał kroki zbliżające się do tawerny, ale nie zwracał na nie większej uwagi. Nagle zdał sobie sprawę, że to kroki wielu ludzi maszerujących w kolumnie. Zrozumienie tego podziałało na niego jak gwałtowne szturchnięcie.

Żołnierze!

Nagle zrobiło się zamieszanie: drzwi gospody otworzyły się z trzaskiem i grupka strażników Barona wtargnęła do środka. Garth skoczył prawie natychmiast na równe nogi i jedną ręką chwycił ciężki, dębowy stół. Uniósł go i posłużył się nim jako tarczą, aby bronić się, zanim zdoła wyciągnąć broń. Dwie krótkie strzały wystrzelone z kusz wbiły się w blat starego stołu. Ich stępione groty wystawały z solidnego i twardego drzewa prostopadle do torsu nadczłowieka. Potem – w zaskakującym kontraście do zamieszania, jakie początkowo wybuchło – nastąpiła długa chwila, podczas której wszystko jakby stanęło w miejscu i zamarło. Garth stał wyprostowany z prowizoryczną tarczą w lewej ręce, w prawej trzymając gotowy do uderzenia miecz. Naprzeciw niego przynajmniej połowę salonu zajmowało około tuzina żołnierzy. Kusznicy wyglądali na nieco przestraszonych i zaskoczonych i nie załadowali ponownie strzał. Pozostali gwardziści stali z mieczami w pogotowiu – nie tymi krótkimi, z którymi chodzili zazwyczaj, lecz z porządnymi, długimi na trzy stopy pałaszami. Klienci gospody zdawali się być sparaliżowani zaskoczeniem i gapili się na pole walki samotnego potwora osaczonego przez tuzin żołnierzy.

Tymczasem za nadczłowiekiem, tam, gdzie jego wzrok nie docierał, Zapomniany Król z rozpalonymi oczodołami wyszczerzał zęby w uśmiechu, który nie gościł na jego wargach od wieków.

Ciszę przerwał nienaturalny skrzek z trudnością rozpoznawalny jako glos Barona.

- Zabijcie go, głupcy!

Ociągając się pierwsza, najbliżej stojąca, czwórka ruszyła do przodu, ale cofnęła się gwałtownie, gdy Garth przykucnął i uniósł miecz. Znowu wszyscy zamarli poza tańczącym maniakalnie i w złości ciskającym komendy Baronem, który stał jeszcze w drzwiach, próbując kierować swymi żołnierzami. Napięcie rosło; każda ze stron czekała na ruch przeciwnika. Garth wiedział, że najlepszym posunięciem w takiej sytuacji byłby nagły atak, po którym nastąpiłoby równie szybkie wycofanie się. Wiedział jednak także, że musiałby zabić przynajmniej jednego ze swych przeciwników, a miał nadzieję – jeszcze teraz – że uniknie rozlewu krwi. Pośród żołnierzy rozpoznał znajome już twarze. Herrenmer stał w drugiej linii, Saram miał w ręku kuszę i tkwił z boku bez ruchu, a młody gwardzista, który zaprowadził go do lochów znajdował się za kapitanem. Rozpoznawał też pozostałe twarze. Spotkał tych ludzi po przybyciu do Skelleth: ludzi, którzy wyrwali go z rąk rozwścieczonego tłumu, którzy pomogli mu skonfiskować bazyliszka, ludzi z którymi walczył w piwnicach pałacu. Wszyscy oni stali teraz naprzeciw niego otrzymawszy rozkaz zabicia go.

Stojący za nimi Baron nie przestawał się ciskać po sali. Teraz jego słowa były już zupełnie niezrozumiałe. Nagle jedno zdanie zabrzmiało wyraźnie w sali gospody.

- Pamiętajcie, jak skończył Arner!

Garth widział, że słowa te zrobiły wrażenie na żołnierzach, choć nie był pewny, jak wielkie. Twarze żołnierzy zmieniły się, a oni sami się wyprostowali. Saram odwrócił się w stronę swego pana; na twarzy żołnierza malowało się zdumienie. Garth był zbyt zajęty pilnowaniem strażników z mieczami, by zwrócić na to większą uwagę. Dopiero więc gdy usłyszał nagły łomot, spojrzał dokładniej w tamtą stronę.

Saram rzucił na ziemię swoją kuszę. Nawet Baron zamilkł. Garth czekał, kiedy mężczyzna wyciągnie miecz, ale – zamiast tego – ten głośno oznajmił:

- To przecież nie ma sensu. Karczmarzu!

Pozostali także przestali zauważać swego przeciwnika i w zdumieniu gapili się na Sarama, który spokojnie podszedł do kontuaru, za którym przerażony karczmarz kulił się przy wielkich beczkach z trunkami.

- Nalej mi piwa, stary głupcze - powiedział Saram normalnym głosem, który w panującej ciszy zdał się niemal wrzaskiem. Karczmarz ruszył szybko, by wykonać polecenie, a Saram tymczasem rozsiadł się wygodnie, oparł się o ścianę i oznajmił: - Wy, ludzie, możecie dać się zakatrupić, jeśli chcecie, ale ja nie zamierzam umierać dla kaprysu szalonego Barona. No to pomyślności.

Wraz z ostatnimi sarkastycznymi słowami uniósł w górę właśnie otrzymany dzban i łyknął porządny haust pieniącego się piwa.

Żołnierze popatrzyli jeden na drugiego, ogłupiali. Wreszcie jeden z nich rzucił nagle na podłogę swój miecz ze słowami:

- Bheleu, niech to trafi szlag!

On również podszedł do lady i nalał sobie piwa nie zważając na protesty karczmarza. Napięcie opadło i po chwili całe towarzystwo – rozluźnione – popijając piwo i wino za stołami, żartowało i śmiało się głośno. Tylko Baron pozostał na swoim miejscu przy drzwiach wykrzykując przekleństwa pod adresem podwładnych.

Garth uspokoił się, postawił z powrotem stół i usiadł ponownie na krześle spoglądając z rozbawieniem na dwa wystające z drewna groty. Był nieco zaskoczony, gdy po chwili przy jego stoliku pojawił się Saram i przysunął sobie krzesło.

- Czy wolno się przysiąść?

- Oczywiście. Jestem na twoje usługi. - Garth nie zwykł rozdawać uprzejmych uwag. Tym razem jednak nie przesadzał. Wyglądało na to, że bunt Sarama uratował mu życie i Garth czuł, że jest mu zobowiązany.

Żołnierz niedbale pociągnął długi łyk ze swojego dzbana i usiadł.

Obok drzwi dał się słyszeć jakiś rumor i wszyscy poza Zapomnianym Królem odwrócili głowy, aby zobaczyć, co się tam dzieje. To Baron, zmęczony wreszcie swymi całkowicie nieskutecznymi krzykami, porwał z ziemi leżący miecz, najwyraźniej zamierzając w pojedynkę zaatakować nadczłowieka. Kilku z jego ludzi skoczyło ku niemu i właśnie siłowali się z nim próbując wyrwać mu broń, zanim stanie się coś niedobrego. Garth usłyszał tłumione przekleństwa dochodzące z kłębiącej się masy ludzkiej i ujrzał nagle jak jeden z mężczyzn wycofuje się na bok z krwawiącą ręką, na której widać było długie, choć płytkie zacięcie.

Jego głos wzniósł się ponad zamieszanie:

- Och, do diabła, to boli! Aghad i Pria!

Kilku niezaangażowanych w przepychankę pośpieszyło mu na pomoc.

Po chwili udało się zażegnać niebezpieczną sytuację. Miecz odrzucono na bezpieczną odległość, a Baron leżał na podłodze płacząc jak dziecko. Spoglądając na swego rannego towarzysza, jeden z żołnierzy z cichym przekleństwem wymierzył pełen złości kopniak leżącemu panu. Baron zwinął się w kłębek i tkwił tak tłumiąc płacz. Ktoś zganił łagodnie kopiącego:

- Nie powinieneś był tego robić.

Spomiędzy innych wyszedł nagle Herrenmer i przyklęknął obok swego pana. Zerkając w górę zawołał:

- Niech mi ktoś pomoże, zaprowadzimy go do jego łóżka.

Wyciągnęły się pomocne dłonie i po kilku chwilach Herrenmer i jeszcze jeden gwardzista wyszli z nadal chlipiącym Baronem na oświetloną jeszcze słońcem ulicę. Kapitan gwardii zatrzymał się w drzwiach i oznajmił:

- Wrócimy tu niebawem.

Gdy wszystko już się uspokoiło, Garth i Saram odwrócili się na powrót do stołu.

Przez chwilę siedzieli bez słowa. Saram wypił resztkę piwa i stawiając z hałasem dzbanek na stole odezwał się:

- Zastanawiałem się już od dłuższego czasu, kim jesteś.

Garth spojrzał uprzejmie, lecz obojętnie.

- Tak?

- Co też ciebie sprowadziło do Skelleth?

Nadczłowiek rozważał pytanie. W normalnych warunkach odmówiłby odpowiedzi, ale będąc zobowiązany, stał się niezwykle otwarty i skłonny do rozmowy.

- Przybyłem tu, powiedzmy, w poszukiwaniu czegoś.

- Poszukiwaniu?

- Tak.

- Czego? Nie mam na myśli bazyliszka. Chciałbym wiedzieć, co skłoniło cię do wyprawy aż tutaj?

- Chciałem zrobić coś, co będzie miało prawdziwe znaczenie.

- Mów dalej.

- Chciałem zmieniać rzeczy, mieć trwały wpływ na świat. Poszedłem do wyroczni niedaleko Ordunin, ale powiedziano mi, że żaden śmiertelnik nie może zmienić biegu świata.

- Aha, więc poprosiłeś o to, aby stać się nieśmiertelnym?

Ani Saram, ani Garth nie zauważyli reakcji Zapomnianego Króla na zadane pytanie. Uniósł głowę i spojrzał na nich. W jego oczach pojawił się błysk, jakby dwie gwiazdy rozświetliły się w czarnych dziurach. Ale żaden z nich nie zauważył tego: Saram był zbyt poruszony reakcją Gartha, a Garth na nic teraz nie zwracał uwagi. Wpatrywał się tylko w Sarama z przerażającą przenikliwością, która przestraszyła pytającego. Na kilka sekund zapadła cisza. Wreszcie Garth wymamrotał:

- Nigdy o tym nie myślałem.

Opuścił wzrok i przypatrywał się drewnianemu blatu stołu.

Nastąpił kolejny moment ciszy zakończony jeszcze jednym pytaniem Sarama:

- A zatem, o co prosiłeś?

- Poprosiłem o sławę, o to, żeby moje imię nigdy nie zostało zapomniane.

- A więc jesteś jednym z tych! - Saram odchylił się do tyłu i przyglądał się nadczłowiekowi. - Do czego ci potrzebna sława? Nigdy nie widziałem w tym większego sensu.

Garth spojrzał na niego.

- Chciałem, żeby coś po mnie pozostało, przeżyło mnie. Nigdy nie myślałem o tym, żeby samemu żyć wiecznie, ale wydawało mi się, że gdyby udało mi się sprawić, by moje imię przeżyło mnie, to byłoby to więcej niż nic.

Saram przytaknął głową, przekrzywiając ją jednak nieco.

- Rozumiem. Nigdy sam nie myślałem w ten sposób, ale rozumiem, że można i tak. A więc wyruszyłeś w świat, aby stać się sławny?

- Zapytałem wyrocznię, w jaki sposób mogę osiągnąć wieczną chwałę.

- No i...?

- Dowiedziałem się, że mam przybyć do Skelleth, odszukać Zapomnianego Króla i służyć mu bezwarunkowo.

- Kogo znaleźć?

- Zapomnianego Króla. - Garth wskazał kciukiem starego człowieka, którego głowa z powrotem zapadła w zwyczajne pochylenie.

Zaskoczenie Sarama było oczywiste.

- Tego starca?

- Tak.

- Zapomnianego Króla? Króla czego?

Garth wzruszył ramionami.

Saram obrócił się ku ubranej na żółto postaci i zapytał:

- Króla czego?

- Carcosy. Na wygnaniu. - Oschły głos był cichszy niż zwykle, ale nadal szokująco szorstki.

- Nigdy nie słyszałem o takim państwie.

Starzec nie odpowiedział i Saram zwrócił się do nadczłowieka.

- Służenie mu miało zapewnić ci wieczną chwałę?

- Tak.

- To wydaje się nieprawdopodobne.

Garth wzruszył ramionami.

- Takie były słowa wyroczni.

- Nadal wydaje się to nieprawdopodobne.

- Mam powody wierzyć w prawdę i mądrość tej wyroczni.

- No cóż. Nie znam się na tym. Ale to po prostu wydaje się niemożliwe. Nic nie trwa wiecznie, a już z całą pewnością sława.

Garth ponownie wzruszył ramionami.

- Ale pomyśl tylko, Garcie, czy znasz kogoś, czy potrafisz wymienić imię kogoś, kto żył więcej niż tysiąc lat temu?

Usłyszeli coś, co mogło być odgłosem suchego kaszlu. Ale Zapomniany Król nie odezwał się, gdy Garth stwierdził:

- Nie, ale nie badałem historii ludzkości. Nadludzie natomiast nie istnieją tak długo.

- No dobrze. Czy możesz zatem podać imię pierwszego nadczłowieka albo czarownika, który go stworzył?

- Nie.

- Llarimuir Wielki. - I Garth, i Saram zdumieni odwrócili się ku temu, który wyrzekł te słowa. Zapomniany Król podjął dalej: - Llarimuir stworzył tuzin nadludzi obojga płci jednocześnie. Nie było pierwszego.

Saram wybuchnął:

- Skąd to wiesz, starcze?

- Pamiętam.

- Ależ to było tysiąc lat temu!

Zapomniany Król nic nie odpowiedział. Po chwili Saram znowu się odwrócił.

- Większość ludzi nic o tym nie wie i nikt nie może potwierdzić z całą pewnością, czy ten stary głupiec ma rację czy nie.

Garth nie rzekł nic. Przypomniał sobie niesamowity pokój Zapomnianego Króla na piętrze i cudowne uleczenie jego rannej stopy. Raz jeszcze zadał sobie pytanie, kim naprawdę jest starzec.

Nie zbity z tropu Saram kontynuował:

- W jaki sposób chcesz osiągnąć tę sławę? Czy oczekujesz, że ten starzec powie ci, jak to zrobić? Czy też myślisz, że on może to zrobić za ciebie?

- On jest czarnoksiężnikiem - zauważył cicho Garth.

Saram parsknął.

- Dlaczego zatem mieszka w tawernie w Skelleth? Dlaczego nie osiedlił się tam, gdzie jest ciepło, na południu?

Garth ponownie wzruszył ramionami.

- A więc zamierzasz ślepo służyć mu dalej?

- Nie jestem pewny.

- Tak?

- Nie jestem pewny, czy nadal chcę uzyskać sławę, której poszukuję.

- Och. Ale nadal wierzysz, że starzec może ci ją zapewnić.

- Tak.

Saram nagle wstał od stołu.

- Idę po piwo.

Odszedł w kierunku szynkwasu lekko pobrzękując kolczugą. Garth przyglądał mu się przez chwilę, wreszcie odwrócił się do Zapomnianego Króla.

- Nadal nie powiesz mi, do czego potrzebowałeś bazyliszka?

Starzec nic nie odpowiedział.

- A co z moim celem?

- Jeszcze nie zdecydowałem, jakie będzie twoje następne zadanie.

- Ani ja, czy zechcę je przyjąć.

- A co z twoją umową?

- Zaczynam w nią wątpić.

- Wątpisz, że mogę urzeczywistnić twoje pragnienie?

- Nie, wątpię, czy rzeczywiście jeszcze tego pragnę i czy za taką cenę.

- Jest zbyt wysoka?

- Możliwe. Może też zadałem Mądrym Kobietom z Ordunin złe pytania, a być może śmierć tuzina mężczyzn to więcej, niż chciałem za to zapłacić?

- A przecież, już z powodu samej tej wyprawy twoje imię jest znane w Mormoreth i Skelleth.

- Znane jako imię mordercy!

- Nieważne, jest jednak znane. Nie zastrzegałeś się, w jaki sposób chcesz być zapamiętany. Zdaje się, że po prostu chciałeś, aby twoje imię było znane aż do końca świata, a ja mogę ci obiecać, że jeśli będziesz mi służył, bez wątpienia to uzyskasz.

- Chciałem sławy, a nie niesławnego rozgłosu.

- Nie sprecyzowałeś tego.

Garth poczuł falę rosnącej w nim zimnej wściekłości. Poczuł się oszukany zarówno przez Zapomnianego Króla, jak i przez Mądre Kobiety, które wysłały go do Skelleth. Zaufał im. Zawierzył też królowi i to wyłącznie dlatego, że wyrocznia kazała mu tak zrobić. Zawierzył mu do tego stopnia, że gotów był dla niego zabijać. Nic nie odpowiedział. Patrzył jedynie ze złością na poszarpany żółty kaptur. Potem nagle wstał.

- Siadaj.

Ohydnego głosu nie dało się zignorować. Garth zawahał się, a potem usiadł tłumiąc wściekłość.

- Chciałbyś zatem, aby twoje imię nie tylko było znane, ale w dodatku szanowane.

Nie mogąc zmusić się do odpowiedzi Garth zaledwie kiwnął głową.

- Nie wnoszę sprzeciwu, abyśmy uwzględnili to w naszej umowie.

Wściekłość ustąpiła nagłemu oszołomieniu. Zbiło go to z tropu.

- Co?

- Jesteś z Ordunin.

- Tak. - Garth był teraz zupenie już zdezorientowany.

- To biedne miasto.

- Tak.

- A przecież macie tyle bogactw. Jest tam złoto, które można wydobywać, ryb jest w bród, zwierząt na futra również. Dlaczego zatem jesteście biedni?

Na początku nadczłowiek nic nie odpowiedział. Gdy i starzec niczego nie dodał, zapadła cisza. Wreszcie przerwał ją Garth.

- Ponieważ musimy wysprzedawać nasze bogactwa za żywność. Nadczłowiek nie może odżywiać się wyłącznie rybami, nie każdy też może je łowić, bo ktoś musi pracować w kopalniach.

- Gdzie handlujecie?

- W Lagur, dziesięć dni żeglugi na południe.

- Dlaczego?

Coraz więcej zrozumienia pojawiło się w ich rozmowie, gdy Garth odpowiedział:

- Ponieważ handel drogą lądową jest, jak sądzimy, niemożliwy. Wojny Rasowe sprawiły, że tak się dzieje. Poza tym nie znamy innych portów.

Garth nie skończył jeszcze mówić, gdy pojawił się ponownie Saram i zajął swoje miejsce. W ręku trzymał dzban pełen piwa.

- Co się stało za sprawą Wojen Rasowych? Co? - wtrącił się do rozmowy.

Garth spojrzał na żółto odzianą postać, jakby chciał sprawdzić, czy przypadkiem starzec nie chce tego wytłumaczyć, ale widząc tylko nikły ślad uśmiechu odrzekł:

- Brak możliwości handlu między Skelleth a Ordunin i w rzeczywistości pomiędzy całym królestwem Eramma a Północnym Pustkowiem.

- No cóż, Wojny Rasowe już dawno się skończyły, a wygląda na to, że handel nadal zupełnie się nie rozwija, prawda? - Saram przełknął łyk piwa. - Nie sądzę, żeby Skelleth było odpowiednim partnerem handlowym dla Północnego Pustkowia i żeby było tutaj coś, co chcielibyście mieć tam u siebie. Lód i słomę macie swoją.

- Ale wy tutaj w Skelleth możecie handlować z południem.

- Więc? - Saram nie pojął, o co chodziło Garthowi.

Zapomniany Król wtrącił się, zanim przemówił Garth:

- Saramie, dlaczego Skelleth umiera?

- Ponieważ nie mamy nic do jedzenia i niczym też nie możemy handlować.

- A co byłoby, gdybyście mieli złoto i futra i inne wartościowe towary, którymi moglibyście handlować z południem?

Saram spojrzał na starca, a potem obrócił się ku Garthowi.

- Kopiecie tam u siebie złoto?

Garth przytaknął. Przez chwilę ta dziwnie dobrana trójka siedziała bez słowa. Wreszcie odezwał się nadczłowiek:

- Mogą być pewne trudności. Ludzie tutaj nienawidzą mnie. Obwiniają mnie za śmierć Arnera, a starsze pokolenie nadal nie dowierza nadludziom.

Saram machnął ręką.

- Nikt nie będzie myślał o tym, gdy tylko zobaczą złoto.

- Masz chyba rację - zgodził się Garth.

Starzec roześmiał się zjadliwie, a jego twarz stała się jeszcze bardziej przerażająca niż zwykle.

- Zatem, o Garcie, będziesz znany jako ten, który przyniósł Skelleth i Ordunin bogactwo i pomyślność. Czy to cię bardziej zadowala?

Na tę kwestię nie trzeba było odpowiadać, ale nadczłowiek miał jeszcze i swoje własne pytanie.

- Dlaczego proponujesz ty sam takie rozwiązanie? Mówisz, że nie wypełniłem jeszcze swego zadania, a podsuwasz mi taką radę. Dlaczego?

- Czyż pomyślność Skelleth nie wpłynie i na twoje dobro? Wygląda teraz na to, że będę musiał żyć tutaj jeszcze jakiś czas. Nie mam najmniejszej ochoty ani utrudniać sobie życia głodem, ani zostać zmuszony do przeniesienia się na południe, co będę musiał zrobić, jeśli Skelleth będzie nadal podupadać.

Nastąpiła chwila ciszy. Pierwszy odezwał się Garth.

- Wcześniej mówiłeś o wieku rozkładu i powiedziałeś mi, że śmiertelnicy nie mają szans odwrócić biegu wypadków i woli bogów.

- Być może zbyt pesymistycznie oceniałem świat.

Nadczłowiek nie dał się tak łatwo przekonać. Po krótkiej chwili jednak orzekł:

- Bez względu na powody, jakie tobą kierują, sam pomysł ma swoje zalety.

- W rzeczy samej. A więc wrócisz do Skelleth ze złotem, futrami i staniesz się bohaterem i dobrodziejem tych ludzi. Kiedy tak uczynisz, może znowu się rozmówimy.

- Może będzie okazja. - Garth wstał od stołu. - Choć już nigdy więcej nie będę tobie ślepo posłuszny, Królu. Chodź ze mną Saramie. Nie skończyliśmy jeszcze naszych spraw.

Oszołomiony Saram wstał i bez dyskusji poszedł za Garthem, który wyprowadził go za drzwi gospody zatrzymując się tylko na chwilę, aby podnieść jedną z dwóch kusz leżących na posadzce, jednocześnie dając znak człowiekowi, by wziął drugą. Ten uczynił to i wyszedł za Garthem, mrużąc na dworze oczy przed zachodzącym słońcem wyglądającym jeszcze zza chmur. Choć parę osób przyglądało im się z zaciekawieniem, szum rozmów w gospodzie nie zmalał ani na jotę i nikt nie ruszył się, aby ich zatrzymać.

Na zewnątrz nadczłowiek oparł swoją kuszę o ścianę gospody i rozkazał:

- Załaduj.

Odszedł znikając w drzwiach stajni. Saram wzruszył ramionami i naciągnął cięciwę broni. Nadal jeszcze miał na ramieniu kołczan z jedenastoma strzałami, którego nie chciało mu się nawet zdjąć po przerwanej walce w tawernie.

Wewnątrz stajni było mroczno i chłodno. Przyjemny zapach świeżej słomy i smród nawozu mieszały się dziwacznie z odorem bazyliszka. Garth podszedł do spokojnie czekającego Korosa. Magiczna różdżka tkwiła bezpiecznie wetknięta w jego uprząż. Gdy był już prawie o krok od zwierzęcia, potknął się nagle o jakiś mały przedmiot. Podniósł go i dopiero wtedy zobaczył, że był to skamieniały szczur. Nogą nastąpił na jego ogon, który leżał teraz w kawałkach pomiędzy słomą na podłodze. Natychmiast odwrócił wzrok w drugą stronę stajni, gdzie czaił się bezgłośnie w swoim zamknięciu bazyliszek. W sukiennym przykryciu klatki nie było żadnego rozdarcia. Szczur zatem nie przegryzł się do środka ani nie mógł przedostać się pod narzutą, jakże bowiem wydostałby się z powrotem już po przeistoczeniu się w kamień? Nie, przykrycie musiało zostać uniesione i ponownie założone, kiedy był tutaj Zapomniany Król, a nieszczęsny szczur znalazł się w zasięgu spojrzenia potwora. Poza tym wszystko było na swoim miejscu. Dziwne, że Król podjął takie ryzyko jak spoglądanie na bazyliszka – pomyślał Garth. Pokiwał wolno głową i przestał się tym zajmować, zwracając ponownie uwagę na Korosa.

Kiedy wynurzył się ze stajni prowadząc bestię, obie kusze oparte o ścianę były załadowane i naciągnięte. Nadczłowiek podniósł jedną z nich przechodząc obok, a Saram ujął w dłonie drugą, gdy szedł kilka kroków za nim. Podążali tak w górę ulicy aż przykrycie bazyliszka pojawiło się w drzwiach stajni i wysunęło na ulicę. Kiedy przedostało się już przez framugę i przykryciu nie zagrażały już żadne haki czy przeszkody, Garth zatrzymał się i wyciągnął różdżkę z uprzęży Korosa. Saram przyglądał się z pewnym zaniepokojeniem, jak Garth opukuje jedne po drugich różne części rzeźbionych ścianek różdżki.

Kiedy wreszcie doszedł do ostatniego miejsca, usłyszał cichy szelest od strony bazyliszka i Saram odwrócił tam swój wzrok akurat w porę, by zobaczyć, że materiał okalający klatkę gada zsuwa się na ziemię, jak namiot, któremu nagle usunięto podpórki. Nie opadł jednak płasko na ziemię, ale przybrał kształt olbrzymiej jaszczurki rzucającej się z wściekłością w owijającej ją tkaninie. Saram uniósł kuszę.

Garth strzelił pierwszy. Strzała ugodziła bazyliszka w szyję, a rana momentalnie powiększyła się, gdy plama żółtawej posoki zabarwiła brudny materiał. Saram strzelił również. Jego pocisk uderzył gdzieś w ciało gada, wywołując na okryciu jeszcze jedną plamę jasnej krwi. Ostrzał ustał, gdy Garth bez słowa zaczął kręcić korbą ponownie napinając cięciwę kuszy i przygotowując ją do następnego strzału.

Nie ustawał w ostrzeliwaniu potwora, aż kolejnych jedenaście grotów utkwiło w jego nieruchomym ciele, a uliczkę zlał silniejszy niż kiedykolwiek dotąd zapach bazyliszka. Kałuża czerwono-złotawej, wodnistej krwi pokrywała większą część surowego sukna materiału, a pojedyncza zielona i pokryta łuską łapa wystawała przez rozerwaną dziurę. Wystrzeliwszy ostatnią strzałę, Garth odrzucił bezużyteczną już kuszę Saramowi, który chwycił ją, ciągle jeszcze trzymając w dłoniach swoją.

Nadczłowiek wskoczył z gracją na grzbiet bestiara i oznajmił:

- Możesz powiedzieć Baronowi, że bazyliszek jest jego, jeśli go chce. Może mi podziękować, gdy wrócę.

Wyszeptawszy jakieś słowo Korosowi odjechał powoli, za zakrętem zwracając się ku północy i znikając wśród pierwszych kropli letniego deszczu.

Tego samego autora:

WŁADCY CIEMNOŚCI

Tom 1. Bazyliszek

Tom 2. Ołtarze Dusarry

Tom 3. Miecz Bheleu

Tom 4. Księga Milczenia


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Watt Evans Lawrence Ethshar 01 The Misenchanted Sword
Watt Evans, Lawrence Ethshar 01 The Misenchanted Sword
Watt Evans Lawrence Ethshar 02 With a Single Spell
Watt Evans Lawrence Legendy Ethshar 1 Niedoczarowany miecz
Watt Evans, Lawrence Shining Steel
Watt Evans, Lawrence Nightside City
Watt Evans Lawrence Legendy Ethshar 02 Jednym zakleciem
Watt Evans, Lawrence The Nightmare People
Watt Evans, Lawrence The Spartacus File
Watt Evans, Lawrence Ethshar 09 Night of Madness
Watt Evans Lawrence Legendy Ethshar 2 Jednym zaklęciem
Watt Evans, Lawrence Ethshar 02 With a Single Spell
Watt Evans, Lawrence Denner s Wreck
Watt Evans Lawrence Wodz mimo woli
Watt Evans Lawrence Ethshar 10 The Vondish Ambassador
Watt Evans, Lawrence Ethshar 10 The Spriggan Mirror
Watt Evans, Lawrence In for a Pound
Lawrence Watt Evans Legendy Ethshar 1 Niedoczarowany Miecz(1)
The Spell of the Black Dagger Lawrence Watt Evans

więcej podobnych podstron