Waclaw Korabiewicz Kajakiem do Indii bez zdjec v 1 0

Od młodzieńczych lat pociąga­ła Wacława Korabiewicza wę­drówka. I to wędrówka prawdzi­wa — pieszo czy kajakiem, z ple­cakiem, z namiotem lub bez, z dala od miast i hoteli. Po zapra­wie zdobytej za czasów stu­denckich w kajakowych wędrów­kach po kraju wyrusza na dalsze, zagraniczne wyprawy. Pierwsza prowadzi wodami Orawy, Wagu, Dunaju i przybrzeżnymi wodami Morza Czarnego do Stambułu. Z trzech kajaków dociera do celu jeden, dwa pozostałe utknęły w Rumunii.

Następny rok przynosi kajako­wą wędrówkę ze Stambułu do Pireusu zakończoną wywrotką na pełnym morzu... i szczęśliwym wy­ratowaniem przez przypadkowo przepływający w pobliżu kuter.

W dwa lata później Korabiewicz znów płynie kajakiem - tym razem z żoną - ze Śniatynia wo­dami Prutu do delty Dunaju, wzdłuż brzegów Morza Czarnego do Stambułu, wzdłuż wybrzeży tu­reckich do Syrii, Eufratem i Ty­grysem do Basry, stąd statkiem do Karaczi, a dalej kajakiem do del­ty Indusu i wodami tej rzeki i jej dopływów w górę, by przerzucić się na Dżamunę i Ganges. Tylko pilne wezwanie do domu nie pozwoliło przedłużyć podróży świętą rzeką Indii do jej ujścia.

Z osobliwymi uczuciami czyta się dziś opisy tych młodzieńczych wypraw sprzed trzydziestu kilku lat. Bije z nich atmosfera bez­troski, młodzieńczej fantazji, wiary w powodzenie, radości z przygody i przyjaźni do ludzi.

Takim pozostał Wacław Korabiewicz, ów niezmożony włóczęga, do dziś.

Kajakiem do Indii to wznowie­nie — w nowym opracowaniu i ze znacznymi skrótami - niedostęp­nych od dawna książek: Kajakiem do minaretów i Kajakiem do jogów.



Przypis do wersji elektronicznej

Język polski używany przez autora pochodzi z lat trzydziestych, stąd pewne różnice (leksyka, interpunkcja) które pozostawiono bez zmian.

Część nazw własnych (Bliski Wschód, Indie, etc.) są spolszczeniami nazw angielskich i również pozostawiono je bez zmian. Należy wziąć pod uwagę, że część nazw geograficznych została w międzyczasie zmieniona, pozostawiono je jednak również bez uaktualnienia.

Plik tekstowy (.txt) książki kodowany jest w systemie Windows Centralna Europa, stąd mogą wystąpić problemy z polskimi diakrytykami w systemie kodowania DOS lub ISO. W tym wypadku należy otworzyć go z pomocą programu Word (prawy klawisz myszy na pliku, opcja open with...

Od wersji Word 10 (Office 2000) program sam zasugeruje otwarcie pliku w kodowaniu Windows, należy go następnie zachować jako plik.txt w odpowiednim kodowaniu (DOS, etc.)

W wypadku dostrzeżenia i poprawienia błędów w tekście wynikłych z niedokładności programu OCR, przy ponownej publikacji prosimy o zmianę nazwy pliku (obecna wersja 1.0 poprawiona), np. v 1.1, etc.
















WACŁAW KORABIEWICZ


kajakiem do Indii



ISKRY • WARSZAWA• 1972






































Start


Kiedyś byłem także człowiekiem poczciwym i sta­tecznym, dopókim nie zwariował. „Zwariował” — orze­kło społeczeństwo i lekceważąco wzruszyło ramionami.

Zażyłem śmiertelną dawkę włóczęgostwa i zginąłem. Dawka nie była wielka, trafiła jednak na grunt podat­ny, nieodporny.

Uczciwie ostrzegam: niech nikt nie idzie w moje śla­dy. Rodzice, trzymajcie dzieci na uwięzi! Ciotki, pil­nujcie siostrzeńców! Ojcowie, mecenasi, zacni filantropowie, szanowane osoby, prezesi kół i stowarzyszeń, godni klienci „Grand Hoteli”! Pilnujcie swojej sprawy! Niebezpieczeństwo idzie od kajaków, niebezpieczeń­stwo idzie od morza!

Wariacja moja to choroba zakaźna.

Rzućcie precz tę książkę, bo z Wami będzie tak jak ze mną. Oto któregoś dnia zrodził się w mej głowie fantastyczny projekt wędrówki kajakowej z Polski do Stambułu, a był to... mój Boże!...rok 1929.

Najpierw, nie zdradzając się przed nikim, jąłem błą­dzić palcem po olbrzymich mapach biblioteki uniwer­syteckiej, szukając wodnego połączenia z południem. Wybrałem rzekę Orawę. Któż tę Orawę zna? Kto mo­że określić jej głębokość? Jakiej pojemności łódź może pomieścić się w jej korycie?

Nawiązałem korespondencję z drużyną harcerską w Nowym Targu. Kto jak kto, ale harcerze z pewnoś­cią będą wiedzieli! Wiadomość nadeszła pomyślna: „Od wsi Jabłonka może płynąć spora łódź wioślarska”.

Została więc tylko sprawa budowy łodzi. Zamierza­łem początkowo zbudować coś solidniejszego w rodza­ju ratunkowej szalupy morskiej na dziesięciu wiośla­rzy, z żaglem i pokładem. Nie ufając swoim siłom, udałem się po poradę do fachowców. Dzwonię do pierwszego.

Pewien doktor, kapitan własnego jachtu w Gdyni, dawno już imponował mi zamiłowaniem do morza. Wysłuchał uprzejmie, uśmiechnął się i rzekł: „Wariac­two” (tak dobrze znany później epitet). Pokazał mi następnie olbrzymią mapę morską, którą należało przestudiować, ogromne dwie księgi locji*, które należało poznać, a wreszcie wielkie szkice jachtów, jakie miałem zbudować. Wylał mi jeszcze parę serdecznych kubłów zimnej wody na łeb, mówiąc: „Na zdrowie!”...może zmądrzeję!

Nie zmądrzałem. Nie poszedłem też na przeszkolenie do żeglarzy. Słowem, zaciąłem się w wygórowanej ambicji. Na jacht brakło gotówki, a zresztą — jakąż drogą przewiozę go na Morze Czarne? Na wędrowanie dookoła Europy nie ma czasu, pozostałby więc odwieczny szlak naszych „wilków morskich”: Gdynia—Bornholm i z powrotem, czyli... fiasko!

Idę do drugiego fachowca. Znany konstruktor i komandor z powagą naukowca-teoretyka jął uprzejmie kreślić plany statków, obliczać opory wodne, środki ciężkości i wiele, wiele innych mądrych, a pożytecznych rzeczy, aby dojść w końcu do zacnego wniosku; że bez jachtu na morze puszczać się nie można.




*Locja

1. Dział wiedzy morskiej zajmujący się opisem mór oceanów i wybrzeży oraz ich oznakowaniem nawigacyjnym z punktu widzenia bezpieczeństwa żeglugi.

2. Wielotomowe wydawnictwa zawie­rające szczegółowe wiadomości o locji określonego obszaru wodnego.



Wyszedłem od komandora z lekką duszą i wisiel­czym humorem. Miałem teraz sumienie czyste i roz­wiązane ręce. Mogłem liczyć wyłącznie na siebie. De­cyzja była szybka. Trzy kajaki poszły na warsztat. Ry­sowałem, mierzyłem, kombinowałem. Leżąc brzuchem na materiale, niby Bonaparte na mapie, kroiłem żagle „na oko”.

Jaki był projekt — taka też robota: „na oko”. Przy­mrużałem kolejno: lewe, to znów prawe i coś z tego wyszło.

W wyznaczonym dniu i wyznaczonym od dawna po­ciągiem, dnia 6 lipca 1930 roku, czule żegnani przez płaczące chusteczki narzeczonych, odjechaliśmy.

Byłem w dniu tym zarówno fizycznie, jak i nerwo­wo wyczerpany do ostatnich granic. Jako organizator i kierownik „robót” musiałem osobiście wszystkiego doglądać, zdając jednocześnie dyplomowe egzaminy le­karskie (przebaczcie przyszli moi pacjenci!).

Nawet z Klubem Włóczęgów nie szło mi łatwo — musiałem wywalczać dla projektów przychylną opinię. Wytworzyły się dwa obozy: zwolenników i przeciwni­ków, a ci krzyczeli, że przedsięwzięcie jest nierealne. Nigdy przedtem nie zajmowałem się żadną konstrukcją, ani żadną budową. Nigdy nie zdradzałem zdolności inży­nierskich, toteż nie umiałem umawiać majstrów, doglą­dać ich pracy, kłócić się o zapłatę. Nie wszystko zostało na czas wykończone, a wiele tandeciarskich szczegółów z góry było skazanych na zagładę,

Z załogą też niemało miałem kłopotu. Na początku zgłosiło się amatorów aż za dużo, im bliżej jednak terminu, tym mniej ich pozostawało. Musiałem zmieniać kandydatów, werbować ludzi spoza klubu, aż wresz­cie, widząc grożące z tej strony niebezpieczeństwo, Przeprowadziłem uchwałę, żeby obciążyć kosztami po­dróży każdego, kto się wycofa. To pomogło, chociaż łzy stawały w oczach, że „Ona” zostaje — pojechali wszys­cy.

Bajeczne były niektóre momenty w tym przygoto­wawczym okresie: przybiega np. pewnego razu jedna znajoma z wielkim błaganiem, abym nie brał ze sobą Janka, bo Janek utonie (a matka płacze), bo na Morzu Czarnym są korsarze (a matka płacze)... i że „w ogóle”. Bardzo mi się smutno zrobiło na duszy: biedne dziec­ko 22 lata zaledwie skończyło, biedne wąsate dziecko. Poleciłem zapewnić matkę o mej poczciwości — Janek nie pojechał.

Teraz parę słów o naszych kajakach. Była to ro­mantyczna trójka: Don Kichot, Rosynant i Sancho Pansa, wszystkie o tych samych wymiarach i kolorach (długość 5 m 20 cm, szerokość 85 cm, pokład ze sklej­ki, a dno z sosnowych desek). Białe orzełki i takież na­pisy ładnie odbijały od wiśniowego tła pokładu, żagiel zaś (około 5 m2) zdał później najtrudniejsze egzaminy dowodząc, że czasami robota „na oko” popłaca. Maszt: wysokości 2,5 m nie miał żadnych want* ani sztagów**.

Jak było, tak było — wyprawa kajakami: Polska —Stambuł doszła do skutku. Kajaki wysłaliśmy przed kilku dniami pociągiem towarowym, chyba będą już na nas czekały w Nowym Targu.

W marynarskich niebieskich drelichach, z orzełkami na rękach, niby jacyś globtroterzy paradujemy przez Warszawę i Kraków, robiąc po drodze furorę. Biorą nas wszędzie za cudzoziemców. W Sukiennicach prowadzimy długą konwersację włosko-hiszpańską, niej chcąc wyprowadzić z błędu poczciwej Żydówki. Jakiś rozkołysany marynarz podchodzi i pyta:

Kolega z jakiego statku?

Z Sancho Pansy — odpowiadam. —


* Wanty — stalowe liny mocujące maszty. Wanty biegną od masztów do burt.

* Sztagi — stalowe liny mocujące maszty. Sztagi biegną w symetrii statku.



Wiele trudów trzeba było pokonać, zanim stanęliśmy wreszcie we wsi Jabłonka. Mimo wielkich przysiąg urzędnika bagażowego w Wilnie, kajaki naturalnie nie przyszły na czas i musieliśmy czekać dwa dni w No­wym Targu.

Dzięki uprzejmości wojska dostaliśmy samochód cię­żarowy i pchając go cierpliwie przez okoliczne werte­py jakoś dobrnęliśmy do celu. Łatwo tedy wyobrazić sobie błogą ulgę, z jaką otarliśmy spocone czoła u rogatek Jabłonki.

Już późny wieczór, idziemy spać. Jutro sprawdzimy stan wody, jutro pożegnamy na długie miesiące ląd, jutro staniemy się prawdziwymi „zejmanami”.

Noc na stryszku gazdowej chałupiny, więcej na ba­dylach niż na sianie, więcej na poplątanych nogach niż na badylach.

Nareszcie ranek. Słoneczny, pogodny ranek. Z roze­śmianą duszą gnamy na pobliski most; tam nasza Orawka, oczekiwana kochana Orawka. Za chwilę, opar­ci o balustradę mostu, kierujemy wzrok pod stopy.

W szerokim łożysku wyschniętej rzeczułki, szemrała wśród kamieni wąziutka struga wody, dostępna dla żeglugi w kaloszu i to kaloszu z małej nogi! Milcząc pa­trzyliśmy na siebie błędnym wzrokiem niby urwani z pętli samobójcy.

Ano trudno! Chcąc nie chcąc, podreptaliśmy obok góralskiego wózka na terytorium Czech, gdzieś tam bowiem ma być głębsza woda. Smutny to był i nie­pewny pochód. Raz nabrani nie wierzyliśmy już niko­mu. Może tak do Morza Czarnego wypadnie dreptać? Ale nie, na szczęście. Już w Twardoszynie, odległym o 14 km od granicy, Orawka Czarna zlała się z Orawką Białą w jedną panią Orawę. Tu pożegnaliśmy na zawsze konia i wóz, i rozpoczęliśmy zagraniczną włóczęgę. Odtąd już z niej nie wróciłem i nie wiem kiedy wrócę.



Orawa


Jazda nasza na Orawie przypominała raczej sanecz­kowanie po piasku. Siedzieliśmy nie w łodziach, lecz na łodziach — po prostu okrakiem, raz po raz przebie­rając nogami po kamienistym dnie. Do tej dziwacznej pozycji zmuszała obawa o całość kajaków.

Kto nie zna górskich potoków, temu trudno jest wytłumaczyć perypetie, jakie one gotują wioślarzom. Uparcie kręta Orawa wpada co chwila pomiędzy spię­trzone garby skał, a nie mogąc łatwo i spokojnie sobie z nimi poradzić, wyczynia akrobatyczne skoki, w górę, aby znów za chwilę lecieć na zbity kark, bul­gocąc i sycząc zajadle. Nie mogliśmy powstrzymać kajaków od przyjemności towarzyszenia rzece w tych, dziecinnych wyścigach. Położenie nasze jednak było o tyle gorsze, że nie mogąc wyskoczyć kropelkami bia­łej piany ponad napotkaną przeszkodę, musieliśmy szukać wygodniejszych przejść obok. Z powodu za­wrotnego często prądu poszukiwanie takiego przejścia nie zostawiało dużo czasu do namysłu: „W prawo?” — „W lewo?” Decyzja w locie. A że grzeszny człowiek był i jest zawsze omylny, przeto kajak zwabiony pu­łapką nieraz biedaczysko grzmotnął nosem w kamień. Następowało wówczas coś w rodzaju jęku drewna i przerażona myśl: rozbił się! Myśl ta przychodziła do świadomości w locie, to znaczy w chwili, kiedy pod; wpływem wstrząsu, zadarłszy nieprzyzwoicie kulasy, padaliśmy: jeden do zimnej wody, drugi do wnętrza kajaka.

Należałem do kategorii ciężko upośledzonych, sie­działem bowiem z tyłu i miejscem mego upadku była właśnie zawsze woda.

Troskliwa czytelniczka słusznie zapyta — czemu się dałem tak krzywdzić? Odpowiedź prosta — mam sła­by wzrok. „Na oku”, jako obserwator, czyli inaczej „wyglądacz kamieni”, mógł siedzieć tylko jakiś wódz „Sokole oko” (inaczej, kategoria A bez zastrzeżeń).

Arcyzabawne bywały krzyki obserwatora, a jeszcze zabawniejsze ruchy wiosła zaplecznika, który na próż­no starał się być posłuszny wciąż nowym rozkazom. Każdy łeb kamienny na szlaku powodował wrzask rozpaczy i niekonsekwentny nowy rozkaz, zawsze sprzeczny z wydanym przed chwilą.

Kajak fantastycznie zygzakował, opisując esy-floresy i nierzadko z wielkiej tremy obracał się bokiem do wodospadu.

Ze względu na zdrowotny stan czytelniczek, kata­strofy takiej opisywać nie będę. Powiem lepiej, co by­ło potem: potem zjawiały się na powierzchni dwie gło­wy i pluły wodą, potem szukały. się rozwścieczonym wzrokiem i nie wiem, co byłoby jeszcze, gdyby nie konieczność szybkiego łapania pogubionych manatków.

Rzut oka w dół rzeki: przewrócony kajak, wiosła, koszula wydęta jak pęcherz, bańka z namokniętym cukrem, rolka filmu, aparat i wiele, wiele innych szczegółów, które się zapomniało schować do wodo­szczelnych luków.

Ociekając wodą, kłapiąc zębami i raniąc stopy o ka­mieniste dno, wyłaził człek na skały, aby rozpocząć bieg na przełaj o nagrodę wyłowienia rozmokłych resztek. Za chwilę znowu taki widok: gorzej pływający towarzysz energicznym gestem i wymowniejszy jeszcze wrzaskiem pokazuje z brzegu pływające rzeczy. Lepszy pływak, holując w zębach kajak, aportują wszystko posłusznie na ląd. Dopiero, gdy nie zawsze słoneczna plaża rozłoży na swym grzbiecie rozbitków, zaczyna się rozrachunek osobisty:

Ja ci mówiłem w prawo.

Pogardliwa odpowiedź:

Mówiłeś, ale kiedy. Gdybyś niezdaro nieco silniej... itd... itd...

Zaraz pierwszy już dzień, gdy zobaczył nasze kajaki zachmurzył się w ponurej złości. Odtąd słońce drażniło nas w przelotnej tylko „ciuciubabce”. Prawie stały chłodny kapuśniak przebijał swetry do gęsiej skórki, wyciekając dwiema strugami z obmokłych nogawic do rodzimej rzeki.

Wicher, a raczej przejmujący przeciąg gnał stale doliną rzeczną. Im bardziej więziły go ściany skalne, tym zajadlej siekł nam twarze.

Reasumując powyższe powiem: z dołu lodowata wo­da górskiego potoku, z góry ciągły deszcz (też chłod­ny), z przodu (zawsze, psiakrew, z przodu) złośliwy wiatr.

Błędne kolisko — wiatr zmuszał do wkładania cie­płych swetrów, te namiękały za każdą wywrotką, schły na wietrze i znowu da capo. Wskutek takiego stanu rzeczy kolor naszych twarzy, a zwłaszcza nosów nabierał szlachetnych odcieni niedojrzałej śliwki.

Jeszcze o jednej orawskiej pladze zapomniałem wspomnieć: plagą tą były mielizny. W miejscach, gdzie góry pozostawiły rzece większą swobodę ruchów, rozleniwią się ona, rozlewa szeroko na okoliczne piaski byle wypocząć trochę, byle wygoić potłuczone boki, a wtedy drobnokamieniste łysiny szarych ławic wylęgają na światło dzienne, zatarasowując możliwą ucieczkę.

Na próżno nieznaczne, płytkie źródełka starały się nam dopomóc. Nie mogły pomieścić kajaka. Więc za­kładamy pętle na dzioby i wleczemy łodzie po piasku. Dodajmy do tego krzemieniste dno, a będziemy mieli całość krwawego obrazu. Powiadam Państwu: nic tak nie modeluje bosych nóg na małpie kształty, jak właś­nie takie cudownie miłe okrąglaki i szpice kamienis­tego dna. Gdy idziemy — męki Tantala, gdy się wy­wrócimy — Madejowe łoże.

Parę przebytych kilometrów w takich warunkach urasta do ogromnych przestrzeni... Brr! Zimno mi się robi na wspomnienie.

Czemu nie zachorowaliśmy? Oto słuszne pytanie. Ano, chyba z tej prostej przyczyny, że złego licho nie bierze, zresztą słowacka śliwowica broniła zapamiętale. Doprawdy nie wiem, jak wtedy bez niej dalibyśmy radę.

Podobno nie zawsze tak źle jest na Orawie. My nie mieliśmy szczęścia. Dwa tygodnie poprzedzającego wy­prawę upału wysuszyły rzekę niemiłosiernie.

Pomiędzy jedną chłodną kąpielą a drugą, to znaczy między jedną przeprawą przez kamienie a drugą, by­wały odcinki zupełnie spokojne, nawet słońce wyglą­dało czasem spoza chmur, aby dopełnić rozkoszy. Roz­prężone nerwy pozwalały spojrzeć nieco szerzej poza dziób kajaka, wtedy przecieraliśmy zdumione oczy rę­kawem i patrzyliśmy. Było co oglądać: na tle świeżej jeszcze zieleni łąk białe wioski z czerwonym szpikul­cem kościoła i łaciate plamy pasącego się bydła, wszystko w obramieniu szarych, połyskujących słoń­cem, potężnych skał. Schowała się także słowacka wioszczyna przed tumultem świata. Przetrwała, nie­zmienna w bieli, czasy wojen.

Po paru już kamienistych przeprawach nie było w naszej flotylli ani jednego kajaka całego. Wszystkie w niemiłosierny sposób ciekły. Co dwie godziny, czasami częściej, musieliśmy wodę wylewać; nie mówią już o kłopocie, czynność taka zajmowała każdorazo pół godziny czasu. Zbyteczną chyba rzeczą będzie tłumaczyć, że w takich „mokrych” warunkach utrzymanie manatków w stanie suchym należało do trudnych, wymagających nadzwyczajnego sprytu i lada przebiegłości gospodarza. Spryt ten polegał misternej budowie tzw. „rusztowania” oraz mąć kolejności układania przedmiotów. Co to jest „rusztowanie”? To skomplikowany gmach z przeróżnych tyków, kamieni, pudełek i Bóg raczy wiedzieć, z czego jeszcze, służący za podkład pod moknące ubranie. Na wyższą filozofią było wynaleźć stosowny materiał rusztowanie, aby nie obciążając zbytnio kajaka nieść ubranie możliwie na wyższy poziom. Pierwsze miejsce w tym konkursie zajęły u nas blaszane puszki po konserwach. Wynik polowania na nie świadcz o wyższej wartości myśliwego. Naturalnie, takie szczęśliwca, który by ocalił przed wilgocią całość swoich rzeczy, nigdy nie było. Chodziło nam już jedyni uratowanie kompletu niezbędnej pościeli nocnej. Suchy pled — to marzenie, to rozkosz wyższego gatunkowi byliśmy mordować się przez cały dzień na straszniejszych wertepach, byle mieć noc suchą i ciepłą. Więc: na dno kajaka kilka skrzyżowanych patyków, na to brudna bielizna i pończochy (niech na siąka), na to wszystko blaszanki, pudełka i obuwie Całość pokrywa się złożonym, pustym plecakiem, (brezent nie przemaka) i dopiero na to idą części garderoby, według stopnia ich użyteczności. Na samym wierzchu pieczołowicie owinięty w jakąś koszulę leży on koc.

Kajakowe postoje są do siebie podobne. Czy to będzie w Afryce, czy w Brazylii, czy na tureckim gdzie na brzegu, wszędzie przywita cię jednakowy tłum gapiów. Najpierw najmłodsze dzieci, potem nieco starsze, wreszcie dorośli, a wszystko spieszy jak na cyrkowe widowisko zająć dogodne miejsce. Amfiteatralnym pół­kolem przyprą cię do koryta rzeki, wydziwiają, doty­kają palcami, kiwają głowami.

W Słowacji mieliśmy powodzenie wyjątkowe. Gó­ralskie, wichrem poorane twarze, z pipkami w ustach, obok europejskich gołowąsów, a wszyscy w czarnych kamizelkach i szerokich podpasanych portkach. Oto gościnni i serdeczni dźwigają nam toboły, wynoszą ło­dzie i za chwilę długa karawana, uzbrojona w sprzęt wioślarski, ciągnie ku wskazanej karczmie. Starzy gazdowie biorą nas w obroty. Kraśne dziewuchy in­trygują naszą brać włóczęgowską. Raz po raz któryś znika za drzwiami, kuszony magnesem skrzących się oczu.

Śpimy na pachnącym sianie.

Doskonały wynalazek, oto nowy sposób jednania sobie ludzi: fotografia! Słowo to stugłosym echem przelatuje wioskę z krańca w kraniec. Na przestrzeni półtora kilometra nagle powstaje ruch nie do opisania. Podkasawszy jubki, pędzą kobiety hen aż do ostatniej gdzieś chaty, aby w nowe przyoblec się szatki, aby od­świętne włożyć korale. Ojej, a boć to i święto nie byle jakie! Fotografia!

Za chwilę barwne to wszystko, uwstążkowane, ukoronkowane usiadło wokoło i czeka. Czeka długo, cier­pliwie, posłuszne rozkazom dziesięciokrotnie zmieniając miejsce, pozując twarze „na sztywno”, dumnie wypinając białe gorsy. I bez najmniejszej pewności, czy aby kiedy dostaną odbitkę. Troskliwe matki wystawiają swoje dzieci na front, uciszając je wymownym klapsem. Każą uśmiechać się do obiektywu. Któryś z moich towarzyszy wygadał się niechcący, że jestem lekarzem, odtąd już nie mam spokój uraz to nowy i nowy pacjent wciska się do karczmy. Pytam, jak daleko mieszka lekarz?

Obok, w miasteczku, będzie z kilometr drogi, za górą.

Dziwni ludzie! (Potem podczas włóczęgi po świecie nieraz stwierdziłem, że świeżo przybyły lekarz cudzoziemiec cieszy się wśród miejscowej ludności nadzwyczajnym autorytetem i wzięciem. Nikt z miejscowych konkurencji nie wytrzyma.) Z trudem broniąc się przed pacjentami, przyspieszyłem odjazd.

Serdecznie żegnani przez tłum odprowadzający nas, wsiadaliśmy już do łodzi, gdy raptem ktoś woła p od strony wsi. Stajemy, czekamy. Oto zjawia się zasapany chłop z krową na postronku. Czyżby zapragnął nas ciepłym mleczkiem poczęstować? Nie, tym razem chodzi mu o poradę lekarską, krowa zachorowała, dalibóg, ciekawszej pacjentki nie miałem i mieć nie de. Wymawiam się jak mogę, przepraszam:

Nie jestem lekarzem od zwierząt.

Ależ ona się na tym nie pozna! — uspokaja nas chłop.

Nie mam czasu, trzeba płynąć... Odpłynęliśmy. Niedługo, niedaleko, parę zaledwie skrętów rzeki i już Orawski Zamek, zbójników, Janosików naszych postrach. Niezdobyty sokół tatrzański.

Próżno się porywać do opisów, słabo wypadną, banalnie. Próżno układać poetyckie rymy — słów zabraknie. Przede wszystkim trzeba wyjechać z nagła, za nawisłych skał. Trzeba być nisko — niziuteńko, przy fali. Trzeba czuć natłok piętrzących się nad gór, aby sobie wyobrazić, aby zrozumieć nagły pionowy skok ponurej cieśniny w wolną przestrzeń pól, ośle się zielonym słońcem trawy, wiosła złożyć i oniemieć w zachwycie nad boską fantazją człowieka. Oto w otoczeniu łąk i zbóż, na szczycie wysokiej, prostopadłej skały, zlana z nią w jedną całość tkwi bezkonkurencyjna w pionie, zębata, poszczerbiona baszta. Dalej, niżej, coraz niżej schodzi zamek rozległymi tarasami ku dolinom rzeki. Czerwone szpice ostrych daszków, badawcze oczy groźnych strzelnic, balkony, porosłe dzikim winem, gościnnie zda się proszą: „wejdź”. A tu nie ma drogi. Kędy obrócisz wzrok, najeżone głazy i piach skalisty, sypiący się na ciebie z góry. Lepiej nie podchodź bliżej: smoły ci naleją, kamienie zrzucą. Niejeden próbował. Niejeden poszczerbił zęby i od­szedł niepyszny od tej szklanej góry. Dziś nie ma tam królewny i księcia nawet nie ma. Próżno żelazne pasz­cze kły z bramy szczerzą. Nie trzeba kołatać, wrota otworem stoją, ale od drugiej strony, od pochyłego zbocza.

Pochyłą serpentyną pniemy się ku górze, wchodzi­my na podwórko; pustka, żywej duszy nie ma. Hop, hop!... Hej, hej!... Nie ma nikogo. Dziwny nastrój. Pu­ste korytarze. Echo własnych lękliwych, cichych kro­ków wraca z pobrzękiem ostróg i chrzęstem rycerskiej zbroi.

Znów krzyczę, znów wołam — nikogo. Błądzimy da­lej sami po krętych schodach, z sal do sal. Zaglądamy w dębowe odrzwia, wrzucamy kamienie do lochów, pró­bujemy zardzewiałe zasuwy. Średniowieczny surowy nastrój zstąpił w nas. Kroczymy ciężko i poważnie. Gu­bimy się w krętym labiryncie przejść. Spotykamy się znowu najdziwniej, naniespodziewaniej. Wreszcie tra­fiamy do tamtej, widzianej z dołu, najwyższej baszty. Drewniane dyle podłogi przeświecają pustką: pod na­mi daleko, daleko w dole trzy kajaki; wyglądają stąd jak rzucone niedopałki cygar, śmiesznie małe i śmiesz­nie zabawne.

Niesamowicie się robi nad przepaścią: mury zmurszałem wiekowe, bale spróchniałe, nienowe, kiedyś muszą runąć; może właśnie teraz, może właśnie w tej chwili?

Widoki oglądane z baszty orawskiego zamku przy­pominają zdjęcia lotnicze.

Schodzimy milcząc przejęci chwilą. Dopiero przy wyjściu spotykamy dozorcę. Płacimy bilety, wdzięczni... ach, jak wdzięczni za miłą jego przedtem nie­obecność.

Zamek w Orawskim Podzamczu jest bezwzględnie najpiękniejszy z dotychczas przeze mnie oglądanych. Zresztą, trafiłem tam w odpowiednim nastroju: nie było tam jeszcze zwiedzających, nie było oprowadza­jących, słowem nikt i nic nie psuło charakteru orygi­nalnego średniowiecza. Snułem refleksje, jakie się miewa błądząc po zaułkach starego Gdańska czy Kra­kowa, gdzie człowiek ogląda i samego siebie i zdziwiony przeciera oczy, że mu wyloty kontusza nie wyrosły u ramion.



Wag


Wag był przedmiotem kilkudniowych naszych maj rżeń. Nowa nazwa przynosi ze sobą nadzieję jakichś zmian na lepsze. Liczyliśmy na solidność tej rzeki jak na Zawiszę. Tam znajdziemy odpoczynek od mielizn, zginą wreszcie zdradzieckie kocie łby raf i popłynie­my na żaglach bezpieczni i spokojni.

Kiedyś ktoś opowiadał, że Wag źle pachnie. Jeszcześmy nie wypłynęli na jego wody, a już możemy tę opinię potwierdzić. Przestańmy się bawić w piękne słówka: to nie „zapach” — to smród, stężony siarkowodoru, zgniłych jaj. Każdy powiew wiatru Wyprawia o mdłości, coraz silniej, coraz wszechwładniej opanowując nosy. Wreszcie piekielna ta siarkowa atmosfera pochłonęła nas całkowicie. Wiedzieliśmy, że tak być musi. Trzeba więc przetrzymać tę nową próbę.

Spotkanie Orawy z Wagiem malownicze, dalej monotonia. Woda prawie czarna, głęboka i wartka. Brzegi równe, regularne, na nich kolej i szosa. Na da­lekim horyzoncie Mała Fatra — musimy ten mur przebić.

Mielizn tu istotnie nie ma, ale dwukrotnie silniejszy prąd niesie na złamanie karku, emocjonując miejsca­mi niemało. Kulminacyjnym odcinkiem pozostanie zawsze słynny przełom Wagu przez Fatrę.

Może te wszystkie przełomy, porohy i wodospady nie byłyby takie „straszne”, gdyby nie, opowieści miej­scowych ludzi. Tyle niesamowitych historii, tyle prze­stróg, tyle dobrych rad i gróźb spada na głowę bied­nego człowieka, że traci resztkę sportowego animuszu i gotów jest rej terować jak niepyszny.

Tak było owego pamiętnego dnia, kiedy zziajani wiosłowaniem, przemoknięci do nitki, bez suchego koca, przybiliśmy do nieznanej wsi na nocleg.

Nie myśleliśmy w tej chwili o przeprawie, nie zwra­caliśmy uwagi na mapę. Deszcz siąpił na świat i na dusze, a szara, gnębiące szara mgła pełzła od gór doliny.

Apatyczni i zrezygnowani usiedliśmy na ławach kar­czemnej izby, wpatrzeni w piec, skąd miała przyjść gorąca strawa.

Żółte światełko naftowej lampki próżno się starało Przebić sadzę zakopconego szkła, a mrukliwy gospo­darz podsycić ogień. Mrok pochłonął i włóczył leniwie myśli po pajęczych kątach. Ponury nastrój oplótł nasze głowy i sykiem mokrych drew sklejał powieki.

Spoza nie domkniętych drzwi słychać było szum niedalekiej dalekiej wody. Prąd wali z rekordową siłą, nic dziwnego — niedaleko już przełom. W tej chwili jest zupełnie obojętne, jak się zachowuje rzeka. A niech leci! Niech tłucze łbem o przybrzeżne kamienie, niech S wariuje, jak chce, byle nie z nami. Siedzimy zasłonięci od wiatru, jest ciepło i sucho. Głowa ciąży ołowiem, raptem stuk. Przeciąg targnął płomieniem lampy. Drzwi otwarły się na oścież i ukazała się w nich bar czysta postać chłopa.

Rozejrzał się spode łba, splunął poza próg i za trzasnąwszy mocno drzwi za sobą, stanął pośrodku izby. Powiódł ciekawie wzrokiem dookoła, ale bez najmniejszego zdziwienia i tym się różnił zasadniczo od dotychczasowych naszych obserwatorów. Usiadł milcząc obok mnie na ławie. Oparł rozkudłany łeb na szerokich łapach.

Niejeden już rok tu mieszkał pewnie, niejedną przegnał przez wagowe porohy. Twarz poorana wichrami, czupryna wypalona słońcem, typ starego flisackiego praktyka. Senna cisza panowała dalej.

Towi na takich szkrupinkach chcete plawatf Wagom?... — Ha, ha, ha! — zaśmiał się ponuro, złe wróżbnie.

Cisza. Nie odpowiadamy nic. Niech da spokój! Jesteśmy pomęczeni, obojętni.

Ej, otrepeż was tam, otrepe... treski budu z was letat , treski, howorim wam! — powiedział i kiwnął! głową patrząc na nas swoim wypłowiałym wzrokiem, jak na duże dzieci, ni to ironicznie, ni to z politowaniem. Smętek zajrzał nam dreszczem w oczy. Nadstawiliśmy uszu, niech mówi — on lepiej rzekę zna, wytłumaczy, nauczy. Spostrzegł zainteresowanie i jął burczeć dalej, posępnie jakoś i opryskliwie. A słowa jego tłukły basowym młotem w nasze biedne, zmarznięte i skołatane mózgi, jakby ostatni upór wybić z nich miały, ostatnią ambicję przy głuszyć.

Opowiadał o łodziach rozbijanych, o tym, jak szczapy leciały z nich na parę metrów w górę, jak ten i ów tonął na przeprawie.

Ot i niedawno zginął rybak — dobry był żałowali wszyscy. Drugi zeszłego lata też leciał na Bieski Skałę; wyratował się, ale źle już z nim było, oj, zlej. A wszystko to łodzie mocne, rybackie, nie to, co nasze... „szkrupinki”!

Splunął pogardliwie. On rzekę zna, to nie żart! Prąd silny, coraz silniejszy. Leci się wprost na skały i ni skierujesz!

Trzy zakręty ostre, zębate, najeżone rafami. Pierwszy zakręt — skała Margitta, drugiego nazwy nie pa­miętam, a trzeci, ten najgorszy to słynna Bieska Skała. Kto tamte dwie ominie, na trzecią na pewno wpadnie.

Słuchamy i coraz markotniej się nam robi na du­szy. A może zaniechać próby? Może ominąć śmiertel­ny przełom szosą? Może pociągiem? Wydatek niedu­ży... Myśl przed chwilą senna i apatyczna, teraz chorobliwie rozdygotana, trzepocze w naszych głowach wstydliwym strachem.

Wstydziliśmy się jeden drugiego, baliśmy się wza­jem wyczytać w oczach znaną myśl.

Ambicja sportowa jednak, pomimo duchowego oklapnięcia i apatii, robiła swoje: usta milczały.

Flisak tymczasem nie próżnował, padały dalej słowa groźne jak złomy skalne, ponure jak głębie grot.

Wreszcie zdławionym, nieswoim głosem któryś z nas błysnął brawurą; uśmiechnął się poprzez znużenie, machnął lekceważąco ręką.

Et nie pierwszyzna, jakoś tam przepłyniemy! Pewnie, że przepłyniemy! — krzyczeliśmy teraz na przemian, aby lęki własne zagłuszyć, aby zapał nie wystygł i żeby uwierzyć w prawdę słów.

Skandowaliśmy rzucone w przestrzeń zdanie mocno, z akcentem bohaterstwa, byle zniweczyć nurtujący w duszach strach, byle uspokoić tłukące się serca.

Wszystko byłoby inaczej wtedy, gdyby nie ten „bieski” nastrój przed tą Bieską Skałą! Czy aby ten cały flisak nie spod „bieskiego” sztandaru pochodził? Chy­trze bestia wybrał porę na czortowe swoje opowieści. Załamaliśmy się psychicznie wszyscy bez wyjątku. Ci, co słabiej pływali lub mniejszą czuli adorację do wody, prosili kolegów o przekazanie ostatniego słowa... „Jej”; niektórzy coś o matkach z roztkliwieniem wspominali, słowem szliśmy spać tego dnia ponuro, niby z widmem gilotyny... nieszczęśliwi straceńcy!

Dziś, gdy wspomnę te ciężkie chwile, śmiech ogar­nia i litość, ale tak było, fakt!

Niechaj flisakowi temu śmierć będzie lekką! Nie­chaj szczęśliwie płyną jego łodzie! Należy mu się szczera wdzięczność za tyle niesamowitych wrażeń; za tyle wzruszeń przedśmiertnych, bo czymże by była bez nich cała nasza wędrówka? A wreszcie, niech go... gęś kopnie!

Świt wstał popielaty jako i my sami. Zjedliśmy, co dano. Zapłaciliśmy, co żądano i wlekliśmy niewyschłe jeszcze manatki do posępnych naszych „trumien”.

Poczucie koleżeńskie wzięło tu po raz pierwszy w łeb: każdy chciał opóźnienia, każdy chciał płynąć ostatni, w ogonku.

Los rozstrzygnął. Pierwszy poszedł Sancho, drugi Don Kichot, trzeci i ostatni Rosynant. Na wodzie, kie­dy poczuliśmy wiosła w rękach, a pod stopami stery, raźniej się zrobiło na duszach i wczorajszy strach Pierzchnął bezpowrotnie.

Parę kilometrów spokojnej drogi i zaczęło się!...

Właściwie, co się zaczęło, a co się skończyło, dotychczas nie wiem! Wszystko przemknęło w zawrotnymi tempie, głupio łatwo. Żadnych „przeżyć”, żadnych emocji.

Jak zwykle, na wstępie mały wodospadzik: trochę szumu, trochę piany, trochę krzyków: „Prawo! Lewo! gorączkowe ruchy wioseł i po wszystkim.

Nieudany manewr Don Kichota spowodował jego odpadnięcie na ostatnie miejsce, co nie bardzo licowało z rolą „kierownika wyprawy”, ale trudno — vis major.

Sławetny przełom wygląda mniej więcej tak: rzeki i góry szły sobie poczciwie na spacer w odmiennych nieco kierunkach i oto w pewnym punkcie nastąpiło ich spotkanie. Rzeka sądziła, że wpłynie na góry, góry bezskutecznie wpływały na upór rzeki; w końcu — jak to zwykle bywa w chytrej dyplomacji — wybuchła krwawa wojna. Rzeka przebiła się na druga stronę, więc niby zwyciężyła, ale jakże marnie. Przed chwilą szeroka, majestatyczna, samodzielna, teraz w miejscu przełomu musi się kierować nie wolną jak dotychczas fantazją, lecz obowiązującym tu „traktatem górskim”. Więc zirytowana srodze, prychając i plując na porządki, mknie nerwowym krokiem, kędy góry „łaskawie” pozwolą. A góry głodne widoku hańby naigrawają się, szykanują, nadstawiają zęby na ostrych zakrętach, podstawiają nogi, ściskają podstępnie biodra, aż biedna, obłąkana rzeka z wściekłości tłucze głową, skacze przez progi jak szalona, przeciska się w szczeliny i syczy z bólu.

Najgorszy z trzech zakrętów rzeki to zakręt Bieski Skała. Podobno ciężkie łodzie rybackie nie zawszą potrafią skręcić w porę i niesione siłą prądu wskakują na zdradliwy ząb.

Kajakom manewr taki nie sprawia najmniejszej trudności, trzeba tylko płynąć dłuższym, zewnętrznym brzegiem.

Przebyliśmy naszą „zmorę” i uśmiech przyjacielski rozjaśnił nam twarze, a tu i zamczysko stare wita. Popas dla nabrania sił i podzielenia się wrażeniami.

Czynimy rzekę współwinną z flisakiem, jesteśmy źli na nią teraz, że nie dała spodziewanych emocji, że po prostu bezczelnie nas nabrała na kawał. Tyle nerwów zszarpanych na próżno. Ale nie ma złego, co by na dobre nie wyszło; postanawiamy odtąd gwizdać na wszelkie groźby i przestrogi „ludzi miejscowych”.

Za górami Wag znowu się uspokaja, tworząc tylko w paru miejscach nagłe, karkołomne spadki, po któ­rych zjeżdża się, jak po lodzie. Podróż taka przypo­mina falistą kolejkę w kopenhaskim Tivoli, tylko miłej sąsiadki brak, no i parasola dyrekcji! Jakżeż niepodobny teraz do niedawnego potoku, pełnego młodzieńczych porywów. Powaga i stateczność wyglą­da z leniwej czarnej głębi.

Powiał szkwalisty, silny wiatr w dobrym dla nas kierunku. Postanowiłem wypróbować żagle. Koledzy protestowali, żałując czasu, lecz uparłem się — robię swoje. Wiatr nie dał na siebie długo czekać i skoro tylko banderka furknęła na liku*, zacisnął mi szo­tem** dłoń i szarpnął tak nagle, tak złośliwie, a nie­spodziewanie, że kajak przechylił się w przerażeniu aż po sam falochron. To widząc wiatr przechera prze­skoczył na drugą stronę i dmuchnął znowu stamtąd, wiele miał sił w płucach, a ja naiwny nie zdążyłem usiąść nisko na dnie łodzi, aby ją zrównoważyć. Sku­tek był oczywisty — wywrotka!

Wywróciliśmy się tak prosto, prędko i zwyczajnie, to zwykle bywa, gdy szkwał przerzuci żagiel.


*Lik - krawędź żagla obszyta liną (likliną).

**Szoty – lina lub zespół lin i bloków służący do ustawienia żagla odpowiednim kątem do wiatru.



Wynurzyłem głowę wściekły na siebie, co się zowie. Oglądam się po wodzie: tam wiosło, tu koszula, tam inny szczegół garderoby zawsze się coś zapomni włożyć do luku.

Patrz! Apteczka tonie, chwytaj apteczkę! — wrzeszczy wniebogłosy towarzysz.

Nurkuję parokrotnie, ale nie widzę. Wyłowiłem, co mogłem, chwyciłem to wszystko w zęby i aportuję do brzegu.

A kajak? Kajak ciągnij! — krzyczy znowu Antek. Zastanowił mnie ten krzyk... Dlaczego ja mam ratować, męczyć się, a on w niczym nie pomaga, tylko rozkazuje? Podnoszę wzrok, skąd leci głos, a tu taki widoki na wywróconym do góry dnem kajaku siedzi niezdarnie okrakiem, mocno trzymając się oburącz, blady n strachu mój Antek i... rozkazuje!

Czemuż sam nie holujesz łodzi? pytam zdziwiony i zły.

A bo widzisz, nie umiem pływać! — pada lakoniczna odpowiedź.

Zatkało mnie... po prostu zatkało ze wściekłości. Na chwilę zaniemówiłem. Pierwszym warunkiem wszakże przy werbowaniu załogi była umiejętność pływania! Zresztą, komu do głowy przyjść mogło, że Antoś — stary wioślarz — nie umie pływać! Siedzi oto terał pokraka nieszczęśliwa, i drży, a ja holuję Don Kichota.

Myślałby może kto, że Antoś poczuł skruchę, że się zawstydził? Gdzież tam! Zaledwie dotknął nogą pewniejszego gruntu, nuże łajać, nuże wymyślać: a to zły żagiel, a to niedołęga, a to „wywróciłem go na złość”, itd.

Przy akompaniamencie gderania wpływamy w koryto Dunaju. Trochę pracy pod prąd i już przed nam wioślarski pomost klubu sportowego w Komarnie. Tu zatrzymujemy się. Dwóch sympatycznych Węgrów bierze nas w gościnne obroty, częstują piwem i paprykarzem. Oczy wyłażą nam z orbit, języki puchną, włosy stają dęba, ale jemy, bośmy już dawno gorącego jadła w ustach nie mieli.



Dunaj


Na Dunaju rozpoczął się nowy etap wędrówki, nie tyle z powodu zamiany górzystego krajobrazu na ni­zinny, ile z racji ostatecznego skrystalizowania się na­szego stanu psychicznego. Odtąd zapanowała dysharmonia i bezhołowie. Nie można tego nawet nazwać kłótnią, to była zgryźliwa wzajemna niechęć. Ten iry­tował tamtego, tamten tego, wciąż ktoś komuś dogady­wał, gryzł i warczał.

Monotonia szerokiej rzeki strasznie męczyła. Obser­wując załogę, przeczuwałem, że długo tak nie pociągnie­my, może paru silniejszych wytrzyma próbę, reszta ska­zana jest na maruderkę.

Kajaki ciekną w najokropniejszy sposób. Co godzinę dobijamy do brzegu i wylewamy wodę. Rzeczy prze­mokły. Noclegi wilgotne. Humory słotne!

Któregoś z takich monotonnie zgryźliwych dni spo­kojna powierzchnia Dunaju nagle zafalowała, zerwała się białymi grzywaczami do biegu za wiatrem. Przera­żone kajaki stanęły dęba, dały nura pod wodę, wysko­czyły znowu, szarpnęły szotami za ręce i pognały jak zwariowane ku niedalekim brzegom.

Tymczasem mała czarna chmurka sunie nad wodą, przed sobą liliowy słup deszczu. Atak sztormowy, zawadiacki jak krew mieszkańców tej ziemi! Fale One, krótkie, spiętrzone raz po raz zalewają nam ło­wię. Z nieba lunął istny potop. Temperatura opadła znacznie, a wiatr jął wyczyniać hocki-klocki. Zwinąw­szy żagle rej terujemy na wiosłach do brzegu.

Żegluga dużą rzeką należy bez wątpienia do najnudniejszej turystyki: oddalone brzegi nie bawią oka róż­norodnością szczegółów, są zwykle piaszczyste lub błot­ne. Szybkości prądu nie odczuwa się tu bezpośrednio. Neurastenia opanowała więc wszystkich, a gdy ponad­to rozpoczęły się zabójcze wprost lipcowe upały i trze­ba było pracować przez cały dzień wiosłem — oklapli moi towarzysze, rozkleili się, roztopili zupełnie. Możeby i mnie ten los spotkał, gdybym nie odziedziczył po nie­znanych dziadkach murzyńskiego umiłowania słońca Ze słońcem jestem za pan brat, nie znam okrycia gło­wy i ciemnych okularów, śmieję się z korkowych heł­mów i innych wynalazków na łysinę. Słońce, woda i po­wietrze mogą tylko uzdrowić. Mówię z doświadczenia, nie z teoretycznych obliczeń kalorii cieplnych. Znam słońce Afryki Południowej i Środkowej, znam równik i zwrotniki, znam gorąco brazylijskiego lata i wszędzie czułem się bosko bez czapki.

Czułem się na Dunaju wyśmienicie i to właśnie naj­więcej drażniło moich „rozgrzanych” kolegów. Postano­wili w południe odpoczywać. Tymczasem na brzegu nie było zarośli. Siedzieliśmy więc pod parodią krzaczków, zasłonięci tylko płótnem namiotu od wiatru, ale nie słońca, wycierając pot i ciężko dysząc. Stawałem się gderliwy, moralizatorski. Ogarniała mnie szewska pasja na taki stan rzeczy. Słowem, humory nasze dosięgały „zenitu”.

Od Belgradu zaczęło się powolne zjeżdżanie do piekła, Z każdym dniem goręcej, z każdym dniem zgryźliwiej. Nawet ja nie mogę już wyjść na piasek bosą nogą — parzy. Zbliżamy się do Żelaznej Bramy, postrachu na­szych rodziców i naszych narzeczonych.

O Żelaznej Bramie opowiadano przez cały rok. Żelazną Bramą odstraszano od wyprawy. Ona wreszcie pod­nosiła nasze skromne wysiłki do wyżyn „bohaterstwa”.

A oto jest, tuż przed nami.

Siny łańcuch gór zatarasował drogę, musimy przebić się na drugą stronę wraz z rzeką. Tyle dni monotonne­go współżycia z Dunajem wytworzyło ukrytą solidar­ność z rzeką: to jedna całość — kajaki, my i ona. Drży, boi się, rozlewa na boki. Szeroko, daleko, kędy okiem sięgnąć — woda, woda.

Zatrzymała się przed łańcuchem gór, spiętrzyła, na­biera tchu do walki. Nie wierzymy oczom: to już nie rzeka, to olbrzymie jezioro, brzegi giną w perspekty­wie horyzontu. Dwa i pół kilometra szerokości. Gdyby nie prąd, można by zabłądzić. Prąd jednak niesie nas ku skałom. Musimy je przebyć! Musimy!

Przed nami tuż — Żelazna Brama. Baczność! Trzy­mać mocno stery!

Stan nerwów załogi lepszy niż wtedy przed Bieską Skałą. Strachy na lachy, lecz zełgałbym najbezczelniej, mówiąc o wielkiej odwadze. Była w tym naszym „ja­koś przepłyniemy” duża doza samobójczej rezygnacji. Bo cóż wiedzieliśmy o Żelaznej Bramie? Z ręką na sercu nic, a dokładniej: parę lakonicznych słów ze szkolnej geografii albo „legendarne” opowieści tury­stów oglądających widoki z pokładu statku, albo wresz­cie „bohaterskie” i zgoła nieprawdopodobne opisy po­przedników na kajakach.

Wiedzieliśmy o tym, że dopiero od niedawna chodzą pod prąd statki morskie o szczególnie mocnych silni­kach, słabsze zaś holowane są przez lokomotywy.

Że wzdłuż brzegu ciągną się mogiły tych, którzy zgi­nęli przy przeprawach na tamtą stronę, gdy jeszcze nie było regulacji.

Że szum spadku wody słychać o parę kilometrów przed Bramą (nic podobnego!).

Czy po tym wszystkim zdziwi kogo nasz strach i na­sza rezerwa?

Dunajowy przełom zaczyna się malowniczo i oryginalnie: z piaszczystej szerokiej równiny wpada rzeka w górzysty wąwóz. Przy wejściu do wąwozu, widocznie dla uzasadnienia nazwy, stoją dwie zębate baszty starych zamków, wystawionych podobno z polecenia kró­la Sobieskiego po obronie Wiednia.

Postanawiamy uczcić polskie pochodzenie zamków zjedzeniem tutaj największego kawonu. Należy pokrzepić się przed tym, co nas czeka, bo przyszłość mało pewna!

Ponuro jakoś i nie zachęcająco wygląda rzeka przed nami — czarne deszczowe chmury, zebrały się nad szczytami gór i mgłą deszczu zasłoniły wąwóz.

Dwa światy: tu osłoneczniona, lazurowa dolina, tam — tajemnicza otchłań Żelaznej Bramy. Ten kon­trast źle wróży!

Ruszamy. Wpływamy w korytarz pośród skał. Ulewny chłodny deszcz oblewa nasze rozpalone „szaleńcze” głowy, ale bezskutecznie — nie cofniemy się już! Nie cofniemy! Tylko do brzegu!... Prędzej do brzegu, ukryci się gdzie na noc, uciec pod suchy dach.

Gwarna izba wiejskiego szynku wita nas pomrukiem zdziwienia. W oparach alkoholu kiwają się głowy. Gos­podarz, o chytrym wyrazie oczu, skacze, uwija się dookoła — zwietrzył łatwy zarobek. Oczy się nam kleją ze znużenia. Policjant jugosłowiański zapałał do nad nadzwyczajną serdecznością, każe pić kwaśną lurą naj­tańszego wina toasty za przyjaźń słowiańską. Na szczęś­cie nasz fundator przestaje wkrótce rozróżniać osoby i przemawia do krzeseł równie czule, jak do nas. Ko­rzystamy ze sposobności, by się ulotnić do sąsiedniego pokoju, gdzie na stołach i ławach przygotowano noc­leg.

Rano gwałt! Oberżysta chce z nas zedrzeć potrójną cenę. Nie na takich trafił! Każemy się prowadzić do wójta. Wójt przesądza sprawę na naszą korzyść. Odbi­jamy, odprowadzani nienawistnym wzrokiem. Niena­wiść skonkretyzowała się w dotkliwej dla nas przy­krości: oto spostrzegam za chwilę brak dziennika okrę­towego. Pisałem go tak skrupulatnie, tak sumiennie, a tu wszystko na nic. Łotr oberżysta znał czułe miejsce turystów, wiedział, gdzie uderzyć.

Parę kilometrów za wsią Dunaj zwęża się jeszcze bar­dziej. Przed tym zwężeniem stoi na lewym brzegu do­mek strażnika, obok maszt z olbrzymim, parometrowej średnicy balonem. Podniesiony balon to znak, że w ka­nale statek.

Dobijamy. Delegacja idzie na wywiad. Po półgodzin­nym oczekiwaniu wracają. Strażnik, jako człek napraw­dę obeznany, nie robi z muchy słonia. Śmieje się ze strachów... „Trzymajcie się znaków i jazda”. Poprawiły się humory, poprawiła się pogoda.

Fizycznie namęczyliśmy się strasznie w tej Żelaznej Bramie, winę za to ponosi Tadek „Sokole Oko”, ,,wyglądacz kamieni”, „czołowy kapitan”, posiadacz lornet­ki, słowem — przewodnik. Mierzył on kajaki miarą oceanicznych statków. Musieliśmy płynąć akurat środ­kiem wytyczonego koryta w obawie natknięcia się na podwodną rafę. Takie utrzymanie kierunku w krętym kanale przy zawrotnym prądzie wymagało szalonej pra­cy wioseł. Lataliśmy niby powariowani od znaku do znaku, od brzegu do brzegu, obiegając w kółko czarne i czerwone znaki, zupełnie jak w palancie. Piana leciała z wioseł, piana leciała z ust, byliśmy godni pożałowania. A prąd? Ten, mądry, niósł nas w prostej linii, bez żadnych zboczeń, mimo upatrzonych znaków. Należało mu tylko zawierzyć, a obeszłoby się bez emocji i wzruszeń Bakeny (czerwone i czarne) pływały na olbrzymich, zakotwiczonych balach, które dla kruchych kajaczków były najgroźniejszym niebezpieczeństwem. Parokrotnie, omanie trzepnąłem o nie sterem, a wtedy, w myśl przepowiedni wagowskiego flisaka, niezawodnie zosta­łyby tylko drzazgi. Opętani hipnozą okrętowych przepisów zygzakowaliśmy dalej. Mając dwadzieścia centymetrów zanurzenia, szukaliśmy koryta dziesięciometrowej głębokości przezorność nie zaszkodzi.

Po ukończonym „biegu na przełaj” rozpoczyna Dunaj bieg przez płotki. Co parę kilometrów naturalna tama z raf, skąd woda spada tarasowym wodospadem. Przed każdą tamą rzeka rozlewa się szerzej, tworzą jak gdyby jeziorko o fantastycznych, nawisłych skałami brzegach. Tu mamy miniatury fiordów norweskich, modele grot Capri, tu mamy widoki najpiękniejszych zakątków świata... oczywiście w skondensowaniu. Najory­ginalniejszym jednak zjawiskiem, jakiego nigdzie wię­cej na świecie nie spotkałem, są wiry wodne. Całą po­wierzchnię jeziorka pokrywają wirujące kręgi na kształt olbrzymich liści Victoria Regia.

Płyniemy jak zwykle gęsiego — łódź za łodzią. Rap­tem poprzedzający mnie kajak wpada w pole takiego właśnie „liścia”. Jedno mgnienie i trzystukilogramowy ciężar niby piórko fruwa na bok i dalejże niby na karuzeli latać tam i z powrotem po wirującej przestrzeni. Niebawem wiruję i ja. Chwila strachu, rozpaczliwy ruch wioseł i steru, wychodzę z matni, lecz nie na dłu­go — nowa karuzela chwyta i kręci w kierunku odwrot­nym. Tivoli! Znakomite Tivoli! Rychło oswajamy się z tą zabawą. Umyślnie dajemy kajakom pobiegać; obraca nas twarzami ku sobie, to znów bokiem, raz w pra­wo, to znów w lewo.


Baken — metalowa beczka (pława) o kształcie stożkowatym używana na śródlądziu do wytyczania szlaku żeglownego.


Żadnego niebezpieczeństwa. Zwinne kajaki drwią ze wszystkich przeszkód. Jak straszne „memento mori” powtarzamy słowa mieszkańców ostatniej wioski: „Kto wpadnie do Dunaju w obrębie Żelaznej Bramy, ten już nie wypłynie i ciała jego nigdy nikt nie znajdzie”. Rzecz możliwa, ale kto by chciał próbować tam wpadać.

Ze swej strony każdemu radzę zasmakować tej podró­ży. W każdym bądź razie dziś, gdy poznałem żeglugę kajakiem po morzu, problem Żelaznej Bramy wydaje się dziecinnie łatwy. Nie wymaga żadnej praktyki ani żadnej zręczności.

Jezioro Wirowe (tak go nazwijmy) kończyło się więc tarasami wodospadów. Zadanie sternika i tu nie było trudne, należało tylko trafić dokładnie na środek spada­jącej wody. Dalej nic — siedzieć spokojnie i zachwycać się widokami. Łódź pędzi skokami rozwijając szybkość samochodu, aż wpadnie w nowe Jezioro Wirowe i tu zatrzyma się.

Tak w kółko jeziorko, tama, wodospad, jeziorko, aż wreszcie, po którymś tam kilometrze, docieramy do właściwej Żelaznej Bramy, dawniej nie do przebycia, zawalonej skałami, dziś uregulowanej kanałem. Prawą stronę łożyska dunajowego oczyszczono z raf, pogłębio­no i obetonowano, lewa zaś pozostała nie zmieniona, jakby na pamiątkę muzealnej przeszłości. Kanał ma cztery i pół kilometra długości — przebyliśmy go w sie­dem i pół minuty. Szybkość walącego tutaj prądu rodzi krótkie strome fale. Gdyby nie one nie wiedzielibyśmy o tej szybkości, gdyż jednostajny kolor betonu znosi wrażenie ruchu. W pewnej chwili Don Kichot zrównał się z Sanchą i widzę, jak sąsiad staje dęba, dosłownie dęba! Rufa łodzi schowała się pod wodę, wioślarza za­kryła piana, a biedny Tadek (siedział z przodu) zawisł w powietrzu. To była jedna chwila — sekunda, naprawdę czarowna. Potem nieraz wyprawiałem na morzu po­dobne akrobacje, nikt mnie jednak wtedy nie oglądał tak bezpośrednio i z bliska. Ten przeskok, bo tak tylko nazwać można te siedem i pół minuty, to istny lunapark, Płynęliśmy jednym tchem, nie było tam czasu zaczerpnięcie powietrza. Bajeczna zabawka!

Jeszcze raz powiem, że najnudnieszym szlakiem wodnym jest, bezsprzecznie, duża rzeka. Szanujący się turysta powinien wybierać albo morze, albo małe, kręte, dzikie rzeczki. Wtedy mało się jeszcze szanowałem i płynąłem Dunajem.

Otóż po przebyciu Żelaznej Bramy monotonia, nuda i szarzyzna tego rodzaju podróży zaczęła wyłazić nam bokami, aż wreszcie stanęła ością w gardle. Mieliśmy dość płaskich, błotnistych, wysuszonych słońcem, po spękanych w czarne szczeliny brzegów, mieliśmy po uszy żółtych ławic gorącego jak ukrop piasku, a złota kula wschodzącego prosto w oczy słońca zaczerwieniła powieki i wniosła w dusze mniej wytrzymałych histeryczną neurastenię. Poza tym upały rosły. Im bliżej południa, tym trudniej było znieść gorąco. Płynęliśmy już wyłącznie wieczorami. Zgrzyty i kłótnie mnożył się z każdym dniem. Byle co, byle głupstwo, byle negacja, a już następował wybuch gniewu. Chudłem od walki wewnętrznej i to była szkoła charakteru, oj była to szkoła!

Stąd nauka dla wszystkich kajakowców: 1) nie płynąć dużą rzeką dłużej niż tydzień i 2) nie wybierać się na dłuższą wyprawę o trudnej trasie w liczniejszym to­warzystwie. Słowem, jeżeli wyprawa nie jest wyłącz­nie spacerkiem wypoczynkowym, lecz ma być wyczy­nem pionierskim, sportowym, wówczas należy płynąć tylko we dwójkę. Samotność też jest zła. Samotność męczy, wytrąca człowieka z normalnego życia, tak, że po paru miesiącach dziwaczeje. Zresztą w dłuższej wy­prawie nie jest wykluczona nagła choroba, ukąszenie przez żmiję, zasłabnięcie w bezludnym miejscu itp. nie­spodzianki, które bez pomocy towarzysza mogą łatwo spowodować śmierć.

Zapyta ktoś, czy lepiej podróżować z towarzyszem czy z towarzyszką? Odpowiedź nietrudna.

Długotrwała wędrówka turystyczna w męskim wy­łącznie towarzystwie sprowadza olbrzymie niebezpie­czeństwo „schamienia”. Trudne warunki życia przy­zwyczajają mężczyzn do zbyt mocnych wyrazów i ge­stów, pozbawiając jednocześnie poczucia potrzeby este­tyki. Obecność kobiety znosi ten brak, uszlachetnia sza­rzyznę dnia powszedniego. Dalej, wielkie zmęczenie fi­zyczne, głód i pragnienie wprowadza pomiędzy męż­czyzn niepotrzebne zgrzyty. Obecność kobiety w takich wypadkach wyłącza możliwość kłótni. Dlaczego? Rzecz prosta, poczucie słabości przeciwnika wytrąca nam broń z ręki, stajemy się podświadomie „rycerzami”, nadra­biamy miną, dodajemy otuchy.

To są dwa olbrzymie plusy wyprawy kajakowej z ko­bietą, dlatego wolę podróżować z towarzyszką, podróż taka jest bogatsza w przeżycia duchowe, uczuciowe i estetyczne.

Wracając do Dunaju i zostawionej tam kłócącej się bandy wędrowców, powiem — było źle. Traciłem już zupełnie wiarę w możliwość pomyślnego zakończenia wyprawy. Wyczułem, że paru członków załogi już od początku nie wierzyło w możliwość żeglugi morzem. Czułem, jak się cały gmach rujnuje. Tyle nerwów, tyle zdrowia, tyle uporu i ambicji sportowej miało pójść na marne? Układałem w myśli projekt ucieczki. Rozglą­dałem się za towarzyszem. Miałem jeszcze nadzieję na dwóch członków załogi. Najgorsza sprawa z pieniędzmi, gdyż prywatnie miałem tylko pięć dolarów, reszta była u kasjera.

Wiedziałem, że w razie rozwiązania wypra­wy będą mi towarzysze stawiali przeszkody. Samego — pod pozorem niebezpieczeństwa — nie puszczą, a więc i pieniędzy nie otrzymam.

Jednak zaciąłem się, postanowiłem dokończyć rejs; nawet w najgorszym wypadku, to znaczy bez pienię­dzy i bez towarzysza.

Po długich błądzeniach wśród wielorakich rozgałę­zień pożegnaliśmy się z Dunajem ostatecznie. Nie powiem, żeby pożegnanie wypadło smutno. Dość mieliś­my tej rzeki i chyba powrócić do niej nikt z nas nie zapragnie.

Wąski prosty kanał, ryty przez błota, prowadzi od Dunaju prostym skrótem przekątni w kierunku nieda­lekiej Konstancy. Ten odcinek drogi poprzez limany zo­stanie w mej pamięci jako najmilszy z całej podróży. Czy powodem tego był przedsmak morza, czy pierwsze próby oddzielenia się od załogi, czy wreszcie niesamo­wita oryginalność otaczającej przyrody, bogactwo ży­cia błot dunajowych? Nie wiem. Każda próba opisu wyda się literacką bujdą. Nie warto silić się na kwiecistość. Dopiero dziś, kiedy poznałem życie brazylijskich lasów mangrowych, mogę robić porównania. Wieczny ruch, tumult, łopotanie skrzydeł, skrzek tysięcy róż­nych głosów, kumkanie z głębin, krzyk z powietrza. Nagły wzlot ptasiej chmury i cichy, długi szept ruszo­nej trzciny. Ludzi natomiast mało, zaledwie parę ry­backich wioszczyn. Nie wiem nawet, czy można to wio­ską nazwać — parę maleńkich chatynek budowanych na palach. Miejsca tu niedużo, oszczędnie: — stodółka, buda psia, no i podwórko na kilka kur dziobiących ziar­no. Widocznie z powodu braku suchego miejsca kurę traktują tu jako luksus, natomiast kaczki pływają stadami, te mają raj! Zabawnie wygląda komitywa ka­czek z oswojonymi kormoranami.

Zamieszkują te pustkowia poczciwi i uczciwi „starowiercy”, brodaci, o niebieskich, słowiańskich oczach, śpiewnym akcencie i bezpośrednim stosunku do ludzi. Kiwają głowami nad naszymi łodziami i nadziwić się nie mogą. Gościnni, dzielą się każdym kęskiem bezinteresownie. Wpychamy zapłatę gwałtem, ale widocznie pieniądz nie robi na nich wrażenia.

Kanały wyprowadziły kajakową trójcę na olbrzymie jeziora; ciągną się one dziesiątkami kilometrów, jedno za drugim, wszędzie zaledwie na półtora metra głębo­kie.

Mówiąc ściślej, płyniemy po zielonym kobiercu wod­nych zielsk. Niewinnie wygląda ten dywan, ale w czas sztormu podobno jest straszny, straszniejszy niż morze, bo fale na nim krótkie, grzywiaste i wściekłe. Niejedną ofiarę rybacką mają na sumieniu!

Wiatr teraz dobry, więc na żaglach przecinamy naj­większy wodny obszar jeziora Razim. Kilkanaście kilo­metrów zaledwie dzieli nas od morza, czekam tej chwili z biciem serca. Wiedziałem, że tam dopiero zacznie się moje życie, tam rozwiążą się ręce. Nie wiedziałem tylko wówczas, że krok ten będzie początkiem ciągłej mojej tułaczki po morzach.

Słońce zachodziło. Baliśmy się nie znanych brzegów, a zresztą ostatnie dwie noce odebrały ochotę do dzikich, nie zbadanych noclegów. Przez dwie doby w najokrop­niejszy sposób cięły nas komary. Przy tym opowieść o bajecznej ilości jadowitych żmij stawała się aktualna nie dawała nerwom spokoju. Postanowiliśmy przeto lądować na najbliższym skalistym cyplu i wyszukać tam za dnia odpowiednio bezpieczny kąt.

Gdy kajaki dotknęły lądu, szkarłatna łuna zachodu zapowiadała właśnie dobry wiatr na dzień jutrzejszy. Zmęczona, a więc zła załoga zaczęła się kłócić, tym ra­zem na temat komarów i węży. Zabrałem koc i jazda na wzgórze szukać zacisznej dziury. Wkrótce spałem. Przez sen jakby ukazał się Czech i śmiał się z czegoś, rozkładając obok mnie posłanie.

Chciałem zapytać o powód dobrego humoru, ale znu­żenie zmogło mnie w jednej chwili. Śmiał się gałgan długo jeszcze w noc. Trząsł się koło mnie, rechotał, nie dawał spać. Rano sytuacja się wyjaśniła. Oto Czech, idąc moim śladem na nocleg, strącił niechcący pod nogi kłócących się kolegów węża. Powstał popłoch nie do opisania. Kije, wrzaski, gonitwa! Dotychczasowe teore­tyczne przestrogi nabrały od tej chwili ważkości. Wąż uszedł cało, wioślarze natomiast nie spali całą noc. Postanowili dla bezpieczeństwa nie kłaść się w ogóle na ziemi, lecz wyłącznie w kajakach.

Kiedyśmy rano, wyspani i zadowoleni, wracali z Cze­chem nad brzeg morski, zastaliśmy humory posępne. Oczy podkrążone, usta klnące, nastrój wisielczy.

Pytamy, o co chodzi? Co się stało? Okazało się, że tutaj, właśnie w tym miejscu węże naznaczyły sobie rendezvous. Do tego jeszcze jakieś szczególnie duże pręgowane pijawki jęły pełzać przez kajaki i poprzez śpiących „bezpiecznie” ludzi. Skutek oczywisty, — podczas gdy my spaliśmy najspokojniej, koledzy biegali dokoła łodzi, odpędzając gady.

Od tej nocy rozpoczęła się właściwie nasza wędrów­ka we dwójkę z Czechem. Odtąd płyniemy już sami.

Nazajutrz w południowych godzinach ujrzeliśmy Mo­rze Czarne. Pogoda słoneczna, gorąca. Wiatr wypełnił żagle i z ciasnej gardzieli przesmyku, wyrzucił nas na fale. I tu los się rozstrzygnął. Załoga zaczęła chorować. Jeden po drugim wysiadali na ląd. W rezultacie Czech popłynął samotnie na swoim Rosynancie, ja na Don Ki­chocie. Reszta poszła lądem do Konstancy.

Jestem wolny! Nareszcie wolny, zależny tylko od sie­bie. Czuję się w swoim żywiole. Wiatr wzmógł się.

Wpadłem w egzaltację: śpiewam w ekstazie, to czego nigdy nikt nie skomponował, deklamuję, czego nigdy nikt nie napisał. Nie myślę o jutrze. To nic, że nie mam jedzenia.

Bawi mnie rozwichrzony włos własnej czupryny, bawi rozchełstana koszula. Prężący się w dłoni szot żagla sprawia fizyczną rozkosz.

Tak przemknął dzień. Słońce zaszło. Konstanca zapa­liła łunę świateł. Brzeg szumi przybojem. Boję się nocy. Trzeba się spieszyć z lądowaniem!

Decyduję się. Brzeg płaski, piaszczysty. Jakiś namiot świadczy o bliskości ludzi. Spuszczam przezornie żagiel dobijam na wiośle. Im bliżej brzegu, tym większe fale. Ma się wrażenie, jakby ktoś bardzo wielki i bardzo sil­ny porwał kajak na ręce i rzucał raz po raz susami wciąż naprzód. Nie spodziewałem się takiej siły. Po­czucie znikomości własnego ciężaru i absolutnej bez­radności otumania. Wreszcie po którymś tam rzucie kajak utkwił nosem w piasku, a ja nie zdążyłem jeszcze wyskoczyć, gdy nowy bałwan wpadł mi na plecy, zalał wnętrze biednego Don Kichota i zabrał nas obu ze sobą na morze. Wyskoczyłem co prędzej, ale już za późno. Kajak obciążony namokłymi rzeczami i wodą stanowił ciężar nie na moje siły, szamotałem się więc tylko na próżno uczepiony rufy, aby uchronić łódź przed bocz­nym ustawieniem do brzegu. Każda nowa fala, to nowy skok łodzi tam i z powrotem, nowe targnięcie mnie za ręce i wywrotka do wody.

Straciłem nadzieję oraz wiarę we własne siły. Patrzę błagalnie ku namiotom i czekam. Don Kichot dziobie dalej piasek, a ja powstaję i padam niby bezwolny gał­gan, ciągany na boki przez rufę łodzi.

Na szczęście spoza najbliższego namiotu wybiegli lu­dzie. Kilku mężczyzn przyszło z pomocą i Don Kichot ocalał. Poczciwi, kochani marynarze! Nie zapomnę dobrego ich uczynku. Gdyby nie oni, kresem wyprawy mojej byłaby chyba Konstanca!

Mrok legł na morze. Prowadzony wzrokiem ciekawych żołnierzy, wyżymam ubranie. Sympatyczny mat, podoficer marynarki rumuńskiej bawi mnie rozmową. Kopią kanał, odwadniają błota. Mówi, że mu nudno, Bardzo jest rad mojej przygodzie i temu, że mógł do­pomóc. Słucham wyżymając spodnie... Raptem na tle łuny Konstancy zamajaczył cień małego żagla i rośnie błyskawicznie zmierzając wprost ku nam. Nie ulega wątpliwości, to kajak ląduje. Czech blisko!

Wskakuję ucieszony do wody i biegnę na spotkanie; przyjaciela, Nie pozwolę, aby się z nim powtórzyła po­dobna przygoda. Damy sobie radę, „mądry Polak po szkodzie”.

Rzucamy się serdecznie w objęcia. Od owej „przygody wężowej”, zrozumieliśmy wspólnotę zamiłowani i wspólnotę zaprawy żeglarskiej. Wiedzieliśmy, że dotychczasowe kłótnie nie z naszej były przyczyny i że nam jest dobrze ze sobą.

Ponieważ zalanie kajaku przy lądowaniu jest za­zwyczaj powodem wszelkich niepowodzeń sportowych na morzu, przeto opiszę szczegółowo manewry, jakie należy stosować, aby uniknąć katastrofy.

Dla przykładu wezmę najgorsze warunki, tzn. silny wiatr od morza i duży przybój, naturalnie brzeg płaski, piaszczysty.

Czynności rozdzielę na punkty, a więc:

upatrujemy przez lornetkę punktu lądowania;

2.chowamy wszystkie rzeczy do luków wodoszczel­nych;

3.dopływamy półwiatrem do trawersu wybranego punktu;

Trawers — kierunek prostopadły do osi symetrii statku. „Na tra­wersie” — na prostopadłej do osi symetrii. „Wchodzić na trawers” — wchodzić na prostopadłą do osi symetrii.

4. skręcamy na fordewind i płyniemy wprost na brzeg;

5. przygotowujemy żagiel do spuszczenia, próbując czy się nie zaciął;

6. w odległości mniej więcej stu metrów od granicy przyboju jednocześnie zrzucamy żagiel, wyjmujemy ster, chowając go do wnętrza łodzi;

7. sternik wiosłem utrzymuje kierunek prostopadły do brzegu;

8. na parę metrów przed piaskiem obaj wioślarze jednocześnie na komendę wyskakują z łodzi do morza (każdy z innej strony);

9. sternik chwyta się rufy kajaka i wisi za nią dopó­ty, dopóki łódź nie utknie w piasku (ciało sternika sta­nowi dryfkotwę, nadając kierunek łodzi);

1. natychmiast po dojściu kajaka do lądu, sternik staje na nogi i unosi rufę możliwie najwyżej w górę. Wtedy fala trafiając pod nią wynosi łódź na ląd, wlo­kąc zarazem wywróconego sternika. Dzięki takiemu obciążeniu rufy kajak utrzymuje się zawsze prostopadle do brzegu i przy powtarzającym się podnoszeniu rufy same fale unoszą łódź na brzeg.

Gdy kajak wyniesiony przez morze leży już do poło­wy długości na piasku i żadna z największych fanie może go dalej posunąć, wtedy zanosimy rufę bokiem na brzeg i już nie spiesząc się, spokojni i bezpieczni, odsu­wamy się poza zasięg najśmielszego działania wody.

Powtarzam, cały ten zespół czynności jest najważ­niejszą tajemnicą wiedzy kajakowej na morzu. Dzielę się z nią z bólem serca. Wiem, że otworzy ona wam dro­gę do pobicia moich „rekordów”, ale mniejsza o to, płyńcie! Weselej będzie, gdy się spotkamy w Honolulu!


Fordewind; — pełny, wiatr, wiatr wiejący w rufę statku. Dryfkotwa — kotwica pływająca, która utrzymuje statek dziobem lub rulą do wiatru) i fali.


Ale do rzeczy! Odbiegłem od tematu. Wesoło gwarząc idziemy z Cześkiem do miasteczka po zakupy. Humo­ry i nastrój pomimo zmęczenia znakomite. Omawiamy ze wszystkimi szczegółami przyczyny dotychczasowej wegetacji i cieszymy się z wypoczynku, jaki nam zgotował przyjazny los.

Po raz pierwszy zdaje się od wyjazdu z Polski spostrzegam piękno gwiaździstej nocy, zapach traw, migotanie świateł za zatoką i smak... dobrej jajecznicy! w knajpie. Dobrze nam jest i dobrze będzie odtąd. Ra­no, serdecznie żegnani przez gościnnego mata, odpły­wamy. Płyniemy obok siebie przyjaźnie gawędząc i czy­niąc żeglarskie uwagi. Jakżeż inaczej mogła wyglądać cała wyprawa, gdyby jej skład od początku uległ zmia­nie! Dopiero teraz w towarzystwie przyjaciela czuję się sobą, mogę odetchnąć pełną piersią i uśmiechnąć się od ucha do ucha.



Morzem do Stambułu


Stało się! Płyniemy we dwójkę z Czechem. Inni zre­zygnowali.

Mając wolną rękę, wybraliśmy spośród trzech kajaków najmniej rozbity i najmniej cieknący; takim okazał się Sancho Pansa.

Sancho Pansa prócz tego był „neutralny”, to znaczy ani Czech, ani ja nie pochodziliśmy z jego załogi. Dawało to rękojmię przeciw kłótniom na temat żagla; obaj byliśmy tu na jednakowych prawach.

Silny wiatr wziął nas w opiekę i pierwszy odcinek podróży przemknął, jak z bicza trząsł.

Brzeg — jak dotąd — monotonny, wysoki, piaszczysty. Jeżeli dalej tak pójdzie, będziemy na wieczór przy sławnej Kaliakrze.

Wkrótce piasek zmienia się w siną linię skał coraz to wyższych, coraz mniej dostępnych. Płyniemy teraz od jednego czubka półwyspu do drugiego, przecinając wszystkie zatoki.

Czasami brzeg oddala się na pięć — sześć mil mor­skich. Sądząc z mapy, niedaleko już Kaliakra, czyli kres dzisiejszej wędrówki.

Kaliakra to cypel wysunięty głęboko w morze, osła­niający Zatokę Warneńską. Tu, jak na wszystkich zresztą przylądkach, panują złe wiatry, nigdy nie da­jące się ująć w prawidła obserwacji meteorologicznych. W Konstancy ostrzegano nas przed Kaliakra jak przed drugim przylądkiem Horn. Nie zanosi się jednak na szkwały, pogoda coraz lepsza.

Zmrok powoli zapada. Fala dość duża, ale spokojna; przyzwyczajamy się do niej, nie robi tego wrażenia co dawniej. Pomimo braku emocji, wycieńczeni jesteś­my solidnie. Widocznie niedostrzegalne pozornie huśta­nie robi swoje, bo dzień spędzony na morzu znacznie bardziej męczy niż na rzece.

W odblasku łuny zachodzącego słońca zwykle chmu­ry nabierają ponurego, źle usposabiającego wyglądu. Patrzymy raz po raz na niebo, czy aby nie przyniesie zapowiadanych mocnych wrażeń?

Biała latarnia morska wypływa na horyzont. Innej po drodze nie ma, jesteśmy nareszcie u celu! Już słabo widać, tylko szum przyboju świadczy p bliskości brze­gu. Chronię się przed wiatrem, kierując łódź za skały. Cisza. Będzie łatwe lądowanie! Przed nami kotlina, w niej jakiś domek i olbrzymia łódź rybacka, wciągnię­ta na brzeg. Pies przyjaźnie merda ogonem i niechęt­nie szczeka — wyraz życzliwości i obowiązku. Ku do­mostwu prowadzą schody z ziemi. Pies przezornie trzy­ma się z daleka, wciąż szczeka i wciąż ogonem kiwa.

Dziwny dom: długi, wąski, z szeregiem drzwi jak od korytarza. Pukam w pierwsze —nikogo. Ostrożnie otwieram: pusta izba, w głębi komin, żadnego umeblowania. Pukam w drugie drzwi — cisza, otwieram: samo. I tak kolejno cały dom — nigdzie żywego ducha,! Do licha! Ktoś tego psa wszakże musi karmić.

Bez ceremonii wnosimy rzeczy do jednego z pokój i rozkładamy się tam jak u siebie w domu. Marzymy o śnie i jedzeniu. Z powodu przeciekania kajaka ni mogliśmy wziąć żywności, zaledwie trochę powideł, trochę chleba.

Gdy tak gwarzymy przy jedzeniu, nagle jasny kwadrat drzwi rozświecił półmrok iżby. Starzec o pooranej marsowej twarzy stanął na progu.

Uczyniliśmy gest przyzwoitego zażenowania — zareagował nawet. Z miną najzupełniej obojętną przeszedł obok nas do komina, zdjął trójnóg i jął rozpalać ognisko. Dziwny człowiek! Nawet głową nie kiwnął, nie zdziwił się wcale, nie zapytał o nic, jakbyśmy tu wiecz­nie z nim mieszkali.

Szukamy sposobu wybrnięcia z niemiłego położenia! Wreszcie Czech, lingwista, rozpoczyna rozmowę fran­cuską. Z twarzą starca dzieje się coś niesamowitego; rozumiem, że chce się uśmiechnąć, ale dawno nie miał do tego sposobności i skóra straciła elastyczność.

Jednak otucha wstępuje nam w dusze — to życzliwy! człowiek, nie wypędzi.

Jako ludzie „dobrze wychowani” czujemy się w obo­wiązku prowadzić salonową konwersację, próżno się jednak wysilamy, próżno układamy język w akroba­tyczne pozycje, a rękami wywijamy obertasa — sta­rzec nic a nic nie rozumie.

Pomimo niemożliwości porozumienia się wiemy na pewno, że nić przyjaźni pomiędzy starcem a nami zosta­ła zadzierzgnięta. Skóra starczej twarzy nabrała ela­styczności, a wyraz szorstkich oczu słonecznego blasku,

O ileż więcej mówiła nam w tej chwili twarz tego prostego człowieka od karierowiczowskich: „całuję rącz­ki” lub „padam do nóżek!”

Niewiele posiadał — kromkę chleba i czajniczek her­baty: zarówno jedno, jak drugie postawił przed gośćmi. Nijako było odmówić.

Przynosi słomianą matę, wskazuje: „na niej wygod­niej spać!” Poczciwy, kochany, dobry staruszek — za­pisaliśmy go na listę najlepszych... niemych przyja­ciół.

Rano łazimy po nagich skałach Kaliakry; tworzą one jak gdyby ruiny starożytnego grodu. Oto resztki słu­pów olbrzymiej niegdyś bramy, tam ślady murów ob­ronnych, a tu znowu szachownica fundamentów.

Na samym czubku półwyspu tkwi biała wieża latarni, obok mały domek. Mieszkają tu trzy osoby: inżynier z żoną i jego asystent; prowadzą obserwacje atmosfe­ryczne i pilnują latarni. Opowiadają nam niesamowite opowieści, jakie krążą o tym miejscu. Kiedyś jakoby leżało tu miasto zniszczone przez najazd turecki. Lud­ność grodu wycięto w pień, a kobiety w ucieczce przed hańbą rzuciły się w przepaść do morza.

Oto z tej skały, niech pan patrzy! — mówi inży­nier, wskazując na małą platformę, zakończoną ku mo­rzu urwistą, prostopadłą ścianą.

A tu znowu ma być grób św. Mikołaja. — Takich grobów istnieje dużo na kuli ziemskiej i każdy pre­tenduje do pierwszeństwa pod względem autentycz­ności — dorzuca inżynier wskazując kamień. Oglądam: dwie ikony bizantyjskie nadają pozór świętości, bukiet zeschłych kwiatów — pozór ludzkiej pamięci, zresztą — zwykła płyta granitowa.

Schodzimy niżej. Prawie cała skała podminowana grotami, moc podziemnych korytarzy, zamienionych częściowo na... kurniki i składy inżyniera.

Inżynier pokazuje palcem zamglone szczyty przeciwległego lądu i mówi:

Tam Warna.

Wziąłem nazajutrz kurs na ten palec i płynę wiatrem.

Na początku wszystko idzie dobrze — wiatr silny, fale duże, ale łagodne — bez grzyw. Po godzinie jednak pogoda się zepsuła i wiatr poszarpał morze, a my oddaleni jesteśmy od lądu najmniej o dziesięć mil.

Oglądam się poza siebie na czarny pas chmur, coraz bliższych, coraz groźniejszych. Markotno się robi n duszy. Woda parokrotnie wlewa się przez burtę. Czech bez przerwy wylewa ją z łodzi. Milczymy. Jesteśmy zdani na łaskę losu. Puste żołądki też nie poprawiają humoru.

W tej chwili, tuż przed dziobem kajaka, wyłaniają się z wody szerokie łby jakichś morskich potworów. Mam słaby wzrok, więc nie bardzo ufam sobie, może mi się przywidziało?... Nie, są znowu! Rybie paszcze, o, druga, trzecia, zabiegają nam drogę, skaczą i szczerzą zęby Rekiny? — Ale skąd tutaj rekiny? Milczę. Wstydzę się przyznać, bo Czech wyśmieje. Znowu skoczyły, razem trzy głowy, chyba z pół metra wielkości każda. — Czech! Spójrz, co to za olbrzymie ryby?

Przyglądamy się uważnie. Nie boją się nas wcale, skaczą tuż przy burcie, sapią i pryskają wodą.

To delfiny! Zupełnie zapomniałem o nich. Poczciwe psy morskie, towarzysze okrętów. Zawarłem odtąd z nimi serdeczną przyjaźń. Po prostu kocham te bydlaki, a i one nie zapominają o mnie nigdy. Czasami nad­chodzi sentymentalne pragnienie ucałowania łobuzowi jego rybiego pyska.

Uwaga! Nie do żartów teraz, lecz do żagla! Grzywa­cze wciąż rosną, a biedny Czech nie może nadążyć z wylewaniem wody. Te same, zdaje się, smutne myśli przychodzą nam do głowy. Obaj jesteśmy zmęczeni: ja żeglowaniem, on wylewaniem, a jeszcze szot wycisnął mi na dłoni siną pręgę, która wściekle boli. W kajaku nie można sobie pozwolić na uwiązanie szota; tu trze­ba subtelnie wyczuwać szkwaliste podmuchy, reagując natychmiast bez najmniejszej zwłoki.

Rzucam okiem na mapę. Dopiero na wieczór może­my dojść do przeciwległego brzegu, tymczasem gdyby z chmury dmuchnęło, byłoby już po nas.

Rzeczny kajak nie odpowiada zadaniu. Przy silniej­szych podmuchach ryje dziobem fale, biorąc dużo wo­dy na pokład. Brak fartucha, a raczej jego nieszczel­ność dopełnia braków.

Czech podnosi rękę w kierunku któregoś z rumuń­skich szczytów górskich i powiada:

Według moich obliczeń tam leży Warna, bierz kurs bardziej na prawo!

Krótkie zdanie, zaledwie dziesięć słów, ale przy na­piętych do maksimum nerwach i tego wystarczy. Jak można mówić coś podobnie głupiego? Jak można w gó­rach rumuńskich szukać Warny? Pasja zalewa mi wą­trobę — absurd, głupstwo, nonsens! Wiem, czuję to doskonale, ale zaprzeczyć łagodnie nie potrafię. Czarne chmury, groźne grzywacze, odległość od lądu, zmęcze­nie, głód... wszystko skupiło się teraz w jednym sło­wie — „dureń”. Nie mogę zapanować. Zagryzłem usta, odwracam głowę i nie mogę!... Nie mogę!

Dureń, jak śmie oponować moim obliczeniom, kiedy przed chwilą dopiero nauczyłem go posługiwać się busolą Bezarda.

Daj mapę, sprawdzę.

Złośliwym, upartym głosem powtarza swoje. — Można nie sprawdzać, to na pewno Warna! Znów fałszywy ruch palca. Oczywiście, myli się! Najbezczelniej myli się!

Staram się o spokój. Staram się o zrównoważony głos, a wychodzi mi jakoś przez zęby, wściekłym sykiem:

Nie tam, a tu.

Milczymy znowu. Głód, lęk, zmęczenie... Wiem, musi odpowiedzieć, zaraz odpowie, czekan. Nie ręczę za siebie, a jednocześnie wstydzę się.

Taki z ciebie żeglarz — warczy Czech.

Co? Ja żeglarz? Ja zły żeglarz?

Zawsze spokojny, zawsze opanowany Czech aż drze złości. Wiem, że walczy ze sobą tak, jak i ja w a chwili. Widzimy obaj doskonale naszą śmieszność, ta naszą dziecinadę. Należy przerwać jałową dyskusję. Zobaczymy, brzeg wykaże. A jednak padają dalej słówka zjadliwe, gryzące, aby odpowiedzieć, aby dociąć tylko.

Własna irytacja gryzła, własna żółć zalewała, wglądaliśmy jak starzy hipochondrycy...

Umyślnie o tym piszę, umyślnie rozwlekam, aby p kazać stan nerwów w czasie dłuższych wypraw kajakowych. Za parę godzin śmieliśmy się obaj, opowiadając ten epizod, ale śmieliśmy się dopiero na lądzie, gdy nastąpiło odprężenie nerwów.

Promienie słońca przedarły się przez szczeliny chmur, rozjaśniły brzeg, jasne domki i jakiś olbrzymi biały gmach. Podpływamy, ciekawi rozstrzygnięcia sporu, Już od paru godzin trwa bojowe milczenie.

Wiatr ustał, bierzemy się do wioseł. Zęby zacięte cała wola w piórach wioseł, oczy utkwione w zagadko­wy gmach. Koszary?... Strażnica?... Ą te domki obok? Co znaczą te domki?

Kto zna odległości morskie i optyczne złudzenie, te wie, ile trzeba cierpliwości, upartego hartu i zacięcia, aby dopłynąć, nie rzucić wioseł i nie wybuchnąć histerycznym, bezsilnym płaczem.

Dopłynęliśmy jednak. Wyrzucamy się na śliczną plażę i od razu... gapie. Biegną, wywracają się w pośpiechu, same dzieci i wszystkie w leczniczych fartu­chach. Sanatorium nadmorskie. Czech próbuje jak zwykle wielu języków — tym razem zawodzą.

Wtedy przemawiam po rosyjsku, wszakże Bułgarzy świetnie rozumieją ten język. Chór wielce uradowanych głosów odpowiada:

Bułgaria! Bułgaria! Warna!

I śmieją się serdecznie, głośno, biorąc się za boki, ki­wają głowami.

Rozumiem tę radość. Jakże zabawnie musiała wyglą­dać nasza łupinka, płynąca od pełnego morza i pytanie nasze o nazwę kraju.

Nie o nazwę wsi już nam chodziło, ale... o nazwę pań­stwa! Błądzimy wśród państw ziemi, my — włóczędzy świata!

Warna... Ileż wspomnień, ile myśli przywodzi ona Polakowi!

Jeden historyczny, przebrzmiały dawno fakt taką ma w sobie nieśmiertelną siłę. Czujemy się obaj z Czechem związani z tą ziemią serdecznym uczuciem. Po tylu ty­godniach tułaczki dobiliśmy do rodzinnego brzegu, „pol­skiego brzegu”.

Po paru dniach odpoczynku wyruszamy w dalszą drogę.

Korzystamy wieczorem z bryzy lądowej (stały wiatr nocny od lądu na morze) i odbijamy.

I zaraz wpływamy w pas fosforyzującej wody; zja­wisko niby znane, spotykane i widziane przez wszyst­kich prawie turystów, a jednak pomiędzy ich punktem widzenia a naszym zachodzi ogromna różnica!

Nieraz we wcześniejszych i późniejszych podróżach Darem Pomorza, spotykałem się ze świeceniem wody, ale nigdy w takim nasileniu i przy takiej czystości mo­rza.

Na pokładzie statku jesteśmy tylko widzami, tu, na kajaku, zrastamy się z morzem w jedną całość. Bezpośredniość, bliskość zespala nas jak gdyby z wód Czujemy każde jego drgnienie, każdy najmniejszy łom i teraz — wtopiliśmy się w srebrzysty seledyn.

Olbrzymie dwie strugi iskier zalewają dziób kajak a z zanurzonych palców ręki poleciały księżycowe

Zaniemówiliśmy z Czechem w zachwycie. Jesteś oderwani od myśli realnych, jacyś nieswoi, podniośli uduchowieni!

I tak było parę godzin aż do wczesnego brzasku, kiedy rubaszna czerwień dnia zgasiła nocne świetliki.

Na horyzoncie wyrosło słońce, z początku niby bizantyjska kopuła, później wyżej, niby kropla rozżarzonego metalu wyssana pipetą z zimnej stali mora Wreszcie odrywa się od horyzontu i jak balonik dziecinny leci w górę na całodzienną zabawę z ludźmi. A my bladzi jak po balu, po nieprzespanej w tańcu nocy.

Dopiero koło południa lądujemy u stóp jakiejś wioski. Morze spokojne, przyboju prawie nie ma. Brzeg piaszczysty, równy, bez kamieni. Odnieśliśmy Sanchę na dobre trzy metry od linii wody i spokojni o los towarzysza, idziemy na obiad. Bawiliśmy tam najwyżej pół godziny i tego wystarczyło do dramatu.

Morze Czarne to nie przelewki. Z nim żartować nie można. Morze południa — ogniste, dzikie, z temperamentem. Gdy burza, to burza. Gdy wicher, to wicher.

Długo nie każe na zmianę czekać, dziesięć minut wystarczy.

Tak było wtedy z nami. Odeszliśmy podczas ciszy! wróciliśmy... za późno. Sancho Pansy nie zastaliśmy już u brzegu!

Zakotłowało się dookoła. Grzywacze plują na brzeg i jak białe wodotryski lecą nad przeszkody, a na tle... nasz biedny kajak.

Za każdą nową falą Sancho wraca i tłucze burtą piasek, kładzie się na boki, szarpie masztem, łopoce zerwanym fartuchem.

Biegniemy, co sił starczy, nieprzytomni z rozpaczy. Czyżby to kres naszej wędrówki? Czyżby się już miały sprawdzić przepowiednie pozostałych kolegów?

Wpadamy do wody, ranimy stopy, siniaczymy o la­tającą łódź nogi, aż wreszcie zziajani padamy na su­chym piasku wybrzeża obok żałosnych szczątków ka­dłuba.

Tak, to były już szczątki! Jeżeli w Konstancy kajak zasługiwał na miano „sita”, to jakże go teraz można było nazwać?

Pomiędzy deskami dna świeciły kilkucentymetrowej szerokości szpary, a wręgi szkieletu pokracznie wy­krzywiły linię.

No i cóż!... Muszę się przyznać — płakałem jak małe dziecko. Łzy gorzkie, beznadziejnie gorzkie, kapały w piasek. Była w tym płaczu i upokorzona ambicja, wstyd przed samym sobą, i żal... po prostu żal Sanchy. Był on dla nas przyjacielem, miał swój charakter i swoją duszę. Przywiązaliśmy się do swego Sancho Pansy a teraz?... Teraz leżał przed nami, gruchot bez­użyteczny, niedołęga... trup.

Szlochałem długo. Czech jak zwykle pierwszy przy­szedł do równowagi. Krytycznym okiem ogląda kajak i pociesza:

Coś z niego będzie, trzeba tylko znaleźć stolarza.

Pukamy, stukamy. Nie ma wielkich nadziei. Jestem zupełnie załamany psychicznie, przygnębiony do osta­tnich granic. Podczas gdy Czesiek biega za stolarzami, ja bezczynnie siedzę na piasku.

Pieniędzy mam tylko na tydzień najskromniejszej wegetacji. Reszta w czekach niemożliwych do zreali­zowania z powodu braku banków po drodze.

W pogrzebowym smutku zaszło tego dnia słońce. Z rękami pod głową, długo w noc bezmyślnie liczyłem gwiazdy, bojąc się spojrzeć w bok, gdzie Sancho Pansa świecił ranami. Czyżbym miał wrócić do kraju jak nie­pyszny, zwyciężony przez własną nierozwagę, własne gapiostwo? Tyle gromkich słów! Tyle sprzeczek z to­warzyszami wyprawy, aby udowodnić, że nie mieli ra­cji płynąc dalej parostatkiem. Brr! Wstyd! Hańba!

Ciężka to była noc dla mnie, wolę nawet nie wspo­minać.

Z górą dwa dni siedzimy w tej wisi, naprawiając kajak. Poczciwy jakiś chłopak dokonywa cudu. Mając za jedyny warsztat piasek nadmorski, a za narzędzie — olbrzymi topór drwala, zbija deski do kupy, zasmarowuje, czym tylko można. Po czym wziął całą naszą po­zostałą gotówkę, podrapał się wdzięcznie w potylicą i odszedł. A my popłynęliśmy dalej.

Cóż to była za jazda! Bez przerwy wylewanie wody. Inaczej kajak tonął w oczach. A jednak humor służył. Byliśmy dumni z pokonania tej przeszkody. Teraz do­piero staliśmy się naprawdę „włóczęgami”! Ani grosza w kieszeni, puste schowki na zapasy, a przed nami setki kilometrów nieznanej, obcej przestrzeni. Nawet w przybliżeniu nie możemy obliczyć, kiedy zakończy­my żeglugę. Tymczasem mijamy brzegi bezludne, wy­sokie, skaliste. Wieczorem lądujemy wśród raf w ma­łym, jakby dla nas stworzonym, naturalnym basenie.

Głodno, ale ciepło! Przez cały dzień nic prawie nie jedliśmy, bo paru kawałków suchego chleba chyba liczyć nie warto. Harmonia między nami idealna. Uśmiechamy się do siebie życzliwie, we wszystkim sobie nawzajem dogadzając. Nazajutrz zostaję przy łodzi i rzeczach. Czech idzie na poszukiwanie ludzi (czy­taj jedzenia). Sytuacja beznadziejna! Ani śladu żywej duszy, wciąż góry tylko i góry. Bałkany obrywają się w morze. Czech jak wyszedł rano, tak dotychczas nie wraca, a już wieczór.

Gdzie jest? Co robi? Co się z nim stało? — rzucam pytania w przestrzeń, leżąc bezczynnie na rafie otoczonej zewsząd błękitem rozgrzanego morza.

Zresztą, nie przejmuję się zbytnio losem towarzysza, jak również nie obchodzi mnie mój własny los.

Ten samotny wieczór na rafie czarnomorskiej, bez pieniędzy, bez jedzenia, bez paszportów (Czech zabrał) pozostanie w mej pamięci na całe życie jako najcudniejszy symboliczny dla mnie fragment włóczęgi.

Nigdy nie czułem się tak dobrze, beztrosko i swo­bodnie, jak wtedy.

Wkoło tyle słońca, lazuru. Tyle upojnego powietrza!

Głód? — Nawet zapomniałem, że nie jadłem dzisiaj.

Przyjaciel zginął? Da sobie radę, nie ma złych ludzi, nie ma zła w ogóle!

Jest słońce — dużo słońca! I jest jeszcze życzliwy, szczery włóczęgowski uśmiech... Czech tak się uśmie­cha! Nie zginie Czech!

Podparłem głowę rękami i patrzę w głąb morza. Ta­kiej przejrzystości w Bałtyku nie znajdziesz, takiego życia roślin, takiej rozmaitości barw.

Zabawne! Ani ja, ani ryby, nawet okruszyny chleba nie mamy, a dobrze nam jest. Tam w mieście w akwa­rium dużo brudnego chleba pływa w mętnej wodzie i dużo luksusowych lokali dla mętnych ludzi. Tu je­stem syty czystością — tam najedzony brudem.

Czech przyszedł. Pokaleczony, podrapany przez kol­czaste rośliny, ale jednak wrócił. Nie mówiłem?!

Kawał sera koziego, kawał chleba — nic nie jadł, wszystko przyniósł podzielić.

Jest strasznie zmęczony. Ganiał po wertepach i ja­rach, węszył ślady, aż gdzieś znalazł. Zmęczony, ale ma humor! Wie, że jest dobrze. Dzięki temu, że wie jest szczęśliwy.

Znowu dzień żeglugi; tym razem gorzej. Wiatr od rana zły. Idziemy ostrym bejdewindem, a kajak tego nie lubi, bo nie ma miecza

Już w południowych godzinach musimy lądować Warunki zmuszają do tego. Wiatr przeciwny. Poszar­pany brzeg grozi co chwila rozbiciem. Ani śladu ludzi Tu urywa się w morzu najdzikszy łańcuch gór bałkań­skich. Nawet rybackich osiedli nie ma.

Korzystamy z prześlicznej zatoczki. Może jednak coś się znajdzie. Brak chleba nie tak straszy jak brak wo­dy. Manierka prawie pusta, liczymy wodę na hausty

Teraz z kolei ja wybieram się na poszukiwanie. Trafiam zaraz na świeżo wydeptaną ścieżkę i kręcę się wraz z nią dookoła czepiających się krzewów. Masze­ruję wysoką granią skalistego cypla. Po obu stronach nie kończąca się perspektywa morza. Swoją drogą mam łut szczęścia, bo oto spoza zielonych gąszczy wy łania się czerwony dach strażniczej budki. Morski punkt obserwacyjny. Na ławce przed budką gromada żandarmów zabawia się w karty. Obok, na trawie, leży chory kurcząc się i postękując. Co za wspaniała okazja do wywołania ludzkiej wdzięczności. Przedstawiam się jako lekarz.

Ależ oczywiście, radość niewysłowiona. Właśnie ko­lega im zaniemógł. Trzy dni już tak leży bez żadnej po­mocy, a tu... doktor jak z nieba.

Pukam, stukam, obmacuję... Stwierdzam infekcyjne zatrucie przewodu pokarmowego, ale cóż zaordynuję? Gdzież apteka? Nawet kajak z aspiryną i jodyną dale­ko. Może dieta? — Pytam, co mają do jedzenia. Ano sucha baranina, oliwki i... czosnek. Zarządzam ścisły post z popijaniem gorącej wody.

W każdym razie, efekt mojej konsultacji piorunujący. Odchodzę serdecznie żegnany i ze sporym woreczkiem oliwek. Przepraszali, że nie ma chleba. Na czas nie do­starczono, cóż robić.


*Miecz — cienka płyta metalowa, rzadziej drewniana, wysuwana w dół z dna łodzi żaglowych, dziś głównie jolek, kajaków żaglowych. Służy do zwiększenia podwodnej powierzchni bocznej łodzi, co przeciwdziała dryfowi.



Po raz pierwszy w życiu próbujemy oliwek. Są wy­jątkowo tłuste, czarne, wygniecione, jakby zgniłe. Czech nadgryzł jedną i dalej jeść nie chce, odmawia, mądry. Ja, choć z obrzydzenia gębę wykręca, poły­kam ich całą garść. Głód mi od wczoraj kiszki wypa­troszą.

Niestety. Wszystkie zjedzone oliwki oddałem rybkom na pożarcie. Ciężka to była uczta.

Co dzień, to gorsza pogoda. Wichura aż gwiżdże. O żaglu nie ma mowy. Więc czekać? Ale jak długo?

Płyniemy na wiosłach pod prąd i pod wiatr. Bez­płodna i bezsensowna mordęga. Oczy aż wyłażą z orbit, a słona woda przeżera otarte dłonie. Brak jedzenia — to głupstwo. Ale wody do picia już nie ma. Do tego upał wściekły, bezlitosny, jarzący się bólem upał!

Od wczesnego rana do godziny czwartej po południu zrobiliśmy zaledwie dziesięć mil. Rozmowa się nie klei, nawet do kłótni brak ochoty.

Ratuje nas prześliczna mierzeja, za którą bezpiecznie chowamy się od wiatru. Otulona przez łagodne wzgó­rza porosłe lasem leży głęboka zatoczka, a tuż dalej, za wałem piasku rozpoczyna się rzeka. Nad nią płaczą wierzby, pełno pachnących tataraków i trzcin, żaby rechoczą jak u nas w Polsce.

Jak dzikie małpoludy padamy na brzuchy, zgarnia jąć dłońmi wodę w otwarte usta.

A tfu!... słona. Obrzydliwa. Gorsza od morskiej.

Obok na piasku, po obu stronach leżą wyrównanym szeregiem wodne węże. Rozprażone słonecznym żarem, nie reagują na hałas i ruch. Naciskam im palcem od ogony. Podnoszą zdziwiony łeb i patrzą: kto zacz?... Co bezczelność?

Od paru godzin błądzimy po uschłych badylach i to zapuszczonych pól, ni to leśnych polan. Od czasu do czasu przecinają nam drogę tabuny dzikich świń. Z tupotem racic pędzą na oślep za swoim prowodyrem. Najeżona sierść, nastroszone kły. Stoimy na boku zależni od ich dobrej woli.

Nie pamiętam, kto mi opowiadał, że są one na ogół oswojone i słuchają swego pastucha. Krzywdy ludziom nie czynią, lecz biada temu, kto je zaczepi.

Wargi popękały i krwawią. Język zdrewniały i suchy. Śliny brak, więc trudno połykać. A słońce jak na urągowisko wciąż jeszcze parzy. Głód jest niczym wobec pragnienia.

Nie wiem, co myśli Czesiek, bo go nie pytam. Otwarcie ust sprawia ból, więc po co otwierać? Idziemy om siebie nie kończącym się, szerokim polem. Nogi mi się gną jak z waty. Jedna jest we mnie myśl, jedno pragnienie.

WODY!

Oczy wypatrują świeższej zieleni zwiastun jakiegoś ruczaju. Tymczasem wkoło trupia, przyprószona skalnym miałem, wyprażona słońcem żółcizna.

Na dalekim horyzoncie przed nami ukazuje się drzewo, a na nim zawieszona torba. Czyżby oczy myliły Czyżby złudzenie? W takich skórzanych torbach pastuchy trzymają wino albo wodę do picia, więc...

Jak na komendę zrywamy się do biegu. Kto prędzej? — Kto pierwszy? Ostatkami sił dopadamy razem. Wyciągnięte dłonie drżą. Niestety. Torba dziurawa i pusta. Złośliwość martwych przedmiotów.

Bezwładnie opadamy na ziemię. Nie chce się ruszać.

Reakcja najwyższej apatii. Każdy wysiłek męczy. Zresztą po co? Dokąd? Gdybyż znać kierunek.

Czesiek?

Co?

Chyba tu przyjdzie zdychać?

Chodźmy do lasku, tam cień.

Stajemy z wielkim trudem na czworaki, potem stop­niowo rozprostowujemy plecy. Jesteśmy wypłukani z wszelkiej energii, wszelkiego zapału. Ta przeklęta torba ostatecznie nas dobiła. Ciężko wlokąc nogi docie­ramy do lasu. Wąska ścieżka prowadzi gdzieś w głąb. Idziemy. Parę zakrętów i oto przed nami domek bez okien, z olbrzymią kłódką na drzwiach. Przez szpary w deskach zaglądamy do środka. Ciemno. Nie widać. Kłódka niestara, ktoś niedawno otwierał. Otucha wstę­puje w serca. Ktoś był, więc może przyjdzie. Obok ław­ka. Siadamy zrezygnowani. Będziemy na niej czekać do nieskończoności. Wsparci o siebie ramionami z nosami na kwintę, przygarbieni słabością, wyglądamy jak sto nieszczęść.

Słońce tymczasem osiadło na wierzchołkach drzew i duszny wieczór przytłamsił sobą te resztki niedobitej energii. Lecz co to?... Nadstawiamy uszu... Czyjeś kro­ki? Jakieś głosy. Zbliżają się. Idą do nas. Rosyjski ję­zyk. Najwyraźniej mówią po rosyjsku. Już są... aż pięciu naraz: wysmukli, opaleni, w europejskich, mocno pod­niszczonych pracą ubraniach.

A wy czto tut radi boga?

Tłumaczę im w słowach najkrótszych, byle prędzej poprosić o wodę. Gdzież tu najbliższa woda do picia?

S wodochuże — powiadają ze śmiechem — no my was lemonadom ugostim.

Żartują? Kpią z nas biednych? Skądże tutaj w tej głuszy lemoniada? A jednak! Otwierają szeroko drzwi magazynu i wynoszą stamtąd kilka butelek lemoniady.

Panie i panowie!!! Mesdames et messieurs!!! Wołają do was my kajakowcy polscy z załogi Sancho Pansa najsmaczniejsza i najlepsza lemoniada istnieje tylko wyłącznie w górach Bułgarii, w okolicy miasteczka Wasiliko!!!

Nektar boski — to mało. Małmazja! Sprowadzajcie prędzej do Londynów i Warszaw!

Poczciwi, dobrzy, kochani ludzie. Nie zapomnimy o was nigdy.

Potem spaliśmy, jak zwykle, na brzegu, otuleni amfiteatrem skalnym.

Czesiek drzemie na wznak, w fantastycznie rozrzu­conej pozie. Raptem coś mu się rusza pod kołnierzem... Wstrząsnął głową, śpi dalej.

Ruch pod kołnierzem nabiera wyraźnego kierunku: z prawa na lewo. Przerażona myśl. Zrywa się, patrzy. Tuż przy twarzy zwinięta szara spirala i dwoje ocząt: małych, złośliwych, nie mniej przestraszonych.

Dziwnie się człowiek oswaja z możliwościami — te­raz spokojnie patrzy na żmiję, już minął strach. Należy mieć ufność w dobroć przyrody. Należy znać prawo dżungli. Powoli, nie śpiesząc się, żmija popełzła dalej. A Czesiek? Pora już była wstawać. Wkrótce odjazd.

Jeden z Rosjan oprowadził nas po okolicy; stajemy na moście, aby spojrzeć w głąb wody. Są tam podobno kilkumetrowej wielkości węże, zwane tutaj „smoka­mi”; niestety nie widziałem ani jednego.

Nasza rzeka” okazała się kotliną górską, zalana przez morze. Podczas cichej pogody oddziela ją widzia­ny przez nas wał piasku; podczas sztormu chowa się on pod falami. Wówczas kotlina imituje rzekę na prze­strzeni tych kilkunastu kilometrów.



*Obecnie Miczurin.



Zjedliśmy po niewielkim kawałku chleba. Pocieszamy się bliskością tureckiej granicy, mamy bowiem tro­chę tureckiej waluty.

Postanowiliśmy więc cierpieć aż do tej granicy. Nie ma sensu lądować bez grosza.

Wiatr silny i dobry. Idziemy w odległości 5 mil od brzegu przez cały dzień.

Ani jedna kłótnia, ani jedno złe słowo nie zakłóciło podróży, chociaż byliśmy głodni od trzech dni. Te małe kawałki chleba drażniły tylko apetyt.

Biedny Czesiek bez przerwy pracuje przy wylewaniu wody. Racja! Teraz przyznałbym kolegom słuszność: to już nie kajak, lecz sito!

Nogi mnie bolą w niemiłosierny sposób. Zmieniam położenie, jak mogę, wymyślam akrobatyczne pozy — niewiele pomaga. Gruczoły pachwinowe obrzękły.

Fale olbrzymie, wiatr świeży. Zapada zmrok. Gdzieś w głębi błyszczą światła Igneady. Daleko, bardzo da­leko! W tym miejscu ląd odszedł od nas w głąb zatoki. Jesteśmy w roli nocnych przemytników; cichutko, bez szmeru mkniemy pełnym wiatrem, radzi z niedostrzeżenia. Unikniemy granicznych formalności.

Dopiero około dziewiątej rano lądujemy na równym, piaszczystym brzegu. Skały zostały poza nami, w Buł­garii. Z oddali czerwienią się dachy sporej wsi. Idę na wywiad aprowizacyjny.

O Turkach wiem tyle, ile nauczył mnie Zagłoba w Trylogii. Idąc do tej wsi czuję się w roli skazanego, jeśli nie na śmierć, to na... kalectwo. A co, jeżeli do ha­remu trafię?!

Nie znam zwyczajów. Nie znam języka. Nie wytłu­maczę eunuchowi niewinnych swoich zamiarów.

Ha, cóż robić! Gdyby nie dokuczliwy głód i brak wo­dy w manierce, odłożyłbym z pewnością tę niemiłą wędrówkę.

Z duszą na ramieniu wchodzę w obręb siedzib mieszkalnych i nie wiem, dokąd mam właściwie iść? Ulic nie ma. Domy bez planu złączone podwórkami, a raca śmietnikami. Ponad wszystkim, na wysokiej żerdzi, powiewa turecki półksiężyc.

Spod dywanu barwnych śmieci nie widać ziemi, jako większe i barwniejsze przeważają łupiny kawonów.

Spoglądam ciekawie ku zakratowanym oknom, wypatruję „Zjawy Wschodu”. Mniej mam szczęścia Lotiego! Cisza, pustka, wymarłe miasteczko!

Coraz śmielszym krokiem walę przez podwórko, o raz bezczelniej zaglądam w okna. Raptem... o nie Chyba harem! Ratujcie!

Grupka czarno odzianych niewiast gwarzy wesoło. Wypadłem zza rogu i już jestem wśród nich. Dziki wrzask.

Mgnienie oka i rozbiegają się we wszystkie strony a ja — nieszczęśliwa ofiara, czekam wyroku. Ale nikt nie nadchodzi.

Ciężka to była chwila, z każdych drzwi szło ku mnie widmo mściwego rzezańca.

Wreszcie na nowym podwórku, dom okazalszy, a nad nim bisurmański proporzec.

Uczułem się w roli Skrzetuskiego. Tam namiot wielkiego wezyra, a tu — ja, poseł Rzeczypospolitej. Wy dąłem pierś, podniosłem wysoko głowę i dumnie ruszy­łem naprzód. Nie dam się żywcem.

Im bliżej „sułtańskiego” domu, tym ciszej stawiam kroki. Słyszę męskie głosy. Narada? Dyskretnie, od boczku zaglądam w okno. Stół, a przy nim kilku mężczyzn gra w kości. Za ladą ospały Turek pociąga nargile.

W serce moje wstąpiła otucha; ci ludzie wyglądają tak poczciwie. Odsapnąłem i wchodzę. Pięć paru oczu życzliwie spojrzało i pięć par oczu wróciło obojętnie do przerwanej gry.

Pokazuję na pieniądze i na usta, głupi by nie zrozu­miał, że chodzi o jedzenie.

Grają dalej — mają czas. Człowiek Wschodu zawsze ma czas.

Siadam. Czekam. Kiszki grają marsza. Wreszcie wy­bucham złością: rozumiesz stary ośle turecki, że Czesiek siedzi głodny nad brzegiem? Dasz jeść, czy nie? Zro­zumiał widocznie, bo odstawił nargile.

Zanim mamałyga się upitrasi prowadzą mnie do chorego.

Parter tureckiego domu zajmują bydlęta, pierwsze piętro służy ludziom. Tym miłym zwierzęcym sąsiedz­twem należy tłumaczyć olbrzymią ilość pcheł, jaką się tu spotyka. Zaklinam, nie korzystajcie z gościnności domów tureckich, najbardziej gruboskórny nie wy­trzyma!

Po stromych schodkach wchodzę do pustej izby. Na podłodze mata, a na niej szkielet obciągnięty skórą. Połysk zapadłych oczu mówi, że jeszcze żyje.

Badam. Choroba głupia, dająca się łatwo wyleczyć, tymczasem najbliższa apteka to Stambuł; gdzieś o pięć­dziesiąt kilometrów jest felczer, ale kto by tam jechał taki szmat ziemi bez dróg!

Nędza okropna. Wieś tworzą emigranci z Grecji — wysiedleńcy przymusowi. Różne widywałem warunki życia, ale takiej „opieki” nie spotkałem nigdzie.

Zabieram gorącą mamałygę w papier i niosę Cześko­wi. Niosę powoli, z namaszczeniem, niby relikwię.

Smakowite opary biją w nos, otumaniają rozkosznie powonienie.

Spieszy się nam do Stambułu. Powiało atmosferą wschodnią, a przy tym Wpłynęliśmy na ostatni odcinek mapy, widzimy na nim korytarz Bosforu i kwadrat ol­brzymiego miasta. Zjemy potem — niech mamałyga ostygnie. Skosztowaliśmy jej tylko trochę, resztę na papier i do wodoszczelnego luku.

Fala niewielka, wiatr dobry, płyniemy tak chyba z godzinę, może trochę więcej...

Czesiek, a może już zjemy mamałygę, pewnie ostygła.

Leży ona tam pieczołowicie obłożona pudełeczkami, żeby broń Boże nie rozsypać, broń Boże nie zmarno­wać! Drogocenny nasz skarb!

Ma zastąpić chleb i masło, kiełbasę, jajka i wszystko. Ona, nasza kasza jedyna. Otwieram luk. Powstrzymuję ślinę. Głód skręca kiszki. Lecz co to? Z luku bucha kłąb pary, spoza którego wyłania się biały grzyb pleśni... o Boże!!!

Rzecz oczywista — kajak cieknie, na dnie zebrała się woda, z góry kasza i jeszcze gorętsze słońce — wszyst­ko to w hermetycznym zamknięciu.

Kawałkami, w nadziei, że się da co uratować, wyrzu­camy jedyne nasze pożywienie rybom na pożarcie. Nie zostało dosłownie nic!

O bohaterze hamsunowski, jak świetnie, jak świetnie dziś rozumiem ciebie!

Czuję, jak mi wątroba kurczy obrzydliwie twarz, jak łzy stają w oczach, chcę nagle obrazić Cześka, dokuczyć mu czymś, aby zapamiętał na całe życie, że śmiać się ze sposobu chowania kaszy nie wolno, że to niedeli­katnie... Bezczelność! Świństwo! Brak mi tchu!...

Płyniemy więc znowu na głodno. Wiatr próbuje naszych nerwów — ustał zupełnie.

Czech komunikuje z wielką flegmą, że palec mu narywa.

Tego brakowało! Ano, trudno, kochany!

Właśnie wiatr wieje prosto w twarz, bierz się do wiosła! Wybieraj: albo kuracja dłoni na głodno, albo kolacja na Kara Burun — tam wioska.

Pracujemy z dzikim uporem. Dziś nie bardzo rozu­miem, skąd czerpaliśmy siły do tej wariackiej pracy. Wicher coraz silniejszy i przeciwne fale. Robimy wio­słami milcząc. Od czasu do czasu wydobywamy mapę, ażeby stwierdzić „zawrotną szybkość” — jeden węzeł! Bez przesady, z czystym sercem, można powiedzieć, że porządnie jedliśmy przed sześciu dniami w dniu roz­bicia Sancho Pansy. Odtąd wegetujemy okruchami chleba i odrobiną wody. Dodajmy do tego ciągłą pracę, świeże powietrze, a zrozumiemy wówczas fizyczne i nerwowe wyczerpanie.

W duszę nam wsiąkły apatia i rezygnacja. W ustach czuliśmy gorycz — gorycz fizyczną i moralną. Z prze­dziwną obojętnością mierzyłem okiem wysokość fal. Linia łącząca źrenicę z ich czubem przebiegała przez top masztu, a maszt miał dwa i pół metra wysokości! Raz po raz grzywacz wpadał w łódź zalewając ją do połowy. Szczęściem zdążyliśmy zawsze wylać wodę.

Fartucha naturalnie nie zakładaliśmy, bowiem za­miast chronić przed zalewem fal, utrudniałby tylko szybkie wylewanie wody.

Do smaku słonej wody takeśmy się przyzwyczaili, że ciągłe spryskiwanie ust grzywaczami nie robi wielkiej przykrości.

Wiatr zmienił kierunek, wieje z morza na brzeg, czyli daje najgorsze warunki do lądowania. Trzymam się niedaleko od brzegu, aby móc śledzić jego zarysy.

Już niedaleko wieś Midye. W niej nadzieja głodnych ludzi. Na mapie widnieje tam głęboka zatoczka. Znajdziemy więc osłonę przed falami.

Dzika radość wśród członków załogi Sancho Pansy na widok czerwonych dachów na skalistym cyplu.

Warunki żeglugi stały się ogromnie trudne, wręcz niebezpieczne! Szkwalisty wicher poszarpał morze na siwe strzępy i rzuca je na brzeg masami rozwścieczonej wody. Zmusza to do akrobatycznych manewrów. Obli­czam każdą wodną górę, jej kierunek, stromość i siłę. „Grzywacz” to pienisty grzebień załamującej się fali. Wybucha on nagle, niespodziewanie, i za chwilę gaśnie. Obliczyć miejsce takiego „wybuchu” nadzwyczaj trudno. Wymaga to wielkiej wprawy.

Czasami piętrowy wał wody narobi dużo strachu, zmrozi krew w żyłach, a przejdzie niewinnie pod dnem kajaka jakby nigdy nic. Czasami wybuchnie tuż przy burcie, kroplami opryska twarz, nieszkodliwie i bezsil­nie. Bywa też odwrotnie: mała, pozornie niepokaźna f alka wyrasta raptem tuż przy kajaku, w prostopadłą ścianę i rzuca się na głowy. Nie ma nawet miejsca na okrzyk, bo usta pełne wody. Milcz i cierp! Nie trać przytomności, bo zaraz kajak skoczy niby zwariowany i pogrąży się w głąb, a to nie żarty. Jedno takie nie­fortunne zalanie, to pół łodzi. Całe szczęście, że pół, w przeciwnym bowiem razie byłoby po nas.

Żeglowanie w „grzywaczowych” warunkach podo­bne jest do natarcia przez pole ostrzału granatami: tam siwe pióropusze dymków — tu wytryski pienistej wody.

W obu wypadkach lękliwe, niezdecydowane pytanie: trafi... czy nie trafi?!

Brzeg lądu także się ubielił pianą. Nie widać raf, ale można dokładnie określić ich położenie po wysokości pienistych wodotrysków.

Wyobrażam sobie, jak wyglądałby Sancho Pansa przy próbie lądowania w takich warunkach.

To dziwne, że uczucie głodu i zmęczenia zjawia się dopiero w momencie spokoju... To bardzo wygodne!

Teraz, na widok Midye, kiszki się nagle skręciły, a ślina nabiegła do ust... Będę jadł! Będę jadł! Co za słodkie słowo!

Kieruję kajak możliwie najbliżej lądu. Nie mam lornetki, a muszę wybrać miejsce do lądowania. Teraz dopiero widzę zawrotną szybkość kajaka, szot żagla siną pręgą znaczy dłoń, a nogi z trudem utrzymują ster.

Niestety, minęliśmy Midye. Sławetna zatoka nie bro­niła przed morzem, fale jeszcze gorsze. Przed nami znowu niewiadoma przestrzeń, bezludzie, znowu gło­dówka. Nie! Na Boga, nie!!! Dalej nie wytrzymam, nie mogę!

Oglądam się poza siebie. Midye, przeklęta Midye, czerwieni się złośliwie słońcem szyb i dachów. Nieziszczone nasze marzenie!

Lecz oto u stóp wioski widzę szczelinę, olbrzymią szczelinę skalną najeżoną rafami. Jej czarną czeluść obramiają wysokie białe słupy rozpryskujących się bał­wanów. Słychać szum przyboju.

Tam, wewnątrz rozpadliny, musi być zupełna cisza! Fale, poszczerbione na zębach tylu raf, nie powinny do­chodzić do niej. Tam cisza, spokój, musimy więc pły­nąć. Co ma być, niech będzie.

Zawracam łódź w lewo i pełnym fordewindem gnam ku skałom. Sądzę, że podobna brawura w moim życiu się nie powtórzy! Przyznaję: to było szaleństwo najczy­stszego gatunku!

Położenie, w jakim znajdowaliśmy się, mogą zrozu­mieć należycie tylko żeglarze; wystarczy, gdy im po­wiem: wiatr 7—8° B, kierunek na ląd od morza, brzeg poszarpany przedmurzem raf.

Gnaliśmy w tej właśnie chwili fordewindem wprost na skały, po ominięciu których musiałem nagle wy­ostrzyć do półwiatru i wejść w gardzieszczeliny. Naj­mniejsze opóźnienie tego manewru groziło rozbiciem Sancho Pansy.

*Beauforta skala — skala określająca prędkość siłę wiatru. Osiem stopni oznacza bardzo silny wiatr sztormowy.


O napięciu nerwowym, jakie wtedy przeżyliśmy, świadczy najlepiej następujący fakt: Czesiek, zawsze; opanowany i flegmatyczny, w chwili, kiedy kajak rzu­cony w górę zawisł tuż, tuż nad rafą, zaczął mi raptem wyrywać linki sterowe i dopiero mój stanowczy krzyk uspokoił go trochę.

Wpadliśmy w szczelinę. Nie upłynęło pięciu sekund a żagiel był zwinięty. I gdzież ta nasza oczekiwana ci­sza? Woda w szczelinie gotuje się. Nie ma tu regular­nych raf, nie ma nawet grzywaczy, tym niemniej położenie zamiast się polepszyć — pogorszyło się znacznie Pędzeni przybojowym prądem w nie znaną skalną kieszeń bez wyjścia, wyczynialiśmy teraz koziołki akrobatyczne, a dziwaczne. Nie było tam mowy o ratunku utrzymując wiosłami równowagę, szukałem wzroki miejsca „wygodnego rozbicia”.

Zabawnie może brzmi podobne określenie, ale ono niestety, jedynym wiernym odbiciem sytuacji Wobec prostopadłych i gładkich ścian rozpadliny mielibyśmy o co rąk zaczepić, jak w studni. I oto, kiedyśmy już tracili ostatni rezon, ukazała się grota. Fale niosły nas właśnie w tym kierunku — poddaliśmy więc prądowi... niech będzie, co ma być! Nie mieliśmy wyboru.

Półmrok i wilgotny chłód podziemi. Szum jak w mii szli. Płyniemy bez pracy wioseł, utrzymując kierunek. Korytarz z wolna skręca w lewo, jest coraz ciemniej. Fale uciszają się, nie tańczymy już tak jak przedtem. Otucha wstępuje w serce.

Coraz ciszej, coraz ciemniej i coraz senniej... wreszcie kajak osiadł dziobem na ławicy piasku. Szum morza został daleko poza nami. Jesteśmy akurat pod wsią Midye. Ponad nami są ludzie... jedzą i mogliby poczęstować, ale my tkwimy głęboko pod ziemią, i bądź tu człowieku mądry!!!

Emocja ostatnich przeżyć i kilkudniowa głodówka sprzęgły się teraz w nagłej reakcji osłabienia. Pot mi wystąpił kroplami na czoło. Z wielkim trudem wywle­kliśmy kajak na suche miejsce. Siedzimy obok, milcząc osowiali i apatyczni. Wzrok błądzi po sklepieniach groty, próżno szukając otworu, który by zaprowadził tam, do ludzi. Niezbyt zachęcające tło. Szczątki rozbitych łodzi: tu ster nadłamany, tam para klepek z burty, a pomię­dzy tym wszystkim kości (na szczęście nie ludzkie!)

Czesiek! Trzeba coś robić...

W tym moim „coś” było wszystko i nic. Nie wiedzie­liśmy, co czynić.

Wiesz — powiada Czech wstając— spróbuję wyjść z groty i wdrapać się na górę po jedzenie.

Ruszamy obaj, brnąc po pas, potem coraz głębiej, aż wypływamy ponownie w znane kotłowisko. Prawie na­go, z ubraniem w węzełku na głowie, drapie się Czech, a ja patrzę z dołu i łykam ślinę. Ach, gdybyż się mu udało!... Jednak wszelkie próby zawiodły. Pazury Cze­cha okazały się za miękkie, a skały zbyt twarde! W grobowym nastroju pakujemy żagle do łodzi, gotu­jąc się do ucieczki na wiosłach.

Uczepieni głazów, trwamy w oczekiwaniu na „dzie­wiątą falę”. Jest! Przyszła, opryskała nas pianą, ogłu­szyła hukiem, teraz pora — do wioseł!

Wylatujemy z groty jednym tchem. Już przed rafa­mi spotyka nas nowa „dziewiątka”, ale wylewamy szybko wlaną wodę i stawiamy żagiel.

Znowu poprzednie położenie. Tylko przybyła seria niezapomnianych emocji.

Niestety, żagiel wkrótce idzie na dół. Bierzemy się do wioseł i to ciężkich wioseł. Wiatr przeciwny.

Dziś zdaję sobie sprawę, że był to najcięższy odcinek morza z dotychczas przeze mnie przebytych. Wtedy wiedziałem tylko, że mi oczy zachodzą mgłą zmęczone a w piersi brak tchu.

Czechowi narywa dłoń, jest zaczerwieniona i gorąca jednak wiosłuje silnie, inaczej nie można.

Lądujemy przed zachodem w przepięknej zatoce. Pakuję się na szczyt góry obejrzeć okolicę. Nie o widoki mi chodzi. Chodzi o rzeczy realne, o jedzenie i wodę.

Trudna droga pod tę wściekłą górę. Jakbym wlókł sobą przynajmniej wór złota. Czuję się wyczerpany ostatnich granic.

Skalisty szczyt urywa się platformą ku morzu. Dziwny panuje nastrój, dziwne znalazłem tu rzeczy.

Przede wszystkim — szałasy. Tak wysoko, niedostępnie, bez wody, bez ludzi?! Kto tu mógł mieszki kiedy?

Jeden szałas okazalszy zachował stolik i pryczę, o czerwony pantofel turecki z zakrzywionym nosem, damski, z małej nóżki... Skierowany do wyjścia.

Nawet o łodzi zapomniałem, taka niesamowitość wiała z obozowiska. Chęć ukrycia się, ale przed kim? W linii gęstych krzewów, zasłaniających platformę o morza wycięto obserwacyjne okienko, po co? Dwa czarne cienie przecięły mi drogę. Podnoszę wzrok. To orły. Nisko ponad głową to kolisko.

Piraci? Może to byli piraci?

Czech woła niecierpliwy. Idę już... idę!

I znowu noc na głodno. Jesteśmy coraz mniej rozmowni. Krążymy koło kajaka niby własne cienie — powolni i leniwi. Przedmiot dawniej lekki, dziś stanowi ciężar nie do pokonania. Sanchę przenosiliśmy z łatwością we dwójkę. Teraz klęczymy przy jednym jego końcu, ażeby na komendę

Raz, dwa, trzy!” przesunąć go na wodę. Ta słabość wprawia czasami w dobry humor. Śmiejemy się z siebie, z własnego niedołęstwa i własnej niemocy.

Ręka Czecha brzęknie coraz bardziej, mimo tego zno­wu wiosłujemy. Jestem pełen podziwu dla jego cierpliwości.

Mapa pociesza bliskością miasteczka Kara Burun, które leży na cyplu tejże nazwy.

Odtąd każdy cypel jest dla nas Kara Burun i każdy przynosi mękę rozczarowania. Kiedy przed zachodem nareszcie dobijaliśmy do celu, nie umieliśmy się już nawet cieszyć.

Gościnność turecka przeszła oczekiwania. Tłum ludzi, zakasując spodnie, wszedł do wody. Zanim spostrze­gliśmy się, już poczciwy Sancho leżał daleko na brzegu.

Dziś piątek — bisurmańska niedziela. Tłok dookoła kajaka. Moc dzieciaków.

Rozkładamy manatki na piasku. Najdrobniejszy szczegół mokry.

Kładziemy na piasku wszystko: zegarek, kompas, ubranie... nic nas nie obchodzi, Zginą? Niech giną! Uczucie bierności i bezgranicznego zaufania opanowało nas wszechwładnie. Idziemy za kimś do wsi. Nie bardzo zdajemy sobie sprawę z dokonywanych czynności. Mówimy z trudem. Złości mnie twarz Czecha, martwa, bez wyrazu; oczy zapadłe, broda nie golona — dziki głodomór. Śmiesznie musimy wyglądać. Co pięć kroków odpoczywamy. Tak trudno iść ścieżką pod górę.

Aż oto nareszcie, po tylu dniach oczekiwania, jemy! Jemy prawdziwą jajecznicę!... Co za rozkosz!...

Od razu wróciły siły, od razu wrócił humor. Biorę się do operacji Cześkowej ręki. Robię to niezdarnie ostrzem agrafki.

Ponieważ stan ręki zły, a Stambuł blisko, postana­wiam korzystając z bryzy płynąć nocą.

Idziemy na szczyt cypla, aby z punktu obserwacyj­nego obejrzeć morze. Kapral turecki bawi nas rozmową. Dość inteligentny, służył w Niemczech podczas wojny. Zna europejskie stosunki. Nawet o Polsce coś niecoś słyszał. Na ogół rzadko się to spotyka.

Wichura aż gwiżdże! Morze białe od grzywaczy. Nie słyszę Czecha wrzeszczącego coś do mnie z drugiego końca kajaka. Turcy nie chcieli nas puścić, twierdząc, że to samobójstwo, ale odpłynęliśmy jakoś. Nieraz by­wało gorzej.

Do wschodu szliśmy na żaglu, później wiatr zmienił kierunek wiejąc od Stambułu.

Musimy wiosłować pod wiatr i przeciwko olbrzymim falom. Nawet na galerach nie wyobrażam sobie więk­szego wysiłku.

Boję się zajrzeć Cześkowi w oczy. Wiem, że cierpi strasznie. Ręka spuchnięta i czerwona. Gorączkuje, ma ogólne zakażenie. Sam nie dam rady w tych warun­kach. Posuwamy się żółwim krokiem. Według mapy Stambuł tuż tuż, blisko!

Koło południa Czech przerwał wiosłowanie. Bardzo go boli, nie może. Na horyzoncie Bosfor... jeszcze trochę, jeszcze tylko trochę!...

Odwraca się, oczy błyszczą, twarz zaczerwieniona, powiada, że ma dreszcze.

Żartować nie można. Jestem bezradny bez zastrzyku. Ha, trudno! Los każe nie dopłynąć. Wyrzucamy się na piaszczysty brzeg u stóp wojennej stacji obserwacyjnej.

Zabezpieczamy kajak na dłuższy postój i wchodzimy do budynku.

Ciepły, serdeczny, nieurzędowy nastrój. Olbrzymi stół, a przy nim w pogawędce paru mężczyzn w przy­zwoitym negliżu.

Jak w poprzedniej wiosce, tak i tu nie dziwią się naszej wizycie. Jasnowidze czy co?

Traktują nas niby starych znajomych. Trudno się dogadać. Znają wyłącznie język turecki, ale bieda jakoś uczy. Klepiemy się po ramieniu, szczerzymy uprzejmie zęby i porozumiewamy się.

Prosimy o telefon do konsulatu. Telefonu nie ma. Musimy przespać się na miejscu, a rano mają nas pro­wadzić do pobliskiego miasteczka nad Bosforem — tam siedzą „wyższe władze” i telefony.

Pijemy turecką kawę i bawimy towarzystwo rozmo­wą. Termin „bawimy” jest tu najstosowniejszy, jakżeż komicznie musiała wyglądać nasza niema mimika!

Sala sypialna posterunku jest co najmniej oryginal­na. Żadnych mebli. Olbrzymi, długi pokój, którego podłogę rozdzielono wzdłuż na trzy pasy równej sze­rokości. Dwa z nich przy ścianach leżą o metr wyżej od pasa środkowego. Tym sposobem otrzymujemy pośrodku pokoju jak gdyby rów do chodzenia, na górnych zaś pasach śpi się pokotem.

Staramy się dostosować do miejscowych zwyczajów, ale twardo piekielnie. Przez ten pokój nie wolno prze­chodzić w obuwiu. Buciki zostają za progiem, a żołnie­rze idą w skarpetkach.

W Turcji życie wybitnie demokratyczne. Kiedyśmy nazajutrz przyszli do urzędu komendanta, nie byliśmy W stanie wybrać najważniejszego stanowiskiem. Oglą­dałem nogi — wszyscy w skarpetkach (na gatunku skarpetek się nie znam!). Oglądałem szelki — wszyst­kie jednakowo stare. — Koszule? Też nie jedwabne. Miny?... Nieszczególne. I bądź tu człowieku mądry!

Ktoś telefonuje za nas, bo telefon wyłącznie służbo­wy. Samochód ambasady polskiej ma przyjść, należy „godzinkę” zaczekać.

Czekamy. Obok flegmatycznie siada uzbrojony żoł­nierz, patrzy na nas niby nowo narodzone cielę.

Jesteśmy strasznie zmęczeni. Milczymy. Biuro żandarmerii tureckiej imponuje swojskim nastrojem. Właśnie czas urzędowania, więc odsunąwszy poduszkę ni stronę siedzi na nie zasłanym łóżku żandarm i coś pisze.

Urzędowy mundur z gwiazdkami wisi obok na krześle — gorąco. Zresztą, szelki wyjątkowo ładne!

Okno zasłonięte przed promieniami natrętnego słoń ca narodową banderą. Nadzwyczajna oszczędność w piątek na balkonie, a w powszedni dzień — na oknie. Biedny księżyc udaru dostał i zwisa do góry nogami.

Siedzimy tak godzinę, dwie... trzy, a auta jak nie ma tak nie ma.

W pewnej chwili uzbrojony towarzysz wstaje i wy mownym ruchem ręki każe nam iść przed sobą.

O, nie bratku! Nie po to znaleźliśmy ławkę i zaciszny kąt. Nie uda się tak łatwo — nie pójdziemy!

Stanowcza opozycja pomogła — siedzimy dalej.

Jak myślisz, Czech. Dokąd on nas chciał prowadzić?

Kto go tam wie... Dureń! — pada lakoniczna powiedź.

Po nowej godzinie uzbrojony wojak znów wstaje tym razem energiczniej i ująwszy mnie bezapelacyjni za ramię, wskazuje drzwi. Zły jestem na auto, na siebie i na cały świat. Niepokoję się poważnie o sta zdrowia Cześka. Gdyby choć jeden człowiek mówiący znanym językiem. Wojak traci cierpliwość.

Szarpnąłem się obruszony i nuże go łajać, oczywiści po polsku, inaczej nie umiem. Wyczerpałem cały słownik

Poskutkowało, znów usiadł. Ktoś dobry przyniósł kawał chleba. Zajadamy z wielkim smakiem. Słońce zachodzi, co będzie dalej? Chyba za trzecim razem n uda się żandarma sterroryzować i poprowadzi, ale dokąd?

Wytłumaczono: celem tej wędrówki ma być wyższa władza, odległa stąd o dziesięć kilometrów. Bardzo wątpię, czy przy takim stanie sił doszlibyśmy do celu. Na szczęście samochód przyjechał. Elegancka czarna limuzyna i w sam czas. Nasz uzbrojony rycerz próbo­wał już wstawać.

Z limuzyny wysiadł wytworny pan (o jakże dawno takich nie widzieliśmy!) i jął nas oprowadzać po wszyst­kich dotychczasowych „dobrodziejach” (łącznie z uzbro­jonym wojakiem), dziękując w imieniu omalże nie Rzeczypospolitej za opiekę nad „bohaterami”.

Tak skończyła się nasza z Cześkiem epopeja. Kajak został na podwórku naszej ambasady, a my wróciliśmy do kraju.




Część II


W KRAJU TYSIACA WYSP


Biegnę któregoś dnia korytarzem szpitala, aż tu znajoma twarz...

Dzień dobry, Bika!

Spojrzała ucieszonym wzrokiem — prawdziwa, do­bra przyjaciółka. Druh lat akademickich — razem tru­py krajaliśmy, razem „klepaliśmy bidę”.

Przywitała serdecznym wzrokiem. Przedstawiła mi koleżankę.

Sympatyczna, szczera, prosta i bezceremonialna — swój człowiek.

Mówię, że jutro wyrabiam paszport, a za kilka dni wyruszam do Stambułu.

Nowa znajoma podskakuje z entuzjazmem.

Jaki pan szczęśliwy!

A jacy wy wszyscy śmieszni z tą niedołężną za­zdrością. Ani ja spadku po babce nie odziedziczyłem, ani losu na loterii nie wygrałem, więc czemuż u licha mam być szczęśliwszy od pani?

Bo pan jest mężczyzną. Pan robi to, co chce. Cóż bym zrobiła sama na morzu? A pan płynie!

Strzeliła mi do głowy myśl raptowna, brawurowa. Nie zastanawiałem się długo.

Daję pani sześć godzin do namysłu, czekam tele­fonu w szpitalu do jedenastej. Jeśli chce pani płynąć ze mną — proszę. Wyrobię paszport i załatwię wszelkie formalności, ale sześć godzin — nie dłużej, żegnam!

Pomyślałem jeszcze: Szkoda! Może się zgodzi! Chciałem płynąć sam. Pocieszam się: gdzieżby nasza Polka zgodziła się jechać za granicę z nieznajomym męż­czyzną! Fi donc! Nie wypada! Zgorszenie!

Rozgardiasz. Krzyk chorych. Karetki pogotowia. Za­pomniałem na śmierć o tej rozmowie, aż oto telefon: „Jadę”.

Zakląłem pod nosem. Ale „słowo się rzekło — ko­byłka u płota”.

I oto wyruszamy rumuńskim statkiem Dacia do Stambułu.

Za nami mruga latarnia zdziwionej Tuzli. Nie płyną koło niej jak wtedy z Czechem. Wiem: za Tuzlą da­lej — Kaliakra! I mój stary przyjaciel rybak...

Zarys Bosforu na horyzoncie. Natężani wzrok, chcę dojrzeć z pokładu statku Kara Burun, zdaje się, że widzę!

Czuję jak mi serce wali młotem i tchu braknie. Nie oddycham wcale.

Kochany Kara Burun!...

I jakże tu mówić o wygodach, o luksusach, kiedy się kocha, kiedy się przywiązuje właśnie do tych frag­mentów życia, w których stawiało się całego siebie, w których drapało się palce do krwi, aby zwyciężyć, aby wejść wyżej o własnych siłach, własną zasługą!

I jakże tu kochać atmosferę ciszy i równowagi, kie­dy się w nią nie łoży wysiłku krwi, nie kładzie na stawkę życia!

Cóż chcemy dostać, gdy w zamian nie dajemy nic!

Tylko zmęczenie, tylko świadomość ryzyka daje po­czucie prawdziwego życia.

Któż zna rozkosz odpoczynku? Któż zna słodycz je­dzenia i miły chłód źródlanej wody?!

Któż może ocenić błogosławione ciepło słońca, topią­ce szron na płótnie namiotu? Kto może znać ukojny chłód przedwieczornej ciszy po palącym żarze połud­nia?!

Kocham życie za jego kontrasty, za jego surowość, za stoczoną z nim walkę.

Kocham Kara Burun!!!

I oto przesuwają się jak w kalejdoskopie znane wi­doki Bosforu: tu wsiadał do kajaka Czech z ręką na temblaku, tam w głębi przystań Galata Seraj... i Czech stoi zawstydzony jąkaniem się po francusku.

Gorąco wściekle, spaliliśmy skórę, cała w bąblach, nie możemy włożyć plecaków. Jest późno, więc w am­basadzie zastajemy tylko woźnych — powitali mnie serdecznie.

Rok tylko, a bielmo sentymentu pokryło moje wspomnienia. Jakże rozumiem Ciebie, kochany mój Loti. Jak bliski mi jesteś w tej chwili. Widocznie tu­tejsze słońce urabia tak ludzi, każe im tysiąckrotnie do siebie wracać i szukać dawnych śladów na zadepta­nym brzegu Złotego Rogu.

Sancho Pansę zastaliśmy w stanie okropnym. Oparty na sztorc o mur podwórca konsularnego rozsechł się na gorącym stambulskim słońcu. Pomiędzy deskami ca­lowe szpary, a i deski nawet popękane.

W pierwszej chwili odeszła mnie ochota do napra­wy. Właściwie trzeba by nowy kajak zbudować, ale jak? Skąd pieniądze na ten cel? Poza tym w Stambu­le nie znają sportu kajakowego, nie znajdę więc od­powiedniego stolarza. Pozostaje alternatywa: albo wra­cać do kraju, albo odbudować Sanchę.


Dziesięć dni prześlęczałem nad robotą, wiecznie i zgryziony. Stolarz — emigrant rosyjski, były kapitan białej armii — o strugu ma tyle pojęcia, co ja oszalałem! Podobno Turcy jeszcze mniej się znają na tej robocie.

Nie rozumiem, jak doczekałem końca i dziś nie rozumiem, jak mogłem zdecydować się na podróż łodzią!





Przez morze Marmara i Dardanele


Duszny, słoneczny ranek. Jak zwykle, jak co dzień zbudził mnie monotonny, w nieskończoność zda ciągnący melodię, śpiew tureckich owocarzy. A ponad śpiewem gęsty, ruchliwy zgiełk południowego miasta. Nie znam jeszcze tego języka, nie rozróżniam wielorakich jego synonimów, tylko fujarki piskliwej mówią mi o mleku... Hej Effendi! Sut!

Przed konsulatem siedzi pięciu umówionych tragarzy. Niesiemy Sanchę wysoko na ramionach. „Junga” — tak nazwałem moją towarzyszkę — czuje się w obowiązku iść za łodzią jak za konduktem pogrzebowym. Pomyślałem: zła wróżba! Staję się przesądny, jak szanujący się zejman.

Spuszczamy kajak na wodę tuż koło murów Dolma Bahce (letnia rezydencja Kemala Paszy). Trochę gapiów. Bakczysz, podziękowania, odjazd na wiosłach.

Od razu woda w łodzi, nie tracę jednak nadziei; Junga podnosi żagiel (pierwszy raz w życiu). Tępo idzie, właściwie zupełnie nie idzie. Łajam ją szorstko i bezwzględnie, jak na kapitana przystało. Biedna płacze.

Wreszcie żagiel jakoś poszedł w górę. Zły jestem na siebie, po co gnębiłem dziewczynę docinkami. Na­uczy się! Nie od razu Kraków zbudowano. A zresztą, niech mnie pozna póki czas. Jeszcze może wysiąść, a potem... potem trzeba cierpieć!

Wody w kajaku coraz więcej, będzie źle. Zaglądam pod pokrywę tylnego „wodoszczelnego” luku — pełny po brzegi. Rzeczy tam znajdujące się odbywają słoną kąpiel. Dziób sterczy z wody, widocznie pusty.

Przewidywałem „wodną tragedię”. Już się do niej przyzwyczaiłem w ciągu zeszłorocznej wędrówki z Cze­chem. Nie wyobrażam sobie nawet innego siedzenia jak w wodzie. Dobrze robi taka chłodna półkąpiółka.

Obecnie zachodzi obawa, że półkąpiółka zamieni się w całkowitą wannę. Junga nie daje rady z wylewa­niem i kajak pogrąża się powoli.

Tymczasem wiatr dobry, szkoda takiego wiatru. Ha, trudno! Dalej tak czerpać nie można. Póki jeszcze czas, trzeba dobić, aby nie lądować wpław.

Junga! Przygotować żagiel do zrzucenia!

A co odwiązać?

Gadaj tu z takim pomocnikiem.

Odwiązała — nie idzie, coś się zacięło, a tu nie ma czasu na zastanawianie się: albo wylewać wodę bez przerwy, albo brać się do wioseł.

Zacięło się.

Naturalnie! Dlaczego mnie się nie zacina. Safanduła jesteś... ot co!

Odwraca się — łzy w oczach, Biedna, czyż to jej wina, że nie umie?

Wyjmuj maszt razem z żaglem, tylko nie te­raz!...Poczekaj aż stanę pod wiatr... Uwaga! Już!

Na szczęście lądowanie tu spokojne, niczym na je­ziorze. Zjawia się od razu jegomość z karabinem na ramieniu i coś do nas gada. Wymownym gestem pokazuje abyśmy odpływali na morze, bo tutaj nie wolno!

Gadaj, bratku, dalej, a będziesz mądry! Wolę pójść do twoich przełożonych, prowadź!

Miasteczko tuż obok. Jeden ważny „powąchał” pasz­porty (gdzieżby umiał czytać po francusku) i kiwnął protekcjonalnie ręką. Drugi jednak, chcąc pokazać; wyższą inteligencję i wyższy autorytet, pomacał pasz­porty z piętnaście minut i orzekł flegmatycznie:

Nie wolno!

Wiedzieliśmy więc, że nie wolno, ale dlaczego nie wolno, pozostało dotąd tajemnicą.

Wracamy do łodzi, a ona na morzu w obcych rękach! Serce załomotało dzikiego obertasa. Czyżby? Ale nie, to tylko gościnność. Gościnność turecka.

Podprowadzili łódź bliżej i przenieśli rzeczy. A więc wolno? Nic nie rozumiem! Częstują kawą. Zajadamy jaja, umawiamy stolarza, który ma naprawić Sanchę. Zaklina się na brodę Mahometa, że zrobi to idealnie, że nic a nic wody do środka nie trafi. Wierzymy. Ja­koś niechcący, wygadałem się, że jesteśmy lekarzami, skutek natychmiastowy: komuś smarujemy cynkiem twarz, komuś kładziemy kompresy.

Znalazł się Turek mówiący po niemiecku, nazywa się Reszap.

Reszap był aż w Berlinie. Reszap odsługiwał wojsko w Niemczech. Reszap jest zupełnym Europejczykiem. Zaprasza nas na noc do swego domu — niedaleko.

Po raz pierwszy znaleźliśmy się w kłopocie. Pytają, kim jesteśmy w stosunku do siebie? Dziwni ludzie, co ich to może obchodzić?! A z drugiej strony, jak im wy­tłumaczyć sportowe koleżeństwo — nie rozumieją. U nich nie ma takiego pojęcia. Jak kobieta, to kobieta, siedzi w domu i nie pokazuje się ludziom, a męż­czyzna gra w kości w kawiarni. Nawet nie próbuję tłumaczyć — zbyt skomplikowany problem. Z pomocą przychodzi poczciwy Reszap... jesteśmy dla siebie: czurdżak lary, czyli kuzyni.

Z każdą kardesz nową rozmową rozwiązują się nam języki po turecku. Łapiemy wyrazy od dzieciaków, one są nauczycielami. Ta rola bardzo je bawi. Co chwila przytyka któryś palec do jakiegoś przedmiotu i wy­mawia nazwę. Dowiedziałem się, że Kara Burun ozna­cza „czarny nos” i że nasz „kary” koń przywędrował z Turcji. Byliśmy jeszcze wtedy naiwni, bardzo naiw­ni: przyjęliśmy gościnę u Reszapa. Pokoik czyściutki, na podłodze dywan z Salonik i dwa europejskie łóżka. A potem... pchły! Łażą armiami, skaczą milionami. Jednak zasypiam, cóż bowiem znaczy maleńkie stwo­rzonko wobec olbrzymiego zmęczenia? Budzi mnie srogi jęk kardesz czurdżak lary: — Wacek! Nie wytrzymam, całą noc nie śpię... Chodźmy nad nasze kochane morze!

Nie wypada. Cierp. Mityguj się wobec gospodarza... Burczę coś pod nosem i zasypiam znowu.

Rano Reszap podaje do wiadomości, że przyszedł po­licjant z sąsiedniej wioski po nas, aby odprowadzić nas do komendanta.

A to co znowu nowego?... Ani myślę! Reszap tłuma­czy coś z szacunkiem, radzi z władzą nie zadzierać. Ha, on lepiej zna miejscowe stosunki, może i racja.

Drepczemy w słońcu, trzymając się za ręce, a za na­mi ociężały bisurmanin z karabinem na plecach. Aresz­towani? Szczęściem dobra pogoda głuszy moją pasję. Idę, rozmachując pięściami, z dzikim pragnieniem zbi­cia komendantowi pyska (nigdy w życiu tego nie ro­biłem!). Na szczęście, znalazł się pośrednik Francuz. Okazało się, że trafiliśmy w strefę wojenna, która otacza Stambuł. Tutaj nie może lądować żaden obcy przybysz. Ładna historia! Tłumaczymy się nieświadomością grzechu, zepsuciem łodzi — nie pomaga. Turek — legalista i paragraf — w niczym nie odstąpi od danych mu rozporządzeń. Turek ma religijny hołd dla władzy.

Komendant telefonuje „wyżej”. Telefon zepsuty. Mój komendant jedzie koleją, specjalnie w naszej sprawie, Obawia się wypuścić oryginalnych ptaszków na własną rękę. Zostajemy sami w chatce nad piękną rzeczką.

Upał co się zowie! Głupi by się nie wykąpał, więc dalejże do wody.

Jok, jok — krzyczy żołnierz pędząc przerażo­ny za mną.

Odwracam się, staję.

Jok, effendi Jok, burda, burda! — wykrzykuje przede mną, podnosząc zabawnie brodę.

Może dla ciebie burda, a dla mnie kąpiel. — Odpowiadam spokojnie i kieruję się znowu do rzeki.

Żołnierz chwyta mnie za ramię, powtarzając wykrzykniki. Cóż to, uważa mnie za więźnia, czy co? Nagła krew zalała mi pacyfistycznie usposobioną du­szę. Odwracam się ku napastnikowi i dalej go łajać serią polskich najsoczystszych słów, wymachując przed jego obliczem wiele obiecującą rozmiarami pięścią.

Metoda znakomita. Piorunujące wrażenie. Spokorniał jak baranek. Zaniemówił w wielkim szacunku. Znieruchomiał w miejscu, podczas gdy ja zrzuciłem najspokojniej koszulę i wszedłem do wody.

Pływam sobie, pływam, podnoszę wzrok i... truch­leję!

Moje ubranie odjeżdża z brzegu w rękach żołdaka. Ładna historia. Gotowi tu ze mnie świętego zrobić! Nie chcąc jednak obniżać autorytetu, udaję spokój, nie przejmuję się tym przykrym widokiem. Po chwili Turek wraca nad rzekę i czeka. Ubrania jednak nie ma. Junga przestraszona tkwi na moście.

Wyłażę flegmatycznie z wody i już gotuję się do „krwawej” rozprawy, gdy wtem uprzejmy głos i jesz­cze uprzejmiejszy gest skierowują mnie do wnętrza chaty. Tam znajduję ubranie ułożone we wzorowym porządku na łóżku komendanta, obok krzesło, abym się nie trudził ubieraniem na stojąco. Zgięty wpół stróż bezpieczeństwa zaprasza wciąż do środka. Junga nie potrzebuje nawet inicjować kąpieli; domyślny i usłuż­ny żandarm sam odprowadza ją do rzeki. Co za Wer­sal! Jaka zmiana!

Fakt ten tłumaczę niepojętym, religijnym wprost ich respektem dla wszelkiej władzy. W psychice uczci­wego, przeciętnego Turka nie mieści się wprost poję­cie protestu wobec „obdarzonych urzędową władzą”. Mój żołnierz rozumował tak: „Skoro effendi mnie łaje, więc jest ważniejszy i ma po temu prawo!”

Wykąpaliśmy się, zjedliśmy kawon, potem melon i czekamy. Nasz komendant wrócił z łaskawym zezwo­leniem. Tłumacz, Francuz, niedwuznacznie dał do zro­zumienia, że za tyle starań w naszej sprawie przydał­by się komendantowi bakczysz.

Co?! Jeszcze bakczysz? Za naszą poniewierkę! Nas, zaopatrzonych w wizy?... Guzik panowie! Jesteśmy goli. Nie mamy ani grosza.

Po powrocie do wsi zastajemy łódź gotową do od­jazdu. Przezornie każę majstrowi samemu przejechać się na próbę. Naturalnie cieknie, jak nie trzeba lepiej. Zostajemy więc jeszcze na jedną noc.

Junga za żadne skarby nie chce iść do Reszapa na pchły, zostajemy więc na pobrzeżnych kamieniach. Twardo, bo twardo, ale swojsko i nic nie gryzie.

Reszap, trochę obrażony za nocleg na kamieniach za­miast na pchłach, udobruchał się w końcu.

Kiedy odeszliśmy na pełne morze, wiatr się wzmógł. Idę bejdewindem. Fale małe, krótkie i grzywiaste.

Junga pracuje czerpakiem. Kajak nabiera wody, ale znacznie mniej. Po chwili ster przestaje działać. Długo szukam przyczyny i nie mogę się połapać; dopiero dziwaczna, coraz dziwaczniejsza pozycja Sanchy naprowadza myśl: przedni luk pełen wody. Spraw­dzam — nie omyliłem się.

Boję się lądowania jak diabeł święconej wody. Zno­wu nas aresztują i popędzą na manowce. Jednak ko­nieczność wylania wody zmusza do tego.

Marmara to właściwie większe jezioro. Przyboju tu nie ma, pogoda zwykle dobra. Dobijamy jak na rzece, bez emocji i ryzyka. Podczas gdy Junga wyżyma spokojnie juki, spostrzegam z przerażeniem brak wio­sła. Po prostu ulotniło się jakimś cudem. Oglądam się, szukam — nie ma. Przed chwilą było, przed chwilą leżało na łodzi! Niewiele myśląc, rzucam manatki na i kupę, za nimi w ślad Jungę i odbijam w kierunku wiatru.

Złapałem. Chyba z kilometr drogi przewędrowało już moje włóczęgowskie wiosło. Ładnie byśmy bez nie­go wyglądali.

Przed nami zatoka. Do przeciwległego jej brzegu ko­ło pięciu mil. Niedługo zachód słońca, a jednak decy­duję się płynąć.

Kiedym dobijał o zmroku do stóp przeklętej góry Baba Burun, byłem wyczerpany, jakbym dokonał nad­zwyczajnego wyczynu, a tymczasem... pożal się Boże — pięć mil!

Urok zielonej polanki, obramionej zewsząd czeko­ladą skał, wpłynął kojąco na rozkołysane morzem ner­wy. Leżąc w trawie odpoczywam błogo, patrzę ojcow­sko na podskoki Jungi. Skacze rada, bo znalazła żółwia. Radzę, aby zmieniła powód tej swojej radości i poskakała z racji zamoknięcia aparatu fotograficznego. Junga mówi, że jestem niemądry.

W nocy pada pierwszy w historii Sancha deszcz. Namiotu nie mamy, jego rolę pełni fartuch kajaka i nieprzemakalny płaszcz.

Na szczęście z wielkiej chmury mały deszcz i mimo cieknących po nosie kropel spaliśmy jak zabici. Pew­na część mojego ciała miała jednak pecha: trafiła bo­wiem pod otwór siedzeniowy fartucha. Obudziłem się jak po leczniczej półkąpiółce. Strach przed ludźmi nie opuszcza nas ani na chwilę, dlatego wybieramy na lądowanie same cyple, tam bowiem nikt nigdy nie za­wędruje.

Dotychczas jemy żelazne porcje ze Stambułu, a więc: szprotki i chleb.

Z Baba Burun znowu cały dzień na wiosłach, ale już bez żelaznej porcji. Zanosi się na głodówkę. Wszyst­kiemu winna ta „wojenna strefa” w czasie pokoju.

Trzy mile przed nami widać spore miasteczko. Może to jest owe Silivri, granica zaklętej strefy? Dobijamy ostatnim tchem, bo upał zabójczy.

Niestety! Tłum Turków zadziera posępnie głowy w swym złowróżbnym: jok, nie, a potem uśmiechają się życzliwie. Dziwni! Wszystko mają przewrócone: i pojęcia, i gesty. Gdy przeczą — zadzierają brodę do góry i kiwają głową pionowo; gdy potakują — kręcą nosem poziomo, zupełnie jak u nas przeczenie, tylko powolniej i flegmatyczniej. Więc i teraz: kiwają gło­wami na znak, że „tak”, a mówią — „nie”...

Su, kawum! — wyduszam żałośliwie. Natych­miast przynoszą pełną manierkę i dwa kawony.

Kacz para? Wiele płacę?

Jok, jok! — nie chcą zapłaty. — Teszekur! Dziękuję!

Ściskamy serdecznie prawice gościnnych ludzi i od­pływamy dalej.

Mamy jeszcze siedem mil, cóż robić. Biedna Junga opadła z sił, już tylko „macza” wiosła. Na moich dłoniach pełno krwawych pęcherzy. Kto nie wiosłowa! cały dzień na kajaku pod wiatr i pod fale morskie, ten nie zrozumie nigdy prawdziwego zmęczenia.

Dopędza nas łódź rybacka i eskortuje z daleka. Je­steśmy chyba przez nią śledzeni, czy nie spróbujemy czasem lądować w zakazanej okolicy. W końcu zre­zygnowali, a my przybijamy do brzegu, aby w spokoju ciała i ducha pożywić się zdobyczami.

Co to był za rozkoszny kawon! Darowany owoc na zakazanym brzegu!

Nareszcie minęliśmy cypel zasłaniający od rana upragnione Silivri. Pesymizm wlewa się goryczą do pustych żołądków.

Na brzegu moc gapiów. Ledwie zdążyliśmy wyła­dować manatki, już Sancho na barkach Turków wędru­je do stodoły. Tym razem jednak fizjonomie usłuż­nych opiekunów nie przypadły mi do gustu. Nie są­dziłem, żeby ta uprzejmość miała filantropijne pod­łoże.

Gontówki nie mieliśmy za dużo i w rachunkach ru­bryka „bakczysz” nie istniała. Wpadam na myśl: idę do posterunku żandarmerii z prośbą o opiekę.

Skutek znakomity. Poczciwy komendant telefonuje do portu. Za chwilę przynoszą nam plecaki i krzątają się koło noclegu.

Nocujemy aż... w kancelarii. Co za zaszczyt. W ogóle komendant wzruszająco miły i gościnny. Fotografuje­my się w czułej pozie zjadając na jego rachunek owoce.

Miasteczko nic szczególnego: te same śmiecie, te sa­me zapachy i ten sam kurz. Meczet z odpadłym czub­kiem minaretu świeci łatami odrapanego muru jak w całej zresztą Turcji. Tu, podobno, nie uznają re­montów. Raz postawiony dom trwa aż po kres wytrzy­małości. Gorzej, gdy się spali — wtedy zwęglone kikuty murów trwają przez wieki nietknięte w żałobnej niedoli. Na miejscu takim stawiać nowy dom, to zły omen. Dlatego miasta tureckie roją się od zgliszcz, ma się wrażenie, że wojna niedawno przeszła tędy, że miasto nie zdążyło odetchnąć po ogniu artyleryjskim.

Na parasolu kopuły meczetowej, na samym jej środ­ku, leży gniazdo bocianie, na nim stoi bociek, święty ptak turecki.

Grupa żołnierzy kiwa do nas przyjaźnie na znak zaprosin.

Dają krzesełka, podstawiają filiżanki kawy. Jakże mam wyrazić życzliwość swoją i wdzięczność, kie­dyśmy w obcych językach tumany?

Klepię ich po łopatkach — może wystarczy. Są, zda­je się, zadowoleni, bo widzę zęby.

Trochę dalej fabrykant lemoniady częstuje wyroba­mi swego przedsiębiorstwa. O wyprawie naszej wie całe miasteczko.

Kiedyś nie mogłem towarzyszyć Jundze — poszła na spacer, a wróciła z donżuanem: Turek czarny, oty­ły i kulawy. „Hadko patrzeć” — powiedziałby o nim Podbipięta. Najwidoczniej zakochał się w Jundze. Ta­kich blondynek nie widział. Donżuan ten mówi trochę po rosyjsku (Boże się pożal!).

Baryszen, muz tebe jest? — słowa, z którymi po­dobno zwrócił się na ulicy do Jungi.

Czortowaty wygląd Turka widocznie przysparzał mu powodzenia u kobiet. Powiada, że „miał” dwie „baryszeń” ruskie, z których jedną odebrał mu jej brat, dru­gą — prawowity małżonek. Obecnie ma w miasteczku tylko dwie kobiety, ale to nie szkodzi!...

Ty budesz perwyj! — powiada do Jungi z obleś­nym uśmiechem. — Ostansia u mienia, budiesz imiet czok dobra!

Obiecujemy mu przysłać inną blondynkę; pewnie uwierzył, bo odszedł i nie wrócił już do odjazd

Na brzeg szliśmy w otoczeniu sporej gromadki przyjaciół. Nawet komendant przerwał urzędowanie i przyszedł. Prosi o pisanie listów.

Wiatru nie było, a morze — tafla lustra, odbijając! słońce i nas. Wobec ładnej pogody decyduję się prze ciąć większą zatokę i pójść prosto na latarnię Eregli

Słońce spadało powoli ku horyzontowi, zmieniają koloryt wody. Na niebie nie ma ani jednej chmurki,! Czym należy tłumaczyć brak czerwieni zachodu? koik tury słońca wyraźnie odcięte od seledynu nieba i morza.

Zwykły granat południa znikł dzisiaj — ustąpił miej­sca seledynowi. Za chwilę nie mamy nawet słońca, jesteśmy sami, zupełnie sami. Ląd także za horyzontem, Cisza zupełna, idealna: najmniejsza fala nie ruszy ka­jaka.

Aż oto z wolna seledyn nieba topi się w morzu, niknie różnica natężenia barw. Bardzo cieniutka, ledwie dostrzegalna linia dzieli dwie półkule, aż i jej zabrakło wkrótce. Po prostu nie ma morza, nie ma nieba — jesteśmy zawieszeni w próżni, przed olbrzymim wklę­słym zwierciadłem.

Stan nieuchwytny w słowach, stan nieziemskiego istnienia, stan najwyższej egzaltacji. Boimy się ruszyć nawet, żeby nie spłoszyć cudu, nie rozwiać nirwany. Takiej chwili, jak wtedy na morzu Marmara, chyba nie przeżyję nigdy, a jeśli ktoś powie, że podobny wszechogarniający seledyn znajdę na środku oceanu — płynę tam dziś kajakiem! Wszystko jedno!

Potem ściemniło się zupełnie i tylko nastrojowe mruganie Eregli pociesza, że nie zbłądziliśmy. Koło północy zjawia się bryza, więc stawiam żagiel. Idzie­my dość dobrze. Zbliżam się do linii brzegu tak, żeby złowić uchem szum przyboju. Eregli za nami, nie ma już więc przewodniego światła.

Znużeni żeglugą całego dnia i połowy nocy raz po raz zasypiamy. Junga nie ma z tym żadnych trudności, ale ja? Na pełnym morzu, w ciemną noc, sternik zasy­pia! Ładna byłaby historia, gdybym — po obudzeniu się — nie złapał już uchem szmeru przybojowych fal. Chyba czekać do rana aż wschód słońca zorientuje w kierunku jazdy. W każdym razie miałem pietra. Gło­wa zmożona snem opadała wciąż na pierś. Nie mogłem określić, czy ten sen trwał godzinę, czy dopiero przed chwilą się zdrzemnąłem. Walcząc ze sobą, męczyłem się w najokropniejszy sposób, aż dałem wreszcie spo­kój kierując łódź ku brzegom.

Pierwsza próba — skały, druga — ładny piasek. Okryci mokrymi kocami, mając pod bokiem wcale nie­elastyczne skały... zasypiamy.

Nie wiem, gdzie jesteśmy.

Sancho Pansa przypomniał sobie dawne czasy. Zno­wu niemiłosiernie cieknie. Na próżno szukam otwo­ru — znaleźć nie mogę, a do tego jeszcze brak wiatru. Trzeci dzień idziemy na wiosłach.

Któregoś dnia, gdy tak klnąc na świat i Sanchę oglą­dam łunę zachodu, wyłania się spoza cypla zakotwi­czony kuter; kiwają przyjaźnie rękoma.

Podjeżdża szalupa, zaprasza na nocleg. Przyjmują nadzwyczaj gościnnie. Rozpytują o podróż, częstują kawonami, oglądają z podziwem mapę morską.

Jest i tutaj „junga”, właśnie skrobie w tej chwili kartofle dla nas. Mehmet ma bardzo sympatyczną twarz i jest czarny o piwnych oczach. Każę memu jundze nazywać go „kolegą”.

Już późny zmrok. Na czystym pokładzie kutra zasłano worki. Morska lampa naftowa kołysze sennie cienie lin i nasze własne cienie. Wieczór gorący, prawił tropikalny. Na pozostałych siedmiu kutrach, których kontury ledwie majaczą na tle nocy, słychać gwar roz­mów.

Siedzieliśmy na podgiętych nogach dookoła misy pełnej ryb: siedmiu Turków, Junga i ja. Jemy palcami z jednego naczynia.

Wybitnie wschodni typ z rozwichrzoną czupryną, ogorzały „kapitan”, szczerzy w uśmiechu śnieżyste kły...

Czy to Stieńka Riazin, czy Ali Baba?

Ukradkiem, spode łba oglądam twarze biesiadników i zatracam świadomość realizmu chwili. Ten wieczór cichy, parny i gorący, ten statek zatracony wśród skał południa i ludzie... pierwotni, dzicy ludzie Wschodu, zbóje z tysiąca i jednej bajki!

Noże im tylko dać w zęby, a spełzną ze statku cichaczem w pogoni za kimś czy za czymś, gnani odwiecznym instynktem.

Śpiewają. Kapitan przykłada zgiętą dłoń do ust i gardłowym, niesamowicie przejmującym głosem ciąg­nie nutę monotonną jak skarga, jak krzyk o pomoc. Pieśń powraca echem od lądu i trwa, trwa chyba w nieskończoność, aż raptem najniespodziewaniej ka­pitan przerwał i cisza ta wydała się jeszcze bardziej przejmująca.

Czekam, czy nie odpowie tysiąc podobnie strasz­nych okrzyków i nie zakołuje koło głowy mojej tur­banami księżyców i nargili...

Kapitan znowu śpiewa. Dobywa ż gardła potężne dzikie trele, załamuje je przeskokiem na wyższa okta­wę, modeluje półtonami — kunszt prawdziwy! Nieby­wały to mistrz.

Zadowolony z siebie, otarł rękawem koszuli spocone czoło i powiódł zwycięskim wzrokiem w koło. Onie­miało towarzystwo w zachwycie. Snadź nieczęsto ka­pitan produkuje tu swe talenty. Dla nas tylko, dla obcych giaurów to zrobił.

Co za rozkosz: zjadamy za kawonem kawon i śpimy na kawonach! O ile jednak owoc ten słodki jest w je­dzeniu, o tyle zły jest i niesłodki w... spaniu.

Gdy przeglądam historię noclegów mojego życia — a mam ten dział szczególnie urozmaicony — to kawony zajmują drugie miejsce pod względem niewygody. Przy największym doświadczeniu nie można ułożyć twar­dych półkul, tak aby nie uciskały którejś części ciała. Sypiałem na łubinie, sypiałem na chruście, na ka­mieniach, na grudzie i na... pestkach od słonecznika — wszędzie było lepiej. Jedynie sen na Akropolu prze­wyższał kawony niewygodą, ale o tym potem.

Z rana piekielnie paprykowa zupa. Zjadłem ją i dla­tego biegam wkoło pokładu przewietrzając język. Lu­dzie, co wy za żołądki macie?

Już trzeci dzień siedzimy na kutrach, coraz to na in­nym. Nasz pierwszy odpłynął z transportem kawonów do Stambułu. Proponowali razem wrócić. Ale nie! Kie­dyś chyba zmieni się wiatr! Kiedyś będziemy mogli i my odpłynąć w swoją stronę. Sancho zasmarowany pokostem i kitem, zalany żywicą schnie na brzegu.

Wieczorami wyśpiewuję polskie piosenki ludowe. Przypadły do gustu Turkom. Nie mogę się wykręcić od „przyjemności” śpiewania. Szczególnie podobała im się kurpiowska:

Oj leży, leży, Bolą ją zęby, a jesce mówi: dej, Jasiu, gęby!

Biją brawo z sąsiednich kutrów.

Często prowadzę rozmowy o Polsce. Nikt nic o niej nie wie. Rysuję mapę i tłumaczę położenie. Żałuję, nie wziąłem mapy historycznej świata; na przyszło będę zawsze brał ją ze sobą.

Z lekka kołysany falą, z rękami pod głową, leżę pokładzie. Załoga śpi i Junga śpi.

Patrzę w księżyc, co zwisł ponad głową: złota droga prowadzi doń przez morze... Kiedyś i tam będę!

Zbudził mnie głuchy stuk kawonów o dno kutra Kardesz. Lary! Wstawaj!

Pomagam ładować. Siadam okrakiem na relingu statku i przerzucam podawane z łodzi owoce w ręce następnego. Nachylam się w dół na lewo, biorę ciężki kawon, podnoszę go, podaję w prawo.

Niezłożona czynność? Wolę jej nigdy więcej nie wykonywać! Dotychczas krzyż pęka mi z bólu. Wolę ładowanie kawonów do żołądka, znacznie przyjemniej!

Kawony nadzwyczajnie smaczne i aromatyczne. Ma my używanie, co się zowie. Nikt się tu nie liczy z jednym owocem, dopiero zniknięcie paru dziesiątków może na gospodarzu zrobić wrażenie.

A jednak odpłynęliśmy.

Kutry znikły za horyzontem. Brzegi wysokie, górzyste. W pewnym miejscu ciekawy widok: oto na prostopadłym prawie zboczu urwistego brzegu naturalny balkonik, obok grota. Przed grotą stoi ogorzały brodaty pustelnik z opaską na biodrach jak pierwotny jaskiniowiec.

Kiwam mu, przyjaźnie ręką — odpowiada tym samym. Chętnie bym wylądował tu, aby z nim pogawędzić, ale brzeg niedostępny.

Przy tym jesteśmy głodni, a niedaleko Tekirdag Sancho zachowuje się już prawie idealnie — zasmakowali mu w Tekirdag całe dno kalafonią i odtąd nie bierze wody. Uwaga żeglarze! Uwaga wioślarze! Po­daję przepis, który was uratuje od zatopienia łodzi:

Pół litra pokostu, kilo kalafonii w kawałkach, pół funta farby klejowej, roztopić wszystko na ogniu i za­lać dno lub miejsce uszkodzone.

A więc pierwszy dzień „suchy”. Rzeczy leżą w suchutkich lukach, ani jednej kropli! Uwierzyć trudno, ani jednej kropli!...

Widocznie dlatego śpimy dziś wyjątkowo „mokro”. Uparłem się koniecznie dopłynąć do latarni Hora, a tu słońce zaszło i wiatr się odmienił. Przybijam w maleń­kiej zatoczce, tuż pod światłem latarni. Z powodu ciem­ności jednak nie mogłem obliczyć swoich manewrów i pierwsza większa fala zalała nas po szyję.

Zmordowałem się okropnie i przy okazji złajałem biedną Jungę.

Latarnia wygląda okazale, więcej na pomnik poleg­łych niż na latarnię morską. Pakuję się na górę, stu­kam do wszystkich okien — bez skutku. Noc, choć oko wykol, żadnego światła w pobliżu, tylko bezduszny silnik reflektora kręci nad moją głową białe snopy bły­sków. Wiatr z lekka pogwizduje i szumi morzem. Głod­ny jestem i głodna, jest Junga. Jedliśmy wczesnym rankiem, a tu przecie już noc.

Pytanie: czym żyją Turcy, nie daje mi spokoju. Nic, ale to zupełnie nic dostaj w tym kraju nie można. Chleb, oliwki, kukurydza i owoce. Jedzą bardzo mało.

Na brzegu mnóstwo kamieni, ostre szelmy i twar­de! Całą noc prawie przekładam je z boku pod bok.

Na horyzoncie góry Ganor. Parę wysepek, poszar­pany brzeg, wszystko robi wrażenie dużego jeziora. Nie ma tu męczącej przestrzeni bezkresnych wód. Kędy obrócisz wzrok, wszędzie przeszkoda.

Z manierką w ręku łażę po okolicy, niby szukając wody. Ale nie śpieszy mi się wcale, mam czas. Niej dawno dopiero wypróżniliśmy jej zapas, a przy tym olbrzymi kawon czeka jeszcze swojej kolejki. Chodzę po ścieżkach winnicy, dobrze mi jest.

W krąg góry i morze, a tu oliwki i wino, świeże nie­dojrzałą zielonością. Śpiewam beztrosko, nawet o Jundze zapomniałem.

Natykam się na dużego węża, pewno niejadowity, bo uciekł. Trochę narobił strachu. Bo kto u nas wij dział dwumetrowego węża?

Odpływam z nocną bryzą. Robię to chyba po raz ostatni. Nie opłaca się płynąć w nocy, wiatr w dobrym kierunku nie da nigdy tych wyników co za dnia.

Najgorszy czas żeglugi kajakowej zaczyna się przed wschodem słońca. Nie pomoże tu najsilniejsza wola każdy zaśnie. Nawet duże fale, nawet obawa wywrót nie uchronią. Co parę sekund koszmarne przebudzę: z pytaniem: gdzie ląd?

Ostatni kawałek chleba pożarliśmy rano, a potem cały dzień płyniemy na głodno. Ale po co o tym pisać; Nam się znudziło głodować, a cóż dopiero komu czy tac o tym! Około godziny 16 przybijamy do miasteczko Gallipoli.

Asystuje nam po ulicach tego miasteczka bzikowaty Turek, pokazuje pęk zawieszonych na szyi amuletów a wśród nich... medal 300-lecia domu Romanowych. Różnie losy się plotą. Turka jednak nie dziwią one wcale, w Mikołaju II bowiem rozpoznaje siebie a w podobiźnie protoplasty Romanowa swego... tureckiego ojca.

Trafiamy jak zwykle w ręce policji, która ciąga od Annasza do Kaifasza, zapisując skrupulatnie ile każde z nas ma koszul, wiele chustek do nosa.

Kiedy wracaliśmy do kajaka objuczeni produktami

ożywczymi, zaprasza nas z balkonu przepiękna Turczynka. O, mój Loti, może i mnie los wynagrodzi? Turczynka naprawdę zachwycająca! Młoda jesz­cze — właśnie skończyła gimnazjum i zamierza wstą­pić na filozofię. Turczynka i na uniwersytet! To już ultrapostęp. Córka paszy (ale nie Kemala!) mówi głosem słodszym niż miód. Tylko córy Wschodu potrafią tak przemawiać.

W miłym saloniku pijemy kawę. (O gdybyż nam kotlecika dali w zamian!) Słuchamy nowoczesnej mu­zyki tureckiej z płyt patefonowych. Jest komplet śpie­wu muezina. Podobno były wielkie trudności z nagra­niem tych płyt, kapłani nie chcieli pozwolić na profa­nację religijnych obrzędów, dopiero ingerencja władz sprawę przesądziła.

Urocza Maide tłumaczy łamaną francuszczyzną cha­rakter muzyki poszczególnych płyt. Maide jest wielką patriotką i chce w nas przelać odrobinę ukochania swej ojczyzny. Dała adres stambulski. Prosi o list.

Dardanele zwężają się za Gallipoli dość ostro, two­rząc korytarz zaledwie dwu— lub trzykilometrowy. No­cujemy niedaleko na skalistym dzikim cyplu, z wido­kiem na mrugające światła licznych przybrzeżnych miasteczek i latarń morskich.

Nazajutrz nie trzeba skrobać masztu (przesąd ma­rynarski), wiatr świetny od samego rana, ledwo mogę szot w ręku utrzymać. Mijamy szereg starych zamków obronnych, najeżonych zębami baszt. Mury niby olbrzymie ślimacznice wiją się zabawnie po zboczach gór. Wysiadamy przy jednym z takich zamków. Nie widać tu wielkiego pietyzmu dla archeologii, historii I tradycji. Armaty, kule kamienne, kule żelazne, kule przeróżnego rodzaju pętają się pod nogami bez liku, aż zostaną wyrzucone przez niszczącego wszelką tradycję Kemala Paszę. Na tych twierdzach, na tych pudełeczkach zębatych opierała swoją sławę Cieśnina Dardanelska.

Nocujemy niedaleko wylotu w Morze Egejskie Wszystko dzisiaj pomyślne: wiatr dobry, widoki zachwycające, spiżarnia aż się ugina od jadła, słowem - idealnie, żadnego przemęczenia, cały czas płynęliśmy na żaglu! Sen dobry, piasek miękki, brzeg doskonale chroniony od wiatru.

Przy wylocie z Dardanelów w morze, na zielonym kobiercu górzystej pochylni, widoczny z bardzo daleka tkwi biały pomnik poległych żołnierzy francuskich, Obok rój wyrównanych płyt grobowych spełza m morzu.

Zamierzałem ominąć resztę cieśniny bez lądowania, zmusiła mnie jednak do tego niespodziewana okolicz­ność. Oto z wioski Helles leżącej na wysokim płasko­wyżu kiwają ku nam czerwonym sztandarem tureckim, Z początku udaję, że nie widzę, ale półksiężyc powie­wa coraz energiczniej. Przybijam więc i pytam. Nic, chcą nas tylko kawą napoić i pogawędzić. Zwykła serdeczność towarzyska, a może to tylko pozór, bo i pasa porty oglądają przy tej sposobności?

Po paru godzinach uciekamy. Gościnność turecka polega zawsze i jedynie na czarnej kawie; może by i u nas wprowadzić ten wygodny zwyczaj? Wieluż to wydatków zaoszczędzi biedny żonaty człowiek! Turcy nawet nie wyobrażają sobie, że ktoś może być głodny, tak mało sami jedzą.

Zrobiłem tego dnia 30 mil w 9 godzin, czyli prze­ciętnie 3,5 węzła; jak na taki gruchot — wcale nieźle,

Osiągnęliśmy wyspę Bozcaada.

Siedzimy pod platanami, wkoło na murawie fajki starzy Turcy.

Nie skaził tu ich jeszcze dekret bezwzględnego dyk­tatora Kemala Paszy, są jak dawniej w szerokich hajdawerach, pantoflach z zakrzywionymi nosami i w kolorowych kaftanach. Poważni, na podgiętych piętach, sędziwi siwizną bród. Jeden częstuje, ale uprzedzam go gestem, nie chcę już kawy! Dziękuję. Dajcie ka­wona!

Któż by gościa kawonem częstował? Tego tu jak śmiecia, lecz kawa? Ta aromatyczna, szlachetna, sam pasza ją pija!

Wieczór szczególnie nastrojowy. Do gospodarza przy­jechała matka. Prosto z bryczki — na łóżko. Siedzi tak bezczynnie z podwiniętymi nogami. Stara generacja przyzwyczajona jest do haremu. Zapraszają i nas do grona rodziny. Zjadamy „kolację” w... kucki (przeklę­ta niech będzie kawa!).

Och jak bolą gnaty! Nie umiem jakoś zwijać swoich długich nóg.

Matka pokazuje fotografie okropnych dwóch mło­dzieńców w wojskowych mundurach. Typy eunuchowate, zalane tłuszczem, nieinteligentne twarze. Widzę zachwyt w matczynych oczach. Pyta, a raczej mówi: — Przystojni prawda? To moi synowie.

Zachwycam się także, biorę ich pod światło. Może naprawdę tę przystojność odkryję? Dobrze być zaśle­pionym.



Od wyspy do wyspy


Pierwszy egzamin pełnomorski. Oto kieruję łódź na wyspę Lemnos. Mam przed sobą pełne morze. Nie­daleko co prawda, ale pełne morze.

Fale duże, wiatr bardzo silny, chyba ze 6 stopni.

Idziemy fordewindem. Humor świetny. Sancho skacze, jak dawno już nie skakał. Zajadam chleb z serem, podawany kawałkami do ust przez Jungę. Świat uśmiecha się do mnie szczęściem sytości. Wiatr staje się tak silny, że Sancho, pochylony masztem do przodu, zarywa się nosem w fale.

Rozgrzana upalnym słońcem Junga wydaje chwila­mi przerażony pisk pod strugami zimnej morskiej wody.

To nurkowanie Sanchy znacznie utrudnia żeglugę no i potęguje strach... Zanurzony stale dziób kajaka nabiera coraz więcej wody. Co chwila trzeba ją wylewać, bo ster przestaje działać. Takie wylewanie wymaga akrobacji Jungi (maszt przeszkadza!) i niemiłych cudów z mojej strony, bowiem obciążona łódź podwójnym ciężarem (woda i przechylona Junga) staje mi dęba.

Dopiero przed zachodem lądujemy szczęśliwie na wyspie.

Dość monotonnych opisów: fale duże — — fale małe, wiatr silny — wiatr słaby, głodówka — jedzenie! Kogóż te rzeczy mogą ciekawić? Chyba tego, kto tam gło­dował, tego, kto tam jadł.

Dosyć szczegółów, zaczynają one i mnie nużyć.

Zamierzałem płynąć z wyspy na wyspę aż do Pireusu. Niestety!

Co prawda wiatr się ustalił w dobrym dla nas kierunku z siłą co najmniej 7° B, ale nawet kutry nie wychodzą dziś w morze. Kolejny przeskok do wid­niejącej na horyzoncie następnej wyspy wynosi 35 mili morskich. W tych warunkach to naprawdę ryzyka W dodatku jestem chory. Leżę w czyściutkim pokoiku skurczony we dwoje, a dobra Junga usługuje. Dostałem „kajakowej” choroby. Napadły mię bóle w oko­licy wyrostka robaczkowego. Bóle tak silne, że robiło mi się słabo i gdyby nie nadzwyczajna łaskawość bur­mistrza miasta, nie wiem jak by się to wszystko skoń­czyło.

Pan burmistrz, słysząc o „nadzwyczajnym” naszym wyczynie, zaproponował gościnny pokoik i oto leżę nie na bruku, lecz na białej pościeli!

Stałem się od razu pupilem całego miasta. Niepo­koją się, pytają o stan zdrowia, przysyłają coraz to inne smakołyki. Junga pitrasi mi różne diety na wypo­życzonych maszynkach i kuchniach.

Nazajutrz dowiaduję się powodu tej nadzwyczaj­nej serdeczności. Oto, jak powiada jeden z Greków, w historii tej wyspy jesteśmy trzecią łodzią sportowo-turystyczną. Pierwsi byli Czesi. Przypłynęli we dwójkę (zdaje się kajakiem) i jeden z nich po paru godzinach skonał (przy objawach chorobowych podob­nych do moich). Towarzysz podobno błąka się dotych­czas po Grecji, nie mogąc powrócić do kraju. Rodzina bowiem zmarłego obiecała krwawą zemstę, obwiniając go o śmierć kolegi.

Drudzy byli Niemcy. Przyjechało ich troje: dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Byli bardzo wymęczeni. Ko­bietę odesłano z powrotem do ojczyzny, sami zaś chłop­cy ruszyli nazajutrz dalej; pogoda była podobna do naszej teraz, ale łódź — daleko większa. Odpłynęli. Za parę dni morze wyrzuciło na brzeg trupy. Łodzi nie znaleziono.

Trzecimi byliśmy my, Polacy, i mieliśmy płynąć da­lej, jasne się więc teraz wyda postępowanie ludności miasta.

Traktują nas jak bohaterów albo samobójców. Za­glądają w oczy, jakiego są koloru u „takich”, jaki mają głos „tacy” i jak „oni” jedzą?

Wchodzę do sklepu, proszę o chleb. Dają mi chleb, biorą należne grosze, ale natychmiast nalewają kielich wina i stawiają czekoladki...

Proszę, proszę, niech pan weźmie!

Czyżby starożytny kult dla sportu przemawiał przez tych Greków? Szewc podpatrzył stan moich butów. Przychodzi za chwilę po nie, należy naprawić! Chcę płacić — gdzieżby, obraza!

Lepiej się już czuję. Junga poszła na figi (pluła po­tem trzy dni!), siedzę przed domkiem na ławce. Rap­tem dwóch panów w białych fartuchach staje przede mną. Kłaniają się uniżenie. Uśmiechają się wytwór nie. Cóż to? Koledzy lekarze?

Nie, to tylko fryzjerzy! Proszą serdecznie abym był łaskaw ostrzyc się u nich.

Chadzam odprowadzany przez gawiedź. Wszędzie zagadują, szczerzą zęby. Jakże tu uogólniać, gdzie grec­kie wyrachowanie, grecki materializm?

Nazajutrz przychodzi delegacja od pana burmistrza prosząc, abyśmy nie płynęli dalej, abyśmy przyjęli ich pomoc: burmistrz urządzi gratisowy przejazd stat­kiem z powrotem do Dardaneli, a stamtąd będziemy mogli rozpocząć swoją wędrówkę na żaglu do tychże Aten wzdłuż brzegów lądu.

Junga namawia, aby się zgodzić, uważa mnie za chorego.

Płyniemy dalej, ale w miarę jak płynę, przekonuję się, że Grecy mieli słuszność. Daleko nie upłyniemy w tych warunkach: dwa razy ledwieśmy się nie roztrzaskali o rafy.

Zmrok. Cicha zatoka. Twarz pali od słońca i wichury. Trochę jakbym ogłuchł. Jestem pijany. Nie wie­działem, że powietrzem i słoną wodą morską można się upić. Widzę tłum, ale nie bardzo zdaję sobie spra­wę, kto i gdzie. Jeszcze siedzimy w kajaku, a już pytają:

Dżermani?

Ochi Dżermani! Nie! — odpowiadam apatycznie.

Czechoslowak?

Ochi, ochi! — wołam po grecku — Polonia! -Ach, Polonija! — z wielkim zrozumieniem zaszemrał tłum.

Cisza i wzajemne przyglądanie się. Znosimy manatki na brzeg.

Ktoś nowy, ktoś ciekawy przepycha się do nas i znowu:

Dżermani?

I tu wyręczają mnie uprzejmi Grecy:

Laponija! — powiadają.

Nie wyprowadzam z błędu. Będzie czas, pokażę, na­rysuję, zrozumieją. Wypakuję tymczasem rzeczy.

Znowu mrok, znowu brzeg, i znowu tłum gapiów. A wszędzie coś nowego, inni ludzie, inne przygody.

Polonia — powiadamy stereotypowo i raptem słyszymy odpowiedź:

Dobry wieczór państwu! — w polskim języku.

Ucieszyliśmy się ogromnie. Rzucam się w objęcia „Polaka”, zadaję mu pytanie po pytaniu, a tu nic — ani słowa więcej. Owszem, usiłuje coś sobie przypom­nieć, usiłuje coś powiedzieć, ale z trudem mu to przy­chodzi.

Pan Polak?

Nie, Grek, tylko po polsku w Brazylii się nau­czył, tam dużo polska ludzi.

Przed chatą na zasłanej macie siedzimy na którym noclegu w kucki (wpływ okupacji tureckiej). Pną nami półkolem młode dziewczęta, wszystkie czara ogorzałe, o żywych, błyszczących oczach i brzydki! „greckich” nosach. Obok mnie nasz nowy „Polał Wieczór przepiękny, jaki może dać tylko Południ! Tuż za skałami morze; dolatuje monotonny jego szum Księżyc rozsrebrzył się na rozłożystych liściach płatanów. Proszę dziewczyny o piosenkę grecką — nie słyszałem jeszcze ani razu Greka śpiewającego. Dziwne. Na jednym morzu i w jednym klimacie sąsiadują Grecy — — tam bez pieśni nie ma pracy, nie mi kroku, a tu... zupełna cisza, zupełna głuchota!

Po długich, bardzo długich targach dziewczyny tują się do występu i... o Boże! — Ramona ... Ramona po grecku! Dość, dość, ratunku!... I tutaj, i tutaj Ramona! Nie po tom uciekł od melodii knajp europejskich, nie po to błądzę wśród dzikich skał, żebym... psia­krew... słuchał Ramony! Dość! Milczcie!...

Mój poczciwy „Polak” zaniemówił, układa w mysi jakieś polskie zdanie, aby zrobić grzeczną przyjemność. Trudno mu z tym idzie, ale w końcu ułożył i zaczyna:

A w Hameryce polska panienka robić dużo w siusiu.

Nie bardzo jakoś rozumiem, co chce powiedzieć.

Powtarza mi to samo słowo w słowo. Nie wątpliwości, ten człowiek mówi coś ciekawego.

Usta nie chcą zachowywać powagi, ach te niegrzeczne usta. Spoglądam na Jungę: kicha dyskretnie w chusteczkę do nosa (skąd taki katar nagle?). Raptem Junga — genialna moja Junga — wybucha zadowoleniem;

Tak, tak, ma pan rację!

Ale w czym ten Grek ma rację? Zlituj się, w czym on ma rację? Wytłumacz!

Junga zna angielski, domyśliła się. „Polak” chciał powiedzieć, że polskie panienki pracują w sklepie z obuwiem, bo po angielsku „shoe shop” oznacza sklep z obuwiem. „Polak”, pragnąc widocznie to słowo spolszczyć, nadał mu szczególnie miękką wymowę.

Grzywacze, jakich już bardzo dawno nie było. Przez cały dzień. Do tego humor psują popękane wargi. Mało powiedzieć „popękane” — to jedna rana. Czy słońce temu sprzyja, czy słona woda — doprawdy nie wiem sam. Skąd tu, na świeżym powietrzu bakterie się bio­rą?

Junga, widzisz coś?

Możesz przysiąc?

Jeszcze nie.

Domy czy skały?

Domy.

Przysięgasz?

Przysięgam!

Domy, a więc zatoka; jakoś nam się dotychczas z ty­mi zatokami nieźle wiedzie. W najkrytyczniejszych chwilach zawsze jest jak ta grota wtedy pod Midye.

Przybijamy do brzegu, a raczej do małego mola, późnym już wieczorem. Na molu stoi jakieś młode to­warzystwo. Wyglądają inteligentnie, na studentów.

Podchodzę i zaczynam konwersację, odpowiadają ła­maną francuszczyzną. Młody doktor, panna na wyda­niu i... medyk. Ściskam ostatniego serdecznie, i komi­tywa nawiązana. Ciągną nas do pobliskiego miastecz­ka, gdzie w klubie jest zebrana miejscowa śmietanka towarzyska.

Rzęsiście oświetlona sala (dawno nie oglądałem sztucznego światła!). Tłum młodych kobiet i młodych mężczyzn otacza nas wkoło. Jakiś starszy pan mówi po francusku, częstując lemoniadą (tamci kawą — ci lemoniadą i bądź tu, człowieku, syty!). Podnoszę! w pewnej chwili wzrok znad stolika, a tu przedstawie­nie, istna galeria! Dookoła nas kółeczkiem niewiasty, za nimi mężczyźni, znowu panny (te już stoją na stołach), a wszystko nawisa głowami nad naszym stolikiem. Wesoło. Proszą o śpiew po polsku. Zgadzam sil pod warunkiem, że posłyszę gospodarzy. Śpiewają nie powiem, żeby cudownie.

Wesele na Kurpiach” musi wyjechać za granicę; dopieroż to będzie powodzenie, jeżeli moja „Oj leży...” taką tu robiła furorę!

Medyk zaprosił nas do siebie na nocleg. Idziemy wszyscy — cały klub, ze sto osób! — środkiem ulicy, objęci wpół. Śmiechy, krzyki, humor!

Ktoś prosi o śpiew. Czemu nie — taki dobry, przyjacielski nastrój. Drę się, co mi sił starczy, a im dalej idziemy, tym większy rośnie tłum. Jest godzina jede­nasta w nocy. Tutaj o tej godzinie najmilsze życie, bo we dnie upał nie do wytrzymania. Nie ma kłopotu z refrenem. Tłum przyjaznych Greków wpadł w szal entuzjazmu z powodu przyjazdu nadzwyczajnych gości. Tłum Greków już umie i śpiewa chórem. Śpiewa re­fren kurpiowskiej piosenki: „Oj łaj, łaj, łaj, oj, łaj, łaj...”

Ta polska piosenka na ulicach greckiego miasteczka to fragment najoryginalniejszy z dotychczasowych moich przeżyć.


Bardzo wytworny jest dom naszego „medyka”. O go­dzinie jedenastej zbiera się rodzinka: są ciocie, są wuj­kowie i są kuzyneczki, razem w saloniku coś około dwudziestu osób. Sielanka, co się zowie. Medyk, a więcej kuzyneczki bawią mnie rozmową. Piękna Rulu wpadła mi w oko. Nastrój wytworny, ale męczący. Gdyby tak moja cała rodzinka codziennie się zbierała na pogawędki, zwariowałbym chyba i uciekł z domu.

Ufartuszkowana pokojówka wnosi coś na tacy, serce tłucze w piersi radosnego marsza. Tam bywała kawa, tam — lemoniada, a tu?... A tu... szereg ładnie usta­wionych szklanek czystej wody i obok maleńki, mikro­skopijny spodeczek konfitur. Spodeczek konfitur na dwanaście szklanek wody! Komuż one potrzebne?!

Patrzę z niepokojem na sąsiadów, co z tym będą robić — lizać czy jeść?

Piękna Rulu bierze szklankę i łyżeczkę, następnie połyka jedną jagódkę i zapija całą szklanką wody. O nie, moi panowie! Tak dobrze ze mną nie będzie!

Wkładam sporo jagód do szklanki i porządnie mie­szam. Jestem, moi państwo, Polak i po grecku jeść nie będę! Na skąpca mnie nie wykierujecie!

Patefon wygrywa greckie piosenki, nawet dość ładne.

Rano Rulu pływa w naszym kajaku. Nie widzieli podobnego typu łodzi. Ach Rulu! Jakie ona ma oczy!...

Niebotyczne wierchy wyszczerbiły się przed nami z morza. To góra Athos. Jedyna na świecie republika mnisia! Osiem tysięcy mnichów. Na całym półwyspie ani jednej kobiety! Co za cudny kraj!

Niezliczone mnóstwo fantastycznych załamań i grot, niezliczona ilość spadających wężowato ku morzu wą­wozów, a przy tym wszystkim na dzikim, groźnym tle białe maluteńkie chatki niby jaskółcze gniazda przylepione do prostopadłych skalnych ścian. Na obna­żonym szczycie tuż u stóp obłoków tkwi domek pu­stelnika; widocznie jakiś poeta zapragnął piorunów.

Mnisi w czarnych sutannach w upalny dzień wiosłu­ją, łapią ryby, aż dzwon ich zawoła na modlitwę. Kobiet tam nie ma, dlatego może podejrzanie kobieco wyglądają niektórzy z tych mnichów; włosy upięli po grecku w kok, na twarzy albo nie ma zarostu, alba ostra bródka.

Pomiędzy rojem maleńkich białych domków widnie­ją gdzieniegdzie mury starych, bizantyjskich jeszcze kościołów. Od wieków chronią się na Athos uczeni, li­teraci, poeci i malarze, aby pod osłoną sutanny odejść od zgiełku świata i cywilizacji i tu spokojnie pracow w otoczeniu pierwotnej przyrody. Athos uchodził w Grecji za świętą górę. Pielgrzymi tam noszą jedzenie i ubranie dla pustelników. Jak poinformowali nas bardziej sceptycznie patrzący na tę rzecz Grecy, mni­chom nie zbywa na niczym, bo rząd łoży podobno rokrocznie grube sumy, aby podtrzymać ich rzeczpospolitą, jako tamę przeciw komunizmowi...

W chatce na szczycie najwyższej góry można miesz­kać zaledwie dwa miesiące w roku — o innej porze ze względu na pioruny, które latają z okna do okna, jest to niemożliwe. Pustelnik, amator wysokości, pchał się w jedną stronę około tygodnia i tyleż czasu wraca. Z innych klasztorów spuszczają się po sznurowych drabinkach, bo innej drogi nie ma. Do niektórych możni płynąć łodzią, mieszczą się bowiem w grotach wodnych. W bizantyjskim klasztorze są przechowywana białe kruki piśmiennictwa słowiańskiego. Jest tu i prawosławny klasztor rosyjski.

Stanowczo zbyt dużo uczymy się w szkole o Grecji, Za dużo apoteozy, za dużo patosu! Potem pojedzie kiedyś taki rozegzaltowany młodzieniec do miejsca swych marzeń, pojedzie na... Olimp i spadnie na łeb, rozcza­ruje się tak jak ja.

Wyobrażałem sobie Olimp jako groźny, odosobniony szczyt górski, szczególnie wysoki, niebosiężny, niedo­stępny dla śmiertelników, a tu zwykły sobie grzbiet o trzech załamaniach; właśnie ten wyższy to Olimp, a który z nich wyższy?... Może ten, a może tam­ten...

Gdybym wiedział, że stanę się przez to bliższy bo­gom, może bym jeszcze szedł na Olimp, ale tak — szko­da fatygi, płyńmy dalej.

Od morza płynie ku nam statek, po cichu, powoli, bez dymu. Nie ma ruchu na nim, nie widać ludzi. My, zda się, prędzej płyniemy kajakiem od niego. Czyżby stał na kotwicy? Nie widać białej piany ciętej dziobem, nie widać śladu fal za nim. Stoi, najwidoczniej stoi, ale dlaczego?

To statek — trup! Statek na mieliźnie, wyrzucony przez sztormowe fale. Siadł wysoko na piasku, prościuteńko i sztywno — bezużyteczny grat, wrak nie zasłu­gujący nawet na pogrzeb!

Drugi taki minęliśmy koło Salonik, ale tamten, nie czekając na pamięć ludzką, sam sobie trzy krzyże wzniósł nad wodą, sam sobie wystawił wieczny pom­nik. To olbrzymi wojskowy transportowiec zatonął, storpedowany przez niemiecką łódź podwodną. Podob­no leży tam na dnie trzy tysiące francuskich żołnie­rzy. Trzy tysiące, jak łatwo wymawia się tę liczbę. Płytko tam, więc nie mógł się pogrążyć i pozostały nad wodą czubki masztów z rejkami, trzy wysmukłe cie­niutkie krzyże cmentarne.



Katastrofa


Monotonia brzegów, równe bułki pagórków działaj usypiająco, a do tego upał! Słońce, niby gorący rżący prysznic, spływa po ramionach i piersi; czuję wyraźnie materialność promieni: są ciężkie, duszne i ruchome. Przed zachodem płynę „po omacku”, słoń­ce bowiem świeci mi prosto w oczy. I woda, i słońce jednakowo oślepiające. Nie widzę nawet żagla. Wło­żyłem na twarz włóczęgowski beret, a w nim palcem dziurę przedłubałem. Przez otwór ten, przez kłaczki czarnej wełny, mogę od czasu do czasu spojrzeć, do-

Wpłynęliśmy pomiędzy Eubeę a ląd grecki. Chleb: skończył się i okropnie się chce pić. Głowa raz po rai uderza o ramię ze znużenia. Nogi drętwieją. Takiego łamania nie miałem już bardzo dawno. Skaczę do wody dla wyprostowania kończyn, ale po chwili znowii wraca poprzedni stan. Fale niewielkie, ale tłuką o brzeg dostatecznie, aby zniechęcić do lądowania. Dój piero rano znajduję maleńką zatoczkę wśród skał. Mi- mo dobowej głodówki czuję się silny.

Trafiamy szczęśliwie na studnię. Z wyglądu nie­szczególna: porosła trawą, bez najmniejszego śladu użyt­kowania. Morduję się nad sposobem wydostania wody, Wiążę ze sobą paski, ręcznik, wszystko, co ma długi kształt. Nareszcie pełna manierka! Pijemy. Woda mdłą słonawa, wstrętna. Wypiłem parę łyków — więcej ni mogłem. Junga po małej próbie jedzie do rygi.

Lewy brzeg, to znaczy brzeg Eubei, na mapie oznaj czony jest jako bezludny, płyniemy więc prawym, tymczasem jest odwrotnie: na lewym widać dużo dom­ków, a na prawym ani żywej duszy...

Kłócimy się o ostatnią kroplę wody, wersalsko ustę­pując sobie nawzajem.

Na horyzoncie — ni to skała, ni to łódź.

Pędzimy na wiosłach ostatkiem tchu, byleby nie uciekła od nas. Pot kropelkami ścieka z nosów i jest nam bardzo słabo. Liczymy nawzajem uderzenia pulsu (lekarze!).

Na szczęście dopędzamy rybaków. — Oriste nero! — Prosimy o wodę! — krzyczymy już z dala.

Czuję głupi wyraz własnych oczu; jest w nich tyle błagania i tyle strachu, że wstydzę się za siebie. Do­staję ogromny kubek wody, wypijamy ją trzymając naczynie drżącymi rękami. Śmieszne! Rybacy patrzą z politowaniem. Napełniamy jeszcze butelkę.

Efharisto! Cherete! —— i jazda dalej.

Zjawia się tymczasem fordewind i wypycha nas na środek dużej zatoki, tam złośliwie ucicha pozostawiając nas w położeniu bez wyjścia. Przy takim zmęczeniu i osłabieniu wykluczone jest dopłynięcie do brzegu na wiosłach, a tu słońce już zaszło. Czerwona łuna pociesza, że jutro będzie wiatr. Jutro! Dobre sobie! Odkładam, zrezygnowany, wiosło i trwam w bezruchu.

Wysoki brzeg Eubei trochę bliższy, ale nie widać żadnych konturów, dzieli nas od niego około 15 mil. Jestem wściekły na cały świat, na siebie, a zwłaszcza na swoją naiwność, żem w taką porę zawierzył wia­trowi. Trzeba było trzymać się brzegu! A wszystkiemu winien głód, a może brak wytrzymałości na ten głód?

Coś zatrajkotało daleko, daleko poza nami... Silnik? Czyżby? A gdyby tak doholować Sanchę do brzegu, gdyby nas doholował!

Natężam uszy, nie słyszę... o, znowu słyszę, ale bar­dzo daleko. Jesteśmy na środku wodnej przestrzeni, a więc na szlaku statków.

Junga! Patrz, co to takiego?

Istotnie, dziwne zjawisko; od strony lądu morze zrobiło się nagle mlecznobiałe. Idzie ku nam białą za słoną. Zbliża się, pędzi i raptem silnym wariackim szkwałem przeleciało przez nas. Zrozumiałem: to ta zwany w tych okolicach „biały szkwał”.

Zdążyłem tylko skierować łódź dziobem do ataku, To była jedna chwila, jedno mgnienie: mur niewyso­kich, ale stromych fal raptem uderzył w nas; gwiż­dżąc wichurą, a nie mogąc podnieść spiczastego Sanchy na skołtuniony swój grzbiet — przeszedł prą Jungę, przeszedł przeze mnie i znikł za rufą zalanego; do połowy kajaka.

Junga! Prędzej wylewaj! — wrzeszczę co sił. -Wylewaj prędzej!!!

Za późno! Już przyszedł nowy grzywacz, jak tam­ten niewysoki, ale zły. Znowu przeszedł po nas, roz­prysnął się o nasze piersi, załamał za rufą.

Kajak bez fartucha i ze spiczastym dziobem — nic więc dziwnego, że jest pełen wody. Tak nagle, tak niej spodziewanie... że aż wstyd.

Próżno starałem się utrzymać równowagę. Biedny Sancho stracił panowanie nad sobą: to w jedną pad stronę, to w drugą.

Widzę, że nie dam rady. Myśl trwożna — Junga przestraszy się i utonie! Trzeba uspokoić Jungę.

Junga! Powieś na szyi mapnik z dokumentami i pilnuj go. Trzymaj się łodzi i nie trać nadziei! Słyszysz? Silnik trajkocze!...

Naprawdę silnik trajkocze blisko, sam nie wiedzia­łem o tym.

Junga! Sil...

Nie zdążyłem już dokończyć radosnego okrzyku, by­łem pod wodą!

Pierwszą myślą był mapnik. Tam są dokumenty, tam nasza kasa.

Nurkuję pod kajak i trzymając się jego burt, mysz­kuję wnętrze, szukam mapnika. Nie ma, o Boże!... Jeszcze raz nurka. Nie ma. Na powierzchni pływa apa­rat fotograficzny i kilka rolek filmu. Zdjęcia z całej podróży wezmą w łeb.

Na horyzoncie maszty i zrefowane żagle kutra. Ka­jak zanurzył się pod wodę i tkwi tam podobny do ogromnej czerwonej ryby. Namoknięte manatki ciągną go w głąb i fale idą po wierzchu.

Zauważyli nas. Zatoczyli łuk i spuścili szalupę. Spie­szą na ratunek. Morze rozbałwaniło się już na dobre. Szalupa skacze. Szarpie mnie na boki, tłucze o burty, cały jestem posiniaczony, krew płynie strugą z pora­nionej nogi. Muszę wyglądać arcyzabawnie i arcytra­gicznie w roli rozbitka.

Kapitan okazuje nam wzruszającą gościnność. Dobrześmy trafili. Kuter idzie do Pireusu.

Junga przeszła wszelkie oczekiwania, uratowała mapnik. Liczymy rzeczy. Jakieś złe licho kazało mi akurat przed katastrofą fotografować delfiny. Temu tylko zawdzięczam utopienie aparatu i zdjęć. Pienię­dzy w mapniku nie ma; przełożyłem je po coś do kie­szeni harcerskiej bluzy, a ta właśnie poszła na dno. Tam też poszły buciki i parę szczegółów garderoby. Całego bogactwa zostało pięć lirów tureckich i jeden dolar. Z ubrania mam na sobie nocną białą koszulę i harcerskie krótkie spodenki. Junga zaś perkalikową sukienkę. Oboje jesteśmy boso! Teraz można z całą pewnością powiedzieć: wyprawa skończona, Sancho Pansa nie żyje. Pytanie, co robić dalej? Ambasada w Stambule obiecała zawiadomić o naszej podróży Ateny, My ze swej strony wysłaliśmy przed paru dniami kartę, myślę więc, że zaopiekują się nami w portach. Jutro pójdziemy do konsulatu, ale jakżeż „niehonorowo”, jakże nieszykownie... nocna koszula boso! Boso w olbrzymim mieście.

Grecy na kutrze, przejęci naszym losem, podsuwają nam coraz to nowe smakołyki, chcą jakoś rozbitków pocieszyć. Zajadamy chleb z serem, potem kawony, W sam czas, bo się kiszki skręcały już z głodu.

Mamy w tej podróży szczęście do kawonów — najemy się ich za wszystkie czasy. Ten kuter to także transport kawonów do Pireusu.



Nocleg na Akropolu


A oto i Pireus — smutne miasto. Nie dlatego, że idziemy bosi i obdarci, ale z braku zieleni. Zdawałoby się — Południe, ciepło, słońce, raj! A tu ani jednego drzewka, same bloki szarych, urzędowych kamienic i kurz... kurz!

Port olbrzymi. Robi wrażenie cmentarzyska okrętów, Nigdzie nie widziałem takiej ilości statków „na sznur­kach”. Po prostu przebić się trudno przez ten tłum bezrobotnych kadłubów — kryzys!

Przede wszystkim należy kupić obuwie. Otacza nas! zgraja dzieciaków. Śmieją się z nas, ale „nieszkodli­wie”. Jestem wzruszony i wdzięczny im za tyle wyro­zumiałości. Nasze andrusy z Warszawy nie zostawiłyby suchej nitki, gdyby się zjawiła podobna para na bru­ku stolicy.

Nie goliłem się od wieków, z brody więc sterczą kępki zrudziałych od słońca włosów, a skóra pokryta solą przypomina kieleckie marmury. Poza tym wzrost!

Sam mój wzrost wystarczy, aby sprzedawać bilety do cyrku. Zwłaszcza tu w Grecji, gdzie ludzie nie odzna­czają się wysokością.

Malowniczo musieliśmy wyglądać na tle usłużnych dzieci. Każdy chciał nam w czymś dopomóc, każdy coś pokazywał, aż zaprowadzili do tanich sklepów, gdzie kupiliśmy dwie pary sandałów. Poszedł na to ten jedyny dolar, zostało jeszcze w kasie pięć lirów tu­reckich.

Za tę resztę jedziemy pociągiem elektrycznym do Aten.

Ateny: Wielkie Ateny, brudne, szare i niemiłe! Brak jakichkolwiek skwerów, brak drzew, tylko niemiło­siernie zakurzone bezduszne kaktusy wyglądają gdzie­niegdzie zza płota. Martwe miasto, obce miasto, miasto interesu, nie zaś greckiej filozofii słońca!

Prędzej! Prędzej na Akropol, może tam inaczej. Mo­że tam duch przeszłości? Nie mamy dzisiaj czasu, już zmrok otulił kamienice. Gdybyż choć jedna ławka do użytku publiczności! Nogi bolą od łażenia; zastanawiam się, czy aby nie usiąść pod murem obok ubogich? Ale trzymamy jeszcze fason.

Poselstwo. Przedstawiam się pani sekretarce, opo­wiadając historię kajakowych przygód. Na wstępie do­wiaduję się, że ambasada stambulska, mimo obietnicy, nikogo o naszej wyprawie nie powiadomiła.

Pana posła nie ma, jest na urlopie, ale pan charge daffaires zechce z pewnością państwa widzieć.

Pan charge daffaires zbiega uprzejmie ze schodów na powitanie „niebywałych gości”. Potok słów słod­kich jak miód. Moc podziwu dla naszego wyczynu. Moc zrozumienia.

Ależ wykorzystamy ten fakt, roztrąbimy imię Polski, zainteresujemy prasę grecką...

Słucham i miło mi się robi; może trudy nasze przestaną być tylko „egoistyczną rozrywką”, może prą czynimy się, chociaż w drobnej części, do powiedzenia Grekom o dalekiej naszej ojczyźnie. Proszę pana chał charge daffaires o pozwolenie przenocowania paru nocy w pustym w tej chwili pokoju woźnego poselstwa.

Ależ, ależ oczywiście! Naturalnie, ale tam ii będzie państwu wygodnie, jakżeby to wyglądało! Państwo zamieszkają w hotelu, o rachunki proszę się nit troszczyć, taki wyczyn!... Taki wyczyn! W poselstwa jest kucharz, będzie można urządzić coś z obiadami O powrót do kraju też nie należy się troszczyć. Zaradzimy jakoś, zaradzimy! A może panu pożyczyć...

Długo jeszcze mówił pan charge daffaires, a nam przyjemnie było, że ktoś ocenił sportowy rajd.

Wynajęliśmy w najskromniejszym hoteliku naj­skromniejszy pokoik, żeby broń Boże, nie obciążać kasy poselstwa. Wieczorem jemy bardzo miłą kolacją z panem charge daffaires i panią sekretarką w ja prywatnym mieszkaniu. Słuchają naszych opowiadaj komplementują, zachwycają się.

Nazajutrz idę do poselstwa. Chcę pożyczyć obiecaną niewielką sumę, trzeba kupić przyzwoitą koszulę. Nasze pięć lirów chowam na opłacenie stołówki.

Niestety, pan charge daffaires jest jakiś inny, ow­szem uśmiechnięty słodko, ale dziwnie nie pamięta­jący własnych słów z dnia wczorajszego. Odmawia pomocy.

Wyszedłem na ulicę złamany. Jakbym otrzymał po­liczek. I za co?... Po co było wygłaszać tyle obietnic i komplementów? Po co było okazywać niby opiekę, żeby nazajutrz odmówić pożyczenia... 25 złotych, o ta­ką bowiem pożyczkę prosiłem.

Obliczyliśmy z Junga, że wystarczy nam pieniędzy na pięć dni wegetacji bez opłat za nocleg, trzeba jakoś sobie radzić.

Cały dzień łazimy po Akropolu i starych Atenach. Nie mogę korzystać z kupionych sandałów. Poraniona noga jątrzy się i boli. Nawet na opatrunek szkoda gro­sza.

Nie ma, niestety, w całym mieście ogrodu ani dzi­kiej polanki, gdziebyśmy się mogli ukryć przed gawie­dzią i trochę się zdrzemnąć. Ale więcej męczył mnie stosunek poselstwa niż fakt bezdomności.

Wieczorem, kiedyśmy pożegnali hotel i z plecakami na ramieniu błądzili po Atenach, pytam jakiegoś Gre­ka, czy istnieje tu dom noclegowy? Spojrzał z polito­waniem.

Państwo Niemcy?

Nie, Polacy.

Ach, to zaraz niedaleko jest wasz konsulat, o tam, na prawo, druga ulica!

Dziękujemy udając radość, bo jakże tu powiedzieć, że byliśmy już tam. Niby idziemy w tym kierunku, aby za chwilę zboczyć spuściwszy bezradnie głowy. Dokąd?... Każde miasto ma jakieś nie zamieszkane działki, dzikie kawałki wybrzeża, a tu — nic. Wszę­dzie brud i śmiecie, żadnej roślinności, nawet trawy.

Wiesz, Junga? Idźmy nocować na Akropol! Ukry­jemy się za kariatydą, może pod opieką bogów będzie nam lepiej.

Akropol dzisiejszy to jedyny chyba park miasta, co prawda park wyjątkowy, prawie bez roślinności: mar­mury zastępują tu drzewa.

Upatruję miejsce najlepiej zasłonięte przed wzro­kiem dozorcy. Niestety, niełatwo znaleźć tu kawałek ziemi bez sterczących odłamków marmuru, a marmur jest twardy i bardzo ostry!

Leżymy obok siebie na plecach słuchając muzyki głośników radiowych z knajp okalających Akropol.

Ponad głowami naszymi zawisły kolumny Partenonu, a na tle łuny nowoczesnego miasta rysuje sylwetka zadumanej kariatydy.

Czułem się jak bezdomny pies, który nie jest pe­wien, czy go nie pogonią precz.

Myśl o nowym odsyłaniu nas pod adresem poselstwa paliła policzki wstydem. Modliłem się o niewidzialność. Zasypiałem po to, aby się już za chwilę obudzić z lękiem, że wypędzają.

Akropol — to najcięższa noc włóczęgi mego życia! Nie bezdomność wtedy bolała i truła, ale postępek poselstwa. W innym wypadku gwizdałbym prawdopo­dobnie i nic sobie nie robił z nowej przygody. Ale to nie była przygoda. To był dotkliwy policzek, moralna krzywda, niezasłużone poniżenie.

Bałem się pytania o narodowość, wstydziłem się przyznać do polskości. Odesłaliby znowu do poselstwa... jak już trzy razy odsyłali.

O północy zbudził mnie gwizdek. Zerwałem się ze snu, przekonany, że to policja, że to już... Dwie posta­cie z kijami idą mimo, kogoś wyrzucają. Przyczailiśmy się cichutko z zapartym oddechem.

Odłamki marmuru nie chciały dopasować się di kształtu mego ciała. Na próżno przesuwałem się z miej­sca na miejsce, na próżno starałem się wyrwać je z ziemi. Jak nożem cięły mi bok i biodra, jak nożem wżerały się w ramiona. Och ciężka to była noc na Akropolu!

Rano — zabawny widok. Stoi oto nad nami gromad­ka ludzi i głośno sobie dogaduje. Z gestów domyślam się łatwo, że powodem sprzeczki jesteśmy właśnie myl Dozorca dostaje burę za to, że nie wypędził nas z ogro­du. Przeczuwając zły koniec, wstaję z legowiska. Tym­czasem cudzoziemski ubiór i mało romansowy wygląd Jungi uspokoił podejrzenia kłócących się dozorców, ze współczuciem pokiwali głowami i poszli dalej.

W końcu poselstwo opłaciło nam przejazd statkiem do Salonik. Sancho Pansę zostawiliśmy w porcie, za­braliśmy tylko żagiel.

Przybyliśmy do Salonik późno wieczorem. W hotelu „Mediterane” gra orkiestra. Jakże pokazać się w ta­kich strojach? — zgłodniali, obdarci włóczędzy? A tam przecież mieszka kierownik lotniska.

Wyzłocony szwajcar nieufnym okiem lustruje moją postać. Wpuści? Nie wpuści? Trema przed spotkaniem człowieka, który rozstrzyga o dalszych losach, zawisła w powietrzu i trzepocze nerwami.

Tymczasem przychodzi wysmukły pan o sympatycz­nej twarzy. Dyrektor „Lotu” w Salonikach. Referuje­my mu sprawę: płynęliśmy kajakiem, tonęliśmy, pie­niądze poszły na dno, wracamy i teraz wybór: piecho­tą — na głodno — miesiąc albo samolotem — na głod­no — dwa dni. Prosimy o pomoc.

Lotnik zrozumiał nas lepiej niż kto inny. Zaraz na­pisze do Bukaresztu, poprosi centralę lotniczą o przy­chylne załatwienie naszej sprawy. Wszakże często od­latują samoloty z pustymi miejscami, możemy je zająć, trzeba tylko parę dni czatować na okazję. Jutro mu­simy przyjść omówić szczegóły. Przeprasza, ale musi pójść na górę do restauracji. Czekają go tam jacyś „ważni” panowie z Polski. Na odchodnym pyta nas poczciwie i serdecznie, czy mamy co jeść, czy mamy gdzie spać? Odpowiadam wesoło, że tak — świat sze­roki i piękny, niech tylko wskaże, która ulica prędzej wyprowadzi nas z miasta w pole. Tam będziemy spać, tam właśnie najlepiej. To nie Akropol z marmurami i stróżem.

Raźno się zrobiło na duszy, weselej świat wyglądał. Nic to, że dachu brak nad głową, że nie ma chleba.

Furda, głupstwo! Są porządni ludzie na świecie, nie nabiera, mówi mało, lecz prosto. Wierzę mu.

Idziemy niby nigdy nic, wesoło gwarząc, trzyma­jąc się za ręce jak dzieci. Przed nami szerokie perspektywy, wkoło śliczna noc, gorąco, muzyka gra i wesoło! Grunt, że wesoło!

Raptem ktoś pędzi, tupot kilku nóg, ktoś ciężko sapie za nami:

Poczekajcie, obieżyświaty! Cóż to, poszaleliście czy co?...

Korpulentny jegomość stoi przed nami i tchu nie może złapać, jest wytwornie ubrany i ma chyba ponad pięćdziesiątkę.

Zawracajcie! — gniewa się. — Zawracajcie w tej chwili! Któż widział tłuc się po nocy w obcym mieście? Marsz z nami do hotelu!

Oparłem się stanowczo, ale czuję, że mięknę, roz­czulenie wypełnia włóczęgowskie moje serce: oto bil żuj z brzuszkiem, wygodniś z pierwszorzędnego „Mediterane”, przemawia do mnie swojsko, bezceremonialnie i miło.

Dziękuję, ale nie pójdę, lepiej nam jest na trawce, nie będziemy robili kłopotu.

Jestem pułkownikiem i wydaję rozkaz. W zwrot! Marsz!

A tu i drugi jegomość, także tłuściutki i zasapany, tylko nie taki może postawny przygnał za pułkowni­kiem.

Niepyszni idziemy z powrotem. Jemy szykowną kolację. Wyfraczony kelner patrzy zdziwiony, podziwia filantropię dżentelmenów karmiących głodomorów.

Pułkownik odwołuje mnie na stronę:

Niech pan mówi szczerze, ile mam pożyczyć gotówki? Tylko bez ceregieli!

Czuję, jak mi na policzki występują rumieńce. Obcy zupełnie człowiek, nieposeł i niekonsul, proponuje lak zwyczajnie i z zaufaniem, jakby mnie znał co naj­mniej dziesięć lat. Powiada, że rozumie podobną sytuację i czułby się nie w porządku, gdyby nie przyszedł z pomocą. Proponuje dwieście złotych, bez ter­minu zwrotu: zwrócę, jak będę mógł i będę chciał. Biorę tylko sto i przez roztrzepanie nie daję pokwitowania. Przy tak ludzkim postawieniu sprawy raziłaby myśl o braku zaufania.

A więc polecimy samolotem. Nadeszło zezwolenie!

Kilka dni czekania i wreszcie, radosna wieść — dziś! Pakujemy się do samolotu i jazda. Pod nami szczyty Bałkanów, a po paru godzinach Dunaj.

Wąska, błękitna wstążeczka, a na niej żuczki czarne. Wyglądają jak łódki na małym ruczaju, ale wiem, że to ogromne barki motorowe. Po chwili giną w dalekiej perspektywie.




Część III


W MUZUŁMAŃSKIM ŚWIECIE


Pochwała kajaka



Jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek zechce oderwać się od życia z jego nerwowym zgiełkiem, deptaniem po odciskach, wiadomościami z kuchni, groźbami bomb atomowych i... wizytami nieustannych gości, ten musi wyruszyć w świat kajakiem.

Z momentem kiedy zapakowawszy ręcznik, żyletkę i koszulę wsiądziemy do kajaka z mocnym postano­wieniem ruszenia gdzieś bardzo daleko w świat, z tym momentem kajak staje się już naszym domem, naszym futerałem na wędrowne a. Przestaje nas nagle ob­chodzić wszystko, cośmy przed chwilą zostawili tam, na górze, na brzegu. Zaczynamy żyć jedynie dniem dzisiejszym i... przyszłością, wrażeniami, jakie los będzie nam odtąd rzucał pod wiosła. Najwyższym zaś sekretem powodzenia i szczęścia będzie niespo­dzianka.

Wszystko na drodze naszej — począwszy od kępy wodnych lilii na liściastych talerzach lub cichej zatocz­ki w otuleniu skał czy stada delfinów zaglądających w oczy, kończąc na wspaniałym bankiecie u maha­radży — wszystko jest tylko improwizacją dobrego lub złego losu. Ten fatalizm, ta kompletna beztroska oddania się falom morza i falom życia, stanowi urok naszej kajakowej wyprawy. Jeżeli istnieje dzisiaj pocie „podróży w nieznane”, to jedynie kajak w laki właśnie nieznane zdolny jest nas zaprowadzić. Nigdy nie deptana szczelina skalna, do której trafić można jedynie od strony morza i żaden interes ludzi trzeźwych, ludzi normalnych tamtędy nie prowadzi, może nam dać najwyższą rozkosz odkrywcy nowych lądów, Dzięki kajakowi stajemy się często posiadaczami naj­wspanialszych basenów kąpielowych, w których nigdy i nikt się jeszcze nie kąpał: basenów o seledynowej wodzie, otoczonych bajką koralowych grot i girlandy mi stubarwnych ogrodów, przez które przenizują się szkarłatne zawoalowane ryby. Czasami znów jesteśmy krezusami wolnej, nieograniczonej przestrzeni, atomo­wą drobiną wielkości wszechświata, wtopieni w jednolite tło nieba i wody.

Wyda się nieprawdopodobną przesadą, gdy powiem, że moment odbicia od brzegu, stracenia z oczu żegnających nas przyjaciół, jednym słowem pierwsze ruchy wiosłem wprawiają człowieka w stan niemal eks­tazy. Wspaniały, niezapomniany to moment, kiedy ka­mień wszelkich wątpliwości spada z serca i czuje się nagle euforię zawieszenia w próżni wielkiego świata, beztroską obojętność na wszystko, co nas czeka. Przed chwilą jeszcze, zajęci poszukiwaniem, liczeniem braków, ściskaniem rąk, nie spostrzegaliśmy piękna ota­czającego nas świata, tkwiliśmy w drobiazgach codziennych kłopotów tak bardzo charakterystycznych dla powszedniego miejskiego życia. Aż oto teraz na­stępuje kompletne wyzwolenie. Co było, przestało istnieć. Wszelkie niedociągnięcia są już poza nami. Po­godziliśmy się z faktem, że tak jest, jak jest. Sta s i ę. Klamka zapadła. Płynie oto w świat maleńki jak: nasz dom, nasze wszystko.

Raptem otwierają się oczy, widzimy w krąg czystą, żadnym kurzem nie skalaną zieleń. Widzimy wodne kwiaty i tęczą mieniące się ważki. Wdychamy pełną piersią zapach ajerów. Nastawiamy policzki na piesz­czoty słońca. Wreszcie jednym ruchem, wyzwolonym ruchem, zdzieram z siebie koszulę. Po co ona? Jak do pojedynku nastawiam nagą pierś na ostrze! Wielki to moment: skok głową naprzód w przestrzeń.

Płynąc kajakiem po odbitym w wodzie, czystym la­zurze nieba, przyglądając się mijanym refleksom ka­mienistego dna, ocierając się z cichym szmerem o ło­dygi aksamitnych kit, nie chce się rozmawiać. Oto stajemy się niemą rybą zapatrzoną poprzez pryzmat mieniących się kryształów w bajeczne, nienaturalne kształty podwodzia. Zahipnotyzowani otaczającym pięknem, z wybałuszonymi ciekawie oczami, z rozwar­tymi naiwnie wargami jak niemowlęta, wchodzimy w nowy, jeszcze nie widziany świat, płyniemy godzi­nami, milcząc, wsłuchani w inne głosy, głosy ciszy.

Każdy zakręt rzeki — to nowina. Jakby wciąż i bez ustanku przesuwały się przed nami kulisy najlepszych dekoracji najlepszego z teatrów. Był przed chwilą sta­ry młyn pochylony słomianą strzechą nad wyszczer­bionym kołem, a oto wyłania się żółta, słońcem jarząca się mielizna, a na niej dwie czaple. Ujrzały nas. Odla­tują. Mimo woli prowadzą za sobą nasz przykuty wzrok, jak psa na smyczy. Lecimy razem z nimi, prze­mykamy się przez wierzby płaczące, aby powolnym, płynnym ześlizgiem osiąść na następnej zaraz plaży.

Więc wzrok opada, zanurza się razem z nimi w głąb, zamienia się znowu w rybę... dwie, dziesięć, cały rój małych ryb. Szurga tu i tam, szybko, srebrzyście. Przenizuje się przez wąsate glony coraz głębiej, aż ginie, roztapia się w szmaragdowej zieleni.

W kajaku nigdy nie jest nudno. Dwoje nas jest tylko, a każde zajęte sobą. Dwa odrębne światy przeżywań. Od czasu do czasu tylko padnie jakieś lako­niczne słowo: „Ster”. „W prawo”. „Cicho!” „Patrz”, Ale po co mówić: „Patrz”? Czyliż można płynąc kajakiem być ślepym, nie pożerać, nie chłonąć oczami!



Tulcza


Minęły cztery lata, długie, brzemienne w zdarzenia, Dawny student przeobrażał się w „pana doktora”. To­warzyszy mi tym razem żona, popularnie zwana „Pimpą”. Wyruszyliśmy Prutem od miasteczka Śniatyń. Poczciwy Czech odprowadził nas nad samą rzekę z zazdrości i żalu głośno wycierając nos.

Mała rzeka ma to do siebie, że po paru już dniach człowiek zżywa się z nią, traktuje jak swoją bliski krewną. Chociaż nie znamy zakrętu, co się za chwilą wyłoni, ale wiemy już ma pewno, bez najmniejszych wątpliwości, że się nam nic tam nie stanie, że znowu będą aksamitnolistne, zielone kule krzewów i miękki; szczotka najeżonego tataraku, a gderliwie szemrzące porohy wysyczą się tylko pianą bezsilnej śliny. Zresztą każda rzeka ma swój intymny charakter, swoje ułomności i swoje zalety. Wadę Prutu stanowi błoto brzegów, zaletę zaś — narastający przedsmak ciepłych krajów. Każdy dzień — to krok w słońce, jakby zstępowało na boską kwarcówkę do świetlistego raju. Wino po sklepikach. Owoce, jakich się u nas nie wi­duje, a wreszcie kwiaty cudaczne, a bez doniczek, Któregoś dnia zerwała się nagle wichura: zakręcili żagielkiem kajaka, aż się położył przerażony i nas nie wysypał. Wypuściłem, szot z ręki.

Wyjmuj maszt! — wrzeszczę. — Wyjmuj maszt! Nie ma czasu ma zabawki!

Łatwo to rzec: „wyjmuj maszt”, kiedy przyciska go rozpostarty żagiel, a w ramionach niewieścich braknie siły. Więc biedna Pimpa szarpie się, mocuje, sapie. A tymczasem łódź, dramatycznie przekrzywiona, pędzi bokiem na jakieś badyle i błoto.

Gdybym wiedział, żeś taka fafuła, nigdy bym się nie zdecydował na wspólną wyprawę! — wołam wściekły.

To spróbuj sam! — odpaliła Pimpa rzucając ro­botę.

Co?!... W takim momencie rzucasz pracę?!...

Uspokój się i nie histeryzuj, bo to nie żaden „moment”, tylko zwykły sobie wiatr. Jesteś zawsze panikarzem!

Rzeczywiście — pomyślałem — nic wielkiego: zwy­kły sobie wiatr, tylko z innym temperamentem. U nas takich wiatrów nie ma. I cóż mi ta rzeczka Prut może zrobić? Najwyżej przymusowa kąpiel. I to ciepła, pachnąca, czysta. Jestem panikarzem, słusznie, aż wstyd”.

Pomogłem Pimpie wyjąć maszt. Dobiliśmy do suchszego brzegu. A tymczasem czarna, gradowa chmura przysłoniła już świat, napięła nerwy elektrycznym ła­dunkiem. Biedne opóźnione ptaki, kwiląc z cicha, scho­wały się między liście, dwa pasiaste słupy ulewnego deszczu dalekim poszumem zbliżały się nad nasze gło­wy.

Prędzej zakrywaj fartuch! — wołam szukając brezentu. Ale gdzieżby tam kto zdążył. Z tym gorącym wichrem Południa żartów nie ma. Znowu zakotłował się, piaskiem zakręcił, wykoziołkował nam poprzez kark. Wyrwał mi z rąk brezent i poniósł wysoko w po­wietrze, a ja w pogoni za nim.

Trzymaj kajak! — krzyczę biegnąc. — Patrz, kajak odpływa!

Ba, gdybyż to tylko kajak, ale i oba wiosła, każde w inną stronę. Jeszcze moment, a zostaniemy bez łodzi. Kto by długo myślał. Ściągam garderobę i skaczę w głębinę. Pędzę, płynę, chwytam, holuję. A tu coraz większe, coraz gęstsze krople zalewają oczy. Pimpa siedzi na kępie darniny i oczy jej się śmieją. Szelma!

Już za chwilę jestem przy niej, wtulony w jej ciepło. Mokra koszula, ziębiona na przestrzał wiatrem, nie sprzyja humorowi. Pimpa jest zawsze spokojna i zrównoważona. Na takiego gorączkę, jakim jestem, wpływa znakomicie. Deszcz przysłonił sobą cały świat. Sie­dzimy pod rozpostartym nad głowami brezentem, Trzymamy jego rogi w garściach. Łopocze, wyrywa się i tłucze nas po ramionach, a woda raz po raz zacieka większymi strugami niż z deszczu.

Po co ten brezent — pytam — kiedy już suchej nitki na mnie nie ma?

Jakoś raźniej. Wygląda, jak byśmy siedzieli pod dachem we własnym a bezpiecznym domu, czasem i złudzenia bywają przyjemne.

Dwa deszczowe słupy, jeden pada na nas, a drugi służy jako tło dla tęczy. Wspaniale! Spójrz, jaka pełnia barw, jak szeroko rozpięta.

Nagły potop już minął.

Rzeka pożółkła, zmętniała. Z urwistych brzegów rwą pieniste strugi. Pachnie świeżym, ozonowym powie­trzem.

Świat nagle ożył, roztrzepotał się skrzydłami, ćwier­ka, kwili wesoło. Zaraz popłyniemy ku tęczowej mię nieba. Właśnie będzie nas witała od strony Dujnaju. Przemoczony jestem do ostatniej nitki, a mima to radość mam w sercu, jakieś nieuchwytne podniece­nie, jak bym się oczyścił, przemienił, spłukał.

Aż oto i Dunaj. Szeroki, popielaty w tej chwili. Jed­nostajnie nudny. Bez charakterystycznego oblicza, jak wszystkie autostrady świata. Nasz Pacyfista zatracił się w tej szarej wodnej masie. Tam, na Prucie, byliśmy cząstką całości. Tą „całością” była rzeka, jej brzegi, zieleń i błękit. Lilie na dole i wierzby w górze. Wszyst­ko to było nasze. Tu brzegi rozeszły się i znikły w od­dali obce, niczyje, nie nasze. Nie zna się gdzie przytu­lić, nie ma się czym zasłonić. Prędzej, ach, prędzej uciekać!

Na szczęście na horyzoncie już widnieje miasto Tulcza — miejsce naszego dłuższego postoju.

Już na wstępie oszołomiło nas swoją niezwykłością.

Uwierzyć wprost trudno, oczy przecieramy: gdzież Wołga, a gdzie Dunaj? Nie widać tu zupełnie Rumu­nów, a sami tylko rosyjscy wieśniacy z brodami po pas i włosami jak Tołstoj w Jasnej Polanie. Kolorowe jed­wabne kosoworotki, rubaszki haftowane na ramionach i podpasane sznurem. Długie, dziegciem śmierdzące buty, a na nich wyrzucone fałdy kozackich hajdawerów i czysty, najczystszy ruski język. Nikt inaczej tu nie mówi. Słowem, miasteczko żywcem przeniesione spod Kurska, Tuły czy Riazania.

Otoczyła nas od razu grupa podrostków w takichże koszulach, tylko boso. Pomagają ochoczo przy wycią­ganiu łodzi. Zagadują przyjazną gwarą. Powtarzają jeden drugiemu radosną wieść, że znamy ich język.

Swoi liudi! — wrzeszczą. — Swoi liudi!

Ta wspólnota języka zyskuje nam powszechną sym­patię. Każdy niesie jakiś przedmiot z naszego bagażu. Inni służą za przewodników, a jeszcze inni dźwigają kajak do stolarza na remont.

Pogoda słoneczna, więc te białe koszule i rude bro­dy szczególnie jaskrawo odbijają się od szarzyzny domów. Przed wszystkimi kawiarniami na ulicach i placach stoją rzędami stoliki, a przy nich Moskale-brodacze popijają swój czaj w prikusku, ocierając czoła zro­szone obficie potem.

Szczególnie romantycznie i średniowiecznie wygląda centralny, kwadratowy plac miasta, jakby ścięty pła­sko stożek wzgórza, skąd promieniście opadają ku rze­ce wąskie zaułki z wybrzuszoną jezdnią i głębokimi, niby okopy, rynsztokami. Całą powierzchnię tego placu wypełniają rozrzucone gęsto biało nakryte stoliki. Tłok barwnych, krochmaloną satyną lśniących koszul i wszędzie brody: rude, czarne, siwe. Nikogo nie ma bez brody, jakby wszyscy naraz postarzeli. Kelnerzy także z brodami po pas i w takichże juchtowych butach. Klienta nie odróżnisz od sługi. Jakby za chwilę miała nastąpić zamiana: ci, co podają, zasiądą do stolików.

Nikt niczego nie konsumuje. Żadnej zastawy. I każdym stoliku dymi ogromny, fajansowy, w róże ma­lowany imbryk, a obok filiżanka na spodku — nic więcej. I jeszcze koniecznie... ręcznik do ocierania potu.

Długo błądzimy szukając wolnego miejsca. Aż oto wzrok mój zatrzymuje się na zupełnie odmiennym typie brodacza. Ten nie nosi chłopskiego ubrania. Czyi raczej wrażenie zabłąkanego tu niechcący ubogiego inteligenta: wytarte spodnie, mocno przybrudzona ko­szula i stary, nieokreślonej barwy krawat. Siada sztywno, jakby chcąc się wyróżnić spośród ruchliwego otoczenia. Gdy spostrzegł mój wzrok, zerwał się i z ga­lanterią wskazał dwa wolne obok siebie stołki. Nie było innej rady, musiałem przyjąć zaproszenie, chociaż nieśmiała z natury Pimpa aż się kurczy na myśl o nowej, zawsze niepożądanej znajomości.

Razrieszitie priedstawitsia — wyrecytował uroczyście „profesor” (tak go z miejsca w myślach nazwałem), strzelając szarmancko obcasami jako widomy znak wyższych, kawaleryjskich manier.

Iwan Iwanycz Pietrow, prafiesor po francuskomu jazyku.

Tutaj, w zapadłym kącie rumuńskiego pograni­cza, francuski język? — zdziwiłem się. — A kogóż to pan uczy?

O, tu amatorów pełno. U Rumunów francuski to jak w dawnej Polsce łacina. Wielki honor mówić po francusku. To znak lepszego urodzenia. Każdy ofi­cer stara się u mnie uczyć. Każdy snob.

Iwan Iwanycz czuje się patriotą-Rosjaninem i ma w głębokiej pogardzie wszystko, co rumuńskie. Poza tym jako „białogwardiejec” nienawidzi wszystkiego, co jest czerwone. Poza tym ma wyraźne poczucie wyż­szości i lepszości, mając za nic miejscowych broda­czy.

Swołocz! Bradiagi! Raskolniki! — wykrzykiwał co chwila w ich stronę, spluwając soczyście a wymow­nie.

W pewnym momencie bokiem placu przesunął dwu­konny powóz, a w nim rozparty ważnie jakiś wyższy rumuński dygnitarz. Ale nie on był wart uwagi, tylko stangret na koźle. Ni to mężczyzna, ni to kobieta, oty­ły w biodrach, z niemowlęcym wyrazem nadmiernie wypuczonych policzków.

A to co za komiczna kukła? — mimo woli spy­tałem profesora.

Ot, protiwno smatriet na takoje czuczeło — od­rzekł marszcząc się ze wstrętem. — Co ci ludzie wy­rabiają! Mierzawcy! Tfu!

Ale któż to taki? — domagała się odpowiedzi Pimpa.

Któż jak nie skopiec, a po waszemu eunuch. Ta­ki, któremu za przeproszeniem wycięli, no... tego ten... państwo rozumieją?... — wyjąkał profesor w zażeno­waniu. — Oni, biezobrazniki, wszystkim obrzynają, a kobietom brodawki albo i całe piersi odejmują. Tfu, obraz boska!

Po co? — dopytywała się Pimpa.

A kto ich tam wie. Po co? Pojawił się kiedyś, jeszcze za Pietra Wielikawo niejaki Saliwanow wariat, nu i objawił się prorokiem, drugim Chrystusem. Mó­wią, że zrodził się z Ducha Świętego i z przeczystej dziewicy Elżbiety Pietrowny...

Której? — przerwałem. — Tej waszej carycy?

Nu tak. Wiadomo. Jakaż ona tam i dziewica! Naj­więcej rozpustna ze wszystkich caryc. Tak ów wariat Saliwanow kazał kobietom i wszystkim w ogóle różne „chrzty święte” odprawiać. Pomyśleć strasznie: roz­palonym żelazem, bez nijakiej narkozy mężczyzn kastrują gorzej knurów, a kobietom sutki obrzynają, u nich, psubratów, „płomienny chrzest” się nazywa, a „oczyszczeniem” albo inaczej „cesarską pieczęcią” nazywają całkowite obcięcie za przeproszeniem (tu ukłon w stronę Pimpy) członka. O takim mówią. „Wsiadł na białego konia”.

Dobrze, ale jakże się oni rodzą, skoro propagują takie bezeceństwa?

Bo teoria — teorią, na gębie to każdy z nich gieroj i i zaraz usiadłby na swojego białego konia, ale w praktycznym życiu to wolą kobiety — zaśmiał się profesor.

A skądże oni aż tutaj, w Rumunii, się zjawili? — zapytałem.

Bo jak Piotr Wielki, a potem inni knutami ich zaczęli bić i w Sybir posyłać, tak oni za granicę uciekali, a Dobrudza właśnie była najłatwiejsza do uciecz­ki. To nie tylko oni. Tu każdy uciekał: Zaporożcy, kiedy ich ataman Kładki zdradził i waszych Polaczkow dużo po powstaniach.

Zaraz... zaraz... poczekaj! — zawołałem w stro­ną Pimpy, nagle prześwietlony jakimiś wspomnienia­mi. — Tulcza... Tulcza... Coś o tym mieście kiedyś czy­tałem. Ty nie pamiętasz, Pimpa?

Nie. Nie pamiętam — odrzekła z namysłem.

Już wiem! zawołałem radośnie. — Tak, tak — to tutaj, przecież Sadyk Pasza* miał swojego agenta, ażeby wyłapywać ochotników do kozackiego legionu. W Tulczy mieszkało wówczas sporo polskich oficerów, zdaje się generał Dwernicki nawet...

Tak, tak — potwierdził profesor — żyli tu Polaki, mój dziad o nich opowiadał, jeden to nawet w na­szej cerkwi obrazy malował.


* Czajkowski Michał, emigrował po upadku Powstania Listopado­wego, organizował w Turcji oddziały kozackie. Przyjął islam.


W tym momencie nagły wiatr przeleciał placem. Mimo woli podniosłem wzrok. Gradowa chmura za­wisła nad Tulcza. Od niej szedł wilgotny ziąb. Przed chwilą jeszcze upałem rażące słońce igrało ognikami w polerowanych imbrykach, aż tu nagle, dosłownie w parę minut, nastąpiła ciemność.

Zwariowany, nieobliczalny wiatr zaszarpał obrusa­mi, zakręcił kurzem, przegnał i znikł. Cisza zapano­wała jakaś ponura, czająca się i nieszczera.

Zerwali się brodacze od stolików. Zmykają z czajni­kami w ręku, a obsługa wynosi stoliki. Trwoga na twarzach, jakby się coś wielkiego stało. Ze wszyst­kich drzwi wybiegają mieszkańcy. Rejwach, krzyk.

Trzeba i nam uciekać — rzekł profesor wstając i w tymże momencie, jakby dla zadokumentowania słuszności jego słów, lunął deszcz. To nie był właści­wie deszcz, tylko nieprzerwany, szeroki strumień wo­dospadu. Wyglądało, jakby przez wszystkie górne okna otaczających nas kamienic trysnęły potoki zimnej wody. Jednocześnie: przyszedł drugi wiatr, silniej­szy, jeszcze bardziej nieobliczalny, zawadiacki i szalony. Powywracał resztę nie zabranych jeszcze stołów i stołków, pozrywał bieliznę ze sznurów, zatrajkotał okiennicami, powybijał trochę szyb i pędząc przed so­bą pienistą grzywę wodnych pióropuszy, gnał zaułka­mi ku ciemniejącej w dali tafli Dunaju. Woda tymcza­sem pokryła cały plac tworząc kwadratowe jezioro, z którego wypływały rwące strumienie górskich poto­ków, niosąc na swym grzbiecie spłukany dobytek.

Stojąc z Pimpą pod daszkiem najbliższego wykuszu, obserwowałem ciekawie, jak ci sami starowiercy, już bez butów, na bosaka i z podwiniętą koszulą, wyłapują swoje krzesła, beczułki, kosze i ręczniki. Zrozumiałem nareszcie, dlaczego jezdnie tutejszych zaułków maja takie wybrzuszenia, a rynsztoki są aż tak głębokie,

Ta sztormowa ulewa była tu widocznie zjawiskiem powszednim. Każdy znał swoją powinność i należne sobie miejsce, wiedział, co łapać i którędy uciekać, Uderzył mnie brak kobiet na ulicach. Nie widać ich ani na lekarstwo.

Gdzież się podziały kobiety? — pytam profesora,

Nie obyczajno we dnie im chodzić. Za to wieczo­rem wyjdą na ulicę wszystkie, wymalowane jak ob­razki.

Za godzinę Tulcza była już sucha. Razem z wodą odpłynął też cały jej brud. Znowu stoły zajęły swoi dawne miejsca. Niby nigdy nic, wracano do przerwa­nych czynności.

Pokój dostaliśmy wcale schludny. Trudno go nazwać-pokojem hotelowym, raczej cały ten dom nosił cha­rakter średniowiecznego jeszcze, pocztowego zajazdu, Opóźnienie życia o jakieś sto lat. Usługuje nam takiż otyły rzezaniec jak ów stangret z powozu. Nie wiem, na jakim on koniu jeździł, ale dziwnie mało mnie to interesuje.

Iwan Iwanycz zaprasza nas do siebie, chcąc pokazać swoją bibliotekę. Ale diabelnie byłem przemęczony, więc poszliśmy wcześnie spać.

Swoją drogą taki psi sen w ciasnym pudle kajaka to istna katorga. Z rozkoszą prostujemy kończyny w „starowierczym” łożu. Wydało nam się ono królewskim, pomimo bardzo chudego siennika.

Nazajutrz sprawdzamy stan remontu naszego Pacy­fisty. Owszem, wzmocnili, ale wciąż mi się coś nie po­doba. To nie jest wystarczające do walki z falami Czarnego Morza. Postaram się w Konstancy coś temu zaradzić.

Jutro musimy ruszać.

Dzień minął w towarzystwie Iwana Iwanycza. Dużo opowiadał o sobie, o dziadku, o trudnościach swego wy­kształcenia. Tak gawędząc błądziliśmy po Tulczy. Już mrok zapadł, kiedyśmy stanęli nad brzegiem Dunaju i nasz przewodnik, unosząc ramię przed siebie, rzekł:

Tam leży miasto Gałacz.

Te jego słowa przypomniały mi nagle wszystko. Zdałem sobie sprawę, gdzie stoję. Może w tym samym miejscu przed osiemdziesięciu kilku laty, z wzrokiem wytężonym w dal, długie tygodnie wyczekiwał swojego brata jeden z najdzielniejszych naszych „wielkich” emigrantów, pułkownik Teodor Tomasz Jeż — Miłkowski. Znany pisarz, poeta i działacz. Wiele tragedii, wiele niepokoju musiał przeżyć tu ten człowiek, wiele bezsennych nocy, aż przyszła wreszcie hiobowa wieść o rozstrzelaniu brata Józefa na stokach fortu Gałacz. Czytałem o tym kiedyś i spłynęło po mnie jak woda, a oto teraz jak bym przeżywał jego ból, jak bym razem z nim wyczekiwał. Sprawiają to dekoracje, na­strój otoczenia, które pozostało niezmienne: ta sama Tulcza, ten sam Dunaj i ten sam grób na wałach fortu gałackiego. Trudno mi oderwać wzrok, chociaż wiem na pewno, że nikt stamtąd nie przypłynie: ani ten, kto czekał, ani ten... oczekiwany.

Wracamy z wycieczki pod wieczór, kiedy na uli­cach już jest gwarno. Gromadki objętych wpół mło­dych kobiet spacerują krokiem wolnym i godnym, a w przyzwoitej za nimi odległości takież grupki mło­dzieży męskiej. Nie mieszają się, broń Boże. Flirtują z daleka. Widocznie Saliwanow — drugi Chryst i syn dziewiczy — tak ich umoralnił.

Odbijamy od Tulczy wczesnym rankiem, odprowa­dzani przez: tłum podrostków.



Morze Czarne


Delta Dunaju dzieli się na trzy, mniej więcej rów­ne sobie, odnogi. Jedna z nich, Kilia, kieruje się na północ, w stronę Odessy. Sulina — środkowa, najbar­dziej uregulowana — prowadzi do portu tejże nazwy, trzecia zaś, południowa, zwana odnogą Świętego Jerzego, płynąca na południowy-wschód, wpada do mo­rza gdzieś niedaleko Konstancy. Deltę Dunaju, jak zresztą wszystkie ujścia większych rzek, otaczają bło­ta i płytkie, muliste jeziora, zwane tu limanami. Jest to kraina ryb i ptaków. Wydaje się, że całe ptactwo świata ukryło się tu przed strzelbami myśliwych.

Celem osuszenia błot rząd Rumunii kopie coraz to nowe kanały, które stają się jednocześnie drogami dla mniejszych pływających jednostek, W pierwszym rzędzie wszelkiego typu łodzie sportowe mogą i powinny skracać sobie szlak płynąc na południe Kanałem Fer­dynanda, który łączy odnogę Świętego Jerzego (na czterdziestej piątej mili od morza) z olbrzymim, ale płytkim jeziorem Razin. Z tego dopiero jeziora wy­chodzi się już bezpośrednio, kilkumetrowej szerokości przesmykiem wodnym, w morze. Na całej swojej północno-wschodniej przestrzeni jezioro Razin graniczy ściśle z morzem, oddzielone cieniutką, miejscami do­słownie kilkumetrowej szerokości mierzeją piasku. Mierzeja ta jest pusta, bo kto by tam zechciał na ta­kim wydmuchu i bez wody mieszkać. Tylko w głębi, na przeciwległej stronie Razina, istnieją w oddaleniu jakieś wioskowe budynki.

Sytuacja nasza na tej pustej, zielonej płachcie wod­nej przedstawia się niezbyt wesoło. Z braku gotówki nie mogliśmy się zaopatrzyć w najniezbędniejsze mi­nimum żywności. Cały prowiant składał się z dwóch bochenków chleba, no i słodkiej wody, z limanu jest bowiem mocno za słona.

Przeciwny wiatr zmusza od samego początku do wiosłowania. Fale na jeziorze, krótkie, gwałtowne, ostro smagają twarz kroplami zdmuchniętej wiatrem piany. Gdy taki grzywacz pryśnie na rozgrzaną upa­łem pierś, dech z nagła odbiera. Nierzadko Pimpa mu­si przerywać wiosłowanie, aby wylać wodę z łodzi. Ciężko nam idzie, może dlatego, że głodno. Humory jakoś nie służą. Unikamy słów, żeby się wzajemnie nie drażnić. Widzę, jak Pimpa gmera w przednim luku bagażowym, szukając resztek zapomnianych okruchów.

Brzegi szybko ciemnieją. Wiatr słabnie. Ramiona opadają ze znużenia. Musimy koniecznie choć na chwi­lę zdrzemnąć się, żeby znowu iść dalej, wykorzystując nocną bryzę. Powinna ona przyjść z północy. Za­trzymujemy się na mierzei.

Nasza łódź wygląda na piasku niczym olbrzymi krokodyl, wsłuchany razem z nami w dziwny szum, ja­kiego przedtem nie było. To za cienką mierzeją huczą przybojowe fale. Jesteśmy u progu nowego etapu podróży. Od czasu do czasu, jakby spod ziemi, wybłyska snop księżycowego światła i, zatoczywszy łuk na niebie, ginie gdzieś pod ziemią.

Błyskawica? — szepcze pytająco Pimpa.

Sam nie wiem — odpowiadam obojętnie. — A zresztą cóż nam za różnica?

Tymczasem błyska i błyska w regularnych odstę­pach.

Pewnie morska latarnia zasłonięta od nas mie­rzeją — wpadam na myśl i, patrząc na szykujące poś­ciel ręce Pimpy, odczuwam nagle radość, że nie jestem sam w tej tajemniczo ponurej pustce.

Dalekie miasteczko zaroiło się lampami. Od połud­nia granat nieba przyblakł, zaróżowił się, aż przywarł wreszcie szkarłatnym językiem do horyzontu. To łuna miasta Konstancy, odległego zaledwie o osiemdziesiąt kilometrów.

Bezwietrzna cisza parowała zmęczeniem przeżytego dnia. Duszny aromat butwiejących zielsk odurzał i gniótł nam skronie. A może to tylko głód?

Ryby, ciekawe zajrzeć niebu w gwiazdy, zaczęły pluskać i wyskakiwać. Usypiamy przytuleni głowami, jak pierwsi rakietowi podróżni na skorupie Księżyca.

O północy ruszamy świetnym fordewindem. Napina on szot równomiernym, gładkim ciągiem, a uspokojona gładź jeziora dobrotliwie syczy pod dziobem Pacyfisty. Rozmarzający nastrój odbiera chęć do rozmów. Od czasu do czasu pada krótkie słowo na temat kierunku. Trudno się bowiem połapać, jaki należy trzymać kurs. Mapy są niedokładne. Może pochodzą z czasów, kiedy pułkownik Miłkowski własnoręcznie je szkicował.

Poranek na limanach to radosny hymn trzepoczą­cych skrzydeł. Kolumny, klucze... chmary ich. Tysiące tysięcy czarnych i siwych, zielenią przyprószonych, bielą rozpiętych, wąskich, szerokich, owalnych i trój­kątnych. Łopoczą, balansują, z kwileniem opadają: skrzydła... skrzydła... skrzydła...

Nierealny, całkowicie odmienny, rozlatany, rozgwarzony, świergoczący świat nieba, co czerwienieje ko­łem, a z tego tła właśnie wypadają nagle te przecinki, rysy, koła. Krzyżują się, wznoszą — opadają. Chaos gorączkowego pośpiechu, bachanalia szaleńczego ry­sunku.

Oto czerwień nieba zaczyna przelewać się poprzez mierzeję piasku niby przez krawędź czary. Wlała się do jeziora i idzie po nim cienkimi smugami, żeby się łączyć, stapiać w jeden słup coraz wyraźniejszy, konkretniejszy, jaskrawszy słup ognia. Kurczy się potem, maleje, cofa, rozstrzępia się na starganych falach i nagle balonem słońca wystrzela w przestworza.

Właśnie wtedy wypływaliśmy z jeziora Razin

Czarne Morze.

Skończony zapas słodkiej wody. Już jej nigdzie nie dostaniemy, może dopiero pod samą Konstancą.

Znowu mamy wiatr dzienny, to znaczy przeciwny. Ciągniemy wiosła z trudem, jakby zanurzone w smo­le. W pewnej chwili Pimpa odkładając wiosło chwyta się za głowę. Coś jej jest — sama nie wie, co. Ciemne płatki przed oczyma, w skroniach huczy, nie widzi nic.

Lądujemy natychmiast na mierzei. Wywlekam łódź wysoko, żeby jej fale nie zabrały. Pimpa zaczyna się trząść jak w konwulsjach. Twarz pała gorączką. Nie mam pojęcia, co jej może być. Z pewnością atak jakiejś poważnej choroby. Sama kładzie się do wnętrza kajaka, otula się kocem. Jest jej wciąż zimno, a słońce tymczasem praży niemiłosiernie, wytrzymać w; trudno. Prosi o wodę, a przecież ostatnią manierkę przed chwilą opróżniła. Patrzę na nią z przerażeniem, a kajak, w którym leży, wydaje mi się trumną. Siadam obok, opieram się on plecami. Załamuję się psychicz­nie. Bo i cóż mam teraz zrobić? Bez lekarstw, bez je­dzenia, ba, nawet bez... wody.

Tak mija godzina, może więcej. Nagle Pimpa wstaje ze swojej trumny i mówi najspokojniejszym, najnormalniejszym głosem:

Chodź. Płyniemy dalej!

Jakże tu płynąć, skoro jesteś taka chora?

Już wszystko przeszło, możemy płynąć. Rzeczywiście bierze się do ściągania kajaka, dzielnie pomaga przy znoszeniu manatków. Odbijamy i bierzemy się obydwoje do wioseł. Mimo że pracujemy z całej siły, brzeg wciąż stoi w miejscu i wy­gląda, jak byśmy się nie posuwali wcale. Dopiero ku wieczorowi monotonię piasku przecięła czarna sztrycha rybackiej łodzi. Tuż obok trzcinowy dach szałasu.; Nareszcie dostaniemy słodką wodę. Co za rozkosz: nadzieja!

Poczciwy, siwiejący już rybak słucha mojego opo­wiadania i z politowaniem kiwa głową. Myśli: „waria­ci”. Nie wierzy, gdy tłumaczę mu finansową bezinte­resowność tej naszej wyprawy.

Amerykańcy zapłacą — powtarza uparcie. — Zapłacą.

Ugotował tymczasem sobie i nam ogromny kocioł rybnej zupy i częstuje serdecznie, szczerze, po proste­mu. Jemy pospołu. Olbrzymie jego, spracowane, grubo pomarszczone łapy krają pajdy chleba i nadspodzie­wanie plastycznym ruchem kładą przed każdym z nas.

Potem częstuje winogronami ze swego ogrodu. In­die? Nie, nie słyszał takiej nazwy. Czy to w Turcji? Oddaliliśmy się od rybaka zaledwie o kilka stajań, byle nie mieć świadka noclegowych przygotowań. Przykro bowiem wyjmować na oczach obcego czło­wieka niekoniecznie już czyste i niekoniecznie wy­tworne manele.

Najwspanialszą cechą mórz są skaliste cyple. Czarne, ponure masywy makabrycznie zszarpane, zawsze nie­samowite, urywające się z nagła jakąś drakońską pasz­czą w przepaść wodną. Jakby przerażone głębiną, stają dęba, wyginają się ku tyłowi, zatrzymane w tea­tralnej pozie przerażenia, z rozwichrzoną czupryną swoich siedmiu głów i w załamaniu guzowatych ra­mion.

Czasem, ale rzadziej, bywają cyple spokojnie za­stygłe w poważnym, wiecznotrwałym śnie. Ich kudła­ty łeb asyryjskiego lwa, ciężko oparty na zanurzo­nych w wodzie łapach, hipnotyzuje kuszącym odpoczynkiem. Bo ja wiem, jakich figur z mitologii Wscho­du i Zachodu dopatrywać się tam można, zwłaszcza gdy się płynie tuż przy samej powierzchni wody i jest się małym, maleńkim żuczkiem, miotanym siłą fal, i gdy się spogląda z lękiem w sercu na ciemny, groź­nie narastający masyw zębatego lądu, podświadomie oczekując zdruzgotania.

Przytłaczające jest wówczas poczucie własnej ni­cości.

Kiedy, niesieni wiatrem poprzez osrebrzoną księży­cem zatokę, ujrzymy z dala czarny zarys następnego cypla, staje się on od razu naszym docelowym punk­tem. Próżno byś chciał odwrócić oczy. Ten drzemiący nad wodą, skalisty potwór już cię urzekł, już przykuł do siebie, pociąga i kusi. Nie potrafisz gdzie indziej płynąć, nie możesz. Tylko od cypla do cypla, cięciwami, najprościej — to twój kajakowy szlak, to twój włóczęgowski los. Masz spinać wszystkie poszarpane łuki lądu, inaczej nie wygmatwasz się z tej plątaniny załamów skalnych, błot i mierzei. Uratują cię zawsze tylko cyple. Widoczne z daleka twoje orientacyjne punkty.

Takim cyplem właśnie jest Midiah, ostatni kierunko­wy punkt na drodze do Konstancy. Pod jego nawisie stropy zawinął Pacyfista późnym wieczorem, kiedy odległe zaledwie o czterdzieści kilometrów miasto za­paliło swoje lampy. Nic nie stoi na drodze wzroku. Już nie łuna przed nami, tylko mrowie świetlistych żuków. Jedne wiszą rzędami jak paciorki na bożym drzewku. Inne, migotliwe, szybkie, krzyżujące się w chaotycznej gonitwie: to motocykle i samochody. Na tym wspólnym mrugająco-nerwowym tle kamien­nym spokojem odbijają zielone albo czerwone oczy portowych latarni.

Swoją drogą czasem i nam sprzyja szczęście. Tra­fiamy na przygodnie biwakujących rybaków, więc zno­wu rybna zupa. Nie wiem, co się złożyło na jej dosko­nałość, czy gatunek ryb, czy szczególny jakiś sposób przygotowania. Może głód, a może nastrój otoczenia? Nikt się-tam nie bawił w dokładne oczyszczanie ryb, byle głowę urwać a razem z nią trochę flaków. Być może, ta mała dokładność w czyszczeniu rodziła pi­kanterię smaku. Nie analizujemy. Faktem jest, że wspanialszej zupy nie jadałem nigdy.

Wciśnięci głęboko w szczelinę skalną, otuleni ze wszystkich stron skrzydłami kamiennych załomów, czuliśmy się tak swojsko, jak we własnym, zacisznym domu, a drobnoziarnisty piasek zastąpił z powodzeniem najwytworniejszy materac sprężynowy.

Obudzeni promieniami wschodzącego słońca, nie zda­waliśmy sobie sprawy, jaka jest pogoda, jaka siła wiatru. W naszym cichym ustroniu, niby w specjalnie dla nas budowanym, ładowaliśmy spokojnie bagaże dc bujającej z lekka łodzi. Ustawiliśmy maszt, a obok na burcie położyliśmy zwinięty żagiel. Z wiosłami przed sobą, machając dłońmi w stronę naszych karmicieli — rybaków wypływamy spoza osłony raf na pełne morze i tu nagle, najzupełniej nieoczekiwanie, brutalny, ostry wielki bałwan jednym potężnym dmuchnięciem podbił dziób kajaka i z chichoczącym szumem przegnał po na­szych plecach. Instynktem wiedzeni, zagarniamy wio­słami wodę, unikając w ten sposób roztrzaskania o ka­mień. Pomimo zupełnego zalania, pracą wioseł prze­rwaliśmy się naprzód. Mijamy wał jeden, drugi i trze­ci, aż ciężko zanurzeni znaleźliśmy się wreszcie poza linią przyboju. Niebezpieczeństwo minęło.

A gdzie nasz żagiel?! — zawołała tragicznie Pimpa.

Idę wzrokiem po pokładzie. Nie ma. Szukam dokoła, też nie widać. Strach ogarnia. Co robić? Jakże płynąć dalej bez żagla?

Jest... jest... tam! — woła Pimpa wskazując pal­cem jakiś drobny, ledwie widoczny przedmiot. Nie ma chwili do stracenia. Płótno namoknie i żagiel uto­nie. Krzyczę do Pimpy:

Wiosłuj pod wiatr, zaraz wrócę!

Skok w głębinę. Wynurzam się o kilka metrów dalej. Rozglądam się, ale na próżno. Fale, rzucając mną ener­gicznie na stronę, zalewają oczy. Płynę w kierunku brzegu. Rybacy dają mi stamtąd znaki. Coś pokazują ramieniem. Jeden się rozbiera i skacze do wody. Za chwilę wymachuje wyłowionym żaglem. Zziajany do­pływam do ich stóp. Pacyfista z Pimpa wygląda z da­leka jak dziecinny modelik, miniaturowa zabawka. Dzieli mnie od nich około pół kilometra. Przestrzeń niewielka, ale czy przepłynę wlokąc za sobą namokłe płótno żagla? Trudno. Innej rady nie ma. Teraz, stoi na wysokiej skale, mogę ocenić dzisiejszą pogodę: wichura gwiżdże, a morze groźnie zbałwanione, pokryli wściekle plującą pianą. Rybacy znacząco pokazują ni chmurzące się niebo. Grożą mi palcem. Już na zmianę decyzji za późno. Nie zostawię przecież Pimpy na morzu i nie pójdę do Konstancy piechotą. Skaczę.

Kto z czytelników pływa, ten rozumie, jak się musiałem czuć borykając się z falami, trzymając w jed­nym ręku długie dwie rejki z nawiniętym żaglem. Ja koś jednak dałem radę i za chwilę żagiel poszedł w górę, a Pimpa wzięła się do zwykłej swojej roboty, tej znaczy... wylewania wody. Żeby uciec od przybrzeżnego przyboju, musieliśmy się śpieszyć.

Przygoda z żaglem była tylko początkiem niepowo­dzeń tego dnia. Wiatr okazał się ostrym bajdewindą więc z braku miecza Pacyfista straszliwie dryfowali Konstanca, zamiast się zbliżyć, odsuwała się na prawa i raz po raz musieliśmy dopomagać wiosłami. Taks „żegluga” wymęczyła nas okropnie, a oczy bolały od wypatrywania orientacyjnych szczegółów na dalekim brzegu.

Każdy idący na nas bałwan stanowił nie lada zagad­kę. Ażeby uniknąć nieodzownej wywrotki, musiałem prawie z matematyczną dokładnością obliczać kąt je­go brania. Manipulowałem sterem i żaglem z uczuciem, jak bym zdobywał przeszkodę na koniu. W krąg, sięgnąć wzrokiem, nie było ani jednego kutra, ani jednej rybackiej łodzi, nie mówiąc już o statku. Wywrotka w tych warunkach równała się śmierci, ale tylko dziś wiem o tym — dzisiaj, kiedy to po latach opisuję.

Około czwartej po południu dotarliśmy wreszcie do betonowego wybrzeża Konstancy. Czekała nas jeszcze długa wędrówka wzdłuż niego, szerokim półkolem aż eto latarni morskiej u wejścia do portu. ; Wybrzeże nie miało żadnego dostępu, żadnych moż­liwości lądowania. Fale, z hukiem waląc poprzez ka­mieniste zwały, rozbijały się wściekle, skacząc poprzez wysoką, kamienną balustradę aż na jezdnię ulicy. Szliśmy wiatrem bocznym, chowając się raz po raz w międzyfalowych dolinach. Za każdym razem żagiel, pozbawiony na chwilę wiatru, niepewnie łopotał, wy­wołując w sercu moim trwogę, że straciłem już władzę nad sterem i oto niosą mnie rozwścieczone wały prosto na zagładę.

Tymczasem na murach ulicy już nas zauważono. Coraz więcej kolorowych sukien. Powiewają chustka­mi. Biją brawa. Jesteśmy oddaleni od nich najwyżej trzysta metrów. Pimpa trzyma oburącz deskę mieczo­wą wystawioną na zewnątrz. Musimy się bronić przed niebezpieczeństwem dryfu. Wyczuwam nerwami każdą falę, jej kierunek i siłę. Parę przegapionych sekund może zadecydować o naszym życiu. Raz chwyceni bocz­ną, przybojową falą, już się z jej objęć nie wyrwie­my.

Jednak szczęście sprzyja. Muskamy prawie falochron latarni, gdzie czeka nas gromadka fotografów. Szczę­kają wyzwalacze, powiewają kapelusze. Jestem dumny z dokonanego dzieła. Zdałem żeglarski egzamin celu­jąco.

Osłonięci falochronem, spokojnie i poważnie wcho­dzimy do portu. Pełno tu zakotwiczonych statków, a wszystkie pod parą.

Spójrz! — woła Pimpa. — Polski statek, nasza bandera!

Tak, to ss Tulon, z portem macierzystym Gdańsk. Jedyny polski statek kursujący stale na Czar­nym Morzu, ale łącznie z kapitanem Rosjaninem cała załoga to obcokrajowcy. Dosłownie ani jednego Polaka



Ej tam! — krzyczę w górę, przykładając dłonie do ust — Ej! Zdrawstwujtie! Kak pożywajetie, Kak pożywajetie, kapitan?!

Poznał. Znamy się z mojej poprzedniej wędrówki kajakiem. Uśmiechnął się:

Nu, wot. Widzicie. Wy na takiej malutkiej sko­rupce pływacie, a nam te duffiki nie pozwalają dzisiaj na morze wychodzić, mówią: „niepogoda”.

Jak to? — pytam. — Więc te wszystkie statki; czekają na prawo wyjścia?

Mówią, że sztormowy wiatr, niebezpiecznie. Chyba żadna wiadomość bardziej by mnie nie ucieszyła. Chyba z niczego bardziej nie byłem dumny. Oto przeżeglowaliśmy kajakiem cały dzień wówczas, gin pełnomorskie parostatki na to sobie pozwolić nie mogły,

Jakaż różnica, jakaż szalona różnica pomiędzy nocle­giem kajaka w dzikim, skalnym ustroniu, a w portowym basenie wielkiego miasta! Tam kryształowo czy­sta woda prześwituje rybami i fantazją podwodnego królestwa, a tu oleiste plamy okrętowych smarów, łu­piny z kartofli i zgniłe pomidory. Tam perłową masa świecą muszle, tu — puste puszki po konserwach, Pięknie wymalowany, czysty kajak wpływa w ten smród i brud, ociera się ze wstrętem, łapiąc bokami coraz to inne śmiecie.

Tak było i w Konstancy. Długo błądziliśmy wzdłuż czarnych kadłubów, nie będąc pewni, czy lada chwila nie lunie nam na głowę kubeł z pomyjami. Próżno wypatrywaliśmy jakiegoś piaseczku, niższej balustra­dy, wreszcie stanęło na przycumowaniu kajaka obokj rybackich łodzi: burta w burtę, młodszy brat ze star­szym rodzeństwem.

Kiedyśmy wchodzili za chwilę schodkami do góry w stronę wybrzeża, powstał nagle przed nami rejwach.

Wrzaski i gwizdy. Tłumy przechodniów rzuciły się w stronę kamiennej balustrady, a my z nimi. Oto na oczach naszych, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie przed godziną niespełna dzielny Pacyfista pruł bohatersko fale dziobem, teraz rozbijała się olbrzymia łódź motorowa. Jej trzyosobowa załoga na próżno usi­łowała zapalić zalany motor i utrzymać statek na kot­wicznej linie. Przybojowe bałwany, co najmniej pię­ciometrowej wysokości, jeden za drugim przewalały się górą, podbijając to rufę, to dziób, aż kotwiczny łańcuch pękł. Wówczas przerażeni marynarze rzucili się w morze, a motorówka, pędzona prądem, całym bezwładnym ciężarem drewnianego kadłuba gruchnęła o skały. Pięknie oszklona kabina prysła w kawałki, za .nią poleciały drzwi, ławki i reszta takielunku. Za każ­dym nowym uderzeniem leciały nowe szczapy.

Tłum gapiów zafalował niepokojem. Skądś znalazły wie sznury. Spuszczają je na pomoc pokrwawionym marynarzom. Wciągają ich na kamienną balustradę. Nie wypada przyznać się do radości. Ale ci ludzie tutaj widzieli nas przed chwilą dokładnie w tych samych warunkach i na takich samych falach. Nasza polska bandera łopotała przez cały czas i mały żagiel sprostał zadaniu.



Konstanca nie jest miastem pięknym. Nie potrafiła wytworzyć swoistej architektury ani nawet własnej atmosfery. Stanowi jakiś niewyraźny konglomerat Wschodu i Zachodu. Spoza jednego dachu wygląda meczet, a spoza innego bizantyjska cebula. A wszę­dzie przeważają tandetne słupki werandowych dasz­ków.

Za Konstancą pierwsze lądowanie odbywa się wesoło. Trafiamy na kolonię dzieciarni z Bukowiny. Za­prosili na kolację, bawili piosenkami, a nawet jakiś barczysty, mocno wysportowany nauczyciel ofiarował Pimpie ładny pokój na nocleg, mnie proponując tylko straż przy kajaku.

Błękitnooki, pyzaty chłopak uśmiecha się do nas od ucha do ucha. Polak spod Czerniowiec. Mówi po polsku wcale poprawnie.

Następny dzień niedobry. Znowu wiatr w oczy. La­wiruję ostrymi zakosami. Pimpie aż dłonie zsiniały od ciągłego trzymania deski mieczowej. Niestety, boczne miecze na morzu okazały się mało, praktyczne. Po desce nawietrznej wlatują fale do wnętrza łodzi.

Wszystko w tym dniu jakby się sprzysięgło na nas: woda, wiatr i słońce. Wszystko to — w oczy. Kie­dyśmy przybili wreszcie po dziewięciu godzinach ta­kiej żeglugi pod latarnię morską Sabla, świat kołował mi w oczach. Szum przybojowych fal przyprawiał o mdłości. Nie mogłem słuchać. Padłem na piasek, za­tykając uszy. Pragnąłem ciszy” i tylko ciszy. Pimpa trzyma się dobrze. Może rola sternika bardziej wy­czerpuje, a może naprawdę jestem starym histery­kiem.

Latarnia Sabla z daleka podobna jest do obronnej baszty. Jej szeroki, murowany sześcian pamięta czasy bizantyjskich cesarzy, dopiero na szczycie ustawiono turecki stożek z nowoczesnych już cegieł. Miejscowy latarnik nie ma nic wspólnego z latarnikiem Sienkie­wicza. Natomiast ma on żonę, dzieci i wnuczęta, jeździ codziennie osiołkiem po zakupy do sąsiedniej wsi i otrzymuje dwa tysiące osiemset rumuńskich lei mie­sięcznie, co się równało naszym stu czterdziestu zło­tym. Staruszek uśmiecha się do nas błogo, zadowolony z niezbyt uciążliwej pracy.

Dziś, kiedy te słowa piszę, półwysep Kaliakra stanowi turystyczny punkt zainteresowania. Jadą tam sa­mochodami panowie wygodniccy i rozparci w podusz­kach wyzierają z okien prosto w przepaść, bo droga prowadzi granią, której oba stoki gwałtownie opada­ją ku morzu. Niby kamienny wąż wypełza Kaliakra daleko w morze i z zadartą ,głową zastyga. Ta unie­siona w górę głowa, zawisła nad otchłanią, jest najcie­kawsza. Ponoć bardzo dawno leżało tutaj miasto. Przyszli tureccy najeźdźcy, wymordowali mężczyzn, a kobiety rzuciły się ze skały w przepaść... Zresztą nic nie wiadomo na pewno. Na Kaliakrze wszystko jest dziwne i tajemnicze: dziury w skałach — niby ogrom­ne sowie oczy. Grotowe podminowania — mieszkanie pustelników, no i kamienna płyta grobu z ikonami u wezgłowia. Kto pod nią leży? Nikt nie wie. Legenda mówi o św. Mikołaju, dobrodzieju z Myrry, ale takich i podobnych grobów ten święty ma kilkanaście, trud­no więc zdecydować, który z nich prawdziwy.

Kiedym raz pierwszy tutaj zawędrował, Kaliakra była pusta i dzika. W zagłębieniu nad płytą stały dwie ikony, z których jedna przedstawiała wielką wartość jako zabytek bizantyjskiej sztuki. W pierwszym odru­chu chciałem ją zagarnąć dla naszego muzeum, ale przeważył głupi instynkt uczciwości. Niestety. Tym razem już jej tutaj nie widzimy. Ktoś o mniej subtel­nych skrupułach zwędził ją.

Pomiędzy latarnią Sabla a Kaliakra nie było żeglugi, tylko galernicza mordownia. Owe dwadzieścia kilo­metrów płynęliśmy na wiosłach dwanaście godzin, pra­cując bez wytchnienia, bez najmniejszej przerwy. Nic dziwnego, że wieczorem dostałem gorączki, obrzęku gruczołów pachwinowych i wymiotów. Biednej Pim­pie prócz własnego zmęczenia przypadł jeszcze trud pielęgniarstwa. Przysięgliśmy uroczyście nigdy już wię­cej w morzu nie wiosłować. Lepiej oczekiwać pięć dni na pomyślną zmianę wiatru, aniżeli zabijać się w tak nieprodukcyjny sposób.

Nasza przysięga zrobiła swoje. Los się przestraszył. Rano zbudził nas wiatr pomyślny, więc od razu wzią­łem kurs na Warnę. Przed pięciu laty także brałem zatoką, na wprost. Wówczas morze było zbałwanione i wiatr niebezpieczny. Dzisiaj nie grozi chyba nic.



Morze Marmara


Wylądowaliśmy dokładnie w tym samym miejscu, co kiedyś podczas wędrówki z Cześkiem. Ten sam monaster St. Constantin — podwarneńska, kuracyjna nad­morska miejscowość. Zabezpieczywszy kajak i rzeczy, jedziemy od razu do miasta załatwiać wymianę gotówki. Niestety, jest już za późno, a do tego jutro nie­dziela, wszystkie banki zamknięte. Żołądki grają mar­sza, nie ma innej rady, musimy iść do naszego poselstwa z prośbą o ratunek. Dzwonimy raz — bez skut­ku, drugi raz i trzeci, wreszcie zaspany woźny infor­muje, że pana konsula nie ma, ale jest w Warnie na urlopie pan ambasador z Bukaresztu i mieszka pry­watnie. Idziemy więc do niego.

Wysmukły starszy pan, jak przystało na czasy ary­stokratycznego „emeszetu”, traktuje nas życzliwie i po przyjacielsku.

Musicie wyspać się w wygodnym hotelu — po­wiada. — Tych parę groszy oddacie potem, proszę się nie krępować. W poniedziałek spotkamy się na plaży w St. Constantin.

Jak wiele znaczy bezpośrednia życzliwość, ludzki stosunek! To połowa życia, połowa jego wartości! Od razu otucha wstępuje w serce. Raźniej łazimy ulicami Warny. Nawet lampy, i te jaśniej świecą, a patefony szaleją młodzieńczym optymizmem. Wszystko to zdzia­łał jeden jedyny uśmiech i serdeczny uścisk dłoni.

Nazajutrz rozpacz. Oto wiatr, który tak świetnie nas tutaj przywiał, okazał się nieużyteczny. Wręcz nawet wrogi. Nasilił się podczas nocy i teraz gwiżdże przej­mującym chłodem. Plaże opustoszały. Kuracjusze ska­czą na jednej nodze dla rozgrzewki. Poznać nie moż­na Warny. Morze skołtuniło się, zbałwaniło, coraz wścieklej tłucze o brzeg. Wierni przysiędze, zacięliśmy się w uporze, postanawiając czekać zmiany pogody. Na wiosłach nie odpłyniemy.

Tak mija dzień po dniu. Wiatr coraz gorszy, fale coraz większe. Tracimy nadzieję, a poza tym gotówka się rozpłynie i doczekamy zimy.

Dopiero piątego dnia, ku naszej wielkiej radości, wiatr zmienił nieco kierunek. Doradcy miejscowi po­wiadają, że na pełnym morzu potrafimy podnieść ża­giel. Ale jak tu odbić od brzegu i wyjść z zatokowej kieszeni przy takim diabelnym przyboju? Zapowiada­my uroczysty start na jutro rano.

Kolonia kuracjuszy monasteru St. Constantin wy­legła nazajutrz na plażę w komplecie. Każdy był cie­kaw oglądać niebywałe widowisko. Czterech barczy­stych bułgarskich pływaków-ratowników chwyciło Pa­cyfistą za uzdę i wprowadziło na wodę. Stojąc po pas, wyczekują, aż przewali tak zwana dziewiąta fala, po niej nastąpi parominutowa przerwa, którą właśnie na­leży jak najszybciej wykorzystać, wiosłując naprzód. Stoję obok, przygotowany na odpowiedni moment.

Idzie! Idzie! — krzyczą Bułgarzy wypinając bo­hatersko swoje nagie piersi, aby uderzenie fali przy­jąć godnie.

Zadaniem naszym jest podnieść dziób kajaka możliwie najwyżej, wtedy fala pójdzie spodem i nie zaleje wnętrza. Manewr ten dokładnie został omówiony z pły­wakami, każdy znał swoje funkcje, ale... oto wał wod­ny przyszedł. Może zbyt silny, może zbyt wysoki. Nie wiem. Słowem, przewalił się nam z hukiem i sykiem poprzez głowy. Podbity gwałtownie dziób Pacyfisty poszedł w pion, a my wszyscy „potężni” mężczyźni, niby nędzne chuchra, wałkując się niezdarnie po pia­szczystym dnie, lecimy bezsilnie, wleczeni siłą rozchi­chotanego żywiołu. Nie wiem, co by z tego pierwszego chrztu wynikło, gdyby nie doświadczenie bułgarskich ratowników. Z przedziwną szybkością poderwali się z dna, aby w porę jeszcze uchwycić niezupełnie zala­nego Pacyfistę. Manewr się jednak nie udał. Nara­dzamy się, co czynić dalej.

Do trzech razy sztuka — — mówią Bułgarzy. — Musimy cierpliwie próbować.

A więc znowu stoimy po pas w wodzie. Znowu pę­dzi na nas groźny wał. Grzmi, syczy, pieni się. Uderzył, przewalił głową, tym razem ustaliśmy jakoś na no­gach.

Mole wami Mole wami — wrzeszczą Bułgarzy plując słoną wodę, a ja chociaż nie rozumiem, co to znaczy, w mig skaczę okrakiem na kajakowy zad i wiosłuję naprzód. Oddalam się od brzegu dość szyb­ko. Może zdążę? Słyszę za sobą dziki wrzask tłumu kuracjuszy: gwiżdżą, klaszczą, dopingują. Ale oto roś­nie nowy przybój. Znowu pędzi na mnie szatańska dziewiątka. Zaleje, zdruzgocze, nie ma rady... Już! Uderzenie gwałtowne. Chlust do wnętrza. Dajemy ra­zem z Pacyfistą nura, ale wiosła nie wypuszczam z rę­ki, Pracuję nim, jak mogę. Musimy się przebić. Zacią­łem się w uporze: nie ustąpię! Dalsze fale — mniejsze, coraz mniej gwałtowne. Nachlustały mi pełną łódź, ale już po wszystkim, atak przeszedł. Dzięki komorom powietrznym kajak się trzyma i nie tonie. Ciągnę wiosłem, jak mogę, pod wiatr, pod prąd i pod fale. Oglą­dam się poza siebie. Moi bułgarscy przyjaciele skaczą i klaszczą z radości. Jestem już poza linią przyboju. W tej chwili głowa Pimpy zjawia się przy burcie. Wychlustujemy obu garściami wodę. Stawiamy maszt i hissujemy żagiel. Zależy mi na pośpiechu, aby biało-czerwona banderka była z daleka widoczna. Skrę­cam w pół wiatru i gnam co sił w kierunku latarni Emine. Jestem zadowolony. Takie odbicie wyglądało rasowo. Kuracjusze i nasz ambasador mieli dobre widowisko. Poklepałem Pacyfistę po burcie, jak się klepie rumaka po wzięciu przeszkody.

Zresztą ani stan nieba, ani stan fal na morzu nie wpływał zbyt kojąco na nasze nerwy. Coraz rzadziej ukazywało się słońce, a czarne słupy deszczu ponurą obręczą zaciskały horyzont. Latarnię widać już jak na dłoni, ale czy tam na czas zdążymy? Grzmoty i bły­skawice zagrodziły drogę. Powierzchnia morza przy­brała fioletowoczarną barwę. Grzywacze raz po raz chlustają nam w oczy. Pimpa nie ma wytchnienia, wciąż wylewa wodę. Ochronny fartuch okazał się nie dość szczelny. Zbyt domorosły sposób przyczepu do burt. Po kilku nieudanych próbach wolę go trzymać w stanie zwiniętym, jako przedni falochron.

Pocieszamy się z Pimpą, że główny szkwał przejdzie bokiem. Może się tak stało — nie wiem. W pewnym momencie szot szarpnął mnie gwałtownie za rękę i ob­ciążony wiatrem dziób kajaka poszedł nurkiem pod fale. Ciężka masa wody zalała nas po ramiona. Są­dziłem, że nie wyjdziemy już na powierzchnię. Ale ster nie przestawał słuchać, więc skręciliśmy pod wiatr. Teraz dopiero, stając twarzą w twarz sztormu, odczu­łem jego siłę w całej pełni. Niesione wiatrem krople siekły boleśnie policzki, a uszy raził przeciągły, wibrujący gwizd. Żagiel coraz to gubił wiatr i tragicznie, konwulsyjnie łopotał. Długo tak nie wytrzymamy. Pierwsza większa fala musi zakończyć to nasze dogory­wanie. Zalana łódź musi wreszcie stracić -równowagę. Pimpa wychlustuje wodę, jak może najszybciej, ale jest to tylko zabawka.

Na szczęście, sztorm, jak prędko przyszedł, tak pręd­ko minął. Krótki, gwałtowny deszcz spłukał nam z wło­sów słoną wodę. Słońce wyjrzało spoza chmur i nagle zrobiło się wesoło.

Pimpa!

Co?

Żyjemy!

Uśmiechnęła się spoza kudłów rozwianej czupryny mokrą twarzą. Nie było na nas suchej nitki. Kto by zresztą o tym teraz myślał. Jeszcześmy nie ostygli z emocji.

Wiem, ktoś kiedyś zapyta mnie lakonicznie:

Jaki moment z pańskiego życia był najbardziej niebezpieczny?” I cóż mu odpowiedzieć? Emine? A może Kaliakra?... Delta Indusu albo Mytilene? Jak­że można o tym wiedzieć. Są to ułamki sekund. One decydują. Drobne mgnienia zachwianej równowagi, włoski szczęścia, na których wisi los człowieka. I te włoski bywają czasami mocniejsze od betonowych schodów, które się załamują pod jakimś pechowcem. Kismet.

Po sztormie, jak to często bywa, żagiel obwisł w zu­pełnym bezruchu, aby już za chwilę znowu załopotać smutną wiadomość o zmianie kierunku. Trudna rada. Wbrew wszelkim przysięgom trzeba się chwytać wio­seł, inaczej zostaniemy odwleczeni na pełne morze, a bliski brzeg, błoga nadzieja odpoczynku, zniknie nam z oczu.

Okrutnym zjawiskiem jest pozorna nieruchomość punktów, do których się płynie kajakiem na morzu. Złośliwość tych martwych przedmiotów urąga naj­świętszej cierpliwości. Latarnia Emine na tle jeszcze zachmurzonego nieba lśni pełnią słońca jarzącego się na jej białych ścianach. Wygląda tuż, tuż, ręką sięg­nąć, tymczasem utknęła na miejscu, niby kusząca wzrok, nęcąca odpoczynkiem, fatamorgana. Kpi z nas Drwi w żywe oczy. Odwracamy głowy, żeby na nią nit patrzeć. Przymrużamy oczy w nadziei, że się jednak wreszcie zbliży, ulituje nad nami...

Dopiero późnym wieczorem, kiedy wiatr pod tchnie­niem rozgrzanego lądu ustąpił, zmordowani do ostat­nich granic, utknęliśmy w piasku. Na samym wstę­pie powitał nas cuchnący, obrzydliwy smród rozkła­dających się na słońcu a wyrzuconych sztormem mał­ży. Czarny ich wał zalegał całą plażę. Do kompletu dzisiejszych przeżyć brakowało tylko tego okropnego odoru. I nie ma ucieczki, nie ma żadnego wyjścia. Na drzwiach latarni wisi kłódka, widocznie jej pracownik obsługuje światło tylko okazyjnie, mieszkając gdzie indziej. Musimy więc spać na straży łodzi, w otocze­niu tych obrzydliwych małży. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, zwłaszcza gdy nad tym wszystkim góruje zmęczenie.

Nazajutrz wiatr sprzyjał i w południe mijaliśmy Midye, u którego stóp przed pięciu laty szukałem schronienia w wodnej grocie. Spokojna powierzchnia morza pozwoliła dziś na wolne lawirowanie żaglem, przysunąłem się więc do skał zupełnie blisko. Jakże pokojowo wyglądała teraz czeluść naszej groty! Jakże niewinnie wyglądały teraz z lekka rozhuśtane falki! Tylko domy na górze czerwieniły się jak dawniej, ku­sząc gościnnie błyskami okien.

Wiesz — przemówiłem nagle do Pimpy. — Jest godzina trzecia po południu, trochę za wcześnie na nocleg, ale korci mnie, żeby zbadać, co tani jest w głę­bi, za skalistym cyplem. Z daleka nie widać nic, pa­miętam jednak z mapy, że powinna być tam wygodna i bezpieczna zatoka.

Nie mam nic przeciwko odpoczynkowi — od­rzekła Pimpa. — Ja nigdy nie gonię. To ty tylko zaw­sze i wszędzie pędzisz jak oszalały.

Kobiety lepiej nie zaczepiać, na pewno znajdzie spo­sobność do gderania.

Podciągam szot, skręcam rumpel i już idziemy do­okoła skał ku nasadzie cypla. Kiedyś bałem się tego. Zbyt hałaśliwe było wówczas morze. A oto spoza ostat­niej rafy wyłania się łagodna, otulona ze wszech stron skalami, łacha piasku — wymarzone schronisko dla rybackich łodzi. Ach, gdybym mógł o niej wiedzieć wtedy, płynąc z Cześkiem, wieleż to szarpaniny ner­wów, wieluż głodówek człowiek by uniknął! Ale kto wie, co jest lepsze, czy emocja owych niepotrzebnych przeżyć, czy nasycenie żołądka w zacisznej przystani? Widocznie żadna europejska łódź nie zawijała tu nigdy przedtem. Sensacja bowiem, jaką wywołaliśmy swoim niespodziewanym pojawieniem się, była niesa­mowita. Od strony miasteczka, stromym zboczem gó­ry, jeden przez drugiego staczali się ludzie, aby jak najszybciej dosięgnąć poziomu rzeczki i zająć tutaj dogodne miejsce w amfiteatrze gapiów. Szczególnie wzruszająco wyglądały pędraki obu płci zjeżdżające na gołych tyłkach, z koszulami w zębach. Nastrój wspaniały. Jakiś starszy Turek zaprasza nas do swego i domu na nocleg. Wywijam się jak piskorz, wiem bo — wiem z doświadczenia, jakie tortury czekają nas tam ze strony pluskiew i pcheł. Nasze manatki zostają w kajaku, częściowo rozsypane na żaglu rozpostartym na ziemi. Nowy opiekun ręczy za uczciwość ludzi. Wy­gląda, że kwestia złodziejstwa tutaj nie istnieje.

Chudo-żółty urzędnik celny sprawdza dokumenty i poczciwie uśmiecha się przez okulary. Już wiem, że ma malarię, a nie ma żony. Oni wszyscy tacy, nie zna­ją granicy pomiędzy biurem a rodziną. Częstują klien­tów filiżankami kawy.

Odpływamy nazajutrz z wiatrem silnym i pomyśl­nym. Duszę mam na ramieniu, bo nacisk wybrzuszone­go żagla jest jak na nikłe możliwości kajaka zbyt wielki. Ryjemy nosem każdą większą falę, a tych fal coraz więcej. Z mołojeckim fasonem mijamy burta w burtę ogromny motorowy kuter. Z uznaniem po­zdrawiają nas czapkami. Myślałem już o refowaniu żagla, gdy nagle sam los ułatwia decyzję. Pękła linka od steru. Podobną przygodę miałem już raz na Naroczu, więc nie tracąc głowy kładę się na plecy, chwy­tam ster bezpośrednio ręką i skręcam za najbliższy cy­pel. Musimy tam dotrzeć. Szczęściem brzeg poszarpany i pełno tu naturalnych zasłon. Opłynąwszy fantastycz­nie nawisły złom granitu, ładuję na ślicznej plaży za­toczki Malakra. Kilka tureckich kutrów czeka tu na lepszą pogodę. Dookoła porosłe lasem wzgórza. Ładnie jest i zacisznie, w sam raz na gotowanie obiadu. Pim­pa bierze się do roboty. Za chwilę dostanę jajecznicę

Chwytam blaszanki i gonię w poszukiwaniu słodkiej wody. Jest niedaleko. Po powrocie zastaję Pimpę w otoczeniu gromady rybaków. Rysuje im palcem na piasku położenie Lechistanu.

Szkoda czasu — powiadam. — Lepiej rób jajecz­nicę i tak nic nie zrozumieją. Wszakże ci ludzie nigdy jeszcze nie oglądali mapy.

Znowu piaszczysta zatoczka z wioską w perspekty­wie. Nędzne są te tureckie osiedla. Raz postawione do­my tkwią, aż się same rozwalą. Żadnej troski o estetykę. Oczywiście nie ma tu mowy o kwiatach. Wyrzu­cone oknami śmiecie zabiera wiatr, a mocz i pomyje wysusza słońce. Domy piętrowe. Parter zajmują bydlę­ta, na górze mieszkają ludzie. Najubożsi nawet posia­dają jakiś dywan. Nigdy nie trzepany służy za przytułek dla miliarda pcheł.

Ogromnie oficjalny i ważny urzędnik manifestacyj­nym gestem odebrał od nas dokumenty, lornetkę i... aparat. Może, aby tej ich nędzy czasem nie uwiecz­nić.

Deszcz pada, napiąłem więc namiotowy daszek nad Pacyfistą. Skurczeni siedzimy w jego wnętrzu. Krę­puje nas tłum gapiów. Raz po raz odchylają poły płacht, aby zajrzeć do środka. Są niedelikatni. Pimpa, jako ogromnie nieśmiała, aż kurczy się w sobie z wiel­kiego oburzenia. Udajemy, że czytamy głośno, ale i to mało pomaga. W pewnej chwili szarpanie za połę namiotu staje się nazbyt gwałtowne. Szykuję się do walnej rozprawy. Zbieram w myślach wszystkie znane tureckie wyrazy. Muszę łajdaka nauczyć grzeczności. Znowu szarpie. Pełen mściwej wściekłości wychylam głowę, aż oto widzę przed sobą poczciwie uśmiechnię­tą twarz staruszka rybaka z miską pełną rybnej zu­py. Podsuwa mi ją gestem pełnym serdeczności. — Bujrun.., bujrun — powiada.

Próbujemy jeść, ale papryka wykręca język w znak zapytania. Żywy ogień pali w żołądku. Jak ci ludzie mogą coś podobnego wkładać do ust!

Jeszcze kilka dni pełnej emocji żeglugi. Szkoda marnować czasu na lądowanie i gotowanie posiłków. Wykorzystujemy doskonały kierunek wiatru i gnam; pełnym gazem. Pimpa, pomiędzy jednym wylewaniem wody a drugim, podaje mi w szeroko otwarte usta kawałki chleba z pomidorami. Takie jedzenie łudzą­co przypomina karmienie hipopotamów w zoologicznym ogrodzie. Zresztą wcale to nie jest rzeczą łatwą, często bowiem bardziej zazdrosny grzywacz obleje należną mi porcję obrzydliwie słoną wodą.

Wjazd do Bosforu od strony Morza Czarnego wy­gląda imponująco. Jest to szczelina zamknięta z obu stron prostopadle opadającymi ścianami skalnymi. Kil­ka najeżonych raf gmatwa jeszcze bardziej poplątane tutaj wodne prądy. Na szczycie, nad krawędzią prze­paści, stoją dwie szerokie, bielą swych ścian świecące, stare latarnie. Stoją one na straży wejścia. Ich ba­dawczej kontroli nie ujdzie nikt. Bosfor wszakże to naturalne wrota do krain Mahometa.

Sama cieśnina zmienna jest w swojej szerokości. Na przestrzeni trzydziestu pięciu kilometrów zwęża się, rozszerza od kilkuset metrów do kilku kilometrów. Prądy są też rozmaite. Trzeba dobrze wiedzieć, jakiego się brzegu trzymać.

Zostawiliśmy Pacyfistę pod opieką wodnego sporto­wego klubu „Galata Seraj”. Niedawno otrzymali od Kemala Paszy wspaniały pałac. Musiał to być pałac któregoś z paszów, niegdyś pańska rezydencja o pięk­nych marmurowych elewacjach. Olbrzymie sale, barw­nie malowane ściany, szerokie korytarze, a wszystko prowadzi ku oszklonym drzwiom na Bosfor. Ongiś białe, dzisiaj zaniedbane i brudne ganki schodzą wprost ku lazurowi wody. Po tych marmurach spycha się regatowe czwórki i scoolingi, a po parkietach sal łażą, ociekając wodą, sportowe nagusy. Kiedyśmy podpły­nęli, tłum tych „świętych” tureckich wyciągnął ręce z pomocą. Nie potrzebowaliśmy się o nic troszczyć. Na ramionach kilkunastu wioślarzy Pacyfista po raz pierwszy w swym demokratycznym życiu wpłynął w podwoje pałacu. Przed nami zaś stanęły tradycyjne filiżanki czarnej, zawiesistej kawy.

Jedziemy tramwajem do centrum miasta odległego stąd jeszcze o sześć kilometrów. Wysiadam przy Zło­tym Rogu. Idę uliczkami .starego Stambułu i oczy prze­cieram w zdumieniu. Poznać nie można, tak się wszyst­ko zmieniło. Brak dawnego nastroju, brak orientalne­go nastroju. Pięć lat, a takie przeobrażenia! Z woli Kemala Paszy wszystko ma być zeuropeizowane. Ta europeizacja najłatwiej sprowadza się do form ze­wnętrznych, nieważkich, nic nie znaczących: cyklistówki na miejsce dawnych fezów, kapelusze zamiast turbanów, krzesła zamiast pufów, papierosy zamiast nargili. Tylko sprzedawcy wschodnich owoców jak dawniej roman­tycznie podśpiewują na podwórkach prywatnych domów i roznosiciele kawy jednakowo dzwonią filiżankami. Ulice Stambułu zszarzały, spowszedniały, stopiły się w banał. Znikły prywatne cmentarzyki przy chodnikach miast. Drobne meczety zabudowano nowoczesnymi dra­paczami, a wiele starożytnych ruin rozwiało się na proch.

Jako fanatyczny sympatyk orientalizmu, czuje, się w tym unowocześnionym Stambule przygnębiony, przybity. Spieszno mi do -odjazdu. Chcę tylko załatwić sprawę najważniejszą: dostać od wojskowych władz tureckich wskazówki, gdzie mogę, a gdzie nie mogę lądować. Doświadczenia lat poprzednich ostrzegają przed lekkomyślnością w tym względzie. W towarzy­stwie naszego konsula zawędrowałem aż do generała, szefa odnośnego departamentu. Zapewnił mnie, że żad­nych już dzisiaj stref wojskowych nie ma i możemy płynąć spokojnie.

Mam jeszcze stawić się u komendanta policji porto­wej. Po co? Sam tego nie wiem. Władze są plus catholique que le pape. Melduję się wiec przed obliczem ważnym a bezwzględnym:

Gdzie ten wasz kaik? (kaik to po turecku większa łódź) — zapytuje naczelnik policji.

W klubie sportowym „Galata Seraj”.

Nie wolno, musicie przypłynąć natychmiast tu­taj.

Ależ nie ma jak. Tu jest przystań dla wielkich statków. Nasza łódź sportowa.

Wiele ton?

Ależ zupełnie maleńka, sportowa, może... siedem­dziesiąt kilogramów.

Jaki ładunek?

Nic... własne rzeczy, osobiste.

Spojrzał na mnie niedowierzająco i podejrzliwie. Jak żyje o takiej łodzi nie słyszał.

Macie natychmiast stawić się tutaj razem z łód­ką, inaczej zostaniecie aresztowani.

Ależ... — próbowałem tłumaczyć.

Ani słowa więcej! Kaik ma być tutaj! Wychodzę przed biuro, rozglądam się w sytuacji.

Kędy spojrzeć — wszędzie wysoka ściana kamienne­go wybrzeża prostopadle opadająca ku wodzie. Poza tym nieustanny ruch parostatków: jeden przybija, drugi odbija. Jakże tu przesmyknąć się pomiędzy ich kadłubami, nie narażając się na zgniecenie? Lecz roz­kaz to rozkaz. Durnia nie przekonasz.

Wracamy do „Galata Seraj” kompletnie złamani. Co teraz będzie? Mamy stamtąd dziesięć kilometrów żeglowania i wiosłowania w gmatwaninie przeróżnych wodnych tramwajów, motorowych łodzi i żaglowych kutrów. Jest już godzina trzecia po południu.

Płyniemy.

Z początku idzie siako tako. Przy dziennym świetle lawirować łatwiej. Najgorzej z tramwajami, u których dziób i rufa są jednakowe i nigdy nie wiadomo, w któ­rą stronę zastartują. Cała trudność kajakowego żeglo­wania zaczęła się dopiero wieczorem, kiedy pozapalano światła. Latarek jak usypał, migają niby kolorowe muchy, a wszystkie z szybkością najsilniejszych mo­torów. Prócz niebezpieczeństwa wywrotki od samych tylko fal skłóconych śrubami, w każdej chwili gro­ziła nam prawdziwa awaria, gdyż światła na maszcie Pacyfista nie miał.

Jednak po pięciu godzinach dotarliśmy do mola celników. Miedzy kadłubami oceanicznych statków przeciskamy się do najbliższego trapu. Czuję się niby Miki Mouse na języku wieloryba. Biedny Pacyfisto; nigdy w życiu tak gorączkowo nie skakał na rozhisteryzowanych, wielokierunkowych falach. Nie było innej ra­dy. Musiałem zostawić Pimpę na wodzie, aby skoczyć jak najprędzej do tureckich władz. Tak też uczyniłem. Zasapany chwytam komendanta za rękaw:

Dokąd pan mnie ciągnie? — zdziwił się.

Do żony — odpowiedziałem. — Ona tam sama jedna!

Wstał i spojrzał na mnie jak na wariata.

Gdzież kaik?

Tam, tam... proszę prędzej za mną! — wołałem ciągnąc uparcie za rękaw.

Wyszliśmy na betonową platformę, dokoła stały du­że statki. Komendant oglądał się, jakby szukając komina lub żagla.

A gdzież ten kaik? — spytał.

W dole, za molem — tłumaczyłem biegnąc w kie­runku biednej Pimpy.

Stanąwszy na krawędzi wybrzeża, z wielkiej uciechy chwycił się za brzuch.

Dlaczego pan nie mówił, że to taki mały sandal (łódka)?... Cha, cha, cha... Proszę prędzej siadać i pod­płynąć tam, na stronę. Moi ludzie pomogą ją wciągnąć na brzeg. Złożymy pod brezentem.

W tej chwili dobijał do mola ogromny holownik kotłując wodę dwoma na raz śrubami. Pacyfisto stanął dęba, a potem zaczął się wiercić jak na rzecznym wi­rze.

Prędzej dobijaj do mnie! — wrzeszczę jak opę­tany. — Prędzej! prędzej!

Nie czekając, aż się zbliży, zawisłem nogami w próż­ni, wymacując nimi pokład, aby zeskoczyć. Udało się. Chwytam wiosło, aby w ostatnim momencie wykręcić się przed zmiażdżeniem. Przybijam opodal, gdzie cze­kają już tureccy policjanci z pętlami długich sznurów. Wystartowaliśmy następnego dnia. Chciałem jak naj­szybciej oddalić się od portowego zgiełku. Jakże ina­czej czuje się człowiek w otoczeniu wolnej przestrzeni morza, nawet takiego małego morza jak Marmurowe.

Nie znam pochodzenia nazwy morza Marmara, Czy nazwano je od złóż nad jego brzegami, czy od koloru wody? Za każdą rafą, za każdym zakrętem jest ona inna, a wszędzie przejrzysta, marmurkowo mieniąca się żyłkami zieleni, to różem, to znów lazurem nieba. Przejrzystość nadzwyczajna, nigdzie nie spotykana. O tej porze roku rzadko się ono burzy. Ku wieczo­rowi przeważnie wygładza się w nieruchomą, lustrza­ną taflę. Ulata wówczas nad nim jakiś ledwie uchwyt­ny aromat, może ozon, może opary planktonu. Odurza, oszołamia, upaja. Otacza nas zewsząd widnokrąg dale­kich, fioletem zamglonych gór, a niebo zawsze jasne, prześwietlone radością słońca. Wszystko tu się składa na błogie poczucie odpoczynku.

Żagiel mimo słabego wybrzuszenia ciągnie stale i sy­stematycznie. Nie ma żadnego niepokoju o wywrotkę. Nerwy drzemią. Lenistwem rozpręża się ciało. Rozparci wygodnie, z odrzuconymi ku tyłowi głowami, wpół leżymy w słońcu na gumowych poduszkach niby w ogrodowych leżakach.

Tak zeszło kilka dni, aż przyszła konieczność doko­nania skrótu. Zamiast okalać głęboką zatokę, wygodniej wziąć kurs wprost na Dardanele. Oczywiście sa­mej cieśniny jeszcze nie widać, ale najwyższe okala­jące ją szczyty czernią się na horyzoncie. Rankiem wiatr okazał się przyjacielski. Zerwaliśmy się pełni zapału.

Ale horyzont szybko się zaciemniał. Z czterech stron świata nadciągały szerokie słupy ulewy. Raz po raz spadały stamtąd do morza bezgłośne błyskawice. A u nas tymczasem zapanowała zupełna cisza. Żagiel przestał łopotać, opadł martwo ciężarem swojej rejki. Znajdowaliśmy się w tym momencie w samym środku morza Marmara, oddaleni od najbliższego brzegu ja­kieś trzydzieści kilometrów. Żadna łódź, żaden statek tym szlakiem nie pływa. Jesteśmy wyrzuceni poza na­wias wszelkich ludzkich zainteresowań. Gdyby n szedł sztorm, bylibyśmy całkowicie samotni w nie­szczęściu.

Tymczasem przetoczyły się niebem pierwsze, daleki jeszcze warczenia grzmotu. Coraz częstsze i coraz zajadlejsze jęły spadać błyskawice. Niebo sczerniało, Słup; deszczu szły nieustannym, złowrogim pochodem. Ni ulegało już najmniejszej wątpliwości, że znaleźliśmy się w samym środku sztormowego niżu. Lada moment musiał przyjść wściekły, niebywale silny szkwał. Może zakręci, zawiruje wodnym lejem. Może zatopi swoim szatańskim podmuchem. Cóż dla niego znaczy mały nasz kajaczek? Śmieszna łupina zawieszona w takiej ogromnej przestrzeni.

Czekamy, a minuty upływają. Zdani jesteśmy na łaskę losu, bezsilni i bezradni. Nawet wiosłować nam się nie opłaca, zbyt daleko. Cóż nam przyjdzie z tych paru zdobytych mil ciężką pracą? I tak od wiatru nie ucieknie.

Atmosfera nasiąkła elektrycznością. Pimpa chce poprawić włosy i oto z grzebienia poleciały iskry.

Uczucie niesamowitego lęku. Spoglądamy milcząc na coraz bliższe słupy deszczu jak na paszczę skradają­cego się potwora. Za chwilę pochłonie nas.

Nic chyba nie potrafi bardziej zmęczyć człowieka, jak takie bierne oczekiwanie zła, które od nas nie zależy, a nastąpić musi na pewno. Te błyskawice, te grzmoty, ta smolista czarność chmur... Wreszcie zaczął padać deszcz, zwyczajny, najzwyklejszy deszcz. Mo­czył nas uparcie, systematycznie i dokładnie. Wciąż oczekiwaliśmy szkwału, ale ten nie nadchodził. Tkwi­liśmy dalej, zawieszeni nieruchomo w jednym punk­cie.

Daleko, głęboko w zatoce, miasto Rodosto zapaliło swe latarnie. Noc rozpoczęła urzędowanie. A więc uwieźliśmy, stoimy tak w jednym miejscu pięć dłu­gich godzin.

Wreszcie przyszedł szkwał, ale nie taki straszny, nie nagły i nie morderczy. Poderwał Pacyfistę z drętwego snu. Zasyczała woda pod dziobem. Pomknęliśmy peł­nym wiatrem. I wtedy staje się ze mną rzecz dziwna: zamiast radości ogarnia potężna, nie dająca się opa­nować senność. Sześciogodzinna dawka ciągłego wy­czekiwania, ciągłego wytężania wzroku i słuchu, zro­biła swoje. Czuję się nagle zupełnie wykończony. Gło­wa opada na pierś. Tracę świadomość, gdzie jestem.

Pimpa, bierz ster i żagiel, ja muszę się chwilką zdrzemnąć...

Siadaj na moje miejsce.

Łatwo powiedzieć: „siadaj na moje miejsce”. Taka zamiana pozycji w kajaku i na fali, przy tym w czasie żeglowania fordewindem, nie jest zadaniem ani łatwym, ani bezpiecznym. Trzeba przepełzać na brzu­chu i mijać się jednocześnie, aby nie podnosić środka ciężkości.

Za chwilę, wtuliwszy beztrosko głowę w miękkie, rozkosznie ciepłe, szerokie treningowe spodnie Pimpy, zapomniałem o całym świecie razem z jego szkwała­mi i głupim morzem Marmara.

Miała to być chwilka drzemki, ale poczciwa Pimpa, dzielna Pimpa, wcale mnie nie obudziła.

Zdumiony jasnością, przecierając oczy, siadłem w ka­jaku niby w wygodnym, z lekka tylko bujającym łóż­ku. Przede mną bieliła się w słońcu latarnia Gallipoli. — Właśnie dobijamy — rzekła spokojnym głosem Pimpa. — Jak myślisz, dobrze będzie tutaj?



Morze Egejskie


Arcyzabawne jest to miasteczko Gallipoli, gdzie rolę placu ratuszowego odgrywa kwadratowy basen porto­wy. Tu się tłoczą przeróżnego kształtu i kalibru ry­backie łodzie i kutry, na których odbywa się detalicz­ny handel rynkowy. Basen otoczony jest kawiarniami i biurami portowych urzędów. Wesoło tu i gwarno, a przy tym jasno i słonecznie. Bezpośrednia bliskość morza, a raczej wejście jego w obręb lądu, nadaje charakter czysto rybacki wszystkim obiektom, całemu życiu. Ludzie — bezpretensjonalni. Twarze ogorzałe, pomarszczone, czerstwe. Sieci — tu, sieci — tam; wszę­dzie owoce; wylewają się brzegami wszystkich łodzi. Przede wszystkim kawony. Turcja to kraj kawonów. Po załatwieniu poczty, po kilku przygodnych roz­mowach, wsiadamy do naszej łodzi, ażeby odbić. Aż tu nowy problem: jakże wyjść z portu labiryntem cia­snych korytarzy, pomiędzy burtami niezliczonych stat­ków? Hańbić się wiosłem? Nie, nigdy! My, żeglarze oceanicznych przestrzeni!

Podnoszę więc żagiel i rozpoczynam ekwilibrystykę lawirowania. Pimpa przerzuca deskę mieczową z lewej burty na prawą i odwrotnie, byle zaoszczędzić na dryfie. Na twarzach przyglądających się zewsząd rybaków widzę uznanie. Oceniają mój trud i oceniają go należycie. W pewnym momencie zaczynają nawet klaskać.

Kiedy wychodzimy z ciasnej bramy portu na otwar­tą przestrzeń dardanelskiego korytarza, Pimpie robi się niedobrze. Dygoce z zimna i ciemne płatki zaczy­nają latać jej przed oczami.

To taki sam atak, jak wtedy na limanach — mó­wi słabym głosem.

Ja wiem, co jest i co było przedtem. Malaria. Oto wpłynęliśmy na teren słynny z czasów wojny 1914 roku. To właśnie tutaj marły tysiące. Gallipoli i lima­ny — dwa malaryczne punkty i dwa identyczne ataki tej mało u nas znanej choroby.

Może zawrócić? — pytam zaniepokojony.

Nie potrzeba. Zaraz przejdzie — odpowiada. Szczęściem wiatr mamy dobry, fale nie wymagają wylewania wody, więc chora leży spokojnie na dnie kajaka z głową opartą o nogawki moich spodni. Jest cisza wczesnego poranka, Dardanele puste, ani jed­nego statku. Odległe brzegi nie pozwalają na dokładne rozeznanie mijanych obiektów. Co parę kilometrów schodzą ku wodzie mury obronnych, zębatych starych twierdz tureckich. Na tle zieleni łąk i lasów odbijają białym kamieniem jaskrawo i wyraźnie. Żeby uniknąć styczności z władzami, staram się trzymać środka cieś­niny. Byliśmy już niedaleko wylotu w Egejskie Morze, gdy nagle pękła mi nasada steru. Łódź zwinęła się sa­morzutnie, stając bokiem do fal. Chlust zimnej wody otrzeźwił biedną Pimpę. Nie było rady. Musiałem jak najprędzej iść za najbliższą osłonę. Siedząc wysoko na burcie, wbrew wszelkim przepisom logiki żeglarskiej, steruję wiosłem. Każdej sekundy mogę być wywróco­ny, ale jakoś i tym razem powiodło się. Zawijani do Czanak Kale. Owego Kale, co obok Yerdun zajęło dru­gie rekordowe miejsce w likwidacji żyć ludzkich. Dziś olbrzymie rewie marmurowych pomników zalegają zbocza okolicznych wzgórz na pamiątkę i chwałę po­stępu cywilizacji.

Zaraz na brzegu powitał nas z wylewną, słowiańską serdecznością Aleksiej Fiodorowicz (że też mamy szczęście do sympatycznych Rosjan!)

Co, łódka zepsuta? — zawołał. — Głupstwo! Naprawię wam, będzie jak laleczka!

Aleksiej Fiodorowicz jest najwyraźniej zastraszony, bo co chwila ogląda się na wszystkie strony i glos przycisza.

Czego się pan tak obawia? — zapytuję.

Tych duraków Turków. Tu nie wolno rozmawiać z cudzoziemcami, zaraz podejrzewają o szpiegostwo.

Policjant rzeczywiście obrzuca nas niechętnym okiem. Długo kręci w ręku dokumenty, nie wiedząc, co z nimi począć. Widocznie z obcokrajowcami mało miał do czynienia.

Dostajemy pokój niedaleko warsztatów Aleksieja Fiodorowicza. Wziął pieniądze na materiał i za godzi­nę ma robotę zacząć. Cierpliwie czekamy, Jutro podob­no wszystko będzie gotowe.

Za godzinę pukam do jego drzwi. Długo czeka na ich otwarcie, wreszcie skrzypnęła zasuwa. Gospo­darz z czerwonym nosem i pałającymi oczami bełko­cze niewyraźne przeprosiny, że musiał, że nie mógł że jutro na pewno zrobi.

Wiesz — mówię do Pimpy po powrocie — nas nowy przyjaciel to nałogowy pijak i nie wiadomo, czy naprawi nam kajak.

Skąd wiesz? — pyta Pimpa.

Byłem u niego. Pijaniutki. Pieniądze na materiał przepił.

Trudno — uspokaja Pimpa. — Będziemy pilno­wali, innej rady nie ma.

I rzeczywiście, od samego rana zaczęliśmy biedako­wi deptać po piętach. Wywijał się początkowo niby piskorz. Coraz to ginął w drzwiach knajpy, ale wracał zaraz do warsztatu i brał się do roboty. Powoli spra­wa posuwała się naprzód. Wieczorem miało być wszyst­ko gotowe, ale historia nagle się powtórzyła. Aleksiej Fiodorowicz dorwał się jakoś do wódki. Nie upilno­waliśmy. W rezultacie, zamiast kilku godzin, przesie­dzieliśmy w Czanak Kale trzy długie dni. Za to Pacyfisty nie można poznać. Nareszcie maszt siedzi jak ulał, a ster może się opierać najgroźniejszym sztor­mom.

Nowo poznani przyjaciele z Aleksiejem Fiodorowiczem na czele odradzają nam startu. Duże ryzyko. Skoro dzisiaj żaden z kutrów nie wychodzi w morze, to jakże my popłyniemy?

Rzeczywiście widok morza groźny. Przez kamienne molo portowe fale skaczą aż na drugą stronę. Ale cze­kać tak jeszcze z dnia na dzień, bez najmniejszej gwa­rancji poprawy losu, nie ma sensu. Zresztą rnam już doświadczenie. Morze wygląda najstraszniej przy brze­gach i na portowych falochronach, dalej — co in­nego.

Idziemy więc z Aleksiejem Fiodorowiczem i całą świtą ważnych oraz mniej ważnych doradców na osta­teczne oględziny żeglarskich możliwości. Wiatr bar­dzo silny. Gwiżdżąc nawiewa ostre i grzywiaste fale wprost od cieśniny, która w tym właśnie miejscu już się rozszerza przechodząc w Morze Egejskie. Jedyne kamienne molo, bardzo wysokie, wystercza prostopadle ku basenowi. Po jego obu stronach kamienne schody w dół aż do poziomu wody, który dzisiaj przestał być „poziomem”. Co parę minut bowiem sytuacja się od­mienia: poziom leży pięć metrów pod naszymi stopa­mi, to znów przewala się z szumem poprzez wierzch. Wszystko w krąg mokre i oślizle. Jedyna metoda od­bicia to zdążyć zbiec po schodach razem z kajakiem i rzucić się z nim razem naprzód, zanim nowy wał nie roztrzaska się o beton. Wesoło to nie wygląda. Jed­nak, widząc nasz upór, młodsi i odważniejsi maryna­rze zdecydowali się popróbować. Alboż to ich łódka?

Zapakowaliśmy wszystkie manele do wodoszczel­nych komór. Maszt i żagiel przytroczyliśmy do burt i z wiosłami w garściach czekamy na znak, aby roz­począć wyścigowy bieg po mokrych schodach w dół. Nasi marynarze odpowiadają za część najważniejszą manewrów: ich zadaniem jest znieść Pacyfistą i po­łożyć na wodę. Już schodzą. W ślad za opadającą najwścieklejszą falą. Biegną szybko. Jest ich aż ośmiu. Mniej więcej w połowie schodów zalewa ich jednak fala, przygniata do muru. Kilku traci równowagę, ale reszta ratuje sytuację. Nie wypuszczają łodzi z rąk, dają nam znak.

Już siedzimy, już wiosłujemy. Nie ma czasu na ma­chanie dłońmi, na odwracanie głów, na wdzięczne uśmiechy. Wiosłujemy co tchu w płucach, bez oddy­chania, wyścigowe.

Udało się i tym razem. Jesteśmy poza zasięgiem przyboju. Podnosi się żagiel. Następuje zwykła czyn­ność wychlustywania wody, czynność, z którą Pimpa już sit; tak zżyła. Pewno będzie tęsknić kiedyś do niej, gdy utraci okazję.

Ogromnym lukiem mijamy największy cmentarz wojenny i już dalej prosto jak strzelił płyniemy na wyspą Mytilene. Wiatr silny, wspaniały, bez szarpania, bez niespodzianek: równomiernym ciągiem fordewindu.

Ach! Omalże najważniejszej rzeczy nie pominąłem! Żagiel zjadły nam szczury. Proszę się nie śmiać. Na­prawdę. Stało się to w pokoju hotelowym. Żagiel stal oparty o ścianę. Rano zastaliśmy tylko szczątki. Szczu­rów było bez liku, ale nie przypuszczaliśmy aż takie­go z ich strony głodu. Dziś płyniemy na zapasowym, jeszcze z Sancho Pansy żaglu. Kto wie, może nam lepsze przyniesie szczęście.

Posuwamy się z rekordową szybkością, niczym mo­torowy ślizgowiec. Kocham taką żeglugę. Przegub dło­ni mam siny od zacisku szota. Maszt wygięty. Fale nie mogą dopędzić rufy. Pełny, cudowny fordewind! Mijamy wyspę Bozcaada. Chętnie bym tam zaszedł, ale obawa przed formalnościami powstrzymuje. Po dziurki w nosie mam tych wszystkich analfabetów miętoszących w ręku nasze paszporty i tych ważnych kaprali reżyserujących przedstawienia. Przez wzgląd na wiatr idziemy bez przerwy aż do wieczora. Pimpa karmi mnie metodą hipopotamią.

Już mrok zapadł, kiedyśmy się wcisnęli za skalny załom i tu, pod osłona raf, na ładnym, czystym piasku osiedliśmy biwakiem.

No — westchnęła Pimpa — chyba nikt nas nie spostrzegł i będziemy mieli spokój.

Wypluń te słowa, może to zła godzina — odrzek­łem przesadnie.

Spaliśmy we wnętrzu Pacyfisty. Taki sen trzeba zaliczyć do kategorii snów koszmarnych. Ale cóż mie­liśmy robić? Jedyny namiot, jakim rozporządzaliśmy, rozpinał się właśnie ponad wnętrzem kajaka, tworząc kabinę. Obok wielu minusów był jeden wielki plus takiego urządzenia: ciepło. Tymczasem noce stawały się coraz chłodniejsze, a nie zawsze była dostateczna

osłona przed wiatrem. Rano z błogim, szerokim zie­waniem odchylam róg namiotowego płótna i nagle... zamieram. Oto o dwa kroki przede mną na ziemi sie­dzi sobie w kucki turecki żandarm i na wszelki wypadek gotuje karabin do strzału.

Czego się tak przestraszyłeś? — pyta spokojnie Pimpa.

Ano nic. Mamy przyjaciela.

Tego słowa nie potrzebuję tłumaczyć. Od samej Konstancy mieliśmy „przyjaciół”. Nie opisywałem tych wszystkich perypetii, żeby nie zrażać czytelników. A zresztą po co zabagniać życie? Niechaj we wspom­nieniach chociaż wędrówka nasza zostanie czystym z przyrodą obcowaniem, pozbawionym tych wszystkich użerań się i szarpaniny nerwów.

Turecki stróż bezpieczeństwa wszechwładnym gestem każe mi wstawać i iść za sobą. Wskazuje kieru­nek. Jest nim szczyt najbliższej góry. Wcale mi się nie uśmiecha tani drapać. Używam wszystkich zna­nych mi sposobów, aby drania przekonać. Tym razem zawodzą dawne metody, jest niewzruszony i każdy wy­siłek mojej elokwencji kończy się wzniesieniem .ra­mienia w kierunku owej góry. Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko iść biernie a posłusznie.

Wrócę niedługo. Siedź spokojnie — mówię do żo­ny. — Nie sądzę, aby miał mnie mordować, nie byłoby chyba sensu.

Zaczęliśmy swój marsz o siódmej rano. O godzinie dziesiątej straciłem cierpliwość. Minęliśmy już siedem gór i dwa wyschnięte strumyki, poza tym żadnych zmian, wciąż ta sama wijąca się żmijowato ścieżyna i żar... coraz piekielniejszy, żar zbliżającego się po­łudnia. Jeszcze raz wyjąłem z kieszeni paszporty, po­kazałem mu wszystkie tureckie pieczęcie i podpisy, uderzyłem po nich wieloznacząco dłonią, ale skutek mały, właściwie żaden. Ruszam więc z powrotem.

Tok — krzyczy groźnie żandarm i repetuje broń.

Z takim żartować? Szkoda osieracać Pimpę nad brzegiem obcego morza.

,,Chcesz, draniu? — myślę sobie. — No to pokażę ci, co umiem”.

Zaczynam iść krokiem przyśpieszonym, wydłużam go do maksimum. Tak potrafią chodzić tylko wielko­ludy mierzące ponad 190 cm wzrostu. Już po chwili opiekun mój zaczyna odstawać. Przekłada raz po raz karabin z jednego ramienia na drugi. Ociera pot z czerwonej jak pomidor twarzy. „Niech ma!... Niech wie!... — szczekałem przez zaciśnięte zęby, wydłuża­jąc jeszcze krok. — Na włóczęgę trafił. Nie boję się ani upału ani gór”.

Słyszę za sobą rozpaczliwe sapanie. Oto żołnierz mój biegnie, przepędza mnie, zagradza drogę i groźnie nastawiając karabin, nie puszcza dalej. Ma tego dość. Więc zawróciłem na pięcie i w takimże tempie począ­łem iść z powrotem, Znowu nieartykułowani? wrzaski, szczękanie zamka, wreszcie tupot nóg. Zabiega mi dro­gę po raz wtóry. Nastawia karabin do strzału. Jest zły, a ja się dobrotliwie uśmiecham. Kiwam mu po­jednawczo dłonią i ustępuję. Tym razem uśmiechnął się. Podobała mu się moja czupurność. Durny, bo dur­ny, ale dobry chłop.

Kiedyśmy dotarli o godzinie dwunastej do miastecz­ka w górach, mój bohaterski strażnik bliski był apo­pleksji. Słaniał się na nogach i nie mógł utrzymać po­zycji na baczność przed swoim szefem, młodym ofi­cerkiem za biurkiem.

Jak bywało zawsze dotychczas, oficer rzucił okiem na wizę, uśmiechnął się uprzejmie i zezwolił wracać owe trzydzieści kilometrów przez górskie wertepy. Podziękowałem mu nie mniej uprzejmie. Nie miałem właściwie żadnych argumentów do walki. Wszystko się stało zadość przepisom i ludzkim prawom, to zna­czy w sposób wystarczający zatruto bliźniemu jeden dzień życia.

Wracałem jeszcze szybciej. Po prostu zaciąłem się w uporze. Chyba wygrałbym tego dnia bieg maratoń­ski. Wściekły byłem na myśl o zmarnowanym pomyśl­nym wietrze i biednej Pimpie samotnie i niekoniecz­nie bezpiecznie koczującej na wybrzeżu.

Tego dnia jednak nie udało się nam wyjść w morze. Dopiero nazajutrz triumfalnym gestem zmieniłem kurs o 90° w lewo, okalając ostry cypel Azji Mniej­szej. Pomyśleć tylko: swoim małym kajaczkiem zata­czam łuk dokoła kontynentu. Mijam ogromną wyspę Mytilene (dawniej Lesbos) ojczyznę poetki Safo i... perwersyjnej miłości.

Przed zachodem zawijamy do maleńkiego portu-miasteczka Behram i wiem na pewno, że zaraz nazajutrz odpłynąłbym stąd, gdyby nie zdumiony okrzyk mło­dego nauczyciela:

Jak to?! Więc państwo już odpływacie? A co będzie z Assos?

Jakie Aesos? Gdzie ono jest? Co w nim cieka­wego? — zapytuję w zażenowaniu, czując, że popeł­niam jakiś niesamowity nietakt, że wykazuję komplet­ną ignorancję, że o Assos nie wolno nie wiedzieć.

Assos — odpowiada nauczyciel — to obok Troi najciekawsze wykopaliska klasycznej Grecji na tere­nie Małej Azji, to miejsce zamieszkania Arystotelesa.

Rzeczywiście wstyd mi się zrobiło. Jeszcze jedna przykra nauczka, że jadąc w daleki świat nie wolno się śpieszyć. Trzeba wpierw przygotować trasę, prze­trawić ją pod każdym względem, nie tylko z punktu widzenia wyczynów sportowo-żeglarskich. Należy wie­dzieć, czego szukać i na co patrzeć, żeby uniknąć kom­promitacji jak teraz:

Co?! Pan nie chce obejrzeć Assos?!

Milcząc wyciągam na brzeg przygotowany już kajak. Oczywiście, zostaniemy tu dłużej. Już wdzieramy się na stromy brzeg. Drapiemy się po czarnych złomach bazaltu.

Pięćdziesiąt trzy lata temu bawiła tu kilkoosobowa ekipa archeologów angielsko-niemieckich — zaczął nasz przewodnik. — Kopali bez przerwy trzy lata. Ale... — dodał z westchnieniem — wszystko najcie­kawsze, wszystko najwartościowsze, zabrali do Pa­ryża, Londynu czy Berlina, tutaj zostały tylko rumo­wiska, ale i to ciekawe.

Stanęliśmy właśnie na wzniesieniu ponad szeroką przestrzenią dołów i pagórków postrzępionych odłam­kami marmurowych płyt i pozębionych kolumn. Dalej, niby czeczotkowy grzyb na starej brzozie, wyrasta konglomerat jednopiętrowych glinianych i kamien­nych domków — to już nowoczesna wioska, a raczej miasteczko, Behram. Od niego w prawo, bliżej morza, Widnieją kopuły ciężko rozpartego meczetu.

Dawniejsza bizantyjska świątynia, a dziś me­czet — objaśnił nauczyciel. — Dookoła państwo wi­dzą? Wały obronne jeszcze z czasów greckich. Przy wałach — nekropolis. Kilka ciekawych sarkofagów, a tam, trochę wyżej od nas, leży świątynia, tutejszy Partenon.

Zeszliśmy dziką, zarośniętą ścieżyną na popukaną marmurową posadzkę świątyni. Tu nawa, a tu potłu­czone portyki kolumn. Bolesna jest świadomość prze­istaczania się wszystkiego w próchno.

Chodźmy do życia — mówię Pimpie — chodźmy do tureckiej wioski.



Niewola


Dopiero na trzeci dzień postoju w Behram złapa­liśmy pomyślny wiatr. Przypomina mi się moja prze­prawa z Junga na wyspę Mytilene. Takie same fale i takie samo napięcie nerwów. Fantastycznie kawaler­ski wiatr. Nie wyobrażam sobie silniejszego na warunki kajakowej żeglugi. Pędzimy jak na skrzydłach: syczy, pieni się, gotuje, zalewa i pryska. Taką jazdę kocham, egzaltuję się nią, zachwycam. Wiem, że oczy mi pałają, a na policzki wystąpiły rumieńce. Czuję się jak na re­gatowych biegach. Kocham kajak właśnie za bezpośre­dnie związanie z wiatrem. Mój szot (lina, za którą się trzyma żagiel) nie przechodzi przez żadne bloczki, a więc cały napór żagla czuję na przegubie dłoni, za­ciska się on siną pręgą i ten fizyczny ból sprawia mi rozkosz. Mogę najsubtelniej, najwrażliwiej wyczuwać szarpnięcia i to właśnie ratuje Pacyfistą przed wywro­tką. Tu nie ma mowy o stałym przymocowaniu żagla. Gdzież tam! Tu chodzi o zdobywanie każdego wału wo­dnego. Wciąż przeszkody, wciąż zrywy, podskoki i spa­dy. Największą emocję daje fala dopędzająca od tylu, czasem nieco skośna, przy niepełnym fordewindzie. Ona usiłuje zanieść rufę bokiem i dopiero po nieuda­nej próbie, gdy się pokona opór sterem, wpadamy sil­nym rzutem w głęboką dolinę. Żagiel, wypadając z wiatru, łopocze trwożnie. Góra połyskującej w słońcu wody zasłania nas sobą. Znikamy w jej czułym objęciu, aby za chwilę znowu się wynurzyć. Zda się, że ktoś bardzo wielki i silny podnosi nas w górę. Banderka wyłania się z odmętów i żagiel rwie naprzód. To wszystko trzeba przeżyć, zrozumieć, żeby nie było nudne.

Przed nami dziwna wyspa. Wygląda jak mały Fudzijama, tylko z jej krateru wykwita bukiet przepysznej zieleni. Nastroszone skały wcale nie wyglądają życiodajnie, więc skądże ta bujna wegetacja na szczycie. Przez pustą ciekawość zbliżam się i przykładając lor­netkę do oczu, śledzę kontury brzegów.

Wygląda zachęcająco — mruczę do Pimpy — ja­kaś tajemnicza szczelina, jakby drzwi do wnętrza. Mam dziką ochotę spróbować szczęścia. Jak myślisz, co?

Dokąd się śpieszyć? Ty i tak z naszej podróży ro­bisz jakąś kategorię świętego obowiązku. Przynajmniej może odpoczniemy od tych tureckich żandarmów. Chyba tutaj ich nie ma. Wyspa wygląda na bezludną.

Było, nie było —skręcam!

Położyłem ster na burtę w pół wiatru. Zadanie nas czeka niełatwe. Musimy wśliznąć się w wąską czeluść skalną, podczas— gdy duże, miarowe fale idą bokiem. Trzeba obliczyć na oko poprawkę szalonego dryfu, któ­ry wielokrotnie przerasta pęd do przodu. Jeżeli w obli­czeniach się pomylę, nie trafię w szczelinę, boczna fala roztrzaska nas o przeciwległą ścianę skalną.

Czytając dziś te stronice pamiętnika, mimo woli skła­dam ręce. Miałem szczęście. Cudownie mądre przysło­wie: ,,Co ma wisieć, nie utonie”. Racja. Te wszystkie moje lądowania: czy to pod Midye, tutaj, czy wreszcie w delcie Indusu były chojracką fanfaronadą szczęśli­wego dziecka. I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?

Szczeliną prostopadłych ścian wciskamy się w głąb wysepki i oto przed oczami naszymi — małe, owalne jeziorko z piaszczystą, usianą muszelkami plażą, a na dalszym jej tle kwitnące krzewy i bukiety, jakby spe­cjalnie sadzonych, różnorakich w odcieniu i kształcie palm. Gdybym był księciem lub amerykańskim milio­nerem, tylko tutaj wystawiłbym swój wymarzony pa­łacyk. Świat z jego zgiełkiem, chaosem, brudem i formalistyką został na zewnątrz, za linią skał. Tu nawet wiatr nie gwiżdże. Jest tylko kojąca cisza i słońce. Wo­da zastygła w nieruchomą, szklaną, seledynową taflę wyświetla nam, niby w ogromnym akwarium, cuda podwodnego królestwa. Perłowa macica rozsianych na dnie muszli tęczowo mieni się w słonecznym odbiciu. Czeredy ryb płaskie, szerokie, długie, fosforyzujące barwami najeżonych skrzeli — srebrzą się, złocą, we­soło, rozrzutnie: bachanalia beztroskiego, radością prze­pojonego życia.

Pacyfista jakby zamarł, oniemiał z zachwytu. Wiosła legły na burtach, jak najciszej, bez stuku i bez szmeru. Każdy nieostrożnie wydany głos może zranić aksami­tny nastrój. Nie do każdego kościoła na palcach się wchodzi. Do tego potrzebny jest wewnętrzny nakaz wywołany hipnozą otoczenia. Taki właśnie nastrój przesycał to rajskie jeziorko. Po zwariowanych tańcach na wzburzonym morzu, po złośliwych sykach, hukach i szumach wodnych, po brutalnym łomocie fal o bur­ty — utonęliśmy nagle w tej ukojonej ciszy. Ramiona, łakome odpoczynku, same opadły. Kajak, wiedziony siłą ostatniego pchnięcia, bezszelestnie utknął dziobem w piasku. Staliśmy się nagle posiadaczami tej wyspy, tych palm i słońca. Braliśmy dar z niemą wdzięczno­ścią, zaślepieniem szeroko otwartych źrenic, szeptem drżących od zachwytu warg.

Było jeszcze wcześnie, żaden bóg nie wypędzał nas z raju. Sama myśl o opuszczeniu go świdrowała w ser­cu. Dzień zeszedł na pluskaniu ciał i szmatek, a wąski dymek ogniska smakował robinsonadą. Pływanie w ba­senie, gdzie nie było nic prócz wody, ryb i kwiatów, wprawiało nas w ekstazę. Jednym pogardliwym ru­chem Pimpa zdarła z siebie kostium. Jakże nie pasował do tego otoczenia! Nasze nagie, opalone na brąz ciała przenizywały się nurkiem pomiędzy warkoczami szkli­stych zielsk. Łapaliśmy oddech i znowu — głową w dół, aby gmerać po marmurowym dnie, przesiewać złocisty piasek, bawić się muszlami. Takim był nasz raj, z którego w końcu samiśmy siebie wygnali.

Więcej podobnych wysp nie było. Nocując na lądzie, kryliśmy się między rafy w najbardziej niedostępne szczeliny, gdzieś na samym szpicu oddalonych cypli, jednym słowem tam, gdzie większa była gwarancja sa­motności. Niestety — należy to Turkom przyznać -strzegli swoich wybrzeży doskonale. Prawie zawsze o świcie zjawiał się przy nas stróż bezpieczeństwa i za­czynały się bliższe lub dalsze wędrówki, mniej lub wię­cej uciążliwe. Bywały wypadki, że i oficer nie potrafił przeczytać naszych dokumentów, w wyniku czego na­stępował dalszy marsz, do władz wyższych. Jako nieu­nikniony rezultat tej ciągłej zabawy w chowanego, spiżarnia nasza nie mogła być odpowiednio zaopatrzona, nierzadko nawet słodkiej wody brakło. Nic dziwnego, że od paru dni żyliśmy nadzieją dłuższego postoju i gruntownego podreperowania wyczerpanych sił, co miało nastąpić w miasteczku Jeni Focza, wyzierającego podwójnym kółkiem z mapy.

Dziś na pewno tam zanocujemy — mówiłem do Pimpy.

Zrobię ci dobrą jajecznicę, a na trzecie będziemy jedli winogrona.

Nie, lepiej melon, taki pachnący, dośpiały melon...

Może dostaniemy chałwy?

Na pewno. Jakżeby w Turcji nie było chałwy.

Jeni Focza wygląda na duże miasto.

Trudno z mapy coś wykombinować. Każda obskurna wieś tutaj ma pretensję do miasta. Myślę jed­nak, że powinien być nawet hotel.

Fu! Nie chcę do hotelu za żadne skarby! Znajdzie­my jakiś dom prywatny.

A pchły?

Prawda. Ale byle jedzenie było. Wody już nie maj ani kropli.

Taką to mniej więcej rozmowę prowadziliśmy wpływając na wiosłach w głęboką zatokę.

Wiatr zupełnie ustał, jak to zresztą o tej porze dnia często bywa. Ku wieczorowi wiatr zwykle ucicha, żeby potem przejść w nocną bryzę. W głębi zatoki świeci lampami Jeni Focza. Z ilości świateł wnioskuję, że będą tam nie tylko kawiarnie, ale i spożywcze sklepy. Łykamy ślinkę na myśl o tej lub innej potrawie.

Pimpa!

No!

Może nawet tureckie gołąbki będą? Wiesz, te z papryką.

Ja zjem szaszłyk z rożna — odpowiada Pimpa. Tymczasem brzeg się zbliża. Coraz wyraźniej rysują się domy. Nareszcie odróżniamy ludzi siedzących przyj stolikach nadbrzeżnych kawiarni. Nawet nieodzowny żandarm spaceruje z karabinem w dłoni.

Szorując dnem po ostrych kamieniach płycizny, pod­chodzimy jak najbliżej do lądu. Wtem z tłumu dalekich jeszcze ludzi odbija jakiś jegomość w wojskowym mun­durze i śpieszy do nas. Ma długie buty, więc nie krępując się wbiega do wody, chwyta za dziób Pacyfistą i mocno odpycha wstecz.

Radi Boga, udirajtie! Zdies nielzia! — krzyczy poprawną ruszczyzną.

Nielzia”. A to z jakiej racji? Cóżem uczynił? A zresztą muszę uzupełnić prowizję, nabrać słodkiej wody. Jest godzina dziesiąta wieczór. Pora spać. Ręce mdleją nam ze zmęczenia. Cóż on plecie?... „Nielzia”.

Udirajtie — powtarza uparcie — udirajtie, poka was nie ariestowali!

Istnieje takie stadium zmęczenia i rezygnacji, kiedy człowieka przestają obchodzić wszelkie względy ostro­żności czy bezpieczeństwa. Kiedy nad wszystkim domi­nuje pragnienie odpoczynku. Nie po to wypatrywa­liśmy tureckich przysmaków, nie po to drażniliśmy podniebienie urojonym zapachem potraw, żeby teraz, bez żadnych po temu racji, tak łatwo od razu rezygno­wać. Nie ustępuję więc.

W tym momencie zbliża się do nas żołnierz z kara­binem, za nim kilku cywili. Nasz oficer (teraz dopiero zauważyłem dystynkcje) usztywnił się, wypuścił z rąk Pacyfistą i rzekł zupełnie już innym, oficjalnie brzmią­cym tonem:

Państwo są aresztowani, proszę zostawić wszyst­kie rzeczy w łodzi. Proszę iść za mną — to mówiąc skierował kroki do najbliższego domu.

Dlaczego? Za co? pytałem go, idąc posłusznie z tyłu.

Nie wolno ze mną rozmawiać. Już jest za późno. Trzeba było mnie przedtem słuchać. Tutaj mamy stre­fę wojenną i nikt bez przepustki nie może lądować,

Ależ myśmy pytali o to w Stambule i zapewnia­no, że nie ma żadnych zon militarnych! — wołałem oburzony.

Oficer milczał. Wprowadził nas do jakiegoś biura, gdzie za stołem siedział inny pan. Po chwili przynie­siono moją lornetkę i aparat fotograficzny jako corpus delicti naszej zbrodni. Na widok tych przedmiotów skó­ra mi ścierpła. Przypomniałem sobie wówczas o praw­dziwej zbrodni stanu, jaką popełnialiśmy. Oto na sa­mym dnie bagażowego luku, owinięty w trzy pary skar­petek i kilka par gatek, spoczywał mój najprawdziw­szy rewolwer i to w dodatku wojskowego typu, Parabellum. Sam nie wiem, co za licho podszepnęło mi po­dobnie idiotyczny pomysł. Sądzę, że główną winę po­noszą tu wszyscy doradcy-przyjaciele, sugerujący niebezpieczeństwa, jakie nie istniały. Słowem fakt faktem, że na dnie bagażnika leżał rewolwer z pełnym ładunkiem morderczych kuł i co najgorsze, nie miałem żadnego zezwolenia władz tureckich, bowiem według zapewnień ludzi doświadczonych, takie zezwolenie było nieosiągalne. Wolałem więc rewolwer szmuglować w ukryciu. Teraz, w momencie aresztowania i rewizja stałby się on w wypadku wykrycia głównym oskarżycielem. Czułem, jak mi włosy stają dęba. Coraz to spoglądałem ukradkiem na drzwi, kiedyż wreszcie go uroi czyście wniosą.

Po spisaniu protokołu, kapitan (ów pierwszy oficer! wskazał na łóżko i rzekł:

Tutaj mogą państwo spać do czasu decyzji wyższych władz. Zaraz zarządzę w sprawie wyżywienia!

Łóżko należało do kolejno pełniących straż żołdakowi Wyczytałem to łatwo ze złego wyrazu twarzy żandarma, gdy zabierał z gwoździ swoje ubranie, ustępując nam miejsca.

Po kolacji, która była nawet wcale smaczna, pozostał z nami na chwilę ów miły oficer i oglądając się przezornie na boki, szepnął:

Proszę uważać, aby nie skompromitować siebie i mnie niepotrzebnymi rozmowami. Nam jest zakazane porozumiewać się z cudzoziemcami.

Przypomniały mi się wówczas identyczne słowa Aleksieja Fiodorowicza w Czanak Kale. Doprawdy dziwni naród z tych Turków i dziwne tu obyczaje. Naśladują ślepo Europę, a jednocześnie obawiają się jej i wystrzegają.

Skądże pan zna język rosyjski? — zapytuję.

Mój ojciec był konsulem w Leningradzie, tam się wychowałem. Ale dość tej rozmowy, bo na pewno na śledzą. Tutaj pełno rządowych szpicli.

Łóżko nazbyt wąskie — mówię do Pimpy. — Spij na nim sama, ja położę się na naszym gumowym ma­teracu.

Tak też uczyniliśmy. Nie pamiętam, co było dalej, gdyż poduszka dla mnie ma zawsze siłę narkozy. Zachrapałem. Zbudziło mnie szarpanie za rękaw. U wez­głowia klęczała Pimpa w piżamie.

Na litość boską, spójrz no tylko, co się dzieje! — wskazała ręką na siennik łóżka.

Rzeczywiście podobnej armii pluskiew i pcheł nie wi­dywałem dotąd nigdzie. Czarne ich wojska maszero­wały jak na rewiowym modelu wszechświatowej bitwy.

Kładź się na podłodze, innej rady nie ma. Nazajutrz wyniesiono krzesła i pozwolono nam usiąść na zewnątrz przed policyjnym urzędem. Zako­munikowano przy tym oficjalnie, że poszedł telegram do Ismiru, skąd czekają na odpowiedź. — Powinna na­dejść za dwa albo trzy dni — pocieszyli.

Zauważyłem, że mimo ogromnego zainteresowania, jakie budziły nasze osoby, unikano zbliżania się do nas. Czuliśmy się w roli trędowatych. Podsuwali nam re­stauracyjne jedzenie i czym prędzej uciekali. W takiej atmosferze minęły długie i strasznie nudne trzy dni. Czwartego rano przybiegł komendant z rozkazem:

Zabierajcie manatki i w drogę!

Dokąd? pytam.

Do innego miejsca. Tam poczekacie pada la­koniczna odpowiedź.

Wsiadamy na rybacki kuter. Podnoszą lugrowy ża­giel. Miło mi jest porównać żeglugę przy takim samym wietrze naszego kajaka i stokrotnie większego statku. Najwspanialsze wrażenia czyni na nas turecki żandarm przydzielony jako konwojent. Trzyma ogromny kara­bin z nasadzonym bagnetem.

Kiedyśmy wypłynęli trochę za falochron, gdy fale chwyciły kuter na swoje grzbiety, groźny opiekun zaczął rzygać przez burtę. Zbladł biedak i wygląda coraz mniej groźnie. Wreszcie biorę z jego rąk karabin i kładę obok, Pimpa zaś ociera mu twarz chustką.

Za rufą tureckiego kalka płynie na długim holuj nasz biedny aresztowany Pacyfista. Patrząc na jego skoki, myślę wciąż o rewolwerze: czy aby dalej leży nie naruszony w swoich gałgankach na dnie bagażnika.

Nowa wieś nie różniła się od pierwszej, a łóżka Pimpa tym razem nie chciała nawet próbować. Szczęściem zaraz nazajutrz wsadzono nas na mały, przybrzeżny parostatek, aby przewieźć pod silniejszą eskortą do centralnego gmachu policji w Ismirze. Tu zastaliśmy nastrój więzienny. Dosłownie wrzucono nas do olbrzymiej, pustej izby tymczasowych zatrzymań pod opieką dwóch uzbrojonych żołdaków. I dopiero po kilku godzinach niepokojącego oczekiwania zjawił się chytrze; uśmiechnięty jegomość, aby dobrą francuszczyzną żel brać personalia oraz zeznania w sprawie dokonanego przestępstwa. Domagamy się skontaktowania nas z polską ambasadą w Stambule. Milczenie jedyną odpowie­dzią. Na obiad przynoszą nieźle spreparowane, trochę zbyt tłuste mięsne danie. Potem wzywają każdego oddzielnie na śledztwo. Pierwsza poszła Pimpa. Paznokcie gryzę z wielkiego niepokoju, aby nie wygadała się o rewolwerze. Na szczęście, nie — choć pytania były typowo śledcze i podchwytliwe. Następnie prowadzą nas do fotografa. Sadzają sztywno, z ogromnym więziennym numerem w objęciach. Fotografują en face i z profilu. Odciskają palce. Teraz już im nie umkniemy. Nie pomaga żadne tłumaczenie. Ze sportów znają tylko futbol. Kajakowa włóczęga sama w sobie nie może być celem. Nie wierzą nam. Wyglądamy przecież na normalnych ludzi. Komendant uwzględnia wyjątkowe oko­liczności, że doktorski tytuł i że... kobieta. Możemy więc zamieszkać na własny koszt w hotelu, ale oczywiście pod strażą. Odetchnęliśmy z ulgą. Teraz trze­ba jakoś dać znać naszym władzom o tej przygodzie, inaczej się nie wykaraskamy. Ale jak? Po namyśle piszemy kartkę do miejscowego konsulatu francu­skiego. Nazajutrz komendant policji komunikuje, że konsul francuski wzywa nas do siebie. Co za radość! Nareszcie ktoś interweniuje.

Konsul, przemiły człowiek, obiecał natychmiast za­depeszować do Stambułu. Napoił nas kawą, dobrą ka­wą a nie żadną turecką, której mieliśmy już po same dziurki w nosie. Zresztą gust do potraw zależy od psy­chicznego nastawienia.

Wiesz — powiadam Pimpie po powrocie do ho­telu — od czasu naszej rajskiej wyspy jeszcze cię nie pocałowałem. Co to za małżeństwo! Psie życie! Wciąż pełno świadków albo pluskwy gryzą.

Tutaj nikt nas nie widzi —powiedziała Pimpa, jak zawsze spokojnym i rzeczowym tonem.

Właśnie — rzekłem, czule obejmując ją i całując w usta. W tymże momencie, poczułem na sobie czyjś przenikliwy, natrętny wzrok. Instynktem wiedziony, podniosłem oczy. Oto tuż za naszym otwartym oknem, poprzez szerokość tylko wąziutkiego zaułka, stał na okrągłym balkoniku małego meczetu stary, chudy jak szczapa muezin, wybałuszając zgorszony wzrok.



Morze Śródziemne


Dzień w dzień meldujemy się rano w policji po to, aby przesiedzieć resztę dnia w atmosferze zadżumienia. Nikt nie chce z nami rozmawiać ani niczego wyjaśniać. Ów Francuz-tłumacz, bojąc się własnego cienia, cofa się na nasz widok w najbliższe drzwi. Panuje tu terrorystyczny zakaz jakich bądź kontaktów z podejrzanymi cudzoziemcami. Nic chyba nie może bardziej zdenerwować jak taki właśnie nastrój. Próżno byś, biedny zadżumiony człowieku, usiłował głową przebić ten dziwny, nieżyczliwy ci mur — nic nie wskórasz. Dopiero po ośmiu dniach zakomunikowano nam oficjalnie, że jesteśmy wolni, kajak zostanie zwrócony, ale płynąć na nim dalej nie wolno. Musimy zakupić bilet na turecki statek przybrzeżny i ominąć „zonę militarną”.

Wszakże takich żon w Turcji nie ma — mówię.

Kto panu powiedział? — zdumiał się policjant.

Najwyższy komendant najwyższej waszej policji w Stambule — odpowiedziałem ze złością, biorąc jednocześnie z jego rąk aparat fotograficzny i lornetkę, symbole naszej szpiegowskiej akcji. Niestety, cała rolka filmu, a więc wszystkie ostatnie zdjęcia łącznie z naszą rajską wyspą zostały prześwietlone.

Tak oto pod naciskiem sił wyższych Pacyfista sprzeniewierzył się zasadom samowystarczalności i legł niby leniwy sybaryta na pokładzie tureckiego statku Erzmrum. Statek kursuje regularnie między Stambułem a Mersinem, jakimś tam miasteczkiem, którego nazwy nie mogę znaleźć na mojej mapie. Brak nadbrzeżnej kolei nadaje tej linii okrętowej ogromne znaczenie, zwłaszcza, gdy chodzi o transporty wojska. Pokład i międzypokład trzeciej klasy literalnie zawalony żołnierzami. My z Pimpą korzystamy z protekcji „Pacyfisty”, on bowiem trafia na pokład górny, szalupowy. Tłumaczę kapitanowi statku, że nie możemy przecież rozstać się z naszym dobytkiem, wobec tego musimy spać obok. W rezultacie zajmujemy przytulny kącik, wciśnięty między szalupy a wentylatory. Cała nadzieja w dobrej pogodzie, gorzej będzie w razie deszczu. Ale niebo gwiaździste, od niedalekiego lądu idzie ciepły, rozpalony upałem dnia oddech ziemi.

W ostatnim momencie, tuż przed odbiciem statku, wsiadło trzech włóczykijów niemieckich. Olbrzymie plecaki, zakurzone ubrania i opalone twarze same za siebie mówią. Oczywiście, wciągnęliśmy ich na górę do naszego towarzystwa. Na dole wytrzymać nie można, taki straszliwy zaduch. Pot nie mytych nigdy ciał zmie­szany z odorem czosnku odurzał, parował, docierając do nas przez otwartą klapę luku aż na górny pokład.

Komitywa doskonała, śpiewamy z globtroterami pio­senki polsko-niemieckie, jakieś na poczekaniu klecone makaronizmy. Zaśmiewamy się z byle czego, jak to młodość tylko potrafi. Jeden z Niemców objechał już cały świat na wszelki możliwy i niemożliwy sposób. Jego opowieści starczyłyby za temat do najciekawszej książki podróżniczej. Teraz wędrują wszyscy na pie­chotę, zarabiając rysowaniem karykatur spotykanych ludzi.

Noc ciepła, południowa, a do tego żar idący od komi­na rozbroiły wreszcie nasze zapały. Legliśmy, gdzie kto mógł, rozmarzeni i z oczami w gwiazdach.

Jednostajny gwar żołnierskiego pokładu przeszedł tymczasem w jakiś oryginalny rytm ni to śpiewu, ni to deklamacji. Przechylam się poprzez balustradę, zaglą­dam na dół, wytężam słuch. Wschodni, beznadziejnie nudny motyw wwierca mi się w mózg. Już nie chcę słuchać, mam dość, ale uciec nie można. Monotonny rytm objął mnie w posiadanie jak melodie wyjących derwiszów. Wstaję. Schodzę na dół. Wymacuję wolne przejście w tłoku. Jest duszno i straszliwie gorąco.

Umundurowane bractwo w porozpinanych kurtach, rozrzuconymi kończynami leży pokotem między łukami kawonów i pestkami słoneczników.

Z wolna wzrok się przyzwyczaja do otaczającego mroku. Jedna jedyna olejna lampeczka nie może dać wystarczającego światła. Żółty jej płomyk migoce na żołnierskich klamrach.

Pośrodku, na małym kwadratowym wzniesieniu, na jakiejś pokrywie bagażowego luku, siedzi dwóch takich samych jak inni żołnierzy i przymrużywszy oczy, sen­nie kiwa głowami, na przemian śpiewając swoją koły­sankę wiedźmową. Wyją jak psy do księżyca, jak urze­czone szakale, a ja patrzę... patrzę i odejść nie mogę.

Rano tłum pasażerów jeszcze się powiększył. Były jakieś przystanie. Pozbierali nowych żołnierzy. Wi­docznie czas urlopowy, więc jadą ich masy. Pchają się na nasz, górny pokład, choć kapitan nie pozwala. Zastawiono deskami przejście, nie pomogło i to. Walą, wdzierają się coraz wyżej, już otoczyli nas zwartym pierścieniem. Nagle jak spod ziemi zjawia się mały, sprężysty oficerek w eleganckim mundurze, z pięknie? świecącymi guzikami. Podnosi na nich głos, wskazuje palcem na schody.

Marsz! — wrzeszczy. — Marsz w tej chwili!

Stłoczyli się przerażeni. Stoczyli się po stromym trapie. Jedno mgnienie, a już nie widać nikogo. Dyscypli­na terrorystyczno-dyktatorska. Oficerek wdzięcznie się kłania w naszą stronę. Zapewnia, że będzie nad nami czuwać. Prosi o wybaczenie, ale wiadomo...

Mija pół godziny. W otworze znowu zjawiają się głowy. Schodek po schodku wojsko zdobywa pozycje.

Raptem słyszę na dole miarowe, rytmiczne klaskał nie. Zaciekawiło mnie ono, tym bardziej, że na skutek tego dźwięku górne szeregi gapiów momentalnie; opadły.

Wychylam się przez balustradę. Zaglądam pod poi kład. Oto tenże oficerek robi „porządek”. Stojąc przed dwa razy wyższym od siebie drabem, bije go systematycznie po pysku. „Ano — myślę sobie — cywilizowanie armii tureckiej zawrotne przybiera tempo. Za lat kilka będzie chyba raj.”

W którymś tam z portów po drodze, a było tego bez liku, wsiadł jakiś cywilny jegomość z dwoma worami ze skóry. Ledwie statek ruszył, zaczęła się sprzedaż miodu. Utworzył się dokoła tłum amatorów. Podsta­wiają kubki i miski, a chłop ów nalewa z worka, regu­lując strumień miodu oblizywanym wciąż palcem.

Odwiedzam lekarza okrętowego. Jest trochę speszo­ny wizytą kolegi. Stary dziadzio-emeryt przyszedł wi­docznie na statek, aby dogorywać. Pytam go o ambu­lans, o pomieszczenie dla chorych, udaje, że nie słyszy. Najwyraźniej unika tego tematu. Lekarstwa i instru­menty chowa przy sobie, aby nie sfatygować starych nóg szukaniem. Spod siennika wyciąga kleszcze położ­nicze, a z szufladki, spod kołnierzyków i krawatów, wyjmuje strzykawkę gotową do zastrzyku. Pytam go o pomieszczenie, w którym przyjmuje chorych. Szero­kim gestem wskazał własne, nie zasłane jeszcze łóżko:

No tutaj... — odrzekł głosem zdziwionym.

Nareszcie któregoś rana opuszczono Pacyfistą na wo­dę, a my, jak przystało na prawdziwych marynarzy, spuściliśmy się do jego wnętrza po sznurowej drabince. Od brzegu dzieliła nas jeszcze spora przestrzeń.

Patrz — woła nagle Pimpa — tam widać jakąś wyspę czy ląd!

Rzeczywiście. Nie wiem sam, gdzie jesteśmy. Bardzo przyjemnie żyć w próżni, w zupełnej nieświadomości tego, co się w krąg dzieje. Płynę na tamten cypel przed nami. Zresztą wiatr sam niesie.

Dwa tygodnie upłynęły od ostatniej naszej żeglugi kajakiem. Takeśmy się stęsknili do niej. Z jakąż rozko­szą teraz prowadzę łódź! Znowu jesteśmy ludźmi wolnymi, od siebie tylko zależnymi. Właściwie zależność większa niż na statku, bo i kierunek wiatru, i dostę­pność lądu, i łaska żandarmów na brzegu — wszystko się składa przeciwko nam, a jednak jesteśmy wolni, bo zawieszeni w wielkim świecie bezpośrednio: my płacimy za bilet, nikt nas nie „wiezie” — sami płynie­my, a to wielka różnica.

Spoglądam na mapę.

Ta wyspa to Castellorizo, a to miasto na lądzie to turecki Kas. Za parę dni powinniśmy przekroczyć gra­nicę Syrii.

Miasteczko Payas leży zaledwie trzy kilometry od granicy turecko-syryjskiej, a pół kilometra od morza. Zostawiam Pimpę jak zwykle na brzegu, a sam idę wi­zować paszporty. Ani brud uliczek, ani rudery domów nie czynią już na mnie wielkiego wrażenia. Kto jedzie przez Turcję, ten musi do niechlujstwa się przyzwy­czaić. Kwietnych ogródków też nie warto szukać. Ludzie Wschodu nie dbają o estetykę domu, jedynie pal łące wielkich sułtanów, wezyrów czy szejków godne są kwiecistych kafli i szemrzących wodotrysków.

Idę i wypatruję ponad dachami czerwonej chorągwi z półksiężycem. Jest to zawsze znak lokalu żandarmerii. Najwyższym autorytetem i przedstawicielem rządu jest żandarm. Tym razem czerwony proporzec powiewa nad wysokim dachem obskurnej rudery, ni to walącej się szopy, ni to składu na węgiel. Akrobatycznie lawirując między kupami śmiecia i kamieni, dobieram się do drewnianych schodów, a potem skaczę w górę po ich ruchomych klawiszach. W dużej kancelarii, a zarazem sypialni pięciu żołnierzy, siedzi jeden podoficer i gło­sem ministra rozpoczyna formalności.

Obok, oparty niedbale o framugę drzwi, stoi obdarta cywil i ciekawie przypatruje się naszym paszportom. Garnitur ma wytarty, koszulę mocno brudną, spragnionych reperacji obuwie, a wszystko razem tworzy jakiś styl niepowszedniego, lekceważącego zaniedbania. Tak potrafią się ubierać albo wykolejeni intelektualiści, al­bo ubodzy snobi. Zainteresował mnie ten typ.

W splocie rąk i postawie nóg miał dużo bezceremo­nialnej swobody. Traktował otoczenie per nogam, z góry i trochę pogardliwie. Ludzie ubodzy mają zwy­kle wyraz przygnębienia lub strachu — ten, wprost przeciwnie, aż promieniował pewnością siebie. Bimbał po prostu, miał za nic swoją sytuację, mimo że, jak zorientowałem się, był aresztowany. Opodal stał w po­zie na baczność jeden z żandarmów.

Podoficer tymczasem zadaje mi wciąż pytania jedno po drugim, a ja tylko: jok i jok. Z trudem staram się coś tłumaczyć, energicznie machając rękami.

Może panu dopomóc? — zapytuje raptem niezna­jomy obdartus w najczystszej polszczyźnie. Oczywiście wpadam w entuzjazm. Jest to nie tyle radość z pomocy, ile po prostu bezinteresowna uciecha ze spotkania ro­daka w tak dziwnych i tak nieprawdopodobnych wa­runkach.

Podczas gdy żandarm wypisuje kwestionariusz, my prowadzimy cichą, urywaną rozmowę.

Pan tu skąd? — zapytuję.

Z Polski, etapem. Pod stałą opieką aniołów-stróży. Nie mogę narzekać: karmią nieźle. Turcy są nad­zwyczaj gościnni i dobrzy. Nauczyłem się ich języka. Powiadam panu — bardzo ciekawa podróż.

Za cóż pana aresztowali?

Za nic. Capnęli, gdy spałem na osi pulmanowskiego wagonu w Orient Ekspresie.

Nasz oficer żandarmerii pyta, jakim językiem porozu­miewamy się, bo on takiego jeszcze nie słyszał. Nie Dążyłem ust otworzyć, gdy nowo poznany włóczęga już mnie w tym wyręczył:

Allemand... allemand... Po co mówić prawdę — tłumaczy mi szeptem. — Gdybym jechał z honorami pierwszą klasą — rzecz zupełnie inna, mówiłbym wówczas prawdę. Niech wiedzą, żem Polak, ale tak, na piechotę, to mądrzej nie przyznawać się. Nikt tu nie wie jak się nazywam ani skąd pochodzę, tak lepiej.

Korzystam, że policjant kaligrafuje litera za literą nasze obco brzmiące dla niego nazwiska i nie zwraca uwagi na więźnia, więc indaguję dalej:

Ale dlaczego pana wiozą aż tutaj, aż nad granice! Syrii?

Jeżeli pan chce podróżować na gapę, to zawszą trzeba tak postępować. Złapią pana przy granicy pol­skiej, mów pan, że pochodzisz z przeciwnej gdzieś stro­ny, wówczas w myśl przepisów muszą pana dostarczyć tam, skądeś przyszedł. Tym sposobem idę już dwa mie­siące przez Turcję, no i jutro oddadzą mnie w ręce Syryjczyków.

A tamci nie przyjmą.

To już brat mój załatwi, on ma warsztat w Aleppo.

A do Stambułu to pan naprawdę na tej osi pulmanowskiej przywędrował?

Tak, to wcale nie jest źle, tylko kombinezon trzej ba mieć i cytrynę.

Jak to cytrynę?

Widzi pan, gdy ten kurier pędzi, to pod spodem fikają kamyki i piasek. Nie daj Boże wychylić wtedy głowę, zabije. Trzeba leżeć na płask na cylindrach ze sprężonym powietrzem. Ażeby wargi od tego pędu poi wietrzą nie popękały, koniecznie należy trzymać w zębach ćwiartkę cytryny.

Przecież to chyba widać, gdy ktoś leży na cylindrze.

Et, kto by tam tak nisko zaglądał! Niebezpieczeństwo tylko idzie od tych młotków.

Tu żandarm czegoś nie zrozumiał, więc bezpośrednio zwrócił się do mego tłumacza. Przyjrzałem się i ja jego twarzy, kiedy się nachylił nad papierami. Miał duże, myślące oczy i subtelne rysy Żyda-muzyka. Mówił zu­pełnie biegle po turecku.

O jakich młotkach pan wspomniał? — spytałem szeptem, gdy skończył z żandarmem.

Te młotki na długich kijach, którymi obstukują osie dla sprawdzenia, czy są całe. Pan wie?

Tak. Więc jakie mają one znaczenie?

Gdy leżysz pan na zbiorniku, ośka wydaje inny dźwięk, od razu skapują. Trzeba wówczas podnosić się opierając na resorach.

Skądże pan tego wszystkiego się nauczył?

Oho, alboż to jedna podróż! Cały świat zjeździ­łem.

Zawsze ekspresami?

Póki byłem młody, to na statkach, ale to ciężka sztuka. Zależy, na jaki trafisz. Nie daj Bóg na Greka, to cię utopić gotowi.

Co pan mówi, Grecy?

Kapitan Grek to potwór, rzadko który poczciwy się znajdzie. O!... Już idą po mnie. Do widzenia. Zoba­czymy się może w Aleppo.

Dwóch żołnierzy weszło do izby, stanęli jednak pod ścianą, czekając dalszych rozkazów. Podoficer wciąż był zajęty dokumentami. Pisał i pisał, przekreślał i zno­wu pisał. Mozolił się. Najwyraźniej praca ta dawała mu się we znaki.

A gdyby pański brat nie załatwił sprawy i Syryj­czycy odmówili przyjęcia?

Nie odmówią. Powiem im, że pochodzę z Iraku albo Persji, no to popędzą tam etapami, a po drodze brata odwiedzę i on wyciągnie. Głupstwo! Nie w ta­kich opresjach się bywało — zaśmiał się swobodnie.


Nareszcie podoficer wstał i urzędowym głosem za komunikował łamaną francuszczyzną, żebym szedł już do kajaka, a on dokumenty prześle mi nad morze. Nie bardzo rozumiałem, dlaczego nie daje ich teraz, od ra­zu, ale władza — władzą, a skoro jest władzą, trzeba jej słuchać.

Pożegnaliśmy się z, włóczęgą bardzo serdecznie. Dużo już globtroterów spotkałem w swoim życiu, ale ten zrobił na mnie najbardziej spokojne, zrównoważone wrażenie jakiegoś maniaka-specjalisty, Cygana, włóczęgi z ducha, z idei samej w sobie.

Przenocowaliśmy tej nocy wewnątrz kajaka. Niełatwy to sen. Śpimy na waleta i na boku. Na wznak -nie ma miejsca.

Już robi się trochę chłodno. Wyobrażam sobie, co będzie dalej.

Rano zdążyliśmy zjeść śniadanie, zapakować rzeczy i w ogóle przygotować się do dalszej drogi, a dokumen­tów wciąż nie ma. Przeczekaliśmy jeszcze godzinę, dwie... wreszcie tracę cierpliwość i idę do kaprala. Ten siedzi przy tymże co przedtem biurku i w najlepsze ziewa. Proszę go o papiery. Leniwym ruchem sięga do kieszeni. Podaje. Otwieram, aby sprawdzić, czy wszyst­ko w porządku. Nie widzę ani jednej nowej pieczątki, ani jednego nowego podpisu. Więc po co trzymał aż tak długo? Każda władza ma swoje narowy.

Klnąc na czym świat stoi, wracam nad morze. Szczęściem wiatr doskonały. Niebawem lądujemy ukryci w skałach, żeby drugi raz nie pokazywać papierów, i zwłaszcza że nie wiemy, czyja to jest ziemia. O północy budzi nas dawno nie słyszany szum pędzącego pociągu. Z jakąż rozkoszą oglądamy migające światełka okien. Są one dla nas w tej chwili łącznikiem z cywilizacją, a więc z Polską. Nie zmęczył nas kajak ani walka z fa­lami. Jesteśmy tylko doszczętnie zmordowani ciągłym kryciem się przed tą idiotyczną formalistyką analfabe­tów i ciągłym podejrzewaniem nas o szpiegostwo.

Rano namyślamy się poważnie, czy warto puszczać sje w dalszą drogę. Czarna chmura wypływa spoza wy­sokiego lądu, są to góry Taurus. Sztorm nieunikniony. Ale pragnienie ucieczki z Turcji dominuje nad wszel­kim innym uczuciem. Refuję żagiel, zabezpieczam manatki w wodoszczelnych lukach, jednym słowem przy­gotowujemy się na najgorsze. Odbijam półwiatrem, mając sporą zatokę do przecięcia. Fioletowy jak zwykle cypel skalny łudzi swoją pozorną bliskością. A chmura tymczasem usiadła na szczycie jakiejś góry i grzmi stamtąd ostrzegawczo a groźnie. Może się na tej groź­bie skończy?

Gdzież tam! Przyleciał nagły szkwał. Szarpnął tak wściekle, że mało brakowało do wywrotki. Puściłem żagiel luzem. Załopotał gorączką przestrachu.

Pimpa! Wyjmuj maszt razem z żaglem, tylko prę­dzej!

Zawinęła się tym razem szybko i sprawnie. Chwyta­my za wiosła. Nie ma mowy o przecinaniu zatoki. Wiatr szalony, a fale narastają z każdą chwilą. Od brzegu odpłynęliśmy dopiero najwyżej trzy mile. Lepiej wra­cać na wiosłach. Próbujemy ciągnąć jak najsilniej. Nie­stety, mimo ogromu wysiłku stoimy na miejscu, nie­równomierne, zaskakujące szkwały zagotowały wodę: pluje, skacze, chlusta. Bałwany raz po raz odrzucają nas i dryfują na pełne morze. Po raz pierwszy od po­czątku podróży uczułem prawdziwy strach. Uświado­miłem sobie grozę sytuacji. Oto za chwilę znajdziemy się na pełnym rozhukanym już na dobre morzu. Ten strach dodaje sił. Ciągnę wiosło, opieram się nim, jak mogę. Dziki, litewski, atawistyczny upór zwycięży. Nie dam się! Musimy jakoś dojść do brzegu. Raz po raz fale chlustają i nie ma czasu na ich wylewanie. Coraz głębiej się pogrążamy. Coraz trudniej wiosłować.

Nie wiem, czym by się skończyła ta „żegluga”, gdyby nie szczęście, które jednak nas nie opuszcza. Chmura nagle zwolniła się z czubka góry i pomknęła bokiem w przestrzeń. Błyskawice, grzmoty, deszcz — wszystko, jakby wyproszone, wyniosło się za drzwi. Morze jesz­cze się kiwało, wytrącone z równowagi, ale bez stałej podniety wiatru szybko łagodniało w zapędach. Zawró­ciłem i znowu podniosłem żagiel. Nasz fioletowy cypel zaczął przybierać weselsze barwy. Zaświeciły na nim białe punkty domków. Według moich kalkulacji to już jest Syria. To nasz punkt docelowy, Aleksandretta, czyli po turecku Iskenderun. Kto wie, czy nie nazwany tak na pamiątkę owego Iskendera Paszy pogromcy hetmana Żółkiewskiego pod Cecorą?

Odtąd zaczniemy nowy, całkowicie odmienny odcinek podróży.



Aleppo


Z biciem serca oczekiwaliśmy nowych warunków życia. Będzie lepiej czy gorzej, ale na pewno inaczej: inny czeka nas kraj i pod innych zarządem. Niepokoju, jaki odczuwaliśmy zbliżając się do Aleksandretty, nie da się określić słowami. Podobną tremę ma się przed egzaminem albo scenicznym występem, jednym słowem przed każdą życiową próbą, lecz to nie to samo. Bądź co bądź byliśmy teraz całkowicie na łasce losu. Wszakże nasz dobytek, dom i... towarzystwo to kajak. Jeden jedyny kaprys jakiegoś urzędowego dygnitarza zdolny był przekreślić wszystkie dotychczasowe plany.

Wszakże układałem je przed startem w świat tylko teoretycznie, zakładając, że stosunki podobne do naszych, europejskich, są wszędzie, że na rzekach roi się od portowców i każdy urzędnik ma nakazane pomagać przy transportach. Turcja tymczasem otworzyła nam oczy, pokazała przykrym doświadczeniem, jak sprawa wygląda w rzeczywistości, odebrała całkowicie ochotę do dalszych prób. Na dłuższą metę takich stosunków nie wytrzymałyby już nasze nerwy.

Wpatrujemy się gorączkowo w coraz to jaśniejsze, coraz wyraźniejsze kontury domków na zielonych zbo­czach, w czerwone dachy portowych hangarów, szarą linię falochronów i... jak moja matka zwykła mówić z wileńska: „zatyka nas pod łyżeczką”.

Kieruję łódź wprost do basenu celnego. Wyrzucam się na piaszczystą plażę. Sam fakt, że znalazłem tutaj miękki, czysty i wcale nie zapluty piasek zamiast chro­powatego cementu wprawia mnie już w znakomity humor.

Elegancki policjant prowadzi do urzędu. Nauczony wymaganiami tureckich analfabetów, patrząc z lękiem w oczy i z trudem opanowując drżenie rąk, podaję pasz­port. Zaraz każą wyładować manatki, wyjmować kli­sze z aparatu i będą włóczyć od Annasza do Kaifasza pod srogą eskortą uzbrojonego żandarma. Tymczasem wręcz przeciwnie. Ani im w głowie podobne szykany. Są uprzedzająco grzeczni. Zamiast nadymać się ważnie, uśmiechają się przyjacielsko. Płynną francuszczyzną wersalsko komplementują wyczyny Pimpy, że to niby kobieta i tak odważna, tak dzielna. Są pełni zrozumie­nia dla sportu. Nie potrzebuję tłumaczyć różnicy pomiędzy sportowym kajakiem a owocową barką. Dosło­wnie po pięciu minutach jesteśmy wolni, a kajak, bez żadnego w tym z naszej strony udziału, pieczołowicie owinięty w brezentowe płachty, leży pod dachem hangaru.

Własnym uszom nie wierzę. Czyżby?... Czyżbym na­prawdę nie potrzebował dyktować imion dziadka i babki, co robili i gdzie byli. Nawet nie potrzebuję czekać na tajemniczy podpis, popijając dla pociechy czarną kawę, która smakuje piołunem i staje ością w gardle. Co najważniejsze, nazwisko nasze wraca do poprzedniego znaczenia. Stajemy się znowu Korabiewiczami (na terenie Turcji zapisywano nas jedynie jako „Wacław” i „Janina”).

Kamień spadł z serca. Swobodniej oddycham. Raźniej oglądam się dokoła.

Miasteczko ładne, czyste, kontrastowo inne od tureckich. Chodniki wyłożone taflami betonu, strzyżonej skwerki pełne klombów. Rzędy młodych, niedawno sadzonych palemek zapowiadają w niedalekiej przyszłości cień. Poprzez białą siatkę drucianego płotu widnieją kąpieliska morskie z przepisową trampoliną. Dawno już, bardzo dawno czegoś podobnego oczy nasze niej oglądały.

Naczelnik biura, wcale nie Francuz, tylko rodowity Syryjczyk, dosłownie w pięć minut załatwia sprawę, po czym zrywa się z krzesła i prowadzi do taniego, alej czystego hoteliku. Taki jest wobec nas bezpośredni, szarmancki i uprzejmy, że odchodzimy zachwyceni.

Zorganizowaniem dalszego transportu Pacyfisty za­jęli się wszyscy miejscowi dygnitarze z samym dyrektorem ceł na czele. Już od wczesnego rana dokładnie co pół godziny melduje się „dyrektor” garażu z przeprosinami, że autobus jeszcze nie gotów. Dopiero o godzinie dwunastej w południe wybraliśmy się nad wodę gdzie zaczęto uroczyście ładować kajak na dach autobusu. Ani ja, ani tym bardziej Pimpa udziału w tym brać nie możemy, nie wypada. Odsunięto nas grzecznie na bok. Każdy z przyjaciół chce przynajmniej dotknąć naszej łodzi palcem. Niemała to sensacja dla tak wiel­kiego miasta.

Z podobnym komfortem nigdy chyba jeszcze nie jeź­dził Pacyfista: na dachu autobusu, z podkładem wielu worków i w otuleniu brezentu. My też na pierw­szych miejscach, tuż za szoferem, z możnością obserwacji mijanych krajobrazów.

Szosa doskonała. Widywałem przecież nie tylko pol­skie drogi. Znam szosy Flandrii i śliczne autostrady Wysp Kanaryjskich czy francuskiego Maroka, ale to wszystko nie da się nawet porównać z Syrią. Co kilka kilometrów stoją Arabowie z miotłami, oczyszczając tor z kurzu, niby parkiet mieszkalnego domu.

Najpierw drapiemy się z głośnym warkotem zmę­czonej maszyny wciąż pod górę, z poziomu morza na płaskowyż Pustyni Syryjskiej, potem malowniczą wężownicą w dół i dziesiątkami kilometrów jak strzelił wśród żółtej, ubitej gliny. Gdzieniegdzie kółko cembrowanej studni, przy niej parę pólek zakurzonej, ubogiej, suchotniczej zieleni. Czasami znowu bagna rudej, wstrętnej, lepkiej gliny.

Raptem autobus w całym pędzie skręca, stacza się pochylnią przez duże, monotonnie płaskie, jakby zasty­głe w bezruchu jezioro. Dziwne, „bezduszne” uczucie wywołuje w człowieku taka rozlana tafla wodna, bez odbicia brzegów, bez drzew i bez krzewów. Nawet trzcin, i tych- tu nie widać. Żadnego życia.

Za rzymskich czasów leżało tu miasto, potem na­gle pewnej nocy znikło, przerwało się źródło i zatopi­ło - tłumaczy nam uprzejmie szofer.

Niedawno odnaleźli drogę w głąb - dodaje są­siad.

Wyobrażam sobie korynckie kolumny, marmurowe schody, mozaikowe podwórka z wodotryskami, a wo­kół... ryby i kraby, mątwy i wodne węże.

Opodal jeziora rozłożyło się niewielkie miasteczko. Klekot motoru nie potrafił zagłuszyć jego wrzasków. Wchłonęło nas od razu rozdygotaną upalnym żarem oślepiającą migotliwym blaskiem, bezładnie a tęskni mamroczącą atmosferą Wschodu.

Szofer pakuje do auta olbrzymi wór ni to słonin; ni to mydła. Gościnnym gestem odłamuje kawalek i bezceremonialnie, serdecznie, po koleżeńsku pakuje go Pimpie w usta. Wzdrygnęła się biedaczka odruchowo, aż się zaśmiały otaczające nas pasażerki.

Niech mem sabh spróbuje, bardzo smaczne, to specjał tego właśnie miasteczka, nigdzie więcej takich nie ma — zachwalają życzliwie.

W myśl wyznawanej zasady, że wszystkiego należy spróbować, sięgam do worka, przymrużam oczy i biorę nie znany przysmak na ząb. Jest to figowa, praso­wana masa, coś w rodzaju naszych jabłecznych serów, tylko nudząco słodka, gorsza od fig suszonych. Poza tym, ten tylko, kto zna dobrze Wschód, może sobie wyobrazić różnoraki zapas brudu, jaki został tutaj razem z figami wprasowany. Nie pytałem o sposób wyrobu. Nogami czy rękami prasują, nie stanowi to wielkiej różnicy.

Gdzieś przed zachodem słońca mijamy jakiś dziwny szlak, przecina on naszą szosę z ukosa. Od horyzontu do i horyzontu biegnie prościutko jak strzelił. Jest to droga wysłana grubymi płytami piaskowca. Wygląda niby jakiś bajkowy rycerski pas Guliwera rzucony na ziemię.

Co to? — zapytuję szofera, a ten bez dalszych słów i prośby energicznym naciskiem pedału zatrzy­muje autobus i zaraz cofa go biegiem wstecz, aż do owych roztrąconych płyt. Wyskakujemy.

To starorzymski szlak, a kto wie, może jeszcze i Aleksandra Macedońskiego. Wiedzie w stronę Bag­dadu.

Tyle wieków leżały spokojnie — ciężkie, masyw­ne, wyciosane z kamiennych bloków płyty i nikt ich nie mógł ruszyć. Jedna przy drugiej zalegały mostem, oporne wiatrom i ulewom pustynnym. Żadna siła nie była zdolna rozerwać kamiennego pasa cezarów. Pow­stały w nim szczeliny na dwa palce szerokie. Łączący cement wykruszył się, ale kamienia nic nie zdołało zniszczyć. Mijały wieki. Aż oto przyszedł nowoczesny człowiek — chuchro w okularach. Wymierzył nowy autostrady szlak. Nastawił swoje różne kątomierze. Wydał rozkaz i po raz pierwszy w historii świata roz­sunięto na bok zawadzające płyty. Złożono je na ku­pę, jak niepotrzebne, nikomu nie przydatne śmiecie. Nowa szosa jest gładka, lśniąca, praktyczna. Pobiegła pod innym kątem. Stary rzymski szlak włazi ciężko w ziemię, zarasta pleśnią, pokrywa się kurzem. Zardze­wiały pas wielkoluda leży niepotrzebny, wyrzucony poza nawias. Życie się toczy. Nowe życie.

Słońce zachodzi. Już go nie widać za nami. Pustynię ogarnia pomarańczowy półmrok. Tu wszystko jest jednobarwne, pomarańczowo-ciepłe, a nawet gorące. Pa­ruje namiętnie zmęczenie rozchylonych warg.

Wjeżdżamy powoli pod górę. Nawet czarna, asfalto­wa szosa przybrała odcień pomarańczy czy daktyla. Osiadły na niej kurz skamuflował dyskretnie nuworyszowskie pretensje. Cały świat już w tej chwili jest biernie poddany umierającemu słońcu. Nagrzane upa­łem powietrze wibruje. Niebo drży. A może moje oczy drżą namiętnością widzenia nowych obrazów?

I oto nagle z pomarańczowego, gorącego nieba wyra­stają ostre szczyty minaretów. Idą ku tobie cebulaste kopuły sułtańskich pałaców — tej samej gorącej barwy, tylko innych odcieni. Przygaszone, zmęczone dniem słońce rysuje ci fatamorganę twoich chłopięcych snów. Wszystko, coś wymarzył w dzieciństwie, i potem, do czego dążyły twoje sztubackie sny. Ku czemuś szedł żmudnym trudem, dzień po dniu, dzień po dniu, wiosłami twego kajaka poprzez wody rozfalowanych mórz, to wszystko teraz masz, dostajesz nagle w pomarańczowym obrazie dzisiejszej fatamorgany. To miasto Aleppo wyłania się spoza wzgórza. Prawdziwe, z krwi i kości miasto, realne jak twoje oczy i upite słońcem, jak twoje oczy.

Ta barwa dojrzałej brzoskwini to najbardziej charakterystyczna cecha pustyń syryjskich. Zachody są upojne, namiętnie rozgorzałe, ciepłe i kojące. Jedna barwa a tyle odcieni. Któż by mógł przypuszczać, w głębi pustyni chodzą elektryczne tramwaje i że czworoboki najnowocześniejszych domów niczym się n różnią od europejskich.

Zatrzymujemy się przed jakimś wielkim garaż i tam przy pomocy szofera lokuję Pacyfistą na noc. Jutro mają mi go zawieźć nad rzekę. Kilku portierów wykrzykuje międzynarodowe nazwy hoteli. O, naiwni Sądzą, że na włóczęgach uda się im coś zarobić.

Aleppo to przede wszystkim forteca: stary turecki fort wystawiony — jakby nie dla obrony, tylko dla stworzenia romantycznego nastroju turystom. Zębate mury, głęboka i szeroka fosa, ponure oczy strzelnic i położenie górujące nad okolicą — wszystko absorbu­je, wchłania, prowadzi w atmosferę bajki. A do tego, gdy się doda rzeczywiste romanse naszych Bemów i Rzewuskich, wówczas ten pozornie urojony świat ba­śni przybierze trzeźwe, najzupełniej realne formy i człek oczy przeciera zdumiony. A może naprawdę ży­cie nie jest tylko handlem i merkantylnym kalkulowa­niem, co wygodne, co popłaca? Może naprawdę warto zapomnieć się i dosiąść arabskiego rumaka?...

Aleppo (Haleb) jest bodaj jednym z najstarszych z istniejących do dzisiaj miast świata. Jego historia to­nie w mrokach legend. Przed czterema tysiącami lat było areną ciągłych zmagań pomiędzy władcami Egiptu a królami Hetytów. Do największego jednak rozwoju do­szło Aleppo jako stolica sułtanatu Otomańskiego. Upa­dek miasta spowodował dopiero przeniesienie się suł­tanów do świeżo zdobytego Bizancjum.

Aleppo leży nad rzeką Kuwaik (starożytna Chalys) rzeką często w okresie gorącym wysychającą, niezmier­nie krótką, bo piętnaście zaledwie kilometrów za mia­stem ginącą w trzęsawiskach. W każdym razie tej wil­goci, jaką ona daje, wystarcza na względnie bujne ogrody i piękne palmy, które na tle okalającej pustyni wyglądają rajsko i kusząco.

W roku 1850 Arabowie urządzili wielką rzeź chrze­ścijańskich mieszkańców Aleppo, ale na szczęście przyszedł w obronę Amurat Pasza. Jakżeby nie miał on przyjść z pomocą, skoro sam pozostał w głębi duszy chrześcijaninem? Amurat Pasza to przecież nasz gene­rał Józef Bem. On to przez czas dłuższy był gubernato­rem, zarządcą prowincji i tutaj, w Aleppo, zmarł.

W Aleppo było pierwsze moje zetknięcie się z arab­skimi sukami, czyli typowym bazarem, zupełnie od­miennym w nastroju od bazarów tureckich. Tamte plą­czą się w wąskich gardzielach krętych zaułków albo podchodzą pod sklepienia starych murów bańkami sze­rokich, nisko nawisłych ponad głową izb. Półmrok albo słońce. Tymczasem arabski suk to względnie szeroka ulica, nad którą wysoko w górze porozciągano rozmaite szmaty, tworząc łaciaty dach. Ten dach wytwarza swoiste oświetlenie, rozproszone, nierówne w nasileniu, plamami kładące się na białych burnusach Arabów.

Trudno się odczepić od natrętnych malców, krok w krok idą za tobą z żebraczo wyciągniętą dłonią, z bezmyślnie skrzeczącym wołaniem: „Bakszysz! Bakszysz!” Wciąż któryś ze starszych ofiarowuje nam swoje usługi jako zawodowy guide. Pokazuje górnobrzmiące listy pochwalne od obsłużonych kiedyś Anglików. Jeden kończy autoreklamę, drugi zaczyna. Końca nie ma tym bakszyszom.



Rakka


Grzeszyłem, ciężko grzeszyłem, narzekając w swoim czasie na błotniste brzegi Prutu. Co znaczy glina, po- znałem dopiero na Eufracie. Próżne starania. Tego się nie odmyje, nie odszoruje żadną szczotką ryżową, A zresztą, kto by tam szczotki w kajaku woził! Kiedyś wpadł, to cierp, bracie! „Co się wysuszy — to się wy- kruszy” powiadają ludzie, a najłatwiej tutaj właśnie o wysuszenie. Wszakże cała pustynia zrodzona jest pódl hasłem suszenia. Na pieprz, na proch, na subtelny! miał, który ci w oczy lezie. Ale tak jest dalej, wystarczy paru kroków od brzegu. Ale rzeka jest wieczna, ona nie wysycha, jej brzegi to właśnie ten muł. Postawisz nogę — grzęźnie, tonie po same kolano. A kajak? Wygląda jakbyś wiózł transport mułu do Chin. Dlaczego właśnie do Chin? Bo takie było nasze pierwotne zamie­rzenie. Im dalej, tym bardziej redukujemy nasze zamiary. Już chyba Indii wystarczy.

Noce są coraz dłuższe i coraz chłodniejsze. Zaczynam się poważnie obawiać, czy aby wytrzymamy z tym! skromnym ekwipunkiem. Próżno zapinam namiotową płachtę. Próżno wymyślam coraz to nowe okrycia, z pu­stego i Salomon nie naleje. Ostra, przejmująca do szpi­ku kości, wilgotna mgła poranka zakrada się pod niej domknięty koc i wędruje przykrym dreszczem po schodkach wychudłego kręgosłupa. Przewracałby się biedny człek dla rozgrzewki, skurczyłby się we dwoje, gdyby na to było miejsce w kajaku.

Wstawaj! Już słońce wschodzi, pora uciekać na południe! — woła Pimpa.

Ale łatwo powiedzieć „wstawaj”, gdy tymczasem sło­wo to w naszych warunkach pociąga za sobą fizyczne tortury. Wymaga ono spuszczenia bosych nóg w stra­szliwie zimne błoto. Płynęliśmy wszakże na południe po słońce Syrii, a tu masz, babo, placek! W swetrach, drżąc na całym ciele, obracamy swoje czerwone nosy ku wschodowi, niby słoneczniki. Niewiele pomaga. Po­życzamy wzajemnie, co kto ma. Na mnie Pimpine rze­czy mało pasują. Skaczę na jednej nodze dla rozgrzewki. Tłukę ramionami o boki. Któż by przypuszczał, że właś­nie tutaj, na tym osławionym Południu, będziemy marzli.

W ten sposób mija noc za nocą. Śpimy przytuleni do siebie we wnętrzu kajaka, ale coraz to któreś wstaje, sprawdza godzinę na zegarku lub nasłuchuje wycia szakali.

Dopiero wczesnym rankiem smuga ciepła zaczyna płynąć od horyzontu. Jakby ktoś bardzo dobry rozpa­lił kominek na pociechę zmarzniętym. Wówczas po ko­lei zrzucamy z siebie swetry, wełniane pończochy i wszelkie wierzchnie okrycia, aby godziwie opalać ple­cy na brąz.

O, Wieżo Babel, bądź przeklęta!

Stoi oto przed nami komendant syryjskiej policji i bezradnie rozkłada ręce. Nic a nic nie rozumie. Jedy­ny zwrot, jakim rozporządzamy dotąd, to: „Marchaba, chaju!”, czyli: „Witaj mi, przyjacielu”. A jednak nawet słów można się porozumieć. Domyślamy się, że w odległości trzydziestu kilometrów leży miasteczko Rakka, a w nim urzęduje sam pan lejtnant i francuscy lotnicy. Tych lotników nie bardzo jestem pewien, ale żandarm groźnie trajkotał językiem, co chyba musiało oznaczać samolot.

Jakby nam kto eteru w żyły wstrzyknął. Płyniemy: ochoczo i radośnie. Początkowo próbujemy żagla. Wiatr, łobuz, skacze spoza każdego zakrętu, przerzucając rejkę ze strony na stronę. Właściwie od momentu opusz­czenia morza, żagiel jakby się obraził, nie chce nam pomagać. Stał się bezużytecznym gratem. Jakiś pech prześladuje, a może źle obliczyłem tutejszą pogodę.

Widoki niezmiennie jednakie: przybrzeżne błota, a dalej pofalowana płaszczyzna gliny do samego horyzontu. Czasami kilka czarnych plam — to namioty Beduinów.

Znowu nocleg w błocie. Znowu przejmujący chłódł i złe chmury. Dopiero następnego dnia po południu ukazują się w oddali żółte sześciany płaskodachych domów arabskich. Zresztą, może to tylko fatamorgana?

Dostatecznie jesteśmy zmęczeni na to i głodni. Im bliżej, tym większe rozczarowanie. Miasteczko leży co najmniej dwa kilometry od brzegu. Nad rzeką tłumy Arabów poją wielbłądy i konie. Gdzież tu zo­stawić kajak? Gdzie przebrać się w odświętne szmatki? W miarę doświadczenia uczymy się dyplomacji. Przekonaliśmy się już nieraz na własnej skórze, jak ważną rolę odgrywa estetyka ubrania. Szczególnie dbam teraz, ażeby Pimpa wyglądała elegancko, od tego zależy nasza powodzenie, chleb i dach nad głową. Jednym słowem, zaczynam frymarczyć własną żoną.

Nie mając innego wyboru, przybijamy do wojskowego pontonu i tu pod osłoną niskich burt, wyczyniając prawdziwe akrobacje, zdejmujemy codzienne drelichy i nakładamy obuwie. Jakiś mniej zbójecki Arab ofiarowuje się pilnować kajak. Musimy mu zaufać, innej rady nie ma. Zdani więc na jego łaskę i uczciwość, trzymając się przyjacielsko za ręce, kroczymy beztro­sko w kierunku miasteczka.

Krótka chwila i oto rycząc motorem staje obok nas wypełniony po same brzegi, mały fordziak. Poprzez wszystkie okna i otwory wyciągają się serdecznie goś­cinne dłonie. Twarze dzikie, czarne, wąsate, ale szcze­rze uśmiechnięte. Zapraszają gestami do środka. Pod­ciągają fałdy szerokich burnusów, odsuwają się czyniąc miejsce. Pakujemy się jeden drugiemu na kolana. Ra­zem jest nas dziesięcioro w maleńkiej limuzynce. Ża­dne chyba auto nie widziało podobnego ścisku. Nastrój znakomity. Budzimy sensację. Każdy z Arabów zaga­duje. Odpowiadamy po polsku, dopomagając rękami. Śmiech nie wiadomo właściwie z czego, a samochód pędzi na przełaj, bez wyboru drogi. Szofer, takiż sam Beduin, w kratkowanej chuście na głowie, nie przej­muje się swoją rolą. Raz po raz odwraca głowę, biorąc udział w ogólnej konwersacji. Szczerzy białe jak śnieg zęby i trwałoby tak w nieskończoność, gdyby nie pasa­żerowie. Chwytają go za ramiona, przywołując do szoferskich powinności. Wówczas chwyta za sterowe koło i naprostowuje kierunek.

Z pofałdowanych, glinianych pól nadrzecza wpadamy nagle w szary kurz wąskich uliczek. Ruchliwa masa przechodniów zaległa całą drogę. Nie psuje to jednak humoru naszemu szoferowi. Ludzie Wschodu są prze­dziwnie spokojni i odważni. O lepszych kierowców trudno. A zadanie trudne, boć siedemdziesiąt procent ludzi jest tu chorych na oczy, a dwadzieścia — zupeł­nych ślepców. Sprzed samych błotników odskakują przekupnie, ale żaden kosz nie spadnie z żadnej głowy. Żonglując głowami, dźwigają swój dobytek jak urodze­ni akrobaci,

Jestem Shammah... Leon Shammah! Kierownik tutejszej placówki monopolu tytoniowego — rzekł, ni­sko kłaniając się, młody jegomość w czerwonym fezie,

Za chwilę, siedząc wygodnie na niskich stołkach za kulisami jego sklepu, opowiadamy historię swojej po-! droży (znamy już ją na pamięć w czterech językach i czterech wersjach). Recytujemy jednym tchem, za­leżnie od aktualnych nakazów dyplomatycznego postę­powania. Nawet jeżeli jedno drugiemu czasami przerwie, to zawsze w z góry umówionym miejscu.

Nasz przyjaciel twierdzi, że powinność wymaga zameldować się u miejscowej władzy wojskowej, idziemy więc do lejtnanta.

Koszary garnizonu nie różnią się w niczym od innych pustynnych strażnic. Taki sam gliniany mur najeżony groźnie zębami strzelnic i wąska, ozdobiona odłamkami, rzymskich kolumn ongiś „Rakkańskiej Twierdzy”, maurytańskim łukiem spięta brama. Czuć rygor i subordynację, ład i porządek.

Przeszkodziliśmy może? U lejtnanta jakaś narada Czterech młodych pręży się na powitanie. Krótka oficjalna wizyta skropiona filiżankami czarnej kawy. W rezultacie wychodzimy w towarzystwie nowo poznanych sierżantów armii francuskiej. Wszyscy czynią wrażenie co najmniej maturzystów. Tak rozpoczęły się najweselsze, najmilsze trzy dni beztroskiej, zawadia­ckiej, łobuzerskiej hulatyki. Ci młodzi chłopcy przypadli nam ogromnie do serca.

Na początku, jak zwykle bywa, toczy się rozmowa badająca grunt. Opowiadamy wzajemnie przeżyte histo­ryjki, ale prędko wypadamy z banalnego szablonu. Tuj szkoda słów i niepotrzebna dyplomacja. Oni są znudzeni. Pragną młodego towarzystwa. Radzi są z szalonej okazji puszczenia grosza. Prowadzą do swego kasyna. Tu wszystko po swojsku: bar otwarty, rachunki na słowo honoru. Butelek cała bateria. Wino? Mój Boże — kto by tam wino liczył!

Nasi przyjaciele mają dość kariery wojskowej, cho­ciaż pierwotnie była ona ich celem. Do oficerskich szkół we Francji trafić trudno. Matury na to za mało. Trzeba przejść szkołę podoficerską albo właśnie praktykę ko­lonialną, ona otwiera możliwości.

Po tych opowieściach, po tych koniakach zmiesza­nych z winem, chodzimy — Jean, Bernard, Lucien, Ki­lometr (moje przezwisko klubowe) no i... Pimpa — wspólnie objęci, szerokim, baletowym krokiem i śpie­wamy. Jest nam bardzo dobrze.

Powiadam wam, kochani a stateczni ludzie, że życie jest wspaniałe niczym szampan, co nie wiadomo gdzie i kiedy korkiem wystrzeli. My go pijemy w Rakka. Wi­wat Rakka!... Gaudeamus igitur, juvenes dum sumus!

Stosunek naszych chłopców do ich służbowych sa­mochodów jest typowo lotniczy, to znaczy mają oni w pogardzie całość rządowych resorów, jak i całość własnych kości. Prawie cały czas pomiędzy piciem wina spędzamy w kamionetce, czyli otwartej półciężarówce, i ganiamy ją bez planu i bez sensu, byle jak najprędzej. Pustynia Syryjska jest równa jak stół i nie ma ani termitów, ani kretów, ani żadnej istoty, która by chciała w tej nieurodzajnej glinie czegoś szukać. Słowem, mo­żna pędzić z szybkością dowolną i bez wytyczonej z gó­ry drogi, wszędzie bezpiecznie.

W kilku miejscach nie wiadomo jaka siła potworzyła małe pagórki o łagodnym stoku i nagłym urwisku po stronie przeciwnej. Te pagórki właśnie stały się tere­nem naszych zabaw. Nie przypuszczałem nawet, że sa­mochód potrafi wykonywać takie piękne skoki. Rozpę­dem stu kilometrów na godzinę wjeżdżamy na szczyt, skąd następuje wspaniały lot, a lotowi towarzyszy nie­samowity, dziki wrzask pasażerów. Lądowanie ciężkie, dalekie od porównań z samolotem. Wygląda, jakby auto rozpadało się w kawałki.

Mieszkamy w domu Shammaha. Dom jest obszerny! i przewiewny, jak na warunki miejscowe — prawie pałac. Nasz gospodarz jest kawalerem i znakomitą partią, ale na razie nie zamierza porzucać swojej wolności. Dom jego frontową ścianą wychodzi na główną uliczkę miasta, ale od tyłu, od strony ciasnego zaułka, wisi wąskim wykuszem z maurytańska wycięte okno. Tym oknem właśnie odbywają się wizyty zakwefionych

czarnych postaci. Shammah kocha kobietki i nie wyobraża sobie życia bez nich. Nie darmo wyniósł francuską edukację.

Kobiety syryjskie przerażają swoim wyglądem. Są to wędrujące trumny. Proszę wyobrazić sobie wysmukła postać, jakby obciągniętą czarną materią i na tym tle długą, srebrną ramkę biegnącą od szpary ocznej aa do ziemi. Takie właśnie trumny potrafią się dyskretnie wciskać w wąskie okienko Shammaha.

Czy to są panny? — zadaję mu naiwne pytanie.

Gdzież tam. Panny są brudne i niechlujne. Im nie wolno się myć w obawie, że ktoś obcy zobaczy. One tkwiąc wiecznie pod troskliwym okiem rodziców, niej opuszczają domu. Te moje przyjaciółki to same młoda mężatki.

A co mężowie na to?

Nie wiedzą albo nie chcą wiedzieć. Nie jest rzeczą łatwą wyśledzić ruchy niewiernej małżonki, gdy wszystkie płaszcze są jednakowo czarne.

A gdyby tak którąś przyłapali, co wtedy?

Ano, wówczas zetną głowę.

Komu?

No, nie mnie... zaśmiał się swobodnie. — Ścinają głowę niewiernej żonie.

Pan chyba żartuje

Bynajmniej. Takie panują prawa i pod tym wzglę­dem nie ma litości. Za zdradę płaci się głową. Jeżeli nie mąż, to jego najbliższy męski krewny, a więc brat, ojciec lub syn, uważają za swój święty obowiązek uka­rać niewierną.

A cóż na to władze francuskie? Pozwalają?

Początkowo z tym walczyły, ale bezskutecznie, dały więc spokój. Teraz patrzą przez palce. Niedawno był wypadek ucięcia głowy niewiernej żonie własno­ręcznie przez jednego z ministrów. Jego brat bowiem wyemigrował przed trzema laty do Ameryki, a znużona tak długim postem małżonka dopuściła się zdrady.

Więc każda z tych nieszczęśliwych pańskich przy­jaciółek, włażąc w to okno, ryzykuje głową?

Naturalnie — zaśmiał się Shammah — to zwięk­sza urok romansu, dodaje posmaku pikanterii.

Dzisiejszy wieczór spędziliśmy na polowaniu. Wła­śnie wracamy. Jest już noc. Jedziemy przy świetle re­flektorów. Nastrój smętny. Na jutro wyznaczyliśmy nasz start w dalszą drogę. Poza skaczącym snopem latarnianych reflektorów nie widzimy nic, one przykuły do siebie wzrok niepodzielnie. Tylko Shammah, ten zawsze uważny, chwyta nagle szofera za ramię i każe skręcać w prawo. Po co w prawo? po co z drogi? Nie ma czasu na rozumowanie. Shammah wie, co robi, on jest myśliwym i zna pustynię jak własną kieszeń. Zna przy tym miejscowe obyczaje. Oto za chwilę w kręgu światła ukazuje się grzbiet uciekającego zwierzęcia. Z pyskiem przy ziemi mknie co sił w nogach. Już na­jeżdżamy na ogon. Olbrzymia hiena rozpłaszczyła się w biegu. Dziwnie zniekształcone zwierzę: nieproporcjo­nalnie długie przednie nogi i nastroszona, prawie koń­ska, grzywa. Shammah wystawia strzelbę, celuje krótko, pada strzał. Hiena zatacza salto mortale. Zawracamy autem tak nagle, aż się dwa koła podnoszą w powietrze. Zwie­rzę znieruchomiało przed maską samochodu. Przezorny Shammah, ze strzelbą gotową do strzału, powoli się podsuwa. Ostrożnie wyczekuje. Hiena bowiem jest chytra i lubi udawać. Szofer rusza autem, najeżdża jej na pysk. Nie drgnęła, więc nie udaje tym razem. Sham­mah, doświadczony myśliwy, na wszelki wypadek strzela jej w łeb. Dopiero teraz ładują zwierzę na bagażnik samochodu. Nie wyobrażałem sobie, że hiena potrafi być aż tak olbrzymia. Kiedyśmy stanęli przed domem w Rakka, tłum Arabów cmokał z uznaniem:

Kois sabh! Kitir kois!

Ulegliśmy prośbom naszych przyjaciół i odjeżdżamy dopiero jutro. Dziś, ostatniego dnia, hulamy samocho­dem więcej niż zwykle. Zwiedzamy ruiny starej twierdzy rzymskiej Rakka. Mało już z niej zostało, jako za kuszeni dobrą zapłatą Arabowie grzebią się bezustan­nie w poszukiwaniu różnych starych czerepów. Trzeba przyznać, że mnóstwo potłuczonych garnków i oliwnych lampeczek można jeszcze tutaj znaleźć. Nawet bar lotniczego kasyna, w którym spijamy nieskończoną ilości wina, zdobi kolumna rzymska z tychże rakkańskich ruin. Dziś władze administracyjne zakazały kopania, ale zakaz — zakazem, a życie — życiem. Skoro we dnie nie można, grzebią się nocami.

Wracamy powoli, przepychając się poprzez tłum Arabów zderzakiem samochodu. Na przedzie, między błotnikiem a motorem, usadowił się nieodłączny nasz towarzysz, przyjaciel lotników, Hussein, chłopak o wielkich, błyszczących oczach i wyrazistej, wiecznie oży­wionej twarzy. Beztroski, miły łobuz służy nam przewodnika i tłumacza. Zajęty byłem obserwacją jego komicznych ruchów, gdy nagle Shammah zatrzymał auto. Wskazując palcem w perspektywę bocznej ulicz­ki, rzekł:

Państwo widzą?

Wytężyłem wzrok, badając szczegółowo wszystkie możliwe detale.

Nic szczególnego — powiadam. — Zebrały się ptaki na dachu, no i szczebioczą.

Tak? A nie wie pan, jakiego to gatunku ptaki? Przyglądam się znowu uważnie. Nie jestem ornito­logiem.

Jakaś zbieranina — powiadam.

Otóż to, zbieranina, dobrze pan zauważył. To nie­bywałe zjawisko, żeby bez głębszej po temu przyczyny różnogatunkowe ptaki zbierały się do kupy. Zaraz po­dejdziemy bliżej i zobaczymy — mówi Shammah wysiadając z auta.

Uprzedził już nas tłum dzieciarni arabskiej. Stoją kołem i patrzą. Pozadzierali ciekawie łby do góry.

Nic państwo nie widzą w kierunku lufy mojej strzelby? — pyta znowu nasz myśliwy, przykładając kolbę do ramienia.

Cegiełka po cegiełce rewiduję wzrokiem ścianę domu aż po sam dach i jeszcze wyżej, aż tu dopiero spostrze­gam malutką, szarą główkę wahadłowo rozkiwaną, a ponad nią właśnie chmara ptaszków. Fruwają w miej­scu, zdenerwowane, kwilą, krzyczą, wrzeszczą. Padł strzał i do naszych stóp upadł niewielki, stalowy wę­żyk.

Oto i powód ptasiej harmonii — rzekł flegmatycznie Shammah, wyrzucając z lufy dymiący ładunek. — W tym kraju wszystko trzeba sprawdzać oso­biście.



Abu Kemal


Załoga naszego kajaka zwiększyła się o jedną osobę, jest nią Rakka - sześciomiesięczny kundel, ogromnie miły i wesoły.

Od trzech dni mordujemy się przeciwko wiatrowi na wiosłach, a nasze złe humory łagodzi właśnie Rakka, Staramy się ją przyzwyczaić do siedzenia na dziobie; ale próżne wysiłki, spaceruje po całym pokładzie, czując się tu jak u siebie w domu.

Dziś odbijając od brzegu po południowej sjeście za­pomnieliśmy zupełnie o naszej pasażerce. Biedna psina żałośnie poszczekując, popłynęła za nami aż na sam środek rzeki.

Ciągle mamy kłopot z wynajdywaniem miejsca na nocleg. Przy niskich brzegach błoto, wysokie zaś urywają się nad wodą urwiskiem.

Twarze Beduinów nie potrafią jakoś budzić do siebie zaufania. Każdy z nich wygląda, jakby się wyrwał na chwilowy urlop z bandy Alego i czterdziestu zbójników.

Mijamy jedno błoto za drugim, jedno urwisko za drugim, a tu słońce już zachodzi, musimy decydować sil Wśród trzcin mignęły burnusy Arabów. Siedzą ogniskiem.

Pimpa, jak myślisz? Zaryzykujemy?

Nie mamy wyboru. Musimy — pada odpowiedź pełna rezygnacji.

Na szczęście nasi Arabowie okazują się rybakami Jest to najlepsza kategoria ludzi, zawsze życzliwych zawsze bezinteresownych, tym razem pomogli wciągnąć kajak na brzeg, a widząc nasze umorusane błotem nogi, podali nawet miskę wody do ich spłukani! Po chwili, przebrani w ciepłe drelichy, przysiadamy się do dzikiej kompanii, próbując rozmowy na migi. Trze­ba jakoś zaskarbić łaski i zapewnić bezpieczeństwo. Cel wkrótce osiągnięty. Komitywa przyjacielska. W garnku warzy się lubią, zielona fasola. Raduje nas swym wido­kiem. Tak dawno nie jedliśmy świeżych jarzyn. Miska, w której przed chwilą płukaliśmy nogi, zostaje użyta jako półmisek. Ciekaw jestem niezmiernie, czy służy ona także i do innych, przewidzianych Koranem ablucji.

Żadna zielona fasola nie smakowała mi lepiej od tej beduińskiej. Nie przeszkadza, że im bliżej byliśmy końca kolacji, tym większy ogarniał niepokój o spokój nocy. Zbyt ponury, zbyt jakiś obcy wygląd mieli ci nasi nowi przyjaciele. A przy tym brak słów, brak możliwo­ści przekonania ich o naszym pacyfistycznym nastawie­niu. Dlatego nie spałem spokojnie. Wciąż wydawało mi się, że słyszę podkradające się kroki.

Szakale poczuwszy smakowitą Rakkę podchodzą bez­czelnie pod sam kajak. Ich tragiczne wycie prawie nad samym uchem nie sprzyja spokojowi naszych nerwów. Bohaterska psina od czasu do czasu wstaje na inspek­cję i groźnie warczy, trochę na rufie, a trochę na dzio­bie — żeby było sprawiedliwie.

Wstaliśmy zdrowi i cali. Nasi rybacy siedzieli przy ognisku w tejże co wczoraj pozie, jak gdyby nie istniał dla nich ani czas, ani przestrzeń, ani... odpoczynek. Na ognisku gotuje się czaj.

Salam alejkum! Marchaba... marchaba!... Przed każdym nowym miastem powstaje zawsze niepokój, jak urządzić tam sobie pobyt. Trudniej bowiem dać radę w ośrodkach większych aniżeli w małej wiosz­czynie. W tej ostatniej każdy gospodarz, każdy poli­cjant czuje się w obowiązku roztoczyć opiekę nad dziwnymi gośćmi. W wielkim mieście jesteś zagubiony w tłumie, nikt się tobą nie interesuje. Dlatego pierwszą zasadą szanującego się włóczęgi, który nie grzeszy większą gotówką, musi być ucieczka od dużych miast. Ostatecznie, gdy zawiedzie gościnność we wsi, możesz się przespać we własnej łodzi nad brzegiem. W dużym zaś mieście brzegi są niedostępne, obetonowane i zaśmiecone.

Tak więc im bliżej byliśmy Deir-ez-Zoru, tym większy ogarniał niepokój: co będzie? Wreszcie zama­jaczyły kontury domów. Zeszły zwartą ścianą aż nad samą rzekę, a ta zwęziła się raptownie.

Powstrzymując wiosłami pęd łodzi, wypatrujemy odpowiedniego miejsca na lądowanie. Domy zamknęły nas w wąski korytarz. Nie widać ani łodzi, ani przy­stani. Czyżby na Eufracie nie istniała nawigacja?

Trzeba się decydować. Za chwilą prąd zniesie nas poza obręb miasta. Może koło tego domu z czerwonym daszkiem? A może pod tą werandą? W końcu lądujemy na błotnistej i najmniej odpowiedniej po temu mieliźnie. Drapię się po stromym brzegu na wąską uliczkę, Stoję bezradnie i myślę: Do kogo podejść? Kogo za­pytać? Gdzie umieścić kajak? Jak przed chwilą wybie­rałem domy, tak teraz wybieram przechodniów. W per­spektywie ulicy ukazuje się mundur. Trzeba działać. Podchodzę i jąkam się, inaczej nie można nazwać mojej łamanej francuszczyzny. Na szczęście syryjski policjant francuskiego nie znał w ogóle. Widząc nieporozumienie, chwytam go bezceremonialnie za rękaw, prowadzę nad brzeg. Pokazuję mu Pacyfistą z Pimpą. Dalsze tłuma­czenia zbędne.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności żołnierz okazuje się właścicielem sąsiedniej kamieniczki, za chwilę wiec siedzimy już w pokoju pełnym dywanów i poduszek popijać straszliwie słodki czaj.

Arabowie piją zupełnie gorzką czarną kawę i okropnie przesłodzoną herbatę z miętą. Gospodarz ze skóry wprost wyłazi, aby nas odpowiednio gościnnie trakto­wać. Porozumiewamy się z nim tylko jednym jedynym słowem „maaleszi”, które oznaczało dla nas wówczas wszystko: i dzień dobry, i do widzenia, i dziękuję.

Deir-ez-Zor to miasto sandałów: sklep za sklepem, całe ulice, stosy kolorowych sandałów. A co za fasony, co za fantastyczna pomysłowość! Prawie wszystkie me­todą Wschodu nadziewane są na wielki paluch stopy specjalnym pierścieniem-pochewką. Deir-ez-Zor jest dostawcą obuwia na całą Syrię. Nie sądzę, ażeby mo­dele tego obuwia daleko odbiegały od czasów Babilonu. Co za zabawne, co za archaicznie wyglądające kształty! Mogłyby służyć jako natchnienie dla niejednego z euro­pejskich szewców.

Zwiedzamy miejscowy amerykański szpital, zresztą najzupełniej niepotrzebnie. Po co psuć sobie nastrój widokiem tych biednych ślepców? Rażące pustynne słońce i brud powodują w Syrii i Iraku nagminne ostre zapalenie spojówek, pogłębiane jeszcze specyficznymi zarazkami, jak: jaglica, rzeżączka i syfilis. Według słów doktora 95 procent Beduinów koczujących, a 50 procent Arabów osiadłych choruje na syfilis. Żebracy-ślepcy z krwawo wywiniętą powieką — to bodaj naj­popularniejszy widok stron arabskich, a biorąc jeszcze pod uwagę tumany siadających na te oczy much, oce­nimy tę plagę w skali narodowej.

Od Deir-ez-Zoru warunki żeglugi zmieniają się na korzyść. Gnamy co sił pełnym wiatrem, a chcąc wy­zyskać tę rzadką okazję, nie zatrzymujemy się w ciągu dnia. Karmienie odbywa się metodą morską, czyli hipopotamią. Lądowanie wciąż jeszcze jest bardzo trudne: błota i błota.

Im bliżej zachodu słońca, tym większy narasta nie­pokój: gdzie spać? Wreszcie, nie mając wyboru, siada­my pośrodku rzeki na żwirowej płyciźnie. Wolimy już to niż błocko. Podobnego noclegu jeszcześmy nie mieli. Pacyfista wygląda z daleka jak zakotwiczony na redzie statek. Jutro czeka nas miła perspektywa wychodzenia z ciepłego (rzecz bardzo względna) posłania wprost do zimnej wody.

Okropna jest beznadziejność długich nocy. Brak ja­kiego bądź światła zmusza nas do spania od piątej wie­czór do szóstej rano. Nie wiemy, co ze sobą robić. Na­wet przewracać się z boku na bok nie można, bo cia­snota kajakowego wnętrza na taki luksus nie pozwala. Dziś dla zabicia dłużącego się czasu przebrnęliśmy ko­ryto rzeki aż na drugą stronę i długo w noc spacerowa­liśmy przy księżycu, skacząc przy tym dla rozgrzewki z nogi na nogę. Śmiesznie pomyśleć, że tu, na pograniczu Syrii i Iraku, w sercu arabskiej pustyni, marzniemy gorzej od bezdomnych psów i żaden koc już nie poradzi.

Abu Kemal jest to maleńkie, wylepione z gliny mia­steczko, bardziej malownicze i nieco czystsze od innych. Według dokładnej, sztabowej mapy leży ono prawie tuż nad rzeką, ale w rzeczywistości, jak to najczęściej by­wa, wcale tak nie jest. To właśnie nieporozumienie między życiem a mapą stało się powodem wielkich: kłopotów i jeszcze większego zdenerwowania. Każde bowiem napotkane na szlaku, większe osiedle przybie­rało już w naszym pojęciu formy upragnionego mia­steczka. Mieliśmy nadzieję zaopatrzyć naszą spiżarnię; a może nawet zażyć jakichś niespodzianych, romantycznych przygód, licząc na obecność tam europejskiego posterunku.

Kto decyduje się na przebywanie łodzią wielkich przestrzeni, ten musi nauczyć się obojętności, powinien zagasić w sobie wszelkie impulsy temperamentu. Należy pamiętać, że cel, do którego zdążamy, nigdy się nie zbliża do nas z szybkością obliczalną. Tu nie wchodzi w grę matematyka ani logika, ani żaden inny czyn­nik racjonalny. Rzeka nie ma nic wspólnego z logiką, nie darmo jest rodzaju żeńskiego. Jest kobietą i dlate­go sprawia niespodzianki. Nikt i nic na świecie nie po­trafi tak kręcić jak rzeka.

Abu Kemal ani rusz nie chciał się do nas zbliżyć. Mieliśmy tam być koło południa. Słońce już zaszło, a my wciąż wiosłujemy. Wiatru dziś nie ma. Nalane krwią mięśnie stały się ciężkie i leniwe. Coraz niechętniej pióra wioseł podnoszą się z wody. Tyle razy oszukiwany wzrok przestał interesować się szczegóła­mi wybrzeża. Monotonny skrzyp polewających pola, zębatych kół, beznadziejne zawodzenie modlących się Arabów zlewają się we wspólną, jakąś senną, lepiącą znużone powieki, zrezygnowaną obojętną cichość. A Abu Kemal wciąż nie ma!

Od kilku dni jesteśmy przeziębieni. Dzwonimy zę­bami, siąpiąc zakatarzonym nosem. Najgorsze są poran­ki i wieczory, kiedy upał dnia z nagła przechodzi w mroczny, prawie piwniczny chłód nocy.

Przybijam do wyższego brzegu, wyłażę na wzgórek. Przykładam lornetkę do oka. Gdzieś w mglistej dali, ponad pomarańczową pustynią migocze kilka świate­łek, nieco wyżej nad nimi — pękaty palec minaretu. Co to być może? Wszakże Abu Kemal leży na lewym brzegu. Przenoszę lornetkę w tamtym kierunku: nic, pustka.

Wyciągam łódź na mieliznę. Otoczeni wodą, milcząc, zasypiamy.

Nazajutrz znowu żmudna praca wioseł, bez zapału i bez humoru. Eufrat dzieli się na dwa koryta. Płynę lewym, aby się w końcu zbliżyć do legendarnego już Abu Kemal. Stajemy pośrodku jakiejś wioszczyny. Idę na inspekcję terenu. Przykładam znowu lornetkę do oczu. Ku memu przerażeniu, widzę ten sam co wczoraj minaret i na tej samej odległości, tylko po stronie lei we (zamiast prawej). A więc jakąś niewytłumaczalna czarodziejską siłą Wschodu został przesunięty. Tym rai żem nie daję za wygraną, chwytam plecak i, poprzedzany wesołym merdaniem ogonka naszej małej Rakki, idę na przełaj. Jest mi najzupełniej obojętne: Abu Kemal czy inna jakaś dziura, byle był posterunek policji, ciąży bowiem na mnie obowiązek wymeldowania wizy syryjskiej. Gdzieś w tej okolicy mamy podobno przekroczyć granicę Iraku.

Nie powiem, żebym z lekkim sercem opuszczał Pimpę w kajaku. Otoczył ją od samego rana tłum ponurych jak noc Beduinów, o twarzach nie zachęcających cl przyjaznych pertraktacji. Zwłaszcza mało ufności budziły te noże w zakrzywionych, srebrem kutych pochwach i krzaczaste brwi nad czarnymi oczami. Pimpa nie znosi gapiów i mimo woli, kurcząc się w sobie, odwraca się od nich plecami. Ani rusz nie mogę jej nauczyć dyplomatycznych rozmówek. Jest zawsze jeżowato kłująca, obca i niemiła. W takiej atmosferze nietrudno przygodę.

Po półgodzinnej wędrówce trafiam ku memu zdziwieniu na ten sam skręt rzeki i tę samą mieliznę pośrodku, gdzieśmy wczoraj nocowali. Z tego właśni pagórka obserwowałem minaret. Więc trzeba było całego dnia, żeby okrążyć to zaklęte miejsce.

Gliniana forteczka o zębatym murze, a przed nią coś w rodzaju klombu, tylko zamiast trawy usypano tu kolorowe kamyki. Na maszcie francusko-syryjska flaga Na mój widok powstają z ziemi szeregi przykucniętych Arabów. W zażenowaniu mijam szpaler białych płaszczy. Mijam drzwi, za którymi w sposób swobodny i bezpośredni wita mnie dobroduszny Europejczyk w durze. Nie zdziwiła go moja wizyta. Jak się okaz zapowiedziana została przez państwa Bujakowskich, parę małżeńską, która przejeżdżała tędy motocyklem drodze z Polski do Indii. Ludno się robi od Polaków na międzynarodowych szlakach.

Porucznik nie każe sobie dużo opowiadać, tylko wsa­dza mnie do otwartego samochodu i w kilka minut je­steśmy już przy kajaku. Groźni z wyglądu Arabowie okazali się nadzwyczaj uprzejmi. Potrafili nawet rozkrochmalić nadąsaną Pimpę. Przez cały czas mojej nieobecności pakowali jej w usta coraz to nowe gatunki jadalnych ziół. Biedaczka nie śmiała odmówić. A co potrafią tutaj jadać, przechodzi ludzkie pojęcie: rzepa, rzodkiew i brukiew konsumowane są z reguły razem z bukietem liści. Ile tych liści zjadła Pimpa, nie wiem, w każdym razie na nasz widok bardzo się ucieszyła. Porucznik przy kajaku postawił wartę, a nas bezcere­monialnie wpakował do samochodu i przewiózł do swo­jego domu.

W mieszkaniu panuje półmrok. Jedyny dzienny blask sączy się przez wąskie, umieszczone pod sklepieniem sufitu okienko. Nie ma linii prostych, wszystko zakrzy­wione w maurytański łuk. Na ścianach dywany, krocice i szable.

Ciemno tu i smutno — zauważyłem — nastrój obcy Francuzom.

Tym bardziej Bułgarom — odrzekła pani domu, przymrużając duże, piwne oczy. — Ale co robić. Chło­dy, jakie teraz panują, są bardzo krótkie, natomiast prawie cały rok praży niemiłosierny upał. Nawet ta wąska szpara okna wydaje się zbyt wielka. Chciałoby się wówczas wleźć pod ziemię. Byle trochę zimna, byle trochę wilgoci...

Na szczęście, wkrótce już wracamy do Francji — dodał porucznik. — A wie pan? - uśmiechnął się we­soło: — Nasz poprzednik tutaj właśnie, o... na tej ka­napce został zasztyletowany przez Beduinów.

Nie mogłem bliżej zainteresować się tą wiadomością w tym momencie bowiem doleciał moich uszu jakiś dziwny, chóralny pisk kobiecych głosów. Pospiesznie chwytając aparat fotograficzny, wypadłem przed ganek. Z węzełkami na głowach, szybkich truchtem prze­biegała właśnie obok grupa czarno ubranych kobiet.

To przeprowadzka panny młodej — wytłumaczył porucznik za moimi plecami.

Granicę Iraku przejechaliśmy zupełnie niepostrzeżenie. Może to była owa palma nad samym brzegiem, a może murowany domek? Nikt nam dokumentów ni sprawdzał, tylko rzeka, jakby chcąc zaimponować rozlała się szeroko niczym Amazonka.

Noc wyjątkowo ciepła i jasna. Mamy dziś pełni księżyca. Nie chce się spać. Pchani lekką bryzą, płyniemy bez przerwy. Aż oto nagle dolatuje uszu jakiś podejrzany, narastający w siłę szum wody. Czyżby wodospad?

Eufrat uspokoił się, prąd złagodniał, wszystko więc przemawia za wodospadem. Gdzieżby w nocy ryzykować. Przybijamy na sen do pierwszej lepszej łachy piasku.

Nazajutrz drapię się na urwisty brzeg i patrzę, jest na co patrzeć. Ponad tysiąc metrów szeroką w tym miejscu rzekę zamyka na poprzek linia sztucznie usypanej tamy. Tylko gdzieniegdzie wierzchem przedzierają się poprzez skalne głazy jej języki, aby, wściel pieniąc się, gniewnym szumem spaść na dolną, zna nie już niższą płaszczyznę. Po drugiej stronie ta licząc od moich stóp, kręci się olbrzymie, co najmniej dziesięciometrowej średnicy koło młyńskie. Młyna widać. Stamtąd właśnie, od zębatego koła, dolatuje wodospadowy huk przedzierającego się nurtu. Kędy teraz płynąć? Badam sytuację przez lornetkę. Widzę jakby wąski przesmyk tuż przy samym kole, ale nie mogę mieć żadnej pewności. Po chwili namysłu decy­duję się płynąć na drugi brzeg i tamtędy powoli pod­kradać się do niebezpieczeństwa. Obecność takiej tamy dowodzi, że na górnych wodach Eufratu nie istnieje żadna nawigacja. Nie ma tu dosłownie ani jednej łódki, i z czego by ci ludzie łódź sobie wybudowali? Pal­ma na to się nie nadaje, a innego drzewa nie widać. Od babilońskich czasów nikt tędy nie pływał. Przyjemnie jest podobny fakt sobie uświadomić.

Tymczasem to zębate koło nie było młynem, tylko automatycznie poruszanym przez prąd rzeki polewaczem uprawnych pól. Przy każdej drewnianej płetwie wisi czarny skórzany worek i czerpiąc wodę wylewa ją w drewnianą rynnę, a ta z kolei doprowadza ją do pola. Te „naory” stały się odtąd zmorą Pacyfisty i jego załogi. Coraz ich więcej pojawia się na trasie. Wykwitły bukietami daktylowych palm. One to bowiem, spra­gnione wody, kupią się zawsze przy nich dokoła. Po­czątkowo co kilka kilometrów, później jeszcze gęściej, poharatały naory biedną rzekę kamiennym zygzakiem tam, i warczą, zgrzytają, jęczą, zawodzą tragiczną melodią nigdy nieoliwionych, powiązanych łozą skrzydeł. (Uwięziona woda bulgocze, skacze pióropuszami, prze­ciska się jadowitym sykiem poprzez łaskawie zosta­wione jej wyrwy. Odnalezienie właśnie takich wyrw to wyższa filozofia. Zadanie najtrudniejsze z trudnych. Nie pomoże tu ani lornetka, ani zimna krew, ani ,,oko”. Budowniczych nie obchodziła nawigacja.

Nie obowiązują żadne prawa. Raz przejazd po stronie prawej, innym razem po prawej, a jeszcze innym pośrodku rzeki. Raz wystarczająco szeroki — innym razem ledwie się kajak weń wciśnie. Od góry rzeki,

od strony jej prądu, nic nigdy nie widać. Trzeba się po prostu orientować psim swędem. Dlatego nie obeszło się bez dramatycznych momentów. Zdezorientowany Pacyfista, ocierając się burtami o skały, musiał nieraz zeskakiwać w przepaść i to w miejscach zupełnie nie po temu nie przewidzianych. Zmora naorów zaczęła się od granicy Iraku. Odtąd ani jeść, ani spać, ani w ogóle spokojnie myśleć nie mogę. Zrywam się cza­sem nocami i pędzę w przerażonej ucieczce, a biedna Pimpa chwyta mnie za ręce. Widmo rozbitego Pacyfisty rozstraja mi coraz bardziej nerwy.

Gdzieś, koło takiego właśnie czortowego koła, kiedy całą uwagę skupiłem na sterze, biały Beduin zagwizdał na brzegu. Daje znaki, abyśmy lądowali? Prąd niesie nas na zębatą wyrwę, prosto na lśniący zdradziecko wypolerowany, trójkątny grzbiet wody. Nic nie wiadomo, co pod nim, co za nim. Może ostrze krzemienia rozpruje kajakowy brzuch, złośliwie kończąc naszą epopeję.

Mniejsza o to! Cóż znaczy jeden naor wobec dziesiątków już przebytych i takich dziesiątków leżących przed nami.

Jestem zły. Od czasów tureckich nikt nas nie zatrzymywał, nikt nie żądał papierów, a teraz ten jakiś Arab i to wcale nie w mundurze, wcale nie urzędowa persona, śmie fatygować w tak niebezpiecznym punkcie. Wlazłem na stromy brzeg, ale mijam go z lekceważącym wyrazem twarzy. Kieruję się ku bramie karakołu, policyjnej strażnicy.

Nie różni się ona od innych, takie same zęby stranic jak za okupacji tureckiej. W niewielkim, kwadratowym podwórku stoją pod ścianą przy żłobie czystej krwi araby. Takich koni byle chudopachołek w Europie nie dosiada. Teraz i wielokrotnie później stwierdzić mogłem, że konie w Iraku mają pierwszeństwo przed ludźmi. Gruba warstwa kurzu na sprzętach to zjawisko najzupełniej normalne, podczas gdy w siodle kurzu być nie może — broń Allah! — ciężki byłby to grzech. Sierść na rumaku musi błyszczeć jak aksamit.

Z głębi karakołu wychodzi do mnie wysmukły, zgra­bny żołnierz w mundurze angielskim i grzecznie salu­tuje. Skąd ja go znam? Gdzieś tę twarz spotykałem? Żą­da paszportów... Ach, już wiem! Poznałem go: to ten sam Beduin, co przed chwilą gwizdał na nas. Był wów­czas w długiej, białej sukni i czarnym zawoju. Widocz­nie męczy ich europejski, narzucony przemocą mun­dur. Ledwie wyższa władza znika z oczu, a już militar­na placówka przybiera dawne, archaiczne oblicze.

Po niezliczonych perypetiach z naorami i monotonnią męczącej pustyni wpłynęliśmy wreszcie w strefę dak­tylowych palm. Chociaż jest zimno jak przedtem, a mo­że nawet jeszcze zimniej, gdy patrzy się na ich malo­wnicze bukiety, raźniej się robi i cieplej, czuć już Południe. Oczywiście, większa ilość palm zwiastuje większą gęstość naorów, ale jest po co się męczyć: weselej na duszy, inny świat.

Wszystkie dotychczasowe naory razem wzięte oka­zały się dziecinną zabawką w porównaniu z trudnościa­mi, jakie mieliśmy potem, gdy rzeka zatarasowała się szeregiem małych, palmowych wysepek, z których każ­da szczerzy zęby swoim własnym naorem. Nierzadko po kilku godzinach wiosłowania okazuje się, żeśmy błędnie wzięli wyspę od strony lewej, gdyż jedyny Przepust wodny istnieje gdzie indziej. Musimy więc jak niepyszni wracać pod prąd tychże naorowych wodo­spadów. Klnę wówczas, na czym świat stoi. Nie starcza czasu ani humoru na oglądanie widoków. A tymczasem co wyspa to piękniejsza: nisko leżące, na samej wodzie, otoczone ażurowym albo zębatym płotem z gliny, robią wrażenie specjalnie na jakąś wielką uroczystość udekorowanych koszy bukietów. Obficie nawodnione drzev odbijają od szarożółtego tła wypalonych słońcem diaków pustyni kontrastem świeżej zieleni. Trafiamy właśnie na okres zbioru daktyli. Jeszcześmy ich nie próbowali tutaj i ze wstydem muszę się przyznać, że nie wiem, jak to wygląda w praktyce. Wszakże daktyle w owalnych pudełkach, jakie się kupuje w „Delikate­sach” i te na palmie zupełnie inaczej wyglądają.

Zabrakło nam jedzenia, więc zatrzymaliśmy się przy jednej z takich wysepek. Otoczony jak zawsze tłumem dzieciarni wchodzę w labirynt glinianych płotów. Ła­two tu zabłądzić. Wszystkie bramy jednakie, domy też się nie różnią, a więc naprawdę wyglądają, jakby szachownicę krzyżujących się ze sobą wąskich, zam­kniętych płotami uliczek zbudowano dla takich jak nas cudzoziemców, żeby ich łapać w pułapkę bez wyjścia! Prymitywizm tutejszego życia przekracza wszelkie, najczarniejsze nawet wyobrażenie. Pieniędzy nie znają i nie potrzebują. Jak w kamiennym wieku kwitnie han­del wymienny. W całym, dość znacznym, miasteczku nie ma dosłownie ani jednego sklepiku.

Natykam się na grupkę straszliwie umorusanych kobiet. Siedząc na zaśmieconym podwórku przebierają ziarna zboża. Jedna z nich podaje mi na brudnej, nigdy zapewne nie mytej dłoni grudkę wymiętoszonej dakty­lowej masy. Nie wiem, jak odmówić. Wykluczone, bym to mógł przełknąć. Tymczasem uprzejma kobiecina zaprasza natarczywie. Przez myśl jej nie może nawet przejść, że nie chcę, że się brzydzę, że... zwymio­tuję. Biorę kawałek w palce... odkładam „na później”. Żegnam się pospiesznie. Odchodzę.

Na wieść o tym, że poszukuję chleba, wysypują ze wszystkich stron Arabki, każda niesie jeden lub dwa niewielkie podpłomyki. To jest jedyna forma tutejszego chleba, zwanego chobys. Dopóki świeży, smakuje dobrze. O tym, jak „higienicznie” jest on wypiekany, lepiej nie myśleć. Po co? Płomień wszystko przepali. Widocznie biały człowiek z Europy uważany jest tutaj za wszechmogącego czarownika, nie pierwszy już raz w zamian za ofiarowywany chleb lub daktyle Arabki proszą Pimpę o modlitwę do Allaha, aby zesłał im jak najprędzej dziecko. Jak u Murzynów tak i u Arabów największą hańbą kobiety jest bezpłodność. — Ile masz dzieci? — to pierwsze i najważniejsze towarzyskie pytanie zadawane Pimpie.

Kobiety na ogół są tutaj ładne, tylko niesamowicie brudne i szpetnie tatuowane. Prócz tego dziurawią nos kolczykiem i smarują powieki na-czarno. Nawet dziew­czynki w wieku niemowlęcym malowane są niby obrazki karminową obwódką dokoła oczu i czarnym prosz­kiem. Najpopularniejszym barwnikiem o znaczeniu już prawie „narodowym” jest henna. Henną na rudo sma­rują sobie włosy, dłonie, paznokcie, wąsy i brody, a także grzywy białym koniom i wełnę baranom.

Coraz ludniej się robi na Eufracie. O ile dawniej jedynym naszym towarzystwem były szakale, teraz tru­dno już znaleźć wolny kącik na zjedzenie obiadu. Wła­śnie przed chwilą wybraliśmy na ten cel wciśniętą w urwisty brzeg, pozornie zaciszną i odludną lagunkę, aż oto, ledwieśmy rozłożyli manatki, już Beduini przy­kucnęli kołem, już kręcą głowami:

Kois!... Kitir kois! Ładnie! Bardzo ładnie! — cmo­kają na widok naszej włóczęgowskiej zastawy.

Pimpa nie może przełknąć kęska, gdy na nią ktoś patrzy. Po chwili więc namysłu chcemy płynąć dalej, aż tu nagle przychodzi młody Arab w typowo „inteli­genckim” stroju: na biały, czysty płaszcz narzucił do­brego kroju, szarą marynarkę, stopy ubrał w skarpetki. Podciągnął na eleganckich, europejskich podwiązkach, zegarek firmy „Longine” dopełnia stroju. Przykładą pięść do czoła, a drugą, rozwartą, dłonią wskazuje kierunek, gdzie mamy iść. Widząc moje waha z powodu kajaka i rzeczy, rzuca krótki rozkaz. z otaczających nas Arabów przysuwa się do Pacyfisty dając tym widomy znak, że będzie nad nim czuwał. Uspokojeni idziemy za naszym nowym znajomym.

Niedaleko, tuż zaraz na wzgórku, stoi kilka domków jeden okazalszy, z europejska oszpecony gzymsami Wchodzimy do obszernej, długiej izby. Nie ma tu żadnych mebli, tylko wąskie dywaniki albo poduszki r rzucone kołem pod ścianą, na nich siedzą brodaci Arabowie. Na nasz widok, z umyślnie podkreśloną godno­ścią, bynajmniej nie śpiesząc i bez najmniejszego cienia służalczości, powstają. Nasz młody gospodarz szybkim krokiem przemierzył izbę, odwrócił się i plastyczni gestem zaprosił nas do siadania. Zebrani skrzyżowali pięty jak przedtem, cieśniąc się do siebie, ażeby oswobodzić najbardziej reprezentacyjne dwie poduszki dla nas.

Przykro, ogromnie przykro, nie znać języka gościn­nych gospodarzy. Uśmiechać się głupkowato, patrzeć w pustą przestrzeń, unikając obserwujących cię oczu Z bocznych drzwi wyszedł bosonogi sługa z mosiężnym imbrykiem i paru filiżankami w dłoni. Młody szejk wskazał Pimpę (co za Wersal!). Od niej więc roz­poczęła się kolejka. Każdy dostawał trochę czarnej smoła i gorzkiej kawy, wychylał jednym duszkiem niby naszą czystą wyborową. I tak trzy razy. Wszył pili z tej samej filiżanki w kółko niby indyjski szimmaron lub fajkę pokoju. Po okrążeniu izby sługa wyszedł. Nastąpiła cisza. Znowu wszystkie oczy wlepiły w cudzoziemców. Tylko od czasu do czasu któraś broda pochyla się od czyjegoś ucha, aby się podzielić uwagami. W pewnym momencie na progu stanęła nowa postać, jeszcze młodszy arabski „inteligent”, w takiej samej, świetnie skrojonej marynarce.

Alejkum salam, oh szejk! — zawołał, po czym poś­piesznie przykucnął koło Pimpy.

Jestem Selim Abdul Hussein, miejscowy nauczyciel — przedstawił się po angielsku. — Nasz szejk pro­sił, abym państwu towarzyszył i tłumaczył.

Proszę podziękować w naszym imieniu szejkowi za gościnę i proszę zarazem przeprosić, że nie jesteśmy w stanie bawić tutaj długo, gdyż czeka nas jeszcze dzi­siaj spory świat drogi.

Następuje dłuższa przemowa nauczyciela. Widocznie zwyczajem Wschodu przyozdobiona kwieciście. Po jej zakończeniu ukazuje się znowu sługa z imbrykiem

kawy.

Czy długo będziemy pić tę kawę? — pytam szep­tem Selima.

Zgodnie ze zwyczajem kawę się u nas obnosi trzy­krotnie. Dopiero, gdy po raz trzeci się ją poda, dobrze wychowany gość sam wstaje i wychodzi.

Swoją drogą doskonały to zwyczaj na nudnych gości, trzeba go przeszczepić na polski grunt.

Piliśmy więc dalej okropną goryczkę jak przymuso­we lekarstwo, może nam doda werwy przy zdobywaniu dalszych naorów.

Posiedzenie dłużyło się w nieskończoność. Właściwie nikt nic nie mówił. Najwidoczniej miejscowi ludzie znajdują przyjemność w takim beztroskim siedzeniu. Czuliśmy się jak pod pręgierzem. Tymczasem przez szczególną do nas sympatię szejk odwlekał trzecie po­danie kawy. Dopiero po godzinie dyskretnego ziewania ukazał się wybawca z mosiężnym imbrykiem. Trzy hausty goryczki, parę wschodnich ukłonów z pięścią przy czole i oto jesteśmy na pełnym słońcu południem już zabarwionego nieba.

Radzę państwu nocować tylko w karakołach i mówił tymczasem nasz przewodnik.

Dlaczego? — zdziwiłem się. — W Syrii nikt nas nie ostrzegał. Czyżby tutaj było gorzej?

No, nie... — zająknął się nauczyciel — ale dużo jest Beduinów, właściwie to sami prawie Beduin a u nich każdy, kto w polu — ten nieprzyjaciel, a naj­gorzej pokazać im broń, zaraz napadną.

Były już jakieś wypadki? — spytała Pimpa.

A jakże. Rok temu przepłynęli tędy w takiej sa­mej jak wy łodzi dwaj dżentelmeni amerykańscy no i... — zatrzymał się.

I co? — nalegała Pimpa.

Zarżnięto ich, ale to dopiero za Bagdadem — do­dał jakby dla usprawiedliwienia.

Często ktoś tędy przepływa? — indagowałem dalej.

Nie słyszałem więcej, chyba wy tylko i oni. Tutaj żadnych łódek nie ma, dopiero w dół od Bagdadu.

Ależ my nie wiemy, gdzie są karakoły, i nie zawsze takowy od strony rzeki widać. Więc gdzie nocować?

Nigdy w polu. Nigdy na odludziu. Lepiej zatrzymać się w byle jakim osiedlu i pytać o szejka. Najbez­pieczniej jest spać w gościnie. Żaden mahometanin gościowi swemu krzywdy nie uczyni.

Dziękując za życzliwe rady odbiliśmy w dalszą drogę z podwójnym ładunkiem lęku.



U szejka


Swoją drogą strach ma wielkie oczy. Niechaj przeklęty będzie ów młody nauczyciel! Zatruł nam spokój. Odtąd każdy mijany na brzegu człowiek wydaje się podejrzany i niebezpieczny. Każdy stuk razi nerwy. Chorobliwie wytężamy wzrok i co chwila nadstawiamy ucha. Cały świat już się przeciwko nam sprzysiągł. Na każdym zakręcie rzeki ktoś na nas „czatuje”... Ciężką atmosferę nerwowego napięcia rozluźnia nieco poczci­wa psina, Rakka. Czujna jest i byle co, a zaraz nasta­wia uszy i szczeka. Nocami także wciąż nas budzi, ale wolimy to od zarżnięcia w nieświadomości.

Ostatnią noc spędziliśmy na wodzie, oparci burtą kajaka o wysadzony aż na środek rzeki rurociąg. Je­dyny dostęp od strony brzegu prowadził do nas grzbie­tem tej właśnie rury, więc każdej chwili mogliśmy uciec. Spaliśmy na przemian i w pozycji siedzącej, bo jedno z nas musiało przecież trzymać się jakoś po­mostu.

Rakka jest pierwszorzędnym marynarzem. Nie mając miejsca na spacery, łazi nam po kolanach i ramionach lub prześlizguje się akrobatycznie wąskim paskiem bocznego pokładu. Lubi też siedząc na dziobie obser­wować mijane krajobrazy. Czasami coś się jej nie po­doba, wtedy groźnie warczy. Najtrudniej było z nau­czeniem naszej biednej suczki, by załatwiała się na po­chyłym i chwiejnym pokładzie, wolała przysiadać w tym celu na ciepłych, gumowych poduszkach. Wro­dzona inteligencja jednak i poczucie estetyki zrobiły swoje. Od kilku dni nasza kochana Rakka, gdy tylko poczuje potrzebę, wnet pędzi na dziób i tam szeroko rozstawiając uda kręci się wkoło własnej osi dopóty, dopóki nie dopasuje zadka do największej wypukłości pokładu. Stąd już wszystko spływa do wody.

Ofiarowane nam hojnie naręcza daktyli okazują się mało jadalne, smakują jak lukrecjowe łyko. Z całego olbrzymiego grona tylko parę owoców nadaje się do Przełknięcia. Kupowane przez nas w kraju daktyle po­chodzą ze specjalnych fabryk, gdzie poddane zostają długim i skomplikowanym procesom moczenia. O czy, zna tych fabryk i firm eksportowych jest Basra. Smak daktyla nie tyle zależy od gatunku palmy, ile od spo­sobu przygotowania go.

Od kilku dni jesteśmy śledzeni i ta świadomość do-bija nas nerwowo. Bo komuż na nas może, u licha, zależeć? Faktem jest, że co pewien czas ukazuje się po­stać konnego Beduina. Pędzi galopem nad brzeg, wrywa się tu kopytami, przysłania dłonią oczy, obserwuje nas przez dłuższą chwilę, po czym znika za tumanem kurzu. Oczywiście wysnuwamy stąd najprzeróżniejsze wnioski. Już się szykuje zasadzka. Tego wieczoru poderżną nam gardła. Słowem, atmosfera coraz gorsza. Dlatego na nocleg dzisiaj wybieramy małą, bezludną wysepkę. Z powodu braku łódek nikt nas chyba tu nie napadnie.

Już kolacja spożyta. Łóżka zasłane i płachta nad ka­jakiem rozpięta. Nagle Rakka szczerzy zęby, warczy patrząc gdzieś w głąb wyspy. Wychylam w tamtym kierunku głowę i oto... na tle księżycem świecącego nieba, zza czupryny krzewów wyłaniają się dwa ogrom­ne, wilcze łby. To nie są już szakale — nasi codzienni przyjaciele, tylko najprawdziwsze, stare wilki. Tego tylko brakowało. Dusza mi truchleje. Rewolwer jak zwykle schowany w ceratowym worku na samym dnie bagażnika. Nie mogę słowa wydusić, patrzę, biernie oczekując, co będzie dalej. I oto niespodziewanie nad uszami zwierząt ukazują się puszyste kity przyjacielsko merdających ogonów, a z boku wychodzi ku nam sędziwy pasterz.

Marchaba, chaju! Witaj przyjacielu!

Marchaba.

Usiadł przy kajaku i milczy. Zagadujemy, jak tylko potrafimy. Częstuję papierosem, byleby nocą nie zar­żnął. A on tymczasem, wciąż milcząc, nazbierał chrustu, rozpalił ognisko i poszedł sobie. Psy za nim. Dokąd? Wszakże to wyspa. Czyżby miała połączenie z lądem? jeszcze nam sprowadzi kogo na głowy. Ale zmęczenie dominuje nad przestraszoną logiką. Na wszelki wypa­dek kładę rewolwer pod poduszkę i z dłonią na kolbie zasypiam.

Orzeźwiający świt wdarł się poprzez rozwartą płach­tę namiotu lazurem nieba. Tuż obok, przy płonącym ognisku siedzi trzech skulonych Beduinów. Uśmiechnęli się do nas poprzez opadające na brodę wąsy.

I znowu cały dzień naorowego zygzakowania. Dzień? Może dwa, może trzy. Tych żółtych dni umajonych pióropuszem palm, tych mrocznych dni przyprószonych lękiem nie pamiętam. Płynęły jedne po drugich, plotły się codziennym, żmudnym wysiłkiem, to radością szczę­ścia nabrzmiałe, to — goryczą rozczarowań. Wędrówka kajakiem jest jak życie, pełna nieoczekiwanych proble­mów i dziwnych rozwiązań.

Zatrzymał nas trójbarwny proporzec posterunku, który się wyłonił zębami swoich strzelnic spoza urwi­ska gliny. Na nocleg było jeszcze zbyt wcześnie. Słońce grzało pełnią zimowego „upału”. Szkoda dnia. Ale zmę­czeni ciągłym kryciem się po nocach, zapragnęliśmy odpoczynku w całej pełni, odpoczynku pod strażą ludzi odpowiedzialnych przed prawem. U bramy zastajemy posterunek.

Na szeroko rozsuniętych nogach, z daleko w bok od­stawionym karabinem, czekał nas w teatralnej angiel­skiej postawie „na baczność”, z nadętą twarzą „ważny” strażnik. Domyślam się, że ktoś uprzedził ich o naszym tutaj przybyciu. Zupełnie inaczej bowiem wygląda arabski karakoł bez tego lęku przed wizytacją. Ale i tak niedługo wytrwali. Ledwieśmy się w ofiarowanej nam na nocleg izbie rozgościli, jak pokazowa warta opuściła swoje stanowisko. Zielone mundury poszły w kąt. Nastrój rozleniwienia rozpanoszył się wszechwładnie. Gdzie kto mógł, tam się rozłożył, od nadmiaru senności raz po raz błogo ziewając.

Nasz pokój sypialny nie posiadał okna, bo i po co? Jest to szczegół północnej architektury, tu zupełnie niepotrzebny.

Gdy mrok już zacierał zębatą linię groźnej twierdzy grono stróżów bezpieczeństwa, w długich, beduińskich płaszczach i czarnych, podwójnych sznurach na głowie, skupiło się przy wieczornym ognisku. W imbryku go­tuje się arabski czaj z miętą, a my siedzimy sobie, mil­cząc, kołem na matach.

Czaj miejscowy popija się małymi szklankami, która aż lepią się od nadmiaru cukru. Takich szklaneczek wypija się pięć do sześciu. A zresztą będą ci go nalewali, o naiwny wędrowcze, dopóki nie wypowiesz magicznego słowa „kafi!” (dosyć). To słowo musisz znać, inaczej smutna twoja dola!

Najczarniejszy z żandarmów wydostał z jakiegoś kąta coś w rodzaju domorosłej wiolonczeli, o bardzo grubej, plecionej z końskiego włosia strunie, i pociągając po niej takimże niezdarnie plecionym smyczkiem, jął wyśpiewywać przeraźliwie monotonną melodię. Jedynym; lekarstwem na tak piękną muzykę byłby tu sen albo może ucieczka. Przez grzeczność jednak nie mogliśmy zastosować żadnego z nich. Zasłoniłem tylko czy dłoń mi, bo się, biedne, same mrużyły.

Zasadniczą cechą arabskich „pieśni” jest charakterystyczne stęknięcie przy nagłym urywaniu ostatniej zwrotki. Ten śpiew szedł kołem. Jakby się każdy chciał przed nami popisać. Najdłużej basetlę trzymał sam komendant. Wył jak pies do księżyca, tylko bardziej ochryple, krtaniowo i sztucznie. Chwilami wyglądało, jak by się dusił. Wreszcie kolejka przyszła i na mnie. Uprzejmie podsunęli instrument. Ująłem w dłoń smyczek i ciągnąc nim, jak mogłem, najmonotonniej zaczą­łem wyśpiewywać ochryple: „Salam alejkum! Alejkum salam!” — ale nie wzbudziłem żadnego zachwytu. Słu­chacze zachowali godną powagę, jako że nie wypada śmiać się z gościa.

Nie wiem, jakim cudem, ani pchły, ani pluskwy nas dzisiaj nie gryzły. Widocznie wielbłądzie burnusy zro­biły swoje. Podobno robactwo nie znosi zapachu tej wełny.

Następna z kolei noc to jedno z najbardziej roman­tycznych wspomnień mojego życia. Nie wiem, czy mi wystarczy dzisiaj słów, aby po tylu latach odtworzyć wiernie ówczesną atmosferę. Przymrużam oczy i wi­dzę, a raczej odczuwam paniczny lęk, bo słońce już zaszło, mrok zatuszował linię brzegu, zewsząd słychać modlitewne zawodzenia Beduinów, a my, zabłąkani w tym obcym świecie, nie wiemy, gdzie się podziać, gdzie obrać miejsce na nocleg. „Nie nocować w dzikim polu!”, „Nie nocować poza ludzkim osiedlem!” — dźwięczą wciąż ostrzegawcze słowa nauczyciela.

Co robić? Żadnego tu osiedla nie widać, tylko roz­proszona masa czarnych, beduińskich namiotów.

Wtem na tle zachodniej łuny zarysował się ostry profil konnego jeźdźca. Chwilę zamarł w bezruchu, po czym zdarł karabin z ramienia i wycelował we mnie. Głupio naiwnym odruchem zasłoniłem się piórem wio­sła. Wyczekuję na strzał. Kajak spływa z prądem. Wi­dzę skamieniały, zdumiony wyraz twarzy wpatrzonej w przestrzeń Pimpy. Trwa to, zda się, w nieskończo­ność. Wreszcie Arab opuszcza broń. Lekceważący ruch ręki. Zdarł rumaka i pognał precz. Dał tym razem spo­kój. Niech sobie płyną przeklęte giaury! Ale my dość Cięliśmy eksperymentów. Na przeciwległym brzegu kilka sylwetek ludzkich, u ich stóp dobijamy. Wycią­gam przyjacielsko dłoń i mówię:

Ana thaiffak oh szejk! Jestem twoim gościem szejku!

Halbatt halil! — odpowiedział i gestem kazał iść za sobą.

Poszliśmy ufni jako baranki na rzeź. Co mamy stracenia? Beztrosko zostawiliśmy na brzegu niczym nie zabezpieczoną łódkę. Nawet okiem nie rzucam poi siebie. Nie wolno zdradzić niepokoju. Arabowie są czuli i przewrażliwieni na temat honoru. Kroczymy za szejkiem, wspinamy się na wysoki brzeg i oto przed nami czarne namioty, jeden duży jak hangar, tam wła­śnie wchodzimy. W końcu namiotu pali się ognisko, przy nim przykucnęło paru starych brodaczy. Powstali, pochylili się czołobitnie — to białym gościom „się na­leży”. Za nami, jak na czarodziejskie zawołanie, zaczęli się do namiotu wtaczać Beduini. Ani jednej kobiety, sami mężczyźni. Wciąż słychać powitania: „Salam alej-kum!” „Marchaba!” „Salam!” Kłaniają się, siadają matach. Każdy przynosi swoją. Wszyscy z nożami. Tyl­ko my jedni bez żadnej broni.

Siedzimy vis a vis szejka i owych starych brodaczy. Zresztą większość zebranych — to starszyzna. Coś do nas mówią. Tłumaczą na palcach. Najstarszy, widocznie ojciec szejka, wpada w złość, aż mu się ze wściekłość kły świecą. Gniewa się, że go nie rozumiemy. Dokoła ognia robi się tymczasem coraz ciaśniej. Pijemy czaj. Wreszcie przynoszą wielką misę pełną jakichś rozwleczonych w kapuścianym sosie blinów. Następuje chwila konsternacji. Nie wiemy, jak jeść. Widzę, jak najbliższy sąsiad zatapia swoją osmoloną rękę i napełnia nią usta. Ale i ta poglądowa lekcja zawodzi. Pimpa wciąż jeszcze siedzi jak ogłupiała, więc inny starzec bierze uciekaj liść kapusty i wkłada go w półprzytomnie otwarte usta Pimpy.

Kois, kitir kois! — zacmokali wszyscy z uznaniem, przemogłem i ja wstręt. Swoją drogą wyjątkowo nieapetycznie wyglądała ta ich kapuściana potrawa. Szczę­ściem misa powędrowała dalej i dano nam spokój.

Sługa z przewieszonym przez ramię ręcznikiem jął polewać z mosiężnego dzbanka wodę na ręce biesia­dników. Polewał oszczędnie i na koniuszki palców, tak że to „mycie się” wyglądało raczej na rytualny zabieg.

Gdy misę jadła sprzątnięto i sługa wyniósł się z resz­tką wody, na pierwszy plan wysunęła się grupa mło­dych Beduinów. Ustawili się oni szeregiem, klękli na ziemi, chwycili szeroki płaszcz w zęby i tym sposobem w kręgu skąpo świecącego ogniska, ponad kurtyną z płaszcza uformował się wyrównany szereg iskrzących się, czarnych źrenic i biało wyszczerzonych zębów.

Szejk zdjął z palca złoty, gruby pierścień i wręczył go któremuś z klęczących.

Gra się rozpoczęła, tak dobrze znana u nas w Polsce gra w „pierścionek”.

Ktoś wystąpił przed front i na ochotnika zaczyna zgadywanie. Wpierw długo i uważnie przygląda się twarzom grających. Zbliża się do nich, to znów oddala, gorączkowo biega na boki. Czasem przyskakuje do czyjejś twarzy, groźne wykrzykując zaklęcia. Trwa to wszystko długo, aż wreszcie wskazując na któregoś z graczy, woła:

Ty masz! Oddaj!

Niestety, pierścień ma kto inny, więc nowy ochotnik zaczyna zgadywanie. Widocznie wartość tej gry polega na sugestywnej sile zgadywania i soczystości zaklęć. Jakże żałowałem w tej chwili swojej językowej igno­rancji. Nie rozumiałem i nie mogłem tych wrzasków przetłumaczyć. Może to właśnie było przyczyną, a może Poprzednie zmęczenie, że po godzinie tej bądź co bądź Monotonnej gry zechciało nam się spać i brody zaczęły opadać na pierś, a powieki na oczy. Szczypałem Pimpę,

a ona mnie. Ratowaliśmy wzajemnie honor, jak się tylko dało, ale senność robiła swoje, a do tego jeszcze dym z ogniska.

Nie wiem, kiedy zbudził mnie z tej mojej drętwoty niesamowity, duszący się, ochrypły, starczy wrzask. Poderwałem zasypiającą głowę. Wszystko to samo. Nic się pozornie nie zmieniło. Pimpa siedzi obok, ogień płonie, a w jego odblasku migocą źrenice i białka beduińskich chłopców, tylko zęby im się czemuś trzęsą i cały płaszcz chorobliwie dygocze.

Oto przed nimi na ziemi w pozie czającego się do skoku lamparta leży chudy starzec. Wyciąga przed siebie ramiona, krogulczo nastawia szpony. Zrywa się nagle. Przypada twarzą w twarz do graczy. Zgięty wpół tupie piętami i opętańczo krzyczy.

Blady strach padł na otoczenie. Kogoś zarzynają? Zwariował? Dlaczego wrzeszczy?

Już odskoczył. Padł na plecy. Rzuca się w konwulsjach. Pianę ma na ustach, błędne oczy. Co jemu jest — Co jemu — pytam przestraszonym wzrokiem szejka, a ten się tylko uśmiecha i pokazuje palcem na niebo. U nich wszystko dzięki Allahowi. A tymczasem starzec już wyzdrowiał. Oszalał tym razem i lata. Bies go opętał chyba. Skądże tyle sił w takim starym ciele! Biega od gracza do gracza. Przystawia swój długi, suchy palec do kolejnych nosów. Wrzeszczy, piszczy, chrypi, wyklina. A im dalej, im więcej słów, tym bal dziej trzęsie się płaszcz w zębach, tym większe przerażenie w oczach biednych chłopców. Dobrych kilkanaście minut trwa to szaleństwo, aż w końcu pada okropny, rozdzierający krzyk: „Daj!” i w odpowiedzi poto­czył się po ziemi szejkowy pierścień.

To mi dopiero wielki artysta dawnych, „przedwojennych” czasów! Zagrał rolę mistrzowsko. Nastraszył i odgadł. Odgadł od pierwszego razu. Winowajca — posiadacz pierścienia nie wytrzymał nerwowo, nie zdzier­żył tylu przekleństw, załamał się, zdradził siebie lękiem źrenic.

To była dopiero prawdziwa arabska gra w pierścio­nek, dla której warto było płynąć aż z Rakki kajakiem.

Chcesz spać? — spytał wreszcie Pimpę szejk, przekrzywiając głowę i mrużąc oczy. Taki gest każdy zrozumie.

Ależ tak, tak! — odkrzyknęliśmy chórem.

Wskazał ręką wolną przestrzeń na ziemi. Nie wzię­liśmy z kajaka naszych gumowych materacy, ale co tam wygoda! Na kamieniu bym teraz spał. Ułożyliśmy się obok siebie, a dokoła na tymże piasku legli pokotem inni szejkowi goście. Nie wiem, co nastąpiło dalej. Mając nad sobą czarny dach beduińskiego namiotu, a obok śpiących co najmniej czterdziestu rozbójników i czterdziestu Ali Babów, zasnąłem jak nigdy beztrosko i jak nigdy spokojnie.

Zbudził mnie promień słońca myszkujący po powie­kach. Otworzyłem szeroko oczy. Namiot był pusty. W jego przeciwległym końcu, przy szeroko odchylonej płachcie, na małym dywaniku, zwrócony twarzą do wyjścia modlił się nasz szejk. Smętne, gardłowe dźwię­ki tłumił miękki pułap namiotu.

Pimpa przecierając oczy siadła półprzytomnie.

Co to? Kto to?

Żyjemy — stwierdziłem spokojnie.



Hit


I nasz emir Rzewuski, i angielski pułkownik Lawrance zakochali się w Arabach, poznali ich może i mieli rację. Cóż na ten temat mogę a powiedzieć. Mój sąd zbyt powierzchowny i nazbyt subiektywny. Nie pozostało po nich w mojej pamięci cieplejszego kątka. Prześliznęli się obok mego życia, nie zasługując na bliższy sentyment.

Dla mnie Arab jest uosobieniem mężczyzny-samca czupurny, ambitny, odważny, wybuchowy, silny i przystojny. W Aleppo miałem doskonałą sposobność obserwacji życia z okna hotelu. Dosłownie co piętnaście minut wybuchała gdzieś bójka. Nawykły do tego tłum przechodził z najwyższą flegmą, rozrywano walczą­cych, polewano ich zimną wodą lub odbierano noże. Nigdy w żadnym kraju nie widywałem tylu nożowni­czych zwarć o byle co, jak właśnie tutaj, u Arabów. Poza tym życie Araba to rutyna, pełna zewnętrznych, indywidualnie nieprzemyślanych czynności nakaza­nych Koranem. Chyba żaden prorok-reformator na wniknął tak dalece w szczegóły życia prywatnego jak Mahomet. Przede wszystkim gimnastyka: co najmniej 5—6 razy dziennie wybijanie pokłonów i to nie byle jakich. Trzeba naprawdę mieć nie lada trening, żeby bez pomocy rąk wstawać z klęczek i znowu upadać. O tym obowiązku nie zapomni żaden muzułmanin.

Pamiętam, jechaliśmy któregoś dnia autem na przejażdżkę, nagle szofer zatrzymuje maszynę, wysiada, rozściela swój płaszcz dosłownie na środku drogi i zaczyna bić pokłony.

Jak bezmyślnie traktuje się koranowe nakazy, niech służy następujący przykład: oto każdy wierny musi po załatwieniu fizjologicznych potrzeb umyć ręce, a po jedzeniu ponadto spłukać usta. Arabowie przeważ płuczą usta również i w tym pierwszym wypadku, a nie zawsze bywa czysta woda pod ręką, więc wszystkie czynności odbywają się w kucki obok jednej i ta samej kałuży.

Arabowie nie znoszą psów. Racja taż sama — zawsze to ślina psa ma być „jadowita”. Więc Arabowie skrupulatnie i pospiesznie podbierają poły swoich bru­dnych płaszczy, aby przypadkiem nie skalać ich do­tknięciem przebiegającej Rakki. Z tych samych powo­dów nie wolno cudzoziemcowi (giaur przeklęty!) nale­wać wody ze wspólnego naczynia.

Gościnność także jest nakazana Koranem, chociaż pozornie płynie „z serca”.

Kilka dni żaglowania wśród naorów i nowe miasto: Hit. Wjazd do miasta odbywa się bardzo szumnie. Sam gubernator zaprosił do swego domu, a kajak polecił wziąć na przechowanie do magistratu. W tym celu zjawił się nad brzegiem oddział policji. Gdy przyszło co do czego, tłum arabskich podrostków wyrwał Pa­cyfistą z rąk policjantów. Utworzył się olbrzymi po­chód. Na czele, na barkach co najmniej dwudziestu malców, sunęła łódź, po obu jej bokach szpaler poli­cjantów, a z tyłu reszta społeczeństwa. Każdy o coś py­tał i każdy się chciał przynajmniej dotknąć jej ka­dłuba.

Gubernator urządził na naszą cześć uroczystą kola­cję. Zaprosił paru przyjaciół, ministrów z Bagdadu. Wszyscy w strojach irackich: białych płaszczach rozcię­tych od dołu po kolana i odsłaniających za każdym krokiem europejskie skarpetki na podwiązkach. Zdaje się, uważane jest to za wyższy szyk. Głowy biesiadni­ków zdobią wielkie, drobno kratkowane, szare chusty przyciśnięte do góry dwoma kołami z czarnego sznura, a na nich srebrne guzy.

Rozmowa przy stole toczy się w języku angielskim. Zadawane pytania świadczą raczej o naiwności niż o wiedzy. Orientacja w stosunkach europejskich za­krawa na humoreskę. Do stołu podano sztućce. Po chwili jednak wszyscy prócz nas zajadają palcami. Jedzenie wspaniałe: baranina z ryżem i migdałkami w so­sie z lekka paprykowym. W ogóle Arabowie są mi­strzami w gotowaniu ryżu w różnych kombinacjach. Prażą zawsze bez wody, tylko z tłuszczem.

Wnętrza arabskich domów są przeładowane poduszkami, stołeczkami i mosiężnymi tacami. Największą ozdobę stanowią rodzinne fotografie. Pokazywanie ich z detalicznym tłumaczeniem zachodzących koligacji stanowi chlubę i dumę każdego gospodarza. Fotografie typowo familijne: symetrycznie rozstawione postacie w banalnych pozach, o uroczystych twarzach i z ręka­mi na baczność.

Po zakończeniu kolacji z ust zebranych biesiadników zaczęły się wydobywać nieartykułowane dźwięki. Każ­demu się odbijało. Nikt ust nie zakrywał i dźwięku nil tłumił. Wprost przeciwnie, każdy się starał zamanife­stować swoją sytość jak najdokumentniej, a na końcu wykrzykiwał:

El chamdu, lilia! — co znaczyło: „Dzięki, Ci Boża za takie dobre dary!”

Potem, z biegiem czasu, i my nauczyliśmy się tej „przyzwoitej” czkawki. Jest ona wskaźnikiem dobrego przyjęcia, zadowolenia i wdzięczności. Bez tej czkawki gospodarz może się obrazić, a w każdym wypadku źle pomyśli o swoich gościach.

El chamdu, lilia — krzyknąłem możliwie najgłośniej, ale nieodpowiednio, bo słowa powinny trą jednocześnie z czkawką. Dobre wychowanie wymaga twardej szkoły.

Nocujemy u miejscowego lekarza. Umeblowanie tli europejskie, tylko kurz nie ścierany, bo i kto ma tego: dopilnować? Żona nie wychodzi z pokoju sypialnego i kuchni, żeby się nie spotkać z obcymi mężczyznami.

Rano, kiedyśmy zeszli na śniadanie, gospodarz przyjmuje nas w nocnej koszuli wypuszczonej na wierzch spo­dni, drapał się przy tym obu rękami po udach i prężył ramiona, szeroko ziewając.


Niedaleko Hitu leżą gorące źródła asfaltu. Lekkie chyba będzie piekło tym ludziom, skoro za życia, już na ziemi, gołymi rękami wyłapują asfaltowo-smolistą gotującą się masę i kładą ją plackami na obok biegnącą szosę. Same źródła — to niewielkie, okrągłe, czernią ziejące dziury, w których bulgocą bąble żyworodnego asfaltu. Smród smoły czuć dokoła na kilka kilometrów. Brudna, nie oczyszczona jeszcze, ropa naftowa rozlewa się swobodnie w niewielkie, pawiookie sadzawki. Rzu­cona do takiej sadzawki zapałka wybucha nagle efek­townym płomieniem.

Kiedy siadaliśmy na łodzi, aby płynąć dalej, każdy z nowo poznanych przyjaciół, Arabów, czuł się w mi­łym obowiązku coś nam na drogę przynieść. Nigdy więc chyba spiżarnia Pacyfisty nie była tak obficie zao­patrzona jak teraz.

Wiatr przeciwny, a na dłoniach mamy już krwawią­ce odciski. Nie pomogła nawet parodniowa przerwa.



Water-closet


Na całym Eufracie są chyba tylko dwa mosty, jeden z tych dwóch leży właśnie pod miasteczkiem Felodia. Widocznie, żeby weselej wyglądał, wymalowano go na kolor jaskrawoczerwony. Most ten prowadzi wprost do Bagdadu.

Zdawałoby się, skoro jest most, powinna być i droga, tymczasem jest zupełnie inaczej. Zjeżdża się z przęseł mostowych wprost na bezdroże, na glinę pustyni. Nawet kolein samochodowych tutaj nie widać, tak sucho i twardo. Auta, niby mądre pająki, rozpełzają się każde w swoją stronę, gnając przed siebie jakimś sobie tylko właściwym instynktem orientacji. Tylko nasze auto zabłądziło, bo zamiast do śródmieścia Bagdadu, przywiozło nas wprost przed drzwi urzędu celnego. Widocznie nie każdy szofer jest posłuszny jakimś tajnym naka­zom władz. Zabrano kajak i złożono pod plombą.

Przypomniała mi się Turcja. Zaczęła się bieganina od biura do biura, od okienka do okienka, ażeby wybronić; biednego Pacyfistą. Przy tej okazji trafiliśmy do gma­chu policji irackiej, a wówczas przypomniałem sobie o tragicznym losie naszych kajakowych amerykańskich poprzedników. Dlaczego ich zabili? Jaka mogła być tego przyczyna? Należy sprawę wyjaśnić. Zapisujemy się na listę interesantów do szefa żandarmerii Iraku. Oa chyba musi coś wiedzieć. Jest godzina dziesiąta rano; Czekamy godzinę, dwie — nic, cisza. Pimpa się kręci.

Może zrezygnujemy z tej audiencji? — pyta.

Skorośmy przesiedzieli już dwie godziny, wył trwamy do końca.

Łatwo tobie mówić, kiedy ja chcę do toalety..

Więc idź.

Nie wiem, gdzie to jest, i nie wiem, jak to angielsku.

Chyba watercloset, przecież to angielska nazw

Może byś ty poszukał, ja się wstydzę.

Ano, cóż robić. Idę na zwiady: korytarz szeroki i długi. Spaceruje po nim wytwornie umundurowany żandarm w czarnej, furażerce. Nieśmiało podsuwam się boczkiem i zażenowanym szeptem zapytuję:

Please, where is watercloset?

What?! — wrzasnął na cały głos. — Watercloset?! — powtórzył prawie krzykiem, a fatalne to słowa kilkakrotnym echem odbiło się od ścian korytarza.

Yes — bąknąłem skonfundowany — waterclo­set-

Just a moment please! Chwileczkę! — zasaluto­wał żołnierz i pędem podbiegł do pierwszych z brzegu drzwi. Ani się spostrzegłem, jak staliśmy już na progu olbrzymiego pokoju biurowego z co najmniej dziesiątkiem stołów urzędowych. Dziesięć młodych panien utkwiło w nas swój pytający wzrok.

Czy panie wiedzą, co to jest. Ten oto gentle­man — przemówił żandarm wskazując na mnie z wy­muszoną gracją — poszukuje watercloset.

Chwila konsternacji. Panny spoglądają jedna na dru­gą w najwyższym zakłopotaniu.

Nie, nie wiedzą.

Policjant nie daje za wygraną. Pędzi do drzwi na­stępnych, potem dalej wzdłuż korytarza, a ja za nim. Skutek wszędzie ten sam. Nikt nie wie, co to jest water-closet i to słowo fatalnie leci przez cały, kilkupiętro­wy gmach policji bagdadzkiej i niepokoi każdego swoim tajemniczym brzmieniem. Ten dżentelmen (to znaczy ja) koniecznie chce water-closet. Nie widząc końca swojej kompromitacji, wycofuję się z korytarza do poczekalni komendanta.

Co się stało? — pyta Pimpa. — Dlaczego jesteś taki czerwony?

Już chciałem opowiedzieć całą historię, gdy nagle sekretarz zawołał nas przed oblicze szefa policji.

Dzieje biednych kajakowców amerykańskich okazały się dobrze znane komendantowi. Wina leży po stronie zamordowanych. Jakże można było być aż tak naiw­nym! Widocznie chcąc zaskarbić łaski tubylców, roz­rzucali ci Amerykanie pieniądze, gdzie trzeba i nie trzeba, płacili za wszystko z naddatkiem, dawali hojnie bakszysze, jednym słowem wyrobili sobie opinię krezusów, skutkiem czego którejś tam nocy zakradli się złodzieje do namiotu w celu grabieży, a że Amerykanie mieli broń, więc wybuchła walka. Koniec z góry prze­sądzony...

Komendant ze smutkiem rozłożył dłonie:

Państwo rozumieją, nawet w Nowym Jorku bywają zbrodnie, a może nawet więcej niż w Iraku — dodał.

W tymże momencie otworzyły się drzwi, a w nich stanął rozpromieniony żandarm z korytarza:

Melduję sir — zasalutował służbiście — że zna­lazłem.

Co znalazłeś? — zmarszczył brew komendant.

Znalazłem watercloset, ten gentleman szukał... może iść za mną, to pokażę.

Komendant wstał i wskazując drzwi, wersalsko się skłonił w naszą stronę:

Myśmy już, zdaje się, skończyli, nieprawdaż? Te­raz państwo mogą iść za żandarmem do tego water­closet.

Wyszliśmy jak zmyci, zdając sobie jednocześnie spra­wę, że nawet szef policji Iraku nie rozumiał w tym momencie, dokąd nas kieruje, bowiem żaden szanujący się Anglik (a tym bardziej wychowanek angielski) nie będzie się zastanawiał nad faktycznm znaczeniem uży­wanego popularnie skrótu: „W.C.”, czyli fonetycznie: „Dablju si”. Słowo „Dablju si” każdy zna, ale tylko i wyłącznie cudzoziemiec przetłumaczy te dwie litery: „W.C.” dosłownie i powie „watercloset”. Jasne, że ani żandarm, ani panienki, ani sam szef tego nie rozumiał.

Bagdad, miasto tysiąca i jednej bajki, nie jest by­najmniej takie bajeczne, chyba najmniej mi się podo­bało ze wszystkich widzianych dotąd miast Wschodu.

Kilka przedziwnie pięknych, dywanowo wzorzystych meczetów tak się szeroko rozrzuciło po mieście, że utonęły w ogólnym natłoku tandety kolonialnych gma­chów.


Jedyną, względnie szeroką, główną ulicą Bagdadu, romantycznie zwaną ulicą Harun al Raszida, jedziemy „arabami” (parokonne dorożki) wzdłuż rzeki Tygrysu „d mostu do mostu. Można sobie na ten luksus pozwo­lić, gdyż środki lokomocji są tutaj nadzwyczaj tanie, postoju dorożek tu nie ma. Jadą one ciągłym, nieustan­nym, ruchomym rzędem i klient musi zdążyć skoczyć lub wyskoczyć. Najkomiczniejsze zaś są autobusy, gdzie szoferzy na widok „dobrego” gościa wychylają się z drzwiczek, serdecznie zapraszając do środka, a nawet proponując niższą cenę. Szumnie zwane „mosty” są to pontonowe przerzutnie, kiwające się straszliwie pod każdym przejeżdżającym samochodem.



Raj


Długie tygodnie monotonnej gliny upstrzonej sześ­cianami takichże rudych, płaskodachych domków. Ża­dnego urozmaicenia, ludzie też tacy sami: krzaczaste brwi, sępie nosy, a ponad tym drobno kratkowana, fałdami opadająca na ramię, szara chusta, spięta u wierzchołka głowy dwoma sznurkami czarnej baweł­ny. Europejskie marynarki na wierzch białych płasz­czy — to najbardziej popularny strój mężczyzn. A spod poły marynarki wygląda czasami dyskretnie głowica zakrzywionego kindżału.

Ziemia, im niżej ku morzu, tym bardziej urodzajna. Więc ogrody większe i pola pszeniczne coraz szersze. Co kilkanaście kilometrów — przystanie dla rzecznych statków z ładunkami pszenicy. Widocznie musi być tania, skoro w takim stanie idzie na sprzedaż — oczyszczona i drobna. Skądże mogłaby być czysta, skoro kopytami osiołków młócona albo przemyślny i chytrym sposobem na szosie pod samochodowe koła rzucana. Rozgrzany upałem dnia asfalt klei się do ziarna, czerni więc go i zapachami terpentynowymi przejmuje. Ale kto by tam zważał na takie szczególiki! Nie oni będą jedli, tylko biali w odległej Anglii.

Od czasu do czasu trafiają się czarne namioty osia­dłych już na stałe Beduinów. Dokoła każdego z nich obiega wał gałęzi i traw dla zabezpieczenia przed chło­dami zimy.

Miasteczka jednako brudne, parujące czosnkiem i potem, a ponad wszystkim — ruchliwy, chaotyczny wrzask o tęsknej, specyficznej melodii Wschodu. A wszędzie i zawsze półmroczne korytarze bazarów dzwoniące młoteczkami na miedzianych tacach.

Wyrugowane łokciami cywilizacji, znikają naorów zębate koła. Różne elektryczno-parowe pompy czarny­mi nosami gumowych rur wysysają wodę. Ale wystarczy kilku kroków, jeden niedyskretny wypad ponad ochronny wał wybrzeża, a ujrzysz przedpotopowy pług z drzewa, zaprzeczenie wszelkiego postępu: ciężka, z grubsza obciosana kłoda, jaką orali tutaj, zanim jeszcze ich prorok Mahomet zaczął nauczać.

Woda z pompy niedaleko sięga. Im dalej od brzeg tym jej mniej połyskuje w irygacyjnych rowkach. Siedem kroków przejdziesz i już skończyła się uprawna gleba. Dalej, kędy wzrok obrócisz, znana ci pustynia porosła krótką, wypaloną słońcem trawą.

Naamaniah, nieco większe miasteczko, minęłoby bet barwnie w naszym włóczęgowskim życiu, gdyby nie to epokowe wydarzenia: po pierwsze przyszedł „mister Leon”, zjawisko wcale niepowszednie, i on to spowodował ową pamiętną noc.

Mister Leon jest Amerykaninem, mieszkańcem Bag­dadu. Ma za sobą czteroletnie studia handlowe w Lon­dynie i te studia właśnie stały się powodem jego nie­nasyconych tęsknot. Pokazuje fotografię rzeczywiście ładnej Angielki, wzdycha do niej niczym Don Kichot do Dulcynei. Oczy przewraca i znowu wzdycha, tak ciężko mu dzisiaj w atmosferze archaicznych, muzuł­mańskich obręczy wobec smaku wolności europejskie­go kochania.

Z mister Leonem spacerujemy długo zboczami ła­godnych okolicznych pagórków, zwiedzając grobowce szejków — dziś bezimienne, legendą tylko owiane.

Pogodne dotychczas niebo zakryło chmurami księżyc i chłodny wiatr przyszedł od północy. — Gdzie państwo nocujecie? — spytał mister Leon troskliwie. — Mam niewielki pokoik. Sam mogę się przespać u kolegi, więc służę.

Ależ nie, gdzież tam. — Nie opuścimy kajaka — uparliśmy się bez sensu i racji. — Będziemy spać na rzece.

idzie burza, musicie być zabezpieczeni — nama­wia jeszcze.

Nic nie pomogło. Zwłaszcza Pimpa jest nieustępliwa. Jej uporu nikt nie przełamie.

A więc zgoda — powiada mister Leon — urzą­dzę was na którymś z country boats (barka).

Tak też się stało. Bardzo uprzejmy kapitan oddał do naszej dyspozycji kabinę o dwóch pryczach. Przenieś­liśmy zaraz do niej wszystkie nasze manele, a zado­wolona Pimpa przystąpiła przy blasku olejnej lampeczki do cerowania pończoch i skarpet.

Gdzieś o szóstej wieczorem za cienką drewnianą Przegrodą, w sąsiedniej kabinie, zaczął swe modły jakiś nabożny pielgrzym. Podobno wraca on z Mekki. Wyśpiewuje wersety z Koranu głosem gardłowym, zachrypłym, sztucznie zduszonym. Melodia niezmiennie ta sama. Poprzez szparę widzimy jego rytmicznie kiwa­jącą się, długą, siwą brodą i niskie pokłony na skrzyżowanych piętach. Zawodzi tak bez przerwy piątą godzinę. Jest już wieczór — kwadrans po dziesiątej.

Początkowo staraliśmy się nie słuchać i wysiłkiem woli otrząsnąć jakoś z siebie te chrypliwe jęki, ale M nie dało. Jak uprzykrzone muchy lepią się one do uszu, wżerają się w mózg, absorbując całkowicie. Można osza­leć! Mówimy ze sobą jak najgłośniej, nucimy piosen­ki — nie pomaga. Ten monotonny, opętany śpiew prze­bija się nam przez myśli. W skroniach ucisk, głowa pęka. Co robić?

Poczekaj! — powiadam nagle, olśniony wynalazkiem. — Już mam na niego sposób! Zobaczysz, skapi­tuluje!

Zaczynam wyć na cały głos „W garnku dziura, mój ty Romciu”. Wyją tak bez wytchnienia przez czterdzie­ści i pięć minut, ale starzec nie poznał się na kawale i nie ustępuje. Dałem więc spokój. Przegrałem walkę. Gdzieś około północy, znużeni do ostateczności zasypiamy.

Niedługi to był sen. Piorun jak sto diabłów poderwał z łóżka. Zaraz po nim drugi i trzeci. Podobną kanonad? nawet wyobrazić sobie trudno. Piekło się rozwarło nad nami. Blaszany dach kabiny rezonuje i wzmacnia każdy dźwięk do tysiącznej potęgi.

Jeszcze trzaśnie w ten dach — pociesza Pimpa. Wszakże żelazo przyciąga pioruny!

W tej chwili potopowy deszcz lunął na blaszany dach, zabębnił, zadzwonił, zaszumiał. Usta Pimpy cos mówią, ale nie słychać. Niesamowity wprost harmider. I oto na domiar wszystkiego, ten blaszany dach okazuje się dziurawy. Woda ciurkiem leje się nam do łóżek. Stosunkowo najlepiej jest pośrodku, między pryczami. Schodzimy więc na podłogę. Rozkładamy gu­mowe materace. Na poziomie łóżek napinamy brezent, ale i to mało pomaga. Wody wciąż przybywa. Dosłownie zaczynamy pływać. Jeszcze trochę, a kabina zamieni się w pływacki basen. Z racji porywistego wiatru sta­tek, mimo że jest mocno przycumowany do brzegu, huśta się z boku na bok i woda w kabinie szumiącą falą przelewa się przez materace, podpłukując nam ple­cy. Nie wiemy, co jest lepsze: siedzieć w niej na podło­dze, czy znowu przenieść się na mokre łóżka, mając tam dodatkowo strumienie na głowę.

W takim stanie zastał nas poranek. Nie mieliśmy już suchej nitki na sobie. Rozpoczęło się więc suszenie na piecach i na słońcu, które na szczęście wyjrzało spoza chmur. Poczciwy kapitan pomaga nam w rozwieszaniu ubrań.

Kapitalny zbieg okoliczności! Oto łączymy się z Eu­fratem, czyli nocujemy na zbiegu dwóch rzek, zwanym Szat-el-Arab. Jest to biblijny raj i dziś właśnie mamy Wigilię Bożego Narodzenia.

Jeżeli kiedykolwiek wyobrażałem sobie raj boski, cudowny, kwitnący, aromatyczny i rozśpiewany aniel­skimi ptakami, to rzeczywiście miejsce dzisiejszego no­clegu odpowiada tym wszystkim marzeniom. Daktylo­wa palma jest sama w sobie piękna, ale pojedynczo gi­nie, zaciera się z tłem otaczającej pustyni. Potem w delcie Eufratu, gdzieś tam pod Basrą, cały horyzont utonie w daktylowych lasach, ale wyrosną one na bło­tach czarnych, cuchnących, lepkich — jako produkt handlowych kalkulacji. Tu natomiast, w Raju, bukie­ty palm rozsiały się dobrowolnie, jak gdyby dla dekoracji, bez żadnych merkantylnych intencji. Nie żadne błoto pod nimi, tylko puszysta łąka pełna żywotnych soków zaczerpniętych hojnie z obu na raz, wielkich rzek. Łąka tak świeża, miękka i przytulna, że nie tylko adamowy małpolud, ale i dzisiejszy, rozdelikacony mieszczuch z rozkoszą by się tutaj turlał wchłaniając słońce umiarkowanie gorące, bo wiatrem rozstaju ochłodzone.

Siedzimy na małej polanie w obramowaniu skrzydeł nieletnich palemek, a pełnia księżyca rzuca na nas pierzaste cienie.

Pimpa rozściela biały obrus, kładąc pod nim źdźbła syryjskiej trawy dla tradycyjnej wróżby. Kolacja wigilijna ma być wspaniała, a oto menu:

Menu wigilijne:

1. Zupa z ryby

2. Ryba smażona

3. Sardynki

4. Ryż (więcej rodzynek niż ryżu)

5. Daktyle

6. Pomarańcze

7. Granaty

8. Chobys (chleb arabski)

9. Herbata (z cukrem!).

Jesteśmy zupełnie sami. Eufrat srebrzy się prostą, szeroką taśmą, dziś godnie wygładzoną na uroczystą noc Bożego Narodzenia. Wiatr ustał. Kudłatym łbem przywarował. Wywiesił zziajany jęzor na znużone biegiem łapy i ciężko oddycha gorącem parującej wody

Ach, jakże mu przyjemnie w rajskim ogrodzie, bez zgiełkliwego szczebiotania ludzkich szczeniąt! Dobry Bóg wygnał stąd człowieka, więc do dziś dnia wstydu się tutaj powrócić. Oto siedzi jakaś dziwna para obdartusów, ale chyba nie Adam, chyba nie Ewa. Spogląda na nich zmęczony wiatr spod oka i myśli: „Pół

Skąd? Dlaczego? Sami jedni w taką noc? Czyżby także skusiło owo drzewo wiadomości dobrego i złego? A może jabłka szukają?”

Pimpa?

Co?

Wszystkie nasze wysiłki warte są tej jednej nocy w Raju! —To drugi Raj w ciągu naszej podróży.

Inny. Każdy z nich jest inny, I każdy wart tych wysiłków. Każdy Raj trzeba zdobyć. Tym piękniejszy, im ciężej zdobyty.



Basra


Przybywamy późnym wieczorem. Czujemy się tu jak zabłąkany królik pośród stada słoni. Wydaje się nam wciąż, że któryś ze statków lub owocowych kutrów przygniecie nas sobą i zmiażdży w proch naszą biedną kajakową kruszynę. Nawet Rakka, i ta zrozumiała cięż­ką sytuację i raz po raz poszczekuje w niepokoju na dziobowym pokładzie.

Bardzo romantycznie wygląda Basra od strony wo­dy, tyle w niej daktylowych palm — same pióra.

Nocujemy na barce z daktylami. Niestety, jest to dopiero surowiec czekający na odpowiednie wymacerowanie. Kiedyśmy nieostrożnie wyrazili ochotę ich spró­bowania, gościnni marynarze zasypali nam kolana pacz­kami innych, już spreparowanych i gotowych do han­dlu daktyli. Powiadają, że to ich nic a nic nie kosztuje, bo to jest bakszysz od angielskich firm.

Nazajutrz rano idziemy szukać jakiegoś Mr. Grillsa, mamy bowiem do niego polecający list z Bagdadu. Mieszka on w Margilu, czyli dzielnicy willowej, odległej o osiem kilometrów od centrum miasta. Jest to ogólnie przyjęta metoda u Anglików: budują oni zawsze swoją oddzielną kolonię, w jak najostrzejszej seperacji od tubylczego ośrodka. Jak zwykle idziemy piechotą trzymając się za ręce. Każdy mijający samochód zwalnia bieg, a jego pasażerowie oglądają nas z nie ukrywanym zdumieniem. Napotykani azjatyccy prze­chodnie na nasz widok stają w miejscu jak urzeczeni, zamieniając się w słup soli. Rozmowy milkną, wargi się rozchylają, zdziwione oczy aż wyłażą z orbit. Czujemy się coraz głupiej, jak byśmy popełniali tym naszym marszem wobec miejscowego społeczeństwa bardzo ciężki grzech. Wkrótce wytłumaczono to nam w domu państwa Grillsów.

Państwo piechotą z miasta?! — aż krzyknęła od progu nasza gospodyni. — Jakże można?! Któż to wi­dział?! Są wszakże riksze i samochody!

Tak niedaleko — broniliśmy się. — Pogoda ślicz­na, spacer...

Ależ nie o to wcale chodzi! — wołała Angielka falując oburzoną piersią. — Co o was Arabowie pomy­ślą? Jakże my wyglądamy w takim wypadku?

Rzeczywiście, co o tym oni pomyślą — nie zastano­wiłem się nad tym.

Mr. Grills, Rosjanin czystej krwi, ożeniony z Angiel­ką i to w dodatku antypatyczną, podszywa się gwałtem pod angielskość. Jest on jakimś tam dygnitarzem por­towym. Jest tu podobno spora gromada Rosjan i wszy­scy dobrze urządzeni. Oczywiście mamy ich wszystkich odwiedzić. Tymczasem zostajemy zaproszeni do pań­stwa Grillsów.

On, miły i wesoły, pełni rolę pana domu szczerze i gościnnie, ona, stale nadęta, skąpym okiem liczy kru­py. Najgorsza historia wyszła z naszą Rakką. Biedna psina, nawykła do wolnego żywota, nie mogła spokojnie usiedzieć w nakazanym jej miejscu, tylko turlała się i skakała swobodnie po puszystym perskim dywa­nie. Strasznie się jej to podobało. Zresztą Rakka była przyzwoita i w stosunku do tej kwiecistej, nigdy przed­tem nie oglądanej łąki nie zdradzała żadnych złych intencji. Tym niemniej troskliwe nerwy gospodyni nie wytrzymały takiej próby i w rezultacie biedna nasza Rakka znalazła się pod kluczem w ciasnej spiżarni. Te­go jednak było za wiele. W pieska jakby piorun trząsł: ją, zasłużonego marynarza międzynarodowych szlaków żeglarskich, zamykać w ciemni?! Najzupełniej niesłusz­nie i niezasłużenie?! Więc Rakka, chociaż mała, wie­działa, co ma czynić: pogryzła drzwi. Uczyniła to z całą determinacją złośliwej mściwości, bez jednego nawet szczeknięcia, bez jednej psiej skargi, tak że nikt prze­widzieć tego nie potrafił. Sądziliśmy wszyscy, że się poddała biernie smutnemu losowi. Na widok pogryzio­nych drzwi pani Grillsowa omalże nie zemdlała. Odtąd atmosfera gościnności jeszcze bardziej ochłodła i nie wiedzieliśmy, jak się z tej przykrej sytuacji wykaraskać. I tylko serdeczna i wylewnie słowiańska życzli­wość jej małżonka pomogła, wyszliśmy drogą najprost­szą, delikatnie zamykając drzwi za sobą.

Nazajutrz ruszamy we trójkę — to znaczy: Pimpa, Rakka i ja do miasta po zakupy. Przewodnią myślą na­szą jest znalezienie mniej krępującego przytułku w jakimś niedrogim hoteliku. Ale w tym sęk, że takowego tutaj nie ma. Prestiż Europejczyka nie pozwala na zatrzymanie się w hotelu dla Azjatów. „Nie wolno!” — oznajmiła nam kategorycznie pani Grillsowa. To nie Jest już tylko taki lub inny pogląd, tu chodzi o niepodrywanie autorytetu całej białej kolonii, o niełamanie Miejscowych obyczajów, a mówiąc ściślej, o niewypaczanie brytyjskiej polityki kolonialnej. Jednym słowem, co tu długo gadać: Nie wolno!

Miasto Basra mimo swej starożytności i ważnej jaką pełni w handlu daktylami, jest tylko wschodnią prowincjonalną dziurą, gdzie trudno coś przyzwoitego w sklepie znaleźć. Pimpa już od godziny rozbija się za jakimś głupim pudrem i złość ją zalewa, i złorzeczy na czym świat stoi. Właśnie w tej roli zastała ją w sklepie jakaś młoda, dość przystojna panna, zagadały do siebie po rosyjsku. Katia stała się naszą nową serdeczną przy­jaciółką. Za chwilę siedzieliśmy już przy stole jej rodziców. Przemili ludzie. Gruzini. On eks-śpiewak opero­wy, ona eks-medyczka. Zgadało się o naszym mieszka­niu u państwa Grillsów. A jakże, rozumieją. Szkoda słów: „Przyjeżdżajcie do nas”. Układ więc staje. Wra­camy w lepszym, pełnym nadziei, humorze. Aż tu nowa tragedia w domu: Pimpa zapomniała kupić białych pan­tofli. Trzeba iść na fancy-party, czyli zabawę kostiu­mową, i co teraz będzie? Pani Grills jest wściekła. Musi wszakże pokazać Pimpę wszystkim miejscowym Anglikom jako najnowszą sensację.

Fancy-party w życiu brytyjskim odgrywa ogromną rolę. Nie można sobie wyobrazić towarzyskiego ży­cia bez... fancy-party. Zwłaszcza w koloniach stanowi ona wszystko: i teatr, i kino, i zabawę. Przez pół roku każdy szanujący się Anglik i każda Angielka zbierają w tajemnicy jedno przed drugim wszelkie garderobowe śmiecie na skompletowanie oryginalnego a jak najbardziej pomysłowego stroju. W tych pomysłach najmniejsze znaczenie odgrywa estetyka. Grunt i dowcip (bardzo wątpliwy) i beztroski dziecinny śmiech. Z paniami jeszcze siako tako, ale panowie są niewybre­dni. Cylinder z połamanym denkiem, różnej barwy skarpetki z dziurą na pięcie i gacie bez jednej nogawki — oto ulubione balowe rekwizyty. Trzeba się przy­zwyczaić do podobnego gustu. Ja się przebrałem za toreadora, wciskając na siebie jedwabne, damskie spodnie, Pimpy sweter i słomkowy kapelusz, obciągnięty czarnym papierem, a nocne pantofle służyły za epo­lety. Atmosfera balu nakrochmalona, jakby wypluta z ostudzonej fajki. Dowcipy jak z kalendarza. Zapyta­nia i odpowiedzi szablonowo przewidziane i standar­dowo typowe. W czasie jedzenia usługują boye. Służba kobieca nie jest tu znana, jak zresztą w całym muzuł­mańskim świecie. Boye, wystrojeni w białe płaszcze z kolorowymi pasami i takież fezy, biegają boso. Nało­żenie bucików przez boya uważane jest za najwyższą obrazę białego człowieka. Pierwotnie jednak nie o to, zdaje się, chodziło, ale o czystość posadzek w europej­skich willach.

Przenieśliśmy się do Gruzinów. Sympatyczni, prości, serdeczni ludzie. Nie mamy tu oddzielnego pokoju, tylko śpimy na podłodze lub pod moskitierami w ogro­dzie, czujemy się jednak jak u siebie w domu. Jak wiele może zrobić serce! Pod ciężkim przymusem ko­nieczności oddaliśmy naszą Rakkę nowym gospoda­rzom. Będzie jej dobrze. Perspektywa naszej dalszej wędrówki staje się coraz mniej różowa i zwiększa ry­zyko utopienia psa. Gdzieżby Rakka utrzymała się na śliskim pokładzie kajaka podczas fal na Indyjskim

Oceanie.

Jak pan Grills, tak i pan Karakasz — zgodnie orzekli, że wykluczoną jest rzeczą, aby portowe władze angielskie wypuściły nas w dalszą kajakową podróż.

Według ich relacji, ujście rzeki do oceanu ciągnie się dziesiątka­mi kilometrów cuchnącego i czarnego błocka, dalej zaś rozpoczyna się Zatoka Perska, słynna z wielkiej ilości piratów.

Chyba nie w dzisiejszych czasach! – zawołałem z humorem. Niewiele się odmieniło — odpowiedzieli. — Jak dawniej, tak i

dzos brzegi Arabii zamieszkują ludzie pierwotni i dzicy, dla których zarżnięcie obcego wędrowcy dla byle drobiazgu jest niczym, błahą zabawką.

Wiem jedno — stwierdziłem. — Płynąć dalej musimy i nie ma tu mowy o rezygnacji.

Po co rezygnować? Możecie płynąć, ale nie kajakiem.

Więc czym?

Albo statkiem, albo kutrem. Można się z nim za­brać, ale to także bardzo ryzykowne.

Dlaczego? Jakież tu może być ryzyko?

Po prostu wypłyną z wami na pełne morze, zarżną i wyrzucą za burtę. Kto udowodni potem, że was fala nie zmyła podczas sztormu? Odpowiedzialności żadnej a oni bogatsi będą o jedną łódź i tyle pieniędzy, wiele znajdą po waszych kieszeniach.

Niewiele — zauważyła z uśmiechem Pimpa.

Lepsze to niż nic. Praca również niewielka, tylko nożem pod gardło.

Brrrr... — zatrzęsła się Pimpa. — Rzeczywiście, miła perspektywa!

Cóż więc mamy robić? — spytałem rzeczowo.

Przede wszystkim pójść do kapitana portu i spy­tać.

Kapitan portu, człowiek dobroduszny, o typowym, marsowym obliczu wilka morskiego, wydobył na stół mapę Ameryki Południowej i fotografię jakiejś fregaty pod żaglami i zamiast zajmować się sprawami naszej kajakowej wędrówki, jął, wodząc palcem po oceanie swoje dawne żeglarskie wspomnienia.

Wam to mówię, bo znacie się na tym — zaczął.

Widzicie przylądek Horn? Dziesiątki razy przewędrowałem tamtędy, ale za każdym razem to przez trzy tygodnie trzymał mnie sztorm i ani rusz. Trzy tygodnie walczyliśmy z uporem. Nie da rady. Musiałem zawrócić i pójść na Capetown. To był dopiero wicher! Kto nie był na Cape Horn, ten nie zna wiatru.

Panie kapitanie! — wtrąciłem korzystając z jego zadumy. — Czy możemy dalej płynąć naszym kaja­kiem?

Kajakiem? Gdzie? — zdziwił się.

No, przez Perską Zatokę i dalej do Karaczi...

Zwariowaliście?! Takich nożowników jak w Za­toce Perskiej nie spotkacie nigdzie więcej. Wykluczo­ne, żebyście mogli tamtędy przejść. Wykluczone — powtórzył z namysłem, marszcząc brew.

Więc co robić?

Statkiem.

Nie chcemy, a zresztą brak na to gotówki.

Próbujcie kutrem. Zdaje się, że dzisiejszej nocy odpływa do Beludżystanu kuter z porządną załogą. Mógłbym was zaprotegować, ale odpływa nie stąd, a dopiero z samego ujścia rzeki, będzie sześćdziesiąt mil stąd, więc nie zdążycie.

A jednak — zaoponowałem stanowczo — zdecy­dowani jesteśmy płynąć jutro dalej kajakiem.

A ja — rzekł na to kapitan, powstając z krzesła, głosem urzędowym — jestem zdecydowany oświadczyć wam, jako komendant tutejszej placówki morskiej, że zakazuję kategorycznie dalszej jazdy kajakiem.

Nastąpiła dłuższa chwila przykrego milczenia. Spoj­rzałem na Pimpę, ona na mnie. Opuściliśmy głowy. Powtórzyła się oto historia ze Smyrny. Z pomocą przy­szedł nasz Gruzin:

O której odpływa kuter, panie kapitanie?

Już mówiłem: około północy. Teraz mamy godzinę piątą po południu. Zaraz postaram się o łódź motorową. Chodź! — zawołał energicznie, powstając. I oto w rezultacie płyniemy pod prąd Eufrato-Tygrysu.


Dlaczego pod prąd, skoro w kierunku Zatoki Perskiej? Rzecz prosta: przypływ oceanu, wkraczając w rzekę, pcha jej wody z taką siłą, że na przestrzeni stu mil w głąb lądu jej prąd się cofa i woda jest słona. Cała żegluga wówczas wyczekuje odpowiedniego momentu, żeby spłynąć z odpływem. My, niestety nie mieliśmy na to czasu. Płyniemy pod prąd. Mijamy z daleka dzielnicę Margil z grupkami żeglujących Rosjan. Potem przesuwa się brzeg ogrodu państwa Karakasz. Katia trzyma na ręku Rakkę. Nagle psina wyrywa jej się z rąk, wpada do wody i żałośnie popiskując płynie za nami. Konsternacja. Wyłapywanie zmokłego przyjaciela i łza w moim oku szybko starta rękawem. Cóż robić? Czasami i najwierniejsi przyjaciele muszą się rozstać.




Część IV W KRAINIE JOGÓW


Przywitanie Indii


Jest styczeń 1935 roku.

Długi szereg bosonogich, w czerwone turbany strojo­nych tragarzy przykucnął na piętach i roziskrzony, po­słuszny wzrok wlepił w dozorcę. Ten, pełen pozerskiej godności i snobizmu, potrząsając gumową laską, łazi wy­niośle, bocianim krokiem tam i z powrotem wzdłuż wy­równanych czarnych stóp.

Wielki, biały parowiec dobija właśnie do tegoż ka­miennego mola, gdzie przed chwilą wylądował Pacyfista. Zaraz dozorca da upragniony znak. Szereg skulo­nych postaci zerwie się wówczas do startu w zawody o powszedni chleb. Kto prędzej wskoczy na pokład, ten pierwszy zdobędzie szansę zarobku. Nic dziwnego, że drżą teraz biedacy w oczekiwaniu, jak myśliwskie psy na smyczy. Raz po raz zerwie się któryś i przedwcześ­nie wystawi nogę, ale wówczas nieomylny cios dozorcy brutalnie zgasi zapał.

Jak zwykle w dużym porcie, jesteśmy zagubieni.


W tym czasie Indie są jeszcze brytyjską kolonią. Dopiero w 1947 Anglia przyznaje im niepodległość, wprowadzając jednocześnie podział na Indie i Pakistan. (Przyp. red.)



Na tle ruchomej masy okrętowych kadłubów, żelaznych dźwigów i kolejowych wagonów maleńki kajaczek zagubił się zupełnie.

Stoimy na śliskich stopniach mola, potrącani i deptani nikomu niepotrzebni, skromni ludzie. Wystarczy jeden taksujący rzut oka, a każdy bez trudu przekona s jak nisko należy nas cenić. Ubrania poplamione, tobołki odrapane, łódź dziwaczna, niezdatna do niczego, twa­rze ogorzałe jak u najuboższych rybaków, a ruchy... pożal się Boże! — jak u najparszywszego pariasa. Gdzieżby tacy dali komu napiwek? Co innego tamci na boku. Wytworne białe ladies majestatycznym, budzącym szacunek krokiem schodzą oto z trapu europejskiego parowca. Poprzedza je dziesiątek eleganckich waliz. Stamtąd dopiero popłyną srebrne rupie do chudych, pożądaniem drżących rąk tragarzy.

Musimy przeczekać chwilowy rozgardiasz. Odprawią ten statek, przyjdzie i na nas kolej.

Głębokie, przejrzyste niebo przejęło świat swoim kolorem. Błękit bije zewsząd: z nieba, z wody, z chust i turbanów. Ani jednej chmurki. Jaśniej tu jakoś i sze­rzej niż w mglistej, północnej Europie. Oczu podnieść nie można. Co tam podnieść! Otworzyć szerzej trudno, tak razi, tak oślepia indyjskie słońce.

Z natłoczenia dachów wielkiego miasta wystrzeli śnieżną bielą stożkowata kopuła bramińskiej świątyni. Właściwie nie wiem jeszcze, co to za gmachy, ale prze­czuwam, domyślam się. W wyobraźni mojej jest to symbol owej „Indyjskiej Wielkiej -Tajemnicy”.

Większość jedzie do Indii z gotowym misterium duszy, z jakimś fantastycznym widziadłem, powstałym na tle czytanych romansideł i oglądanych filmów.

Maharadża, joga i kobra — to trzy symbole, w któjS zamknięto Indie, a gdy dodamy jeszcze parę głośnych imion, jak: Gandhi, Nehru, Tagore i Anna Besant, bę­dziemy już w Indiach jak w domu.

Biję się oto w pierś i pochylam nisko głowę. Jął przyniosłem ze sobą na tę ziemię swoją ojrę-mojrą mrzonkowe urojenia. Toteż stoję teraz na brzegu i przecieram oczy. Trudno uwierzyć, że ten twardy, rudy, spalony słońcem ląd pod moimi butami to właśnie... In­die. Że prymitywny, ciężki wóz, co skrzypi tam przed nami, to właśnie... indyjski bullock cart. I że cała ta realna, zakurzona i zaśmiecona rzeczywistość to właśnie wymarzone Indie. Nie jestem rozczarowany. Oszoło­miony raczej i przybity. Nie gorzej jest tu, ale inaczej.

Tymczasem ruch przy statku znacznie osłabł. Zwol­nieni od pracy tragarze i zawiedzeni w nadziejach jałmużnicy, a także bezrobotni, bezfachowi gapie — prze­stali nagle interesować się kadłubem powszedniego dla nich parostatku. Ktoś w żółtym turbanie pierwszy zwrócił uwagę na dziwną, nie spotykaną dotąd łódź i jeszcze dziwniejszych sahibów. Skóra biała, oczy błę­kitne, ale... ubranie! Gdzieżby prawdziwy Anglik mógł w takim ubraniu chodzić! Chyba to nie Anglicy.

Powolnym, na raty rozłożonym krokiem zbliża się żółty turban, za nim czerwony, za czerwonym — zielo­ny i tak jak zwykle owczym pędem zbiera się cała gro­mada. Stanęli nad wywróconym kajakiem, pukają w klepki, oglądają ze wszystkich stron. Jeden drugiego poucza, jeden przed drugim udaje mędrca. Lustrują wzrokiem każdą manierkę, usiłują odgadnąć zawartość naszych kieszeni, już klepią mnie po ramieniu. Stają się natrętni i dokuczliwi. Szepczą nad nami krytyczne uwagi. Wytykają palcami, uśmiechają się ni to złośli­wie, ni to drwiąco.

Zaczynamy żałować samotności. Lepiej było stać na uboczu w roli widza, niż dawać darmowe przedstawie­nie.

W strojach Hindusów przeważa kolor biały i mówiąc obiektywnie, nie są oni na pierwszy rzut oka brudni. Zwłaszcza punktem honoru każdego jest czystość turbanu. Ostatni abnegat o tym nie zapomni.

Z początku gapią się na nas stojąc. Trwa to niedługo, olejno siadają na piętach w kucki. Jest to ulubiona pozycja wypoczynkowa Hindusa. Tak trwać mogą od rana do wieczora.

Większość naszych gapiów siedzi boso, tylko gdzieniegdzie przeświecają poprzez gęstwę łydek komicznej formy sandały, ze specjalną pochewką na wielki pa­luch nogi. Kobiet nie ma. Jakże bogate zróżnicowanie ras! Od białej, prawie europejskiej skóry aż do ciemne­go brązu Mulata; od strzelistych nosów aryjskich aż po płaskie nozdrza Mongołów; od usteczek subtelnie małych aż po mięsiste, wywalone wargi murzyńskiego pro­filu — wszystko tu jest w komplecie.

Stroje niewymyślne i mało skomplikowane, jeśli ten ich negliż można nazwać strojem. Każdy mężczyzna wygląda, jakby przed chwilą właśnie wylazł spod koł­dry i zapomniał w dodatku o zapięciu niedyskretnych szczegółów swojej nocnej garderoby. Przede wszystkim szerokie, płócienne, białe nogawki „dhoti”, z rozcięciem od pęcin aż do trzech czwartych długości uda, powie­wają fałdami tak dowolnie, że za każdym krokiem no­ga obnaża się po kolana, a nawet i znacznie wyżej. Przewiewna, biała koszula, wypuszczona luźno na wierzch spodni, dopełnia całości stroju. Gdy kaftan ten na staroindyjski fason jest dostatecznie długi, Hindus wygląda zupełnie możliwie. Gorzej jednak, gdy nowo­czesny elegant włoży na siebie zwykłą, dzienną euro­pejską koszulę, krótszą z przodu niż z tyłu i rozciętą do tego po bokach. Wówczas do obrazu kompletnej mę­skiej abnegacji brak mu już tylko opuszczonych kształcie ogona szelek.

Główną ozdobę i wyróżnienie ubrania hinduskiego stanowią turbany. Wschodnie umiłowanie barw, boga ta inicjatywa artystyczna i finezyjny smak w harmonizowaniu kolorów tutaj właśnie znalazły swój najlep­szy wyraz.

Turbanami do nas mówią religie i sekty. Turbanami przemawiają obozy polityczne. Turbanami wyraża się indywidualizm jednostek.

Umiejętność czytania w tej wielkiej księdze turba­nów to jedna z wielu mądrości Indii. Drugą, nie mniej­szą, stanowi umiejętność rozpoznawania przeróżnych znaków na czole.

Ten czarny wąsacz, z olbrzymim węzłem kolorowej materii na głowie, to obywatel księstwa Bahawalpur, tkanina bowiem przetykana złotem stamtąd właśnie po­chodzi. Jego sąsiad — starzec w białej, płóciennej fu­rażerce — to patriota „kongresista”, wyznawca bierne­go oporu wobec Anglii. Tamten grubas znowu, który nachylił się w tej chwili, aby zajrzeć pod kajak, ma tur­ban wyjątkowo piękny: malinowy, nawinięty misternie dookoła złotej czapeczki. Wachlarzowata kita wystercza mu do góry, a fantastyczny chwast opada na ramiona. Tak kunsztownie i zawadiacko wiązać turbany potrafią tylko muzułmanie. Wyznawcy hinduizmu uwijają swo­je ręczniki ściśle i gładko, w kształcie pierożków.

Tę wysoce specjalną wiedzę w zakresie zdobnictwa głowy zdobyłem dopiero później. W momencie kiedy staliśmy po raz pierwszy na wybrzeżu miasta Karaczi, nie znałem turbanowych tajemnic. Tym chyba tylko można tłumaczyć brak z mojej strony należytego sza­cunku dla olbrzymiego, pąsowego jak krew turbanu, ja­ki się przedarł poprzez tłum, zmierzając w naszą stronę. Jego właściciel, wysmukły dżentelmen w mundurku khaki skautowskiego kroju, kusy i bosy, wymownie ge­stykulując, wskazał kierunek, dokąd mamy się udać. Nabrałem tchu w piersi. Strzepnąłem ubranie i ma­jestatycznym krokiem białego człowieka ruszyłem za przewodnikiem.

Na ganku przed otwartymi drzwiami urzędu paru sędziwych tłuściochów uśmiechnęło się do mnie. Miało to oznaczać: „Proszę o dokumenty”.

Na każdą przemowę zwróconą do mnie w języku angielskim odpowiadałem uprzejmie: „Ali right” lub „Yes”. Nieliczne były znane mi podówczas słowa. Jesz­cze ułożyliśmy z Pimpą przy pomocy słownika krótką historię podróży. Brzmiała ona mniej więcej tak:

Jestem lekarzem-Polakiem. Płynę z żoną tą oto łód­ką z Polski do Szanghaju przez Indie. Proszę o pomoc w załatwieniu formalności i noclegu”.

W Karaczi historyjki tej jeszcze dostatecznie dobrze nie wykułem. Jąkałem się więc w straszliwy sposób, a trudne, angielskie słowa nie chciały mi przeleźć przez wąskie, polskie gardło. Z czasem jednak nabrałem pew­ności siebie, recytując opowieść bez zmrużenia powiek i tak dobrym akcentem, że rodowici Anglicy brali mnie za swego. Dopiero gdy przyszło odpowiadać na pytania nie wchodzące w zakres wykutej lekcji, sprawa nagle się wyjaśniała. Czerwieniejąc jak przyłapany żak, bą­kałem swoje: „Ali right!”, „I see!”, „Yes”.

Jak było, tak było! Wszędzie zdołaliśmy się jakoś po­rozumieć. Nawet w Karaczi. Oto paszporty leżą już pod­pisane, mamy tylko chwilkę zaczekać na jakiegoś re­daktora. Prosił o to telefonicznie.

Możemy czekać w nieskończoność. Dobrze tu i wy­godnie. Fotele miękkie, sprężynowe. Elektryczny wen­tylator, niby olbrzymi, dobroczynny ptak, nawiewa na spękane od morskiej soli wargi orzeźwiające, świeże po­wietrze. Przebrzydłe fale oceanu nie chłoszczą już na­szych bezbronnych twarzy rozwścieczoną pianą. Roz­kosznie prostuję powyłamywane ciasnotą kajaka nogi i przymrużam oczy. Nie bardzo zdaję sobie spraw?! gdzie jestem i po co. Śnię czy widzę rzeczywistość?

Na wprost, w otwartych szeroko drzwiach, ukazują się raz po raz czarne twarze w kolorowych turbanach; wyszczerzają przyjaźnie zęby i nic nie mówiąc odcho­dzą.

Wdzięczny jestem za to milczenie i za to jeszcze, że nie wyciągają chudych i drżących dłoni z błaganiem o bakszysz.

A oto i nasz kajak Pacyfista. Stary, połatany przyja­ciel płynie sobie teraz wygodnie na ramionach traga­rzy, niby jakiś król we wschodniej lektyce. Doczekał się, biedaczysko, należnych mu od dawna honorów. Do­czekał odpoczynku.

Na czele pochodu, żywo gestykulując rękami i noga­mi, toruje sobie drogę przez tłum wysoki policjant. Ma urzędowy, pąsowy turban, trzykrotnie większy od gło­wy, i błyszczącą, mosiężną blachę na zielonej piersi.

Za kajakiem jadą na turbanach wszystkie nasze to­bołki: imbryki i buciki, żagle i linki, deski i pudełka. Każdy tragarz niesie jeden przedmiot. Oby tych przed­miotów było jak najwięcej! Jedyny to pretekst do za­robku.

Idą czarni tragarze, wysoko podnosząc bose nogi, peł­ni wielkiego pietyzmu, boć to są rzeczy białych sahibów rozpostartych opodal w fotelach. To nic, że równie ob­darci, jak ich tragarze. Biała skóra wymaga respektu.

Z hukiem rozwarły się podwoje portowych magazy­nów. W bezpiecznym ukryciu, pod ochroną dachu, prze­czeka Pacyfista okres przerwy w swoich żeglarskich wyczynach.

A my?

Drewniane, zewnętrzne, szkaradnie trzeszczące scho­dy zaprowadziły nas do niezamieszkałego od dawna Pokoju. Pełno tu jakichś tobołków i śmieci, a otwarte na oścież drzwi idą amfiladą przez całą galerię takich-że lokali wzdłuż całego domu. Całość robi wrażenie du­żej, pustej stodoły. Jednak wyboru nie mamy, więc bez wahania zgadzamy się tu pozostać. Za półtorej rupii nie znajdzie się nic lepszego. I tak w naszym budżecie rujnującą pozycję zajmują miasta. Parę dni spędzonych na ich bruku równe jest kasowo długim tygodniom ży­cia w dzikich terenach.

Gospodarz nowego „hotelu” przedstawił się nam jako... katolik, przy czym, anonsując z dumą ten swój ko­ścielny przydział, najwyraźniej oczekiwał od nas uzna­nia i zachwytów.

W Indiach tytuły pochodzenia europejskiego podkreśla się przy każdej okazji, opromieniają one człowie­ka nimbem wyższości. Katolicyzm także zaliczono wi­docznie w poczet przymiotów europejskich, bo kiedy poczciwy Anglo-Hindus dowiedział się o naszym współ-wyznaniu, stał się uczynny aż do przesady i jakby zo­bowiązany do kastowo-koleżeńskiego pokrewieństwa.

Po powrocie do domu zastaliśmy pokój uporządkowany co się zowie. Pozamykano już drzwi do sąsiednich lokali i zamieciono śmiecie. Poczuliśmy się tutaj swoj­sko i dobrze, daleko lepiej niż w pierwszorzędnym ho­telu, gdzie sprzedajne miny usłużnego personelu psu­ją zawsze nerwy. Pomęczeni, zabieramy się do snu. Z błogim uśmiechem odrzucam koc z poduszki i w tej­że chwili, jak za pokręceniem sprężyny, bucha głośnym akordem melodia tanga. Patrzymy w krąg, zdziwieni. Drzwi zamknięte — okna też. W ścianach nie ma otwo­rów, a patefon drze się, jakby w tym samym pokoju, tuż, tuż przy nas, na stole. Dziwne doprawdy zjawisko!

Jeszcze lustrujemy ściany, jeszcze sprawdzamy szyby, aż oto przychodzi wyjaśnienie: wbrew europejskim architektonicznym przesądom, hotel nasz nie posiada sufitu. Śmieszne to odkrycie, ale prawdziwe!

Ostry, gotycko zarysowany, podparty krokwiami dach imituje sklepienie kościoła, a przez jego stare i niedokładnie dopasowane dachówki prześwieca granat pogod­nego nieba, przetykany miliardami gwiazd.

Błogosławiony kraj bez pieców i sufitów — beztrosko szczęśliwy!

Spijmy spokojnie — zachęcam Pimpę odwracając się na bok. — Powietrza nie zabraknie, a deszczu, miej-my nadzieję, nie będzie.

Ściany pomiędzy pokojami utworzone są przez cie­niutkie przegródki, więc wspólny dach stanowi idealne przewodnictwo dźwięków. Jako potwierdzenie moich domysłów odezwały się nagle głosy bliższych i dalszych sąsiadów. Najmniejszy szelest i szept rezonował natręt­nie w uszach. Zaczajeni sąsiedzi siedzieli poty cicho, do­póki taneczna melodia patefonu nie zagotowała ich wschodniej krwi. Raptem cały hotel ożył. Piski, nawo­ływania, chichoty i szurgot posuwistych tanecznych pas splotły się w istne „obszczeżytje”. Tylko my jedni sie­dzimy w dalszym ciągu cicho, nie zżyci jeszcze z oto­czeniem — obce przybłędy. Trwa to jednak niedługo. Oto naraz drzwi się otwierają. Nikt nie wchodzi. Mo­ment naprężonego oczekiwania. Jednocześnie głosy są­siadów milkną. Oczekują widocznie zaimprowizowanego kawału. Po chwili nieśmiało i powoli wsuwa się przez szparę drzwi tacka, a na niej pomarańcze z daktylami. Tackę trzyma męska ręka. Chwytam dobroczyńcę za rę­kaw. Przystojny brunecik uśmiecha się przyjaźnie. Mó­wi coś prędko i niewyraźnie. Prosi o przyjęcie owoców jako znaku hinduskiej życzliwości dla nas, obcych tu przybyszów. On, Hussein, chce pierwszy witać podróż­ników na swojej rodzinnej ziemi. Chce być pierwszym naszym przyjacielem.

Miły, kochany Hussein! Nigdy nie zapomnimy mu tego gestu. Żadne owoce Południa nie miały tyle sma­ku. W jednej minucie cały kraj wydal się nam bliższy i piękniejszy, serdeczny jakiś i swój. Nawet Pimpa, nie­chętna zawieraniu nowych znajomości, nagle ożyła zaczęła stroić się do wyjścia.

Dokąd? — zapytuję zdziwiony.

Do sąsiadów — powiada. — Na tango!

Tak niewinne daktyle potrafiły zmienić charakter kobiety. Tańczyliśmy do późna w nocy, ale nie z Husseinem. On nawet nie mieszkał w tym domu. Przyszedł specjalnie, aby powitać, i znikł.

Pokój nasz okazał się największy w hotelu, toteż całe towarzystwo przeniosło się tutaj wraz z patefonem. Niejeden angielski dżentelmen byłby zgorszony niesa­mowitym widokiem. Oto biała lady tańczy w objęciach niewyraźnego w kolorze mieszańca (sam katolicki go­spodarz!), a biały dżentelmen (to niby ja!) ściska kor­pulentne ciało czarnej jak mahoń dziewicy. W dodatku tubylcy nie włożyli fraków. Większość zdobiły pasiaste pidżamy, który to szczegół łudząco przypominał wie­czorynkę w więzieniu Sing-Sing.

Nazajutrz rano zbudził mnie dziwny szelest i chłod­ne muśnięcie policzka. To z dziurawego sufitu zleciała na łóżko gazeta. Jęliśmy sylabizować treść zakreślone­go czerwonym ołówkiem artykułu. Z mozołem i tru­dem posuwała się robota, aż utknęliśmy na podpisie w którym poczciwy Myatt w serdecznych słowach opisywał naszą całą wyprawę.

Ledwie wstaliśmy z łóżka, już Hussein w towarzy­stwie dwóch młodych przyjaciół zjawił się po nas, by zabrać na śniadanie. Przed domem czeka olbrzymie, luksusowe auto. Właściciel jego, Kerim, handluje jed­wabiem, ojciec Husseina zaś należy do najbogatszych kupców daktylowych. Trafiliśmy więc pod skrzydła nie tylko opieki serdecznej, ale i... zamożnej. Czynnik ten niemało ułatwia nam pobyt w obcym mieście.

Kerim ujął za ster i już mieliśmy ruszyć, gdy wtem jakiś cywilny motocyklista o białej twarzy gestem dłoni wstrzymuje auto. Przez dłuższą chwilę mierzy nas wzrokiem, po czym odzywa się obcesowo:

Proszę o dokumenty!

Z jakiej racji? — pytam oburzony. — Cóż panu do moich dokumentów?

Jestem oficerem policji angielskiej!

A, to co innego! W takim razie zajdźmy do bra­my, żeby nie robić zbiegowiska.

W bramie skrupulatnie przejrzał wizy i meldunki.

A panowie co właściwie mają wspólnego z tym państwem? — szorstkim głosem pyta naszych towarzy­szy.

Nie przyzwyczajony do podobnych stosunków, czuję się dotknięty.

To nasi znajomi i przyjaciele — objaśniam chłod­no.

Anglik skrzywił wargi w bagatelizujący uśmiech.

I see — zamamrotał wsiadając na motocykl i, lek­ko skłoniwszy głowę, odjechał. Za parę chwil, kiedyśmy mijali gmach posterunku policyjnego, ujrzałem tegoż cywila w otoczeniu gromady umundurowanych. Wyda­wał jakieś rozkazy.

Kerim zwolnił auto.

Proszę się dobrze przyjrzeć tym ludziom. Z pew­nością któryś z nich będzie odtąd za wami chodził. Ża­den krok nie ujdzie teraz ich uwagi. Przyjaźń z tubyl­cami w Indiach to wielce podejrzana sprawa.



Karaczi


Kolorowo, bajecznie kolorowo jest w Indiach! Żaden kraj nie wytrzyma z nimi konkurencji. Turbany: żółte, czerwone, niebieskie; szale: różowe, błękitne i lila. Przejrzyste muśliny i ciężkie, szczerym złotem haftowane jedwabie — splotły się tu w mozaikę barw, pstrą, lecz nie rażącą. Jaskrawą, lecz przedziwnie piękną i har­monizującą z tłem otoczenia.

Nawet policja, ta popielata, bezbarwnie ginąca na bruku europejskich ulic składowa część powszedniości miasta, tutaj wykwita pąsem olbrzymich turbanów i blaskiem numerowanych blach. Na skrzyżowaniu ulic posterunkowi wyglądają jak rozkwitłe maki wśród fa­lującego zboża głów.

Każdy Hindus ma na sobie coś błyszczącego i brzęczącego. Zamiłowanie do biżuterii nie jest wyłączną ce­chą kobiet. Na stopach łachmaniarzy-oberwańców wi­dzimy srebrne lub złote obręcze, dzwoniące groszkami w pustym wnętrzu. W nozdrzach pań lśnią kolorowe kamyki, a jedno ucho nieraz potrafi udźwignąć aż dzie­sięć dużych kolczyków, nabitych dookoła muszli od góry aż po sam dół.

Ozdoby te nie mówią o bogactwie ich właścicieli. Stanowią bowiem produkt pierwszej potrzeby, jak chleb, jak ryż, jak woda. Tworzą charakter kraju, jego duszą, jego wyraz.

Kolorowe brząkadła stokroć potrzebniejsze są Hindu­sce aniżeli sytość żołądka lub wygoda mieszkania. One bowiem prezentują jej wartość społeczną wobec konku­rentów. Zachodzą fakty wypożyczania biżuterii od przy­jaciółek, aby przynęcić starającego się o rękę kawale­ra. Dopiero po ślubie ozdoby wracają do swych właści­cielek.

Strój żony, mówiąc ściślej: ilość nawieszonych cacek oraz gatunek jedwabnego sari reklamuje pozycję spo­łeczną męża. W każde święto odbywają się przechadzki ustrojonych małżeństw (ona o parę kroków za nin.)

O! — wykrzykuje z uznaniem tłum przechod­niów. — To znakomita osoba! Jakie wielkie diamenty w nosie! Jakie pierścienie na palcach stóp!

Słysząc pochwalny szmer zachwytu, „znakomita osoba” dumnie wypina pierś i coraz wyżej stawia nogi. Po każdym takim „szacunkowym” spacerze obywatel podnosi się lub opada w opinii sąsiadów, niczym dolar na giełdzie.

Dziś dzień powszedni, mało więc kobiet na ulicach. Gdzieniegdzie śpiewające ich gromadki suną w piel­grzymkach do świątyni.

Pierwsze nasze śniadanie w Indiach składało się z niezliczonej ilości kruchych ciasteczek różniących się od siebie jedynie zawartością tłuszczu i formą. Poza tym zapamiętałem tylko i wyłącznie smak papryki piekącej podniebienie, język, przełyk, żołądek, kiszki i duszę. Co weźmiemy w usta, jedno od drugiego gorsze! Z trudem układają się wargi do uśmiechu wdzięczności.

Kerim dokądś odesłał samochód. Trzeba wracać tram­wajem. Niełatwo jednak zamiar ten zrealizować. W ko­loniach angielskich człowiek nie nawykły do polityki wyższości rasowej naraża się co krok na śmieszność. W dodatku na uśmiech nie samych Anglików (twórców tej metody postępowania), ale śmiech tubylców. Strach przed kompromitacją stwarza mimo woli nienaturalność zachowania się. Co u nas, w Europie, uważa się za nor­malne — tutaj okazuje się najwyższym nietaktem. Co u nas wyraża kulturę i rozum — tutaj uchodzi za zwy­kłą głupotę, i odwrotnie. Słowem, trudno jest żyć w angielskich koloniach. Sami nie wiemy, co ze sobą ro­bić.

Właśnie tramwaj zadzwonił i stanął. Opalone na brąz, oturbanione twarze podróżnych jak na komendę obróciły na nas ciekawe spojrzenia. Na nieszczęście nie było w tramwaju ściany, która by ich zasłoniła przed na­mi. Kolorowy tłok i ta ich natrętna ciekawość paraliżowały nam mięśnie nóg. Mimo całego demokratyzmu i wrodzonego poczucia równości nie mogłem zmusić siebie do wtłoczenia się w tę kolorową ciżbę. Tramwa chwilę postał, jakby zdziwiony, i odjechał.

Czemuś nie wsiadł? — zapytuje Pimpa.

A ty? — odpowiadam pytaniem.

Czekałem na ciebie! — okłamywaliśmy się wzajemnie.

Jak ładnie z jego strony, że wrócił do nas. A może zauważył niefortunny manewr z tramwajem. Słowem Hussein pojedzie razem, odprowadzi nas. Tramwaj znowu nadszedł. Tym razem, mając przewodnika u boku, śmiało stawiam nogę na stopień. Hussein pośpiesznym ruchem chwyta mnie za poły marynarki.

Co? Co się stało?

Tutaj siedzieć nie wypada! Dla białych przezna­czona pierwsza ławka!

Ławka ta była już zajęta przez kolorowych, nikt bo­wiem z białych tramwajem tutaj nie jeździ. Na nasz widok jednak bez słowa protestu ustąpiono miejsca. Tramwaj ruszył. Jako bohaterowie dnia, staliśmy się oczywiście tematem rozmów. Wszakże gazeta pisała już o nas. Jakiś czytelnik Daily Gazette tłumaczy historię wyprawy całej reszcie analfabetów.

Zauważyłem w Indiach specjalne upodobanie do opie­kowania się i pouczania bliźnich. Może to wynik do­broci serca, a może zwykłe przyzwyczajenie, zbyt wielu bowiem jest tu niedorajdów.

Na którymś przystanku robi się wesoło. Wsiadła dc tramwaju mocno podchmielona niewiasta, śpiewa n; cały głos jakieś sprośne piosenki. Pasażerowie chicho­czą w dyskretnie nastawione pięści. Widocznie jest to wdowa-prostytutka, nieszczęsny wytwór patologicznych stosunków społecznych. Małżeński znak nie zdobi jej czoła. Na pannę za stara, więc wdowa. Zapija biedna psią dolę wiecznej służebnicy i wiecznego popychadła. Ciekawe, jaki narkotyk doprowadził ją do stanu podniecenia. Chyba nie alkohol, bo on tutaj najmniej popularny.

Tramwaj zatrzymał się i czeka dłuższą chwilę, zanim bawoli zaprzęg nie ominie toru. Najświętszy straci cier­pliwość patrząc na flegmę, z jaką woźnica popędza swoje rumaki. A i sposób popędzania wart uwagi. Siedzi chłop na dyszlu, tuż za ogonami bawołów, i ostrzem palucha bosej stopy uderza od czasu do czasu w naj­czulsze miejsce ich podbrzusza. Wozy są dwukołowe, typu naszej „biedy”. Olbrzymie i ciężkie koła, wycio­sane ze stuletnich drzew, skrzypią i zygzakują w naj­okropniejszy sposób. Nie sądzę, aby przed tysiącem lat używano tu lepszych pojazdów.

Kilka uderzeń w bawole jądra uwolniło wreszcie tramwaj z uwięzi i potoczyliśmy się dalej równią lśnią­cego asfaltu.

Domy śródmieścia znikły, a między ostatnią kamie­nicą i odległą gromadą portowych hangarów, na prze­strzeni dziesiątków hektarów, rozciągają się cuchnące, wstrętnie lepkie, czarne, posiekane pajęczyną kanaliza­cyjnych rur błocka. Koła tramwaju zatrajkotały na przęsłach mostu. Spojrzałem w dół pod siebie. Szczeli­nami prześwieca smrodliwa maź gęstego błota.

To tereny zalane przez ocean — informuje Hus­sein. — Teraz jest odpływ. Za sześć godzin widok się odmieni. Tędy, pod mostem, będą przepływały łódki. Gdyby nie sztuczne tamy i kamienne mola, nie mieli­byśmy w tym miejscu portowej dzielnicy Karaczi. Trochę dalej, za miastem, gdzie się kończą wpływy ludzkiej mocy, ocean zalewa dziesięciokilometrowe prze­strzenie. Państwo to odczują jeszcze na własnej skórze! W tej chwili nasz najbliższy sąsiad manifestacyjnie -- przez poręcz tramwaju. Nawykłe do gruźlicy lekarskie oko aż zadrżało: krew! Spojrzałem na biedaka. Chłopisko, czerwone na gębie i barczyste niby niedźwiedź, flegmatycznie żuje jakiś pokarm. Całą jamę ustną wypełnia mu jaskrawa, cynobrowego koloru piana. Widok tak ohydnie nieapetyczny i tak daleki od wszelkich podejrzeń o chorobę, że czym prędzej odwracam wzrok. W tym samym momencie drugie czer­wone splunięcie omija mi twarz.

Widząc moje obrzydzenie Hussein z uśmiechem wskazuje poza siebie. Zdębiałem. Przynajmniej połowa pasażerów żuje za naszymi plecami taki sam pąsowy pokarm, raz po raz plując na bruk.

Czy u was w Polsce tego nie ma?

Czego? — pytam naiwnie. — Tej czerwonej piany?

No tak. To są liście betelu. Stosunkowo niewielu z nas pali. Za to żucie betelu jest niezmiernie popular­ne i zastępuje tytoń. Zaraz pokażę, jak to wygląda,

Skinieniem palca przywołał do siebie jakiegoś oberwańca z uwieszoną na szyi deską, na której stało parę brudnych słoików z różnokolorową zawartością, obok leżały duże liście.

Chłopak położył jeden z nich na zasmolonej dłoni i drewnianą łopatką, na sam widok której mdło się nasi robiło, wydobył ze słoika odrobinę marmolady i jął smarować nią powierzchnię liścia, potem złożył w trój­kąt i wręczył Huaseinowi. Ten z widocznym zadowole­niem ulokował liść na języku i rozkosznie łypiąc ocza­mi, począł żuć. Przez delikatność nie czyniłem uwag na temat brudu sprzedawcy. Niech tam!

Od trzech tygodni bolał mnie ząb. Nie mogłem zna­leźć miejsca. Cierpiałem, licząc, że jakoś doczekam polskiego dentysty, ale cierpliwości nie stało. Uległem.

Słuchaj, Hussein! Zaprowadź mnie do najlepszego waszego dentysty, który by dobrze leczył, a brat niedrogo.

I stało się!

O, naiwny! Jakże mogłem być aż tak nierozważny! Jakże mogłem stawiać warunki! Szaleństwo! Przypła­ciłem to dwoma przednimi zębami — największym skarbem mojej urody.

W Indiach nie wolno wymagać taniości. W Indiach każdy musi być bogaty albo... bezkrytyczny.

Istnieją tu dwa rodzaje fachowców: tubylcy i Euro­pejczycy. Kwalifikuje się ich nie poziomem ukończo­nych studiów, nie ilością lat praktyki, lecz znacznie prościej — pochodzeniem. Na wizytowych kartkach pod nazwiskiem pisze się nazwę uczelni europejskiej, jako najwyższą klasę uzyskanego dyplomu. Ale to jeszcze nie ideał. Ideał (mądrości i fachowości stanowi prawdzi­wa, czystokrwista, europejska biała skóra. Ten rzadki i bezkonkurencyjny przymiot wymaga swojej ceny. Jeżeli lekarz Hindus, dajmy na to, weźmie za kurację dwie rupie, to lekarz Europejczyk zażąda w tym samym wypadku pięćdziesięciu. Taka mniej więcej wypada proporcja ceny. Mimo pozornej niesprawiedliwości, dużo w tym wszystkim racji. Za przykład niech posłuży mój biedny ząb.

Gabinet dentysty mieści się na parterze i wchodzi się doń jak do sklepu. Z powodu upału drzwi są wyjęte. Przed otworem drzwiowym stoi gromadka gapiów ze­branych na chodniku. Przyglądając się otwartym ustom pacjenta, którego może dla reklamy, może dla innych jakichś powodów usadowiono tuż, tuż za progiem. Kiedy zjawiłem się we drzwiach, fotel był zajęty, ale czarny pacjent, pełen kurtuazji dla mojej rasy, zerwał się i wypluwając watę, szybko ustąpił miejsce.

Siedzę więc oto na krześle, tuż przed chodnikiem ulicy, a tłum gapiów rośnie z chwili na chwilę. Wspina jeden przez drugiego, potrącają się wzajemnie. Nie — sensacja! Biały człowiek u tubylczego lekarza! się na spokój, niby obojętnie rozglądam się dokoła.

Nigdy nie ścierany, nieprawdopodobnie brudny stoliczek dentystyczny zapełnia kupa chaotycznie narzu­conych instrumentów. Obok tkwi do połowy wypróżniona szklanka z wodą, używana przez mego czarnego poprzednika. Na szklance dziesiątki zatłuszczonych od­bić.

Pod ścianami pokoju stoją szafy pełne towaru. Są szczoteczki do zębów i rąk. Mydła i pasty. Sznurowadła i naparstki. Słowem „krótki” towar, którym w wolnych od pracy chwilach handluje pan dentysta. A oto zjawia się i on sam. Bez fartucha, w wyrzuconej na wierzch, wątpliwej czystości koszuli.

Nie chcąc robić przykrości Husseinowi, siedzę pokor­nie, jak męczennik za świętą sprawę. Nie oponowałem nawet, gdy dentysta wstawiał mi do ust nie myte in­strumenty. Nie oponowałem i wówczas, gdy macał dziąsła nie mytymi palcami. Liczyłem tylko w myśli kolejkę poprzedników, śliniących tego dnia te same palce i te same narzędzia.

Właściwie miał mi tylko umocować nadwątloną pro­tezę. Wytłumaczyłem mu na migi, o co tu chodzi. Wy­jął protezę, obejrzał ją na wszystkie strony, jak szewc ogląda buty, po czym patrząc na mnie spod oka, rzeki krótko:

Kosztować będzie trzy rupie!

Za drogo — powiadam na to — dam dwie. Dentysta chwilę się zawahał, po czym wytarłszy dło­nie o pośladki, wziął się milcząco do roboty.

Może pan jednak umyje sobie ręce — poprosiłem słodko.

Spojrzał zdziwiony, mając mnie widocznie za dziwaka, ale ręce wymył.

Sięgnął po maszynę do borowania. Szarpnąłem głową na znak protestu: cała igła oblepiona była miazgą poprzednich pacjentów.

W tejże chwili jeden z ulicznych gapiów przedarł się do środka i rozkraczywszy nogi, stanął przed fotelem. Zainteresowało go widocznie bliżej moje uzębienie.

Przyglądam się intruzowi. Ma śliczny, z fantazją wiązany, liliowy turban i nie potrzebujące reperacji, śnieżnobiałe zęby. Reszta, to znaczy twarz i ubranie, dawno nie zwidziała wody. Spod szarej, europejskiej kamizelki wystaje różowa, poplamiona, cuchnąca abnegacją koszula.

Intruz przybliża tymczasem swoją twarz do mojej i z wielką ciekawością zagląda mi w gardło. Na próżno czekam reakcji ze strony lekarza. Jest on jednak spo­kojny i nie przejmuje się niczym, widocznie tak przy­jęte.

Nagle właściciel liliowego turbanu wpada w entu­zjazm i z krzykiem zachwytu niespodziewanym ru­chem pakuje mi palec w usta.

Tego już miałem stanowczo dość! Odtrącam natręta i zrywam się z fotela. Twarz dentysty zdradza pełne niezrozumienie. Jest on wyraźnie skonsternowany. Cze­mu się gniewam? Co się stało? Wszakże to zwykła i normalna rzecz! To jego technik ogląda zęby i naradza się nad robotą.

Dałem spokój. Wizyta i tak ma się już ku końcowi. Przynajmniej zapłaciłem dwie rupie, a nie pięćdziesiąt!

Hussein także nie zrozumiał powodów mego gniewu. Wszystko według niego szło normalnym trybem.

To najlepszy doktor — tłumaczył się przez całą drogę. — Nie wierzy pan? Proszę zapytać. Każdy go zna.

Później, znacznie później, gdy poznałem dokładnie, z ich niespodziankami i kontrastami, przestałem się dziwić. Już po miesiącu nic nie zdołało wyprowadzić mnie z równowagi. Ani to, że pan inżynier chemii, z kończonym uniwersytetem w Cambridge, kupuje z rąk brudasów ulicznych tłuszczem ociekające ciastka ani to, że inny inżynier wkłada takież ciastka własnymi palcami w usta mojej żonie, ani to nawet, że pan dyrektor fabryki zmienia skarpetki w obecności Pimpy we własnym, swoim salonie.

Przekonałem się później, że młodzież hinduska, im. panująca nieraz w Europie ogładą form towarzyskich, po powrocie do rodzinnego kraju wraca natychmiast do swoich tradycji. Zresztą kulturę Europy traktują oni jak zło konieczne i narzucone, jako jedyną, przymuso­wą drogę do zdobycia kawałka chleba.

Często wysłuchiwałem utyskiwań starszych obywa­teli Indii na to, że szkoła angielska paczy dusze mło­dzieży, nie pasuje do jej psychiki, nie liczy się z dorob­kiem jedynie czegoś wartej kultury weddyjskiej i nie hartuje (młodych duchowo.

Trudno jest zgłębić tajemnicę tak obcej i dalekiej nam psychiki, której swoiste formy układały się setka­mi stuleci w kierunku nam przeciwnym.



Wesele


Rozpychając błotnikami barwny tłum przechodniów, powoli wiezie nas auto przez ciasne zaułki bazarowej dzielnicy.

Już sklepy pozamykano, ale ruch nie ustał. Przeciw­nie. Teraz właśnie rozpoczyna się życie Wschodu, teraz, gdy miły chłód wieczoru rzeźwi zgrzane twarze a płuca zmęczone całodziennym wdychaniem rozpalo­nego pyłu mogą nareszcie zaczerpnąć świeżego powietrza.

Próżno waliliśmy w klaksofon, próżno gnietliśmy gumowy balon trąbki, wszelkie odgłosy auta nikły w harmiderze wrzaskliwej ulicy.

Podziwiam spokój Kerima, jego zdolności szoferskie. Nikogo nie uderzył, nie potrącił i nie zwymyślał. Do­brotliwy uśmiech nie schodził z jego prawie czarnej twarzy, a jaskrawokarminowe wargi nie przestawały żuć liścia betelu. Od czasu do czasu pluł z wielką wpra­wą na boki, wybierając wolniejsze od turbanów prze­strzenie. A gdy czasem i źle trafił — ani opluty, ani plujący nie robił z tego tragedii. Ludzie Południa cierpliwi są i leniwi.

Gdy Kerim odwracał do nas swe pulchne oblicze i uśmiechając się łypał cynobrowym językiem, przy­pomniał mi się łudząco ów gumowy Murzyn w wesołym miasteczku Kopenhagi, któremu wrzucałem piłki w usta. Okropny jest zwyczaj żucia betelu!

Wyjechaliśmy nareszcie z tłoku. Karaczi jest mia­stem nowym, wieje szeroko rozrzuciło się w przeróżne kolonie, połączone szosami przyszłych ulic. Gnamy teraz całym pędem silnej maszyny. Latarnie zlały się w jedną linię świetlistego różańca. Chłód styczniowej nocy z każdą chwilą staje się dotkliwszy. Nawet do nas, ludzi Północy, zima Indii przemówiła dreszczem i dzwonieniem zębów. Nie mamy odpowiednich strojów. Nasze wyświechtane swetry i podszyte wiatrem wia­trówki zupełnie przed zimnem nie chronią. Zresztą nie zdążyliśmy się jeszcze przyzwyczaić do szalonego kon­trastu w ciepłocie dnia i nocy. Tubylcy lepiej znoszą kaprysy swego klimatu.

Z szerokiej i bezludnej szosy wtoczyliśmy się znowu w labirynt nowoczesnych, piętrowych domków. Wszystkie okna świecą reklamą pielęgnowanej tutaj i troskliwie sielanki -rodzinnej. W przeciwstawieniu do dzielnicy bazarowej z chodników wieje idealna pustka, kupiona cisza pomyka przed szmerem gum naszego samochodu. Trzymane terrorem odwiecznych przesądów piękne córy Indii nie śmią wyjść przed chłopca. Zresztą któż by tu myślał o wyśpiewywani serenad, kiedy od dziecka ma już Wyznaczoną żonę.

I oto nagle na którymś zakręcie wpadamy w wir muzykalnych hałasów: łomot bębnów, gwizd piszczałek dzwonki i brzęk strun. Tony gubią się w załomach li. mienie. Cichną w miękkim otuleniu drzew, znowu wzrastają, wrzeszczą i jazgoczą blachami. Niepodobna ustalić, skąd do nas płyną.

Zaraz tam będziemy. To cel naszej wędrówki ~ komunikuje Kerim szczerząc białe zęby. — Jedziecie właśnie na wesele młodego Hindusa. Poznacie nasze obyczaje.

Półmrok ulicy rozjaśniły tymczasem szpalery kolorowych latarek. Spoza ich rozkiwanego na wietrze mi­gotu wyłonił się dom. Przed otwartymi drzwiami spory tłum gapiów oraz orkiestra w komplecie.

Oszołomieni blaskiem i wrzaskiem, wspomagani „pod łokcie” przez wzruszonych gospodarzy wysiadamy z sa­mochodu. Widząc nasze twarze, orkiestra nagłym zgrzytem zaintonowała walca Nad modrym Dunajem. Załamałem błagalnie dłonie. Europy mam dość, grajcie coś swojego!

Olbrzymi salon dekorują girlandy papierowych kwia­tów, barwnych lusterek i niezliczonej ilości pstrych chorągwi, coś jak na naszym weselu ludowym. A jed­nak tutaj miał być high-life hinduskiego Karaczi.

Przy biało nakrytych stoliczkach siedzą grupki dziwnych krewnych. Każdy coś żuje i od czasu do czasu sięga po miseczkę ze smakołykami. Ponieważ obecność Anglika pod dachem tubylca to rzecz niezwykle rzadka, więc ukazanie się nasze we drzwiach wywołał zrozumiałą sensację. Cały salon westchnął z zachwytu.

Bracia pana młodego wybiegli na nasze spotkanie. Sadzają nas przy reprezentacyjnym, centralnym stole. Turbaniasty sługa podsuwa kosz najprzedniejszych ciast, drugi nalewa już kawę. Zachęcają i proszą o próbkowanie coraz to nowych potraw. Niezwykłość sy­tuacji wysztywniła nam grzbiety. Siedzimy niby kij połknął. Gdzie oczy „obrócić, utkwione wszędzie w nas spojrzenia. Przestali już nawet jeść. Staliśmy się naj­ważniejszą atrakcją uroczystości. Na szczęście nie trwa­ło to długo. Przed otwarte podwoje salonu zajechał upstrzony papierkami samochód prawie jednocześnie ukazała się przekomiczna, plącząca się w fałdach dłu­giego płaszcza, postać pana młodego. Blady z emocji, sztywno trzyma głowę, aby z niej, broń Boże, nie spadła wypożyczona z matrymonialnego biura złota ko­rona, piękna i pełna przeróżnych cacuszek.

Gdy kukła ta usadowiła się w poduszkach samocho­du, ruszył ku niej nieprzerwaną ławą zebrany tłum serdecznych przyjaciół. Każdy z nich dokumentował wylew swego sentymentu zawieszeniem kwietnego wianka na karku nowożeńca. A że liczba zebranych by­ła wielka, szyja nieszczęśliwego delikwenta nie mogła pomieścić tych wszystkich objawów czułości. W jednej chwili cały samochód przekształcił się w furę zwiędłe­go śmiecia. W Indiach nie plotą wieńców, tylko nanizują płatki kwiatów na nitkę. Taki barwny strój już po godzinie traci swą świeżość i nadaje się tylko do wyrzucenia.

Wreszcie zasapana i czerwona od nadmiernych wzru­szeń twarz pana młodego przedarła się poprzez listowie, odsapnął i dał znak Teką. Pochód ruszył.

Na czele weselnego orszaku sunęło czterech drabów

Parametrowej wielkości, czteroramiennym lusterko-młynem. Od czasu do czasu ktoś wprawiał jego w ruch obrotowy, a wtedy po koronach drzew, załomach kamienic i barwnym tłumie przechodniów migotały różnokolorowe „zajączki”.

Dalej za młynkiem długim szpalerem niesiono karbidowe lampy i reflektory. Każda podstawa lampy to istny popis techniki blacharskiej i... złego smaku.

Dziwne, że naród, który potrafi tak harmonijnie wiązać kolory swoich turbanów i szali, misternie cyzelować emalią artystyczne wzory przeróżnych naczyń i tac, budować takie Tadż Mahale, tutaj, na weselu, nie maże się zdobyć na odrobinę dobrego smaku. Lampy, powyginane w pretensjonalne esy-floresy, różne lilie, serca i promienie, obciążone w dodatku setkami szkie­łek i brzękadeł, aż krzyczą bezmyślną tandetą. Tylko blask idący od tego słonecznego „piękna” skutecznie imituje tropikalne słońce i przerażone nasze oczy próż­no szukają ukojenia w popielatym asfalcie ulicy.

Kolejność pochodu jest następująca: za młynem brzę­czy orkiestra, za nią w godziwym odstępie i w oświetle­niu aż czterech specjalnie silnych reflektorów kroczą główni bohaterowie tego wieczoru, nie państwo młodzi bynajmniej, tylko... Pimpa i ja.

Pan młody? Znikł. Po prostu przestał istnieć. Gdzieś w skromnymi oddaleniu, za gromadką znajomych jedzie jego samochód. Ale kto by tam teraz patrzył!

W rzęsistym świetle reflektorów na oczach całej ulicy czujemy się jak na cyrkowej arenie. Oszołomieni nie­spodziewaną sytuacją, ogłuszeni niesamowitym gwi­zdem piszczałek i hukiem litaurów, stawiamy wysoki, nienaturalny krok, jak para dobrze tresowanych koni. Rumieniec zdetonowania już nie schodzi nam z policzków. Patrzymy przed siebie w oślepiający wir kręcącego się wiatraka.

Unikam wzroku Pimpy, a ona mojego. Boimy się wybuchnąć śmiechem. Komiczna jest rola nie zasłużonych bohaterów, dźwigniętych mimo woli na tak ,,wysoki” piedestał.

Pochód przemierzył szereg długich ulic miasta, aż stanął przed małą a niepokaźną świątyńką. Pan młody szedł do jej wnętrza, za nim prowadzeni przyjaciel­ską Tak przekradliśmy się i my. Pimpie kazano stać opodal.

Pośrodku mrocznej sali nowożeniec odczytuje coś na głos z otwartej księgi. Płomyk maleńkiej świeczki mi­gocze na olbrzymich stronicach. Musi to być wielka tajemnica, skoro treść jej głuszy zapamiętale nieletni podrostek, wybijając dziki rytm na wiszącym obok gongu. Wobec nieznajomości języka, jesteśmy nieszkod­liwymi świadkami.

Ceremonia nie trwa długo. Pan młody wrócił do auta i pochód rusza w drogę. Dom panny młodej już nieda­leko. Stamtąd na spotkanie wychodzi jej ojciec i prze­mawia do ojca pana młodego. Staruszkowie poklepali się po łopatkach, wyleli parę łez, po czym powiedli wszystkich w gościnne podwoje rodzicielskiego domu. Tutaj pan młody i kapłan, obaj w białych płaszczach, usiedli na progu i jęli przekładać na srebrnej tacy jakoweś drobne przedmioty. Za każdym ruchem obaj mężczyźni, a także i przykucnięta za ich plecami stara matka, szepczą półgłosem jakieś formułki. Cała historia trwała chyba z dziesięć minut. Wreszcie kapłan zaczyna motać dookoła szyi d stóp nowożeńca białe nici. Na zakończenie ten żywy motek wepchnięto do alkowy. Czyżby rozplątywanie nitek miało potem służyć jako środek podniety zmysłowej? Goście tymczasem raczyli się już herbatą i objadali pulchnym ciastem. Służący w czerwonym turbanie obnosił kołem pudło z papierosami.

Nie znając języka, czułem się pokrzywdzony przez los. Każde z widzianych przed chwilą zjawisk wymagało dokładnego omówienia, tymczasem musiałem przestać na ogólnikowych objaśnieniach, nie należycie rozumianych.

Duża izba wypełniła się po brzegi siedzącymi w kucki na podłodze gośćmi. Tylko my jedni korzystaj z krzeseł. To wyróżnienie stworzyło nową przykro twarze nasze bowiem górowały ponad otoczeniem stawione jakby na pokaz. Modliliśmy się w o prędsze wybawienie, aż poczciwy Hussein zaproponował nam wreszcie odwrót.

Upojeni przeżytą emocją, drzemiemy w poduszkach auta. Równy asfalt jezdni, nie przerywając marzeń godnie kołysze karoserią. Dziwaczny księżyc przewró­cił się do góry nogami i płynie po niebie zupełnie jak nasz kajak.

Patrzcie! — woła nagle Kerim. — Widzicie tamta gwiazdę pomiędzy rogami księżyca? To rzadkie zjawisko. Nasz muzułmański księżyc. Stąd bierze początek znak Mahometa.

Czyżby nie tylko ziemia, ale i niebo podporządko­wywało się tutaj innym obyczajom?

Masa domów poczęła gęstnieć. Wjeżdżamy w śródmieście. Karaczi jeszcze nie śpi. Chodniki pełne białych postaci błąkających się sennie i bez celu. Gdzieniegdzie nieruchome pary przyjaciół trwają w objęciach tak długo, aż wyszepczą wszystkie sekrety.

Stój! Stój! — potrząsam Kerima za ramię! Jakże można obojętnie mijać takie niebywałe zjawisko. — Cofnij auto! Przyjrzymy się z bliska.

Et, zdążycie jeszcze napatrzyć się. To sadhu. U nas ich dużo.

Ze środka jezdni wyrasta gruby, stuletni, starczo pokurczony pień jakiegoś drzewa, pełen zakamarków i dziupli. W każdej z nich, wśród powiędłych już wianków, płoną świeczki i lampki. Kult przyrody.

Obok płonie ognisko, przed nim na skrzyżowanych piętach, skamieniała w bezruchu, niby straszliwa rzeźba w żywym ciele, siedzi ludzka maszkara. Szkarłatny odblask ogniska pogłębia jeszcze niesamowitość wyra­zu ziemistoszarej, pomalowanej w zygzaki twarzy, odwalonych spojówkach i wytrzeszczonych gałkach ocznych.

Kto to taki ten sadhu?

Pustelnik, człowiek święty, asceta, poświęcony dobrowolnie Bogu. Takich mamy w Indiach kilka mi­lionów.

Jakiż to pustelnik, skoro usiadł na środku jezdni? — oponuję drwiąco.

Bo tutaj ima więcej adoratorów. On się wcale nie rusza. Ognisko rozpalają wierni. Jeść przynoszą wier­ni, muchy odpędzają wierni. Sadhu tylko siedzi i od czasu do czasu bąknie słówko nauki. Ale to nie jest wcale mądry, prawdziwy joga ani guru wtajemniczony. Prawdziwi jogowie mieszkają w Himalajach — rozga­dał się Hussein. — Niełatwo do nich trafić. Nie znoszą świadków. Posiedli oni tajemnice życia i śmierci. Umie­rają w oznaczonej przez siebie godzinie. Bywają wśród nich kilkusetletni starcy. To bardzo, bardzo mądrzy ludzie!

Czy możecie mi dać wskazówki, jak mamy ich szukać? Jak dotrzeć do zakonspirowanej prawdy ich życia?

Zamyślili się głęboko. Jeden drugiemu rzucił parę nazwisk, w końcu beznadziejnie rozwiedli ręce.

Nie, nie wiemy. Wszyscy mówią, że w Himalajach. Nasi indyjscy przyjaciele porozumiewają się ze sobą wyłącznie po angielsku, co w pierwszych dniach nie-nas raziło. Przekonałem się jednak później, że najzagorzalsi nawet wyznawcy Gandhiego także posługuj­ą się językiem angielskim. Przy niezliczonej ilości języków i narzeczy język ten pełni tu rolę esperanta Przyjaciel nasz Hussein, na przykład, znał język hira. Kerim mówił pendżabi, a Tiger (przezwisko trzeciego) posługiwał się wyłącznie językiem gudżerati. Tak więc, gdyby nie angielski, biedacy musieliby chyba używać alfabetu głuchoniemych.

Rozmowę naszą prowadzimy półgłosem. Wygodni rozparci w poduszkach samochodu, dyskretnie, spod oka, zerkamy w stronę ascetycznej maszkary.

Właśnie zjawił się jakiś Hindus, żeby poprawić płomień ogniska. Dym, idący dotychczas prosto w nos pustelnikowi, teraz zmienił kierunek. Pustelnik, nie ruszając splecionych nóg, zaczął się przesuwać powoli na rękach i w końcu usiadł znowu w taki sposób, twarzą brać możliwie największą ilość dymu,

Cóż to za nowy sposób palenia papierosów? - ironizuję z humorem.

On się umartwia. Dlatego ma takie czerwone białka. Hej! — krzyknął nagle Hussein w stronę usługującego Hindusa. — Wiele lat już męczy się tak czcigodny sadhu?

Siódmy rok, dobry panie — pada lakoniczna od powiedź.

Kiedy dobrnęliśmy wreszcie do hotelu, była już p na noc, a jednak tony patefonu jeszcze nie zamilkły.

Ach, Boże — westchnęła Pimpa. — Żeby tylko nie pomyśleli zapraszać na tańce. Sił już nie mam.

Jakby w odpowiedzi trwożliwym przypuszczenie ktoś zastukał do drzwi.

Wsunął się sam gospodarz i nie proszony siadł brzeżku łóżka (innych mebli tu nie było). Zapadła chwila długiego milczenia. Szukam w myśli angielskich słów dla rozpoczęcia rozmowy. Zawsze, gdy trzeba, brakuje mi ich.

Zapytaj, czy dużo na Indusie krokodyli — pod­szeptuje mi na ucho Pimpa,

Mądraś! Sama zapytaj. Lepiej mówisz po angiel­sku ode mnie, a milczysz.

Trafiamy szczęśliwie. Gospodarz mieszkał nad Indu­sem i zna doskonale krokodyle obyczaje. Zainteresował go poruszony temat. Mówił z ożywieniem przez dwie godziny bez przerwy. Mówił tak długo, aż zgasił ostat­nie iskierki naszej odwagi. Po jego wyjściu kładliśmy się spać z mocnym postanowieniem rezygnacji z dalszej podróży. Nie ma sensu! Kto jak kto, ale on — najbliż­szy świadek prawdy, znawca, myśliwy i rybak — czło­wiek, co zęby zjadł na krokodylach, co się tu urodził i tutaj od szczenięcych lat mieszka, on właśnie najle­piej wiedzieć powinien.

Według jego słów w tak małej łódce jak nasza nie­możliwością jest poruszać się na wodach dolnego Indu­su. Gdybyśmy się jednak mimo jego przestróg na ten szaleńczy krok zdecydowali, musimy zapamiętać na­stępujący rozkład dnia krokodylego żywota:

1. Rano do dziesiątej krokodyle spacerują po rzece, wówczas należy siedzieć na lądzie i to nie blisko brze­gu, bo tani niebezpiecznie.

2. Od dziesiątej rano do godziny osiemnastej krokodyle wygrzewają się na słońcu i wtedy można bez przeszkód płynąć środkiem rzeki.

3. O szóstej krokodyle wyruszają na żer i polują przez calutką noc. Wtedy nie wolno zbliżać się ani do lądu, ani do mielizny, bo na płytkich wodach napadają człowieka.

Gdybyśmy nie zdążyli wylądować przed porą żerowiska, wówczas musimy płynąć przez całą noc, wy­strzegając się (Niech Bóg broni!) płycizn.

Każdy, kto raz chociaż spróbował wiosłowania nocą, ten wie, że bez zaczepienia o mieliznę, bez mimowolnych zabłądzeń na brzeg, obejść się nie można. A śmierć? Straszliwa śmierć w zębach potwora!

Zresztą i we dnie kto by tam ufał krokodylemu zegarowi! Któż zabroni jakowejś bestii wyjść na żer nie& wcześniej albo przedłużyć ranny spacer? Przy tym gospodarz nasz opowiadał te koszmarne historie z tak tragicznym przejęciem i z taką plastyką ruchów, że zimny dreszcz strachu wędrował mi od koniuszka pleców aż po sam wierzchołek głowy. Nie! Stanowczo Indus musi zostać w sferze nie zrealizowanych projektów.

Z tym smutnym postanowieniem kładliśmy się o dru­giej w nocy spać, a nasz mąż opatrznościowy odchodził pełen zadowolenia z dobrego uczynku. Uratował dwoje młodych od niechybnej lekkomyślnej śmierci.

I pomyśleć tylko, że jeden fantastycznie bezczelny bujacz potrafiłby popsuć plany najpiękniejszej wypra­wy. Potrafiłby zniweczyć najcudowniejszy fragment ludzkiego życia. Ubezwartościowić jego sens.

Szczęściem tego nie dokonał. Brzask poranka prze­tarł koszmar oślizłych gadów. Wstaliśmy pełni sił i energii, wesoło prychając względnie zimną wodą Świat błękitniał oknami i dziurami dachu, więc co tam krokodyle!

O zaniechaniu dalszej podróży mowy nie tam — mowy! Nawet podobnie absurdalna myśl nie przyszła już do głowy.

Dzień minął radośnie, pełen zachwytów i różowych projektów. Obiad jedliśmy w gronie przyjaciół w akademickiej bursie, przy zwykłym, skromnym, heblowanym stole. Menu składało się z dużej ilości ciapato czyli blinów smażonych na jakimś tłuszczu. Jest to jedyna forma hinduskiego chleba. Chleb europejski na tu dostać tylko w tzw. angielskich sklepach pod dziwną nazwą double bread (chleb podwójny). Poza tym stół literalnie tonął w niezliczonej ilości maleńkich mosiężnych miseczek pełnych pieprznego gulaszu lub kruchych, także pieprzonych ciastek. Porcje były tak mikroskopijne, że na dobrą sprawę pomieściłbym w moim wygłodzonym żołądku wszystkie naraz. Nie­stety, nie dano nam ani łyżki, ani noża, ani widelca. Zjadaliśmy więc palcami jak inni.

Nawet uniwersytet nie potrafi przekonać tych ludzi o większej łatwości zmywania metalu niż skóry. Jakże wyżej pod tym względem stoją Chińczycy i Japończycy ze swoją akrobatyczną żonglerką stołowymi pałecz­kami.

Wieczór wypadł dziś ciepły, więc spacer w płócien­nym garniturze nie sprawia przykrości. Idę sam za grupą przyjaciół, upojony zgiełkiem i kolorami lamp. Chłopcy donżuańsko bawią Pimpę, kontenci z rzadkiej okazji rozmawiania z kobietą. Jeden z nich, uwodziciel­ski i przystojny brunet, o którym w Polsce wydano by opinię lowelasa, przyznał się szczerze (co zresztą po­twierdzili przyjaciele), że po raz pierwszy ma sposob­ność dotykać dłoni kobiecej.



Ocean


Stojąc na molo portowym, trudno jest określić kierunek wiatru. Pobliskie domy wpływają na jego ciągłą zmianę. Sam kapitan portu nic nam doradzić nie może. Obserwujemy z daleka dymy parostatków, ale i te niewiele nam mówią. Widocznie odbity od skał wiatr tworzy warstwowe, przeciwne sobie prądy. Patrzymy jednak w przyszłość z prawdziwie polskim optymizmem.

Tragarze wynieśli Pacyfistą z hangaru, a obok złożyli olbrzymią kupę smętnie już wyglądających manatków.

Wypłowiałe to wszystko od słońca, poplamione, porwane i nie prestiżowe. Spieszymy więc z chowaniem kompromitującego dobytku w otwory luków. Gromada widzów zwiększa się z każdą chwilą. Wszyscy Hindusi, z którymi zamieniliśmy w Karaczi chociaż słówko, przyszli teraz nad brzeg i manifestacyjnie grają rolę serdecznych przyjaciół. Są uczynni i wylewni. Co chwila ktoś podnosi jakiś przedmiot, podtrzymuje linki, podaje wiosła, jednym słowem pragnie okazać się w czymś pomocny i uprzejmy. Stosunek ten nuży nas i w duchu marzymy o chwili odjazdu.

Mieliśmy wyruszyć wczesnym rankiem, ale w praktyce jak zwykle wypadło inaczej. Już było niedaleko południa, gdy podszedłem do Husseina z wyciągniętą pożegnalnie dłonią. Miał łzy w oczach. Ja również. Był to najsympatyczniejszy z dotychczas poznanych przy­jaciół. Mimo słabej znajomości angielskiego porozumie­waliśmy się z nim wyśmienicie.

Pożegnalne wzruszenie objęło nie tylko Husseina, inni towarzysze także pocierali nosy. Czuliśmy się na­wet trochę głupio z racji braku wylewnej wzajemności, Wyciskałem łzy, jak mogłem, nic jednak nie wycho­dziło. Potem nieraz podziwiałem sentymentalnych Hin­dusów. Nie wiem, co ich zawsze tak brało za serce, chy­ba nasz bezpośredni i naturalny stosunek do ludzi. Na­wykli do angielskiego lekceważenia, roztkliwiali się

nad naszą „dobrocią”.

Nareszcie, obdarzeni paczkami słodkiej prowizji wsiadamy do kajaka. Ale... co to?... Skąd?... Dlaczego? W środku pełno wody, wszystkie rzeczy pływają. Worki papierowe rozmokły. Nic nie rozumiem.

Skończony bęcwał! Skończony osioł!” — łaję siebie w duchu. Żeby po tylu latach praktyki wioślarskiej, po tylu przygodach zapomnieć o elementarnych praw słonecznego żaru, o tym, że drzewo się rozsycha i łódź bez wody rozpada się na szczapy.

Rzecz oczywista: wszystkie szpary zieją teraz rozpaczą pragnienia i nie ma mowy o utrzymaniu się na powierzchni. Jeszcze chwila, a na oczach zebranych tłumów odegramy tra­gedię tonących.

Z mokrym siedzeniem wyłazimy smętnie na brzeg. Trzeba myśleć o reperacji większych dziur, tymczasem zaś wyjąć rzeczy i zatopić Pacyfistę na całą noc. Niech namoknie. Przykrą tę funkcję wykonają za parę rupii miejscowi marynarze, my zaś jedziemy autem Husseina do jakiegoś angielskiego inżyniera, prezesa lokalnego klubu jachtowego, który ma wszystkiemu zaradzić.

Anglik, jak każdy Anglik, wysłuchał półgębkiem na­szych życzeń. Delegował majstra, obliczył, wiele za re­mont należy wziąć gotówki i nie przejmując się zmartwieniem bliźnich, przełożył fajkę z lewa na prawo.

Majster w barbarzyński sposób ponabijał na kadłub dwucalowe deski, zasmarował wszystko klajstrem i po­szedł.

Na tych reperacjach i topieniu łodzi minął cały dzień.

Odeszła nam nawet ochota do zabaw. Poszliśmy spać razem z kurami, których zresztą w Indiach prawie nie ma, a jaja znoszą — śmiech pomyśleć — prawie go­łębie.

Najbardziej przejął się naszą katastrofą poczciwy gospodarz „katolik”. Twierdzi teraz z podwójną akcentacją, że płyniemy popełnić samobójstwo. Gdyby on był kapitanem portu, stanowczo by nas nie wypuścił. — Takie rzeszoto! Taka niecka pośród krokodyli! Szaleństwo!

Sądziłem, że przyjaciół naszych opuści cierpliwość i w następnym dniu zostaniemy już sami. Nic podobnego! Gdzież tam! Jeszcze większe tłumy! Wczorajsza katastrofa zaostrzyła tylko ciekawość. Aparaty fotograficzne szczękają, a sam komendant policji biegnie na główkę mola, by stamtąd uchwycić aparatem łódź pod żaglem i banderą.

Husseinowi znowu łzy zamgliły oczy, ściskając 9 dłoń pochylił się jakby do pocałunku. Nie namyślając się długo, rozpostarłem ramiona i staropolskim zwy­czajem uściskałem go serdecznie. A tu jakby piorun trząsł z jasnego nieba. Hussein czerwony jak rak wy­rwał się pośpiesznie z moich objęć. Świadkowie tej sceny krztusili się dyskretnie od tłumionego śmiechu. Stałem wielce skonfundowany, nie wiedząc, jak się z opresji tej wymigać.

U nas tylko kobiety się całuje — poucza dobro­dusznie jakiś nieznajomy grubas. — Mężczyźni klepią się po ramionach, ot tak — dodał, demonstrując zwy­czaj na moich łopatkach.

Znałem ten zwyczaj doskonale. Na każdym prawie rogu ulicy stoją tutaj przytulone pary przyjaciół obklepując się serdecznie.

Odbiliśmy wreszcie ostatecznie. Kajak bierze szpa­rami, ale już znacznie mniej. Myślę, że za parę dni przestanie ciec zupełnie.

Pogodne, lazurowe niebo Południa wzięło nas we władanie, a żagiel wypiął potężnie brzuch na dowód wielkiego ukontentowania.

Lubię odbijać od lądu!

Każde odbicie od lądu stawia kropkę po zakończonym fragmencie życia. Zaczyna się nowa stronica, zawsze nęcąca pytaniem: co dalej?

Bierzemy kurs na najbliższą wyspę, a potem już wprost na południe. Pimpa bez przerwy wylewa wodą. Fale spore i wiatr niekorzystny. Wyspa nie chce się zbliżyć. Nie lubię takiej jazdy, co chwila wybucham gniewem. Skrupia się to jak zwykle na Pimpie. Całe szczęście, że nie jest gorąco. Monotonia takiej bezna­dziejnej żeglugi powoli osiada na duszę rozleniwieniem smętkiem. Uświadamiam sobie nagle, że spadamy oto w dół po mapie brzeżkiem języka Dekanu i że jesteśmy na tej mapie ruchomym pyłkiem, jakimś bakteryjnym przecinkowcem. Za chwilę półwysep się skończy i my spadniemy w zimną otchłań oceanu. Sami jedni na ma­łej skorupce. Zrobiło się nieswojo jakoś i strasznie, a wiatr niby na potwierdzenie obaw zaszedł ostrym bejdewindem i spłukał nam żagiel. Czyżbyśmy zmylili kurs? Spojrzałem na kompas, potem przez lornetkę na daleki ląd. Trudno go rozpoznać. Znikł za wałem przybojowych fal. Od dalekiego horyzontu powiało pustką. Statki weszły na swój wytknięty szlak i roztopiły się w błękicie horyzontu. Nasze, drogi nie zgadzają się nigdy. Spotykamy się tylko po cieśninach i portach. Nawet rybacy nie lubią dzikich dróg. Jesteśmy dlatego zawsze samotni i na wypadek nieszczęścia zdani na własną tylko pomoc.

Woda przestaje bulgotać pod stewą dziobu. Suniemy wolno, coraz wolniej. Niestety mój Pacyfista nie jest w stanie chodzić pod wiatr, nie ma ani kila, ani nawet porządnego miecza. Wkrótce stało się zupełnie jasne, że noc złapie nas na środku morza, bezczynnych i bezsil­nych. Nic chyba nie może bardziej złościć człowieka jak podobnie bierna sytuacja. Godziny wloką się sen­nie, zda się, w nieskończoność. Wargi raz po raz rozrywają się w szerokim ziewaniu i mewy... przebrzydłe mewy, kraczą nad głowami.

Już słońce wtaczało się pod powierzchnię morza, kie­dy usłyszeliśmy dwa szumy, jeden potężny, basowy, głuchy — to przybój, drugi syczący, wściekły, dysz­kantowy od rozcinanych ostrzem łodzi fal. Wysmukła, długa piroga, jakie widywałem dotąd jedynie w egzo­tycznych filmach, przepędza nas zawrotnym ślizgiem.

Przepędza tak łatwo, jak łatwo jastrząb mija wronę Widok imponujący. Spod fantastycznie zakręconego dzioba wypryska wysoki snop mieniącej się w słońcu piany, a obok, na odsadni, skacze po pienistych czubach rozjuszony, nieokiełznany w pędzie pływak i głośnym pluskiem miażdży je w proch.

Pędzą tak obok siebie: łódź i pływak, sprzężone w jedną zgraną całość, jak egzotyczne dziwadło, uskrzydlone niewspółmiernie olbrzymim żaglem.

Brak czasu na namysły. Zachód słońca blisko. Wiatr przeciwny. Kajak nie może się posuwać naprzód. O lą­dowaniu lepiej nie myśleć. Odejść w pełne morze na noc? Szkoda uzyskanej przestrzeni. Wiatr w ciągu nocy odniesie z powrotem do portu. A więc nie ma wyboru. Skręcam Pacyfistą pod prostym kątem do kursu i zajeżdżam przed dziób malajskiej pirogi. Pokazuję spłu­kany żagiel, daję znaki, żeby podali hol. Zrozumieli.

Za chwilę, uczepieni steru, przełazimy niezdarnie wnętrza rybackiego koryta. Poczciwi żeglarze pomaga­ją nam w przerzucaniu rzeczy. Szykują z węzełków wygodniejsze siedzenie na dnie. Trzepoczący żagiel znowu chwycił wiatr i nagłym, energicznym skokiem ruszyliśmy. Zaczęła się teraz gonitwa, jakiej nie spo­tykałem na żadnych jachtowych regatach. Przygląda­jąc się akrobatycznym wyczynom załogi, nabrałem dla niej głębokiego szacunku. To dopiero kunszt żeglarskiej sztuki! To dopiero brawura!

Stary sternik, o pomarszczonej na pieczone jabłko twarzy, nie przejmował się zbytnio nieproszonymi gość­mi. Jego wzrok omija nas obojętnie, szukając w dali orientacyjnych punktów dla żeglugi. Od czasu do cza­su, nie podnosząc głosu, wydaje półgębkiem rozkazy Właściwie nie potrzebne są tu słowa. Wystarcza ledwie dostrzegalny gest ręką, a już żagle idą na inną stroni już „marynarze” drapią się na maszt. Podobnie zżytej i zgranej załogi nie widziałem dotąd nigdzie. Manewry jej przypominają mi raczej ruchy małp. Skaczą przez kije i linki jak koty. Spuszczają się z want jak pająki. Biegną w górę na czworakach, wykorzystując palce nóg do uchwytu lin. Ubrani tylko w krótkie spodenki i wiel­kie, białe turbany lśnią nagą skórą polerowaną na brąz. Bose ich nogi różnią się kształtem od stóp Europejczy­ków. Wielki paluch, odchylony na zewnątrz, tworzy wolną przestrzeń pomiędzy sobą a resztą palców. Tą szparą właśnie ślizgają się liny.

Długość holującej nas pirogi wynosi mniej więcej dziesięć metrów, szerokość zaledwie osiemdziesiąt cen­tymetrów. Proporcja nieprawdopodobna, a jednak łódź ta utrzymuje na sobie żagiel o powierzchni... około stu metrów kwadratowych. Celem utrzymania w równowa­dze tak ogromnego płótna, w odległości trzech metrów od masztu, na. dwóch łukowato wygiętych i sterczących do boku żerdkach, biegnie po wodzie zwykła belka, tworząc pływak.

W całym tym kombinowanym rusztowaniu nie użyto ani jednego, gwoździa, ani jednej śrubki! Za umocowa­nie służą jedynie giętkie wikliny, splecione w mocny, skrzypiący sznur. Nawet maszt nie ma stałego umoco­wania i stoi sobie luźno, niby dziecinny bączek na zaostrzonej stopie. Cztery wanty trzymają go za czub, niemiłosiernie piszcząc pod nawałą wichru.

Nie tylko wanty. Cała ta plątanina powiązanych ze sobą patyków i lin trzeszczy i jęczy bez ustanku, wy­ginając się elastycznie za każdym garbem większej fali. Prawdopodobnie ta właśnie miękkość takielunku żeglar­skiego stanowi moc i wyższość pirogi nad jachtami.

A żagiel? Pożal się Boże! Łata na łacie, frędzle obok frędzli, łopoczące skrawki i plamy nieba poprzez mgłę ażurowego płótna. Jak to się wszystko trzyma kupy, Pozostanie zagadką tajemniczych Indii.

Sama metoda żeglowania też warta uwagi. We wnę­trzu łodzi niezależnie od jej kalibru, urzęduje tylko dwóch ludzi: sternik i „oko”. Oko mierzy wzrokiem głębokość wody (pirogi lubią szybować pomiędzy lądem a mieliznami), oko czuwa nad linami (to je luzuje, to znów podciąga). Oko wreszcie przebrasowuje żagiel na inny hals, a gdy sam nie poradzi, wzywa pomocy. Oża­glowanie masztu zawsze lugrowe, z wybitnie długą rejką. Przy zmianie kursu rejkę stawia się w pion, przekła­dając ją przed pochylonym masztem ku przodowi.

W przeciwległą stronę aniżeli pływak wystercza z ło­dzi w górę i w bok deska albo i dwie deski (zależnie od wielkości statku). Po deskach tych biega w kucki reszta załogi, ciałem swoim tworząc żywe odważniki. Im mocniej wiatr przyciśnie pływak do fali, tym dalej odbiegają marynarze i odwrotnie: gdy pływak wyska­kuje z wody, przykucnięta załoga spełza szybko do

łodzi.

Rzecz oczywista, manewry te wymagają świetnej orientacji i małpio wprost wygimnastykowanych nóg. Próbowałem i ja ich naśladować przez chwilę, ale po kilku już biegach miałem dość. To, co dla nas wydaje się męczące — dla nich stanowi odpoczynek. Przysiad na piętach to wszakże ulubiona pozycja Hindusa. Bez prostowania kolan mogą w niej trwać przez calutki dzień. W ten sposób żną zboże, w ten sposób myją i za­miatają podłogi, a nawet piorą bieliznę.

Doprawdy nie wyobrażam dziś sobie bardziej sporto­wego statku od indyjskiej pirogi. Większej szybkości ani emocji nie da żadna łódź.

Spojrzałem z zachwytem na marsowe oblicze kapitana. Spostrzegł to i po raz pierwszy uśmiechnął się do mnie życzliwie. A wtedy jak na komendę wszystkie twarze rozpromieniły się weselem. Dobrze nam było wśród tych prostych ludzi.



Lądowanie


Mapy kłamią. W myśl ich wskazówek miasto Karaczi leży nad samym Indusem, tymczasem tak nie jest. Dzieli je od rzeki około setki mil morskich i to jakich jeszcze mil. Wżarły się one w nasze życie niezapomnia­nym nigdy fermentem.

Różne bywają doświadczenia na morzach, zależne od wiatru, nieba, łodzi i brzegu. Poznałem je wszystkie doskonale i w Wielu okazjach, a jednak były to wszyst­ko tylko śmieszne i niewinne zabawki w porównaniu z przeżyciem na tym maleńkim, nie notowanym na mapach, a więc nie istniejącym de facto skrawku... stu mil.

Brzegi skaliste i poszarpane rafami przestały być groźne. Za nimi zawsze można znaleźć przystań. Ocean sięgający głębią aż do prostopadłej ściany nie burzy się tu tak, nie pieni jak na płaskim piasku. Dopiero, gdy spotyka na drodze przeszkodę, rzuca się na nią wście­kle. Gdy się ma dobrą lornetkę, można zawsze wypatrzeć odpowiednią szczelinę albo zaciszną, ochronioną ze wszystkich stron zatoczkę.

Płaski natomiast, otwarty brzeg piasku wchodzi do morza powoli i tworzy kilometrami ciągnące się płyciz­ny. Zagniewany sztormem ocean piętrzy się na nich w niczym nie opanowane wały. Dzieją się tu niesamo­wite wprost rzeczy. Walka dwóch frontów: fal, co wracają, z tymi, co idą. Ryk jak sto gromów. Huk jak kanonada ciężkiej artylerii. Przed chwilą jeszcze lśniąca godnym blaskiem góra wodna, czując stopniowo na­rastający opór płytszego dna, łamie się pienistym czubem, pryska w pion i stamtąd wali się na zatracenie pod siebie. Skotłuje się, zakręci żwirem i kamieniami i z naostrzoną grzywą znowu pędzi na czerwoną płachtę lądu. Coraz wyższym, coraz bielszym perli się czubem, aż przychodzi kres. Jeszcze ostatni skok w ostatnia próba zwycięstwa i — pada rozbita w proch rozlana w liżące brzeg języki. Szmerem zmęczenia biegnie po muszlach i jeżowcach. Bulgoce w suchych rozpadlinach. Kula się w gładkich żlebach. Plącze się w chaosie gnijących wodorostów. Niewiele nią jednak czasu. Musi znowu wracać. Prawo pochylni każe jej staczać się rosnącym postępowo ruchem w głąb oceanu. Z początku leniwie, od niechcenia, potem coraz szybciej i szybciej, aż samobójczy rozpęd nowego wału zgniecie ją w jednej chwili, zdepcze i porwie ze sobą znowu na ten sam ląd, aby upokorzyć na żółtym piasku.

Ani mapy, ani locja nie uczęszczanych przez linie okrętowe brzegów nie bawią się w szczególiki. Nasypią kropek i cyfr co niemiara, ale wszystkie na „mniej więcej”. Nikomu to niepotrzebne. Jakiż rybak korzy­stałby z admiralskiej mapy! O tym, że na przestrzeni zawartej pomiędzy Karaczi a rzeką Indusem nie ma możliwości lądowania, nigdzie wyczytać nie można, Tymczasem jazda pirogą nie trwała długo. O zachodzie słońca odczepili nas, wskazując palcem maleńką za­toczkę. Tam ma być bezpiecznie.

Bezpiecznie” — śmieszne słowo! Śmieszne i nieprawdopodobne!

Zimna, styczniowa noc przyjęła nas chłodem. Blady, bezduszny księżyc mroził do reszty niebo. Przeciągle gwiżdżąc lecą smugi piasku, a idący hukiem przyboju ocean wytrąca nerwy z równowagi.

Okropny jest ten szum oceanicznego przypływu, per­fidnie pełznącej masy wody. Stunogi, zachłanny polip Nie wiesz, nie możesz przewidzieć nawet, dokąd on sięgnie swymi mackami.

Nocą wszystko wygląda gorzej: i szum większy, i groźniejsze, i ta pusta, nie kończąca się przestrzeń przygniata, wchłania swym ogromem, podkreśla ci twoją beznadziejną niemoc, bezradność położenia. Podświadomie zupełnie chcesz zerwać się i biec w przestrzeń przed siebie, byle dalej od tego huku. Nie mogę spać. Linia wodna już dziesięć metrów za nami! Na szczęście wiatr wieje od lądu, więc przybój stosunkowo niewiel­ki. Ale woda się wciąż podsuwa. Już jej podstępne języki liżą kajak. Biedna, zaspana Pimpa dźwiga razem ze mną bagaże. Odnosimy je na raty coraz dalej. Spie­szymy się. Kto prędzej: my czy woda?

Nasze ruchy stały się automatyczne. Każde zna swoją rolę. Wykonujemy wszystkie czynności dokładnie, ale podświadomie, na poły drzemiąc ze zmęczenia. Do .mnie należy dziedzina konstrukcyjna, to znaczy: za­bezpieczyć kajak przed morzem, wiatrem i piaskiem, zasłać łóżka, ewentualnie przygotować ognisko (o tym teraz nikt nie myślał). Pimpa w tym samym czasie szykuje kolację, O zapaleniu prymusa jednak nie ma nawet mowy. Byle spać! Jak najprędzej spać!

Zęby dzwonią, a szum morza przyprawia o wście­kłość. Burczę bez powodu i racji. Jestem zły na cały świat i na wszystkich ludzi. Najwięcej jednak drażni mnie idiotyczny klimat. W moim pojęciu Indie musiały być uosobieniem rozkosznego ciepła i egzotycznej przy­rody. W wyobraźni widziałem siebie tylko w korko­wym czaku tropikalnym, a tu ziąb taki i pustynia! Ładne mi Indie! W Polsce lepszą znajdę pogodą!

Za każdym startem w świat wygłaszam do siebie moralne oracje na temat wytrwałości. Postanawiam nie przejmować się nigdy przeciwnościami losu, a w naj­trudniejszych momentach podróży myśleć, jak pięknie będą one wyglądały kiedyś w przyszłości.

Każda nowa wyprawa przekonuje wszakże eksperymentalnie, że nie warto się niczym przejmować. Naj­cięższe właśnie przeżycia krystalizują się w prawdziwą wartość i o nich tylko wspominamy później przez całe życie.

Jednak teoria — teorią, a nerwy — nerwami. Gdy przyjdzie nowa przygoda i nowe borykanie się z lo­sem, zmęczone mięśnie i apatyczna psychika podyktują nowy alarm i nowy pesymizm. Klniemy wówczas, na czym świat stoi, klniemy dzień własnych narodzin i włóczęgowskie zbzikowanie.

Ostatnia linka namiotowego daszku już przytwier­dzona.

Przez nie dopiętą szparę wciskamy się do ciasnego wnętrza. Kajak podparty z obu stron blaszankami od wody stoi równo i mocno. Okutani szczelnie we wszyst­kie możliwe gałganki cieszymy się z miejscowego zaci­sza. Ciepło wełnianych skarpetek Pimpy grzeje mi po­liczki. Nie obchodzi mnie już nic, a nic! Bezwiednie lustruję profil ciemnych plam na brezencie. Doszukują się w nich podobieństwa ze znajomymi ludźmi. Plama księżyca wszystko roztapia w sen.

Wiatr zbudził nas bardzo wcześnie dreszczem chłodź Którędy szelma wlazł, nie wiemy. Nie pomogły ani swetry, ani koce. Próżno tuliliśmy się do wilgotnych desek burty. Nasycone oddechem powietrze skropliło się na powierzchni daszka, kapiąc nam na twarze. Dusz­no — a zimno. Od anemicznej łuny wschodu wieje pustką. Nad ziemią i morzem leży wata oparów. Przy­lgnęła tak mocno, że najsilniejszy podmuch oderwać jej nie zdoła. Przeciągając kości leniwie, oglądam się wokoło. Z jednej strony monotonia i chłód oceanu, z drugiej żółta równia. Jedyne urozmaicenie to niesione wichrem strugi piasku. Na tym tle my sami. Zawiesze­ni w próżni, hen, aż do spojenia wody, ziemi i nieba, Praktyczni flisacy wiedzieli, gdzie nas ulokować. Nie ma tu wielkiego przyboju. Parę chlupnięć. Kilka sil­niejszych podrzutów i oto już jesteśmy poza linią fal. Poza linią? Gdzież tam! To tylko złudzenie. Właśnie zbliżamy się do wylotu zatoki, a im bliżej, tym groź­niejszy leci stamtąd ryk, wreszcie zagłuszył słowa, przygniótł i sterroryzował. Drżąc z emocji i strachu, wlepiłem oczy w wolny przejazd. Gdyby nie rybacy, nigdy bym go nie spostrzegł. Im więc tylko zawdzię­czamy jedyną przespaną na tym odcinku noc.

Słońce jeszcze wisi bardzo nisko, tuż tuż nad po­wierzchnią wody. Każdorazowo, gdy wpadamy w doli­ny pomiędzy fale, słońce znika zupełnie i zjawia się do­piero na czubkach fal.

Kajak przestał nasiąkać wodą, a jednak zawsze jej pełno. Co chwila któryś grzywacz uderza w Pimpę i spływa po niej do wnętrza. Nie zazdroszczę jej tej kąpieli, zwłaszcza teraz, gdy woda jest taka zimna.

Żegluga dzisiejsza nie należy do łatwych. Idziemy półwiatrem i wzdłuż brzegu. Każdą więc falę trzeba brać specjalnym manewrem, mierząc wzrokiem jej wielkość i siłę. Nie ma ani chwilki wytchnienia. Czas co prawda leci ze zdwojoną szybkością, ale dzień ma zawsze dwanaście godzin.

Brzegu nie widać, chociaż huk rozbijających się fal i siwy grzebień najbliższego wału świadczą o jego bli­skości. Obowiązek stałego wylewania wody uniemożliwia Pimpie przygotowanie posiłku, ale to jeszcze najmniej dotkliwy szczegół obecnych przeżywań. Gdyby choć jeden kuter na horyzoncie! Świadomość pustki z jednej strony i odcięcia od lądu z drugiej powoli od­biera mi spokój. Kiedyż nastąpi zmiana warunków i czy w ogóle nastąpi?

Niebo pogodne, jak zwykle w tych miesiącach, urąga spokojem i obojętnością. Wszystko się tu dzieje według ustalonego programu.


Dziś jaki miesiąc? — zastanawiał się flegmatycznie Hussein. — Styczeń, więc na Indusie będziecie mieli stale wiatr przeciwny.

Powiedział i przeszedł do porządku dziennego. Cóż go obchodził bowiem ten lub inny kierunek wiatru. Przed nami tymczasem leżała dwutysięcznokilometrowa przestrzeń rzeki; na samą myśl o tym traciliśmy powoli humor.

Dzisiejszy wiatr gnał właśnie całą siłą od morza w głąb lądu. Lenię się spojrzeć na zegarek, a raczej boję się poruszyć ręką w stronę szufladki, gdzie leży. W każdym bądź razie słońce idzie wyraźnie ku zacho­dowi, a o wyborze miejsca na nocleg nie ma nawet mowy. Mięśnie rąk i krzyża dotkliwie bolą. Apatia za­krada się w zmęczony łeb. Gdyby nie absolutny brak innego wyjścia, ręce opadłyby ze steru. Trzyma je tyl­ko strach. Zwykły, zwierzęcy instynkt samozachowania. Bo kto raz przeżył przybój oceanu, kto zdany na łaskę losu gnał siłą bałwanów na skały i widział śmiesz­ną bezsilność wioseł, żagla i steru, ten po raz drugi po­dobnej emocji nie zaryzykuje. Tu jednak, przy tych podłych, indyjskich brzegach, nie można obliczyć od­ległości, jaka dzieli nas od lądu. Płycizny wchodzą do wody długimi na parę kilometrów językami, od czasu do czasu rzucając przed siebie niespodziewanie mniej­sze mielizenki. Tak więc, biorąc kurs równoległy do brzegu, wpada się z głębiny na piasek i odwrotnie, wciąż narażając łódź na rozbicie.

Okropne to uczucie, gdy nagle z gładkiej powierzchni oceanu wyrasta potężna góra wodna, chwyta bokiem i niesie łódkę na ląd, jak bezbronną, pustą łupinę orze­cha. Jeśli natychmiast nie zdołasz się z niej uderzeniem wioseł wyswobodzić, zginąłeś. Ta świadomość, przy wy­czerpanych do ostatnich już granic nerwach, wytwarza panikę. Jak początkujący szczeniak, tracę głowę.

Prawdziwą podporę w tych razach stanowi kamienny spokój Pimpy. Nie wiem, czym go należy tłumaczyć, czy mniejszym wyczerpaniem, czy biernym poddaniem się opiece kierownika, czy niezdawaniem sobie sprawy z grożącego niebezpieczeństwa.

Jak jest, tak jest — w każdym bądź razie szczęśli­wym zbiegiem okoliczności nie popadliśmy z Pimpą nigdy w rozpacz jednocześnie.

I teraz, umykając raz po raz z objęć przyboju, siedzę ponury jak noc. Milczymy. Żaden już temat nie absor­buje zmęczonej psychiki. Skarżyć się przed sobą samym nie ma sensu, ale i to wkrótce prawdopodobnie roz­pocznę. Fatalizm muzułmańskiego Wschodu objął na naszym małym statku komendę. Najczarniejsze myśli wloką się ciężko za sterem, a smolista woda piecze skoncentrowanym roztworem soli.

Nocleg na pełnym morzu nie był już dla nas nowiną. Ale co innego morze, a co innego ocean. I to w dodatku ocean wzburzony. Wystarczy sobie uświadomić fakt, że właśnie na tym fatalnym odcinku drogi woda zalewa co sześć godzin dziesięć kilometrów lądu w głąb. Dziesięć kilometrów ziemi staje się na przemian to lądem, to dnem morskim. Gdzież więc tu możliwość

Bezmyślnie spoglądam na mapę. Pimpa trzyma ją mi przed oczami, bo obie ręce mam zajęte. Żadnej nadziei na lepsze jutro. Równia piasku i błota, spękana w nie­zliczoną sieć kanałów, których ujścia strzegą mielizny.

I oto nagle, gdy badam tak sytuację, dziób kajaka utyka w piasku. Oczom nie wierzę. Skąd tutaj, w od­ległości pięciu mil od lądu, mielizna?

Tymczasem jak za dotknięciem czarodziejskiej różdż­ki woda przed nami ucieka, rozpełza się na dwie strony, zostawiając pośrodku coraz większą, żółtą łysinę.

Niewiele myśląc, wyskakujemy z kajaka, ciągnąc go wstecz, na wodę. Niestety, za późno. Ocean wysycha coraz szybciej. Spadał mi coraz niżej po łydkach, aż spłynął na stopy, a stamtąd w suchy piasek. Teraz gna wesoło, szeleszcząc strumykami, lśni w nierównościach terenu, topi się w kryształkach żwiru.

Kajak ciężko sapnął, przechylił się na bok i legł w zasłużonym odpoczynku. Ha! Cóż robić? Sam los wi­docznie ulitował się nad nami. Cud, jakiego od przejścia Żydów przez Morze Czerwone historia nie notowała. Za sześć godzin przyjdzie nowy przypływ i zatopi nas razem z tajemniczą wyspą. Korzystajmy więc czym prędzej z szalonej okazji. Nie ma chwili do stracenia.

Umacniam Pacyfistę, rozbijam nad nim brezent, a Pimpa rozpala prymus. Po czym składam się w scyzo­ryk i pakuję się do środka kajaka. Miłe ciepło wieje od maszynki, a smakowite opary łechcą podniebienie. Z wolna odzyskuję werwę. Kąty warg podnoszą się do góry. Jakoś będzie! Byle tak dalej!

Nagle Pimpa nadstawia uszu.

Ludzkie głosy! Najwyraźniej słyszę ludzkie głosy!

Wychylam się spod płachty, rażony słońcem mrużę oczy. Ocean tymczasem cofnął się już od nas co naj­mniej na kilometr. I właśnie tam daleko, na granicy wody, kołysze się rybacki kuter. Kolorowy tłum kobiet i mężczyzn idzie od niego prosto ku nam. Niezadługo obsiedli kołem i wesoło gwarzą. Życzliwie iskrzą się czarne źrenice, a „betelowe” wargi szczerzą zęby.

Nie rozumiemy ani ich słów, ani i gestów. Usiłują coś wytłumaczyć. Wskazują na kajak i ocean. Rozrzucają ręce i tłuką się w pierś. Przeczuwam, że mówią coś bar­dzo dla nas ważnego. Wpatruję się coraz uważniej w ich poruszające się wargi. Radzę się Pimpy. Trwa to długo. Wreszcie zaświtało mi w głowie. Ci poczciwi lu­dzie przybyli tu specjalnie, aby uprzedzić nas o grożą­cym niebezpieczeństwie. Ocean w tym miejscu następuje tak gwałtownie, że się nic nie ostoi jego druzgo­cącej sile. Trwać w biernym oczekiwaniu na jego przyjście równoznaczne jest samobójstwu. Cóż jednak począć? Kajak zbyt ciężki, aby go dźwigać na prze­strzeni kilometra. Będziemy chyba siedzieć, aż dobry los uśmiechnie się jakimś nowym cudem. Grunt to wiara w powodzenie.

Szeroko gestykulując tłumaczę przybyszom, o co chodzi. Raz po raz dźwigam mozolnie dziób kajaka, sztucznie uginam się pod ciężarem plecaka, uderzam po zluźnionych bicepsach, aż osiągam pożądany rezul­tat. Zrozumieli. Zerwali się na nogi z werwą i humo­rem. Chwycili Pacyfistę na bary, resztę manatków w garść i zwartym tłumem ruszyliśmy ku wodzie.

Tak postąpić potrafią tylko flisacy i rybacy — naj­piękniejsza kategoria ludzi. Zawsze bezinteresowni, zawsze humanitarni, o duszy pełnej wrodzonej poezji. Zżyci z pięknem dzikiej przyrody. Nie zepsuci wpły­wami cywilizacji. Pełni pierwotnego romantyzmu. Ubodzy, dobrzy, prości ludzie. Nie zawiedli mnie jesz­cze nigdy. Łamali się ostatnim kawałkiem chleba. Dzielili się ostatnią kroplą wody.

Teraz bawiła ich okazja niesienia tak dziwnej i tak lekkiej łódki. Wyrywali ją sobie. Podawali z rąk do rąk i tak znaleźliśmy się nad morzem.

Zapłaty nie wzięli. Gdzieżby! Takie głupstwo! Ot, zwykły dobry uczynek!

Żegnani okrzykami przyjaźni, znowu płyniemy. Lecz dokąd i po co? Za chwilę słońce dotknie horyzontu i smolista noc zwrotnikowa uniemożliwi szukanie noc­legu.

Przykładam do oczu lornetkę. Wiatr ucichł i odpły­wowa pora zmniejszyła przybój. W dali majaczy wynioślejszy fragment lądu. Kieruję kajak na jego najbliższy cypel. Kości gry rzucone. Fale porwały zdobycz i niosą przed siebie. Jeden moment. Parę okrzyków. Kilka bezdechowych przerw i oto jesteśmy znowu na lądzie. Gdybyż! W tym właśnie sęk, że lądu pod nami nie było.

Paradoks! Nonsens! A jednak...

Jak okiem sięgnąć biegły po piasku drobne, faliste, złowrogie ślady. Znałem już je dobrze. Pimpie nie po­trzebowałem tłumaczyć. Staliśmy znowu na terenie zale­wanym przez ocean.

Spojrzałem na zegarek. Za godzinę ocean znowu zacznie iść do nas. Trzeba więc odnieść kajak tak da­leko, na-wiele sił starczy. Stoimy zresztą wobec loterii, której szansę są nazbyt śmieszne. Jeżeli tam, na wyspie, miały nas fale zgruchotać, to tutaj z pewnością nie będą łaskawsze. Zerknąłem spod oka na Pimpę. Stała z opuszczoną igłową.

Może teatralnie to dziś wygląda, komiczne może, ale milcząc, bez słowa, serdecznieśmy się wówczas poże­gnali. Świadomość nadchodzącej śmierci nigdy nie przytłaczała mnie tak wyraźnie jak w ową ciemną noc indyjską. Odczułem los straceńców wyczekujących z minuty na minutę otwarcia więziennych drzwi. P woli, na raty nosiliśmy bagaże. Wydawały się nam podwójnie ciężkie. Pacyfista poszedł na pierwszy ogień i leżał już w odległości stu metrów od wody.

Wystarczy. Dalej go nie będziemy już taszczyć. Sił brak.

I trzeba aż pecha, że właśnie wtedy, właśnie w mo­mencie najwyższego rozprężenia nerwów, gdy od stro­ny wody doleciał huk idącego oceanu, nastąpiło całko­wite zaćmienie księżyca. Piękne to zjawisko, gdy się je podziwia z balkonu rodzinnego domu, inaczej zgoła wygląda na bezludnym, zatapianym dnie Indyjskiego Oceanu.

Gwiazdy pogasły. Tylko rdzawokrwawa, olbrzymia, głowa księżyca wisi przed nami, tłocząc niesamowity lęk w na wpół przytomne serca. Z utkwionym w nią wzrokiem trwamy skuleni, ściskając rękojeści łopoczą­cych na wietrze wioseł. Maszt, żagiel i cała reszta włóczęgowskiego dobytku leży już przytroczona, gotowa na ostatnią rozgrywkę.

Była to styczniowa noc w północnych Indiach, więc silne, szkwaliste podmuchy przenikały do szpiku kości. Trzęśliśmy się niby jesienne liście. Noc owa była dla nas najcięższym przeżyciem, nie dającym się przyrów­nać do żadnego sztormu ani noclegu wśród dzikich Beduinów. To była prawdziwa i w najlepszym stylu... przygoda.

Gdybyż na tej gładkiej i zimnej przestrzeni piasku zamajaczył choć jakiś pagórek, drzewo albo skała, przedmiot, za który moglibyśmy się na chwilę schować! Gdybyż widomie choć znaczył się jakiś kierunek ucieczki, wieś lub zatoka! A tu nic, prócz żałobnego aksamitu nieba i niesamowicie ponurej czerwieni księ­życa.

Przeklęty niech będzie ryk oceanu, który nieubłaga­nie zbliża się, aby nas pochłonąć! Żadna dobroczynna siła nie powstrzyma goi w pędzie. Nie ma rady. Musimy trwać w bierności przykutych skazańców.

Obojętny na wszystko, wszechwładny i nieczuły na wszelkie sentymenty ocean zbliża się. Szybciej niźli Przypuszczałem. Razem z wodą idzie coraz większy chłód nocy. Zęby nam dzwonią nerwowego marsza. Minuty się dłużą. Wieki już tak siedzimy zamienieni w słuch, a huk się wciąż zbliża jak kanonada ciężkich. Już musi być niedaleko. Pimpa odwraca głowę coś krzyczy. Jest przecież tuż przede mną, a nie słyszę. Gwizd wiatru i ten huk... ten wszystko zagłuszający, morderczy, obrzydliwy huk.

Gdyby ten ryk przyszedł nagle, brutalnie i zdecydowanie, przeżycia nasze byłyby jednym brawurowym wysiłkiem, momentem walki. A tu wróg niewidoczny zbliża się perfidnie i powoli. Toczy się straszliwy grzmotem i sykiem. Podpełza i znowu się cofa z sadystyczną premedytacją. Bębni w sto litaurów na raz. Wisielczą wygrywa symfonię i znowu milknie. W zło­śliwym szeleście czai się tuż, tuż za plecami, zakrywa mrokiem owej piekielnej, niezapomnianej nigdy nocy. Noc ta doprowadziła nas wreszcie do ostatecznego umą­czenia, do ostatniej łzy, jaka się wcisnęła goryczą w krtań. Dygoczemy jak małe, bezbronnie marznące szczenięta. Było nam już wszystko jedno. I wtedy właśnie ocean przyszedł. Spadł na plecy hukiem na­wałnicy, śnieżną lawiną chlupiącej piany. Kajak zakołysał się, skoczył przed siebie. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się dzieje. Bezwiednie poruszaliśmy wiosłami. Po tym pierwszym, gwałtownym skoku szum wody scichł na chwilę i łódź zatrzymała się w pędzie. Żyjemy jeszcze i nic złego się nie stało. Tyle strachów, tyle najgorszych spodziewań... Nie mogę pojąć, dlacze­go. Co za cud?!

Nowy huk. Piana spryskała głowy i znowu mkniemy naprzód. Odtąd powtarzają się te skoki systematycznie. Ocean wali całą potęgą. Grzmi i ryczy w najwyższym rozjuszeniu tuż za naszymi plecami, ale nie dosięga. Umykamy przed jego złością cali i zdrowi, tylko zupeł­nie wyczerpani. Raz po raz głowy opadają na pierś, a wiosła biją po wodzie bez sensu i celu.

Wiedziałem doskonale, że każda zmarnowana sekun­da grozi nam zagładą. Całą więc siłą mięśni i nerwów pchaliśmy łódź naprzód. Koszmarna noc! Wśród drgań i skoków, zalewań i chlupotu, przy akompaniamencie jęków zawodzącej wichury macaliśmy wiosłem grunt. Każdy moment utraty gruntu to strachliwe pytanie, czy się go w ogóle odnajdzie i gdzie go szukać.

Ręce mdlały. Powieki ciążyły ołowiem, wypłukane z wszelkiej energii ciało dyktowało świadomości roz­paczliwą myśl: Niech się już roztrzaska łódź! Niech razem z nią idą dokumenty i pieniądze, byle móc wyskoczyć na ląd każdej chwili i gnać przed siebie na oślep i... żyć!

To górujące ponad wszystkim pragnienie życia było godłem niespożytej siły, która potrafiła nas wówczas utrzymać w karbach przytomności.

Dokładnie o północy błysło w oddali światełko ogni­ska. A więc są gdzieś ludzie! W zmartwiałe dusze wstą­piła otucha. Najgorszy ciężar — ciężar samotności, prysł. Raźniej ruszyły wiosła i nie tak groźnie szumiał ocean. Wiosłujemy ku dalekiemu światłu niby ku bet­lejemskiej gwieździe.

Nigdyśmy do owego światła nie dotarli, a jednak w życiu naszym odegrało tak wielką, tak przyjacielską rolę.

Dopiero przed świtem huk morza scichł. Ofensywa zatrzymała się. Wodne języki, zamiast oblewać i szar­pać, jęły łagodnie lizać burty kajaka, niezdecydowanie jakoś kołysać nim na boki, popychać wstecz, aż cofnę­ły się zupełnie. Bez najmniejszego wstrząsu przechyli­liśmy się na stronę i tak utknęliśmy w piasku.

Zrezygnowany ocean ruszył do odwrotu, a wówczas mgła zasnuła nam wzrok. Mięśnie oklapły w bezwoli. Nagła reakcja znarkotyzowała apatią wszelki ruch. Nie byliśmy już w stanie sięgnąć po kubek, by wylać wodę. Nie mieliśmy sił przygotować pościeli. Po co? Czyż nie wszystko jedno?

Pąsowa twarz wschodzącego słońca miała tego dnia Mocno zdziwiony wyraz, gdy na wyłaniającym się z głębin oceanu dnie ujrzała samotną łódź i wychylone z niej do pasa, bezwładnie zwisłe postacie.

Chyba ze wszystkich snów najtwardszy to był sen.

Rozejrzawszy się rano, zrozumiałem dopiero całą sytuację: odnosząc kajak nie spostrzegliśmy stopniowego opuszczania się terenu. I oto znaleźliśmy się w końcu poniżej poziomu morza, chronieni przed niebezpieczeń­stwem fal garbem przybrzeżnego piasku. On to wziął na siebie siłę ciosu oceanicznego kotłowiska, a zatrzy­mana woda przelewała się już powoli, zatapiając resztę niziny razem z niefortunnymi podróżnikami. Dzięki więc szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, za­miast gryźć piasek, uciekliśmy sobie na wiosłach w głąb lądu.

Dziś mamy jazdę wspaniałą!

Chowając się raz po raz w głębi szerokich, rozkiwanych bruzd, silnym półwiatrem tniemy zatokę. Nawet szczelnie opięty fartuch nie potrafi zasłonić nas przed bryzgami grzywaczy. Granatowe drelichy wyglądają jak geograficzna mapa wszechświata pisana kryształ­kami zaschłej soli. Wyblakłe na słońcu, straszliwie skołtunione włosy dawno zatraciły już fryzjerską ele­gancję.

Przez wąziutką szparę nie domkniętych powiek śledzę kurs, ale nie mogę, zbyt słońce oślepia. Co chwila muszę opuszczać wzrok na czarne tło fartucha.

Ledwie zdążę przetrzeć oczy solą rękawa, już nowy, niespodziewany cios każe chwytać za sterowe linki. Nie ma ani chwili wytchnienia. Każdą falę matematycznie się oblicza. Każdy ruch łodzi musi mieć precyzję.

Taką jazdę lubię. Czuję pęd i rytm morza. Długi, pienisty ślad sycząc biegnie za rufą, drapie się zygza­kiem na wały, łamie w ich blasku i topi w morskim, jarzącym się seledynie.

Niedaleki ląd huczy ochrypłym basem. Przypomina wciąż o niemożliwości powrotu. Mniejsza o to! Słońce jeszcze wysoko. Po co się martwić przedwcześnie. Tymczasem świat jest taki piękny, a życie przed nami!

Pędzimy niczym łódź motorowa, a oksydująca woda dwoma lśniącymi językami przelewa się przez pokład dziobu, raz po raz chlustając pianą na ogorzałą twarz Pimpy. Boję się o całość masztu. Mimo zrefowanego żagla, opór, jak na delikatną konstrukcję łodzi, za wielki i dziób idzie zbyt głęboko.

Byłoby nam dobrze i wesoło w tej chwili, gdyby nie przytłaczające uczucie samotności i zagubienia się v tej beznadziejnej pustce morza i nieba. Ziemi nie wi­dać, schowała się gdzieś za wysokim wałem przyboju. Jesteśmy drobną, nic nie znaczącą zabawką, znikomą igraszką na bezgranicznej przestrzeni rozhuśtanych fal, oddani całkowicie w ręce gwiżdżącego wichru.

Steruję wzdłuż granicy morskiego przyboju, to zna­czy w odległości około trzech mil od brzegu. Po prawej ręce mam otwarty ocean. Nagle, ni stąd ni zowąd, ła­mie się on w wysoki, równoległy do lądu fałd. Wygarbia się pienistą linią, tworząc wąski korytarz. Nie ma chwili do stracenia. Jedynym ratunkiem dla nas — przebić się na wolna przestrzeń, wyrwać się z ucisku pułapki.

Pimpa, opuszczaj żagiel i wyjmuj maszt! — krzy­czę, skręcając gwałtownie łódź pod prostym kątem.

Pimpa błyskawicznie się uwinęła z robotą, a czas to był najwyższy. Zaledwie kilka kroków dzieliło nas od góry wodnej. Świadomość grożącej katastrofy nagle wyolbrzymiała. Zachciało mi się żyć. Słońce, niebo, chmury i nawet woda, ta rycząca i wściekła woda, emanowały tyle piękna, tyle radości.

W tej samej chwili uderzył mnie silny cios wody w twarz. Przełamałem się i upadłem na wznak. Nawykłe do nurkowania oczy pozostały otwarte. Pamię­tam doskonale seledyn przewalających się kłębów wodnych. Nie myślałem o niczym. Dopiero gdy słońce oślepiło ponownie, uświadomiłem sobie, że jeszcze do świata żyjących. Pacyfista nie zatonął,

Siedzimy zanurzeni po pas, z wiosłami w dłonią niezdarnie balansując pogrążoną całkowicie łodzią.

Od pełnego morza idą tymczasem nowe fale. Tym razem nie tracimy już otuchy. Przebrnęliśmy najgorsze, przepłyniemy i pozostałe. Pracujemy wiosła bez wytchnienia. Zatopiony kajak pełznie jak w smole Widocznie woda nie trafiła jeszcze do wodoszczelnych komór, to nas trzyma. Ten stan długo nie potrwa. Może jakoś zdążymy przebić linię przyboju.

Coraz to nowy wał depcze po nas bez pardonu. Nie dajemy się. Pchamy się przez smolistą wodę. Nie czuć postępu naprzód. To deprymuje i odbiera zapał. Upór jednak zwycięża. Fale przeszły. Znowu jesteśmy na lustrzanej gładzi oceanicznej głębiny.

Niedawno obce i wrogie morze wydało się teraz ukojnym schroniskiem. Deskami mieczowymi wychlustuje-my wodę. Robota idzie sprawnie. Zastanawiam się głośno nad powodem niedawnych przeżyć. Skąd to nagłe, diabelskie kotłowisko na środku oceanu?

Już wiem! — wołam po chwili. — Trafiliśmy wi­docznie podczas przypływu na środek mielizny. Ocean był w trakcie jej zalewania. Na granicach załamały się fale i szły ku środkowi. Szczęście, że się udało jeszcze z nich wyrwać.

Przygoda ta zburzyła nam na długo spokój nerwów. Odtąd z lada powodu zapadamy w histerię. To ja, to Pimpa wybuchamy bez najmniejszej przyczyny. Im da­lej, tym gorzej. Zdaję sobie doskonale sprawę, że jako „bohaterscy” żeglarze zostaliśmy sromotnie przez ocean wykończeni. Najwyższym naszym teraz marzeniem jest ucieczka na ląd. Huk przyboju przyprawia o mdłości.

Gdzieś przed południem, wykorzystując ochronną zatoczkę, ląduję, żeby odpocząć. Nie chodzi tu już o zmę­czenie fizyczne, ale o nerwy. Coraz częściej nachodzi mnie pragnienie zerwania masztu, potrzaskania wiosła, a nawet — samobójstwa, aby skoczyć w głąb zostawia­jąc Pimpę samą. Podobne myśli dręczą i kuszą. Mam tego dość, więc ląduję. I oto z momentem wyciągnięcia kajaka na brzeg zaczynam się strasznie śmiać, chichoczę jak oszalały dureń, a chichocząc latam do­okoła. Dopiero głos Pimpy przywołuje mnie do po­rządku. Patrzę na nią otępiałym wzrokiem, słyszę mo­notonny huk przybojowych fal i nagle siadam na pias­ku płacząc.

Gdzieś o godzinie trzeciej po południu nadciągamy na trawers rzeki Indus. Sądząc z mapy, wiem na pewno, że trzeba tu gdzieś skręcić. Na dowód słuszności tych obliczeń zjawia się ha lądzie wysoki, z dala widoczny maszt. Brzegi jednak w niczym się nie zmieniły. Ta sa­ma pusta równina piasku, nieco w głębi zarysowana skałami.

Lornetkuję brzeg wypatrując ujścia rzeki. Wszakże musi być wodna przerwa w lądowym masywie. Zbliża­my się do przyboju. Boczne fale zaczynają brać i nieść na rozbicie. W ostatnim momencie wyrywam się im z łap. Mijamy maszt. Zawracamy. Znowu lornetkuję. Nigdzie nie widać wjazdu do rzeki. Tracę panowanie. Klnę głośno. Sam nie wiem, co mam robić. Wiatr gna masy wodne wprost na ląd. Przybój szatański. Niskiego lądu wcale nie widać, tylko tych kilka skał i maszt - nic więcej. Poza tym szumiący, groźnie pieniący się wał. Jakże na takim wale kajakiem lądować? Widocz­nie rzeka zatarasowała swoje ujście ławicami piasku. Trzeba znać labirynt wejścia pomiędzy nimi.

Tymczasem słońce sięga już morza. Muszę się decy­dować: albo ryzyko lądowania w tych beznadziejnych Warunkach, albo nocleg na oceanie. To drugie przekraczało już moje siły. Wolałem samobójstwo. Tak właśnie traktowałem swoją decyzję w momencie skręcania ste­ru i chwycenia pełnego wiatru w żagiel. Olbrzymimi susami pomknęliśmy wprost jak strzelił na owe z dala widoczne skały. Wysoko, bardzo wysoko, skaczą rozbi­te na nich pióropusze wody.

Zaczyna się oto najniebezpieczniejszy manewr lądowania. Za chwilę siedzę już na rufie z wiosłem w ręku. Wiosłować nie trzeba. Teraz fale niosą same, szybko i sprawnie, w zawrotnych susach: w górę i w dół. Na­reszcie przychodzi bałwan pienisty, gniewny, plujący grzywaczem. Tu trzeba być ostrożnym. Skręca mi już kajak. Opór silny wiosłem. Wiosło pęka. Chwytam za­pasową łopatkę. Pęka i ona. Jednocześnie czuję, jak mi chrobocze dłoń w przegubie. „Pewnie złamana” stwierdzam nie przerywając czynności. Teraz pora

skakać. — Pimpa, skacz do wody! — wrzeszczę. — Płyń do lądu!

Skoczyła. Zniknęła w głębinach. Ja także skaczę, ale nie wypuszczam rufy kajaka. Trzymam się jej kurczo­wo. Wiszę tuż z tyłu za nią i czekam nowej fali. Już idzie. Ogromna, lśniąca, biała po wierzchu. Przełamuje się, zaraz lunie, zaleje kajak. Trzeba podrzucić rufę, więc mocne pływackie nożyce. Rufa odciążona idzie w górę. Fala podchodzi, unosi i rzuca naprzód. Lecę uczepiony kadłuba, niczym kotwica. Lecimy razem jak strzała, a z tyłu tłoczą się następujące już jedna za dru­gą, inne przybojowe fale. Jestem oczywiście pod wodą. Przez plecy i ponad głową toczą się zielone kłęby. Krztuszę się solą. Żre mi i tak już chore, od dawna za­palone spojówki oczu. Nareszcie się wynurzam, ale zno­wu się zbliża wodna góra, lśniąca, ogromna, zła, nadęta. Robiąc nogami nożyce, podrzucam rufę łodzi, jak mogę najwyżej. Gniewna góra, zamiast chlusnąć i zalać kajak, podsuwa się spodem, zadziera go, podbija i niesie na swym grzbiecie wysoko, coraz wyżej. Wlecze mnie za sobą niczym bezwolny, niezdarny worek, aż oto spadam, walę się w dolinę, uderzam piersią w coś twar­dego. Jakieś kolce drapią mi kolana. Stopy pełzną po ostrych kamieniach, aż klękam w piasku. Zrywam się. Na wyprostowanych w górę ramionach trzymam kur­czowo rufę. Stoję i czekam. O... jest! Tym razem chyba największa z fal, pienista, wściekła i sycząca. Zbiła z nóg i znowu niesie, potężnie za bary, naprzód, wprost na brzeg. Padam bokiem na dno. Tchu brak. Zrywam się. Zadzieram ramiona. Unoszę rufę, czekam. Tak — fala za falą, wał za wałem. Manewr się powtarza. Leci­my. Uciekamy z głębin. Coraz płyciej pod nogami. Co­raz mniej wody, coraz wyższa ziemia. Wreszcie kajak legł cały poza dziesięcioma złymi językami, a wówczas, podbiega Pimpa. Chwytamy za burty i dalejże razem — naprzód! Brzeg stromy. Podchodzi szczeliną między ska­ły. Trzeba dźwigać się z kamienia na kamień. Sił brak. Słabo. Ręka mnie boli, odmawia posłuszeństwa. Teraz dopiero rzucam na nią okiem. Jest spuchnięta jak kłoda. Ach, prawda — pęknięta.

Pimpa rozpala ognisko. Kołem, na gałęziach krze­wów, porozwieszała mokrą garderobę. Osłaniają nas od wiatru skały. Jest zacisznie, tylko z daleka słychać mia­rowe, wstrząsające ziemią uderzenia rozhuśtanego ocea­nu. Jesteśmy bezpieczni. Co za wspaniałe uczucie! Nic Już nam nie grozi. Możemy spokojnie spać. Czarny Hin­dus wyłania się nagle z cienia i, skrzyżowawszy na sze­rokiej piersi ramiona, przygląda się w milczeniu.

Salam alejkum, kochany drabie! — powiadam we­soło. Życzliwy uśmiech rozpromienia mu twarz. Zrozumiał.



U rybaków


Wąska mierzeja. Od brzegu do brzegu może trzysta kroków. Z prawej strony tłucze się spętany w niezliczonych mieliznach ocean. Z lewej rozlał się szeroko lustrzany spokój błotnistego, szarego jeziora. Dwa kontrasty przedzielone wysmukłym, despotycznym palcem lądu.

Mierzeja tonie w słońcu i wietrze. Błękit rozpostarł się tu i rozpanoszył wszechwładnie. Nie ma przed nim ratunku dla oślepłego wzroku. Wokół świdrujący bó­lem, lazurowy blask. Kępka ubogiej wikliny. Grupka suchotniczych drzew. Oto jedyny cień tutaj, jedyny od­poczynek dla oczu.

Parę łodzi niemrawych, rozleniwionych w bezrobo­ciu leży od strony jeziora, czekając na wieczorny połów ryb. Opodal rozrzuciła się miniaturowa wioszczyna, a mówiąc ściślej: kilka odrapanych, plecionych z trzciny szałasów. Rybacy, w łachmanach lub prawie nago, łażą bezczynnie z kąta w kąt, od brzegu do brzegu. Rozu­miem — dzień, a nawet dwa wytrzymać na tej rozpa­lonej patelni, ale nigdy całe życie! Woda jeziora słona jest i ciepła, nawet orzeźwić nie potrafi. Ludzie poczci­wie uśmiechają się do nas, a dzieci fikają kozły nie go­rzej od naszych.

Środkiem każdej chałupy biegnie przepierzenie z gęs­to utkanej maty, dzielące ją na dwie połowy. Nocą oba przedziały służą do snu. We dnie jeden pełni rolę salo­nu, drugi — babińca, Mebli wcale tu nie ma. Jedynie środek klepiska zdobi okrągłe, spore zagłębienie, obra­mowane wałem z gliny. Jest to palenisko, przy którym siedzą mężczyźni popijając herbacianą lurę.

Jeden z babińców oddano do naszej dyspozycji. Z ca­łej wsi poznoszono najlepsze maty. Jesteśmy trochę skrępowani serdecznością tych ubogich ludzi, a brak słów dziękczynnych żenuje podwójnie. Szczerzymy kolejno zęby w życzliwym uśmiechu, aż znudziło się to obu stronom.

Trzeba im coś podarować — radzi Pimpa.

Oczywiście, byłoby dobrze, nie jesteśmy jednak ekspedycją afrykańską zaopatrzoną w specjalne świe­cidełka dla jednania tubylców. Cóż im do licha damy?!

Może by zgotować kakao i poczęstować całą ro­dzinę. Oni tego z pewnością nie znają.

Dobra myśl! Zabierajmy się do roboty.

Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Pimpa nie znosi świadków przy gospodarskiej pracy. Każdy kibic to dla niej ciężka zmora. A tu w krąg -cała ich galeria. Siedzą poważni, skupieni, ze wzrokiem utkwionym w imbryku. Każdy ruch ręki Pimpy wywołuje reakcję. Kiwają gło­wami i cmokają językiem. Nad przepierzeniem tkwią głowy odseparowanych niewiast. W ten sposób tylko pozwolono im brać udział w męskim towarzystwie. Pimpie drżą ręce i burczy coś pod nosem — jest zła. Rozmowa zresztą nie klei się. Znamy tylko dwa sło­wa: nejhe i ahe (nie i tak). Jak na towarzyski kon­takt — zbyt mało. Prowadzę kolejno wzrok z twarzy na twarz, z turbanu na turban i myślę o niewyraźnej sytuacji: wszakże prócz tych rybaków nie ma innych świadków naszego tutaj lądowania. Nic łatwiejszego jak wymordować tu nas, a kajakowy dobytek rozdzielić po­między obywateli wioski. Przy ich nędzy każdy łach­man i każda puszka od skondensowanego mleka to nie­bywały skarb, cóż dopiero mówić o pieniądzach.

W pełnym zaufaniu patrzę jednak w ich stroskane oczy. Ponurość nawisłych brwi i pomarszczenie twarzy to tylko pozorna patyna, poza którą kryje się prostolinijna i życzliwa dusza, rogata, bo ambitna, lecz wrażliwa na dobro i piękno, bez krzty snobizmu, bez odrobiny płytkich zazdrostek i rywalizacji człowieka lądowego Świeże barwy otaczającej ich przyrody, wiecznie lśnią, lśni słońce i niebo ponad głową, czystość morskiej wody robią swoje. Inaczej przemawia do dziecka opluty wil­gocią i pleśnią mur miejskiej sutereny — inaczej zaś łuna zachodu i nieobjęty wzrokiem, szeroki, swobodny horyzont.

Rybacy najbliżsi są słońca. Rybakom można ufać.

Kakao gotowe. Odlewamy parę kubków, olbrzymią zaś resztę wręczamy gospodarzowi. Zakłopotany nie wie, co ma z tym zrobić. Szuka wzrokiem ratunku u towarzyszy, wreszcie ostrożnie i z namaszczeniem chwyta imbryk i wychodzi, a za nim po kolei cała reszta towarzystwa.

Mija parę minut i już wracają z pustym naczyniem. Tak prędko wypili? Napój był gorący, musiał ostygnąć. Nie rozumiem. Może tylko odlali do innego naczynia. Zapytuję gestami, jak się podobało. Oblizują się na znak, że bardzo. Gładzą brzuchy i zaglądają nam do plecaków, jakby chcieli tam znaleźć coś więcej. Rozda­jemy więc paczki daktyli. Niech mają za swoją gościn­ność. Zresztą trzeba zaskarbić łaski. Kto wie, co nas jeszcze czeka. Daktyle są specjalnie dobre. Pochodzą jeszcze z Basry od przyjaciela Karakasza. Nadziewane migdałami! Takie właśnie otrzymuje rokrocznie w da­rze sam król angielski.

Historia się powtarza. Biorą owoce, ociągając się, jak­by niechętnie. Młodsi patrzą na starszych szukając zezwolenia. Wreszcie z paczkami w rakach wychodzą z izby.

Oni krępują się pewnie jeść przy nas, a może to religia na to nie pozwala — snuje domysły Pimpa.

Minęło zaledwie parę minut, jak już wracają bez pa­czek. W tak krótkim czasie nie mogli połknąć? Więc chowają? Mniejsza o to! Co nas to może obchodzić! Grunt, abyśmy mieli sumienie czyste i nie zostawali dłużnikami ubogich.

Z mapy okazało się, że jezioro, nad którym leży nasza wieś, stanowi właśnie deltę Indusu. Niezliczona ilość wąskich i krętych, bagnistych kanalików (także słonych) łączy koryto rzeki z jeziorem. Istny labirynt pośród cuchnących, czarnych, lepkich trzęsawisk.

0 dzień drogi od tego miejsca leży miasteczko Keti Bander. Według zapewnień rybaków znajdziemy tam doktora. Chodzi mi o gips na złamaną rękę. Dokucza bowiem coraz bardziej i obrzękła okropnie.

Przeprawę do Keti Bander odkładamy do rana, kiedy prąd w kanałach rzecznych popłynie w kierunku prze­ciwnym naturze i będziemy mogli bez wysiłku przebyć potrzebną przestrzeń. Cała nadzieja w tym prądzie i żaglu.

Do jutra daleko. Tymczasem zachód zabarwił niebo gasnącym płomieniem i rozhukany ocean jął się uspo­kajać. Idziemy nad brzeg, aby się stamtąd przyjrzeć te­renowi niedawnych perypetyj. Jakżeż inaczej wygląda ocean z wysokości bezpiecznego lądu! U naszych stóp rozpoczyna się linia mielizn i żółtym zygzakiem wije się ku przeciwległej zatoce. Jak na dłoni widzimy wy­godny i głęboki przesmyk, którym właśnie należało wczoraj wchodzić. Któż mógł przewidzieć? Wprost na mielizny pędzą od morza fale. Pędzą wyrównane, syme­tryczne i wspaniałe jak atak naszej pancernej husarii. Szum skrzydeł pienistych rośnie, potężnieje, aż zmie­ni się w ostry, jadowity syk. Najbliższy szereg spina cugle, piętrzy się dęba w śmiertelny skok i rozkrzyżowany pada.

Piękne jest to stopniowanie morskiego rozpędu i złości. Hen, daleko, jeszcze w szkle lornetki, lekkie falowanie przedbitewnego niepokoju. Konnica się tam ustawia. Pancerni wojacy unoszą się w strzemionach,

poprawiają w siodle. Łagodnym pochyleniem końskiej głów znaczą grzywiastą powierzchnię fali. Bez wielkiej piany jeszcze i bez pióropusza.

Idą powoli, oszczędzając sił. Płynnie i sprawnie, na­rastając, wciąż nowymi szeregami wałów. Nie wiadomo skąd, może zza krawędzi horyzontu, może zza chmur? Ani się spostrzeżesz, jak wpadną w sam środek lornet­ki. I oto jesteś w sercu bitewnej zawieruchy. Twój szereg cwałuje co koń wyskoczy. Rumaki okryły się pianą. Głęboki, druzgocący szum leci od nich. Rosną w oczach. Nie mieszczą się „W szkłach. Zalewa je zieleń wody, a potem, smuga rozlanej od zachodu krwi.

Opuszczam szkła i oczom nie wierzę. Taka zajadłość taka niepohamowana wściekłość bije teraz od mojego szeregu. Wyższy jest od innych i bielszy. Wali na śmierć lub życie. Wspina się i pada u naszych stóp na żółty, wzgardliwie płaski, przyziemny, leniwie pod­stępny piasek. A za nim znowu — „Cugle skróć!” i „Do ataku!” — nowe piętrzą się wały. Bez końca, bez końca. Odwieczna, nienasycona donkiszoteria oceanu.

Widzę, jak spokojnie wpływa na jezioro duży rybacki kuter. Mija mielizny jedną za drugą. Kręci wężowato w prawo, to znów na lewo. Takie to dla niego proste. Takie wygodne i łatwe jak wyuczona lekcja.

A my wczoraj?

Wielkość niebezpieczeństwa zależna jest w dużej mierze od punktu, z którego się nań patrzy.

Tuż przy wejściu do głównego szałasu siedzi sobie na skrzyżowanych piętach czarne pacholę, trzymając w ręku sznur. Sznur pełznie ze dwadzieścia metrów po piasku i czepia się kija. Na tym pionowo ustawionym; kiju oparta ciężka, drewniana rama z siecią.

Pod nią, na równym klepisku, połyskują ziarna są. Mewa jest bardzo głodna, bo wzburzone morze uniemożliwia jej połów ryb. Zatacza więc biała mewa coraz niższe kręgi, coraz bliżej pułapki.

Oczy mewy żarłocznie śledzą połyskujące w słońcu ziarenka.

Szarpnięty radośnie sznurek strącił sieć. Załopotały skrzydła, ale bezskutecznie. Wesoło pokrzykując pędzą zewsząd dzieci, z nimi i ja. Hindusi torują mi drogę, rozstępu ą się na boki.

Sahib idzie! Przepuścić! — Biorę mewę z rąk rozpromienionego chłopca. Strwożone ptasie serduszko tłucze się pod moimi palcami. Ostry dziób szuka na­pastnika.

Chciałbym wypuścić go na wolność, niech leci, ale byłaby to wielka krzywda tych ludzi, wszakże to ich jedyne mięso. Ten ptak do nich, nie do mnie należy, więc z żalem oddaję go w ręce chłopca, ale ten jakby się bał go dotknąć. Ruchem głowy każe mi go wypuścić. Wierzyć mi się nie chce. Czyżby tyle wrażliwości w tym prymitywnym człowieku? Nawet ptak nie chce wierzyć swojemu losowi, siedzi na mej dłoni jak ogłupiały, za­nim wreszcie zrozumie i szarpnie się do lotu. Jestem prawdziwie zaskoczony.



Keti Bander


Ranek wstał popielaty od mgły. Wilgoć osiadła na łodygach trzcinowego dachu sącząc się stamtąd kroplami na głowy. Zerwaliśmy się raźno do odjazdu, ciesząc się z pogody. Rybacy ochoczo pomagają w ładowaniu

Piątków, wdzięczni za parę rupii napiwku, jaki dostali na pożegnanie.

Siedzę teraz w łodzi bezczynnie na prawach inwalidy.

Wyobrażałem sobie nieraz wjazd na teren Indii jako zatapianie się w gąszcze tropikalnej dżungli, pełnej lotosów, orchidei i kwitnących agaw. Świat gigantycznych wężów, krokodyli i tygrysów.

Tymczasem nasze Indie to ciemnoszare, spękane po wierzchu błocka. To popielaty, oślizły, ślimakowaty, ląd, pokryty brudem nie dogniłych jeszcze mangrowych zielsk i śmierdzących małży. Za żadne skarby nie spuściłbym nóg w otchłanie tej śluzowej mazi. Na szczęście, pchany przypływem oceanu, wsteczny prąci niesie nas bystro po rzece, stając się jednocześnie naj­lepszym przewodnikiem w tym obrzydliwym labi­ryncie.

Nie znane ptaki ciężkim łopotem skrzydeł zwisają przed dziobem kajaka, jakby zdziwione niebywałym zdarzeniem. Zaglądają nam odważnie i z bliska w oczy. Od czasu do czasu mijamy duże, prawie prostokątne barki flisaków. Jedne szykują się do odjazdu, inne śpią wraz z załogą niby olbrzymie hipopotamy zanurzone do połowy brzuchami w bagnie.

Do poruszania ich służą długie bambusy. Brzegiem burt biegną wąskie kładki, po nich chodzą tam i z po­wrotem bambusowi „popychacze”. Czasami, gdy brzeg błota nieco się podwyższy, załoga, flegmatycznie i nie śpiesząc się, wysiada na ląd, biorąc długi hol na ramio­na, i szerokim, rozkiwanym krokiem rusza naprzód.

Po całodziennych mijankach z rybakami przyzwy­czailiśmy się do ich zdziwionych oczu, zagadywań i uśmiechów. Nieraz proponują nam przyczepkę na hol Niewiele by ona jednak usprawniła naszą bagienni przeprawą. Zresztą po co? Zapewniano nas w „Wiosce rybaków” (taką nazwę otrzymał pierwszy nocleg), że do Keti Bander zdążymy dotrzeć, zanim jeszcze roz­pocznie się odpływ.

Owo Keti Bander drażni nas od tygodnia. Spodziewamy się po nim Bóg wie czego. Na naszej admiralskiej mapie jest to jedyna nazwa oznaczona grubym kół­kiem- Na taki szacunek zasługiwać może tylko powia­towe miasteczko. Zresztą nazwę tę znał niemal każdy rybak, a na liście, który wręczył nam Hussein przy pożegnaniu, stało wyraźnie:

Do Prezydenta miasta Keti Bander!” „Prezydenta”, a nie żadnego tam wójta czy burmistrza! Słowem, po Keti Bander oczekiwaliśmy najwyższych rozkoszy od­poczynku.

Odpływ tymczasem przyszedł prędzej, niż zapowia­dano, i obrzydliwe, rozmieszane błocko ostrym prądem ruszyło z powrotem. Razem z odpływem zjawił się i przeciwny wiatr. Nie pomogły już borykania się biednej Pimpy ani pomoc mojej jedynej zdrowe. ręki. Nie da rady. Kajak powoli zaczyna się cofać. Parę krzyków i oto stoimy kilkaset metrów niżej, przytuleni do lepkiego, cuchnącego brzegu. A Keti Bander wciąż nie widać.

Opadająca woda odsłania wstrętną maź. Nie ma do­kąd przybić. Najbardziej przeraża nas perspektywa ugrzęźnięcia. Zwłaszcza te krokodyle! Na co czekać? Więc boso i w podkasanej sukience, ciągnąc za sobą linkę, brnie Pimpa po kolana brzegiem. Ślizga się co parę kroków i pada, drapie się przez pnie, przedziera się przez krzaki, rani stopy i dłonie. Tak piędź po pię­dzi posuwamy się naprzód. Od czasu do czasu drogę Pimpie przecina głębszy rów, wówczas traci się moc czasu, zanim się ją na drugą stronę przewiezie. Jestem pełen podziwu dla jej wytrzymałości. Nawet nie na­rzeka.

Pod wpływem wiatru woda w kanałach zakotłowała się i jęła chlustać na mnie błotem. Umorusani aż po uszy, wyglądamy okropnie. Błoto tymczasem zmieniło się w trzęsawisko. Pimpa zapada się coraz głębiej.


Wreszcie, chwytając się oburącz jakiegoś sęczka, stajemy bezradni w miejscu. Długa, tubylcza piroga, z czar­ną jak heban załogą, zatrzymała się obok. Nie czekając prośby, milczkiem podali hol.

A Keti Bander wciąż nie widać.

Owszem, na pusty dotąd horyzont wypełzło parę ja­kichś lepianek i badyli, ale w żadnym wypadku nie mogły one reprezentować owej wymarzonej przez nas rezydencji „prezydenta”.

W miarę posuwania się naprzód, gliniane czworokąty rosły, nabierały koloru i godności, upiększyły się na­wet koronami kilku suchotniczych drzew. Tego wciąż było za mało dla... wymarzonego przez nas Keti Ban­der!

Zgięte postacie wioślarzy szarpnęły „parę mocnych” i łódź ugrzęzła w mule. Bielmo zaślepienia spadło nam od razu z oczu. Jesteśmy oto u celu. Tych kilka starych, glinianych ruder — to Keti Bander.

Daleka Europa przemówiła właśnie szkarłatnym po­żegnaniem zachodu. Otaczający nas świat zabarwił się beznadziejnie i smutno. Koślawe kontury „siedziby prezydenta” rozpłynęły się w półmroku nocy. Na za­kotwiczonych barkach pozapalano ogniska. Skądś od lądu nadleciał nierównomierny, zdenerwowany rytm bębnów.

Nie pytając o nic, nie czekając zapłaty, wioślarze od­płynęli dalej. Jak w czarodziejskiej bajce. Zrobili swo­je — odeszli. Czekamy. Może ktoś inny teraz przyjdzie.

W oknach chatynek błysły światła. Jednak żadnej ścieżka nie wiedzie do nich. Popielatą równinę błota kratkują garby osuszających je grobli. Obserwujemy ruchy ludzkich cieni. Jeden z nich zbliżył się na zasięg głosu.

Halo! Halo!

Cień drgnął, przystanął i nagle rzucił się do ucieczki!

Trudno. Musimy wykładać rzeczy w błocko. Co będzie dalej, zobaczymy. Nie mówimy do siebie nic. W takich momentach najlepiej milczeć, robiąc swoje. resztą, funkcje podzielone są od dawna: ja — maszyn­kę, a ty plecak. Ja — wiosła, ty — blaszanki. Kajak — razem.

Zawodowy włóczęga i dziennikarz-reporter mają wspólną cechę: przeszkody dla nich nie istnieją. Ani go­rąco, ani zimno, ani woda, ani błoto nie powstrzymają ich w drodze do celu.

Oto śpimy w łóżku pana „prezydenta”. To nic, że gospodarza nie ma. Ten szczegół nikogo nie obchodzi. Najważniejsze, że jest łóżko.

Prześpijmy się spokojnie. Może rano wypoczęte ner­wy złagodzą ostry sąd o tej parszywej dziurze — Keti Bander. Wyspane oczy łatwiej odnajdą nastrój egzoty­ki. Z zapachu stęchlizny wyłoni się obraz ryżowych pól i tropikalnych chaszczy, a przysmalony podpłomyk roti na wyschłym języku zmieni się w pieczeń antylopią. Może zwiędła cytryna z własnych, kajakowych -magazynów zastąpi owe słynne „owoce Południa”, z których ani jednego nie posiada Keti Bander. A więc śpijmy snem sprawiedliwych! Niech kołysze nas ironią złudzenia!

Przede wszystkim składam wizytę doktorowi.

Ubranie pana konsyliarza nie różni się niczym od zwykłych męskich negliżów hinduskich. Wyrzucona lu­zem na wierzch nocna koszula dokumentnie uwydatnia wypuczony brzuszek i opada stamtąd w powietrze, niby szeroki, pofałdowany abażur salonowej lampy.

Pan doktor niewiele się zna na dolegliwościach. Zaproponowane mi łupki nie odpowiadają najelementarniejszym zasadom unieruchomiania złamanych kończyn. Jakoś jednak wspólnym wysiłkiem dokonaliśmy tego zabiegu. Był to pierwszy akt naszego pobytu w Keti Bander. Czeka nas teraz bezczynna, zabójczo nudna wegetacja przez długie, długie trzy tygodnie. Zwiedzać? Ale co? Nędza zabiła nawet rękodzielnictwo. Ciekawią mnie jedynie małe gliniane bębenki, a właści­wie miski z napiętym na nich pęcherzem. Bębenek taki to jedyny muzyczny instrument tych okolic.

Któregoś dnia zjawił się na placu „miasta” wędrow­ny uliczny i grajek, mówiąc ściślej: bębniarz. Przytupu­jąc nogami do taktu, walił w pęcherz z takim przeję­ciem i z tak wielką wprawą, jakby co najmniej konser­watorium skończył w tej dziedzinie. Nie używał przy tym żadnej pałeczki. Bił dłońmi lub poszczególnymi palcami, najczęściej opuszką kciuka.

To zagryzał wargi, to przekrzywiał głowę, to znów wyciągał przed siebie chudą szyję, wyłapując nadsta­wionym uchem nieuchwytne dla Europejczyka me­lodie.

Kiedy urywał, liczył obcasami takty przerwy i zno­wu zaczynał od początku. Muzyka ta była zrozumiała nie tylko dla niego. Po krótkiej chwili zebrał się dooko­ła spory tłum słuchaczy. Wszyscy oni postukiwali w obcasy, mrucząc jak koty. Kiwali przy tym głowami, niby tańczące kobry przed czarowną dudą, na znak żywego udziału w każdej zmianie tonu.

Codziennie, gdy zachodzące słońce zabarwi czerwie­nią sylwetki domów, a prymitywne, maleńkie okienka chatek błysną światłem węglowych kuchenek, wszystkich stron Keti Bander dolatuje łomot bęben­ków i monotonny, stłumiony murami, nosowo piszczą­cy dyszkant rozśpiewanych kobiet. Siedzą one w kucki przed glinianymi piecykami, gdzie wypieka się kolacyjne roti.

Od kanału idzie drugi gwar, to gawędy wieczorne flisaków, a jeszcze dalej, hen aż z niewidocznej otchła­ni nocy, od plączących się gąszczy mangrowców, sączy się żałosnym echem i błądzi w załamaniach uliczek ostatni, najsilniejszy, trzeci głos — głos dzikiej, pierwotnej natury. To wielorakim tłumem wyją biedne, zgłodniałe szakale.

Hindus jest bez wątpienia najuczuciowszym człowie­kiem świata. Nieprawdopodobnie sentymentalny, przy­wiązuje się jak nikt prędko i łatwo.

Odwieczne nakazy religijne przyjaźnie nastawiły Hindusa do przyrody, nie skrzywdzi on bezbronnych stworzeń. Nawet na myśl łobuzowi żadnemu nie przyj­dzie uderzyć kamieniem psa ani wiewiórki, co u nas przecież spotyka się na porządku dziennym. Czyn taki w Indiach byłby nie do pomyślenia. Dlatego, jak świat długi i szeroki, nie znajdziemy podobnie rozczulają­cych obrazów samorzutnego oswajania się zwierząt jak tutaj. Wrony i kruki siadają po kawiarniach na sąsied­nich wolnych krzesłach, wiewiórki zbierają pod stołem kruszyny, a kudłatonogie sępy-śmieciarze kłócą się o swój ochłap na środku ulicy, tuż pod stopami prze­chodniów.

Takąż samą bezczelną śmiałością odznacza się dzie­ciarnia hinduska. Jednak, co miłe u zwierząt, to staje się nieznośne u ludzi. Natrętne tłumy malców depczą nieustannie po piętach, nie dając chwili spokoju. Można ich towarzystwo znieść przez parę dni. Ale wciąż obra­cać się w kręgu wytkniętych na cię palców i języ­ków — to za wiele. Przechodzi to już ludzką wytrzy­małość.

Odstąpiony nam przez „prezydenta” lokal mieści się w sąsiedztwie szkoły. Każda przerwa sprowadza pod okna czeredę łobuzów. Zaglądają w szczeliny, pakują Palce między okiennice, szperają koło zamków, wiercą dziury w glinianych ścianach, byle uprzystępnić jakoś i rozszerzyć pole swojej obserwacji. Czujemy się w zaciemnionym pokoju niby żółw, któremu nożem świdru­ją skorupę.

Najistotniejszą filozofię życia w Keti Bander stano­wiła aprowizacja. Ryż i mąka w postaci przypiekanych blinów stała już nam ością w gardle. Pragnienie odno­wy jątrzy kiszki, nie daje spokoju. Od wczesnego rana błądzę uliczkami w błogiej nadziei odnalezienia czegoś oryginalniejszego.

Niestety! Robinson Kruzoe miał więcej szczęścia. Jemu jaja strusie wtaczały się pod stopy, kokosy padały na łeb, a tu hinduskie biedne głodomory nie znają na­wet kur. Jeżeli za cenę złota znajdzie się gdzieś jajko, to wielkości gołębiego. Zamiast ziemniaków, o które dziś poprosiłem, przynieśli mi jakieś zielone korzonki. Oto siedzę z takim korzeniem w drżącej od wzruszenia dło­ni i patrzą w lustro. Wyglądam jak pustelnik: ta sama chudość, z nosa skóra oblazła, spojówki oczu zaczerwienione, broda nie golona, ręka skrępowana bandażem, chyba tego dość jako wyraz najwyższej ascezy. Och, to Keti Bander!

Rano podczas wędrówki zatrzymałem się nagle, połechtany miłym zapachem. Wciągam w nozdrza i kręcę głową. W końcu zdałem się na instynkt. Za­głębiam się w ciasne zaułki. Chwilę błądzę, aż wreszcie znalazłem się na wprost dziwnego straganu. Pod daszkiem, na olbrzymim stole siedzi na podwiniętych nogach wychudzony golec i podparłszy brudną pięścią brodę, patrzy wyzywająco w oczy. Na stole, tuż obok skrzyżowanych pięt, leżą w paru stosach kruche cias­teczka. Dalej, na przenośnym piecyku, smaży się no­wa ich porcja.

Choć nie podobał mi się „cukiernik”, tym niemniej pokusa, jakiej dodawał w tej chwili żołądek, była zbyt wielka i przewyższała wszelkie sympatie i animozje. Biorę więc jedno ciastko do ust na próbę, a potem zamawiam całą resztę. Kupiec skinął niedbale na znak zgody.

Pragnąc uniknąć macania ciastek jego brudną łapą, podsuwam się do lady w zamiarze sypania własno­ręcznie i tu zachodzi rzecz niespodziewana: Hindus za­trzymuje mnie gestem dłoni, drugą zaś ręką zgarnia pośpiesznie ciastka, jakby chroniąc je przed moim dotknięciem. Jego wzrok nabiera przy tym cech po­gardy i lekceważenia.

Tłum podrostków tłumaczy mi łamaną an­gielszczyzną, że kupiec prosi, abym się odsunął, on nie życzy sobie, abym dotykał ubraniem krawędzi lady.

A to dlaczego? — pytam oburzony.

Bo sahib nie Hindus! Sahib brudny!

Z trudem opanowałem gniew. Ciastek nie kupiłem. Pierwszy raz w życiu obrażona została we mnie god­ność białego człowieka. Zdobyłem nareszcie wyjaśnie­nie, dlaczego rybacy nie przyjęli wówczas z moich rąk złapanego ptaka i nie tknęli darowanej im żywności. Parszywy, niżej urodzony, wieprzowi pokrewny, zaro­zumiały i napuszony jak indor, a głupi przy tym i nie znający prawdy życia biały człowiek nie może mieć nic wspólnego ze szlachetnym członkiem religijnej sekty hinduskiej.

Scena z cukiernikiem przebrała miarkę naszych udręczeń.

Jutro odpływamy! — zdecydowanym tonem oznajmiłem Pimpie wchodząc do pokoju. — Możesz mnie nie prosić. Nic nie pomoże. Wiem z góry, co chcesz powiedzieć: ręka się nie zrosła. Ale wolę do kompletu złamać nogę, niż zostać tu bodaj dzień dłużej. Odpływamy!

tylko przez wrodzoną troskliwość opierała się projektowi. W głębi duszy pragnęła ucieczki i Bander więcej może niż ja. Jej nerwy nie znosiły natręctwa pędraków. Dziś rano znalazłem ją leżącą na łóżku całą we łzach, z głową zakrytą poduszką. Pokój zamknięty na dziesięć spustów i zasłonięty okiennicami.

Co z tobą jest, dziewczyno? — pytam zdumiony.

A bo... a bo... już nie mogę dłużej! Ani chwilki spokoju! Oblegają ze wszystkich stron. Gdy wycho­dzisz, nie mogę się od nich obronić. Lezą w okna, stukają we drzwi, pokazują języki, ostatnio rzucali nawet kamieniami.

Pójdę ze skargą do dyrektora szkoły.

Możesz nie fatygować się. Dyrektor widział i na­uczyciele także, ale żadnej reakcji.

Nie mamy więc po co siedzieć. Pakujemy manatki i jazda! Byle dalej od ludzkich osiedli, a bliżej dzikiej przyrody. Z jej strony żadna krzywa nas nie spotkała.

Z niekłamaną radością wzięliśmy się do pakowania plecaków. Nareszcie znowu popłyniemy.

Precz z łóżkiem „prezydenta”!



Na Indusie


Kiedy wyruszaliśmy na wyprawę, cały świat życzliwych nam ludzi groził krokodylami.

Pożrą was! Połkną razem z kajaczkiem! Cóż zna­czy dla nich taka kruszyna!

Jeszcze nie znałem tych bestyj bliżej. Brakło argumentów do obrony. W duszę zakradła się niepewność. A może... kto to wie?...

Wydobyłem grube księgi zoologii Brehma. Nad i stronicami spędziłem dobrych kilka godzin. Dowiedziałem się rzeczy strasznych. Ostatnia iskra mojego zapału zgasła. Zamiast otuchy znalazłem tam same ostrzeżeń.

Same groźby. Oto, jak się okazało, rzekę Indus zamiesz­kują najgorsze krokodyle-ludojady, dla których nie ma żadnych przeszkód i żadnych świętości. Podczas suszy potrafią one wędrować z jednej rzeki do drugiej... kilometrami. Tak, że nawet sen na lądzie nie jest wcale bezpieczny. Inne bestie, żeby przetrzymać suchą porę roku, zagrzebują się w błocie i tak drzemią pod spęka­ną na wierzchu skorupą. Powypisywałem te wszystkie informacje i teraz czytam głośno z notatek.

Ojej! — krzyczy Pimpa. — To ja po takiej sko­rupie tyle razy szłam, przeciągając kajak.

Poczekaj, jeszcze ci coś przeczytam, oto wdzięczna opowieść:

Dwaj angielscy myśliwi rozbili pewnego razu na ta­kiej skorupie zeschłego błota namiot i najspokojniej w świecie położyli się spać. O północy zbudziło ich trzęsienie ziemi. Zerwali się z łóżek, aż tu dwa olbrzy­mie krokodyle wyłażą tuż obok i namiot się zawala im wszystkim na głowę...

Stare, bardziej przebiegłe okazy potrafią celowo wy­wracać rybackie łodzie, ażeby pożreć załogę. Takie wy­padki były notowane. Inne, bardziej zwinne, potrafią wyciągnąć wioślarza z łodzi po cichu i zgrabnie, tak że najbliższy sąsiad tego nie spostrzeże”.

Nie ma co: miła książka! Po jej przeczytaniu kroko­dyle urosły w naszej wyobraźni do potęgi apokaliptycz­nych bestyj. Drżeliśmy już na samą myśl o spotkaniu z nimi. Jeżeli po tym wszystkim zdobyłem się na start, zawdzięczać należy uporowi mojej litewskiej krwi ro­dem z „Mysikiszek”.

Brehm — to naukowa teoria i zbiór opowiadań Myśliwskich zebranych podczas stuleci. Moi polscy do­radcy — to przeważnie laicy i teoretycy. Ani jeden sąd, ani drugi nie mógł być dla nas miarodajny. Dopływając do brzegów Indii liczyłem najwięcej na opinią tubylców. Kto jak kto, ale oni powiedzą najoczywistsza (najpraktyczniejszą) prawdę. Według ich wskazówek ułożymy dalszą naszą marszrutę.

Pierwszy zabrał w tej materii głos redaktor Myatt w Karaczi.

You are crazy. Jesteście wariaci — zawyrokował po głębszym namyśle. — Wody Indusu aż kipią od kro­kodyli, duże łodzie obawiają się tam zapuszczać, cóż dopiero wasza skorupka! — mówił, a na dowód słusz­ności słów wsadził nas zaraz w samochód i powiózł do najbliższego błotka, gdzie w promieniach upalnego słoń­ca wylegiwała się liczna, bardzo wypasiona rodzina krokodyli.

Rzeczywiście, widok niezbyt zachęcający, dlatego wracaliśmy stamtąd mocno przygnębieni. Na domiar złego zastąpiło nam drogę stado bawołów. Próżno pan Myatt trąbił na wszystkie sposoby, wcale nie poruszone bydlaki patrzyły na samochód z najwyższą flegma i po­gardą.

Niechże pan trąci błotnikiem! — doradzałem znie­cierpliwiony.

Oho, pan ich nie zna, gotowe są roznieść na rogach cały samochód. Widywałem podobne przygody. To nie są europejskie krowy.

Poglądowe metody i serdeczne rady redaktora Myatta niczym się okazały wobec „fachowych” rad tubyl­ców. Opowieści gospodarza hotelu w Karaczi przekra­czały najbujniejszą nawet fantazję. Nasza dotychczaso­wa niepewność zmieniła się w przyczajony, paniczny lęk. Wpływaliśmy na wody Indusu z duszą na ramieniu i z zamkniętymi oczyma: co ma być, niech będzie! Kismet! Jeszcze pocieszałem się trochę doświadczenia­mi z lat poprzednich, kiedy przed każdą z wędrówek kajakowych straszono mnie bredniami o wodospadach, kamieniach i prądach, jakie nigdy nie istniały. Zresztą w czasie naszej ostatniej podróży, na Eufracie, straszono Beduinami, więc i krokodyle może nabiorą bardziej sympatycznych cech. Cofnąłem się przed startem i nie żałuję tego.

Ach, grzebieniaste jaszczury, kto by się was oba­wiał! Jakże nudna, jakże bezbarwna byłaby wyprawa bez waszego w niej udziału! Krokodyle nigdy nie były dla nas przeszkodą, lecz tylko i wyłącznie urozmaice­niem.

W Keti Bander, a nawet znacznie wyżej, w obrębie delty Indusu, krokodyle są legendą. Zjawiają się dopie­ro tam, gdzie prąd rzeki się ustala, a woda traci swoją ostatnią morską sól.

Krokodyle-ludojady leżą zazwyczaj pojedynczo. Zwłaszcza te starsze nie lubią tłoku. Drzemią nierucho­mo na ławicach piasku albo, częściej jeszcze, obok po­dobnych sobie sękatych bierwion naniesionych powodzią w deszczowym sezonie. Są one nadzwyczaj czujne i na odgłos najmniejszego szmeru unoszą swe kaprawe łby i pomrukując gniewnie, wpełzają do wody.

Sporo minęło czasu, zanim potrafiliśmy zapomnieć o tych wszystkich zasugerowanych nam przez ludzi z książki strachach. Mówiąc szczerze, do ostatniego dnia naszego pobytu w Indiach widok drzemiącego gdzieś w pobliżu, nawet najbardziej niewinnego gawiala, wy­trącał nas z równowagi.

Nie zapomnę też nigdy pierwszego wrażenia.

Dzień był wówczas mglisty i jak na Indie wyjątkowo bezbarwny. Melancholię szarego powietrza pogłębiało leszcze jednostajnie szare błoto. Gdzieniegdzie wysterczały z niego kępki pogniecionej falą, suchotniczej trawy albo pokracznie wykręcone ramiona butwiejącego drzewa.

Smętek siadł nam na duszę i kazał mocniej ciągnąć wiosła, byle jakoś dorwać się nareszcie do owych prawdziwie słonecznych, prawie legendarnych Indii, samego morza płynął z nami kwaśny humor. Nie było nic, co by go mogło naprawić. Wierzę w promieni twórczą właściwość każdego środowiska. Dlatego wiec drżę w psychiczne oddziaływanie słoty i błota. Obez­władniają one człowiekowi nawet mięśnie tak, że się pracować wiosłem nie chce. Wypłukują resztki życiowego rozmachu.

W takim to właśnie nastroju przedzieraliśmy się z trudem pod prąd mętnej wody dolnego Indusu, gdy nagle jedno z dużych, sękatych bierwion, leżących na brzegu opodal, ożyło, podniosło się, i zawracając w podkowę, niezdarnie leniwym ruchem wnizało się pod powierzchnię wody. A wszystko stało się tak nagle i niespodziewanie, że przerażenie odjęło nam mową. Zamarliśmy w bezruchu. Głos uwiązł w krtani. Zresztą samo słowo „krokodyl” już straszy. Pamiętajmy: był to pierwszy w naszym życiu krokodyl na swobodzie! W dodatku dosłownie parą metrów przed dziobem ka­jaka.

Patrz tam jest drugi! — wykrztusiła drżącym szeptem Pimpa.

Bij mocniej wiosłem. po wodzie... mocniej po wo­dzie! — krzyczę, podnosząc wodny tumult. — Może tym odstraszymy, innej rady nie ma.

Zdaje się, że widzę trzeciego... — szepce znowu Pimpa.

Daj spokój. Gdzie?

Weź lornetkę!

Łatwo jest powiedzieć: ,,weź lornetkę”, gdy ręce drżą i nie daje się jej nastawić. Raz po raz wypada i zacho­dzi mgłą. Nic nie widać. Zresztą, jak tu patrzeć spokojnie, gdy dziób kajaka przecina właśnie krokodyl smugę na wodzie. Trzeba pluskać, mocno pluskać.

Pimpa prosi, abym sprawdził przez szkła, czy krokodyl rusza się i czy na pewno ma oczy, bo może to tylko kłoda.

Z biegiem czasu otępiała nasza wrażliwość. Rzecz przyzwyczajenia.

Prowadzimy obecnie statystykę gęstości krokodylego „zaludnienia” według śladów na piasku. Krokodyli ślad przypomina podkowę natartą jego brzuchem, a po obu bokach biegną drobne zadrapania pazurów. Już tyle minęło dni naszego bliskiego z nimi współżycia, żeśmy zatracili poczucie niebezpieczeństwa. Czasami celowo uciszamy plusk wioseł i niesieni rozpędem su­niemy tuż tuż przy samym brzegu. Wówczas nie prze­widujący niczego potwór drzemie spokojny i w ostat­nim dopiero momencie zrywa się przerażony i daje nurka. Jeszcze przez moment widać trójkątny łeb i smugę ciętej pyskiem wody.

Ta symbioza z otaczającą nas naturą posunęła się do ideału: nie łapiemy ryb (brak wędki), nie zabijamy pta­ków (brak dubeltówki), nie strzelamy nawet do kroko­dyli... ach! — zapomniałem, ale to oddzielna i pełna emocji historia.

Któregoś dnia, zbliżaliśmy się właśnie do nagłego za­krętu rzeki, nie widziałem przed sobą nic prócz pląta­niny kolczastych krzewów, gałęzi zatopionych drzew i spadających co chwila, podmywanych prądem, zwa­łów piasku.

Wbrew racjonalnym przepisom jazdy postanowiłem skrócić drogę, ścinając zakręt wewnętrzną stroną rzeki. Wartki prąd aż bulgocze mi pod dziobem. Zagłusza szelest potrącanych gałęzi. Uwaga moja skupiona jest na wyszukiwaniu wolnych przejazdów. I oto nagle, najzupełniej niespodziewanie, tuż za zakrętem kajak się w mieliznę pomiędzy dwa grube jak on grzebieniaste ogony krokodyli. Zaskoczone tym Potwory poderwały się jak oparzone. Nie zdążyliśmy wydać głosu ani zdać sobie sprawy z niebezpieczeństwa, gdyż już było po wszystkim. Zbałwaniona zalała nam pół łodzi.

Wrażenie było tak piorunujące, że krople zimnego potu wystąpiły nam na skronie. Serca waliły i brakło tchu.

Na dzisiaj dosyć! — rzekłem wreszcie odkładając wiosło. — Dalej nie popłynę, choćbyś kazała.

Tylko nie na tej tu plaży — poprosiła Pimpa — trochę dalej, gdzie nie ma krokodylich śladów.

Zaszumiał błękitny płomyk prymusa. Przysłowiowy już makaron z konserwowym mięsem. Naszą trasą moż­na chyba najłatwiej podzielić według menu. Na począt­ku, jeszcze na Prucie, było kwaśne mleko z czarnym chlebem. Potem na Morzu Czarnym — rybna zupa. Da­lej w Turcji — jajecznica z pomidorami. W krajach arabskich — rzodkiewki i daktyle, a tutaj — konserwy.

Swoją drogą miłe jest życie w ciągłych kontrastach, Prawdziwą jego wartość oceniamy w tej chwili. Czyliż nie cudowny to moment, kiedy napełnione śliną usta powoli i z premedytacją zaczynają wciągać długą, nie­skończenie długą, nitkę makaronu. Broń Boże nie wol­no gryźć ani się śpieszyć. Czuje się wówczas siłę odżyw­czą wszystkich witamin razem, i tych w zastrzykach, i tamtych w kolorowych pastylkach, jak spływają w zgłodniały żołądek łodygą cudownego makaronu, jak to wsiąka w krew, pobudza nerwy i słodkim dreszczem ukojenia wędruje od komórki do komórki. Błogi spokój napawa otuchą, a dobroć ofiarna spływa na serce. Powieki mrużą się ze znużenia, a makaron mówi: „Patrzcie, jakie łagodne są krokodyle”. Nie ma to jak makaron w konserwowym sosie! Ktoś powie: „Jarząbki”. Bzdury! Pod wpływem zjedzonego makaronu błota wysychają, słońce przestaje doskwierać, kajakowa bur­ta nie wcina się pod żebra i pewność się zjawia, trochę wysiłku, kilka machnięć wiosłem, wpłyniemy w zielone parki kwitnących kwiatów i drzew.

Zwabiony widokiem kromki chleba na pokładzie Pacyfisty. kudłatonogi sęp krąży nad naszymi głowami. Niemalże skrzydłem zawadza nam o włosy. Rzucam niego kamykiem, bez żadnego skutku.

Odejdźmy parę kroków, zobaczymy, co będzie robił? — proponuje Pimpa.

Sęp jakby tylko na to czekał. Zwinął skrzydła i niby ciężka, łopocząca kula zwalił się na kajak, poderwał pazurami śniadanie i ruszył z powrotem w górę. Trwa­ło to ułamek sekundy, a działo się na odległości wy­ciągniętego ramienia. Zaiste, dziwne tu panują obycza­je. Człowieka, którego w Europie każde zwierzę omija z daleka, jak najgorszego wroga, tutaj traktuje się na równych prawach z małpą czy sępem, psem czy hieną. Jest takim sobie, równouprawnionym konkurentem do jednej i tej samej kromki chleba. Po to więc płynąłem tak daleko, ażeby zdewaluować się kompletnie? Żeby stracić na swojej urojonej wielkości, ja, Homo Sapiens? Takie „kamrackie” stanowisko odpowiada mi stupro­centowo. Odtąd patrzę na ptaki, ryby i inne biegające żyjątka jak na kolegów i gdyby rozumiały ludzika gwa­rę, pytałbym ich o pozwolenie na zajęcie tej lub innej polany pod obóz. Wszakże oni tu gospodarzami, ja — intruz europejski.

Prąd Indusu z każdym dniem staje się coraz silniej­szy. Pacyfista posuwa się naprzód coraz wolniej, coraz oporniej, tak że aż mięśnie mdleją. Wreszcie idąc w ślady flisaków kupiliśmy długą linkę na hol i uwiązawszy ją do topu masztu, jęliśmy holować. To był początek dwumiesięcznych prawie galer.

Jak przystało na dżentelmena, posadziłem Pimpę na ster, próbując przedzierać się brzegiem. Niestety. W parę minut kajak wplątał się w przybrzeżne gałęzie, a ja pokrwawiłem stopy na niezliczonych kolcach. Zamieniliśmy więc role: Pimpa poszła brzegiem, ja zaś usiadłem na ster. Tym razem powiodło się lepiej. W rezultacie ze wstydem muszę się przyznać, że blisko półtora ty­siąca kilometrów żmudnej drogi przez wertepy błot, urwisk i kolczastych krzewów Indusu z linką na ra­mieniu przeszła piechotą moja Pimpa i jej tylko należy się za to nagroda. Ja niby turecki pasza siedziałem zawsze wygodnie rozparty na poduszkach kajaka. Sto­sownie do wschodnich obyczajów — z kobiety uczyni­łem służebnicę. Tak więc koloryt lokalny został w ca­łości zachowany.

Temu, kto w wygodnym fotelu czyta niniejszą książ­kę, niełatwo będzie wytłumaczyć trudności piętrzące się na naszej drodze. Brzegi bowiem Indusu daleko od­biegają od warunków znanych w Europie. Nie ma tu miękkich jak dywan, soczystych łąk naszych rzeczek nizinnych. Nie ma tu udeptanych przez wędkarzy ścieżek. Nie ma takich dróg jak nad Kanałem Augu­stowskim.

Brzegi Indusu po większej części porasta gąszcz po­kracznych, karłowatych krzewów, których ukłucie daje długotrwały obrzęk, a potem swędzenie skóry. Ziemia dookoła jeży się od kolców. Biedna Pimpa co chwila syczy z bólu, chwytając za krwawiącą piętę.

Gałęzie zatopionych drzew czepiają się linki holow­niczej, uniemożliwiając posuwanie się naprzód. Częste brzeg wysoki i kolczasty przechodzi nagle, prostopad­łym urwiskiem w trzęsawisko, które przez wzgląd na krokodyle budzi zrozumiały niepokój.

Bagnista przestrzeń po wierzchu zasycha w cienką popękaną w kwadraty skorupę. Szczeliny zieją czarną, wilgotną otchłanią. Biada temu, kto tam nogę wsadzi! Skorupa wolnym przechyłem zatapia się pod powierzchnię rzeki. Takie błotne płycizny sięgają nie­raz długimi językami w głąb Indusu, tak że nasza trzydziestometrowa linka holownicza wypręża się na całą długość i jeszcze jej nie wystarcza. Kajak wciąż mąci kilem dno. W takich momentach myśl o kro­kodylach naprawdę przeraża. Wytrzeszczony wzrok próżno się stara przeniknąć maskujące otoczenie. Nikt nie da gwarancji, że noga lub dziób łodzi nie trafi na oślizły, guzowaty kark drzemiącego potwora. Tu właśnie, w myśl wskazówek hotelarza z Karaczi, za­czynało się królestwo wszelkiego rodzaju gadów i pła­zów.

Siedząc w kajaku nie wiedziałem, o kogo więcej się niepokoić, o siebie czy o Pimpę. Ona przynajmniej, ska­cząc z kwadratu na kwadrat, miała możność ucieczki, tymczasem ugrzęźnięcie łódki skazywało mnie na całkowitą bezbronność. Ster nie równoważył ciężaru liny i kajak zamiast iść równolegle do linii brzegowej, wciąż skręcał na ląd. Musiałem wbijać wiosło w cuchną­cą kaszę mułu, żeby przeciwdziałać oporowi liny.

Nierzadko przestrzenie błotne ciągną się przez całe popołudnie, grożąc brakiem odpowiedniego miejsca na nocleg, wówczas w krytycznych chwilach ratują nas flisackie barki.

Im dalej w górę rzeki, tym większy ich ruch. Posu­wają się na pycha za pomocą długich drągów bambu­sowych. Proponują nam przyczepkę, nie godzimy się Jednak ze względu na powolność ich marszu. Jak obliczyłem, przepędzamy dziennie pięć do sześciu barek. Ale na miejscach bagiennych stają się one dla nas je­dynym ratunkiem. Romantyczne noclegi na nich przy blasku smolistych szczap, w otoczeniu oturbanionych, Prawie nagich dzikusów, mogą wzbudzić zazdrość w niejednej, urzeczonej czarem Wschodu duszy. Jakżeż często jednak w zetknięciu z realizmem zaciera się subtelny koloryt niezwykłości. Mnie na przykład odarły i uleczyły z egzotycznej ekstazy... szczury.

Olbrzymie, tłuste, prawie oswojone, roją się setkami na barkach. Czyż religijny a serdeczny Hindus potrafiłby skrzywdzić jakie bądź żywe stworzenie? Tu nikt nikogo nie zabija.

Szczególnie wraziła mi się w pamięć jedna z najbar­dziej romantycznych nocy, kiedy mimo nadludzkiego zmęczenia ani na chwilę nie zmrużyłem oka.

Moje nerwy nie znoszą myszy. Nie dlatego, abym się ich miał bać, broń Boże, ale z racji ich niespodziewa­nych, nigdy nie przewidzianych ruchów. Pod tym względem Pimpa okazała się bohaterką.

Owej pamiętnej nocy pozwolono nam spać, na su­chym, specjalnie wysłanym matami dnie dużej, pustej flisackiej łodzi. Wysokie jej burty zasłaniały przed wiatrem, a rozpostarte nad głowami płótno chroniło przed wilgocią poranku. Wymarzone warunki! Gościn­ni gospodarze, chcąc nam jeszcze bardziej dogodzić, wyjęli Pacyfistę z wody i włożyli go także do wnętrza barki. Tak więc wystarczało wyciągnąć rękę, a już mogliśmy gospodarować w naszych magazynach.

Wieczór minął bez specjalnych wrażeń. Miły i przy­stojny „kapitan” o wężowo elastycznych ruchach tanecznicy przyniósł w poczęstunku usmażoną rybę (trzymał ją mocno w brudnym ręku, a krople tłuszczu kapały spomiędzy czarnych palców). Wsłuchani w obcy gwar gardłowych dźwięków narzecza sindh, zajada­liśmy rybę, rozkosznie przymrużając oczy. Potem Pim­pa poszła do babińca piec placki.

Do pieczenia tutejszego chleba używa się specjalnej patelni o wypukłym dnie bez zagiętych kantów. Goto­wy blin ześlizguje się z patelni wprost do stóp piekącej baby. Oczywiście brud pokładu nikogo nie wzrusza, a zresztą przed robotą dość skrupulatnie się go zamiata. Bliny smażą w tłuszczu zwanym makhan. Jest to coś v rodzaju masła ubitego z kwaśnego mleka bawolic. Makhan nie wygląda apetycznie. Po wierzchu tłustej papki pływa zielona serwatka. Tłuszcz ten kładzie się na patelnię bezpośrednio... palcami.

Na podłodze obok bosej, bogato zdobnej w pierścienie stopy leży mosiężna miseczka, której wypukłość służy do polerowania powierzchni blina. Z wolna warstwa opadłych na podłogę tłustych blinów wzrasta i staje się przedmiotem wdzięcznej zabawy umorusanych ba­chorów. Przekładają je z miejsca na miejsce, klepią zasmarowanymi rękami lub okładają nimi brzuszek kota, który specjalnie lubi taką ciepłą operację, nadstawia się i mruczy. Zanim więc placek trafi do zgłodniałych ust, musi przejść opisaną drogę smakowych ewolucji i pewnie dlatego jest taki wyborny.

Na prośbę Pimpy zająłem się budową zasłony. Po­szły na ten cel oba żagle oraz wszystkie koszule, tego jednak było za mało, bo za chwilę we wszystkich szcze­linach zjawiły się oczy. Każdy nasz ruch, każdy nasz kęs odprowadzały ciekawym błyskiem wpatrzone źre­nice. Nie darowały nawet zębom. Śledziły sposób euro­pejskiego żucia i europejskiego połykania. Mnie to wca­le nie drażni, ale Pimpa jest naprawdę biedna.

Wreszcie zmęczona załoga dała nam spokój i poszła spać.

Dobrej nocy — mruczę ziewającym głosem, od­wracając oczy ku gwiazdom i nagle... zamieram z prze­rażenia. Tuż przed moim nosem, na brzeżku barkowej burty, na tle pięknego indyjskiego nieba, z pyszczkiem wzniesionym ku księżycowi siedzi czarny, aksamitny, olbrzymich rozmiarów szczur i... marzy.

Struchlałem. Bałem się poruszyć, żeby łajdaka nie strącić pod kołdrę. Sam zresztą nie wiedziałem, co począć. Byłem nieprzytomny ze strachu. Tymczasem to­warzystwo tych marzycieli jęło się powiększać. Jak w marionetkowym teatrze wychodziły wciąż nowe cie­nie na ekran. Dalibóg, ciekawe odkrycie — szczury ko­chające księżyc! Trzeba było po to płynąć aż do Indii.

Z wolna zaczynam się oswajać. Niech siedzą, byle nie zechciały schodzić. Byle w dalszym ciągu zachowywały się romantycznie.

Naraz gdzieś na dnie barki wybucha przeraźliwy pisk. Za nim uderza cała orkiestra. Zwariowane strojenie piszczałek, skrzypienie drzwi, piłowanie żelaza. Widel­cem po talerzu... piaskiem w zębach... Licho wie, jak jeszcze! Za tym harmiderem — łomot spadających szczurzych ciał. Przebieranie łapkami szybkie i powol­ne. Skoki z prawa na lewo i z powrotem. Nad głową i nad nogami. Chrobotanie mat. Mój Boże!!!...

Istna batalia armii kotów z armią szczurów. Oblicza­łem je w myśli na dziesiątki i setki. Leżałem potulnie skulony, mocno zaciskając dookoła ciała koc. Wtem spo­za kajaka właśnie wypada ich cała hałastra i w dzikim pędzie, skacząc przez Pimpę, rzuca się w moją stronę. Tu nerwy nie wytrzymały. Zakryłem głowę kocem i przy akompaniamencie śmiechu odważnej małżonki jąłem krzyczeć na cały głos. Dość mam wszystkiego. Dygoczę jak w febrze. Zapalam latarkę, żeby jakoś zbudować fortecę dla obrony. W końcu zamiast tego kładą się do wnętrza kajaka i zaciągam nad sobą szczelnie da­szek brezentowy. Pimpa wyraża chęć pozostania na miejscu. Żałuje nawet, że nie udało się jej dotąd złapać ręką któregoś z tych „miłych stworzonek”.

Zamknięty brezentem, duszę się od gorąca, wolę jednak to od szczurzych spacerów pod kocem.

Ledwiem zapiął płachtę namiotu, nowe piski rozległy się dokoła. Znowu zawrzało jak w ulu. Chyba sto czarnych biesów skoczyło na mój daszek i jęło biegać po nim tam i z powrotem, jakby nie miały innego te­renu. Tłukę zapamiętale w brzuchate cienie. Wyrzucam te w powietrze, a one ciężkim klapnięciem padają z powrotem na płótno, aby znowu rozpoczynać na nim swe opętane igraszki.

Przeklęta niech będzie owa noc! Koszmarna noc walki z cieniami! Oczy mrużyły się ze znużenia. Mgłą za­chodziła świadomość. A szczury latały wciąż nade mną i we mnie. Zaciskałem powieki, zatykałem uszy, nic to nie pomagało. Wreszcie, znużony, jakoś usnąłem. Zbudziło mnie ciężkie westchnienie Pimpy i oślepiający promień słońca.

Wiesz, dawno już tak dobrze nie spałam. Wyobraź sobie, że nad ranem znalazłam przy policzku szczurka. Spał przytulony jak kot. Ładny mi kot! Tfu!... Istna Baba Jaga z tej mojej Pimpy!

Nasza barkowa gospodyni ma cudne, czarne oczy i sunie majestatycznym krokiem królowej. Czuć w niej rasę pokoleń. Na pęcinach nóg brzęczą liczne, srebrne dzwoneczki, a ramiona zdobią grube, ciężkie bransole­ty. Lewe jej nozdrze przebija śrubka przykręcona od wnętrza muterką. Na tej śrubie połyskuje kolorowy, pięknie oprawny kamyk. Nasza gosposia ma miniaturo­we rączki, a ramiona jak toczone z brązu. Robi przy tym wrażenie obytej towarzysko i świadomej powodzenia damy. Nosi ciemnozielone, szerokie spodnie i pomarańczowe sari na białej bluzeczce. W doborze barw wykazuje wiele gustu, jak wszyscy zresztą Hindusi. Tyle jaskrawych barw mieści się tu na jednym człowieku, a powiązane są jakimś nieuchwytnym prawem smaku, Prawem niezliczonych pokoleń rozmiłowanych w jaskrawości kontrastach.

Lubię przyglądać się rannej toalecie flisaków, zwłaszcza gdy misternie wiążą swoje turbany. Tyle powagi i tyle namaszczenia kładą w ten akt. Przede wszystkim koniec siedmiometrowego ręcznika biorą w zęby, potem, trzymając lewą dłoń wysoko nad uchem, zawijają na niej kolejne pierścienie, aż cała reszta muślinu ułoży się warstwami w kształt zawoju. Wówczas oba końce przeplatają się ku górze fantastycznym wach­larzem.

W chwilach wolnych od pracy mężczyźni palą nargila lub grają w karty. Olbrzymia gliniana fajka z bam­busowym, metrowej długości cybuchem, stanowi jedy­ny mebel statku. Zegarem życia flisackiego jest mały, żywy kogucik-perliczka wydzierający się skrzeczącym, dyszkantowym głosem w godzinach północy i poranka.

Każdą barkę zdobi bandera, a najczęściej nawet dwie, zatknięte pionowo po obu stronach rufy. Te barwne, złotem haftowane płachty nadają statkowi romantycz­ny, średniowieczny charakter pirackiej brygantyny. Do tego pełno tu jeszcze przeróżnych ornamentów powy­cinanych na burtach i ławkach, na ścianach kabin i des­kach pokładu. W rzeźbach przeważają motywy roślinne z kwiatem lotosu jako zasadniczym elementem dekoracyjnym. Na uwagę także zasługuje oryginalne oża­glowanie barek. Nie ma tu części przytwierdzonych na stałe — ani gwoździa, ani żadnej śruby. Nawet maszt, zamiast siedzieć jak u nas w ściśle pasującym gnieździe kilsonu, tutaj, niby dziecinny bączek, stoi sobie luźno na zaostrzonej stopie, trzymany jedynie siłą czterech want. Od jego topu (wierzchołka), niczym studzienny żuraw, wisi na łańcuchu bardzo długa reja lugrowa. Grubszy jej koniec, obciążony kłodą, przytwierdza się do dziobu barki, dłuższy zaś i cieńszy wystercza w górę ku tyłowi. Przy zmianie halsu reja ustawia się w pion i przekręca przed masztem na odwrotną stronę. Odby­wa się to nadzwyczaj łatwo i sprawnie.


Jednej z następnych nocy przekonałem się naocznie o wielkiej praktyczności takiego ożaglowania.

Spaliśmy na pokładzie flisackiej barki. Wieczór był pogodny. Niebo błyszczało gwiazdami i pełnią księży­ca. Szakale odwyły swój codzienny hymn, a z lustrza­nej powierzchni rzeki wyskakiwały co chwila olbrzy­mie ryby, głośnym sapaniem dając wyraz radości ży­cia. Słowem, usnęliśmy w błogim nastroju ciszy i bez­pieczeństwa.

Zbudziło mnie tupotanie nóg po pokładzie i nerwowe -wrzaski załogi. Spojrzałem na zegar. Godzina druga w nocy. Cóż, u licha, zwariowali?

Leniwie przeciągając ramiona, wytykam łeb spoza maty. Na tle jasnego jak poprzednio nieba uwijają się pośpiesznie ludzkie cienie. Śledzę ich ruchy. Wbijają na brzegu zapasowy pal, wzmacniają na nim cumowa­nia. Po co? Dlaczego? Skąd ta nieuzasadniona trwoga? Ani jednej chmurki na niebie. Gwiazdy, jak świeciły, tak świecą.

Odpowiedź nie daje na siebie czekać. Nawoływania załogi głuszy nagły świst wichru. Nie zdążyłem scho­wać głowy, jak już nie było dachu nad nami. W na­stępnej chwili miałem już oczy i usta pełne piasku, le­żałem jak długi na rozrzuconych rzeczach. Ponad łodzią szalał orkan. W konwulsyjnych podrygach szarpały się maszty i wanty, a biedna kapitańska nadbudówka trzeszczała, wolała ratunku. Załogę opętał szał przera­żenia. Jedni, bijąc muzułmańskie pokłony, padali na kolana, drudzy pod wodzą kapitana rzucili się do za­grożonego dobytku. Uderzeniami topora zrąbali liny a reja z impetem gruchnęła o pokład. Jednocześnie oba trzymające nas przy brzegu pale pękły i barka, niesiona wichrem, pognała w poprzek rzeki. Część załogi zdążyła Wskoczyć, inni zostali na brzegu. Pędziliśmy tak lo­tem błyskawicy, aż ciężka barka, przeznaczona do wożenia olbrzymich pni drzewnych, z głuchym łoskotem walnęła o przeciwległy brzeg i niby łupina orzecha pełzła dalej po błocie. Było coś wspaniałego w tej potędze żywiołowego huraganu. Nawykły do naszych niewin­nych burz i wichrów, nie mogłem wyobrazić sobie dotąd podobnej sytuacji. Teraz, w momencie czołgania się łodzi po ziemi, pojąłem rzeczywistą grozę rozgniewa­nego Południa. Szczęściem było to tylko błoto — nie ocean i za to właśnie błogosławiłem nasz dobry los.

Wreszcie barka utknęła w miejscu, a rozdrażniona tym wichura podniosła przeraźliwy harmider i gwizd na opornych wantach. I tu nastąpił punkt kulminacyj­ny całej tragedii. Wszystko, co dotąd stało jeszcze nad nami, z rumorem i trzaskiem zwaliło się w bezładną kupę desek, pali i gałganów. Zostaliśmy tym dosłownie przygnieceni, ale szczęśliwy zbieg okoliczności cisnął nas w gumowe poduszki materaców, czym serdecznie ujęci nie reagowaliśmy już więcej i obojętni na epilog straszliwego sztormu... twardo usnęliśmy.

Zbudziło mnie targanie za poły koszuli. — Co jest? O co chodzi?

Tłum rozbawionych rybaków patrzył na nas z góry. Odkopali oto rumowisko i na jego dnie znaleźli nasze beztrosko drzemiące ciała. Ta beztroska właśnie naj­bardziej, im się chyba podobała.

Ranek uśmiechał się do nas pogodnym słońcem, jak gdyby nigdy nic. To nie on. To jego poprzedniczka, noc, narobiła takiego bałaganu.

Załoga wzięła się tymczasem do stawiania masztu i żagli, była to zarazem ich poranna modlitwa. Kapitan nosowym tenorem wykrzykiwał śpiewnie coraz to nowe słowa litanii, a chór zebranych przy robocie marynarzy odpowiadał. To chóralne, mocne wołanie: „Hajso!” towarzyszyło każdemu pociągnięciu lin i płynęło wodą Hindusu rześko a wesoło, pełne jakby wdzięczności za zwycięskie wczoraj i pełne wiary w lepsze jutro.

Chwytam nagle ołówek i nie rozumiejąc słyszanych słów, notuję ich fonetyczne dźwięki.

Gdy maszt stanął, a zmęczeni flisacy usiedli na bur­tach, zaglądając w notatkę, zacząłem im wyśpiewywać w tej samej tonacji:

...Elli Allah! — Hajso!

Sabu sare! — Hajso!

Bandar dare! — Hajso!

Makamnare! — Hajso!

Czokan Barja! — Hajso!

Czort czalaja! — Hajso!

Winda weri! — Hajso!

Windawarma! — Hajso!

Czortu dinda! — Hajso!

Allah hissa! — Hajso!...



Sprawiłem tym niemałą radość. Słuchacze pokładali się ze śmiechu, podpowiadając i korygując niektóre zwrotki.

Po krótkim odpoczynku razem z nimi wzięliśmy każ­dy swoją linę na ramiona i ruszyliśmy w drogę. Po go­dzinie flisacy znikli nam za zakrętem rzeki. Dłuższy widocznie mam krok, a i łódka lżejsza.

Znowu przedzieramy się przez gąszcze kolców. Zno­wu wypatrujemy krokodyli i tak przez calutki czas. Im dalej, tym gorącej i trudno jest wytrzymać bez kąpieli. Dzień za dniem jednaki, dzień za dniem znojniejszy. Aż wreszcie któregoś popołudnia protestacyjnie stanąłem w miejscu. Rozstawiłem szeroko nogi, otarłem Pot z czoła i opuściłem łeb:

Dalej nie idę!

Na piasku śladów nie ma. Woda dostatecznie płytka i przezroczysta uwidoczni każdego krokodyla. Nie ma nad czym się zastanawiać.

Pierwsza kąpiel minęła w bojaźliwym skupieniu, ale następne — coraz lepiej i śmielej. Kąpaliśmy się odtąd codziennie, ba! — po kilka razy na dzień.

Po kilku dniach temperatura osiągnęła tropikalne maksimum. Może nie tyle było gorąco, ile oślepiało słońce. Wżerało się w oczy blaskiem tak przenikliwym i świdrującym, że nie pomagało już ani mrużenie po­wiek, ani zasłona wioślarskiego daszka. W końcu mu­siałem zdradzić niezłomne dotychczas zasady bezpo­średniego obcowania z naturą i — o hańbo! — włoży­łem ciemne okulary.

Indus zamęczał monotonią krajobrazu. Błot coraz mniej — coraz więcej piasku. Długie jego ławice wy­ciągają się na zakrętach aż do przeciwległego prawie brzegu, zmuszając co chwila do zygzakowania. Musimy wsiadać, to znów wysiadać. Coraz częściej spotykamy wyspy dzielące koryto rzeki na dziesiątki odnóg i błą­dzimy w nich, ryzykując stratę czasu i próżny trud.

Nieraz po całodziennej pielgrzymce trafiamy nagle w ślepą kieszeń wodną i trzeba na powrót odrabiać przebyte już kilometry. Często powrót mniej się opłaca niż przewleczenie łodzi w poprzek ławicy do właściwe­go kryta. Łatwo się jednak dziś o tym mówi. Jakże ciężkim jednak wysiłkiem płaciliśmy za te skróty!

Namokły, dębowy kajak ważył około dziewięćdzie­sięciu kilogramów. Do tego dodajmy wagę rzeczy. A przy tym dobra wola Pimpy nie mogła mimo wszyst­ko zastąpić męskich bicepsów. Dźwigaliśmy więc swój dobytek porcjami, od punktu do punktu. Nabiegaliśmy, się przy tym co niemiara.

Prąd tymczasem narastał w siłę i każdorazowe przejście na drugą stronę rzeki kosztowało nas sporo trudu i czasu. Poza tym liczne mielizny zmuszały do ciągłego przechodzenia w bród (nieraz powyżej kolan), co wobec możliwości spotkania krokodyli nie wpływało kojąco na stan nerwów.

Jak dotąd krokodyle unikały naszego towarzystwa. Byliśmy im za to niezmiernie wdzięczni.

Szczególnie wraził mi się w pamięć niezwykły dzień zapisany w dzienniku pod nazwą: „Dzień krokody­lowy”.

Od samego rana wyjątkowo się nie wiodło. Kasza na śniadanie przypaliła się, utopiliśmy zegarek. Stad hu­mory minorowe. Korzystając z wolniejszego prądu wsiedliśmy do kajaka. Z początku nawet szło nieźle i posuwaliśmy się naprzód. Nagle zza zakrętu rzeki wyłania się ogromne cielsko krokodyla i wbrew dotych­czasowym obyczajom płynie z prądem wprost na nas. Zwykle ponad powierzchnię wystercza tylko łeb lub koniec pyska, tym razem cały jaszczur leży na wodzie. Można przeliczyć wszystkie guzy grzbietu. Ale któż by w takiej chwili liczył! Nie wiem, jak czuła się Pimpa (siedzi bliżej dziobu), ja, mówię szczerze, straciłem głowę. Zamiast wykombinować obronny manewr, prze­stałem wiosłować, czekając, co los zdarzy. Odrętwienie moje nie trwało długo. Krokodyl walnął łbem w dziób kajaka, zakołysał się jakoś dziwnie, zapluskał łapa­mi i niezdarnie począł się obracać ogonem w naszą stro­nę.

Martwy! Martwy! — krzyczy wesoło Pimpa ude­rzając wiosłem po rogowej skorupie. Ciężar spadł mi z piersi. Już liczyłem minuty życia, a tu zbawienie samo przyszło. Radosne i nieoczekiwane.

Uf! — z ulgą odetchnąłem. Coś niesamowitego było w tym krokodylim trupim ataku. Przyglądamy się mu z bliska. Nie jest to krokodyl, tylko gawial, zupełnie inny od dotychczas spotykanych. Ma bardzo długi podobny do ptasiego dzioba, na końcu nieco rozszerzony w kształt buławy. Kolorem też się różni, jest bardziej zielony i ma żółte podbrzusze.

Tego dnia po południu, przeprawiając się z jednej mielizny na drugą, wysiedliśmy z kajaka oboje. Piasek nosił liczne ślady krokodylich łap i brzuchów. Dlatego może woleliśmy ominąć zatoczkę, idąc piechotą lądem. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie nadwątlona kol­cami linka. W momencie, kiedy Pacyfista znajdował się na samym środku wody, a my na wysokim brzegu, lin­ka urwała się i nasz skarb, nasz dom i przyjaciel, z ba­gażem, jedzeniem i dokumentami, popłynął sobie z prądem rzeki.

Chwilę biegamy obok bezradnie, krzycząc i wyma­chując rękami, ale niewiele to pomaga. Kajak zamiast zbliżyć się, oddalił się jeszcze bardziej. Nie można już było dłużej zwlekać. Bez namysłu rzucam się do wody. Płynę jak mogę najszybciej i najgłośniej. Tłukę ra­mionami wodę licząc naiwnie na krokodylą tchórzliwość. Dusza moja jest sucha, bo przysłowiowo siedzi na ramieniu.

Dosięgłem kajaka w sam czas, gdy strach odbierał mi już przytomność. Mimo woli obejrzałem się za siebie, gdzie ostatni zmącony moją nogą krąg wygładzał się w lustrzany spokój. Krokodyla nie było. Przeżyliśmy z Pimpą dobrą próbę nerwów! Odtąd co rana spraw­dzamy stan holowniczej linki.

Krokodyli dzień” na tym się nie skończył. Słońce miało się już ku wieczorowi i ryby głośniej zaczęły sapać. Indus wyprostował się w różowy, lśnią­cy spokojem korytarz. Brzeg prawy, usłany miękkim piaskiem, mile koił moje poranione stopy. Powietrze nieco ochłodło, przestało suszyć spękane od żaru war­gi. Rozgadaliśmy się z Pimpą o naszej akademickie przeszłości. Humory zakwitły pełnią wisielczej weso­łości. Pleciemy trzy po trzy, raz po raz wybuchając śmiechem. W perspektywie mamy najlepszą kategorię noclegu, brzeg wysoki, piaszczysty i suchy. W dobrych więc humorach gawędzimy tak sobie swobodnie, aż raptem między jednym a drugim słowem słyszę prze­straszony szept: „Krokodyl!!!”

Oglądam się za siebie. Najwyżej metr od brzegu, na piaszczystej mieliźnie drzemie duży okaz i na jego to właśnie ogon wlokę kajak z siedzącą w nim Pimpą. Ułamek sekundy, a wskoczyłaby w objęcia potwora. Jednym szarpnięciem w bok odprowadzam łódź z kursu i przyciągam do brzegu. Krokodyl wciąż drzemie. Gestem proszę o rewolwer. Niestety, nie można go łatwo znaleźć. Rewolwer bowiem traktowaliśmy dotąd jako najmniej potrzebny sprzęt, a konserwując od rdzy, chowaliśmy go na samym dnie luku w niezliczonej ilości gałganków.

Na szczęście krokodyl cierpliwie czekał. Trzymając wreszcie broń w pogotowiu, jąłem podkradać się. Poz­wolił podejść do siebie na dziesięć kroków. Celuję, ręka drży z emocji. Celuję długo i z namaszczeniem. Pada strzał. Krokodyl nie drgnął. Śpi sobie dalej. Strzelam jeszcze dwa razy. Wciąż bez rezultatu.

Wacek! Patrz, jak mu śmiesznie łapa sterczy do góry!

Ze wstydem opuszczam broń. Przedziwny pech! Zdechłe krokodyle prześladują nas tego dnia. Pimpą śmieje się serdecznie, ale ja jestem zły. Pierwsze mo­je polowanie w życiu na grubego zwierza i tak nieefek­towne!

W parę dni później pożegnaliśmy krokodyle na zaw­sze. Znikły ich podkowiaste ślady na piasku i trójkątne, „tajemnicze strugi na lustrzanej powierzchni rzeki. Na miejsce ludojadów zjawiły się masowo gawiale, te Baśnie ostrodziobe, których martwy przedstawiciel zderzył się z naszym Pacyfistą.

Gawiale są niezmiernie towarzyskie i rzadko spotyka się je w pojedynkę. Najczęściej leżą na mieliznach gromadami, po siedem, dziesięć sztuk. Przeważnie są daleko mniejsze, koło trzech metrów długości. Chociaż najdłuższy okaz krokodyla, jaki w ogóle spotkałem w życiu, należał właśnie do gawiali.

Gawiale trzymają zawsze głowę zadartą wysoko do góry. Robi to wrażenie, jakby stale patrzyły w słońce. Występują dopiero tam, gdzie rzeka ma silny prąd. Dzięki ostremu kształtowi pyska, poruszają się w wo­dzie nadzwyczaj zwinnie i szybko. Miejscowa ludność nie obawia się ich zupełnie. Siesierim (w narzeczu sindh) — to przyjaciel, nie wróg. Kąpiel razem z nim nie stanowi dla tubylców żadnej osobliwości. W na­szych oczach przepływali oni rzekę w tym samym do­kładnie miejscu, gdzie przed chwilą wpełzła do wody liczna gromada gawiali. Zachęceni podobnym przykła­dem, gdy słońce porządnie przypiekło, machnęliśmy ręką na znak ostatecznej rezygnacji i zmrużywszy oczy, wstąpiliśmy w głębię. Odtąd pływamy coraz śmielej. Chociaż pewien stary Hindus długo się na ten widok zastanawiał, aż w końcu, skrobiąc potylicę, rzek po­ważnie:

Naszych nóg one jakoś nie gryzą, ale białe — kto wie?

A kiedy później o naszych kąpielach dowiedzieli się Anglicy, podziwom nie było końca. Zyskaliśmy opinię wariatów i szaleńców. Nie bardzo chcieli wierzyć. A jednak jesteśmy żywi! Z całą dziś pewnością mogę twierdzić — gawiale żywią się wyłącznie i tylko ry­bami.





Hajderabad


W Kotri, aby nie płacić hotelu ulokowaliśmy się w kabinie rzecznego parostatku. Statek ten od niepa­miętnych już czasów stał zakotwiczony przy brzegu na stałe. Zadaniem jego ma być podobno pomoc na wypa­dek klęski powodzi. Szczerze wątpię w skuteczność tej pomocy, bo kocioł i maszyneria, dawno zardzewia­łe, przedstawiają widok tragiczny. Według opinii naj­bliższej obsługi w najlepszym razie mógłby ruszyć do­piero w trzydzieści sześć godzin po alarmie.

Zresztą, co może mnie obchodzić sprawność jego ra­towniczych motorów. Najważniejsze, że są tu kabiny, w których można się rozlokować. Po ciasnym wnętrzu kajaka perspektywa zamieszkania na parę dni w tak luksusowym pomieszczeniu napawa nas niebiańską rozkoszą. Pimpa bierze się do wycierania kurzu, a ja ustawiam meble. Kurzu tu bez przesady na dwa palce. Sprzątanie więc trwa dobrych parę godzin, na wieczór jednak mamy już jako tako wyglądający pokój.

Wślizgując się pod kołdrę nie pomyślałem nawet, że za chwilę przeklnę ten statek z jego kabiną, cały świat, życie i matkę, która mnie zrodziła... przeklnę wszystkich i wszystko, ze łzami w oczach. A winę po­noszą... pluskwy.

Kto ich nie zasmakował, ten pojęcia nie mocze mieć, jakie krwiożercze, koszmarne są te bestie.

Prócz tego przez nieoszklone okna kabiny lecą od rzeki tysiące komarów. Zakryłem się prześcieradłem, okutałem głowę. Nic nie pomaga. Drapię się po bokach, gryzę palce. Jęczę. Syczę. Błagam Pimpę o pomoc. Od dołu pluskwy, a od góry moskity!

Nazajutrz przed wieczorem już nas w Kotri nie było. Żadna siła nie utrzymałaby dłużej.

W Kotri nie byliśmy samotni. Od wczesnego ranka aż do chwili odjazdu otaczał nas tłum przyjaciół. Zmie­niali tylko dyżury. Jeden szedł na obiad, drugi go zastę­pował. Byli to przeważnie najbliżsi krewni, dziennika­rza i poety, pana R. (hinduskie rodziny odznaczają się liczebnością). W Indiach niepotrzebna jest propaganda płodności. Zbędne są nagrody. Dzieci sypią się jak z ro­gu obfitości. Pamiętam w Karaczi przytłoczyli mnie, podobni do siebie jak dwie krople wody, bracia Husseinowie. Wielu ich tam było, nie potrafię powiedzieć, wiem tylko, że jeden z nich był moim przyjacielem. Potem, gdy przyszła reszta, zgubiłem się w masie. Na wszelki wypadek klepałem przyjacielsko każdego po kolei i wszyscy byli z takiego postępowania zadowo­leni.

Taka sama mniej więcej sytuacja wytworzyła się te­raz w Kotri. Dziennikarz przedstawił nam dziesiątki swoich braci. Ci przedstawiali po dziesiątku dalszych, w rezultacie powstał zwykły czarno-kędzierzawy, piwooczny bigos. Hindusi mają naprawdę przepiękne, duże, smutne i myślące oczy.

Zaproszeni zostaliśmy na typowo indyjski obiad. Nauczony doświadczeniem, błagałem gospodarza o zmniejszenie ilości pieprzu w potrawach. Kto nie jadł wschodnich potraw, ten nie rozumie naszej panicz­nej obawy. Ciężki jest los Europejczyka na proszonym obiedzie. Jedna potrawa mniej jadalna od drugiej. Jed­na piecze więcej od drugiej, a niemożliwością jest od nich się wykręcić. Trzeba jeść, chwalić, uśmiechać się i... trawić. To ostatnie najtrudniejsze!

Na długim, drewnianym stole, bez nakrycia, ustawiono kilkanaście małych, głębokich, mosiężnych miseczek, każda z inną zawartością. Na płaskich talerzach leżą bliny. Chleb w postaci europejskiej tutaj nie istnieje. Owszem, można kupić w specjalnych angielskich sklepach wydmuchane i niesmaczne białe bułki, zwane po­pularnie: „double bread”, czyli „podwójny chleb”, ale miejscowa ludność tego produktu nie używa.

Wszystko się je tutaj palcami. Największy kłopot sprawia oczywiście sos i znakomicie podduszone karto­felki. Trzeba je akrobatycznie wyławiać wałkiem foliowym, kapiąc po drodze na ubranie i zalewając całą brodę. Potrawy często gęsto popija się wodą. Sami do­mownicy zajadają z wielkim apetytem, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi. Wynoszę wrażenie, że po­dobna uczta bardzo rzadko się im tu przytrafia, nie chcą więc zmarnować okazji.

Po sutym poczęstunku nastąpił koncert z płyt. Nie­stety, okazałem się wielkim profanem: ani rusz nie mogłem z tego pisku i zgiełku wyłapać przyzwoitej melodii. Szczególnie uderzył mnie brak naturalnych głosów. Każdy śpiewak starał się wydobyć z piersi możliwie najwyższy, piszczący ton. Wychodzi to sztucz­nie i skrzeczące. Poza tym rytm pieśni dziwaczny jest i trudny. Najpoważniejszą rolę w tutejszej muzyce od­grywa rytm, co można łatwo zauważyć, bo miejscowi słuchacze wystukują go bezwiednie obcasami. Nie sły­szałem jeszcze koncertu indyjskiego bez tego „obcaso­wego” współudziału otoczenia. Ponadto w muzyce hin­duskiej najważniejszą część składową stanowią słowa. Melodia — to tylko dodatek. Na pytanie, czy lubią muzykę europejską, Hindusi opowiadali często, że nie, bo... nie rozumieją słów.

Ciekawe są, na przykład, filmy hinduskie, w lwiej części składające się ze śpiewanych dialogów. Para czołowych bohaterów potrafi czasami przesiedzieć w ku­cki naprzeciwko siebie dwadzieścia minut, monotonnie Wyśpiewując miłosny dialog.

Pewnego razu w Karaczi przyjaciel mój Kerim aż klasnął na takim filmie z wielkiego zachwytu:

Ty nie masz pojęcia, jak on pięknie śpiewa!

Skoro słyszę, więc muszę mieć pojęcie — oburzy­łem się trochę.

Skądże możesz słyszeć, jeżeli nie rozumiesz ani słowa? On śpiewa teraz o swojej miłości i o tym, jakie piękne ma oczy jego maharani.

Filmy muzyczno-sentymentalne cieszą się w Indiach dużym powodzeniem, a postępowe sfery inteligencji hinduskiej popierają ten film rodzimy z wielkim entu­zjazmem. Niestety, ani polityczny, ani nawet społeczny temat nie mógł być tu odtworzony realnie z powodu angielskiej cenzury. Dlatego może filmy poszły drogą bajek. Są naiwne i nużące monotonią śpiewanych dia­logów, dużo w nich przy tym jakiegoś średniowieczne­go romantyzmu i donkiszoterii. Ta mieszanina archaicz­ności tematu z nowoczesną techniką reżyserii i silenia się na naśladowanie filmów amerykańskich sprawia oszołamiającą kakofonię.

Film realistyczny nie przemawia do tutejszych wi­dzów, nawykłych do widowisk z fakirami. Od kina także oczekują cudowności. Bohater filmu musi więc być zawsze najsprytniejszy, najsilniejszy i w ogóle nie­pokonany. Jeśli walczy, to kładzie trupem tysiące. Jeśli ucieka, to w milowych butach. Naiwność ta jednak jest raczej wynikiem stylizacji niż prymitywizmu i dlatego nie nuży nas, Europejczyków, lecz przeciwnie, czaruje. Jestem głęboko przekonany, że film hinduski przenie­siony do Polski cieszyłby się ogromnym powodzeniem. Przede wszystkim imponowałby przepychem strojów i dekoracji, akcja bowiem toczy się przeważnie w pałacach maharadżów. Syn maharadży musi koniecznie zakochać się w biednej pastuszce lub odwrotnie, pięk­ny pastuch — pokochać maharanię.

Ale wejdźmy w położenie takiego wygłodniałego bie­daka, popychanego przez życie, który tanim oto kosztem może przenieść się nagle w świat marmurowych pałaców i złoconych sal, może obcować twarzą w twarz z samym maharadżą. Cóż za wspaniałe złudzenie doty­kalnego przepychu wschodnich wspaniałości! Dlatego widzowie siedzą niby urzeczeni. Cisza panuje kościel­na, chyba że niemowlę zakwili gdzieś w kącie, a i to zaraz ucicha pod przyciskiem matczynej przestraszo­ne dłoni. Hindusi chadzają na swe filmy rodzinami, od dziadka do wnuczka. Chłonność ich umysłów nie­wiele się różni. Są dziecinnie naiwni, jeżeli chodzi o zdobycze europejskiej cywilizacji.

Pierwsze trzy lata ewolucji filmowej przyniosły tyl­ko obrazy religijne, a przede wszystkim nieśmiertelną Ramajanę, ale już Gandhi rozpoczął swoją propagandę społeczno-ideologiczną. Film Chandi Das głosił zrów­nanie kast, hasło najtrudniejsze do zrealizowania i spopularyzowania. Kastowość w Indiach to już nie tylko konserwatyzm albo zacofanie, ale głęboka i kon­sekwentna wiara w pielęgnowany od tysiącleci fata­lizm reinkarnacyjny jako ślepy wynik prawa Karmy. Każdy zasłużył na to, co ma w ewolucji swego ducho­wego rozwoju. Po co więc walczyć z tym, co komu sądzone? Skoro dane jest komuś być parszywym pariasem, po co go gwałtem wywyższać? Wszakże ziemskim awansem nie uszlachetnimy jego duszy. Najlepszym chyba dowodem siły „moralnej”, jaką się cieszy w narodzie hinduskim idea kastowości, posłuży bunt, który powstał w łonie „Aszramu” Gandhiego (bra­ctwa założonego w Ahmadabadzie), gdzie na wieść o przyjęciu do grona członków rodziny pariasów nawet żona i najbliżsi przyjaciele Gandhiego nie potrafili ukryć swego oburzenia. Wyobraźmy sobie zatem, Jakim „kijem w mrowisku” musiał być ten film Chan­di Das. Jednak mimo tych trudności natury moralnej i technicznej film w Indiach rozwija się w zawrotnym tempie. Coraz to nowe powstają studia. Na początek nie było kobiet do żeńskich ról. Nie wypadało. Coś jak u nas w okresie dulszczyzny, każda aktorka musiała być w ogólnej opinii prostytutką. Te lody przełamane zostały przez same odważne kobiety. Oto córy profesorów, adwokatów, lekarzy, a nawet i maharadżów za­wzięły się i poszły na scenę. Zaczęły od sztuk „przyzwoitych”, to znaczy religijnych i historycznych, ale później przekonały społeczeństwo swoją niezłomną po­stawą. Dziś aktorki zakładają swoje filmowe przedsię­biorstwa. Miss Satara, córka profesora uniwersytetu, wystąpiła jako niezależna współwłaścicielka filmu, a Miss Gohr prowadzi w spółce handlowej ze swoim kolegą studio „Rangit Co. Ltd.”. Powtarzam, studia mnożą się jak grzyby po deszczu i nie brak ludzi ener­gicznych a zdolnych jak Mr. Pai lub znany aktor, Ezra Mir, którzy bombajską „Film — City” doprowadzili do bardzo wysokiego poziomu. A to, że hinduskie filmy będziemy zawsze odczuwać jako naiwne, tłumaczyć należy jedynie kątem widzenia. Na odmiennych bo­wiem stoimy płaszczyznach, mamy zupełnie inną psy­chikę, na innych przesłankach logicznych hodowaną.

Przeszkodę w poznawaniu hinduskich filmów stano­wił do niedawna snobizm Anglików, którzy uważali za niedopuszczalny nietakt pójście do hinduskiego kina. W rezultacie takiego postępowania, jeżeli biały wybrał się na hinduski film, stawał się na sali większą atrak­cją niż sam ekran. Wszystkie twarze widzów odwracały się ku przybyszowi. Wyjątkowo niemiła to sytuacja!

Któregoś dnia pojechaliśmy z dziennikarzem do pobliskiego uniwersyteckiego miasta Hajderabad stolicy księstwa tej samej nazwy.

Jadąc czuliśmy się jak na szafocie. Tonga bowiem ten jedyny tutaj rodzaj kołowej komunikacji (poza prywatnymi autami), jest bogato zdobioną, ale godną skrzynką, umieszczoną na dwóch olbrzymich kołach. Przepisowo tonga mieści trzech pasażerów, dla większej jednak oszczędności często wsiada i czwarty. Wówczas pozbawiony miejsca woźnica pakuje się na dyszel, skąd wygodniej mu nawet popędzać konika uderzeniem nogi w podbrzusze.

Szeroki, wysadzany starymi drzewami, asfaltowy gościniec robi wrażenie alei, zwłaszcza ze względu na symetrycznie ustawione po bokach, kamienne ławki, wypełnione szczelnie wędrującymi pątnikami.

Takich „pątników”, a mówiąc ściślej — religijnych włóczęgów, pęta się po Indiach co niemiara. Urzędowo obliczają ich na z górą pięć milionów, liczba ta jednak daleka jest od rzeczywistości. Kto by tam zresztą mógł dokonać obliczeń.

Włóczędzy ci, różnoracy kolorem, odróżniają się tak­że i strojem. Są wśród nich kuglarze, są też i zbzikowani „święci”, a wszyscy obwieszeni niezliczoną ilością sznurków, dzwonków i błyskotek, idą ciężko, za każ­dym krokiem głucho pobrzękując, niby tragiczni klow­ni życia.

Inni, nazwani przeze mnie „popielnikami” — to maszkary prawie nagie, z cieniutką przepaską na bio­drach. Ciało ich pokrywa warstwa popiołu zmieszane­go z krowim nawozem. Nigdy nie strzyżone, zrudziałe od słońca i skołtunione włosy upięte są w wysoki ko­biecy kok. Dodajmy jeszcze wiecznie czerwone i zaropiałe powieki, a otrzymamy wdzięczną całość.

Najwyższą klasę włóczęgów stanowią jogowie praw­dziwi lub ich edukowani satelici, z golonymi łbami apostolskim pastorałem w dłoni, odziani w płaszcze łososiowego lub białego koloru.

Zakurzeni, brudni, strasznie wychudli, wędrują żebracy gromadnie lub pojedynczo tam i z powrotem dro­gami Indii, w dożywotnich pielgrzymkach od świątyni do świątyni, zbierając amulety, tatuaże i inne „boskie” insygnia. Idą z bezmyślnym otępieniem w twarzy, rozkiwani w odwiecznym rytmie pielgrzymiego kroku jak woły w kieracie życia.

Żebractwo — to plaga Indii. To jedna z przyczyn słabości narodowej. Gdybyż choć wspólny cel, wspólne umiłowanie jednego i tego samego Boga, ale gdzież tam! Dziewięćdziesiąt sześć sekt religijnych dzieli ten naród pomiędzy sobą. Dziewięćdziesiąt sześć fanatycz­nych, arbitralnych doktryn jątrzy umysły bezsensem drobnych, liturgicznych szczególików. I oto dzieci jed­nego wielkiego narodu w rezultacie nie rozumieją się pomiędzy sobą. Nie rozumieją się, bo jeden nie śmie dotykać żelaza, inny skóry. Jeden nie jada wieprzowi­ny, inny — wołowiny. Jeden nie ma prawa spojrzeć na kobietę, jako uosobienie wszelkiego zła, inny pro­paguje wolną miłość, jako najlepszą formę modlitwy. W tych właśnie dziewięćdziesięciu sześciu sektach leżała jedna z tajemnic władania angielskiego. Główną jednak „tajemnicą” było zacofanie ekonomiczne i roz­bicie polityczne Indii. Wiadomo, że Brytyjczycy poko­nywali swych przeciwników z Maharasztry przy po­mocy Sikhów, Sikhów zaś przy pomocy Nepalczyków itp. Niepodległość odzyskana została przede wszystkim dzięki pierwszemu od blisko dwóch tysięcy lat zjedno­czeniu narodów Indii w walce przeciw Anglikom.

Wychylając się z tongi, ciekawym okiem oglądamy różnoraką mieszaninę typów.

Oto tam idzie jakiś szlachetniejszy sadhu. Ma na so­bie czysty, biały płaszcz. W ręku niesie miotełkę wiązana z miękkich, wełnianych nici. Idzie z opuszczoną głową i patrzy sobie pod bose nogi. Patrzy uważnie, aby nie rozdeptać niechcący jakiego owada. To członek sekty dżojnów, najbliższy spadkobierca Buddy. Nie ma on prawa spocząć, ani prawa korzystać z żadnych środków lokomocji. Idzie tak z opuszczoną głową, niestru­dzony pielgrzym — przyjaciel wszystkiego, co żyje.

Zanim usiądzie, skrzętnie zmiecie ławkę wełnianą miotełką. Nie dla czystości płaszcza, nie! Tylko dla spokoju sumienia, że nie zadusi niechcący jakiegoś pajączka. Dżojn nie może pić ze źródła, żeby nie poł­knąć z wodą istoty żywej. Oddychać musi stale przez muślinową zasłonę. Przy tym nie jada mięsa ani owo­ców, tylko przetwory jarzynowe. Chleb, owszem, może zjeść, ale pod warunkiem, że w pobliżu nie ma głodniejszego. Nie wolno mu też dotykać metalu. Wyjątek stanowi igła do szycia, którą należy zwrócić właścicie­lowi koniecznie przed zachodem słońca, inaczej może spotkać wielkie, bardzo wielkie nieszczęście.

Ale życie jest życiem, a teoria — teorią.

Piękna idea dżejnów nie wszędzie wygląda tak przy­kładnie. Wielu z jej wyznawców woli nie wędrować i w życiu praktycznym są znani z bezwzględnego stosunku do podwładnych.

Każda świątynia indyjska posiada specyficzny dla niej, sprzedawany pątnikom amulet. Tak na przykład świątynia bogini Kali w Hingalai handluje naszyjnikami ze specjalnie świecących kamyków. Pielgrzymka do Rameszwaru daje sznur muszli na pęcinach nóg. Nad stawem w miejscowości Dwarka, owym słynnym sta­wem gdzie się potopiły Gopis — piękne kochanki boga Kriszny, tatuują magiczny znak u nasady ramienia. Tam też można nabyć jedyną i niezastąpioną glinkę gopichandana służącą do malowania białych, Pionowych kresek na czole wiernych.

Biorąc pod uwagę obszar Indii, a więc rozrzucenie Wszystkich świętych miejscowości, można dopiero zro­zumieć, jak wielki trud stanowi wyzbieranie owych „ważnych” talizmanów, Chyba życia czasem na to nie starczy.

Jakże rozmaici są członkowie sekt. Siedzi oto przed nami groźny saniasi — postrach miejscowej ludności. Kwestię aprowizacji żołądka załatwia sprytnie. Po prostu terroryzuje ludność klątwami, jakie rzekomo potrafi rzucać na bydło i dobytek. Niech no ktokol­wiek nie zaspokoi jego żądań...

Coraz lepiej rozumiem tytaniczny ogrom wysiłku Gandhiego i Nehru. Jak wiele, jak bardzo wiele trudności muszą oni zwalczyć!

Hajderabad należy według zapewnień mego towarzy­sza do najbardziej postępowych miast Indii. Statystyka urzędowa wykazuje tu pono największy procent mieszkańców z wyższym wykształceniem, a szczegól­nie dużo edukowanych kobiet. Co krok spotykamy gro­madki młodych, w jedwabne sari strojnych dziewcząt, z odkrytymi na znak dziewictwa włosami. Hinduski na ogół są ładne i mogą służyć za wzór gracji ruchów. Spotykamy nawet panienki na rowerach, co trochę razi wzrok, przez wzgląd na archaiczność i nieodpowiedniość do tego ich stroju.

Miasto nie przedstawia nic szczególnie ciekawego. Stare mury twierdzy zapoczątkowują cykl, jaki odtąd będziemy oglądali w każdym większym mieście pół­nocnych (mongolskich) Indii. Charakterystyczne wy­cięcie strzelnic dobiegających prawie do połowy wyso­kości muru nadaje budowli lekkość i wytworność, przypomina pod wielu względami nasze renesansowe attyki.

Na przedmieściu Hajderabadu, pośród jak opuszczonego i pełnego śmiecia cmentarzyska, się kilka kaflowych czworoboków połyskujących z daleka dywanowym przepychem barw. Te kafle budowle arabskiej przeszłości wołają do państwowy konserwatorów: „Wymyjcie!” Jakże niewielki były koszty i niewielka fatyga — raz na miesiąc polać te kaf­le sikawkami straży ogniowej.

Grobowce Hajderabadu są nieco nowsze, nie tak wymyślne w kunszcie ceramicznym jak stare meczety w Tatta, Basra czy Bagdadzie. Ciekawe są raczej ich wnętrza. Widzimy tu szeregiem wyrównane sarkofagi książąt z autentycznymi turbanami u wezgłowia, któ­rych widok wywiera niesamowite wrażenie. Wygląda, jakby zmarły władca, odchodząc w zaświaty, przez roz­targnienie zapomniał kapelusza.

Odpływamy przed zachodem słońca, aby broń Boże, nie narażać się moskitom.

Od Kotri rozpoczął się trzeci etap naszej włóczęgi. Krajobraz zmienił się. Na miejsce dotychczasowych błotnistych nizin zjawiły się już na stałe śliczne, równe jak stół i wysuszone piaski.

Indus nie daje się odrysować. Żadna mapa nie od­twarza go dokładnie. Dla uniknięcia większych niespo­dzianek, co roku przeprowadzają pomiary, ale i te za­wodzą. Podobno dziwna ta rzeka potrafi przesunąć swoje koryto w ciągu jednego roku o cały kilometr. Wciąż i bez ustanku wysoki brzeg, podmywany prą­dem, osuwa się urwiskami i mącąc wodę odkłada się na przeciwległej nizinie w postaci języków mielizny.

Jednocześnie ze zmianą otaczającego nas krajobrazu stawało się coraz cieplej i cieplej. Sypiamy teraz wprost na przybrzeżnym piasku, z każdym dniem coraz to inne zrzucając okrycia.

Dla zabezpieczenia się od dzikich zwierząt, a zwłaszcza krokodyli, wymyśliłem następujący sposób: od strony rzeki umieszczamy kajak, od lądu zaś półkolem rozkładamy suche pnie drzewne. Przed snem nawietrzny koniec tego kręgu podpala się. Tym sposobem, teoretycznie rzecz biorąc, odgrodzeni jesteśmy od świata zewnętrznego kręgiem żywego płomienia. W praktyce sprawa wygląda zupełnie inaczej. Ogień zaraz gaśnie i rano zastajemy zwykle całe misternie ułożone ruszto­wanie w nienaruszonym stanie. W każdym bądź razie metoda ta koi nam nieco nerwy i napełnia głupie serca głupią otuchą.

Z paliwem nie mieliśmy nigdy kłopotu. Dosłownie w kilkanaście minut naznosiłem Pimpie stosy wystar­czające na parę dni. Drzewo przy tym było tak suche, że ogromne karcze, jakie pozornie mogłoby ruszyć z miejsca trzech ludzi, dźwigałem sam i jedną ręką.

Chociaż od czasu do czasu odwiedzają nas rybacy, na przeludnienie okolicy narzekać nie można. Chyba przyczyny tego zjawiska szukać należy w zmienności rzecznego koryta. Przezorne wioski odsunęły się w głąb lądu. Czasami spotykamy kobiety z dzbanami biblijnego kształtu na głowach. Ciekawskie są, ale tchórzliwe. Jedynie Pimpę dopuszczają do rozmowy i to zawsze na przyzwoity dystans. Ilość ich biżuterii przekracza najbujniejszą wyobraźnię. Na jednym uchu wisi czasem dziesięć kolczyków, czyli cały brzeg muszli usznej, od góry aż doi dołu, jest podziurawiony. Pęciny nóg zdobią ciężkie, srebrne obręcze z mnóstwem drob­nych okrągłych dzwoneczków. Palce stóp dekorują ema­liowane niebieskozielone pierścionki. Bliżej Keti Ban­der spotykaliśmy kobiety przeważnie w hajdawerach. Obecnie coraz częściej widujemy szerokie, cygańskie spódnice.

Temperatura powietrza jeszcze się nie ustaliła. Wczoraj na przykład panował straszny ziąb. szczęście, trafiliśmy na dużą, wyciągniętą na brzegi starą łódź rybacką. Wtuliliśmy się więc w jej wnętrze. Takiego komfortu nie pamiętam od dawna. Nawet moskity nie gryzły! Nad burtami łodzi rozpostarliśmy brezentowy daszek wzmocniony żaglem. I właśnie wtedy, ledwie robota była ukończona, lunął z błyskami i grzmotem potopowy deszcz. Siedzieliśmy z kolanami pod brodą, gwiżdżąc na wszelkie przeciw­ności życia. Pomiędzy nami, na dnie łodzi, syczała wesołym, liliowym płomieniem prymusowa maszynka, a na niej, parując smakowicie zapachami cebulowego sosu, pitrasił się makaron. Nieporównana włóczęgowska potrawa!

Od paru dni mamy bajecznie ciekawe zajęcie. Za­czyna mnie ono pasjonować. Oto, stojąc po pas w wo­dzie, kopiujemy w notesie wzory rzeźb umieszczonych na burtach flisackich barek. Każda barka przynosi ja­kieś nowe niespodzianki. Przeważają ornamenty roś­linne. W zdobieniu przejawia się jakaś dziecinna, lek­komyślna rozrzutność. Domorośli artyści szafują swo­im czasem i trudem. Nierzadko rzeźb tych, w cieniu ła­wek lub drzwi, zupełnie nie widać. Po co więc aż tam sięgano rylcem? Czy to instynktowny pęd ku pięknu? Zrobiliśmy z Pimpą kilkadziesiąt kopii i na ich pod­stawie przeprowadzamy teraz studia nad rozwojem pewnych dekoracyjnych elementów. Niektóre wzory bliźniaczo przypominają parzenice na góralskich port­kach.

Ciekawe też porobiliśmy w ostatnich dniach obser­wacje z dziedziny tubylczego życia. Któregoś dnia trafiamy na dziwną, do połowy długości wyciągniętą na piasek łódkę, a na niej pełno różnorakiego wodnego Ptactwa: pelikany, czaple, ibisy, kormorany i żurawie, Wszystko to siedzi w niebywałej komitywie. Podpły­ńmy bliżej, sądząc, że kiplingowski sejm zaraz czmychnie. Ale gdzie tam! Ptaki siedzą sobie dalej, zerkając tylko spod oka na zbliżający się kajak, kiedyśmy się już otarli prawie o burtę, spoza osłon się rozczochrany łeb rybaka.

Jak myślisz? Co to takiego? — pytam Pimpę. — Czyżby miłośnik zwierząt? A może wypychacz?

Przychodziły nam do głowy najrozmaitsze przypuszczenia. Dopiero jeden z następnych dni całą zagadkę wyjaśnił. Oto natknęliśmy się znowu na stado takich ptaków, ale już „przy robocie”. Tym razem każdy z nich siedział na niziutkiej, uplecionej z łozy bramce tuż nad samą powierzchnią wody. Opodal przy brzegu rybacka łódź oczekiwała na wynik połowu. Wiedzione instynktem ptaki wyłapywały z wody przepływające pod nimi ryby, a nie mogąc przełknąć z powodu patii na szyi, trzymały zdobycz w dziobie dopóty, dopóki jej rybak nie odebrał. Tak więc biedne ptaki zostały wprzęgnięte przez chytrego człowieka w kierat nie­wolniczej i bezkorzystnej dla siebie pracy.

Ciekawił mnie teraz sposób, w jaki rybak jedna so­bie do tej pracy ptaki. Niestety, długi czas nie mogłem się na ten temat z nikim porozumieć. Dopiero w kilka tygodni później udało się przypadkowo i tę tajemnicę wykryć.

Brzegiem rzeki, prowadząc na sznurku świeżo złapa­nego pelikana, szedł nam na spotkanie rybak w ogro­mnym kapeluszu. Wszelkie komentarze były tu zbęd­ne. Wystarczyło raz spojrzeć na ów dziwny kapelusz, aby odtworzyć jak na dłoni całą ptasią tragedię. Kape­luszem tym był... wypchany pelikan. W ten sposób zamaskowany rybak daje nura pod wodę i siedzi tak z głową pod skrzydłami, aż zwabiony tym widokiem usiądzie obok żywy ptak. Wówczas podstępny rybak błyskawicznym ruchem chwyta go za nogi.


Niezmiernie komicznie wyglądają przeprawy Hindusów na drugą stronę rzeki. Mostów tu nie ma. całej, przebytej dotąd przestrzeni spotkaliśmy ich tylko trzy. Czekać na przygodną barkę nie zawsze się opłaca, więc trzeba sobie jakoś radzić prostszym sposobem. Oto ze skóry koźlęcia szyje się pływak. Tylne nogi służą jako paski do uwiązania w pasie. Ogon za­tyka się korkiem, tędy bowiem nadmuchuje się powietrze. Ubranie i dokumenty zawija się w turban i kładzie się je na głowę. Czasami taki oturbaniony golas holuje przed sobą skleconą na poczekaniu tratwę, a na niej większy dobytek.

Żegluga Indusem idzie coraz oporniej. Siła prądu z każdym dniem narasta. Żagiel nie bierze. Właściwie ani razu nie było pomyślnego wiatru; mimo że rzeka kręci jak żmija. Przykro mi jest siedzieć w łodzi, gdy Pimpa morduje się holowaniem. Ale nie ma wyjścia. Coraz więcej fantastycznie powyginanych konarów, coraz więcej powalonych drzew. Muszę lawi­rować sterem i wiosłem, aby holownicza linka mogła przejść górą. Czasem Pimpa traci cierpliwość i nama­wia mnie do zmiany brzegu. Tam na „drugiej stronie” jest lepiej, mniej gałęzi, słabszy prąd, mniej krokodyli. Więc siadamy do kajaka i bierzemy się do wioseł.

Rzeka szeroka, mocno się trzeba namordować, zanim się ją na poprzek weźmie. A kiedy się już tam dotrze, nowe niespodzianki, nowe przeszkody: mieliźniane ję­zyki, które zygzakiem trzeba omijać.

Coraz częściej Indus rozpada się na odnogi. Nierzad­ko po kilku i godzinach wiosłowania albo i holowania odnoga kończy się ślepo, wówczas albo wracamy, albo (jeżeli niedaleko), przenosimy Pacyfistą do sąsiedniego koryta na plecach.

Okropny dzisiaj dzień. Jakiś pech prześladuje nas od rana. Rzucamy się od brzegu do brzegu, szukając lepszego szczęścia, wszędzie jest źle. Wreszcie Pimpa trafia na szeroką, błotnistą zatokę. Jak tu przebyć na drugą jej stronę? Linka się wyciągnęła na całą długość. Nie wystarcza. Kajak osiadł brzuchem, a Pimpa, stojąc po w mazi, nie może głębiej iść, bo się zapada.

Gdyby w tej chwili zaatakował mnie krokodyl, byliby zupełnie bezbronny. Słońce zaszło, a my wciąż jeszcze gmeramy się w tej cuchnącej zatoce, to wiosłem, to masztem na pycha. Nocujemy wreszcie na mokro pod lasem. Nie ma gdzie usiąść. Zdobywam jakąś kłodę dla Pimpy, żeby miała przynajmniej na czym usiąść. Sam kładę się do wnętrza kajaka i zasypiam. O północy zmiana warty. Pimpa śpi, a ja czuwam siedząc na kło­dzie. Właściwie jaki tego sens? To tylko dobra wola krokodyli, że do nas nie podchodzą. Kędy rzucę świat­łem latarki, tam fosforyzują przyczajone ich oczy. Od czasu do czasu jakieś duże bydlę wyrzuca się na po­wierzchnię wody i sapie. Czyżby tu mogły być delfiny? Nazajutrz w południe staje się cud. Oto silny, gorący wiatr porywa nam żagiel i pędzimy środkiem rzeki, jak najsilniejsza motorówka. Co to jest? Co się stało? Krótkotrwała radość. To tylko pożar lasu dmuchnął na nas żarem i zaraz ucichł. Kłęby czarnego dymu za­snuły pogodny horyzont, lecąc stamtąd płatkami czar­nej sadzy. Czuć spaleniznę.

Stado bawołów zatarasowało drogę. Pławią się zanu­rzone po brzuchy. Gdy chcemy je z bliska ominąć, nagle ruszają do ataku. Kilku uderzeniami wioseł ucie­kamy na środek. Nabieramy respektu dla tych zwie­rząt.

Hindusi wożą wodę w skórzanych workach przerzu­conych przez grzbiet wołu. Torby się wypełniają stop­niowo i równomiernie, tak, aby zrównoważony ciężar szczelnie oblegał boki zwierzęcia. Ptaki indyjskie aż zaskakują swoją łaskawością, jak gdyby mądrość Wedy także na nie spłynęła. Zbliżyliśmy się którego dnia do grupy pelikanów sądząc, że się zerwą zaraz do lotu Tymczasem wielkie, poważne ptaszyska stały dalej na swojej płyciźnie, odsuwając się tylko na bok i czynił wolny przejazd. Patrzą na nas ciekawie spod oka, jakby czekając na zdjęcie. Aż śmieszne są z tą swoją flegmatyczną obojętnością.

Z aprowizacją wcale niełatwo. Mijamy wciąż jakieś miasteczka i wsie, ale sklepiki puste. Pełno w nich różnych tajemniczych korzonków i pestek, w każdym razie nie dla europejskiego żołądka. Nawet jaj nigdzie nie można dostać. Czym ci ludzie żyją, pozostaje wciąż zagadką. Jedynie gudamzi — jakieś suszone owoce za­stępują nam cytrynę. Są niesamowicie brudne, ale wrażliwość na brud stopniowo w nas zanika. Nawet ryb trudno dostać. Podobno tylko nieliczni Hindusi zajmują się rybołówstwem, dla większości jest to tabu. Wspaniale smakuje pala maczi — tak tłusta, że się smaży sama w sobie, a nawet nadmiar tłuszczu, jak z gęsi, zlewa się do innych potraw. Procedura łapania tych ryb wygląda skomplikowanie. Oto każdy z ryba­ków zaopatrzony jest w duży, płaski, blaszany albo gliniany garnek oraz okrągłą, jak do łapania motyli, na bardzo długim drągu, siatkę. Rybak kładzie się brzu­chem na garnku niby na pływaku i trzymając drąg pionowo, wiosłuje nogami zawsze pod prąd rzeki. Zła­pana do siatki pala maczi trafia do garnka. Ta proce­dura wymaga większej specjalizacji.

Przeklinamy gumowe materace: od spodu piecze, od boku zawiewa wiatr, kręgosłup wykręca się na kształt spirali i dokucza reumatycznym bólem.

Swoją drogą Indie to zupełnie odmienny świat. Słoń­ce świeci tutaj tak wściekle rażąco, że z chwilą zajścia za chmurę od razu powstają dziwnie ostre, wprost nie­samowite kontrasty. Błękitna, jasna woda nagle dosta­je czarnych piegów, a horyzont przepoławia się na dwie kłócące się ze sobą barwy: jasną — nieba i żałobną — ziemi. Od tego tła odbijają drzewa jakby wyrzeźbione stereoskopem. Każda przelatująca papużka rzuca na wodę wyolbrzymiony cień i tym konturem pełznie po niej niby ogromny, przedpotopowy Pterozaurus.

Krokodyli coraz więcej. Wprost trudno jest znaleźć płaszczyznę piasku bez ich ohydnych, podkowiastych śladów. Sama myśl o takiej masie otaczających nas ga­dów nie może nastrajać pogodnie.

Pod wieczór zastraszyliśmy z piasku olbrzymiego żółwia. Uciekając, bestia, zostawił identyczny, kroko­dyli trop. Tak więc przynajmniej połowa dotychczaso­wych naszych strachów spada na sumienie żółwi.

Ludzie bywają różni, w jednych wioskach serdeczni i gościnni, wzbudzają od razu pełne zaufanie, w in­nych — twarze zbójeckie, niepewne, podejrzliwe. Czę­sto pytają o broń. Odpowiadam zależnie od okoliczności. Gdy jest wieczór i typy nieciekawe, wówczas ostenta­cyjnie wyciągam parabellum wprowadzając kulę do lufy. Przeważnie jednak tłumaczę nasze życzliwe, pa­cyfistyczne nastawienie do świata.

Na początku podróży skrupulatnie zakreślałem dnie kalendarza. Te dnie dawno już się pogubiły, poplątały, zatraciły swoje znaczenie. Bo i po co? Niektóre z nich bezbarwne, banalne i nudne, niegodne zapamiętania, inne zostały na zawsze, nigdy nie zatarte, niczym nie pomniejszone, historyczne dni naszego z Pimpą życia. Dzień dniowi nierówny, jakże więc można je pisać w jednej linii? Tyle już ich za nami: piasek, błoto, krokodyle i znowu piasek... a dziś, właśnie dziś, na brzegu rozłożyło się obozowiskiem śmieszne stado ogromnych, kudłatonogich ptaków. Nie boją się nas zupełnie. Przeciwnie, podchodzą nawet bliżej, przyglądają się nam poważnie. Podobne są do kondorów. Szybują na wzór orłów, natomiast bardzo ciężko wznoszą się. Niezdarni biorąc rozbieg, z trudem podskakują na krótkich, kudła tych łapach. Najzabawniej wyglądają w pozycji stojącej, z szeroko rozstawionymi skrzydłami. Ich rzadkie, nastroszone pióra łudząco przypominają austriackiego orła z herbowej tarczy... Chcę sfotografować. Podcho­dzę z aparatem. Dopuszczają nas piętnaście metrów, po czym ruszają do startu. Biegnę za nimi, ale szelmy nie dają się prześcignąć. Z ciężkim łopotem skrzydeł odry­wają się od ziemi.



U „filozofa”


Dobry los nie lubi włóczęgów. Bardzo rzadko im się uśmiecha. Dziś zdarzył się taki wypadek i dotąd nie mogę dojść do równowagi. Gdy siódme poty biły nam z czoła, a przetarte od pracy wiosła miały już pęknąć, spoza nawisłych krzaków rzecznego zakrętu wypłynęła na nasze spotkanie biała, prześliczna motorówka.

Kto po miesiącu z górą żeglugi po dzikich ostępach, zawsze pod wiatr i zawsze przeciwko prądowi, zobaczy przed sobą śmigły, na wszystkie przeszkody gwiżdżący motor, ten podskoczy z radości tak wysoko, jak myśmy to uczynili. To nic, że motorówka obojętnie minęła nas bokiem i nie raczyła nawet odkiwnąć na entuzjastyczne nasze powitanie To nic, że kurs motorówki był przeciw­ny naszemu. Laik tylko może nie wiedzieć, że każda łódź musi wrócić do macierzystego portu. Kiedy? Mniejsza o to! Faktem jest, że żadnego portu nie spot­kaliśmy po drodze, więc motorówka wróci w górę rzeki i zabierze nas na hol. Bo cóż znaczy dla motoru jedna maleńka łupinka tańcząca na uwięzi.

Nie ujechaliśmy kilometra, gdy oczom naszym ukazał się żelazny, pontonowy pomost, z szeregiem przycumowanych kutrów i paru ludźmi na nich. Bez wątpienia jest to jakiś przeładunkowy port rzeczny. Trafiliśmy więc do sedna „motorowej” zagadki, należy ją teraz pomyślnie rozwikłać.

Zanim motorówka nadjedzie, (gawędzimy sobie typowo, to znaczy odpowiadamy na charakterystyczne i nieodzowne pytania: Czy mamy dzieci? Ile mamy dzieci? Co robimy, żeby nie było dzieci? Hindusi nie znają żad­nych kwestii drastycznych ani jakich bądź krępujących przepisów towarzysko-salonowych.

Nasz rozmówca jest rodowitym Hindusem. Żeby scharakteryzować jego mentalność, trzeba bliżej wniknąć w lokalne stosunki społeczne.

Od pierwszego dnia angielskiej, okupacji w Indiach utworzyła się sztuczna bariera pomiędzy okupantem a społeczeństwem miejscowym. Początkowo przyczyną tego zjawiska nie były żadne polityczne nakazy rządu, lecz tylko i wyłącznie różnice tradycji, poglądów, stylu życia, jednym słowem — wszystkiego, co się składa na kulturę. Kultura najeźdźcy nosiła charakter materialistyczny, podczas gdy kultura hinduska tkwiła w obło­kach filozoficzno-religijnych wierzeń.

Z czasem ta instynktowna separacja przekształciła się w separację planowaną, a celem jej było niespoufalanie się i utrzymanie autorytetu władzy. Anglik, który „spospolitował się” [going native] bliższym kontaktem z Hinduską, był bojkotowany i małżeństwa mieszane zostały potępione. Nieliczne rodziny tak zwanych Anglo-Hindusów nie przejęły roli łącznika, lecz przeciwnie: pogardzane prze: obie strony, stały się raczej tworem sztucznym, bez ojczyźnianego przydziału. Usiłują przypodobać się An­glikom, ale są przez nich odtrącani, podczas gdy sami wstydzą się towarzystwa Hindusów.

Skończenie uniwersytetu europejskiego, a zwłaszcza brytyjskiego, uważane jest w Indiach za szczególnie wysoką kwalifikację. Zaszczytny ten fakt zaznacza S na kartkach wizytowych. Tak więc istnieją tutaj zwyczajni „adwokaci” i tzw. „angielscy adwokaci”. Taki tytuł uprawnia do podwójnie wyższych honorariów.

Anglo-Hindusi, z powodu zmieszania się ras, są prze­ważnie czarniejsi od Europejczyków. To stanowi naj­większą tragedię ich życia. Kolor skóry kala ich honor i dumę. Starają się jakoś „wybielić”, wytłumaczyć, zrzucić winę na karb opalenizny. Okłamać innych i sie­bie. Biedne Anglo-Hinduski unikają krótkich rękawów, kryją policzki pod grubą warstwą pudru i rozmawiają wyłącznie po angielsku. Palą papierosy jedynie „Made in England”, a za największy policzek uważają posądze­nie ich o jaki bądź kontakt z miejscową ludnością. Sło­wem „plus catholique que le pape” — więksi to są Anglicy od rodowitych Brytyjczyków. Tutaj obcy, tam protekcyjnie i z pańska klepani po ramieniu, są ni tym, ni owym. Naiwnie śmieszni. Wyrzuceni poza nawias rzeczywistego życia... biedni ludzie! Nasz nowy przyjaciel jest, jako się rzekło, rodowitym Hindusem. Zaprosił nas do swego domu. Miał tylko dwa pokoje, z których jeden oddał do naszego rozporządze­nia. U niego spędziliśmy trzy dni jałowego oczekiwa­nia na motorówkę.

Gospodarz liczył lat ze sześćdziesiąt. Trzymał się jesz­cze czerstwo, był pełen werwy i humoru. Jako wyznaw­ca hinduizmu, wierzył głęboko w reinkarnację i wyzna­czył nam spotkanie na tamtym świecie w tak prosty i tak zrozumiały sposób, jakby to było akurat na prze­ciwległym brzegu rzeki. Niby tolerancyjny i nie widzący różnic kastowych. Wielbiciel Gandhiego, a jednak... Jednak pełen słabo ukrytej niechęci do braci-muzułmanów. Wszystko, co oni robią, jest złe i „brudne”. Niby inteligent i nawet niegłupi, sądząc z rozmowy, trochę filozof, a broni przeróżnych przesądów hinduskiej obyczajowości. Tak na przykład, w celu uzdrowienia żołądka nosi na małym palcu ręki spiralną sprężynkę specjalnie stopioną ze złota i platyny. Twierdzi poza tym, że pantofle z przydeptaną piętą, podobnie jak długie włosy, służą do uspokojenia wybujałego temperamentu ko­biet. Dlatego europejską fryzurą tłumaczyć należy podług niego rozwiązłość europejskich niewiast.

Gościna w domu nadzorcy nastręczyła mnóstwo inte­resujących obserwacji. Najciekawszą jednak strona medalu było zachowanie się samego gospodarza.

Zwyczajem hinduskim, trzymał on bose stopy na stole lub na poręczy fotela, starannie wygrzebując spo­między palców, całodzienny pot z brudem. Nie żuł betelu, ale o „rytualnej” czkawce podczas jedzenia nigdy nie zapomniał.

Na zawsze pozostanie mi w pamięci ów pierwszy wieczór, kiedy prowadziliśmy dyskusję na temat bramanizmu i jogów. Nastrój zwiększała naftowa lampa z ceglastym abażurem, odgłos cykad za oknem i mia­rowy, senny skrzyp wachlarza pod sufitem. Staruszek mówił o Himalajach i o nadludziach, co żyją tam tak długo, jak zechcą. W pewnym momencie (a właśnie była to cisza namysłu) usłyszeliśmy oboje z Pimpą jakiś podejrzany dźwięk, słusznie zaliczany w Europie do naj­mniej przyzwoitych i najmniej przyjętych w towarzy­stwie. Spojrzeliśmy po sobie, zaskoczeni i zażenowani. Wesołą i głośną rozmową staraliśmy się zatuszować przykry wypadek. Jakież jednak było nasze zdziwienie, gdy miły przyjaciel i rozmówca z powagą filozofa uniósł się na rękach, przekrzywił biodra i z całą świadomością jął dobywać najwyższe, jawnie głośne tony. Tym parskamy na cały głos serdecznym śmiechem. Urzędnik nawadniającego systemu Indii, z dyplomem wyższej szkoły technicznej, filozof i nie zrozumiał powodu naszego śmiechu. Przez głowę mu nawet przejść nie mogło, że się zachował nieprzyzwoicie. Bo i jakże? Jakże można zwracać uwagę na tak błahą rzecz jak ciało i jego fizjologiczne czynności? Za­uważyłem w Indiach powszechną i dość szczegółową znajomość anatomii ciała ludzkiego. Każdy, niedowarzony nawet półinteligent potrafił zawsze naszkicować topografię mięśni i narządów trawienia. Fizjologia jed­nak interpretowana jest według szkoły Hatha Jogi. Tak więc ośrodek życia tworzy centralny akumulator „pra­ny”, to jest splot słoneczny układu sympatycznego, prana tworzy aurę ciała itp.

Panie— pytam któregoś dnia gospodarza. — Gdzie mam szukać tych prawdziwych jogów? Tyle się o nich mówi i czyta, a dotąd jakoś żadnego z nich nie mogę spotkać.

Jogów? — tu staruszek poskrobał się z zakłopota­niem w głowę. — Och, to niełatwe zadanie. Oni nie lubią tłoku i odchodzą na pustelnię w góry, w dżunglę. Tam idźcie, w Himalaje, jak najdalej od zgiełku, gdzie żadna kolej, żadna droga nie dosięga. Żyją tak długo, jak sami chcą. Tam... — dodał w zamyśleniu — dwustu- i trzy­stuletni starcy, najmądrzejsi ludzie świata...

Jednostajnie i miarowo skrzypiał wachlarz zawieszo­ny u sufitu, a spoza otwartego okna dolatywał płaczliwy chór szakali. Staruszek rozpłynął się w cieniu, tylko niewyraźne rysy jego profilu odbijały nieco jaśniejszym refleksem. Zaimponował mi swoją głęboką, niezachwia­ną wiarą w nadprzyrodzone zdolności człowieka.

A więc Himalaje. Tam musimy dotrzeć, tam wkrótce będziemy!

Troskliwa gościnność gospodarza stała się powodem naszej trzydniowej głodówki.

Wycieńczeni pracą fizyczną i niedojadaniem z przymusu, nabawiliśmy się wilczych apetytów. Tymczasem filozof ten nie uznawał przejadania się. Jedzenie podawano dwa razy dziennie, a porcje małe, tyle co kot na­płakał.

Sklepik spożywczy znajdował się niedaleko, ale sama myśl o próbie kupienia czegoś do jedzenia obraziłaby śmiertelnie naszego przyjaciela. Nie chcąc więc go draż­nić, siedzieliśmy głodni. Rano o godzinie dziesiątej przy­syłają nam po filiżance herbaty z mlekiem, a do tego odrobinę owocowej marmolady. To wszystko. Ani ka­wałka chleba, ani okruszyny herbatników. Zresztą her­bata miała smak lury, a o smaku marmolady lepiej w ogóle nie mówić. Następny posiłek podawano o godzi­nie drugiej, kiedy już doprowadzeni głodem do ponurej wściekłości, klęliśmy starego na czym świat stoi. „Posi­łek” składał się znów z garsteczki ryżu w paprykowym sosie i kilku słonych migdałków. Wszystko razem wy­nosiło pół porcji zdolnej zaspokoić normalny apetyt przeciętnej europejskiej kobiety. Papryka piekła wargi żywym ogniem i wykręcała język w znak zapytania. Oczy wyłaziły nam z orbit, aby w najwyższej rozpaczy zajrzeć samemu sobie w usta.

Pierwszego dnia pobytu udawaliśmy jako tako „zadowolonych”. Nawet dziękowaliśmy gospodarzowi, co wychodziło najtrudniej, bo tłumiona wściekłość dławiła nam krtań. Wieczorem jednak, gdy po nowych sześciu godzinach głodówki miły staruszek zapytał, czy ma już podać „jedzenie”, zapomnieliśmy o wszystkich formach etykiety.

Ależ tak, tak i... bez pieprzu! — krzyknęliśmy zgodnie.

Nie pomogła prośba. Na obiad i na kolację dnia tego oraz następnego zjadaliśmy wciąż tę samą paprykę Widocznie kucharz nie potrafił zrozumieć naszych dzi­wacznych wymagań.

Tak oczekiwaliśmy z godziny na godzinę na jedzenie, tracąc humor i siłę. Gdybyż choć chleb przyzwoity. Napchałby się człek do syta, a tu i tego nawet nie ma, tylko wciąż roti i roti.

Na szczęście nasz poczciwy gospodarz ma dziś wyje­chać. Żyjemy więc nadzieją kupienia czegoś w skle­piku. Tymczasem przyglądamy się typowym urzędni­czym przenosinom.

Czy to z powodu rozległych obszarów, czy z braku wykwalifikowanych specjalistów, Indie obfitują w ka­tegorię urzędników wędrujących. Dla tych wędrownych ptaków buduje rząd po większych i małych miastecz­kach, a nierzadko po dzikich nawet ostępach, małe domki z pełnym kompletem umeblowania. W takim bungalowie urzędnik mieszka sam lub z żoną parę tygodni i po załatwieniu spraw rusza dalej.

Celem umożliwienia ciągłych przenosin otrzymuje on do swojej dyspozycji parę wielbłądów, sługi i namioty. Rodzinnemu człowiekowi poczet przydzielonych wiel­błądów często nie wystarcza, więc za własną gotówkę dokupuje jeszcze dwa albo i trzy. W ten sposób wę­druje na czele karawany kufrów. Im więcej kufrów — tym bogatszy, a im bogatszy, tym lepiej go widzą, w tym właśnie sęk.

Rejwach na podwórzu ogromny. Cztery wielbłądy, koń i mnóstwo olbrzymich, staroświeckich kufrów. Po­między tym kramem uwija się tłum barwnych turba­nów. Istny cyrk wędrowny, a to przecież tylko jeden człowiek odjeżdża na tygodniowy pobyt.

Hindusi odznaczają się głębokim sentymentalizmem, a nasz gospodarz góruje pod tym względem. Żegna się z nami tak serdecznie i z takim rozrzewnieniem, jakby najbliższą rodzinę. Drżącym ze wzruszenia głosem powtarza wciąż, że spotkamy się na pewno i nie raz w następnym wcieleniu. On wie na pewno, że przy­jaciele trzymają się przez wszystkie wcielenia zawsze razem. Kiwnięciem głowy stwierdzam gotowość zjawie, nią się na owo makabryczne rendez-vous.

Wielbłądy tymczasem przyklękły. Załadowano kufry Karawana ruszyła. Długo powiewaliśmy chusteczkami zezując niecierpliwie w stronę sklepiku. Nareszcie przydrożne drzewa zasłoniły odjeżdżających. Chwyta Pimpę za rękę i pędem biegniemy po zakupy.

Państwo dokąd? — Przed nami stoi mile uśmiech­nięty młody i przystojny Hindus. Widywaliśmy g0 z okna, ale zawsze na dystans.

Biegniemy do sklepu po zakupy na drogę.

O, na to zawsze czas! Tymczasem poproszę pań­stwa na obiad. Jestem zastępcą waszego dotychczaso­wego gospodarza. Już kazałem przygotować jedzenie.

Masz tobie placek! Zwariować można!

I znowu połykamy garstkę ryżu z papryką, dyskretnie zakrapiając łzami. To zadecydowało o naszym losie. Jutro niezwłocznie ruszamy kajakiem w dalszą podróż.

Ledwieśmy skończyli ów przeklęty ryż, gdy przed ganek bungalowu zajechało auto i wysiadł z niego tro­chę mniej czarny dżentelmen. Przyjazd ten wywołał wielkie poruszenie wśród naszych opiekunów. Nietrud­no było domyślić się, jakie on tu ma znaczenie.

Wizytator okazał się bardzo miłym inżynierem z Karaczi. Po krótkiej rozmowie wsadził nas do samochodu i pojechaliśmy razem na inspekcję okolicznych kana­łów. Na przestrzeni setek kilometrów po obu stronach Indusu biegną dwie równoległe tamy, chroniąc okolice przed coroczną powodzią. Miejscami szerokość zamknię­tego tamami łożyska wynosi około dziesięciu kilomet­rów. W połowie deszczowego sezonu cały ten olbrzymi teren zostaje zalany po brzegi i nieraz przerwałby W pory, gdyby nie szereg regulujących poziom bocznych śluz. Przez te śluzy rzeka nawadnia bogatą sieć drob­nych kanalików rozprowadzających wodę na pola.

Właśnie idziemy grzbietem takiej sztucznej grobli. Teraz mamy miesiące suszy, więc po obu stronach u stóp naszych rozciągają się tereny bagniste, porosłe karło­watym gąszczem krzewów. Inżynier zakreślił w po­wietrzu szerokie koło:

Tu wszędzie, jak tylko wzrok sięga, leżą kroko­dyle. Tysiące tych bestii kłębi się niby robactwo na padlinie i tak przez cały deszczowy sezon, nim słońce nie wyparuje zgniłej wody. Gdzie one potem nikną, do­prawdy trudno zrozumieć. Miejscowa ludność twierdzi, że wpełzają pod ziemię i tam śpią aż do nowych desz­czów. Mimo wielkiego procentu prawdy, tłumaczenie takie zdaje się nie wytrzymywać krytyki, boć państwo sami widzą, że tu nie może być mowy o podziemnych schowkach. Ziemia w krąg twarda, gładka i porosła trawą. Zresztą najzupełniej sucha. Może odchodzą one w kanaliki poprzeczne. Może wędrują lądem do nie­dalekich jezior.

W tym miejscu grobla osiągnęła swój najwyższy po­ziom. Horyzont odbiegł. Kędy rzucić okiem, wszędzie dookoła zielona wełna skołtunionych zielsk. Brzegów Indusu nie widać, a przecież stoimy na jego zimowym łożysku.

Jak szybko zalewa rzeka całą tę przestrzeń?

Wolę nie odpowiedzieć, bo państwo mi nie uwie­rzą. Proszę lepiej zostać tu do jesieni. Albo wie pan co? Niech państwo wrócą na ten czas. Szkoda słów! Kto nie przekona się na własne oczy, nikt temu nie uwierzy, Proszę sobie wyobrazić wał żółtej, pienistej, zagniewa­nej wody, gniotący swoim ciężarem wszystko po drodze. Niosący ze sobą na grzbiecie pnie stuletnich drzew, połamane pale mostów i chat, podziurawione łodzie, Pogruchotane beczki, słowem wszystko, co się dało Porwać na przestrzeni tysięcy kilometrów od podnóża Himalajów aż po nasze tutaj błota. Imponujący widok!

W trzydzieści minut cała dolina pod wodą. Nie widać ani czubka krzewów. Mętna, żółta, gotująca się woda. A nazajutrz już są krokodyle. Skąd? Bóg raczy wie­dzieć! No co? Przyjadą państwo do nas?

I jakże tu zachować zimną krew na tak miłą propo­zycję? Jak odmówić? Tymczasem czasu brak. Trzeba śpieszyć naprzód. Ziemia stanowczo zbyt wielka jak na nasze skromne możliwości.

Komary by nas zjadły! (ratuję się sam przed sobą) Malarii bym dostał! Panoszy się ona tu chyba w za­straszający sposób?

O tak! Nie ma właściwie ani jednego zdrowego człowieka. Na czas deszczów zjeżdżają specjalne ko­misje lekarzy. Od szeregu lat prowadzą badania do­świadczalne. Co roku wylewają na powierzchnię błot rozmaite płyny, ale jak dotąd niewiele to wszystko pomaga. Może kiedyś będzie lepiej. Dotychczas, jak się chorowało, tak się i choruje. Zresztą malaria to nie taka straszna rzecz. Każdy z nas łyka chininę i zbyt­nio się nie przejmuje. Proszę tylko spojrzeć na mnie: chłop jestem jak dąb, a malarię w sobie noszę od dziesięciu lat. Tylko tryb życia musi być uregulowany. To ważniejsze od chininy. Ale dość już tych bagien! Chcę państwa jeszcze zawieźć do pobliskiego miastecz­ka. Niezmiernie ciekawe.

Stara, pogruchotana maszyna, jak wszystkie oddane do służbowego użytku, trzęsie się po grudach wyschłej gliny. Ciężkie koła pierwotnych wozów indyjskich po-karbowały ją, jak mogły najlepiej. Padamy co chwila jedno drugiemu na kolana, obejmując się za szyję.

Pomiędzy krzewami na bagnach migną czasem kolo­rowe turbany i przezroczyste, bokami haftowane sari to uboga ludność zbiera pożywne albo lecznicze zioła. Na wszelki wypadek kłaniają się nam z daleka nisko i poddańczo — pilni uczniowie nędzy.

Miasteczko Tatta było niegdyś stolicą jednej z naj­bogatszych i najrozleglejszych prowincji. Tędy krzyżowały się karawanowe szlaki idące ku zachodowi. Tu można było zakupić towar bezpośrednio od chińskiego czy perskiego dostawcy. Tu panoszył się międzynaro­dowy gwar przeróżnych języków, a na szerokich tara­sach ulicznych kawiarni ubijały się międzynarodowe interesy przeplatane smakowitym cmokaniem z bambu­sowych cybuchów.

Dziś miasteczko Tatta nie istnieje. Umarło tak, jak wiele jemu podobnych „wielbłądzich” grodów.

Wielbłądzi krok nie wytrzymał konkurencji. Koleje, samochody i okręty podyktowały światu nowe prawa. Jak na drożdżach powyrastały nowe miasta i zakryły horyzont drapaczami chmur. Bombaj, Karaczi, Hajderabad, Sukkur — oto nazwy przeklętych noworiszów za­przedanych europejskim bankom.

Starożytna Tatta leży przed nami w kompletnej rui­nie. Na poły rozwalone domostwa, niby wojenne szkie­lety, ustawiły się szeregami wśród zamarłych ulic. Wygląda, jakby zabójczy powiew iperytu przegnał tędy i wy truł wszelkie życie. Gdzieś, na dalekim uboczu, bieleje jeszcze parę gmachów osłoniętych autorytetem angielskiej flagi. Tych żaden mór nie naruszy!

Widywałem miasta po trzęsieniu ziemi, po wybuchu wulkanów — żadne jednak nie wywarło tak przygnę­biającego wrażenia jak Tatta. Może dlatego, że wśród ruin stoją zupełnie jeszcze całe domy, tylko puste, Wzgardzone, zaciągnięte pajęczyną i pokryte kurzem. Nawet ram okiennych nie wyjęto. Gdyby nie cisza tłu­kąca się z kąta w kąt, od muru do muru, gdyby nie szyldy opadłe i wiszące na jednym gwoździu, jak bez­ładnie opuszczone ramiona, chciałoby się zajrzeć do wnętrza, szukać uśpionych ludzi, jak w bajce.

Meczet ogromny, bagdadzkiemu podobny, lśni w słońcu kobiercem lotosowych wzorów. Sępy-śmieciarze obrały w nim teraz siedlisko. Skaczą pokracznie z kafla na kafel, ostrząc krogulcze dzioby na misternie wyrysowanych, kwiecistych wzorach. Zgarbiony starzec wyrasta nagle z najciemniejszej niszy, wyciąga ku nam drżącą dłoń: „Bakszysz, sahib”. To nieproszony stróż allahowego dobytku. Ostatni Mohikanin.

Nawet kota tu nie ma. Ostatni, chudy pies opuścił już dawno ostatnie śmietnisko. Tylko ten wierny żebrak wiernie dogorywa.



Sehwan


Od wczorajszego rana nie mieliśmy nic w ustach. Niepokoi nas kompletny brak osiedli nad brzegami rzeki. Co chwila rozkładamy na kolanach mapę w bło­giej nadziei, że się coś odnajdzie. Niestety, najbliższe, i to nawet dosyć duże, miasto Sehwan leży o dziesięć mil w bok. Rzecz oczywista, w wypadku głodówki, pój­dę tam piechotą, ale myśl zostawienia Pimpy na pastwę losu w tych bardzo niepewnych warunkach nie sprawia przyjemności.

I oto gdy zaciskamy pasa, płyniemy markotni a smu­tni, nagle spoza zakrętu rzeki wyłaniają się mury i ko­puły rozległego miasta. Przecieramy oczy. Skąd?! Chyba miraż?... Jesteśmy przemęczeni. Powietrze drży od gorąca. Jakież miasto mogło tu przywędrować?... Chy­ba miraż!

Ej, babul — Człowieku! — wołam do flisaka. — Co to za domy widać przed nami?

Spalony na brąz, chudy jak szczapa, nagi starzec podniósł bambus w górę i długo myśli. Gest mój był wyraźny, więc nie mógł nie zrozumieć. Jednak w takim upale najprostsza odpowiedź sprawia wiele kło­potu.

Myśli płyną tempem zwolnionym. Poskrobał potylicę, poprawił turban i... tyleśmy go widzieli. Prąd rzeki okazał się bystrzejszy od jego umysłu.

A jednak fakt nie przestawał być faktem: przed nami leży duże i ruchliwe miasto. Widzimy już tłumy judzi zajętych pojeniem wielbłądów. Widzimy prom pełen wielobarwnych, falujących turbanów i chust. A na tym typowo orientalnym tle, jak w teatralnej dekoracji, stoi duży, śnieżnobiały europejski namiot. Postanawia­my lądować u jego stóp. Ale przedtem, oczywista, trzeba się przemienić z Tarzanów w ludzi kultury i cywili­zacji.

Przede wszystkim golę trzytygodniową brodę. Na­stępnie strzygę włosy Pimpie. Proszę się nie śmiać! Pierwotne warunki życia dały mi w ręce nowy fach. Jestem znakomitym, pierwszorzędnym damskim fryzje­rem. Z żonglerską wprawą klekoczę nożycami i karbuję fantazyjne loki. W Basrze pewna pani z angielskiego towarzystwa, bynajmniej nie z grzeczności ani też w celu ironizowania, zachwycała się fryzurą Pimpy, do­pytując o jej fryzjera. A to byłem ja! Słowo honoru daję, to byłem ja we własnej osobie!

Wygolony, umyty, w bucikach i kapeluszu, z krawa­tem pod brodą, niby „z podmiejskiej wracając prze­chadzki”, ląduję u stóp namiotu.

Namiot w Indiach to znak urzędowości. Skoro go z dala ujrzysz, możesz być pewien spotkania człowieka Dającego język angielski. Tak stało się i tym razem, nasz gospodarz okazał się inżynierem, zawiadowcą odcinka regulacji rzecznej — jest przy tym rodowitym Indusem, a nie Anglikiem, dlatego pobyt nasz tutaj w atmosferze gościnności i serdeczności. Cały namiot zostaje oddany do wyłącznej dyspozycji Pimpy. Za chwilę siedzimy na „indyjskim łóżku”, popijając herbatkę. Indyjskie łóżko mieści w sobie wszystkie moż­liwe na ten temat pojęcia. Jest encyklopedią miejsco­wego życia.

Indyjskie łóżko — szumna nazwa, a właściwie to zwykła, drewniana rama na czterech krępych, najpry­mitywniejszych nóżkach. Pusty środek ramy wyplata misternie gęsta sieć najzwyklejszego szpagatu. W nocy oczywiście na takim łóżku się sypia. Potem zrolowana pościel idzie w kąt (bez przenośni), a prycza służy za kanapę. Ponieważ życie Indii (jak i całego Wschodu) upływa na ulicy, więc i owa kanapa już od rana urzę­duje na chodniku. Jeśli mieszkanie znajduje się na piętrze, kanapa, zjeżdża stamtąd w dół sposobem uproszczonym: do jednej z nóg uwiązuje się sznur i „me­bel” wyrzuca się przez okno. Przechodnie oczekują cier­pliwie, aż łóżko minie ich głowy i dosięgnie poziomu ulicy.

Na tej kanapie „urzęduje się” przez cały dzień. Pisarz spisuje na niej akta, lekarz wysłuchuje pacjenta, goli-broda goli, szewc reperuje obuwie, a wszystko się dzieje na oczach przechodniów, i włazi się przy tym na pryczę razem z nogami. Na komicznie wygląda czynność goli-brody, gdy obaj — on i klient — siedzą na wprost siebie z podgiętymi nogami.

Poza tym, gdy rozkapryszona nudą bezczynności wschodnia dama zapragnie godziwej, rozrywki, uniwer­salne indyjskie łóżko przewraca się do góry nogami i przywiązane czterema linami do sufitu służy za huś­tawkę. Z takiej huśtawki korzystają nie tylko żywi. Ludność bowiem wiejska (oglądałem to w księstwie Bahawalpur), zawiesiwszy łóżko na gałęzi drzewa, kładzie nań nieboszczyka i pilnuje tłumnie przez cały dzień i całą noc, aby złe duchy nie miały do niego przystępu.

Z indyjskiego łóżka powstaje wszystko, czego tylko dusza zapragnie, a więc: siodło na wielbłąda, siodło na słonia, wózek, lektyka i nawet... tratwa. Na takiej tra­twie będziemy się przeprawiać w Himalajach, ale o tym potem.

Nie dalej jak wczoraj widzieliśmy dwie muzułmań­skie małżonki wędrujące szosą. Z każdej strony wiel­błąda, na kształt balkoników, wisiały indyjskie łóżka, na nich to właśnie, zasłonięte po czubek głowy woalem, siedziały w kucki te muzułmańskie damy.

Ale wróćmy do namiotu

Długo nie mogliśmy uwierzyć, że miasto Sehwan, le­żące na mapie w odległości dziesięciu kilometrów od rzeki, znalazło się raptem nad samym jej brzegiem.

Kto zna Indus, przyzwyczajony jest do jego nie­spodzianek. — Kto wie, może za lat kilka miasto zo­stanie zalane? — rzekł nasz urzędnik.

Trzeba je jakoś zabezpieczyć — zauważyłem la­konicznie.

Od tego właśnie jestem tutaj. Prowadzimy pomia­ry. Czuwamy. W razie grożącego niebezpieczeństwa bu­dujemy tamy. Mnóstwo pieniędzy topi się w tych pias­kach corocznie.

O Sehwanie mówiono już nam od dawna, jako o bar­dzo ciekawym i starożytnym grodzie, celu pielgrzymek okolicznych mahometan. Mieliśmy nawet zboczyć te dziesięć kilometrów dla jego zwiedzenia, tymczasem los dopomógł i miasto samo do nas przyszło.

Ponad kopułami licznych meczetów widać już z da­leka, jak wznosi się wysoka, czarna tyka z czerwoną flagą na wierzchu. To nieomylny znak ważności tego miejsca. Takich znaków w północnych Indiach jest peł­no. Każde miasteczko, każda niemal wieś posiada w swej historii jakiegoś „świętego” i na jego grobie wywiesza chorągiewkę. W odróżnianiu wielkości tych znaków trzeba tylko wyrobić oko. Tyka Sehwanu ważnością swoją przerastała wszystkie dotychczas przez nas oglą­dane.

Tymczasem słońce zaszło i gwar miasta przycichł. Po­zapalały się liczne ogniska flisaczych barek. Rzeka zapłonęła wężownicami ich odbić. Siedzimy na toboł­kach przed płachtą namiotu. Białe postaci sług warzą obok wieczorną strawę. Znalazł się też nieodzowny gli­niany bębenek i tęskne zawodzenie splotło się w ury­wany, dziki rytm. Zmęczone oczy zaszły mgłą. Zasną­łem.

Zbudził mnie daleki, ale groźny warkot grzmotu.

Wyjrzałem z namiotu. Słabo jeszcze zabarwiona łuna wczesnego poranka szarzała przejmującą wilgocią. Czy­ste niebo nie wróżyło burzy. Tymczasem basowy grzmot toczył się od strony miasta nieprzerwanym, ponurym warkotem. Tyle dziwadeł natury widziałem już w ciągu swoich wędrówek po świecie, że i tym ra­zem nie zdziwiłem się wcale. Czym prędzej wpakowałem głowę z powrotem pod prześcieradło, aby nadrobić zmarnowany kwadrans.

Dopiero gdzieś około południa idziemy z inżynierem na zwiedzenie miasta.

Labiryntem ciasnych zaułków przemykamy się ku czemuś niewidocznemu. Ze wszystkich mijanych bocznic, spod łuków bram i podcieni ganków dopływają do nas wciąż nowi ludzie. Bogactwo typów, kolorów i... za­pachów. Zgiełk obcych, gardłowych dźwięków pomieszał się z brzękiem amuletów i ozdób. Klekot drewnia­nych sandałów i oślich kopyt. Dzwonki roznosicieli wody. Wszystko to wspólną wzbierającą wciąż rzeką płynie razem z nami.

Czasem poprzez gliniane szczerby murów mignie zna­jomy meczet świętego, z chorągiewką na tyce. Coraz większy, coraz bliższy. Zamiast iść ku niemu drogą prostą, kręcimy to tu, to tam, zależnie od nakazów poła­panych dziwacznie murów. Parę schodków w górę, to znowu pochylnią w dół. Nareszcie brama!

Wysłane kwadratami czarnego i białego marmuru podwórko meczetu, niby symboliczna szachownica ży­cia, prowadzi ku grobowcowi. Ten jak fatamorgana nęci barwami stylizowanych kwiatów, delikatnością ko­lumienek i lekkością arkad spiętrzonych w majestat harmonijnie wiążącej kopuły.

Wewnątrz osiadł półmrok wraz z kurzem na szkarłat­nej kapie sarkofagu i przyćmił barwy, żeby nie krzy­czały, kilka olejnych płomyków migoce po lustrzanych sercach rozwieszonych wot. Raz po raz ktoś wsuwa się w niskich pokłonach albo wpełza w proch, poniżony, i całuje żelazną kratę grobowca. Wyszlifowany, wyli­zany do połysku metal świadczy o popularności świę­tego.

W dużym marmurowym ganku z boku podwórka stają porozrzucane litaury: jest ich tam co najmniej ze dwadzieścia.

Państwo może słyszeli wczoraj o zachodzie albo dzisiaj o wschodzie słońca grzmot? To właśnie te bębny. Codziennie zwołuje się w ten sposób wiernych. Ten grzmot słychać na dziesięć mil dokoła. Oprócz bębnów ryczą jeszcze dwa tygrysy. Od dnia śmierci świętego Kalendra trzymają one straż przy grobie. Gdy któryś zdycha, natychmiast zjawia się nowy. Nikt nie wie, Same one tu przychodzą. I najdziwniejsze — dodaje poważnie naiwny inżynier — że podczas bębnienia tygrysy ryczą do taktu bębnom. Takie są mądre!

Stara jędza, obwieszona szczerozłotymi bransoletami, ogromnym złotym kołem w nosie, wyciąga rękę po bakszysz. Radzę, aby spieniężyła część swego złota

Dzieliła się z nami. Inżynier przetłumaczył jej moją pozycję. Zaczęła kląć potwornie i tupać nogami.

Nasz przyjaciel zdradził wyraźny z tej racji niepokój. Poważnie, szeptem wyraził obawę, że podróż nasza może się nie udać, bo ta baba umie rzucać zły urok.

Dość Sehwanu i świętych grobowców! Patyna wie­ków osiadła nam na dusze i dławi. Szybkim krokiem mijamy jakiegoś kretyna. Poprzez całą szerokość po­dwórza wycofuje się on na kolanach tyłem, ze wzrokiem tępo utkwionym w turban sarkofagu. Podobne brewerie można oglądać jedynie w Indiach. Odwracam głowę przyśpieszając kroku. Do życia! Do wolnej przyrody! Do łodzi! Tam bystry czeka nurt.

Znowu płyniemy.

Za Sehwanem brzegi Indusu ożywiają się. Gromady kolorowo strojnych niewiast leją wodę w pękate dzba­ny i wiotkim kołysaniem bioder odpływają w dal. Oko­lica bogatsza, bo kobiety coraz więcej noszą biżuterii, a barki coraz ciekawsze w rysunku swoich rzeźb. Wpa­damy w istny szał kopiowania. Nasz Pacyfista jest chyba pierwszą europejską łodzią na terenach Indii, więc i rysunków flisackich nikt nie zbierał. Jest to więc praca pionierska i ciekawa.

Beznadziejne wycie szakali nastraja nas co noc dziw­nie sentymentalnie. Ja, który nie znam nostalgii, teraz często poddaję się tęsknocie za krajem. Co wieczór, gdy płomień ogniska załopocze nocnymi cieniami, gdy bezmyślnym znużeniu, milcząc, oczekujemy zagotowa­nia im bryka, razem ze szmerem rzeki i szakalim płaczem snują się w myśli wspomnienia z lat dziecinnych - dalekie, niepowrotne... i osoby utracone, i uczucia pogrzebane. Wstyd się po prostu do tego przyznać, ale płaczemy z Pimpą czasem, objęci wpół, jak małe i opuszczone przez wszystkich dzieci.

Któregoś wieczoru, akurat w momencie szukam8 miejsca na nocleg, zjawia się nagle na brzegu dziwna postać. Chłopak może lat dziesięciu, ma czerwony turban na głowie, tegoż samego koloru pantofle z zakręconymi nosami i szerokie, śnieżnobiałe szarawary. Wparł się w boki i z godnością starszego pana przygląda się pracy naszych wioseł.

Dokąd płyniecie? — zapytuje niezłą angielszczyzną.

Na tle gęstwy tropikalnych krzewów, odbity w lustrze wody, wytworny jak małe książątko, wygląda niby ży­wa ilustracja do jakiejś wschodniej bajki.

Zatrzymałem kajak i powitalnym gestem przyłożyłem dłoń do czoła. Malec odpowiedział tym samym. W god­ności jego ruchów i sztucznej powadze tkwiła spora doza teatralnego komizmu.

Opowiedzieliśmy mu nasza historię. Słuchał z sza­cunkiem, ale bez uśmiechu. Wysłuchawszy, zaprosił nas do siebie. „To niedaleko, trochę cofnąć się łodzią i już.” Jesteśmy wdzięczni, ale odmawiamy. Każda piędź zdo­byta wiosłem ma dla nas wagę złota. Nie ma takiej siły, która by zmusiła do zrobienia drogi po raz drugi. Chłopiec prosi serdecznie. Twierdzi, że dostaniemy wszystkiego w bród: chleba, i makhanu, i mleka, sło­wem — czego tylko dusza zapragnie. Nie mogąc się do­czekać naszej zgody, odchodzi sam, obiecując przysłać zaraz dzbanek mleka. Dajemy mu na to swój imbryk, malec jednak nie bierze, tylko obracając głowę ku krza­kom, klaszcze w dłonie. Rozległ się szelest i jak spod ziemi stanął przed nami czarny sługa, chwycił imbryk. Po czym obaj zginęli w krzakach.

Do licha! Zupełnie jak w bajce!

Bajka bajką, ale ja obawiam się o imbryk. Wszak­że to nasz największy w tej chwili skarb — przemawia głosem rozsądku Pimpa. — W czymże teraz będziemy gotowali herbatę?

Niepokoisz się, jakby sprawa kradzieży była już przesądzona. Jestem przekonany, że młody maharadża dotrzyma danej obietnicy. Zresztą zobaczymy. Czekaj­my cierpliwie.

Zatrzymaliśmy się na nocleg zaraz opodal, a z racji spodziewanych gości i lepszej strawy rozpaliłem ogrom­ny stos. Gawędzimy wesoło, podciągając pasa. Nareszcie będzie jakaś rozmaitość w, naszej skromnej kuchni! Mle­ko! Świeże mleko! Co za niebywała radość.

Olbrzymi stos chrustu wypalił się doszczętnie i nawet węgle zdążyły przygasnąć, a posłańców jak nie ma, tak nie ma.

Ciemna noc wtuliła nas w lesiste otoczenie. Ośmielone ciszą szakale podeszły bliżej niż zwykle i błyskają łako­mie ognikami źrenic. Nie robi to na nas wrażenia. Na­wet ich żałosne wycie przechodzi mimo uszu. Przykre są tylko tajemnicze szelesty listowia i trzask deptanych gałązek. Bo kto wie?... Wydaje się, jakby ktoś znacznie większy poruszał się i podpełzał. Na wszelki wypadek nie patrzymy w tamtą stronę — to najlepsze lekarstwo na strachy. Tak w milczeniu mijają dwie długie godzi­ny. Zaczyna być jakoś markotno.

Wiesz, chyba miałaś rację! Trzeba pożegnać się z imbrykiem. A to szelmy!

Im dalej, tym niesamowicie robi się dookoła. Oczy mrużą się, a na wpół drzemiący łeb fantazjuje. Co chwi­la zrywam się pełen lęku, wypatrując niebezpieczeń­stwa od strony szumiących krzaków. Tak mija nowa godzina, tym razem w zupełnej ciemności. Obawiam się zapuszczać w gąszcze po chrust. Kto wie, jakie się tam licho czai?

Wiesz, długo tak chyba nie wytrzymam. Pal sześć imbryk i tak go nie wysiedzimy. Skoro zginął, to nie wróci. Chodźmy spać na głodno.

Kładziemy się do wnętrza kajaka. Skowyty i szelesty nie napawają nas zbytnią odwagą. Zapinamy jak najszczelniej płachtę namiotu. Nie jest ona zbyt dobrą osłoną, ale nerwowo czujemy się bezpieczniej. Przytu­lam policzek do żoninych skarpetek i już zaczynam drzemać, gdy wtem... czy mnie uszy mylą? Najwyraźniej słyszę brzęk znajomego imbryka. Mój Boże!... Pimpa!...

Mleko!...

Wyskakujemy jak z procy.

Kołysząc latarniami nadchodzi brzegiem rzeki dziwny korowód. Na czele, wystrojony w przepiękny, niepro­porcjonalnie wielki turban, poważnym i teatralnym krokiem stąpa nasz gościnny malec, za nim olbrzymi, prawie nagi drab z półmiskiem placków, dalej sługa z latarnią, za nim niosą imbryk, za imbrykiem znowu latarnia, a za latarnią jeszcze dwóch Hindusów z jakimś kolorowym tobołem. Razem naliczyłem ludzi siedmiu. Wszyscy oni zbliżyli się cichym, żurawim krokiem.

Patrzę na zegarek. Pierwsza w nocy. Imponująca wi­zyta.

Jak na komendę zatrzymują się przed naszym, już zagasłym ogniskiem. Podnieśli latarnię w górę. Malec skłonił się, podniósł rozkazodawczo palec w górę. Drobnym, pośpiesznym truchtem nadbiegają dwaj tragarze z kolorowym tobołem, Rozwijają na trawie dywan. Po­prawiając fałdy szerokich spodni, jakby umyślnie zwlekając, malec skrzyżował na dywanie pięty i sułtańskim gestem podparł ręką brodę. Reszta świty także usiadła kołem, ale już poza obrębem dywanu. Jeden

z Hindusów podbiegł po drzewo i w parę minut błysnął Wesoły ogień. Patrzyliśmy jak urzeczeni na miły, pąsowy odblask naszego imbryka. Tam jest mleko!

Tymczasem zaczęła się „pogawędka”. Malec wziął od nas papierosa z wielką pompą, wsadził go w zęby i zamilkł. Zamilkliśmy także i my. O czymże zresztą mówić? Tak przemilczeliśmy trzydzieści pięć minut! Od czasu do czasu nasz „maharadża” wyjmował papierosa z zębów (palił szelma jednego po drugim!) i pytał o godzinę. Miał widocznie jakiś określony termin grzecz­nościowego odsiedzenia, stosowny do naszej społecznej rangi, wcześniej nie wypadało mu odejść.

Oby ta norma była jak najkrótsza! - modliłem się w duchu.

Już usta bolały od głupkowatego uśmiechu, jaki z wro­dzonej gościnności musieliśmy wyczyniać, żeby tylko zastąpić czymś to kompromitujące i męczące milczenie. Tak wytrwaliśmy równą godzinę (z zegarkiem w ręku). Komiczny malec wstał i wielkopańsko skinął na sługi. Podano mu pantofle leżące przed dywanem. Włożył je. Pokłonił się jak przedtem, a słudzy wykonali zwrot i gę­siego, jeden za drugim, kiwając latarniami, odeszli.

Nie tracąc chwili, rzuciliśmy się na mleko. Szkoda słów. Nie potrafię odtworzyć jego pieszczotliwego sma­ku. Małmazja! Wyśmienitość! Szczyt wyszukanej ga­stronomii! Żywa rozkosz! Świeże mleko!

W tym momencie potężniejszy niż zwykle akord żałos­nego wycia rozległ się tuż, tuż blisko. Biedne szakale też nie mają co jeść.

Ten okrzyk nie jest ani obłudą, ani biciem na efekt. Naprawdę szkoda się nam zrobiło zwierząt. Ich bierny, nieustanny płacz rozczula. Tak by się chciało podzie­lić, ale niestety, nie mamy czym. Tutejsze szakale podobne są do małych psów i, jak cały świat indyjskiej fauny, nie uciekają daleko. Szakal jest naszym naj­wierniejszym towarzyszem. Krokodyle czasami zawodzą i przez cały dzień nie spotka się ani jednego, ale szakal zjawia się zawsze.

Na szczęście jeszcze się nie zaczął sezon jadowitych wężów. Podobno za miesiąc będzie ich mnóstwo i szczególnie nad brzegiem rzeki przed zachodem słońca. Przychodzą tu na wodopój! Brrr! Tego tałatajstwa to nie lubię!

A dzisiaj właśnie miałem przykry wypadek. Budując kuchnię, podniosłem kamień i oparłem go sobie o brzuch. Wtedy upadł do moich nóg olbrzymi skorpion. Pierw­szy tego rodzaju okaz w naszej wędrówce indyjskiej.

Bieda uczy wynalazków. Nabrałem więc wielkiej wprawy w organizowaniu noclegów w małych miastecz­kach, tam gdzie nie ma hoteli. Procedura ta wygląda tak:

Wychodzę na brzeg i wypatruję sobie najokazalszy budynek, staje pod jego oknami, gromkim głosem wykrzykując wszystkie znane mi angielskie słowa. Nie chodzi tu o ich sens, tylko o jakie takie, podobne do tego języka brzmienie. Skutek piorunujący. Do­mownicy wybiegają w lansadach, a zobaczywszy naj­prawdziwszą, niczym niefałszowaną, białą skórę na­szych twarzy, i do tego jeszcze mój wzrost, wpadają w szał hołdownictwa. Nie pomaga wówczas nawet prawdomówność. W historię wyprawy kajakowej mało wierzą. Uchodzimy w ich oczach za podróżujących in­cognito urzędowych, wizytatorów. Dopiero dalsza rozmowa sprawę wyświetla.

W miasteczku Akil zdobyłem nocleg według utartego szablonu. Prócz pokoju przydzielono nam jeszcze oturbanionego sługę.

Niebywałą uciechę sprawiliśmy akilczanom zakupu­jąc żywność. Jedyne dwa sklepy okazały się za ubogie. Właściciele ich biegali jeden do drugiego w najwyższym podnieceniu. Co robić? Sahibom zabrakło cukru! Białym zabrakło owoców! Jeszcze żądają dwudziestu jaj! Kto słyszał coś podobnego! Dwadzieścia jaj! Cała wieś takiej ilości nie ma. To niesłychane! Wyglądało, jak byśmy potrzebowali dla wyżywienia siebie co naj­mniej miesięcznej racji żywnościowej wszystkich miesz­kańców.

W sumie wydaliśmy pięć rupii, ale rozrzutność nasza zyskała renomę krezusowej i przeszła prawdopodobnie do legend miasta Akil.

Nazajutrz w Akilu powstał wielki rejwach. Przed drzwiami naszego pokoju od samego już rana trwa ruchawka. Bose stopy tupią po klepisku. Wielbłądy smęt­nie porykują i coraz to inny kolor turbanu miga za szy­bą. A wszyscy zgodnie chylą się w stronę przeciwległych drzwi. Czyżby ktoś jeszcze ważniejszy od nas przyje­chał? To nie może być!

Rozwiązanie zagadki przychodzi niedługo. Oto do pokoju naszego wciska się chuda postać umundurowa­nego Hindusa (khaki strój z pąsowym turbanem) i re­cytuje słodkim głosem:

Mój sahib pyta sahiba, czy sahib życzy herbaty od mego sahiba?

Owszem, dziękuję... A któż to taki ten twój sahib?

Mój sahib to wielki sahib. Jego się wszyscy bać. On zbierać podatki!

Za chwilę ten sam sługa wnosi tacę z filiżankami angielskiej herbaty (bardzo mocna, z mlekiem) i paru ciasteczkami. Teraz obowiązuje nas rewanż — wizyta wdzięczności. Każda nowa znajomość daje mnóstwo świeżych wrażeń i okazję do obserwacji, idę więc z ochotą. Zresztą może się coś dowiemy o dalszej okolicy.

Nie omyliłem się. Miły urzędnik poradził, abyśmy koniecznie pojechali pociągiem do pobliskich, prehisto­rycznych ruin Mohendżo Daro. Są to obok Uru i Babilo­nu najstarsze wykopaliska.

Po krótkim namyśle decydujemy się z tej rady sko­rzystać. Skłoniła nas do tego nie tyle ciekawość rumowisk, ile chęć przewietrzenia się i nerwowego odpoczynku. Po prostu pragnienie zmiany otoczenia i warunków.

Pojechaliśmy.

Kolorowe wstążki i pompony wesoło podrygują na wąskiej grzywie, a liczne, różnotonowe dzwonki wtórują skrzekom zielonych papużek. Tonga kiwa się jak żyd nad Talmudem i raz po raz zadziera nam nogi.

Pierwsze pięć kilometrów mija wesoło. Każdy następny przychodzi trudniej. Podkładamy dłonie pod posiniaczone plecy, masujemy wzajemnie kręgosłup, nic nie pomaga. Stanowczo, tonga nie jest komfortowym jodkiem lokomocji. Wolę kajak. Na szczęście do stacji niedaleko.

Pociąg indyjski posiada cztery klasy — pierwsza, druga, trzecia i tak zwany „inter-class”. Żaden szanu­jący się Anglik nie spada niżej klasy pierwszej, a inny białoskóry — niżej klasy drugiej. Tylko wyjątkowe przybłędy, pozbawione ambicji i godności, jak na przy­kład my, potrafią wsiąść do inter-classu.

Niewiele kobiet indyjskich umie czytać, więc prze­działy dla pań oznaczone są od wewnątrz wymalowaną główką kobiecą z kolczykami w uszach i obręczą w nosie. Omylić się trudno.

Otoczeni jesteśmy gromadą grubych, w typową bieliznę odzianych Hindusów. Każdy z nich ma inkli­nację w kierunku podkładania bosej pięty pod pośladek. Formuje się tym sposobem gmatwanina kolan i stóp na wysokości nosa, a wszystkie cuchną potem. Towarzysze są rozmowni. Wypytują nas o szczegóły wyprawy. Nikt ty nie przypuszczał, że sędziwy grubas z vis a vis, w rozwianej na włochatej piersi koszuli i palcem w nosie, afiszujący się co chwila głośną czkawką, zna prawie całą Europę, bywał w pierwszorzędnych hotelach Pary-& i Londynu. Dziwni ludzie. Bardzo szybko dostosowują się do zwyczajów otoczenia. Na bruku europejskich stolic potrafią zadziwiać panie swoim wytwornym gestem, z chwilą zaś powrotu w rodzime pielesze znowu wracają do pierwotnych manier.

Od stacji Larkana znowu telepiemy się tonga, ale tym razem siadamy przodem do kierunku jazdy. Woźnica, stojąc za nami, przekłada lejce przez moją szyję. Wolę to niż ciągłe wywracanie się na wznak.

Calutką drogę, aż do samego Mohendża Daro, wyście­ła gruba warstwa trzciny i palmowych liści. Celowość tego siennika pod kołami zrozumiałem dopiero wtedy, kiedy zjechaliśmy na bocznicę. Tumany wysuszonego na pieprz, miałkiego pyłu pokryły nas momentalnie popielatym, wszędowścibskim pudrem. Cała roślinność do­okoła drogi siwa, skarłowaciała i jakby martwa. Upal aż drga rozpyleniem słonecznego żaru. Za ścianą wy­schłych krzewów widnieją uprawne pola, utrzymywane jeszcze na poziomie jaskiniowej kultury. Zaostrzone kłody imitują nowoczesne pługi.

Po godzinie jazdy, dusząc się i kichając, wjeżdżamy w rumowisko cegieł, glinianej grudy i chaos przeróż­nych dołów. To są właśnie owe sławetne na cały świat wykopaliska.

O, przebaczcie mi, ludzie uczeni! Poważni! Stateczni! Przebaczcie mi moją ignorancką bezczelność, z jaką śmieję się z tych wszystkich snobów-turystów z bedekerami, tych wszystkich zamyślonych, zaczytanych i „zachwyconych”, kiwających głową na znak wielkiego zrozumienia. Opowiadających potem o cudach, nadzwyczajnościach.

To czy inne wykopalisko... Uru, Babilonu czy Mohendżo Daro traktować należy jedynie jako labora­torium naukowej pracy, dostępne i ciekawe wyłącznie dla specjalizujących się w danym dziale uczonych Każdy szczery laik, a nie snob, łażąc tam i z powrotem po straszliwych wertepach kanałów, podkopów i przekopów, musi żałować obuwia, czasu i fatygi. Nie pomogą tu szablonowe tłumaczenia przewodników ani szerokie gesty w stronę kopców z gliny. Nic tam nie zobaczymy poza kolekcją bezładnie splątanych rowów.

Lepiej przeczytać na ten sam temat systematycznie opracowaną przez archeologa pracę.

Skacząc przez przeszkody, gramoląc się po szczerbach murów i potykając się o wyschnięte już od pięciu ty­sięcy lat baseny, czułem się jak w czas zaduszek na trochę starszym cmentarzu.

Nareszcie docieramy do nowego budynku. W jego progu stoi paru białoskórych, inteligentnie wyglądają­cych mężczyzn. Pewnie inżynierowie. Na nasz widok pośpiesznie chowają się do środka. Biedni! Rozumiem ich. Znam ten paniczny strach przed zwiedzającymi (by­łem cztery lata na Darze Pomorza). Dziś właśnie nie­dziela. Wolny dzień od pracy. Nie chcą, by im ktoś zawracał głowę. Ale krew za krew — ząb za ząb. Zemsta za wszystkie moje niedziele. Udaję naiwnego i prowokuję inżyniera do gościnności. Od słowa do słowa i — o dziwo! — nie chce nas puszczać od siebie. Proponuje nocleg. Kolację. Przedstawia żonę. Słowem, zadomowiliśmy się. I nikt nie zgadnie, czym zaskarbi­liśmy względy owego naukowca. Oto szczerym przy­znaniem się, że się na wykopaliskach nie znamy, że interesują nas mało. Raczej te drobne przedmioty kul­tury materialnej oraz biżuteria.

Dotychczas odgrzebano wyraźnych siedem warstw osiedli ludzkich, odpowiadających kolejnym epokom. Niższe warstwy sprasowane są już nie do odczytania. Wiek najstarszego osiedla odpowiada wykopaliskom Mezopotamii, więc datuje się mniej więcej sprzed 2 500 lat p. n.e. Dziś, rozglądając się po wyschłej i nieuro­dzajnej okolicy, wyobrazić sobie trudno, jak potrafiła ona zrodzić pokolenia tak niegdyś twórcze i o tak boga­tej kulturze. Sposób budowania domów, kanalizacji, Wodociągi i publiczne łaźnie — wszystko to świadczy o kolektywizmie i demokracji, co rażąco odbija od póź­niejszych historycznie czasów w tym samym kraju.

Jakże odbyła się ta przemiana w ludziach? Jakże wy­palona słońcem glina i upał skwierczący od rana do wieczora w rozleniwionych mózgach tubylców mógłby wychować tak przedsiębiorcze i cywilizowane pokolenia? Odpowiada na to następująca hipoteza. W okresie lo­dowcowym i polodowcowym wiatry z Atlantyku, które przynoszą opady deszczowe na Europę, użyźniały pas dzisiejszych pustyń, a zwłaszcza ziemie leżące pomiędzy Saharą a Indiami. Tak więc klimat w prowincji Sind musiał być kiedyś znacznie więcej umiarkowany.

Charakter najstarszych warstw wykopaliskowych przemawia za utylitaryzmem. W odróżnieniu od Egiptu czy Babilonu nie znaleziono tu ani jednej budowli luk­susowej, ani pałacu, ani świątyni. Natomiast każdy dom posiada kanalizację i wodociąg — połączone z ogól­ną siecią. Odkopano także wielką łaźnię publiczną. Twórczość artystyczna nosi również charakter użytko­wy, a więc skromny. Płaskorzeźby pospolite, orna­menty na naczyniach pozbawione oryginalności. Mnie zainteresował szczególnie naszyjnik jakiejś królowej. Nie dla piękności, tylko z racji bliźniaczego podobień­stwa do naszyjnika widzianego w Bagdadzie, wykopa­nego w Ur. Dwie odrębne i oddalone od siebie o tysiące kilometrów kultury dały identyczną rzeźbę. Wygląda, jakby oba naszyjniki pochodziły z rąk jednego i tego samego artysty. Tylko materiał zastosował się do lokal­nych warunków. W ozdobach bowiem cywilizacji sumeryjskiej dominuje lapis lazuli, tutaj Mohendżo Daro uprzywilejowało, któryś z półszlachetnych miejscowych kryształów barwy brunatnoczerwonej.

Obok terenu wykopaliskowego założono maleńkie muzeum odnalezionych tam drobnych przedmiotów. Najwięcej tu rzeźbionych kamyków do stempli z bawołem czy żubrem jako motywem zdobniczym.

Studia przeprowadzone nad wykopaliskami pozwalają przypuszczać, że ludność starożytnych Indii na pięć tysięcy lat przed naszą erą uprawiała pszenicę i jęcz­mień, zajmowała się hodowlą zwierząt domowych, wy­rabiała bawełniane tkaniny i narzędzia metalowe. W kwestiach religijnych nie odbiegły od nich nowoczesne Indie zbyt daleko. Świadczą o tym ślady kultu bogini-matki oraz, co jest najciekawsze, wykuta w kamie­niu rzeźba boga w postaci dumającego pustelnika na skrzyżowanych piętach (Siwa, Budda). Rozpowszechnio­ny był tu także kult Linga, i Joni, bóstw symbolizują­cych pierwiastek rozrodczy natury. Jednym słowem religia sprzed pięciu tysięcy lat była już typowo hin­duska, wolna od naleciałości i nie różniąca się wielce od dzisiejszego hinduizmu.

Niestety, odnalezione napisy nie zostały dotąd od­czytane. Jest to pismo piktograficzne i jak ów naszyjnik królowej łudząco przypomina cywilizację sumeryjską.

Wracamy z Mohendżo Daro w humorach znakomi­tych, zachwyceni gościną u inżyniera-archeologa.

Otaczający nas, rozkwitły wiosną, świat uśmiecha się kolorową łobuzerią. Liczymy zielone papużki i straszy­my szare mangusty, których tu pełno biega po drodze. Pobrzękując wesoło dzwonkami, tonga zajechała przed ganek stacji.

Pan naczelnik wytoczył swoją tuszę na nasze spotka­nie. Dla podkreślenia wyjątkowości, jaka towarzyszy białej skórze, wprowadził nas do wnętrza kolejowego biura. Za chwilę mieliśmy już przed sobą filiżankę herbaty.

Może państwo życzą wykąpać się? — zapytuje nagle ku niemałemu naszemu zdumieniu.

Jak to? Przecież zaraz nadejdzie pociąg!

O nie! U nas pociągi spóźniają się! Zaraz każę Przygotować kąpiel.

Zajęliśmy miejsce przy szerokich drzwiach prowadzących na peron. Tłumy Hindusów, przysiadły gromadka­mi w kucki i gestykulując żywo o czymś rozprawiają. Na boczku każdej gromady, odwrócona plecami siedzi zakryta od stóp do czubka głowy wierna małżonka. Nikt nie spogląda na zegarek. Nikomu się nie śpieszy. Pociąg może się spóźniać. Godziny nie grają tu żadnej roli.

Rozległo się ciężkie turkotanie żelaznych kół po be­tonie i przed nasze drzwi podjechał bagażowy wózek, a na nim duże wiadro: pełne wody.

A oto i woda! Proszę. Niech państwo się kąpią.

Gdzie? Tutaj na peronie? — pytamy zdumieni, Pan naczelnik nie może zrozumieć. Czyż na peronie mało miejsca? Ludzie? A czyż oni będą patrzeć? A jeżeli tak, to co w tym złego. Każdy się przecież myje.

Istotnie, na ulicach indyjskich miast widywaliśmy nieraz pod publicznym wodociągiem brodatych golasów, którzy bez najmniejszego skrępowania leli sobie na łeb wodę. My jednak odmówiliśmy tej przyjemności. Wi­docznie nie zaaklimatyzowaliśmy się jeszcze tutaj do­statecznie.

Pociąg wkrótce nadszedł. Odjechaliśmy nie umyci. Pokrywała nas gruba warstwa wykopaliskowego kurzu, ale biała skóra musiała być jeszcze dobrze widoczna, skoro z pociągu wyskoczyło ku nam aż trzech na raz konduktorów i, wyciągając ramiona w kierunku lepsze­go wagonu, wołali:

Pierwsza klasa tutaj! Pierwsza tutaj!

Dobrze — mruknąłem niedbale, zatrzymując się w miejscu. Chciałem poczekać, aż odejdą. Po takim ostentacyjnym powitaniu wstyd mi było wsiadać do inter-classu. Angielski snobizm uderzył już i mnie do głowy. Trudno się opanować w takich warunkach.

Co za miny! Jakże lekceważące miny mieli panowie konduktorzy na widok tak nisko upadających białych ludzi!

Na wprost nas siedzi na skrzyżowanych nogach mał­żeństwo muzułmańskie. Zajmują szeroką, czteroosobo­wą ławkę. Pantofle ich leżą na podłodze, a koło pan­tofli stoi gliniany, duży dzban z wodą. Kilka osób, nie mając miejsca, tłoczy się w przejściu, ale nikt nie zgłasza o to pretensji, że oni we dwoje zajmują całą ławkę. Ona, przykryta płóciennym płaszczem z szere­giem niewielkich otworków na oczach, wygląda jak pomiętoszony tłumok, rzucony ręką męża.

Jakiś stary wyjął z węzełka typowe indyjskie słody­cze: oblepione tłuszczem i cukrem kule zakalcowatego ciasta. Rozłożył je koło siebie na ławce, niby na półmis­ku, i uprzejmym gestem zaprasza nas do jedzenia. Mili są wszyscy. Rozmowa toczy się ożywiona. Wypytują o trasę naszej wędrówki, nie bardzo zdając sobie sprawę z elementarnej geografii.

Na każdej stacyjce poprzez otwarte okno wciska się głowa urzędnika kolejowego, proponuje coś do jedzenia lub chłodzące napoje. Ma się wrażenie, że rozstawieni są oni wzdłuż linii kolejowej tylko i wyłącznie po to, by opiekować się podróżującym Europejczykiem.

Kiedy dobrnęliśmy wreszcie do domu, była już noc. Przygodny nasz sługa oczekiwał w progu. Chciał nawet budzić burmistrza, ale wstrzymałem zapędy.



Sukkur


Biwakujemy na wysokim, urwistym brzegu. Przed nami daleka perspektywa wody, kończąca się rojowis­kiem migających, świetlistych punktów. To łuna miasta Sukkur. Jutro musimy tam być. Zasłużony odpoczynek Uśmiecha się pomarańczami. Dawno już nie mieliśmy świeżych owoców.

Nie wiem, dlaczego właśnie teraz, właśnie w tej chwili, gdy dogasający płomień ogniska, dobrotliwie szemrząc, pełznie pąsowym odbiciem po gładzi rzecznej a oczy kleją się do snu, przyszła mi ochota do refleksji.

U stóp naszych na ławicy piasku leży łódź przewoź­nika. Jakiś cierpliwy pasażer oczekuje na przeprawą. Przewoźnik dokądś „na chwilkę” poszedł. Tymczasem mija godzina za godziną. Obserwujemy, co z tego wy­niknie. Od czasu do czasu wydobywa się z łodzi głuchy, żałośliwy jęk lub mamrotanie. To wszystko. Nasz polski chłop dawno by już wyskoczył, odnalazł drania, sprał pysk i swego dopiął, a ten „człowiek Wschodu”, będzie siedział aż do świtu, postękując niemrawo. Tacy oni tutaj wszyscy wydają się bierni. Wreszcie po trzech godzinach oczekiwania przewoźnik zjawił się i jakby nigdy nic wziął się do wiosła. Nikt mu nie wymyślał, parę skarg jękliwych zakończyło całą sprawę.

Nie przypuszczaliśmy, że miasto Sukkur leży tuż za zakrętem rzeki. W poprzek całego Indusu biegnie olbrzymia, kamienna, zdobna w arkady tama. Dźwig­nięta kosztem milionów rupii zatrzymała ona rozpędzo­ną rzekę, prowadząc teraz ją przemocą w poprzeczne kanaliki na pożytek uprawnym polom. Pod uciskiem buta cywilizacji, spod żelaznych zapór wymyka się hu­czącym, płaskim wodospadem, pieniąc się tłumioną wściekłością.

Sukkur jest dużym, zmodernizowanym miastem, po­wiało od niego Europą. Ruch i zgiełk. Parę statków ro­boczych. Krany pracujących drąg. Wężownice ładujących kutrów i nieodzowne czarne plamy smarów na wodzie. One to już stały się dla nas symbolem cywilizacji.

Płyniemy wzdłuż miejskiego wybrzeża, wypatrując punktu odpowiedniego do lądowania. Właśnie mijamy duży statek roboczy odstawiony widocznie także na emeryturę. Brak na nim załogi, a rdzawe plamy na bur­tach świadczą o zaniedbaniu.

Patrz! — wołam do Pimpy. — Na górnym pokła­dzie widać puste kabiny oficerskie. Tutaj będziemy mieszkali!

Jedyny stróż „okrętu” spojrzał poczciwie, nie rozu­miejąc mego życzenia. Biegam po mieście szukając osób kompetentnych. Wynoszę wrażenie, że nikt o tym stat­ku nie wie. Od wieków zapomniany i od wieków nie kontrolowany.

Wreszcie docieram do źródła.

Przydzielony do mego boku sługa jął zgrzytać zardze­wiałym kluczem w zapajęczonym zamku kabinowych drzwi. Wkrótce nadszedł jakiś wytwornie ubrany Anglo-Hindus. Ma doglądać sprzątania. Pod koniec roboty zaprasza nas do swego domu na herbatę. Chętnie przystajemy, ciekawi poznania tej nowej klasy miej­scowego społeczeństwa.

W naszych czasach Anglicy unikają mieszanych mał­żeństw. Pracujący w koloniach młodzi ludzie żenią się w czasie urlopu spędzanego w kraju.

Dawniej natomiast, kiedy słoń i wielbłąd stanowiły jedyny środek lokomocji, a towarowe żaglowce płynęły do kraju miesiącami, emisariusz handlowy nie mógł so­bie pozwolić na urlopy i osiedlał się w Indiach na dłu­gie okresy albo i na całe życie. Wtedy związki małżeń­skie z miejscowymi chrześcijankami nie były rzadko­ścią. Mieszanina krwi urobiła nowy typ człowieka. Anglo-Hindus jest mniej sztywny, mniej oziębły od rodowitego Anglika. Więcej interesuje się bliźnim.

Wchodząc na werandę domu, gdzie miała być herbat­ka, spostrzegłem kilka mocno śniadych brunetek sie­dzących w kucki na podłodze. Mijam je obojętnie.

Państwo pozwolą, że przedstawię. To jest moja żona, a to córki.

Widzę, panie przyzwyczaiły się już do siedzenia na skrzyżowanych nogach — zaczynam rozmowę — bo my jakoś nie możemy się tego nauczyć.

Co?! Moja żona siedziałaby na piętach i na podło­dze?! To nie może być! — zawołał gospodarz w naj­większym oburzeniu.

To tylko państwu się tak na pierwszy rzut oka wydawało! My nigdy nie siedzimy w taki dziki sposób! Nie jesteśmy wszakże Hindusami!

Wyczułem horrendalność własnego nietaktu. Tłuma­czę się, jak mogę.

Ależ oczywiście! Nie zauważyłem stołeczków. Pa­nie siedziały na stołeczkach. Gdzieżby na podłodze.

Ta drażliwa kwestia wracała jeszcze jako temat kon­wersacji. Obrażeni gospodarze nie mogli zapomnieć tego

nietaktu.

W ogóle byliśmy tego wieczora bardzo źle wycho­wani. Zapytałem na przykład jedną z córek, jak ona spędza wolny czas. Czym się zajmuje? Odpowiedziała z wielkim oburzeniem, że nie potrzebuje się niczym zajmować, po to bowiem istnieją służące.

Pani musi się nudzić? A czy nie ma szkółek, ochronek lub jakichś społecznych organizacji, gdzie by pani znalazła miłe zajęcie?

W moją rozmówczynię jakby piorun trząsł.

Ależ my nie mamy nic wspólnego z tą dziczą! Oni są brudni i niekulturalni. Jakże można... coś podob­nego!

W innym miejscu ośmieliłem się rzucić uwagę, że smakują mi papierosy fabryk hinduskich. Odpowiedzią na to był lekceważący ruch ramion.

My palimy tylko i wyłącznie angielskie papiero­sy!

Niech bogi mają w opiece tych snobów! Nie mogliśmy się dłużej bawić w tak miłym i inteligentnym gro­nie. Z lekkim sercem opuściliśmy gościnę.

Po jako tako spędzonej nocy (znów pluskwy!) idziemy rano do miasta szukać pożywienia. Wracamy z niczym.

Sukkur nie różni się niczym od innych miast Wscho­du: zgiełk łachmaniarzy, kręte zaułki pełne rumowisk, dywan odpadków owocowych, placki krowiego nawozu nalepione na ścianach oraz krzyczący brak roślin­ności.

Błądząc pięć godzin na głodno i w upale, stwierdza­my, że miasto Sukkur w niczym nie odbiega od normy. Kiedy traciliśmy już ostatecznie równowagę ducha, przyszedł z niespodziewaną pomocą jakiś miejscowy chrześcijanin. Jak już mówiłem kiedyś przy okazji ho­telarza w Karaczi, religia w Indiach odgrywa rolę jak­by organizacji klubowej, członkowie której poczuwają się do wzajemnej solidarności. Pogarda dla innowier­ców i kult dla współwyznawców żywo tu kwitną. Dzięki więc swojej katolickości nasyciliśmy jakoś żołądki.

Naprzeciwko statku mieści się indyjskie kremato­rium. Co kilka godzin wnoszą tam nowego trupa. Widok ogromnie ciekawy. I niebywale... wesoły. Ze śmierci bowiem w Indiach nie robią tragedii. Wiara w pozagro­bowe życie i spotykanie się na tamtym, lepszym świecie jest silniejsza od chwilowego, ziemskiego smutku. Poza tym płacz nikomu nie pomaga, a nieboszczykowi truje Nirwanę, więc lepiej na wszelki wypadek zachować spo­kój.


* Placki krowiego nawozu suszy się w ten sposób; jest to jedyny materiał rozpałowy do węglowych piecyków.


Kilka metrów przed nami, nadbrzeżną ulicą, defilują Pogrzebowe pochody. Trup „jedzie” na noszach, zawi­nięty w białe prześcieradło i pokryty kolorowymi szmatkami. Tragarze (przyjaciele zmarłego) biegną truchtem, przy czym bez przerwy jeden drugiemu od­biera ten „słodki ciężar”. Ciągła zmiana tragarzy powo­duje kołysanie się nieboszczyka, nagłe wstrząsy i prze­chyły. Przed upadkiem na bruk chronią go liny. Trup jest przywiązany do noszy pętlami, jak tłumok do re­sorów bryki.

Cały kondukt robi wrażenie ucieczki przed pogonią życia. Zwłaszcza, że biegnący tłum mężczyzn rytmicz­nie i wojowniczo wykrzykuje za każdym krokiem ja­kieś nie znane mi słowo, brzmiące podobnie do nasze­go: „Hajda”!

Bramę krematorium dzieli od rzeki kilkumetrowej średnicy klepisko, na nie właśnie kładzie się niebosz­czyka celem dopełnienia ostatecznych ceremonii. Os klepisko stanowi część składową jezdni, to jednak niko­mu w niczym nie przeszkadza. Od czasu do czasu rodzi­na się odsuwa czyniąc drogę trąbiącemu samochodowi. Wszakże szofer ma oczy i nie potrąci nieboszczyka.

Następują dalej kolejne etapy ceremoniału: jeden z najbliższych członków rodziny, mrucząc coś pod no­sem, zakreśla ostrzem łopaty trzykrotny krąg dookoła trupa. Potem, czerpiąc do glinianego dzbana wodę z rze­ki, leje ją trzykrotnie dokoła. Resztę zawartości wychlustuje na nieboszczyka, pusty zaś dzban energicznym i zdecydowanym ruchem ciska o ziemię tuż przy głowie, tłukąc go w kawałki.

Czasem kąpiel taka wydaje się nie wystarczająca. Wtedy pogrążają w rzece trupa razem z noszami. Przed ostatecznym wniesieniem nieboszczyka do bramy wysy­pują na niego trochę płatków kwietnych i kropi? specjalnie przyniesioną ze świątyni wodą święcona. Wreszcie, porwawszy go z ziemi na ramiona, wlatują na krematoryjne podwórko. Tu kładzie się zwłoki na

łatwopalny, smolisty stos drzewa, gdzie, podpalone z czte­rech stron, szybko się przypiekają.

Z początku bucha tuman pary, bo nasiąkły wodą nieboszczyk musi wyparować. Następnie dym staje się ciemnobrązowy, cuchnący przypalonym mięsem i jakimś specyficznie mdłym, obrzydliwym, trudnym do zniesie­nia odorem.

Wkrótce zwęglone okrycia spadają i ukazuje się oczom trup w całej grozie swej bezbronnej nagości.

Za chwilę próbuje jakby uciec. Kurczy się, drga, odwraca głowę, tragicznie pręży palce i męczeńsko wy­gina kręgosłup, ale wszystko bezskutecznie. Żółte języki płomienia oplatają go skrzętnie i łakomie. Resztki krwi, potu i limfy syczą złośliwie.

Spoza wypalonych dziąseł szczerzą się białe zęby jak gdyby w niemym, makabrycznym krzyku, jakby wy­buchnąć zaraz chciały strasznym, sarkastycznym śmie­chem.

Podczas palenia zwłok dyżurują najbliżsi krewni. Gdy z dużego stosu zostanie tylko popiół, zgarną go do garnka i utopią w rzece. Na znak tego aktu płynie z prą­dem niewielka deseczka, a na niej garstka kwietnych płatków. Zamiast deski spotykaliśmy czasem płatki kwiatów rozsypane na arkuszu płynącej gazety: Indie się modernizują!

Dziennikarz z Kotri zaopatrzył nas w list polecający do jakiegoś redaktora sukkurskiej gazety. Ma to być bardzo mądry człowiek. Szukając jego adresu, zapusz­czamy się w samo centrum miasta.

Parterowe domki plączą się razem z zaułkami, tuszują się w jedno wspólne tło brudu. Wrzeszczą straganami i oślim rykiem. Trzeba zapytać jednak o drogę, inaczej nie da rady.

Na to tylko czekają tłumy kolorowych gapiów. Momentalnie powstaje zbiegowisko. Każdy chce koniecznie wiedzieć, o kogo pytają angielscy sahibi. A przy spo­sobności chcą usłyszeć, skąd oni przyszli. Wydłużają się szyje poprzez ramiona innych, stają na palce, podska­kują, byle zajrzeć w twarz, byle dowiedzieć się czegoś.

O, redaktor Giruma to wielki człowiek! — wy­krzykuje z szacunkiem przygodny policjant.

Wielki, wielki człowiek! — podchwytuje chórem cały tłum słuchaczy.

Psiakrew! — myślę sobie — Nie umiem i nie lubię rozmawiać z dygnitarzami”.

Idziemy już całym hurmem. Na czele policjant, za nami przechodnie.

Redakcja — jak redakcja. Zwykły sobie szablon: duży pokój zawalony stosami gazet. Papiery na stołach i pod stołami. Przepełnione kosze. Niedopałki na podłodze. Kilku młodych, robiących inteligentny wyraz twarzy. Paru chłopców-posłańców. Fotografie zalane atramen­tem i inne, jeszcze nie zalane. Słowem, nic ciekawego, gdyby nie bieliźniana nagość tych wszystkich ludzi i ich turbany.

Wysuszony starzec, o łysej jak kolano jajowatego kształtu głowie, powstał zza pliku gazet, złożył jak do modlitwy dłonie i głuchym głosem wyrzekł:

Parnaam!

Tutanchamen!” — przemknęło mi się przez myśl w czasie, gdy podawałem mu list protekcyjny.

Stary zainteresował się nami z punktu widzenia dziennikarskiego interesu. Natychmiast napisze wy­wiad.

Państwo z Polski?

Tak.

To w. Afryce?

Nie, panie, w Europie!

A jaką drogą państwo płynęli?

Między wieloma nazwami wymieniłem i Bosfor.

Co to takiego? Rzeka?

Nie, panie, cieśnina!

Więc morze?

Dałem spokój. „Wielkie umysły” mają swoiste łożyska. Dziwne czasami dla nas i bardzo irytujące.

Przy pomocy zecerów wywiad dobiega końca. Redak­tor zaprosił nas do swego domu na herbatkę.

Drewniane schody wiodą na piętro. Tu zatrzymanie się w niepewności, co dalej czynić. Cały bowiem próg jak długi i szeroki zaścielają placki krowiego nawozu. Za nimi w głębi widać meble pierwszego pokoju. Nie wahamy się długo. Nawykli do niespodzianek, prze­kraczamy śmiało plackowy próg.

Mieszkanie typowe dla Hindusów: pleciona ze sznur­ków prycza (historyczne łóżko, o którym już pisałem), na niej skołtuniona pościel. Parę prymitywnych stoł­ków i stół — to wszystko. Na ścianach tandetne oleo­druki, wyobrażające sceny z Ramajany czy Mahabharaty, a na wstępie najpiękniejszy z nich, błyszczący glansem jaskrawym kolorów, z wizerunkiem Kriszny pośrodku i wiankiem herbatników dokoła — to rekla­ma jednej z dowcipnych fabryk hinduskich.

Przyjęcie było też typowe i charakterystyczne dla stosunków, indyjskich. Herbatę postawiono przed nami w dwóch małych porcelanowych imbryczkach, w ja­kich zaparza się u nas esencję. Obok — cztery herbat­niki na kawałku starej gazety. Oto wszystko. Mogło to wyglądać na prowokacyjne lekceważenie naszych skromnych osób. Me byliśmy już nowicjuszami i nie tak łatwo obrażaliśmy się.

Zresztą gospodarz był bardzo uprzejmy i bardzo ser­deczny. Po prostu styl życia jest tutaj inny.

Poczucie estetyki w naszym rozumieniu tutaj nie istnieje. Czemu więc dziwić się „wielkiemu” redaktoro­wi? Lekceważy on tylko to, do czego my przywiązujemy znaczenie. Jego myśl krąży gdzieś może bardzo daleko od takich lub innych imbryczków, a nawet od nauki o Polskach lub Bosforach.

Hindusi bynajmniej nie są skąpi, bardzo lubią obda­rzać gości podarunkami. Jakość tych prezentów, nierzad­ko zakrawa na humoreskę, ale także nie z racji złośli­wości gospodarza, tylko z jego bezbrzeżnej naiwności. Poza tym Hindus lubi podkreślić swoją szczerość. Lubi zwrócić na nią uwagę otoczenia. Tak np. wręczając któ­regoś dnia Pimpie bukiet kwiatów, jeden z tubylczych donżuanów rzekł:

O, widzi pani, jakie piękne kwiaty, taki bukiet kosztuje całe dwie rupie! Bardzo drogo! Bardzo drogo! I to dla... pani!

Do wszystkiego trzeba się tylko przyzwyczaić i nicze­go nie brać za złe. Hindusi są ludźmi dobrego i szczere­go serca, ale jednocześnie kompletnymi analfabetami w kwestiach europejskich manier.

Wczesnym rankiem następnego dnia zjawił się u nas na statku pan redaktor w towarzystwie jakiegoś z euro­pejska ubranego jegomościa.

Przedstawiam państwu „wielkiego człowieka” (widocznie w Indiach są sami wielcy ludzie). — Na skutek wczorajszej wzmianki w gazecie, zainteresował się losem państwa i przybył złożyć wizytę. Jest to dy­rektor miejscowej fabryki jedwabi...

Mam bardzo dużo pieniędzy! Bardzo dużo! — wtrą­cił z przechwałką nowy znajomy.

Tak, to bardzo zamożny obywatel — potwierdza redaktor.

My też należymy do bogatych — pośpieszyłem zrewanżować się, na co pan Charidiram aż podskoczył. Jego duma została zadraśnięta. Jakżeż niedorzeczne i humorystyczne porównanie! Oberwani kajakowicze i... on — dyrektor przedsiębiorstwa! Zaczął szeroko na palcach wyliczać swoje niezmierne bogactwa: fabryka, dom, konta w bankach, akcje. Potem przeszedł do obra­zowania szalonych wydatków na ten dom i wystawne życie. Wreszcie, widząc naszą obojętność, zrezygnowany dał spokój. Zmienił temat. Z kolei jął teraz wychwalać angielską kulturę.

Zrozumieliśmy. Mamy przed sobą drugi, krańcowo inny od tamtych, ale także popularny typ modernizują­cego się Hindusa. Ideałem tych ludzi jest bogactwo i upodobnienie się do Anglików.

Nowy przyjaciel wsadził nas bez ceregieli w swoją prywatną tongę. Wiezie do miasta, ale nie daje spytać, po co. Jest egzaltowany i wylewny w serdeczności. Wer­wą i temperamentem wyróżnia się od współziomków.

Tonga wtoczyła się w handlową dzielnicę. Mijamy sklepiki ze słodyczami. Tabuny much znaczą ich pozycję. Kupcy siedzą na wysokich ladach obok ciastek, z pod­winiętymi pod siebie nogami. Od czasu do czasu powol­nym, zmechanizowanym ruchem kiwną trzcinowym wachlarzem i znowu drzemią w bezruchu.

Tonga zatrzymała się na chwilę. Nie możemy prze­drzeć się przez zator ludzki. To „doktor” medycyny lu­dowej zachwala swoje metody. Na rozpostartej chuście stoją rzędem słoiki z maściami. Jeden Hindus odrywa kawałki gazety, smaruje na nie łopatką maść, rozdając lekarstwo klientom. Drugi, ascetycznie chudy, z teatral­nie odrzuconą głową, biega dokoła chustki, trajkocząc bez przerwy propagandowo-panegiryczną przemowę na swoją cześć. Tłum słuchaczy uformował koło, otwiera­jąc usta z nadmiernej ciekawości.

Adda, bobu! — popędza woźnica, ale bezskutecz­nie. Urok znachora przewyższa zasady subordynacji. Usuwają się z drogi leniwie i niechętnie, mimo naszej białej skóry, mimo nawet angielskiego wyglądu. Znowu toczymy się rzadkim, nierównym brukiem.

Tuman miałkiego kurzu unosi się spod kół. Gdzieniegdzie plamy pokropionej wody świadczą o fikcji robie­nia porządku, nad jakim mają pieczę najemni polewacze ulic. Przy studniach skupiają się kobiety z dzbanami, a nagie bachory wykorzystują przerwy pomiędzy zmia­ną naczyń, aby ochlapać się trochę w piskliwym zgiełku. Szanujący się Hindus pije tylko z własnych rąk pod­stawionych modlitewnie pod ożywczą strugę. Roznosi-cieli wody jest dużo. Za groszaka przechylają dzban każdemu. Nie wolno pić z kubka, bo to niehigienicznie. Odwieczne prawo na to nie pozwala.

Wiele pani ma sukienek? — ni z tego ni z owego zapytuje dyrektor Pimpę.

Trzy i to mi najzupełniej wystarcza. Zresztą trud­no kajak zapychać strojami.

A wiele ma pani koszul?

Tego tylko brakowało! Całą bieliznę skontroluje — mruczę po cichu, a Pimpa z największym spokojem od­pala.

Tyle, ile mi potrzeba. Dotychczas nie odczuwam braku.

Ja pani kupię kilka koszulek. Przydadzą się. Ja mam dużo pieniędzy. Proszę się nie krępować. Ja i tak nie wiem, co z pieniędzmi robić.

Ledwieśmy wyperswadowali. Ledwieśmy powstrzy­mali poczciwca przed wejściem do sklepu. Niewiele jednak pomogło. Wciągnął nas zaraz gwałtem do na­stępnego.

Podoba się panu ten materiał na spodnie?

Czy mi się podoba? No, tak. Ale ja naprawdę nie potrzebuję spodni!

Co u licha — myślę sobie. — Czyżbyśmy aż tak nędznie wyglądali?” Podchodzę do lustra. Przyglądam się. Wcale jak na turystę nieźle. Pimpy sukienka ze szkocką kokardą jest nawet szykowna.

Tymczasem materiał już odcięty i zapłacony. Prote­stuję. Nie pomaga. Dziwny człowiek. Nie znam ich zwyczajów i boję się go urazić. Może to tak przyjęte. Może dobrze widziane? Czy ja wiem!

Tymczasem nasz towarzysz wpada w istny szał podarunkowych, propozycji. Raz po raz wlatuje do sklepów i wybiega stamtąd obładowany paczkami, część ich skła­da do bryczki, inne pakuje Pimpie w ramiona.

To czekolada, proszę pani... Pani lubi czekoladę? Nie czeka na odpowiedź, już wbiega do nowego skle­pu. Za chwilę wychodzi z dwoma korkowymi hełmami.

Jak możecie w takie gorąco chodzić bez nakrycia głowy! Nie mogę na to pozwolić. Proszę zaraz włożyć! O, tutaj macie czarne okulary. Każdy Europejczyk w Indiach nosi okulary. Zepsujecie wzrok!

Rozczulił nas, ale robimy miny szczerze oburzonych. Nic nie pomaga. Szał kupowania trwa w dalszym ciągu. Obserwując go w tej roli, przychodzę do wniosku, że ta fundacja nie z sercowych płynie pobudek. Oto stary spryciarz chce zareklamować obywatelom miasta zaży­łość z angielskimi dżentelmenami.

Tak wędrując od sklepu do sklepu, trafiamy wreszcie na rynek owocowy. Od dawna otacza nas tłum gapiów, z lepszego jednak towarzystwa. Pozbiegali się oni z ca­łego miasta, aby zobaczyć wyczyny swego przyjaciela. Cmokają teraz w uznaniu, trącając się łokciami.

Wujcio Milioner” (takeśmy go nazwali) chwyta z la­dy nie znany mi jeszcze owoc, wycina z niego soczysty plasterek i bezceremonialnie pakuje go na oczach wszystkich w usta biednej Pimpie.

Pani to kiedy jadła? Co?... Dobre?... To mango. Teraz nie sezon. Teraz manga są bardzo drogie. Dwie rupie kilo! Kupiłem dwa kilo. To dla pani!

Uhm! — mruczy zachwycony tłum.

Pokryci różnokolorowymi paczkami jedziemy do wujciowego domu. Tu już na nas czekają. Pani domu, smukła, rasowa, o przepięknych, aksamitnych oczach, wita z szacunkiem na progu. (Szacunek, zdaje się, nie tyle dla nas, ile dla męża).

Jedwabne powłóczyste, suto złocone szaty kryją dys­kretnie dojrzewające już ciężarne łono. Obraz tak po­pularny w Indiach, że staje się już jak gdyby symbo­lem. Tuzin dzieci to tutaj skromna liczba. Mnóstwo drogiej biżuterii obciąża jej delikatne, drobne rączki. Wujcio bada spode łba wrażenie, jakie na nas wywiera widok małżonki. Zadowolenie i pycha bije z jego twarzy.

Ona mnie kocha, bardzo kocha! — oznajmia rekla­mowym tonem. Na szczęście piękna pani nic nie rozu­mie. Stoi nieruchoma, z szablonowo przyzwoitym uśmiechem, jak lalka na wystawie. Mijamy ją obojęt­nie. Rolę swoją spełniła, teraz może odejść. W Indiach, tych uduchowionych, Indiach niestety, wartość człowie­ka mierzy się najczęściej jego zamożnością. Wyrazem tej zamożności jest strój żony i... ilość sług.

Dyrektor Chandiram tymczasem prowadzi nas z po­koju do pokoju, demonstrując europejskość umeblowa­nia. Jest zadowolony i dumny. Od czasu do czasu poklepuje któryś z przedmiotów, zachwalając jego angiel­skie pochodzenie lub wysoką cenę. Na ogół mieszkanie wygląda jak zbiór europejskiej tandety. Czasami błyśnie przepięknej roboty, rżnięty z kości słoniowej stoliczek, wepchany lekceważąco w kąt, jako wyrób miejscowy. W pokoju sypialnym pod ścianą stoi olbrzymie, nie za­słane i pokryte kurzem, małżeńskie łoże na pokaz euro­pejskim gościom. Pośrodku zaś, rozwalone szeroko, dwie indyjskie prycze z pościelą.

Prawdziwą dumę gospodarcza stanowi komplet plu­szowych mebli w salonie.

Sprowadziłem to z Berlina! — powiada do nas, z lubością gładząc poręcze fotela. — Ten materiał zie­lony w czerwone kwiatki, bardzo drogi, specjalnie dla mnie wykonano.

Celem jednak całej naszej, wędrówki jest propozycja zwiedzenia... toalety. Wskazując na boczne, wąskie drzwi, zażenowany Chandiram bąka:

Proszę, niech pan zajdzie tu, a pani tam.

Rozchodzimy się na dwie strony. Wchodzę po scho­dkach na piętro. Przekraczam próg i... kamienieję. Przede mną długa i szeroka izba, a wzdłuż niej równiut­kim rządem stoi dwanaście nowych, przykurzonych, nigdy nie używanych sedesowych wiaderek. W jakim celu? Czy szkołę ma zamiar tu założyć?

Panie! — pytam. — Ki licho tyle ustępów?

A cóż! Myśli pan, że tylko Anglików stać na to? Stać i mnie. Mam dwanaście tu i dwanaście dla pań!

Radość bije z oczu gospodarza. Teraz naprawdę za­imponował! Widział moje zdumienie i tłumaczył je po swojemu. Anglomania milionera pobiła rekordy. Pimpa wróciła także szczerze ubawiona. Wybuchając głośnym śmiechem, dzielimy się wrażeniami. Chandiram śmieje się także, ale z innego powodu.

Do stołu podano same angielskie dania, tylko bez ob­rusa i bez sztućców. Małe przeoczenie, bagatelka! Nie mogąc przystąpić do jedzenia, zwracamy na to Wujcio­wi uwagę. W biedaka jakby piorun trząsł. Poczerwie­niał ze wstydu. Jakże on, człowiek zmodernizowany, mógł zapomnieć o tak ważnej rzeczy! Zrywa się od stołu i skonfundowany wybiega. Za chwilę już wraca z dużą drewnianą skrzynką w objęciach.

Mam, pani! Słowo daję, mam! O! — Z manifesta­cyjnym brzękiem wykłada na stół osiemnaście tuzinów, noży i widelców, sześć tuzinów łyżek dużych, trzy tuziny łyżeczek. — Wszystko srebro najczystsze! Proszę zobaczyć próbkę. Kupione w Anglii.

Rozwiązał jeden z pęczków, wydzielając sam potrzeb­ne przybory. Podczas jedzenia skrzynka stała obok, zwiększając jeszcze ogólny bałagan, Chandiram co chwila nakręcał patefon, chcąc zaznajomić nas z hin­duską muzyką.

Ledwie zakończyliśmy ostatnie danie, gdy nasz milio­ner zebrał sztućce i głośno licząc, poukładał z powrotem do pudełka.

Zwróciłem uwagę na ładny materiał jego garnituru, w odpowiedzi na co wykrzyknął z przechwałką:

Mam takich trzydzieści sześć! Jestem bardzo bo­gaty!

Widząc mój aparat prosił, abym go sfotografował ra­zem z żoną. Czemuż by nie. Idziemy na kwadratowe podwórko. Powstaje tam niebywały rejwach, bieganina sług, przestawianie mebli, słowem istna przeprowadzka. Przygotowania te trwały dobry kwadrans. Wreszcie de­koracja gotowa. Na tle białego muru wisi duży dywan, drugi taki zaściela ziemię. Po obu bokach dwie palmy. Pośrodku trzy fotele z salonu (czerwone w zielone kwiatki). Przed tym wszystkim na baczność cała rodzi­na — Chandiram, żona i dzieci według wzrostu. Ubrali się w najlepsze odświętne szaty. Podczas aktu fotogra­fowania okoliczne drzwi i okna zalega tłum ciekawych sąsiadów i sług.

Do samego końca pobytu naszego w Sukkurze Wujcio Milioner wykazywał wobec nas najtroskliwszą opiekę. Im dalej, tym opieka stawała się bardziej sentymentalna i rycerska. Bo oto na starość bohater nasz poczuł wyraźny i serdeczny afekt ku mojej małżonce. Nie chcieliś­my się z niego śmiać, ale bywały momenty zbyt do tego kuszące. Codziennie rano zjawił się nad brzegiem obła­dowany owocami lub kwiatami i za każdym razem inaczej ubrany (36 garniturów!). Tymczasem statek nasz oddalił się od brzegu i od paru dni musieliśmy doń przepływać łodzią. Stąd bierze początek pewna roman­tyczna historia.

Zjawił się Wujcio w białym, jedwabnym, świeżo prasowanym ubraniu i w pięknym, brązowym, indyj­skim fezie. Na wszystkich jego guzikach wisiały paczu­szki ze smakołykami. W ręku niósł ogromny bukiet kwiatów. W całej postaci czytać można było tęsknotę i wielki pośpiech do „ukochanej”. Przyglądaliśmy się z wysokości górnego pokładu, jak płynął stojąc w chyboczącej się łódce.

Łódź dobiła do wytyku. Można było wygodnie wejść po drabince, ale donżuan, chcąc się popisać swoją późną młodzieńczością, wykonał nagły skok w górę. Przestra­szona łódka odbiła pod mostek i Wujcio zawisł w po­wietrzu na rękach, pod nim zaś szerokim kręgiem pły­wały porzucone kwiaty. Ta niewyraźna sytuacja trwała niedługo. Palce zmęczyły się i biedny Wujcio jak nie­pyszny wpadł do rzeki. Szczęściem nie było głęboko, stanął więc po pas w brudnej wodzie, z tak nieszczęs­nym wyrazem twarzy i taką determinacją, że zamiast współczucia buchnęliśmy głośnym, nie hamowanym śmiechem.

Nie wiedział, czy ma się obrażać, czy nadrabiać miną, stał więc z czerwonym, obliczem, otrząsając błoto z rozkudłanych włosów. Binokle spadły mu z nosa, piękny fez pływał obok. Paczki z ciastkami rozmokły tworząc brudne plamy. Dopiero na moje wołanie, ruszył Wujcio do trapu i na czworakach wpakował się na po­kład. Nie miałem długich spodni, dałem mu więc to, co posiadałem. Po piętnastu minutach zjawia się już „prze­brany”. Tym razem widok przechodził wszelkie oczeki­wania. Coś wspaniałego! Oto stoi przed nami chuda, owłosiona pokraka, ubrana w moje krótkie, białe, kale­sony, które, z powodu różnicy wzrostu, sięgają znacznie poniżej kolan. Na szyi zamiast szalika wisi związany na węzeł przerzucony przez ramię zwykły ręcznik. Ręka­wy marynarki sięgają prawie podłogi.

Na zwróconą mu uwagę, że zapomniał włożyć spod­nie, zdziwił się ogromnie. Nawykły do indyjskiego ne­gliżu, po prostu omylił się. Zresztą, po co wkładać dwie pary?

Redaktor Wielki Człowiek, przydzielił nam jednego ze swych pracowników, który wykazał spryt iście re­porterski. Już po pierwszej zaraz wizycie w którejś ze świątyń zorientował się w naszych sprawach i odtąd nie potrzebowaliśmy już deklamować ani historii o podró­ży, ani o potędze Polski. Wszystko recytował za nas genialny przewodnik. Jeśli mu nawet zabrakło czasem ścisłych danych, łgał bez zająknienia i z wrodzonym talentem. Nie przeszkadzaliśmy mu, tym bardziej, że czynił to zawsze na naszą i ojczyzny naszej korzyść.

Zwiedzanie Sukkuru zaczęliśmy od udania się na wy­spę rzeczną Sadha Mandal, na której leży bramiński klasztor Sadh Bela Tirth.

Olbrzymią przewozową łodzią, razem z barwnym tłu­mem pielgrzymów, podpłynęliśmy ku białym, marmu­rowym schodom. Bujny, ślicznie utrzymany park spo­tyka nas zapachami południowych kwiatów i szczebio­taniem papużek. Próżno tu szukać jakowychś sensacji. Nieuchwytny nastrój zadumania i zasłuchania się wita już na progu i odtąd jak niewidzialny przewodnik to­warzyszy po białych ścieżkach, wśród kwitnących rodo­dendronów i azalii. Pięknie tu i cicho. Gdzieniegdzie ponad czupryną krzewów widnieją daszki skromnych domów, jakby na jakimś kuracyjnym letnisku. Nie ma tu przytłaczających wielkością kopuł świątyń ani ponu­rych i groźnych murów. Nie ma okienek z kratami i sa­kramentalnych mnisich pozdrowień. Zamiast memento mori, raczej memento vitae przemawia z każdego zakątka. Świeżo tu jest i wesoło, a jednocześnie poważnie.

Postacie świętobliwych sadhu, pustelników poświęco­nych służbie bożej, posypane popiołem nagie, albo w długich, luźnych pomarańczowych płaszczach, krążą w perspektywie dalekich dróżek. Gdzieniegdzie siedzą skamieniałe w kontemplacyjnej pozie Buddy, nie drgnąwszy nawet, gdy się obok przechodzi.

Gdzież tu wasza świątynia? — pytam cicerone.

Tam dalej, jeden z tych domków.

Jakiś „duchowny ogrodnik”, z włosami lecącymi przez ramiona i siwą długą aż do pasa brodą, idzie brzeżkiem ścieżyny i z namaszczeniem polewa liście krzaków homeopatyczną dawką olejku czy wody. Nikt tu do nas nie wyciąga ręki po jałmużnę. Nikt nie dziwi się naszej skórze ani ubraniu. Każdy zajęty swoimi myślami, a może... bezmyślnością. Niektóre twarze tępe, o bez­myślnym wyrazie, inne dziwnie uduchowione i mądre. Jedne ciała niechlujne, jak gdyby lubujące się w bru­dzie, inne znowu świecące bielą muślinowych szat.

Mijamy grupki modlących się nad księgami, koło nich błądzą mniej gorliwi, bez planu i bez sensu. Strasz­liwie wychudłe twarze dobrowolnych cierpiętników, obok dobrodusznie uśmiechniętych, okrągłych podbród­ków. Nagie, makabryczne czaszki, obok obrosłych dłu­gimi włosami „jaskiniowców”. Tolerancyjne związanie różnych sekt w różnorakich drogach ku jednemu bóstwu.

Nagle... co to?... Czy mi się zdawało? Stanęliśmy. Słuchamy. Gdzieś z głębi, z bardzo daleka, leci głuchy rytm bębenka i urywane zawodzenie dziecięcego pisku. Zawracamy w tę stronę.

Przed nami okrągła, rozległa altana, ze środka której wystrzela przepyszna korona stuletniego drzewa. Nie ma tu drzwi. Otwarte ściany stoją gościnne i szczere. Pagodowy, szeroki dach miłym cieniem nawisa dookoła. Zdejmujemy obuwie i wchodzimy do środka.

Umilkł dziecinny śpiew i kilkadziesiąt par oczu pod­niosło się ku nam od ziemi. Patrzą ciekawie, ale zachę­cająco i swojsko. W głębi przed gromadą wiernych, na baldachimowym ni to łóżku, ni to tronie, z podwinięty­mi stopami, siedzi tłusty kapłan w pomarańczowym płaszczu. Obok na podłodze — dwaj chłopcy z muzycz­nymi instrumentami.

Kapłan skinął na nas jak na codziennych, dobrze zna­nych gości. Wskazał dłonią wolne miejsce po swojej prawicy. Następnie, wracając do przerwanego progra­mu, dał znak i malcy uderzyli w struny. Starszy z nich gitarzysta, przymrużył oczy, odrzucił wstecz głowę i no­sowym, nienaturalnym dyszkantem jął szybko recyto­wać słowa modlitwy.

Ten przejmujący śpiew przy monotonnym akompa­niamencie wytworzył podniosły, jakiś niesamowity na­strój. W pewnej chwili poczułem na sobie czyjś wzrok, obracam więc głowę w tym kierunku. Oto z głębi chu­dych, zapadłych oczodołów, spod nawisłych, krzacza­stych brwi ciemnią się duże, posępne, despotyczne oczy ascety. Muszę w nie patrzeć. Czuję, jak serce wali w przyśpieszonym tempie. Na policzki występują wy­pieki. Ten wzrok jak gdyby prześwietla moje najskryt­sze myśli. Wyważył ich wartość i z ironicznym kryty­cyzmem rzucił na ekran powszedniości. Czuję, jak nitka po nitce zostaję zanalizowany i rozebrany. Siedzę oto samotny na łasce obcych sędziów. Chcę wyrwać się, ale nie mogę. Straszna, pomalowana w zygzaki twarz pa­nuje nade mną. Wstydzę się tej swojej niemocy. Wsty­dzę się otaczających mnie ludzi, oni wszystko o mnie wiedzą. A ten głupi, jednostajny, piskliwy śpiew roz­braja mnie do reszty. Dookoła panuje duszny upał, a ja drżę i dzwonię zębami. Zmagam się, opuszczam oczy, nie chcę patrzeć. Nie mogę, znowu podnoszę wzrok. Po­nura twarz jogi skamieniała w bezruchu. Białe strzały malowane na czole zlały się w promienie i biegną ku mnie coraz szerszym snopem. W tej właśnie chwili ma­lec przerwał śpiew i gruby kapłan pyta o coś naszego cicerone. Ten jak zwykle rozwiązał swój krasomówczy język. Opowiada o naszych „wielkich” bohaterstwach, o przecudownym kraju za dziesięciu rzekami i dzie­sięciu, morzami, co się nazywa Poland, gdzie wszyscy mężczyźni są tacy wysocy jak ja, a kobiety tak odważ­ne jak Pimpa, i o tym, że nie jesteśmy wcale Angli­kami. Zauważyłem, że ostatnie zdanie powtarza nasz cicerone ze szczególną satysfakcją i przy każdej okazji, przed Anglikami bowiem zamknięte są serca kapłań­skie.

Poznawszy więc nas w takim oświetleniu, kapłan ser­decznie uścisnął nam dłonie i całą, przed chwilą usłysza­ną historię powtarza zebranym w krąg wiernym. Ci z uznaniem kiwają głowami. Atmosfera panuje życzliwa i pełna sympatii. Na zadawane mu pytania kapłan od­powiada każdemu z ojcowskim, cierpliwym pobłaża­niem.

Jedna tylko twarz została do końca niezmiennie ka­mienna. Twarz bramina stojącego za kapłańskim tro­nem. Obojętny on jest na wszelkie opowieści. Obcy i jakby nie z tego świata, patrzy wciąż ponuro jakoś i groźnie.

Gardłowy pisk malca znowu przeszył gwar stłumio­nych głosów. Tym razem rozpoczął swój śpiew rzew­niej, łagodniej i ciszej. Komicznie podrzucając głową w takt recytowanych zwrotek, zapamiętale rwie struny swojej dziwacznej gitary. Ktoś wstał, aby zapalić olejną lampę w dziupli drzewa. Raz po raz wsuwa się nabożnie jakiś nowy pielgrzym i klęka przed kapłanem. Kobiety także przyklękają schylając głowy, a wówczas kapłan moczy wielki palec w pąsowej glince i znaczy czoła.

Od czasu do czasu ciszę świątyni mąci trzepotem skrzydeł zabłąkany tutaj ptak. Zakołysze gałązką, za­szeleści liśćmi i z powrotem odfrunie.

Ten rytm i śpiew niepojęty w treści, obcy w melodii. Ten wzrok magnetyzmem opadły na duszę i tłum zes­polonych w dobrej wierze ludzi oszołomiły nas do resz­ty. Czuliśmy się tu dobrze i swojsko. Ku ziemi ciążąc spłynęło gdzieś po naszych znużonych mięśniach leniwe obezwładnienie. Jakaś rozkoszna drętwota ukołysana sugestią. Trwalibyśmy tak w nieskończoność, gdyby nie realizm i trzeźwość cicerone. Wstał i porwał nas za sobą.

A to na waszą daleką drogę, na szczęście — rzekł kapłan, wręczając spore zawiniątko w śnieżnobiałej ser­wetce. — Taki u nas zwyczaj — dodał widząc nasze wahanie.

Składam dłonie jak oni wszyscy, pochylam głowę i szepczę:

Parnaam.

Odchodzimy głęboko wzruszeni. Za nami wlecze się sępi wzrok jogi.

Na marmurowych schodkach biegnących ku wodzie stoi pomarańczowy sadhu sypiąc na wodę okruszyny chlebowego placka. Rzeka kipi od ryb. Żywiołowa wal­ka o pierwszeństwo. Widocznie jest to ustalone miejsce karmienia. Skupiła się ich cała gromada. Wyskakują jedna przez drugą, łapiąc chleb w locie. Hindusi czczą ryby jako stworzenia święte, jako pierwsze wcielenie boga Wisznu.

Nowa porcja pielgrzymów ląduje u naszych stóp. Schodzimy wolno do łodzi, aby ich właśnie zmienić. Razem z nami schodzą sadhu brodaci i sadhu goleni, sadhu ubrani i sadhu nadzy. Biali i pomarańczowi. Usmarowani nawozem i czyści. Z brzękiem różańców i bransolet. Inteligentni i kretyni. Mieszanina różnorakich typów i różnorakich kolorów. Tu barwa skóry nie imponuje. Trudno czasami ją rozpoznać spod warstwy brudu, popiołu i innych smarów. Ale wszyscy schodzą poważnie i w szczerym zamyśleniu. Nie ma tu charak­terystycznego dla Europy rozgardiaszu, gwaru i prostac­kiego zgiełku. Naprawdę czarowna jest Sadha Mandal! Wracamy późnym wieczorem. Droga prowadzi na­brzeżem. Ulice pogrążone w mroku. Jedyne oświetle­nie to naftowe lampeczki ubogich straganów lub kołyszące się latarnie w ręku przechodniów.

Rozgrzani upałem dnia mieszkańcy tłumnie wylegli i mrowią się, żywo gestykulując, radzi zbawczemu chłodowi. Kobiet tu mało, boć muzułmańskie to jesz­cze strony. Wujcio-Milioner toruje nam drogę, ale i to mało jakoś pomaga. Kto by tam spostrzegł, kto by tam teraz patrzył.

Oto nad samym brzegiem rzeki, na większej mieliźnie, stoi duży namiot, a przed jego wejściem ustawił się szpaler popielatych golasów. Kołem migocą świeczki, dziw, jak ich podmuch wiatru nie zgasi. Potworne, czerwonookie, popiołem wysmarowane czupiradła, o nigdy nie mytych, posklejanych w strączki, długich włosach, spiętych w damski kok, stoją sztywno, z dłońmi do modlitwy na parnaam i śpiewają jakiś hymn religij­ny. Nawet gruba warstwa brudu i popiołu nie potrafi zamaskować ich straszliwej chudzizny, więc uwypuklo­ne żebra, piszczele i biodra przy jasnopopielatym kolo­rze skóry sprawiają niesamowicie przykre wrażenie ludzkich kościotrupów. Mimo woli się czeka, kiedyż nareszcie zaczną tańczyć w tym ponurym, monotonnym rytmie swój makabryczny „taniec szkieletów”.

Nie znam treści hymnu. Nie rozumiem słów, ale wiem, że nie ma w nim błagania o litość. Nawet prośba jest czynem, a oni tak dalecy od wszelkiej inicjatywy twórczej, uosobienie bierności i poddaństwa. Dzieci Karmy, pionki przeznaczenia. Dzikość tylko bije z tego ich nocnego misterium, groza nieuchronności losu.

Zagłębiamy się w tłum na „psychologiczny wywiad”, czyli studium ulicy. Ona w życiu człowieka Wschodu pełni dominującą i wielce skomplikowaną rolę. Nie jest jak u nas deptakiem tylko, po którym biegniemy, do­pinając palta, byle prędzej, byle zdążyć na czas do biura. Ulica na Wschodzie stanowi miejsce stałego pobytu wszystkich obywateli rodzaju męskiego, ich klub, ka­wiarnię, bar i dom. Nikt nikogo się nie wstydzi, intym­ne sprawy nie istnieją, a sekret biznesowy można wy­szeptać na ucho. Fryzjer tu goli klienta na środku jez­dni, przy czym obaj siedzą na jednym i tym samym łóżku. Na innym takimże samym łóżku załatwia swoje sprawy adwokat. Pod każdą niemal pompą siedzi jakiś golas i wesoło poklepując się, rechocze zadowolony, że mu dobrze, miło i chłodno, a rząd kobiet z garnkami na wodę cierpliwie oczekuje swojej kolejki. Gdzieżby protestowały, wszakże to mężczyzna. Na ulicy nikt się niczego nie krępuje. Trzeba szafę naprawić, a miejsca w domu nie ma, wystawia się ją na chodnik, na sam jego i środeczek, bagatela — nie robi to nikomu różnicy. Gryzą cię muchy w domu? Wyjdź spać na ulicę. Ulica to jakby twoja prywatna weranda, a gapią się? — nie szkodzi! Tutaj od dziecka każdy się na każdego gapi. Zwykła rzecz! Nikomu to nie powinno przeszkadzać.

Dom to tylko przytulisko na wypadek zimna, no i stałe miejsce przebywania kobiet dla kucharzenia i płodzenia. Dlatego wnętrze tego domu wygląda zawsze jak poczekalnia prowincjonalnej stacyjki kolejowej, z tą tylko różnicą, że wiszą tu czasami familijne fotografie przeróżnych synalków i wnucząt, stojących albo siedzących z rękami na baczność i oczami w słup. Pasa­żerami życia na tych stacyjkach są właśnie oni, ci, co idą jeszcze, i ci, co już przeszli. Domki małe, parterowe, przeważnie gliniane, których monotonną linię przery­wają od czasu do czasu takież parterowe, tylko drew­niane świątynie, ze ścian których patrzą na cię bogato rzeźbione bohomazy, dziwadła ludzkiej wyobraźni, sym­bole najrozmaitszych cech człowieczego charakteru. A więc jest tu Hanuman - wielki szef małpiego rodu i Sziwa wieloręki, i Wisznu, i Kriszna, i słoń z ludzkim wejrzeniem, jednym słowem cały areopag maszkar i straszydeł boską całość tworzących.

Handel koncentruje się na bazarach, reszta ulic to właściwie bufet karmiący spacerowiczów. A więc przede wszystkim ociekające tłuszczem ciastka wyzierające spod miliarda much, słodkie jak sama lukrecja. Czasa­mi, ale to bardzo rzadko, siedzący obok sprzedawca machnie od niechcenia ramieniem i wówczas zrywa się chmara oburzonych na to much i gderliwym bzykiem opada najbliższych przechodniów. Oczywiście bohate­rami ulicy hinduskiej są roznosiciele betelu. Ich skrzyn­ki łudząco przypominają takież skrzynki z przyrząda­mi do czyszczenia butów, tylko są znacznie od tamtych brudniejsze. Liście betelu nasmarowuje się drewnianą drzazgą, gdy się nie uda i powidła spadną, wówczas po­maga ośliniony palec. Żucie betelu odbywa się po­wszechnie z głośnym ciapkaniem i obrotami cynobro­wego języka w szeroko otwartych ustach. Żucia betelu nigdy się nie przerywa, nawet gdy się obserwuje uliczne widowiska, a jest ich tutaj pełno. Oto kuglarz wyczynia sztuczki, zaklinacz węży piszczy na swojej fujarce, na boku zaś, nieco dalej, lekarz zachwala cudotwórcze zio­ła albo jakiś obdartus wyśpiewuje reklamy. Taka śpiewana reklama cieszy się w Indiach największym powodzeniem. Niewielu tu ludzi milczy. Milczą tylko astrologowie i sadhu. Oni się nie pospolitują. Gdy ujrzysz pod ścianą któregoś domu tablicę, a na niej wyrysowaną olbrzymią dłoń, to będzie widomy znak urzędującego tutaj astrologa. Zazwyczaj siedzi on tuż na ziemi pod tablicą, daleko nie trzeba szukać. Usiądziesz przed nim, rozpocznie się seans, a przede wszystkim wdzięczne widowisko dla gapiów i dzieciarni. Warto jednak zaryzykować, dowiesz się całej prawdy swojego przyszłego żywota. Przewielebni sadhu także milczą, bo któż by jeszcze zechciał śpiewać, siedząc na szpilkach albo wędząc się w dymie.

Kto chce pożyczyć pieniędzy, tego czeka inne łóżko, nieco szersze, bardziej reprezentacyjne, na którym sie­dzi i czeka na klientów sam agent finansowy, pośrednik między wierzycielem a dłużnikiem. Jest to, krótko mó­wiąc, tutejsza giełda.

Ale mimo pozornego bałaganu, rozgardiaszu i tłoku uczciwość panuje zdumiewająca, a nikt nikomu ręki nie ucinał jak w Skandynawii czy Anglii. Kłódek ludzie tu prawie nie znają, drzwi nie zamykają. Po co? Zawsze ktoś z licznej rodziny jest w domu. Jeżeli coś komuś przypadkowo zginie, wówczas wynajmuje się chłopca-krzykacza i ten, biegając po ulicach, śpiewnie nawołuje: — Babul Ludzie... Wasz Hadżi Murza Dielbahdim jest człowiekiem znanym z hojności, on nigdy nie za­pomina o wynagrodzeniu znalazcy, a przepadł jemu klucz.

Zbliżając się do statku, spotkaliśmy na drodze mło­dziana. Widocznie czekał na nas tu od dawna. Bez dłuższych wstępów, głosem rozbrajającej naiwności po­prosił, abyśmy go jutro wzięli ze sobą do Polski. Będzie naszym wiernym i bezpłatnym sługą, będzie holować kajak i gotować jedzenie... on umie dobrze gotować.

Tyle było prośby w oczach i obawy przed odmową, ż nie potrafiłem tak od razu odmówić; niech lepiej za czeka, zobaczymy.

Okazał się wcale inteligentnym chłopcem, a w każ­dym razie znacznie więcej miał oleju w głowie aniżeli nasz Wielki Człowiek — redaktor. Po prostu w Indiach mu się nie podoba i chce koniecznie trafić do Europy, jeżeli my go nie weźmiemy, to pojedzie sam rowerem wzdłuż linii brzegowej, bo brzeg morza jest międzyna­rodowy, a więc nie powinni sprawdzać dokumentów ani potrzebować wiz. Po co rozczarowywać chłopca? Niech sam spróbuje. I tak daleko nie zajedzie.

Na statku zastaliśmy paru angielskich urzędników od tamy. Przyszli zapytać, czy nam czegoś nie trzeba. Biedacy, ocknęli się dopiero po pięciu dniach. Rzeczy­wiście troska wzruszająca.

Czy panowie kąpią się w rzece? — spytałem, aby jakoś przerwać dłużące się milczenie, a w nich jakby piorun trząsł, zrobili długie miny.

Jak to? — zdumieli się. — Gdzie? W jakiej rzece?

No tutaj, po drugiej stronie, gdzie prąd jest słaby a woda czysta.

Ależ szaleństwo! — zawołali chórem. — Wszakże pełno krokodyli!

Kąpaliśmy się przed tygodniem — powiadam na to. — Pływało się doskonale. Zresztą te święte kroko­dyle nie są, zdaje się, ludojadami. Tak przynajmniej czytałem w zoologii.

Zoologia zoologią, a my chyba wiemy lepiej, sie­dząc tutaj na miejscu. Każdorazowo, gdy spuścimy wo­dę z tamy, w błocie łapią się te bestie i to masami, nie tylko święte, ale i mniej święte. Szkoda, że nie możemy tego państwu pokazać. Całe ich kłęby przewracają się po dnie, aż wstrętnie patrzeć.

Słabo mi się zrobiło na samą myśl o tym, chociaż nie bardzo jeszcze chcę w to wszystko wierzyć.

Może tak było dawniej, nie dziś? — zacząłem, ale mi przerwano:

Ależ dziś, dosłownie prawie dziś, bo przed tygod­niem, złapaliśmy w tym miejscu aż trzydzieści i siedem dużych krokodyli z gatunku ludojadów. Czy tego panu wystarczy?

Nie wiem sam, komu wierzyć: czy tym rybakom, czy tym Anglikom? W każdym razie straciłem na długo ochotę do kąpieli, chyba że słońce znowu naparzy do

nieprzytomności.

Spaliśmy tej nocy wyjątkowo dobrze. Nawet moskity zapomniały o nas. Za chwilę mają przyjść na pożegna­nie redaktor-Wielki Człowiek i Wujcio-Milioner.

A więc postanowione i za chwilę odpłyniemy naresz­cie z Sukkuru. Trzeba wyjrzeć na świat i sprawdzić kie­runek wiatru. Wychylani więc głowę z okna kabiny.

Pimpa, na rany boskie, chodź, zobacz, co się sta­ło! — wołam przerażony. — Ani kropelki wody, stoimy w błocie!

Zrywamy się oboje z pościeli, pędząc ku drzwiom. Przecieramy zaspane oczy nie wierząc temu, co się w krąg nas dzieje. Oto szeroka na półtora kilometra rzeka w ciągu tej jednej nocy dosłownie znikła. Na jej miejscu rozciąga się wstrętne, cuchnące, czarne błocko. Hen, daleko, po przeciwległym brzegu dawnego koryta, sączy się wąziutka struga. Nasz statek, odległy jeszcze wczoraj o sto metrów od najbliższego lądu, teraz siedzi głęboko pogrążony w bagnie, a tuż obok leży przechylo­ny biedny nasz Pacyfista.

Prawdopodobnie otworzyli tamę i spuścili wodę — próbuję tłumaczyć bez sensu i potrzeby, każdy bowiem wie, co się stało, ale dlaczego te dranie wczoraj nic o tym nie powiedzieli? Czyżby taka złośliwość?

Nasi przyjaciele tymczasem przyszli, stanęli na brze­gu i pokładają się od śmiechu. Wujcio aż podskakuje z radości.

Zostaniecie i zamieszkacie w moim domu, mam dla was pokój. Za kilka dni pojedziemy razem do Simli. Tam tylko najbogatsi jeżdżą. Potem pokażę wam Kaszmir. Jakże można nie widzieć Kaszmiru? Przewędruje­cie całe Indie i wszystko na mój rachunek. Ja jestem bardzo bogaty — zakończył swoją przemowę typowo.

Uparłem się jednak. Skoro było postanowione dziś płynąć, musimy płynąć. Za tamą musi być głębiej, damy jakoś radę. Żegnamy się więc i pakujemy manatki.

Dwaj zupełnie nadzy Hindusi niosą nam kajak zapa­dając się po pas. My przechodzimy na drugą stronę mo­stem i tam dopiero wsiadamy. Wąska struga rzeki oka­zała się wcale szeroka. Wzięliśmy się do wioseł i jakoś poszło. Nagle jak na zawołanie zjawił się pomyślny wiatr. Jak najprędzej podniosłem żagiel.

Wiwat niezmienność postanowień! Niech żyje kon­sekwentny upór! Po godzinie mijamy ostatnie domy Sukkuru. Miasto za nami. Czekają nowe perypetie, ale podróż trwa i nie gnijemy.



Bahawapur


Nasze położenie geograficzne możemy określić według ozdób kobiecych nosów. Blisko Karaczi w nozdrzach tkwiły płaskie guziczki lub sztywno oprawne rubiny. Potem zjawiły się małe obrączki z kamykiem, teraz wi­szą ogromne, srebrne lub złote koła, które na czas je­dzenia biedna elegantka musi odciągać sznurkiem albo przywiązywać do ucha.

Posuwamy się naprzód bardzo powoli. Im wyżej — Indusem, tym prąd silniejszy, a brzegi bardziej bagniste. Kiedyż wreszcie odpoczniemy od tych wstrętnych, le­piących się, błotnych butów na bosych stopach?... Przy tym straszą nas coraz częściej kobrami. Właśnie o tej porze, to znaczy w końcu marca, rozpoczynają one po­dobno swoje aktywne życie. Dlatego od pewnego czasu chodzimy, wysoko zadzierając nogi, niczym bociany. Znowu rozpoczęliśmy cykl noclegów na pustych barkach.

Dziś mieliśmy przygodę. Zbudziły nas gniewne wrza­ski. Nadstawiam ucha: Kłótnia męskich głosów na pograniczu bitwy. „Źle — myślę sobie — gdzie drwa rąbią, tam drzazgi lecą. Może się i nam przy tej okazji ober­wać.”

W tym momencie wpada nasz ,,kapitan” i składając ręce błaga:

Sahib!... sdhib!

Wychodzę na pokład. Banda mężczyzn atakuje barkę. Widocznie likwidują się jakieś rodzinne czy plemienne porachunki. Jestem związany solidarnością z naszymi gospodarzami. Ale co robić?... Sytuacja napięta. Właś­nie jakiś rosły drab staje bojowo przed naszym kapita­nem i wymachując kijem coś do niego krzyczy. Jeszcze trochę — zaczną się lać, szkoda szlachetnej krwi. Biegnę więc do naszej „kabiny” w gorączkowym poszukiwaniu rewolweru. Rzeczywiście nasza gotowość bojowa za­krawa na humoreskę. Pimpa, jako dzielna kobieta, stoi obok mnie w pidżamie i drży. Ja zaś trzęsącymi się z pośpiechu rękami rozwijam tobołki. Nareszcie ku własnemu zdziwieniu zgubę odnajduję i manifestacyj­nie, jak najgłośniej ładując pistolet, wchodzę na pokład. Wrażenie piorunujące. Bitwa od razu zażegnana. Do­słownie po pięciu minutach skłóceni przed chwilą kapi­tanowie dwu sąsiednich barek nawołują się przyjaźnie. Swoją drogą palna broń czasami pacyfistycznie od­działywa na psychikę ludzką.

Krokodyle ludojady znikły. Widocznie, mając za mało tępy łeb, aby szybko pruć wodę, nie lubią silnego prądu. Na ich miejsce zjawiają się masowo małe krokodyliki, o sympatycznym, ostrym pysku, czyli krokodyle „święte”... Leżą zazwyczaj po sześć — siedem sztuk razem, podobne z daleka do obranych z kory zielonych paty­ków.

Następny z kolei nocleg wypadł nam romantycznie. Wyjątkowo ładny brzeg, naturalna polana otoczona palmami, a z niej widok na zakręt bardzo szeroko roz­lanej rzekł. Korzystając z nadmiaru darmowego paliwa, podtrzymujemy do późna wielki stos. Księżyc w pełni jakby się nachylał nad nami. Wydaje się tak blisko.

Znowu coraz więcej rzeźbionych flisackich barek. Wpadamy z Pimpą w entuzjazm kopiowania. Liczymy na honor gawiali, że nas nie chwycą. Rysując wzory burt, musimy przez czas dłuższy zanurzać się po pas w wodzie.

Nareszcie ukazuje się w perspektywie upragnione od tak dawna Bahawalpur. Po osiemdziesięciu dniach że­glugi, a ściślej mówiąc: błotnego brodzenia wzdłuż rze­ki Indus, żegnamy ją na zawsze. Odchodzimy w rzekę Sutledż, ona według najdokładniejszych map ma do­prowadzić nas do kanałów, którymi już bezpośrednio trafimy do Dżamny, a Dżamną do Gangesu. Jednym słowem w poprzek całych północnych Indii.

Może z chwilą pożegnania Indusu odczepi się od nas dotychczasowy pech. Już na wstępie zrywa się wspa­niały wiatr. Mimo silnego prądu gnamy jak szaleni. Nie­długo jednak tej radości. Oto wyłaniają się na całą szerokość rzeki arkady mostu. Jest to druga z rzędu tama. Takaż sama zmora jak w Sukkur. Wszystkie przęsła zamknięte, jednym z nich tylko przedziera się wodospadowy nurt. Nie ma mowy o przepłynięciu. Trzeba szukać tragarzy.

Tym razem jednak kłopotu nie ma. Bez gadania dzie­sięciu umundurowanych drabów chwyta Pacyfistą i lek­kim truchtem gna na drugą stronę. Inny, takiż czerwo­no turbaniasty, pędzi z rozkazu władz do sklepu po lemoniadę dla nas. Nadzorca tamy udziela informacji co do rzeki Sutledż. Twierdzi, że możemy być spokojni, wody pełno.

Na początku rzeka wydała się rajem: szeroka i głę­boka, o wodzie czystej i przejrzystej jak na morzu Mar-mara. Ani śladu błota. Posuwamy się na przemian to na żaglu, to na wiosłach, zawsze bez trudu, bo im dalej, tym prąd słabszy.

Przez trzy miesiące nie widzieliśmy nic innego jak tylko piaski, błota i suche, okropnie kłujące badyle traw. Przez trzy długie, żmudne miesiące nie było się gdzie położyć, nie było się czym osłonić przed wichrem, słońcem i rzekami zasypującego oczy piasku. Jednostaj­na monotonia wżerała się już w duszę, doskwierała neurastenią i wyła nudą. Gdybyż choć woda czysta, chociaż parę trzcin świeżych zielonością, pachnących i ros­łych! A tu mleczno-żółty męt pokrył życie rzeki nie­zgłębioną tajemnicą. Tylko czasami wyłoniło się stamtąd cielsko wielkiej ryby, jakby zdziwione obecnością ka­jaka.

I oto wpływamy teraz w zupełnie inny, nowy świat. W dodatku idziemy pod żaglem. Jakże się nie cieszyć? Jakże od nadmiaru radości nie zdziecinnieć? Toteż wy­dzieram się na cały głos. Śpiewam wszystkie znane weselsze melodie, aż się Pimpa nastraszyła i uspokaja. Zielone, wilgotne, miękkie trawą brzegi wtuliły nas i niosą. Daktylowe i kokosowe palmy splotły się w ma­lownicze grupki i spoglądają w wodę. A jest na co patrzeć. To już kryształ tętniący miliardem stworzeń, migocący srebrzystą łuską ryb. Trzciny, pierzaste, fan­tazyjne trzciny, łamią się w odbiciu i smukłe cienie kładą paskami słońca na pokład kajaka.

Raz po raz czerpię wodę dłońmi i piję ją spragniony, tak czystej nie piłem już dawno. Wiosłowanie wydaje się teraz odpoczynkiem. Prąd słaby. Wiatr stale pomyślny. Nie ma tu nigdzie błota, nie ma osypujących się urwisk. Wilgotny zapach litewsko-białoruskich rucza­jów ulata ponad wodą. Wchłaniam go nozdrzami, pełną piersią, całą twarzą.

Początkowo szeroka rzeka szybko się zwęża. Zjawia­ją się mielizny, ale i te nas zbytnio nie niepokoją. Mamy wszakże zapewnienie urzędnika z tej tamy, że wody starczy. Płyniemy więc do późnego wieczora, po czym lądujemy na równym, łatwo dostępnym brzegu. Nieste­ty, okazuje się on brodem, przejściem niezliczonych karawan i pojedynczych obdartusów. Co chwila ktoś zagląda pod płachtę namiotu. Niezrozumiałe pytania — bez odpowiedzi. Dopiero po północy pielgrzymka ustaje. Kąpiemy się między zjedzonym makaronem a gotują­cym się ryżem. Piękno Sutledży wyklucza wszelkie krokodyle obawy. Od początku rzeka ta budzi w nas pełne zaufanie, chociaż nazajutrz po południu zrobił się z niej wąziutki ruczaj. Chwilami musieliśmy już wyła­zić z łodzi, aby przepychać się przez piasek. Perspekty­wa coraz smutniejsza. Ale wciąż jeszcze humoru nie tra­cę. Jest mi bajecznie dobrze. Odchyliwszy łeb ku tyło­wi, śpiewam na cały głos. Wesoło mi jest. Taki rodzaj rzeki kocham — czyściutki piasek, porosłe krzewami brzegi, trochę trzcin i nie ma już nareszcie tych obry­wających się urwisk. A po raz pierwszy od czasów Prutu poczułem zapach wilgotny, odurzający, słodka-wy, zapach rzecznej wody. Wchłaniam go nozdrzami i całą twarzą. Zdzieram z siebie koszulę... nadstawiam pierś na słońce, tylko nenufarów brak i naszych pol­skich ajerów. Śliczna jest ta Sutledż!

Powoli, nie spiesząc się, rozpostarci wygodnie w po­duszkach, płyniemy znowu aż do późnego wieczoru.

No, jeśli tak dalej pójdzie — powiadam do Pimpy — to dziś w nocy ujrzymy łunę miasta Bahawalpur.

O, nieostrożny! Jakże mogłem wymówić te niefortunne słowa! Jakże można przewidywać fakty! Żaden sza­nujący się żeglarz tego nie czyni.

Po pierwsze, stado krów zastąpiło nam drogę. Nie pomogły wołania ani prośby. Odeszły, kiedy zechciały, i było już za późno, by dalej płynąć. Nocujemy w miejscu najmniej ładnym i najmniej odpowiednim. Przed świtem zaczynają się zbierać ludzie. Uciekamy więc bez śniadania. Chociaż nie ma wiatru, ale pogoda cudna, niegorąca, w, sam raz. Ja wiosłuję. Pimpa pitrasi śniadanie. Z trudem przepychamy się ponad płytkim dnem, wreszcie siadamy na nim gruntownie.

Idę na zwiady. Jakiś Hindus bierze się za dwie rupie do forsowania kajaka aż do głębszej wody. Ale czy tej wody starczy?

Po dłuższym namyśle decydujemy się na powrót do tamy. Wiatr jakby się ucieszył z tej naszej decyzji, od­mienił kierunek, wybrzuszył żagiel i pognał nas z po­wrotem. W jeden dzień odrobiliśmy całą przestrzeń.

Na tamie tymczasem coś musiało zajść. Widocznie otrzymali pismo w naszej sprawie. Nadskakują, są słod­ko uprzejmi. Za jednym skinieniem wszystko jest do na­szej dyspozycji.

Otrzymujemy bardzo wygodny, luksusowy, dwuoso­bowy pokój z oddzielną łazienką. Co chwila wpada któ­ryś urzędnik z pytaniem: „Na którą godzinę podać her­batę? „Do łóżka czy do stołu?” „Kiedy śniadanie?” itp. Raniuteńko włażę po kolana w rzekę i zaczynam szorować kajak. Nadbiega główny nadzorca robotników, staje na baczność i służbiście pyta, ilu ma dostarczyć ludzi do tej roboty. Powiadam mu, że wystarczy tylko jeden pomocnik, gdyż pasjami kocham pracę. Są mocno zgorszeni, ale pocieszają się, że może to tylko taki ka­prys białego dżentelmena.

O godzinie jedenastej trzydzieści, pokrzepieni karto­felkami z papryką i blinami a la Pakistan, wychodzimy

przed ganek. Czeka tu nas nadzwyczajny pojazd: na wąskotorowych szynach ręcznie pchana drezyna. Siada­my sztywno na odsłoniętej ze wszech stron ławce. Wy­stawieni pod pręgierz ciekawie wlepionych oczu, ru­szamy. Pcha nas dwóch bosonogich biegaczy. Obaj, wy­soko podrzucając nogi, biegną lekko i wprawnie, każdy po swojej kolejowej szynie. Biegną na przemian, nie patrząc na tor. Mądre przyzwyczajeniem stopy same trafiają na rozprażone słońcem żelazo. Gdy się jeden z nich zmęczy, drugi zeskakuje z wózka, na którym boczkiem siedział. Wszakże mamy dwie szyny.

Nie byłem dotychczas wożony przez ludzi. Nie po­wiem, żeby ta nowa rola przypadła mi do gustu. Kajak jedzie za nami z tyłu na takiejże drugiej drezynce. W ten sposób docieramy do stacji kolejowej Dera Nawab, skąd już parę tylko przystanków do Bahawalpuru. Dera Nawab jest siedzibą księcia Bahawalpuru, ale sta­cja nie robi wrażenia reprezentacyjnego, ot, zwyczajna sobie, prowincjonalna dziura. Kilka peronów, a wszyst­kie przepełnione czekającymi pasażerami.

Co za wygoda! Nie potrzeba tu ławek. Każdy siedzi w kucki na własnych piętach. Perony przez to wyglą­dają niby lukrowane, białe mazurki, przysypane ko­lorowym maczkiem turbanów. Jeden turban to zarazem poezja i filozofia. Co się namorduje człek, zanim go zawiąże. Przyglądam się właśnie takiej robocie. Oto jeden koniec siedmiometrowego szala ujmuje się w zę­by, a następnie powoli i z namaszczeniem, załamując go na sztywno nastawionej dłoni, okręca się dookoła głowy, potem koniec szala z zębów przekłada się do gó­ry jako kitę.

Podchodzę do okienka przed kasą. Oczywiście nie ma tu ani jednego Europejczyka. Poruszenie przeto ogrom­ne. Podlatuje do mnie jakiś kolejarz:

Sir się pomylił. Proszę łaskawie przejść bezpo­średnio do biura. Naczelnik stacji tu obok.

Wchodzę do biura. Co najmniej dziesięć osób pracuje przy stołach. Podnoszą się głowy i nagle... jak jeden mąż wszyscy powstają. Szurgot papierów i krzeseł. Otyły, pulchny naczelnik kłania mi się w. pas. Czym może słu­żyć?

Proszę o bilet do Bahawalpuru!

Widzę, jak pan naczelnik machinalnym ruchem ręki sięga po blankiety biletów pierwszej klasy.

Proszę o inter-class.

Ależ tam niewygodnie, to niemożliwe! — wykrzy­kuje skonfundowany.

Nie szkodzi. Jesteśmy w podróży i brakuje nam gotówki.

Po chwili, zdegustowany, wręcza bilety. Staje się od razu bardziej poufały i swobodny w ruchach. Wyraźna metamorfoza.

Perony zalega tłum siedzących w kucki mężczyzn. Siedzą na piętach gromadkami po czterech — pięciu i półgłosem gawędzą. Gdzieniegdzie, odsunięta dyskretnie na bok, niby jakiś w, białe płótno zawinięty tłumok, siedzi i czeka muzułmańska żona. Patrzy na świat po- przez poziomy pasek siatki, zupełnie jak w rycerskim, metalowym hełmie.

Wsiadamy do inter-classu.

Ławki twarde, ale nie brudne. Pasażerowie z respektem odsuwają się czyniąc nam wolne miejsca. Atmosfera zupełnie przyjemna. Zresztą niewiele mamy czasu na obserwacje. Po pół godzinie wysiadamy w Bahawalpur i od razu wpadamy na naczelnika stacji. Kto wiej czy, uprzedzony przez Dera Nawab, już tu nas nie czekał.

Gdzie tu znaleźć tani hotel? — zapytuję.

A państwo do kogo przyjechali?

Wyciągam z kieszeni list polecający naszej ambasady w Bombaju.

O, pułkownik Kureisza! Zaraz wszystko załatwię. Państwo pozwolą razem ze mną. Pojedziemy tongą. Łódź niech zostanie na stacji.

Pułkownik Kureisza, jak się okazuje, jest premierem tutejszego rządu, więc nazwisko jego na naszym liście robi ogromne wrażenie.

Tonga zatrzymuje się przed pretensjonalnie wytwor­nym gmachem w stylu późnowiktoriańskim. Od razu wypada stamtąd dwóch biało ubranych lokai i wy­chwytuje nam z rąk tłumoki. Ogromnie to nas peszy.

To chyba bardzo drogi hotel... — bąkam nieśmiało do naczelnika stacji.

To jest hotel jego wysokości ministra Kureiszi tyl­ko dla honorowych gości Jego Królewskiej Mości — wyrecytował z godnością naczelnik.

Poprawiając z zażenowaniem marynarkę, wchodzę na olbrzymi, puszysty, szkarłatnopomarańczowy dywan. Przede mną obszerny hali z dużym kominem. W obie strony prowadzą szklane drzwi. Przekraczamy próg sa­lonu. Pluszowe, wiktoriańskie meble, lustra i kandela­bry. Wszędzie wspaniałe dywany i moc poduszek. Jed­nym słowem iście wschodni przepych.

Milczący i sztywny jak struna, oturbaniony sługa w szerokich, muślinowych szatach prowadzi nas do przeznaczonych apartamentów. Stajemy w progu olś­nieni po tylu dniach niewygód, a często błotnych bez­senności, teraz nagle... łoża pod baldachimami, a w per­spektywie oddzielna łazienka i prywatny salonik. Nie­pokój podszeptuje mi, czy to aby nie pomyłka. Może nieporozumienie? Za chwilę już proszą do obiadu. Ogromny stół. Chyba z piętnaście potraw — wszystkie­go po troszku.

Prócz nas jedzą, milcząc, jakiś chudy Anglik i stary hinduski adwokat z Lahore. Przyjechał załatwić z tu­tejszym rządem business. Okazuje się, że nasz minister jest nieobecny, wyjechał do tegoż Lahore. Musimy tu­taj gościć kilka dni. To może śmieszne, ale perspektywa siedzenia bezczynnie w tak nie pasującej do nas atmo­sferze komfortu wydaje się koszmarem. Ach, jakże wo­lałbym błotnisty brzeg Indusu albo nawet tubylczą barkę!

Nazajutrz pijemy podaną nam do łóżka herbatę z cia­stkami. W uniżonych lansadach i tyłem wycofuje się lokaj za drzwi. Tfu! - co za obrzydliwy nastrój. Może wielu zazdrościłoby nam tej bajki. My nie czujemy się tutaj dobrze ani swojsko.

Gdzieś około południa zajeżdża przed ganek wytwor­na, czarna limuzyna i wysiada z niej chudy, siwy, ty­powy lord, za nim jeszcze typowsza angielska lady.

Siedzimy z Pimpą na ganku, obojętnie się im przyglą­dając, bo skądże by do nas.

A jednak idą wyraźnie w naszą stronę. Siwy pan skłonił uprzejmie głowę.

How do you do.

How do you do — odpowiadamy.

Słyszeliśmy — zaczyna siwy pan, a pani wtóruje mu kiwnięciem głowy — że przyjechaliście do nas aż z Europy. Zapragnęliśmy więc was poznać i wyrazić podziw. Może byście zechcieli z nami afternoon tea?

Powiedzieli. Skłonili głowy, zdawkowy uśmiech „okrasił” im kąciki warg, po czym, poprzedzani lansadą miejscowych sług, odjechali.

To minister finansów, rodowity Anglik — szepnęła z przejęciem nasz maitre dhótel.

Punktualnie o godzinie siedemnastej zajechało to samo auto. Wytworny lokaj w prześlicznym turbanie otworzył drzwi i czeka wyprężony na baczność.

Podciągając fałdy wyświechtanego słońcem i wiatrem ubrania, siląc się na lordowski gest, wsiadamy.

Ministrostwo są wytwornie uprzejmi. Wypytują dys­kretnie, ktośmy zacz i po co? Na stole w gabinecie leży olbrzymia mapa świata. Muszę pokazywać i tłumaczyć całą trasę w najdrobniejszych detalach. Od czasu do czasu wykrzykują wyrazy zachwytu. Czasami podsuną ciasteczka. Wszystko gestami manekinów nastawionych na ruch nr 3 lub nr 7, bez duszy, bez serca, bez naj­mniejszego z ich strony wkładu. Przepisowo, rozkłado­wo i... sprężyście. Dosłownie po piętnastu minutach sa­mochód zajeżdża przed ganek.

To auto odwiezie państwa do domu albo dokąd rozkażecie — zakomunikował gospodarz, wskazując dłonią drzwi.

Oczywiście nie trzeba nam tego powtarzać. Przepisom stało się już zadość. Intelligence Service zostanie po­informowane. Wilk syty i owca cała. A my w samocho­dzie zaśmiewamy się wesoło.

Nazajutrz jedziemy do Dera Nawab. Tłok. Pełno wszędzie kolorowych papierków i flag. Wielka uroczys­tość, bo sam ich maharadża wraca z pielgrzymki do Mekki. Na szyje wysiadających pielgrzymów wieszają długie makarony wianków. Są to jak zwykle kwietne płatki nanizane na nici.

Ulice Dera Nawab biegną właściwie między murami. Tylko rzadko gdzie widnieją domy. Spoza krawędzi wy­sokich murów wychylają się korony palm, są to bowiem ogrody licznych książęcych pałaców. W poszukiwaniu pułkownika Kureiszi trafiamy wreszcie na szereg przy­zwoitych domków. Robią wrażenie oficerskiej kolonii. Pukamy do najokazalszego z nich. Nic. Cisza.

Naciskam klamkę, drzwi ustępują. Chrząkam. Nikt nie reaguje. Na palcach, jak bociany, wstępujemy na ogromny, puszysty dywan. Ciężkie, wschodnie portiery otulają wszystkie drzwi i okna. Złote kity parzy ada­maszkach. Małe, inkrustowane stoliczki kołem. Atmos­fera luksusu. Wycofujemy się za próg. Szuramy nogami.

Halo!... halo! Bez odpowiedzi.

Na palcach przemykamy się przez pokój i odchylamy następną portierę.

Pokój stołowy. Stół obficie nakryty na sześć osób. Bogata, europejska zastawa. Gdzieś w jakiejś bajce czytałem o podobnej sytuacji. Należy tylko siąść i za­jadać. Ślinka napływa do ust. Pimpa szturcha mnie za­chęcająco i mruga okiem. Byłby świetny kawał.

Cofamy się jednak pełni lęku. Gotowi nas jeszcze wziąć za złodziei.

Znowu błądzimy ulicami. Kogo zapytamy, nikt nie rozumie po angielsku. Wreszcie trafiamy na grupkę ofi­cerów grających w bridża.

Pan minister pułkownik Kureisza przed kwadran­sem właśnie opuścił Dera Nawab, udając się do Bahawalpur — powiadają kładąc karty.

W nas jakby piorun trząsł. Więc znowu on tam, a my tu. Istna ciuciubabka.

Patrzę na zegarek. Cztery godziny do pociągu. Co ze sobą robić? Do dworca kolejowego trzy kilometry. Po­goda śliczna. Ruszamy piechotą. Zapomnieliśmy na śmierć o przesądach, a wszakże mieliśmy już dobrą nauką w Basrze.

I oto przyjemność spaceru zmienia się w moralne tor­tury. Tłumy pielgrzymów zamierają na nasz widok. Wybałuszają oczy, wytykają na nas palce wykrzy­kując:

Patrzcie! Anglicy i piechotą!

Przed bramami mijanych pałaców warty prezentują broń. Prężą się, pełni szacunku — dla białej skóry. Wszystko to strasznie denerwuje. Łapię sam siebie na nienaturalności. Nogi stawiam sztywno niczym cyrkowy koń. Głupkowaty uśmiech nie schodzi mi z twarzy.

Kiedyśmy wreszcie, po tych wszystkich mękach, do­tarli do stacji, a następnie pociągiem do Bahawalpur, naczelnik czekał już z wiadomością, że ekscelencja puł­kownik Kureisza raczył odjechać do... Lahore — ale za dni kilka powróci z pewnością.

Położenie nasze nie do pozazdroszczenia. W tym luk­susowym pałacu nie chcą brać zapłaty. Nikt nas zresztą tam nie zapraszał. Wpakowano raczej prawem kaduka. Każdej: chwili mogą zapytać, jakim prawem tam siedzi­my. Po prostu mamy obiekcje, czy wracać. No bo i z jakiej racji? Ale położenie bez wyjścia. Innych ho­teli dla Europejczyków nie ma. Z nosami więc na kwin­tę i biciem serca podjeżdżamy tongą przed „królewski” pałac. Stajemy pod znajomym gankiem. Co będzie? Może wyrzucą?

Nagle podwoje z hukiem się otwierają i wypada stamtąd dwóch lokajów, chwytają nas pod ręce i poma­gają wysiadać z tongi.

Przedtem nie byliśmy witani aż tak wylewnie. Coś musiało zajść. Na wyjaśnienie nie czekamy długo. Maitre dhótel wybiega na nasze spotkanie w plastycz­nych lansadach.

Pan minister Kureisza telefonował z Lahore, że­byśmy jak najserdeczniej opiekowali się państwem. Pan minister przeprasza, że musiał wyjechać, ale prosi o cierpliwość i zaczekanie parę dni.

Oczywiście łaskawie godzimy się na łaskawe czeka­nie.

Po herbacie („afternoon tea”) wołają nas do telefonu. Pimpa, jako mocniejsza w angielskim, chwyta za słu­chawkę. To naczelnik stacji zawiadamia o nadejściu telegramu z ambasady w Bombaju. Zaczyna sylabizo­wać jej polski tekst. Oczywiście nic z tego zrozumieć nie można. Jednocześnie powstaje niesamowity huk i hałas. Ludzie w krąg latają jak powariowani. Co się stało? Pożar? Trzęsienie ziemi?

Nie, to tylko nadszedł raptem diabelski, jakiś iście tropikalny sztorm i wichura dzwoni blachami i prze­chyla korony drzew niemal do samej ziemi.

Pimpa rzuca słuchawkę i wpadamy razem na weran­dę. Widok niesamowity. Pada gęsty, lodowy groch. Huraganowa wichura skręca białą gęstwę kulek w białe słupy i gwiżdże na rynnach. Zapada nagły, przerażający nienaturalnością mrok.

Werandę zapełnia tłum ludzi. Pobladli ze strachu. Oczy pałają niepokojem. Dłonie trzymają złożone na piersiach. Wargi szepcą modlitwę do Allaha.

Panie — pytam maitre dhótel — czyżby ci ludzie nie wiedzieli nigdy burzy? Czemu się tak boją?

Deszcz u nas jest wielką rzadkością, a w czasie suszy, jaka panuje teraz, to już nie pada prawie ni­gdy. Ostatnią burzę gradową widziałem przed sześciu laty.

W tym momencie uderzył piorun, trafiając w sąsied­nie drzewo. Niesamowity błysk i jasność przeniknęła dom na wylot. Obecni jak jeden mąż przypadli twarza­mi do podłogi, jęli wybijać trwożne pokłony. Trzeba przyznać, że nawet ja, Europejczyk, w tym momencie poczułem się jakoś niepewnie. Kto ich wie, jak się takie diabelskie huragany w Indiach odbywają?

Wszystko jednak tak szybko minęło, jak szybko przyszło. Ludziska się rozchodzą.

Nareszcie przyjechał pułkownik-minister. Wpadł jak bomba do hotelowego salonu, otworzył ramiona i grom­kim, serdecznym głosem oznajmił, że przyjaciele kon­sula polskiego są jego przyjaciółmi i że wszystkie pała­ce nawaba stoją dla nas otworem. Zaraz wziął się ener­gicznie do organizowania transportu Pacyfisty, na rzekę Dżamnę. Ma ona bezpośrednio połączyć nas z Gange­sem.

Pacyfista zaraz jedzie bagażem do stacji Dżagadri, a my wykorzystamy ten czas na zwiedzanie pałaców Bahawalpuru. Jutro pułkownik zorganizuje przyjęcie nas przez samego najmiłościwiej panującego nawaba.



U maharadży


To, że niepodległe Indie potrafiły się zjednoczyć i z każdym rokiem krzepną w siłę, należy zaliczyć do cudów albo wytłumaczyć geniuszem organizacyjnym Gandhiego i Nehru. Musimy sobie zdać sprawę, że do roku 1945 było tam około siedmiuset autonomicznych księstw, na czele których stali maharadżowie, radżowie lub nawabowie. Jedni z tych władców chadzali boso i w brudnych szatach, jako że dominium ich nie prze­kraczało granic małego folwarczku, inni natomiast żyli w luksusach, o jakich próżno marzą nawet amerykańscy milionerzy. Stać ich na to było, skoro np. Jego Królew­ska Wysokość Nizan z Hajderabadu posiadał skarbiec, którego wartości nie był sam w stanie przez czas dłuższy określić i sprowadził w tym celu z Londynu dru­żynę jubilerów i ci dopiero, pracując gorliwie dzień w dzień przez pięć długich lat, określili w przybliżeniu, że wartość przekracza „kilka” miliardów funtów.

Inny znowu maharadża, król Alwaru, przed kilku­nastu laty zbudował sobie nowy, wspaniały pałac. Kosz­tował on czterysta pięćdziesiąt tysięcy funtów, ale gdy zbliżano się do końca, kapryśny władca zapragnął zmie­nić miejsce zamieszkania. Więc cóż robić? Bagatela!

Zburzono pałac i wystawiono inny w nowym, odpo­wiedniejszym miejscu.

Każdy z tych panów, nie tylko był absolutnym wład­cą życia i mienia poddanych, lecz de facto właścicielem ziemskim całego obszaru swojego państwa, dochody więc z podatków sięgały astronomicznych cyfr. Na przy­kład: Hari Singh, władca Kaszmiru, pobierał rocznie sto dziesięć milionów rupii, czego mu w zupełności wystar­czało na utrzymanie trzystu samochodów do własnej dyspozycji, a także prywatnego ogrodu zoologicznego, którego utrzymanie roczne wyniosło około miliona rupii.

Niewielu z tych władców dbało o dobrobyt swoich obywateli, o podniesienie niskiego poziomu oświaty, o wykorzenienie kastowych przesądów i innych grze­chów indyjskiego społeczeństwa. Jeżeli którykolwiek z nich uczynił jakiś filantropijny gest, to był to jedynie pokazowy, bijący na efekt bluff, wspaniałomyślna łas­ka, całkowicie niewspółmierna z wydatkami na komfort prywatnego życia i urządzania pałaców.

Niektórzy z tych „królów” pochodzą z obcych, per­skich, arabskich lub mongolskich rodów, więc próżno by w nich szukać lokalnego patriotyzmu. Takim właśnie cudzoziemcem jest i nasz książę Bahawalpuru: Rukanud-Daula, Nusrat Jang, Mukhlis-ud-Daula, Hafiz-ul-Mulk, Sadią Muhammad khan Bahadur Abbasi V, w którego rezydencji Dera Nawab spędziliśmy ów nie­zapomniany, bajkowy wieczór.

Kiedy pułkownik Kureisza zaprosił nas w imieniu maharadży do pałacu na obiad, znaleźliśmy się w kło­potliwej sytuacji. W jakimże stroju tam iść? Wyświech­tany wiatrami i wypalony słońcem sportowy drelich i takaż sukienka Pimpy nie pasowały jakoś do luksu­sów, a ludziom osiadłym nie może się pomieścić w gło­wie, że w kajaku fraka się nie wozi. Najlepszym dowodem takiego sposobu myślenia było kiedyś potem ser­deczne oburzenie naszego ambasadora w Delhi, że nie mogę wziąć udziału w bankiecie z powodu braku smo­kinga. Jakże płynąć kajakiem w świat i bez... smokinga! Szoking!

Pułkownik Kureisza uspokoił nas zapewnieniem, że Nizan jest sportowcem (ciekaw jestem, jaki sport upra­wia?) i że nie lubi etykiety... Więc w oznaczonym czasie przed olbrzymią, ostrołukową bramę pałacu zajechała nasza, a właściwie ministra Kureiszi limuzyna, i z niej wysiadło dwoje polskich oberwańców. Towarzyszący nam minister miał na sobie jedwabny, długi, muzuł­mański surdut, białe, szerokie, indyjskie spodnie, czer­wony fez na głowie i srebrne pantofle z zawiniętymi nosami.

Poprzez wysoką krawędź muru okalającego pałaco­we podwórca chyliły się ku nam bujne korony plata­nów, bananów i palm, a w perspektywie otwartych wrót nęciły świeżością wiosennej zieleni strzyżone traw­niki, pełne róż i kwiecistych klombów.

Warta sprezentowała broń. Na wprost nas biegła wy­ścielona taflami lśniącego marmuru, hen aż do białych schodów pałacu, szeroka droga, środkiem której nie­przerwanym rzędem biły wodotryski.

Po obu stronach wita nas wyprężony na baczność szpaler czarnych sług, w takichże czarnych, długich płaszczach, z nożami za pasem. Kiedyśmy podeszli bli­żej, uderzyli piętami w marmur i zamarli w bezruchu.

Zażenowanym krokiem wchodzimy do środka. Pół­okrągły hali wita marmurami. Dookoła olbrzymie, kryształowe wazy i mnóstwo, mnóstwo drzwi. Przed drzwiami nowe „mumie” dobranych urodą sług, w suto haftowanych płaszczach i ogromnych turbanach. Sala prywatnych audiencji tonie w kolorowych poduszkach. Na różnych stoliczkach i półkach podobizny europejskich i azjatyckich monarchów czernią się autografami: „koledze z Bahawalpur”, „kuzynowi” itd. „...król Jerzy”,.....Aleksander”, „...Leopold...” Same najwyższe

koligacje.

Książę, w złoconych pantoflach, białym fezie i czar­nym surducie, mężczyzna trzydziestoletni, o fryzjerczykowatych wąsach i pyzatym obliczu, przywitał nas god­nym a łaskawym skinieniem głowy. A nam oczy się roz­biegały w zachwycie, tyle barw, tyle blasku. Sala tro­nowa z kryształu. Krzesła, kanapki i tron - wszystko szlifowany kryształ, a wokoło lustra i lustra. Sufit skrył się w gąszczu obfitych, ciężkich kandelabrów. Zapalono lampy na nasze przyjęcie. Skrzą się miliardem tęczo­wych błysków. Własna elektrownia obsługuje pałace, a jest ich kilka. Błądzimy jak pijani, jak byśmy zażyli dawkę wschodniego haszyszu. Oglądane w Europie, egzotyczne filmy nie przesadzają: na parterze dziesiątki sal zielonych, żółtych i lila. Adamaszki, złote i srebro. Potem wsiadamy razem z księciem do elektrycznej windy, aby znaleźć nową niespodziankę. Oto pierwsze piętro dla kontrastu dekorowane jest w stylu najbar­dziej nowoczesnym, ostatni krzyk mody XX wieku. Meble według najnowszych angielskich katalogów, wy­konane przez najdroższych specjalistów-dekoratorów. Nastrojowy półmrok buduarów. Prostolinijne, mleczne kuby lamp lub ukryte w ścianach neony. Lśniące kwa­draty niklu. A łazienki! Te przeszły oczekiwanie: por­celanowe wanny, jakich nie widziałem na żadnej z eu­ropejskich wystaw.

Państwo mi wybaczą - przemówił książę. Mam straszliwy katar, więc nie mogę towarzyszyć do skarbca. Pan pułkownik Kureisza mnie zastąpi.

Alejami róż przeszliśmy przez park. Mrok już za­padał nad wodami sztucznych sadzawek. Gdzieniegdzie pozapalano kolorowe lampiony. Poprzez siatkę zoologicznego ogrodu smętnie ziewa olbrzymi bengalski ty­grys. Słonie trąbią na sławę swego bezrobocia. Nastrój iście bajkowy.

Jakież było nasze zdumienie, gdy na progu skarbca ujrzeliśmy samego księcia. Najwidoczniej pragnął nam wykazać, że istnieją jakieś podziemne królewskie kolej­ki łączące poszczególne pałace ze sobą. Wszystko tu jak zaczarowane. Znam sułtański skarbiec w Stambule; mo­że tam więcej pereł, może te perły większe i cenniejsze, ale całość — to mało gustowne, bałagańskie nagroma­dzenie pstrokacizny, dorobkiewiczowski, tandetny smak. Tutaj - przeciwnie, każdy najdrobniejszy szczegół tchnie wysoką kulturą sztuki. Symfonia przedziwnie dobranych barw. Tego nie da się opisać.

Na wstępie trzy korony, trzy olbrzymie tiary z nani­zanych na platynowe druty szlachetnych kamieni. Ko­rona zielona to — szmaragdy. Czerwona — rubiny. Bia­ła — perły. Obok od niechcenia rzucona kiść zapaso­wych kamieni, jakby nikt tego nigdy nie liczył, nikt nie wiedział, ile ich tu jest. Jestem przekonany, że wystar­czyłoby mi tego na całą resztę włóczęgowskiego żywota.

Książę nagle zapomniał o wspominanym przed chwilą katarze i razem z nami przechodzi z powrotem do głównego pałacu, gdzie w jadalnej: sali czeka już nakryty stół i lokaje. Nakrycie ultraeuropejskie. Porcelana zna­kowana królewskim inicjałem z wizerunkiem pelikana. Służba w szkarłatnych surdutach, suto złotem hafto­wanych. Turbany olbrzymie, kitami do góry sterczące. Ledwieśmy usiedli, już nam serwetki rzucają na ko­lana. Myśli zgadują. Półmiski przesuwają się jak na taś­mie, talerze zmieniają się błyskawicą. Jak książę tak i pułkownik operują sztućcami, jakby do tego byli od dziecka nawykli, a tymczasem nie ręczę czy w swoim gronie nie jadają palcami.

Filiżanki czarnej kawy kończą przyjęcie. Serdecznie żegnani odjeżdżamy. Książę zaprasza do ponownej kie­dyś wizyty, a tymczasem obdarza nas listem i wysyła depesze do Delhi, ażeby tam szykowano jego pałac. Opuszczamy Dera Nawab, unosząc pod pachą królew­ski dar w postaci jego fotografii w uroczystym stroju. Fotografia oprawna jest w srebrną ramkę suto złoconą inicjałami.

Jeszcze warta prezentuje broń i oto równia asfalto­wej szosy.

To droga wyłącznie dla książęcych aut, dlatego możemy sobie pozwolić na podobną szybkość — tłuma­czy pułkownik.

Pięćdziesiąt mil jak z bicza trząsł i oto znowu jesteś­my w „swoim” pałacu.



Dżagdari


Na szczęście minister Kureisza miał konferencję i nie mógł nas odprowadzić. Bez żenady więc ruszamy z Bahawalpuru inter-classem.

Pakujemy się do wagonu przebojem. Nie ma tu gdzie usiąść, ale bynajmniej nie z braku miejsca, tylko z tej prostej przyczyny, że każdy pasażer wpakował się na ławkę razem z nogami. W ten sposób ławka zdolna po­mieścić ośmioro ludzi służy teraz wygodzie tylko czwor­gu z nich. Wściekłość moja nie ma granic. Wołam kon­duktora. Przyszedł. Obejrzał i grzecznie salutując oznaj­mił, że wszystko zgodne jest z przepisami. Na to nie ma rady. W Indiach wolno siedzieć z nogami na ławce.

Publiczność hinduska dziwnie jest cierpliwa i bierna. Gdyby tak u nas, w Polsce, rozparła się któraś baba kolanami i łokciami na całą, szerokość ławki, cóż za epitety posypałyby się na jej głowę. Tymczasem tu ma­my ścisk, że nóg nie ma gdzie wsadzić, a na jednej z ła­wek siedzi gruba jak Budda w kontemplacji niewiasta i najspokojniej dłubie palcem w nosie. Całe towarzy­stwo szczęśliwych posiadaczy miejsc siedzących, jakby kpiąc z reszty nieszczęśliwych, porozpierało się specjal­nie szeroko

Ledwie pociąg ruszył, z przeciwległego kąta wagonu wysunął się młodzieniec, proponując ugrzecznionym głosem, abyśmy zajęli miejsca obok niego. Kiedyśmy usiedli, nasz nowy przyjaciel pyta uprzejmie, czybyśmy nie zjedli czasem trochę ryżu w pomidorowym sosie.

Gdzież pan ten ryż ugotuje? — pytam ciekawie.

Jest już gotowy, kwestia tylko podgrzania, zaraz się to zrobi.

I oto, zanim się spostrzegłem, pozbierał z kątów śmie­cie i gazety, ułożył z nich stos na podłodze i zapalił ognisko.

Ależ co pan najlepszego wyrabia! — Wołam chwy­tając go za rękę. Przecież wypali pan dziurę w podłodze, będzie pożar.

Kolej jest angielska i nic mnie, jako hinduskiego studenta, nie obchodzi. Nasz przemysł sparaliżowany. Przywożą wciąż swoje lokomotywy i swoje wagony. To obcy interes!

Dzięki uprzejmości naszego studenta przetrzymaliśmy jakoś do samej północy, to znaczy do momentu, kiedy w ciemną noc wyrzuciliśmy się na peron nie znanej nam stacyjki; ona to ma być startem w nowy odcinek naszej kajakowej wędrówki.

W poczekalni powstaje wielki rejwach. Nie przeczu­wając niebezpieczeństwa wizyty białych sahibów, roz­lokowali się tam na sen jacyś tubylcy. Wielce skonfun­dowany naczelnik wyrzuca ich bezceremonialnie, mimo naszych protestów. Po co to? Wszakże i tak musimy szukać lepszego i stalszego locum na kilka dni, Pacy­fista bowiem nie nadjechał i nie wiadomo, kiedy nadje­dzie.

Jak stąd daleko jest rzeka? — pytamy.

Niedaleko, ale mało się wam ona przyda. Prąd jest zbyt silny, kamieniste dno i w tym czasie woda prawie wysycha. Równolegle do rzeki biegnie Dżamna Kanał, dostatecznie głęboki do nawigacji — tłumaczy nam naczelnik stacji. — Ten budynek stoi tuż nad sa­mym kanałem, radzę więc stąd wystartować.

Mam pomysł — mówię. — Skoro jest kanał, musi być jakiś budynek mieszkalny dla kanałowego perso­nelu. Czybyśmy tam nie mogli zamieszkać?

Ależ tak! — zawołał naczelnik radośnie. — Dos­konała myśl! Tuż zaraz leży piękny bungalow, po­trzeba tylko zezwolenia naczelnego dyrektora. On każ­dego ranka przejeżdża tędy, więc można zatrzymać sa­mochód. Wspaniały pomysł! — dodał jeszcze z zachwy­tem. Rad widocznie z szalonej okazji zrzucenia kłopotu na cudze barki.

Ledwie słońce wzeszło, już idziemy na zwiady. Co za wspaniała okolica! Trafiliśmy do raju. Po suchych jak pieprz, trawką suchotniczą porosłych nieużytkach Bahawalpuru, po jego zakurzonych, popielatych, spragnio­nych rosy drzewach, tutaj nagle trafiamy w przepych świeżej zieleni. Ranne powietrze orzeźwiająco chłodzi i aż pachnie świeżością i zdrowiem. Drewnianym most­kiem przechodzimy na drugą stronę kanału. W krąg ani krzty błota, sama tylko trawa, królestwo puszystej, miękkiej trawy. Szmaragdowa aleja wprowadza nas w podwórko umajone klombami. Duży sad mangowych drzew. Szeroko rozsiadły „obywatelski dom” otacza we­randa. Zewsząd bije nastrój dobrobytu. Na spotkanie wybiega oturbaniony Hindus i wita pokłonami.

Jak z podziemi wyrastają słudzy jeden po drugim i jest ich już ośmiu. Każdy w innym turbanie. Chwy­tają nam rzeczy, wnoszą do pokoju. A tych pokojów, bez liku. Błądzimy wybierając „lepszą” sypialnię, aby wię­cej światła, bo wszędzie ponuro.

Niech sahib śpi tutaj — radzi starszy boy, wskazu­jąc pokój tonący w mroku — tu najprzyjemniej, bo chłodno.

Rzeczywiście, przypomniałem sobie: jesteśmy prze­cież w Indiach. Tu prawa dyktuje słońce. Ci ludzie mają swoje racje i sztucznie stwarzają cień.

Zanim Pacyfista wreszcie nadejdzie, rozgęszczamy się na dobre, spędzimy wszakże tutaj kilka dni. Tym­czasem obchodzimy z dozorcą ogród. Czuję się w roli ordynata obejmującego swoją ziemską posiadłość. Uczu­cie to potęguje jeszcze służalczy stosunek towarzyszą­cego nam boya. W elastycznych lansadach zabiega co chwilę drogę, pokazując ten lub inny szczegół gospo­darki.

Jakaś para nędzarzy w fachmanach i boso idzie na spotkanie. Ujrzawszy nas nagle, odbiegają w bok, od­wracają twarze i, kryjąc je dłońmi, czekają, aż minie­my. Czyżby aż taka dzikość panowała jeszcze w tym kraju?

Czemu oni chowają twarze? — pytam boya. Spojrzał na mnie zdumiony.

Są to parszywi „niedotykalni”. Im nie wolno pa­trzeć w oczy lepiej urodzonym.

Jak to — oburzyłem się — dziś jeszcze?! — I już chciałem przedstawić swoje demokratyczne poglądy, gdy raptem uświadomiłem sobie ich niestosowność. Mój słuchacz nie był odpowiednim typem do dyskusji, dałem więc spokój. Żal mi się tylko zrobiło tych ludzi. Dyskretnie okrążyłem ich, dając możność zajrzenia w oczy. Chciałem zatrzeć poniżające wrażenie, ale efekt był odwrotny: w miarę moich kroków, oni się odwracali także, nie śmiejąc nawet okiem zerknąć. Pariasi...

Czy oni tutaj mieszkają? — spytałem starszego boya.

Gdzieżby! — wybuchnął nietajonym oburze­niem. — Im nie wolno. Mają swoje własne baraki.

Więc dlaczego tędy spacerują przez ogród?

Oczyszczają ustępy, wszakże to właśnie jest robo­ta pariasów — wyjaśnił ze zdziwieniem.

Przecież pariasów w Indiach już chyba nie ma?

Niedotykalni byli, są i będą — stwierdził uśmie­chając się. — Gdzieżby się oni podzieli? A kto by czyścił ustępy?

Tyle było głębokiego przekonania w jego proteście, że zaniechałem dalszych prób tłumaczenia. Między teorią a praktyką zawsze istnieją różnice.

Swoją drogą przyjemnie być takim milionerem z przypadku: oto dumnym krokiem chodzimy po salach przyglądając się dziwnym meblom. Wszystko obliczone tu na jakiś możnowładczo-wschodni efekt: mocno przyciężkie kotary, grube, złote sznury, pluszem kryte, niezgrabne w kształtach, późnowiktoriańskie fotele, jednym słowem przepych bez odrobiny smaku i sensu.

A jakże przydały się nam te ciężkie kotary!

W nocy przejął nas ziąb. Pod naszym bardzo akade­mickim kocem szczękaliśmy zębami i wówczas to przyszła Pimpie zbawcza myśl:

Właź — powiada — na szafkę i zdejmij z okna te szkaradne szmaty, niech choć raz służą, czemuś po­żytecznemu.

Rzeczywiście znakomity pomysł. Po chwili ciepło okutani zasnęliśmy jak susły.

Nikt by nie uwierzył, że między temperaturą dnia i nocy może istnieć aż taka różnica. W godzinach po­południowych tchu brak, nie ma czym oddychać. Uciekamy do mrocznego salonu, gdzie wysoko, pod samym sufitem, huśta się ciężka belka z przybitą do niej matą, jest to najprymitywniejszy wachlarz ciągany cierpliwie za linkę przez czochrę, który siedzi w kucki na podło­dze sąsiedniego pokoju.

Już od dawna zastanawiały mnie wysokie progi, a raczej deski wstawiane przez boyów, w poprzek drzwi przy samej podłodze. Po co to? Parę razy potknąłem się przez nieuwagę. Dziś w nocy sprawa się sama wy­jaśniła. Obudziło mnie głośne klapnięcie. Zerwałem się i zaświeciłem latarkę. Długo myszkowałem światłem po ścianach i kątach, ale nic tam podejrzanego znaleźć nie mogłem. Wówczas rozległ się szmer cichych, pod­kradających się kroków. Zaświeciłem w podejrzanym kierunku i oto niedaleko progu prowadzących na we­randę drzwi widzę olbrzymią, wielkości ludzkiej głowy, żabę czy ropuchę.

Co teraz robić z tym fantem? Czuję wrodzony wstręt do żab, a przecie tego potwora nawet nazwać żabą nie można, prędzej smok to albo bazyliszek jaki. Jeszcze się gotów wdrapać na pościel. Kto go tam wie, jak wy­soko skacze.

Tymczasem nieproszony gość nadął się jak bania i nuże groźnie sapać, chrypieć i burczeć, jakby się gniewał za nie dość gościnne przyjęcie.

Miałem tego dość. Zadzwoniłem na służbę. Zaspany boy nie zdziwił się wcale. Dla niego było to zjawisko normalne. Podniósł tylko deskę i jej końcem jął wypy­chać żabę z powrotem na werandę. Procedura nieskom­plikowana, tym niemniej odebrała mi całkowicie sen z powiek. Przewracałem się z boku na bok aż do same­go rana, kiedy masa rozszczebiotanego, stubarwnego ptactwa zaległa werandę.

Przebrnęliśmy Indie na poprzek, ale prócz zdziwacza­łych cierpiętników obwędzających w dymie swoje ciała nie spotkaliśmy nikogo godnego uwagi. Ci wielcy wta­jemniczeni jogowie zakamuflowali się gdzieś i kto wie, czy nie łatwiej znaleźć ich w Europie niż w rodzinnych Indiach. Zapytywani ludzie odsyłają nas zawsze w Himalaje. Aż oto stanęliśmy tutaj, w Dzagdari — najbliż­szym gór punkcie. Stąd odbiega kolejowa bocznica do ostatniej stacji, Hardwar, skąd już samochodem, a na­stępnie piechotą dociera się do Tybetu.

Poczciwy naczelnik stacji wpakował nas do inter-classu, oddał pod opiekę jakiegoś starszego przyjaciela, któ­ry się przejął tą rolą jak matka i raz po raz rozpościera pod Pimpą koc lub podkłada poduszki. Pimpa zajada banany i czuje się egzotyczną królową.

W Hardwar opiekun pakuje nas bez słowa w tongę i dokądś wiezie. Zresztą, najzupełniej obojętne dokąd. Przestaliśmy się tą kwestią interesować, byle w końcu mieć jakiś dach nad głową.

A oto i Ram Kriszna Mission — powiada nasz opie­kun. — Oni wszystko wiedzą. Przełożony tej misji wskaże państwu dalsze adresy — to mówiąc wsiadł na tongę i odjechał.

Wchodzimy. Mijamy hali. Dalej kwadratowe podwór­ko okolone szeroką werandą, po niej krąży tłum biało ubranych młodzieńców. Spacerują przeważnie parami, żywo o czymś rozprawiając. Całość robi wrażenie re­kreacyjnej przerwy w szkolnych wykładach.

Na środku podłogi, w samym przejściu, na najgorszym deptaku siedzi w pozycji Buddy jakiś jegomość. Głowę ma lekko pochyloną, a oczy przymknięte. Nie rusza się i zda się nie oddychać. Przechodnie nie zwracają nań najmniejszej uwagi, obchodzą bokiem i dalej gwarzą.

Pukam do kancelarii. Wychodzi łysy kapłan z opery Aida: zapadłe oczy, jajowate, wysokie czoło mędrca i łukowate, spięte brwi fanatyka o żelaznej woli. Wy­słuchał mojej opowieści, wyjął milcząco notes i zaczął pisać adresy.

Pojedziecie nad Ganges — powiada. — Tam są nasze aszramy, klasztory. Tam znajdziecie, czego szu­kacie.

Odprowadza nas do drzwi wyjściowych. Mijając tegoż buddę, kapłan spostrzegł mój pytający wzrok:

Jest to najwyższa próba kontemplacji — tłuma­czy. — Początkowo uczniowie nasi siedzą w ciemni sa­motnie. Później warunki celowo się pogarszają, aż wreszcie trzeba umieć odseparować się dobrowolnie od rozgardiaszu, jaki tutaj panuje. Jest to doskonała szkoła koncentracji woli i umysłu.

Na ulicach Hardwaru nie widać Europejczyków. Żad­ne businessy tędy nie prowadzą. Może gdzieś za kotarą jakiegoś okna tkwi czujne oko Intelligence Service'u, ale nie widać go, schowało się skrzętnie, dyskretnie a chytrze.

Szukamy autobusu, który by zawiózł do ostatniego przystanku na szlaku Indie - Tybet. Tam właśnie mają leżeć najświętsze tajniki wiedzy indyjskiej, tam jest kolebka Wed. Mieszamy się z tłumem pątników.

Autobus pełznie wciąż pod górę. W krąg przepych zieleni. Przelewa się przez brzegi. W powietrzu czuje się wilgoć. Niebo czyste, lazurowe, co przy ciemnych, szma­ragdowych liściach starych drzew tworzy wspaniały kontrast. Jest naprawdę piękne.

Pełno tu wszędzie długich, muślinowych szat i białych, płóciennych furażerek. Wygląda, jakby ci, gdzie indziej prześladowani, wyznawcy Gandhiego, tutaj w górach szli szukać schronienia. Idą tłumnie, że aż autem trudno kierować.

Nieprzerwaną rzeką płyną tam i z powrotem. Od czasu do czasu mijamy świętych golców, każdy stara się wyodrębnić jakimś specyficznym godłem: jeden ma kij apostolski, inny dziwaczne upięcie włosów, jeszcze inny znaki na twarzy. Tylko chudość, brud i skołtunione wło­sy łączą ich wspólnym mianem.

Pasażerowie naszego autobusu nie różnią się wiele od reszty spotkanych po drodze pielgrzymów, tyle tylko, że kupili sobie bilet. Naprzeciwko mnie ulokował się barczysty kudłacz o ponurym wejrzeniu fanatycznych pałających oczu. Jego strączkowate, poklejone włosy ciężko opadają na nagie ramiona. Tak właśnie wyobra­żałbym sobie przedstawicieli epoki kamiennej, gdyby nie te znaki kabalistyczne na czole (chyba sekty brami­nów) no i jeszcze... brak maczugi. Obok siedzi chudzielec czysty i kulturalny, z twarzą profesora. Jedyną wa­dą jego jest ciągłe plucie poprzez moje ramię czerwonym sokiem betelu. Reszta jadących to przeciętne sobie mie­szane towarzystwo, przy czym wszystkie kobiety są mężatkami, co łatwo się poznaje tutaj po czerwonej kropce na czole między brwiami.

Autobus wjechał w ulicę obudowaną z dwóch stron domami, pełno tu sklepów i otwartych kramików, ale nie to ważne. Oto cała jezdnia i chodniki, wszystkie okoliczne dachy i werandy, jednym słowem cała wolna perspektywa wzrokowa, pełna żywych, skaczących małp. Chodzą tam z ludźmi, nie bojąc się wcale, za pan brat, na równi... ba, lepiej nawet, bo są uprzywilejowane. Stanowią święty, nienaruszalny klan wodza Hanumana.

W mig kilka z nich pakuje się na dach autobusu i stamtąd wyciąga do okna ręce po datek. Pimpa oddaje ostatnie banany. O, naiwna! Nie przewidziała takiego tłumu chętnych. Aż się serce krwawi patrząc na zawie­dzione miny tych, co nie dostały. Żaden zoologiczny ogród nie sprawi takiej rozkoszy, jak widok tych tu małpiszonów na zupełnej wolności i w najlepszej komi­tywie z otaczającym światem ludzi.

Patrz ani jednego pasażera! — woła Pimpa wska­zując wnętrze naszego autobusu. — Wszyscy wysiedli.

Czy to już Riszikesz? — zapytuję konduktora, sądząc, żeśmy dojechali do końca.

Nie, jeszcze daleko — pada odpowiedź. — Oni za­raz wrócą. Oni poszli się kąpać.

Kąpać? Tego tylko brakowało, żebyśmy ominęli taką przyjemność. Szybko chwytając torebki i aparat, pędzi­my śladami ostatniego pasażera.

Wchodzimy w szerokie podwoje dużej bramy i... za­mieramy w bezruchu. Nogi odmawiają posłuszeństwa: przed nami piękny, tropikalny ogród pełen najfanta­styczniejszych kwiatów. Pośrodku, zaledwie parę kro­ków przed wylotem bramy, lśni obramiony marmurem, niewielki basen, a w nim zanurzeni po biodra w wo­dzie — nasi pasażerowie. Są w komplecie: mężczyźni zupełnie nago, kobiety w swoich przezroczystych sari. Te muśliny, oblepiając mokre ciała, znikły, przestały istnieć. Ale nie w tym sęk, nie to ważne. Uderzył nas niesamowity nastrój. Jakieś natchnienie biło od tych czyniących ablucje ludzi. Zda się — jeden drugiego nie widział, każdy był zajęty świętością wchłanianej przez skórę wody. Panowała kościelna cisza i tylko chór pta­siego świergotania rozlegał się gdzieś górą.

Staliśmy jak urzeczeni, nie śmiąc uczynić kroku ani podnieść aparatu dla uwiecznienia tych nagich ciał. Na­wet gorylowaty fakir z vis a vis wydał mi się uduchowiony.

Wróciliśmy do autobusu na dawne miejsce. W ślad za nami zaczęły się zbierać pasażerki z kąpieli. Muślinowe i jedwabne ich sari oblegała parująca na upale woda.

Nawiązaliśmy rozmowę z sąsiadem-chudzielcem. Rze­czywiście okazał się wcale inteligentny i podjął się roli naszego przewodnika.

Oto państwo widzą stare drzewo przy drodze, w nim duża dziupla — wskazuje palcem — tam żyje święty sadhu Bhagirathi Maharaj, który od siedemna­stu lat już nie wychodzi na światło dzienne...

I pan uważa to za świętość? — zapytuję nieco sar­kastycznie.

Chyba. Nie każdego stać na tyle samozaparcia się.

I kto ma z tego korzyść? Czyż to nie pasożytniczy egocentryzm?

Zamyślił się zaskoczony z nagła tak dziwnym pyta­niem. Jego myśl nigdy nie szła po tej linii rozumowania. Dalej jechaliśmy już milcząc.

Ku wieczorowi błysła przed nami wstęga wody na tle umajonych bujnym zadrzewieniem gór. Między lazurem rzeki i zielenią przeciwległego brzegu bielą się marmu­rem świątynie. Pełno rozmaitej wielkości kopuł i wieży­czek.

Riszikesz — oznajmił konduktor. — Dalej nie je­dziemy.

Wysiedliśmy nie mówiąc do siebie ani słowa. Było w tym widoku coś zupełnie innego, nie spotykanego do­tąd. Czy te dziwnego kształtu świątynie, czy marmurem spadające ku wodzie tarasy, czy wreszcie tłumy pątni­ków obu płci kąpiące się nago... trudno zanalizować i uświadomić powód tego niemal kontemplacyjnego sta­nu. A może to tylko autosugestia? Oto bowiem przed nami leżą prawdziwe, stare, tajemnicze Indie. Dalej nie ma już żadnych dróg, żadnych środków lokomocji. Moż­na wędrować tylko... piechotą. Tutaj, w tych świąty­niach i klasztorach, rodziły się starodawne Wedy, księgi, mądrości. A nieco dalej, po przeciwnej stronie rzeki, za­ledwie dwieście kilometrów w głąb gór, leży Tybet.

Stoimy urzeczeni nastrojem. Niski pułap deszczowych chmur zaciemnił horyzont, podkreślając jeszcze kon­trastową biel marmurowych kopuł. Cisza zaległa, czają­ca się, przeddeszczowa cisza.



Riszikesz


Nie spostrzegliśmy, jak czarne chmury skłębiły się nad Himalajami. Zimny podmuch wiatru otrzeźwił nas z zadumy. Już nie ma wątpliwości idzie sztorm. Pierw­sze, duże krople deszczu dzwonią po blachach stragano­wych daszków. Trzeba jak najprędzej uciekać na drugą stronę, tutaj nie ma ani jednego domu, gdzie by można skryć się od deszczu. Pędzimy na prom. Wielka łódź przewoźnika zapchana już po brzegi, ale gdzieżby śmiała białym sahibom odmówić. Wsiadamy więc i my. Pląta­nina, rąk, nóg i turbanów.

Jesteśmy dokładnie na środku Gangesu, gdy nagłe rze­ką poszły słupy piasku. Woda zjeżyła się białą pianą. Tylko deszcz jeszcze wciąż nie śpieszy i dalej puka rzadkimi kropelkami po moim korkowym hełmie.

Wicher kręci łodzią, że rybak wiosłem rady sobie dać nie może. Zatańczyła, rozkiwała się nasza łódź; fala­mi na pielgrzymów pryska. Bledną ze strachu, z pew­nością mało kto umie pływać.

Lądujemy jednak szczęśliwie u stóp białych świątyń. Wypatrując schronienia przed deszczem, gnamy co sił korytarzami murów. Wichura zbija z nóg, siecze twarz i tumanami miału dusi płuca. Wśród Hindusów nieby­wały popłoch. Szepcząc modlitwy, z przerażeniem w oczach tłoczą się po prywatnych gankach. Jakiś usłużny gandzista spostrzega nas i prowadzi do Sorga Aszram.

W pierwszej chwili lęk ogarnia: czyżby ten golas z czarną, nigdy nie strzyżoną czupryną i mongolsko przypłaszczonym nosem mógł być człowiekiem wy­kształconym, czyżby obok niego stojący starzec w po­marańczowym płaszczu i żółto znaczonym czole mógł być prawdziwym jogą? Pełni rezerwy siadamy na kamiennej ławce. Oczekujemy biernie dalszego rozwoju wypadków. Skoro trafiliśmy aż tutaj, powinno obo­wiązywać i nas prawo Karmy.

Rozkudłany, czarnowłosy Robinson Kruzoe serdecz­nie przemawia doskonałą angielszczyzną. Wcale rozum­ne ma oczy, nawet przestaje nas razić jego ascetyczna abnegacja. Za jedyny strój ma wełniany koc zarzucony przez jedno ramię niby toga.

Za chwilę nadchodzi drugi typ w pomarańczowym płaszczu, brzydki, podobny do Sokratesa. Ma też rozum­ne oczy, tylko inne, bardziej aksamitne, takie, za któ­rymi kryje się przeżyta tragedia. Te oczy cierpią.

Przydzielono nam pokoik. Długo w noc gawędzimy z naszymi sadhu.

Pomarańczowy Sokrates — to adwokat z Lahory. Zwyczajem ogólnie przyjętym w Indiach zabezpieczył rodzinie byt i odszedł na zawsze w bezludzie na medy­tację, nie mógł jednak wytrzymać w samotności i wrócił tutaj, do administracji. Jest bibliotekarzem. Tłumaczy nam organizację tutejszego życia. Każde osiedle pustel­nicze utrzymywane jest przez datki pielgrzymów oraz większe dotacje nadsyłane przez bogatszych z całego kraju. Każdy z domków ma swego fundatora, którego nazwisko uwiecznia się na specjalnej metalowej ta­bliczce na murze. Osiedle dzieli się na dwie części: jedna dostępna dla wszystkich, druga tylko dla miesz­kańców. Mieszkańcem może się stać każdy, kto o to poprosi. Życie tutaj nie ma żadnych krępujących prze­pisów. Posiłek wydaje kuchnia trzy razy dziennie. Gdy się rozlegnie dzwonek, lokatorzy albo ich uczniowie idą do kuchni z własną miseczką.

W Sorga Aszram ma być bardzo wielu ludzi wy­kształconych, jutro ich poznamy.

Rano dostajemy po kubku herbaty z mlekiem, do tego nic, a nic — nawet złamanego herbatnika!

Jakiś młody jegomość o okrągłej twarzy pulchnego koniunkturzysty, bierze się do oprowadzania nas po za­konnych posiadłościach.

Z obrębu udeptanego podwórka i szosy trafiamy w te­ren samotnych jogowych medytacji.

Stoki gór i mały szmat przybrzeżnej równiny pokry­wa piękny, cienisty, mangowy las, zieleń jego jest ciemna, podobna naszym dębom. Na tym tle odbijają gdzieniegdzie żywym seledynem drzewa bananowe. Tu i ówdzie porozsiewały się przyjemnie domki pustelni­ków, zawsze ocienione i chłodne.

Nawiązujemy z przewodnikiem luźną rozmowę. Ska­czemy z tematu na temat, byle jak najwięcej szczegó­łów wyciągnąć. W pewnej chwili przełazi on przez niski żywopłot i nas do tego zachęca.

Darujcie niewygodę powiada — ale tu nigdzie nie ma przejścia. Celowo tak zrobili, by się nikt nie ważył niepokoić czcigodnych sadhu w ich rozmyśla­niach.

Wszakże taki niski żywopłot nie może zabezpie­czyć.

Tutaj oprócz nas i pielgrzymów nikogo nie ma. Całe Indie szanują swoich sadhu i każdy wie, że nie wolno ich niepokoić. To są dwa światy, odrębne światy... — dodał zamyślając się. — Właśnie ten zielony żywopłot je rozdziela. Tutaj nikt nie ma prawa wstępu, chyba tak honorowi goście, jakim jest pan i jego mał­żonka...

Idąc tak i gawędząc mijamy od czasu do czasu małe, murowane domki, wtulone w. gęstą zieleń krzewów i mangowych drzew. Ludzi nie widać. Chyba gdzieś wyszli. Wreszcie przed jednym z tych domków, prze­wodnik zatrzymał się i zaczął klaskać w dłonie. Żadnej reakcji. Kilka ptaków zerwało się z pobliskich gałęzi i szarobure, pręgowate wiewiórki, o szczurzych ogonkach, poderwały się szybko, aby skryć się w najbliż­szej dziupli.

Stoimy przez dłuższą chwilę. Chatka nie daje znaku życia.

Widocznie błogosławiony mahatma oddalił się na medytację w Himalaje — wytłumaczył przewodnik i ruszył dalej.

Więc administracja aszramu nie wie, kto jest, a kogo nie ma? Jakże możecie prowadzić dla nich kuch­nię?

Och, dwóch mniej, dwóch więcej — bagatela! Kuchnie się prowadzi dla setek pielgrzymów. Każdemu powinno starczyć.

Pan powiedział, że mahatma odszedł w Himalaje. Co to ma znaczyć, czy tam jest jakiś wasz klasztor?

Nie, oni odchodzą po prostu w, góry. Czy ja zresztą wiem... — zamyślił się. — Tego nikt dokładnie nie wie. Idą w pustynię, siedzą tam miesiąc, czasami dwa, żywią się korzonkami, a potem wracają, żeby nauczać..

Gdzie? W szkole?

Nie. Każdy ma swoich kilku uczniów... prywat­nie...

Znowu stanęliśmy przed chatą. Ponowne klaskanie. Tym razem na progu staje pomarańczowa postać i mru­żąc przed blaskiem oczy, uśmiecha się do nas przy­jaźnie.

Witam! Witam! Niechże wam jasno będzie! Niech­że wam dobrze będzie! Niech wszystko zło spod waszych stóp ucieknie!

Czemu — spytałem w odpowiedzi — czemu nosicie pomarańczowe płaszcze?

Nie wszyscy i niekoniecznie — padła odpowiedź. — Pierwsze dwa okresy życia korzystniej nosić wełniany płaszcz. W ostatniej fazie pasuje ubranie białe, ale my, sadhu, będący na drodze do wyzwolenia, my, nosimy kolor łososiowy, podobny do promieni zachodzącego słońca. Bo wszystko w naturze, co jest życiodajne, ma barwę żółtopomarańczową. Ten kolor sprzyja naszym praktykom na drodze ewolucji.

Czy ja, europejski laik, gdybym się zainteresował głębiej filozofią jogi, mógłbym tu przyjść na studia? — spytałem.

Ależ oczywiście. Witamy każdego, ale nie nama­wiamy, bo ten na pewno przyjdzie, komu sądzone. Gdy­by pan chciał, proszę zostać, ale minimum na pięć lat... minimum — zaakcentował.

Teraz idziemy do suomi, wyznawcy Bakczi Jogi, czyli Jogi Miłości — mówi nasz przewodnik.

Dlaczego jednych się tytułuje sadhu, innych suo­mi a jeszcze innych mahatma? — zainteresowałem się.

To zależy od poziomu inteligencji. Sadhu jest każ­dy żebrak o niższym nawet stopniu kultury, a suomi to taki, co może być guru. Mahatma zaś to już przewod­nik duchowy wyższego stopnia.

Znowu stoimy przed domkiem, ale tu drzwi są na oścież otwarte, w nich siedzi chudy, starszy już jego­mość i pisze coś na maszynie. Na nasz widok zrywa się biegnąc na spotkanie.

Chwała Bogu! Chwała Bogu! Przyszliście, więc będę miał przez kogo nadać ostatni swój biuletyn — woła rozpromieniony, a oczy świecą mu dziecięcym za­dowoleniem. Chwyta pośpiesznie z biurka parę arkuszy jakiegoś maszynopisu i podsuwa mi je pod nos wykrzy­kując:

O, proszę patrzeć, tu jest wykaz nazwisk moich uczniów-korespondentów, mam ich setki rozproszonych po całym świecie. Co parę tygodni wysyłam im nowy biuletyn. Znakomite rezultaty! Powiadam państwu... znakomite!

Mówi to bardzo szybko, gorączkowo, jakby się spieszył. Oczy pałają niepokojem, czy aby zdąży. Jest bardzo chudy, włosy w, nieładzie, na długim, ostrym nosie — okulary. Kąciki wąskich warg stale podniesione w, do­brotliwym, ale zdawkowym uśmiechu. Nie może ustać na miejscu i wciąż coś nam pokazuje. W głębi domku, tuż za progiem, stoi stół, a na nim maszyna do pisania, powielacz i stosy papierów. Chwyta drżącymi rękami coraz to inny papier i podsuwa nam go pod nos:

O, proszę czytać, to was zainteresuje. Ich także bardzo interesuje. Mam uczniów rozproszonych po świe­cie, ludzie różnych narodów, różnego wykształcenia...

Mówiąc to, wciąż się troskliwie ogląda na maszynę, jakby się obawiał, że mu ucieknie. Jest już wyraźnie zniecierpliwiony gośćmi. Woli powrócić do przerwanej pracy.

Nie chcemy przeszkadzać, idziemy, do widzenia! — rzekłem wyciągając dłoń, a Pimpa pięknie się nawet uśmiechnęła, co jej rzadko na obstalunek wychodzi.

To dobrze... to dobrze, ja bardzo państwa prze­praszam, że nie zatrzymuję, ale muszę pisać, cały świat na to czeka... cały świat czeka — mamrotał gorączkowo, patrząc na maszynę.

Wspaniały typ świętego paranoika — szepnąłem do Pimpy, oddalając się.

Musieliśmy już wracać do domu z powodu obiadowej pory. Czyniąc wyjątek przyniesiono nam jedzenie do pokoju. Była to jarzynowa polewka i parę placków czapati dla każdego z nas. Polewka naprawdę bardzo smaczna.

Poprzez szyby okna widzę ściągające ze wszech stron do kuchni postacie pustelników, każdy niesie w ręku mosiężną miskę. Jedno mnie uderza w tym całym kar­mieniu: osiągana sytość przy małej ilości pokarmu. Dziś rano wyszliśmy prawie na czczo, zaledwie po filiżance herbaty, a głodny nie jestem. Teraz ta jedna miseczka polewki wystarczyła, jestem zupełnie syty. Czyżby specjalna atmosfera uduchowienia skondensowana tutaj od wieków w tej kolebce Wed potrafiła zastąpić jedze­nie?

Przewodnik obiecał za godzinę przyjść, ale nie docze­kaliśmy się, idziemy więc sami wzdłuż Gangesu. Droga prowadzi wśród zabudowań. Są to mury świątyń albo szkół sanskrytu. Gdzieniegdzie lepianka ascetycznego „świętego”. Dzwonią skarbonkami, wyciągają dłonie, na wyłamanych sztucznie kończynach pełzną ci do nóg.

Wiszący most przez Ganges kołysze się na linach, a dalej, dalej dziki las, bambusowy las i góry.

Małpy stadami skaczą przed nami i za nami, ciekawe, ktośmy zacz, tacy dziwni. Pełno wiewiórek, oswojonych jak wszystkie zwierzęta w. Indiach. Stojąc słupkiem na ogonkach, nie śpieszą się z ucieczką. Papużki skrzeczą parami, przekrzywiając ciekawe główki, a od wszystkich piękniejszy zimorodek o turkusowej głowie, szafirowych skrzydłach i pąsowym podbrzuszu przekomicznie trzę­sie swoim pincetkowatym dziobem. Od czasu do czasu przemknie zwinny mangust, jedyny zwycięzca nieu­straszonej kobry, albo zbita gromadka „siedmiu sióstr” — dziwnego ptasiego kolektywu, co urzeczony tajemną liczbą siedem nierozłącznie się jej trzyma.

W dalszej perspektywie, na przeciwległym brzegu Gangesu, czerni się grota, w jej wylocie kręcą się po­marańczowe sylwetki sadhu. Lepiej tam nie iść i nie pytać o jogów. Prawdziwi jogowie unikają takich reklamiarskich miejsc. Ale gdzież są ci wielcy jogowie? Oto jestem w miejscu poczęcia ich idei i nie widzę nikogo, nie mogę spotkać żadnego guru, który by mógł mnie nauczać. Wyglądają wszyscy raczej na nieuków. Może daleki jestem od owej tajemniczej, a wielkiej Prawdy i dlatego jej nie dostrzegam.

Na środku rzeki sterczy wysoka skała, na jej czubku niby linoskoczek balansuje zawieszone w jednym punk­cie, olbrzymie drzewo. Tak, jak przywędrowało wydarte z himalajskich zboczy w czas deszczów, tak leży teraz, oczekując nowej siły, która by je stamtąd zdjęła. Dziw­ny kraj gigantycznych zmagań. Woda w rzece lodowata. a słońce parzące.

Przechodzimy wiszący most, kierując się do innego osiedla pod nazwą: Joga Ram Tirth Aszram.

Bajeczny staruszek, z długą, siwą brodą żebrze przy moście. Fotografuję go, a on gra bez ustanku, sądząc widocznie, że wygrana melodia trafi także na kliszę. Jest naturalny, bez żadnych ascetycznych egzaltacji.

Wchodzimy do starej biblioteki owego Ramy Tirtha. Na progu wita nas postać przedziwna: jakiś kapłan świątyni Izydy czy Horusa, o golonym łbie i wysokim, mądrym czole. Oczy patrzą z dalekiej głębi. Patrzą prze­nikliwie i poważnie. Łukowate brwi spięte silną zmarszczką nieugiętej woli, a może despotyzmu. Cienka linia warg wyklucza zmysłowość. Kapłan jest automa­tem rozsądku, nie trwoni żadnych gestów. Milczy i wciąż patrzy. Jest żywym tej biblioteki katalogiem, żywym słowem jej mądrości. Wspaniały, pierwszy na­prawdę, godny uwagi typ.

Zapytuję przede wszystkim, gdzie mieszka Joga Rama Czaraka, nieuchwytny nauczyciel mojej młodości. Któż by nie znał u nas Jogi Rama Czaraki.

Ale mój „egipski” kapłan takiego imienia nie słyszał.

To chyba nie nasz człowiek — mruczy z namys­łem.

Być nie może — protestuję żywo, jakżeby moje wszystkie młodzieńcze wierzenia mogły być jednym takim zdaniem obrócone wniwecz. Czyżby mój ducho­wy przywódca, mój wielki joga, autor tylu książek, instruktor tylu ćwiczeń oddychania i patrzenia w pępek, okazał się osobą fałszywą, nie istniejącą, jakąś ojrą-mojrą na himalajskim gruncie?

To być nie może! — krzyknąłem prawie.

Zaraz — powiada kapłan idąc do jakiejś księgi — zaraz sprawdzę, może to „on”.

Chwilę przewraca jakieś kartki, coś czyta, wreszcie podnosi wzrok na mnie.

Tak, ma pan rację, to — nasz człowiek. Joga Rama Czaraka jest Hindusem z urodzenia, ale obywatelem amerykańskim, który nigdy Indii nie widział.

Jak to może być?

Zwyczajnie — uśmiechnął się — wszakże jogizm nie ma nic wspólnego z nacjonalizmem. Jogizm jest mię­dzynarodowy. Ot, na przykład, on też jest naszym człowiekiem — tu wskazał ręką na stolik, a na nim roz­łożoną książkę. Rzuciłem okiem: Renan: Żywot Jezusa.

Kogo pan ma na myśli? — spytałem. — Renana?

Nie, Chrystusa.

Chrystus też? — zdziwiłem się.

A jakże. Nauczał u nas nad Gangesem, zanim po­szedł do Izraela. Jego nauki są spisane na pergaminach i przechowują się w bibliotece Dalaj Lamy w Lasie.

Czemuż o tym głucho?

Nie zawsze prawda kroczy drogą rozgłosu. Rzecz sama w sobie jest ważna, a nie wiadomość o niej.

Jesteśmy już tutaj dwa dni — powiadam — ale jak dotąd nie natrafiliśmy na jogę-inteligenta w pełnym tego słowa znaczeniu. Gdzie możemy takowego spotkać?

Zaprowadzę was. Chodźcie — rzekł flegmatycznie, zamykając drzwi. — Tylko że ten suomi jest nauczycie­lem najniższej z gałęzi naszej wiedzy. Bo to — uważa pan — co wy nazywacie inteligencją, to u nas bywa ignorancją, dlatego czasem ci, którzy na drodze poznania Prawdy bardzo wysoko zaszli, w waszych oczach nie wyglądają dobrze. Różne bywają płaszczyzny patrzenia.

A z kimże państwo rozmawiali już tutaj, jeśli można wiedzieć?

Opowiadam mu o korespondencji owego wyznawcy Bakczi Jogi i o tych paru innych.

A poza tym — dodałem — widzimy przecież co krok rozmaitych sadhu. Czyż taki otępiały prostak wę­dzący się w dymie lub stojący na jednej nodze może mi zaimponować, czyż z takim człowiekiem można znaleźć wspólne zainteresowania, wspólny cel?

Rozmawiając wyszliśmy na malowniczą, puszystą łą­kę, pełną słońca. W przeciwstawieniu do cienia man­gowego lasu jest tu wesoło i przestrzennie. Na skraju polany stoi sporej wielkości domek. Wyszedł z niego jegomość tęgi, rumiany, o wyglądzie starszego sportow­ca. Obrzucił nas wzrokiem krytycznym — tak, jak się ogląda kandydatów do egzaminu. Za nim ukazały się głowy uczniów.

Czy mogę pana zapytać, jak w praktyce wygląda nauczanie Hatha Jogi? Znam jej zasady w teorii, nie próbowałem jednak nigdy stosować tego w życiu, nie widziałem też innych przy podobnej pracy. Wiem, że wszystkie gałęzie jogi prowadzą do wspólnego celu, któ­rym jest dojście do wielkiej Prawdy, jak to również nazywa Gandhi, ale właśnie Hatha, jako droga wyłącz­nie sportowa, fizyczna, najtrudniej chyba prowadzi do tego celu. Ciekaw jestem ogromnie, jakie pan otrzymuje osiągnięcia i jak się kwalifikuje stopień dojrzałości ucznia na tej drodze?

Mistrz jogi zastanawiał się przez dłuższy moment, jak by się wahał, po czym skinął dłonią na jednego ze star­szych uczni. Dał mu półgłosem zlecenie, Za chwilę przy­niesiono dużą, emaliowaną misę i postawiono ją na tra­wie. Mistrz wskazał na nią palcem i tenże uczeń, zrzu­ciwszy z ramion tunikę, stanął w całej okazałości swego świetnie rozwiniętego, młodego ciała. Bez chwili zwłoki wstąpił do misy i skrzyżowawszy nogi sposobem Buddy, usiadł w jej środku. Ruchem plastycznie giętkim złączył ze sobą dłonie, wyprostował się i wciągnął głęboko brzuch. Wyglądał jak posąg.

Oto ma pan okaz zdrowia i racjonalnie wypielęgno­wanej siły nie tylko fizycznej, ale i... nazwijmy: wład­czej, kiedy człowiek przez wielkie „C” panuje nad wy­pożyczonym mu okresowo ciałem, kieruje nim według własnej woli. Dla wyznawcy Hatha Jogi nie istnieją mięśnie niezależne, gładkie czy prążkowane, wszystkie podlegają naszym rozkazom. Oto ma pan najlepszy tego dowód: — Proszę — zwrócił się do ucznia. — Pokaż!

Uczeń powoli jął wypuczać brzuch, a poziom wody w misce jął się równomiernie obniżać, aż całkowicie znikł spod jego łydek. Woda została wciągnięta w kiszkę odbytową.

To widzę — rzekłem z uznaniem. — Ale co wspól­nego ma to osiągnięcie z tak zwaną Wielką Prawdą? I co komu przyjdzie z podobnej lewatywy? Czy strona moralno-psychiczna ucznia przez to się podnosi? Co społe­czeństwo Indii na tym zyska?

Suomi głęboko spojrzał mi w oczy. Nie spodziewał się podobnych pytań. Jego uczniowie dotąd tylko słuchali, nie było tego rodzaju wątpliwości.

Kiedyśmy opuścili czcigodnego suomi, dopędził nas czarny Robinson Cruzoe bardzo,,sorry”, że nie zastał nas w pokoju. On chce nam pokazać miejscowy ogród kwiatowy. Więc idziemy tam.

Czy dużo tutaj kobr? — zapytuje Pimpa Robinsona.

O, tak — odpowiada — w porze deszczowej pełza ich mnóstwo, są bardzo duże.

I pan nie boi się chodzić boso?

Ja? — zdziwił się szczerze. — Wszakże jestem sadhu, więc Bóg się mną opiekuje.

Tyle było głębokiego przekonania w tych słowach i tyle zdumienia na samą myśl, że ktoś potrafi tak ab­surdalnie zapytać.

Nasz Robinson jest maturzystą, a nawet był już nau­czycielem w szkole, gdy poczuł „powołanie” i włożył włosiennicę. Okazało się z jego słów, że mistrz Hatha Jogi był kiedyś adwokatem, a propagator Bakczi Jogi-ma skończony uniwersytet. Z rozmowy dalszej wyni­kało, że ogrodnikiem Sorga Aszram jest także były me­cenas. Chciał odejść na pustelnię i zerwać z rodziną, ale nie starczyło mu sił na całkowite zerwanie kontaktu z ludźmi. Zatrzymał się więc na pograniczu dwóch świa­tów. Tutaj zaglądają jeszcze pielgrzymi, a on... podlewa kwiaty, z wyrazem czułostkowej dobroci pochyla się nad każdym z nich. Podlewa i szepcze — może błogo­sławieństwo, może wersety z Wed. Smutne jego oczy są chore, więc szczęście pozorne, nie przekonywające. Wy­gląda jak sztucznie plantowana roślina. Mam wrażenie, że takich tutaj wielu, nie on jeden. Może łatwiej odejść od rodziny, niż wrócić z raz obranej błogosławionej przez fanatyzm drogi. Opinia publiczna potrafi stwo­rzyć sytuację bez wyjścia, jakiś zaczadzony autohipnotyzm.

Z ogrodu trafiamy nad Ganges. Z daleka dolatuje chóralny śpiew. Wchodzimy do świątyni. Tłum śpiewa­jących rozsuwa się, mimo woli zostajemy włączeni w ich krąg. Po skończonej modlitwie jeden z suomi obdziela obecnych orzeszkami czy korzonkami. Nam także po­dał kilka. Są twarde, bez smaku, ale inni jakoś to żują.

Tymczasem noc zapadła i tylko jaśniejszy pas Gan­gesu rysuje się na ciemnym tle. Skądś spoza murów su­nie gęsiego długi sznur alumnów miejscowej szkoły sanskrytu. Idą krokiem powolnym, a każdy niesie przed sobą olejną lampeczkę. W białych, długich szatach wy­glądają jak duchy. W migotaniu płomyków cienie ich fantastycznie się dłużą na granatowej wodzie. Rytmicz­nym gwarem odmawiają modlitwę. Któryś zapala wię­kszą, trójpłomienną lampę. Zatacza ponad rzeką wolne koła.

Mruczący dotąd szereg zaintonował chóralny śpiew. Niesamowicie brzmi, groźnie i ponuro jak chór kapła­nów z opery Aida. Zaklinanie duchów poprzez kręgi ognia migocące smętnie niby świeczki na grobach w na­szą noc zaduszną.

Chcemy już iść. Jest chłodno, a misterium trwa w nieskończoność. Ale nie. Oto złamał się szereg, poga­szono ognie i wodzirej znowu obnosi orzeszki.

Ładne jest w kościele bramińskim to solidarne włą­czanie do obrządku każdego, kto się znalazł w ich kręgu bez różnicy rasy czy religii.

W drodze do naszego aszramu odwiedzamy jeszcze chatkę Robinsona. Mała izba bez mebli. Śpi on na bam­busowej macie położonej wprost na surowym klepisku, okrywa się tym samym kocem, który nosi na ramie­niu.

Późnym wieczorem przyszedł do nas nowy gość, bezceremonialnie usiadł na łóżku. Jest nim inny adwokat, teraz — pielgrzym. Ma dziwne oczy, przenikające do głębi. Mówi o jodze ze znajomością rzeczy, a nam oka­zuje szacunek za to, że my, Europejczycy, potrafiliśmy się zainteresować tą filozofią. Radzi nam iść w głąb Hi­malajów, gdzie są prawdziwi radża guru i wyznawcy Hatha Jogi.

Nazajutrz wręczają nam kilka ulotek propagando­wych, takich jakie się rozdaje pielgrzymom. Według tych ulotek każdy marmurowy pomost nad Gangesem i każdy niemal schodek leczy inną chorobę albo wciela nadzwyczajne zalety charakteru. Tak więc, żeby się czuć silnym i zdrowym, najlepiej odbyć kąpiel we wszystkich kolejnych kąpieliskach.

Oto w skrócie tłumaczenie jednej z takich ulotek:

...Shesh Dohara Kund i Lakshman Kund są to miej­sca najbardziej warte kąpieli, gdyż tutaj właśnie Laksh­man Ji był uleczony z choroby Rajakszma.

Ram i Lakshman przyszli do tej kundy, żeby odbyć pokutę za zabicie Rawana i Magnata. Oni byli zobo­wiązani przestać na jednym palcu 212 lat. Kąpiel w Lakshman Kund daje wielką rozkosz, kąpiel w Muni Kund daje Moksh, kąpiel w Indra Kund przynosi uwol­nienie od Aramagaman, kąpiel w Vagu Kund oznacza dobrodziejstwo warte 100 krów...”

Jednym słowem: kąpcie się, bracia, w tych wszyst­kich kundach, a będziecie wiecznotrwali.

Odjeżdżam z Riszikesz nie kąpany, a więc... nie ule­czony.

Jednak te „święte” miejsca nieustannej kontemplacji wieków wytworzyły specyficzną atmosferę sprzyjającą uduchowieniu. Nigdzie chyba na świecie nie czułem się bardziej podniesiony, bardziej wniebowzięty i rozegzaltowany, jak właśnie wówczas w Riszikesz. Inny świat, kontrastowo inny, piękny, chociażby swoim oderwa­niem od przyziemności.



Zakończenie


Wracamy do bungalowu w Dżagdari jak do rodzinne­go domu. Uśmiechnięty sługa wita nas w progu. Zaraz przybiegną inni, obłapując pod kolana jak paniczów, co wracają z zagranicy. Nastrój serdecznej życzliwości.

Za chwilę przyjeżdża na rowerze sam naczelnik stacji z nowiną, że Pacyfista już nadszedł i właśnie kazał go przynieść tutaj na kanał.

Co za uroczysty widok: kajak, który my z Pimpą we dwoje dźwigaliśmy już tyle razy i w najgorszych oko­licznościach, teraz oto płynie na barkach ośmiu drabów, a każdy z nich stęka i ugina się straszliwie, ażeby dać widomy dowód ciężkiej pracy, wymagającej,,ciężkiego” wynagrodzenia.

Ledwie Pacyfista dotknął powierzchni kanału, jak wszystkimi szparami trysnęła do środka woda. Bądź co bądź blisko dwa tygodnie upalnego suszenia się w towa­rowym wagonie. Żadna łódź takiej próby nie wytrzyma. Bez kitu, szpachlówki i farby nie obejdzie się.

Nazajutrz od samego rana robota wre. Przyszedł spe­cjalista od „żeglarskiego” kitu, zwanego tutaj madziun. Przystąpił do roboty w iście żółwim tempie. Dopiero na czwartą po południu ukończył kitowanie i wziął się do smarowania, ale tego widoku moje nerwy już nie wytrzymały. Zakasałem rękawy i wziąłem się sam do pracy. Wówczas przyjechał naczelnik stacji z hiobową wieścią. Dalsze odcinki kanału stoją bez wody. Trzeba zaraz sytuację zbadać, bo może do nawigacji lepiej się nada rzeka.

Wypożyczamy więc trzy rowery i jedziemy na wy­wiad.

Widoki wspaniałe. Celem uregulowania rzeki i opano­wania jej wylewów, budują tu olbrzymie tamy. Cały szereg betonowych śluz z tarasami opada z gór, raz po raz kąpiąc się w sztucznych sadzawkach, ponad tym wszystkim, przerzucona powietrzem niby na Kasprowy Wierch lina, po niej toczy się mała, improwizowana wagonetka do przewożenia robotników i inżynierów.

Pracy w tej chwili nie ma, siadamy więc na desce i z dyndającymi nogami fruwamy wysoko ponad złomy skalne. Pod nami kłębowisko splątanych drzew. Zata­czając szerokie koła ramieniem, naczelnik tłumaczy szczegóły konstrukcji. Z tej wysokości najlepiej można się zorientować w ilości wody na rzece.

Tędy państwo nie przepłyną. Lepiej kanałem. Spróbujmy zresztą zaraz na tratwie.

,,Tratwa” okazała się dziwolągiem, jakiego nie oglą­dały dotąd moje oczy. Przyniesiono cztery ogromne, wydmuchane powietrzem cielska jakichś potworów. Te skóry ułożono na wodę, a na nich postawiono zwykłe, drewniane, hinduskie łóżko. Nie trzeba było nawet przy­wiązywać. Na tym łóżku właśnie usiedliśmy we troje, a po bokach, po pas w wodzie, ułożyli się brzuchami nasi boye. W ten sposób tratwa bystro ruszyła z prą­dem, skacząc elastycznie poprzez porohy, a przyczepieni pływacy w zastępstwie wioseł, regulowali jej kierunek nogami.

Przebyliśmy sporą przestrzeń ocierając się o mielizny i kamienie.

Wątpię — zaczął nas towarzysz — aby wasza drewniana łódź potrafiła przejść tędy, skoro nawet wy­dmuchane tapiry tak straszliwie skaczą. Za to na kanale będziecie mieli spokój.

Przez dłuższą chwilę płyniemy w milczeniu, pełni lęku, czekając, aż skóry rozlecą się, i my jak niepyszni znajdziemy się w wodzie.

Jakiś ptak o błękitno-fosforyzującym upierzeniu z czer­wonym czubem przeleciał nad nami, a ze wszyst­kich gałęzi groźnymi minami straszą małpy. Indie to małpi raj. Roztańczony szum idzie po koronach, linoskoczkowe skoki. Wesoły, rozbawiony, chichoczący las.

W drodze powrotnej zajeżdżamy do osady Dadupur. Ponoć ma to być jedna z najstarszych i najdalej wysu­niętych czołówek cywilizacyjnych. Zwiedzamy stary park, który powstał z lasu. Karczowały go słonie. Stary Hindus opowiada dzieje swej młodości. W te gąszcze można było trafić tylko na słoniu.

Oto — powiada — grób ostatniego, najwierniej­szego sługi tej osady.

To mówiąc wskazał dłonią na mały, podmurowany półwysep wdzierający się do światła kanału. Na szczycie marmurowa płyta z napisem:

Maulo - Piari (Moti) 1854—1907. Mogiła słonia.

Startujemy wczesnym rankiem. Niewiele pomogły mądrości majstrów-specjalistów. Kajak wszystkimi że­brami nabiera wodę. Nie mą na to rady. Ruszamy.

Pimpa obraziła się na naczelnika, odmówił jej podania ręki na pożegnanie, zanim wpierw ze mną się nie po­żegnał. Kobieta-żona winna o tym pamiętać. Nie wolno w niczym uprzedzać swego pana i władcy. Dobra życio­wa nauczka dla Pimpy.

Nawigacja kajakiem po kanale byłaby przyjemna, gdyby nie ciągłe przeprawy przez śluzy. Rozładowywa­nie i zapakowywanie łodzi nie stanowi wielkiej przy­jemności.

Kanał, szeroki na trzy metry i obramiony świeżą dar­niną, nudził monotonią brzegów.. Tylko zwierzęta... Te jakby się uwzięły na nas: ogromne stada małp podcho­dzą tuż, tuż blisko, przypatrując się nam jak ludzie. Czasami z malcami na grzbiecie przepływają na drugą stronę.

Coraz więcej pawi. Straszliwie, rozdzierająco wrzesz­czą. Zamiatając ogonami powierzchnię wody, przelatują tam i z powrotem.

Woda w kanale czysta, ale z powodu mulastego dna i prostopadłe ściętych brzegów nie ma normalnej rzecznej przejrzystości. Co tu gadać! Jest to większy rów, a nie żadna rzeka. Gdy upał dopiecze, zeskakujemy do wody, trzymając się burt kajaka, żeby nie umorusać stóp i nie zamącić kąpieli.

Gdybym opinię o Indiach opierał na przeżyciach z okresu Dżamna Canal, nazwałbym je rajskim parkiem.

Do dziś dnia nie wiem, czyje to były tereny i z czego ci ludzie tam żyli. Wszędzie, kędy wzrokiem obrócić, wi­działo się tylko łąki, kwiaty i dekoracyjnie rozrzucone drzewa. Jakby rezerwat botanicznego ogrodu.

Noce spędzaliśmy luksusowo, zawsze na sprężyno­wych łóżkach i wachlowani przez „czarnych niewolni­ków”.

Przy każdej śluzie bowiem w malowniczym ustroniu stoi murowany dworek, czeka na przygodnych urzęd­ników. Czasami raz na rok, czasami częściej zatrzyma się tu ktoś na jedną noc. Stale opłacany sługa dogląda dobytku. Przeczuwając napiwki cieszy się on na widok rzadkiego gościa.

Kapitalną mieliśmy dziś przygodę: Oto, ledwieśmy się po zwykłej jak co dzień kąpieli wpakowali z powro­tem do kajaka, Pimpa Wskazując na wysoki w tym miejscu brzeg rzekła:

Patrz, co za dziwna kłoda!

Rzeczywiście, nad samym urwiskiem, na krawędzi obrywającej się ku wodzie trawy, leży połyskująca ciemnoszarą korą kłoda. Podczas gdy się tak jej przyglądamy, niesiony prądem kajak podsuwa się bezszelestnie coraz bliżej i bliżej. Nagle nasza „kłoda” zrywa się i energicznym ruchem zeskakuje do wody. Wpadła tuż przed dziobem Pacyfisty, opryskując nas wodą. Przez dłuższą chwilę nie możemy złapać tchu.

Krokodyl — stwierdziła Pimpa.

Nie. Kłoda — odrzekłem złośliwie.

Ależ oni zapewniali, że krokodyli w kanale nie ma.

Nawet śmiali się na samą myśl o tym,

Pamiętasz? Argumentowali tym, że co parę ty­godni otwierają śluzy i czyszczą kanały.

Rzeczywiście. Jakim więc sposobem ten się tu przedostał? — zastanawiam się.

Ale fakt nie przestaje być faktem; brakowało kilku centymetrów, a przestraszona bestia wskoczyłaby do kajaka.

Pod wieczór tegoż dnia spotyka nas na brzegu jakiś oturbaniony cyklista. Powiada, że jest forpocztą z rest house'u w Dżua Bungalow, dyrektor specjalnie go wy­słał, aby spytać o instrukcje, co mają przygotować.

A kto was zawiadomił o naszym przyjeździe? — zapytuję zdziwiony.

Przyszedł telegram z Delhi.

Kto telegrafował, pozostanie na zawsze tajemnicą. Może rząd brytyjski może nasz „przyjaciel” — książę Bahawalpuru, może ambasador Banasiński. Powtarzam: tej tajemnicy nikt nigdy nie rozwikła. Faktem jest, że w Dżua Bungalow odświętnie ubrany tłum Hindusów oczekiwał już nas szczególnie uroczyście i gdyby nie to, zrezygnowałbym z tego noclegu, dom bowiem leżał dwa kilometry w bok od kanału.

Jakiś Hindus wpakował się na pokład Pacyfisty, i sie­dząc komicznie w kucki na piętach, powiosłował bocz­nicą kanałową wprost do owego rest house. Inny boy pognał rowerem po owoce. Wrócił za godzinę zziajany jak nieboskie stworzenie, a pot płynie mu ciurkiem po twarzy. Z tyłu na bagażniku leżała w woreczku smutna marmolada z utłuczonych na miazgę bananów.

Dom nasz tonie w, starym, cienistym, mangowym sa­dzie. Bardzo wątpię, czy którykolwiek z ludzi kosztował te owoce. Cały sad bowiem okupowany jest przez mał­py. Zadomowiły się tu widocznie od dawna i traktują go jak swoją wyłączną własność. Kiedyśmy przyjechali, było parę minut po zachodzie słońca. Wszystkie małpy układały się już spać. Nie było ani jednej. Nie wiedzia­łem nawet o ich tutaj obecności. Siedziały sobie w mangowych koronach. Zobaczyłem je dopiero wtedy, gdy nasz dozorca specjalnie zmienionym głosem zawołał:

Kań, kań, kań!

Wówczas, jak za dotknięciem różdżki, ze wszystkich drzew zaczęły się sypać małpy i małpiszony, duże i naj­mniejsze, a wszystkie razem pędziły do jego stóp.

Nazajutrz dobiliśmy wreszcie do Delhi, a właściwie do jego przedmieść. Złożywszy kajak i rzeczy w jakiejś chałupie, udajemy się tongą szukać pałacu księcia Bahawalpuru. Pałac okazał się ładną willą z iście królew­skim wyposażeniem.

Rozgościliśmy się w nim jak w domu. Ze strachem myślę o ewentualności równoczesnego przyjazdu nawaba. Gdzież byśmy się podzieli wówczas w tym typowo kolonialnym mieście? Tu każdy Europejczyk musi być krezusem albo snobem imitującym krezusa.

Tymczasem trzeba się energicznie zabierać do orga­nizacji transportu Pacyfisty. Musi być jeszcze dzisiaj przerzucony z kanału na rzekę Ganges.

Ktoś mądrze doradził udać się w tej sprawie do Urzędu Wodnego, oni mają samochody — przewiozą.

Wyjątkowo żywy Anglik chętnie się godzi nam do­pomóc. Za godzinę ma przysłać wóz. Tymczasem gna­my na pocztę po odbiór korespondencji. Wszakże blisko pół roku jesteśmy odcięci od świata. Z pierwszym listem wrócą troski, tęsknoty, niepokoje.

Listów, niewiele, pewno poginęły, ale wśród normal­nych, dużych kopert wręczają nam jedną małą, z napi­sem: Telegram.

Serce zabiło mocniej. Cóż to znaczy? Coś się stało...

Drżącą ręką rozrywam kopertę.

Matka śmiertelnie chora, wracaj — siostra”

Milcząc podsunąłem depeszę Pimpie. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Co robić?

Za godzinę przyjdzie wóz, żeby przewieźć naszego Pacyfistę na Ganges. Otworzy się droga na wschód. Za go­dzinę staniemy na progu nowego etapu naszej cudownej wędrówki. Nic już nie stanie na przeszkodzie, bo od­tąd popłyniemy z prądem. Najgorsze leży już poza na­mi, pokonane... i oto ta depesza... Co robić?...

Ramiona opadły. Szkoda słów. Innej rady nie ma. Wracamy.

Musisz odwołać wóz — mówi Pimpa. „Odwołać wóz” to jakby odwrócić los, obrócić wniwecz tyle wysiłków, tyle marzeń.

Chodź — mówię do Pimpy, biorąc ją za rękę — chodź! Musimy się pożegnać z Pacyfistą.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
2 Doradca Smaku pl bez zdjęć same opisy od1 do 60
wykład z cholestazy (bez zdjęć)
koordynacja hormonalna czlowieka bez zdjec
wykład dr Steplewska uklad limfatyczny1 bez zdjęć
1 Wypadki komunikacyjne bez zdjec
Spis wszystkich stron do uploadu plików i zdjęć w sieci
4 metodologia techniki i narzędzia badań (bez zdjęć)
Australia i Oceania (bez zdjęć)
Prezentacja Natura 2000 6 XI 2008 bez zdjec
obliczenia do sprawozdania bez czerwonego
E (ENG) ZZo w stosunku do porodów bez niego
2 Traumatologia i kwalifikacja obrazen ciala bez zdjec
Schistosoma haematobium bez zdjec
Zakrzepica żył głębokich bez zdjęć
przepuklina pachwinowa+udowa+pępkowa bez zdjęć
cw7 proststertrójf+dioda(bez zdjęć).DOC
Tranzystory cz23 WERSJA DO WYDRUKU BEZ TŁA
05 wykaz do sprzedaży bez przetagu

więcej podobnych podstron