Danny Scheinmann
Niezwykłe akty prawdziwej miłości
Random acts of heroic love
Przełożył Jarosław Rybski
Pamięci Stelli
Dedykowane Sarah
Wpis numer 17
Powiedz jej – życie jest krótkie, lecz miłość długa
Tennyson
Umysł po silnym uderzeniu przypomina dom po przejściu huraganu: jest masą niedających się rozpoznać skorup, strzępów i drzazg.
Okruchy pamięci leżą porozrzucane na rumowisku. Znajdują się tutaj wszystkie fragmenty, ale ogólny obraz jest tak zniekształcony, że umysł, potykając się o nie ospale, nie ma najmniejszego pojęcia, czym są i skąd pochodzą.
– Gdzie jest Eleni?
– Muerta – mówi lekarz.
Leo przymyka oczy i jest dziwnie spokojny, obserwując, jak bomba toczy się w jego kierunku. Jeszcze jedno spojrzenie, zanim go zmiecie z powierzchni ziemi. Szuka w pamięci, ale nie rozpoznaje tego obrazu. Wszystko spowija gęsta mgła, może rozróżnić jedynie kilka ledwie znajomych kształtów. Muerta. Już wie, że ona nie żyje. Kiedy zadawał pytanie, nie miał pojęcia, lecz kiedy słyszy odpowiedź, brzmi ona jak potwierdzenie fragmentu wspomnień, którego jakby nie jest w stanie przywołać z zakamarków pamięci. Coś wyłania się z rozmazanego obrazu, nabierając ostrości. Eleni. Brązowe oczy o kształcie lśniących kropel, bujna grzywa kruczoczarnych loków, naelektryzowana, śpiewająca. Śpiewa. Śpiewa zawsze, tak jak inni oddychają. Przez ulotną chwilę czuje jej blask i ciepło. Były jak pojedyncza cząsteczka – niepodzielna.
Bomba jest tuż, tuż. Atom zaraz zostanie rozszczepiony. Wyzwoli się mordercza i nieokiełznana energia.
– Mogę ją zobaczyć?
– No es buena idea.
– Gdzie ona jest?
– Tutaj, w drugiej sali.
To rodzaj gry. Lekarz nie chce, żeby jego pacjent oglądał zmarłą kochankę – przynajmniej jeszcze nie. Mówi: „Udawajmy, że tak naprawdę nie zmarła. Muerta – to tylko słowo”. To gra służąca ograniczeniu rozmiaru zniszczeń. Leo podejmuje ją. Nie wie, gdzie jest ani jak się tu znalazł. Nie pamięta ostatnich wydarzeń. Wie tylko, że kocha dziewczynę o imieniu Eleni i że musi ją za wszelką cenę zobaczyć. Wyczuwa panikę lekarza. Jeśli okaże jakiekolwiek oznaki załamania, wie, że lekarz nie pozwoli mu jej zobaczyć. Dlatego rozgrywa to spokojnie.
– Proszę pozwolić mi ją zobaczyć.
Lekarz spogląda badawczo na niezachwiane zdecydowanie w oczach Leo i wydaje się uspokojony: może jednak chłopak sobie z tym poradzi. Nie wie, co łączyło tych dwoje młodych cudzoziemców. Nie zna siły spajających ich więzów.
– Venga – mówi łagodnie i wskazuje na drzwi.
I nagle Leo zdaje sobie sprawę, że leży na łóżku i że przez pewien czas musiał być nieprzytomny. Jego słowa po przebudzeniu dotyczą Eleni. Wciąż jeszcze wisi na skraju jawy i delirycznego snu. Dlaczego ten lekarz mówi po hiszpańsku? To pytanie błąka się w jego myślach jak nić, której koniec znika gdzieś w oparach niepamięci. Ciągnie za nią i nić wyłania się z mgły. Na jej końcu wisi jakieś wspomnienie. Jestem w Ameryce Łacińskiej. Przyjechałem tutaj z Eleni. Ale gdzie? W Gwatemali? Nie, lecieliśmy stamtąd do Kolumbii. W takim razie w Kolumbii? Nie. Mocniej szarpie za nić. Nie, nie w Kolumbii. Po Kolumbii przyszła kolej na Ekwador. Ekwador, a co po Ekwadorze? Dokąd pojechaliśmy stamtąd? Ciągnie jeszcze mocniej, aż nitka zaczyna się przecierać. Peru. Z Ekwadoru do Peru. Ale jak? Jak znaleźliśmy się w Peru? Nić pęka z trzaskiem. Brak wspomnień z drogi do Peru. Muszę być w Ekwadorze albo w Peru. Prawdopodobnie w Ekwadorze. Teraz rozmyśla nad wystrzępioną końcówką urwanej nici. Nie ma pojęcia, gdzie odnaleźć jej drugi koniec. Znajduje się na skraju jeszcze niezgłębionej czeluści. Wpatruje się w pustkę jak starzec, który w przebłysku świadomości wie, że umysł odmawia mu posłuszeństwa.
Podnosi się na nogi. W głowie mu się kręci, kładzie dłoń na łóżku, żeby zachować równowagę. Mruga usilnie, starając się zobaczyć w pełnej ostrości emaliowaną umywalkę na przeciwległej ścianie. Z jednego z kranów irytująco kapie woda – pewnie od lat, gdyż ciecz zostawia ohydną brązową plamę w zlewie. Gdziekolwiek jest, to zaniedbane miejsce. Farba łuszczy się ze ściany płatami, a grube pajęczyny zwisają nietknięte z kątów przy suficie. Zabłąkany gekon patrzy na to wszystko z góry. Lekarz bierze go pod ramię i prowadzi dokądś korytarzem.
Zatrzymują się przed zamkniętymi drzwiami. Leo wie, że ona tam jest, po drugiej stronie. Lekarz otwiera drzwi. Eleni leży na łóżku wyposażonym w kółka. Na jej granatowej bluzce widać krew. Jedno z ramion wyskoczyło ze stawu. Widać otarcie na policzku. Bomba wybucha. Coś w środku ustępuje i pełna świadomość wszystkich wydarzeń eksploduje z całą mocą. Krew rozpędza się niekontrolowanie, płynąc przez arterie jak wzburzona rzeka wylewająca się z koryta i obmywając poszarpane brzegi. Nogi mu drżą i uginają się w kolanach, oddech robi się coraz krótszy i dławi krtań. Serce nie przyjmuje krwi i opróżnia się, żołądek się kurczy, wciskając niestrawione resztki pokarmu do okrężnicy, odbyt się zaciska, żeby uniemożliwić opróżnienie. Nozdrza wypełnia mu rzadki śluz, powieki mrugają jak szalone, a obraz zamazują łzy. Przewraca się na posadzkę i krzyczy zgrzytliwym, gardłowym wrzaskiem. Pielęgniarki trzy pomieszczenia dalej zamierają w miejscu jak matki nasłuchujące płaczu niemowlęcia. Ze wszystkich stron zbiegają się ludzie. Lekarz zamyka drzwi. Na zewnątrz zbiera się szemrzący tłumek. Niektórzy wiedzą, co się dzieje. Są świadkami, którzy sami przebywają na leczeniu w szpitalu. Zastanawiali się, co się stanie, kiedy ten gringo się dowie, że jego dziewczyna zginęła. „Mój Boże – mówili. – Kiedy ten chłopak się przebudzi... Aż strach będzie na to patrzeć”. Żegnają się i dziękują Jezusowi, że im będzie dane zobaczyć jeszcze swoich bliskich.
Leo szlocha, leżąc na ziemi jak zmięty ochłap. Nigdy nie był tak samotny. Zagubiony w jakiejś bezimiennej południowoamerykańskiej mieścinie, bliski utraty zmysłów. Wstaje i podchodzi do Eleni. Głaszcze ją czule po twarzy. Jej skóra wciąż jest ciepła. Może jednak nie umarła, może da się ją przywrócić do życia. Leo spogląda na lekarza z opętańczym błyskiem optymizmu w oku. Pocałunek życia, może ożywi ją, robiąc oddychanie usta-usta. Chwyta ją za nos, rozchyla wargi i wtłacza w nią swoją gorączkową nadzieję wraz z oddechem. Raz za razem wlewa w nią swoje życie. Potem uderza w okolice serca, żeby zaczęło znów bić. Okładają coraz mocniej. Wie, że sprawia jej ból, że ją posiniaczy, ale to jedyny sposób. Lekarz kładzie mu dłoń na ramieniu. Nieustępliwa, żałosna nadzieja trzyma go jednak mocno w swoim uścisku.
– Elektrowstrząsy. Macie defibrylator? Ee... Choć electrico. Tienes?
– No hay, señor. Esta muerta.
Niemożliwe, że nie żyje, nie uwierzy w to. Wciąż pompuje w nią powietrze. Błaga o cud i cud się staje. Gdzieś z jej wnętrza dobiega cichy, chrapliwy oddech. Jest to dźwięk, który zapamięta do końca swojego życia.
– Ona żyje. Oddycha. Słyszał pan?
Lekarz nawet nie drgnie. Leo, nagle poruszony, nie potrzebuje tego głupiego, leniwego konowała, sam może ją reanimować. Gorączkowo pompuje w nią powietrze, a ona odpowiada mu oddechem.
– Señor, señor!
Lekarz ponownie kładzie dłoń na ramieniu Leo. Ten ignoruje to całkowicie, serce skacze mu w piersi, niemal chce mu się śmiać.
– Señor, ona nie oddycha. To pana oddech wraca z jej płuc.
Leo odszukuje puls Eleni. Nic. Ponownie wpada w czarną rozpacz. Całuje ją w czoło i szepcze słowa zaczerpnięte z jej rodzimej greki: Matyamou, karthiamou, psychemou. Moje oczy, moje serce, moja dusza.
Gładzi ją po włosach, jak to robił czasami, gdy spała. Ciepło z wolna opuszcza jej ciało. Po chwili Leo skowyczy jak pies. Nie ma pojęcia, jak długo to trwa.
Stary lekarz patrzy z kąta sali. Sam powstrzymuje łzy, nie chce, żeby uczucia wygrały z profesjonalną obojętnością. Później, po powrocie do domu, będzie szlochał w ramionach swojej żony, którą obejmie w mocnym uścisku na wiele minut, chłonąc jej oddech, jej zapach i jej miłość.
Opowieść o tym rozchodzi się po całym szpitalu i tłumek przed drzwiami opanowuje niezdrowa ciekawość, która zwykle dopada ludzi w obliczu tragedii. Ktoś otwiera drzwi. Widzą mężczyznę zdruzgotanego żalem, z surową, wykrzywioną cierpieniem twarzą, a obok niego drobną kobietę leżącą bez życia na łóżku. Jak jeden mąż wstrzymują oddech i przez krótką chwilę ich twarze wyglądają niczym oblicze Leo.
– Idźcie stąd! Już, zmiatajcie stąd. To nie teatr. Zostawcie mnie w spokoju... – Nawet gdy mówi, głos Leo jest załamany i cichnie. Już dość zobaczyli, opanowuje ich wstyd i ktoś w końcu zamyka drzwi.
Ten epizod przywołuje ze skołatanej pamięci pewną myśl. „Dlaczego pamiętam twarze tych ludzi?”. Leo zwraca się do lekarza.
– Którego dzisiaj mamy?
– Jest drugi kwietnia, señor.
– Drugi kwietnia?
Gorączkowo stara się odszukać kontekst.
– Gdzie jestem?
– W Latacunga, señor.
Latacunga – zna tę nazwę. Tak, teraz przypomina sobie, że już jechał przez Lacatungę. To miasto z zatłoczonym targiem na rynku. Przesiadali się tam z Eleni do autobusu, który miał ich zawieść w góry. Jest w Ekwadorze.
– Którego dzisiaj mamy? – zapomina, że już zadał to pytanie.
– Jest drugi kwietnia.
– Drugi kwietnia? Co się stało?
– Mieliście wypadek autobusowy, señor.
Nie może umiejscowić w pamięci tej informacji. Nie tworzy ona nawet najmniejszej zmarszczki na powierzchni jego psychiki. Siada i zastanawia się nad tym przez chwilę. Nie, nie pamięta ani autobusu, ani wypadku. Ta myśl zawisa nad nim jak obcy starający się za wszelką cenę w niego wejść. Umysł odmawia połączenia tej informacji z jakąkolwiek synapsą czy zakończeniem nerwowym. Mimo to gdzieś tam, pośród wewnętrznych szczątków po katastrofie, leży jednak czarna skrzynka, w której są zapisane wszystkie informacje dotyczące tego, co się stało. Włączył się przedziwny mechanizm obronny, niepozwalający mu się zbliżyć do epicentrum traumy. Jak świadek w sądzie, który nie musi składać obciążających go zeznań, jego ciało odmawiało umysłowi dostępu do informacji, które mogłyby go zniszczyć.
– Którego dzisiaj mamy? – Zastanawia się, czy przypadkiem już nie zadawał tego pytania.
– Jest drugi kwietnia, señor – powtarza cierpliwie lekarz.
– A rok?
– Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi.
Leo usilnie starał się przypomnieć sobie coś związanego z tym rokiem. Wyruszył w 1991 roku. Ale kiedy dokładnie? Pod koniec, blisko końca roku. W grudniu 1991 roku. Co się więc działo przez cztery miesiące? Pojawiło się nikłe światełko i widzi, jak leżą na plaży z Eleni. Jest sylwester – wybrali się wtedy na jeden dzień z Cartageny w Kolumbii na tropikalną wysepkę. Eleni ma na sobie swój różowy kostium kąpielowy. Leżą w błogości spłowiałej od słońca, z falą przyboju u stóp. Odwraca się do niej i całuje jej ciepły policzek.
– Wiesz, nie mogę wyobrazić sobie niczego na całym świecie, czego bym chciał. Mam ciebie u swojego boku, kocham cię i to mi wystarcza. Niczego mi więcej w życiu nie trzeba.
Eleni uśmiecha się, pochyla nad nim i całuje go.
– Sfotografujmy to – mówi.
Wyjmuje swój niewielki polaroid, wyciąga rękę nad ich głowami i kieruje na nich obiektyw. Pozują do zdjęcia w odbiciu w obiektywie i robią zdjęcie. Trzask.
Patrzy na ciało. Wspomnienie działa jak dłonie przedzierające się przez mostek, rozrywające klatkę piersiową i wyciągające na wierzch serce. Topi mu się kręgosłup i staje przed swoją martwą kochanką jak pozbawiony wsparcia zewłok. Nie może oddychać. Jest owładnięty jedyną myślą – żeby umrzeć i podążyć za nią.
Nagle czuje bolesny skurcz w nodze. Spogląda w dół i widzi, że ma rozerwane dżinsy zalane krwią. Następnie czuje pulsowanie w dłoniach. Są pokaleczone i krwawią. Okruchy szkła sterczą spod skóry. Przez chwilę zajmuje się sobą i wyciąga odłamki z dłoni.
Ma bardzo posiniaczony prawy bark, a staw biodrowy wysyła ostre ostrzegawcze sygnały wzdłuż pleców. W najgorszym stanie jest jednak prawe kolano. Nie potrafi go zgiąć ani nawet poczuć. Jak mógł do tej pory nie czuć żadnego bólu?
„Który to może być dzisiaj?” – zastanawia się. Jest zbyt skrępowany, żeby spytać o to ponownie. Drzwi się otwierają. Tłumek zniknął. Do środka wchodzi policjant i prosi Leo, by towarzyszył mu do dworca autobusowego, trzeba bowiem zidentyfikować bagaże. Leo niechętnie opuszcza Eleni, ale jest dziwnie otwarty na tę propozycję. Opuszcza go wola walki i posłusznie wychodzi z sali za funkcjonariuszem. Lekarz wychodzi za nimi, zostawiając Eleni w pokoju.
– Jak się pan nazywa? – pyta policjant.
– Leo Deakin.
– To bardzo blisko, Leo, zajmę ci tylko chwilkę – mówi policjant po hiszpańsku.
Wychodzą ze szpitala wprost na oślepiające popołudniowe słońce, w ścianę żaru. Przed nimi rozciąga się wielki główny plac miasteczka. Tętniący życiem południowoamerykański targ. Po jednej stronie trwa aukcja zwierząt hodowlanych – lamy i krowy zanieczyszczają ziemię, a związane za łapy kurczaki wiszą pęczkami, wypełniając przestrzeń rozgorączkowanym gdakaniem. Sprzedawcy owoców siedzą rzędami na kocach, z rozłożonymi przed sobą towarami, a bogaci Indianie Ottovalo, z włosami splecionymi w długie warkocze, oferują wielokolorowe, ręcznie tkane hamaki i poncza. Leo zalewa się potem. Jakże trudno znieść ten tak bezduszny i odmienny świat. Wzdryga się i cofa jak wąż trącony kijem. Żywoty nękane błahostkami i monotonnymi obowiązkami. Nużące, przyziemne, żałosne istnienia upływające na zdobywaniu dóbr materialnych. Patrzy na świat przez odwróconą lornetkę przystawioną do oczu. Wszystko jest tak małe i odległe, niemożliwe do pochwycenia, oderwane. On teraz przynależy do innego świata, znajduje się w pęcherzyku powietrza, w którym słyszy tylko bicie własnego serca i czuje marszczącą się skórę. Stłumione dźwięki targu dobiegają go z odległości miliona kilometrów. Przytłumione i nierzeczywiste odgłosy. Znajduje się pod wodą, choć nikt nie widzi, że tonie.
Podczas poprzedniej wizyty na targowisku z Eleni ledwie mógł się przecisnąć, bo opadali ich przekupnie, wciskając niechciane ubrania i biżuterię. Odprawiali wszystkich z kwitkiem, aż Leo zobaczył dwie niewielkie rzeźbione inkaskie główki – kobiecą i męską. Kupił je, nawet się nie targując, i główkę mężczyzny dał Eleni na pamiątkę.
Teraz jednak, gdy idzie przez targowisko, przekupnie odruchowo odwracają się od niego. Chociaż raz unikają go i traktują jak powietrze. Jest coś takiego w oczach tego mężczyzny zatopionego w niedowierzaniu, co niepokoi kupców i wywołuje suchość w gardle. Ten mężczyzna z całą pewnością nie wybrał się na zakupy. Policjant prowadzi go do niewielkiego baraku przy dworcu autobusowymi. Zwykle pełno tu kierowców i konduktorów, ale dzisiaj tłoczą się na zewnątrz, gdzie podekscytowani rozmawiają na temat wypadku. Milkną na widok cudzoziemca. Cała salka jest wypełniona torbami i tu na środku stoją dwa wielkie plecaki. Zataczając się, Leo zbliża się do nich, niepewny, czy należą do niego. Stara się je podnieść, ale ponownie dopada go fala zawrotów głowy i zatacza się, krzywiąc twarz z bólu. Lekarz podchodzi do niego i bierze bagaż. Leo zauważa czekan i raki wystające z jednego z nich. Przypatruje się im ze zdziwieniem. Jeszcze raz sprawdza karteczkę z nazwiskiem właściciela, odczytując na niej: Leo Deakin.
Kiedy wracają przez plac, Leo rzuca spojrzenia na prawo i lewo, starając się usilnie przypomnieć sobie coś więcej. Neurony i synapsy iskrzą i nagle coś się gwałtownie wylania z ciemności. Znajdują się w wypożyczalni sprzętu górskiego w Quito. Leo uwielbiał wspinaczkę – to była to jedna z najdoskonalszych przyjemności w życiu. Doskonała, ponieważ gdy dotarło się już na szczyt, wiadomo było, że nie można iść dalej. Doznajesz całkowitego poczucia spełnienia. Dla niego było to rzadkie doznanie, gdyż życie stanowiło ciągłe pasmo niekończących się wydarzeń i trzeba było wypatrywać w przyszłości jakichkolwiek sygnałów zbliżającego się zadowolenia. Cotopaxi, górująca nad płaskowyżem jak magiczny egzotyczny deser w kształcie stożka, miała stanowić duże wyzwanie. Pracownik wypożyczalni poradził im, by spędzili noc w górskiej chacie na wysokości pięciu tysięcy metrów, może nawet dwie, żeby się zaaklimatyzować. Mówił, że powinni wyruszyć o drugiej w nocy w dniu wspinaczki, co pozwoli im dotrzeć na szczyt o świcie i wrócić, zanim się rozpocznie popołudniowa odwilż, która bywa bardzo zdradziecka. Raki i czekany będą konieczne, ale jeśli pogoda się utrzyma, to droga nie powinna być zbyt trudna.
– Oboje wchodzicie na szczyt? – zapytał.
– Ja nie – odparła Eleni. – Ja wspinam się tylko do chaty i tam zostaję.
– Nie ryzykujcie – ostrzegał pracownik wypożyczalni. – W zeszłym roku zginęła tam para niedoświadczonych wspinaczy.
Leo przypomniał sobie, jak jedli śniadanie. Poszli do ulubionej kafejki niedaleko hotelu. On zjadł sałatkę owocową z muesli i miodem. „Śniadanie bogów”, jak to nazywał: ananas, marakuja i mango oraz owoc męczennicy. Wspominając, poczuł ponownie ten smak. Eleni wchłonęła bananowego naleśnika polanego czekoladą i nie mogła zapobiec ściekaniu ciepłego sosu po brodzie. Długo siedzieli przy kawie. Później wrócili do hotelu, wzięli ciężkie plecaki i ruszyli na przystanek autobusowy. W końcu tam dotarli. Na przystanek. Godzinę później. Spóźnili się ponad godzinę. Czy Eleni żyłaby, gdyby nie spędzili tak dużo czasu, jedząc to śniadanie? Wspomnienia kończą się na przystanku autobusowym – nie może dostrzec w swojej pamięci żadnych śladów samej podróży. Być może lepiej nie wiedzieć, choć myśli kotłowały mu się w głowie jak oszalałe. Luki powoli się wypełniały i mózg wbrew sobie będzie się starał usilnie odtworzyć pełny obraz, aż mu się to w końcu uda.
Szpital znajdował się w niewielkim, rozpadającym się budynku typowym dla hiszpańskiej architektury kolonialnej. Miejscowi uważali to za szpital, ale dla Europejczyka byłaby to zaledwie przychodnia. Brakowało tutaj wyposażenia i wykwalifikowanego personelu, dlatego można było leczyć jedynie zwykłe schorzenia.
W holu lekarz objął Leo za ramię.
– Musimy zabrać ją do kostnicy.
– Proszę, nie. Nie mógłbym zostać z nią dzisiaj? – błaga Leo.
– Przykro mi. Oczywiście może pan tu przenocować, ale obawiam się, że zwłoki nie powinny tu zostać. Jutro przeprowadzę oględziny zwłok, żeby ustalić przyczynę zgonu, a potem musi pan podjąć decyzję, co robić dalej. Skąd pan pochodzi?
– Jestem Anglikiem, Eleni była Greczynką.
– Cóż, sugerowałbym, żeby zatelefonował pan do greckiej ambasady z prośbą o pomoc. – Powiedział lekarz. Zwrócił się do policjanta: – Zadzwoń do Pedro, potrzebny nam ambulans, żeby zabrać Eleni do kostnicy.
Policjant pokręcił głową.
– Pedro już skończył na dzisiaj. Wróci dopiero w poniedziałek.
– To sprowadź Carlosa z furgonetką. – Lekarz westchnął i posłał Leo spojrzenie pełne łagodnej rezygnacji. – Przepraszam, señor. To małe miasteczko. Mamy tylko jeden ambulans, a do tego kierowca pracuje jako wolontariusz. Nie jeździ w weekendy.
„Że też musiało się to przydarzyć w takiej dziurze” – Leo klnie w myślach.
– Zanim ją zabierzecie, mogę z nią jeszcze trochę pobyć sam? – pyta.
– Bardzo ją pan kochał, señor. Od razu widać. Bardzo mi pana żal. Jestem doktor Jorge Sanchez, może pan się do mnie zwracać ze wszystkimi sprawami. Zrobię, co w mojej mocy, żeby panu pomóc. Teraz niech pan idzie. Zawołam pana później, kiedy przyjedzie Carlos.
Lekarz oddaje mu bagaże, ściska go za ramię i popycha w kierunku sali, w której samotnie leży Eleni.
Coś się zmieniło w jej twarzy, stała się bardziej bezwładna, jakby dusza całkiem już opuściła jej ciało. Całuje ją i czuje przerażający chłód ust. Bierze jej dłonie w swoje ręce i rozciera, starając się je rozgrzać. Ale nie czuje żadnej różnicy – przypomina coraz bardziej zamarzniętą skałę, przybiera sinoblady odcień w miejscach, w których krew opuściła już żyły. Wybite ze stawu ramię wystaje ponad panewkę stawową. Leo krzywi się, wyobrażając sobie ból, jaki musiał towarzyszyć temu obrażeniu. Rozgląda się nerwowo, bo nie może jej tak zostawić. Delikatnie podkłada rękę pod jej ramię i stara się je naprostować, ale zakleszczyło się sztywno i wyraźnie czuje się lukę między panewką a stawem.
– Moje biedne kochanie, mam nadzieję że cię za bardzo nie bolało – szepcze. Ponownie bierze jej prawą dłoń i kładzie na brzuchu dziewczyny, żeby wyglądała mniej przerażająco. Kiedy gładzi jej długie ciemne loki, wciąż czuje, jak są miękkie. Łzy toczą mu się po policzkach i skapują na jej twarz. Otwierają się drzwi i do sali wchodzi pielęgniarka.
– Wyjdź! Proszę wyjść. Proszę zostawić mnie w spokoju.
Pielęgniarka spuszcza głowę, odwraca się na pięcie i mruczy coś przepraszająco pod nosem.
Leo zawsze wiedział, kiedy Eleni była szczęśliwa – czyli prawie zawsze – ponieważ wydawała wtedy z siebie rozmaite dźwięki. Mogło to być nucenie lub śpiewanie albo też zabawna ekwilibrystyka ust i języka, której towarzyszyły nieartykułowane odgłosy. Nieważne, co robiła, czy jeździła na rowerze, leżała w wannie, pracowała, gotowała – zawsze wydawała z siebie jakieś odgłosy. Zawsze i wszędzie coś mruczała. Niektórzy ludzie dostawali szału, ale Leo to polubił. Była spokojna jedynie w chwilach smutku. Pewnego razu zamilkła na tydzień i Leo nie był w stanie tego znieść. Ich związek trwał już rok, a wtedy zadzwonił do niej jej były chłopak, który powiedział, że właśnie się dowiedział, że jest seropozytywny, w związku z tym ona powinna zrobić test na AIDS. Pobiegła do uczelnianej przychodni i czekając na wyniki badania, przez siedem długich dni prawie się nie odzywała. Leo nie miał pojęcia, co się dzieje, aż do dnia, w którym potwierdzono, że nic jej nie jest i wróciła do domu ze śpiewem na ustach.
Teraz śpiew zamarł na dobre. W szpitalnej sali wisiała ciężka, głucha cisza. Leo będzie się musiał nauczyć żyć w tej ciszy. Opada na krzesło i wsłuchuje się intensywnie w pustkę. Na chwilę jego żal chowa się gdzieś głębiej. Jakby spoglądał z góry na siebie siedzącego w milczeniu przy Eleni, leżącej bez życia i bez ruchu. Nic nawet nie drgnie. Powietrze wisi w sali jak ciężki gęsty szlam. Chłonie ciszę, serce mu się uspokaja, wstrzymuje oddech. Świetlany krajobraz jego przyszłości kurczy się do rozmiarów główki od szpilki. Przestaje płakać i wpatruje się w przestrzeń niewidzącymi oczami. Siedzi w ten sposób przez pewien czas, chcąc zatopić się w tej pustce na zawsze, kiedy nagle jakiś głos znikąd przemawia do jego skołatanej duszy. Głos Eleni.
– Żyj – mówi po prostu.
Co się dzieje?
– Żyj! – powtarza.
Nigdy wcześniej nie zwracał uwagi na wołanie aniołów.
Przeciwnie – obruszał się na tego typu bzdury. Był doktorantem na wydziale biologii, racjonalistą i zdeklarowanym byłym przewodniczącym Darwinowskiego Stowarzyszenia Studentów. Pogardzał szarlatanerią, metafizyką i większością religii.
– Żyj – powtórzyła łagodnie Eleni.
Czyżby nagle wyostrzył mu się słuch na głosy zza grobu? Usilnie z tym walczy. Musi być jakieś logiczne wyjaśnienie istnienia tego głośnego i wyraźnego głosu. Ale bezsprzecznie chce wierzyć, że ona jest tu wraz z nim.
Tylko to mu pozostało.
– Dobrze – mówi do siebie. – Będę żył, jeśli tego właśnie chcesz.
Leo zauważa, że do pomieszczenia wszedł sanitariusz. Nie widział, jak wchodził, nie ma też pojęcia, od jak dawna jest tutaj. Z postaci mężczyzny emanuje rodzaj nieziemskiej światłości, jakby nagle pojawił się tu duży płatek śniegu, a on sam porusza się z gracją i delikatnością motyla lądującego na liściu. Mężczyzna nie nawiązuje z Leo kontaktu wzrokowego, ale zajmuje się ich plecakami. Słoik miodu, który mieli ze sobą, rozbił się podczas wypadku i teraz plecaki pokrywa klejąca, słodka maź. Czyści je mokrą szmatką. Mężczyzna nie odzywa się ani słowem, ale z niewiadomych powodów jego obecność podnosi Leo na duchu, pozwala mu więc zostać. Pracuje cicho i z taką pokorą, że Leo przyłącza się do niego. Klęka niezgrabnie obok sanitariusza i odpina zamek błyskawiczny plecaka, żeby wyjąć roztrzaskany słoik.
– Jak masz na imię? – pyta Leo.
Mężczyzna spogląda Leo prosto w oczy i uśmiecha się pogodnie. Jest niewielkim młodzieńcem o ciemnych, indiańskich rysach.
– José.
– Dziękuje ci, José.
Wewnątrz plecaka Leo odnajduje poplamiony miodem dziennik, co wieczór uzupełniany przez Eleni. Zna doskonale ten zeszyt z granatową wypłowiałą okładką i pozaginanymi kartkami, chociaż nigdy nie zaglądał do środka. Stara się kartkować lepiące się strony, ale pamiętnik uparcie otwiera się na środku. Skupia się na stronie, którą pamiętnik chce, aby została przez Leo przeczytana. Nie zastanawiając się nad znaczeniem słów, wędruje w górę i w dół po zboczach i szczytach pofałdowanej kaligrafii Eleni, rzucając się na oślep w dół jej głębokich „U” i „W”, ześlizgując się po stokach lekko zakrzywionych „Y”, a następnie obchodząc rozległe „O”, by za chwilę wspiąć się po strzelistych „L” i „T”, zwieszając się z sutków „I”, żeby wylądować na półkach „N” i opaść na piersi „M”. Całe piękno Eleni zawierało się w zmysłowości jej spółgłosek i namiętnych samogłosek, z konturów utrwalonych łagodnymi krzywiznami jej pisma wyłaniały się zarysy jej ciała. Z wolna odchodzi od szczegółów, by odszukać znaczenie słów.
31 GRUDNIA 1991 ROKU
Wstaliśmy wcześniej, żeby złapać statek z Kartaginy na wyspy. Niektóre z nich są tak małe, że znajdują się na nich pojedyncze domy z przystanią na łódź lub lądowisko dla helikoptera. Przewodnik mówił, że należą głównie do baronów narkotykowych. Leo zaproponował, że kupi mi taką, jak się wzbogaci, co oznacza, że nie zrobi tego nigdy. Nigdy nie będziemy bogaci, ale zaczynam wierzyć, że zawsze będziemy szczęśliwi. Może szczęście jest przejawem nuworyszostwa. Na łodzi było dziwnie chłodno, zapewne z powodu wiatru i wodnej mgiełki od morza. Byliśmy ubrani całkowicie niestosownie do okoliczności, kuliliśmy się więc i tulili na rufie statku, wygłupiając się i starając szczypnąć drugie za sutki, kiedy nikt nie patrzył, a wtedy nagle poczułam gwałtowną i nieokiełzaną potrzebę urodzenia mu dzieci. Chciałam zmienić się w ciężarnego pławikonika i powić ich setkę za jednym razem. Żeby wypełnić świat małymi Leo i Eleni. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie czułam. Kochany Leo, kochany Leo o marzycielskim spojrzeniu.
Zatrzymaliśmy się na jednej z większych wysepek na lunch, w krytej słomą restauracji na plaży. Zjedliśmy marlina, a potem właściciel włączył salsę i pobujaliśmy się trochę. Boże, uwielbiam tych ludzi – wiedzą, jak się dobrze bawić. Nie widuje się tego popołudniami w Peckham. Leo musiał wiedzieć, co czułam, bo później, kiedy leżeliśmy na plaży, mówił mi takie słodkie rzeczy, że wiedziałam, że zaraz się rozpłaczę. Zrobiłam zdjęcie na dowód naszego szczęścia, żebym nigdy nie zapomniała tej pięknej chwili. Osiągnęliśmy kolejny etap naszego związku i w głębi serca wiedziałam, że wreszcie znalazłam wszystko to, czego szukałam w życiu. Wciąż jednak nie mogę uwierzyć, że Leo mnie kocha. Wiem, że tak jest, ale nie mogę w to uwierzyć. Patrzy na mnie, jakbym była nieziemską istotą, i zastanawiam się, kiedy zda sobie sprawę z tego, jaka jestem naprawdę. Dziwne, że im częściej na mnie spogląda i widzi nieziemską istotę, tym bardziej się nią czuję. Dzisiaj na plaży po raz pierwszy w życiu naprawdę pomyślałam sobie, że jestem niezwykła i cały czas taka byłam, chociaż nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Wróciliśmy o zmierzchu i zjedliśmy frijoles w schronisku młodzieżowym. Wstrząśnięci po kolejnym dniu niekłamanej przyjemności.
Leo zamyka pamiętnik i przyciska mocno do piersi. José skończył już sprzątać i proponuje, żeby Leo schował dziennik, po czym delikatnie bierze do ręki jego dłoń i sprawdza rany. Ostrożnie wyciąga kilka ostatnich odłamków szkła i opatruje rany. Myje kolano Leo, przeciera środkiem dezynfekującym i owija je starannie bandażem. Następnie podchodzi do leżącej Eleni i zaczyna zmywać krew z jej twarzy. Nagle drzwi otwierają się z trzaskiem i do środka wchodzi doktor Sanchez z jakimś człowiekiem. W porównaniu z José obaj ci mężczyźni wydają się niezwykle ciężcy i niezdarni. Doktor ponownie kładzie swoją dłoń na ramieniu Leo.
– Przyjechał Carlos swoją furgonetką. Niestety musimy już przetransportować pańską dziewczynę do kostnicy.
– Nie, proszę dać mi jeszcze trochę czasu.
– Przykro mi, señor. Proszę zrozumieć, że pozostawienie jej tutaj jest sprzeczne z zasadami higieny.
– Tak, tak, rozumiem, ale nie możecie jej teraz zabrać. Nie chcę, żeby skończyła w kostnicy. Ja się nią zaopiekuję, proszę.
Wyławia wzrokiem José z cienia i spogląda na niego błagalnie. Chłopak wzdycha ciężko i potrząsa głową, a Leo wie, że nie ma sensu się w ogóle kłócić.
– Dobrze, ale chcę pojechać z nią, żeby się upewnić, że wszystko jest tam w porządku. I chcę tam wrócić rano.
Doktor Sanchez zastanawia się przez chwilę i mówi:
– Lepiej by było, gdyby pan został tu, señor. Powinien pan podzwonić w parę miejsc i odpocząć trochę.
– Nie – stwierdza dobitnie Leo. – Na to będzie czas później.
– Jak sobie życzysz, przyjacielu – mówi lekarz i daje znak Carlosowi, żeby otworzył podwójne drzwi, a następnie wyjeżdża wózkiem na korytarz. Leo odwraca się, by podziękować José za pomoc, ale ten gdzieś zniknął. Leo już nigdy więcej nie zobaczył taktownego Indianina.
Idą przez hol do głównego wyjścia ze szpitala. Leo jest zaskoczony, że słońce już zaszło i na zewnątrz panuje ciemność. Stracił zupełnie poczucie czasu i wciąż się zastanawia, jaki dziś dzień. Ciągle nie potrafi przypomnieć sobie żadnych szczegółów wypadku, czy nawet samej podróży, ale wszystkie wydarzenia zaczynają stopniowo wracać na swoje miejsce w zasobach jego pamięci. Wróciły już tam poprzednie niebezpieczne górskie wyprawy. Autobusy zawsze przerażały Eleni. Jeśli chodzi o ten środek transportu, zdawało się, że nie obowiązują żadne zasady i reguły. Rodzina mogła się zebrać, kupić starego gruchota z lat pięćdziesiątych i taki pojazd zarabiał na ich utrzymanie. Jeśli autobus się psuł, groził im głód, wyspecjalizowali się więc w różnych prowizorycznych naprawach. Tutejsze drogi były przepełnione nienadającymi się do przewozu osób dinozaurami z zatartymi hamulcami i połatanymi rurami wydechowymi. Właściciele wybierali sobie kierunek jazdy i godziny odjazdu, a autobusy czekały na komplet pasażerów na początkowych przystankach. Właściciele zarabiali na tym, że pasażerowie stali między siedzeniami w przejściu i siedzieli na dachu, zwieszając się z dwóch barierek służących za prowizoryczny bagażnik. Pojazdy ruszały w trasę najszybciej, jak potrafiły, żeby zrobić jak najwięcej kursów. Można było w ten sposób obsługiwać krótką trasę wokół miasteczka, ale podróże często trwały wiele godzin i wiodły przez Andy po drogach przypominających mało uczęszczane szlaki turystyczne. Pełne wertepów i wybojów jak twarze po ospie, z budzącymi grozę przepaściami po obu stronach i pozbawione barierek, by zapobiec temu, co nieuniknione. Kilka razy Leo i Eleni widzieli w dole rdzewiejące szkielety autobusów, a wówczas pasażerowie żegnali się i odmawiali krótką modlitwę za osoby, które miały nieszczęście nimi podróżować. Kilkakrotnie Eleni prosiła też kierowcę, by zwolnił, na co ten parskał pogardliwie i mówił:
– Nie ufa mi panienka? Myśli panienka, że nie potrafię prowadzić? To niech panienka wysiądzie, jak się panience nie podoba.
Czasami Leo i Eleni właśnie tak robili.
Czerwony samochód Carlosa czekał przy podjeździe do szpitala. Była to kabina z siedzeniami kierowcy i pasażera, a resztę pojazdu stanowiła odkryta paka. Tylna klapa była otwarta, gotowa na przyjęcie ładunku. Nie umieszczono tam ani siedzeń, ani koców, tylko metalową blachę wysmarowaną olejem.
– Nie możemy jej tu położyć, to obrzydliwe – zaprotestował Leo.
Ale mężczyźni już podnieśli Eleni za stopy i pod ramiona, z mozołem taszcząc ją na pakę furgonetki.
– Proszę, bądźcie ostrożni.
Leo podtrzymuje głowę Eleni. Carlos wchodzi tyłem na górę, ale kiedy Leo stara się też wejść na pakę, kolano odmawia mu posłuszeństwa, ześlizguje się więc i pada w tył. Carlos traci równowagę i Eleni spada wprost na Leo. Jest o wiele cięższa po śmierci niż za życia. Jest sztywna i zimna. Leo stara się wydostać spod jej ciała.
Leży bez krztyny godności, jak zarżnięta owca przygotowana do wyniesienia na targ. Nie ma niczego, czym można by ją było przymocować ani uchronić przed podróżą po wyboistej drodze. Wszystko tutaj jest tak chaotyczne i nieuporządkowane. Za życia Eleni była oczarowana chaosem panującym w Ameryce Południowej, teraz on tęskni za prawdziwą karetką, czystością i sprawnością sanitariuszy. Chce powrotu do miejsca, w którym jest jakakolwiek instancja, której może zaufać, dzięki której można wskazać winnych i żądać zadośćuczynienia. Z chaosem przepełniającym głowę gorączkowo szuka zewnętrznego ładu i porządku.
Kiedy patrzy, jak ciało Eleni przesuwa się na pace, Leo niemal fizycznie odczuwa każdą dziurę w drodze i błaga kierowcę, żeby jechał ostrożnie. Na szczęście nie jest to odebrane jako zniewaga i Carlos zwalnia, jak tylko może. Przejeżdżają przez całe miasteczko i najwyraźniej nikogo nie dziwi samochód z ciałem na pace. W końcu zajeżdżają przed cmentarz.
– Sądziłem, że jedziemy do kostnicy – mówi Leo.
– To tutaj, señor, z tyłu – zapewnia go Carlos.
Jest posępnie, mrocznie. Leo rozpoznaje jedynie kontury grobów i zarysy niewielkiej kaplicy, kierowca trąbi przed zamkniętą frontową bramą. Po chwili w świetle reflektorów samochodu pojawia się stary, chudy mężczyzna i kuśtyka po szutrowej ścieżce, trzymając w ręku latarkę. Otwiera bramę gestem zaprasza Carlosa, żeby wjechał do środka i zaparkował za kaplicą.
Zatrzymują się przed ciężkim kamiennym budynkiem z bardzo spadzistym dachem, który przywodzi Leo na myśl piramidę egipską. Pracownik odskakując od bramy i uśmiecha się bezzębnym grymasem długoletniego palacza. „Ja mam ją z nim zostawić?” – zastanawia się Leo, przypominając sobie, że w Ameryce Południowej handluje się organami ludzkimi. Przewodniki są pełne opowieści o nic niepodejrzewających podróżnych, którzy – nafaszerowani narkotykami w barach – budzą się w zapomnianych przez Boga i ludzi zaułkach z dużą blizną po usuniętej nerce. Leo opiera się przed pojawiającymi się w zakamarkach wyobraźni wizjami jak z filmów grozy i nocnych koszmarów. Carlos zostawia włączone światła, by widzieć wyraźnie na wpół otwarte drzwi wiodące do budynku piramidy. Wewnątrz migocą świece i zdaje się, że nie doprowadzono tutaj linii elektrycznej.
Wnoszą Eleni do środka. Jest tu wilgotno i zadziwiająco zimno jak na pomieszczenie pozbawione chłodzenia. Wnętrze jest puste, jeśli nie liczyć pięciu cementowych katafalków. Na jednym spoczywają zwłoki jakiegoś starca. Nie ma tutaj okien, a w powietrzu unosi się odór środków dezynfekujących i starego trupa. Żołądek Leo kurczy się i wywraca. Wysoko pod kamiennym sufitem w świetle płomienia świec tańczą duchy. Mężczyźni kładą Eleni na betonowej płycie.
Leo płacze.
– Nie mogę jej tu zostawić. To przypomina jakieś lochy. – Kiedy to mówi, duchy odpowiadają, a ich głosy odbijają się echem w całym pomieszczeniu.
– Señor, chodźmy już lepiej – mówi Carlos.
Leo chwyta lodowatą dłoń Eleni i jego szloch przybiera na sile za sprawą demonów kpiących z niego pod sufitem, aż cała kostnica wyje wraz z nim. Jego postanowienie, że spełnieni życzenie Eleni, znika – teraz chce umrzeć, chce się z nią zjednoczyć.
– Ona już jest w niebie, señor. Jej duch opuścił ciało. Proszę, wracajmy do szpitala.
– Nie zostawię jej. Nigdy jej nie zostawię. – Przeciąg z podwórza zachybotał płomieniami dwóch świec, gasząc je. – Popatrz, ona wciąż tu jest.
Carlos i pracownik cmentarza spoglądają na siebie znacząco.
– Eleni, Eleni! – krzyczy Leo na całe gardło. – Nie odchodź!
– Eleni! – Echo odbija się od ścian. – Chodź, chodź!
Trup starca przygląda się temu w milczeniu. On odszedł w spokoju, niezauważony. Nikt o niego nie walczył. Ale Eleni miała dopiero dwadzieścia jeden lat, a za dwa tygodnie obchodziłaby dwudzieste drugie urodziny. Chciała założyć rodzinę. Kochała życie. W dzieciństwie Eleni zawsze pierwsza się brudziła, skakała w kałuże i taplała w błocie. Gdy miała kilkanaście lat, wspinała się na drzewa oliwne i pluskała w górskich potokach. Leo zazdrościł jej wspólnoty z naturą. Uwielbiał ją za to, jak potrafiła się wałęsać po górskich lasach w poszukiwaniu wodospadów lub nurkować w zimnym angielskim morzu w maju. Jej łączność ze światem przypominała więzy dziecka z matką.
– Eleni, Eleni, wróć! – Leo młóci rękami powietrze i targa za koszulę.
– Musimy go stąd wyprowadzić, bo straci zmysły – mówi Carlos do pracownika cmentarza. Starają się złapać Leo za ramię, ale on ich odpycha, krzycząc:
– Eleni, nie idź nigdzie beze mnie.
– Eleni... Beze mnie – odpowiadają duchy. Carlos łapie Leo w pasie i ciągnie go w stronę drzwi.
– Señor, musi pan stąd wyjść. Musi pan odpocząć.
– Nigdy cię nie zostawię, Eleni! – krzyczy Leo w pustkę. Kolejna świeca gaśnie, a cień obu mężczyzn kładzie się na ścianie za starym trapem. Kiedy zaś światło migoce na twarzy nieboszczyka, ten zdaje się budzić do życia i ze złością spoglądać na tych, którzy zakłócają mu spokój.
Pracownik cmentarza wpada w panikę.
– O matko Jezusa, pomóż nam. Kostnica ożyła.
Rzuca się do drzwi. Leo wierzga, krzyczy i błaga Eleni, żeby wróciła. Carlos ciągnie go z całej siły na zewnątrz.
– Hijo de puta, wynoś się stąd, zanim diabeł cię dopadnie.
Carlos odciąga Leo i kiedy wypadają przez drzwi, przeciąg zdmuchuje płomienie ostatnich świec. Starzec wyszarpuje klucze z kieszeni, zatrzaskuje drzwi i zamyka zamek. Leo kuli się na trawie, przyciskając głowę do kolan, kiwa się w przód i w tył, szlochając. Tylko tak kiwa się i szlocha.
Carlos opiera się o maskę samochodu, żeby złapać oddech.
– O Boże, o Boże! – powtarza cały czas. – O Boże, zabierz mnie z tego strasznego miejsca.
W końcu Leo podnosi się na nogi.
– Przepraszam – mówi słabym głosem.
Carlos obejmuje go i mocno przytula do siebie. Dwaj nieznajomi stoją tak przez kilka minut, aż ich serca, bijące jedno obok drugiego, uspokajają się.
Wpis numer 83
Motyl, który żyje jeden dzień,
przeżył wieczność
T.S. Eliot
A, tutaj jesteś. Jak mi miło. Mam ci coś do opowiedzenia. Podejdź bliżej. Właśnie, do łóżka. Nie wstydź się. Przysuń tu krzesło. Właśnie tak. Ja nie gryzę. Możesz położyć na nim stopy, jeśli chcesz. O, tak. Martwiłem się o ciebie, Fischel, od dawna nie dawałeś znaku życia. Twoja matka mówiła, że zaczęło się to, jak zobaczyłeś, że mnie zabierają. Cóż, już jestem z powrotem, może nieco mi gorzej, ale wróciłem i już mnie nie zabiorą. Może martwiłeś się też trochę o mnie. Wy, dzieci, macie bardziej wyostrzone zmysły, niż my, dorośli, sądzimy. Wiesz, że niedługo umrę, prawda? W porządku, mój chłopcze... Nic nie mów, jeśli nie chcesz... Nie musisz mówić ani słowa. Tak naprawdę, przez długi czas nie myślałem nawet, że aż tyle pożyję. Śmierć od lat deptała mi po piętach. Już mnie prawie miała – tak często, że utraciłem naturalny lęk przed nią. Teraz postrzegam życie i śmierć jak parę obejmujących się kochanków. Nierozłącznych kochanków. Jedno ma obsesję na punkcie drugiego... Och, wybacz mi... Ten paskudny kaszel... Proszę, podaj mi... spluwaczkę... Tak. I moją chustkę... Dziękuję. Przepraszam, nie możesz znieść tego widoku, prawda? Masz, odstaw na stół. Ojej, czy naprawdę tak śmierdzi? Przywykłem do tego i już nie zwracam na to uwagi. Teraz posłuchaj, zabrali wszystko... Warsztat... Wszystko. Jest jednak coś, czego nawet oni nie zdołali ukraść. Moja opowieść.
Właśnie tak – usiądź wygodnie. Chciałbym, żebyś wyobraził sobie rwącą, czystą rzekę płynącą przez gęsty las. Wydeptana ścieżka wśród drzew prowadzi na brzeg tej rzeki. Tutaj skały utworzyły zatokę, otaczając spokojną toń wody. Siedzą tutaj na skałach, poruszając stopami w wodzie, chłopiec i dziewczyna. Nikt nie wie, że tu są. To ich tajemne miejsce, w którym mogą rozmawiać i trzymać się za ręce. Chłopak zwraca się do dziewczyny, a dziewczyna do chłopaka. Serca biją im coraz szybciej. Bez powodu. On delikatnie obejmuje dłońmi głowę dziewczyny i po raz pierwszy całuje ją w usta. Ona ma wargi miękkie jak dojrzała brzoskwinia. Lok jej ciemnych kręconych włosów spada mu na twarz, a rzęsa trzepocze mu na policzku. Zamykają oczy i czują, jak las rozpływa się wokół nich. Unoszą się w górę i ślizgają wraz z jaskółkami na letniej bryzie. Opadają zygzakiem w dół jak liście.
– Kocham cię – szepcze chłopiec.
– Ja też cię kocham – wzdycha dziewczyna. Ich słowa momentalnie unosi szum wody i niesie je w dół nurtu do jeszcze większej rzeki, zmierzającej wprost do morza. Ta chwila zapada w ich pamięci na zawsze. Pocałunek niesie ze sobą obietnicę, od której nie ma odwrotu.
Rok później ten sam chłopiec ponownie znajduje się w lesie, przez który płynie rzeka. Ale to już inny las. Na jego brzegu stoi armia austro-węgierska, a po drugiej stronie – potężna armia rosyjska. Jest sierpień 1914 roku, wojna trwa dopiero miesiąc, a ten chłopak to ja. W dłoni trzymam list od dziewczyny. Pachnie jej perfumami i przypomina mi o tamtej chwili. Zaczyna się tak:
Moritz, mój kochany,
Zdobyłeś moje serce i teraz nie mogę przestać o Tobie myśleć...
Siedzę oparty o worek z piaskiem w oczekiwaniu na rzeź. Teraz jest spokojnie, chwila kołyszącej ciszy. Obok mnie siedzi mój najlepszy przyjaciel, Jerzy Ingwer. Obok niego Frantz Kiraly, przysadzisty i nielubiany chłopak z węgierskiej wsi. Po drugiej stronie Piotr Barysław, pełen najlepszych intencji Polak z Krakowa, który za często mruga. Są jeszcze inni, tysiące innych, ale nie musisz ich znać, sam pamiętam tylko nielicznych. Ach, jest jeszcze jeden, o którym niemal zapomniałem. Porucznik Neidlein. Krąży przed nami jak zwierz w klatce i patrzy na nas z wysokości swoich dwóch metrów. Nazywamy go Wielką Wiedeńską Parówką. Długi, cienki i Austriak. Czeka na następne rozkazy.
Nigdy bardziej nie kochałem życia niż w tamtej chwili, gdyż piękno istnienia jest wyryte na twarzy śmierci. Jakież słodkie jest życie! Mam ochotę chłonąć je wszystkimi porami mojego ciała, aż się napełnię, a potem jeszcze wdychać je, pić haustami i pławić się w nim. Rozmyślam o tych wszystkich drobiazgach, których błogosławieństwa do tej pory nie zauważałem. Jakże lśnią teraz w moich myślach: smak świeżego chleba w szabas, ciepło, które rozchodzi się pod ubraniem przy ogniu w zimową noc, odgłos szurania butów w jesiennych liściach, przemożna wspaniałość dnia spędzonego na niczym. Cóż bym dał, żeby jeszcze raz przeżyć te beztroskie dni? Ale tamtego dnia, Fischel, wiedziałem, że zginę. Byłem na froncie dopiero jeden dzień i tego dnia widziałem wystarczająco dużo, by być tego pewnym.
Odkładam list. Zaczynam drżeć ze strachu. Tęsknię za swoim domem w Ulanowie. Myślę o moim ojcu i mojej matce. Chcę zobaczyć moją ukochaną siostrzyczkę Eidel i resztę mojego hałaśliwego rodzeństwa. Ale przede wszystkim pojawia mi się w pamięci Lotte i nasze skąpane w słońcu leśne jeziorko przy rzece San. Widzę kobierzec pocałunków rozwijający się majestatycznie przede mną. Wyobrażam sobie nasze wesele i to, jakie moglibyśmy mieć dzieci – tego dnia w Galicji, z nacierającymi na nas Rosjanami, nie wydawało się to możliwe. Rozerwą mnie na strzępy swoją artylerią i wdepczą w błoto. Umrę jako prawiczek w nasiąkniętej krwią ojczyźnie. Groza łapie mnie za gardło lodowatym uściskiem. Umysł spowija mrok. Spoglądam na Jerzego Ingwera, szukając pocieszenia. Dorastaliśmy razem, razem chodziliśmy do szkoły, wszystko robiliśmy wspólnie. Wiem, co myśli, tak samo jak on. Widzę wyraźnie po iskierkach w jego oczach. Trzęsie się, mimo że jest ciepło. Jerzy uśmiecha się blado i ja wiem, że on również wspomina rodzinny Ulanów. To najlepsze miejsce pod słońcem.
Fischel, idź, przynieś mi mapę z półki. Pomoże ci zrozumieć. Tak, tę dużą. Znajdź mi na niej Polskę... Proszę, proszę. Dobrze, właśnie tu. Spójrz na jej południowo-zachodni kraniec, o, tutaj, w miejscu, w którym Tanew wpływa do Sanu. Ulanów. Znalazłeś? Stamtąd wywodzi się cała twoja rodzina. Musisz zapamiętać, Fischel, że wtedy nie było Polski. Ten fragment na północy należał do Rosji, a ten kawałek na południu nazywał się Galicja i należał do cesarstwa Austro-Węgier. Spójrz! Zobacz, jak blisko Rosji był Ulanów – zaledwie piętnaście kilometrów. Tak blisko, że mogliśmy przekraczać rzekę i z nimi handlować. Nauczyłem się w młodości mówić po rosyjsku i mój wujek Józef zabierał mnie z sobą, żebym mu pomagał sprzedawać krucyfiksy. Nie patrz na mnie tak, Fischel, Józef robił wszystkie krucyfiksy w Ulanowie, bo nikt mu nie mógł sprostać, jeśli chodzi o szczegóły. Wielką przyjemność sprawiało mu przybijanie Jezusa do krzyża dwa razy dziennie. Była to zemsta za wszelkie prześladowania, jakich doświadczył za młodu od Kozaków, kiedy mieszkał po drugiej stronie granicy.
Teraz znajdź na mapie Lwów. Wtedy nazywał się Lemberg. Idź czterdzieści kilometrów na południowy zachód, a zobaczysz tam wąską błękitną nitkę. To rzeka Gniła Lipa, w połowie której znajduje się wioska Rohatyń. Masz? Na północy rośnie las. To właśnie tam siedzieliśmy z Jerzym i marzyliśmy, żeby znów znaleźć się w Ulanowie. Nie byliśmy zbyt daleko od domu, ale zdawało się nam, że to na końcu świata.
Staram się przypomnieć sobie dokładnie moment, w którym zakochałem się w Lotte. Było to chyba w 1912 roku. Młody byłem, zaledwie kilka lat starszy od ciebie teraz, miałem chyba szesnaście lat, a wszystko zaczęło się od pary butów. Pamiętasz swojego dziadka, Fischel? Pewnie nie – zmarł, kiedy miałeś cztery lata. Był biednym szewcem i kiedy miałem wolną chwilę, pomagałem mu w jego warsztacie. Niezbyt mi się to podobało, ale pewnego dnia drzwi się otworzyły i stanęła przede mną Lotte Steinberg wraz z ojcem. Wiedziałem, kim była, wszyscy znali Steinbergów, rodzinę najbogatszych kuśnierzy mieszkających w wielkim domu na obrzeżach miasta. Przyszli odebrać parę kozaczków, które mój ojciec zrobił dla Lotte.
– Mogę je teraz przymierzyć, tatusiu? – zapytała.
– Oczywiście, że możesz, aniołku. Dalej, kawalerze! – zadudnił Steinberg, a głos miał donośny.
Lotte usiadła na krześle, a ja klęknąłem przed nią. Zzuła swoje botki i to pozornie nic nieznaczące obnażenie jej stóp podziałało na mnie tak, jakby zrzuciła z siebie całe ubranie. Zacukałem się, zaczerwieniłem i nie mogłem ruszyć nawet palcem. Przyłapałem się na tym, że gapię się na jej kostki, potem na palce, a później nie wiedziałem, gdzie mam wzrok podziać. Po chwili wahania uniosłem jej lewą stopę w dłoni i natychmiast poczułem, jaka jest kształtna. Była blada, delikatna. Wsunąłem ją jak najostrożniej do nowego buta. Po czym zrobiłem to samo z jej prawą stopą, ale tym razem grzebałem się z tym i ociągałem, bo moje dłonie gwałtownie zapragnęły kontaktu z nią.
Lotte wstała i zaczęła się przechadzać po zakładzie, obracając stopy to w jedną, to w drugą stronę.
– I jak ci się podobają? – zagrzmiał głos jej ojca.
– Tak, pasują idealnie – odparła rozradowana. – Są bardzo wygodne. Założę je na tańce.
Pierwsza miłość to przedziwna rzecz. Czułem uniesienie, jednocześnie zaś opanowała mnie melancholia. Najpierw skakałem przez pole kukurydzy, a po chwili kuliłem się w ciemnych kątach. W myślach rozmawiałem z nią bezustannie – była stałym tematem moich ukwieconych snów na jawie. W domu włóczyłem się z kąta w kąt, nie mogąc sobie znaleźć miejsca wśród członków mojej rozgadanej rodzinki. Czasami wyglądałem przez okno i pamiętam jeszcze, że czytałem, siedząc na krześle. Znalazłem się na zakręcie męskości, a miłość była moją przyzwoitką. Byłem jak pączek otwierający swoje płatki na wiosnę, uniesiony i jednocześnie zagubiony z powodu swojego przebudzenia. Zmieniałem się pod względem fizycznym, na twarzy i na całym ciele zaczęły mi rosnąć włosy, mój pot nabrał piżmowego zapachu, wykształcały mi się mięśnie, byłem jak motyl wychodzący z poczwarki, zażenowany własną urodą.
Schodziłem z obranej drogi, żeby przejść koło domu Lotte, biegając po mieście, wynajdując sobie niepotrzebne zadania jak otumaniony osioł, ale za każdym razem, kiedy ją widziałem, zapominałem języka w gębie. Cóż mogłem jej powiedzieć, żeby nie zdradzić się przed nią z moimi uczuciami? Kiedy powiedziałem Jerzemu, że zakochałem się w Lotte Steinberg, potrząsnął głową i wzniósł ręce do góry.
– Nie marnuj czasu. Dlaczego niby Lotte miałaby się zakochać w synu szewca, kiedy może przebierać, w kim chce?
Miał rację. Jej rodzice szykowali dla niej jakąś wielką partię z towarzystwa w Wiedniu. Znali tam wszystkich bogatych Żydów i już zaczęli zabierać ją na wielkie bale, by poznała ewentualnych kandydatów. Jej ojciec wynajdywał mężczyzn bywałych w świecie, mężczyzn, którzy robili wielkie pieniądze i mogli zapewnić jej godziwy byt. Ja byłem ostatnią osobą na świecie, którą przyjąłby do rodziny.
W końcu to moja siostra Eidel powiedziała jej, że wodzę za nią ślepiami jak psiak przy pełni księżyca. Byłem wściekły na Eidel, ale kiedy następnym razem spotkałem Lotte, natychmiast do mnie podeszła i przywitała się ze mną. Niosłem wtedy worek z drewnem na opał do domu starego pana Kamińskiego, a ona się do mnie zbliżyła. Byłem tak zaskoczony widząc, że idzie w moją stronę, że upuściłem drewno na stopę i aż zakwiliłem z bólu. Udała, że tego nie dostrzegła, ale trochę później, kiedy już znaliśmy się lepiej, powiedziała mi, że to zdarzenie wzbudziło u niej sympatię do mnie. Zapamiętałem lato 1913 roku jako najsłodszy okres w moim życiu. Wciąż żyliśmy w nieświadomości strasznych wydarzeń, które nadciągały.
Fischel, proszę cię, możesz mi podać trochę wody? Zaschło mi w gardle... Dziękuję. Nie patrz na mnie z taką troską. Nic mi nie jest... Cóż, może powinienem odpoczywać, ale lekarze zawsze wygadują to samo. Raz mówią człowiekowi, że zaraz umrze, a chwilę potem, że musi odpoczywać. Pytam więc ciebie, jaki sens ma odpoczynek, jak za minutę i tak ma się umrzeć? Czy wtedy nie odpocznę sobie za wszystkie czasy? Och, przepraszam cię, wiem, że nie lubisz, gdy tak mówię. Chodź tu, Fischel, uściskaj mnie.
Jestem pewien, że wiesz, co się działo dalej. Każdy wystarczająco dorosły wie, gdzie się znajdował w momencie, w którym usłyszał, że arcyksiążę Franciszek Ferdynand i jego żona zostali zastrzeleni w Sarajewie. Była to jedna z takich chwil, w których cały naród zadrżał. Przewrócili świat do góry nogami i od tamtej pory nic już nie było takie samo. Przypominało to trochę moment, w którym Adolf Hitler wygrał tutaj wybory w 1933 roku.
Był to kojący, ciepły wieczór pod koniec czerwca 1914 roku. Byliśmy na dorocznym przyjęciu letnim u Steinbergów. Dzieci biegały po ogrodzie jak oszalałe, z kieszeniami wypchanymi najlepszymi ciastkami. Robotnicy i rzemieślnicy zasiedli na składanych krzesłach jak rumiani książęta, a kelnerzy w białych rękawiczkach podawali przekąski i sznapsa. Nikt nie zwracał uwagi na wystrojony kwartet muzyków, który tego parnego wieczoru piłował, ile wlezie. Jerzy i ja byliśmy już wtedy rekrutami i dumnie paradowaliśmy w mundurach. Lotte – zajęta rolą doskonałej gospodyni – bawiła każdego układną rozmową. Nie ośmieliła się okazywać mi specjalnych względów. Jerzy i ja staliśmy przy ścianie domu, dyskutując, w jaki sposób mógłbym zdobyć jej rękę.
– Może jakbyś awansował i został oficerem, to jej ojciec pozwoliłby jej wyjść za ciebie – zasugerował Jerzy.
– Jakie mam na to szanse? – odparłem zniechęcony.
– Nigdy nie wiadomo. Wśród oficerów z wyższą rangą jest kilku Żydów. Musisz tylko bardzo się starać. Zrób karierę w wojsku.
Kątem oka zobaczyłem, że do ogrodu wpada Mrożek, kapitan policji w Ulanowie. Był cały spocony. Z pewnością biegł tutaj przez całe miasto. Szybko łyknął kieliszek wódki, żeby się uspokoić, po czym stanął na krześle i prosił o ciszę. Kwartet przerwał w pół utworu, a wokół kapitana zgromadzili się żądni wieści mieszkańcy. Mrożek oznajmił grobowym głosem, że właśnie dostał telegram z Wiednia. Arcyksiążę został zastrzelony. Kiedy go nam odczytywał, nagle wybuchnął płaczem. Wśród gości rozgorzały głosy oburzenia i rozpaczy.
– Serbowie zapłacą za to! – krzyczeli. Lotte posłała mi przez tłum spojrzenie pełne lęku. Jerzy i ja wiedzieliśmy, co to dla nas oznacza.
W związku z naszym wyjazdem z Ulanowa było wiele zamieszania i dosłownie niemożliwe było, żebyśmy mogli pobyć sam na sam z Lotte. Co chwila udawało nam się zamienić kilka słów. Powiedziała mi, że nic ją nie obchodzi, czy zostanę oficerem czy nie.
– Po prostu wróć do domu. I tak wyjdę za ciebie za mąż – powiedziała. Te słowa były dla mnie niezwykle cennym podarkiem, lepszym niż jakakolwiek broń, ponieważ w mrocznych dniach, które miały nadejść, kiedy śmierć zaglądała mi w oczy, one właśnie trzymały mnie przy życiu.
Wyruszało nas na wojnę trzynastu, a wszyscy żegnali nas w taki sposób, że wyglądało to tak, jakbyśmy już tę wojnę wygrali. Wszyscy przewidywali, że potrwa to najwyżej kilka tygodni. Mieliśmy dać Serbom nauczkę i wrócić do domu za miesiąc. Kiedy jechaliśmy konno do stacji kolejowej w Rudniku, pobocza drogi były pełne klaszczących i wiwatujących ludzi. Na końcu miasta minęliśmy posiadłość Steinbergów. Lotta z rodziną stała na zewnątrz i wszyscy do nas machali. Bóg jeden raczy wiedzieć czemu, ale czułem rozpierającą mnie dumę z faktu, że jestem austriackim żołnierzem idącym na wojnę. Podniosłem się na siodle i mijając ich uchyliłem czapkę. Lotta walczyła z sobą, żeby się nie rozpłakać. Nagle krzyknęła w moją stronę:
– Zaczekam na ciebie, Moritz. Nie zapomnij pisać! – Po czym zakryła momentalnie usta, jakby chciała zatrzymać te słowa, gdyż jej stojący obok ojciec spojrzał na mnie z niezadowoleniem. Kiedy odjeżdżałem, widziałem, jak coś do niej mówi gniewnym głosem. Jerzy i ja znaleźliśmy się w pociągu austro-węgierskiej Drugiej Armii, całkiem blisko Serbii, kiedy się dowiedzieliśmy, że Rosja wypowiedziała nam wojnę. Połowę naszych oddziałów cofnięto do Galicji, ale koleje opanował chaos spowodowany pospieszną mobilizacją i powrót zajął nam miesiąc. Kiedy maszerowaliśmy już na front, Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji, Brytyjczycy i Francuzi wystąpili przeciwko nam i kilka zażartych bitew zdołało już nas ominąć. To, co zaczęło się na skrawku naszej południowej granicy, rozpętało się w prawdziwą wojnę, w której centrum znajdował się Ulanów.
Teraz więc, Fischel, masz pełny obraz: Piotr Barysław, ja, Jerzy Ingwer i Frantz Kiraly siedzimy w okopie i czekamy, aż Neidlein powie nam, co mamy robić. Dniało już i nie siedzieliśmy tu długo. Byliśmy wycieńczeni i wyprani z morale bardziej niż pozostali, ponieważ właśnie wróciliśmy z wyczerpującego nocnego zadania, do którego zgłosiliśmy się „na ochotnika”, co zapewnił nam porucznik Neidlein, ścigały nas więc jeszcze nocne zjawy widziane tej nocy. Inni przynajmniej się wyspali. My nie. Kiraly winił mnie za to, że wpędziłem nas w kłopoty, ale tak naprawdę był tak samo winny jak ja. Niewinni byli jedynie Ingwer i Barysław, choć ich ukarano za śmiech.
Widzisz, chłopcze, kiedy w końcu wysiedliśmy z tego pociągu, który przywiózł nas znad granicy serbskiej, musieliśmy trzy dni iść na front w skwierczącym upale. Nie musiało tak być, bo istniały jeszcze stacje kolejowe obsługujące transport w tamtą stronę, ale z jakiegoś powodu wysadzono nas koło Przemyśla i kazano iść. Czy słyszałeś kiedykolwiek jak ktoś mówi: L’Autriche est toujours en retard d’une armee, d’une annee et d’une idee – Austrii zawsze brakuje wojska, jest rok do tyłu i nie wie, co ma robić? Cóż, to prawda, a wtedy była to szczególnie prawdziwa opinia. Możesz sobie wyobrazić, że po miesiącu łażenia w górę i w dół przez kraj jak idioci, żołnierze tracili wiarę w tych, którzy nas prowadzili. Kiraly zawsze pierwszy zaczynał narzekać.
– Panie poruczniku, nie możemy się zatrzymać na odpoczynek? – zawołał z tym swoim silnym niemieckim akcentem.
Porucznik Neidlein spojrzał do tyłu przez ramię i się skrzywił.
– Nie jęczeć mi tu, tylko żwawo maszerować! To przechadzka na łonie natury. Cieszcie się pięknymi widokami, dopóki jeszcze możecie.
– Ładna mi przechadzka! Od ilu dni maszerujemy bez przerwy? – jęknął Kiraly.
– A stul w końcu ten pysk! – zasyczał porucznik Neidlein. – Musimy dojść do linii frontu przed zachodem słońca. Trzecia Armia potrzebuje wsparcia. Jeśli chcecie się trochę rozerwać, to ja już wam zapewnię rozrywkę.
– Właśnie, a wszyscy przecież wiemy, co się stało zeszłym razem, kiedy Wielka Wiedeńska Parówka tak mówiła, prawda chłopaki? Przez dziesięć dni oraliśmy paluchami pole pełne krowich placków, czekając na pociąg! – krzyknąłem po polsku. Jerzy i Piotr wybuchnęli gromkim śmiechem.
– Co się dzieje? – dopytywał się gniewnie Neidlein.
– Nic takiego, panie poruczniku – odparłem po niemiecku.
Widzisz, Neidlein nie mówił po polsku, Kiraly też nie. Jakiś mądrala ze sztabu wymyślił, że należy wymieszać wszystkie narodowości wchodzące w skład cesarstwa, żeby zapobiec powstawaniu ogólnych porozumień i uniknąć buntu wrogich mniejszości, na przykład Czechów czy Rumunów. Był to przepis na katastrofę. Oficerowie, w większości Austriacy, nie rozumieli połowy swoich żołnierzy, a my nie rozumieliśmy się wzajemnie. Sądzę, że Neidlein chciał pokazać, kto tu rządzi, ale na pomysł ukarania nas wpadł dopiero później. Zbliżając się do linii frontu, słyszeliśmy dudniące w oddali odgłosy ciężarówek. Patrzyliśmy, jak z przeciwnej strony nadjeżdża duży ambulans. Był pełen rannych. Mogliśmy tylko zerknąć na ich zobojętniałe, puste twarze przyciśnięte do zbryzganych błotem szyb samochodu.
Za pierwszym ambulansem pojawił się następny, i następny, a za nimi ciągnęły różne pojazdy wojskowe, wioząc rozciągniętych zmasakrowanych mężczyzn pozbawionych kończyn, z poparzonymi i pozbawionymi skóry twarzami. Wkrótce w stronę przeciwną do naszego kierunku jazdy zaczął ciągnąć sznur tych pojazdów. Poczułem mdłości. Co się stało? Nikt nie powiedział ani słowa. Przed nami rozciągał się las i zobaczyłem, jak zza drzew wyłania się strużka żołnierzy piechoty.
– O mój Boże! – zakrzyknął Jerzy, kiedy się zbliżyli. – Popatrz tylko na nich.
Byli to ranni, którzy mogli chodzić o własnych siłach, w mundurach pokrytych brudem i krwią, z opadającymi głowami, szeroko rozwartymi oczami skierowanymi w stronę horyzontu, a w ich wzroku było widać, że chcą za wszelką cenę uciec i zostawić za sobą ten koszmar. Zastanawiałem się, dokąd tak idą. Dlaczego nie są w szpitalach polowych.
– Może szpitale są przepełnione. Może idą do najbliższego punktu zbornego. Gdzie to może być? – zapytał Jerzy.
Pomyślałem, że najpewniej we Lwowie, ale niektórym z nich nie uda się dotrzeć tak daleko, bo było widać, że słaniają się na nogach, niektórzy zaś kładą się na poboczu. Krwawili obficie z otwartych ran na ramionach, brzuchach i głowach. Ich odwrót dobiegł końca.
Im bardziej zbliżaliśmy się do lasu, tym szerszy wylewał się z niego strumień rannych żołnierzy. Z niepokojem stwierdziłem, że żaden z nich nie został opatrzony. Gdyby właściwie oczyszczono i zabandażowano im rany, wszyscy mieliby duże szanse na przeżycie. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego się nie zatrzymujemy, by im pomóc. W końcu ogarnęła mnie taka złość, że wystąpiłem z szyku, żeby udzielić pomocy człowiekowi, który padł twarzą w błoto. Ale Neidlein krzyknął na mnie, bym wracał do szeregu. Właśnie wtedy wpadł na pomysł, co ma z nami zrobić.
Późnym popołudniem – gdy już rozbiliśmy obóz w lesie i wyczyściliśmy broń – Neidlein zebrał nas w swoim namiocie. Siedział za niewielkim składanym stołem pokrytym mapami.
– Ach, wejdźcie chłopcy. – Uśmiechnął się, po czym spojrzał mi głęboko w oczy. – Muszę przyznać, Daniecki, że głęboko wzruszyłem się troską, jaką okazaliście dzisiaj swoim towarzyszom broni. Dlatego też postanowiłem dać wam szansę, byście mogli się zgłosić na ochotnika na nocną zmianę w polowym szpitalu w Rohatyniu. Mają poważne braki kadrowe i nie mogą sobie poradzić z taką liczbą rannych. Poprosili mnie o pomoc, a ja od razu pomyślałem o was. Chciałbym, żebyście wiedzieli, że nie jest to kara, ale chwalebne i szczytne zadanie. Martwię się jedynie, że możecie się trochę zmęczyć przed jutrzejszą bitwą, ale jesteście morowe chłopaki, spiszecie się więc na medal.
Las roił się od wycofujących się żołnierzy, a my ruszyliśmy do Rohatynia. Wszyscy zdawali się iść przed siebie bez wyraźnego celu – po prostu byle jak najdalej przed siebie. Był to dla mnie przedsmak wojny i muszę powiedzieć, że nigdy wcześniej nie widziałem takiego piekła. Nagle zza naszych pleców wyłonił się kapitan kawalerii na koniu i zaczął krzyczeć na swoich ludzi, żeby przegrupowali się nad brzegiem rzeki. Niektórzy zignorowali rozkaz, na co kapitan wyciągnął z kulbaki karabin i strzelił jednemu z nich w plecy. To wystarczyło, by reszta się zatrzymała. Słowa „zostać w miejscu” rozbrzmiewały echem wśród drzew, przekazywane z ust do ust. Fala zatrzymała się i wycieńczeni wojacy opadli na ziemię, oczekując kolejnych rozkazów. Podeszliśmy do żołnierza siedzącego bezwładnie przy grabie i zapytaliśmy, co tu się dzieje.
– Pod Złotą Lipą była masakra, dwadzieścia kilometrów na wschód stąd – wyjaśnił. Najwidoczniej nacierali w zwartym szyku przez wzgórza w kierunku rzeki, kiedy zaskoczyły ich oddziały rosyjskie idące z przeciwnej strony. Było – jak mówił – jakby po nich walec przejechał. Nasi trzymali pozycje przez dwa dni, ale Rosjanie byli lepiej uzbrojeni i było ich przynajmniej dwa razy więcej. Wycofujący się żołnierz toczył wokół nieobecnym wzrokiem. Widziałem już w jego oczach rannych mijanych wcześniej tego dnia. Jakby one zobaczyły coś, czego nie mógł pojąć rozum. Chcieliśmy wiedzieć, jak wygląda pole bitwy.
– Szrapnele padały między nas jak grad – powiedział. – Widziałem całe regimenty zmiecione z powierzchni ziemi w ciągu kilku minut. Bez względu na to, ilu Rosjan zabijaliśmy, na ich miejsce pojawiali się nowi, którzy na nas nacierali. W końcu wytłukli nas jak muchy. Uciekliśmy, żeby się uratować. To było straszne. Pole bitwy czerwone od krwi, pokryte kawałkami ciał i odpryskami mózgów. Jeszcze gorsze były jednak błagania konających, które słyszeliśmy długo niesione przez wiatr, kiedy uciekaliśmy. To było przerażające.
Jakby było mało, że ograbiono nas z młodzieńczej brawury, to co mieliśmy zobaczyć, dobiło nas dokumentnie. Nic skuteczniej nie pozbawia morale żołnierza, który miał po raz pierwszy stanąć oko w oko z wrogiem, niż ujrzenie z bliska tego, co szrapnel potrafi zrobić z ludzkim ciałem. Oczywiście później przywykłem do takich widoków, ale nie potrafię dostatecznie dobitnie wyrazić wstrząsu, jakiego doznałem, gdy zobaczyłem to po raz pierwszy.
Sklecony pospiesznie szpital połowy został umiejscowiony we wnętrzu rzymskokatolickiego kościoła pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła w Rohatyniu i naszym zadaniem było wnosić do niego rannych i wyrzucać martwych. Nadciągały ich setki ze wszystkich kierunków, pokrywając kościół jak rój szarańczy, schodzących ze wzgórz i wyłaniających się z lasu. Wyglądało tak, jakby groby się otwarły i wyrzuciły swoich lokatorów wprost na ulicę. Mężczyźni z połową twarzy, z kończynami zmienionymi w krwawą miazgę, z których nieliczni wlekli za sobą kikuty, zostawiając krwawy ślad, inni, w jeszcze gorszym stanie, niesieni na ramionach kolegów. Kilku z tych ostatnich było tak poparzonych, że z trudem można było rozpoznać rysy twarzy, czy też w ogóle stwierdzić, że są ludźmi. Przypominali worek chrząstek w mundurze, a jednak jakimś cudem kurczowo trzymali się życia.
Na początku staraliśmy się im pomóc, ale pielęgniarki szybko nam przypomniały o naszych obowiązkach. Jeśli mogli chodzić, mieliśmy posyłać ich dalej. Opatrywano jedynie tych, którzy potrzebowali pilnie opieki i rokowali szanse na przeżycie. Beznadziejne przypadki zostawiano. Było to straszne, ale ponieważ nie było ani czasu, ani środków, by zająć się wszystkimi, należało dokonać wyboru. Kiedy schodzili z tego świata, wynosiliśmy ich na noszach na cmentarz, gdzie zrzucano ich ciała do masowych grobów wykopanych przez mieszkańców wioski. Nad takim grobem cały czas stał ksiądz i się modlił. Czasami przyjeżdżał transport medyczny, by zabrać niektórych rannych do Lwowa, a my mogliśmy wtedy wnosić nowo przybyłych do kościoła.
Wewnątrz przesunięto lawy na jedną stronę. Stał tutaj tylko tuzin łóżek, dlatego też większość rannych leżała ramię w ramię na podłodze, tak gęsto, że nie można było przejść. Panował tu mrok, jeśli nie liczyć samotnego promienia światła wpadającego od zachodniej strony przez okno. Padał on na jednego żołnierza, tworząc nad jego głową świetlistą aureolę, dlatego za każdym razem, kiedy wchodziłem do środka, spoglądałem na niego, jakby był kimś szczególnym. Zachodzące słońce przesuwało swój promień od żołnierza do żołnierza, wyrywając go z pustki, jakby Bóg spoglądał to na jednego, to na drugiego, decydując się, który z nich przeżyje, a który nie.
Po kilku godzinach przywykłem do posępnego odoru porozrywanych ciał i jęków rannych. Miały być one moimi niechcianymi towarzyszami z okopów przez całą wojnę. O zmierzchu zapaliliśmy świece, a pielęgniarki bez wytchnienia czyściły rany i bandażowały rannych jeszcze długo w nocy. Nie zauważyliśmy, że ucichły odgłosy strzałów aż do nagłego wybuchu ognia zaporowego, który rozległ się już dużo bliżej. Nadciągający Rosjanie sprawili jedynie, że ruszaliśmy się teraz szybciej. Ramiona i plecy bolały mnie od noszenia, a pragnienie mnie wykańczało. Moja manierka była pusta. Oddałem ostatnią kroplę konającemu, marnując ją w jego ustach. Frantz Kiraly był jedynym, który wodę trzymał wyłącznie dla siebie. Jak ktoś prosił go o kropelkę, kazał mu iść do diabła. Dbał o własne interesy. Jak wszyscy chłopi znał tempo, w którym może się poruszać, i nie zmieniał go, mimo że wszyscy wokół zwijali się jak w ukropie.
Bardzo się spieszyliśmy, ładując rannych i wysyłając ich na zachód. Barysław i ja pomagaliśmy wsiąść do wozu żołnierzowi, który stracił nogę, kiedy rozległa się potężna eksplozja, zrzucając kilka dachówek z dachu kościoła. Instynktownie schowałem się za wozem, tak samo jak Barysław, ale „nasz” żołnierz spanikował i krzycząc: „Odwrót!”, odepchnął nas na bok i z nowymi siłami pokuśtykał ulicą. Kiedy wróciliśmy do kościoła, zastaliśmy połowę pustych noszy: strach spowodował, że ranni wypełzali i wyczołgiwali się na zewnątrz. Mężczyźni, których nie podejrzewaliśmy, że są w stanie się ruszyć, zniknęli. Czegóż takiego doświadczyli ci ludzie przez dwa tygodnie, że z każdym dźwiękiem padającej bomby opanowywała ich ślepa panika?
Zrozumiałem to w ciągu następnej doby, ponieważ w tej właśnie chwili gdzieś w bezpiecznym i ciepłym miejscu, oddalonym od frontu dobre sto pięćdziesiąt kilometrów, feldmarszałek Conrad von Hótzendorf wydawał rozkaz Trzeciej Armii Austro-Węgier pod dowództwem generała Brudermanna, wzmocnionej o posiłki z Drugiej Armii, niedawno przybyłej z frontu serbskiego, żeby zaatakować Rosjan przy rzece Gniła Lipa. Generał Brudermann, chcąc za wszelką cenę zmyć hańbę upokorzenia, jakiego doznał pod Złotą Lipą, gdzie stracił połowę swoich ludzi, ochoczo szykował się do wykonania zadania.
Dostaliśmy nowe rozkazy, żeby wrócić na pozycje i szykować się do porannej ofensywy. Tymczasem naczelny chirurg już zdecydował, że czas zwinąć szpital i przenieść się do następnej wioski. Tuzin transportowych pojazdów sanitarnych zajechał przed kościół i udało nam się załadować do nich większość rannych, nie wystarczyło jednak miejsca dla wszystkich. Jednym z moich ostatnich zadań było uniesienie konającego z łóżka i przeniesienie na podłogę, ponieważ trzeba było łóżka odesłać dalej. Ten człowiek miał w klatce piersiowej dziurę od szrapnela wielkości piłki tenisowej, w której gulgotało dziwnie przy każdym oddechu. Kiedy go kładłem, z zadziwiającą siłą chwycił mnie za rękę. Starał się coś powiedzieć, ale jego usta nie były w stanie wyartykułować słów. Wtedy przyłożył moją dłoń do swojej piersi. Rzuciłem się w tył, ale mnie nie puścił. Wcisnął ją mocno pod mundur po drugiej stronie, pozbawionej rany.
– Kieszeń... – wyszeptał, zbierając się w sobie ostatnim odruchem woli. Sięgnąłem do kieszeni na piersi i wyjąłem kartonik. Podniosłem go ostrożnie i zobaczyłem, że jest to zakrwawiona fotografia. Było to jego zdjęcie z żoną i małą dziewczynką, zrobione na tle zwykłej białej ściany. Stał na nim, opierając dłoń na ramieniu żony, która siedziała na krześle z dzieckiem na kolanach. Byli wystrojeni w odświętne ubrania, a w moich zmęczonych oczach i mroku panującym w kościele wyglądali jak najpiękniejsi ludzie na świecie. Odwróciłem fotografię w jego stronę, żeby mógł spojrzeć na nią po raz ostatni. Patrzył na nią przez chwilę, po czym zamknął powieki. Nosiłem tę fotografię ze sobą przez całą wojnę, nawet teraz jeszcze ją mam, Fischel. Chciałbyś ją zobaczyć? Jest w szufladzie, w moim biurku... Tak, to tam... Pod kopertami. Właśnie tam. Przyjrzyj się dobrze. Piękni są, prawda? Daj, niech no spojrzę. O, tak... Tak. Kocham tych ludzi.
Czy naprawdę wypiłem całą wodę? Fischel, proszę cię, idź i napełnij dzbanek, a jeśli nie masz nic przeciwko temu, opróżnij też spluwaczkę. Dobry z ciebie chłopak. Pospiesz się, to opowiem ci, co było dalej.
Wpis numer 33
A gdy przemawia miłość, głos wszystkich bogów.
Niebiosa ogarnia senność od tej harmonii.
Szekspir
Leo leży w tym samym pomieszczeniu, na tym samym łóżku na kółkach, na którym kilka godzin temu spoczywało ciało jego dziewczyny. Jest już późno, powinien dawno spać. Doktor kazał mu odpocząć, ale jest to pierwsza od dwóch lat noc, kiedy nie ma przy nim Eleni. Łaknie jej obecności, przewraca się z boku na bok, wpada w szczelinę, w której niedawno leżała, rzuca się głową w dół tej przestrzeni i ścigają przez eteryczne obszary jaźni.
Usilnie stara się wypełnić luki, które jak zaraza wciąż znaczą jego pamięć. Powiedziano mu właśnie, że autobus zderzył się z ciężarówką, że kierowca ciężarówki był pijany, że zjechał z autostrady przecinającej kontynent i znalazł się na ich szlaku. Kierowca ciężarówki doznał wstrząśnienia mózgu, ale wyliże się z tego. Te informacje wciąż nie mówią mu niczego. Gdyby nie straty, jakie spowodował wypadek, nie wiedziałby, czy ma to cokolwiek z nim wspólnego.
W końcu zaczyna zanurzać się w swojej świadomości i wyłaniać się z niej, a jego myśli i koszmary splatają się w jedno. Nie jest to sen, lecz nieustanne zwijanie się ducha, jakby był mokrą szmatą, z której należało odsączyć brud. Eleni pojawia mu się przed oczami, tańczy przed nim, co przynosi mu ulgę. „Myślałem, że nie żyjesz” – mówi i przyciskają do siebie z całych sił. Jest to najokrutniejszy koszmar z tych wszystkich, zmora nocna, która będzie go dusić przez następne lata, co noc. Eleni żyje i wraca, żeby się z nim bawić, a koszmar ten jest tak realistyczny, że naprawdę w niego wierzy. Jego ciało rozluźnia się i zaczyna spokojniej oddychać. Rozmawiają, całują się i on czuje ciepło jej skóry, mięknie i otwiera się jak kwiat uniesienia. Ale wtedy właśnie zaczyna mu się rozpływać w ramionach, jej uśmiech blednie i Eleni się rozmywa. Krzyczy do niej we śnie, żeby nie odchodziła, podejmując desperackie próby pozostania w krainie snu. W półśnie zaciska powieki i rzuca się w kierunku snu, ale nie potrafi odnaleźć drogi powrotnej. Kiedy się w końcu budzi, czuje się, jakby ponownie utracił wszystko.
Muerta.
Jedyną pozostałością po śnie są dwie słone strużki na policzkach – resztki płaczu. Poranek jest całe wieki od niego.
Na dobre już przebudzony, stara się odtworzyć pierwsze spotkanie z Eleni, gdy jeszcze oboje studiowali. On był na ostatnim roku studiów biologicznych w University College w Londynie. Wychodził wieczorami, żeby w klubach młodzieżowych Camden spotykać się z kolegami. Kiedyś około trzeciej nad ranem postanowił wrócić piechotą na swoją stancję. Kiedy mijał przystanek autobusowy, zawołał do niego jakiś głos:
– Przepraszam, czy nie idzie pan czasem w stronę Tottenham Court Road?
Leo zatrzymał się i odwrócił. Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł, były włosy. Długie, czarne, kręcone. Potem zobaczył pod nimi dziewczynę, niewielką, w obcisłych dżinsach. Nie miała więcej niż osiemnaście lat.
– Tak, idę.
– Nie będzie miał pan nic przeciwko temu, jeśli pójdę z panem? – wydawała się szczerze zażenowana.
– Nie, proszę bardzo – odparł.
– Mój znajomy po prostu wyszedł, nic mi nie mówiąc, a czekam, sama już nie wiem jak długo, na ten autobus.
Okazało się, że studiuje na pierwszym roku w tej samej uczelni i że widziała go wcześniej w uniwersyteckiej kantynie. Przecież nie poprosiłaby kogoś zupełnie nieznajomego o odprowadzenie jej do domu. Była w bardzo towarzyskim nastroju, dlatego rozmawiali przez całą drogę, chociaż Leo nie był sobie w stanie przypomnieć o czym. Jedyne, co mu utkwiło w pamięci z tego spotkania, to ta szopa włosów i wyraźnie niepewny chód. Zdawała się potykać o własne stopy, przesuwając nieco do przodu ciężar ciała i kiwając głową w górę i w dół. Było coś tak radosnego i beztroskiego w tym chodzie, że Leo musiał sam go wypróbować. Zostawił ją pod jej stancją i poszedł do siebie chodem Eleni, żeby sprawdzić, jak to jest. Przesunięcie ciężaru ciała nadało jego krokom poczucie zdecydowania, kiwnięcie głową z każdym krokiem przydało naiwnego optymizmu, a dodatkowa energia płynąca od stóp wywołała lekką euforię. Było dla niego prawdziwym objawieniem, że sposób chodzenia może wpłynąć na samopoczucie. Być może każdy rodzaj emocji miał odpowiadający mu rodzaj chodu. Starał się wolno stawiać kroki, potykał się i chwiał. Gdyby ktoś go wtedy zobaczył, z pewnością by uznał, że jest lunatykiem. Pomyślał, że to lepsze niż jakakolwiek kuracja – pogrążeni w depresji ludzie powinni po prostu pochodzić w inny sposób. Powinni patrzeć w niebo, powinni oddychać głęboko i przemykać się jak Eleni.
Następnym razem zobaczył ją siedzącą przy stanowisku Amnesty International w siedzibie związku studenckiego i starającą się namówić ludzi do pisania listów do pułkownika Kadafiego ze skargą na tortury w Libii. Leo usiadł przy jej biurku i rozmawiali przez chwilę o działaniach Amnesty. Eleni mówiła tak, jak chodziła. Słuchając jej, na nowo poczuł zdecydowanie, optymizm i entuzjazm, jakie odkrył w jej krokach. Zastanawiał się, co pojawiło się najpierw – pełen wigoru chód czy pełna wigoru mowa? Który element wpłynął na drugi? Potrafiła przekonać i mówiła z tak wielką pasją, że Leo od razu zapragnął napisać list do Kadafiego. Niestety, Kadafi nie przepadał za korespondencją, bo nie odpisywał, nigdy więc nie podziękował Leo za zainteresowanie tematem ani też nie przekazał mu, jak jego list go wzruszył. Niemniej jednak Eleni zdołała nakłonić Leo do częstych powrotów do jej biurka. Przez kilka następnych miesięcy Leo napisał całe pudło listów do zupełnie nieznanych afrykańskich kacyków, arabskich dyktatorów i różnych amerykańskich senatorów, błagając o życie aktywistów politycznych, poetów i skazańców w celach śmierci. Stał się jednym z najbardziej czynnych korespondentów w imieniu Amnesty. Pisał tak często, że każdy faszysta, stalinista, wojskowy świr i despotyczny wariat na świecie musiał znać dobrze jego nazwisko. Gdyby istniała nagroda za zawzięte poszukiwanie sprawiedliwości przez jednego człowieka uzbrojonego w pióro, Leo z pewnością by ją dostał. W końcu miał jednak tego dość. Usiadł przy biurku w siedzibie Amnesty i napisał:
Drogi Saddamie Husajnie,
Jak długo mam jeszcze pisać te cholerne listy, zanim Eleni się w końcu ze mną umówi?
Uściski, Pański oddany przyjaciel,
Leo Deakin
Podał list Eleni, która przeczytała go uważnie. Kiwnęła głową do swoich myśli, po czym spojrzała na Leo z dezaprobatą. Policzki płonęły jej z zażenowania. Eleni położyła list na blacie.
– A ja myślałam, że kwestia praw człowieka jest dla ciebie naprawdę ważna – powiedziała.
– Ależ tak, naprawdę tak, ważne jest dla mnie wszystko, co jest ważne dla ciebie. Gdybyś biegała z psem do parku, ja czaiłbym się za każdym rogiem z ciasteczkami dla psów. Nie rozumiesz, że po prostu chcę być blisko ciebie?
– Nie musisz pisać listów, żeby się ze mną umówić. – Zdawała się całkowicie odporna na jego urok.
– To co muszę zrobić? – zapytał. To był desperacki krok, czuł się tak, jakby tonął w bagnie, a ona przyglądała się temu ze spokojem.
– Wystarczy poprosić.
– Dobrze... Umówisz się ze mną? – podjął nieśmiało.
W końcu się uśmiechnęła i Leo poczuł przypływ nadziei, nagle znalazł się w stratosferze. Najwyraźniej droczyła się z nim. Lubiła go – to pewne.
– Zastanowię się – odparła.
– Zastanowisz się?
– Dam ci odpowiedź za tydzień.
Co to niby miała być za odpowiedź? Zastanowi się? Nad czym tu się zastanawiać? To był tydzień męczarni. Najpierw Leo nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć. Ucierpiała jego duma. Co mogła wymyślić po tygodniu, czego nie wiedziała teraz? Oczywiście miała go za nic, a on nie chciał chodzić z dziewczyną, która musiała samą siebie przekonywać, że jest inaczej. Co noc trapiły go takie myśli, rozważał setki rozmaitych scenariuszy, planował cięte riposty i powtarzał w myślach przemowy do jej rozsądku. Jak mały chłopiec z dwiema armiami plastikowych żołnierzyków, odgrywał wszelkie możliwe posunięcia Eleni i opracowywał najlepszą strategię obrony. Po tym tygodniu był już wyczerpany tą obsesją i zaczął się czuć tak, jakby ktoś nim manipulował. Odebrała mu możliwość podejmowania decyzji. Teraz wyłącznie jej wybór mógł zaważyć na potencjalnej przyszłości tej znajomości. Wmanewrowała go w niekorzystną pozycję i naprawdę mu się to nie podobało. Zaczął nią pogardzać. Czy ona nie wie, jak bardzo go dręczy? Postanowił, że bez względu na to, co mu powie pod koniec tygodnia, on już nie będzie tym zainteresowany. Zmarnowała swoją szansę i dość już tego! Podjąwszy samodzielną decyzję, przybierał maskę fałszywej jowialności za każdym razem, kiedy ją widział. Czekała ją spora niespodzianka.
Eleni nie czuła się pewnie, jeśli chodziło o sprawy sercowe. Była bardzo podejrzliwa, gdy ktoś okazywał jej zainteresowanie. Miała zbyt dużo doświadczeń z chłopakami, którzy, wykorzystując jej uległość, chcieli poćwiczyć na niej swoje sztuczki do czasu, aż znajdzie się ktoś lepszy. Tego wieczoru, po tym, jak Leo całkowicie zaskoczył ją propozycją randki, usiadła przed lustrem i zaczęła się przypatrywać swojemu odbiciu. To było nieprawdopodobne, że Leo, uroczy student ostatniego roku, zawsze otoczony wianuszkiem dużo – jak uważała – atrakcyjniejszych dziewcząt od niej, chciałby z nią być. Gdziekolwiek by nie spojrzał, czekały na niego lepsze okazje – wyższe, zabawniejsze, ładniejsze i mądrzejsze dziewczyny. A ona? Pulchna buzia, szeroki nos, krzaczaste brwi nad smętnymi oczkami, małe nóżki przechodzące w dwie kluchy ud i postać właściwie bez wyrazu. Gdyby miała jednym słowem podsumować swoją osobę, powiedziałaby, że jest „zamazana” – jak na nieostrej fotografii. Na szkolnych zdjęciach była tą dziewczynką, którą trudno było odnaleźć wśród uśmiechniętych i wyraźnych twarzy. Jedyną jej charakterystyczną cechą była szopa gęstych włosów – jak kosztowne opakowanie taniego prezentu.
Była nawet przekonana, że gdyby ktoś się jej uważniej przyjrzał, zauważyłby ciemną chmurę wiszącą nad jej głową jak klątwa Tutenchamona. Ponieważ Eleni przyszła na świat w jednym konkretnym celu – żeby zbudować pomost między swoimi rodzicami, łajdakiem Georgiosem i mającą skłonności do depresji Alexandrią. W spektakularny sposób zawiodła jednak pokładane w niej nadzieje i była jedynie oczywistym dowodem na to, że jej rodzice nigdy nie powinni się ze sobą wiązać. Jej dom na małej greckiej wysepce Kithos przypominał strefę zmilitaryzowaną, a ona była polem bitwy. Kiedy miała cztery lata, małżeństwo rodziców w końcu się rozpadło w wyniku wzajemnych oskarżeń i Georgios uciekł z wyspy z inną kobietą. Przez kilka lat nawet starał się utrzymywać kontakty z córką, ale odwiedziny co dwa lata, telefony raz w miesiącu, kartki na święta i spóźnione prezenty urodzinowe stały się coraz rzadsze i w końcu, gdy miała osiem lat, ojciec zniknął na stałe z jej życia.
Kiedy miała czternaście lat, Alexandrię dopadła krańcowa depresja i postanowiła spakować córkę i wysłać ją do Anglii, do ciotki. Chciała, żeby jej córka zaznała smaku wolności, żeby uwolniła się od klaustrofobii Kithos i huśtawki matczynych nastrojów, ale wywołało to instynktowną apatię u Eleni. Łatwo mogła podejrzewać, że Leo to łajdak, cóż innego mogłoby go zainteresować? Czy naprawdę musiała poddać się kolejnemu czarusiowi, by ten rzucił ją po pewnym czasie? Ale ona go uwielbiała, był pełen troski, wesoły i bez śladu próżności. Nigdy się nie czesał, nosił niedopasowane ubrania ze sklepów prowadzonych przez organizacje charytatywne, jednak z tą swoją szczupłą, wysoką sylwetką i jasnozielonymi oczami zawsze potrafił wyglądać uroczo w niewymuszony, chaotyczny sposób. Walczyła ze sobą i w końcu postanowiła dać jeszcze jedną szansę swojemu młodemu, skołatanemu sercu, mając pełną świadomość, że za miesiąc i tak będzie po wszystkim.
Nie mogła przewidzieć, że dwa lata później, siedząc w mieszkaniu w Cadmen, które będzie dzieliła z Leo, znów spojrzy w lustro i zobaczy, że czarna chmura nad głową zniknęła i że spogląda na nią piękna kobieta. Nie mogła też podejrzewać, że jej związek z Leo będzie ostatnim w jej życiu i że zginie, nie dożywszy wieku dwudziestu dwóch lat.
Tydzień później zastała Leo w kantynie i powiedziała cokolwiek oficjalnie:
– Jeśli chodzi o tę sprawę z zeszłego tygodnia, to odpowiedź brzmi: „tak”.
Postanowienie podjęte wcześniej przez Leo natychmiast stało się nieważne, odruchowo objął ją ramieniem i pocałował.
– Nienawidzę cię z całego serca – powiedział, a wszystkie przygotowane przemowy wyrzucił w myślach do śmietnika. Był w ekstazie. Pragnął teraz tylko przeczesać palcami wspaniałą grzywę jej włosów i poczuć ich sprężystość.
Leo wyłonił się z pomieszczenia i ruszył korytarzem przez uśpiony szpital do telefonu w holu. Zawahał się ze słuchawką w dłoni, zastanawiając się, do kogo pierwszego powinien zadzwonić. Pomyślał, że zacznie od najmniej kłopotliwego telefonu, i wykręcił numer hotelu w Quito, w którym się zatrzymali. Mieli zarezerwowany pokój do powrotu z Cotopaxi, zostawili tam również bagaże. Podczas kilku tygodni mieszkania w hotelu Leo i Eleni bardzo polubili jego właścicielkę, Celeste. Była bardziej głową hotelowej rodziny niż kierowniczką – atrakcyjną czterdziestolatką, która wie, czego chce, doradzającą i matkującą wszystkim zatrzymującym się u niej młodziakom z plecakami. Kiedy się przekonała, że Eleni potrafi śpiewać, nauczyła ją wielu miłosnych pieśni z Ekwadoru. Leo nie był w stanie pomyśleć o kimkolwiek innym w tym kraju, do kogo mógłby się zwrócić po pomoc, a Celeste obiecała zjawić się w miasteczku Latacunga z samego rana, co odpowiadało jej troskliwemu charakterowi.
Następnie zadzwonił do swoich rodziców, ale w Anglii była piąta rano i usłyszał tylko komunikat automatycznej sekretarki, spróbował więc zadzwonić do swojego przyjaciela Charliego, który zabełkotał coś zaspanym głosem do słuchawki. Słuchał przejętego głosu Leo i zastanawiał się, czy nie jest to jeden z tych porannych koszmarów, o których tyle słyszał, a które wydają się tak realne, że człowiek jest przekonany, że to jawa.
– To jakiś ponury żart? – powtarzał w kółko. – Wiesz, która jest tu godzina?
Podniósł się, usiadł na skraju łóżka i włączył lampę. Dopiero siła ciążenia połączona ze światłem sprawiły, że wybił się z otępienia. Zapadła długa cisza.
– Leo, co się stało?
– Mieliśmy wypadek autobusowy, ale niczego nie pamiętam.
– Mój Boże, nic ci nie jest?
– Jestem posiniaczony i lekko poharatany, ale nie mam żadnych poważnych ran. Nic mi nie jest.
Charlie nie mógł ukryć ulgi, ale poczuł się winny, że wypytuje tak o żyjącego.
– Charlie, nie mogę się dodzwonić do moich rodziców, muszę też powiadomić mamę Eleni. Nie mogę zadzwonić stąd bezpośrednio. Zadzwoniłbyś do niej i poprosił, żeby oddzwoniła do mnie?
– No, ee... Nie wiem, czy mogę to zrobić. Przecież my się w ogóle nie znamy.
Przekazanie hiobowych wieści matce Eleni – Alexandrii – byłoby jak otwarcie drzwi przed powodzią. Nastąpiłby potop rozpaczy, zdolny zmieść wszystko, co napotka na swojej drodze.
– Słuchaj, zadzwonię do twoich rodziców, może oni się z nią skontaktują.
Dziesięć minut później zadzwonił ojciec Leo. Charliemu udało się zwlec go z łóżka. Był najwyraźniej wstrząśnięty i mówił niezwykłym dla niego wysokim głosem, który łamał się i drżał, choć nie do końca. Ojciec Leo, Frank, miękki jak ser brie wystawiony na słońce, był delikatnym mężczyzną, który wiele wycierpiał w dzieciństwie. Oboje jego rodzice zmarli, zanim ukończył trzynaście lat, i zaadoptowała go biedna rodzina z Leeds, u której spał na poddaszu, ale nie miał zwyczaju rozmawiać ani na temat swojej przeszłości, ani też uczuć, które go przepełniały. Od czasu do czasu w kinie albo teatrze zwalniała się jakaś stara dźwignia, przenosząc go w jednej chwili do lat młodości, wprost w odmęty smutku, którego wcześniej nie był w stanie nazwać z powodu młodego wieku, w jednej chwili powodując odrzucenie kolejnych lat życia w stabilizacji klasy średniej – w takich chwilach ojciec odkrywał, że płacze bezgłośnie.
Teraz, po raz kolejny, przypomniało mu się, jak został sierotą, i serce otworzyło mu się jak ostryga, wnętrzności zbiły się w twardy guz i oddech uwiązł mu w gardle. Miał słabość do Eleni od pierwszej chwili, kiedy się poznali, kiedy zarzuciła mu ręce na szyję i uściskała jak dawno niewidzianego krewnego.
Frank czuł, przez co przechodzi Leo, ale z jego ust nie padło ani jedno słowo pocieszenia. Nigdy nie wiedział, co ma powiedzieć w takich sytuacjach, w ogóle się więc nie odzywał. Już w dzieciństwie Leo zdawał sobie sprawę, że rozmowa z ojcem na temat uczuć jest bezcelowa. Kiedykolwiek Leo stawał na wyboistym szlaku, Frank zamykał się w sobie i zachowywał się jak bezradny świadek, podczas gdy matka Leo, Eve, starała się wszystko wyprostować. Leo przypisywał skrytość swojego ojca jego sierocemu dzieciństwu, o którym w końcu nie miał bladego pojęcia. Dawno porzucił nadzieję, że kiedykolwiek wytworzy się między nimi przyjaźń dwojga dorosłych łudzi.
– Tato, chcę wrócić z Eleni tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Będę potrzebował sprawdzenia wszystkich lotów i pomocy przy organizacji pogrzebu, ale najpierw muszę porozmawiać z Alexandrią – powiedział zwięźle Leo.
– To znaczy, że ona jeszcze nie wie?
– Nie, nie można się stąd dodzwonić do Grecji, nie mam pojęcia dlaczego. Eleni łączyła się przez główną centralę telefoniczną. Słuchaj, pomyślałem sobie, że mógłbyś zadzwonić do Alexandrii i poprosić ją, żeby oddzwoniła do mnie.
Zapadła głucha cisza. Leo słyszał, jak jego ojciec dyszy przez nos.
– Nie wiem – powiedział Frank wysokim głosem, najwyraźniej chcąc zdławić łzy. – Nie uważasz, że powinna się tego dowiedzieć od ciebie?
Znów odmowa. Przekazanie wieści Alexandrii wiązało się z posępną odpowiedzialnością i nikt nie chciał pchać ręki w ogień, a już najmniej Frank.
– Proszę cię, tato.
Frank westchnął.
– Dobrze, czekaj przy telefonie... Zaraz... Zaraz obudzę Eve, niech ona zadzwoni.
Telefon zadzwonił po kilku minutach. Leo spojrzał na słuchawkę i zaczął mimowolnie drżeć. Wziął głęboki wdech i podniósł ją. Usłyszał głos Alexandrii, zanim jeszcze przyłożył słuchawkę do ucha. Wyrzucała z siebie potok słów, jakby kłóciła się z kimś zażarcie.
– Obiecałeś, że będziesz jej pilnował! Obiecałeś.
– Nie mogłem nic zrobić...
– Leo, dałeś mi słowo. Wiedziałam, że to głupi pomysł, żeby tam jechać. Powinieneś jej to wyperswadować. Dlaczego jej nie powstrzymałeś?
– Nie mogłem jej powstrzymać, mogłem tylko pojechać wraz z nią.
– A teraz odeszła. Moja maleńka, moja maleńka. To moja wina, nie powinnam była odpuszczać.
– Co takiego?
– Przez cały czas się o nią martwiłam. Przez cały czas byłam przy niej myślami, ale od dwóch tygodni odpuściłam. Nawet przestałam się o nią modlić.
– Alexandrio, to nie twoja wina, tak samo jak nie moja. To był wypadek autobusowy.
– Ale powinnam być bardziej bezwzględna od samego początku. Miałam złe przeczucia w związku z tą wyprawą. Trzeba było zmusić Eleni, żeby z niej zrezygnowała. Boczyłaby się na mnie przez jakiś czas, ale przynajmniej by żyła.
Nie tylko ona miała złe przeczucia dotyczące ich eskapady. Mama Leo, Eve, na tysiąc sposobów starała się wmówić sobie, że będą bezpieczni. Omawiali wszystkie czarne scenariusze, a on uspokajał ją, jak mógł, co miało ukryć jego własne obawy. Dla Eleni wyprawa do Ameryki Łacińskiej była marzeniem życia, pojechałaby tak czy inaczej, bez niego lub z nim. Dla Leo jednak to miejsce nigdy nie było pociągające, znalazł się więc w dziwnej sytuacji osoby rozwiewającej czyjeś obawy, chociaż sam w skrytości ducha w pełni się z tą osobą zgadzał. Z jednego tylko powodu pojechał wraz z nią – ponieważ ją kochał i nie był w stanie sobie wyobrazić całego roku bez niej. Gdyby mógł wybierać, pojechaliby na wschód – do Tajlandii lub Indonezji.
– Dlaczego Bóg mi to zrobił?! – krzyczała Alexandria. – Dlaczego zabrał taką młodą osobę?! To była taka dobra dziewczynka. Dlaczego? Nic z tego nie rozumiem!
– Nie wiem. Sądzę, że Bóg nie dba o to, kto umiera – odparł Leo. – Ale skoro to sprawka Boga, to nie rozumiem, czemu w niego wierzysz. Dlaczego bijesz pokłony mordercy?
Alexandria zamilkła natychmiast, słysząc te słowa i zastanawiając się przez moment nad tą cyniczną logiką. Po dłuższej chwili odezwała się spokojnym głosem:
– Sprowadź mi ją, Leo. Chcę ją pochować tu, na Kithos. Tutaj się nią zajmę – powiedziała i odwiesiła słuchawkę.
Leo szedł wyczerpany do swojego pokoju. Kolano przeszył mu ostry ból, aż jęknął. Ostrożnie ułożył się na łóżku i ponownie stanął na straży tej wiecznej nocy, za wszelką cenę starając się zasnąć, i zastanawiał się, jak długo jeszcze może wpatrywać się w szczelinę na suficie, aż wzrok przewierci się przez nią i cały ciężar wszechświata zwali mu się na głowę. Rzucił słowo „autobus” psom gończym umysłu, szukającym strzępów wspomnień wypadku, ale dostał jedynie przeżute wspomnienia innej podróży.
Znajdowali się w Esmeraldas na północnym wybrzeżu Ekwadoru. Znaczne oddalenie tego miasteczka od reszty kraju było jego największą zaletą. Nie można się było do niego dostać lądem, dlatego przypłynęli tam łodzią, przedzierając się przez mokradła zamieszkałe przez roje krwiożerczych komarów. Jedyna inna droga wiodła starym szlakiem kolejowym, który stromo prowadził z wyżyn Ibarry na płaskowyż andyjski. Pociąg podobno kursował raz na trzy dni, ale nie znaleźli dokładniejszego rozkładu jazdy. Co rano o świcie na stacji kolejowej Esmeraldas gromadził się tłum w nadziei, że w końcu nadjedzie. W te dni, kiedy się pojawiał, wszyscy mieszkańcy od razu dowiadywali się o tym w ciągu kilku minut i ludzie tłumnie wychodzili mu na spotkanie. Ale jedynie ci, którzy czekali cierpliwie, mogli liczyć na miejsca siedzące, reszta musiała tłoczyć się, stojąc.
Leo i Eleni spędzili kilka dni w tym uroczym, dusznym miasteczku, w którym wyłączano prąd o godzinie ósmej wieczorem, gdzie nie było samochodów i panowała taka cisza, że można było usłyszeć rozmowy mieszkańców kilka ulic dalej. Mieli szczęście, gdy tego dnia, w którym chcieli wyjechać, w magiczny sposób pojawił się pociąg i udało im się znaleźć miejsca siedzące.
Jechali już mniej więcej od godziny i wspięli się dobre tysiąc metrów, kiedy nagle wszyscy pasażerowie chwycili za swoje bagaże i zaczęli pospiesznie wyłazić przez otwarte okna. Pociąg zwolnił, ale się nie zatrzymał, i ludzie zwisali z otwartych drzwi i okien.
– Co się dzieje? – Leo zapytał Eleni.
– Nie wiem, może powinniśmy zrobić to samo co oni – odparła.
Leo wspiął się, wysunął przez okno i krzyknął do wiszącego obok mężczyzny, chcąc się dowiedzieć, o co tu chodzi.
– Jest tylko jeden autobus. I nie będzie żadnego innego przez dwa dni – odkrzyknął mężczyzna.
Leo nie miał pojęcia, o czym on mówi. Znajdowali się wiele kilometrów od Ibarry, a on nie mógł zrozumieć, dlaczego wszyscy wysiadali w takim pośpiechu. Zanim zdołał zadać następne pytanie, dwóch innych mężczyzn wyłoniło się z jego okna i wisieli teraz razem, ramię w ramię, jak pływacy gotujący się, żeby pokonać olimpijski dystans stylem grzbietowym. W tym momencie już wszyscy mężczyźni znajdowali się na zewnątrz pociągu, a kobiety, starcy i dzieci przylgnęli do drzwi. W pociągu zapanował taki chaos, że Leo wiedział, że najlepiej będzie gotować się do skoku, wszystko jedno, z jakiego powodu.
Eleni krzyknęła do niego przez okno:
– Dalej na torze osunęła się ziemia i musimy tutaj wysiąść. Zdaje się, że jest w pobliżu jakaś droga prowadząca do Ibarry. Jedna z kobiet powiedziała mi, że musimy dotrzeć do autobusu, bo nie ma się tu gdzie zatrzymać, a w pociągu jest znacznie więcej ludzi, niż zdoła zmieścić się w autobusie. Powiedziała, że jest tu tylko jeden kierowca zdolny poprowadzić autobus. Naprawa torów potrwa dwa tygodnie. Ktoś mógł nam o tym powiedzieć!
Kiedy to mówiła, pociąg wjechał na most. Leo spojrzał w dół i zobaczył pod stopami płytką szczelinę.
– Jezu, kurwa mać, co ja tu robię?! – krzyknął, ale poczuł, jak po ciele rozchodzi się dreszcz przyjemnego podniecenia. Pociąg zbliżał się do kolejnej stacyjki przy plantacji. Było tutaj tylko kilka chat i wspinająca się łagodnie po zboczu uprawa bananowców. Za polem wznosiła się pionowo kamienna ściana. Wciąż znajdowali się przynajmniej półtora kilometra pod płaskowyżem. Między chatkami zaczynała się wiejska droga, na której stał autobus z włączonym silnikiem.
– Zajmę ci miejsce! – krzyknął Leo.
– Ja też wychodzę przez to okno. Będę tuż za tobą! – odkrzyknęła Eleni.
Kiedy tylko pociąg przejechał przez wiadukt, mężczyźni zaczęli wyskakiwać z wagonów. Niektórzy lądowali w błocie. Co bystrzejsi już biegli w stronę autobusu, targając płócienne torby i kurczaki. Leo skoczył, pośliznął się, ale odzyskał równowagę i puścił się pędem za nimi. Kiedy dotarł do autobusu, wszystkie siedzenia były już albo zajęte, albo zarezerwowane dla kobiet. Ludzie tłoczyli się przy wejściu. Teraz pasażerowie zajmowali całe przejście w autobusie i Leo właśnie stanął przy drzwiach, kiedy kierowca krzyknął, że może jeszcze zabrać tylko dwie osoby. Machnął na Leo, żeby wszedł do środka.
– Moja dziewczyna, moja dziewczyna też?
– Oczywiście, że dziewczyna też. – Kierowca się uśmiechnął. – Czy wyglądam na faceta, który oddzieliłby mężczyznę od jego kobiety?
Tłum, w którym byli głównie mężczyźni, rozstąpił się, żeby przepuścić kobiety i dzieci, które zajmowały miejsca zarezerwowane przez mężów i ojców. Eleni wsiadła, zaśmiewając się do łez.
– Ale zabawa.
Leo zastanawiał się nad tym, dlaczego mężczyźni przepuścili kobiety. W każdym domu tutaj obowiązywała zasada „kto pierwszy, ten lepszy”.
– Dzięki Bogu, udało się nam – powiedziała Eleni. – Popatrz tylko na tę osadę, mielibyśmy przechlapane, gdybyśmy musieli tu zostać.
To była prawda. Nie było tutaj niczego, żadnego hotelu ani restauracji. Nic.
– Musielibyśmy spać pod chmurką i wcinać banany.
Zaczęli chichotać, gwałtownie łapiąc oddech, podekscytowani całą sytuacją, bo zaczęła do nich docierać jej absurdalność.
– Hej, Chica! – zawołał kierowca do Eleni. – Możesz mi usiąść na skrzyni biegów.
Spojrzała na niego i wybuchnęła śmiechem. Kierowca przez chwilę miał nieodgadnioną minę, a potem on również zaczął się śmiać.
– Ale z niej psotnica, z tej małej. Nie to miałem na myśli.
– Wiem, wiem, przepraszam. – Starała się powstrzymać wybuch wesołości i powiedziała do Leo po angielsku: – Zaraz się zsikam.
Po czym znów parsknęła śmiechem.
– Niezbyt dobry moment sobie wybrałaś, Eleni. Cały dzień spędzimy w tym pudle.
– Ojejku! – krzyknęła. – Ja nawet nie wiem, co mnie tak bawi.
Usiadła na plastikowej pokrywie skrzyni biegów koło kierowcy.
Kiedy ruszyli, Leo przyglądając się rozchodzącemu się tłumowi niedoszłych pasażerów, zapytał kierowcę, dlaczego nie wpuścił nikogo na dach.
– Bardzo zła droga. Zbyt niebezpiecznie.
– Dotychczas nikomu tu nie przeszkadzało – zauważył Leo.
– Tą drogą zazwyczaj nie jeżdżą autobusy, a bardzo napadało. Sam pan zobaczy, señor.
Nawet nie zdążyli wyjechać za pierwszy zakręt, kiedy autobus stanął, jego koła zaczęły zaś boksować w błocie. Kierowca podniósł się z miejsca i ogłosił:
– Autobus jest przeciążony. Wszyscy mężczyźni muszą wysiąść. Postaram się wydostać z tej dziury, a jak mi się nie uda, będziecie musieli pchać.
Wszyscy mężczyźni kamie wyszli z autobusu. Znajdowali się mniej więcej pięćdziesiąt metrów od plantacji i nieszczęśliwcy, którym się nie udało, podbiegli od strony wioski, żeby pomóc. Leo zobaczył, że tylne koło ugrzęzło w podmokłym dole. Pomyślał, że nie jest to trasa dla autobusu. Jakiś mężczyzna z plantacji podszedł z deskami i zaczął podkładać je pod koła. Pojazd ruszył naprzód, deski się złamały i koła zsunęły się z powrotem.
– Wszyscy pchają! – krzyknął kierowca. Mężczyźni wypchnęli autobus z koleiny. Kierowca czekał, aż wszyscy wsiądą. Po stu metrach mężczyźni znów musieli wysiąść. I tak trwało to godzinami. Jeden odcinek drogi był tak wyboisty, że nawet nie wsiadali z powrotem, po prostu szli za autobusem do kolejnej dziury. Eleni wyskoczyła, żeby znaleźć jakiś ustronny krzaczek, tak jak wszyscy pasażerowie podczas tej diabelskiej trasy. W autobusie panowała wspaniała atmosfera łącząca towarzyszy niedoli, a kierowca włączył na cały regulator kasetę z salsą. Wszyscy znali słowa nagrania i śpiewali z całych sił razem. Wbrew temu, co Leo i Eleni sądzili o autobusach w Ameryce Południowej, zawsze panowała w nich atmosfera bachanaliów. Ludzie zawierali nowe przyjaźnie, częstowali się wzajemnie przysmakami i śpiewali. Bez względu jak to, jak koszmarna była podróż, Leo i Eleni byli wciąż zadziwieni nieskrępowaną radością, jaką okazywali ci ludzie.
Deszcz zaczął bębnić o metalowy sufit autobusu. Przez dziesięć godzin zmagali się z bezwzględną naturą, zanim dotarli do czegoś, co tylko trochę przypominało zwykłą drogę. Zmierzchało i pasażerowie byli wykończeni. Wszyscy zaczęli już cieszyć się świadomością, że najgorsze za nimi, kiedy nagle autobus gwałtownie skręcił i kierowca krzyknął. Za zakrętem natura pokazała swoje nieokiełznane oblicze. Po chwili ich oczy zaczęły dostrzegać, co się stało. Wyglądało to tak, jakby na wprost nich krajobraz poruszał się, pogrążony w cieniu. Wzgórza waliły się i zmieniały kształt. Droga zniknęła pod zwałami błota i kamieni, które spadały z góry jak pierwotna gleba u zarania dziejów. Rozległ się zgrzyt hamulców, bo kierowca desperacko próbował wyhamować pojazd. Po prawej stronie ziała górska przepaść, a po lewej szczerzyły zęby poszarpane skały. Kierowca starał się odzyskać kontrolę nad autobusem, ale nawierzchnia była mokra i sunęli wprost na skały. Metal ocierał się o głazy i za oknami pojawiły się snopy iskier. Pasażerowie zaczęli wyskakiwać tylnymi drzwiami, padając na asfalt. Eleni i Leo przylgnęli do siebie przerażeni, autobus zaś odbił się od skał i zatrzymał o włos od osuwiska.
Mężczyźni zebrali się na zewnątrz, żeby ocenić rozmiar zniszczeń. Jeden bok autobusu bardzo się wyszczerbił, ale co gorsze, silnik nie chciał zaskoczyć. Leo zrobiło się żal kierowcy, który robił wszystko, co w jego mocy, żeby dowieźć ich tak daleko. Jeśli nie zdoła uruchomić pojazdu, straci mnóstwo pieniędzy. Tej nocy spali w autobusie, a rano przeszli kawał drogi, zanim znaleźli taksówkę, która przewiozła ich ostatnie szesnaście kilometrów do Ibarry.
„Jakie to dziwne, że przydarzyły się nam aż dwie kraksy autobusowe” – pomyślał Leo. Czy to zbieg okoliczności, czy też zły los już wtedy ścigał Eleni? Jeśli rzeczywiście istnieje coś takiego, jak przeznaczenie? Eleni bała się jedynie tej jednej rzeczy w Ameryce Łacińskiej – autobusów. Ani choroby, ani przestępców, ani żadnego innego zagrożenia – jedynie autobusów. I w końcu autobusy ją dopadły. Być może gdzieś w głębi, w podświadomości, wiedziała, jaki los ją czeka.
„Z drugiej strony, może to nie ma nic wspólnego z żadnym przeznaczeniem” – zastanawiał się Leo. To może działać zupełnie inaczej. Może boimy się czegoś, co sami na siebie ściągamy. Człowiek staje na parapecie i boi się upadku, a ten lęk sprawia, że traci równowagę. Czy też jeśli ktoś się boi psów, to pies wyczuwa jego strach i go gryzie. To ma sens, ale jak to się ma do katastrofy autobusowej? Czy lęki Eleni mogły wywołać wypadek? Sugerowałoby to istnienie czynnika nadprzyrodzonego. Leo nie mógł zagłuszyć tej myśli.
Czyżby Alexandria miała rację? Czyżby Bóg zbierał niebieskie żniwo? Może Eleni miała po prostu pecha: znalazła się w nieodpowiednim momencie w złym miejscu?
Myśli kotłowały mu się pod czaszką, ponieważ szukał wyjaśnienia niewytłumaczalnego. Los, telekineza, szczęście, religia – nie było teraz zagadnienia, którego nie próbowałby ocenić pod tym kątem. Przypominał liść miotany wiatrem, niezdolny odnaleźć drzewa dającego mu podporę.
Poranek wpełzł do sali jak oślizły ślimak, rozpoczynając między narodowe zapasy ze śmiercią. Na Kithos Alexandria dotarła do niewielkiej kapliczki na zboczu góry, skąd rozciągał się widok na morze, porozmawiała z popem i zarezerwowała miejsce na grób. W Anglii ojciec Leo zadzwonił do linii lotniczych, gdzie powiedziano mu, że ciało musi być zabalsamowane, a trumna hermetycznie zamknięta przed przewozem. Celeste przyjechała z Quito do Latacungi i od razu poinformowała brytyjski i grecki konsulat, organizując sekcję, zdobywając akt zgonu i zamawiając transport do stolicy. Nie było to łatwe w sobotę, kiedy wszyscy skorumpowani urzędnicy udawali się do swoich willi kupionych za lewe pieniądze. Doktor Sanchez również nie pracował w soboty. W weekendy hołdował zasadzie: „Dzwonić wyłącznie w sprawach życia lub śmierci”. Sekcje mogły poczekać, chociaż dla Leo zrobił wyjątek. Zaznaczył jednak, że musi przeprowadzić autopsję w spokoju, i Leo nie oponował.
Śmierć zapiekła ciało w bladości. Dusza Eleni uleciała, pozostawiając jedynie porzuconą powłokę. Mimo to wciąż była tak piękna jak za życia. Wszystkie napięcia i tragedie jej krótkiej egzystencji zniknęły z jej twarzy i zdawała się teraz odprężona i pogodna. Jakże proste i kruche jest życie – niczym delikatne tchnienie powietrza. Zatrzymaj wietrzyk, a ten zniknie.
Doktor Sanchez nienawidził przeprowadzania sekcji. W większych miastach zajmowali się tym wyspecjalizowani lekarze, ale tutaj on musiał robić wszystko sam. Musiał otwierać ciałka dzieci biednych Indian, by wystawić świadectwo ich ubóstwa, odnajdował ukryte tkanki rakowe i skrzepy u starszych, badał rany po pchnięciu nożem u młodych mężczyzn, ale nie pamiętał, kiedy ostatni raz był zmuszony zrobić sekcję kobiety u progu życia. Postanowił ograniczyć się do oględzin zwłok. Zaczął rozpinać jej bluzkę i zatrzymał się, rumieniąc się wstydliwie. Może powinien sprawdzić, czego może się dowiedzieć bez rozbierania jej. Wyczuł cztery złamane żebra, ale nie to stanowiło przyczynę śmierci. Będzie musiał szukać dalej. To absurdalne, że w świetle prawa musiał wypełniać rubryki dotyczące przyczyny zgonu osoby, która zginęła w wypadku drogowym. Nie towarzyszyły temu żadne podejrzane okoliczności, dlaczego trzeba więc było przechodzić przez te wszystkie żmudne procedury? Podciągnął jej bluzkę i zobaczył ślady silnego zasinienia na klatce piersiowej. Wyglądało tak, jakby ktoś ją pobił metalowym prętem. Był prawie pewien, że zgon został spowodowany krwotokiem wewnętrznym. Płuca musiały wypełnić się krwią i zmarła w ciągu kilku minut. Wypełni formularze i nikt nie będzie więcej o nic pytał.
– Zmarła na miejscu – powiedział do Leo. – Nie czuła żadnego bólu.
Nie była to do końca prawda, ale po co chłopak ma bardziej cierpieć? Czy mogła mu pomóc świadomość, że gdyby Eleni została zabrana przez nowoczesną karetkę, to może udałoby się nawet ocalić jej życie? Albo to, że zmarła w wielkim bólu?
Eleni znajdowała się w karetce jadącej do Quito. Sanchezowi udało się osiągnąć w kilka godzin to, co normalnie zajmowało kilka dni. Stan kolana Leo pogorszył się przez noc i nie mógł poruszać się bez laski. Ból potęgował się wprost proporcjonalnie do ustępowania szoku. Objął doktora, przepełniony wdzięcznością.
– Nigdy nie zapomnę, co pan dla mnie zrobił, panie doktorze. Proszę przekazać serdeczne pozdrowienia José.
– José?
– No, temu sanitariuszowi... Temu, który pomógł mi w szpitalu.
– Nie pracuje u nas żaden José.
– Ach... Kto to był w takim razie? – zapytał Leo.
Lekarz wzruszył ramionami.
Celeste czekała w kabinie karetki, a Leo wsiadł z tyłu. Zajął miejsce obok noszy z ciałem Eleni leżącym pod prześcieradłem i ruszyli. Do Quito prowadziła jedna jedyna droga. Musieli minąć miejsce wypadku. Zastanawiał się, czy będzie widać wrak pojazdu i krew Eleni na drodze. Nie rozpoznał drogi, aż skręcili i Cotopaxi ukazała się w całej okazałości.
Wywołało to strzęp wspomnień – obraz autobusu wspinającego się mozolnie grzbietem niewielkiego wzgórza. Drugą stronę zasłaniała chmura schodząca w dolinę. Wjechali w mgłę i przez chwilę nie było nic widać dalej niż na kilka metrów. Nagle mgła rozwiała się i przed nimi wyłonił się majestatyczny szczyt ze śnieżną czapą. Stojący obok mężczyzna zapytał:
– Wciąż chcecie się na nią wspinać, szaleni gringo?
– O, tak – odparł Leo, ale na widok góry jego pewność siebie gdzieś się ulotniła. Będzie to najbardziej niebezpieczna wspinaczka, w jakiej weźmie udział. Pojawiły się myśli o śmierci w górach. Jeśli spadnie w przepaść? Albo zgubi się w śnieżnej zadymce? Albo zamarznie na śmierć? Jakież to szaleństwo, tak szafować życiem dla czegoś, co powinno pozostać treścią barowych przechwałek.
W ambulansie Leo objął głowę dłońmi. Być może tamtego dnia śmierć dokonywała wyboru: zabrać mężczyznę na górze czy kobietę na drodze. Może Eleni poniosła dla niego największą ofiarę? Z rozmysłem katował się tą myślą – dlaczego nie potrafił wybić sobie z głowy tak idiotycznych pomysłów? Lepiej trzymać się faktów. Leo teraz wiedział, że wypadek nastąpił dosłownie kilka minut przed tym, jak mieli wysiąść z autobusu. Przypomniał też sobie, w którym miejscu siedzieli. Zajęli pierwsze siedzenia z przodu. On bezpośrednio za kierowcą, z plecakiem przy nogach na podłodze, a Eleni po drugiej stronie, za metalową barierką, na której zwykle opierają się wsiadający do autobusu pasażerowie. Jego uratował fotel kierowcy, w chwili zderzenia czekan musiał go uderzyć w kolano. Eleni została pchnięta z olbrzymią siłą na poręcz. Gdyby nie usiedli na tych pierwszych siedzeniach, Eleni wciąż by żyła – była jedyną śmiertelną ofiarą wypadku.
Leo znów zanurza się w gęstą mgłę w poszukiwaniu tej czarnej skrzynki i pamięć wynagradza go jedynie rozmową z pewnym inżynierem z Ohio, którego poznali w hotelu w miejscowości Ibarra. Opowiadali mu o osuwającej się ziemi i o wypadku na górskiej drodze.
– Najlepiej siadać w środku autobusu – powiedział wtedy.
– Dziewięćdziesiąt procent wypadków najmocniej dotyka pasażerów albo z przodu, albo z tyłu pojazdu.
Od tego dnia zawsze siadywali w środku autobusu, ale z niewyjaśnionych powodów drugiego kwietnia usiedli z przodu – Leo nie wiedział, dlaczego tak postąpili.
Kiedy mijali Cotopaxi, Leo nie zobaczył żadnych szczątków autobusu na poboczu. Właściciel z pewnością odarł go z najważniejszych części i będzie składać nowy pojazd. Pewnie już wrócił na trasę. Leo wiercił się nerwowo przez całą drogę. Teraz jazda w metalowej puszcze wydawała mu się niebezpiecznym zajęciem i ciarki przechodziły mu po plecach za każdym razem, kiedy mijała ich jakaś ciężarówka.
Zmierzchało już, kiedy stanęli na podjeździe kostnicy w Quito. Był to nowy, pomalowany świeżym wapnem budynek bez okien, zupełnie inny od kostnicy w miejscowości Latacunga. Był nowoczesny, czysty i całkowicie pozbawiony duchów. Ale tak martwy, że wywoływał nie mniejszą grozę. Wwieziono ciało Eleni do środka, a Leo i Celeste zostali oprowadzeni po budynku, jakby zwiedzali stateczne domostwo. Weszli do pomieszczenia wyłożonego białymi kaflami i od sufitu do podłogi wypełnionego ścianą metalowych szuflad.
– Tutaj zwykle trzymamy ciała przed autopsją i balsamowaniem, chociaż w tym wypadku, zdaje się, grecki konsul zapłacił za luksusową usługę, skierujemy się więc wprost do audytorium. W pomieszczeniu zawsze panuje stała temperatura pięciu stopni Celsjusza. Mamy własny generator, możemy więc utrzymywać stałą temperaturę nawet przy awarii prądu – mówił mężczyzna ubrany na biało, wyraźnie dumny ze swojego wypucowanego przybytku śmierci. Echo ich kroków odbijało się od ścian, świetlówki bzyczały – było tu tak jasno, że żaden cień nie miał najmniejszych szans, by się pojawić w tych murach. Odór środków dezynfekujących drażnił ich nozdrza. Panowała tutaj tak sterylna czystość, że nawet zabrakło wszędobylskich mrówek. Mężczyzna zaprowadził ich do następnego pomieszczenia, bardzo podobnego do poprzedniego, ale tutaj jedna z szuflad była wysunięta i można było zobaczyć sponiewierane zwłoki nagiego mężczyzny wpatrujące się w sufit.
– Czasami tak robią – powiedział ich przewodnik, po czym wsunął szufladę ze zmarłym w ścianę. Mieli już wyjść, kiedy Leo usłyszał cichy pisk, odwrócił się i zobaczył, jak szuflada z trupem powoli wysuwa się na prowadnicach. Nawet w kostnicy znajdzie się jakiś buntownik.
Zostali poprowadzeni do niewielkiego audytorium z rozmaitymi przyrządami i wielkim stołem z nierdzewnej stali po środku.
– Tutaj przeprowadzamy sekcje zwłok. Proszę zauważyć smugi po bokach stołu. Tędy ścieka krew przed balsamowaniem. Dostaliśmy ten stół z Ameryki. Kiedyś trzeba było pracować po kolana we krwi, ale teraz jest już czysto.
– Po co te krzesła? – zapytała Celeste.
– Cóż, często odwiedzają nas studenci medycyny. To jedyna okazja, by przyjrzeć się wnętrzu ciała i sprawdzić, co jest co. Jak państwo widzą, my na swój sposób również pomagamy żywym – wyjaśnił przewodnik.
Leo miał ochotę go uderzyć.
– Proponuję, żeby państwo zaczekali na zewnątrz, to potrwa około dwóch godzin.
– Ja zostaję – powiedział Leo.
– Odradzam, señor.
– Zostaję! – krzyknął Leo i usiadł ze złością.
– Cóż, jak pan sobie życzy... Ale naprawdę...
Leo wpatrywał się w niego z odrazą. Mężczyzna pokręcił głową i wyszedł z sali. Celeste usiadła koło niego.
– Dobrze się czujesz?
– To miejsce wygląda jak rzeźnia, nie mogę jej tak tu zostawić... Z tymi rzeźnikami... To przypomina pierdoloną jatkę... Kto może wiedzieć, co oni...
Przerwano mu w pół zdania. Drzwi się otworzyły i ukazała się Eleni, pchana na wózku przez dwóch pracowników zakładu pogrzebowego. Była naga. Leo skoczył na równe nogi.
– Kto wam, kurwa, pozwolił ją rozebrać... ! Bez mojej zgody... Kretyni! – krzyczał po angielsku.
Pracownicy zakładu pogrzebowego podnieśli wzrok i było widać jedynie ich przerażone oczy. Pozostałe części twarzy zostały ukryte pod maskami chirurgicznymi i elastycznymi czepcami. Byli odziani w luźne fartuchy i spodnie, gumowe buty i rękawice – trudno więc było określić, czy pod tym strojem krył się mężczyzna czy kobieta.
Celeste odciągnęła Leo.
– Bo cię wyrzucą. Opanuj się. Wykonują tylko swoją pracę.
Leo wziął głęboki haust powietrza w płuca i usiadł z ponurym wzrokiem.
– Powinni byli zapytać – wysyczał.
Eleni została przeniesiona na stalowy stół ze smugami po krwi. Miała kości sztywne jak manekin sklepowy i sprawiała wrażenie zamrożonej. Jej ciało zapadło się jak przedziurawiony balon, wyglądała krucho i przeźroczyście. Nie zmieniły się jedynie jej włosy, wciąż lśniące, kruczoczarne i piękne. Jedna z postaci zniknęła i po chwili wróciła z tacą z narzędziami. Druga postać podłączyła przewody do butli z chemikaliami, która stała przy stole.
Celeste wstała.
– Nie mogę na to patrzeć. Poczekam na zewnątrz. Sądzę, że powinieneś pójść ze mną.
– Nie.
– Och, Leo, nie rób sobie tego.
– Nie ufam im za grosz.
Celeste westchnęła zrezygnowana i wyszła z sali.
Pracownicy zakładu pogrzebowego zaczęli myć i dezynfekować ciało Eleni. Leo przyglądał się ze zgrozą, jak wkładają zatyczki do jej ust, uszu i nosa, odbytu i pochwy, by zapobiec wyciekowi substancji balsamujących. Każdy ich dotyk palił Leo żywym ogniem, gdyż naruszał intymność, jaka istniała kiedyś między nim a Eleni. Zagryzł język i odwrócił wzrok, oczy piekły go z grozy tego, co widział. Kiedy spojrzał ponownie, rozpoczęło się nacinanie brzucha i usuwanie trzewi. Miękkie organy zostały zanurzone w formaldehydzie, po czym włożone ponownie i zaszyte w jamie brzusznej. Wtedy pojawiła się wielka strzykawka i Leo załapał się kurczowo oparcia fotela, kiedy pracownicy pompowali chemikalia do żyły w lewym ramieniu. Jednocześnie rozcięto żyłę na drugim ramieniu i pompowany płyn zaczął wypierać krew i płyny fizjologiczne z ciała Eleni, które ściekały strużynami wzdłuż stołu. Proces dobiegł końca, kiedy z żyły Eleni zaczął wyciekać formaldehyd. Czynniki odpowiedzialne za rozkład nie będą już miały czym się żywić. Leo przyglądał się temu aktowi klinicznego gwałtu w uporczywym milczeniu, a kiedy zobaczył, że jest po wszystkim, wstał, słaniając się na nogach, wyszedł za drzwi i zwymiotował na chodniku.
Przed nim zaparkował granatowy rolls-royce. Samochód greckiego konsula.
Przyjeżdżając do kolejnych krajów, Leo i Eleni zgłaszali się do swoich ambasad ze względów bezpieczeństwa. Po przybyciu do Ekwadoru Eleni nie była jednak w stanie zlokalizować greckiej ambasady. Nie widniała w żadnym spisie, a w żadnym hotelu, w którym nocowali, nikt nigdy nie widział greckiego turysty. Najwyraźniej Grecy i Ekwadorczycy nie mieli ze sobą wiele wspólnego. Grecja była zapomnianym krajem i Eleni wzięła sobie za punkt honoru, żeby przypomnieć Ekwadorowi o wszystkim, co pochodziło z jej ojczyzny. Powodowana słuszną narodową dumą opowiadała im wszystko, co słyszała o starożytnych bogach, Partenonie i demokracji. Usłyszeli też o Sokratesie, Platonie i Arystotelesie. Wszyscy chcieli jednak wiedzieć, co się wydarzyło w ciągu dwóch tysięcy lat dzielących czasy Arystotelesa od czasów Eleni.
W końcu Eleni wytropiła kobietę o nazwisku Maria Clemencia de Leon, która zajmowała się greckimi sprawami. Była bogatą pięćdziesięcioletnią Ekwadorką z wyższych sfer, której jedyny związek z Grecją polegał na tym, że była tam kiedyś na wakacjach. Nie miała w sobie ani kropli greckiej krwi i nie znała nawet jednego słowa po grecku, chociaż jej angielski był wyśmienity. Miała kancelarię prawną w centrum Quito i ze swojego luksusowego domu – gdzie jej personel, składający się z wielu służących i sztabu sekretarek, mógł odebrać telefon w razie jej nieobecności – doglądała greckich spraw. Ponieważ dla Marii Clemecii de Leon stanowisko Honorowego Konsula Grecji nie było pracą, ale jednym z elementów pozycji towarzyskiej. Dzierżyła swój dyplomatyczny status jak torebkę od Gucciego, pomagał jej bowiem uczestniczyć w ważnych spotkaniach towarzyskich i wymieniać uściski dłoni pachnącej dobrymi perfumami. Ale ta jej błyszcząca, poręczna, niewymagająca dużych nakładów dyplomatyczna torebka miała właśnie stracić swój czar, ponieważ tego ranka, gdy Maria Clemencia de Leon właśnie zmyła maseczkę i kończyła makijaż, jedna z jej służących zakłóciła jej spokój, przynosząc tragiczne wieści: że zmarła jedyna Greczynka przebywająca w Ekwadorze. Wymagało to, ku jej zgrozie, odrobiny pracy.
Leo wciąż dławił się nad chodnikiem, kiedy szofer w liberii wyłonił się zza kierownicy rolls-royce’a i jednym, doskonale wyuczonym, płynnym ruchem odwrócił się, otwierając tylne drzwi. Wyciągnął dłoń w rękawiczce, a cztery upierścienione złotem i diamentami wypielęgnowane palce złapały za jej koniuszek. Lewy but z białej delikatnej skóry spoczął na chodniku. Leo na chwilę podniósł wzrok. Pod otwartymi drzwiami zauważył jasnobeżowe satynowe pończochy i rąbek spódnicy z szarego płótna, sięgającej lekko za kolana. Prawa stopa dołączyła do lewej, mięśnie łydek naprężyły się i zesztywniały, szofer delikatnie pociągnął za wyciągnięte palce i Maria Clemencia de Leon stanęła w całej okazałości na trotuarze, w niemnącym kostiumie, nieskazitelnie gładkim, dopasowanym do najmniejszego załamania jej ciała, ze zwieszającą się z uwydatnionego poduszką ramienia torebką o tym samym odcieniu. Włosy upięte w koki i sploty były tak mocno sczesane z czoła, że mniej zażywnej niewieście zapewne krwawiłyby twarz. Jej oblicze błyszczało jak świeżo wypolerowany dębowy blat, pełen sęków i bruzd, ale wygładzony na wysoki połysk. Rzęsy pokryto tuszem, a powieki cieniami przypominającymi kwiaty z obrazów van Gogha. Grecka konsul była tak absurdalna jak kawior na stole wieśniaka.
Leo trzymał się żałośnie za brzuch, od trzech dni nie zmieniał ubrania, a nie mył się od dwóch. Był spocony i brudny, na jego dżinsach widniały ślady świeżej krwi. Cuchnął jak poganiacz wielbłądów. Maria Clemencia de Leon nawet nie spojrzała w jego stronę, ale ostrożnie ominęła kałużę rzygowin, ignorując go z całą pogardą osoby obojętnej na losy biedoty, i wyciągnęła dłoń w stronę Celeste, która spieszyła Leo na pomoc.
– Rozmawiałyśmy przez telefon, jestem greckim konsulem. Maria Clemencia de Leon.
– Tak, właśnie... To jest Leo – odparła Celeste, wskazując na chłopaka, który stojąc przed nią, właśnie wycierał rękawem usta.
Pani konsul zwróciła się w jego stronę z przyklejonym na twarzy współczującym uśmiechem i odezwała się niemal nienagannym amerykańskim angielskim:
– Miło mi pana poznać. Jestem konsul Maria Clemencia de Leon. – Zdaje się, że wymawianie tych słów sprawiało jej przyjemność, ale tym razem nie wyciągnęła dłoni. – Z przykrością dowiedziałam się o tragicznej śmierci Eleni. Moja sekretarka mówi, że była to urocza osoba. Chciałabym złożyć panu moje wyrazy szczerego żalu.
– Dziękuję – wykrztusił Leo.
– Nic panu nie jest?
– Już mi lepiej, dziękuję. Tam było trochę wstrętnie.
– Ach, rozumiem. Przyjechałam, aby panu we wszystkim pomóc. Mój kierowca jest do pana dyspozycji przez tych kilka dni. Musimy zająć się całą masą spraw. Jest już jednak późno i miałam właśnie zaproponować panu jakiś posiłek u mnie... Chociaż może nie czuje pan głodu – powiedziała, zerkając na rozbryzganą na chodniku zawartość żołądka Leo.
– Wręcz przeciwnie, nic dzisiaj nie jadłem. Co z Eleni?
Uśmiech pani konsul natychmiast wyparował, zawahała się, nie wiedząc, co ma powiedzieć, po czym dodała nieco nerwowo:
– Sądzę, że lepiej będzie, jeśli zostanie tam, gdzie jest.
Leo się zaśmiał.
– Nie prosiłem, żeby zaprosiła ją pani na herbatkę. Chciałem tylko powiedzieć, że wciąż leży tam, na sali.
Celeste nieskutecznie próbowała ukryć uśmiech. Maria Clemencia de Leon skrzywiła się z niesmakiem.
– Cóż, będzie pan musiał zostawić ją w rękach fachowców. Tam jest jej całkiem dobrze.
Zaczęła omawiać szczegóły dotyczące transportu, ale Celeste nie mogła powstrzymać chichotu, co z kolei rozbawiło Leo i przez dłuższą chwilę rechotali na całego na skraju histerii, nie wiedząc, skąd ta wesołość, chociaż potrzebowali tego, by zachować resztki zdrowia psychicznego. Tymczasem Maria Clemencia de Leon patrzyła z odrazą na ten pokaz wulgarności. Aż wzdrygnęła się na myśl, że Leo mógłby poplamić siedzenia w samochodzie, nie mówiąc już o sofie. Chłopak zostawi za sobą mokry ślad jak oślizły mięczak. Będzie zmuszona zdezynfekować wszystko, czego dotknie. Co gorsze, sama będzie musiała zbrukać się jego obecnością, chyba że wymiga się jakoś z konsularnych obowiązków. Właśnie, dlaczego w ogóle musi pomagać Leo? Był obywatelem brytyjskim i nie ona powinna się nim zajmować. Musiała tylko zapłacić za zabalsamowanie zwłok Eleni i wysłanie jej do Grecji, a potem wnieść o zwrot z polisy turystycznej dziewczyny. Powinna była pozostawić Leo samemu sobie. Teraz było już jednak na to za późno.
Nie było innego wyjścia – trzeba było zostawić Eleni w kostnicy. Leo musiał powtarzać sobie, że nic z Eleni nie zostało w jej ciele.
– Spotkamy się później w hotelu – powiedziała Celeste, obejmując go mocno, po czym zniknęła w mroku, zostawiając Leo w nieskorych do pomocy rękach Marii Clemecii de Leon.
Kiedy tylko ruszyli, nakazała szoferowi otworzyć okna z tyłu rolls-royce’a.
– Jest pani pewna, señora? – zapytał. – Może lepiej, żebym podkręcił klimatyzację?
– Nie, otwórz okna.
Szofer wykonał polecenie bardzo niechętnie. Nigdy nie jechali z otwartymi oknami, obawiając się złodziei, szczególnie po zmroku. Sam samochód już wystarczająco zwracał uwagę, ale teraz szofer zupełnie bał się stanąć na światłach, bo ktoś mógłby wetknąć do środka nóż i zabrać pierścionek, może nawet z całym palcem. Zdaje się jednak, że Maria Clemecia de Leon wolała zaryzykować życie, niż cierpieć wchłanianie odorów wydzielanych przez zapuszczonego Anglika.
Jechali przez miasto z olbrzymią prędkością. Wymijali stojące sznury samochodów po niewłaściwej stronie i pruli na czerwonych światłach. W pewnym momencie jakiś policjant ruszył za nimi w pogoń na motocyklu, ale kiedy zobaczył dyplomatyczne rejestracje, zawrócił w miejscu. Leo prosił kierowcę, żeby zwolnił, ale ten nie zwracał na niego uwagi. Przyjmował wyłącznie polecenia od swojej pani. Ona powiedziała Leo, żeby się nie martwił, ale on przeklinał ją i błagał, żeby kazała kierowcy zwolnić.
– Jesteśmy już prawie na miejscu – stwierdziła. Nagle, zanim zdążyła zareagować, Leo wybuchnął płaczem. Wzięła sobie na głowę emocjonalnie rozchwiane dziecko, które wypełniało poczucie winy. Leo zaczął krzyczeć, rękami obejmując się za głowę:
– O mój Boże, to moja wina, to moja wina.
Maria Clemencia de Leon nie rozumiała, o czym on bredzi, ale zobaczyła, że odwrócił uwagę od drogi i zagubił się całkowicie w rozpaczy.
Luka w pamięci Leo zaczęła się wypełniać, wysyłając koncentryczne fale uderzeniowe do jego psychiki. Przypomniał sobie, jak odpoczywali na dworcu autobusowym, siedząc na plecakach. Uciekł im autobus i czekali na następny – ten który, wiózł śmierć Eleni. Ogarnęła ich nerwowość, podróżni na dworcach Ameryki Południowej zawsze są nerwowi. Leo i Eleni słyszeli opowieści obrabowanych, których plecaki zostały rozcięte od spodu ostrymi nożami przez złodziei, a zawartość bagaży wpadała do podstawionej torby. W ciągu kilku sekund torba ta wielokrotnie zmieniała właściciela, który znikał bez śladu w tłumie. Poznali człowieka, który wziął cukierka od starszej pani na dworcu autobusowym i obudził się dwa dni później na placu Cali w Kolumbii, ubrany tylko w bieliznę i skarpety. Na szczęście ukrył wcześniej w skarpecie studolarowy banknot. Niektórzy podróżnicy zabezpieczali plecaki drutem i wkładali łapki na myszy do kieszeni. Leo wszył dodatkowe kieszenie do wszystkich swoich spodni. Karty kredytowe przyczepiał przy kostkach i nosił pas na pieniądze ukryty w majtkach.
Dworzec autobusowy w Quito aż huczał od nawoływań handlarzy. Eleni chciało się pić, ale Leo nie chciał jej kupić napojów w plastikowych woreczkach ze słomką, oferowanych przez ulicznych sprzedawców, bo nie było pewności, czy woda jest czysta. Odeszła, żeby znaleźć jakiś sklep, i wróciła po chwili z dwiema butelkami wody. Kiedy autobus się w końcu pojawił, znajdowali się na początku kolejki. Eleni wsiadła pierwsza i jak zwykle skierowała się na środek pojazdu.
Obraz Eleni idącej na środek autobusu, zmierzającej do bezpiecznego miejsca, powtarzał się bez końca w umyśle Leo. To, co nastąpiło później, było zbyt bolesne nawet po tych wszystkich przeżyciach.
– Usiądźmy z przodu – mówi. – Nie jedziemy daleko, a ten plecak jest tak ciężki, że jak autobus się zapełni, nie będziemy w stanie go wyciągnąć.
W autobusach jedynie cudzoziemcy wnosili do środka swoje bagaże. Wszyscy pozostali kładli je na dachu. Leo zrzuca plecak na najbliższe siedzenie. Eleni zawraca posłusznie i idzie swoim charakterystycznym krokiem na przód autobusu. Obok Leo nie ma dla niej wystarczająco dużo miejsca, tak wielki jest jego plecak, dziewczyna zajmuje więc przednie siedzenie po drugiej stronie, miejsce zarezerwowane przez śmierć.
– Usiądźmy z przodu.
Zabił ją tymi trzema słowami. Leo poprowadził ją do najniebezpieczniejszego miejsca w całym autobusie. I dlaczego? Z powodu ciężkiego plecaka. Wszystko zdawało się nieubłaganie prowadzić do tej właśnie chwili. Tego dnia zdecydował się na wspinaczkę na Cotopaxi, po śniadaniu bogów guzdrali się, pijąc doskonałą kawę, spóźnili się na autobus i Eleni szła ku swojemu ocaleniu na środek autobusu.
– Usiądźmy z przodu.
Nie spierała się z nim ani nie protestowała, posłuchała go, ochoczo złożyła swoje życie w jego ręce – bo czyjeż ręce były bezpieczniejsze, bardziej kochające niż jego? Myślała wyłącznie o nim, współczuła mu, bo zawsze nosił cięższy bagaż. Leo widział, klatka po klatce, jak Eleni zawraca. W jej ciemnych oczach pulsowało współczucie i miłość. W tej chwili była taka pełna życia, taka radosna i niemożliwe zdawało się powiązanie jej sprężystego kroku i zapału ze skurczonym ciałem, w które się zmieniła. Nie zauważyła – co stwierdził teraz Leo – że miał zamiar nieść ten ciężki plecak na szczyt góry, a narzekał, że będzie musiał przenosić go przez pół autobusu. Gdyby zakpiła z tego i obśmiała go, z pewnością posłusznie poczłapałby za nią. Może nawet dałby sobie spokój z tą wspinaczką, gdyby nalegała, żeby to uczynił. Być może gdzieś w głębi duszy tego właśnie chciał, ale był zbyt dumny, by okazać swój lęk. Uważano go za uparciucha, ale ona wiedziała, jak go podejść.
Pewnego razu wspinali się na mniejszą górę koło Ottovalo na północy. Chcieli zjeść lunch na szczycie. Trzy razy wspinali się na coś, co – jak im się wydawało – było już szczytem, po czym okazywało się, że mają jeszcze kawałek do przejścia. Szli dalej, choć pora na posiłek dawno już minęła, bo Leo upierał się, żeby zatrzymać się dopiero na górze. W końcu Eleni była już tak zdenerwowana i głodna, że po prostu usiadła na pagórku ze słowami:
– Ja jem tutaj.
– Ale jesteśmy zaledwie kilka metrów od szczytu – protestował.
– Skąd wiesz? Może dzieli nas od szczytu jeszcze kilka kilometrów.
Leo nie narzekał, bo był zadowolony, że dała mu pretekst do zatrzymania się. Godzinka upłynęła im na drzemce i migdaleniu. Kiedy ruszyli dalej, jedynie minutę zajęło im stanięcie na szczycie, skąd rozciągał się niczym nieprzesłonięty widok na całą okolicę.
– Miałeś rację – zaśmiała się Eleni.
Ale tym razem nie miał racji i będzie musiał zmagać się z tą świadomością do końca życia.
Pani konsul mieszkała przy strzeżonej ulicy w dzielnicy dyplomatów w Quito. Jej „mieszkanko” – jak je nazywała – mieściło się w starym kolonialnym domu z dziedzińcem pośrodku. W całym Ekwadorze tego typu budowle urzekają przebrzmiałym pięknem, ale w dzielnicy dyplomatów zostały wspaniale odrestaurowane i doprowadzone do stanu dawnej świetności. Otaczały je drzewa pomarańczowe i palmy, a zdobiły flagi wielu krajów.
Leo opadł na stojącą w salonie starą kastylijską sofę pokrytą zielonym pluszem. Od czasu pojawienia się żywych wspomnień wpadł ponownie w otępiałą apatię. Nie miał nic do powiedzenia Marii Clemencii de Leon – co prawda bardzo chciał z kimś porozmawiać, ale nie potrafił się otworzyć przed obcą osobą. Siedziała tak z nim w milczeniu przez kilka minut, a kiedy nie była w stanie znieść dłużej jego posępnej obecności, wstała gwałtownie i wyszła z pokoju ze słowami: „Mam kilka spraw. Zawiadomię pana, kiedy podadzą kolację”.
Wróciła po dwudziestu minutach i poprosiła go, żeby dołączył do niej w jadalni.
– Czy mogę zadzwonić do rodziców? – zapytał.
– Oczywiście, po kolacji.
– Nie, teraz – powiedział.
– Ale w Anglii jest teraz mniej więcej trzecia nad ranem.
– Nie sądzę, żeby mieli coś przeciw.
Była już wyraźnie poirytowana jego obecnością. Siedział tam przez pół godziny bez słowa, a teraz, kiedy podano kolację, chciał dzwonić. Wysłałaby go niedaleko do ambasady brytyjskiej i pozbyła się problemu raz na zawsze, ale teraz czuła się już zobligowana, by dokończyć tę paskudną sprawę. Wskazała mu telefon i wyszła.
Kiedy w końcu znalazł się w jadalni, jedzenie na talerzu było już zimne. Maria Clemencia de Leon już skończyła jeść i niecierpliwie stukała obcasami w parkiet. Kiedy rzucił się na zimny stek i łapczywie pochłonął zakrzepły sos pieprzowy, pani konsul ustaliła z nim wszystkie szczegóły na temat transportu zwłok.
– W środę Eleni poleci do Frankfurtu samolotem bagażowym Lufthansy, stamtąd przetransportują ją na samolot do Aten, a następnie na drugi, do Kithos. Przyleci tam o drugiej w nocy czasu miejscowego w czwartek ósmego kwietnia. Pan wyleci w czwartek...
– Nie, zaraz... Chcę lecieć tym samym samolotem – przerwał jej Leo.
– To niemożliwe. Nie przewiozą takiego ładunku w międzynarodowym samolocie pasażerskim.
– Ona nie jest żadnym ładunkiem, kurwa mać! – krzyknął Leo.
– Cóż, nie kwalifikuje się też raczej jako bagaż podręczny! Nie chodzi o Eleni, Leo, ale o zapieczętowane hermetycznie pojemniki, narkotyki, bomby, o Południową Amerykę... Samo życie. W Grecji obowiązują inne przepisy, możesz więc lecieć z nią z Aten na Kithos.
– W takim razie polecę po niej. Nie zostawię jej tu samej, wtedy przynajmniej się upewnię, że jest na pokładzie i że...
– Leo, ja już się wszystkim zajęłam – warknęła niecierpliwie Maria Clemencia de Leon. – Proszę, zaufaj mi! Jeśli wylecisz w czwartek, nie zdążysz na pogrzeb w piątek. Nie martw się, Celeste i ja zajmiemy się wszystkim na miejscu.
Leo zamilkł. Znów musiał ustąpić, zostawiając ukochaną w rękach ludzi, których ledwie znał. Przeklinał się w duchu za to, że nie potrafił zająć się nią, jak należy. Była już północ, kiedy szofer Marii Clemencii de Leon wysadził go pod hotelem Celeste. Wszyscy goście zgromadzili się wokół niej w barze. Wyjaśniała, co się stało. Leo wyczuł posępną atmosferę, kiedy tylko wszedł do środka. Gdzie się podziała głośna muzyka i rozgadane towarzystwo? Przeszedł przez bar, powłócząc nogami. Wszyscy zamilkli, wpatrując się w niego i czując, że opuszcza ich ochota na przygodę w obcym kraju. Na pustej twarzy Leo było widać wszystkie ich najgorsze obawy. Zatrzymał się. Czuł, że chce coś powiedzieć, ale nie potrafił znaleźć właściwych słów. Był teraz główną postacią w granej tu greckiej tragedii i chór patrzył w tej chwili na niego. Żaden z nich również nie wiedział, co powiedzieć. Wszyscy zamarli w nerwowym wyczekiwaniu. Po chwili przeraźliwej ciszy Celeste zaproponowała:
– Może się czegoś napijesz?
– Nie, dzięki, jak teraz zacznę pić, to trudno mi będzie przestać.
To wystarczyło, żeby rozładować nieco atmosferę i wszyscy zaczęli wyszeptywać kondolencje, powtarzając w kółko te same wyświechtane frazy. Kiwał głową, po czym zniknął na schodach, smutny i samotny cień własnego siebie.
Ubrania Eleni wisiały w otwartej szafie, a jej sandały – pasujące do drobnych stóp – stały koło łóżka. Kilka czarno-białych pocztówek, głównie portretów spalonych słońcem Indian, leżało na blacie stołu. Na parapecie widniała kolekcja kolorowych kamieni, zabieranych przez nią na ich wspólnych wędrówkach, oraz niewielka, rzeźbiona inkaska głowa mężczyzny, którą podarował jej na targu, gdy przyjechali do Latacunga. Uniósł ją, poczuł jej marmurowy chłód w dłoni i wsunął do kieszeni obok spoczywającej tam głowy kobiety. Następnie podszedł do szafy i wyjął ulubioną bluzkę Eleni, bladobłękitną koszulkę z krótkimi rękawami i z kwiatkami wyhaftowanymi na brzegach. Uniósł ją do nozdrzy, wdychał głęboko zapach ukochanej i przez chwilę znów się pojawiła, obejmowała go ramionami i całowała. Przyciskała się do niego, wiosenny zapach jej włosów wypełniał mu płuca, jego palce przebiegały po jej plecach, gładząc niewidoczną kępkę miękkich włosków u nasady kręgosłupa. Cały świat zmienił się w Eleni. Świat słodyczy zapachów. Kiedy wizja się rozwiała, podszedł do jej plecaka, wyciągnął jej perfumy i spryskał nimi koszulkę, by jeszcze przedłużyć jej obecność o kilka ulotnych chwil. Otworzył szufladę i rozrzucił jej ubrania oraz bieliznę na łóżku, także je spryskując. Wyciągnął z plecaka polar i postąpił tak samo. Pokój wypełniał korzenno-kwiatowy zapach, ale jej już nie było. Leo opadł na łóżko i zaczął się śmiać przez łzy.
– Nie za bardzo podobał ci się ten zapach, prawda?
Ktoś kiedyś podarował jej perfumy Anad’s Anad’s. Używała ich tylko dlatego, że nie było jej stać na nic innego. Wszyscy uważali, że uwielbia ten zapach i że łatwo wybrać dla niej kolejny prezent. Nie miała sumienia, żeby im powiedzieć, że wcale go nie lubi. Poza tym Leo go uwielbiał, i to się liczyło.
Ruch w pomieszczeniu obudził kilka much i ciem, wszystkie podleciały do źródła światła, by sprawdzić, co się dzieje. Wspaniały wonny ogród wkroczył w ich sen, ale wokół nigdzie nie było widać kwiatów. Była to jednak dobra wymówka, by potańczyć ze sobą. Leo uważnie przyglądał się wygłupom owadów. Były takie jak on – małe stworzonka starające się pojąć sens tego wszystkiego. Patrzył, jak dwie muszki splecione razem pędzą w kierunku podłogi, po czym rozłączają się i powtarzają wszystko od początku. Czy zwierzęta odbywały taką samą drogę jak on? Szukały partnerki, towarzyszki życia? Być może Eleni jest teraz muszką lub mrówką.
Leo wrócił myślami do niedokończonego doktoratu, który czekał na niego w domu. Po ukończeniu studiów starał się o pracę laboranta w Instytucie Zoologii u znanego profesora Lionela Hodge’a, który był światowym autorytetem wśród badaczy zachowań mrówek. Była to wyłącznie praca, ale z czasem zmieniła się w obsesję, świat mrówek był tak zorganizowany i przez to intrygujący, że Leo postanowił doktoryzować się z tej dziedziny. Teraz się zastanawiał, czy w ogóle będzie mógł wrócić na studia, do jakiejkolwiek normalności. Tkwiący w nim naukowiec niknął w oczach, a żal otwierał go na nowy stosunek do świata.
Zapadł w sen i obudził się nad ranem, wciąż w ubraniu i przy zapalonym świetle. Eleni ponownie złożyła mu wizytę w nocy i spał smacznie, przekonany, że wciąż żyje. Śniło mu się, że popełnił niezwykły błąd i że ona umarła jedynie w jego koszmarze. Ale sny są zwodnicze i nad ranem znów go opuściła.
Wziął prysznic i zmienił ubranie, bardziej z przyzwyczajenia niż powodowany potrzebą. Nie miał nic do roboty ani dokąd iść, spędził więc cały dzień, czytając dziennik Eleni. Lektura pomogła mu przypomnieć sobie wszystko aż do ostatnich minut przed wypadkiem. Pomyślał, że być może widział śmierć Eleni, po czym zemdlał. Skąd by inaczej wiedział, że zginęła, kiedy przywieźli go do szpitala? Był przerażony perspektywą, że w jakimś najmniej przewidzianym momencie jego umysł wypluje z siebie ten ostatni koszmar, który dokona zniszczeń nie do naprawienia. Nie wiedział, co mogło być gorsze: samo wspomnienie, czy też wisząca nad nim groźba jego pojawienia się.
Nadszedł poniedziałek i Leo wrócił z Celeste do kostnicy. Wyciągnięto już ciało Eleni z metalowej szuflady. Ten sam pobity mężczyzna leżał na swoim miejscu pośrodku sali. Wygrał to starcie, ponieważ pracownik już nawet nie starał się go wsunąć do środka.
Eleni została przewieziona do bocznego pokoju, w którym Leo zaczął ją ubierać. Otworzył torbę i wyjął jej długą, zieloną letnią spódnicę i błękitną bawełnianą bluzkę, którą wcześniej spryskiwał perfumami. Poczuł chłód jej skóry po raz ostatni. Jej blade ciało zyskało na miękkości i elastyczności w wyniku balsamowania. Przez dłuższą chwilę tylko ją tak trzymał, po czym wolno, ostrożnie i z całą miłością, jaka kołatała się w jego złamanym sercu, zakładał kolejne elementy ubrania. Kiedy skończył, poprosił Celeste, by zrobiła jej makijaż. Sam by to zrobił, ale nie umiał i obawiał się, że może nie wypaść, jak należy. Przypudrowała nacięcie na policzku Eleni tak, że prawie nie było go widać, następnie nałożyła nieco różu na policzki, żeby przydać zmarłej rumieniec życia. Nałożyła jej szminkę na usta i delikatnie podkreśliła kontury oczu. Nawet w śmierci kryje się próżność: potrzeba ukrycia poskręcanego ciała, ran i wygładzenia wykrzywionej w bólu twarzy pod maską spokoju. Eleni za życia nigdy się nie malowała, ale po śmierci było to obowiązkowe. Leo chciał, by wyglądała jak najpiękniej.
Ciało Eleni przetransportowano do pobliskiego zakładu pogrzebowego, gdzie zostało umieszczone w specjalnej metalowej trumnie. Leo upewnił się, czy trumna spełnia wszystkie wymagania sanitarne linii lotniczych. W pomieszczeniu zakładu nie mogli zalutować wieka trumny, Eleni musiała więc wycierpieć jeszcze jedno poniżenie, bo została wyniesiona przez tylne drzwi na parking. Leo wyjął dwie inkaskie główki z kieszeni, włożył w jej dłoń głowę mężczyzny i zacisnął na niej jej palce. Drugą wsunął sobie do kieszeni z prawej strony. Pocałował Eleni w czoło.
– Eleni, karthiamou, dziękuję ci za twoją miłość.
Ich przygoda rozdzieliła ich na zawsze, ale ona będzie szła dalej, podróżując przez ukryty świat, głębiej niż on sam mógł to zrobić, jak strażnik nieznanego lasu. Teraz byli jak morze i księżyc, oddaleni o tysiące kilometrów, pozostający jednak w pełnej harmonii. Kiedy on zakończy życie, znów nadejdzie ich pora, a kiedy się to stanie, znikną wszystkie dzielące ich przeszkody, będą tańczyć razem po kres czasu. Czymże jest życie, jeżeli nie wakacjami wciśniętymi w wieczność?
Wytarł swoje łzy z jej twarzy i się cofnął. Pracownicy zakładu pogrzebowego podnieśli ciężkie wieko trumny i niezdarnie nasunęli je na nią. Przytknęli końcówki lutownic do krawędzi i Eleni została bezceremonialnie zaplombowana wewnątrz opakowania, jak sardynka w puszce.
Stali we troje, czekając, zgarbieni i złamani żalem, na lotnisku w Atenach w czwartkowy poranek. Leo przyleciał poprzedniego dnia i teraz stał w towarzystwie swojego ojca i Alexandrii w punkcie odbioru ładunków. Żałował, że nie ma tu jego matki, ale ku jej wściekłości nie dano jej urlopu w banku, w którym pracowała.
Nic do siebie nie mówili, wsłuchani w bicie własnego serca. Lot z Frankfurtu pojawił się właśnie na tablicach informacyjnych lotniska przy napisie: ON TIME. Aż do tej chwili Alexandria męczyła Leo, każąc mu opisywać okoliczności wypadku. Nie można właściwie opłakiwać zmarłej ukochanej osoby, jeśli ma się jakieś wątpliwości dotyczące jej śmierci. Wszystkie te przepytywania i śledztwa, oględziny zwłok i sprawy sądowe wiązały się z tą właśnie prawdą. Sam fakt śmierci nie wystarczy, trzeba mieć pewność co do jej okoliczności. Leo cierpliwie informował Alexandrię o tym, czego się sam dowiedział, i o tym, co pamiętał, omijając jedynie te słowa, które ją zabiły: „Usiądźmy z przodu”. To była jego tajemnica, a poczucie winy krwawiło jak świeżo otwarta rana.
Samolot wylądował, a oni czekali w spokoju, aż przywiozą trumnę, a ich pełna żałoby obecność w olbrzymim hangarze była zgoła osobliwa. Przyglądali się, jak olbrzymie zakurzone ciężarówki wjeżdżają i wyjeżdżają przez duże bramki, jak ładuje się worki z pocztą oraz różne pudła i skrzynie niesione na widłach wózków. Hangar wypełniał ryk silników, odgłosy trzaskania metalowymi drzwiami i głuche uderzenia rozpadających się pudeł o podłogę. W końcu na elektrycznym wózku prowadzonym przez mężczyznę w granatowym kombinezonie wyłoniła się trumna.
– Jest! – krzyknął Frank.
Alexandria wydała z siebie okrzyk rozpaczy. To niemożliwe, żeby jej mała dziewczynka z brązowymi oczami mogła znajdować się w lśniącym metalowym pudle sunącym w ich kierunku! Jej serce wypełniały wszystkie wcielenia Eleni, którą kochała. Dziecka, które ssało jej pierś i spało w jej objęciach, drepczącego malca, który sprawił jej tyle radości pierwszym wypowiedzianym słowem, podskakującej dziewczynki, którą trzymała za rękę w drodze do szkoły, zadziornej i żywej nastolatki, która jechała do Anglii, i politycznie świadomej kobiety, która lubiła przygody. Nawet w największych koszmarach Alexandria nie widziała swojej jedynej córki wracającej do domu w metalowej skrzyni, jak ponura pamiątka z Hadesu. Zaczęła drżeć na całym ciele. Leo instynktownie objął ją ramieniem, ale strąciła je i odeszła na bok, żeby być sama. Była zupełnie nieutulona w żalu. Po godzinie siedzieli już na pokładzie małego samolotu śmigłowego, który leciał na Kithos, z bolesną świadomością, że Eleni znajduje się bezpośrednio pod ich stopami, w mroźnej ładowni, podobnie jak ich bagaż.
Wiatr wzmagał się przez cały dzień i zwykle jasne, chociaż zadymione niebo nad Atenami nabrzmiało burzowymi chmurami. Pilotowi odradzano lot w takich warunkach, ale ponieważ był mieszkańcem wyspy, a Alexandria uczyła kiedyś jego dzieci, nie chciał opóźniać lotu.
Kiedy tylko wystartowali, samolot znalazł się w burzowym paśmie. Maszyną rzucało z jednej strony na drugą, dzięki czemu siłą rzeczy mieli naturalny widok na morze pod nimi. Samolotem targało naprawdę mocno, o kabinę uderzały kolejne podmuchy nawałnicy, a pioruny biły tak blisko, że aż wzdrygali się przy każdej błyskawicy przecinającej niebo. Samolot znalazł się w kominie powietrznym i lecieli w dół, co chwila unoszeni bez wysiłku, opadali w fotelach, boleśnie obtłukując się o siedzenia. Frank zaczął się bać, że nie przeżyje tego lotu, skulona Alexandria próbowała powstrzymać odruch wymiotny, ale Leo był zadowolony z tego romansu ze śmiercią. Burza to była sprawka Eleni, przyzywała go i niebiosa pękły na jej rozkaz. Czuł jej gniew wywołany rozłąką z nim. Cała przyroda za jej sprawą stała teraz przed nim, patrząc mu głęboko w oczy. Eleni była wszędzie, bardziej obecna w sercu Leo niż kiedykolwiek. Jeszcze dwa tygodnie temu odrzuciłby tego rodzaju spekulacje, uznając je za idiotyczne, powiedziałby, że po śmierci nie pozostaje nic, jedynie gnijące ciało. Zmiana, jaka w nim nastąpiła, była diametralna.
Całe Kithos aż huczało od plotek i pogłosek. Wielu podejrzewało, że ze śmiercią Eleni wiązało się coś jeszcze, o czym nikt nie mówił. Niektórzy z całym przekonaniem sądzili, że miało to związek z narkotykami, bo po co innego ktoś miałby odwiedzać Kolumbię? Jeden człowiek nawet utrzymywał, że została zabita przez kartel narkotykowy. Oczekiwanie na rozwianie tych wątpliwości było na wyspie tak wielkie, że osiągnęło apogeum, kiedy Leo, Frank i Alexandria wysiedli z samolotu i zobaczyli odziany na czarno tłum ludzi przyciskających twarze do okien budynku lotniska. Jeszcze nie przekroczyli progu sali odpraw, kiedy opadły ich tłumy szlochających żałobników, obejmujących ich i poklepujących po plecach, co miało oznaczać połączenie się z nimi w bólu. Kiedy w końcu pojawiła się trumna, rozległ się ogólny jęk żalu. Następnie przy wtórze szeptów tłum wypchnął dystyngowanego siwego pana w doskonale skrojonym garniturze. Leo zastanawiał się, czy to nie jest jakiś miejscowy dygnitarz. Zapadła głucha cisza. Alexandria wpatrywała się w niego pytającym wzrokiem.
– Georgios!
– Przepraszam, przyleciałem, kiedy się tylko dowiedziałem.
– Teraz ci się zechciało! Za późno, Georgios, do cholery, zdecydowanie za późno!
Georgios zagryzł wargi i spuścił głowę.
– Zaprowadź mnie do niej – powiedział cicho.
Alexandria nawet nie drgnęła.
– Proszę, Alexi.
Poprowadziła go przez tłum do trumny, przy której stał Frank. Georgios rzucił się bez słowa i przypadł do trumny.
– Muszę ją zobaczyć, muszę zobaczyć moją dziewczynkę! – krzyczał, starając się otworzyć wieko.
– Zostało zalutowane, nie możesz go otworzyć – powiedziała Alexandria. Delikatnie położyła mu dłonie na ramionach, starając się go odciągnąć, ale Georgios najwyraźniej nie słyszał, co powiedziała, i bezskutecznie mocował się z wiekiem.
– Jesteś tam, karthiamou, naprawdę jesteś w środku? – Ledwie można było usłyszeć jego głos. – Moja dziewczynko, czy to ty?
Gładził dłońmi wieko trumny, jakby starał się odzyskać z nią łączność. Kiedy w końcu po dłuższej chwili podniósł się z klęczek, widać było popękane żyłki w jego oczach.
– Och, Alexandria. Co ja zrobiłem!
Kiedy kondukt dotarł do miasta, ludzie wyszli z domów, by pójść za nim, przytrzymując płaszcze i kapelusze szarpane wiatrem. Szli wolno wąskimi uliczkami starej dzielnicy miasteczka, a potem na wzgórze, aż stanęli przed bramą niewielkiej kaplicy Agia Sofia, gdzie czekał na nich Papa Nikos z wielką siwą brodą i rozwianymi wiatrem czarnymi szatami. Trumnę Eleni umieszczono na długim stole w głównej apsydzie w której zgodnie z tradycją, miała spędzić całą noc z czuwającą przy jej boku rodziną.
Burza przyniosła deszcz. Spadło w jedną noc tyle wody, ile zwykle przez miesiąc. Krople dudniły o dach i stukały w szyby. Grób, wykopany dwa dni wcześniej, wypełnił się wodą i jego ściany się osunęły. Rankiem zastali w nim mul i błoto. Grabarz musiał go jakoś osuszyć i odkopać podczas mszy żałobnej za duszę Eleni, odprawianej w kaplicy. Przybyli na nabożeństwo ludzie wypełnili szczelnie całą kaplicę. Leo nie rozumiał ani słowa z ceremonii kościoła wschodniego. Wymknął się z tyłu kaplicy i obserwował grabarza, który ze zroszonym potem czołem porządkował grób.
Na niebie nie było widać ani śladu wczorajszej burzy, powietrze było rześkie i świeże. Alexandria wybrała dla córki spokojną kwaterę. Leo i Eleni często odwiedzali kaplicę podczas wizyt na Kithos, po czym krętymi ścieżkami, po których zwykle chodziły tylko kozy, szli przez gaje oliwne do opustoszałej plaży po drugiej stronie wyspy. Czasami zatrzymywali się na małym cmentarzu, by przysiąść na murku, ciesząc się chłodniejszym powietrzem na tej wysokości i podziwiając oszałamiający widok na szmaragdowe morze. Pewnego razu, kiedy nikogo nie było w pobliżu, rozebrali się do naga i leżeli jak jaszczurki, wygrzewając się w piasku. Kiedy upał stał się nie do wytrzymania, wbiegali do morza i dokazywali jak dzieci, nurkując, opryskując się wodą i obejmując.
Teraz Eleni będzie mogła na zawsze już cieszyć się chłodniejszym powietrzem i podziwiać piękny widok. Jej śpiew będzie towarzyszył dźwiękom delikatnych kozich dzwonków.
Grabarz właśnie odłożył szpadel i otarł pot z czoła, kiedy Papa Nikos wyłonił się z kaplicy, a trumna i żałobnicy za nim. Leo dołączył na końcu konduktu. Opuszczono trumnę do dołu i zmówiono modlitwę. Nagle nastąpiło załamanie w wyznaczonym porządku uroczystości. Jakiś mężczyzna coś powiedział i stojący wokół niego pokiwali twierdząco głowami. Wkrótce rozpętała się ożywiona dyskusja. Coś było nie tak. Po chwili Leo usłyszał odgłos dudnienia i przepchnął się przez tłum. Zobaczył, że grabarz wskoczył do grobu i stara się oderwać wieko trumny za pomocą styliska szpadla.
– Co ty robisz? – krzyknął Leo. – Nie otwieraj jej. Przecież zginęła tydzień temu.
Starał się złapać za stylisko szpadla, ale jego ojciec chwycił go za ramię.
– Leo, oni chcą, by natura zrobiła swoje. To metalowa trumna, zamierzają wpuścić do niej powietrze.
Spojrzał na Alexandrię, która skinęła głową. Sama też tego chciała. Szpadel znów uderzył o wieko i rozległ się głuchy odgłos.
– Tato, nie pozwól im tego robić... – błagał Leo.
– Muszą ją zobaczyć, Leo. Jak mogą ją opłakiwać, skoro jej nie widzieli? Będzie ich nawiedzać na każdym rogu ulicy, jeśli tego nie zrobią. Muszą się upewnić, że na pewno jest w środku – powiedział Frank, a grabarz walił niemiłosiernie w trumnę z całych sił.
– Oczywiście, że jest w środku. Sam ją tam włożyłem, na miłość boską! – protestował Leo.
– To nie wystarczy, Leo. Powinienem był to przewidzieć – odparł Frank.
– Co masz na myśli?
– Wyjaśnię ci innym razem, po prostu mi uwierz – powiedział Frank, kończąc dyskusję. Leo się poddał, ale nie był w stanie patrzeć.
Odgłos uderzeń przybierał na sile. Wieko się nie poddawało. Ktoś poszedł po łom i biedny grabarz tym narzędziem podważył wieko trumny. Leo odwrócił się i odszedł na bok. Nie chciał oglądać gnijącego ciała Eleni pokrytego czerwiami. Nie chciał, by ten obraz wrył mu się w pamięć obok tych wszystkich okropieństw, których doświadczył przez ostatni tydzień. Brutalne uderzenia w trumnę zniszczyły cały sens i znaczenie pogrzebu. Serca zgromadzonych biły coraz szybszym rytmem, zapomniano o modlitwach, a powagę i podniosły nastrój zastąpiły strach i złe przeczucia. Wieko zaczynało się poddawać. Rozległ się straszliwy zgrzyt metalu i towarzyszący mu okrzyk żałobników. Łom ponownie szarpnął za miejsce lutowania i wieko uległo. Na chwilę zaległa grobowa cisza i wszyscy zgromadzeni wpatrywali się z otwartymi ustami we wnętrze trumny. Leo zamarł. Jakaż to niewypowiedziana groza tak ich zaklęła? Nagle rozległo się dzikie wycie, które zmroziło mu krew w żyłach. Nigdy w życiu Leo nie słyszał tak strasznego dźwięku. Wbrew sobie odwrócił się i zobaczył Georgiosa na czworakach, z głową pochyloną nad rozkopanym grobem. Z otwartymi ustami wył jak zwierzę, raz za razem. Była to żałobna pieśń nieznana kulturze Leo. Pieśń wyrażająca poczucie winy i żałość, jakiej nie potrafiła znieść dusza człowieka. Alexandria zachwiała się, nogi odmówiły jej posłuszeństwa i jej siostry pospieszyły do niej, chroniąc ją przed upadkiem. Leo postąpił krok na przód i zerknął do otwartego grobu. Wewnątrz leżała Eleni, w takim samym stanie, w jakim widział ją ostatnio, a w palcach ściskała inkaską główkę mężczyzny. Jej twarz pokrywał makijaż. Słodko spała. To jej młodość i piękno sprawiły, że wszyscy zaniemówili. Czuł, jak coś go ciągnie do grobu. Był jak zaczarowany. Chciał zostać pochowany wraz z nią. Coś go jednak powstrzymywało, jakiś pradawny instynkt. Leo sądził, że to tchórzostwo.
I wtedy usłyszał jej głos.
– Żyj – powiedziała. – I żyj pięknie.
Wpis numer 58
Ten podział na przeszłość, Teraźniejszość i przyszłość niczego nie oznacza i ma jedynie wartość iluzji tak uporczywej, jak to tylko możliwe
Einstein
Dobrze, dobrze, postaw tutaj szklankę z wodą... Troszkę bliżej, żebym mógł jej dosięgnąć... Dziękuję. Wiesz, że może ten lekarz miał jednak rację... Może powinienem odpocząć? Naprawdę czuję się jakiś senny. Nie? Mam mówić dalej? Dobrze, Fischel. Podoba ci się więc moja opowieść, tak? A, rozumiem... Wciąż nic nie mówisz. Będziemy tylko słuchać, tak? Dobrze, kawalerze. Możesz sobie słuchać, ale pamiętaj, jak mama się o ciebie martwi. Od „nocy kryształowej” minęły trzy tygodnie. Wiesz, chłopcze, byłem chory, zanim mnie zabrali – skończyło się tylko na ogolonej głowie i kilku siniakach – może dlatego przestałeś się odzywać, ale nie wolno ci się martwić, nie są w stanie nas zabić. Pamiętaj, że tam, w górze nad chmurami, wciąż świeci słońce... Nie jesteś tego pewien, co? Rozumiem. To daje do myślenia. Odezwiesz się, kiedy będziesz chciał. Mogę już opowiadać dalej?
Kiedy mieliśmy po osiem lat, Jerzy Ingwer i ja wpadliśmy na pomysł, żeby powyrywać wszystkie kwiaty przed szkołą. Oczywiście złapano nas i odesłano do dyrektora. Byliśmy tak przerażeni tym, co może nam zrobić, że siedzieliśmy przed jego gabinetem i ryczeliśmy, jakby zbliżał się koniec świata. Teraz też siedzieliśmy obok siebie i w strachu czekaliśmy, co będzie dalej. Kiedy w końcu Neidlein wydał rozkaz zwolnienia nas z nocnej służby i odesłał nas na linię frontu, chłód przeszedł mi po krzyżu i znów poczułem się jak tamten mały chłopiec. Pragnąłem tylko, by mama utuliła mnie w swoich ramionach i powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Przycisnąłem list od Lotte do nosa i znów wdychałem zapach jej perfum, zanim włożyłem go do kieszeni na piersi obok zdjęcia, które teraz trzymasz w dłoniach.
– Chodź, Daniecki – Kiraly kpił swoim kulawym niemieckim.
– To niegrzecznie kazać śmierci czekać.
Podniosłem karabin i pomaszerowałem wraz z innymi, pokonując krótki odcinek między liniami wsparcia i frontem.
Wielokrotnie wracałem na pole bitwy pod Gnilą Lipą, Fischel, i to nie tylko w koszmarach nocnych, ale również za sprawą książek historycznych. Będąc zwykłymi piechurami, wypełnialiśmy tylko rozkazy i walczyliśmy za kawałek ziemi porośnięty trawą, na którym staliśmy. Nie znaliśmy obrazu całości, ale teraz wiem, że przeciwko nam stało pół miliona Rosjan rozciągniętych na pięćdziesięciokilometrowej linii frontu na wschód od rzeki. Było nas sto siedemdziesiąt pięć tysięcy. Od początku byliśmy skazani na klęskę.
Nie było czasu na właściwe okopanie się. Mieliśmy do dyspozycji tylko niewielką bruzdę wysoką do kolan, która zapewniała osłonę jedynie leżącemu żołnierzowi. My usadowiliśmy się w kępie drzew około pięćdziesięciu metrów od rzeki. Po naszej prawej stronie znajdowała się otwarta przestrzeń, a po lewej był gęstniejący las. Po drugiej stronie rzeki teren wyglądał podobnie – las, łąki i pagórki.
Pamiętam, że panował bezruch i zalegała cisza, i że byłem tak zmęczony po nocnej pracy, że opadały mi powieki. Wyciągnąłem rękę i ścisnąłem Jerzego za ramię.
– Powodzenia, przyjacielu. – wyszeptałem.
– Musimy zwyciężyć, Moritz – odpowiedział. – Nie dla Austriaków, ale dla Ulanowa.
Rozkaz natarcia przyszedł o świcie. Artyleria wypuściła ogłuszający ogień zaporowy, ale to, co głośno dudniło w naszych uszach, kilometr dalej zmieniało się w ledwie widoczne, nafaszerowane ołowiem tumany kurzu nad rosyjskimi liniami. Był to bardziej rozproszony, przypadkowy ostrzał niż ogień zaporowy poprzedzający skuteczne natarcie piechoty. Ogień trwał dwadzieścia minut i artylerzyści pocili się przy swoich armatach, ale po prostu brakowało nam ciężkich dział, żeby prowadzić skuteczny ostrzał. Dlatego rozkaz porucznika Neidleina, by nacierać, był dla nas całkowitym zaskoczeniem. Kiedy usłyszałem słowo „nacierać”, serce podeszło mi do gardła. Kiraly zwrócił się w stronę tyczkowatego Austriaka i krzyknął:
– Nacierać, jak to nacierać? Ledwie daliśmy im prztyczka. Człowieku, trzeba ich ostrzeliwać, potrzebujemy silniejszego ostrzału.
– To rozkaz, Kiraly. Nie dyskutować! – rzucił wściekle Neidlein. – Wyłazić z rowu, nacierać i niech Bóg będzie z wami!
Podnieśliśmy się z ziemi i wygramoliliśmy się z bruzdy, unosząc karabiny z bagnetami na lufach. Za nami dobosze wybijali energiczny rytm, mający nas zagrzewać do walki. Spodziewałem się, że spadnie na nas grad pocisków, ale przywitała nas jedynie niesamowita cisza. Wyszliśmy ze schronienia za drzewami i skierowaliśmy się wzdłuż rzeki. Po prawej stronie widziałem długą ławę składającą się z trzech, czterech rzędów żołnierzy biegnących koło siebie ramię w ramię. Rosjanie wciąż milczeli. Co oni wyrabiają? Być może myliłem się co do naszej artylerii. Czyżby się wycofywali? Kiedy dotarliśmy do rzeki, nasza artyleria wznowiła ogień, żeby zapewnić nam bezpieczną przeprawę. W najpłytszych miejscach brzegi rzeki łączyły przerzucone nocą kładki, ale wielu z nas wolało przejść ją w bród, unosząc karabiny wysoko nad głowami.
Stromy brzeg po drugiej stronie zapewniał nam marną osłonę, ale wygoniono nas z stamtąd. Przed nami rozciągała się otwarta przestrzeń łąki z kępami krzewów i drzew. Rosła tu wysoka bujna trawa, sięgająca gdzieniegdzie do pasa. Tupiąc głośno, nacieraliśmy na wroga ścianą błyszczących bagnetów. Gruba trawa owijała się wokół naszych butów, spowalniając nas, chcąc nas zatrzymać. Znajdowaliśmy się w odległości dwustu metrów od linii wroga, w zasięgu ich karabinów, a mimo to rosyjskie strzelby milczały. Ale nie wycofywali się. Widziałem teraz wyraźnie sylwetki żołnierzy wroga, odcinające się na tle płomiennie czerwonego porannego nieba, czekające ze spokojem na nas, jak strażnicy piekieł. Krew zastygła mi w żyłach, a nogi zaczęły się trząść. Wpadaliśmy prosto w pułapkę. Biegłem dalej naprzód, podtrzymywany w pędzie jedynie impetem gnających Austriaków, ale tak naprawdę pragnąłem wpełznąć głęboko w ziemię i przyłączyć się do robaków. Z odległości stu pięćdziesięciu metrów widziałem Rosjan patrzących przez przyrządy celownicze swoich strzelb, celujących w nas i czekających na rozkaz otwarcia ognia. My również wznieśliśmy nasze karabiny, kiedy nagle nad naszymi głowami rozległ się świszczący dźwięk. Padłem na ziemię i w tej samej chwili gdzieś w pobliżu rozległa się potworna eksplozja. Ziemia zadrżała mi pod stopami i po sekundzie eksplodował kolejny pocisk, a potem jeszcze jeden. Kiedy padały na nas kolejne pociski, powietrze wypełniły dziwne wibracje. Dym zatkał mi płuca i palił w oczy. Coś walnęło w moje plecy z głuchym odgłosem. Pewnie dosięgła mnie kula. Sparaliżowany strachem, przywarłem do ziemi ukryty jedynie w wysokiej trawie. Byłem pewien, że za chwilę zginę na tej łące. Sięgnąłem do tyłu i wymacałem ranę na plecach. Kiedy spojrzałem na dłoń, była cała we krwi, chociaż wcale nie czułem bólu. Wtedy zobaczyłem, jak na trawę z czyjegoś buta wycieka szkarłatna ciecz. Wciąż tkwiła w nim urwana w kostce stopa. Nie zostałem postrzelony, a jedynie kopnięto mnie w żebra. Rozejrzałem się wokół, szukając Jerzego, ale już go koło mnie nie było. Nasze oddziały wciąż kontynuowały samobójczy atak na Rosjan. Pożegnałem się w myślach z rodziną i zapewniłem Lotte, że ją kocham. Następnie podniosłem się z ziemi i zataczając się, ruszyłem dalej naprzód. Nad polem bitwy zawisł brunatny tuman. Teraz kule świstały w obu kierunkach i wokół mnie zaczęli padać ludzie. Przede mną wybuchł szrapnel i trzech moich rodaków rozerwało na kawałki. Potknąłem się o leżące w trawie ciało i upadłem na twarz. Odwróciłem się, żeby sprawdzić, w jakim jest stanie, i zobaczyłem Piotra Barysława. Czy też raczej to, co z niego zostało. Przecięło go na pół – brakowało mu lewej połowy twarzy i klatki piersiowej. Serce wisiało mu na żyle koło nogi, a jedno jego ramię leżało w trawie kilka metrów dalej. Odwróciłem się. Teraz pociski spadały co kilka sekund, rażąc szrapnelami na wszystkie strony, a hałas był wprost ogłuszający. Porucznik Neidlein upadł koło mnie. Trząsł się cały.
– Chodź ze mną, zdejmiemy artylerzystów – warknął. – Tam jest stanowisko artyleryjskie.
Wskazał kępę drzew sto metrów dalej. Widziałem stertę worków z piaskiem i wystającą nad nimi lufę.
– Będziemy musieli się zbliżyć, czołgać się, aż ich wyraźnie zobaczymy. Posłałem już na nich ludzi z drugiej strony.
Pełzaliśmy ostrożnie przez trawę, aż dotarliśmy do zbawiennego rowu. Nad naszymi głowami świstały kule karabinów. Rosjanom wciąż nie udawało się złamać linii ataku i kilku naszych wdarło się do ich okopów, rozpoczynając walkę wręcz z wrogiem. Inni trzymali pozycje i strzelali z łąki. Zostaliśmy rozproszeni. Nasze strategie z poligonu nie miały tu żadnego zastosowania. Rozkazy nikły w zgiełku bitewnym i każdy musiał sobie radzić sam. Poza mną. Mój los nie zależał ode mnie. Oficer dyszał mi do ucha i kazał podnieść głowę znad trawy, żebym sprawdził, jak blisko celu jesteśmy. Uważałem to za czyste szaleństwo – to cud, że jeszcze nas nie zastrzelili! Gdybym wystawił głowę z rowu choćby odrobinę, odstrzeliliby mi ją. Zawahałem się.
– Dalej, Daniecki, nie bądź takim strachliwym Żydkiem, bo przez was my, goje, przegramy wojnę – wysyczał mi do ucha porucznik Neidlein.
Była to obelga, której nie mogłem przełknąć.
– Nie, to wy, głupi, uparci Austriacy, przegracie tę wojnę! – wykrzyknąłem. – Jesteście tylko narodem tańczących walce cukierników. Skąd wam do łbów przyszło, że pokonacie Rosjan? Sam sobie wyjrzyj, jak jesteś taki odważny!
Leżeliśmy obok siebie na brzuchach, przyciskając twarze do ziemi i wpatrując się w siebie jak stare małżeństwo w przeddzień rozwodu. Porucznik Neidlein był oburzony.
– Zostaniesz za to ukarany, Daniecki! – ryknął.
– Jeśli dożyję zmierzchu, z rozkoszą przyjmę za to karę.
Pomyślałem, że obaj mamy niewielkie szanse, żeby to przeżyć i rozegrać grę z karanym żołnierzem w roli głównej.
– Daniecki, masz spojrzeć, to rozkaz.
– Och, niech pan da spokój, panie poruczniku! – błagałem go.
Neidlein wyciągnął pistolet i przystawił mi go do głowy.
Pragnienie życia jest tak silne, że mając do wyboru dwa rodzaje śmierci, człowiek zawsze wybierze ten, który da mu czas, nawet jeśli jest to kwestia zaledwie kilku sekund. Ludzie wyskakują z płonącego budynku, bo nie chcą spłonąć wraz z nim. Ponieważ przez tych kilka sekund coraz szybszego lotu w dół Bóg, który nie chciał ocalić ich z płonącego budynku, może sięgnąć z niebios i sprowadzić ich żywych na ziemię. Może będą poobijani, połamani – ale żywi. Nadzieja opiera się rozumowi.
Wstrzymałem oddech i wolno uniosłem głowę nad wysoką trawę. Seria kul poszatkowała liście wokół mnie, uchyliłem się więc błyskawicznie. Bóg na razie odroczył moją śmierć. Neidlein się zaśmiał.
– Żyjesz jeszcze, Żydku? Co widziałeś?
– Jesteśmy mniej więcej trzydzieści metrów od nieprzyjaciela, panie poruczniku, ale leżymy niemal na skraju wysokiej trawy. Dalej nie ma się gdzie skryć. Co robimy?
Neidlein nerwowo skubał wąsy. W myślach rozważał możliwości. Żadne nie nastrajały optymistycznie.
– Czekaj tutaj – warknął i pełzaniem wycofał się przez trawę. Wydawało mi się, że minął rok, zanim wrócił, choć prawdopodobnie trwało to nie więcej niż kilka minut.
– Dobrze – powiedział, łapiąc oddech. – Hausmann i Kowak są trzydzieści metrów od nas, po lewej stronie, a za nimi Wodecki i Rolka. Kiedy Rosjanom skończy się taśma, natrzemy na nich w przerwie, gdy będą ładować nową, a inni pójdą za nami. Zobaczymy, czy zdołamy zastrzelić ich w tej kryjówce. Wtedy zwrócimy ich własny karabin przeciwko nim i będziemy starali się utrzymać pozycję.
Czekaliśmy na stosowny moment i po chwili Neidlein skinął głową. Podnieśliśmy się i ruszyliśmy na stanowisko artyleryjskie pod gradem kul i pocisków. Ledwie zdawałem sobie sprawę z obecności innych, biegnących razem z nami, ale kiedy Neidlein i ja dotarliśmy do celu, został tylko Kowak. Wycelowaliśmy karabiny w niespodziewających się ataku Rosjan. Było ich trzech i kiedy podnieśli przestraszony wzrok, strzeliliśmy im w głowy. Gdy przełaziliśmy przez worki z piaskiem, trafiono Kowaka, a jego ciało padło bez życia po drugiej stronie. Żadną miarą nie byliśmy w stanie sami utrzymać tego stanowiska i Neidlein wiedział o tym. Strzelił kilkakrotnie w zamek karabinu, uszkadzając go, odwróciliśmy się na pięcie i uciekliśmy w stronę kępy krzewów. Porucznik Neidlein potknął się o jakiś korzeń i zanim zdołał się podnieść, został postrzelony w nogę. Powinienem był się zatrzymać, żeby mu pomóc, ale pobiegłem dalej. Neidlein podniósł się i wciąż uciekał, kuśtykając tak szybko jak potrafił. Dopadłem krzewów i rzuciłem się na ziemię. Teraz Neidlein, kulejąc, biegł nieco z tyłu. Znów dostał postrzał, tym razem w plecy, jakimś cudem utrzymał się jednak na nogach i zataczając się, biegł dalej. Przeszyła go kolejna kula i zobaczyłem, jak krew tryska mu z brzucha. Opadł na kolana, nie był jednak gotowy na śmierć, ponieważ wspomnienie życia krążyło w jego porozrywanych żyłach i tylko wytrzeszczając oczy mozolnie pełzł w moją stronę. Znajdował się już mniej więcej w odległości dziesięciu metrów, kiedy pocisk przeszył mu czaszkę, a wtedy opadł na łąkę. Jeszcze przez minutę drgały mu nogi, po czym zamarł.
Przez dwie godziny wyrzynano nas bezlitośnie na polach i w zagajnikach wzdłuż rzeki. Kastrowano całe regimenty, a setki głupio upartych oficerów poświęcało swoje życie tanim kosztem, prowadząc żołnierzy na pozycje niemożliwe do obrony. Łąkę pokrywały leje po pociskach i strzępy szarobłękitnej tkaniny. Oderwane palce nieustępliwie wczepiały się w kolby karabinów. Krwawe ochłapy ciał plamiły trawę. Coraz głośniejsze były jęki zmasakrowanych żołnierzy. Mniej więcej o dziesiątej rano zaatakowała rosyjska piechota, przedzierając się przez Dwunasty Korpus broniący lewej flanki. W końcu ktoś wydał rozkaz odwrotu, który żołnierze przekazywali sobie krzykiem jeden przez drugiego. Ci z nas, którzy byli w stanie, odwracali się i uciekali na łeb na szyję przez pola, przez rzekę i do lasu, cały czas ścigani przez rosyjską artylerię. Minąłem sześciu naszych martwych doboszy, leżących wciąż w szyku z werblami na szyjach, z szeroko otwartymi oczami i ustami. Wyglądali jak ołowiane żołnierzyki powalone ręką rozdrażnionego brzdąca. Nie wiem, jak zginęli, ale ich pobladłe twarze nagle bardzo się postarzały.
Biegliśmy dalej na oślep przez kilka kilometrów, aż oficerowie zapanowali nad nami i wydali rozkaz przegrupowania. W narastającym chaosie wpadłem na Węgra Kiraly’ego. Wyróżniał się spośród wszystkich, ponieważ miał czysty mundur. Zapytałem go, gdzie się uchował. Zaśmiał się tylko w odpowiedzi i mrugnął do mnie.
Odnaleźliśmy drogę do naszej kompanii i dopiero tam przekonaliśmy się o tym, jak wielkie były rozmiary strat. Nakazano odliczanie i z dwustu sześćdziesięciu żołnierzy z naszej kompanii pozostała połowa. Tego ranka nad Gniłą Lipą zginęło dwadzieścia tysięcy żołnierzy. Gdzie jest Jerzy Ingwer? Nigdzie nie mogłem go znaleźć. Przypadałem do jednego żołnierza po drugim, pytając, czy go nie widzieli – bezskutecznie. Byłem przerażony. Po pierwszym dniu walki straciłem dwóch przyjaciół – Ingwera i Barysława – widziałem też śmierć porucznika. Mój żal okazał się jednak przedwczesny, ponieważ dwie godziny później między drzewami pojawiła się zgarbiona postać. Żołnierz niósł na ramieniu ciało i wolno szedł w naszą stronę ciężkim krokiem. Kiedy się zbliżył, zobaczyłem, że jest to Jerzy Ingwer z ciałem porucznika Neidleina na plecach. Podbiegłem do niego i pomogłem mu położyć Neidleina na ziemi. Następnie zarzuciłem mu ręce na szyję i mocno objąłem. Nie potrafię ci opisać mojej radości na ich widok.
Jeszcze bardziej zdumiewające było to, że Neidlein wciąż żył. Podwójny cud. Zaniesiono go do lazaretu, ale nie spodziewałem się, że go jeszcze kiedyś zobaczę. Jerzy dostał medal za odwagę. Co do mnie, przez całą wojnę nie dostałem żadnego odznaczenia. Twój ojciec ma instynkt przetrwania, lecz nie jest typem bohatera.
Nie mieliśmy czasu na odpoczynek. Mówiono, że nadciąga rosyjska kawaleria. Sama myśl o Kozakach napełniała nas przerażeniem.
Nie mieliśmy czasu na przegrupowanie się w formację bojową, znów zarządzono więc odwrót. W miarę, jak posuwaliśmy się na zachód, na drogach spotykaliśmy coraz więcej ludzi. Oddziały wojska mieszały się z chłopami i mieszkańcami wiosek, których ewakuowano z domów. Jakby nie było dość, oprócz tej nieszczęsnej zbieraniny na drogach pojawiły się wszelkiego rodzaju pojazdy: samochody pancerne, ambulanse, kuchnie polowe i wozy przeładowane meblami i innym dobytkiem uciekających chłopów. Niemal każda rodzina prowadziła krowę i wiozła po kilka kurczaków. Kolumny wlekły się niemiłosiernie i czasami z tyłu rozlegały się okrzyki: Kosaken kommen!, a wówczas całe bataliony rozpierzchały się w panice po polach. Przed zapadnięciem zmroku wycofaliśmy się o trzydzieści kilometrów i byliśmy śmiertelnie zmęczeni i wygłodniali. Kiedy padła komenda: „Stój!”, byłem tak wycieńczony, że położyłem się na poboczu drogi i natychmiast zasnąłem.
Przez dwa tygodnie maszerowaliśmy dniami i nocami i – jakby mało było nam nieszczęścia – zaczęło padać. Kiedy zaczął się deszcz, lało bez przerwy. Dzień za dniem niebo wypróżniało się na nasze głowy. Drogi pokryło błoto i wkrótce brodziliśmy w nim po kolana. Koła armat zapadały się po osie, a konie z mozołem ciągnęły je dalej, aż padały z wycieńczenia. W niektórych miejscach cztery wozy potrafiły utknąć na drodze obok siebie. Wtedy kawalkada się zatrzymywała. Nie można było rozpoznać, gdzie kończyła się droga, a zaczynało pole. Tkwiliśmy w bagnie, które ciągnęło się po horyzont. Nie mieliśmy innego wyjścia – trzeba było wyprzęgać konie i zostawiać wozy z wypełniającym je ładunkiem na pastwę wroga.
Przeszliśmy rzekę Dniestr i oddaliśmy Lwów. W każdej mijanej wiosce widzieliśmy podobne obrazki – Żydzi uciekali, ale Rusini zostawali. Witali nas, karmili i dawali kwatery oficerom, ale nie można im było ufać, ponieważ tylko czekali, żeby powitać swoich kuzynów Rosjan. Chodziły pogłoski, że zdradzali nasze pozycje wrogowi. Czasami, przy odrobinie szczęścia, udawało się nam przespać w stodole, ale przeważnie w naszych przemoczonych mundurach kładliśmy się w deszczu pod drzewami. Mogliśmy się jedynie ogrzać przy ogniskach z płotów i ogrodzeń rozbieranych po drodze. Jeśli jacyś chłopi buntowali się przeciw temu, natychmiast ich bito. Żydzi, u których w większości bieda aż piszczała, włóczyli się po polach w przemoczonych chałatach i czasami zbierali się pod jakimś drzewem, by pomodlić się z jednym ze znaczniejszych rabinów. Największą ciekawość wśród wojska wzbudzali mijający ich chasydzi z pejsami. Żołnierze wyzywali ich od parchów, a Kiraly nawet ich opluwał.
– Dlaczego golicie włosy swoim kobietom, Daniecki? To wygląda obrzydliwie – stwierdził.
– Nie wszyscy tak robimy, tylko chasydzi.
– Niech ci będzie, dlaczego więc to robią?
– Ponieważ od setek lat Kozacy najeżdżali na żydowskie wioski i gwałcili kobiety, mężczyźni zaczęli więc golić im głowy, żeby były brzydsze. W tem sposób stało się to zwyczajem. Żeby zawsze pamiętać, że na świecie żyją takie gnidy jak ty, które tylko czekają, by zrobić im krzywdę – wyjaśniłem.
Nie powstrzymało to jednak Kiraly’ego, który wciąż ich obrażał. Gardziłem Kiralym. Była z niego prawdziwa szuja i, na Boga, jak on potrafił narzekać! Jęczał co krok. Niezmiennie zaczynał po węgiersku, a potem przekładał to na koślawy niemiecki, ponieważ nie wystarczyło mu, że narzekał – jego skargi musieli jeszcze rozumieć wszyscy ci, którzy mieli pecha i znaleźli się w pobliżu.
Potrafił powiedzieć:
– Przeklinam krowę, która powiła cielaka, na grzbiecie którego wyrosła skóra, z którego uszyto ten przeklęty plecak, który waży tonę i ociera mnie do krwi.
Albo:
– Przeklinam tę rzekę, która wpływa do morza, z którego powstają chmury szczające mi na łeb.
Jego narzekania były, oględnie mówiąc, wyszukane. Wylewał żółć na całą ludzkość za jej zachłanność i głupotę. Była to postawa całkowicie zrozumiała podczas wojny, ale Kiraly w każdych warunkach ględziłby tak samo. Nienawiść podtrzymywała go przy życiu tak, jak mnie moja Lotte.
Nie myłem się ani nie zmieniałem bielizny od dwudziestu dni. Moje stopy były wiecznie przemoknięte i czułem, jakby gnijąca skóra odchodziła mi do kości. Dotąd nie zaznałem jeszcze takiego znoju, ale dobry Bóg przygotowywał mnie na znacznie cięższe próby niż dwudziestodniowy marsz w błocie.
Szesnastego września 1914 roku przeprawiliśmy się przez San. Zatrzymaliśmy się z Jerzym na jego brzegu i zapłakaliśmy. Ulanów przepadł. Spoglądaliśmy na brunatną, ziemistą wodę, która kilka godzin wcześniej przepłynęła przez nasze miasteczko, zastanawiając się, czy zobaczymy jeszcze kiedyś swoich bliskich. Rzuciłem w wodę dwa kamyki i przysiągłem sobie, że gdziekolwiek Lotta się znajduje, nawet jeśli dostała się w łapy Rosjan, to ja ją odnajdę. W tych wodach zanurzaliśmy stopy i snuliśmy plany na przyszłość. San był naszą rzeką, bo przepływał przez nasze marzenia. Mimo że Rosjanie zagarnęli naszą rzekę i las, nie byli w stanie odebrać nam tych marzeń. Nawet śmierć nie jest w stanie tego dokonać, Fischel. Kiedy przejdę przez rzekę na drugi brzeg, przyjdzie do mnie las i będzie tam też Lotta, znów młoda dziewczyna, w jej włosach będzie lśniło słońce, a wody Sanu będą omywać jej stopy. Ciebie też tam zastanę, Fischel, z Dawidem i małym Izaakiem, będziecie biegać między drzewami, goniąc motyle.
W początkowej fazie wojny spadała na nas porażka za porażką. Minęło półtora miesiąca działań zbrojnych, a już wycofaliśmy się na całej linii do Dunajca. To bardzo daleko... Może nawet trzysta kilometrów. Nie tylko Ulanów znalazł się w rękach wroga, ale większość Galicji. Naprawdę trudno sobie wyobrazić skalę strat, ale gdy dotarliśmy do Dunajca, jedynie na naszym froncie poległo już pół miliona ludzi. Większość po naszej stronie. Czy jesteś w stanie pojąć szaleństwo, jakie opadło rodzaj ludzki? Pamiętaj Fischel – to tylko pół miliona w półtora miesiąca. Galicja zmieniła się w jeden wielki cmentarz. Ziemie pokryły kości i wsiąkła w nią krew.
Cierpiałem wtedy na szczególnie paskudną odmianę dyzenterii. (My w pobliżu pojawia się jakaś choroba, twój tato od razu ją łapie. Nigdy nie byłem pierwszy w szkole, tak jak Jerzy – on zawsze był górą. A ja? Dobrze radziłem sobie z językami obcymi, lecz w innych przedmiotach nie byłem ani dostatecznie bystry, ani nie chwytałem ich szybko, ale jeśli gdzieś pojawiła się grypa, to łapałem ją od razu. Och, to było straszne – ta dyzenteria – użyźniłem chyba z tysiąc drzew. Teraz się z tego śmieję... Ach... Auć... Właśnie sobie przypomniałem, że nie wolno mi się śmiać... Za bardzo mnie boli. Dzięki Bogu, mieliśmy czas, by przegrupować się nad Dunajcem. Zostaliśmy tam przez pewien czas. Wystarczająco długo, żeby zdołano odtworzyć kanały aprowizacji, dostarczono więc świeże zapasy do kuchni. Mój żołądek powoli dochodził do równowagi i krok za krokiem bezładna zbieranina znów zaczęła przypominać wojsko. Niemcy dawno utracili już ufność w naszą armię – naprawdę nic w tym dziwnego – i obiecali wysłać posiłki. Cieszyliśmy się z tego, bo potrzebna nam była wszelka pomoc, ale najlepsze ze wszystkiego było to, że wznowiono działanie poczty polowej i zaczęły do nas przychodzić listy. Codziennie czekałem na listonosza jak wiemy pies. Kiedy nic nie przychodziło, odchodziłem z podwiniętym ogonem. Nie dostawałem żadnej poczty. Gdzie byli moi rodzice, moi bracia i siostry, gdzie była Lotte? Czy pochłonęli ich Rosjanie? Czy wyruszyli na zachód? Czy jeszcze żyli? Z upływem czasu zacząłem się obawiać najgorszego. W końcu przestałem wypatrywać listonosza, ponieważ nie byłem w stanie znieść podniecenia na twarzach kolegów, kiedy wywoływano ich nazwiska. Kiraly, z którym miałem nieszczęście dzielić namiot, drwił ze mnie. On również nie dostawał korespondencji, ale zdawał się tym zupełnie nie martwić. Mówił, że nikogo nie kocha i sam też nie jest kochany. W ten sposób łatwiej było mu żyć. Unikał rozczarowań.
Przez kilka następnych miesięcy przesuwaliśmy się naprzód i wycofywaliśmy się tam i z powrotem, lecz mimo naszych wysiłków nie udało nam się przekroczyć linii Sanu. Mógłbym ci opowiedzieć wiele historii o tym, jak mi się wiodło na wojnie, Fischel, ale wszystkie opowieści wyglądałyby podobnie, oszczędzę ci więc szczegółów. Wystarczy powiedzieć, że pod koniec listopada ponownie znaleźliśmy się na linii Dunajca, nie było śladu po niemieckich posiłkach, Rosjanie stali dwanaście kilometrów od Krakowa, po raz pierwszy weszli przez Karpaty na Węgry i zajęli miasteczko Bardiów. Tak więc na progu zimy cesarstwo znalazło się na krawędzi rozbicia, a hordy Rosjan szykowały się do marszu na Budapeszt.
Zaraz, czy mówiłem ci o Przemyślu... Nie... ? Pewnie zapomniałem. Przemyśl był strategiczną fortecą na Sanie. Miał olbrzymie znaczenie psychologiczne dla naszego wodza naczelnego, barona Conrada von Hótzendorfa, ponieważ od początku wojny tu znajdował się jego sztab. Conrad ślubował, że nigdy nie podda miasta, i mimo naszego odwrotu pozostawił w mieście sto dwadzieścia tysięcy żołnierzy i bronił go. Przemyśl został okrążony, a wojska znalazły się w pułapce. Ale twierdza była doskonale ufortyfikowana i mogła wytrzymać oblężenie aż do wiosny. Od tej pory wszystkie nasze działania była nakierowane na wypchnięcie Rosjan z Podgórza Karpackiego i odzyskanie fortecy, zanim nasi towarzysze broni w mieście pomrą z głodu. Utrata Przemyśla z taką liczbą wojska stanowiłaby krańcowe upokorzenie, cóż więc zrobił zdesperowany Conrad? Wymyślił najbardziej niedorzeczny plan działania w całej wojnie. Wraz z nastaniem 1915 roku wysłał swoją armię zimą w góry.
W dzień wymarszu Kiraly wszedł do obozu, niosąc duży pakunek zawinięty w brązowy papier.
– A jednak ktoś cię kocha – zaśmiałem się.
– Nie, to ciebie ktoś kocha – odparł z goryczą i cisnął mi pakunkiem w głowę.
Dokładnie obejrzałem paczkę przed otwarciem. Została wysłana z Wiednia, a na wierzchu wypisano moje nazwisko grubymi, czarnymi literami. Z tyłu, mniejszymi literami, wykaligrafowano nazwisko Lotte Steinberg i nieznany mi adres. Uniosłem paczkę do nosa i głęboko wciągnąłem powietrze. Przez intensywny zapach wyprawionej skóry przebijała się ulotna woń perfum. Kiraly patrzył na mnie z zazdrością. W żadnym wypadku nie chciałem dzielić tej chwili z węgierskim chłopem, wyszedłem więc z namiotu i na zewnątrz otworzyłem paczkę. W środku znalazłem futrzaną kamizelkę i rękawice, obie rzeczy wykonane z grubej, złotej niedźwiedziej skóry. W jedną z kieszeni kamizelki był wetknięty list. Był to ostatni list, jaki dostałem podczas wojny od Lotte, i w ciągu nadchodzących lat tyle razy go czytałem, że praktycznie znałem go na pamięć. Fischel, otwórz górną szufladę w sekretarzyku za tobą... Pod okrągłym przyciskiem do papieru znajdziesz kilka kopert... Tak, to te... Możesz mi je podać? Dziękuję ci. To ten list.
Moritz, mój drogi!
Proszę, wybacz mi, że wcześniej nie pisałam. Ostatnie miesiące były dla nas niezwykle trudne. Uciekliśmy z Ulanowa we wrześniu, zabierając ze sobą tylko to, co byliśmy w stanie, czyli niewiele. Mój ojciec ukrył resztę pelis i futer pod podłogą warsztatu. Pojechaliśmy do Rudnika, żeby złapać pociąg do Krakowa, ale wszystkie składy były pełne rannych i sprzętu wojskowego. Mój ojciec starał się przekupić jednego z oficerów. Na nasze nieszczęście trafił na uczciwego człowieka, który powiedział, że pod żadnym pozorem nie może przyjąć cywilów do pociągu. Wróciliśmy więc wozami zaprzężonymi w konie na drogę i dołączyliśmy do exodusu ludzi ciągnących na zachód. Nie poznałam do tej pory takiej nędzy i upokorzenia. Spaliśmy na wozach przy padającym deszczu, a choć mieliśmy tyle szczęścia, że mogliśmy się przykrywać futrami, wciąż było nam mokro. W każdej wiosce staraliśmy się znaleźć miejsce na nocleg w gospodzie czy na stancji, proponowaliśmy nawet duże pieniądze, żeby przenocować u kogoś w domu, ale gdziekolwiek się pojawiliśmy, wszystko było już zajęte przez wojsko. W najlepszych pokojach kwaterowali oficerowie i było tyle żołnierzy, że nawet obory były pełne. Żydzi by li jak plaga szczurów napadająca na wioski i miasteczka. Wszystko tonęło w błocie, ojciec chodził z potarganą brodą, a suknie mojej biednej mamy znajdowały się w opłakanym stanie – były poplamione i poszarpane. Zbieraliśmy deszczówkę do naczyń i staraliśmy się nią myć, ale po kilku minutach i tak znów byliśmy brudni. Widziałam, jak mężczyźni i kobiety defekowali na poboczach na oczach setek gapiów. Utracili wszelkie poczucie wstydu. W jakim stanie musi znajdować się człowiek, by postępować w ten sposób? Przecież powinniśmy zachować poczucie godności nawet w trudnych czasach. Bez tego nie będziemy się bowiem różnić od zwierząt.
Być może najgorszym aspektem tej podróży były obelgi i wrogość ze strony Polaków. Polacy nigdy nie darzyli nas sympatią w dobrych czasach, ale teraz otwarcie zwrócili się przeciw nam. Czy wiesz, że w niektórych wioskach, kiedy tylko Żydzi spakowali swoje bagaże, Polacy już czekali, żeby się wprowadzić do ich domów? Chyba nie zrobili tego samego w Ulanowie? Wydawaliśmy tyle letnich przyjęć i dobrze traktowaliśmy naszą służbę, że przecież nie zwróciliby się przeciw nam, prawda Moritz?
Brakowało nam paszy dla koni, głodne ciągnęły więc nasze wozy ciężkie od futer. Futra nas spowalniały. Mój ojciec, jak typowy człowiek interesu, zobaczył okazję do zarobienia pieniędzy. „Pieniądze bardziej nam się przydadzą niż te futra” – powiedział. Stanął na wozie i zaczął krzyczeć: „Futra, tanie futra, z królika, z lisa, z norek. Mamy wszystko na składzie!”. Możesz to sobie wyobrazić, Moritz? Naprawdę chciało nam się śmiać. I wiesz co? Wokół wozu zebrała się grupka ludzi, którzy zaczęli macać futra rękami pokrytymi błotem, jakby przyszli na targ. Stworzyliśmy wyspę normalności pośród chaosu. Dobry handlowiec jest w stanie powiedzieć, czy klienta stać na towar, po kroju marynarki, stanie paznokci, wyglądzie twarzy, ale tutaj nawet bogacz wyglądał na biedaka. Mój ojciec był obrotny. Nie zamierzał oddawać swojego towaru za bezcen, ale wiedział, że nie ma na tym szlaku ani jednego mężczyzny, ani jednej kobiety i ani jednego dziecka, którzy nie pragnęli zawinąć się w ciepłe miękkie futro, zorganizował więc aukcję. „Jaką cenę usłyszę za ten wspaniały biały kożuch uszyty ze skórek najprzedniejszych skórek króliczych w Galicji?” – krzyczał, trzymając w górze futro, które było teraz tak białe jak powalany zupą obrus. W tej chwili najwyraźniej to futro miało dla zgromadzonych wokół wozu ludzi większą wartość niż pieniądze, bo licytacja była zażarta. Ludzie sięgali do postrzępionych kieszeni i toreb, wyciągając garście powalanych banknotów, i machali nimi w naszym kierunku. W trzy godziny sprzedaliśmy trzydzieści kożuchów i dwadzieścia trzy czapki i żadne nie mniej niż za połowę właściwej ceny. Mój ojciec był wniebowzięty. Powiedział, że nigdy w życiu nie sprzedał tak szybko takiej ilości towaru.
Zatrzymałam niedźwiedzią skórę, pod którą spałam, ponieważ była najcieplejsza i najlepsza z całego towaru. Sam wiesz, że niedźwiedzia skóra jest bardzo rzadka, bo nie ma ich tak dużo jak innych zwierząt. Kiedy w końcu dotarliśmy do Krakowa, zabrałam się do krojenia i szycia czegoś dla Ciebie. Jesteśmy teraz w Wiedniu u przyjaciela ojca, który ma dom towarowy. Nie możemy tu zostać na stałe i mój ojciec chce wracać do Ulanowa, kiedy tylko wygramy tę wojnę. Myślisz, że po wojnie Ulanów znów będzie nasz, Moritz? Wieści z frontu są bardzo ponure. Zdaje się, że przegrywamy z kretesem, chociaż Niemcom idzie o wiele lepiej w Prusach. Tak czy inaczej, myślę o Tobie stale i się o Ciebie martwię. Kilka razy byłam sprawdzić listy poległych na froncie i jestem przerażona ofiarami tej wojny, choć za każdym razem oddycham z ulgą, kiedy nie znajduję na liście Twojego nazwiska. Wielu chłopców z Ulanowa zginęło w pierwszych dniach wojny, można było usłyszeć lamenty ich matek, kiedy się o tym dowiedziały. Uważaj na siebie, proszę. Jeśli musisz, bądź tchórzem, bo wolę poślubić tchórza niż opłakiwać martwego bohatera.
Masz jakieś wieści od rodziny? Twoi rodzice postanowili zostać w Ulanowie, powiedzieli, że są za starzy, żeby wyjeżdżać. Ale Twoi bracia i siostry wyjechali wraz z innymi. Eidel powiedziała, że pojadą do Berlina. Może Twoi najstarsi bracia nie będą musieli służyć w oddziałach rezerwy. A może wybiorą walkę u Niemców, którzy są, zdaje się, znacznie lepiej zorganizowani od nas.
Boję się, że ta wojna potrwa dłużej, niż ludzie mówią. Twierdzili, że skończy się zimą, a już jest styczeń, skąd więc można mieć pewność, że zakończy się następnej zimy, albo jeszcze za rok? Uszyłam Ci te rękawice i kamizelkę, bo pomyślałam sobie, że będzie lepsza niż płaszcz, bo będziesz mógł ją nosić pod mundurem, jak Ci się zrobi zimno. Wyobrażasz sobie, co by było, gdybyś poszedł na bitwę w kożuchu? Wszyscy by się z Ciebie śmiali. Tak czy inaczej, ta skóra zapewnia niedźwiedziowi ciepło zimą, może więc również ogrzeje Ciebie. Pamiętaj, że spałam pod nią przez miesiąc, myśl więc o mnie, kiedy będziesz ją nosił.
A teraz posłuchaj, mój aniele! Musisz do mnie pisać, kiedy tylko będziesz mógł. Twoje listy dają mi nadzieję. Na razie wysyłaj je do Wiednia, ale kiedy nasza armia odbije Ulanów, mój ojciec będzie chciał tam wrócić. Nie może sobie znaleźć miejsca bez swojego zakładu. Na początku nie wiedział, co ma ze sobą począć, i zaczął zapraszać do nas statecznych młodzieńców (i nie tylko młodzieńców), żeby mnie poznali. To było straszne. Nawet nie mogłam na nich patrzeć. Przy moim chłopcu znad Sanu wydawali się tacy napuszeni i płytcy. W końcu zebrałam się na odwagę i powiedziałam ojcu, że dopóki żyjesz, moje serce należy wyłącznie do Ciebie. I wiesz, wydaje mi się, że wojna go trochę zmiękczyła, bo raz na zawsze skończył z tym swataniem i powiedział, że zrobi wszystko, żebym była szczęśliwa. No i co, Moritz? Czy to nie dobre wieści? Możemy się pobrać, kiedy tylko wrócisz do domu. Pospiesz się więc i pokonaj tych Rosjan. Kocham Cię mocniej z każdym dniem.
Twoja Lotte
Proszę... Możesz odłożyć go do szuflady, Fischel... Dziękuję.
Od razu pobiegłem do latryny, zrzuciłem płaszcz, później górę munduru i przymierzyłem kamizelkę. Pasowała idealnie. Przebiegłem palcami po futrze i wyobraziłem sobie śpiące pod nim ciało Lotte. Było bardzo przyjemne w dotyku i od razu poczułem jego ciepło. Z trudem nałożyłem na wierzch mundur, ale jakoś sobie poradziłem. Rękawice były wyborne, ale tak duże, że przypominały rękawice piekarza do wyciągania bochnów z pieca. Wielkie palce rękawic uniemożliwiały oddawanie strzałów z karabinu. Wcisnąłem je do chlebaka obok szarosrebrnej manierki i pobiegłem do Jerzego, żeby przekazać mu wieści. Kiedy zmierzałem do kantyny, za plecami usłyszałem przeszywający głos, który zatrzymał mnie w miejscu.
– Chodź no tu, Daniecki.
Dreszcz przeszedł mi po krzyżu. Od razu rozpoznałem ten głos. Czy to możliwe, żeby wciąż żył? A nawet jeśli żyje, to co tutaj robi? Odwróciłem się wolno i zobaczyłem wysoką postać porucznika Neidleina. Wielka Wiedeńska Parówka powróciła. Połatali go jakoś i przywrócili do pionu, ale mój Boże, wyglądał przerażająco. Miał straszliwie zniekształconą twarz. Prawe ucho wyglądało jak poszarpany kikut, policzek po tej samej stronie twarzy zapadł się pod oczodołem, a zniekształcone usta wykrzywiał paskudny uśmiech. Bolało mnie samo spoglądanie na krwistoczerwoną zabliźnioną szramę.
– Witamy w obozie, panie poruczniku. – zacząłem niepewnie.
Neidlein uporczywie wpatrywał się we mnie. Nie byłem w stanie odgadnąć, co wyrażała jego mina.
– Dobrze jest wrócić. Chcieli mnie zanudzić na śmierć w tym lazarecie. – wybełkotał. – Musimy prowadzić wojnę, którą trzeba wygrać. Ale najpierw muszę uregulować kilka niedokończonych rachunków.
Od tej chwili miałem cierpieć.
W zachodnich Karpatach znajduje się niewiele dróg i tylko trzy przełęcze, które jak sięgam pamięcią, były nieprzejezdne zimą. Naszym zadaniem nie do pozazdroszczenia była obrona środkowej Przełęczy Łupkowskiej. Góry tam są nie tylko wysokie, ale również poszarpane, strome, a w przełęczach leżą pokłady śniegu. Jak niewolnicy ciągnęliśmy południowymi zboczami, niosąc ze sobą broń i zapasy. Na północnej stronie Rosjanie również szykowali się do zimowej ofensywy. Straciłem rachubę, ile razy Neidlein posyłał mnie w górę i w dół podczas pierwszych dni. Wszyscy ciężko pracowaliśmy, ale najgorsze zadania zawsze spadały na mnie. Miałem pod dostatkiem żmudnych zadań i kiedy ja bez końca targałem skrzynie z amunicją albo ciężkie wyposażenie kuchni, Jerzy został ordynansem porucznika – obiecano mu awans i nie musiał wykonywać żadnych ciężkich prac.
Podczas pierwszej nocy w górach burza śnieżna miotała namiotem na wszystkie strony. Nikt nie mógł spać przy dudniącym wichrze, który głośno łopotał brezentem. Skrzypiały naprężone linki namiotu. Przydzielili nam nowego rekruta, Polaka o nazwisku Zubrzycki, który miał upodobanie do żartów. Jeszcze nienaznaczony cynizmem pobitewnego znużenia, uważał nasz pobyt tutaj za emocjonującą przygodę. Posiadał niewyczerpalny repertuar sprośnych kawałów i rozśmieszał nas do łez. Całą noc zabawiał nas błyskotliwymi opowieściami. Starałem się Kiralyemu tłumaczyć dowcipy na niemiecki, ale jakoś nie spotkałem się z jego strony z pozytywnym odzewem, czy też może jego niemiecki nie był na tyle dobry, bo w ogóle się nie śmiał i powtarzał tylko:
– No dobrze, ale co w tym zabawnego?
Rankiem spadło pół metra śniegu i musieliśmy się spod niego wykopać. Od tego dnia spaliśmy z saperkami w namiocie. Polubiliśmy śnieg, ponieważ kiedy padał, robiło się ciepło, ale czasem panowała zbyt niska temperatura, by śnieżyło, i wtedy marzliśmy. W takie dni języki spustowe karabinów zakleszczały się z powodu mrozu i mogliśmy je rozmrozić wyłącznie nad ogniskiem. Zamarzała nawet woda w manierkach. Nasza aprowizacja, już i tak niezbyt regularna, praktycznie ustała, kiedy górskie szlaki pokryły się lodem. Widziałem żołnierzy gnących się pod ciężarami, którzy tracili równowagę i spadali w przepaść. Mniej więcej tak samo to wyglądało podczas walki, Fischel. Nacieraliśmy wielokrotnie, lecz za każdym razem udawało nam się zdobyć ledwie kilkaset metrów śniegu kosztem życia tysięcy ludzi.
Gdzieś tam, w ciepłym sztabie oddalonym o setki kilometrów, w bezpiecznym miejscu garstka generałów siedziała w wygodnych skórzanych fotelach, paliła cygara i piła porto, pochylając się nad mapą rozłożoną na mahoniowej ławie. Bezdusznie poświęcano miliony istnień ludzkich w grze w szachy, podczas której oddaje się przeciwnikowi wszystkie pionki, żeby ratować króla. W tym samym czasie żołnierze w Przemyślu zaczynali cierpieć głód, czekając na przerwanie karpackiego impasu.
W spokojne noce cisza zalegająca w pokrytych śniegiem górach niosła nasze głosy aż do szczytów, a my słyszeliśmy głosy Rosjan w ich namiotach. Nienawiść do nich zaczęła mnie męczyć.
Nie było ucieczki przed chłodem: wpełzał do kamaszy i kąsał nas w palce u stóp, zaogniał nam uszy, przez zimno drętwiały nam kończyny. Palce sztywniały i stawały się kruche jak szkło, a umysły popadały w otępienie. Stawaliśmy się apatyczni i zobojętniali. Zataczaliśmy się wokół naszych posterunków, zacierając ręce i uderzając dłońmi w uda, by pobudzić krew do krążenia. Starzeliśmy się szybciej, niż przewidywała to natura, łaziliśmy po obozie, powłócząc nogami, zgarbieni, z pochylonymi głowami, mówiąc do siebie skrzekliwym głosem i cierpiąc ból w każdym skrawku ciała. Szczęśliwcom odmarzały palce u stóp i dłoni lub też zapadali na zapalenie płuc – tych wywożono z gór. Gdybym nie miał na sobie kamizelki od Lotte, ucierpiałbym pierwszy.
Nie pamiętam, ile czasu stacjonowaliśmy w Karpatach, kiedy lodowaty wschodni wicher zaczął hulać po przełęczy i mrozić nas do szpiku kości. Podczas szalejącej śnieżnej wichury czym prędzej schroniliśmy się w namiotach. Tej nocy temperatura była tak niska, że pękały termometry. Nie mogliśmy zapanować nad dygotaniem całego ciała i nawet Zubrzycki, polska katarynka, nic nie mówił, podczas gdy każdy sam toczył bitwę z zimnem. Zacząłem tracić czucie w palcach u nóg, a odrętwienie wspinało się coraz wyżej po nogach. Przycisnąłem kolana do piersi i starałem się rozruszać palce w butach. Pękała mi głowa, a płyn pod czaszką zdawał się gęstnieć i krzepnąć, tak że moje myśli błąkały się bez celu, traciły orientację i rozpływały się bez śladu. Potworny napad letargu brał nade mną górę. Pragnąłem tylko zasnąć i uciszyć natarczywy głosik, który napominał mnie, bym pozostał na jawie. Objąłem głowę dłońmi i wdychałem gorąco pod futro. Pozwoliłem opaść ciężkim powiekom, tylko na chwilę, żebym mogły odpocząć... I wtedy zapomniałem, dlaczego mam je mieć otwarte. Opuściła mnie wola walki.
Poderwałem się ze snu – coś szarpało mnie za głowę. Uchyliłem powiekę w jednym oku i zobaczyłem, że siedzi na mnie Kiraly i stara się ściągnąć mi rękawice. Byłem przemarznięty do kości i nie miałem siły, żeby go z siebie zrzucić.
– Co ty robisz, do diabła? – zaskrzeczałem.
Odskoczył przerażony.
– O mój Boże, ty jeszcze żyjesz!
Miał na sobie trzy szynele i głowę owiniętą kocem. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że żaden z moich kolegów nie ma na sobie ani płaszcza, ani koca. Kiraly pozabierał im je wszystkie.
– Oczywiście że żyję. Co ty wyrabiasz? – Wciąż otrząsałem się ze snu.
– W takim razie jesteś jedyny. Oni wszyscy zamarzli na śmierć – wykrztusił.
Podniosłem się na łokciach i przyjrzałem się im uważniej. Wcześniej nie zauważyłem, że mają sine twarze i fioletowe usta. Podpełzałem do każdego po kolei i szukałem pulsu. Kellman zmarł, Zubrzycki zmarł, Poliszeński zmarł, Schonnbrunn zmarł, Landau zmarł. W końcu dotarłem do Jerzego Ingwera i przycisnąłem mu palec do nadgarstka.
– On wciąż żyje, Kiraly, czuję jego puls! – Chwyciłem kilka koców ukradzionych przez Kiraly’ego z jego łóżka i opatuliłem nimi Jerzego. – Żyli więc jeszcze, kiedy zabierałeś im koce.
– Zapomniałem zapytać o pozwolenie – Kiraly parsknął sarkastycznie. – Nie protestowali, uznałem więc, że nie żyją... Albo niewiele już im brakuje.
Nie było sensu z nim rozmawiać, był człowiekiem niegodnym nawet pogardy. Twarz Jerzego była zimna jak głaz. Potrząsnąłem nim, żeby go obudzić, ale nawet nie drgnął, zacząłem więc nacierać go energicznie, najpierw na piersiach, a potem dalej – wzdłuż ramion i nóg. Kiraly, który opadł z powrotem na swoje łóżko, przypatrywał się temu obojętnym wzrokiem. Po kilku minutach powiedział:
– Chyba go zabiłeś.
– Co masz na myśli? – wysyczałem.
– Nie można nacierać wychłodzonego człowieka, bo będzie miał zawał serca. Kiedy krew z kończyn dopływa do serca, jest tak chłodna, że powoduje wstrząs organizmu – odparł gładko.
Ponownie starałem się wyczuć puls Jerzego. Tym razem nie znalazłem nawet śladu po nim. Kiraly miał rację – zabiłem go.
– Nie mogłeś mi tego powiedzieć wcześniej, ty gnoju jeden?
– Jesteśmy kwita, bo obaj kogoś zabiliśmy. Nie mógłbym znieść myśli, że znów jesteś górą. Gdybym nie zabrał tych koców, to wszyscy byśmy pozamarzali, oprócz ciebie w tej cholernej futrzanej kamizelce. Cóż to by była za strata, gdyby któryś z nas nie mógł przeżyć, żeby dotrzymywać ci dalej towarzystwa. Pozostawało pytanie, któż mógłby to być? Cóż, kiedy starałem się nie zasnąć i czekałem, aż zasną pozostali, pomyślałem sobie, że choć szczerze nienawidzę tego paskudnego żywota, to jeszcze bardziej wstrętna jest mi myśl o umieraniu. Człowiek potrzebuje nienawiści, żeby przeżyć. Tak to więc jest, Daniecki. Niech żyje Frantz Kiraly. I nie wiń się za śmierć Ingwera, prawdopodobnie i tak by nie przeżył. Już nigdy się tego nie dowiemy. – Kiraly od niechcenia sięgnął do chlebaka Jerzego i szukał po omacku papierosów, o których wiedział, że mój przyjaciel je tam trzymał. Znalazł je, wsadził sobie jednego do gęby i z mozołem potarł zapałkę o draskę, trzymając ją w rękawicach. Kiedy zapalił papierosa, wyciągnął paczkę w moją stronę.
– Papieroska? – uśmiechnął się prowokująco.
Wtedy go uderzyłem. Zaśmiał się tylko, podniósł papierosa, który wypadł mu z ust, zaciągnął się głęboko i powiedział:
– Tak myślałem.
Kiedy wyłoniłem się w bladym brzasku z namiotu, powitał mnie widok całkowitego spustoszenia. Z każdego namiotu wyciągano ciała zmarłych żołnierzy i układano w równych rzędach, a porucznik Neidlein wykreślał ich z rejestru. Wykopaliśmy prowizoryczne groby w śniegu i złożyliśmy w nich zsiniałe, pozamarzane ciała naszych kolegów. Był to rytuał, który mieliśmy powtarzać raz za razem.
Tej nocy napisałem do rodziców Jerzego, którzy przebywali teraz w Krakowie. Poinformowałem ich, że Jerzy był najodważniejszym i najbardziej łubianym żołnierzem w całej kompanii i będzie nam go bardzo brakowało. Nawiązałem do tego, jak uratował życie porucznikowi Neidleinowi, kiedy ja zostawiłem go na pastwę losu, i o tym, że mieli go awansować na podoficera, lecz nie byłem w stanie wyjawić im okoliczności jego śmierci. Zamiast prawdy napisałem, że zmarł śmiercią bohaterską na polu bitwy. Był moim najlepszym przyjacielem.
Wciąż myślę, że gdyby nie moja głupota, uratowałbym życie Jerzemu Ingwerowi. Powinienem był przynajmniej zawołać lekarza wojskowego. Miałem tak wielkie poczucie winy, że do dziś nie powiedziałem nikomu, co się naprawdę stało. Popełniamy w życiu wiele błędów, Fischel, i większość z nich możemy naprawić. Ale niektórych sytuacji nie udaje się cofnąć i poczucie winy zżera wtedy duszę. Przekonałem się na własnej skórze, że ze wszystkich ludzkich uczuć poczucie winy jest najbardziej destrukcyjnym doznaniem. Gniew mija szybko, nienawiść gaśnie wraz z wiekiem i doświadczeniem, pozostaje tylko poczucie winy.
Wiesz, co było największą niedorzecznością kampanii karpackiej? To, że naszym największym wrogiem było zimno. Chłód był bardziej bezwzględny niż Rosjanie. Z każdego zakątka imperium nadciągały posiłki. Wielu nowych żołnierzy nie mówiło po niemiecku i nie mieli czasu, żeby poznać osiemdziesiąt słów rozkazów w tym języku, które musieliśmy znać. Na tym tle powstawało wiele nieporozumień, morale właściwie legło w gruzach, a żołnierze poddawali się przy najmniejszym nawet zagrożeniu. Mocna tkanina, z której uszyto armię, zaczęła się pruć. Czesi, którzy praktycznie nigdy nie byli lojalni wobec Habsburgów, otwarcie dyskutowali o tym, w jaki sposób mogliby odzyskać wolność – niektórzy nawet proponowali przejście na stronę wroga. Rumuni z Transylwanii chcieli przyłączyć się do innych regionów i stworzyć Wielką Rumunię. Rusini sympatyzowali z Rosjanami, a z każdym dniem zwiększająca się grupa Polaków również chciała niezawisłego państwa. Komu można więc było zawierzyć w ogniu walki?
Jakby tego jeszcze było mało, Rosjanie przypuścili wściekły atak na przełęcze Dukli i Łupkowską, znów wyżynając znaczną liczbę naszych oddziałów. A potem, jakoś tak pod koniec marca, rozeszła się wieść o kolejnej katastrofie: garnizon przemyski poddał się i wszyscy zdesperowani, głodujący żołnierze dostali się do rosyjskiej niewoli. Co za głupota! Przede wszystkim nie trzeba było tak tych biedaków zostawiać. Ale naprawdę złości mnie to, że starając się na próżno ich ratować, straciliśmy osiemset tysięcy żołnierzy. Nie wszystkich jednak zabili Rosjanie, Fischel. Nie, większość z nich unieszkodliwiła surowa aura, odmrożenia, zapalenie płuc, tego typu sprawy. Lecz mimo strat Conrad von Hótzendorf nie zarządził odwrotu, nawet nie zmienił taktyki działań wojennych. Dla nas, marznących na linii frontu, stało się jasne, że ten kretyn będzie walczył do ostatniego żołnierza. Najpierw wyczyści imperium z całej młodzieży, a potem upomni się o ich ojców. Kiedy w końcu przegramy tę wojnę, rodziny królewskie Europy – carowie, kajzerzy, cesarze i królowie – którzy i tak są ze sobą spokrewnieni, usiądą nad przekąskami, pogratulują zwycięzcy i dadzą mu jakiś skrawek ziemi.
Dzień po upadku twierdzy Przemyśl na szczyty gór nasunęły się chmury i otoczyła nas gęsta mgła. Byłem wtedy przydzielony do niewielkiego oddziału, który wracał z kopania okopów wzdłuż nowej linii frontu, przecinającej drogę biegnącą z południa na Przełęcz Łupkowską. W naszej grupie panowały nastroje minorowe – byliśmy wycieńczeni i pozbawieni ducha. Kiraly gotował się z wściekłości jak wulkan przed wybuchem. Nowym chłopakom wojaczka szybko wywietrzała z głów – czuli się oszukani przez machinę propagandową, która wessała ich do tego lodowego piekła, mamiąc ich sławą i chwałą na polu bitwy. Przyjechali ratować Przemyśl, ale nawet się do niego nie zbliżyli – marzli tylko w namiotach i kopali dziury w śniegu. Kiedy zaś szli do boju, ich pociski odbijały się od lodu i nie wybuchały, a spusty w ich karabinach wiecznie się zacinały. Cierpieliśmy z upokorzenia i niemocy. Rosjanie mieli się natomiast świetnie. Byli niepokonani i nic nie było w stanie powstrzymać ich marszu na terenie wroga. Nie wiedzieliśmy, że brakowało im uzbrojenia, ani też o tym, że rosyjska armia została zinfiltrowana przez agitatorów rewolucyjnych, podkopujących jej morale. Nie mieliśmy pojęcia, że ich żołnierze byli traktowani gorzej od naszych i że ich oficerowie kierowali się zasadami pruskiego drylu, ortodoksyjnej militarnej pozostałości po wojnach napoleońskich, produkującej najskuteczniejszych żołnierzy, którzy bardziej niż wroga obawiali się własnych oficerów. Nie wiedzieliśmy, że w ciągu czterech miesięcy Rosjanie wycofają się z Galicji. To było nie do pomyślenia. Gdyby zapytać jakiegokolwiek żołnierza armii Austro-Węgier, co będzie robił w lipcu 1915 roku, odpowiedziałby: „Będę bronić Budapesztu”. Dlatego więc człapaliśmy rzędem przez zadymkę do naszego obozu w poczuciu skrajnego przygnębienia. Maszerowaliśmy wolno, a widoczność była bardzo słaba. Wbijałem wzrok w dziury w butach żołnierza przede mną i szedłem jego śladem. Po jakimś czasie Kiraly, który szedł o dwa miejsca przede mną, nagle stanął.
– Zgubiłem ich – powiedział.
Została nas szóstka zagubionych w zdradliwej bieli, rozciągającej się we wszystkich kierunkach wokół. Rozpoczęła się dyskusja, w którą stronę mamy iść. Ja wraz z trzema innymi żołnierzami czułem instynktownie, że powinniśmy iść dalej naprzód, ale Kiraly się upierał, że ostatni żołnierz, którego widział, szedł w przeciwnym kierunku. Poszliśmy więc za Kiralym. Po półgodzinnym marszu dostrzegliśmy sylwetki wyłaniające się w gęstym śniegu. Kiedy się zbliżyliśmy, rozpoznałem charakterystyczne brązowe szynele Rosjan. Ale zanim zdołaliśmy się odwrócić i uciec, Kiraly poddał się za nas wszystkich. Uniósł wysoko swoją chustkę i odrzucił karabin i saperkę w śnieg. Rosjanie wycelowali prosto w nas. Poszliśmy za przykładem Kiraly’ego i skłamałbym, gdybym powiedział, że widok mojego karabinu na śniegu nie przyniósł mi ulgi. Dla nas wojna się skończyła. Dwa dni później Przełęcz Łupkowską znalazła się w rękach wroga. Wraz z początkiem wiosny Rosjanie spoglądali na Węgry z karpackich szczytów. Trzymali nas za gardło.
Wpis numer 59
Cały wszechświat wisi na jednym pocałunku
Zalman Shneor
Na trzy tygodnie Leo zatrzymał się w domu swoich rodziców w Leeds i czekał, aż czas uleczy jego duszę. Codziennie zadawał sobie pytanie, czemu z każdym dniem czuje się gorzej. Wspomnienia opadały go natarczywie, a jego umysł ogarnął paraliż. Przynajmniej w pierwszym tygodniu po śmierci Eleni trzeba się było zająć różnymi sprawami, każdy dzień miał jakiś cel, ale teraz, po jej pogrzebie, nie pozostało mu nic innego, jak tylko siedzieć w oknie wychodzącym na ogród i zatapiać się w rozpaczy. Znajdował się w stanie kriogenicznego zawieszenia, zamrożony drugiego kwietnia 1992 roku. Gdyby go odmrozili i przywrócili do życia, okazałoby się, że wciąż bełkocze o tamtym dniu. Nie był w stanie spojrzeć w przyszłość, nie mógł nawet egzystować w teraźniejszości. Jedyną rzeczą, która różniła jeden dzień od drugiego, było z wolna gasnące światło w jego oczach. W nocy walczył z sennością, a kiedy niezmiennie przegrywał te zmagania, odpadały go koszmary tak bolesne, że jego rodziców często budziły krzyki.
Najpierw pojawił się lis. Późno w nocy z tyłu ogrodu złapany w snop światła lis zatrzymał się w miejscu, wolno odwrócił się w stronę okna i wpatrywał się w niego. Leo zadrżał. Następnego dnia rano pojawiła się wiewiórka. Zbiegła po pniu drzewa i skierowała się do ogrodu. Po chwilowych poszukiwaniach pożywienia pobiegła prosto do dużych drzwi wiodących do patio, spojrzała w lewo, spojrzała w prawo, po czym stanęła na tylnych łapkach i zaczęła się wpatrywać w Leo, tak jak wcześniej robił to lis. W końcu na parapecie, tuż na wprost Leo, wylądowała gołębica. Zaskoczona, cofnęła gwałtownie łepek do tyłu i zaczęła się w niego intensywnie wpatrywać.
– Eleni... – Usłyszał własne słowa.
– Cześć – powiedziała gołębica, zarzucając łepkiem. Spojrzała do tyłu na ogród. – Zawsze uwielbiałam ogród twoich rodziców – stwierdziła. Gołębica odwróciła ponownie łepek w jego stronę i zaczęła mu się przyglądać z lekkim zdziwieniem. – Tylko na siebie spójrz, Leo. Jesteś tak wyzuty z życia, że mucha mogłaby na tobie złożyć jajka. Nie bądź sam.
– Ale ja jestem sam, Eleni.
Gołębica nastroszyła pióra i przeszła po parapecie okiennym, kiwając do siebie łepkiem w zamyśleniu. Zatrzymała się, popatrzyła gdzieś w dal i pokręciła głową. Zatrzepotała skrzydłami, jakby chciała odlecieć, ale najwyraźniej zmieniła zdanie. Jeszcze raz spojrzała mu prosto w oczy.
– Ja też jestem samotna, Leo, ale jest mi jeszcze ciężej, kiedy patrzę, jak się męczysz. – Na chwilę ukryła łepek pod skrzydłem, po czym raptownie wzbiła się w powietrze i zniknęła za ogrodzeniem.
Eleni była wszędzie. Zmieniła się w żuki, koty, jeże i wróble. Kiedy zbłąkany promień słońca przedarł się przez zasłonę chmur i oświetlił stary buk, wtedy Leo zobaczył w pełni jej blask. Wzlatywała z pojedynczymi podmuchami wiatru, które unosiły ze sobą śmieci i wirowały nimi po ulicy. Tańczyła w niewielkich kałużach deszczówki, w których były zanurzone kamienne płyty. O zmierzchu więdła wraz z płatkami powoju. Nawiedzała każdą myśl i ubarwiała każdą wizję. Nie był w stanie się jej pozbyć. Nie dawała za wygraną. Trwali w uścisku między granicą życia i śmierci, w magiczny sposób przekraczając bariery nieuchwytnego, niewidocznego, nieznanego.
Żal snuł się po domu jak zaraza, wysysając energię życiową z rodziców Leo, powodując u nich skurcze żołądka po posiłkach i wywołując napięcie w rozmowach. Eve była przy synu, lecz nie zdołała do niego dotrzeć. Jej frustracja stale rosła i coraz częściej skrupiała się na Franku, który kręcił się po domu jak stary kapeć, udając, że nic się nie stało.
– Nie da się samoistnie przezwyciężyć żalu – przekonywał nieudolnie.
Pewnego wieczoru Eve wybuchła.
– Dlaczego nawet nie starasz się z nim porozmawiać? To też twój syn, na miłość boską! Przestań go unikać. Potrafisz być taki samolubny. Szczególnie ty powinieneś go zrozumieć, Frank. Powiedz mu prawdę. Nie widzisz, że cię potrzebuje?
– Mnie przytrafiło się zupełnie coś innego. Byłem znacznie młodszy – powiedział lodowatym głosem.
– Czego się konkretnie obawiasz?
Frank zamachał rękami ze złością.
– A co chcesz, żebym zrobił, Eve? Mam mu powiedzieć, że całe dzieciństwo płakałem nad swoimi rodzicami? Mam mu powiedzieć o tym przeklętym liście z Czerwonego Krzyża? I jak to ma mu niby pomóc? Jak niby ma mu pomóc świadomość, że jego ojciec również zmienił się w kupę nieszczęścia? Kochałem Eleni i serce mi krwawi, jak patrzę na rozpacz Leo. Ale teraz nic nie jest mu w stanie pomóc.
Eve dotknęła otwartej rany. Frank bardzo rzadko podnosił głos i wiedziała, że nie życzy sobie kontynuacji tej rozmowy. W przeszłości jej męża było wiele spraw, na których temat nie był w stanie rozmawiać. Dopiero kilkanaście lat od dnia, w którym się poznali, wydobyła z niego prawdę, lecz Frank wciąż nie wyjawił jej synowi. Leo wiedział tylko, że dziadkowie ze strony taty zmarli, kiedy ten był jeszcze dzieckiem. Wiedział też, że jego ojciec był adoptowany, chociaż nigdy nie poznał jego przybranych rodziców. Dopiero kiedy skończył dziesięć lat, zapytał, jak i kiedy zmarli jego dziadkowie. Frank aż otworzył usta i odruchowo odpowiedział:
– To było na wojnie.
Było to tylko w połowie prawdą.
Po czym dodał:
– Podczas napaści Niemców.
To już prawdą nie było. Dopełnił zaczętego kłamstwa, dodając:
– Spadła na nich ściana.
Frank przekonywał się w duchu, że Leo jest za młody, żeby poznać prawdę. Eve miała diametralnie odmienne zdanie na ten temat i kazała mu przysiąc, że wyjawi wszystko, kiedy Leo podrośnie. Ale z czasem kłamstwo zakorzeniło się na dobre i Frank wciąż je powielał. Wkrótce przybrało znamiona prawdy i Frank obawiał się odkręcenia wszystkiego, a Eve przy całej swojej irytacji nie odważyła się go naciskać. Spokój jego umysłu zdawał się opierać na wyborze niewracania do przeszłości.
– Przepraszam cię, Frank – powiedziała Eve, zmieniając front.
– Nie chciałam niczego komplikować, ale może wyniesie z tego jakąś naukę. Jest już przecież wystarczająco dorosły, by poznać prawdę.
Frank westchnął. Nie mógł już dłużej przed tym uciekać. Od jakiegoś czasu miał zamiar powiedzieć o wszystkim Leo, ale nie było sprzyjającej okazji, a poza tym sama myśl o tym sprawiała mu ból.
– Dobrze, porozmawiam z nim na ten temat.
Następnego dnia ojciec i syn usiedli obok siebie i razem w milczeniu wpatrywali się w ogród. Frank nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Czy też raczej nie wiedział, jak zacząć mówić o tym, co powinien powiedzieć. Jak nastolatek na pierwszej randce w myślach powtarzał sobie początkowe frazy tej rozmowy i odrzucał je po kolei z różnych powodów. Lepiej było się nie odzywać, niż powiedzieć coś nie tak. Po chwili Frank chciał tylko wstać i odejść, ale wtedy poczuł, że cisza wręcz się domagała, aby ją przerwać. Gorzej będzie, jeśli odejdzie teraz bez słowa. W końcu położył dłoń na ramieniu Leo i ścisnął je mocno. Leo odwrócił się i żałośnie spojrzał na ojca. Frankowi przypomniał się jego nagi czteroletni synek o złotych włosach, który przybiegł do niego z krzykiem na plaży w Rhossilli Bay, kiedy lodowate morze liznęło go po stopach. Jak ten beztroski chłopak mógł się zmienić w tak udręczonego młodzieńca? „Powiedz coś, Frank. No, powiedz! – powtarzał w myślach. – Powiedz coś, jak prawdziwy ojciec, coś mądrego i kojącego. Powiedz mu prawdę, po prostu otwórz usta i daj płynąć słowom. Powiedz mu, jak bardzo go kochasz, powiedz, że go podniesiesz z ziemi i poniesiesz na ramieniu, tak jak to robiłeś, kiedy był mały, powiedz mu, że będziesz go tulił, aż ból ustanie i będzie mógł samodzielnie pójść dalej”. Na jego ustach nie pojawiło się jednak ani jedno słowo.
Leo przyglądał się wyczekująco swojemu ojcu.
– Nic ci nie jest, tato?
Znów zaległa długa chwila ciszy. W końcu Frank się odezwał.
– Posłuchaj, Leo. Chcę z tobą porozmawiać o czymś bardzo ważnym. Może dzięki temu poczujesz się lepiej.
– Tak, tato?
– Hm... Jak mam to powiedzieć... ? Widzisz, to dotyczy twojego dziedzictwa.
– Mojego dziedzictwa?
– Tak... Tak, właśnie tego słowa użył twój dziadek, zanim zmarł – powiedział Frank.
– Tato, teraz guzik mnie obchodzi moje dziedzictwo. Dlaczego w ogóle poruszyłeś ten temat? To się zupełnie dla mnie nie liczy.
– Nie, oczywiście masz rację, Leo. Przepraszam, porozmawiamy o tym kiedy indziej. Przepraszam...
Frank podniósł swoje krzesło i odstawił je na miejsce, po czym rozżalony zniknął na schodach.
Wpis numer 68
Słonie są nieco podobne do nas. Dożywają siedemdziesiątki, wkraczają w wiek dojrzały w wieku dwudziestu lat i gromadzą się w grupy. Poszedłem dziś do instytutu aby sprawdzić jakie istnieją dowody na to, że słonie odczuwają żal. Oto co znalazłem.
Kiedy słoń umiera w puszczy, pozostali członkowie stada przez cztery dni stoją nad ciałem w żałobie. W jednym przypadku setka słoni czuwała przy zwłokach padłego członka stada. Jeden z nich starał się podnieść padłe zwierze i postawić je na nogi prawie sześćdziesiąt razy, po czym w końcu dał sobie spokój. Czasami przykrywają ciało gałęziami i liśćmi. W końcu, z widocznymi odznakami cierpienia, odchodzą, chociaż przez kilka następnych dni wracają do zmarłego, żeby oddać mu pokłon. Zaobserwowano, jak jedna samica słonia przeszła pięćdziesiąt kilometrów, żeby odwiedzić szczątki niedawno zmarłego partnera. Za każdym razem, kiedy słonie mijają miejsce śmierci członka stada, stają w milczeniu na dłuższą chwilę. Czasem podnoszą z ziemi kości, tuląc je czule, jakby wciąż opłakiwały jego śmierć.
W zoo w Indiach pewna słonica obserwowała śmierć swojego towarzysza, wydając na świat martwy płód. Stała przez dłuższy czas w bezruchu, aż nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Leżała w jednym miejscu przez trzy tygodnie z podwiniętą trąbą i mokrymi oczami. Wszelkie wysiłki jej opiekunów, żeby skłonić ją do przyjęcia pokarmu, spełzły na niczym. Mogli się tylko przyglądać, jak sama skazuje się na śmierć głodową.
Wychodzę – powiedział Leo pewnego popołudnia. Dźwięk znikąd. Jego matka podniosła wzrok znad gazety, której nie czytała. Usiadła tylko koło niego i udawała, że czyta. Nie chciała, żeby czuł się osamotniony, ale również nie chciała, żeby odniósł wrażenie, że jest obserwowany. Dlatego usiadła w milczeniu, mając nadzieję, że syn wkrótce poczuję potrzebę rozmowy i że będzie mu mogła pomóc.
– Potrzebujesz towarzystwa? – zapytała Eve.
– Nie.
– Moglibyśmy pójść na miły spacer – zaproponowała.
– Nie.
– W porządku, baw się więc dobrze... A dokąd zamierzasz pójść? Może chcesz wziąć samochód?
– Nie, dziękuję. Muszę na chwilę wyjść gdzieś z domu. – Wstał, ziewnął, podszedł do szafy pod schodami, odnalazł swoje sportowe buty, wcisnął je na stopy przez zawiązane sznurówki i wyszedł z domu.
Szedł bez konkretnego celu – mijał podmiejskie domy sąsiadów swoich rodziców, sklepy i parki, aż znalazł się w okolicy, którą ledwie znal. Prawie nie zauważał zrujnowanych domów i walących się magazynów wokół, lecz z każdym krokiem starał się za wszelką cenę zdławić rosnącą panikę, która opanowała go od rana. Przebudzeniu towarzyszył tak dojmujący strach, że odrętwienie z wolna pożerające jego duszę nigdy go nie opuści, że czas nie uleczy niczego. Im dłużej czekał, tym bardziej wzmagało się to poczucie. Gnił za życia, jak każda żyjąca materia, a wszystkie pozory ładu staczały się w otchłań chaosu. Czas, okrzyczany uzdrowiciel, stał się jego wrogiem.
Zapadł już zmrok. Leo został napadnięty przez zmierzch i nawet tego nie spostrzegł. A do tego teraz jeszcze się zgubił. Czuł pulsowanie kolana. Opuchlizna ustąpiła, została tylko blizna. Był z tego zadowolony, bo był to ostatni fizyczny ślad po podróżach z Eleni i nosił go jak baretkę orderu. Szedł dalej, szukając jakiegoś znanego punktu orientacyjnego. Na końcu ulicy natknął się na obskurnie wyglądający pub i zorientował się, jak jest spragniony. Spodziewał się, że będzie to jeden z tych niewielkich spokojnych lokali z kilkoma pijanymi magazynierami chwiejącymi się przy barze. Tego rodzaju miejsce, które nie przynosi właścicielowi ani grosza zysku, a które normalnie by ominął, lecz teraz idealnie pasowało do jego nastroju. Przez grube fioletowe zasłony nie widział wnętrza. Popchnął drzwi i uderzyła go ściana dymu papierosowego oraz wulgarne ryki klientów, którzy zostawili swoje żony w domach. Lokal był tak napakowany, że Leo ledwie mógł wejść przez drzwi. Mężczyźni stali odwróceni do niego plecami, z drinkami w dłoniach, wyciągając swoje rumiane szyje, żeby za wszelką cenę coś dojrzeć.
– Przyszedłeś w samą porę, stary, zaraz się zacznie! – krzyknął mu do ucha facet stojący przy drzwiach. – Jeśli uda ci się przedrzeć do baru, to weź mi guinnessa. – Leo zaczął się przepychać między klientami. Mężczyźni zaczęli tupać i wiwatować. Leo podążył za ich spojrzeniami i zobaczył, jak młoda kobieta w sztucznym futrze wchodzi na niewielką scenę. „A więc tak wygląda życie” – pomyślał Leo.
Kobieta zatrzymała się pośrodku sceny, odwróciła się plecami do publiki i przyjęła sceniczną pozę, kładąc dłonie na biodrach i rozstawiając szeroko nogi. Przez dobre dwadzieścia sekund stała zupełnie bez ruchu, a tłum klaskał i gwizdał. Następnie uniosła ramiona, strzeliła palcami i w zadymionym barze rozległ się głos Marilyn Monroe śpiewającej I Want To Be Loved By You. Futro opadło na scenę, dziewczyna zarzuciła głową i posłała widzom kapryśną minkę przez ramię. Był to ograny trik, ale odniósł przewidziany skutek, bo po chwili w salce zaległa cisza i mężczyźni zaczęli pożerać dziewczynę wzrokiem. Stojąc teraz tylko w halce z czarną koronką, w podwiązkach i w butach na wysokim obcasie, odwróciła się do nich przodem. Nie miała więcej niż dwadzieścia lat.
Leo w końcu dotarł do baru. Zalewał go pot, a oczy piekły od dymu.
– To jest dwadzieścia funtów – powiedział do zażywnego barmana. – Chcę się upić.
– Cóż, to dopiero wyzwanie. Czego pan sobie życzy, proszę szanownego pana? Piwa, wina, czegoś mocniejszego?
– Nie wiem... Może piwa i czegoś z prądem.
– A co by pan powiedział na pięć piw i pięć dopychaczy na popitkę?
– Dobrze, niech będzie. Pan wybiera.
Obserwując striptizerkę, Leo poczuł, jak Eleni pochyla się nad nim. „Odejdź, przestań mnie oceniać! Teraz tu jest moje miejsce. Dobrze mi tutaj”. Wypił alkohol z dwóch szklanek, żeby wygnać ją ze swojego umysłu, niemniej jednak on również zaczął się zastanawiać, co tu właściwie robi. „Może to jestem cały ja, nowy ja? Skoro mam wieść życie wyzute z miłości, to czemu nie zaspokajać swoich chuci?”.
Dziewczyna była już tylko w staniku, majtkach i na szpilkach. Stała teraz z przodu sceny, zachęcając grupę sześciu czy siedmiu facetów z mięśniem piwnym, żeby wkładali jej banknoty za stanik. Wydawali z siebie okrzyki radości, gwizdali i szturchali się nawzajem, jednocześnie podnieceni i zażenowani. Z pewnością są tutaj po raz pierwszy. Niepewni, co mają robić, spoglądali po sobie, szukając wsparcia, żeby wyłonić najodważniejszego. Dłonie penetrowały kieszenie, by sprawdzić, czy są tam jakieś banknoty. Najniższy z nich, dziobaty młodzik z czerwoną twarzą i prostymi włosami, widząc w tym akcie szansę na podbudowanie swojej pozycji u kolegów, wyjął piątaka i został wypchnięty przez kumpli do przodu. Wyciągnął niepewnie banknot w stronę dziewczyny. Striptizerka złapała go za rękę i wcisnęła ją sobie do stanika. Pozostali przyjęli to z entuzjazmem i w ciągu kilku sekund wszyscy już wyciągali pieniądze w dłoniach i przeciskali się pod scenę. Kiedy tancerka zabrała im już wszystkie pieniądze, wyłuskali jednego ze swojego grona i podnieśli go, po czym wtoczyli na scenę.
– Ma dzisiaj osiemnastkę! – wykrzykiwali głośno. – No, dalej! Pokaż mu coś ekstra!
Napompowany piwem i buzujący hormonami nieszczęsny chłopak podniósł się niemrawo na nogi i uniósł pięści do góry w zwycięskim geście. Publika odwzajemniła mu się, śpiewając głośno Sto lat. Nadmiernie rozochocony młodzian odwrócił się do striptizerki i zaczął wić się przy niej w jakimś beznadziejnym tańcu erotycznym. Chwyciła go za koszulę, przyciągnęła do siebie i utkwiła w nim wzrok. Chłopak zamarł i zaczęły mu się trząść kolana. Owinęła mu nogę wokół lędźwi i zaczęła rytmicznie uderzać biodrami o jego biodra, odrzucając włosy do tyłu w udawanej rozkoszy. Chłopak starał się pocałować ją w szyję, ale mu się wywinęła. Cofnęła się i zaczęła go bardzo wolno okrążać, przyglądając mu się od stóp do głów i kręcąc głową, jakby chciała dać do zrozumienia, że nie będzie z chłopaka żadnego pożytku. Następnie odwróciła go twarzą do publiczności i zmusiła do podniesienia ramion w górę. Przyłożyła mu palec do ust i wolno zjechała nim przez piersi, zatrzymując się na spodniach. Tłum zaryczał. Leo też gwizdał i krzyczał z uciechy. Eleni rozpłynęła się w dymie.
Dziewczyna podniosła koszulę chłopaka, ukazując pozbawiony włosów, opasły brzuch, i jej palce wśliznęły się do jego spodni. Nieszczęśnik instynktownie próbował bronić męskości. Striptizerka wyciągnęła rękę ze spodni chłopaka i ponownie wyciągnęła mu ramiona do góry. Publika zarechotała. Tym razem zajęła się jego paskiem – rozpięła go prowokująco, po czym wolno wysuwała ze szlufek spodni, aż w końcu trzymała cały pasek w dłoni. Złapała go za ręce, założyła mu je za plecami i związała paskiem z tyłu. Chłopak nie wiedział, co ma robić – na poły podochocony i gotowy do zabawy, na poły przerażony, zaśmiał się nerwowo. Był zarówno bohaterem, jak i ofiarą. Dręczycielka rozpięła mu spodnie, tak że opadły do kostek. Publiczność oszalała. Leo rozejrzał się po rumianych twarzach wokół, których właściciele zachowywali się jak wilki osaczające ofiarę. Podobał mu się ten widok. Byli to przyziemni, uczciwi mężczyźni pozostający w łączności ze swoją wściekłą naturą, przepełnioną nienawiścią do własnego gatunku. Człowieka mordercy, pozbawionego skrupułów wobec innych, ze złuszczającymi się, lepkimi warstwami kultury i cywilizacji. Walił pięściami w bar. „Idź na całość, wyruchaj go! No, dalej, zrób to, już!”. Tak, teraz zaczynał się odnajdywać, prawda na kolanach wypełzała na wierzch. Nie był godzien miłości, nie był godzien nikogo innego, tylko dziwek.
Był winny morderstwa i na tym polegała jego kara. „Usiądźmy z przodu” – wypowiadając te słowa, skazał Eleni na śmierć. Pragnął, żeby szarpano jego ciało na sztuki, a rany posypywano solą, ponieważ sobie na to zasłużył. Jego człowieczeństwo zginęło wraz z Eleni, stał się teraz prymitywnym drabem. „Od dzisiaj zacznę żyć jak bydlę” – pomyślał, żeby zaś utwierdzić się na nowej drodze życia, wychylił to, co zostało z jego drinków, nawet nie biorąc oddechu między jednym a drugim haustem.
Striptizerka panowała nad sytuacją. Jeden z jej palców z pomalowanym na czerwono paznokciem wśliznął się pod slipki młodego jubilata. W tłumie nie było ani jednego faceta, który by nie poczuł tego palca na własnej skórze! Powolutku i stopniowo cała jej dłoń zagłębiła się w majtki chłopaka i dotarła do penisa. Wszyscy czuli na sobie jej dłoń. Sto członków spęczniało i zwilgotniało. Ale nie kutas chłopaka, młodzieniec był bowiem zbyt zdenerwowany. Jego członek był zwiotczały, a bezwzględna striptizerka zsunęła spodenki nieszczęśnika na dół i gdy opadły na opuszczone wcześniej spodnie, ukazało wszystkim zgromadzonym jego oklapłe upokorzenie. Popchnęła go, skaczącego i potykającego się o zdjęte ubrania, w stronę jego kolegów. Chłopak opadł na kolana i stoczył się ze sceny, podtrzymywany przez szydzących z niego kumpli.
Leo skierował się do toalety. Czuł się podle. Przepchnął się przez tłum pod sceną, na której striptizerka zdjęła już stanik, i przeszedł przez drzwi w drugim końcu sali. W korytarzu na chwilę oparł się ciężko o ścianę i wytarł pot z czoła. Fala nudności napłynęła z żołądka. Przyspieszył i wszedł, jak sądził, w drzwi prowadzące do toalety. Znalazł się w nieoświetlonej garderobie. Zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie plecami. Uspokoił się, wziął głęboki wdech i starał się zwalczyć gwałtowną chęć zwymiotowania. Kiedy w końcu zapanował nad nią, po omacku odnalazł włącznik i włączył światło. Na drugim końcu pokoju stało duże lustro z lampkami na brzegach. Przed lustrem znajdował się stolik zarzucony szminkami i pudrami oraz krzesło z parą dżinsów wiszącą na oparciu. Leo usiadł na nim i wpatrywał się w lustro. Miał otępiały wzrok i nieco zapadłą twarz. Skóra na policzkach zwisała mu w bladych bezkształtnych fałdach. Za dużo skóry, za mało kości. Miał zmarszczone, świeżo zmierzwione brwi. Nie zobaczył żadnych cech zwiastujących wybawienie – utracił swoją młodość. Było zbyt jasno i lustro bezlitośnie wszystko obnażało. Gdzieś od strony baru dobiegały głośne okrzyki radości i dźwięki burzy oklasków.
Leo chwiejnym krokiem wyszedł na ulicę i kiedy wziął łyk świeżego powietrza, zawirowało mu w głowie, a żołądek wyrzucił swoją zawartość na chodnik. Opadł na ścianę i zaklął. Czuł olbrzymią wściekłość i nagle potencjalny obiekt nienawiści ujawnił się w całej okazałości, bo oto zauważył białą ciężarówkę nadjeżdżającą z drugiego końca ulicy. Za wszystko byli odpowiedzialni kierowcy ciężarówek – gatunek, który można obarczyć zbiorową winą. Podniósł się chwiejnie i wtargnął na ulicę.
– Walnie w nas ciężarówka! – krzyknęła Eleni. Ciężarówka zjechała na złą stronę drogi. Leo zobaczył przerażoną twarz ekwadorskiego kierowcy, który próbował zapanować nad pojazdem. Słyszał krzyk Eleni i jeszcze jeden bezcielesny głos, który musiał należeć do niego.
– Ty morderco... – wybełkotał, kiedy biała ciężarówka nacierała na niego. – Żebyście tak wszyscy zdechli...
Ciężarówka skręciła, żeby go wyminąć, wjechała na krawężnik i zatrzymała się, sunąc oponami po chodniku. Kierowca wyskoczył z kabiny, podbiegł do Leo, chwycił go za koszulę i zaczął go dusić, przyciskając do chodnika.
– Ty popierdolony kretynie... ! Co ci odbiło w tej pustej czaszce?! – krzyczał prosto w twarz Leo.
– Zabiłeś Eleni... ! Zabiłeś Eleni! – odkrzyknął Leo.
– Co? Napierdoliłeś się? Powinienem był cię przejechać. Byłoby jednego idioty mniej – wykrzykiwał kierowca, potrząsając energicznie Leo.
– Nie, to ty byłeś pijany – zaprotestował Leo. – Lekarz mi powiedział, że byłeś pijany... dlatego to się stało... A teraz zobacz... co mi zrobiłeś... Zniszczyłeś mi życie. – Rosła w nim nienawiść i znalazł w sobie jeszcze tyle siły, żeby odepchnąć kierowcę i rzucić się na niego z pięściami. Kierowca nie zamierzał pozostawać mu dłużny i tak kopał go i bił, że Leo padł na ziemię. Grupka ludzi przyglądała się temu z pewnej odległości, ale nikt nie odważył się interweniować.
Leo obudził się posiniaczony i oszołomiony w policyjnej celi. Kiedy doszedł do siebie, poprowadzono go schodami na górę, gdzie w pomieszczeniu o wybielonych ścianach przebadał go policyjny lekarz, kazano mu dmuchać w alkomat i przesłuchano go. O godzinie szóstej rano powiedziano mu, że pan Frank Deakin zgłosił jego zaginięcie i może zadzwonić do domu. O ósmej poinformowano, że nie wniesiono oskarżenia i że może sobie iść. Rodzice czekali na niego w policyjnej izbie przyjęć.
– Myśleliśmy, że się zabiłeś – powiedziała Eve, kiedy prowadzili go do samochodu.
Później, kiedy Leo siedział przygarbiony przy kuchennym stole, ledwie sobie uświadamiał, że ojciec go nagabuje.
– Zaparzyć ci herbaty? – zaproponował po chwili Frank.
– Nie, napiłbym się tylko wody.
– Z lodem?
– Na miłość boską, nalej mi tylko zwykłej, cholernej wody! – warknął Leo.
– Wybacz – powiedział potulnie Frank, podając mu szklankę.
Leo wypił wodę jednym haustem i wyciągnął pustą szklankę, domagając się dolewki. Frank posłusznie ją napełnił i podał ją synowi.
– Może zjadłbyś tosta?
– Potrafię zatroszczyć się o siebie, dziękuję – zasyczał Leo.
Po wypiciu drugiej szklanki wody zaległa cisza.
– Twoja matka chce, żebym z tobą porozmawiał – zaczął Frank i od razu pożałował, że wciągnął w to Eve. Powinien był powiedzieć: „Chcę z tobą zamienić słowo”. – Chce, żebym opowiedział ci o moich przeżyciach. Uważa, że może ci to pomóc. Widzisz, ja... ja... wiem, co czujesz, bo... straciłem rodziców za młodu i...
Ale Leo nie słuchał. Wciąż czuł wypity alkohol i nie spał całą noc. Jego myśli krążyły gdzieś indziej. Był przerażony tym, co zrobił zeszłego wieczoru. Nigdy w życiu tak się nie upił, mógł nawet zginąć. Byłaby to ponura ironia losu, gdyby on również zginął za sprawą ciężarówki. Wiedział, że Eleni byłaby wściekła na jego głupotę. Miał moralnego kaca i wiedział, że musi podjąć jakieś działania, zanim stoczy się po równi pochyłej w brak umiaru. Działania. Ależ oczywiście! To działanie leczyło rany, nie czas. To będzie jego remedium na wszystko.
Spojrzał na strapionego ojca przy stole.
– Tato, nie powinieneś być w pracy?
– Nie ma problemu, mogę pójść później, jeśli chcesz pogadać.
– Nie teraz. Jestem wykończony. Idę do łóżka – powiedział Leo i wyszedł z kuchni.
Frank spoglądał za nim, zdjął serce z dłoni, złożył je ostrożnie i schował głęboko. Tego wieczoru poszedł na strych i wyciągnął starą skórzaną walizkę. Odkurzył ją i zabrał do pracowni. Nie zaglądał do niej od pięćdziesięciu lat. Wewnątrz znajdowało się jego dziedzictwo, ale należało wykonać jeszcze sporo pracy, zanim oddaje Leo.
Wpis nr 6
Wczoraj przeczytałem o piętnastoletnim chłopcu z Brisbane w Australii, który w 1989 roku, wraz z innymi uczniami swojej szkoły, wrzucił do morza butelkę. W butelce znajdował się list z jego nazwiskiem, adresem i kilkoma szczegółami z jego życia oraz z prośbą, żeby znalazca butelki napisać do niego list. Trzy lata później, w kwietnia 1992 roku, w tym samym czasie, kiedy leciałem z trumną Eleni na Kithos, fale wyrzuciły butelkę na walijski brzeg. Znalazła ją pewna dziewczyna, która od razu napisała, że znalazła wiadomość. Kiedy pisała te słowa, chłopiec podróżował po Europie i jego rodzice zadzwonili do niego, mówiąc mu, co zawierał list od niej. Młody Australijczyk postanowił złożyć jej niespodziewaną wizytę. Pojechał do Walii i zapukał do jej drzwi. Po niedługim czasie zaczęli ze sobą chodzić i dziewczyna w końcu pojechała do niego, do Brisbane. Nie mogła się powstrzymać i chciała powiedzieć całemu światu, jak to pewnego dnia odnalazła swoją miłość, którą podmuch wiatru i morski prąd wyrzuciły na piasek plaży półwyspu Gower.
Wreszcie! Nie mogę w to uwierzyć. Dzwoniłam do ciebie setki razy. A ty oddzwaniasz dopiero po miesiącu. Powinnam się na ciebie wkurzyć, ale z nieznanych mi przyczyn czuję się zaszczycona, bo wiem na pewno, że do nikogo więcej się nie odzywałeś.
Hannah była jedną z pierwszych osób, którą Leo poznał na uniwersytecie. Tuż po rozpoczęciu roku akademickiego stał w kolejce w stołówce, a ona stała za nim. Szczupła dziewczyna o mysich włosach, z niezwykle wysokimi kośćmi policzkowymi oraz naturalnym, ukazującym zęby uśmiechem. Na początku studiów studenci są zwykle przymilnie towarzyscy – przez pierwszy semestr nawiązują przyjaźnie ze wszystkimi i z każdym, a podczas drugiego semestru starają się ich pozbyć. Ale Hannah została jego przyjaciółką na stałe. Kiedy Leo i Eleni wyprowadzili się ze swojego dwupoziomowego mieszkania z dwiema sypialniami w Camden i wyjechali do Ameryki Południowej, Hannah wprowadziła się tam na ich miejsce.
– Co się stało? Nagle odnalazłeś notes z adresami?
– Śniłaś mi się zeszłej nocy.
– Szczęściarz. Włochaty sen?
Leo się zaśmiał.
– Nie, sen był o tobie, ale ciebie w nim nie było.
– To bardzo zajmujące, czyżby ludzie znów o mnie plotkowali? Wiesz, jestem tematem wielu plotek. Pewnego razu byłam w toalecie w pracy, kiedy Janet i Lilly weszły do środka. I wyobraź sobie, że kiedy podcierałam tyłek, Janet powiedziała Lilly, że ja sypiam z Markiem. To taki chłopak przy kości od kanapek. O nie, to nie brzmi za dobrze. On nie sprzedaje kanapek z kością – są nawet całkiem smaczne, nie. Miałam na myśli, że on jest przy kości – pakuje i w ogóle. To taki typ, co woskuje miejsca, w których wyrosły mu niepożądane włosy. Wiesz, takie szczątkowe placki futra, które wyrastają wam, chłopakom, na plecach i na ramionach. Wszystkim bardzo się ten Mark podoba, bo cały czas się obnaża, każe im macać swoje muskuły i robi jeszcze inne perwersyjne pokazy, o których nawet nic nie wiem. Ale to nie mój typ. Przysięgam na Boga, Leo, nawet go nie ruszyłam palcem!
Cóż to za ulga zatopić się w rozmowie o niczym. Hannah była jedyną znaną Leo osobą zdolną przekształcić błahostki w broń przeciwko nieszczęściu.
– W porządku, Hannah, nie musisz mnie przekonywać. Nawet na studiach wszyscy gadali, że lubisz ten sport, a przecież nie lubiłaś.
– Naprawdę? Kto taki? Chcę poznać nazwiska. Kogo mieli na myśli? Z kim się puszczałam?
– Na przykład był taki wykładowca antropologii, Jack Dunphy. Ktoś powiedział, że widział cię w jego gabinecie pod biurkiem, a on siedział na krześle i uśmiechał się od ucha do ucha.
– Pióro mi upadło, na miłość boską! A ten się cieszył, bo zrobiłam z siebie idiotkę. Boże, ludzie naprawdę myśleli, że robiłam laskę Jackowi Dunphy’emu? To żałosne. Jakie mają o mnie mniemanie. Dlaczego ludzie wierzą w takie ordynarne kłamstwa, Leo?
– Może dlatego, że uśmiechasz się do nieznajomych? Może dlatego, że wielu facetów na ciebie leci? Boja wiem.
Hannah parsknęła.
– Prawda jest taka, że jestem beznadziejna z facetami. Nie miałam ich wielu, a moja najdłuższa znajomość trwała raptem pięć miesięcy. Porażka, nie? Sam wiesz, że patrzyliśmy na ciebie i Eleni i mówiliśmy, że jesteście parą idealną. W każdej rozmowie na temat prawdziwej miłości wymienialiśmy wasze imiona na jednym oddechu, jako dowód na to, że istnieje. Przykro mi Leo.
Kolejne zdanie poprzedzała dłuższa chwila ciszy.
– No, ale mów, co to był za sen? Co w nim ludzie gadali o mnie?
Leo wziął głęboki wdech.
– Ostatnio wciąż mam sny o Eleni, w których pojawia się koło mnie i robi to, co zawsze robiła, na przykład odstawia ten swój taniec-połamaniec albo śpiewa, jadąc na rowerze. Odpływa w sen, a ja myślę, że wciąż żyje, ale kiedy macha mi na pożegnanie, wiem, że nie. Zeszłej nocy znów do mnie przyszła, ale tylko patrzyła na mnie i powiedziała: „Hannah”. I zniknęła.
Hannah zachichotała.
– I już? Powiedziała tylko: „Hannah”? Nie mówiła czasem: „Hannah poszła do łóżka z arcybiskupem Canterbury”? Tylko: „Hannah”? To dziwne. Jak sądzisz, co to znaczyło?
Na początku myślałem, że musi mieć to olbrzymie znaczenie, skoro to powiedziała, ale teraz, kiedy z tobą rozmawiam przez telefon, myślę, że oznaczało to: „Hannah potrafi rozwiać twoje troski”. I miała rację. Udało ci się.
– Och, to świetnie, a więc jednak nie jestem całkowicie bezużyteczna. Leo, powiedz mi, kiedy wracasz do Londynu?
– Jutro – odparł odruchowo.
Następnego dnia wspiął się po schodach do swojego dawnego mieszkania, gnąc się pod ciężarem tego samego plecaka, który dźwigał w poprzednim życiu, w którym wraz z Eleni zbiegali tymi schodami cali rozgorączkowani, wyruszając na spotkanie przygody, która miała ich na zawsze rozdzielić. Trwoga przepełniła mu serce. Jak podle się czuł, wracając do domu bez niej! W drzwiach czekał na niego niewielki, nieproszony komitet powitalny. Wolałby sam wejść do mieszkania i zostać w ciszy sam na sam ze wspomnieniami, które zaczęły opanowywać jego zmysły. Pierwszy przywitał go Charlie, obejmując tak mocno, że Leo stracił dech w piersiach. Potem przyszły Stacey i Karen, najbliższe przyjaciółki Eleni, i w końcu Hannah, która zamiast powitalnego pocałunku posłała mu mocnego kuksańca w ramię.
– To za to, że zadzwoniłeś tak późno – powiedziała.
Prowadząc ich korytarzem do kuchni, Leo zauważył dwa stosy pudełek. „Wciąż tu są – pomyślał z zadumą. – Nietknięte”. Na myśl o tym, co zawierają, cały zadrżał. Całe jego życie z Eleni zostało zapakowane do tych niewinnie wyglądających brązowych pudeł. Pamiątki, listy, ubrania, fotografie i książki. Trzy lata miłości zredukowanej teraz do szpargałów w pudełkach. Ich widok wywołał w nim ambiwalentne uczucia. Nie pałał chęcią szperania w nich, bo było to zadanie, którego jeszcze długo nie będzie się w stanie podjąć. Należało zdecydować, co z tym wszystkim zrobić, a w Ekwadorze trudno mu było nawet spojrzeć na ubrania noszone przez Eleni, czy też brać do ręki przedmioty, które kiedyś trzymała. A jednak postanowił z całą mocą ponownie przeczytać jej listy, przebrnąć przez dawno zapomniane fotografie i na nowo odkryć te drobiazgi zgromadzone w jednym miejscu, co pozwoli mu ponownie przejść przez ich wspólne życie, czy też raczej przeskakiwać od wspomnienia do wspomnienia, jak dziecko skaczące z kamienia na kamień w strumieniu.
Kiedy mijał swoją dawną sypialnię, nie mógł się powstrzymać, żeby nie zajrzeć do środka. Hannah podsunęła łóżko, które kiedyś stało pośrodku pokoju, pod przeciwległą ścianę, pod okno. Zaproponowała mu, żeby się wprowadził, ale nie był w stanie sobie wyobrazić, jak mógłby spać na tym łóżku bez Eleni. Na wytartym dywanie położono nowy chodnik, a nad nieużywanym kominkiem ustawiono kolekcję azjatyckich głów i figurek Buddy. Drzwiczki dużej, wbudowanej białej szafy stały otworem. Leo widział nagą Eleni, jak stoi przed nią i zastanawia się, w co się ubrać. W pamięci wyraźnie odcisnął się widok niewielkiego łukowatego wgłębienia na wysokości krzyża, zaokrąglone ramiona i rozłożyste pośladki. Miała kształty bogini Botticellego, nie była ani za gruba, ani za chuda, a jedynie przyjemnie pulchna. „Niezwykły obraz” – pomyślał. Dlaczego ze wszystkich zdarzeń, jakie odbyły się w tej sypialni, pojawił się nagle ten spokojny i pozornie nieistotny fragment wspomnień? Obraz zastygł w miejscu. Próbował ściągnąć ją wzrokiem, sprawić, żeby się odwróciła i uśmiechnęła do niego. Bezskutecznie.
W kuchni Leo zaskoczył widok mężczyzny stojącego przy stole. Wyglądał na dwadzieścia pięć lat i miał kruczoczarne włosy oraz przystojną twarz.
– Leo, to jest Roberto Panconesi. Uwielbiam brzmienie tego nazwiska. Pan-co-nesi. Brzmi jak nazwa egzotycznego włoskiego deseru. To mój nowy współlokator – wyjaśniła Hannah.
Leo wyciągnął dłoń. Roberto uścisnął ją serdecznie.
– Miło cię poznać – zaczął Roberto, a w jego głosie pobrzmiewało nieznaczne echo obcego akcentu.
– Leo pisze pracę doktorską z mrówek – dodała Hannah, odgrywając rolę dobrej gospodyni.
– Naprawdę? – Roberto uniósł brwi.
– Tak – ciągnęła dalej Hannah. – Większość czasu obserwuje ich miłosne igraszki pod mikroskopem, jak jakiś zboczeniec. Czy nie tak, Leo?
– Obserwuję je, jak robią różne rzeczy, a nie tylko jak kopulują – powiedział Leo na swoją obronę.
– To tylko inne określenie tego samego... Co do Roberto, to wykłada filozofię fizyki, co sprowadza się do tego, że całymi dniami pieprzy niezrozumiałe bzdety. Dlatego powinniście się doskonale porozumieć.
– Zawsze się ze mnie nabija – zaprotestował Roberto.
– Naprawdę? Och, przepraszam bardzo. To powiem o tobie coś miłego. Roberto to geniusz. Jest najmłodszy z całej kadry w swoim instytucie. Oblegany przez studentów, biją się, żeby się dostać do niego na wykłady. Chcą się na nie dostać nawet ci, którzy nie studiują fizyki, i to nie wyłącznie z powodu jego ogólnej wspaniałości – chociaż to też ma dla wielu znaczenie – ale również dlatego, że ma swoje szalone teorie i jest niebezpiecznie niekonwencjonalny. I jak było? Lepiej?
– Miernie, ale dziękuję za entuzjazm – zaśmiał się Roberto.
– To wszystko brzmi jak... To znaczy... Z tego wynika, że jesteś... fascynującą osobą – podsumował Leo nieprzekonująco i poczuł, jak mięśnie jego twarzy zmuszają się do uśmiechu. Nie chciał zostać wmanewrowany w rozmowy o niczym z nieznajomym.
Usiadł i rozejrzał się wokół. W kuchni nic się nie zmieniło – wnętrze zdominował wielki kredens wypełniony rozmaitymi talerzami i garnkami, z których żaden nie pasował do pozostałych. Zostały pozostawione przez gospodynię i armię najemców. Był tu niewielki balkon z widokiem na wewnętrzny dziedziniec, niezwykły fioletowy sufit i okrągły sosnowy stół, na którym stały teraz sałatki i sosy.
Hannah starała się, jak mogła, żeby zachować pogodny nastrój, kiedy tak krzątała się po kuchni i zarzucała Leo plotkami i wieściami ze świata polityki, sprawami wielkiej wagi i tymi bez znaczenia, którym nadawała jednakową wagę, ale pozostali mieli bardziej minorowe nastroje i chcąc nie chcąc, rozmowa zeszła na temat tego, co się wydarzyło w Ekwadorze. Leo cierpliwie opowiadał o tym, co zdołało mu utkwić w pamięci, omijając jednak powód, dla którego usiedli na przedzie autobusu. Nie był w stanie wyjawić tego konkretnego szczegółu.
Kiedy Hannah podawała deser, atmosfera nieco się ożywiła. Przez całe popołudnie ucierała krem czekoladowy, ale w końcu rozbolała ją ręka, zostawiła go więc w lodówce, mając nadzieję, że sam się jakoś zrobi. Kiedy jednak wyjęła krem z lodówki, okazało się, że zmienił się w breję z grudkami.
– O matko – westchnęła. – Zrobiłam na deser kupkę. Komu trochę kupki?
Później poszli odpocząć w salonie i zapadli się w miękkie sofy. Konwersacja zmarła śmiercią naturalną, bo krew odpłynęła im z mózgów do brzuchów. Ich soki trawienne pławiły się w czekoladzie, przez jakiś czas wydawały dziwne odgłosy, po czym dały za wygraną. Wtapiali się w miękką tkaninę mebli. Leo zrobiło się niedobrze.
– Zadzwoń po karetkę – jęknęła Karen. – Teraz to już na pewno skonam w męczarniach.
– Nie musiałaś jeść. To cię oduczy tej cholernej układności – parsknęła Hannah.
– Nie jestem się w stanie ruszyć – zajęczała Stacey.
– W rzeczywistości, Stacey, choć możesz sobie z tego nawet nie zdawać sprawy, ale poruszasz się niezwykle szybko. – Był to pierwszy raz, kiedy Roberto się odezwał, od chwili, w której powitał Leo. Wszyscy wpatrywali się w niego nieco skonsternowani tak dziwną uwagą.
– Naprawdę? – zdziwiła się Stacey.
– Tak, pędzisz z prędkością dwudziestu ośmiu kilometrów na sekundę czyli dziesięć tysięcy czterysta pięćdziesiąt kilometrów na godzinę wokół Słońca. Ale Słońce również pędzi z zawrotną prędkością, tak samo jak cała galaktyka. Wziąwszy to wszystko pod uwagę, w rzeczywistości pędzimy z prędkością trzystu siedemdziesięciu kilometrów na sekundę czyli... – Zawiesił głos. – Milion trzysta trzydzieści dwa tysiące kilometrów na godzinę. – Spojrzał na zegarek. – Szacuję, że od czasu spożycia kremu przebyliśmy ponad dwanaście milionów kilometrów.
Pozostali uczcili ten fakt ciszą pełną zdeprymowania. Wyskok Roberto zdawał się zmieniać wszystko, bo teraz czuli się jak sześć mokrych plam na sofach w pokoju, który pędził przez przestrzeń międzygwiezdną z przerażającą prędkością.
– Zdaje się, że muszę zapiąć pasy – powiedział w końcu Charlie.
Kosmiczny wywód Roberto wywarł jednak największe wrażenie na Stacey, która od kiedy tylko go zobaczyła, szukała pretekstu, żeby zakochać się w tajemniczym Włochu.
Niedługo później Stacey i Roberto ulotnili się cichcem, żeby w zaciszu jego sypialni wyjaśnić jej zawiłości filozofii fizyki i co oczywiste w wypadku wybitnego naukowca, zgłębić trochę nieznanych zagadnień metodą sondy. Wraz z ich zniknięciem impreza zeszła na psy, zmieniając się w wielogłos sprośnych kawałów, aż w końcu zatliła się i w ogóle zgasła. Leo przetrwał swój pierwszy wieczór w Londynie, i nie tylko go przeżył, ale nawet był z niego zadowolony.
Tej nocy Leo wrócił do mieszkania Charliego, które mieściło się nad całodobowym sklepem przy Upper Street w Islington. Miało to być tymczasowe lokum, do momentu, w którym Leo stanie sam na nogi, choć Charlie dał mu jasno do zrozumienia, że może zostać tak długo, jak będzie chciał. Pospiesznie zmienili salon, po rozłożeniu sofy, w drugą sypialnię. Wypchnęli fotel i telewizor do przedpokoju i postawili je w jedynych miejscach, w których się mieściły – fotel obok drzwi wejściowych, a telewizor tam, gdzie niemal blokował wejście do kuchni. Nowy pokój Leo miał okno sięgające od podłogi do sufitu, przez które było widać przystanek autobusowy na drodze głównej. Kiedy rozpakowywał swoje rzeczy, za oknem zatrzymał się z głośnym sykiem autobus i Leo ze zdziwieniem dostrzegł zaledwie kilka metrów od siebie smutne, spięte i zmęczone twarze pasażerów górnego piętra pojazdu, które wpatrywały się w niego niewidzącym wzrokiem. Pospiesznie zaciągnął zasłony.
Łóżko było koszmarnie niewygodne. Materac był stary i cienki, a kiedy Leo się położył, spostrzegł, że ma głowę niżej poziomu nóg. Z kolei gdy położył się odwrotnie, poczuł sprężyny wżynające się w żebra. Zamknął oczy, ale uszy wciąż wyłapywały symfonię nieznanych odgłosów rozlegającą się w pokoju. W sklepowym radio rozbrzmiewała niewyraźna muzyka i słowa jakiejś rozmowy, a do tego dobiegały pijackie przekomarzania dwóch żebraków leżących przed sklepem i skrzypiące dźwięki hamulców nocnych autobusów.
Całą noc starał się zasnąć, ale za każdym razem, kiedy już odlatywał na miękkich skrzydłach snu i czuł jego puchowe objęcia, budziła go nawet najdrobniejsza zmiana dźwięków. Z każdą próbą pragnienie snu było coraz bardziej silne i coraz bardziej rozpaczliwe. Nad ranem czuł się jak prześladowca, który chodzi za obiektem swoich westchnień i za każdym razem się dowiaduje, że jego uczucie nie jest odwzajemnione. Drzemka na sofie kolegi przypominała mu życie zanim poznał Eleni. Wtedy było to zabawne, ale teraz czuł się tak, jakby wypadł z przytulnego gniazda i leżał opuszczony w błocie.
Wpis nr 2
Przed śmiercią Eleni nie bałem się niczego i robiłem, co chciałem, a teraz przeraża mnie:
1) Wizja zamorskich podróży
2) siadanie na przednich fotelach w autobusie
3) widok ciężarówki
4) nawiewanie nowych znajomości
5) to, że mogę być nieszczęśliwy do końca życia
6) Rozmowa z ludźmi, którzy nie wiedzą, co mi się przytrafiło
7) odnajdywanie braku sensu
Co mam więcej do roboty poza tym, co już robiłem? – pomyślał Leo, wsiadając do autobusu numer 73 przed mieszkaniem Charliego. Następnie celowo zajął miejsce w środku pojazdu, który miał go zawieźć na uniwersytet. Nie miał zbyt dużej ochoty na dokończenie studiów, ale się też przed tym nie wzbraniał. Szukał po prostu konstrukcji, na której – na podobieństwo wieszaka na płaszcze – mógłby powiesić swoje życie. Wtedy przynajmniej mogło zacząć przypominać życie gotowe do zamieszkania, a nie zmięty łach na podłodze.
Rozpiął zamek torby na ramię i wyciągnął niewielki czerwony album, który kupił tego ranka po odebraniu zdjęć z podróży do Ameryki Łacińskiej. Kiedy je przeglądał, wybierając, jakie włoży do albumu, jedna fotografia przyciągnęła jego wzrok. Było to zdjęcie, które zrobiła im Eleni na plaży w Kolumbii w sylwestra. Ich głowy stykały się na wysokości uszu, a roześmiane twarze wypełniały cały kadr – jakież pogodne piękno wtedy w nich tkwiło. Na chwilę zatopił się w zdjęciu i po chwili wrócił do rzeczywistości z uśmiechem na ustach, czując obok siebie obecność Eleni. Wsunął zdjęcie pod zakładkę na pierwszej stronie albumu i wrócił do wybierania zdjęć, decydując które jeszcze z nich powinny się w nim znaleźć. Kiedy doszedł do ostatniego zdjęcia, niemal zatrzymało mu się serce. Przedstawiało ono Eleni z Czekanem w dłoni w autobusie, która robiła komiczną minę ponurego żniwiarza. Leo przyglądał się szczegółom. Siedziała na pierwszym siedzeniu po prawej stronie. Przed jej nogami znajdowała się deska rozdzielcza autobusu, nad którą była umocowana pozioma stalowa rura łącząca się z pionową poręczą, której zwykle przytrzymywali się wsiadający do autobusu pasażerowie. Za Eleni dostrzegł wysoki andyjski płaskowyż. Zdjęcie zostało zrobione około pół godziny przed jej śmiercią. Coś mu się zaczęło przypominać. Rozmowa poprzedzająca wykonanie tego zdjęcia. Żartowali na temat stu i jednej rzeczy, którą można wykonać za pomocą czekana. Wtedy się śmiał, ale teraz nie mógł się pozbyć dręczącej go myśli, że ten niesmaczny żart naprawdę przywołał śmierć, która zawitała do nich i w obliczu ich wygłupów kilka kilometrów dalej ukazała swoją prawdziwą twarz.
Na uniwersytecie Leo przemierzał znajome korytarze prowadzące do Wydziału Zoologii, gdzie sprawdził swoją przegródkę na korespondencję. Znalazł w niej przedawnione zaproszenie na zjazd w Bostonie, trzy wydziałowe obiegówki i list od profesora z Zurychu, do którego pisał, żeby wyjaśnić pewien aspekt zachowań mrówek, trapiący go podczas opracowywania swojej pracy doktorskiej. Kiedy wahał się między zejściem do kafejki i przeczytaniem listu a odwiedzinami u swojego promotora, został zmieciony przez nurt podekscytowanych studentów zmierzających do auli wykładowej. Podsłuchał nazwisko Roberto Panconesiego i mając w pamięci pełen zachwytów jego opis autorstwa Hannah, postanowił iść z prądem.
Usiadł w ostatnim rzędzie obok drzwi, żeby móc się dyskretnie ewakuować po kilku minutach. Amfiteatralna sala wykładowa, która mogła pomieścić dwustu studentów, opadająca stromo w dół w kierunku niewielkiego podium, była już pełna, kiedy pojawił się Roberto. Był ubrany zwyczajnie – w dżinsy i błękitną koszulkę z kołnierzem zapinanym na dwa guziki. Postawił torbę na stole, włączył mikrofon na podium i zaczął mówić bez korzystania z notatek w sposób, który naprawdę robił wrażenie.
– Przede wszystkim chciałem państwu bardzo podziękować za stawienie się na tym pierwszym wykładzie w semestrze letnim, choć wątpię, żeby pod koniec tego semestru wciąż na sali było tylu słuchaczy. – Zaśmiał się. – Fizyka jedynie opisuje rzeczywistość, ale im baczniej przyglądamy się różnym składającym się na nią zjawiskom, tym bardziej niezwykła nam się jawi. Na poziomie kwantowym jest tyle przedziwnych zjawisk, że zdaje się to przeczyć naszemu postrzeganiu świata. Pod koniec tych zajęć nie będziecie jedynie mieć odmiennego spojrzenia na świat, ale zmieni się również wasz sposób poruszania się w nim jako jednostek. Dla mnie konsekwencje fizyki kwantowej mają nie tylko odzwierciedlenie w filozofii, ale również w religii i polityce. Jest to swoista poezja. Działa również jak narkotyk. Moim celem jest nawrócenie tych z was, którzy jeszcze nie są do niej przekonani, na jej piękno.
Był to najbardziej bezczelny i arogancki wstęp do wykładów, jaki Leo słyszał wżyciu. Roberto rzucał rękawicę i jednocześnie podnosił poprzeczkę. Z całą pewnością przykuł uwagę wszystkich, Leo zastanawiał się jednak, jak na miłość boską, miał zamiar dowieść swoich buńczucznie rzucanych tez.
– Od czasów, w których Newton bawił się swoimi piłeczkami... – Gromki śmiech ze strony słuchaczy płci męskiej. – ... naukowcy zawsze uważali się za obiektywnych outsiderów. Kiedy Newton obserwował zderzające się kulki, był w stanie wyliczyć wszystkie działające na nie siły i dokładnie przewidzieć, co się stanie. Dla niego nie było niespodzianek, twierdził, że wszechświat porusza się jak sprawna machina złożona z milionów oddzielnych, wchodzących wzajemnie w kontakt ze sobą bytów, których skutki działań i zachowań dało się przewidzieć. Mechanika Newtona została opracowana na potrzeby niezwykle bezpiecznego i deterministycznego świata, w którym nic nie jest ze sobą powiązane.
Jakże się mylił! Ostatnie odkrycia naukowe dowiodły bez cienia wątpliwości, że na poziomie kwantowym wszystko na świecie jest ze sobą subtelnie powiązane. Nawet naukowiec stanowi część swojego eksperymentu, ponieważ każdy dokonywany przez niego czy przez nią wybór wpływa na zmianę konkluzji. Możemy w naukowy sposób dowieść tego, co instynktownie wiedzieli twórcy niektórych największych religii światowych: żyjemy w holistycznym wszechświecie.
Ale tkwiliśmy tak długo w zniewoleniu Newtonów i Kartezjuszy, że zainfekowało to nasz sposób myślenia i postępowania. Wciąż rządzimy światem tak, jakbyśmy byli od niego odseparowani, a nie stanowili jego część. Holizm jeszcze nie zakorzenił się na dobre, ale tak się wkrótce stanie. Ponieważ dla każdego z nas poruszanie zagadnień filozofii fizyki wiąże się z osobistym rozumieniem holizmu. Chcę, żebyście poczuli to w kościach, a nie tylko rozpatrywali jako kolejną konceptualną teorię...
Roberto nagle przerwał. Zauważył Leo siedzącego z tyłu sali.
– A, cześć Leo – powiedział od niechcenia. Leo zaczerwienił się ze wstydu. – Panie, panowie, pozwólcie, że przedstawię wam Leo Deakina. – Dwieście głów odwróciło się i przyszpiliło wzrokiem Leo do jego fotela. Teraz nie mógł już uciec. – Leo pisze pracę doktorską na temat zwyczajów mrówek. Sądzę, że będą mogli państwo nauczyć się czegoś z jego doświadczeń. – Leo aż skręcił się ze zgrozy. Wolałby pławić się w kwasie mrówkowym niż mówić o Eleni na takim forum. A teraz jeszcze Roberto podchodził do niego jak gospodarz talk-show w telewizji, żeby wyłowić kogoś z tłumu. – Powiedz mi, Leo, poświęcasz wiele czasu na obserwację mrówek. Chciałbym zadać ci bardzo proste pytanie. Czy jesteś mrówką?
Leo zaśmiał się z ulgą, bo pytanie dotyczyło mrówek.
– Nie.
– Jesteś więc odmiennym bytem niż mrówki, które obserwujesz?
– Tak.
– A skąd wiesz? Jaka jest różnica między tobą a mrówką?
– Po pierwsze, różnica wielkości – odpowiedział Leo, zastanawiając się, dokąd to wszystko ma prowadzić.
– To interesujące. Jaki więc jesteś w porównaniu z mrówką?
– Olbrzymi.
– Leo Deakin przy mrówce jest olbrzymi. Ale powiedz mi teraz: Jak duży się czujesz w porównaniu z dębem, który widać tam, za oknem?
– Całkiem mały.
Roberto wrócił na podium.
– Mam zatem do państwa pytanie, panie i panowie. Czy Leo Deakin jest olbrzymi czy całkiem mały?
– To zależy od tego, przy czym stanie – zawołał jakiś głos z przodu.
– Właśnie. Możemy więc stwierdzić, że jest to wszechświat, w którym postrzegamy się jako osobny byt przy mrówce, wszechświat Newtona, jeśli wolicie, w którym mamy skłonność do określania własnego bytu przez porównanie siebie z otaczającymi nas przedmiotami. Tak więc na przykład wiem, że nie jestem mrówką, bo widzę mrówkę i mogę stwierdzić, że nie wyglądam jak ona. Wiem, że jestem mężczyzną, bo patrzę na kobietę i widzę, że nie wyglądam jak ona. Wiem, że jestem wysoki, ponieważ w porównaniu z innymi ludźmi jestem większy. Wiem, że nie gram dobrze w piłkę, bo widzę, że inni grają lepiej ode mnie. Na każdym poziomie definiuję siebie w relacji z otaczającymi mnie przedmiotami i ludźmi. A kiedy spoglądam na świat, robię to samo. Zdobywam poczucie tożsamości rzeczy, porównując je i kontrastując ze wszystkim, co nas otacza. U istoty naszej tożsamości leży nasza odrębność. Zgoda na to?
Wśród zgromadzonych rozległy się głosy aprobaty.
– Ale co by było, gdyby te wszystkie przedmioty, z którymi się porównujemy, nagle znikły. Jak można by było zmierzyć czyjś wzrost?
Zaległa cisza.
– Dobrze, przeprowadźmy mały eksperyment. Proszę wszystkich o zamknięcie oczu. – Leo również pozwolił sobie na zamknięcie oczu, a Roberto mówił dalej łagodnym głosem. – Wyobraźcie sobie, że unosicie się w całkowitej próżni i wszystkie wspomnienia o ziemskim życiu znikły bezpowrotnie. Nie ma tu żadnego pojęcia czasu i przestrzeni. Wisicie po prostu nadzy w nicości.
Leo wyobraził sobie siebie wiszącego w ciemności.
– A teraz przywołajcie wszystkie swoje jestem”, którymi określacie swoją osobę, i zobaczcie, jak się mają do was w tej próżni. Jestem Anglikiem, jestem wysoki, jestem młody i tak dalej. Bądźcie bezlitośni, bądźcie uczciwi w ujawnianiu własnego obrazu. Niech jedno odczucie za drugim przechadza się na waszych oczach jak kandydatki w konkursie piękności. Spróbujcie ocenić je świeżym spojrzeniem.
Leo odpływał w próżnię uzbrojony w długą listę przymiotników, którymi zwykle się określał. Tak jak prosił Roberto, Leo starał się wyobrazić sobie, że nie ma żadnych ziemskich wspomnień. Ale nie mając się z czym porównać – nie widząc żadnego drzewa, pod którym można by stanąć – odkrył, że nie jest w stanie określić ani kim, ani jaki był naprawdę. W próżni fakt bycia Anglikiem był bez znaczenia. Skąd mógł wiedzieć, że jest młody, skoro wokół nie było nikogo starszego, z kim mógł się porównać? Nawet nie mógł wiedzieć, że jest mężczyzną.
Wszystkie jego obserwacje własne były ułudą. Nie miały nic wspólnego z samą istotą istnienia. Jedyną rzeczą, która przetrwała próżnię, były jego zmysły, bo gdy dotykał twarzy, wciąż ją czuł i słyszał panikę w swoim oddechu. Leo otworzył oczy i zobaczył, jak Roberto patrzy z uśmiechem Buddy na swoich studentów.
– Kiedy przeprowadzam eksperyment z próżnią, postrzegam człowieka jako bezgraniczny byt – podjął wykład Roberto. – Byt wolny od wszystkiego, co pęta go w okowach konceptów, miejsc, przedmiotów i czasu. Jest wolny od błahostek. Człowiek staje się organizmem pozbawionym wieku, rozmiaru, własności, pozbawionym rasowej, narodowej czy religijnej tożsamości, naczyniem zawierającym uczucia wyższe i myśli. Staje się panem swoich zmysłów. Zmienia się w giganta możliwości. Jak się wtedy czuje?
– Przerażająco! – wykrzyknął jakiś student.
– Oczywiście, to problem, z którego wyjaśnieniem my, fizycy, mamy sporo trudności – zadumał się Roberto, jak kaznodzieja, ostrzegając swoich nowo nawróconych przed czekającymi ich wyrzeczeniami. – Ludzie bardzo źle znoszą nieskończoność i wieczność, szczególnie we własnym kontekście. Jesteśmy małostkową i stadną rasą. Czujemy się dobrze, broniąc naszych posad, naszej klasy społecznej czy religii, zamiast sięgać do niezmierzonego potencjału, jaki w nas tkwi. Przeciętnemu człowiekowi jest lepiej z tym, że należy do klubu kometki, niż z tym, że jest przedstawicielem rasy ludzkiej, która sama w sobie stanowi składową wszechświata. Ale dokąd prowadzi to umysłowe kalectwo? Jeśli należy do jakiegoś klubu, to będzie chciał pokonać klub konkurencyjny. Jeśli człowiek czuje się przedstawicielem rasy ludzkiej i nie ma innych ludzi do pokonania, to zawsze może ujarzmić planetę. Ale jeśli postrzega się jako witalna część holistycznego wszechświata, to wszelkie zmagania ostatecznie obracają się przeciw niemu.
Oszołomiony Leo spojrzał na Roberto.
– Nie rozumiecie tego, przyjaciele? Skoro jesteście częścią jedności, to przeciwko czemu niby macie walczyć. Leo różni się od mrówki tylko w takim stopniu, w jakim jego ręka różni się od nogi. Nie kwestionujemy faktu, że zarówno ręka, jak i noga są częścią tego samego bytu. Czy wobec tego tak trudno jest sobie wyobrazić, że Leo, mrówka i w samej rzeczy my wszyscy jesteśmy małymi częściami większej całości? Jesteśmy jak postaci na obrazie, które nie mają świadomości, że obraz w ogóle istnieje i że wszystko, co widzimy, jest na tym samym obrazie i zostało namalowane tym samym pędzlem. Każdy z nas jest malutką drobiną nieskończoności i w takiej lub innej formie będziemy żyć wiecznie. Teoria kwantowa dowodzi, że świat nie jest ani rozczłonkowany, ani podzielony.
Kiedy Roberto rozwijał temat holistycznego wszechświata, zbudowanego na ukrytych powiązaniach, chaosie i niepewności, Leo zaczął odczuwać przypływ otuchy. Są cząstki, które nigdy nie giną. Istniała magia światła, w której fotony pędzą tak szybko, że czas zwalnia praktycznie do zastoju, a piękna chwila może trwać zawsze. (Gdyby tylko czas mógł się zatrzymać w sylwestra 1991 roku w Kolumbii, kiedy Eleni zrobiła zdjęcie ich szczęścia!). Pojawiła się wzmianka o tym, że istnieje nieskończona ilość równoległych wszechświatów, trwających koło siebie, które są jednak dla nas niewidoczne, i że w każdym z nich odgrywają się rozmaite warianty wszelkich możliwych sytuacji i zdarzeń. I tak Leo odpłynął do równoległego wszechświata, w którym spóźnili się na autobus, nie brali udziału w wypadku i żyli szczęśliwie dalej. Byliby teraz w Peru, tak jak planowali, i spoglądali na inkaskie ruiny Machu Picchu. Przynajmniej gdzieś istnieje świat, w którym był szczęśliwy, mimo że nie miał do niego dostępu.
– Na zakończenie tego wykładu – oświadczył Roberto – chciałbym zacząć od początku. Na początku był... – Zawiesił głos. – Nie, prowadzę państwa na manowce. Nie istnieje żaden początek, bo wszystko jest niedefiniowalne i nieskończone. Możemy tylko mówić o chwili, do której nasi wielcy naukowcy sięgają swoją wiedzą. Jest to jakiś początek, ale z pewnością nie sam początek. Na tym początku, mówią nam, pojawiła się wielka kula ognia i w tej kuli tryliony elektronów i innych cząstek zderzały się w boskim kosmicznym tańcu. Następnie nastąpił wielki wybuch i elektrony rozproszyły się, tworząc wszechświat. Niektóre z nich połączyły się, zmieniając się w gwiazdy. Z czasem gwiazdy te również eksplodowały, zostawiając całun z węglowego pyłu w atmosferze. Pokłady warstw węgla opadały na Ziemię. Jak państwo wiedzą, węgiel to życie. Każda żywa komórka, czy to roślinna, czy to zwierzęca, czy wreszcie ludzka, zawiera cząsteczki węgla. I tak, przyjaciele, wychodząc dziś z wykładu, możecie pocieszyć się myślą: składacie się dosłownie z gwiezdnego pyłu i cokolwiek się z wami stanie, cząstki, z których jesteście zbudowani, były tu od zarania dziejów i będą żyć wiecznie. Stanowicie nierozerwalną część wszechświata, byliście kiedyś jego częścią, jesteście i zawsze nią będziecie. Do zobaczenia w środę. Dziękuję.
W sali rozległ się głośny aplauz i gwar podekscytowanych głosów, po czym studenci zebrali swoje notatki i wyszli. Leo schodził chwiejnie po schodach, żeby podziękować Roberto, kiedy dostrzegł Stacey.
– Hej, co tu robisz? Nie powinnaś być w pracy? – zapytał Leo.
– Zerwałam się. Chciałam usłyszeć wykład Roberto. A ty?
– Przechodziłem i porwał mnie tłum.
– Czyż nie jest niesamowity? – Rumieniła się jak kobieta, która się za szybko zakochała. – Idziemy na kawę. Chciałbyś do nas dołączyć?
– Z radością – odparł Leo.
Leo znał wielu naukowców, ale Roberto nie przypominał żadnego z nich. Nie był ani oschły, ani nieśmiały, i miał w sobie coś z misjonarza, bo zawsze był gotów wykorzystać swoją wiarę w fizykę, żeby służyć jakimś spostrzeżeniem, pociechą i radą. Emanował arogancją i pewnością siebie młodzika, którą łączył z ciętym intelektem, co przydawało mu lekko ironiczną aurę, jaka z pewnością musiała być cechą młodych rewolucjonistów w czasach komunizmu. Zdobył odpowiednią reputację na uniwersytecie, depcząc po palcach starszym wykładowcom, z których wielu pogardzało jego populistycznym stylem prowadzenia zajęć, również za to, że studenci, którym dawał inspirację, wprost za nim przepadali. Była to reputacja, jaką podtrzymywał za wszelką cenę, jadając w studenckiej stołówce i przyjmując zaproszenia na studenckie imprezy. Na imprezach wciąż nauczał, brylował, prowokował i schlebiał swoim studentom. Co do Leo – był tak bezbronny jak żuk, który przewrócił się na grzbiet: szukał odpowiedzi na ważkie pytania i w Robercie widział osobę, która może mu je zapewnić.
– Podczas twojego wykładu dużo myślałem o Eleni i o naturze śmierci – powiedział Leo, pijąc kawę małymi łykami.
– Ciekawi cię, czy martwi naprawdę umierają – odniósł się do tego Roberto – czy też ewoluują w coś innego? Na poziomie kwantowym wszystko składa się z mikroskopijnych cząstek mniejszych od atomów. Wyobraź sobie wszechświat jako bezbrzeżne morze elektronów rozciągające się w nieskończoność. Czymże jest istota ludzka w takim morzu? Istota ludzka jest jedynie pięknym naczyniem na cząstki. Niewiele nas różni od tego, co nas otacza, poza kształtem i kolorem. Ale po śmierci nasze małe elektrony żyją dalej i mieszają się, tworząc drzewa, kwiaty, niebo i zwierzęta. Ci, którzy odchodzą, są z nami na zawsze, o tchnienie od nas, w nowym kształcie i barwie. To takie swoiste życie pośmiertne. Eleni nie ma nigdzie i jest jednocześnie wszędzie.
Na tym polegał dla Leo paradoks tego stwierdzenia, bo choć Eleni odeszła, była wszechobecna. Od tej chwili stał się akolitą nauk Roberto. Przez kolejne tygodnie Leo zagłębił się w lekturze podręczników podstaw fizyki i uczęszczał na wykłady Roberto, z których często wychodził podbudowany, mając przed oczyma obraz śmiejącej się i krzyczącej mu za plecami Eleni.
Roberto zachęcał swoich studentów, żeby cały czas nosili ze sobą notesy, w których mieli notować wszystkie światłe myśli. Była to część jego krucjaty o to, by studenci częściej myśleli o świecie, w którym żyją. Mówił im, żeby nie ograniczali się do fizyki, lecz żeby notowali wszystko, co ich inspiruje. Niech to będą samodzielne przemyślenia, cytaty z książek czy nawet zdjęcia z gazet. Leo posłusznie kupił notes, choć z początku opornie mu szło odnajdywanie tematów, na jakie miałby pisać.
Wpis nr 37
Samica kraba ma szczelny pancerz, który jest bardzo twardy na zewnątrz i miękki w środku. Nie ma do niego żadnego dostępu. Samiec kraba musi czekać cały rok, aż samica postanowi zrzucić starą skorupę, żeby wyhodować nową. I jedynie w tym momencie bezbronności cierpliwy krab może zatriumfować w miłości.
Uważaj z Roberto – ostrzegała Hannah, kiedy siedzieli z Leo w dawnym salonie Charliego. – Myśli, że zna wszystkie odpowiedzi. Jest pastorem fizyki i nie można go zgasić. Całe swoje życie udowadnia, że ma rację. Może i jest wielkim myślicielem, ale w kwestii uczuć nie idzie mu najlepiej.
– A tobie? – zapytał Leo.
– Ja tam niewiele myślę, jeszcze mniej czuję i w ogóle jestem do dupy, co ma swoje zalety, bo każdy, kto przesiaduje ze mną, może się dobrze poczuć – powiedziała.
– A co ze mną?
– Ty za dużo myślisz i za dużo czujesz. We wszystkim idziesz na całość.
– Nie mam więc żadnych zalet? – zaśmiał się Leo.
– Tego nie powiedziałam. W pewnych sytuacjach intensywność doznań ma swoje zalety.
– Takich jak?
– W wypadku miłości. Namiętności. W uczuciach. Wszystkie dziewczyny były zazdrosne o twoje oddanie Eleni. Już sama ta zaleta prawdopodobnie zrównoważyłaby wszystkie te twoje paskudne słabości – wyjaśniła.
– Uważasz, że jesteś bardzo mądra, tak? – powiedział Leo, dźgając ją palcem w żebra.
– Tak, jestem wyrocznią. – Zachichotała. – Zadaj dowolne pytanie, a odpowiedź zostanie ci udzielona.
– Dobrze, twój problem polega na tym, że nigdy się nad niczym nie zastanawiasz.
– To prawda – odparła głębokim głosem. – Ale to nie jest pytanie. Wyrocznia może tylko odpowiadać na pytania.
– Och, mądra i wszechwiedząca wyrocznio, powiedz, proszę, co jest złego w myśleniu?
– To strata czasu i nuda – zadudniła Hannah.
– Och, wielka wyrocznio, a co człowiek powinien robić ze swoim czasem?
– Robić coś.
– Robić?
– Nawet jak będziesz intensywnie myślał o zmywaniu, to samo się nie pozmywa. A po zmywaniu trzeba zrobić coś innego, żeby przestać myśleć o myśleniu.
– A więc działanie jest lepsze niż myśl?
– Nawet tak nie myśl!
– Dzięki ci, wyrocznio, za oświecenie mnie oślepiającą mocą swojej ignorancji.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Leo. Jesteś już gotowy do wyjścia? – zapytała niecierpliwie Hannah.
– Czy wyrocznia może zadawać pytania?
– Wyrocznia może robić, co jej się, kurna podoba, mądralo. Wkładaj buty, bo się spóźnimy na spektakl.
Hannah kupiła dwa bilety na Zimową opowieść w Barbican Theatre. Było to nijakie przedstawienie, aż do ostatniego aktu, w którym Leontes staje przed posągiem swojej żony Hermiony, która zmarła szesnaście lat wcześniej. Wpatruje się zdumiony w niezwykłe podobieństwo posągu. Zbliża się do niego.
Mógłbym uwierzyć, że wydaje tchnienie,
Jakże wyrzeźbić można dłutem oddech?
Niechaj nikt ze mnie nie szydzi,
gdyż pragnę Ją ucałować.
Leo, który nigdy nie widział ani nie czytał tej sztuki, czuje, jak w serce wbija mu się grot. Momentalnie zostaje przeniesiony do łóżka Eleni w szpitalu w Ekwadorze, gdzie rozpaczliwe chce ją przywrócić do życia. Jakże jej chrapliwy oddech przez chwilę udawał życie i wprawił go w euforię! Paulina odciąga Leontesa: Powstrzymaj się! Posąg pomalowany niedawno. Nie wysechł! Proponuje, że zakryje posąg, ale Leontes jej nie pozwala, nie może od niego odejść. Paulina klaszcze w dłonie: ... przestań być kamieniem; zbliż się. Hermiona z wolna przychodzi do życia. Jej martwe oczy budzą się i spoglądają na Leontesa. Przez dłuższą chwilę nie jest w stanie się ruszyć, stoi tylko przepełniony trwogą. W końcu, nie dowierzając, podnosi ramię i dotyka jej twarzy.
Ach, ona jest ciepła!
Jeśli to magia, niech się stanie sztuką
Tak dozwoloną prawem jak jedzenie.
[Fragmenty Zimowej opowieści Williama Szekspira w przekładzie Macieja Słomczyńskiego (przyp. tłum. ).]
Wypowiada te słowa z taką tęsknotą, taką czułością, że Leo natychmiast zaczyna płakać. On sam odgrywał tę scenę co noc od śmierci Eleni. Instynktownie chwyta Hannah za rękę i trzyma się jej kurczowo jak wspinacz, który stracił oparcie dla stóp. Sztuka się kończy.
– Przepraszam, że jestem taką idiotką. Nie pomyślałam nawet... – przeprosiła go Hannah.
Leo wziął głęboki oddech, starając się zapanować nad sobą.
– Już w porządku. Dobrze mi to zrobiło.
Przerwał im młody biletowy, prosząc o opuszczenie widowni.
W milczeniu szli do mieszkania Charliego. Hannah przypomniała sobie, jak w dzieciństwie znalazła pod drzewem w ogrodzie małego ptaszka ze złamanym skrzydłem. Ćwierkał rozpaczliwie. Podniosła go ostrożnie. Jakże całkowicie bezradne było to pisklę. Jego serduszko tłukło się w piersi i wtedy po raz pierwszy poczuła kruchość życia we własnych dłoniach, tak samo jak czuła ją teraz u Leo. Zabrała ptaszka do mamy, która unieruchomiła mu skrzydełko i w ciągu kilku tygodni wrócił do zdrowia pod ich opieką. Kiedy później wykryto u jej mamy raka, Hannah robiła wszystko na miarę możliwości dziesięciolatki, by jej pomóc. Sprzątała po sobie i opiekowała się młodszym bratem, Edem, przynosiła mamie śniadanie do łóżka, trzymała ją za rękę w szpitalu, ale nie była w stanie niczego zrobić, by znów poleciała. Stan jej matki pogarszał się raptownie, aż pewnego dnia ojciec wyszedł z sypialni i powiedział Hannah, że mama nie żyje. Pod koniec sztuki, kiedy Hermiona objęła dawno utraconą córkę, Perditę, Hannah zapadła się w fotel, jakby to były ramiona jej mamy.
Kiedy wrócili do domu Charliego, Leo znalazł trochę ciasta imbirowego w lodówce i zaparzył herbatę. Dwa tygodnie po tym, jak wypuściły z mamą ptaszka na wolność, Hannah, wróciwszy ze szkoły, zastała na stole placek w kształcie motyla. Zastanawiała się, co to za okazja. Jej mama posadziła ją przy stole i ukroiła jej kawałek.
– Muszę z tobą pomówić, skarbie – powiedziała spokojnym głosem, częstując ją plackiem. Hannah nie jadła drugiego śniadania i była głodna jak wilk. Łapczywie pochłaniała ciasto, a mama zwierzała się jej ze swojej choroby. Hannah zapytała się tylko:
– Mogę dostać jeszcze kawałek, mamo?
Od tamtej pory ciasto straciło swoją słodycz, bo nie była w stanie oddzielić go od śmierci.
Twarz Hannah cała zapłonęła. Musiała być teraz sama, chwyciła płaszcz, wstała i wyszła bez słowa. Kilka sekund ciszy, rumieniec i pospieszna ewakuacja. Powinno być to zupełnie marginalne zdarżenie w każdej przyjaźni, ale Leo wziął pod lupę tych kilka sekund i w wyobraźni przypisał im całą kulturę ukrytego znaczenia.
Dlaczego nie przerwała tej ciszy słowami, co takiego cisnęło się jej na usta, kiedy nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa? Cokolwiek to było, musiało być dla niej żenujące, bo inaczej nie pojawiłby się ten rumieniec. A potem oczywiście spuściła wzrok. Nie, zaraz, było inaczej – najpierw spuściła wzrok, później się zaczerwieniła, czyli patrzenie na niego musiało być źródłem zażenowania i dlatego musiała odwrócić wzrok. A to jej wyjście nawet bez pocałunku na pożegnanie? Zawsze całowała go na pożegnanie. Być może pocałunek nagle nabrał nowej wagi? Czyżby skrywała swoje uczucie wobec niego? Jeśli tak było, to czy ośmieli się do tego przyznać? Eleni zmarła dopiero przed trzema miesiącami. Hannah i Eleni były przyjaciółkami. Czy Hannah odważy się przejść nad jej grobem i wyznać swoją miłość? Leo sądził, że nie będzie do tego zdolna, co wyjaśniałoby milczenie. A więc tak. Zakochała się w nim.
Po raz pierwszy od śmierci Eleni zaczął się zastanawiać, jak by to było być z kimś innym. Hannah była piękną kobietą, mądrą i współczującą, ale nie był sobie w stanie wyobrazić związku z nią. Byli krańcowo różnymi ludźmi, sama o tym powiedziała – on był zbyt uczuciowy, a ona nonszalancka, poza tym w jego sercu nie było miejsca na nikogo innego. Mimo to desperacko łaknął ciepła i miłości, ale był bardzo ostrożny, nie chcąc pomylić pragnień z uczuciem. Gdyby miał teraz wejść w nowy związek, stałoby się to wyłącznie za sprawą złych przesłanek.
Tłumaczył sobie, że przecież nie jest w stanie jej kochać, ale też nie wyganiał z udręczonego umysłu myśli, że ona go kocha. Za każdym razem, kiedy się spotykali, odbierał jej słowa przez pryzmat swojej podejrzliwości. Zdradzały ją częste obejmowania, żarty nie na miejscu i wyraźna chęć poświęcania długich godzin na wysłuchiwanie potoku słów płynących z udręczonej duszy. Ani razu nie mówiła o swoich uczuciach, ale również to Leo interpretował jako widomy znak na potwierdzenie swoich domysłów. Nawet zaczął jej żałować – miłość, która nie może się ujawnić, jest naprawdę ciężkim brzemieniem.
Tego typu rozważania zaczęły mieć wpływ na jego rozumowanie. Opadły go mieszane uczucia. Zaczął porównywać jej niespełnioną miłość ze swoją. Leo był równie nieosiągalny dla Hannah jak Eleni dla niego. „Wiem, przez co przechodzi – myślał. – Może mógłbym jej pomóc jakoś sobie z tym poradzić”.
Zaprosił ją do siebie na kolację i poprosił Charliego, żeby gdzieś poszedł. Posprzątał w mieszkaniu, na powrót złożył łóżko, robiąc z niego sofę, i wniósł stół z kuchni do swojego pokoju, w miejsce, gdzie było jeszcze trochę przestrzeni. Kupił kwiaty i świece, by mieszkanie wyglądało nieco mniej posępnie. W przeddzień zamoczył w marynacie piersi z kurczaka i teraz wyjął je z lodówki, dodał warzywa do taginy i wstawił na małym ogniu w glinianym garnku. Zanim przyszła Hannah, zdążył już wypić kilka kieliszków wina.
– Niech mnie, Leo! – powiedziała po wejściu. – Spodziewałam się paluszków rybnych w kuchni, jak zwykle. Masz urodziny? Zapomniałam o czymś?
– Nie, Hannah. Chciałem ci tylko podziękować za to, jaką jesteś dobrą przyjaciółką. – Leo widział, że jest wzruszona. Zaproponował jej wino, ale odmówiła, nalał więc sobie kolejny kieliszek. Podczas posiłku błądzili od jednego niezręcznego tematu do drugiego. Hannah była poważniejsza niż zwykle. Nie czuła się swobodnie i odmówiła napicia się nawet wtedy, kiedy Leo otworzył drugą butelkę, ogłaszając, że to szczególnie dobre wino. Leo nie przejął się podenerwowaniem Hannah, bo stanowiło to część wyzwania. Walczyła z uczuciami, jakie żywiła do niego, wyczekując właściwego momentu, żeby się otworzyć. Kilkakrotnie pytał ją, czy nie chciałaby o czymś pogadać. Dociekał nawet, czy nie poznała kogoś ostatnio. Nie dała się wciągnąć. Okazała się twardym orzechem do zgryzienia. Postanowiła za wszelką cenę uciec od wyznań. Wobec tego Leo był zmuszony przyjąć bardziej otwartą taktykę.
Kawa stała na stole, kiedy Leo przerwał ten nieznośny impas.
– Hannah, podobam ci się?
– Co takiego?
– Chcę, żebyś wiedziała, że mnie to nie przeszkadza. To znaczy... Wiem, że istnieje mnóstwo powodów, dla których nie chcesz nic mówić, bo Eleni zmarła tak niedawno i była twoją przyjaciółką... Ale to tylko konwenanse. Chodzi mi o to, że uczucia nie są wygodne, nie można nad nimi panować, bo tylko tak wypada... one... wyskakują w najdziwniejszym momencie i domagają się posłuchu... Pomyślałem więc, że powinnaś wiedzieć, że jestem w stanie sobie z tym poradzić i jestem na nie gotowy... Możemy, ee... No wiesz, pomówić o tym, czego chcesz, Hannah.
– Wcale.
– Co „wcale”, Hannah?
– Wcale na ciebie nie lecę, Leo.
– Słuchaj, zupełnie mi to nie przeszkadza. Naprawdę, jest dobrze, Hannah. Nie denerwuję się. Wiesz, może... Słuchaj, kocham Eleni, ale ciebie też mogę polubić.
Hannah wybuchnęła śmiechem.
– Nigdy nie wyskakiwałeś z takimi tekstami.
– Nie zamierzam cię naciskać, chciałem po prostu, żebyś wiedziała, że sprawa jest otwarta... Że nie ma sensu ukrywać niczego przed sobą. To nas wzmocni.
– A skąd ci, na miłość boską, przyszło do głowy, że mi się podobasz, Leo?
– Och, daj spokój, Hannah! Nie czołgaj mnie, wiesz, skąd. Twoje zachowanie jest dość jednoznaczne.
– Nie mam pojęcia, o czym ty w ogóle mówisz.
– No... Te rumieńce tamtego wieczoru i to, jak wybiegłaś w pośpiechu. Daj spokój, Hannah. Powiedziałem ci, że mi to nie przeszkadza. Widzisz, znów to robisz.
– Co robię?
– Czerwienisz się, czerwienisz się w tej chwili.
– Naprawdę? To dlatego, że jestem zażenowana, Leo.
– O, dzięki Bogu, w końcu jesteś gotowa to przyznać.
– Nie, nie rozumiesz. Jestem zażenowana, ponieważ wszystko opacznie zrozumiałeś. Jeśli się czerwieniłam, to dlatego, że myślałam o mojej mamie... O tym, kiedy zmarła. Wypłakiwanie się na twoim ramieniu byłoby ostatnią rzeczą, na którą miałam ochotę w chwili, gdy miałam pomagać tobie uporać się z żalem. Zdusiłam więc to w sobie, ale dopadło mnie. Musiałam wyjść, żeby się zupełnie nie rozkleić.
Leo był zdruzgotany.
– Dlaczego mi wtedy tego nie powiedziałaś?
– Wyjaśniłam to przed chwilą. Uważałam, że byłoby to niestosowne – odparła.
– Ale ja właśnie otworzyłem przed tobą swoje serce i mogłabyś przynajmniej odwzajemnić mi się tym samym... Potraktowałaś mnie protekcjonalnie. Powinno być po równo. Poświęciłem ci tyle czasu, tyle siebie, a ty nie chcesz mi dać nic w zamian.
Hannah aż się zatrzęsła.
– Jak możesz tak mówić? Godzinami cię słuchałam... Wspierałam cię... Nie wiem, czego ty ode mnie chcesz... Zalałeś się. Pogadamy o tym jutro.
– Chcę, żebyś, kurwa, była wobec mnie uczciwa, tak jak ja jestem! – krzyknął Leo.
– Naprawdę mi przykro. Idę do domu. Dziękuję za uroczą kolację – powiedziała Hannah, wstając, i sięgnęła po kurtkę.
Leo nie dawał za wygraną.
– I znowu... Znowu ten protekcjonalizm. Nie była wcale urocza, była okropna, każda cholerna minuta. Od początku ci się nie podobało. Nie możesz chociaż przyznać? Nie możesz być choć raz w życiu szczera?
– Leo...
– Nie, nie przestanę. Problem z tobą, Hannah, polega na tych twoich uśmieszkach i fanfaronadzie. Jesteś sztuczna. Nie pozwalasz sobie na to, żeby ktoś mógł poznać twoje myśli. Wszyscy cię lubią, ale nikt cię nie zna. Dlatego właśnie nie możesz utrzymać przy sobie faceta... A to dlatego, że jesteś cała zesrana ze strachu, że któryś mógłby cię naprawdę poznać... Na to jednak nie możemy sobie pozwolić, czyż nie, Hannah? Dlatego właśnie umawiasz się z pacanami, o których wiesz, że będziesz ich mogła kopnąć po miesiącu. Nie spotykasz się z nikim, kto mógłby cię naprawdę pokochać, sprawić, żebyś się otworzyła, bo jesteś taką perspektywą zbyt przerażona. Przyznaj... Proszę, przyznaj. – Leo wstał z krzesła i wygłaszał kazanie przez cały jej pochód w kierunku drzwi. Płakała, ale nie zauważył.
– Porozmawiam z tobą jutro – powiedziała tylko, wychodząc z mieszkania.
Schodziła ze schodów, a Leo jeszcze za nią krzyczał.
– Gdybyś była wobec mnie szczera, pomógłbym ci, Hannah! Mógłbym cię pokochać. Mógłbym ci pokazać... gdybyś mi pozwoliła. Ale nie zdobędziesz się na to, prawda?
Leo kopnął w ścianę.
Hannah wyszła. Minęło trochę czasu, zanim znów ją zobaczył.
Wpis nr 20
Patrz na każdą ze ścieżek uważnie i z rozmysłem. Sprawdzaj każdą z nich tyle razy ile uważasz za konieczne. A potem zadaj sobie jedno pytanie… Czy ta ścieżka ma serce. Jeśli tak to jest dobra. Jeśli nie, nic ci po niej.
Carlos Castaneda
Byłem dziwnie podekscytowany po schwytaniu. Moje listy do Lotte z tego okresu były przepełnione nadzieją. Może to się wydawać dziwne, Fischel, ale dostanie się do niewoli nieskończenie zwiększało moje szanse na przetrwanie. Po raz pierwszy od rozpoczęcia wojny zyskałem pewność, że wrócę żywy do domu. Istniały zasady postępowania z jeńcami wojennymi. Musieli nas karmić, zapewnić dach nad głową i traktować po ludzku. Chciałem, żeby Lotte wiedziała, że będę bezpieczniejszy za liniami wroga niż na froncie, wystarczyło więc zaczekać, aż wojna się skończy, a wtedy będziemy mogli się pobrać.
Chwała Bogu, że tak dobrze mówiłem po rosyjsku, bo dzięki temu zyskałem szacunek i często byłem wykorzystywany jako tłumacz. Pewien rosyjski oficer powiedział mi, żebym zatrzymał niewysłane listy aż do chwili, kiedy dotrzemy na miejsce przeznaczenia. Tam zaczną obowiązywać normalne procedury pocztowe, jak we wszystkich obozach jeńców wojennych.
To pierwsze uczucie uniesienia wkrótce opadło. Rosjanie zostali przytłoczeni liczbą naszych więźniów. Nie byli po prostu w stanie zapewnić nam aprowizacji w strefie walk ani też przetransportować nas szybko na tyły. Blokowaliśmy ich drogi transportu i zużywaliśmy cenne zapasy, dlatego pospiesznie kierowali nas z powrotem przez Galicję, dając żałosne dwadzieścia pięć kopiejek dziennie, żebyśmy sami kupowali żywność od chłopów w mijanych wioskach. To ledwie wystarczało, aby przeżyć.
Droga do Lwowa zabrała nam dwanaście dni. Kiraly chodził za mną krok w krok. Już nie obowiązywał nas regulamin kompanii, nakazujący maszerować razem, a ten przyczepił się do mnie jak zbłąkany kundel. Z początku jego obecność bardzo mnie irytowała, ale codzienna nuda osłabiła mój opór w stosunku do niego i zaczęliśmy rozmawiać. Kiraly był człowiekiem, który potrzebował mieć ścianę do kopania, musiał słyszeć własne krzyki i utyskiwania, by wiedzieć, że żyje. Gdyby leżał na plaży z piwem i papierosami, to i tak musiałby jęczeć. Taki już był – musiał prowokować, wtedy osiągał pełnię szczęścia. Nacierał bez końca, aż udało mu się rozwścieczyć człowieka, a wtedy śmiał się zadowolony ze swojego zwycięstwa. Nauczyłem się mu ustępować i jego chamskie wybuchy zaczęły mi nawet sprawiać radość. Gdybym próbował z nim pertraktować, szybko straciłby zainteresowanie moją osobą, ale kiedy go obrażałem, zacierał tylko łapska i ukazywał mi powykrzywiane zębiska w pełnym zadowolenia grymasie. Mierziło mnie wszystko, co sobą reprezentował, a on pogardzał mną za to, co nazywał „żałosnymi romantycznymi ciągotami”. W ten sposób na wzajemnej nienawiści rozwijała się nasza przyjaźń.
We Lwowie wciąż działało połączenie kolejowe z Kijowem i zostaliśmy przetransportowani pociągami do wielkiego przerzutowego stalagu na przedmieściach tego miasta, w którym osobno rozmieszczano Czechów, Słowaków i południowych Słowian i przydzielano do pobliskich obozów. Pozostałych pakowano do wagonów towarowych i wysyłano dalej na wschód. Te, jak je nazywano, tiepłuszki, były wyposażone w kilka drewnianych prycz, kozę i jeden kubeł na nieczystości. Na jeden wagon przypadało czterdziestu więźniów, zarówno rannych, jak i zdrowych. Tygodniami jechaliśmy w tym pociągu stłoczeni jak bydło, kisząc się we własnym smrodzie. Wydawało się, że wszystkie kąsające, pełzające i latające insekty z całej Rosji znalazły się w naszej tiepłuszce. Ściany pokrywały armie karaluchów i pcheł. Były tu wszy, pluskwy i wielkie muchy, które wlatywały i wylatywały z kubła na nieczystości, obdzielając nas niewidocznymi kropelkami ekskrementów, co wywoływało choroby i stany zapalne. Moje ciało pokryło się ranami i tajemniczą wysypką i jak zwykle to ja pierwszy zległem, cierpiąc na biegunkę i wymiotując, co oczywiście sprawiło, że nasze prywatne piekło stało się jeszcze trudniejsze do zniesienia. Myślałem o liście od Lotte, w którym pisała o potrzebie zachowania własnej godności. W tiepłuszkach jedyny przejaw godności, na jaki było nas stać, stanowił dobry nastrój i życzliwość okazywana innym. Dlatego też śpiewaliśmy piosenki, opowiadaliśmy sobie dowcipy i wymienialiśmy się anegdotami na temat naszych upadków na polach bitew. Te ostatnie cechowała zwykle przesadna beztroska, mająca na celu ukrycie prawdziwej grozy opisywanych wydarzeń.
Czasami całymi dniami tkwiliśmy na bocznicach, nie mając co włożyć do ust i zastanawiając się, czy nie zostaliśmy przypadkiem zostawieni na pewną śmierć. Wtedy drzwi otwierały się bez ostrzeżenia, strażnik wrzucał nam do środka trochę czarnego chleba, a my w zamian wytaczaliśmy z wagonu trupa lub dwa, wylewaliśmy zawartość kubła i pociąg ruszał dalej naprzód. Podróż na wschód przerywały rozmaite przystanki, podczas których umieszczano nas w starych browarach czy teatrach, a rosyjskie urzędnicze mrówki załamywały ręce, nie wiedząc, co z nami robić. Po ponad miesiącu podróżowania nieuchronnie znaleźliśmy się na szlaku Kolei Transsyberyjskiej. Pewnego listopadowego dnia pociąg zatrzymał się na dobre ze zgrzytem kół i usłyszałem nawoływania z peronu. Drzwi rozsunęły się, do środka wpadło z impetem zimne powietrze i ponownie się wygramoliliśmy, rozglądając się za dnia po nieznanej okolicy.
– Gdzie jesteśmy? Czy to już jest to miejsce? – pytaliśmy się wzajemnie. Rozejrzałem się i zobaczyłem wypisany cyrylicą szyld z nazwą stacji: Srietiensk. Nigdy nie słyszałem o takim miejscu, ale byłem pewien, że znajduje się ono gdzieś na Syberii. Dopiero kilkanaście dni później dowiedzieliśmy się, że znajdujemy się w trójkącie, w którym stykają się południowo-wschodnia Mongolia, Chiny i Rosja, w okręgu czytyjskim, około siedmiu tysięcy kilometrów na wschód od Moskwy. Znajdowałem się na drugim krańcu świata, biorąc pod uwagę to, gdzie mogła być Lotte.
Obóz jeńców wojennych w Srietiensku był nieczynnym letnim garnizonem wojskowym dla kilkuset żołnierzy, ale wkrótce miał się stać domem dziesięciu tysięcy jeńców z armii Austro-Węgier. Obóz był podzielony na dwie części: w samym miasteczku znajdował się garnizon wojskowy, a na drugim brzegu rzeki Szyłki była mieszanina walących się drewnianych i ceglanych budynków. Zostałem skierowany oczywiście nad rzekę, a kiedy tam przybyliśmy, uderzyło nas, że miejsce to było całkowicie puste. Byliśmy tu pierwszymi lokatorami i sądząc po wyglądzie zakurzonej, niezamiecionej podłogi w baraku, nikt nie mieszkał tutaj już od dłuższego czasu. Sytuacja wyglądała równie marnie jeśli chodzi o wyposażenie: w kuchniach brakowało sprzętów i ledwie mieściliśmy się wszyscy na naszych pryczach. Jedynym źródłem wody była zamarznięta rzeka i trzeba było schodzić do niej po oblodzonym stromym brzegu z młotkiem i wiaderkiem. Toaleta nie była lepsza niż ta w pociągu. Zdaje się, że nie zrobiono nic, żeby przygotować to miejsce na nasze przyjęcie. Nawet naszym strażnikom trudno było się tu zaaklimatyzować.
Miejsce do spania składało się z pary długich drewnianych platform, które na dwóch poziomach biegły wzdłuż ścian baraku. Znajdowało się tam nasze miejsce do spania, a po nielicznych drabinach można było wejść na górny poziom. Sypialnia była zarówno naszą jadalnią, jak i salonem. Ja spałem poziom niżej od Kiraly’ego, a wszędzie było tak ciasno, że musieliśmy wszyscy spać na boku, przylegając do siebie jak łyżki w szufladzie kredensu, z kolanami wciśniętymi pod tyłek innego żołnierza.
Tego pierwszego wieczoru dręczyło nas ogromne pragnienie po długiej podróży, ale brakowało wody. Jakiś bystrzak wymyślił jednak, że można odłamywać sople lodu z okien, siedzieliśmy więc jak przerośnięte dzieci, liżąc lodowe lizaki, dokazując i śpiewając. Ale już wkrótce dopadła nas ponura rzeczywistość i znój codziennej walki o przetrwanie pozbawił nas dobrego nastroju.
Czasami kazano nam nosić wodę z rzeki lub ścinać drzewa w wycieńczającej temperaturze poniżej zera. Innym razem kręciliśmy się po baraku, nie mając nic do roboty poza paleniem, rozgniataniem pluskiew, które wpełzały do naszych ubrań, i wytrzepywaniem ich na podłogę. Paskudny odór gryczanej papki, zwietrzałej machorki, zatęchłego prania i brudnych facetów był wszechobecny. Ale kiedy otworzyłem okno, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, podmuch mroźnego syberyjskiego wiatru wdarł się do wnętrza baraku i natychmiast opadł mglistym osadem na posłaniach, które momentalnie zawilgotniały. Ludzie byli na mnie wściekli, dlatego nigdy już więcej nie otwierano okna i musieliśmy się kisić we własnym zjełczałym sosie przez całą zimę.
Spodziewałem się, że chociaż sam będę mógł zachować czystość dzięki łaźni, ale była ona prowadzona przez małego Ruska o nazwisku Spanskij, który pozwalał z niej skorzystać tylko tym, którzy przy wejściu go czymś przekupili. Niektórych żołnierzy, szczególnie podoficerów, stać było na codzienne kąpiele, inni chodzili do łaźni sporadycznie, a wielu nie chodziło wcale. W chwilach desperacji maczałem flanelową szmatkę w czaju i się nią wycierałem.
Korupcja i przekupstwo były sposobem na życie w Rosji, a obóz niczym się nie różnił od reszty kraju. Jeśli ktoś miał pieniądze, stać go było nawet na kupno masła czy cukru od jednego ze strażników. Połowę mojej tygodniowej racji przeznaczyłem na przekupienie listonosza i wysłanie za jego pośrednictwem listu. Pisałem więcej listów, niż było mnie stać na wysyłanie. Przynajmniej kiedy pisałem te niewysyłane listy, czułem się bliżej moich bliskich, mimo że była to czysta fikcja. Co miesiąc wybierałem jeden list i wysyłałem go, zatrzymując pozostałe, w razie gdybym miał okazję wysłać je później. Nawet łapówka nie dawała gwarancji, że list dojdzie – poczta była parszywa, a wszystkie listy cenzurowano. Paczki, które do nas dochodziły, zawsze były otwarte, a połowa ich zawartości gdzieś znikała.
Podczas całego mojego pobytu w Srietiensku otrzymałem jeden list – od rodziców. Pisali mi, że życie pod władzą rosyjską jest niezwykle ciężkie i że starzy Żydzi, którzy zostali, są traktowani jak szpiedzy i często dochodzi do samosądów na nich. Polscy chłopi wprowadzili się do żydowskich domów i nawet kiedy Austriacy odbili Galicję i Żydzi wrócili, ci chłopi nie chcieli się z nich wyprowadzić. Pisali, że podejmowano działania prawne, ale panowała ogólna atmosfera zastraszania i wrogości, która rozbijała jedność całej wspólnoty. Zewsząd padały oskarżenia o zdradę i złodziejstwo. Najgorsze było to, że podczas okupacji posiadłość Steinbergów została przekształcona w kwatery dla rosyjskich oficerów i w maju, przed wycofaniem się, Rosjanie podłożyli pod nią ogień. Steinbergowie wrócili i zastali ruiny, a cały dobytek zrabowany. Mieszkali teraz w swojej fabryce, a pan Steinberg starał się odbudować przedsiębiorstwo. Moi rodzice pisali, że nie czują się bezpiecznie, ale mieli też dobre wieści – że wszyscy moi bracia i siostry przebywali bezpiecznie w Berlinie. Pisali, że wysłali mi ciepłe odzienie i trochę cukierków od Sarottiego, ale pewnie ktoś je ukradł, bo paczka przyszła pusta.
Czas zwolnił niemiłosiernie, a ja coraz głębiej zapadałem w depresję. Dzień i noc mieszały się ze sobą w nieskończonym, nużącym cyklu. Jeden dzień nie różnił się niczym od następnego. Zacząłem wątpić, że kiedykolwiek zobaczę jeszcze Lotte. Może i Austriacy odbili Ulanów, ale nie było nic słychać, żeby ktoś się poddawał. Myślami krążyłem wokół Lotte tak, jak tonący chwyta się tratwy. Przywoływałem w pamięci każdą chwilę spędzoną razem, odtwarzałem każdy krok wszystkich spacerów wzdłuż Sanu, przypominałem sobie każdą naszą rozmowę raz po raz, aż zaczynała mnie boleć głowa i wspomnienia nakładały się jedno na drugie. Nie rozstawałem się z jej listami i czytałem je w kółko bez przerwy, z każdym słowem zagłębiając się coraz bardziej w ich znaczenie. Starałem się wyobrazić sobie, gdzie się znajdowała, kiedy pisała kolejne słowa, jak trzymała nogi, jak nachylała się nad kartką, pod jakim kątem jej dłonie spoczywały na kartce, jej opadające na twarz włosy. Przeżywałem każdy jej list od początku do ostatniej kropki. Pakowałem się wraz z nią i ładowałem bagaże na wozy, kiedy opuszczała Ulanów, brnąłem przez błoto wraz z nią, przejmując się, kiedy traciła oparcie dla stóp. Śmiałem się razem z nią, kiedy jej ojciec sprzedawał futra prosto z wozu. Leżałem koło niej pod przykryciem z niedźwiedziego runa i zatapiałem się w jej pachnącej słodyczą skórze. Przenikała moje sny.
Wtedy zacząłem cierpieć na dziwne przypadłości fizyczne. Coraz trudniej było mi przełykać. Rozciągnął mi się żołądek i nie mogłem wydalać. Zacząłem charczeć i gorączkować. Przestałem rankiem wstawać z posłania. Kiedy w końcu obudziłem się z ciałem pokrytym czerwonymi strupami, wiedziałem, że zachorowałem na tyfus. Było to wielkie szczęście, bo – jak zwykle – stałem się pierwszą ofiarą epidemii i dostałem przynajmniej w miarę porządne łóżko. Ci, którzy zachorowali po mnie, nie mieli już tyle szczęścia. Znalazłem się w budynku szpitalnym. Nie wiem, jak się tam dostałem, ponieważ wtedy już majaczyłem i znajdowałem się w poważnym stadium choroby. Przed oczami latał i kręcił się obraz Lotte. Czasami pojawiała się w środku mnie, czasami już nie żyła, raz wyżerała mi wnętrzności jak wściekły pies, a raz koiła mnie swoimi pieszczotami. Miałem dziwne przypływy jasności umysłu, podczas których widziałem innych pacjentów, leżących na podłodze lub opartych o ścianę przy moim łóżku w oczekiwaniu na mój zgon, gdyż istotnie zacząłem gasnąć. Pewnej nocy rozpętał się w moim wnętrzu prawdziwy ogień i zobaczyłem Lottę w płomieniach, olbrzymi żar przepalał się przeze mnie, a płuca zatykał dym. Ledwie mogłem oddychać – musiałem uciec. Każda cząstka mojego ciała łaknęła wody i zimna. Musiałem sturlać się z łóżka i podpełznąć do drzwi, dławiąc się lodowatym syberyjskim wiatrem, bo w ułamku sekundy zorientowałem się, że znajduję się przy wejściu do budynku szpitalnego, który zajął się ogniem. Znalazł mnie sanitariusz i wyniósł w bezpieczne miejsce. Cały obóz obudził się z odrętwienia i naraz rozległy się krzyki i podniósł się rwetes. Do gaszenia pożaru zużyto cały zapas wody, ale nie wystarczyło jej, by go zdławić. Ludzie biegali do rzeki i przebijali się przez warstwę lodu powstałą w nocy. Nabierali wodę wiadrami i podawali jeden drugiemu aż do szpitala. Kiedy pierwsze wiadra dotarły na miejsce, szpital wypalał się już do cna. Nigdy go nie odbudowano.
Następnego dnia umieszczono mnie w prowizorycznym lazarecie, który zorganizowano w kilku różnych pomieszczeniach. Moje nowe łóżko stało przy oknie z widokiem na wzgórze za obozem. Zobaczyłem mężczyznę ciągnącego sanie w stronę niewielkiej drewnianej przybudówki w połowie zbocza. Na początku trudno było dojrzeć, co znajdowało się na saniach, bo gruba warstwa szronu na szybie uniemożliwiała wyraźne zobaczenie czegokolwiek, ale kiedy mężczyzna stanął przy drzwiach budynku, schylił się i z wielkim wysiłkiem wyładował bagaż i po śniegu wturlał go do środka. Oceniając jego wagę i kształt, zdałem sobie sprawę, że musiały to być zwłoki. Na szczycie pagórka ogień płonął dzień i noc. Następnego dnia do domku zajechało jeszcze więcej sań i w środku układano kolejne ciała. Ruch stopniowo wzrastał i dopiero po tygodniu grupa robotników z łopatami weszła na wzgórze, na którym wciąż płonął ogień. Zamarznięta ziemia stopniała na tyle, że mogli wbić łopaty w grunt. Zgasili więc ogień, wykopali zbiorową mogiłę i bez ceregieli opróżnili domek z zesztywniałych już ciał.
Byłem już tak bliski śmierci, że sanitariusze zdołali już przepatrzeć mi kieszenie, sprawdzając, czy było w nich coś godnego zagarnięcia, a Kiraly przyszedł zobaczyć się ze mną po raz ostatni. Było to bardzo ryzykowne posunięcie – nikt przy zdrowych zmysłach nie przyszedłby w odwiedziny do chorych na tyfus z obawy przed zakażeniem, pojawienie się Kiraly’ego szczególnie mnie więc wzruszyło. Po raz pierwszy zwrócił się do mnie po imieniu.
– Moritz, ty głupi ciulu – powiedział. – Przeklinam ten cholerny dzień, w którym miałem to nieszczęście i cię spotkałem. Zawsze był z ciebie kawał nieużytego gnoja, a teraz jeszcze będzie z ciebie kawał martwego gnoja na dokładkę. Wtrynią cię w ten dół na wzgórzu wraz z twoimi pozostałymi parchatymi rodakami, a ja będę na to patrzył i nawet okiem nie mrugnę. Nie, Moritz, nawet przez chwilę nie będzie mi ciebie żal. Tak w ogóle, to przyszedłem się pożegnać i powiedzieć, żebyś już spierdalał... No, masz coś do powiedzenia, ty suczy synu, czy odwalisz kitę i nawet gęby nie otworzysz?
Trząsłem się cały i coś na kształt noża dźgnęło mnie w nerki. Nie mogłem nic powiedzieć, ale znalazłem w sobie siłę, żeby unieść ręce i pokazać mu wała. Kiraly był w siódmym niebie.
– Tak, to rozumiem, Moritz! – zaryczał i wyszedł z lazaretu, zaśmiewając się do rozpuku...
Ojej... Skoro mowa o nawrotach choroby... Fischel, proszę cię, przytrzymaj mi spluwaczkę... Dziękuję ci, chłopcze... Ughr... Odwróć wzrok... Przepraszam. Podaj mi, proszę, wiadro i szmatkę. Pocę się cały, muszę się trochę ochłodzić... Dziękuję ci... Och, Fischel, mógłbyś przyprowadzić Dawida i Izaaka? Chciałbym ich zobaczyć.
Wpis nr 25
Węgorz zostaje wbrew sobie wyciągnięty przez prądy wodne z miejsca ugodzenia – z Morza Sargassowego koło Bermudów. W końcu trafia do oddalonej o tysiące kilometrów Europy, gdzie dorasta w słodkiej wodzie strumieni, czasami wspinając się na najwyższe szczyty Alp lub docierając do Morza Czarnego. Ale po kilku latach opanowuje go zew żądający powrotu do domu i złożenia ikry. Dzięki niezbadanemu zmysłowi nawigacyjnemu węgorze wypełzają ze stawów i wiją się po polach, jeśli zachodzi taka konieczność, aż odnajdują strumień, którym mogą popłynąć do morza. Tam przestają jeść i płyną tak szybko, jak tylko mogą, w wyznaczonym kierunku. W ciągu pół roku docierają do Morza Sargassowego. Tam w końcu składają ikrę i następnie – z przekonania, że dzieło ich życia dobiegło końca, bądź też z wycieńczenia – giną.
Ach, moi trzej chłopcy, cieszę się, że was wszystkich widzę. Chodź, Fischel, podaj mi Izaaka. O tak, malutki. Połóż się taj. Zawsze śpi, zasypia od razu. Szczęśliwy chłopczyk... Dawid, możesz się pobawić kolejką w kącie, jak chcesz. Wy dwaj, chłopcy, nie zrozumiecie nic z tego, co będę mówił, oprócz tego, że was kocham, ale ty, Fischel, musisz zapamiętać i wyjaśnić wszystko braciom, kiedy podrosną, a z czasem też swoim dzieciom. Gdzie to ja skończyłem? Nie pamiętam. Aha, no tak, w Srietiensku. Kiedy leżałem w łóżku w lazarecie w Srietiensku, nigdy w życiu nie byłem dalej od Lotte i bliżej śmierci. Przed moim oknem piętrzyły się ciała, koło łóżka leżeli konający, nawet pod łóżkiem, czekając, aż mnie również rzucą na tę kupę, by zanim do mnie dołączą, mogli po raz ostatni poczuć, jak wygodny jest dotyk materaca. Wojna wciąż trwała i nie było widać jej końca. Wielu było takich, którzy wiedzieli, że nie doczekają jej końca i że dożyją swoich dni na Syberii. Wpatrywałem się w mroczny tunel śmierci i był to raczej krzepiący widok. Ból, którego doświadczałem, był tak ostry, że byłem gotów oddać swoje życie, byle tylko już go nie czuć. Znalazłem się w dziwnym stanie nieświadomości, który nie był ani śpiączką, ani snem. Czułem, jak unoszę się w przestrzeni, a ból ustaje, i widziałem z góry samego siebie unoszącego się na łóżku. Przede mną widniało jasne światło, tak intensywne, że trudno było w nie spoglądać. Czułem, jakbym unosił się w jego kierunku, zostawiając ciało gdzieś daleko z tyłu.
Słuchaj, dowiedziałem się od ludzi, którzy otarli się o śmierć, że widzieli, jak ich całe życie staje im przed oczami, ale ze mną było inaczej. Widziałem dzieci, całe tuziny. Były nagie, z oczami czystymi jak woda w górskim strumieniu, i były przecudnej urody. Na początku sądziłem, że to aniołki i cherubinki prosto z nieba, ale wtedy zaczęły mnie wołać: „Tato, dziadku, pradziadku!”, i zrozumiałem, że to moje dzieci, wnuki i dzieci prawnuków. Nie wyglądały tak, jak ty teraz, ale wśród nich znajdował się i Fischel, i Dawid, i Izaak. Dzieci te – ty – były moją przyszłością i wiedziałem, że mnie potrzebują. Starałem się was dosięgnąć i objąć, ale mimo że zbliżałem się do was, a wy staliście bez ruchu, nie mogłem was dotknąć. Zdałem sobie sprawę, że w ten sposób nigdy do was nie dotrę. Musiałem wracać. Musiałem żyć.
Czasami nawiedza nas przyszłość i mówi nam, jak powinniśmy postępować. Sądzimy, że jesteśmy w stanie kontrolować nasze przeznaczenie, że zmierzamy w jego kierunku. Sądzimy, że podążamy za naszymi ambicjami, ale być może jest odwrotnie i to nasza przyszłość wyciąga nas jak rybę na końcu żyłki. Z całą pewnością tak było ze mną i dziękuję ci za to bardzo. Kiedy doszedłem do siebie, w mojej głowie nie było najmniejszych wątpliwości, że przetrwam. Zawróciłem z drogi i w brzuchu poczułem żar. Nie będę czekał na koniec wojny. Ucieknę i odnajdę drogę do domu! Wyruszę, kiedy tylko odzyskam siły.
Wraz z nastaniem wiosny do obozu wróciło życie. Mężczyźni pogodzili się z tym, że zostaną tu na dłużej. Wieści z pola walk mówiły o pacie. Na froncie zachodnim wykopano okopy, a Brytyjczycy i Francuzi toczyli wielkie bitwy z Niemcami o każdą piędź ziemi. Na wschodzie Rosjanie zostali wypchnięci z Polski, ale Niemcy nie mieli sił i środków, żeby atakować.
Mieliśmy do dyspozycji tyle czasu, że w obozie w Srietiensku spontanicznie powstało coś w rodzaju uniwersytetu. Uczono na nim dosłownie wszystkiego – od historii po inżynierię. Ja uczyłem Rosjan niemieckiego, Niemcy uczyli niemieckiego Węgrów, chociaż nikt nie chciał się uczyć węgierskiego. Od wiedeńskiego rzemieślnika nauczyłem się rzeźbić w drewnie i robić szafy. Zrobiłem to krzesło, na którym siedzisz, Fischel, i tamtą szafkę. Tak naprawdę wszystkiego, co wykonałem w warsztacie, nauczyłem się w Srietiensku. Do obozu napływała masa książek z rozmaitych agend Czerwonego Krzyża i mogliśmy założyć niewielką bibliotekę. Wieczorami słuchaliśmy występów obozowego chóru albo oglądaliśmy spektakle obozowego teatru – coś, czego nigdy nie zaznałem w życiu. Snuliśmy debaty polityczne i graliśmy we wszystkie planszowe i karciane gry wymyślone przez człowieka.
Wciąż byłem słaby i nie mogłem narażać się na żaden większy wysiłek, ale kiedy w maju przyszły roztopy, Kiraly wraz z wieloma innymi został wysłany do prac przy budowie dróg lub na roli. Ludzie ci wspierali gospodarkę syberyjską w czasach, gdy brakło robotników rosyjskich, którzy wciąż przebywali na froncie. Poza tym pocieszali, jak mogli, żeńską część mieszkańców Syberii. Kiraly wracał z pracy na wsi z drastycznymi opisami pozbawiania wianka wieśniaczek w stogach siana... Och, nie wiesz, o co chodzi, Fischel? Ty również za czas jakiś odkryjesz te przyjemności, chociaż trzeba by iść kilka kilometrów za Berlin, żeby znaleźć jakiś stóg siana. Kiraly mawiał, że skoro rosyjscy chłopcy są na wojnie, to ktoś musi to za nich robić. Najwyraźniej syberyjskie kobiety nie były tak pruderyjne jak Europejki, na co miało namacalne dowody również wielu innych, ale szczególnie pewien węgierski typ, który chełpił się swoim nienasyconym apetytem. Kiraly upierał się, że żaden mężczyzna nie może sam siebie tak nazywać, jeśli nie sprawdził się z kobietą. Jego opowiastki zarówno bawiły mnie, jak i dostarczały wiedzy, ponieważ nigdy w życiu nie uwiodłem jeszcze kobiety, a Kiraly czerpał szczególną przyjemność z ujawniania wszelkich szczegółów.
Niemiecki Kiraly’ego znacznie się w Srietiensku poprawił. Węgierski chłop rzadko w ogóle mówił po niemiecku, a jeszcze rzadziej płynnie. Zastanawiałem się, skąd on w ogóle mówił po niemiecku. Odkryłem, że miał matkę Austriaczkę, dlatego nosił imię Frantz. Miał też ojca okrutnika, który lał go, ile sił, po czym rzucił jego matkę dla innej kobiety, kiedy Frantz skończył dwanaście lat. Jego matka stała się alkoholiczką, na domu zaciążyły długi i zaczął chylić się ku upadkowi. Kiraly wstąpił do wojska, kiedy tylko wiek mu na to pozwolił.
Czekałem na właściwy moment, codziennie nabierając sił. Pracowałem w kuchni. Warzyłem kaszę, która stanowiła podstawę naszej diety. Posiłki składały się z rozwodnionej kaszy gryczanej zaprawionej świńskim smalcem. Nie patrz na mnie z takim przerażeniem, Fischel, wszyscy Żydzi ją jedli – głodny musi zjeść. Pochłaniałem nawet resztki, bo bardzo pragnąłem wrócić do sił. Robiłem to dla Lotte. Wszystko robiłem dla Lotte. Nie było to zdrowe, ale trzymało mnie przy życiu. Wciąż pisałem mnóstwo listów, których nie wysyłałem. Oszczędzałem pieniądze na ucieczkę, poza tym rosyjska poczta praktycznie przestała działać, a ja nie miałem jej adresu po tym, jak spłonął ich dom. Od kiedy wiedziałem, że ich nie przeczyta, moje listy stały się chyba jeszcze bardziej nostalgiczne i namiętne.
Droga Lotto,
przez cały tydzień myślałem jedynie o krągłości Twojego policzka i pysznych wargach...
Droga Lotto,
pamiętasz, kiedyś napadało tyle śniegu, że Kamiński nie mógł otworzyć drzwi do domu, a my godzinami bawiliśmy się w „z górki na pazurki”, zjeżdżając ze wzgórza?
Najdroższa Lotto,
proszę, zaczekaj na mnie, o Boże, zaczekaj. Jestem chory bez Ciebie. Nie umawiaj się z nikim innym, proszę. Umarłbym dla Ciebie.
Droga Lotto,
zeszłej nocy wtuliłem nos w miękkie futro kamizelki od ciebie, pod którą leżało twoje ciało, i wdychałem twój zapach...
Nauczyłem Kiraly’ego grać w szachy i teraz rozgrywaliśmy wielogodzinne partie, kłócąc się zawzięcie. Zawsze wygrywałem w szachy, często jednak przegrywałem na słowa. Nie potrafiłem dociec, jak można rozzłościć Kiraly’ego, rzucałem mu więc wyzwania nad szachownicą.
Kiedyś go zapytałem:
– Co myślisz o najspokojniejszej chwili w środku nocy? O ostatniej chwili przed zaśnięciem?
– Co? O czym ty, do cholery, gadasz? – zastanawiał się nad następnym ruchem.
– No wiesz, czy jest jakaś myśl, od innych ważniejsza, taka, od której nie możesz uciec. Taka, która należy tylko do ciebie – drążyłem temat.
Kiraly uniósł na chwilę wzrok znad szachownicy i się zastanowił.
– Myślę o śmierci. Widzę śmierć na twarzach wszystkich mężczyzn. Widzę ją w śniegu i widzę ją na skrwawionych polach bitew Europy. Nawet ja sam jestem śmiercią. Żyję, ale jestem trupem, moje życie jest bezsensowne, marnotrawne. Skoczek bierze pionka.
– Po co więc żyć, w imię czego? – zapytałem.
– Och, to mój zły nawyk, którego nabrałem dawno temu – powiedział. – Graj, bo cię zmłócę.
Miał zdecydowanie gorszą pozycję, niż sądził, i dałem mu szacha.
– Hm... – zdziwił się. – Tego nie przewidziałem.
Po czym zwrócił się przeciwko mnie, właśnie tak, jak przewidziałem.
– Ty za to nawet nie musisz mówić tego, o czym wie cały obóz, ty myślisz o tej swojej cholernej Lotte. Piszesz listy do śniegu. Strata czasu. Nawet jeśli kiedykolwiek wrócisz do domu, to skąd masz pewność, że ona wcześniej nie wyjdzie za kogoś innego? Pewnie już się teraz pierdoli z innym facetem, tak jak te małe Rosjanki.
Wybacz mój język, Fischel, ale te słowa były dla mnie równie straszne wtedy, jak teraz. Nie potrafiłem skryć wściekłości.
– Mój Boże, Frantz, ależ z ciebie wieprz! – krzyknąłem. – To prawda, że żyję nadzieją. Czemu by nie? Co dnia widzę jej piękno, kiedy ty gnijesz w piekle za życia. Powiesz mi pewnie, że ja żyję ułudą, ale wszyscy na swój sposób tak tu żyjemy. Pytanie tylko, co jest lepszą ułudą.
– No nie! – zakpił Kiraly. – Moritz marzyciel. Pewnego dnia wiatr przestanie dąć w twoje żagle i zobaczysz świat takim, jaki jest.
– Być może, ale kiedy to nastąpi, mnie już tu nie będzie. Muszę dostać się do Lotte, zanim mi serce pęknie.
Nie powinienem był nigdy używać takich słów w obecności Kiraly’ego, bo było to jak woda na jego młyn. Wybuchnął głośnym śmiechem.
– Co zamierzasz zrobić? Uciec? Z Syberii? Brak ci piątej klepki. Zginiesz w śnieżnej zamieci jak wszyscy marzyciele przed tobą. Nie rozumiesz? Strażnicy nawet nie ruszą za tobą w pogoń, będą mieli o jednego do pilnowania mniej. Moritz, nie możesz tego zrobić, bo to niewykonalne.
Spojrzał na szachownicę i zdał sobie sprawę, że przegrał partię, choć starcie słowne wygrał. Miał rację: to było niewykonalne.
Były dwie drogi ucieczki: na południe do Chin albo na zachód przez Rosję. Nasze władze już wcześniej ostrzegały nas, żebyśmy nie starali się przekraczać chińskiej granicy, bo zostaniemy schwytani i spotkamy się z gorszym traktowaniem niż u Rosjan. Krążyły plotki, że Buriaci z Mongolii byli tak okrutni, że potrafili zamordować człowieka za srebrny guzik. Nie mogliśmy wiedzieć, czy była to prawda, czy też nie, ale z pewnością biały człowiek w Chinach istotnie się odróżniał od innych. Z tego właśnie powodu większość próbujących ucieczek kierowała się na zachód, ale do lata 1916 roku nikomu się ta sztuka nie udała. Ci, którzy uciekali zimą, zamarzali w odległości kilku dni marszu z obozu. Ci, którzy uciekali po roztopach, albo zostawali ograbieni i wydani przez kozaków, albo też schwytani przez policjantów po wydaniu przez rosyjskich chłopów wrogich wobec państw osi. Miałem jedną przewagę nad tymi, którym się nie udało, mianowicie mówiłem po rosyjsku. Wyczekam i znajdę sposobny moment na przeprowadzenie mojego planu.
Wraz z nastaniem zimy strażnicy zaczęli zdradzać pewien niepokój. Inflacja była tak duża, że ich żołd był właściwie bezwartościowy. Producenci zboża na Syberii zaczęli robić zapasy, ponieważ nie opłacało im się sprzedawać ziarna, i uzależnionej od ich dostaw europejskiej części Rosji zajrzał w oczy głód. Kiedy w Moskwie i Petersburgu zaczęły się rozruchy, winiono za to cara. Nawet armia traciła wiarę w niego. Frontowi żołnierze byli zdemoralizowani i brakowało im wyposażenia. Wyobraź sobie, Fischel, że niektórzy z nich szli do boju boso!
Do nas również zaczęła docierać bolszewicka propaganda po niemiecku i węgiersku, kierowana szczególnie do jeńców wojennych. Widzieli w nas naturalnych sprzymierzeńców w walce przeciwko wielmożom Europy. Nasze debaty polityczne podczas długich zimowych miesięcy stały się szczególnie żarliwe. Wielu jeńców i strażników sympatyzowało ze sprawą bolszewizmu. Zaczęli się organizować i rozprawiać o rewolucji. To było tylko bicie piany, według mnie niemające najmniejszych szans powodzenia. Monotonia obozowego życia sprawiała, że debaty stawiały całą sprawę na ostrzu noża. Podzielałem poglądy bolszewików, mówiące, że człowiek pracy stał się zabawką obszarniczej arystokracji, ale uważałem, że ludy Europy mają serdecznie dosyć wojny i nie mają bodźca, żeby wdać się jeszcze w wojnę domową.
Jakże się myliłem! W marcu 1917 roku siedzieliśmy w naszych kwaterach i jedliśmy kaszę, kiedy do środka wpadł jeden z upolitycznionych austriackich więźniów. Właśnie wrócił z miasteczka i aż tchu mu zabrakło z podniecenia.
– Towarzysze! – oznajmił. – Rewolucja wisi na włosku. Właśnie usłyszałem, że car abdykował.
Cała sala wybuchła okrzykami radości i uniesienia. Do naszego baraku wbiegli jeszcze inni i po chwili cala nasza sypialnia była zatłoczona po brzegi. Wszyscy chcieli wiedzieć, czy oznacza to koniec wojny. Austriak uspokoił zebranych, machając rękami.
– Nie – powiedział. – Ogłoszono powstanie rządu tymczasowego, ale zobaczcie, jacy ministrowie go tworzą: książę Lwów, Milukow, Guczkow i Kiereński. Wszyscy członkowie carskiej dumy łasi na władzę. Kimże naprawdę są, jeśli nie marionetkami klasy rządzącej? To nie jest rewolucja, ale przewrót pałacowy, nie będzie reformy agrarnej. Kiereński może się nazywać przywódcą socjalistycznej rewolucyjnej partii, ale w rzeczywistości nie lepszy on od cara, ponieważ również się zarzeka, że będzie kontynuował tę bezsensowną wojnę, on też obiecuje, że użyje robotników jako mięsa armatniego. Wojna wciąż trwa! Poległy miliony. Nasza jedyna nadzieja w bolszewikach. Teraz to tylko kwestia czasu, zanim przejmą władzę. Codziennie ludzie przyłączają się do bolszewików. Wzywają wszystkich rosyjskich żołnierzy, by przerwali walkę i dołączyli do robotników w ich wielkiej walce. Właściciele ziemscy i oficerowie to wrogowie klasowi, należy odmawiać wykonywania wydanych przez nich rozkazów. Bolszewicy obiecują, że po przejęciu władzy uwolnią wszystkich jeńców wojennych, by ci mogli przyłączyć się do rewolucji. Jedynie bolszewicy są w stanie przerwać tę bezsensowną wojnę. Nadszedł czas, żeby wyeliminować panującą klasę Europy, która od tak dawna czyni nasze życie tak żałosnym.
Jakiś jeniec z tyłu sali krzyknął:
– Niech żyją bolszewicy! Niech żyje rewolucja!
Wiele głosów podchwyciło ten okrzyk. Strażnicy zostali już zaalarmowani i stanęli niezauważeni w drzwiach.
Frantz Kiraly poderwał się z miejsca.
– Propagandowe bzdury! – wykrzyknął. – Bolszewikom może się poszczęści, jeśli zajmą Moskwę, ale do Syberii dotrą dopiero po latach. A my tu cały czas będziemy tkwić.
– Nie słuchajcie tego głupka. Jedźmy do Moskwy! Kto jedzie ze mną? – odparował Austriak. Rozległ się gwar kłócących się ze sobą mężczyzn.
Wstał jakiś Niemiec.
– Dlaczego mamy przyłączać się do rosyjskiego robotnika, kiedy to on jest naszym wrogiem? Nie, teraz powinniśmy przejąć władzę nad obozem siłą. Rosyjski reżim słabnie, wyobraźcie sobie, co by było, gdyby opanowano każdy obóz na Syberii: wyświadczylibyśmy przysługę naszej ojczyźnie. Moglibyśmy stworzyć milionową armię. Przyspieszyłoby to zakończenie wojny.
Rozległy się głosy aprobaty. Strażnicy nie rozumieli nas, ale ich zdaniem atmosfera stawała się zbyt gorąca, dlatego przedarli się do środka, a jeden z nich wystrzelił w sufit. W pomieszczeniu zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. Strażnik przemówił spokojnym, stanowczym głosem. Nikt go nie zrozumiał, chociaż sama groźba była dla wszystkich oczywista.
Austriak zapytał, czy ktoś mógłby mu to przetłumaczyć, i Kiraly wypchnął mnie naprzód.
– Mówi: możecie uciekać, jeśli chcecie, ale jeśli my was nie zastrzelimy, to zginiecie w śniegu. Nikt nigdy nie przetrwał w tej głuszy.
W miarę upływu dnia byliśmy świadkami kłótni strażników. Niektórym nie płacono od tygodni i ci po prostu poszli do domu. Szerzyły się plotki i stary pułkownik, który był żarliwym zwolennikiem cara, zebrał swoich ludzi i zaapelował do nich, by zachowali wierność staremu reżimowi. Panowało takie zamieszanie, że żaden ze strażników nie wykonywał swoich zwykłych obowiązków. Była to szansa, na którą czekałem. Tej nocy, kiedy strażnicy spali, spakowałem swój chlebak. Załatwiłem sobie wcześniej cywilne ubranie z Czerwonego Krzyża i ukradłem dwie duże kiełbasy oraz trochę kaszy z kuchni.
Kiraly mnie zobaczył i wyszeptał:
– Co ty robisz?
– Uciekam. Wyjdę prosto przez główną bramę bez problemu. Nikogo tam nie ma – powiedziałem podekscytowany.
– Nie bądź głupi, Moritz, dokąd, do cholery, pójdziesz? Jest marzec. Wciąż mróz, a jesteśmy wiele kilometrów od czegokolwiek. Tylko szaleniec mógłby się łudzić, że ucieczka mu się powiedzie. Słyszałeś, co mówił strażnik. Zginiesz tam. Tutaj przynajmniej masz dach nad głową.
– Wolę zginąć, próbując dotrzeć szybciej do domu, niż gnić tutaj, czekając, aż bolszewicy nas uwolnią, bo to może nigdy nie nastąpić. Teraz jest dobry moment na ucieczkę, cały obóz ogarnął chaos, nikt nie wie, co się dzieje, ani wobec kogo ma być lojalny. Nie zauważą, czy ktoś uciekł, czy nie jeszcze przez wiele dni – przekonywałem go.
– Nie pozwól, żeby nadzieja cię zaślepiła – prosił mnie Kiraly. Ale ja nie chciałem dłużej tego słuchać. Wziąłem swój tobołek i wyszedłem na zewnątrz. Frantz popędził za mną i złapał mnie za ramię.
– Czekaj, Moritz... Nie możesz uciekać beze mnie – błagał.
Byłem zdumiony.
– Co takiego?
– Idę z tobą – powiedział.
– Nie proszę cię, żebyś szedł ze mną, Frantz. Poza tym uważam, że to głupi pomysł.
– Proszę, Moritz, pozwól mi iść ze sobą.
Chwycił mnie za płaszcz.
Widok tego wielkiego prostaka, płaszczącego się przede mną jak płaczliwe dziecko, był zgoła niezwykły. Pewnie nie robił tego od czasu, kiedy odszedł od niego ojciec. Spojrzenie mu złagodniało i zadziorność znikła z głosu.
– Oszaleję tu bez ciebie – wyjaśnił pełen rozpaczy. – Nie mam żadnych przyjaciół, Moritz, tylko ciebie. Sczeznę tu bez ciebie. Wezmę szachownicę, muszę cię pokonać przynajmniej raz w życiu.
Przyszło mi na myśl mnóstwo argumentów za tym, że wzięcie Kiraly’ego będzie się wiązało ze straszliwą odpowiedzialnością. Nie mówił po rosyjsku, zachowywał się agresywnie i bez przerwy biadolił. Ale byłem przerażony i nie chciałem uciekać sam, dlatego ustąpiłem.
– Dobrze – skapitulowałem. – Weź swoje rzeczy.
Był tak rozanielony, że zarzucił mi ręce na szyję i objął. Jak mały chłopiec. Następnie potruchtał do baraku, zwędził, co mógł, śpiącym, wepchnął to do plecaka i wrócił do mnie z zawadiackim uśmieszkiem na twarzy. Nigdy nie widziałem go tak szczęśliwym.
Udało się nam dotrzeć do niestrzeżonej bramy obozu i wymknąć w białą syberyjską noc. Od tej pory każdy krok przybliżał mnie do Lotte. Serce skakało mi z radości.
Wpis 19
Pingwiny cesarskie razem przemierzają wiele kilometrów po zamarzniętym pustkowiu Antarktyki. Następnie w jakimś opustoszałym miejscu parzą się i samce zajmują się drogocennymi jajami, a samice wyruszają w poszukiwaniu pożywienia. Kiedy spada temperatura, samce zbijają się w grupę i ogrzewają się wzajemnie ciepłem swoich ciał, zmieniając się na obrzeżach, gdzie muszą stawić czoła lodowatym wichrom i nieskończonej zimowej nocy.
Teraz, synku, podaj mi mapę Rosji. Grzeczny chłopiec. Znajdź na niej jezioro Bajkał, nie możesz go przeoczyć... To taki niewielki, błękitny półksiężyc nad Mongolią. Mój plan polegał na dotarciu do Irkucka na zachodzie, a najszybszą drogą było przejście wciąż zamarzniętego Bajkału. Inaczej musielibyśmy nadrobić mniej więcej trzysta kilometrów wokół jego brzegu. Możesz wierzyć lub nie, ale jezioro to nie rozmarza aż do maja, wciąż mieliśmy więc dwa miesiące, żeby tam dotrzeć. W marcu, kiedy wyruszyliśmy, temperatura wciąż spadała do minus dwudziestu stopni, chociaż mieszkaniec Syberii powiedziałby, że się ociepla, ponieważ w styczniu temperatura osiągała minus czterdzieści stopni. Najgorsze mieliśmy za sobą, choć mróz w dalszym ciągu stanowił poważne zagrożenie. Z perspektywy czasu powiedziałbym, że doskonale wybraliśmy moment naszej ucieczki, gdyż w ciągu kilku dni rząd tymczasowy wprowadził drakońskie obostrzenia w systemie ochrony obozów jeńców wojennych i rozpoczął napastliwą kampanię antyniemiecką. Rozniosły się pogłoski, że schwytanych podczas ucieczki jeńców miano karać śmiercią, a przynajmniej torturować. Gdyby usłyszano, że mówimy po niemiecku, przypieczętowałby to nasz los.
Nie minęło jeszcze dziesięć minut, kiedy Kiraly zaproponował, żeby przenocować w Srietiensku. Miał jakieś niedokończone sprawy z młodą żoną jednego kułaka, którego pole uprawiał podczas nieobecności jej męża. Już żałowałem, że ucieka ze mną. Ledwie znaleźliśmy się w odległości strzału od obozu, a już skakaliśmy sobie do gardeł, kłócąc się zawzięcie.
– Czy to prawdziwy powód, dla którego chciałeś ze mną uciekać? Żebyś mógł sobie poużywać z ruską wieśniaczką? Jak pójdziemy do miasteczka, to rano znajdziemy się z powrotem w obozie. Tam aż roi się od żołnierzy! – darłem się.
– Nie rozumiesz, ty głupi polski Żydku, ty synu marnego ciżmopsuja? Ona da nam jedzenie. Jak daleko chcesz zajść z dwiema cholernymi kiełbachami i odrobiną kaszy?
– Tobie nie chodzi o jedzenie, kłamliwy sukinsynu, tylko o jej kobiece wdzięki, i gotów jesteś zaryzykować moje życie, by je dostać, bo nie obchodzi cię nikt poza tobą. Powinienem już to wiedzieć w chwili, kiedy spokojnie przyglądałeś się, jak zabijałem Jerzego Ingwera. Co ja sobie wyobrażałem, kiedy pozwoliłem ci uciekać razem ze mną? Zabiłbyś mnie za moją kamizelkę. Traktujesz mnie gorzej niż nasz wróg! – kląłem na czym świat stoi.
– Przyznaję, Moritz, że chcę sobie zaruchać. Tak jak ty chcesz sobie poużywać z Lotte. Oczywiście, że tak. Co w tym złego? Jedyna różnica polega na tym, że ty musisz przejść dziesięć tysięcy kilometrów, żeby dobrać się do miodu, a ja mam swój na miejscu. I, na Boga, mam zamiar jej dogodzić, jak trzeba, i wyobracać na wszystkie strony, żeby samo wspomnienie o tym zawiodło mnie z powrotem na Węgry – zakpił.
– Na Węgry? Nie rozśmieszaj mnie, nawet nie przejdziesz rzeki Amur. Jesteś tylko ciężarem i ja umywam od tego ręce. Idź do Srietienska, skoro musisz, ale sam. Tutaj się rozstajemy. Żegnaj, Frantz.
I popędziłem dalej przed siebie.
Kiraly pobiegł za mną.
– O nie, nie, tak szybko, Moritz. Pomyśl przez chwilę. Nie musimy iść przez miasteczko, żeby do niej trafić. Ma sporą parcelę na przedmieściu. Według miejscowych standardów jest bogata i ma spiżarnię pełną jedzenia. Jak wyruszymy od niej saniami z prowiantem, możemy w miesiąc dotrzeć do Irkucka. Jak niby, do diabła, mamy tam dojść, nie zatrzymując się w żadnym siole? Warto zaryzykować. No, Moritz.
Zawahałem się. To, co mówił, miało sens. Ale opacznie zrozumiał moje milczenie.
– Och, zazdrość z ciebie wylazła! Dobra, możemy się nią podzielić, skoro tego chcesz. Jej to nie sprawi różnicy. Powiedz, czy to nie dobra propozycja?! Żarcie, wyro i dach nad głową.
– Bydlę jest z ciebie, Kiraly, zapamiętaj sobie. Ty jesteś bydlę, a ja jestem człowiekiem. Niech ci się nie pomyli. Nie chcę twojej ladacznicy, ale przyznaję, że jeśli będziemy mieli prowiant, to zwiększą się nasze szanse przeżycia. Chodźmy więc.
Kiraly znów wygrał.
Kobieta usłyszała odgłosy kamyków uderzających w okno, zobaczyła Kiraly’ego i podekscytowana podeszła do drzwi w samej koszuli nocnej, aby nam otworzyć. Była przystojną niewiastą z szerokimi ramionami i rozwichrzonymi blond włosami. Przywitała nas i zaczęła mówić do Kiraly’ego po rosyjsku. Myślała o nim i chciała mu ponownie podziękować za uratowanie jej zbiorów. Był lepszy od dziesięciu Rosjan, taki duży i silny, mówiła jeszcze wiele, wiele innych rzeczy, których nawet nie tłumaczyłem. Prawdopodobnie dobrze, że się wzajemnie nie rozumieli. Wiedziała tylko, że ciężko dla niej pracował i ocalił ją od nędzy. Każdego dnia, kiedy widziała ziemię na jego dłoniach i czuła zapach potu na plecach, rozumiała, że żaden mężczyzna nie pracowałby dla niej ciężej. Kiraly był chłopem z krwi i kości, a nie jednym z tych wychuchanych jeńców wojennych, nauczycieli czy kupców, którzy wałęsali się po polu niczym ciężarna locha. Oczywiście, gdyby była jakąś starą panną, to nawet by się specjalnie nie starał.
Kiraly odebrał, co swoje, i nalegał, żebyśmy zostali jeszcze jeden dzień. Muszę przyznać, że z radością znosiłem drugą noc ich stękania i jęki w zamian za luksus spania w osobnym łóżku. W pokoju miałem czystą pościel i ogień w piecu. Wykąpałem się w gorącej wodzie zagrzanej na piecu i wyspałem się tak, jak nigdy od trzech lat. Niebo składa się z prostych przyjemności.
Kiraly zostałby i trzecią noc, gdybym mu na to pozwolił. W końcu zgodził się jednak ze mną, że powinniśmy ruszać w drogę. Kułaczka – jak większość chłopek – gromadziła plony w nadziei, że ceny pójdą w górę. Miała spiżarnie wypełnione żywnością, dlatego też mogliśmy wyładować sanie zbożem, ziemniakami, marchwią, jabłkami i wieloma bochenkami świeżego chleba, który upiekła specjalnie dla nas w ciągu tych dwóch dni. Dała Kiraly’emu płaszcz swojego męża, kilka butelek wódki i siekierę.
Następnego dnia brnęliśmy piętnaście kilometrów, podążając za szlakiem kolei transsyberyjskiej w kierunku jeziora Bajkał. Nie zbliżaliśmy się do niej za blisko w obawie przed odkryciem, ale pilnowaliśmy też, żeby nie odchodzić za daleko – tak, żebyśmy mogli słyszeć przejeżdżające pociągi. Kroczyliśmy po niekończącej się tajdze: pagórkowatym obszarze porośniętym gęsto drzewami iglastymi, na którym nie było niczego więcej. Gdziekolwiek by nie spojrzeć, aż po horyzont było widać identyczny krajobraz. Monotonię przerywały jedynie pojedyncze sioła, które przypominały oazy na pustyni. Cóż byśmy dali, żeby móc przez nie przejść! Nasze oczy tętniły bólem od oślepiającej bieli śniegu i nieba. Jakąż ulgę przyniosłoby jedno spojrzenie na twarze ludzi i zabudowania, jakim ukojeniem byłoby wyłowienie z ciszy dziecięcych głosów i możliwość przejścia po ubitej nawierzchni! Ale byliśmy zmuszeni omijać to wszystko. Od podróżnych handlarzy w rodzinie dowiedziałem się kiedyś, jak buduje się szałas z gałęzi i igliwia sosen. Wujek Józef nauczył mnie, jak ułożyć watrę, która przetrwa całą noc, i gdzie ją ustawić tak, by ogrzewała szałas. Nauczył mnie również, jak należy kierować się w stronę Gwiazdy Polarnej po zmroku, a w dzień odnajdować północ za pomocą gęstego mchu porastającego pnie drzew od tej strony.
Przedzieraliśmy się przez tę skąpaną w bieli dzicz przez czterdzieści dni i przysięgam, że kłóciliśmy się cały czas. Spieraliśmy się o dosłownie każdy szczegół naszej żałosnej egzystencji – kto ma ciągnąć rano sanie pierwszy, gdzie mamy się zatrzymać, kiedy należy się zatrzymać, ile trzeba zebrać chrustu na ognisko, w czyjej menażce gotować, ile śniegu stopić na zupę, kiedy zjeść jedno z drogocennych jabłek. Czasami kłóciliśmy się o bezsens ostatniej kłótni, a pewnego razu byliśmy na siebie tak wściekli, że nie odzywaliśmy się do siebie przez trzy dni. Bez względu jednak na to, jak bardzo byliśmy zapiekli w nienawiści do siebie, spaliśmy przytuleni do siebie, bo od tego zależało nasze przetrwanie.
Sroga syberyjska zima dobiegła końca, ale wciąż potrafiła kąsać. Północne wichry bez przerwy przewiewały nam ubrania, mrożąc nas do szpiku kości – ciągle też bywały wystarczająco mocne, by powalić nas na ziemię i oślepić śnieżną zawieją. Właściwie nigdy nie czuliśmy ciepła i chłód zaczął dobierać mi się do nerek, które nigdy już nie doszły do pełnej sprawności po przebytym tyfusie. Kiraly zaczął utyskiwać na stopy. Marudził na temat zimna od chwili, w której wyruszyliśmy w drogę, co już było wystarczająco irytujące, biorąc pod uwagę bezsensowność narzekań na pogodę, ale teraz jego pojękiwania przybrały – nawet jak na niego – niezwykłe rozmiary.
– Niech szlag trafi te bezużyteczne skarpety i kurwę, która je zrobiła na drutach, niech szlag trafi te francowate kawałki z dupy krowy i każdego zapchlonego robola, który macerował je w brudnych łapskach i ośmielił się nazwać butami. Niech syf strawi tę parszywą lochę, która zwała się moją matką, i knura o pięściach jak bochny, który wepchnął w nią swoją majtającą jajami pytę. Niech franca ich strawi za to, że poczęli mnie i wydali na tę zasraną, nienawistną planetę pełną śmierci. Niech ich szlag, bo teraz kulasy mi zamarzły, słyszysz mnie, Daniecki? Stopy mi odpadają, w ogóle ich nie czuję, ale co ciebie to obchodzi, ty nieprzyjazny napletkom głupku? Czuję, jakby były całe w ogniu. O Mario, Matko Boża, ulecz swojego pokornego, bogobojnego przyjaciela Kiraly’ego: to ja, Frantz Kiraly urodzony w Sarospatak, na Węgrzech w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym roku. Tak, to ja, ulecz mnie i nie pomyl się, żebyś tylko nie pospieszyła z pomocą jakiemuś rumuńskiemu półgłówkowi, słyszysz, co mówię? O Danieckim też możesz zapomnieć, on nawet w ciebie nie wierzy.
Tak powtarzał i udoskonalał tę tyradę godzinami, jakby to była jakaś mantra. Nie brałem go poważnie – ani przez chwilę. Wręcz przeciwnie, im jego obelgi stawały się bardziej kwieciste, tym bardziej mnie bawiły, co go jeszcze bardziej rozwścieczało i skutkowało jeszcze bezczelniejszymi pomstowaniami. Dopiero kiedy spostrzegłem, że utyka i szlocha przez sen, postanowiłem przeprowadzić szczegółową inspekcję. Była to cicha noc, ogień buzował pod kociołkiem, w którym gotowała się zupa. Kiraly siedział na saniach z wyciągniętą przed siebie lewą nogą, opierając stopę na kamieniu. Podeszwa buta się przetarła i w miejscu, w którym szew cholewki puścił, zrobiła się dziura. Rozwiązałem but i delikatnie poluzowałem go na stopie – Kiraly skrzywił się i ponownie zaczął przeklinać austriacką krowę za to, że dała sobie zrobić z tyłka tak nędzne kamasze. Starałem się ściągnąć but, ale przywarł do stopy i Kiraly tylko zaskomlał z bólu. Śnieg dostał się do środka. Stopa i but przymarzły do siebie. Razem podtoczyliśmy kamień do ogniska, a on ponownie wyciągnął stopę w stronę gorąca, tak blisko, jak tylko był w stanie. Wkrótce z dużego palca zaczęła unosić się para, a woda ściekała po pięcie. Pociągnąłem but ponownie i tym razem został mi w rękach. Palce tkwiły sztywno wewnątrz skarpety, jakby je specjalnie ustawił. W dotyku były zimne i sztywne. Ściągnąłem pierwszą z trzech skarpet – była zawilgocona. Po ściągnięciu drugiej w nozdrza uderzył mnie smród gnijącego ciała. Trzeciej skarpety w ogóle nie dało się ściągnąć – po części rozpuściła się, a to, co zostało, wżarło się w stopę. Kawałki namokniętej wełny zwisały z jego połuszczonej, pokrytej pęcherzami pięty. Na ten widok Kiraly zaczął pojękiwać. Obawiał się najgorszego. Wyjąłem nóż i ostrożnie rozciąłem skarpetę wzdłuż do palucha w miejscu, w którym materiał wciąż był zamarznięty i przywierał uporczywie do skóry. Następnie pociągnąłem za koniec, aż skarpeta została mi w ręku. Mocno się skrzywiłem gdy zobaczyłem jego nogę. Cały spód stopy był czarny. Biały kosmaty grzyb pokrywał wszystkie palce oprócz największego tak, że trudno było je rozróżnić. Obaj widzieliśmy to już w Karpatach. To było ostre odmrożenie, które się jątrzyło, zapowiadając zaczątki gangreny.
– Mój Boże, Frantz, czemu nic nie mówiłeś? – zapytałem.
– Bardzo śmieszne – odparł z goryczą w głosie.
Niewiele mogliśmy zrobić przed dotarciem do Irkucka. Kiraly się upierał, że nie ma sensu odmrażać jego stopy, bo wiadomo było, że człowiek z odmrożoną kończyną może wciąż chodzić, a gdy się stopę rozgrzeje, pojawiał się większy ból i na jakiś czas uniemożliwiało to poruszanie się w ogóle. Poza tym w ciągu kilku dni i tak znów zamarznie. Dałem Kiraly’emu moją zapasową parę skarpet i zrobiłem dla niego parę kul. Od tego dnia posuwaliśmy się bardzo wolno, ponieważ Kiraly kuśtykał od wzgórka do wzgórka, stając co chwilę na odpoczynek.
Pewnego dnia wspinaliśmy się na kolejne wzgórze, które wyglądało jak każde inne pokryte śniegiem wzniesienie, ale kiedy stanęliśmy na jego szczycie, otworzyła się przed nami wielka przestrzeń i zobaczyliśmy olbrzymie, wspaniałe jezioro Bajkał. Był koniec kwietnia 1917 roku i śnieg topniał, chociaż jezioro pozostało wciąż zamarznięte. Podniecony radością, pognałem w dół, ciągnąc za sobą sanie. Z brzegu jeziora sterczały w górę i na boki poszarpane lodowe formacje, które oskarżycielskim gestem, czasem pod dziwacznym kątem, wskazywały niebo. Te lodowe palce z pewnością powstały, kiedy zimowy mróz sięgał coraz głębiej w jezioro, wypychając do góry stary lód, który pękał i łamał się na brzegu. Ale środek akwenu był gładki jak lodowisko w Wiedniu. Stuknąłem w jeden z sopli, a on odwzajemnił mi się pięknym, czystym dźwięczeniem. Każdy z nich miał w zanadrzu inną pieśń. Kiedy czekałem, aż dotrze do mnie Kiraly, bawiłem się, grając jakąś melodyjkę. Poczułem gwałtowny przypływ pewności siebie. Uciekliśmy i przetrwaliśmy zimę, wiosna znajdowała się od nas w odległości jednego tchnienia, a najbardziej opuszczony i wrogi teren zostawiliśmy za sobą. Nie będzie to moja ostatnia zima na Syberii, ale najgorsze mieliśmy za sobą. W tym momencie, pod błękitnym niebem nad Bajkałem, radowałem się jedynie tym, że żyję i wiem, dokąd zmierzam. Kiraly był zaś w tak żałosnym stanie, że nawet przestał kląć. Jego milczenie miało tragiczny wymiar. Zszedł ze wzgórza z mozołem, podobny do wielkiego żółwia, z wygiętym grzbietem jak skorupą, wsparty na swoich kulach, kiwał głową w górę i w dół. Jego twarz wykrzywiał bolesny grymas. Był tak wycieńczony, że dyszał ciężko i ciągnął za sobą po śniegu chorą nogę.
Krzyknąłem w jego kierunku:
– Udało nam się, Frantz!
Kiedy Kiraly w końcu dotarł do mnie, opadł ciężko na sanie i odczekał chwilę, by uspokoić swój świszczący oddech.
– A tak dokładnie, to co nam się udało? Dotarliśmy do zamarzniętego jeziora w głuszy. Szliśmy przez czterdzieści dni i wciąż znajdujemy się sześć tysięcy kilometrów od domu.
– Tak, ale żyjemy.
– Ledwie.
Później popatrzył na mnie gniewnie i przemówił z głębi serca:
– Moritz, nie wiem, skąd czerpiesz swoją energię. Spójrz tylko na siebie: skaczesz jak dziecko, a ja zamarzam na śmierć. Idziesz stanowczo za szybko jak dla mnie. Ja cię tylko opóźniam. Nie mogę iść dalej. Muszę tu zostać. Jest w tobie dziecko, które nie chce się pogodzić z widmem śmierci. Kiedy cię poznałem, sądziłem, że twoja naiwność graniczy z głupotą, byłeś chłopcem w męskim świecie. Nienawidziłem cię za to, a jednak ciągnęło mnie do ciebie. Sądzę, że to dlatego, że masz coś, czego ja nigdy nie miałem. A więc posłuchaj mnie, Moritz: chcę, żebyś poszedł odszukać swoją Lotte. Zostaw mnie w Irkucku.
– Nie wygłupiaj się, Frantz, poczekamy w Irkucku, aż noga ci się zaleczy, a później wyruszymy razem. Nie będę w stanie podróżować sam. Muszę mieć na kogo krzyczeć.
– Moja stopa nigdy się nie wyleczy – odparł. – Poza tym nie chcę wracać na Węgry. Nie mam tam żadnej ukochanej. Znów skończę w wojsku. Tutaj przynajmniej mogę zacząć od zera, mogę stać się kimś innym. Ale obiecasz mi coś? – Pokiwałem głową. W tej chwili zrobiłbym wszystko dla mojego najlepszego przyjaciela, Frantza Kiraly’ego. – Musisz mi obciąć palce siekierą. Odrąb je. Jeśli teraz tego nie zrobisz, stracę całą nogę.
Uniósł siekierę od kułaczki i podał mi ją.
– Ale jesteśmy zaledwie trzy dni marszu od Irkucka. Na pewno znajdziemy tam lekarza – zaprotestowałem.
– Nie mogę czekać. Musisz mi uwierzyć, trzeba to zrobić teraz.
Niechętnie ułożyłem ognisko, a Kiraly wypił resztkę wódki. Był to jedyny dostępny środek znieczulający. Kiedy płomienie na ognisku buzowały już na dobre, ostrożnie włożyłem ostrze siekiery do ognia. Następnie zdjąłem mu but i skarpety. Ledwie można było rozpoznać, że to stopa – gangrena trawiła mu już palce. Pozostała część kończyny stanowiła poczerniały, lodowaty kikut i cuchnęła gnijącym ciałem. Ułożyłem ją ostrożnie na kamieniu.
– Możesz oszczędzić mi paluch, wygląda na to, że jeszcze się trzyma – powiedział cichutko.
Spojrzałem na jego stopę, powątpiewając, czy uda mi się wykonać tak precyzyjne cięcie siekierą. Podniosłem z ziemi kamyk i wcisnąłem go między największy i kolejny palec. Dało mi to kilka centymetrów zapasu. Oderwałem pas materiału z jednej z moich koszul, by był w pogotowiu, a następnie wyjąłem siekierę z ognia i przyłożyłem górną krawędź do kamyka. Zawahałem się na chwilę, czując przypływ obrzydzenia.
– Zrób to, Moritz – ponaglał mnie Kiraly.
Błyskawicznie uniosłem ostrze nad głowę i uderzyłem nim w jego stopę. Czułem, jak ostrze uderza o kamyk, ale nie o głaz pod spodem. Kiraly wydał z siebie zwierzęcy wrzask – jeden z tych, których nigdy nie słyszy się u człowieka. Świdrował mi bębenki i odbijał się echem po brzegu jeziora, aż krystaliczne bryły lodu zadrgały współczująco. Kiedy sprawdziłem, co takiego zrobiłem, zobaczyłem, że co prawda kamyk uchronił duży palec Kiraly’ego, ale również powstrzymał ostrze przed przecięciem pozostałych. Miał częściowo odrąbane palce, wciąż wiszące na ścięgnach, kościach i strzępach skóry. Chwyciłem kamień jak cieśla chwyta dłuto i przystawiając precyzyjnie siekierę do palców, uderzyłem w nią z góry. Ostrze siekiery przeszło bez oporów przez ciało i zamarznięte palce spadły na ziemię, wciąż złączone ze sobą. Chwyciłem pas materiału oderwany od koszuli i jak tylko potrafiłem najlepiej, zawiązałem go wokół rany, żeby zatamować krwawienie. Kiraly wył przez cały czas. Poczułem nudności, ale zaraz odzyskałem zmysły, kiedy zobaczyłem, że grupa Buriatów na koniach wyłoniła się niespodziewanie na szczycie wzniesienia i teraz pędziła co koń wyskoczy w naszą stronę. Oszalały z bólu Kiraly w ogóle ich nie zauważył, ale mnie zimno przeszło po krzyżu. Czy przebyliśmy tak długą drogę daremnie? Powiedziałem Kiraly’emu, by się zamknął i nie mówił ani słowa po niemiecku, chociaż nie miałem pewności, czy mnie usłyszał. Buriatów było około tuzina, w większości ubranych w długie, brudne, brązowe szaty przepasane w pasie pomarańczowymi szarfami – oprócz jednego, który miał odróżniającą się od innych fioletową szatę. Mieli czarne oficerki do kolan i przypasane długie bułaty. Ze swoimi nieprzeniknionymi mongolskimi rysami i szerokimi, krępymi ramionami przedstawiali sobą najstraszniejszy widok, jaki widziałem w życiu. Nie miałem dokąd uciekać i nie miałem do obrony nic poza siekierą. Krzyczeli coś do siebie w języku, którego nie rozumiałem. W ogóle nie przypominał rosyjskiego i nie brzmiał też jak chiński. Te przerażające gardłowe dźwięki potęgowały jeszcze u mnie uczucie strachu, bo nie wiedziałem, czy mają wrogie, czy neutralne zamiary. Zjechali w pełnym pędzie z górki i sprawnie zatrzymali swoje konie kilka metrów od nas. Uśmiechnąłem się do nich blado i wybąkałem coś na powitanie po rosyjsku. Jeden z nich odpowiedział uprzejmie i zapytał, co tu robimy. Wyjaśniłem, że mój przyjaciel odmroził sobie stopę, którą trzeba było odjąć. Przez chwilę mówili coś do siebie w swoim języku i po chwili ten w fioletowej szacie zsiadł z konia i podszedł do Kiraly’ego, żeby zbadać jego stopę. Wyciągnął wojłok ze skóry jaka zza pazuchy, odetkał korek i wylał jakiś płyn na szmatkę. Następnie odwinął mój niezdarnie założony opatrunek, przyłożył szmatkę do rany i ponownie opatrzył ją z o wiele większą wprawą niż ja. Kiedy skończył, głębokim, dźwięcznym głosem zaintonował jakąś pieśń – modlitwę, której słowa powtarzał w kółko bez końca. Stał z zamkniętymi oczami, skoncentrowany – człowiek pełen całkowitej wiary we własną moc. Kiraly leżał jak sparaliżowany. Buriat zdawał się przykrywać Kiraly’ego kocem dźwięków, kołysząc go i uspokajając. Pozostali jeźdźcy powiedzieli mi, że mężczyzna w fioletowej szacie jest buddyjskim lamą i że teraz Kiraly szybko wyzdrowieje. Kiedy rytuał się dopełnił, zapytali nas, w którą stronę się udajemy. Powiedzieli, że oni również jadą do Irkucka na handel i zaproponowali, że nas tam zawiozą.
Tajemnicą pozostaje dla mnie to, czemu nas nie zabili. Być może stało się tak dlatego, że nie mieliśmy nic wartego zabrania, a może na widok Kiraly’ego zrobiło się im nas żal. Bardziej jednak prawdopodobne było to, że rosyjscy wartownicy przesadzali z zagrożeniem, jakie stanowili Buriaci, by zapobiec potencjalnym ucieczkom. Ci mężczyźni zdawali się prości i uczciwi. Niewiele wiedzieli na temat toczącej się wojny i też chyba niezbyt chcieli wiedzieć. Wszystko to znajdowało się tysiące kilometrów stąd. Oni nie byli wrogo nastawieni do państw osi – nigdy o nich nie słyszeli.
Wciągnęli nas na końskie grzbiety i pogalopowaliśmy do Irkucka. Po tak długim brnięciu przez śnieg rozkoszowałem się taką szybką jazdą. Poczucie pędu było przemożne. Gdybym tylko mógł dostać takiego konia dla siebie!
Och... Przepraszam... Podaj mi spluwaczkę... Chrrr... Nagle poczułem wielkie zmęczenie, Fischel. Izaak ma dobry pomysł. Może się do niego przyłączę i też się zdrzemnę... ? Ten lekarz był może mądrzejszy niż sądziłem. Naprawdę, powinienem odpoczywać... No, idź już... Idź sobie... Fischel, proszę... Nie kręć mi tu głową... O nie, nie, wiem czego chcesz... Milczysz tak wymownie... Cóż, nie mogę ci odmówić. Ale jeszcze tylko pięć minut.
Wpis nr 53
Gatunki należące do różnych królestw w świecie zwierząt są w swojej strukturze i kształtach powiązane z uchami we wszechświecie.
Ludwik Pasteur
Nastał lipiec i wkrótce miał się rozpocząć sezon godowy mrówek. Większości obserwacji dokonywało się podczas gorących miesięcy ze względu na krótki okres życia samców mrówek. Leo w tym czasie już zainstalował się w laboratorium koło londyńskiego zoo, mając nadzieję na przełom w swojej pracy doktorskiej. Właśnie teraz miały się wylęgnąć larwy. Samcom wyrosły już skrzydełka i Leo ostrożnie oddzielał je od żeńskich robotnic. Przenosił je ze zbiornika królowej Bess do osobnej klatki o małych oczkach, gdzie zaplanował sparzenie ich z nową królową. Dwudziestopięcioletnia Bess była najstarszą mrówką znajdującą się w laboratorium. Była w wieku Leo. Naukowcy byli bardzo dumni z tego powodu i mieli nadzieję na pobicie przez nią rekordu długowieczności królowej wyhodowanej w niewoli, który wynosił dwadzieścia siedem lat. Głównym celem pracy badawczej Leo było prześledzenie wpływu częstotliwości mrówczych godów na tworzenie nowych grup społecznych. Królowa Bess była mrówką rudnicą o łacińskiej nazwie Formica rufa, co brzmiało jak nazwa kuchni z Ikei. Królowe mrówek rudnic zwykle parzą się jedynie raz w ciągu roku, podczas gdy olbrzymie królowe Atta cephalotes robiły to częściej. Miało to olbrzymi wpływ na kształt ich kolonii. Wszystkie robotnice w kolonii królowej Bess były siostrami i miały bardzo wysoki genetyczny stopień pokrewieństwa. Mrówka-robotnica ma w sobie sto procent genów samca i pięćdziesiąt procent genów samicy, co oznacza, że siostry mają siedemdziesiąt pięć procent jednorodności genetycznej – najwięcej wśród mrówek. Więcej niż między matką-mrówką i córką-mrówką i znacznie więcej niż dwadzieścia pięć procent posiadanych przez ludzkie bliźnięta. Siostrzane plemię było doskonale zorganizowane, skonstruowane i bardzo ściśle powiązane, samce zaś przylatywały tylko w poszukiwaniu wrażeń. Wyzwaniem dla Leo było odtworzenie w laboratorium warunków najbardziej zbliżonych do naturalnych, żeby mógł prowadzić prace nad obserwacją godów. Podstawową rolę odgrywała tu wilgotność powietrza i ilość światła, choć bez względu na niemal idealne warunki laboratoryjne, naukowcom nie zawsze się to udawało. Mrówki były bardzo wybredne ze względu na trzymanie ich w niewoli – całymi latami w ogóle się nie parzyły i często już we wrześniu ciężkie jesienne chmury wisiały nad badaczami. Mrówki rudnice mogły się parzyć na ziemi, również i w powietrzu, ale prawie zawsze, trzymane w siatkowych klatkach, robiły to na ziemi. I tak naprawdę żaden z młodych naukowców nigdy nie widział, żeby Formica rufa odbywała gody w locie.
Leo wziął nową królową i umieścił ją wśród samców. Musiał nadać jej jakieś imię, nazwał ją więc Eleni. Byłaby zachwycona, gdyby wiedziała, że królowa mrówek nosi jej imię. Wcześniej Eleni często przychodziła do Leo do laboratorium i całymi godzinami obserwowała, jak mrówki budują gniazda.
– Och, Leo, znów zatrzymały się na pogawędkę – mawiała, kiedy mrówki idące z przeciwnych kierunków zatrzymywały się na szlaku i zdawały się ze sobą rozmawiać. Głównym wkładem Eleni w rozwój nauki o mrówkach były spontaniczne tłumaczenia ich rozmów.
– Cześć, siostro, co u ciebie?
– Wszystko w porządku, siostro. Co tam takiego znalazłaś?
– Nie uwierzysz, ale ta zgniła morela pojawiła się znikąd i pomyślałam, że Jej Wysokość Królowa mogłaby chcieć trochę.
– Na miłość boską, czemu nie mówisz o niej per „Mama”? Ciekawe, skąd się biorą te wszystkie owoce.
– Nie wiem, siostrzyczko, ale codziennie pojawia się coś nowego i zawsze jest pyszne.
– To pewnie boża sprawka, siostro.
– Tak, z pewnością tak jest. Jak my nazwiemy tego boga?
– A może Leo?
– Doskonały pomysł, siostro. No, ale naprawdę już muszę lecieć. Zostawiłam za sobą cuchnący szlak, żebyś mogła znaleźć tę morelę. Powodzenia.
– Pa, siostrzyczko!
Leo spodziewał się wyklucia samców w ciągu dwóch dni, po których królowa Eleni dokona wyboru. Przez ten czas snuł się po laboratorium, zastanawiając się dlaczego, na miłość boską, wybrał częstotliwość mrówczych godów jako temat swojej pracy doktorskiej. Od czterech lat prowadził badania, które nikogo nie obchodziły i nie miały żadnego praktycznego zastosowania. A kiedy je skończy, opublikowane wyniki zostaną wysłane do British Library, gdzie zaczną powoli murszeć. Jego pasja dla przedmiotu badań zmarła wraz z Eleni. Teraz pochłaniała go fizyka kwantowa i zamiast robić notatki na komputerze, siedział właśnie, przedzierając się przez listę lektur zaordynowaną przez Roberto. Leo od jakiegoś czasu spotykał się z nim towarzysko w studenckiej stołówce i w końcu przekonał Roberta, by mógł uczestniczyć w jednym z jego seminariów. Leo chciał się dobrze do tego przygotować.
Dziesięcioro studentów czekało na Roberto, który przybył ubrany, jak zwykle, w dżinsy i jasnoniebieską koszulę.
– Nienawidzę tych klas wykładowych – powiedział. – Przypominają mi szkołę. Powinniśmy sprzeciwiać się warunkom naszej nauki. Zmieńmy trochę ustawienie. Możemy się pozbyć tych stołów?
Po chwili wszystkie stoły zostały ustawione jeden na drugim w kącie pomieszczenia.
– Odłóżcie notatniki. Nie będziecie musieli niczego zapisywać. Mam nadzieję, że pod koniec seminarium będziecie wiedzieli wszystko, co wam potrzeba. Wspaniale! Teraz nie ma się gdzie schować, nic nas nie dzieli. Jak mamy się otworzyć na wiedzę przy tych wszystkich pierdołach? Bądźmy wymagający wobec siebie: jeśli nie będę was w stanie na tyle pobudzić, żebyście zapamiętali, co do was mówię, to znaczy, że zawiodłem. Dzisiaj chciałbym się zająć eksperymentem podwójnej szczeliny. Zanim rozpocznę temat dyskusji, muszę się upewnić, czy wszyscy dokładnie zrozumieli, co się tu dzieje.
Roberto poprosił studentów, żeby ustawili swoje krzesła w rzędzie pośrodku sali. Następnie zabrał jedno krzesło ze środka, tworząc niewielką przerwę, i ustawił zajmującego krzesło seminarzystę pod ścianą, jak niesfornego uczniaka. Studenci zachichotali. Leo zastanawiał się, do czego on, do diabła, zmierza.
– Nie przejmuj się, Brian. – Roberto uśmiechnął się do studenta. – Masz do odegrania bardzo ważną rolę. Chciałbym, żebyś wyobraził sobie, że jesteś elektronem, a tu przed tobą znajduje się przeszkoda z niewielką szczeliną, w miejscu, w którym poprzednio stało twoje krzesło. Za chwilę zostaniesz wystrzelony przez szczelinę w kierunku ściany, którą sobie wyobrazimy jako ekran i na którym możesz zostawić ślad. – Roberto dał Brianowi kawałek kredy. Student przedarł się przez szczelinę i dotarł do przeciwległej ściany, następnie odwrócił się i spojrzał z wahaniem na Roberto.
– Chce pan, żebym pisał po ścianie?
– Tak. Proszę, postaw znak – nalegał Roberto.
Brian narysował krzyżyk na ścianie.
– Dobrze. Kiedy elektron przechodzi przez pojedynczą szczelinę, zachowuje się jak cząstka i zostawia ślad na ekranie. A teraz utrudnijmy trochę zadanie Brianowi. Zróbmy w naszej zaporze drugą szczelinę. Camillo, proszę cię, wstań i odstaw krzesło na bok.
Dziewczyna wstała i w rzędzie krzeseł powstała druga szczelina, oddalona od pierwszej o dwa metry. Roberto poprowadził Briana do punktu wyjścia.
– A teraz, Brian? Co zrobisz tym razem?
– Wybiorę, przez którą szczelinę przelecieć – odpowiedział Brian i przeszedł przez drugą przerwę. Niektórzy pokręcili głowami z dezaprobatą.
– Czy tak się istotnie dzieje? – zapytał Roberto.
– Nie – Leo usłyszał swoje słowa. – Kiedy są dwie szczeliny, elektron przechodzi przez nie jednocześnie w tym samym czasie, a dzieje się tak dlatego, że...
– Tu się zatrzymamy – przerwał mu Roberto. – Brian, czy jesteś w stanie to zrobić?
– Nie – odparł Brian.
– Czy cząsteczka jest to w stanie zrobić?
– Nie – powtórzył odpowiedź Brian.
– A co jest w stanie przejść jednocześnie przez dwie szczeliny?
– Fala? – zaproponowała Camilla.
– Właśnie! Tak jak nad morzem, gdzie ta sama fala może przejść jednocześnie przez dwie wyrwy w falochronie. Przyjrzyjmy się, jak to wygląda. Podejdźcie tu i stańcie koło Briana. Jesteście teraz falą. Proszę przechodzić przez szczeliny.
Cała jedenastka zbliżyła się do zapory z krzeseł jak fala i jedna osoba za drugą przechodziła przez dwie szczeliny, po czym fala ta, rozciągając się, dotarła do ściany.
– A więc, moi drodzy, kiedy są dwie szczeliny, elektron zdaje się zachowywać jak fala, i to, co widzimy na ekranie po drugiej stronie, jest klasycznym wzorem interferencji fali. Proszę, ustawcie krzesła w okręgu... Usiądźmy. – Kiedy wszyscy już usiedli, Roberto wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Jakie więc pytanie ciśnie się na usta każdemu fizykowi?
– Czy elektron to cząstka, czy fala? – odezwała się szczupła dziewczyna z warkoczami.
– Właśnie, a odpowiedź brzmi: zależy, jak się na niego patrzy. Wybór obserwatora, czy wykorzystać jedną szczelinę, czy dwie szczeliny, wpływa na rozwiązanie. Przekonujemy się, że naukowiec jest tak samo ważną składową eksperymentu jak elektron i że naukowiec i elektron są w istocie powiązani. Ten eksperyment jest podstawą teorii holistycznego wszechświata.
– Ale jak coś może jednego dnia być cząsteczką, a drugiego falą? Samo zmuszenie kota do wejścia do psiej budy nie czyni z niego psa – zaprotestował Leo.
– Ale tak się dzieje z elektronami. To przedziwne maleństwa, straszliwie irracjonalne, i jesteśmy wypełnieni nimi aż po brzegi.
– Roberto zastanowił się przez chwilę. – Może dlatego jesteśmy tak uczuciowi.
– Tak, ale kamień też ma ich mnóstwo, a trudno powiedzieć, żeby był uczuciowy – odezwał się Brian.
– A skąd wiesz? – odparował Roberto.
Zaległa cisza, podczas której studenci rozważali zagadnienie uczuciowości kamienia. Roberto niczego nie brał za pewnik.
Coś jednak nie dawało Leo spokoju.
– A co dzieje się z elektronem, kiedy nikt na niego nie patrzy? Jest cząstką czy falą?
– Nikt tego tak naprawdę nie wie, możemy jedynie powiedzieć, że elektron żyje w sferze możliwości.
Czyżby więc każdy eksperyment był subiektywny? Leo zastanawiał się, jaki sens miały jego własne badania. Czy zachowanie zwierząt w niewoli ma jakiekolwiek przełożenie na rzeczywistość? Co robiły te mrówki, kiedy nikt na nie nie patrzył? Co robiła Hannah, kiedy nikt nie patrzył? Zawsze grała dla publiczności, ale jakie mroczne emocje buzowały w jej duszy, kiedy leżała samotnie w swoim łóżku?
– Doktorze Panconesi? – zapytała Camilla. – Czy to znaczy, że możemy zmienić świat, po prostu spoglądając na niego z innego punktu widzenia?
„Lub stosując inny sposób chodzenia” – pomyślał Leo, przypominając sobie, jakiego uniesienia doznał, naśladując sposób chodzenia Eleni tamtej pierwszej nocy, kiedy się poznali.
– To świetny pomysł – odparł Roberto. – Zwykle stosuje się to na poziomie kwantowym, ale czemu by nie zastosować tej teorii do zmiany świata? Tak, tak, podoba mi się to, Camillo. Wypróbujmy to! Przeprowadźmy niewielki eksperyment z myśleniem. Jutro zmienimy nasz świat, jedynie patrząc na niego inaczej. Wyobraźmy sobie, że nasza Ziemia to w istocie niebo. Nie ma nic piękniejszego niż wznoszące się wzgórza, bystre strumienie i sunące po niebie chmury. Wyobraźmy sobie, że ta planeta, na której woda pada nam na głowy, a pożywienie rośnie pod stopami, jest ostatecznym rajem, że ci, którzy opuszczają swoje ciała, jedynie przechodzą na wyższy poziom i wnikają w tkankę tego nieba, by zapewnić w nim nieskończoność rozkoszy, faktur i widoków, że zmarli dosłownie zmieniają się w glebę, kwiaty, powietrze i zwierzęta. – Roberto chodził teraz po sali, widocznie poruszony kierunkiem, w którym zmierzały jego myśli.
– A gdybyśmy zmienili wersję wydarzeń wciskaną nam od ponad tysiąca lat przez przedstawicieli różnych religii, którzy chcą nas kontrolować, mówiącą, że to życie jest zaledwie wstępem do lepszego lub gorszego ze światów, i że możemy to tylko osiągnąć, pukając do drzwi tych instytucji i postępując zgodnie z ich regułami? A gdybyśmy tak wywalili na śmietnik te tajemnicze bujdy, które przysporzyły ludziom tylko cierpień i wywoływały wzajemną wrogość, i przyjęli, że już znajdujemy się w niebie i że nie ma niczego wspanialszego tu i teraz? O tak, podoba mi się to, Camillo. Zmieńmy razem świat.
Camilla się zarumieniła.
Leo poszedł do domu krokiem Eleni. Kroczył po chodniku i wyobrażał sobie, że jest w niebie. I przez najkrótszą z chwil świat odmienił się w oczach Leo.
Dwa tygodnie od czasu wyklucia się samców Formica rufa nie zaowocowały żadnymi istotnymi wydarzeniami. Leo obserwował je przygnębiony, jak biegały cicho po klatce. Królowa Eleni badała czułkami jakąś drobinę w podłożu, kiedy nagle obok niej wylądował samiec. Przerwała badanie, odwróciła się w stronę samca i zaczęła go obserwować. Leo włączył kamerę wideo nastawioną na zdjęcia w zwolnionym tempie. Królowa Eleni sprawdzała już wielu samców i miał na taśmie kilkanaście niepomyślnych godów, dlatego był zaskoczony widokiem dwóch mrówek zajętych powietrznym romansem. Samiec przywarł do grzbietu Eleni i zaczęli się parzyć.
– Szybko, chodźcie tu wszyscy! Popatrzcie tylko na to – zawołał Leo, skacząc na równe nogi z krzesła. Pozostali badacze i asystenci laboratoryjni zgromadzili się wokół klatki. W grupie dało się zauważyć znaczne poruszenie. Królowa Eleni szybowała w górę z wczepionym w nią pasażerem. Na chwilę mrówki przysiadły na suficie klatki w bezczelnym pokazie ekshibicjonizmu. Wpatrywało się w nie pięć uśmiechniętych twarzy. Następnie owady oderwały się od sufitu i zawirowały wokół we wspaniałym tańcu godowym. Kilka sekund później było po wszystkim. Rozległy się odgłosy aplauzu, laboranci ściskali sobie dłonie i siebie nawzajem. Wszyscy z grupy badawczej byli rozradowani, że kolejny rok przyniesie nową kolonię. Nikt w tym zamieszaniu nie zauważył, że królowa Bess zdechła na osiemnaście miesięcy przed pobiciem rekordu długości życia.
Naukowcy opuścili swoje posterunki i zgromadzili się w pubie, żeby uczcić sukces. Wśród nich znajdowała się młoda asystentka – laborantka o imieniu Amelia, która potajemnie pielęgnowała swoje uczucie do Leo. Amelia była dokładnym przeciwieństwem Eleni: wysoka, szczupła blondynka pochodząca z angielskiego, arystokratycznego chowu. Nie był jakoś szczególnie uprzejmy wobec niej, wręcz przeciwnie. Ale ona postrzegała w pustce jego wypowiedzi emocjonalną niestabilność, którą uważała za przejaw zmysłowości. Jego rezerwa jawiła się jej jako mrocznie pociągająca, gdyż dawała iluzję nieosiągalnej, choć zwodniczo złożonej duszy. Duszy, którą należało wyłuskać ze szczególną skrupulatnością, jak starożytny artefakt wyławiany z zatopionego statku. Od tygodni wyobrażała sobie, jak ten mężczyzna niewoli ją w milczeniu i z rezerwą, i kiedy zbliżyła się do niego w barze, wiedziała, że nadszedł moment w rodzaju: „teraz albo nigdy”. Od niechcenia zamówiła sobie drinka.
– Napijesz się ze mną? Masz prawie pusty kieliszek.
– Dziękuję, chętnie – odparł Leo. – Lampkę czerwonego wina.
Rozmawiali jeszcze długo po tym, jak pozostali laboranci poszli do domu. Leo dał się ponieść swojej nowo odkrytej słabości i wypił więcej, niż powinien, a Amelia dotrzymywała mu kroku. I wraz z strumieniem alkoholu rosła odwaga Amelii, słabł zaś opór Leo. Była atrakcyjna, na miłość boską, jak miło było z nią tak siedzieć. Eleni nie żyła. Nie żyła. Jak długo jeszcze będzie go trzymać w uczuciowej poczekalni? Nagle zapragnął gwałtownie uwolnić się od niej, desperacko szukał uczucia, zapragnął tej Amelii. Gwałtownie pragnął poczuć dotyk kobiecej skóry, zatracić się w zmysłach, wyrwać się ze sterylności żalu. Z wahaniem nachyliła się w jego stronę, by go pocałować, i zaskoczyła ją jego reakcja – wygłodniałego człowieka rzucającego się na pożywienie. Jeden pocałunek przerodził się w huragan namiętności i skrywanych frustracji. Wziął ją w ramiona i mocno objął. Parł do przodu lekki i swobodny. Ciemne ściany pubu opadły i teraz sunął przez słodko pachnące pastwiska. Wsunął jej dłoń pod halkę w talii i badał delikatne wgłębienia na krzyżu. Jej skóra była tak ciepła i gładka, jak skąpany w słońcu kamień, zaokrąglony tysiącem lat pieszczot wiatru i morza. Wyraźnie czuła głód jego palców i zdołała powstrzymać jego zapędy, po czym wyciągnęła go na zewnątrz, gdzie udało jej się zatrzymać taksówkę. W niedługim czasie wpadli do jej mieszkania i kochali się bez pamięci.
Leżeli bez tchu na łóżku, Leo błędnie próbujący zbudować miłość na filarach wieczornej namiętność, Amelia zachwycona, że choć raz jej fantazja doczekała się realizacji. Gdyby można było stworzyć związek, wspierając się na ciepłym zauroczeniu pierwszego zbliżenia, ich przyszłość mogła okazać się usłana różami. Kiedy rytm ich pulsów zaczął się uspokajać, Leo poczuł gwałtowną potrzebę rozmowy. Chciał rozsmarować swoje serce u jej stóp jak dżem truskawkowy, by mogła przyjąć jego samego, obolałą duszę z całym dobrodziejstwem inwentarza, takiego, jakim był. Dlatego też opowiedział jej wszystko o Eleni: od pierwszego spotkania, momentu, w którym wiedzieli, że się kochają, o ich przygodach w Ameryce Łacińskiej, aż do wrzawy wokół jej śmierci i okropnych scen na pogrzebie.
Amelia była przerażona, ale nie wydarzeniami, które opisywał, tylko tym, jak Leo wywnętrzał się na jej oczach, odzierając się z otaczającej go tajemnicy. Kiedy wreszcie skończył, westchnęła ciężko, westchnieniem zawierającym cały smutek i żal kobiety pozbawionej iluzji. Westchnieniem, które momentalnie powiedziało Leo, że ich przelotna znajomość dobiegła właśnie końca.
Flirt z Amelią wyssał z niego resztkę nadziei. W myślach gromił się za to, że tak szybko dał się jej skusić, i był zły na nią za to, że tak surowo oceniła jego szczerość. Ale kiedy odtworzył wydarzenia tamtego wieczoru, zdał sobie sprawę, że – w rezultacie – wywołał trupa zza grobu i rzucił go jej pod nogi. Co innego mogła sobie pomyśleć? Na odległość cuchnął odorem trupa Eleni. Był stanowczo zleżałym towarem. Hannah miała rację: był emocjonalny, nie do zniesienia. Ale co gorsze, wyszedł na głupka. Dlaczego nie był w stanie przyjmować rzeczy takimi, jakimi są? Codzienny widok Amelii błąkającej się po laboratorium, udającej, że nic się nie stało, jedynie potęgował w nim uczucie żalu nad sobą i wyrzuty sumienia. Pewnego dnia nakrył ją, jak kręci głową do siebie, i uroił sobie, że jej myśli krążą wokół jego osoby. Tego dnia Leo wrócił do swojej skorupy jak motyl, który spojrzał tylko na świat, w którym się pojawił, i postanowił na powrót wpełznąć do opuszczonego kokonu.
Przyniósł do domu nagranie niezwykłych powietrznych godów królowej Eleni, żeby w spokoju porobić notatki, unikając rozczarowanego spojrzenia Amelii. Wpatrywał się w film raz za razem przy muzyce Pucciniego, która harmonizowała z oglądanym na ekranie ruchem w zwolnionym tempie i czyniła z niego rodzaj baletu. Pozbawiona skrępowania czystość, z jaką te dwa małe stworzonka zajęły się sobą, głęboko nim wstrząsnęła. Wyglądało to tak, jakby na krótką chwilę stały się nieśmiertelne, unosząc się w próżni opisywanej przez Roberto, dotykały nieskończoności opanowane przez zmysły, nareszcie w domu – w Edenie. Te mrówki znalazły się w raju i Leo widział to wyraźnie, ponieważ bywał tam również z Eleni w tych rzadkich chwilach, w których miłość wyzwalała ich z własnej świadomości i wykraczali poza poczucie śmiertelności.
Kiedy zakładał kartotekę dla swojego nagrania, zastanawiał się, czy w archiwum wydziału znalazłby więcej obrazów odzwierciedlających ów moment wolności, który w jakiś sposób streszczał jego związek z Eleni, i natrafił na taśmę zatytułowaną Dzika miłość. Zabrał ją do sali audiowizualnej i włączył projektor. Zobaczył, jak na jego oczach kopulowały dwa małe koniki morskie. Nagranie z pewnością było częścią serii dotyczącej obyczajów godowych zwierząt. Po konikach morskich przyszła kolej na hieny, salamandry, słonie i wiele innych zwierząt. Obserwował tę wspaniałą i piękną paradę spółkujących istot, powołujących do życia cały wszechświat, i opanowało go uczucie pokory. Zaczął rozpoznawać swoich znajomych w kopulujących gadach i ssakach. Facetów mających po sześć partnerek, kobiety, które po stosunku odgryzały facetom głowę, tych, którzy potrafią przejechać tysiące kilometrów, żeby odbyć gody, tych, którzy stosują skomplikowane zabiegi godowe, tych, którzy się popisują jak pawie, i tych, którzy zostaną ze swoją partnerką na całe życie.
Był to początek nowej obsesji. Teraz w końcu miał czym zapełniać strony swojego notatnika. Notował opisy niezwykłych obyczajów godowych, urozmaicając je zdjęciami, które kupował lub wycinał z książek. Wkrótce do tych zwierzęcych opowieści dołączyły cytaty, wiersze i prawdziwe historie miłosne, na które trafiał w magazynach. Wszystko, co było w stanie wywołać nieuchwytną woń Eleni, zasługiwało na wpis. Notatnik stał się jego przyjacielem i powiernikiem.
Około grudnia Hannah wróciła do jego życia. Odebrała telefon od zrozpaczonego Charliego i porozmawiali na temat Leo. Niepokoiło go zachowanie Leo – stawał się stopniowo coraz bardziej zamknięty w sobie. Cały swój wolny czas poświęcał na oglądanie nagrań z życia dzikich zwierząt i czytanie romantycznych opowieści w magazynach. Jesienią stawał pod drzewami, żeby złapać opadające liście, wierząc, że jeśli uda mu się chwycić liść, zanim ten upadnie na ziemię, uratuje jego duszę. Pewnego razu Charlie usłyszał, jak Leo mówi do siebie w sypialni, i kiedy zerknął przez szparę w drzwiach, zobaczył, jak Leo stoi na krześle i przemawia do muchy na suficie, mówiąc do niej „Eleni”. Poza tym Leo prawie się nie odzywał i nigdy nie brał udziału w pracach domowych. Minęło już osiem miesięcy i Charlie był poważnie zaniepokojony, że Leo nawet nie stara się znaleźć sobie mieszkania.
– Chcę, żeby Leo się wyprowadził, Hannah – zakończył rozmowę Charlie. – Ale nie wiem, jak mu to powiedzieć.
Wpis nr 13
Obudziłem się dzisiaj przepełniony lękiem i niepewnością. Kiedy spotkałem się z Roberto na lunchu, powiedział, że niepewność – jest dobrym uczuciem. Naukowcy byli tak tego pewni, że powstała ogólnie przyjęta teoria zwana zasadą niepewności. Podobało mi się to, czułem się dzięki temu nieco lepiej. Roberto powiedział, że w ogóle się nie spodziewał, że naprawdę zainteresuję się fizyką, sądził bowiem, że jest to tylko wymówka, bym mógł przyjrzeć się swoim uczuciom wobec Eleni. Chyba ma rację. Powiedział mi, że powinienem postrzegać wszechświat jako obraz. Wystarczy przesunąć jeden element i cały obraz się zmienia. Niektórzy nazywają to wielkim kosmicznym tańcem. Miłość jest również jednym z elementów tego obrazu i każdy akt miłosny zmienia obraz całości. Przypomina to wrzucenie kamyka do jeziora, po którego powierzchni zmarszczki tafli wody docierają aż do brzegu. Powiedział mi, że zatopiłem się w retrospekcji i że powinienem spojrzeć dalej i ruszyć w pościg za zmarszczkami pozostawionymi przez moją miłość, a być może wtedy będę w stanie odnaleźć miłość, raz po raz odbijającą się we wszechświecie. „Zajrzyj w serce wszechświata, a odkryjesz wszechświat serca. Szukaj Eleni we wszystkim” – powiedział
Powrót Hannah był dramatyczny. Wpadła niezaproszona do mieszkania Charliego, chwyciła Leo za ramię i pociągnęła go w stronę drzwi.
– Wychodzimy, ty żałosny gnojku! Są święta. O, a tak przy okazji... Kiedy się wreszcie wyprowadzisz do siebie? Charlie ma już po dziurki w nosie tego twojego samolubnego rozczulania się nad sobą. Najwyższy czas, żebyś przestał się użalać nad sobą i zaczął żyć jak człowiek.
– Nic mi takiego nie mówił.
– Tobie nie, ale mnie tak. Myślał, że ruszysz tyłek i przez ten czas znajdziesz sobie swój kąt. Weź kurtkę, pada.
Leo założył zielony płaszcz przeciwdeszczowy i został wypchnięty za drzwi.
– Dlaczego jesteś dla mnie taka okropna?
– Nie można ci dogodzić, Leo. Chciałeś, żebym była wobec ciebie szczera, więc jestem. Nie mów, że ci się to nie podoba. A skoro o tym mowa... Pamiętasz tę dziewczynę, Amelię, tę, z którą się przespałeś? Spotkałam ją i pomyślałam sobie, że to taka szykowna dupa.
– Bo taka jest. Czyżbym słyszał nutę zazdrości? – Chciał się z nią podrażnić, ale od razu pożałował swoich słów.
– O Boże! Ja i zazdrosna?! Aż wychodzę z siebie. Tak, bardzo chciałam wejść w jej gładką skórkę i wysłuchiwać twojego perorowania na ulubiony przez ciebie temat.
– Cholera, chyba ci tego nie opowiadała, powiedz.
– Miła babka, co? I zanim posuniemy się dalej, wyjaśnijmy sobie coś raz na zawsze, Leo. Nie lecę, nie leciałam i nie polecę na ciebie.
Leo zatkało. Stali na przystanku autobusowym na wprost mieszkania Charliego, a deszcz lał jak z cebra. Spuścił głowę i odwrócił się, żeby wrócić do mieszkania. Hannah pociągnęła go jednak w swoją stronę, odwróciła i wbiła w niego zimne spojrzenie.
– Nie zapytasz nawet, co u mnie?
– Nie.
– Piękne dzięki! Nie najlepiej u mnie, Leo, w gruncie rzeczy jest naprawdę podle. – Zacisnęła pięści na jego mokrym kołnierzu. – Mój tato zachorował. Nie wiedzą, na co, ale nie może jeść. – Jej oczy zaszkliły się łzami. – Kiedy mama zmarła, zaczęły mnie nawiedzać regularne koszmary, że coś się stanie z moim tatą. Czy wiesz, że ludzie, których partnerzy zmarli na raka, mają większe skłonności do zapadnięcia na tę samą chorobę? Nie powiedzieli, że to rak, ale ja mam nosa, Leo. On kona. – Wybuchnęła płaczem.
Leo delikatnie oderwał jej ręce od kołnierza i objął ją. Pędząca ciężarówka wjechała w niewielką kałużę, która rozbryznęła się na poboczu, opryskując ich wodą. Leo zaklął. Świat był pełen głupich kierowców ciężarówek.
– Wejdźmy do domu i porozmawiajmy, dobrze? – zaproponował.
– Nie – uparła się. – Jeśli tu zostaniemy, wpadnę w depresję. Muszę się otrząsnąć. „Zatańczyć i zapomnieć”, jak to mawiał mój tato po śmierci mamy. Włączył jakąś muzykę, naprawdę głośno, i tańczyliśmy po domu, żeby się rozweselić.
– I udało się?
– Tylko podczas tańca.
Przemoczeni przyjechali do niewielkiego bliźniaka w Kilburn, który wyróżniał się tylko tym, że w oknach powieszono narzuty na łóżko, mające służyć za zasłony. Głębokie powtarzające się dudnienie kołysało całym domem. Hannah wdusiła dzwonek, ale nikt nie otwierał. Uniosła klapę skrzynki na listy i ze środka wypłynął, unosząc się w wilgotnym powietrzu, zapach dymu tytoniowego.
– Czyż można nie kochać tych studenckich imprez? – zapytała.
Poszli ścieżką, która prowadziła koło domu do tylnych drzwi. Były otwarte i weszli przez nie do kuchni z zabłoconą podłogą. Minęli grupę studentów pijących piwo i przekrzykujących muzykę. Hannah wciągnęła Leo głębiej, w sam środek tętniącej imprezy, prowadząc go przez grupki pijanych dziewczyn i owłosionych chłopaków. Kierowała się do salonu, gdzie mnóstwo otumanionych prochami hulaków kiwało się do rytmu jak w transie. Hannah utorowała sobie drogę na środek parkietu i dołączyła do tej hordy, wkładając w taniec zastrzyk energii, który ożywił tych najbliżej niej. Leo wycofał się pod ścianę i tylko się przyglądał. Wciąż czuł piekący ból po jej uwagach. Po chwili powlókł się do kuchni i nalał sobie lampkę wina. Ale kiedy uniósł naczynie do ust, ktoś go potrącił z tyłu i Leo rozlał sobie całą zawartość na spodnie. Zaklął i odwrócił się gwałtownie, żeby zobaczyć, kto jest za to odpowiedzialny. Była to Stacey.
– Stacey! – wykrzyknął Leo. – Słuchaj, gdzie ty się... Stacey, co się stało?
Po policzkach ciekły jej łzy. Przepchnęła się obok niego i bez słowa skierowała do tylnych drzwi. Leo podążył za nią.
– Stacey, Stacey! Co się stało? – Chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie. – Powiedz, Stacey, co się stało.
– Chodzi o Roberto – załkała. – Jest tam z jakąś laską. Dobierał się do niej na moich oczach.
– O Boże, to straszne. W co on gra? To do niego niepodobne.
– A żebyś wiedział, że tak, do cholery. Odrzuca wierność z przyczyn filozoficznych. Sprawdza mnie, chce, żebym była taka jak on. To nie pierwszy raz. Aleja mam już tego dosyć. Starałam się z tym jakoś wytrzymać, ale mam tego serdecznie dość. On robi ze mnie idiotkę. Idę do domu i nie chcę go więcej widzieć. – Wyciągnęła chusteczkę higieniczną z kieszeni i przedmuchała nos.
– Mam cię odprowadzić do domu? – zaproponował Leo.
– Nie, poradzę sobie, muszę być przez chwilę sama – powiedziała i czmychnęła w boczną alejkę.
Leo wrócił do domu, żeby sprawdzić, gdzie jest Roberto. W korytarzu wpadł na Chrisa, chudego szczurka, którego znał słabo z uniwersytetu. Po wstępnej wymianie uprzejmości rozmowa zeszła na temat Eleni. Musiał przekrzykiwać muzykę, ale cieszył się, że może z kimś porozmawiać. Usiedli na schodach i Leo wyjaśnił Chrisowi, że przez swoje badania zagadnienia miłości stara się podtrzymać żywe wspomnienie o Eleni.
– Widzisz, prowadzę te notatki i z początku wpisywałem luźne uwagi, ale teraz zaczynam zauważać wyłaniający się z nich wzór. Zaczynam zdawać sobie sprawę, że wszystko, począwszy od najmniejszej cząsteczki, przez migracje zwierząt, aż do konkretnej chwili gwiezdnej konstelacji, rządzi się jednym fundamentalnym uczuciem...
Był to początek monologu, który jego znajomi znali już na wyrywki. Chris wstał gwałtownie i powiedział:
– Wiesz co, kolego? Naprawdę jesteś popieprzony. Jesteśmy na imprezie, na miłość boską. Naprawdę uważam, że powinieneś się zwrócić do specjalisty, wszyscy twoi kumple o tym mówią, ale żaden się nie odważy tego tobie powiedzieć, bo jest im cię żal, Leo. Musisz przejść specjalistyczną terapię. Szczerze, na pewno ci nie zaszkodzi. Nie do mnie z tymi historiami o Eleni. Naprawdę. Ja ci nie pomogę. Jeśli więc pozwolisz...
I odszedł. Leo poczuł złość na siebie, zapominał, że nie ma sensu mówić o Eleni. Usłyszał za plecami głos Roberto, odwrócił się i zobaczył, jak elegancki Włoch schodzi po schodach.
– Cześć, Leo – rzucił pogodnie Roberto.
– Roberto, co się dzieje? Właśnie widziałem się ze Stacey... – zaczął Leo, ale zamilkł, zauważając Camillę schodzącą po schodach tuż za nim.
– Camillo, to jest Leo.
– Pamiętam cię z zajęć. – Uśmiechnęła się.
Leo spojrzał na Roberto z wściekłością.
– W porządku – powiedział Roberto. – Camilla wie. Nie przejmuj się Stacey, Leo, ona jest po prostu zazdrosna. Minie jej, to niskie uczucie. Powiedz mi, Leo, co u ciebie? – Wyciągnął do niego dłoń. Leo uścisnął ją bez przekonania, ale się nie odezwał. – Daj spokój, Leo, trzeba się cieszyć życiem. Nie złość się na mnie.
– A jak się ma do tego ranienie innych ludzi? – zaoponował Leo.
Roberto wpatrywał się w niego intensywnie.
– Nie ranię niczyich uczuć, to jej wybór, że się złości. Słuchaj, jeśli zrozumiałeś cokolwiek z tego, co starałem się przekazać na zajęciach, to wiesz, że wszystko opiera się na równości, nic na tej planecie nie jest ważniejsze niż drugie. Powinniśmy kochać wszystko po równo. Sądzę, że Camilla zgodzi się ze mną.
Camilla pokiwała głową.
– Ale nie istnieje dla ciebie nikt szczególny? – zapytał Leo.
– Wszyscy jesteśmy szczególni. Stanowimy cząstki tej samej jedności. – Roberto uśmiechnął się, po czym zrobił coś całkowicie niezwykłego. Wziął głowę Leo w swoje dłonie i pocałował go mocno w usta. Leo był tak zaskoczony, że dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Camilla zachichotała nerwowo. Leo zdołał odepchnąć Roberto.
– Co ty, do diabła, wyrabiasz, Roberto? – wyjąkał.
– Udowadniam swoją tezę.
– Jaką tezę? – zapytał Leo ze złością.
– Nie ma czegoś takiego, jak wierność, nawet nie ma czegoś takiego, jak homoseksualizm i heteroseksualizm. To tylko hasła, wymyślone przez człowieka okowy. Ograniczają nasz nieskończony potencjał. Jak mówiłem, mamy wszechświat dany nam, by się nim cieszyć. Jeśli to niebo, to nie ma żadnego dnia sądu. Powinniśmy napawać się naszymi zmysłami i radować się sobą wzajem. Powinniśmy czerpać rozkosze cielesne ze wszystkich i z każdego źródła. Kocham cię, Leo, tak jak kocham Stacey, tak jak kocham Camillę.
– Roberto odwrócił się i pocałował Camillę.
– Tak, i kochasz mnie tak, jak tę pierdoloną tapetę. Czy do tego zmierzasz? – zaoponował Leo z goryczą.
– Oczywiście – odparł Roberto triumfującym głosem.
Leo udał się do niewielkiego pokoiku na poddaszu domu. Uciekł po schodach, opanowany nagłym atakiem odrazy i paniki. Wyłączył światło i rzucił się na stertę kurtek, trzymając się za brzuch. Poczuł się zdradzony. Usłyszał ćmę tłukącą się o papierowy abażur, która nie mogła znaleźć ukojenia w mroku. Starał się oddychać, ale poczuł, że coś ściska go w piersiach. Miał rozpaloną głowę, płomienie lizały wnętrze jego czaszki, zmieniając myśli w popiół. Teraz po raz pierwszy dostrzegł, jak bardzo ulegał złudzeniom. Przez ostatnie miesiące niepostrzeżenie staczał się w otchłań szaleństwa i nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Eleni odeszła i wszyscy o tym wiedzieli, wszyscy oprócz niego. Nieboszczycy wciąż żyją jedynie w umysłach szaleńców. Żar w głowie był nie do zniesienia, kula ognia miotała się w jego wnętrzu, wypalając każdy obraz Eleni i gasząc miałkie teorie. A kiedy żar się wypalił, pozostała pustka. Unosił się w pustce, ale zamiast czuć się olbrzymem, jak sugerował Roberto, poczuł się samotny i bezsilny. Przed nim rozciągała się nieskończoność pustki. Ćma trafiła na szybę i tłukła swoim delikatnym ciałkiem o szkło, aż, wycieńczona, odnalazła w cieniu miejsce spoczynku. Razem leżeli w małym pokoiku, oboje zdruzgotani.
Przeszkodził im gwałtowny snop światła, który wdarł się do pokoju przez drzwi wraz z parą splecionych ciał. Para była tak sobą zajęta, że nie zauważyła Leo i ćmy przyczajonych w mroku. Mężczyzna zamknął za sobą drzwi kopniakiem i pchnął na nie swoją kobietę. W żądzy przycisnął swoją twarz do twarzy dziewczyny. Jego dłoń sięgnęła między jej nogi i zadarła spódnicę. Właśnie wtedy kobieta poczuła czyjąś obecność w pokoju. Krzyknęła.
– Tu ktoś jest!
Była to Hannah. Otworzyła drzwi i kiedy światło ponownie wdarło się do środka, zobaczyła wpatrującego się w nią Leo. Nie usłyszała niewielkiej eksplozji w jego sercu, ani też cichego odpływu nadziei z jego żył, ale ćma wzleciała w powietrze i skierowała się w stronę światła.
– Przepraszam, brałem swój płaszcz – powiedział Leo, wstał i wyszedł, nawet nie patrząc na płaszcz.
Kiedy wrócił do domu, z wściekłością chwycił swój notes, zniósł na dół i rzucił go na stos śmieci przy przystanku autobusowym.
Następnego dnia Leo zadzwonił do swojego lekarza pierwszego kontaktu i dostał numer specjalisty zajmującego się osobami, które utraciły bliskich, ale głos w słuchawce z miejsca go odrzucił. Gdyby marcepan mógł mówić, przemówiłby głosem pani Charlotte Philips. Wypluwała z siebie irytująco długie samogłoski. Jej uwagi ociekały przesłodzonym zawodowym współczuciem. Mówiła zbyt miękkim i zbyt uspokajającym głosem, jakby przemawiała do obłożnie chorego dziecka.
– Jakie to straaaszne – powtarzała w kółko. – Pewnie czuje się pan ooookrooopnie.
Charlotte Philips należała do tych kobiet, które same przeszły „traaaaumę gwaaałtoooownej straaaty” i poświęciły swoje życie pomaganiu innym. Czy Leo naprawdę tego potrzebował? Opierał się. Niemniej jednak zwabiła go w swoją miodową pułapkę i wydusiła z niego termin możliwego spotkania, którego perspektywa wisiała nad nim jak klątwa. Śniły mu się koszmary, w których leżał na jej posmarowanej miodem leżance z oddartym mostkiem, tak że było widać wszystkie jego organy wewnętrzne, a pani Marcepan Philips smarowała je melasą za pomocą rzeźnickiego noża, żeby „poooczuł się leeepiej”. Nie mógł sobie z tym poradzić. Dzień przed wizytą zadzwonił do niej po osiemnastej, mając nadzieję, że na automatycznej sekretarce nagra wiadomość o odwołaniu spotkania. Telefon dzwonił przez chwilę, po czym ktoś podniósł słuchawkę.
– Halo – odezwał się cienki głosik.
– Ach, halo. – Leo nie był w stanie ukryć rozczarowania. – Mogę mówić z panią Philips?
– Mam trzy i pół roku – powiedział z dumą głosik.
– Naprawdę?
– Tak, trzy i pół. A ty ile masz?
– Więcej niż wczoraj... Możesz przekazać mamusi wiadomość... – mówił dalej Leo z nadzieją w głosie. – Możesz jej powiedzieć, że...
– Mam na imię Jenny, a ty?
– Pan Deakin.
– Tatuś mówi, że mamusia pracuje ze świrami. Jesteś świrem?
Leo się zawahał.
– Słuchaj, Jenny, mogę rozmawiać z twoją mamusią?
– Mamusiu, mamusiu, pan Deak do ciebie. To chyba jakiś świr.
Leo słyszał głos pani Philips w tle.
– Kochaaanie, proszę nie użyyywaj tego słooowa.
– Czy wyleczysz go swoimi pytaniami, mamusiu? – Było to ostatnie zdanie, które wypowiedziała Jenny, zanim wyrwano jej słuchawkę z drobnych rączek i napchano do niej lukrowanych przeprosin o długich samogłoskach.
Kiedy Leo poinformował panią Philips, że chce odwołać wizytę, była pewna, że to dlatego, że jest tak „straaasznie zdenerwowaaany”. Powiedziała, że to powszechne zjawisko, ponieważ ludzie się boją, ale przecież nie ma się czego obawiać. Pomoc bliskim ofiar wypadków nie polegała na analizie ich stanu, bo przyczyna była znana, nie było więc potrzeby badania wydarzeń z dzieciństwa ani spraw intymnych. Leo będzie miał po prostu okazję pomówić o tym, co czuje teraz, z kimś, kto ma doświadczenie w tego typu sprawach. Upewni się, zapewniała pani Philips, że prawie wszyscy pogrążeni w żałobie cierpią na podobne cykliczne napady paniki, złości, tęsknoty i chęci poszukiwania.
– Poszukiwania? – Leo usłyszał własne słowa.
– Natrętnej żądzy odnalezienia zmarłego.
Pani Philips wyjaśniła, że u ludzi dotkniętych żałobą po utracie bliskiej osoby występuje całkowity brak zainteresowania prozaicznymi codziennymi czynnościami, bo całą swoją energię koncentrują na zlokalizowaniu utraconej osoby. Adoptowane dzieci szukają swoich biologicznych rodziców, wdowy siedzą na krześle zajmowanym do tej pory przez zmarłego męża czy też w obsesyjny sposób pielęgnują jego grób. Niektórym się wydaje, że dostrzegają twarze ukochanych na ulicy albo też że ich słyszą, kiedy tylko zaskrzypią schody. Wielu czuje, że zmarły dalej uczestniczy w ich życiu i mogą nawet z nim rozmawiać. Będą tłumaczyli sobie niezwykłe naturalne zjawiska jako znaki zza grobu.
– Wszystko to są elementy jednego procesu i jestem po to, żeby potwierdzić twoje doznania. Objawy miną. Musisz przejść przez mrok i odnaleźć światło – powiedziała żarliwie.
Leo był przerażony mijaniem „symptomów” żalu za utraconą osobą. Przynajmniej ciemność utrzymywała Eleni w cieniu – światło ze swoją świdrującą jasnością mogło ujawnić, że odeszła na dobre i nie pojawi się nawet w jego snach. Tak, to rzeczywiście uspokajające przeświadczenie, że miliony ludzi chodzą po ulicy z aniołami za plecami, że ten szum w tle miasta był w rzeczywistości zbitką odgłosów ludzi rozmawiających ze zmarłymi i że przez cały dzień do złaknionych uszu samotnych są przekazywane zakodowane miłosne wiadomości za sprawą szelestu liści czy skrzypiących schodów, lecz kuracja pani Philips była gorsza niż choroba. Leo miał już taką konstrukcję wewnętrzną i nie zamierzał przed nią uciekać. Byłaby to zdrada.
– Pozwól sobie pomóc Leo – powiedziała pani Philips.
Zapewnił ją, że nic mu nie jest, ale we własnym głosie słyszał pustkę.
– Gdybyś zmienił zdanie, wystarczy, że zadzwonisz.
Wpis nr 36
Co roku arktyczna rybitwa podejmuje heroiczną wyprawę miłosną. Po pobycie na Antarktydzie oblatuje cały świat, aby rozmnożyć się w Arktyce.
Leo pochwycił jesienią setki spadających liści, ocalił setki dusz.
Wkładał każdy liść między kartki książek na półce Charliego zapominał o nich. Za każdym razem, kiedy Charlie zagłębiał się w lekturze i przewracał kartkę, liść wypadał na podłogę. Zawsze go podnosił i wkładał z powrotem na miejsce, z szacunku dla szaleństwa przyjaciela.
Kiedy Charlie wrócił do domu z pracy, zobaczył spakowane bagaże Leo i ich pogrążonego w rozpaczy właściciela, który systematycznie otwierał wszystkie książki. Wcześniej ułożył liście parami na dywanie.
– Co ty robisz, Leo?
– Pomyślałem, że liście mogłyby czuć się samotne w książkach.
– Leo trząsł się cały i mrugał nerwowo. – Czytałeś Platona?
– Nie – odparł Charlie. Zdjął płaszcz i usiadł na dywanie, wyraźnie zaniepokojony zachowaniem Leo.
– Napisał opowieść o tym, jak Zeus stworzył te dziwaczne stworzenia z dwiema głowami, czterema rękami i nogami. Zawsze były szczęśliwe i nie miały żadnych zahamowań. A cały świat był przepełniony śmiechem. Ale Zeus przeżywał trudne chwile, ponieważ jego żona, Hera, była na niego wkurzona. Kłócili się cały dzień, a w nocy nie mógł spać, bo te stworzenia cały czas się śmiały. Było to tak irytujące, że pewnego dnia Zeus miał już dość i cisnął na nie wiązkę gromów. Stworzenia przecięło na pół i rozniosło na cztery strony świata. Platon pisze, że od tego dnia ziemię zaludniły niespokojne jednogłowe stworzenia szukające swoich drugich połówek. – Głos Leo drżał, kiedy to mówił.
Charlie był wyraźnie wytrącony z równowagi.
– A jak to się ma do tych liści?
– Nie rozumiesz, Charlie? Każdy liść to spadająca dusza. Łapałem je, zanim spadły na ziemię, i teraz setki samotnych istnień pozostaje w zawieszeniu, oczekując na swój los. Ja tylko tworzę z nich pary, łącząc na powrót istoty Zeusa.
Charlie rozejrzał się z konsternacją po liściach, które Leo z czułością poukładał razem. Na dywanie leżał jesienny kobierzec z liści brzozy, jaworu, dębu i kasztanowca. Według niego nie miało to najmniejszego sensu. Leo wziął z półki nad łóżkiem Charliego kolejną książkę i przekartkował ją. Wypadły z niej dwa klonowe liście, które położył razem na dywanie. Następnie podszedł do półki po inną książkę, ale tak mu się trzęsły dłonie, że upuścił ją na łóżko. Zamrugał szybko powiekami, jakby oczy nie mogły się przyzwyczaić do światła, i sięgnął po nią. Wziął ją w obie dłonie i uważnie przejrzał. Nic. W kolejnej książce znalazło się pięć liści. Charliemu trudno było znieść ten smutny i kompulsywny rytuał. Wstał i objął przyjaciela.
– Martwię się o ciebie, Leo.
– Mojego liścia nikt nie złapał. Jestem zgubiony – wymamrotał smętnie Leo.
– Co się stało, czemu mówisz mi to wszystko? Nie poddawaj się. Przechodzisz teraz przez zły okres, ale przebrniesz przez to wszystko. To minie – zapewnił go Charlie.
Leo potrząsnął stanowczo głową.
– Nawet nie masz pojęcia, jakie to straszne... Myślałem, że lżej to zniosę, ale ból nie daje mi spokoju i tylko się nasila... Jest niespożyty. Czuję, jakby miało to trwać zawsze. Starałem się, Charlie, naprawdę się starałem. Starałem się żyć normalnie, ale nie jestem w stanie zrzucić tego brzemienia. Nie mam siły wciąż szukać Eleni. Jestem załamany. Nienawidzę tej swojej rezygnacji, a najgorsze jest to, że nikt tego nie rozumie... Z kim niby miałem o tym rozmawiać?
Charliego zapiekło to zdanie, wiedział, że to jego wina – tak naprawdę nigdy nie usiadł i nie pogadał z Leo na temat tego, co się działo w jego udręczonej głowie. Zbyt trudno było mu poruszać ten temat. Między nimi otworzyła się przepaść i teraz jego najlepszy przyjaciel tonął. Spojrzał na bagaże Leo stojące przy drzwiach. Na klapie plecaka wciąż było widać niewielką plamę krwi – pozostałość po wypadku w Ekwadorze.
– Dlaczego się spakowałeś? – zapytał Charlie.
– Nie chcę już dłużej być dla ciebie ciężarem. Pójdę sobie, kiedy tylko to uporządkuję – powiedział posępnie Leo, otwierając kolejną książkę.
– Nie jesteś dla mnie żadnym ciężarem.
– Hannah mówiła co innego. – Leo wpatrywał się w niego oskarżycielskim wzrokiem.
Charlie zarumienił się pod wpływem poczucia winy.
– Słuchaj, mam świadomość, że byłem sfrustrowany. To mieszkanie jest za małe dla dwóch osób i czułem się jak kura domowa, która sprząta po tobie i robi zakupy. Może poszukamy większego lokum?
– Nie, już się zdecydowałem. Sądzę, że lepiej sobie poradzę sam.
– Znalazłeś jakieś mieszkanie?
– Mam pokój przy rodzinie.
Charlie odebrał to stwierdzenie jako naganę za zmienną naturę swojej gościnności.
– Och, na miłość boską, nie przenoś się do jakiejś klitki. Proszę, zostań. Przepraszam cię, myliłem się. Zostań, a obiecuję ci, że będzie nam tu dobrze...
Charlie błagał desperacko Leo, aby pozostał, ale jego protesty spełzły na niczym, ponieważ tego samego wieczoru żałosna postać współlokatora poczłapała przez drzwi i skierowała się na przystanek autobusowy. Kiedy zajął miejsce na górnym poziomie autobusu, zobaczył, jak Charlie stoi w wielkim oknie salonu i wpatruje się w niego żałośnie jak rybka w akwarium.
Kiedy autobus ruszył, całe ciało Leo opanował postępujący chłód wywołany rosnącą pogardą i urazą wobec przyjaciół. Żadne z nich go nie rozumiało. Mieszkali u podnóża wzgórz uczuć i nie mieli pojęcia o ich szczytach. Nie mieli pojęcia, czym była miłość ani jak smutek potrafił kąsać ludzką duszę, nawet nie podejrzewali, w jaki sposób samo powietrze może dręczyć człowieka, utrzymując go przy życiu. Czy życie zakpiło z nich kiedykolwiek tak jak z niego? Każde z nich zdradziło go na swój sposób. Niech zgniją. Żadnemu z nich nie dał swojego nowego adresu – przeoczenie, dzięki któremu nie będą musieli udawać, że go lubią. Jasne, zazdrościł im łatwego życia, ale wiedział, że nigdy nie będzie już w stanie powrócić do tych beztroskich dni. Był młodym mężczyzną ograbionym z młodości, a czas nie płynie wstecz. Był gotów zacząć wszystko od zera, tam, gdzie go nikt nie zna, gdzie nikt mu nie współczuje, gdzie nie będzie musiał się z niczego tłumaczyć. Przeświadczony, że nie będzie już w stanie nikogo pokochać, postanowił żyć bez miłości. Być może tak będzie szczęśliwszy. Być może byłby szczęśliwszy, gdyby w ogóle nie poznał Eleni.
Goście i buty mieli zakaz pojawiania się w domu. Żadnej muzyki po dziesiątej wieczór, zakaz korzystania z łazienki między ósmą i dziewiątą rano, żadnych potraw na wynos, palenie zabronione, żadnego pijaństwa, żadnych plakatów. Czynsz płatny raz w miesiącu, z góry, opóźnienie w zapłacie prowadzi do ostrzeżenia, drugie opóźnienie – do eksmisji. Właścicielka ma prawo do eksmitowania każdego lokatora z jakiegokolwiek powodu, lokator musi powiadamiać lokatorkę o wszystkim z miesięcznym wyprzedzeniem. Najemca ma swoją szafkę w kuchni i półkę w lodówce i nie może brać jedzenia rodziny. Kuchnię należy omijać podczas rodzinnych kolacji, chyba że jest jakiś nagły wypadek. Poza tymi drobnymi obostrzeniami Leo mógł robić, co mu się żywnie podobało – był wolny jak ptaszek w klatce.
Nigdy wcześniej nie mieszkał z rozwojową rodziną. Około godziny piątej lub szóstej dziecko budziło się z płaczem. O siódmej kot skakał mu na głowę. Jeśli nie wstawał do ósmej, pięciolatek wchodził do jego pokoju z jakąś zabawką albo innym przedmiotem, który albo mówił, albo wydawał przenikliwe dźwięki, i przyciskał mu to do twarzy. Dom śmierdział kupką niemowlęcia, którą przez cały dzień zbierano do niewielkiego pojemnika na pieluchy w łazience, pomieszczeniu obok pokoju Leo. A on często znajdował przegniłe resztki jedzenia w sofie albo wciśnięte między deski parkietu. Od czasu do czasu dzwonili do niego rodzice, ale poza tym nikt mu nie przeszkadzał. Nie miał ochoty na wychodzenie wieczorami, przypochlebiał się więc swojej spiętej gospodyni, pilnując dzieci dwa razy w tygodniu. Przynajmniej w te wieczory miał salon dla siebie, który w obecności rodziny był wyłącznie pokojem służącym do układnej wymiany zdań.
Miał wystarczająco dużą sypialnię, w której mieściło się biurko i sofa, ale wąskie łóżko naprawdę rozczarowywało. Prawdopodobnie zostało wybrane, żeby zniechęcić do odwiedzin przedstawicielek płci przeciwnej – czy też w ogóle jakiejkolwiek. Zapadało się w środku, pewnie na skutek obecności w tym pomieszczeniu rozentuzjazmowanych onanistów, których można z łatwością znaleźć w tego typu przybytkach. Czerwony marokański kilim przykrywał podłogę z drewna bukowego, a na ścianach wisiały dwa pejzaże – jeden nad łóżkiem, a drugi nad sofą, aby przenieść rozmarzonego lokatora do sielskiego raju. Dostąpił luksusu posiadania starego czajnika, który zostawiał osad w każdej filiżance herbaty. Był to podstęp, by utrzymać lokatora z dala od kuchni. Z okna położonego na drugim piętrze było widać niewielki ogród otoczony dobrze utrzymanymi rabatami kwiatowymi. Za ogrodzeniem stał rząd domów z dobudowanymi tarasami, a na wprost jego okna znajdował się salon i jedno z mieszkań.
Mieszkała tam para starszych ludzi i Leo odgadł, że muszą być na emeryturze, bo za dnia zawsze byli w domu. Obserwował ich, jakby byli mrówkami w jego laboratorium. Szli jedno za drugim z kuchni do salonu, zajęci czymś, co z dala przypominało rytualny taniec godowy. Często się całowali lub siadali blisko siebie i oglądali telewizję – kiedy jedno wychodziło z pokoju, drugie momentalnie wyglądało na osobę, którą ktoś czegoś pozbawił. Objawiało się to niepokojem w zachowaniu, na skutek którego osoba ta zmieniała kanały w telewizorze lub wierciła się na miejscu. Zauważył, że średnio pięć minut po opuszczeniu jednego współmałżonka przez drugiego, pozostawiona osoba wstawała, by odszukać partnera, gdy natomiast byli razem, mogli siedzieć bez ruchu przez pół godziny. Trzy razy w tygodniu bezwiednie zakładali swetry i spodnie tego samego koloru. Praktykowali wysoce wysublimowane i efektywne wzorce postępowania, dzieląc się zadaniami. Przy przygotowywaniu posiłków on siekał, ona gotowała, następnie on zmywał, a ona parzyła herbatę. Konkluzja, jaką wysnuł Leo na podstawie obserwacji, mówiła, że ich istnienia były tak splecione, że prawie nierozłączne. O dwójce ludzi wypełniających te same zadania można powiedzieć, że funkcjonują jak jeden organizm. Była to zewnętrzna oznaka miłości. Leo zastanawiał się, czy badania empiryczne na setce par wykazałyby jednakowy wzorzec zachowań.
Leo poczuł potrzebę poszerzenia swoich badań, zaczął więc robić notatki dotyczące zachowań właściciela i właścicielki domu, w którym mieszkał. Wyłączając pracę męża, którą Leo wpisał jako czynnik przymusu społecznego, notował czas, jaki spędzają razem w domu, wykonując te same czynności. Zauważył, że każde z nich brało odpowiedzialność za sfery, z którymi drugie nie miało nic wspólnego. On kąpał dzieci, ona pomagała im wstać. Kładła się wcześniej do łóżka, on siedział do późna. Oglądali inne programy telewizyjne o różnych porach. Skłaniali się do zabaw z dziećmi w różnym czasie. Podsumowując, spędzali z sobą niewiele czasu. Leo uznał więc, że choć byli od siebie współzależni, to nie byli zjednoczeni. Nie była to miłość, jedynie nawyk.
W laboratorium kolejnym działaniem byłoby sprawdzenie, czy można stworzyć miłość, kopiując zewnętrzną manifestację miłości. Czy byłby w stanie zmusić obiekty badań do spędzania ze sobą więcej czasu i współdziałania w dążeniu do jednego celu i czy w ten sposób zapałaliby do siebie miłością? Jak długo trzeba siedzieć z kimś na sofie i trzymać się z nim za ręce, by się w nim zakochać? Mrówki odbywały gody wyłącznie w sprzyjających okolicznościach – taka sama zasada musiała z pewnością obowiązywać ludzi. Teoretycznie przy wystarczająco drobiazgowym badaniu można by było później tak zbudować ludzkie życie, żeby opierało się na poszukiwaniu miłości zamiast na pogoni za pieniądzem.
Nowy rok minął spokojnie – Leo rzadko opuszczał swój pokój. Na biurku trzymał stoper, lornetkę i dwa bloczki z zapisywanymi danymi na temat starszej pary i rodziny właścicielki domu, w którym mieszkał. Wiedział, jakie czytali gazety, znał gości przychodzących na herbatę, wielkość ich garderoby, nawet rozpracował programy oglądane przez nich w telewizji, porównując dane z drukowanym programem telewizyjnym. W momentach olśnienia zdawał sobie nawet sprawę, że ostatni rok ujawniał w nim człowieka, który niebezpiecznie dryfował od jednej obsesji do drugiej.
Właścicielka zaczęła wykorzystywać jego stałą obecność w domu, prosząc go od czasu do czasu o pomoc w drobnych, choć uciążliwych obowiązkach. Zaczęło się od posyłania Leo po mleko raz na jakiś czas, ale wkrótce zaczął również wyrzucać śmieci i przestawiać meble. W niedługim czasie zajmował się już ogrodem i sprzątaniem w garażu. Zadania stały się coraz bardziej stałe i czasochłonne, ale Leo nie oponował, bo miał zajęcie, które odrywało go od własnych problemów. Zdawało się, że znajdowanie mu zajęcia zaczęło sprawiać gospodyni przyjemność. Pewnego dnia zaprosiła go na dół na filiżankę herbaty i wkrótce stał się stałym gościem w kuchni. Krok po kroku przeszedł od pani Hardman, przez Katherine, do Kath.
Kath się nudziła. Poświęciła swoją karierę prawniczki bogatych klientów wychowywaniu dzieci, mirno że zarabiała znacznie więcej niż mąż. Wkrótce trudno było im utrzymać dotychczasowy poziom życia i w ciągu kilku ostatnich lat zaczęli brać lokatorów, żeby podreperować domowy budżet.
Między Leo i Kath pojawiła się dziwna przyjaźń wyrosła na wspólnej samotności – nie łączyło ich nic. Leo zauważył, że zaczęła się malować w dzień. Zniknęły dresy, a pojawiły się jasne kwieciste bluzki i skórzane spódnice.
– Uważasz, że jestem ładna? – zapytała. Pytanie pojawiło się znikąd. Jedli wspólnie zupę w kuchni. Leo wytarł brodę serwetką i popatrzył na nią zaskoczony. Miała przynajmniej piętnaście lat więcej od niego i na jej twarzy pojawiły się już oznaki upływających lat. Znajdowała się u szczytu wieku średniego – nie miała śladów tłuszczu na ciele, choć straciło ono już sprecyzowany wymiar, włosy z pasemkami sięgające do ramion były nieco postrzępione, a oczy zagubiły gdzieś swój blask. Kiedyś była niezwykle piękną kobietą – widział zdjęcia ze ślubu, na których stała wyprostowana w śmiało wyciętej zielonej sukni, z dumą uwypuklającej jej szerokie ramiona, wysklepione obojczyki i pełne piersi. Była opalona, sprawna i zadowolona. Teraz wyglądała na wymęczoną, jak kwiat w wazonie, który zaczyna więdnąć, nie tracąc swojego całego piękna.
– Nie zastanawiałem się nad tym – odparł wymijająco.
– Kiedyś wszyscy się za mną oglądali – powiedziała z nostalgią w głosie. – Ostatnio nieco się zaniedbałam i postanowiłam coś z tym zrobić. Ciekawa byłam, co o tym myślisz. – W stwierdzeniu tym było wyraźnie słychać nuty desperacji i Leo poczuł, że Kath czeka na komplement.
– Podoba mi się twój sposób ubierania się, Kath. Pasuje ci.
– Dziękuję ci, słodki jesteś, wiesz. Bardzo mi pomagasz od dnia, kiedy się u nas pojawiłeś. Dobrze nam się razem mieszka, co Leo?
– Tak, w porządku.
– Ale żadne z nas nie jest szczęśliwe, prawda?
– Nie – przyznał Leo.
– A co by cię uszczęśliwiło?
– Nie wiem, Kath. Ja się poddałem. A ty?
– Mogę być z tobą szczera? – zapytała.
Leo przytaknął.
– Sądzę, że naprawdę byłabym szczęśliwa, gdybyś się ze mną kochał. – Spojrzała na niego błagalnie.
Leo się zarumienił.
– Nie, nie sądzę, żeby to było dobre rozwiązanie dla nas obojga... choć... A twój mąż?
– Nie układa się nam. Ale go nie zostawię, jeśli o to pytasz. Słuchaj, Leo, podobasz mi się, ale trzymajmy się ziemi, to będzie tylko taki mały skok w bok. Na Boga, oboje tego potrzebujemy... Nawet jeśli miałaby to być tylko gimnastyka, a nie prawdziwy romans. Moglibyśmy tylko czerpać z tego zwykłą satysfakcję. Co myślisz? – Nigdy w życiu nie była bardziej szczera. Miała wielu kochanków przed ślubem, być może zbyt łatwo dała się zaciągnąć do ołtarza... Ale wtedy prowadziła tak beztroskie życie i zawsze mogła przebierać w mężczyznach. Teraz budziła się w środku nocy obok męża, przypominając sobie szaleństwa młodości, z poczuciem, że jest stara i niechciana. Kiedy pojawił się Leo, znów stanęli jej przed oczyma ci uroczy młodzi mężczyźni, których kiedyś znała, i jej fantazje zaczęły krążyć wokół niego. Tak jak wampir potrzebuje krwi, tak samo ona chciała go poczuć w sobie i być znów młodą.
Czuł zarówno obrzydzenie, jak i pokusę.
– Nie sądzę, żebym był do tego zdolny... To znaczy... To do mnie niepodobne.
Nie była to kategoryczna odmowa, taka, jaką mogła być, i oboje mieli tego świadomość.
– To nic takiego, Leo – powiedziała Kath, nie zniechęcając się.
– Przemyśl to, potraktuj jako otwartą propozycję, którą możesz przyjąć, kiedy tylko będziesz chciał.
Kath wiedziała, że to prosta droga do zwycięstwa – reszta była tylko kwestią czasu. Znała mężczyzn i wiedziała, jak ich uwieść. Trzeba było najpierw zasiać ziarno, a potem dobrzeje podlewać.
Każda darmowa oferta zaprząta umysł bez reszty, bardzo trudno jest się jej oprzeć. Któż może odrzucić pokusę „darowanego konia”? Kogo nie kuszą oferty w stylu „dwa artykuły w jednej cenie” w supermarkecie? Leo zawsze poddawał się temu i wyjeżdżał z wózkiem pełnym towarów, których nie zamierzał kupować. Każda propozycja przylegała do niego jak olej do mewy. Nie mógł jej z siebie strząsnąć. Tej nocy mógł zasnąć dopiero po masturbacji.
Następnego dnia rozległo się pukanie do drzwi jego pokoju. Leo pospiesznie zebrał papiery i w poczuciu winy opadł na sofę.
– Tak, proszę wejść! – zawołał.
– To tylko ja.
Drzwi otworzyły się wolno i pani Hardman stanęła nonszalancko w progu. Była zupełnie naga. Leo przełknął ślinę i z zażenowaniem spuścił wzrok.
– Ellen zasnęła, możemy to zrobić teraz.
– Nie, proszę, Kath – wyjąkał. – Nie jestem zainteresowany.
– Leo, popatrz na mnie. – Nawet się nie poruszył. – Proszę cię, popatrz na mnie.
Uniósł głowę i zaczął wpatrywać się w nią z niechęcią. Kath założyła dłonie na biodrach i obróciła się dookoła.
– To tylko ciało, Leo. Możesz na nie patrzeć, nie czując wstydu. Powiedz, co o nim myślisz. Nie jest ze mną jeszcze tak źle, co?
– Jako zawodowa prokurator Kath potrafiła bez trudu sprawić, by niewinny czuł brzemię winy. Jej największy atut właśnie wygrywał bardzo trudną sprawę. Wolnym krokiem weszła do pokoju i bezwstydnie usiadła na łóżku.
– Zgódź się, Leo. Będziesz zdumiony, jak szybko przezwyciężysz swoje zażenowanie.
– Nie, proszę, nie rób tego... Brzydzę się tobą. – Leo skurczył się na sofie.
– Nie bądź niemądry – odparła śmiało. – Kuszę cię i dlatego czujesz się nieswojo. Daj spokój, nie jesteś już chłopcem. Daj sobie odrobinę przyjemności, tak zrobiłaby większość mężczyzn. Nie ma w tym nic złego.
Leo powinien był wyjść z pokoju, lecz tego nie zrobił.
Kath podeszła do sofy.
– Proszę cię, Leo, nie bądź taki wredny dla mnie. Pomogę ci.
– Wzięła jego dłoń i położyła sobie na piersi. Poczuł, jak sutek twardnieje pod palcami oraz krew tętniącą w lędźwiach. Opór zniknął. Miała rację – trzeba znaleźć ukojenie w seksie. Nie było w tym nic złego.
Na początku pani Hardman była zachwycona swoją muzą – był dyskretny, na miejscu i nie chciał się wiązać, co jej pasowało, ponieważ nie dążyła do żadnego celu poza osiągnięciem własnej satysfakcji. Nie pragnęła niczego poza orgazmem i powiewem władzy płynącej z dominacji nad młodszym mężczyzną. Lecz początkowa rozkosz wkrótce zmalała, zastępowana poczuciem winy i bezsensu całej sytuacji. Zaczęła żywić urazę do Leo i do swojej zależności od niego. Ich zmysłowe wzloty były jedynie zapowiedzią rozpadu małżeństwa i jej własnego niedostatku.
Związek z Leo rozpoczął się jako typowa transakcja biznesowa, pozbawiona uczucia, lecz serdeczna. Kath ustaliła jasne zasady ich romansu. Posługiwała się precyzyjnym schematem czasowym, w którym najkorzystniejszy moment następował z chwilą pójścia najstarszego dziecka do szkoły i uśpienia najmłodszego. Ale w miarę upływających tygodni Leo już nie zachodził do kuchni na pogawędkę, a Kath nie prosiła go o pomoc w pracach domowych. Ich związek zaczął zawężać się do skutecznego i mechanicznego osiągania szczytowania. I tutaj zaczęli się zachowywać bardziej agresywnie wobec siebie. Opanowała ich chemia przemocy, a przemoc miała wpływ na sny Leo, który zaczął miewać koszmary wypełnione obrazami podrapanej skóry, odkształconych członków i nakładających się na siebie genitaliów, prących do przodu aż do chwili, w której zwymiotują z siebie swoje ohydne ciecze. Śniło mu się, że jest diabłem, odziera ostatnie resztki szacunku ze swojej upadającej duszy, wyrywa sobie trzewia, odsącza krew, wykręca, rozrywa, kawałkuje siebie na sztuki i rzuca się na oślep w kloakę pogardy dla samego siebie. A ona trajkotała: „Nienawidź się ze mną!”.
Skoro miłość rodzi miłość, to seks rodzi seks, lecz miłość jest trudna, a seks łatwy. Seks i nienawiść to kochankowie, ale tylko nienawiść czerpie radość z tego związku. Na przykład podczas wojny. Podczas wojny są tacy, którzy gwałcą w imię zwycięstwa. Wróg zostaje pognębiony za pomocą seksu – wymuszonego i brutalnego. Prześladowcy wracają w triumfie do domów, ze swoim nasieniem zaśmiecającym łona tych, których zgnietli, tak by ich nienawiść mogła się odrodzić i żyć wiecznie. To również była subtelna forma wojny toczonej w sypialni, w której dwa ciała splecione we wspólnej pogardzie przetaczały się i ślizgały po sobie, jedno na drugim, aż miłość umarła i Leo oderwał swoje ciało od duszy. Jego szacunek do samego siebie leciał na łeb na szyję, a jednak mroczny zew rzucał go jak szuflę gnoju w obmierzłe ramiona Kath, zmuszając go raz za razem do poszukiwania zmysłowych uciech u jego Nemezis.
Jakże szybko upadły duch może zostać odarty ze swojej warstwy ochronnej przez sępa. Jak szybko umysł traci zdolność panowania nad potrzebami swojego ciała. Kochali się w każdym pomieszczeniu domu, raniąc i siniacząc się nawzajem. I nawet jeśli Leo czuł się jak zombie, wbijany systematycznie w ziemię przez syrenę, nie mógł narzekać, ponieważ zgadzał się na wszystko, nawet prowokował.
Dni zlały się w całość, aż stanął przed nim dzień drugiego kwietnia. Minął rok od chwili śmierci Eleni. Tego ranka Leo nie wstał z łóżka. Słyszał, jak Kath kładzie Ellen spać w łóżeczku. Wiedział, że w każdej chwili drzwi mogą się otworzyć. Naciągnął kołdrę na głowę i jęknął. Poczuł poruszenie w brzuchu, którego z początku nie rozpoznał, a które burczało spokojnie w środku, aż ona weszła do pokoju i ściągnęła z niego kołdrę. Był to najmniejszy z jego buntów, ledwie skrzek, kiedy się ujawnił.
– Przestań – wyszeptał. – Musimy z tym skończyć... Nienawidzę tego... Mam dość.
W głębi duszy wiedziała, że ma rację. Trzeba było to zakończyć. Jej uzależnienie od Leo było jak rak trawiący jej życie rodzinne, lecz nie była w stanie zerwać z nałogiem. Narkotyk odrzucił narkomankę. Wciąż go jednak łaknęła – ich związek był zapowiedzią jej seksualnego renesansu, czuła się odmłodzona, atrakcyjna i potężna. Nie potrafiła ani wyjaśnić, ani zapobiec wściekłości, jaka w niej wzbierała, ani też zrozumieć, dlaczego, skoro nie było między nimi żadnej miłości, poczuła się tak wzgardzona.
– W takim razie lepiej już odejdź! – wybuchnęła. – Nie chcę cię widzieć w naszym domu. No już, wynocha!
Wyciągnęła go z łóżka i ubranego tylko w piżamę zaciągnęła na czworakach przed drzwi wejściowe.
– Spierdalaj i nie wracaj więcej! – wrzeszczała.
Lało jak z cebra. Leo stał zszokowany w progu, a Kath wróciła na górę i wyrzuciła z wściekłością i rozmachem wszystkie jego rzeczy na zewnątrz. Pozbierał cały swój dobytek z mokrego chodnika i powlókł się wzdłuż drogi, ścigany przez przepełnione żółcią obelgi pani Hardman i żałosny płacz porzuconego dziecka.
Wpis nr 7
Oceany rozbrzmiewają echem nawoływań wielorybów, które ślą przesłanie pod wodą do swoich ukochanych sto kilometrów dalej: „Choć do domu, tęsknię za tobą”.
Wyobraź sobie, że otwierają się więzienia i wszyscy mordercy i złodzieje zostają wypuszczeni na wolność – a teraz pomyśl sobie, ilu z tych wariatów dostaje broń, mundury i władzę... W rzeczywistości nie tak trudno jest to sobie wyobrazić, prawda, Fischel? Ponieważ to właśnie w tej chwili robi tutaj Hitler. I to samo stało się w Irkucku, kiedy tam dotarliśmy. Tylko że plan Kiereńskiego, żeby zasilić rosyjską armię przestępcami, obrócił się przeciwko niemu, ponieważ połowa więźniów dołączyła do niego, a połowa do bolszewików. W mieście było pełno zakazanych stref, szczególnie na drogach prowadzących do koszar, gdzie znalezione nad ranem w rynsztoku nieboszczyka z opróżnionymi kieszeniami nie było niczym nadzwyczajnym. Oczywiście nie mieliśmy o tym zielonego pojęcia, dlatego też wpadliśmy prosto do najniebezpieczniejszej dzielnicy miasta, nie mając tego świadomości. Znaleźliśmy opustoszały pensjonat i nie byliśmy w stanie zrozumieć, dlaczego właściciel od razu dał nam zniżkę i zgodził się, żebyśmy zapłacili pod koniec tygodnia. Nie mieliśmy wystarczającej kwoty, by zapłacić mu z góry. Nawet nie zadawał żadnych pytań, kiedy usłyszał, jak Kiraly mówi po niemiecku. Chyba nie oglądał żadnego gościa od miesięcy.
Musieliśmy teraz tylko znaleźć pieniądze na czynsz. Zaproponowałem rzeźbienie figurek z drewna i ich sprzedaż na targu, ale Kiraly miał inną wizję. Powiedział, że ma znacznie lepszy pomysł na „skombinowanie” dużo większych pieniędzy. Sądziłem, że oszalał – gdyby przyłapano nas na kradzieży, władze ukarałyby nas surowo i prawdopodobnie skończylibyśmy na powrót w Srietiensku. Wybuchła z tego wielka awantura i w rezultacie Kiraly wyruszył sam, wyposażony w kule, które mu zrobiłem.
Tego wieczoru poderwały mnie z łóżka krzyki na ulicy. Kiedy wyjrzałem przez okno, zobaczyłem dwie podejrzane postaci bijące się w mroku. Potem usłyszałem donośny krzyk Kiraly’ego. Chwyciłem siekierę i zbiegłem po schodach. Właściciel starał się pochwycić mnie w korytarzu.
– Niech pan nie wychodzi, to niebezpieczne – błagał.
Odepchnąłem go na bok i wypadłem przez drzwi. Kiraly leżał na ziemi, machając rękami jak cepem. Nad nim stał jakiś żołnierz z nożem w dłoni. Kiedy ostrze zabłysło w świetle księżyca, zobaczyłem, że już ocieka krwią. Uniosłem siekierę nad głową i ruszyłem na napastnika. Ten jednak usłyszał mnie wcześniej i odwrócił się w moją stronę. Machnąłem siekierą w jego głowę, ale zdołał się uchylić i ostrze ześliznęło się na ramię. Zawył, odwrócił się na pięcie, podniósł coś z ulicy i pobiegł w noc. Kiraly zdołał się podnieść i celując w niego kulą, puścił za nim wiązankę węgierskich przekleństw. Następnie sprawdził kieszenie, zebrał garść portfeli porozrzucanych na ziemi i powiedział.
– Ten kutas ukradł mi torebkę.
Och, uważasz, że to zabawne, Fischel? Cóż, chyba jest zabawne... ha, ha... Auć... Znów mnie rozśmieszasz, a to mi nie służy... Wtedy nie uważałem, że to zabawne, byłem wściekły, że wplątał się w bijatykę.
– Aha, to on jest kutas, tak?! – krzyczałem. – A ty skąd niby wziąłeś tę torebkę?
– Znalazłem – uśmiechnął się przebiegle.
– Gdzie?
– Nigdy nie uwierzysz, ale wisiała na ramieniu pewnej pani. Wisiała tam zupełnie pozbawiona opieki. Ale nie martw się. Te portfele też znalazłem, będzie dobrze. A teraz pomóż mi wejść do środka. Nie widzisz, że mnie boli?
Pomogłem mu wejść przez drzwi i w świetle lampy gazowej zobaczyłem, że został zraniony w brzuch.
– Tym się nie przejmuj – skrzywił się. – To tylko zadrapanie. To stopa mnie wykańcza.
Znów zaczęła krwawić. Właściciel pensjonatu szybko pobiegł po ręcznik – nie chciał mieć poplamionych krwią dywanów, bo nie doczyściłby tych plam.
– Musimy wezwać lekarza. Zna pan jakiegoś w okolicy? – zapytałem.
Właściciel podrapał się po łysej czaszce i wtedy właśnie powiedział nam, że nikt przy zdrowych zmysłach nie chodzi tymi ulicami po zmroku, a nawet za dnia lepiej ich unikać. W mieście nie było ani jednego lekarza, który nawet zbliżyłby się do tego miejsca. Zobaczyłem i usłyszałem dość. Postanowiłem, że nieodwołalnie wyprowadzamy się na drugi dzień.
– Mógł nas pan wcześniej ostrzec – powiedziałem ze złością.
– Nie chcę tutaj dłużej mieszkać.
Właściciel pokiwał smutno głową, następnie popatrzył na stopę Kiraly’ego i jakaś myśl przemknęła mu przez głowę – nie było szans, żeby z taką raną wyprowadzać się nazajutrz rano.
– Jeśli zgodzi się zostać tu, aż będzie mógł chodzić, to zabiorę go rano do lekarza. Dobrego człowieka, który nie będzie zadawał niepotrzebnych pytań – zaproponował.
– O czym wy, do diabła, gadacie? – zapytał zdenerwowany Kiraly.
– Bóg jeden wie, jak on by przetrwał beze mnie.
Tej nocy rozegraliśmy naszą ostatnią partię szachów. Wciąż mu nie powiedziałem, że wyjeżdżam. Czułem się winny i nie wiedziałem, jak mam mu to przekazać. Po jakiejś godzinie zapędziłem się na własne życzenie w kozi róg. Obserwowałem uważnie Frantza, żeby się upewnić, czy wie, że wygrał. Na jego rumianej twarzy pojawił się szczerbaty uśmiech – był miernym szachistą, ale nawet idiota wiedziałby, że może dać mi mata w dwóch ruchach. Przewróciłem króla i patrzyłem, jak toczy się po podłodze. Frantz wydał z siebie wrzask rozkoszy, który musiał z pewnością zaniepokoić złodziei na zewnątrz, i chwila triumfu na chwilę przyćmiła ból w nodze: podskoczył i skakał radośnie po pokoju. Wtedy nagle jakaś myśl przemknęła mu przez głowę i nagle stanął w miejscu.
– Czy specjalnie pozwoliłeś mi wygrać, ty skurwysynie? – Wpatrywał się we mnie z niepokojem.
– Nie, oczywiście że nie.
– Dałeś mi wygrać, prawda?
– Nigdy bym tego nie zrobił – zaprotestowałem. – Wolałbym już raczej patrzeć, jak się wykrwawiasz na śmierć, niż celowo przegrać i patrzyć jak tańczysz wokół jak świeżo ocechowana Świnia.
Zawahał się. Widziałem, jak myśli intensywnie, wracając co sił do marzenia, by mi uwierzyć. Nagle w jednej chwili skoczył na mnie, klnąc po węgiersku. Cynik w jego wnętrzu pokonał łatwowiernego chłopaka i po raz pierwszy miał rację – celowo poddałem partię.
– Czemu to zrobiłeś, ty gnoju?! – darł się jak opętany i strużka śliny nieświadomie wyleciała mu z ust i wylądowała na moim policzku. – Nie potrzebuję twojej łaski.
Zepchnąłem go z siebie i otrzepałem ubranie.
– Zrobiłem to, żebyś się nacieszył, zanim jutro rano wyruszę w drogę.
Rozważał moją odpowiedź i oczy mu się zaszkliły. Nie jestem pewien, czy wzruszył się tym, że chciałem, by się czymś ucieszył, czy też płakał z powodu mojego wyjazdu. Odwrócił się zakłopotany i wyszedł z pokoju. Wrócił w jakiś czas po tym, gdy się położyłem. Wsłuchiwałem się w jego kuśtykanie do łóżka i odgłosy, jakie wydawał przed zaśnięciem. Rankiem leżał, obserwując mnie w milczeniu, jak pakuję swoje rzeczy. Kiedy wychodziłem, odmówił uściśnięcia mi dłoni. Nigdy już nie zobaczyłem Frantza Kiraly’ego.
Po wojnie często myślałem o nim z nostalgią i zastanawiałem się, co się z nim stało, napisałem więc do pensjonatu w Irkucku i byłem zaskoczony, że wciąż tam jest. Wymieniliśmy kilka listów, ale wkrótce zdałem sobie sprawę, że w gruncie rzeczy mamy ze sobą bardzo mało wspólnego, i korespondencja ustała. Pisał z drastycznymi szczegółami o kobietach, u których pracował podczas wojny. Uznał z oporami, że jest ojcem „dwóch bękartów”, których nawet nie chciał widywać. Po wojnie niektórzy z mężów tych kobiet niespodziewanie wrócili do domu i kilka razy został pobity, ale przeżył, by przekazać mi te historie. Wyleczył stopę, ale wciąż chodził o lasce, i odniosłem wrażenie, że został złodziejem, ponieważ kiedy zapytałem go w liście, co zrobił, by przetrwać, odpisał, że Irkuck to raj dla oportunistów, a poza tym mówi już po rosyjsku, został bolszewikiem i nie interesują go dobra doczesne. Znałem go na tyle dobrze, że musiałem to ostatnie przyjąć z dużą dozą rezerwy. Nie miałem od niego żadnych wieści od ponad dziesięciu lat.
Po opuszczenia Irkucka włóczyłem się od wioski do wioski i rzeźbiłem niewielkie figurki świętych z sośniny na sprzedaż. Wujek Józef miał rację – zawsze istnieje rynek zbytu na niewielkie drewniane krzyżyki – ale cała procedura rzeźbienia ich i wywieszania na rogach ulicy bardzo mnie spowalniała. W końcu, zdesperowany, pewnej nocy ukradłem konia z pola kułaka, a wrzeszczący właściciel wraz z nieustępliwym psem ścigali mnie aż do lasu. Uciekłem im i pojechałem prosto w góry Sajany. Dziewięćdziesiąt dni później koń padł. Kiedy na niego popatrzyłem, zdałem sobie sprawę, że mój wspaniały wierzchowiec był tylko starą pociągową chabetą. Pozostawało zrobić tylko jedno. Zjeść go. Od miesięcy żywiłem się owocami i jagodami z lasu. Zjeść konia wiązało się z przejęciem jego siły. Tak więc z taką ilością koniny, jaką zdołałem w siebie wmusić, i z plecakiem pełnym tylu zapasów, ile zdołałem unieść, ponownie ruszyłem pieszo w drogę.
Pewnego sierpniowego dnia 1917 roku, kiedy zbliżałem się do Abakanu, trafiłem na maleńką chatkę na polanie w lesie. Na jej drewnianej werandzie siedział spokojnie staruszek.
– Piękny mamy dziś dzień – powiedział pogodnie, kiedy się zbliżyłem.
– Tak, to prawda – odparłem grzecznie, idąc dalej.
– A skąd niby masz to wiedzieć? Tak bardzo się spieszysz. Musisz odpocząć, usiąść na chwilę. Napij się ze mną gorzałki.
Zatrzymałem się na chwilę i rozejrzałem wokół. Chata stała na skarpie wzgórza, w zagajniku pełnym kwitnących dzikich kwiatów, a ze swojej werandy staruszek mógł patrzeć na zadrzewione ścieżki i rozciągające się dalej góry.
– Bardzo miło z pana strony. Dołączę do pana na jedną szybką wódkę.
– Szybką? Czemu szybką? Niech chwila trwa, ile może – zachichotał staruszek.
Usiadłem koło niego na drewnianym zydlu, a on nalał mi samogonu.
– Oleg – powiedział, wyciągając do mnie dłoń. – A ty?
Zawahałem się. Bezpieczniej było podać rosyjskie imię.
– Siergiej.
– Dokąd tak idziesz, Siergiej?
Czułem się już na tyle pewnie, że mogłem uchodzić za Rosjanina, bo w tak przepastnym kraju z tak wieloma ludami mogłem pochodzić praktycznie z każdego miejsca, byłem jednak ostrożny.
– Do domu – odparłem wymijająco.
Oleg się uśmiechnął.
– Dom jest tam, gdzie człowiek się znajduje. Dlaczego chcesz być gdzieś indziej?
– Z miłości.
– Ach, miłość... – zadumał się. – Ale, mój przyjacielu, gdybyś wiedział cokolwiek o miłości, to nie spieszyłbyś się tak bardzo. Usiadłbyś, rozparł się wygodnie i podziwiał tak piękny dzień. Twoja miłość nie jest gdzieś tam, nosisz ją w sobie. Jest tu razem z tobą. Jest szelestem liści. Jest zapachem lata.
Spojrzałem na pyszny widok w dół doliny i poczułem podmuch bryzy na skórze. Było to prawdziwie magiczne miejsce.
– Może i tak, może i tak – westchnąłem. – Nie będę jednak szczęśliwy dopóty, dopóki nie znajdę się w jej ramionach.
Oleg potarł brodę dłonią i się uśmiechnął.
– A skąd masz pewność, że wtedy poczujesz smak szczęścia, skoro teraz go nie znasz?
Był to tak dobroduszny staruszek, że chciałem odpowiedzieć, choć nigdy wcześniej obca osoba mnie tak nie wypytywała.
– Tak, mam pewność – zaryzykowałem.
– Cóż, żyłem niegdyś w mieście pełnym ambitnych ludzi, którzy aspirowali do posiadania bogactwa czy władzy. Było to nieszczęśliwe miasto. Twoje poszukiwanie może i jest szlachetniejsze od ich pogoni za tym wszystkim, ale ważne jest też, by poznać różnicę między posiadaniem i byciem. Jeśli w mężczyźnie pożądanie buzuje za mocno, to go pochłonie. Człowiek, który powiada, że nie spocznie, dopóki nie zdobędzie pewnej kwoty pieniędzy, nawet gdy ziści swoje pragnienie, nie zazna ukojenia, ponieważ jego żądza pchnie go do zdobywania jeszcze większego bogactwa. Człowiek, który mówi, że nie zazna szczęścia, zanim nie zdobędzie kobiety, kiedy ją już dostanie, będzie szukał kolejnej. Wiem, że to prawda, bo sam byłem takim człowiekiem. Skoro nie jesteś teraz szczęśliwy, możesz w ogóle nie zaznać szczęścia.
Ciekawiło mnie, kim jest ten mężczyzna. Słyszałem, że na Syberii aż roiło się od sekt religijnych i fałszywych proroków, ale ten człowiek nie otaczał się wyznawcami.
– Sugerujesz, że powinienem porzucić moją wyprawę? – zapytałem.
– Nie, w żadnym wypadku. Wręcz przeciwnie. Posłuchaj następującej opowieści. Pewnego dnia człowiek widzi zachodzące słońce i stwierdza, że jego fortuna znajduje się w miejscu, w którym słońce dotyka ziemi. Wyrusza mu naprzeciw. Idzie, idzie, idzie i po długim czasie wraca do wioski, z której wyruszył. Przemierzył cały glob, ale gdy jego przyjaciele proszą go, by opowiedział im o cudach i dziwach, które widział po drodze, nie może tego uczynić, bo oślepł od promieni słońca. Ja tylko proponuję, żebyś zapamiętał swoją wyprawę i zapomniał o przybyciu na miejsce. Jeśli tego nie zrobisz, ty również oślepniesz i zestarzejesz się, jak ja, i będziesz się zastanawiał, gdzie uciekło ci życie, i zdasz sobie sprawę, że przez całe życie planowałeś przyszłość, która nigdy nie nadeszła. Odnajduj swoje szczęście teraz, a jak odnajdziesz swoją miłość, to je podwoisz. Chodź, wypij ze mną jeszcze jedną wódkę i posłuchaj śpiewu ptaków. Czemu nie miałbyś żyć teraz, młody człowieku?
Siedzieliśmy i rozmawialiśmy przez kilka godzin, aż skończyła się wódka. Alkohol w pustym żołądku wzmocnił moje przekonanie, że Oleg jest człowiekiem godnym zaufania, i wkrótce wyznałem mu wszystko: moją narodowość, religię i to, że byłem jeńcem wojennym.
– Wychodzi na to, że obaj przed czymś uciekamy – zaśmiał się Oleg.
– A od czego ty uciekasz? – zapytałem, podejrzewając, że jest przestępcą.
– Od moich wrogów, rodziny, życia... Od siebie.
Był tak łagodnym staruszkiem. Z długą białą brodą i błyszczącymi oczami wyglądał raczej na uroczego dziadziusia niż człowieka, który ma wrogów.
– Wyglądasz na zaskoczonego, przyjacielu. Ale nie powiem więcej ani słowa, jeśli nie zgodzisz się zostać ze mną kilka dni, podczas których nasycę twoje uszy nowymi opowieściami. Mam w domu trochę barszczu i pasztet z wiewiórki. Cieszyłbym się z towarzystwa. I ty również, jak sądzę.
W końcu zostałem u niego cztery dni. Zbieraliśmy chrust, polowaliśmy na jelenia i czytaliśmy. Jak na człowieka o skromnym dobytku, Oleg posiadał wspaniały zbiór książek. Nie musiał nic innego robić, mógł całymi dniami czytać. Na starość pochłaniał wszystkie książki, na które nie miał czasu w młodości. Wieczorami siadywaliśmy przy ogniu i rozmawialiśmy, a Oleg zabawiał mnie i duchy leśne opowieściami ludowymi i pieśniami. W końcu, ostatniej nocy, nagrodził mnie swoją opowieścią.
– Trzy czwarte swojego życia spędziłem w nieszczęściu, mój przyjacielu – powiedział, ciągnąc się za brodę. – Kiedy miałem twoje lata, również przepełniały mnie marzenia. Chciałem zmienić świat. Musiałem tylko dorwać się do władzy. Pracowałem bardzo ciężko jako kupiec, później polityk, lecz wciąż byłem nikim. Przekonałem się, że w Rosji zwycięża najsilniejszy. Wielki łobuz leje mniejszego łobuza, bezwzględny leje uczciwego, zachłanny zdobywa szacunek na karku biedaka i jedynie człowiek skorumpowany zdobywa władzę. Zobaczyłem, co muszę zrobić, i obiecałem sobie, że kiedy tylko wdrapię się na wysmarowany łojem słup władzy, zmienię wszystko na lepsze. Ale z każdym krokiem w przód oddalałem się od ścieżki prawdy i tak naprawdę cofałem się o dwa kroki. Wkrótce utraciłem łączność ze swoimi ideałami. Kiedy stanąłem na czele lokalnej dumy, ujarzmiłem wszystkich wokół siebie i otoczyłem się wrogami. Żyłem w strachu i moim jedynym celem była ochrona tego, co posiadałem. I tak zaprzepaściłem szansę zmiany świata na lepsze.
Skupiłem się na moich trzech synach. Przynajmniej im mogłem pomóc wyrosnąć na dobrych Rosjan, ale im bardziej egzekwowałem rodzicielską władzę, tym bardziej stawali się krnąbrni. Wkrótce się przekonałem, że nie mam już nad nimi władzy, tak samo jak nie mam władzy nad światem. Gardzili mną. Wtedy zachorowała mi żona i na łożu śmierci powiedziała, że nienawidzi tego człowieka, jakim się stałem, i oskarżyła mnie o tyranizowanie rodziny. Osiągnąłem swoje marzenie tylko po to, żeby się przekonać, że utraciłem duszę.
Załamałem się. Nikt tego nie rozumiał i nikogo to nie obchodziło. Uciekłem i wałęsałem się przez wiele miesięcy, aż osiedliłem się w tym miejscu. I tutaj zacząłem wsłuchiwać się w głos swojego serca, które zaczęło się na nowo otwierać. I teraz wiem, że jedyną władzą, jaką posiadam, jest ta, jaką mam nad sobą. Świat ugnie się przed człowiekiem, który zna własną moc, bo jest on jak gwiazda, której nie można zgasić, albo jak skała, której nie można przesunąć. Ale jeśli się wykorzysta tę władzę, by panować nad innymi, świat w końcu cię pogrzebie, bo będzie to jedynie słabość przebrana za siłę. Dla mnie jest już za późno, oczyszczam swoją duszę przed śmiercią, ale ty masz jeszcze wszystko przed sobą.
Przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w dogasający żar ogniska. „Czy kiedykolwiek zobaczę jeszcze Lotte? Świat sprzysiągł się przeciw nam. Czy znajdę w sobie siłę woli, by iść dalej?”
– Boję się, Oleg. Jestem przerażony tym, co może mi się przytrafić. Połowa Rosji może mnie zabić. Jestem zmęczony ukrywaniem się, zmęczony udawaniem.
Następnego dnia Oleg wstał wcześnie. Obudził mnie zapach świeżego chleba. Na stole stał dymiący samowar czaju. Pustelnik włożył mi do plecaka trzy bochenki chleba i napełnił manierkę wodą. Po śniadaniu, które upłynęło w serdecznej atmosferze, byłem gotowy do drogi.
Oleg zatrzymał mnie jeszcze na chwilę.
– Przez całą noc zastanawiałem się, z jaką opowieścią wysłać cię w świat, i tego ranka w końcu wymyśliłem. To historia o myśliwym, który w lesie ściga jelenia. Nagle zdaje sobie sprawę, że jego samego ściga tygrys. Myśliwy staje się zwierzyną. Zaczyna w przerażeniu biec między drzewami, a tygrys się zbliża. W panice myśliwy wpada we własne wnyki i zanim jest się w stanie zorientować w sytuacji, wpada do głębokiej jamy. Udaje mu się chwycić wystający z ziemi korzeń i zawisa na nim. Patrzy w dół i widzi tuzin najbardziej jadowitych węży wijących się na dnie jamy. Patrzy do góry i widzi, jak tygrys krąży wokół jej krawędzi. Czuje, że korzeń powoli wysuwa się z ziemi i wyślizguje mu się z rąk. Słyszy jakieś bzyczenie i widzi latającą mu nad głową pszczołę. Na liść w pobliżu jego ust pszczoła upuszcza kroplę miodu. I tak, otoczony przez groźne zwierzęta z góry i z dołu, wystawia język i smakuje słodyczy życia. Życie jest trudne, Moritz, ale zawsze gdzieś w pobliżu można znaleźć kroplę miodu. Powodzenia.
Pomaszerowałem stamtąd przez Abakan do Kuźniecka. Ale coś się zmieniło. Słowa Olega wywarły na mnie przemożny wpływ. Zwolniłem nieco, zaczęły mnie ciekawić mijane miejsca, poznawałem więcej ludzi. Zmieniłem się z włóczęgi w podróżnika i, co dziwniejsze, zacząłem czerpać radość z mojej podróży. Ale moja radość zniknęła jak sen jaki złoty po przybyciu do paskudnego, cuchnącego Kuźniecka. Podróżowałem od pół roku i wciąż byłem na Syberii.
Krajobraz polityczny na zachodzie zmieniał się błyskawicznie, ale bolszewicy walczyli ile sił, żeby opanować Syberię. Widzisz, kułacy syberyjscy różnili się od biednych chłopów z zachodniej Rosji tym, że gardzili bolszewikami. Dlaczego? Ponieważ wschód był mało zaludniony, chłopi mieli więcej ziemi i ogólnie lepiej im się wiodło. Ale cała ironia polegała na tym, że kułacy nieświadomie wspomagali bolszewików, pomagając im zdobyć władzę. Ich decyzja o magazynowaniu zboża zaowocowała niebotycznym wzrostem cen. Nadwyżka zboża na wschodzie mogła nakarmić wszystkich na zachodzie. Kiereński wydawał dekret za dekretem, ale mieszkańcy Syberii odmawiali wydania zboża. W konsekwencji wioski miały zaopatrzenia pod dostatkiem, a miasteczka przymierały głodem. Niedożywieni żołnierze na froncie dezerterowali całymi kompaniami i wielkie miasta, takie jak Moskwa czy Petersburg, łatwo wpadały w łapy bolszewików.
Potrzebowałem pieniędzy, bo zdobywanie żywności w terenie nastręczało coraz większych trudności, a byłem zbyt dumny na to, by żebrać po miastach. Poza tym nie mogłem podczas marszu stanąć przed groźbą kolejnej zimy. Nietrudno było znaleźć pracę. Przy coraz większej liczbie mężczyzn w wojsku było wiele wolnych miejsc. Kuźnieck był miastem górniczym, dlatego też postanowiłem spróbować szczęścia w tym zawodzie.
Codziennie ryzykowaliśmy życiem i tyraliśmy ze zgiętymi karkami przez wiele godzin, by wracać do wynajętych pokoi z garścią kopiejek. I wtedy pewnego dnia, pod koniec października 1917 roku, cała sztolnia ożyła rozgorączkowanymi głosami, odbijającymi się echem w szybach.
– Bolszewicy przypuścili szturm na Pałac Zimowy.
– Zaczęła się rewolucja!
– Wojna się skończyła!
– Bóg umarł!
– Niech żyje Lenin!
– Robotnicy są wolni! – krzyczeli górnicy.
Zapanowało wielkie podniecenie i nadzieja, że będą mieli lepsze życie. Ale były to próżne nadzieje, bo miejscowe dumy na Syberii wzmocniły swoje pozycje i odmówiły przekazania władzy bolszewikom. Robotnicy nie byli wolni. Znajdowaliśmy się wiele kilometrów od Petersburga. I praca biegła dalej tak, jak wcześniej.
Kolejny dzień bez światła dziennego, kolejny wdech zapylonego powietrza, kilka kopiejek, ból w krzyżu, skurcze w nogach i paskudny kaszel. Dni zaczynały się, żeby zatracać swój charakter, życie z wolna zmieniało się w czarną, usmoloną plamę.
Listopad i grudzień nadeszły i minęły. Lenin podpisał zawieszenie broni z państwami osi, ale dla mnie życie nie było niczym więcej jak czarną dziurą. Traciłem nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze zobaczę Lotte. Nie miała ode mnie żadnych wieści od bardzo dawna. Nie było mnie już na żadnej liście Czerwonego Krzyża i pewnie pomyślała, że zginąłem. Poczta konała, wysyłanie korespondencji było bezcelowe, a mimo to wciąż pisałem swoje „listy do śniegu”, jak je nazywał Kiraly. Listy te nie tylko zawierały wszystkie szczegóły mojego życia, ale stanowiły moją medytację, fantazję, były wątłą nicią trzymającą mnie przy życiu.
Wpadłem w straszliwą rutynę – stałem się niewolnikiem sztolni. Było za zimno na kontynuowanie podróży, a ja byłem zbyt biedny, żeby żyć bez kopalni. W lutym 1918 roku, przytłoczony bezcelową harówką, podupadłem na duchu i pojawił się u mnie przewlekły kaszel, którego już nigdy nie zaleczyłem. Cały czas bolały mnie nerki i z każdym dniem było coraz gorzej. Z marca pamiętam tylko plucie krwią, coraz częstsze wypadki, omdlenia i upadki. Minął rok od mojej ucieczki ze Srietienska.
Wtedy właśnie, moje dziecko, nabawiłem się tych zabójczych suchot, które od tamtej pory mnie prześladują. Niemniej jednak nie byłem tak chory, jak wtedy w Srietiensku. Objawy zaostrzało jeszcze wycieńczenie. W momencie kryzysu ponownie odwiedziły mnie te anielskie dzieciaczki i słyszałem ich głosy pchające mnie do działania. „No, dalej, nie możesz się teraz poddawać. Wstań, rób coś. Idź, idź, idź. Nie zostawiaj nas tutaj” – zagrzewały mnie.
I to właśnie zrobiłem. Wstałem i poszedłem. Stawiałem jedną stopę za drugą i szedłem w stronę zachodzącego słońca. Pamiętałem ostatnie słowa Olega: „Szczęście to wybór, a nie pochodna ambicji”. Dlatego szedłem dla samego poruszania się. Stawiałem jedną stopę za drugą i we wszystkim szukałem Lotte. Od kwietnia do października 1918 roku przeszedłem dwa tysiące kilometrów. Przemierzyłem bezkresne niziny stepu Kułundy. Szedłem przez łany pszenicy. Szedłem przez pola kukurydzy, przez pola buraków i ziemniaków. Stawiałem jedną stopę za drugą i szedłem. Chodziłem po czarnoziemie i kamienistych ścieżkach, po drogach i szlakach wytyczonych przez kozy. Mijałem wioski i miasteczka. Wyniosłem chodzenie do poziomu sztuki, filozofii, sposobu życia. Sprawiało mi radość. Szedłem do ukochanej, poruszałem się jak po obrazie, wtapiając w kwiaty, wdychając ich zapach, żyjąc nimi, wiedziony śpiewem ptaków, tańczyłem na wietrze. Stałem się ziemią, po której kroczyłem, wtapiałem się w intensywny kolor łąk i pól, zatopiony w potężne stepy Rosji, w miejscu, w którym ziemia zakrzywia się na horyzoncie, a słońce praży zboża. Niosłem wszechświat na dłoni w podarunku dla Lotte. Ta planeta nie obraca się o własnych siłach, to my obracamy ją naszymi lekkimi krokami. Człowiek musi zawsze być w ruchu, bo Ziemia tego potrzebuje, a nomad wie, że natura sprzymierza się z miłością.
Poznałem wolnych Kazachów i uzbeckie kobiety w czarnych czarczafach, pracujące na polach. Spotkałem Tadżyków i Żydów, Turkmenów i Rosjan. Przemierzyłem kalejdoskop opinii, gdyż każda napotkana osoba miała odmienne zdanie na temat zachodzących wokół nas wydarzeń historycznych. Nikt nie podzielał zdania innych, ale, na ten czy na inny sposób, wszystkich opanowała gorączka, która trawiła kraj. Byli to socjaliści, rewolucjoniści i nacjonaliści, intelektualiści stowarzyszeni z Konstytucyjnymi Demokratami i wracający do domów wiarusi, zwani frontowikami, zwolennicy cara, komuniści i cala masa działaczy rozmaitych politycznych frakcji. Pod ich sztandarami panowała taka różnorodność, że aby być precyzyjnym, należałoby powiedzieć, że każdy należał do swojej partii. Ostatnie wydarzenia były na ustach wszystkich. Droga została moim nauczycielem. Dowiedziałem się od pewnego nieszczęśliwego Ukraińca, że Lenin podpisał trudny traktat pokojowy w Brześciu Litewskim, który oddawał Białoruś i Ukrainę w ręce Niemiec. Wkrótce potem ktoś powiedział, że Lenin został postrzelony w szyję przez jakiegoś socjalistę. Minąłem żonę ziemianina, która płakała, bo dowiedziała się, że car i jego dzieci zostali zamordowani w Jekaterynburgu. Potem mi powiedziano, że wybuchła wojna domowa, ale kiedy starałem się dojść, z kim walczą bolszewicy, otrzymywałem sprzeczne wiadomości. Niektórzy mówili, że z tymczasowym rządem z Syberii, który ostatnio zawiązał się w Omsku, inni, że z białymi – Kozakami i Estończykami, a jeszcze inni, że z socjalistyczną organizacją, zwaną Komuch, z siedzibą w Samarze, i co było najdziwniejsze, byli tacy, którzy twierdzili, że z czeskim legionem. Tę ostatnią rewelację odrzuciłem jako zupełnie nieprawdopodobną plotkę. Niemniej jednak wyglądało na to, że bolszewicy walczyli z każdym na wszystkich frontach, ale ich wrogowie byli rozproszeni, nieskoordynowani i ogólnie w rozsypce – jak ludzie, których spotkałem w drodze.
Im byłem bliżej Uralu, tym pogłoski stawały się bardziej niesamowite i czułem większe zagrożenie. Ludzie mówili, że Lenin i Trocki to niemieccy szpiedzy wysłani, żeby rzucić cały kraj na kolana, i że Niemcy już zajęli Odessę. Twierdzili, że bolszewizm to część spisku żydowskiego. Nawet usłyszałem, że Polska odzyskała niepodległość, a skoro tak, to gdzie leżał teraz Ulanów? W Polsce, Austrii, a może nawet w Niemczech?
Krajobraz wypełnił się pijanymi dezerterami ciągnącymi na wschód. Pewnego dnia szedłem spokojną ścieżką na północny zachód od Orska w stronę Orenburga. Chłód późnej jesieni wisiał w powietrzu jak przestroga, a z południowego Uralu wiatr nawiewał delikatną mgiełkę. Usłyszałem jęki dochodzące z zarośli. Zdjąłem ciężki plecak i podszedłem, żeby zobaczyć, co się stało. Leżał tam w kałuży krwi i błocie mężczyzna w średnim wieku. Zapytałem, czy mogę mu jakoś pomóc, ale wyjęczał coś niezrozumiale, podniosłem go więc i posadziłem na tyłku. Był ubrany w wojskowy szynel, ale nie posiadał broni – bez wątpienia dezerter. Miał poranione czoło, rana była świeża i wciąż krwawiła, ale jej rozmiar sprawiał wrażenie, że była poważniejsza niż w rzeczywistości. Otarłem mu czoło chustką – nie wiedział, co się z nim dzieje, był zdezorientowany i dopiero po kilku chwilach wróciła mu świadomość.
– Kto ci to zrobił? – zapytałem.
– Kozacy – wykrztusił. – Ograbili mnie. Dlaczego właśnie mnie? Co ja mam? Nie jestem Żydkiem. Te bydlaki terroryzują wszystkich na tych wzgórzach. Uważaj, przyjacielu, pewnie są wciąż w pobliżu.
Spojrzałem przez mgłę – nie było widać ani śladu Kozaka.
– Dokąd idziesz? – zapytałem.
– Byle dalej. Dalej od Niemców, dalej od Polaków, dalej od Żydów.
– Jak to? – nie mogłem się powstrzymać.
– Żydzi, Polaczki, bolszewicy – możesz ich nazywać, jak chcesz, są tacy sami. Nie wiesz, że prawdziwe nazwisko Trockiego to Bronstein? Nawet nie jest Rosjaninem, tak samo jak Lenin.
– Lenin jest Żydem?
– Cóż, z pewnością, trzymają się razem, no nie, jak czerwie w trupie. – Zaśmiał się, strużka krwi pociekła mu po twarzy i spadła mi na spodnie. Uśmiechnąłem się i pokiwałem głową. Jakże łatwo było mi się wyprzeć mojej wiary. Była to gra, w którą grałem bez końca za młodu, ale nie chcę już w nią grać na starość.
– A co mnie tam obchodzi ten car – kontynuował ranny mężczyzna. – Byłem zadowolony, jak zniknął, ale tak się porobiło, że zaczyna mi go teraz brakować. Zgodzisz się ze mną?
– Tak... – Wydobyłem z siebie najżałośniejsze westchnienie, na jakie mnie było stać. – Nie był taki zły.
– Jest mniej jedzenia niż kiedyś. Na zachód od Wołgi chłopi zjadają się wzajem, tacy są głodni. Wyobrażasz sobie? Aresztowano ludzi za kanibalizm. Te bolszewickie szczury oddały najlepsze ziemie Niemcom, a teraz rozkradają wszystko dla siebie. Napychają sobie kabzę, jakby nie wystarczyło, że Żydzi są bogaci. I do tego mówią, że to wszystko robią dla ludu. Ale ubaw.
– Dlaczego więc zdezerterowałeś? Nie powinieneś z nimi walczyć? – zapytałem.
– Po pierwsze, to zaciągnęli mnie do wojska. Nazwali to zgłoszeniem się na ochotnika, ale generałowie i te ich zbiry, Kozacy, otaczają mężczyzn w woskach i pod karabinem wpisują ich na listy. Popatrz na mnie – mam czterdzieści pięć lat. Nie zostałem nawet przeszkolony. Jak ja mam walczyć z armią czerwonych? Jak miniesz Orenburg, zostaniesz powołany, czy tego chcesz, czy nie, a jeśli odmówisz walki, wezmą cię za bolszewika i wrzucą do Wołgi, albo zrobią i co gorszego. Przechodziłem przez jedną wioskę, w której widziałem ciało młodej dziewczyny zwisające ze słupa telegraficznego. Miała ogoloną głowę i rozerwane piersi. Skóra spalona na węgiel. Przybito do niej gwoździem kartkę z ostrzeżeniem: „Każdemu, kto będzie zadawał się z bolszewikami, zgotujemy ten sam los”. Widziałem to na własne oczy.
Byłem przerażony. Właśnie kiedy gratulowałem sobie w myślach przetrwania surowego klimatu Syberii, moje nadzieje znów legły w gruzach. Od Lotte oddzielała mnie jedynie cała Armia Czerwona i przerażająco okrutna wojna domowa. Wkraczałem w paszczę szaleństwa.
– Dokąd idziesz? – zapytał.
– Na front.
Była to tylko w połowie prawda.
– Zuch chłopak – powiedział, klepiąc mnie okrwawioną dłonią po ramieniu. – Jesteś frontowik?
– Tak. Walczyłem na Podolu.
To akurat była prawda.
– Ach, podejrzewałem, że jesteś Ukraińcem, po akcencie poznałem, a więc byłeś z Brusiłowem. Potrzeba nam takich jak ty. Do kogo teraz dołączysz?
Zaskoczyło mnie to pytanie.
– Do białych – odparłem z wahaniem.
– Tak, oczywiście że do białych, ale jest ich wielu. Czy dołączysz do Denikina na Kaukazie, czy do Kappela w Samarze?
– Do Kappela – odparłem odruchowo. – A co z Czechami? – zaryzykowałem. – Gdzie są?
– Cholerni Czesi! Przejęli kontrolę nad całą Koleją Transsyberyjską od Ufy do Władywostoku. To banda aroganckich gnoi, nic nie przejedzie bez ich zgody. Bóg jeden raczy wiedzieć, co oni tam robią. Wciąż walczą o niepodległość. Słyszałem, że jest ich sześćdziesiąt tysięcy – wszyscy zdezerterowali z armii austriackiej. Przeszli na drugą stronę, bo chcieli, żeby Austriacy przegrali wojnę. A teraz zagnieździli się tam i dyszą nienawiścią do czerwonych za to, że podpisali traktat pokojowy. Mówią, że chcą wracać do domu, ale nie mogą tego zrobić bez upadku Austrii. Walczą więc pod rozkazami Kappela, bo chcą, żeby wielka wojna rozgorzała na nowo. Nienawidzę łajdaków, ale dziękuję Bogu, że są po naszej stronie, bo przegralibyśmy bez nich. Są kami i mają wysokie morale, czego nie można powiedzieć o naszej zbieraninie. Sam zobaczysz naszą bandę, kiedy trafisz do Samary. Pospiesz się jednak, bo właśnie słyszałem, że czerwoni zdobyli Syzran i niedługo przejdą Wołgę. Wkrótce zrobi się gorąco w Samarze i będzie potrzebna każda para rąk. Gdyby nie tacy jak ty... O Jezu...
Cały się skurczył na dźwięk galopujących koni, które teraz i ja usłyszałem. Serce mi podskoczyło i krew uderzyła do głowy. Dezerter błyskawicznie, jak spłoszony lis, dał nura w zarośla. Złapałem plecak i rzuciłem się za nim. Konie się zbliżały, ale wciąż nie mogłem ich dostrzec przez mgłę. Uderzyła mnie pewna myśl: „Wiedzieli, że tu jest, może wracali po niego – na gałęziach krzewów było widać ślady jego krwi, stanowił łatwy cel”. Odwróciłem się i rzuciłem się w dół po zboczu, starając się pokonać jak największą odległość w ciągu kilku sekund, kiedy dudniący odgłos końskich kopyt rzucił mnie na ziemię w kępę pokrzyw za krzewami jeżyn. Wydałem z siebie bezgłośny okrzyk, ale nie odważyłem się poruszyć, bo teraz już ich zobaczyłem – brodatych, brudnych i przerażających, siedzących okrakiem na koniach. Naliczyłem trzynastu. Byli w różnym wieku, dwóch miało siwe włosy i pewnie zbliżali się do sześćdziesiątki, trudno było powiedzieć, ale najmłodszy miał niewiele więcej niż piętnaście lat. Zatrzymali się przy kałuży krwi na szlaku i rozejrzeli w poszukiwaniu ofiary.
– Ta gnida wciąż żyje – powiedział jeden z nich. – Odpełzł gdzieś tylko.
– Nie mógł ujść daleko. Zabawmy się, kamraci! – zawołał drugi, co pozostali przyjęli okrzykami radości.
Trzeci zawołał w stronę chaszczy:
– Czuję krew tchórza! Gdzie on się podział? – Wstrzymałem oddech. Widziałem nogi dezertera wystające z zarośli piętnaście metrów ode mnie. Trząsł się jak jagnię wydarte z łona matki.
– Pobawimy się w chowanego, parchu?
Mogli mówić do mnie. Myśli zaczęły gorączkowo kołatać się w mojej głowie. Wciąż miałem swoje austriackie papiery – mogli mnie obedrzeć żywcem ze skóry, gdyby dowiedzieli się, kim jestem. Ostrożnie sięgnąłem do kieszeni kurtki, parząc się pokrzywami, i wymacałem dokumenty.
– Czy będziemy cię musieli wykurzyć stamtąd, gnido? Może zmądrzejesz i sam wyjdziesz?
Dezerter nawet nie drgnął. Wcisnąłem dokumenty w ziemię i przykryłem je mchem. Jeden z Kozaków zjechał ze szlaku. Była w nim szydercza arogancja i dziki błysk w oku. Odgadłem, że był to ich ataman czy też inny dowódca.
– Cóż to za nieostrożny bolszewik! – kpił. – Zapaskudził wszystko krwią. O, tutaj jest jej więcej. Jest całkiem czerwona.
Pozostali zaryczeli śmiechem. Kilku z nich zeskoczyło z koni i przedzierali się przez zarośla, idąc wprost na swoją zwierzynę. Straciłem ich z oczu za jeżynami, ale słyszałem ich drwiny, kiedy się zbliżali.
– Dlaczego uciekłeś z pola walki, dezerterze?
– W Rosji nie ma miejsca dla tchórzy!
– Pokaż się, cykorze!
Nagle dezerter wyskoczył ze swojej kryjówki jak pocisk i pobiegł, jak tylko mógł najszybciej. Kozacy dopadli go i zaciągnęli na ścieżkę, przechodząc kilka metrów ode mnie – na szczęście mnie nie zauważyli. Zacząłem drżeć ze strachu i modlić się, by dezerter mnie nie wydał. Teraz ich błagał o darowanie życia.
– Mówiłem wam, że nie jestem bolszewikiem i nie jestem Żydem.
– Dlaczego więc nie chcesz z nimi walczyć? Albo jesteś z nami, albo przeciw nam – powiedział groźnie ataman. – Zostawiliśmy cię, żebyś zdechł, teraz naprawimy to niedopatrzenie.
– Nie, nie zabijajcie mnie. Nienawidzę bolszewików z całego serca, nienawidzę ich! – skomlał dezerter. – Proszę, chcę tylko wrócić do żony i moich trzech córek. Wy przecież też macie rodziny, prawda? Na pewno rozumiecie. Jak one sobie poradzą beze mnie?
Ataman zamyślił się przez chwilę i twarz mu złagodniała.
– Tak, rozumiemy, człowieczku. Skąd jesteś?
– Z Kuwandyka.
– Znam, to ładna wioska. Prawie doszedłeś do domu. – Ataman się uśmiechnął. – A co tam robisz?
– Robię kapelusze. Gdybyście przejeżdżali, to zapytajcie o Lwa Borysowicza, każdy mnie tam zna. Każdemu z was zrobię piękny kapelusz. – Mężczyzna mizdrzył się do nich.
– Pewnie tęsknisz za swoimi córkami, Lwie Borysowiczu. Ja sam mam dwie. Ile mają lat? – zapytał uprzejmie ataman.
– Tak, nie widziałem ich od trzech miesięcy. Najstarsza ma dwadzieścia jeden lat, druga dziewiętnaście i najmłodsza piętnaście. Jedna ładniejsza od drugiej – powiedział Lew z dumą w głosie.
– Miło mi to słyszeć, Lwie Borysowiczu, bo odwiedzimy je, jak już padniesz trupem.
Kozacy zarechotali.
Lew wpatrywał się w atamana, nie rozumiejąc niczego, a potem wydał z siebie wysoki pisk, opadły mu ramiona i zaczął szlochać.
– Nie moje dziewczynki, proszę, nie tykajcie moich dziewczynek.
Na jego błagania Kozacy tylko kiwali głowami i uśmiechali się złowróżbnie. Lew padł na kolana i walił rękami w ziemię, przeklinając własną głupotę. Następnie uniósł głowę i jego spojrzenie powędrowało wprost na zarośla, za którymi się chowałem. Zamarłem cały. Było to spojrzenie czystej desperacji – nie odezwał się ani słowem, ale wiedziałem, że bezgłośnie błaga mnie o pomoc. A cóż ja mogłem? Siedziałem cicho i czekałem, co zrobi. Po chwili odwrócił wzrok i dziękowałem Bogu za tego człowieka, który choć nienawidził Żydów, był silnego ducha.
– Co z nim zrobimy, chłopcy? – zapytał ataman podkomendnych.
– Zrobimy mu jazdę kozacką – odparł młodzik.
Pozostali krzyknęli z aprobatą i skierowali swoje konie w górę wzniesienia. Ci dwaj, którzy zsiedli z koni, wypchnęli Lwa na środek drogi i zmusili go, by stanął twarzą do koni, które zawróciły nieco wyżej. Wyciągnęli szable i stanęli po dwóch stronach drogi, metr od dezertera.
– Jeśli tylko drgniesz, utnę ci łeb – powiedział jeden z nich.
Młodzik ruszył pierwszy. Nawołując na konia, by gnał jak wicher, popędził w dół zbocza w pełnym galopie wprost na Lwa Borysowicza. Pozostali zagrzewali chłopaka okrzykami. Miał dziki wzrok i zbliżając się do Lwa, szykował się do skoku. Koń przeleciał nad głową pojmanego, lecz ostatnie kopyto uderzyło dezertera w twarz, aż nim zakręciło, i padł do tyłu. Kozacy zarechotali. Lew podniósł się z ziemi i znów spojrzał w moją stronę. Miał złamany nos i twarz zbryzganą krwią. Wstrzymałem oddech. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale przełknął to i zachował spokój. Kozacy, którzy zsiedli z koni, chwycili go pod ramiona i odwrócili jego umęczone ciało w stronę następnego, który właśnie zaczynał szarżować.
– Aż się palę, żeby przejebać twoje córuchny – szydził jeździec, nacierając na swoją ofiarę. Lew drgał cały, kiedy koń wpadł na niego, tratując go kopytami i zrzucając ze wzgórza. Przez chwilę leżał bez ruchu jak poskręcana szmata w błocie. Dwaj Kozacy podnieśli go z ziemi, żeby sprawdzić, czy żyje. Lew kaszlał i pluł krwią, brakowało mu powietrza w płucach, ale starał się coś powiedzieć.
– Nie jestem... bolszewikiem – wykrztusił.
– Dla nas jesteś. No, dalej, dopiero zaczęliśmy – powiedział starszy, ustawiając go ponownie na miejscu.
– Nie jestem... bolszewikiem – zajęczał. Następnie odwrócił głowę w stronę zarośli, w których się ukryłem, i powiedział. – Zapytajcie... jego.
Słowa te zabrzmiały w mojej głowie jak wystrzał.
– Co? – zapytali obaj Kozacy.
– O tam, zapytajcie jego – powiedział Lew już wyraźniej.
Obaj spojrzeli w moją stronę. Czułem, jak strach pali mi twarz.
– Kogo? – dociekał młodszy.
– Mnie – powiedziałem, wstając. Moje pojawienie się zmusiło pozostałych Kozaków do powrotu na drogę. Podszedłem bliżej.
– A więc jest was dwóch? – zapytał ataman. – Dlaczego nic nie mówiłeś wcześniej, Lwie?
– Ten człowiek wie, że nie jestem ani bolszewikiem, ani Żydem – zaświszczał Lew.
– Ale obaj jesteście dezerterami – zaszydził ataman.
– Nie – odpowiedział Lew w moim imieniu. – On jest frontowikiem.
– Idę, żeby dołączyć do generała Kappela – dodałem, starając się, by mój głos zabrzmiał przekonująco.
– To prawda – zapewnił ich Lew.
– Skąd się znacie?
– Jest z mojej wioski, zna mnie bardzo dobrze.
Popatrzył mi w oczy, pragnąc, żebym go wsparł. Ale pomyślałem, że mój akcent mnie zdradzi, dlatego zaprzeczyłem.
– Nie tak – powiedziałem. – Znalazłem go w rowie. Rozmawialiśmy i jestem pewien, że on nie jest komunistą.
– A ty skąd jesteś, frontowiku?
– Z Ukrainy.
– Naprawdę? Nie wyglądasz na Słowianina. – Ataman pogładził się po brodzie. – A jak cię zwą, frontowiku?
– Siergiej – odparłem pospiesznie.
– Siergiej jak?
Jedyne rosyjskie nazwiska, jakie przychodziły mi do głowy, należały do Puszkina, Tołstoja i Lermontowa, których to autorów czytałem w obozie. Kozacy nie wyglądali na zbyt oczytanych, zaryzykowałem więc:
– Siergiej Lermontow. Siergiej Aleksandrowicz Lermontow.
Ataman nawet okiem nie mrugnął.
– A więc, Siergieju, skoro jesteś z Ukrainy, to co robisz na Uralu?
Zaczynałem się rozkręcać.
– To długa historia. Moja matka jest z Kazachstanu, a ojciec Ukrainiec. Mieszkałem wiele lat na Ukrainie, ale kiedy zachorowała siostra mojej matki, postanowiliśmy się tu przenieść, żeby jej doglądać. – Była to opowieść, którą usłyszałem po drodze, ale kiedy tylko wypowiedziałem te słowa, wiedziałem, że to historia niewarta funta kłaków. Człowiek potrafi powiedzieć wszystko, byle tylko ocalić swoje życie. Nie byłem w stanie stwierdzić, czy mi uwierzyli, czy nie.
– A więc, Siergieju, Kazachu z Ukrainy, co należałoby robić ze zdrajcami? – zapytał ataman.
– Należałoby ich rozstrzeliwać – stwierdziłem.
– Czy Lew jest zdrajcą?
– Nie, jest za stary, żeby walczyć.
– Naprawdę, a co powiesz o moich ludziach? – powiedział, wskazując na dwóch siwobrodych w jego drużynie.
– Oni są wyszkoleni. Oni potrafią walczyć.
– Hm... Powiedz mi, Lwie Borysowiczu, czy Siergiej jest patriotą?
– Jest – odparł Lew.
– W takim razie obaj łżecie. Dezerter zawsze jest zdrajcą. A patriota powinien zabijać zdrajców, bo inaczej sam jest zdrajcą. Czy nie tak? – stwierdził ataman łagodnym głosem, którego używał wcześniej i który był zapowiedzią przemocy.
Żaden z nas nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć.
– Cóż, przyjaciele, podjąłem decyzję w tym pięknym dniu. Obaj łżecie na potęgę, ale zabicie was obu nie byłoby zabawne, dlatego w swojej nieskończonej łaskawości pozwolę jednemu z was żyć.
– Ataman zamilkł i popatrzył na nas. – No, nie macie zamiaru mi podziękować?! – ryknął.
– Dziękujemy – wymamrotaliśmy posłusznie.
– Problem w tym, że nie wiem, który z was jest większym łgarzem, więc pozwolę wam o tym zadecydować. My będziemy się zabawiać oglądaniem tego widowiska. Andriej, Nikołaj... dajcie im swoje szable. Niech walczą na śmierć i życie. Zwycięzca odejdzie wolno... Nie, może jednak powinni walczyć na pięści. – Ataman dał znak i Kozacy zsiedli z koni, przywiązali je i ustawili się w kole wokół nas. Gwizdali i pluli. Spojrzałem na Lwa Borysewicza, na jego poszarpaną twarz i lewą rękę wiszącą bezwładnie u boku, i czułem się tak, jakby sam Bóg zwalił się na mnie z niebios. Staliśmy się bydlętami w teatrze okrucieństwa, zostaliśmy wepchnięci w moralną próżnię, z której nie było ucieczki.
Lew odwrócił się do atamana i powiedział słabym głosem.
– Jakie mam szanse przeciw żołnierzowi? Jestem ranny, chyba mam złamaną rękę. Jeśli zginę, czy dasz mi słowo, że zostawisz moją rodzinę w spokoju?
– Co, mam cię pozbawić chęci walki? Nie dam ci takiej gwarancji. Nie, nie, jeśli przegrasz, twoje trzy urocze córeczki przypadną nam. Czy nie tak, chłopcy? – Kozacy zaczęli wiwatować i skandować moje nowe imię: „Siergiej, Siergiej, Siergiej!”, ale ataman im przerwał. – Jestem jednak człowiekiem honoru, biorąc więc pod uwagę twoje rany i wiek, dam ci szablę. Andriej! – Andriej wyciągnął szablę z pochwy i podał ją Lwu. Ataman uśmiechnął się drapieżnie i przebiegł brudnymi palcami po zmatowiałej brodzie. – Dość tych targów, zaczynajmy.
Staliśmy przez chwilę w milczeniu, wpatrując się w siebie. Lew był raczej moim druhem niż wrogiem, bo razem tkwiliśmy w tym koszmarze. Nie mieliśmy ochoty robić sobie krzywdy. Ale Lew walczył o swoją rodzinę, a ja o swoją przyszłość. Ataman zadecydował, że obie te rzeczy nie mogą przetrwać razem. Nie będzie zwycięzcy tej walki.
– Przepraszam – wyszeptał Lew, unosząc ciężką szablę w prawej ręce.
– Przebaczam ci, jeśli wygrasz.
– Ja też – odparł i nagle natarł na mnie, ale siły go dawno opuściły i z łatwością uniknąłem sztychu szabli. Wywołało to drwiny Kozaków i spadający na nas deszcz plwocin. Truchtem przebiegłem po krawędzi koła, podnosząc z ziemi kilka dużych kamieni. Lew odwrócił się ponownie w moją stronę. Wytarł krew z oczu, odkaszlnął i pokuśtykał w moim kierunku. Cisnąłem pierwszy kamień najmocniej, jak tylko mogłem, a on nawet się nie uchylił, ponieważ nie pozostała mu nawet odrobina zwinności. Kamień walnął go w żebra i Lew zaskowyczał z bólu. Rzuciłem drugi, ale poszybował mu koło ucha w stronę młodzika, który odchylił się i coś zasyczał. Pozostali wybuchnęli śmiechem i zaczęli się droczyć z chłopakiem.
Lew zamachnął się – odsunąłem się, ale koniec ostrza dziabnął mnie w udo, lekko raniąc. Kozacy wstrzymali oddech, po czym znów rozległy się głosy.
– Dalej, Siergiej!
Lew zamachnął się ponownie, ale stracił równowagę i ciężkie ostrze pociągnęło go w dół. Skoczyłem na niego, przyszpilając prawą dłoń do ziemi. Ścisnąłem go za nadgarstek, starając się wyrwać mu szablę z dłoni, ale nie puszczał, wziąłem więc jeden z kamieni i walnąłem go w rękę. Szabla wypadła mu z palców. Miotał się beznadziejnie pode mną, ale czułem, że siły już go opuszczają. Znów uniosłem kamień i trzepnąłem go nim w poharataną głowę, aż krew bryznęła mi na twarz. Sturlałem się z niego i podniosłem szablę. Był w opłakanym stanie, kiedy tak chwiejnie próbował wstać. Wykonałem jedno błyskawiczne cięcie w brzuch, którego nie był w stanie zablokować, i poczułem, jak wchodzi w niego ostrze. Opadł na ziemię, trzymając się za brzuch, i podniósł na mnie wzrok, czekając, aż go wykończę. Wystarczyłby jeden szybko cios w głowę. Wziąłem głęboki wdech, uniosłem szablę nad głową, ale nie potrafiłem tego zrobić. Odwróciłem się do atamana ze słowami:
– Już po nim. Wygrałem.
I rzuciłem szablę w piach.
– Zabij go! – krzyknął ataman. Słowa te odbiły się echem wkręgu Kozaków. Nagle rozległ się przenikliwy krzyk Lwa i Kozacy zaczęli na mnie krzyczeć, żebym uważał. Odwróciłem się bokiem i zobaczyłem jak Lew, który podniósł szablę, ostatnimi siłami naciera wprost na mnie. Było za późno. Nie mogłem zejść mu z drogi. Czas zwolnił i przez ułamek sekundy byłem pewien, że zaraz zginę, ale Lew przemknął koło mnie i wbił ostrze szabli głęboko w szyję atamana. Rozpętało się piekło. Niektórzy Kozacy natarli na Lwa swoimi szablami i rozsiekali go na kawałki. Inni wyjęli pistolety i szpikowali go ołowiem. Dwaj sinobrodzi gorączkowo starali się uratować życie swojemu dowódcy. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, pobiegłem więc tak szybko, jak potrafiłem, i zniknąłem w zaroślach. Spodziewałem się, że ruszą za mną, tak się jednak nie stało. Po trzydziestu minutach zatrzymałem się w lesie i poczekałem na zapadnięcie zmroku. Zostawiłem plecak pod zaroślami jeżyn, a w środku miałem siekierę, menażkę i cały mój dobytek. Nie miałem innego wyjścia, tylko wrócić i go odnaleźć. Przedzierałem się z powrotem przez las i chaszcze, aż odnalazłem drogę. Nie było śladu po Kozakach, ale po całej drodze walały się szczątki Lwa Borysowicza. Było ciemno i mogłem tylko dostrzec cień porąbanego ciała i biel kości. Odnalazłem plecak i powlokłem się znów w las.
Od tamtej pory szedłem tylko nocą, unikając utartych szlaków i kontaktów z ludźmi. Dopiero po kilkunastu dniach przypomniałem sobie, że zostawiłem dokumenty zakopane w ziemi. Naprawdę nie miałem pojęcia, dokąd idę. Przez Ural na zachód prowadziły mnie gwiazdy, ale nic więcej nie wiedziałem. Nie miałem nawet pojęcia, kto zwycięża w wojnie ani gdzie są rozlokowane wojska biorące w niej udział. Trudno było o jedzenie i często odczuwałem głód. Od czasu do czasu udawało mi się o świcie upolować wiewiórkę albo królika, ale głównie żywiłem się zupą z pokrzywy, gotowanym mniszkiem lekarskim i grzybami. Robiłem napar z liści bylicy i grzybów zdrapywanych z pni starych drzew.
Temperatura spadała gwałtownie. Wyruszyłem ze Srietienska dwadzieścia miesięcy temu, miałem już zniszczone buty i nie mogłem pozbyć się kaszlu, którego nabawiłem się w kopalni. A tu padało, wciąż padało. Trudno było poruszać się nocą. Pewnego razu pośliznąłem się w rudym błocie i nabiłem sobie guza, uderzając o kamień, ale kiedy spojrzałem ponownie, zobaczyłem, że to nie kamień, ale czyjaś głowa. Potem zobaczyłem następną i jeszcze jedną. Szamotałem się, żeby wydostać się z tej mazi, ale morze ciał ciągnęło się bardzo daleko. Deszcz wypłukał jakiś masowy grób albo rozmył pole bitwy, ale do dziś nie wiem, czy to byli czerwoni, czy biali.
Pewnego ranka w połowie listopada stanąłem na brzegu wielkiej rzeki. Dotarłem do Wołgi.
Wpis nr 71
Kocham ciebie, moja słodka,
Od twej główki do nagniotka.
Jak stąd do najdalszej chaty kmiotka.
Od ameby, kiedy tańczy,
Aż do jednorożca lancy.
Od takiego tyciego malutkiego do wielkiego wielgachnego,
Od na niebie jasnych gwiazd do fig pestek słodkich gniazd.
Kocham cię,
Aż nieskończoność się przenicuje,
Aż to, co krzywe, się wyprostuje,
Aż to, co niemożliwe, się spełni,
A co jej to jego, a jego ją wypełni.
Niech splotą się nasze dusze,
Aż nie będzie już, że muszę,
Aż nie będzie, że zatem, że przecież,
Aż wojen zabraknie na świecie,
Aż nasze dusze co nieco
Z marzeniami hen ulecą.
Ach, Dawidku! Co, znudziłeś się już tą kolejką? Przepraszam, nie mogę się z tobą bawić. Może poszukasz mamusi? No, grzeczny chłopiec. Może ty też pójdziesz, Fischel? Wróć później. A my się tutaj troszkę zdrzemniemy z Izaakiem. Popatrz na tego cherubinka, jaki słodki. Będę za nim tęsknił. Za wami wszystkimi będę tęsknił... Och nie, przepraszam cię, Fischel... Proszę, nie płacz. Nie powinienem był tego mówić. Słuchaj, synku, nie mogę udawać, że wszystko będzie dobrze. Gdybym to robił, nie czułbyś się z tym dobrze. Staniesz się wkrótce mężczyzną w tym domu i będziesz musiał zaopiekować się braćmi i pomóc swojej mamie. Będziesz musiał być silny... Wiem, to trudne, ale wierzę w ciebie. Jeśli teraz pozwolisz mi się przespać, to też będę silniejszy. Nie martw się, zostanę jeszcze na kilka dni. Och, Fischel, chodź do mnie... Nie? Czy tak bardzo śmierdzę, że nawet nie chcesz mnie przytulić? Masz chustkę, wytrzyj sobie nos. W porządku, ta jest czysta. Chcesz, żebym mówił dalej? O to chodzi? Ależ tak. Ojej... Znów zamilkłeś. Dla ciebie, Fischel, zrobię wszystko... nawet wrócę pieszo na Syberię... Będę więc mówił dalej. Ale, proszę, bądź wyrozumiały dla mnie, jeśli będę przerywał, by zaczerpnąć oddechu, albo jeśli będę mówił szeptem. Podaj mi spluwaczkę... Dziękuję... A teraz usiądź i posłuchaj.
Kiedy stanąłem na brzegu Wołgi, usłyszałem odgłosy wystrzałów dobiegające z lasu na północy. Na południu dostrzegłem przedmieścia miasteczka, które wyłaniały się w porannym świetle. Uznałem, że to Samara. Po drugiej stronie rzeki znajdowało się drugie miasteczko, wznoszące się na zboczu wzgórza.
Rozważałem przepłynięcie na drugą stronę, ale woda była lodowata, a rzeka szeroka. Nie udałaby mi się ta sztuczka. Pozostało mi jedynie, wycieńczonemu i wygłodniałemu, poddać się niebezpieczeństwom, jakie mogły czyhać na mnie w miasteczku. Kiedy sunąłem ulicami, ciągnąc obcasami przetartych butów po kocich łbach, mijałem kilka oddziałów wojsk czerwonych. Nie wyglądali szykownie, ale sprawiali wrażenie zdyscyplinowanych, jak każda dobra armia. Najnowsze bolszewickie dekrety wisiały na każdym słupie telegraficznym. Wyglądało na to, że biali już utracili Samarę. Skierowałem się w stronę przystani, mijając kolejki ludzi stojących po masło i naftę. Moje myśli zaprzątało wyłącznie jedzenie i to, jak mogę je zdobyć. Sprawdziłem w kieszeniach – wciąż miałem pięć rubli. Przy molo znajdowała się piekarnia, przed którą czekali cierpliwie ludzie. Łapczywie rzuciłem się na koniec kolejki. Po kilku godzinach zacząłem się zastanawiać, czyby nie ograniczyć strat i nie wsiąść na prom, ale zostałem schwytany w dziwaczną logikę, jaką posługują się ludzie stojący w kolejkach – jeśli już w niej stanąłeś, to pozostań na miejscu. Kolejka może nie ruszać się cały dzień, ale ma się pewność, że zacznie się ruszać dokładnie w chwili, kiedy się z niej wyjdzie. Po tak długim staniu szkoda było marnować czasu. Co gorsze, jak człowiek znajdzie się na przedzie, to kupuje nawet coś, czego nie potrzebuje, bo przecież stoi się po coś.
Po czterech godzinach stania dotarłem do lady i wyobraź sobie moje przerażenie, gdy spostrzegłem, że od moich ostatnich zakupów cena chleba skoczyła z dwóch kopiejek do czterech rubli. I gdy tak stałem na początku kolejki, targany rozterką, czy mogę sobie pozwolić na ten luksus, piekarz szydził ze mnie, a ludzie z tyłu niecierpliwili się, kiedy pytałem o cenę każdego wypieku. W końcu, po chwili namysłu, zadowoliłem się niewielką bułeczką, która i tak kosztowała mnie cennego rubla, i opuściłem piekarnię w poczuciu winy, że ją kupiłem, choć po pięciu sekundach pochłonąłem ją jednym kęsem, nie oszczędzając nawet okruszków. I wiesz co? Czułem się bardziej głodny niż wcześniej.
Poszedłem do przystani promowej, obliczając w myślach, że przetrwałbym w Samarze dwa dni, zanim skończyłyby mi się pieniądze. W porcie zobaczyłem napis: PRZEPRAWA DO SARATOWA. Zbiło mnie to z tropu. Do Saratowa? Gdzie był ten Saratów?
Popatrz na mapę, Fischel. Widzisz? Spójrz wzdłuż Wołgi... O tu, właśnie tu... Saratów leży około czterystu kilometrów na południowy zachód od Samary. Naprawdę nie miałem pojęcia, gdzie się znalazłem. Musiałem być w tym miasteczku na zachodnim brzegu rzeki o nazwie Pokrowsk – i, jak widzisz, wciąż byłem bardzo daleko od domu.
Nastęna rzecz, która mnie zaskoczyła, to data na bilecie na prom. Było na nim napisane: 2 GRUDNIA. Według moich obliczeń powinno być 17 listopada. Gdzie się podziały dwa tygodnie? Odszukałem w pamięci ostatni dzień, w którym widziałem aktualną datę – było to w październiku, w gazecie sprzedawanej w sklepie w Orsku. Kupiłem wtedy trochę papieru, żebym mógł dalej pisać do Lotte. Był to nawyk, który niczego nie zmieniał, a jednak nigdy z nim nie zerwałem. Listy stanowiły siłę napędową mojej podróży, dlatego codziennie zapisywałem kilka słów na temat moich postępów. Były to zapiski w formie pamiętnika. Brakujące dwa tygodnie stanowiły prawdziwą zagadkę i zacząłem podejrzewać, że musiałem iść przez sen. Nie wiedziałem, że wtedy czerwoni zmienili już kalendarz.
Usiadłem obok pulchnej starszej pani, z włosami zawiniętymi w chustkę z jasnej wełny. Z początku łypała na mnie podejrzliwie, musiałem bowiem przedstawiać sobą obraz nędzy i rozpaczy. Byłem wychudzony, brudny i niedożywiony, z długą, postrzępioną brodą. Ale kiedy tylko odezwałem się do niej grzecznie, zmiękła i nie dało się jej uciszyć. Miała obok siebie dwa kosze – jeden wypełniony cebulą, a drugi z tuszą królika, którego sztywne łapy niezgrabnie wystawały znad brzegu. Była uszczęśliwiona tym, co udało się jej zdobyć. Najwyraźniej znajdowanie pożywienia stało się narodową dyscypliną. Powiedziała, że zna pewną chłopkę, u której zawsze można dostać cebulę. Wstała więc o czwartej rano, przepłynęła Wołgę i szła trzy godziny do jej wioski, a kiedy tam dotarła, okazało się, że podwójnie się jej to opłaciło, bo natknęła się na człowieka, który sprzedawał króliki. Miała zamiar udusić go w potrawce i zrobić ucztę dla całej rodziny. Była urodzoną gawędziarką, dlatego też podczas naszego rejsu przez Wołgę mogłem poznać najnowsze wieści i pogłoski. Najwspanialszą wiadomością było ogłoszenie się przez generała Kołczaka najwyższym władcą Rosji, czy też przynajmniej Białej Rosji, i to, że państwa osi przegrały wojnę. Monarchie środkowej Europy legły w gruzach. Jakież zamieszanie musiało panować w moim kraju! A jednak, mimo trosk, wieści te napełniły mnie nadzieją, że wkrótce będę w domu.
W Saratowie na nabrzeżu zobaczyłem żebrzącego mężczyznę. Miał może dziesięć lat więcej ode mnie i wyróżniał się starym austriackim szynelem i czapką uszanką. Mimo opłakanego stanu ubrania, wyróżniał się zadziwiającą, sztywną elegancją. Nosił sumiaste, zakręcane wąsy, na których mógł się oprzeć pokaźny rzymski nos, a jego palce były zadziwiająco długie i smukłe. Kiedy pasażerowie wysiadali z promu, zwracał się uprzejmie do każdego z osobna: „Tawariszcz, proszę, jedna, dwie kopiejki. Trochę jedzenia. Proszę, tawariszcz”. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Najwyraźniej był to widok, do którego ludzie zdążyli przywyknąć. Za swoje starania został nagrodzony jednym nadgniłym ziemniakiem. Zanim do niego podszedłem, poczekałem, aż wszyscy przejdą.
– Powiedz, przyjacielu – odezwałem się po niemiecku – co tutaj robisz?
Spojrzał na mnie nieufnie.
– To samo, co inni.
– Wypuścili cię?
– A ciebie nie?
– Nie, ja uciekłem ze Srietienska.
– Gdzie to jest? Na Syberii?
Pokiwałem głową. Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, chwycił mnie za rękę i uścisnął ją serdecznie.
– Dobra robota, stary. Jestem Oskar Schmidt.
– Moritz Daniecki.
– Długo tu jesteś?
– Pierwszy dzień na terytorium Sowietów.
– Chłopie, ale cię czeka przeżycie. Chodź ze mną, nie ma sensu tu się kręcić, następny prom dopiero za dwie godziny.
Poprowadził mnie z doków do miasta. Czułem się bardzo nieswojo, idąc zatłoczoną ulicą rosyjskiego miasta i rozmawiając po niemiecku, ale Oskar nie był tym ani trochę przejęty.
– A więc bolszewicy dotrzymali swych obietnic – powiedziałem.
– Oczywiście że tak, żołnierzu, ustawili pod ścianą wszystkich niemieckich i austriackich oficerów, których mogli dostać w swoje łapy, i rozstrzelali... Bo to podobno wrogowie klasowi, czy jakiś podobny nonsens... Potem otworzyli bramy obozów i pozwolili reszcie wędrować po kraju jak włóczęgom. Szczerze mówiąc, wolałbym dalej siedzieć w obozie, tam przynajmniej karmili. Nigdy bym nie podejrzewał, że będzie mi brakować kaszy.
Wybuchnęliśmy śmiechem.
– I nie grozi ci śmierć za to, że jesteś Austriakiem?
Zniżył głos.
– Ludzie są przerażeni i robią to, co bolszewicy im każą.
– Przerażeni czym?
Pociągnął się nerwowo za wąsa, spojrzał przez ramię i pospiesznie zaciągnął mnie do spokojnej uliczki.
– Słyszałeś kiedyś o Czeka? – zapytał.
– Nie.
– To tajna policja, która nie toleruje sprzeciwu. Jak im podpadniesz, to zarżną cię bez procesu. Ostatnio rekwirowali mieszkania w centrum i wysiedlali każdego, kto wyglądał jakby miał trochę grosza na przedmieścia. Upychają ich w piwnicach, a nawet gorzej. Było kilka demonstracji, ale nie potrwały długo, bo czerwona gwardia strzela prosto w tłum. Żebracy są na samym szczycie w hierarchii społecznej. Gdybym nie był cudzoziemcem, to pewnie w przyszłym tygodniu dostałbym daczę – zażartował.
– Czy wszyscy jeńcy wojenni zajmują się żebraniem? – zapytałem.
– Nie, niektórzy walczą z białymi. Widziałem niedawno idący na front pluton Madziarów. Nie wiem, o co chodzi tym cholernym Węgrom, ale chłoną bolszewizm jak gąbka wodę. Będą z nimi jeszcze kłopoty w domu – dodał kpiąco Oskar.
– A nie możemy iść do domu? Przecież wojna się skończyła... Mam rację?
Oskar odparł szyderczo:
– Gdyby życie było takie proste. Jesteśmy pionkami w politycznym starciu buldogów, żołnierzu. Lenin aż się pali do roboty, sądzi, że za rok cała Europa będzie sowiecka. Ja tam tego nie widzę. Ostatnią rzeczą, jaką by chcieli zrobić, to odesłać cię do domu, jeśli dołączyłbyś do międzynarodowej rewolucji i głosił słowo u siebie w kraju.
– Byłbym gotów na wszystko, jeśli wiązałoby się to z otrzymaniem biletu do domu.
– Nie wypuszczą cię, ot, tak sobie, rozumiesz? – powiedział, widząc, jak mi się oczy zaświeciły. – Najpierw zrobią ci pranie mózgu. Dopiero kiedy będziesz chodził, mówił i srał jak Lenin, to cię wypuszczą. To straszne.
– A jednak warto zaryzykować, prawda? Cóż oni mogą takiego nam zrobić? Napchać nam głowy swoimi ideałami? Nie myślałeś, żeby się zgłosić na ochotnika?
– Nie sądzę, żeby ktoś taki, jak ja... No wiesz... Ale... tak, myślałem o tym, choć tylko dlatego, że zdycham z głodu i żebrzę u tych, którzy też głodują. Nie mogę całe życie żywić się zgniłymi ziemniakami. – Zmarszczył brwi i wcisnął sobie ziemniaka do kieszeni. – I pomyśleć, że miałem swojego kucharza!
Gdybym nie odgadł tego wcześniej po sposobie wysławiania się arystokraty i po tym, że zwracał się do mnie „żołnierzu”, teraz wszystko stało się jasne. Wszystko w tym człowieku wskazywało na to, że jest oficerem. Oskar wpatrywał się we mnie opanowany poczuciem winy.
– Chryste, czyżbym się zdradził? Ani słowa, do cholery.
– Nie, oczywiście, że nic nie powiem. Nie obchodzi mnie to.
– Dziękuję. Gdyby się dowiedzieli, powiesiliby mnie i udusili jak wołowinę tafelspitz.
Byłem ciekaw, jak udało mu się uniknąć egzekucji. Miał na sobie szynel i buty szeregowca i pewnie je gdzieś ukradł, ale nie chciał poruszać tego tematu.
– Im mniej wiesz, tym lepiej, a nawet to, o czym teraz myślisz, może nam zaszkodzić. Pamiętaj, nie powiedziałem ci niczego, żołnierzu. Ciesz się swoją ignorancją i nie pytaj o nic więcej.
Noc spędziliśmy w ograbionym mieszczańskim domu, w którym nikt już nie mieszkał. Oskar powiedział, że nigdy nie brakowało mu dobrego lokum: za dnia miał oczy i uszy otwarte i obserwował, w którym domu złożyli wizytę czekiści, po czym wkradał się do niego, co noc do innego – im był okazalszy, tym lepiej. Podzieliliśmy się jego żałosnym ziemniakiem i bochenkiem czerstwego chleba, który kupiłem za ostatnie pieniądze, i omawialiśmy wszystkie rysujące się przed nami możliwości. Do rana zdołałem go przekonać, wbrew jego ocenie, żeby towarzyszył mi do kwatery bolszewików w Saratowie.
– Wyczują mnie na kilometr, Moritz, nie są głupi – powiedział nerwowo, kiedy szliśmy przez miasto.
– A skąd się dowiedzą?
– W taki sam sposób, jak ty. Wystarczyło ci pięć minut. Rasy nie da się schować pod kapotę, żołnierzu.
– Trzymaj głowę nisko i przestań mówić do mnie „żołnierzu”, bo to cię demaskuje. Będzie dobrze, Oskar, tkwiący w tobie chłop tylko czeka, żeby się ujawnić.
Oskar wybuchnął gromkim śmiechem.
– A to dobre, staruszku. Jestem chłopem! Jestem chłopem! Ten cholerny świat stanął na głowie.
Naszą rozmowę przerwały niepokojące odgłosy dochodzące z szarej kamienicy przed nami. Słychać było krzyk kobiety dochodzący gdzieś ze środka. Nagle usłyszeliśmy odgłos pękającej szyby i przed nami spadł na chodnik deszcz szklanych okruchów. Oskar odciągnął mnie na bok i przyspieszył kroku. Kiedy zrównaliśmy się z budynkiem, usłyszałem przytłumione męskie szczeknięcia rozkazów. Spojrzałem w górę na wybite okno i zobaczyłem jakieś poruszenie – mężczyzna w ciemnym, dobrze skrojonym garniturze stał tyłem do framugi, trzymając się zasłon, a kilku innych najwyraźniej go biło. Przyjął uderzenie w głowę i wygiął się w tył, zasłona urwała się pod jego ciężarem, runął z okna, uderzając z głuchym łoskotem o płyty chodnika i odbijając się jeszcze od nich. Zasłona opadła na dół, przykrywając go jak zaimprowizowany całun. Wryło mnie w ziemię. Chciałem już podbiec do niego, ale Oskar trącił mnie w plecy.
– Idź dalej.
Jakiś chłopiec wybiegł z drzwi wejściowych i rzucił się na trupa, opłakując swojego ojca. Nikt nie przyszedł mu z pomocą, nikt się nawet nie zatrzymał. Pospiesznie poszliśmy dalej, nie mówiąc ani słowa, ale kiedy zbliżyliśmy się do wylotu ulicy, odwróciłem się i zobaczyłem, jak trzech cywilów ciągnie kobietę za włosy po ulicy. Zanim zdołałem przyjrzeć się temu, co się dzieje, Oskar wciągnął mnie za róg.
– Nie wchodź czekistom w drogę.
W końcu stanęliśmy na wspaniałym placu wytyczonym za cara. Przy jednej z jego pierzei wznosił się wielki, pomalowany jasną farbą budynek.
– Tam to jest! – wyjaśnił Oskar, choć nie musiał niczego mówić, bo budynek był udekorowany czerwonymi flagami, a przed drzwiami stało dumnie czterech żołnierzy.
Godzinę staliśmy w kolejce, zanim udzielono nam audiencji u pozbawionego uśmiechu komendanta.
– Chcemy wrócić do Austrii, żeby rozniecić tam płomień rewolucji, towarzyszu – oświadczyłem. Aby uczestniczyć w tym szlachetnym zadaniu, mieliśmy otrzymać specjalne przeszkolenie i znaleźliśmy się od razu w pociągu jadącym do Moskwy, wraz z setkami innych jeńców wojennych. Tu nastąpił kres szczerej znajomości z Oskarem. Od tej pory musieliśmy kłamać, nawet między sobą. Staliśmy się bolszewikami, zaprzysięgłymi komunistami, naszą własną policją myśli. Nie mogliśmy sobie pozwolić na pęknięcia w tym wizerunku.
Zakwaterowano nas w walącym się budynku szkoły zawodowej na przedmieściach i prowadzono dla nas wykłady w językach narodowych. Zaczęły się od wojowniczej mowy chudego, gładko ogolonego młodzika o nazwisku Potocki, któremu przysługiwał zaszczytny tytuł Komisarza Edukacji.
– Towarzysze! – zakrzyknął gardłowym głosem. – Bolszewicy są wierni swojemu światu. Walczyliśmy za was i wyzwoliliśmy spod tyranii zwolenników cara. Teraz nadeszła wasza kolej, by walczyć za bolszewików. Jesteście przyszłością rewolucji w Europie. Nie można przecenić waszej wagi. Nauczymy was, jak naśladować towarzysza Lenina w waszych krajach. Będziecie uświadamiać robotników, organizować związki i głosić manifest komunistyczny, by pracujący lud Europy mógł się zjednoczyć w walce z burżuazyjnymi ciemiężycielami. Wy dacie iskrę, która rozpali żagiew...
Spojrzałem na Oskara, ale był zbyt zajęty udawaniem chłopa, żeby zaszczycić mnie uśmiechem. Po przemówieniu on pierwszy poderwał się do oklasków.
Nasi wykładowcy, wśród których było wielu jeńców, byli żarliwi i wygadani. Niektórzy, tacy jak Bela Kun, sami mieli się stać znanymi rewolucjonistami. Zaczynali od podstawowych zasad, nie zostawiając żadnych niedomówień. Kurs rozpoczął się od marksistowskiej analizy biedy i niesprawiedliwości społecznej. Krok po kroku ujawniano przed nami, jak to kapitalizm żerował na ciągłości uciskanej klasy ludzi pracy i w jaki sposób mechanizmy funkcjonowania państwa kumulowały wypracowane dobra w rękach garstki wybranych. Podawano niezbite argumenty i byłem, jak sam się przyznaję, pilnym uczniem. Ale mimo to, że mogłem na wyrywki cytować wielkie myśli Marksa i Lenina, nie miałem do tego przekonania. Nie mogłem pogodzić tej retoryki z tym, co widziałem tam, na ulicy. Nacjonalizacja i przymusowe przesiedlenia skutkowały jedynie powstaniem nowego plebsu, który nie dość, że był uboższy od poprzedników, to jeszcze był prześladowany. Ta tępa tyrania zionęła zachłannością i żądzą odwetu. Kilku bolszewików na szczytach władzy kontrolowało wszystko, nawet nasze słowa i nasze myśli. I szefowie partii nigdy nie głodowali. Nie, wtedy nie przepadałem za komunistami. Nie tak jak teraz. Teraz uważam, że jedynie komuniści mają na tyle odwagi, by przeciwstawić się Hitlerowi. Liberałowie i demokraci pozwolili mu dojść do władzy i jedynie komuniści mogą go powstrzymać.
W tym czasie Oskar i ja prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Oskar w ogóle z nikim nie rozmawiał, spuszczał tylko głowę i wkładał ręce do kieszeni. Nigdy nie zostawaliśmy sami – szkoła była wypełniona po brzegi. Nie było okazji do spokojnej refleksji, żadnych szans na prywatne rozmowy. Dokładnie przyglądano się nam, oceniając entuzjazm i oddanie sprawie. Każde przemówienie, bez względu na to, jak byłoby nudne, dostawało gromkie brawa, podobnie nagradzaliśmy każde zwycięstwo prących na wschód bolszewików. Oskar tak bardzo zapamiętał się w udawaniu, że ramiona gięły mu się z wysiłku, jakby samotnie dźwigał na swoich barkach brzemię całego systemu, który uważał za niesprawiedliwy. I o ile Oskar podupadał, o tyle niedawni pomiatani jeńcy wojenni, mięso armatnie państw osi, zaczęli wyżej nosić głowy.
Kiedy udało mi się ściągnąć spojrzenie Oskara, przyglądał mi się badawczo, jakby się zastanawiał, czy już nawróciłem się na nową sprawę – był jednocześnie przerażony, że go wydam, i wdzięczny, że tego jeszcze nie zrobiłem. Za każdym razem, kiedy wstawałem na zajęciach, krzywił się, pewien, że dzień zdrady zbliża się wielkimi krokami.
W sylwestra zebraliśmy się wszyscy, żeby uczcić nowy rok. Była to jedyna okazja do rozmowy z Oskarem na osobności. Moskwa wypełniła się pijanymi chłopami i żołnierzami czerwonych, którzy fetowali rewolucję. Wałęsaliśmy się bez celu po zaśnieżonych ulicach, aż znaleźliśmy zatłoczoną knajpę. Tam przeznaczyliśmy nasze skromne zasoby finansowe na butelkę wódki. Oskar powiedział mi, że mimo swojego początkowego cynizmu jest teraz prawdziwym bolszewikiem. Nie byłem pewien, czy chciał, żebym w to uwierzył, czy mówił prawdę. Jeśli była to prawda, musiałem uważać – nie chciałem być uznany za zdrajcę i zaprzepaścić szansy na odesłanie do domu, również więc udawałem szczere zaangażowanie. Przez godzinę obaj wychwalaliśmy zdobycze rewolucji, aż Oskar, który wypił dużo więcej ode mnie, upił się i nie był w stanie dalej kłamać. Coś się w nim załamało i jak w przerwanej tamie, wylało się z niego wszystko, co spiętrzało się przez te trzy tygodnie.
– A co sądzisz o tym cholernym komuszym carewiczu edukacji, tym Potockim, co? Szczurzy pysk, nadęty bufon, za kogo on się ma, co? Nie ma kwalifikacji do czyszczenia latryn, że już nie wspomnę, psia jego mać, o wykładaniu historii. Te półgłówki są tak przekonane o swojej wyższości... Dać im trochę władzy i zaczynają zachowywać się jak skończone osły. – Wylazł z niego austriacki oficer! Oskar krzyczał coraz głośniej, a ja błagałem go, żeby mówił ciszej, ale w ogóle mnie nie słuchał. – Że też podpisaliśmy ten cholerny traktat... Zawiśliby wszyscy na suchej gałęzi... Chryste, teraz gryzą się między sobą... Niemcy mogliby tu po prostu wejść... Nie zostawilibyśmy tu kamienia na kamieniu... Na początek pozbylibyśmy się tej całej bandy... Wiesz, co będziemy musieli zrobić, żołnierzu... kiedy tu wrócimy... Ty i ja musimy od razu wrócić do wojska, Moritz, i obalimy tego całego Lenina i jego sługusów.
Za plecami Oskara do baru zbliżył się krępy mężczyzna w fartuchu i szelkach.
– Uważaj, co mówisz, Oskar – ostrzegałem.
– A może ja cię, Moritz, awansuję... Dobry z ciebie chłop... Zostaniesz moim porucznikiem.
Krępy przyglądał się nam z rosnącą ciekawością.
– Nie interesuje mnie wojsko, dostałem za swoje. O, zobacz, Oskar, będą grać – powiedziałem, starając się za wszelką cenę zmienić temat. Do knajpy weszli akordeonista i drugi muzyk z bałałajką i skierowali się do rogu.
– A wiesz ty, kim ja jestem, Moritz?
– Nie chcę wiedzieć, zamknij się.
– Jestem cholernym...
– Chodźmy, towarzyszu, potańczymy sobie.
Zepchnąłem go ze stoika, ale zaplątały mu się nogi i runął na podłogę. Krępy momentalnie się nachylił, podniósł go i posadził przy barze. Muzycy zaczęli grać znaną melodię ludową, aż tłum zafalował i przyłączył się, intonując jej słowa.
– Nalej moim przyjaciołom wódki – Krępy zawołał do barmana.
– Nie, dziękuję, mamy już dość – powiedziałem.
– Nie. Nalegam, jest sylwester, napijmy się razem. – Na szynkwasie pojawiły się trzy wódki. – Za rewolucję! – wydarł się.
– Za rewolucję – powtórzyłem za nim.
Oskar nawet się nie odezwał, ale łyknął stakan wódki na raz, aż mu się oczy zaszkliły. Nasza trójka siedziała w milczeniu przez kilka minut, obserwując hulaszczy tłum.
Wraz ze zbliżającą się północą muzyka stawała się coraz bardziej opętańcza. Na zewnątrz podochoceni żołnierze strzelali z karabinów na wiwat. Poczułem rękę na ramieniu i kiedy się odwróciłem, zobaczyłem robotnicę o rumianej twarzy, która zapraszała mnie do tańca. Ze swoją prostą, kanciastą twarzą i długimi blond włosami wyglądała na typową Słowiankę.
– Wyglądasz jak kupka nieszczęścia – zabełkotała mi do ucha.
– Nikt nie powinien się dziś smucić. Chodźmy potańczyć. – Złapała mnie za dłonie i uśmiechnęła się do mnie. Pokręciłem głową i powiedziałem jej, że nie jestem dobrym tancerzem, ale nie dała się łatwo zbyć i ściągnęła mnie z miejsca.
– Nie bój się o swojego przyjaciela, tawariszcz – powiedział krępy. – Zaopiekuję się nim. Idź, potańcz sobie.
Dziewczyna zaciągnęła mnie w tłum wirujących w tańcu Rosjan. Znała słowa wszystkich piosenek i ryczała je na całe gardło podczas tańca. Na parkiecie wpadaliśmy na inne pary. Przez ściśnięty tłum widziałem, jak mężczyzna rozmawia z Oskarem i poi go wódką. Zrobiło mi się lekko na duszy i usłyszałem, jak sam się śmieję. Melodie stawały się bardziej skoczne, a moja partnerka zaczęła mną obracać coraz szybciej, aż zakręciło się nam w głowach i nie mogąc ustać na nogach, upadliśmy na siebie. Przez chwilę leżeliśmy tak, obdarzając się niezdarnymi pieszczotami. Moja partnerka zarykiwała się ze śmiechu. Wziąłem ją w ramiona i przycisnąłem tak mocno do piersi, że zabrakło jej tchu.
– Co jest? – zapytała na wdechu, a moje oczy zaszły łzami. Nie potrafiłem znaleźć słów, by opisać, co czułem – nie dotykałem kobiety od czterech i pół roku. Jej biust napierał na mnie, mokre włosy przylegały do mojego spoconego czoła. Czułem jej gorący oddech w uchu. Chciałem, żeby to trwało wiecznie. Chciałem ją pokochać. Obudziło się we mnie zwierzęce pożądanie, tak głębokie, że nie byłem go w stanie zmierzyć. Zapomniałem, gdzie się znajduję, i przycisnąłem twarz do jej policzka i zacząłem się łasić, jak kociak ocierający się o swoją mamę. Dziewczyna chichotała, a ja wziąłem jej twarz w dłonie i pocałowałem namiętnie, jakby świat miał się skończyć.
Zapamiętałem tylko kopniak w tyłek. Zanim zdołałem się odwrócić, brodaty zbój złapał mnie za włosy i ściągnął z dziewczyny. Nazwał ją kłamliwą suką. Podniosłem się na równe nogi i przedzierałem się przez rozbawionych gości. Mężczyzna ruszył za mną. Spojrzałem na Oskara, ale on leżał nieprzytomny pod szynkwasem – jego krępy kompan zniknął. Wypadłem za drzwi. Mój prześladowca złapał mnie w połowie opustoszałej ulicy i starliśmy się w śniegu. Nie wiem, który był bardziej pijany, ale zataczając się, wymierzaliśmy niedochodzące celu ciosy, potykaliśmy się i ślizgali na lodzie, aż dzwony zaczęły wybijać północ. Słysząc salwę na wiwat, stanęliśmy na chwilę w bezruchu. Zza rogu wychynęła grupa czerwonogwardzistów po służbie, ze śpiewem na ustach.
– Niech żyje rewolucja i wszystkiego najlepszego w nowym roku, towarzysze! – zakrzyknęli.
Mój prześladowca się cofnął.
– Nie wracaj tu, bo ubiję jak psa – wysyczał i odszedł zygzakiem.
Te przelotne uściski z nieznajomą, nic nieznacząca chwila czułości, wywołały u mnie prawdziwe przerażenie. Jedynym powodem mojego istnienia był pocałunek w łesie w Polsce. Przemierzyłem pół świata, żeby złączyć się z młodzieńczą miłością. Ale kim była Lotte, jak nie bladym wspomnieniem? Trzymałem się kurczowo romantycznej ułudy, a jeśli padła i ta opoka, to co mi pozostało? Tyle się zdarzyło w ciągu tych czterech lat, że prawie nic nie zostało z tego chłopaka znad brzegu Sanu. Nigdy już nie będę tym chłopcem. Właśnie upiłem się, całowałem z Rosjanką i biłem się z jej chłopakiem i przeraziło mnie to, że mogłem posunąć się dalej. Mogłem obudzić się w jakiejś norze z dziewczyną bez imienia u boku. Jeszcze bardziej przerażające było to, że tego typu wydarzenia były dla mnie całkiem normalne i naturalne. Moje życie zmieniło się w pasmo przemocy, chorób i strachu. Żyłem z dnia na dzień, pogrążając się w otępiającej moralnej próżni. Jedyna iskierka nadziei, na której opierała się moja woła przetrwania, a konkretnie pragnienie odświeżenia młodzieńczego związku z dawnych lat, który w najlepszym wypadku składał się z gładkich słów i łatwo wypowiadanych przysiąg, teraz jawiło się tak irracjonalne jak istnienie Boga. Nawet nie wiedziałem, co się działo z moją księżniczką. Jakiej grozy mogła doświadczyć? Jakie męki mogła cierpieć? W umyśle eksplodowała mi straszna myśl. A jeśli Lotte nie żyje? Co będzie, jak przyjadę po pięciu latach do Ulanowa i odkryję, że została rozszarpana przez Kozaków albo Polaków? Co wtedy? Czy po tak długim czasie będę w stanie przyjąć prawdę? Od lat dom przyciągał mnie niezmiennie, a tej nocy poczułem odrazę do niego. Wałęsałem się po ulicach, zdjęty paniką, trzeźwiejąc z każdym krokiem. Byłem przerażony perspektywą powrotu do domu.
Kiedy wróciłem do szkoły, nie mogłem odnaleźć Oskara. Pojawił się rankiem blady i drżący i zupełnie nie pamiętał, co się wczoraj stało. Byliśmy jeszcze wciąż skacowani, kiedy zwołano na poczekaniu wiec w sali wykładowej. Czekało tam na nas dwóch uzbrojonych czerwonoarmistów. Malutki komisarz Potocki wpadł do sali i zakrzyknął.
– Towarzysze, jest między nami zdrajca.
Kursanci rozglądali się z przestrachem po sobie. Poczułem twardy węzeł w żołądku. Oskar siedział zgarbiony, wlepiając wzrok w podłogę. Potocki podszedł do niego.
– Oto generał broni austriackiej armii, baron Oskar von Helsingen. Opowiem wam coś o tym człowieku, towarzysze. Ma posiadłość w Tyrolu i dwór w Wiedniu. Prawda, Oskar?
– Tak – wyszeptał.
– Zostałeś pojmany w Przemyślu, tak?
Oskar pokiwał głową.
– Wiemy o tobie wszystko, Oskar. Przed sprawiedliwością ludową nikt się nie ukryje. Wstawaj.
Oskar wolno podniósł się z miejsca.
– Co masz do powiedzenia?
– Nigdy nie ufaj człowiekowi z gminu – powiedział, wpatrując się wściekle we mnie. Zagryzłem język. Nie ośmieliłem się zaprzeczyć.
Potocki skinął głową i jeden z gwardzistów wystąpił i bez emocji strzelił Oskarowi w głowę.
Wstydzę się do tego przyznać, Fischel, ale twój ojciec pierwszy poderwał się i zaklaskał.
Kiedy nasza indoktrynacja dobiegła końca, zostaliśmy odesłani na granicę naszych państw, ale, ku naszemu przerażeniu, odmówiono nam wjazdu. Powstały nowe państwa. Austro-Węgry rozpadły się na Czechosłowację, Polskę i Węgry, i te nowe państwa odmówiły wzięcia odpowiedzialności za swoich jeńców wojennych. My, dzielni żołnierze, nagle staliśmy się emigrantami. Władze miały obsesję infiltracji komunistycznej. Wielu koczowało przez rok na granicy, szczególnie ci bez dokumentów. Ja miałem szczęście, bo w czerwcu 1919 roku, ponad dwa lata od ucieczki z Syberii, otrzymałem wizę do własnego kraju. Odczekałem tylko miesiąc w Mińsku.
Ale mimo upokorzenia na granicy Polacy wciąż nie chcieli nas przepuścić. Brali nas wszystkich za komunistów i wysyłali do specjalnych obozów, w których przechodziliśmy reedukację. Była to jednak tylko kwestia czasu. Czułem, że jestem tak blisko Lotte, że czuję dotyk jej gładkiej skóry, ale przyznaję, że im bardziej do niej tęskniłem każdą cząstką swojego ciała, tym bardziej byłem przerażony. Dręczyły mnie koszmary, w których stawałem na jej progu, a ona witała mnie z dzieckiem na ręku i mężem u boku. Patrzyła na mnie obojętnie i nie rozpoznawała. Odwracała się do męża, prosząc, żeby dał kilka groszy temu żebrakowi. Wszystko to przeżyłem, czerpiąc siły z marzenia, i teraz bałem się, że marzenie legnie w gruzach i wyłoni się brutalna rzeczywistość. Czy wciąż ją kochałem? Tak myślałem, ale, na swój sposób logika miłości przypomina nieco logikę kolejki. Kiedy czeka się tak długo, nie można z niej wyjść, chyba że zamkną sklep i zatrzasną ci drzwi przed nosem. Czy Lotte mnie kochała? Czasami łatwiej jest nie wiedzieć i żyć nadzieją, niż wiedzieć i żyć prawdą.
Wpis nr 29
Łosoś wykluwa się w strumieniach i rzekach, czasami wysoko w górach. Następnie dryfuje z nurtem i wpada do morza. Tutaj żeruje, ale nie rozmnaża się na pełnym morzu, bo coraz bardziej tęskni za domem. Nigdy nie zapomina zapachu i widoku miejsca, w którym się urodził. Kiedy osiąga dojrzały wiek i jest gotów do założenia rodziny, płynie z powrotem, pod prąd, w głąb lądu. Jest to wyprawa pełna niebezpieczeństw. Po drodze napotyka wiele przeszkód. Wszystkie łososie z herkulesową siłą, wbrew prawom grawitacji, skaczą niezwykle wysoko w górę bystrzy i wodospadów. Kiedy samiec dopływa na swój szczyt i odnajduje dom, pławi się w aromatycznym zapachu żeńskich hormonów, które rozsiane w wodzie, maję go podniecić. Po tak niezwykłej podróży, czyż może być coś słodszego?
W sierpniu 1919 roku zostałem wypuszczony z wojskowego obozu reedukacyjnego, w którym pobyt był równie wspaniały co w tym w Moskwie. Byłem w stanie z przekonującą łatwością błyskawicznie obalić wszelkie marksistowskie dogmaty. Mogłem nawet dowieść, cytując źródła biblijne, że Bóg kochał kapitalistów. Jakże łatwo jest zadowolić wykładowców. Uznano, że nie stanowię już zagrożenia komunistycznego, i mogłem wrócić do domu, do Ulanowa.
Ulice i domy wyglądały tak, jak je zapamiętałem, ale w ciągu pięciu lat, podczas których mnie nie było, mieszkańcy stali się jakby bardziej zmęczeni i starsi. Na ulicach nie było widać dzieci, na placach nie było ani śladu zakochanych, a miejsce iskry w oku zastąpił smutek. Na ulicy minąłem staruszka niosącego bochenek chleba. Zatrzymał się i odwrócił.
– Moritz? – powiedział drżącym głosem.
– Pan Kamiński – wykrztusiłem.
– Mój Boże, ty żyjesz... Witaj w domu. Skąd ten okropny kaszel? Chory jesteś?
Tak się do niego przyzwyczaiłem, że zupełnie zapomniałem o swoim kaszlu. Kamiński przypatrywał mi się. Wyglądał na przerażonego.
– Masz, zjedz trochę chleba... Wyglądasz... – Zakończył jednym słowem: – Staro. Opowiadaj, co się z tobą działo... Gdzie się podziewałeś cały ten czas?
– Byłem na Syberii – odparłem, łapczywie wgryzając się w kawałek chleba.
– Na Syberii? Mój ty biedaku, słyszeliśmy o tych obozach... straszne. A więc wróciłeś wraz z innymi żołnierzami specjalnym transportem. Kilku chłopaków przyjechało z powrotem do Ulanowa, wiesz?
– Nie, nie przyjechałem z nimi. Wróciłem pieszo.
– Z Mińska? Dobry Boże.
– Nie, znad granicy mongolskiej.
Kamiński spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Szczęka mu opadła i przez chwilę nie mógł wykrztusić słowa. W końcu powiedział.
– Masz, weź sobie jeszcze chleba... Weź cały chleb. Twoi rodzice są w Berlinie, Moritz. Wyjechali kilka miesięcy temu. Myśleliśmy, że nie żyjesz.
– A Lotte Steinberg? – Czułem, jak żołądek kurczy mi się w oczekiwaniu na odpowiedź.
– Och, wyjechała przed rokiem. Pojechała do Wiednia.
– Naprawdę... A więc przeżyła. – Byłem rozradowany.
– O tak, żyje i ma się dobrze. Zaręczyła się z jakimś prawnikiem – powiedział wesoło Kamiński.
Nogi ugięły się pode mną. Zatoczyłem się i zacząłem kaszleć jak suchotnik.
– Nic ci nie jest, chłopcze? – zaniepokoił się Kamiński, kładąc mi dłoń na ramieniu.
– Nic. Nie, proszę się nie martwić, czuję się dobrze... Jestem tylko osłabiony – zapewniałem go.
– Chodź, zabiorę cię do lekarza.
– Nie, nie, naprawdę, to tylko ten idiotyczny kaszel. Musi pan przesłać jej pozdrowienia ode mnie i życzyć jej wszystkiego najlepszego... A kiedy ślub? – zapytałem słabym głosem.
– W lutym.
Naprawdę nie pamiętam, co było dalej. Pewnie zemdlałem, ponieważ kiedy się ocknąłem, leżałem na kocich łbach ulicy wśród wszystkich rzeczy, które wysypały mi się z plecaka. Wokół mnie leżały setki listów. Kamiński klęknął przy mnie.
– Musimy zanieść cię do lekarza. Pomogę ci z tym – powiedział, zgarniając listy i upychając je w plecaku. Po chwili zamarł i przyjrzał się listom w swojej dłoni. Potrząsnął z niedowierzaniem głową, a następnie, jakby chciał się upewnić, rozłożył listy leżące jeszcze na ziemi. – Lotte, wszystkie są adresowane do Lotte – wymamrotał z przejęciem.
Nie było sensu wysyłać ich z Rosji, więc je zatrzymałem, co do jednego. Z każdym dniem mój plecak był coraz cięższy. Widzisz tę skrzynkę, Fischel, są tam wszystkie, idź i unieś ją... Widzisz, jaka ciężka? Chcę, żebyś zachował tę skrzynkę, Fischel... żebyś, kiedy będziesz starszy, nie zapomniał mojej opowieści. Im bardziej zbliżałem się do Lotte, tym większe brzemię dźwigałem, aż do dnia, w którym znalazłem się w Ulanowie i nie miałem siły już nieść ich dalej. Lekarz stwierdził u mnie gruźlicę, ale tak naprawdę umierałem z powodu złamanego serca.
Wpis nr 10
Pomyśl sobie o słowiku co nie śpiewa nad ranem.
Pomyśl o motylu, co wciąż skrzydła ma schowane.
Pomyśl o dziecku, które w kołysce płakać nie potrafi.
Pomyśl o łące, co na Marsie jest wbrew geografii.
Pomyśl o poranku, co budzi się bez rosy lśnienia.
Lecz ja bez ciebie – to nie do pomyślenia.
Leo wdrapywał się po schodach do swojej sypialni w Leeds z po kuciem całkowitej klęski. Prawie się nie odzywał, od kiedy ve i Frank odebrali go ze stacji. Frank czuł się winny, bo wiedział, że Leo nauczył się milczenia od niego. Postanowił, że w końcu powie o wszystkim synowi. W ciągu tych kilku miesięcy, kiedy Leo mieszkał gdzie indziej, pracował w jego pokoju przy otwartej starej walizce, przygotowując wszystko, co zamierzał dać swojemu synowi, i w końcu po pewnym czasie był gotów.
Kiedy Leo otworzył drzwi, był zdziwiony widokiem podłogi, na której poustawiano schludnie niewielkie stosy papierów. Na biurku nie było niczego poza zamkniętą brązową walizką ze skóry leżącą pośrodku. Nigdy wcześniej nie widział tej walizki – wyglądała na bardzo starą, miała poobijane narożniki, a skóra łuszczyła się w kilku miejscach – i zastanawiał się, co może być w środku. Rzucił swoje bagaże koło łóżka i omijając papiery, dotarł do biurka. Usiadł i zauważył, że ze środka wychodzi mrówka.
– Eleni – wyszeptał. – Ty już sprawdziłaś zawartość?
Metalowy zamek odskoczył z trzaskiem i Leo wolno uniósł pokrywę. Nozdrza wypełnił mu zapach stęchlizny. Aż zadrżał z ciekawości. To musiał być ten spadek, o którym mówił mu ojciec. Spodziewa! się znaleźć w środku pieniądze lub kosztowności – błyskotki z przeszłości. Ale zamiast tego zobaczył setki starych, pożółkłych kopert. Przeglądając je, zauważył, że niemal wszystkie były zaadresowane do Lotte Steinberg. Na kilku z nich widniało nazwisko Moritz Daniecki. Leo był poruszony. Wziął pierwszą z brzegu kopertę, otworzył ją i wyciągnął list. Wyglądało na to, że był napisany w jakimś wschodnioeuropejskim języku, być może po polsku. Leo spojrzał na dokumenty na podłodze i podniósł jedną stertę. Składała się z kartek papieru. Były to najwyraźniej tłumaczenia listów z walizki, bo zaczynały się od słów: „Droga Lotte”.
– Tato?
Drzwi otworzyły się od razu. Frank, cały w nerwach, stał na zewnątrz.
– Co to wszystko jest? – zapytał Leo.
Frank usiadł na łóżku.
– To są listy miłosne napisane przez twojego dziadka, Moritza Danieckiego. Nazwisko Deakin pochodzi właśnie od Daniecki.
– Skąd pochodził?
– Urodził się w Ulanowie w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym szóstym roku. Teraz jest to miasteczko w południowo-wschodniej Polsce. Ale zmarł w Berlinie w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku.
– Ale zawsze mi mówiłeś, że byłeś zbyt mały, żeby pamiętać swoich prawdziwych rodziców.
– Kłamałem, Leo. Pamiętam ich doskonale. Byłem przy ojcu, kiedy zmarł.
– Nie wiedziałem, że pochodzisz z Polski.
– Ja nie, urodziłem się w Berlinie w tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym roku, ale w domu mówiliśmy po polsku, znam nawet trochę jidysz.
– Jidysz?
– Jestem Żydem, Leo.
Leo poczuł, jak płyty tektoniczne Ziemi poruszają mu się pod stopami.
– Jak więc się tutaj znalazłeś?
– Przypłynąłem na statku z Hamburga.
– Razem z mamą?
– Nie. Przyjechałem sam. Było to dokładnie dwudziestego dziewiątego sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku... Kilka dni później zaczęła się wojna. Statek, którym płynąłem, był pełen żydowskich dzieci, takich jak ja. Moja mama i bracia zostali...
Leo uniósł z niedowierzaniem brwi.
– Tak, miałem dwóch braci, Dawida i Izaaka... Izaak miał tylko trzy lata... Mieli przypłynąć następnym statkiem, ale statek nie odpłynął, bo wybuchła wojna...
Frankowi głos się załamał i zakrył twarz dłońmi. Nagle stanął w hamburskich dokach. Mama ściskała go na pożegnanie. Nie mógł sobie przypomnieć jej twarzy, ale uścisk pamiętał doskonale. Mały Izaak rozglądał się zadziwiony, nie rozumiał, co się działo, a Dawid płakał, bo chciał wejść na pokład tego dużego statku z bratem, ale mama mówiła, że jest za mały. Frank pamiętał, jak mówił jej, że się boi.
– Nie ma się czego bać – powiedziała, ale jej zmarszczone czoło i zapłakane oczy mówiły co innego. – Obiecuję ci, że za tydzień do ciebie dołączymy.
Leo położył dłoń na ramieniu Franka.
– Mów dalej, tato – powiedział łagodnie.
– Kiedy dotarłem do Anglii, umieszczono mnie w domu pewnej rodziny w Leeds... Mówię „rodziny, choć w rzeczywistości były to trzy żydowskie panie w średnim wieku – wszystkie stare panny... Nie poznałeś ich, bo zmarły w latach sześćdziesiątych. Należały do pokolenia, którego mężczyźni zginęli w pierwszej wojnie światowej. Były zachwycone, że mogą zająć się chłopczykiem, ale miały ze mną ciężko. Widzisz, codziennie czekałem na mamę, byłem przekonany, że przyjedzie, tak jak mi obiecała, i widziałem ją na każdym rogu ulicy.
– Musiało być ci bardzo ciężko – Leo się zamyślił.
Frank westchnął i podszedł do okna.
– Tak, było mi smutno, ale po kilku tygodniach zacząłem czuć do niej złość. Dlaczego nie przyjechała? Myślałem, że może byłem niegrzeczny i moja mama chciała się mnie pozbyć. Stare panny powiedziały mi, że to dlatego, że wybuchła wojna, która wkrótce się skończy, ale nie dostałem od niej ani listu, ani żadnej wiadomości. Musisz pamiętać, Leo, że wtedy nie mieliśmy pojęcia, co Niemcy robią z Żydami. Czułem się całkowicie opuszczony. Później było jeszcze gorzej, bo posłano mnie do szkoły, a ja nie znałem ani słowa po angielsku. Dzieci w klasie wyżywały się na mnie, gdyż byłem Niemcem, czyli, według nich, wrogiem.
– I co zrobiłeś?
– Każdą chwilę poświęcałem na naukę angielskiego, doskonaląc akcent, żeby nikt się nie dowiedział, że jestem Niemcem. Robiłem tak przez całą wojnę, a w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku dostałem list z Czerwonego Krzyża, w którym napisano, że moja mama i bracia zginęli w Auschwitz.
Leo poczuł dreszcze.
– Tato, dlaczego mi nie powiedziałeś? I dlaczego zmieniłeś nazwisko na Deakin?
Frank opuścił głowę, zawstydzony.
– Nie tylko nazwisko, Leo. Kiedyś nazywałem się Fischel Daniecki. Gdy dostałem list o śmierci mamy, przeżyłem szok, ale kiedy się otrząsnąłem, odrodziłem się jako Anglik. Było to, jak sądzę, tchórzostwo, ale bycie Żydem kojarzyło mi się wyłącznie z nieszczęściem mojej rodziny. Bałem się, żeby znów nie spadło na mnie, i nie ufałem nikomu. Przepraszam cię, Leo, wiem, że powinienem był ci to powiedzieć lata temu, ale od kiedy pamiętam, miałem nawyk ukrywania przeszłości. Na początku, by uniknąć prześladowania, a potem, żeby unikać bólu. Z biegiem czasu coraz trudniej było mi się pozbyć tego nawyku. Gdyby nie twoja matka, pewnie byś tego teraz nie słyszał.
Leo wpatrywał się w ojca. Było tego za dużo jak na jeden raz. Czuł się tak, jakby zanurkował w równoległy wszechświat, w którym wszystko wygląda tak samo, ale rzeczywistość przedstawiała się zupełnie inaczej. A jego ojciec, którego zawsze uważał za nijakiego i lekko irytującego, zmienił się w człowieka o niezwykłej przeszłości. Dziwactwa Franka, jego delikatność, lęki, ustępliwość i milczenie nagle nabrały nowego wymiaru. Leo instynktownie wstał i z całej siły objął ojca. Wystarczył jeden synowski uścisk, żeby przywołać pół wieku żalu, złości, frustracji i wypierania się własnej tożsamości. Frank wybuchnął płaczem i łkał niekontrolowanie, tak jak wtedy, gdy był małym chłopcem, odwrócił się od mamy i wszedł na pokład statku. Wreszcie mężczyzna i chłopiec spotkali się po latach. Frank i Fischel zostali zjednoczeni.
Frank wyjął chusteczkę i wytarł oczy.
– Przepraszam cię, Leo. Nie powinienem płakać.
– Dlaczego nie?
Na to pytanie Frank nie znalazł już gładkiej odpowiedzi.
– Chciałem ci opowiedzieć o twoim dziadku. Tak naprawdę, to on mnie o to prosił. Chcesz, żebym mówił dalej, czy wolisz się rozpakować i coś zjeść?
– Nie, nie! Proszę, mów dalej. Jak zacząłeś, to chcę, żebyś skończył, zanim się rozmyślisz i zamilkniesz na następne dwadzieścia pięć lat.
Frank się roześmiał.
– Dobrze. To było tak... Nie wiem, od czego mam zacząć.
– Powiedziałeś, że byłeś przy nim, kiedy zmarł.
– Tak, zmarł w sypialni naszego domu we wschodnim Berlinie trzydziestego listopada. Trzy tygodnie po nocy kryształowej. Jego zakład meblarski został spalony, a ojca aresztowano razem z innymi Żydami. Mniej więcej w tym czasie przestałem mówić... Pewnie z przerażenia. Wrócił dwanaście dni później, posiniaczony, pobity i z ogoloną głową. Został zabrany do obozu pracy – było to przed obozami śmierci, ale stanowiło ostrzeżenie przed tym, co nastąpiło później. Strasznie podupadł na zdrowiu, mimo to jednak wrócił do domu z niezłamanym duchem. Nie miał w zwyczaju narzekać. Być może idealizuję go teraz, ale bez względu na to, co by się nie stało, zawsze miał uśmiech dla swoich dzieci. Kiedy stanął w drzwiach, wyglądało, jakby normalnie wrócił z pracy – uniósł czapkę, żeby pokazać nam swoje „nowe uczesanie”, i bylibyśmy zdumieni, gdyby się nie roześmiał. Jego falujące, błyszczące włosy zostały zredukowane do nierówno powycinanej szczeciny. Były to straszne czasy, ale on starał się nas uspokoić. „Nie martwcie się, pamiętajcie, że nad chmurami zawsze świeci słońce”. Często tak mówił, aleja mu nie wierzyłem, i nie sądzę, żeby wtedy sam w to wierzył. Tego dnia musiało go wszystko bardzo boleć, ale starał się nie okazywać, że cierpi, choć na drugi dzień nie wstał z łóżka i zaczął znów kaszleć i pluć krwią. Nie rozumiałem, co się działo. Pytania cisnęły mi się na usta, ale wciąż się nie odzywałem, więc kołatały mi się pod czaszką jak nietoperze w stodole. Dlaczego świat nas nienawidził? Dlaczego mój ojciec musiał odejść? Dlaczego chorował? Dlaczego musiał całymi dniami leżeć w łóżku. Dlaczego mama nie pozwalała mi go za często odwiedzać? Byłem na nich wściekły i zdolny wyłącznie do myślenia o sobie. Milczenie było moją zemstą. Mierził mnie cały świat.
Wtedy, w dniu, w którym umarł, wezwał mnie do swojej sypialni. Byłem w głębi ducha bardzo poruszony, że chce ze mną mówić, ale udawałem, że mnie to nic nie obchodzi. Siedział na poduszkach, a z czoła ściekał mu pot. Obok jego łóżka znajdowała się miednica z wodą i flanela. Stała na stole, który sam zrobił – zrobił wszystkie meble w domu. Taki miał talent, potrafił robić piękne rzeczy z niczego. Była to umiejętność, którą nabył podczas swojej tułaczki. Słyszeliśmy przez całą noc, jak kaszle, gorzej niż zwykle. Mama mówiła, że ma uszkodzony kręgosłup i za słabe kości, by dalej dźwigały ciało.
Uśmiechnął się do mnie szeroko i przywołał mnie do siebie. Wziął mnie za rękę i uścisnął ją. Miał dłonie lepkie od potu. Następnie wskazał mi krzesło stojące pośrodku pokoju – również jego dzieło. Wskoczyłem na nie, siadłem na brzegu i machałem nogami. Powiedział, że jego czas ucieka i chce mi opowiedzieć swoją historię. Chyba wiedziałem, że umiera, ale była to ostatnia rzecz, do jakiej chciałem mu się przyznać.
Sapał, świszczał i kaszlał przez cały czas. Bardzo często krztusił się i chusteczką wycierał usta z flegmy, po czym prosił mnie, żebym podawał mu spluwaczkę, do której wykrztuszał żółć z gnijącego żołądka. Była to paskudna, czerwono-zielona ciecz, która rozsiewała tak okropną, gryzącą woń, że aż odwracałem głowę z obrzydzeniem. Dla małego chłopca odkrycie brzydoty i ułomności ojca jest szokującym doświadczeniem. Byłem samolubny. Najpierw nie było we mnie współczucia, ale wraz z nastaniem popołudnia stan jego zdrowia pogorszył się na moich oczach i zacząłem się naprawdę o niego martwić.
Mój ojciec był urodzonym gawędziarzem, ale najbardziej mnie uderzyło to, że zwracał się do mnie jak do dorosłego. Oszczędził mi wstydliwych szczegółów, a choć były w tej opowieści fragmenty, których nie rozumiałem, podał to w taki sposób, że z czasem zacząłem wszystko pojmować. Sądzę, że opowiadał tę historię nie tylko mnie, ale również powtarzał ją dla siebie. Jakby chciał dokonać oceny swojego życia, zanim się z nim pożegna.
Już po chwili opowieść wciągnęła mnie na tyle, że zapomniałem o złości. Widziałem, że się męczy, ale im dłużej opowiadał, tym chętniej słuchałem, co było dalej. Głos mu słabł i coraz częściej przerywał, żeby wziąć głębszy oddech. Kaszel się nasilał i ojciec coraz częściej pluł krwią. Zdaje się, że pod koniec zamierzał zrobić przerwę i odpocząć, aleja nie chciałem odejść od jego łóżka. Chciałem, żeby skończył.
Nie wiem, jak długo opowiadał, prawdopodobnie przez cały dzień. Również mnie nie pozwalał odpocząć i dawał rozmaite zadania – a to coś przynieść, a to podać wodę czy opróżnić spluwaczkę. Po południu poprosił mnie, żebym przyprowadził mu Dawida i Izaaka. Oczywiście byli za mali, żeby zrozumieć, o czym mówi, ale sądzę, że po prostu chciał ich jeszcze ostatni raz zobaczyć. Izaak zasnął na łóżku koło niego. Leżał tak, aż mój ojciec umarł.
Pod koniec bardzo kaszlał i pluł, ledwie go słyszałem, a czasami skrzeczał, jakby sama śmierć przemawiała jego ustami. Co jakiś czas nabierał głęboko powietrza i sądzę, że to z powodu kłucia w nerkach. Wybałuszał oczy i twarz robiła mu się czerwona, ale nie skarżył się i nie narzekał. Czekał, aż fala bólu przeminie, i mówił dalej z taką swoją zawziętą determinacją. Trudno było to znieść – w głębi duszy wiedziałem, że śmierć traci cierpliwość i nie da się zwieść i nie odejdzie z pustymi rękami. Traciłem swojego tatusia, mojego bohatera – wciąż byłem w wieku, w którym chłopcy wielbią swoich ojców. Zacząłem się bać, chociaż robiłem, co mogłem, żeby tego nie okazać. Ale choć wiedziałem, że bardzo cierpi, i mimo że mówił mi co jakiś czas, że chce skończyć później, naciskałem go i zmusiłem do opowiedzenia wszystkiego do samego końca. Chciałem tylko wiedzieć, co było dalej.
– Czy skończył opowieść? – zapytał Leo.
– Prawie – wyszeptał Frank.
– I co powiedział, tato?
– Nie zapamiętałem szczegółów, ale, dzięki Bogu, dał mi to – powiedział Frank, wskazując na listy. – Może byś je przeczytał, Leo? Tam jest wszystko. Ułożyłem je chronologicznie. Każdy stos to jeden miesiąc. Nie musisz ich wszystkich czytać, jeśli nie masz ochoty, ale mógłbyś spróbować, bo masz wiele jego cech. Nie zaglądałem do nich od lat, ale kiedy zacząłem je tłumaczyć, bardzo mnie to wciągnęło. Mój ojciec był niezwykłym człowiekiem. No już, zacznij czytać! – Frank ścisnął ramię Leo i wyszedł z pokoju.
Przez następnych kilka dni Leo zaczytywał się listami. Były tak żywe i wzruszające, że czuł, że dostąpił zaszczytu wejrzenia w duszę dziadka – mógł wejść w jego skórę i szczegółowo go poznać. Pływał w rzekach tęsknoty, zatapiał się w niewyobrażalnym bólu i prażył się w promieniach nadziei, która pchała Moritza przez całą Rosję. Leo do niedawna czuł się jak jednowymiarowa drobina w czasie, bez przeszłości czy przyszłości, ale teraz miał i kontekst, i historię. Zapuścił korzenie, które sięgały głęboko w ziemię. Korzenie, które zatrzymają go na miejscu i pomogą krzepko stanąć przeciw nieszczęściu, które było gotowe zmieść go z powierzchni ziemi.
Wpis nr 46
Albatros królewski może przekroczyć wiek sześćdziesięciu lat, ale kiedy uderza w konkury, jest bardzo młody i nie osiągnął jeszcze dojrzałości płciowej. Zaloty są czułe, choć grzeczne, i trwają cztery lata. Kiedy ptaki już odnajdą swojego partnera, łączą się na całe życie. Nie zawsze jednak mogą być razem. Czasami muszą się rozdzielić na rok, ale zawsze wracają na tę samą poszarpaną skałę, na której po raz pierwszy spotkały swojego partnera. Ich więź jest nierozerwalna przez długie życie i bez względu na to, dokąd samotnie podróżują, zawsze się odnajdują po jakimś czasie.
Leo czytał listy, siedząc sam w salonie, kiedy zaczął dzwonić telefon. Zignorował go – już prawie kończył i nie chciał, żeby mu przerywano – ale kiedy włączyła się automatyczna sekretarka i usłyszał głos Hannah, rozpacz w jej głosie zmusiła go do wysłuchania wiadomości.
– Halo? Państwo Deakin? – powiedziała. – Staram się skontaktować z Leo. Muszę z nim pilnie pomówić... Mój... ee... Nie... Cóż... to bardzo ważne... Nie wiem, gdzie się teraz podziewa. Proszę go poprosić o telefon. A tak w ogóle, tu Hannah...
– Cześć, Hannah, jestem – zawołał Leo, kiedy podniósł słuchawkę z widełek. – Nic ci nie jest? Słyszę, że jesteś zdenerwowana.
– Zmarł mój tato... Dziś rano... O Boże... Tak bardzo go kocham... Nie wiem, co mam robić – szlochała.
– Gdzie jesteś, Hannah?
– W jego domu w Richmond.
– Posłuchaj, złapię najbliższy pociąg i dojadę do ciebie jak najszybciej – uspokajał ją Leo.
– Leo?
– Tak?
– Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że czytam twój pamiętnik.
– Mój notatnik? – zapytał Leo, nie rozumiejąc.
– No wiesz, ten czerwony.
– Ale ja go wyrzuciłem.
– Wiem. Po imprezie, kiedy zobaczyłeś mnie z tym facetem. Wiem, że byłeś zły, i martwiłam się o ciebie, dlatego poszłam za tobą do domu. Zobaczyłam, jak schodzisz i wyrzucasz go do śmieci, ocaliłam go więc.
– Dziękuję ci, ale nie czytaj go, to żenujące. Same bzdury.
– Nie, wcale nie, Leo! To najpiękniejsza książka, jaką czytałam w życiu. Przepraszam, powinnam była cię najpierw zapytać. Miałam zamiar ci go oddać, ale jakoś się nie złożyło. Nie skończyłam jeszcze, przeglądam go sobie, czytam wpisy niechronologicznie.
– W porządku, Hannah, jak chcesz, zatrzymaj ten notatnik.
Leo postanowił zabrać kilka ostatnich listów do Londynu. Moritz już prawie wrócił do Ulanowa. Leo bardzo chciał się dowiedzieć, co było dalej, ale nie mógł zawieść Hannah. Wrzucił kilka ubrań do plecaka i wybiegł z domu.
Kiedy wyszedł, Frank uśmiechnął się do Eve. Leo już zaczął dostrzegać cel w życiu. Dziedzictwo zaczęło wywierać na niego magiczny wpływ.
– Jak się czujesz? – zapytała Eve.
– Tęsknię za rodzicami – powiedział Frank. – Codziennie o nich myślę. Biedna Hannah.
– Ty jesteś biedny – wyszeptała Eve, przytulając się do niego.
– Tak, bardzo biedny – westchnął Frank.
– Nie wierzę, że to zrobiłeś, kochanie. Po prostu poszedłeś do niego i mu powiedziałeś. Wspaniale.
Uścisnęła go z dumą.
– Eve?
– Tak.
– Kocham cię.
– Dlaczego?
– Tak, dlaczego? – powtórzyła z cierpkim uśmiechem na twarzy.
Frank zastanowił się przez chwilę.
– No... ee... Z wielu różnych powodów.
– Ale z jakich? Nigdy nie mówiłeś?
– Nie? – wymamrotał.
– Nie, Frank. Wiesz, że nie mówiłeś.
– Nie, chyba nie... Chyba nadszedł czas, że powinienem. – Odkaszlnął i się skrzywił. Eve wbiła w niego wzrok, przyszpilając go do sofy. Frank wziął głęboki wdech. „Powiedz to wreszcie!” – powtarzał w głowie, starając się desperacko okiełznać kotłujące się pod czaszką myśli. „Dlaczego kocham Eve? Co składa się na to, że Eve to Eve? Gdyby jutro jej zabrakło, czego byłoby mi brak, a czego bym żałował?”. – Kocham cię, ponieważ... Kocham cię, bo nie korzystasz z miejskich toalet i... Dlatego, że dajesz mi kuksańca, jak chrapię, i każesz mi zjadać wszystko z talerza... O, i znajdujesz dziwną przyjemność w wyciskaniu wągrów...
Eve się zaśmiała.
– Nie... wcale nie żartuję – powiedział poważnie Frank. – Chcę powiedzieć, że przywykłem do tych rzeczy. Dzięki nim wiem, że cię kocham... Znaczy, niespecjalnie lubię nawyki innych, ale twoje tak. Ale kocham cię również, ponieważ troszczysz się o mnie i ponieważ jesteś dla mnie strasznie słodka, a ja nie wiem, dlaczego, bo niełatwo jest ze mną być. I, oczywiście, dałaś mi Leo, kiedy zaś patrzę na was razem, to uważam, że jesteś najlepszą matką pod słońcem... I cierpliwie czekałaś, aż opowiem mu tę historię. Czasami, Eve, podejrzewam, że masz serce z czekolady i złota, bo nie mam pojęcia, jak udaje ci się to, że jesteś taka... taka kochana. – Przerwał i spojrzał na nią zaskoczony. Te słowa, które były zupełnie do niego niepodobne, zamieszały mu w sercu jak kij w puszce na wpół zaschniętej farby, i był poruszony skutkiem, jaki na nim wywarły.
– Dziękuję ci, Frank. – Eve chciała, żeby mówił dalej. Mogła tego słuchać cały dzień, bo zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie jeszcze tak komplementowana.
– Chcę iść z tobą do łóżka – powiedział nagle Frank.
– Mój Boże, Frank, to do ciebie niepodobne.
– To jak będzie?
– A wiesz, że to doskonały pomysł.
Wpis nr 91
Afrykańskie orły rybołowy szybują razem, wzlatując na nieprawdopodobne wysokości. Wtedy samiec podlatuje jeszcze wyżej i unosi się przez chwilę nad samicą, zapewne ciesząc się jej urodą. Następnie opuszcza dziób i rzuca się pionowo w dół z niezwykła prędkością, kierując się w stronę partnerki.
W idealnie dobranym momencie samica przewraca się w powietrzu na grzbiet i tak szybuje. Samiec wchodzi w nią. Zwierają się szponami i lecę w dół wirując w powietrzu. Pędzą w stronę ziemi w nieprzytomnym uścisku i w chwili, w której wydaje się, że uderzą o ziemię, rozłączają się i rozpościerają skrzydła. Razem lądują i ponownie startują, żeby znów wzlecieć w niebo.
Przez kilka następnych skwarnych dni Leo pomagał Hannah i jej młodszemu bratu, Edowi, w uporaniu się ze stertą oficjalnych pism, polis ubezpieczeniowych, wyciągów bankowych i dokumentów związanych z pogrzebem, które zawsze pojawiają się po czyjejś śmierci. Odwiedził ich wikariusz z kościoła parafialnego w Surrey, na którego cmentarzu leżała mama Hannah. Tylko raz spotkał ojca Hannah, Alana – było to na pogrzebie jego żony. W odróżnieniu od swojej żony, Alan był zażartym ateistą i do kościoła chadzał jedynie podczas ślubów i pogrzebów, albo wtedy, kiedy kościół był zabytkowy, a on przebywał na wakacjach. Misja wikariusza polegała na zebraniu informacji o Alanie, żeby mógł wygłosić stosowną mowę nad trumną w kościele. Wszyscy wiedzieli, że była to ostatnia rzecz, której życzyłby sobie Alan, a jednak była to również ostatnia posługa, jaką otrzyma przy pochówku, skoro chciał być pochowany wraz z żoną. Wikariusz taktownie wypytywał o imiona członków rodziny Alana, o jego zasługi i pasje. W pewnej chwili Hannah zakryła usta dłonią i spuściła wzrok i Leo widział, że próbuje ukryć rozbawienie. Wikariusz mężnie brnął dalej, ale Hannah zaczęła otwarcie chichotać. W końcu wikariusz wybąkał coś przepraszająco na temat biletu parkingowego i wyszedł.
– Co cię tak rozbawiło? – zapytał Leo.
– Wyobraziłam sobie, jak tato spogląda z góry, jak pijemy herbatkę z wikarym, i zaśmiewa się do łez. I kiedy starałam się przestać o tym myśleć, tym bardziej mnie to bawiło. A najdziwniejsze jest to, że gdybym się nie śmiała, to musiałabym się rozpłakać.
Na pogrzebie mowa wikarego była nieco pusta i bezbarwna, a wszystkie odniesienia do Jezusa Chrystusa wydawały się frazesami nie na miejscu tym, którzy znali Alana. Hannah odczytała ulubiony wiersz ojca, autorstwa Teda Hughesa, a organista amator pastwił się nad jakimś elżbietańskim rekwiem. Leo siedział z tyłu kościoła i wsłuchiwał się w deszcz bębniący o dach. Czy zawsze pada na pogrzebach?
Drzwi kościoła otworzyły się ze skrzypieniem, Leo poczuł lekki powiew chłodnego powietrza i czyjąś przemoczoną obecność u swojego boku. Był to Roberto.
– Och, Leo – wyszeptał. – Miałem nadzieję, że cię tu zastanę. Co u ciebie?
– Wszystko dobrze, a u ciebie?
– Nienawidzę pogrzebów. Musimy pogadać. Sądzę, że znalazłem to, czego szukałeś. – Roberto uśmiechnął się promiennie i zaczesał do tyłu mokre włosy.
– Ja już niczego nie szukam.
– Dałeś sobie tylko na jakiś czas spokój. Ludzie tacy jak ty zawsze szukają odpowiedzi.
– Może i tak.
– Wciąż jesteś na mnie zły?
– Nie. Po prostu różnimy się od siebie.
– Albo jesteśmy tacy sami, ale kroczymy innymi ścieżkami. Być może nasze przeznaczenie odchodzi od siebie i styka się tylko na skrzyżowaniach – zamyślił się Roberto.
Leo brakowało rozmów z Roberto, który – mimo swoich dziwactw – był nieodparcie interesującą osobą.
Pogrzeb umarł śmiercią naturalną, co prawdopodobnie wywołało ulgę u nieboszczyka. Kiedy tylko trumna została opuszczona do ziemi obok trumny matki Hannah, Hannah zdała sobie sprawę z bezmiaru tragedii. Żałobnicy tłoczyli się pod parasolami, przypominając sobie, że ostatnio stali w tym miejscu piętnaście lat temu. Ich wzrok spoczywał na nagrobku obok. „Sophie Johnson z domu Lucas, urodzona w 1943, zmarła w 1978. Ukochana matka i żona. Dla wszystkich, których znałaś, byłaś prawdziwym natchnieniem”. Hannah i Ed stali przy grobie, trzymając się za ręce jak dwójka zagubionych dzieci, a łzy ciekły im po policzkach. Trumna zagłębiła się w ziemi, zwolniono liny, wymamrotano modlitwy, rzucono kwiaty i pierwsza garść ziemi spadła na trumnę.
Matka i ojciec, żona i mąż, połączyli się ponownie.
Leo wyłuskał Roberto z tłumu i odciągnął go na bok.
– Chodź, pójdziemy na kawę.
Znaleźli spokojną kawiarnię przy głównej ulicy, gdzie mogli się napić i porozmawiać.
– A zatem, co masz dla mnie? – zapytał Leo.
Roberto parsknął śmiechem i zlizał pianę ze swojego cappuccino.
– Wspaniały eksperyment przeprowadzony przez Francuza o nazwisku Alain Aspect. – Uniósł solniczkę w jednej i pieprzniczkę w drugiej dłoni, po czym w rytualnym geście uderzył jedną o drugą.
– Kiedy dwie cząsteczki zderzają się lub całują, o tak, a potem odbijają się od siebie, dzieje się coś dziwnego. Można by podejrzewać, że po zderzeniu te cząsteczki odskoczą od siebie i będą funkcjonować osobno. – Umieścił solniczkę i pieprzniczkę na dwóch krańcach stołu. – Ale nie. Aspect dowiódł, że choć cząsteczki te oddzielają się w przestrzeni, to zachowują się tak, jakby były dalej połączone w magiczny sposób. Uzyskał to przez „zawirowanie” jednej z dwóch cząstek, zauważając, że druga również momentalnie „wiruje” w tym samym kierunku. A kiedy mówię „momentalnie”, to dokładnie znaczy to „w tym samym momencie” – nie ma ani milionowej części sekundy opóźnienia. Znajdują się w całkowitej harmonii.
– A co się dzieje, jeśli cząstki się nie „pocałowały”? Co wtedy? – zainteresował się Leo.
– Wtedy są całkowicie niezależne. Pocałunek jest podstawą tego eksperymentu. – Roberto się zaśmiał. – Przypuśćmy, że stół jest wszechświatem, a sól jest na jednym jego krańcu, pieprz zaś na drugim. Nawet przy takiej dużej odległości działa ta zasada. Wystarczy zakręcić solą i pieprz od razu reaguje.
– A to co oznacza?
– Cóż, od czasu wielkiego wybuchu cząsteczki zderzają się ze sobą, tworząc sekretne związki. Istnieją cząstki we mnie skoligacone z cząstkami na Słońcu. Ty masz w sobie cząstki, które swego czasu tańczyły razem z cząstkami Eleni. Aspect dowiódł, że choć te cząstki znajdują się o miliony kilometrów świetlnych od siebie, to wciąż tańczą razem. Są jak kochankowie, jak ty i Eleni. Rozdzieliła was śmierć, a jednak łączą was wciąż niewidzialne nici.
– Jak się nazywa ten eksperyment?
– Uczucie na odległość. Jest to najlepsze wyjaśnienie miłości, jakie może dać fizyka.
Leo został z Hannah i Edem w Richmond przez kilka dni, które upłynęły im na przejrzeniu rzeczy ojca i spakowaniu ich do pudeł. Rodzeństwo postanowiło wystawić dom na sprzedaż i podzielić się majątkiem. Żadne z nich nie czuło się na siłach, by zostać w tym domu. Przez długie wieczory rozmawiali o życiu i śmierci i o ich znaczeniu. Poruszali tematy związane z religią, mitem, poezją i wszystkimi dziedzinami, które mogły rzucić jakieś światło na to zagadnienie. Dyskutowali na temat losu, reinkarnacji i nieba. Doszli nawet do fizyki kwantowej, którą Hannah wcześniej w ogóle się nie interesowała.
– Co sobie myślałeś, kiedy zaczynałeś prowadzić zapiski w tym notatniku? – zapytała Hannah.
– Nie wiem... Kiedy zacząłem pisać, nie wiedziałem, czego szukam, ale pod koniec zdałem sobie sprawę, że staram się udowodnić, że istnieje miłość.
– Ale ty wiesz, że istnieje. Chryste, ty powinieneś o tym wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny!
– Tak, ale po śmierci Eleni to mi nie wystarczyło. Musiałem uwierzyć, że miłość potrafi zwyciężyć śmierć, ponieważ gdyby tak nie było, Eleni znikłaby na dobre, jaki więc byłby sens życia w ogóle? Wszystko od tego zależało.
– Dlaczego zatem wyrzuciłeś notatnik?
– Bo dostrzegłem głupotę swojego postępowania. W końcu udowodniłem jedynie, że mam depresję, że się łudzę i kocham nieboszczkę.
– Cóż, na mnie zrobiło to wrażenie i strasznie spodobały mi się te zwierzątka podczas godów na zdjęciach, które wyrywałeś z książek z biblioteki. Nieco pikantne, ale słodkie.
Leo odnajdywał w sobie siłę. Odnajdywał ją dla Hannah. Cała nieporadność, jaka cechowała ich wcześniejsze kontakty, rozpłynęła się i na popiołach starej przyjaźni zakwitła nowa. Czasami rozmawiali całą noc, sącząc wino, bo Hannah nie była w stanie pójść spać i zostać sama ze swoimi myślami. I Leo czekał, aż zapadnie w sen na kanapie nad ranem, po czym delikatnie przykrywał ją kocem.
Po dziesięciu dniach Leo już chciał wracać do Leeds i porozmawiać z ojcem. Przeczytał wszystkie listy i nie wiedział, co ma o tym myśleć. Lotte miała wyjść za mąż w Wiedniu, a Moritz zachorował na gruźlicę. Jego ostatni list był smutną diatrybą człowieka, który porzucił wszelką nadzieję. Był to najbardziej nieszczęsny list Moritza „pisany do śniegu”.
Dlaczego Moritz przestał pisać? Czy jego żarliwość wygasła, a wielka miłość życia pozostała niespełniona? Może już nigdy nie spotkał Lotte Steinberg? Cóż więc Leo miał wynieść z tej historii, skoro kończyła się w ten sposób? Moritz przemierzył cały kontynent dla swojej miłości, co samo w sobie było piękne. Czy Lotte zdawała sobie z tego sprawę, czy nie, to ona pomogła mu przeżyć wielką wojnę i ogrzewała go na Syberii. Ale musiało być w tym coś więcej. Jego ojciec musiał mieć jakiś powód, żeby dać mu te listy. Leo zastanawiał się, jak by zareagowały jego wnuki, czytając opowieść swojego dziadka. Jak wyglądałaby jego opowieść? Jak to ująć obiektywnie, z góry? Jak by się czuły, widząc go teraz? Dostrzegałyby również piękną historię miłosną z tragicznym zakończeniem, widziałyby też człowieka, który starał się, jak mógł, odzyskać swoje życie, co mu się nie udało, i teraz był złamany, na krawędzi rezygnacji. Krzyczałyby na niego, żeby znalazł gdzieś w sobie siłę, otworzył serce i nie poddawał się.
Leo wzniósł oczy do nieba. „Niemożliwe, dziadku!” – powtarzał raz po raz. Nachylał się, obejmując dłońmi kolana, i nieświadomie stukał nogą w podłogę. Wyobraził sobie siebie jako jednego z tych aniołków, które widział bliski śmierci Moritz, jednego z cherubinków z przyszłości, które podniosły dziadka na duchu. „Proszę, nie rezygnuj z niej, dziadku! – zachęcał go cicho. – Idź dalej, myśl o przyszłości, pomyśl o tacie i o mnie. Nie jesteś sam, wszyscy jesteśmy z tobą, podążamy tą samą drogą. Widzimy, jak łosoś płynie na północ, żeby znaleźć miejsce tarła, i jak wieloryb woła do swojej partnerki, znajdującej się dwieście kilometrów dalej w oceanie: «kocham cię», i jak węgorz przemierza Atlantyk, by złożyć ikrę, a niezwykłe arktyczne rybitwy co roku przemierzają cały świat, żeby łączyć się w pary. Proszę, posłuchaj mnie. Nie jesteś sam na tej planecie pędzącej przez wszechświat, samotność to złudzenie. Pozwól sobie pomóc. Wstań, idź dalej, idź dumny, wyprostowany! Niech nic cię nie zatrzyma”.
Ed wracał do pracy, ale Leo czuł, że Hannah nie jest gotowa, żeby zostać sama. Przekonał ją, by wzięła jeszcze tydzień wolnego i pojechała z nim do domu jego rodziców. Wiedział, że rodzice powitają ją serdecznie, jak witali wszystkich jego przyjaciół. W pociągu Leo opowiedział jej historię dziadka – od początku do ostatniego listu z Ulanowa – i był zaskoczony, jak wiele szczegółów sam zapamiętał. Nigdy nie miał w sobie żyłki do gawędziarstwa, ale widząc, jakie wrażenie wywarła na Hannah jego opowieść, zastanawiał się, czy w tej starożytnej formie przekazu nie tli się jeszcze dawna magia. Zauważył też, jaki skutek wywiera na nim samym opowiadanie tej historii. Nigdy nie miał w zanadrzu ciekawych opowieści, nigdy nie czuł siły narracji tętniącej w ludzkiej duszy. Bo choć historia nie miała jeszcze swojego zakończenia, on już czul, że należy do niego. Była to jego opowieść, jego ojciec, jego dziadek – i napełniało go to dumą. Poczuł się jak artysta malarz, któremu dano zupełnie nową paletę barw. I aż zachwiał się pod naporem kolorów, jakie miał teraz do dyspozycji. Odnalazł rytm i wdzięk w opowiadaniu, odkrył niuanse i wartkość akcji, smakował brzmienie każdego słowa pojawiającego się na jego ustach, które wywoływało emocje, jakich nie był w stanie przekazać. I kiedy skończył w miejscu, w którym rozżalony Moritz umierał w 1919 roku na gruźlicę, westchnął i powiedział tęsknie:
– Wiódł tak wspaniałe życie. Szkoda, że nie mogę się cofnąć w czasie i go poznać.
– A może jest to możliwe – odparła Hannah – w snach. Zawsze mi mówiłeś, że Eleni żyje w twoich snach, a teraz, po śmierci taty, wiem, co miałeś na myśli. Może można wejść w jego sny w strumieniu światła i przyciągnąć go bliżej.
Leo uśmiechnął się, bo myślał o tym samym.
– Wiesz co, Hannah Johnson? – zachichotał.
– Co?
– Za dużo myślisz.
– To przypadłość tych, którzy utracili kogoś bliskiego.
Frank i Eve promienieli radością.
– Wyglądacie kwitnąco – zauważył Leo, kiedy przyjechali. – Co wy tu wyrabialiście?
Frank posłał Eve ukradkowe spojrzenie.
– Nic takiego, my tylko... Hm...
– Pracowaliśmy w ogrodzie – Eve pospieszyła z pomocą.
– A tak, w ogrodzie – powtórzył Frank.
– Och! To fantastycznie – powiedział Leo.
Eve wyjęła dla Hannah łóżko polowe, ale powiedziała, że nie wie, gdzie maje postawić. Mogło stać albo w pokoju Leo, albo w salonie – jak wolą. Hannah stwierdziła, że jeśli Leo nie będzie miał nic przeciwko temu, to wolałaby spać w jego pokoju, bo wciąż nie chce zostawać sama. Eve zajęła się łóżkiem, a Frank nastawił wodę na herbatę. Leo zauważył, że ślimak wpełznął na szybę. „Wróciłaś, Eleni?”
Kiedy później usiedli razem przy herbacie w salonie, Leo zaczął zadawać pytania, które od kilku dni nie dawały mu spokoju.
– Jak to się stało, że Moritz przeżył, i co było z Lotte?
– Co masz na myśli? – zapytał Frank.
– W Ulanowie przestał pisać listy. Nie wiem, co było potem.
– Ach, rozumiem... Tak, oczywiście, głuptas ze mnie... Wyjaśnię ci zaraz... Bo, widzisz, w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku Lotte musiała uznać, że mój tato nie żyje. Czerwony Krzyż wystawiał listy jeńców wojennych, również ze Srietienska, i pewnie go na nich nie było. Musiała bardzo rozpaczać po nim, sądząc, że zginął. Po dwóch latach jej ojciec uzgodnił shidduch, umówione małżeństwo, z bogatym wiedeńskim prawnikiem, a ona na to przystała...
Wpis nr 42
Żółw jest dziwnym stworzeniem. Ma tak niezwykle ciężką skorupę, że utracił poczucie szybkości. To prawdziwy cud, że zwierzę z tak ciężką skorupą może w ogóle otworzyć się na zaloty. A jednak zawsze znajdzie się sposób na skruszenie nawet najtwardszego serca. Żółwica w końcu unosi skorupę i dopuszcza partnera do siebie...
Poszedłem do mojego kuzyna Mońka i przez trzy miesiące leżałem bez ducha w łóżku... Fischel, zaschło mi w gardle... Po daj mi, proszę cię, wody... Ojej... przepraszam... stłukła się? Weź miotłę i szmatę... Ostrożnie, nie stań na szkło... Powiedziałem, żebyś przyniósł miotłę... Fischel, proszę... Nie mam siły, żeby... Dobrze, niech będzie po twojemu, ale zaczynasz mnie złościć.
Wciąż miałem te listy i jedyne, co mi przyszło do głowy, to wysłać je do niej. Wysyłałem jej kilka dziennie, w takiej kolejności, jak je pisałem. Bóg jeden wie, co by sobie pomyślała, dostając setki listów od człowieka, o którym nie wiedziała, że wciąż żyje. Pewnego dnia odpisała.
Moritz, mój drogi!
Poruszyły mnie Twoje listy. Nie wiem, czy jestem Cię w stanie tak kochać, jak Ty kochasz mnie. Muszę zobaczyć Twoją twarz. Minęło tyle czasu. Proszę, przyjedź do mnie.
Lotte
Wściekłem się, kiedy przeczytałem ten list. Trzy zdawkowe zdania. I tyle? Usiadłem przed lustrem i wpatrywałem się w pokrytą bliznami twarz, którą „musiała zobaczyć”, i przeklinałem ją:
– Chcesz zobaczyć moją twarz? Co to ma znaczyć?! – krzyczałem. – A kiedy zobaczysz, jaki jestem wycieńczony przez suchoty, zmarnowany, plujący krwią, czy wtedy mnie pokochasz? Czyż nie zrobiłem dla ciebie dość? Czyż nie poświęciłem dla ciebie swojego życia? Nie, nie pojadę do ciebie, przebyłem wystarczająco długą drogę. Teraz ty się wysil. Ty przyjedź do mnie.
Podarłem ten list jak krnąbrne dziecko i wrzuciłem do ognia.
– Już mi nie zależy! – krzyczałem. – Jestem za słaby, nie podniosę się z łóżka. No dalej, wyjdź za wiedeńskiego snoba, nie dbam o to. Będzie ci beze mnie lepiej, on przynajmniej doczeka się wnuków. Złamałaś obietnicę, nienawidzę cię, Lotte Steinberg, nienawidzę! Och, co ja mam robić?
Rzucałem się na łóżku i tłukłem w materac, aż spostrzegłem, że zachowuję się idiotycznie. Ciało mi zwiotczało i zacząłem się wpatrywać tępo w ogień. Po dłuższej chwili zapadłem w sen, łkając z żalu nad sobą.
Był to tydzień wypełniony napadami furii i otępienia, ocen i ataków paniki. Ulanów stracił swój urok, mój dom rodzinny zajmowali okoliczni chłopi, kilku krewnych, jacy mi zostali, jak kuzyn Moniek, planowali wyjazd, a Polska została zaatakowana przez Rosjan. Z ciężkim sercem wyruszyłem znów w drogę, niepewny, dokąd zmierzam, wiedząc jedynie, że z czasem droga da mi odpowiedź. Mogłem oczywiście pojechać pociągiem, ale to nie było to samo, potrzebowałem czasu na przemyślenia. Droga zawiodła mnie przez Czechosłowację do Wiednia. Jakiś głos podpowiadał mi, że muszę ostatni raz zobaczyć Lotte przed wyjazdem do Berlina i odszukaniem rodziny... Ach... Przepraszam... Chwileczkę... Trochę trudno mi mówić... Mieszkała przy wyłożonej kocimi łbami, spokojnej uliczce w zachodniej części miasta. I stał tam, nie tak okazały, jak to sobie wyobrażałem, mały wiedeński dom. Było to piątego lutego 1920 roku, tydzień przed jej ślubem. Tego wczesnego wieczoru zapadł już zmrok i w powietrzu było czuć chłód. Okiennice zamknięto już na noc, aleja widziałem światło przez szpary w deskach... Przepraszam cię na chwilę... Ach... Spluwaczka! Dziękuję... Stałem przez dłuższą chwilę, wpatrując się z przeciwnej strony ulicy w jej drzwi. Wystarczyło tylko zapukać i moja podróż dobiegnie końca, przynajmniej będzie to jakieś rozwiązanie. Stałem jak pal wbity w ziemię. Po drodze z Ulanowa przygotowałem sobie przemowę, tak dobierając zdania, żeby odzwierciedlały moje uczucia. Codziennie powtarzałem je i ulepszałem. Wyobrażałem sobie różne scenariusze tego spotkania i na każdy z nich miałem gotową odpowiedź. Teraz powtarzałem te słowa raz za razem, jak student stojący przed salą egzaminacyjną. Trzęsły mi się ręce, miałem kolana jak z waty, a słowa, tak gładkie jeszcze godzinę temu, teraz brzmiały pusto i sztucznie. Między mną i tymi drzwiami rozwarła się bezdenna przepaść. Stałem jak wryty i nie mogłem się ruszyć. Wpatrywałem się w drzwi, zastanawiając się, kto mieszka za nimi. „A co będzie, jak mnie odrzuci?” Przez ponad pięć lat marzyłem o tej chwili, teraz zaś czułem, jak krew odpływa mi z serca niczym wycofujące się wojsko.
Kątem oka zobaczyłem mężczyznę przemierzającego ulicę pod ciężarem wielkiego pakunku. Miał niewielką bródkę i wyglądał na osobę przeświadczoną o swoim znaczeniu. Podszedł wprost do drzwi Lotte i dwukrotnie głośno zapukał. Usunąłem się w cień i patrzyłem, jak drzwi wolno się otwierają... Proszę, poczekaj, poczekaj... Ach... Tak, wytrzyj, grzeczny chłopiec... Była to matka Lotte. Miała włosy spięte ściśle w kok, na których, wyraźniej niż to zapamiętałem, było widać pasma siwizny. Była ubrana w długą, elegancką zieloną suknię. Zdawała się poruszona przybyciem tego dżentelmena.
– Zrobiłem wszystkie poprawki, jakich sobie pani życzyła – powiedział, podając jej ostrożnie pakunek.
– Dziękuję panu. Dziękuję bardzo Herr Klein. Lotte będzie zachwycona.
Mężczyzna skłonił się uprzejmie.
– Zawsze do usług, Frau Steinberg – powiedział uniżenie. Pożegnali się i mężczyzna poszedł dalej w swoją drogę.
Podejrzewałem, co było w pakunku, i dłużej nie mogłem tego znieść. Odwróciłem się na pięcie i odszedłem. Przy wylocie ulicy zmieniłem zdanie i zawróciłem. Chodziłem kilkakrotnie w ten sposób – tam i z powrotem. Były to żałosne rozterki. Wszystko przemawiało za tym, żebym nie wystawiał się na ryzyko upokorzenia, przyzwoitość wymagała, bym nie mieszał Lotte w głowie na tydzień przez ślubem. W końcu jednak dziesięć tysięcy przebytych kilometrów sprawiło, że podjąłem decyzję. Były to najtrudniejsze kroki w całej mojej wyprawie. Powietrze zgęstniało jak woda, serce mi waliło – to było nie do pomyślenia. Mosiężna kołatka na niebieskich drzwiach przykuła mój wzrok. Uniosłem drżącą dłoń, chwyciłem kołatkę i uderzyłem mocno o drzwi. Pani Steinberg otworzyła je, a przy lustrze w korytarzu zobaczyłem stojącą za nią Lotte przymierzającą suknię ślubną. Myślę, że serce stanęło mi na chwilę.
Pani Steinberg nie poznała mnie od razu i zapytała, czego sobie życzę. A ja tylko wpatrywałem się w Lotte... Nie mogłem wykrztusić słowa... Nie była dziewczyną z moich marzeń. Zmieniłem ją, przeinaczyłem przez te wszystkie lata. Rozjaśniłem jej włosy, wyżej umieściłem kości policzkowe, okryłem melancholią. W rzeczywistości miała ciemniejsze włosy, była delikatniejsza, bardziej uśmiechnięta. Dopiero po chwili rozpoznałem w niej tę dziewczynę znad brzegu Sanu. Teraz była inną osobą, tak uroczą, tak doskonałą w tej białej sukni. Dziwne, że zobaczyłem ją wcześniej w sukni ślubnej niż jej narzeczony. Chciałem zawołać ją po imieniu, ale nie byłem w stanie poruszyć językiem. Wtedy odwróciła się od lustra i spojrzała w moją stronę, a kiedy jej wzrok spoczął na mnie, chciałem się wyprostować i uśmiechnąć, zgiąłem się jednak, opadłem na próg i zapłakałem. Czułem się tak wycieńczony, zmęczony, ale, co gorsze, również porzucony i zapomniany. „Co ja tu robię, dlaczego się tak umartwiam?”. W końcu pani Steinberg rozpoznała mnie, wymamrotała coś i odeszła.
Ale Lotte poznała mnie od razu. Przez dłuższą chwilę ani słowo nie padło z naszych ust, żadne się nie poruszyło, nawet nie oddychało. Nie mogłem znieść jej spojrzenia pełnego współczucia. Jej oczami widziałem, jak zbrzydłem, jak upadłem, i było mi strasznie wstyd. Poczułem się upokorzony, niegodny. Byłem jak skazaniec czekający od dawna na egzekucję, której chwila właśnie nadeszła – wszystko miało się teraz rozstrzygnąć, raz na zawsze. W głębi duszy wiedziałem, że to koniec, że trudy wędrówki ocaliły moje życie, lecz nie miłość. Nic nie mogłem więcej zrobić, podniosłem się i czekałem – mój los był w rękach Lotte. Pragnąłem tylko, żeby mnie szybko odprawiła, odesłała gestem dłoni. Nie mógłbym znieść protekcjonalnej układności. Widzę, jak otwiera usta. Chce coś powiedzieć...
– Moritz – wyszeptała. – Wróciłeś do domu...
W jej głosie była taka czułość... Och, jej głos. Poczułem, jak przechodzi mnie prąd, i po tym krótkim zdaniu wiedziałem, że była moja, że jest moja i że zawsze będzie. Rzuciła mi się w ramiona. Serce ruszyło galopem wraz z jej sercem... Jak dwa dzikie konie... Następnie całowaliśmy się jak dzieci, tak jak wtedy nad brzegiem Sanu.
Wciąż ją kocham. Zawsze... Cii... , Izaak... W końcu się obudził... Słodki chłopaczek. A teraz posłuchajcie mnie obaj: Życie to podróż i nie jest potrzebna ani władza, ani bogactwo, by ją przeżyć, ale z miłością w sercu można przetrzymać każdą śnieżną nawałnicę. Twoja mama i ja możemy dać wam jedynie to, czego potrzeba, żeby uczynić ją piękną. Kochamy was nad życie. Niech ta opowieść będzie twoim dziedzictwem...
– Tatusiu?
Wpis nr 103
Każda chwila bez miłości
Jest chwilą straconą
Tasso
Przygotowania do ślubu nabierały tempa, kiedy przyszedł pakiet listów. Możesz sobie wyobrazić szok, Leo? Moritz wrócił zza grobu. Lotte nie mogła uwierzyć, że Moritz żyje, bo straciła już wszelką nadzieję. A listy zaczęły przychodzić – całe stosy, tygodniami. Wywarły na niej niesamowite wrażenie, z każdej strony wylewała się jego miłość do niej. Życie wywróciło się do góry nogami. Co miała robić? Rozesłano już zaproszenia. Pewnego dnia poszła do ojca i błagała go, żeby odwołał ślub. Najpierw się wściekł, ale przypomniała mu o obietnicy, jaką jej dał, że będzie mogła poślubić Moritza, jeśli wróci żywy z wojny. W końcu się zgodził, ale pod jednym warunkiem – że poczeka, aż go zobaczy, zanim zdecyduje się go poślubić.
Wielu żołnierzy straciło na wojnie rozum i nie było w stanie przystosować się do normalnego życia. Nie chciał utracić córki dla jakiegoś wariata. Suknia ślubna była już jednak zapłacona i wszyscy, łącznie z nim, mieli nadzieję, że się przyda.
Wydawało się, że minął wiek, kiedy Moritz w końcu pojawił się w Wiedniu. Kiedy Lotte zobaczyła go w drzwiach, przeraziła się jego wyglądem. Był wyniszczony i brudny. Wyglądał znacznie starzej, ale choć był wychudzony, wciąż miał coś w sobie, co przykuwało uwagę. W końcu przemierzył pół globu, żeby do niej wrócić. Była pełna podziwu dla niego. Kiedy go objęła, drżał jak nowo narodzone jagnię, a później zauważyła, że zostawił ślady rąk na jej sukni, ale miała to gdzieś, bo wiedziała, że nikt nie będzie jej kochał tak jak Moritz. Udowodnił to po tysiąckroć. Pobrali się miesiąc później.
Po śmierci mojego taty miałem problemy z zaśnięciem i prosiłem mamę, żeby mi o nim opowiadała. Sądzę, że sprawiało jej przyjemność wspominanie go przez jego opowieści, bo zyskał mityczny wymiar. Zawsze zaczynała tak: „Pewnego dnia twój tatuś, wielki Moritz Daniecki... ” Powiedziała mi, że mój tato był najbardziej niezwykłym i uczuciowym mężczyzną, jakiego znała. Sprawił, że proza życia potrafiła zmienić się w cud. Trudno było go nie kochać. – Frank westchnął i potrząsnął głową. – A więc, proszę, Leo. To teraz twoja opowieść. Niech ci służy.
Leo podniósł się z miejsca i podszedł do okna.
– Nie mogę wprost uwierzyć, że mu się udało... Moritzowi się udało, poślubił Lotte... Moją babcię.
– Tak – potwierdził Frank. – Ale przecież wiedziałeś. Powiedziałem ci, jak wsadzała mnie na statek.
– To prawda, mówiłeś o swojej mamie, ale nie zdradziłeś, jak się nazywała. Nie byłem pewien.
Przez całe życie Leo krążył wokół otwartej studni przeszłości Franka. Nigdy wyraźnie nie zakazywano mu zadawania pytań, a jednak dorastał, wiedząc, że nie należy drążyć tego tematu. Frank żył jak linoskoczek na linie, który nie waży się spoglądać w dół, i coś w jego nacechowanym wrażliwością zachowaniu ostrzegało bliskich, żeby nie naciskali. Wszystko było już teraz za nimi i Leo zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nigdy nie poznał swego taty.
– Panie Deakin, jednego nie rozumiem – odezwała się po chwili Hannah. – Dlaczego tak długo uciekał pan przed tą opowieścią?
– Bo nie mogłem oddzielić opowieści od żalu i poczucia winy, które czułem.
– Poczucia winy? – zdziwił się Leo.
– Sądziłem, że mój ojciec umarł tej nocy, ponieważ zmusiłem go do dokończenia opowieści. Mało tego, patrzyłem w milczeniu, jak kona. Wyrzucałem sobie, że nie chciałem się odezwać, że nie powiedziałem mu, że go kocham, że nawet się z nim nie pożegnałem. I wtedy, kiedy moja mama wsadziła mnie na statek, później zaś sama nie przypłynęła, tak jak obiecała, myślałem, że się na mnie gniewa za zabicie taty. Wiem, że brzmi to idiotycznie, ale...
– Nie, wcale nie, tato! – przerwał mu Leo. – Ze mną też tak było. Nie mogę sobie wybaczyć, że prosiłem Eleni, żeby przejść na przód autobusu. Była już w połowie pojazdu, kiedy przywołałem ją do siebie. Podeszła do mnie, bo nigdy nie potrafiła mi odmówić.
– Cóż, już to, że to mówisz, oznacza, że jesteś lepszym człowiekiem niż ja – powiedział Frank. – Nie chciałem, żeby ktokolwiek wiedział, jaki byłem podły. Kiedy poznałem Eve i ty się urodziłeś, pomyślałem, że jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Ale mój żal skręcał się jak węzeł w moim wnętrzu i czułem jego niezwykły ciężar, nie chciałem więc ci tego przekazywać.
Leo pokiwał głową.
– Wiem, tato. Może dobrze, że z tym zaczekałeś. Dobrze, że usłyszałem to teraz. – Podszedł do Franka i uściskał go. – Kocham cię, tato. To wielkie szczęście, że cię mam.
Hannah zagryzła usta i uciekła wzrokiem w bok. Czuła się przytłoczona, jakby się dusiła, i nagle skoczyła na równe nogi i wybiegła z pokoju do ogrodu. Leo chciał ruszyć za nią, ale Frank go powstrzymał.
– Ja z nią pomówię, Leo – odezwał się stanowczo i wyszedł za Hannah do ogrodu. Leo uniósł brwi ze zdziwienia, spojrzał na matkę i oboje wybuchnęli śmiechem.
– Niech mnie! – wykrzyknął Leo. – Nagle zmienił się w Johna Wayne’a.
– Albo po prostu w Fischla Danieckiego – zasugerowała Eve.
Atmosfera w salonie zelżała trochę. Eve tak bardzo przyzwyczaiła się do głuchej ciszy, jaka zawisła nad jej domem, że kiedy jej zabrakło, zastanawiała się, jak mogła to tak długo znosić. Frank usiadł w ogrodzie na ławce obok Hannah i objął ją ramieniem.
– Ciężko być sierotą, co? – powiedział miękko.
– Tak.
– Gdziekolwiek się teraz znajdują, patrzą na ciebie z góry – zapewnił ją.
– Czy ból kiedyś ustępuje, panie Deakin? – zapytała Hannah.
– Nie całkiem, ale w jakiś sposób życie zaczyna się na nowo, teraźniejszość zagłębia się w pamięci i łatwiej jest to znosić. Jak sądzisz, co oni mogą tam, na górze, razem robić?
Hannah zastanowiła się przez chwilę.
– Pewnie chodzą na długie spacery. Uwielbiali to robić.
– Tak i jestem pewien, że twój tato opowiada twojej mamie, co robiłaś i jak jest z ciebie dumny.
– Hm... A potem popracują trochę w ogródku. Kiedy dorastałam, nie widziałam w tym nic szczególnego. Było to nudziarstwo, któremu moi rodzice oddawali się w każdy weekend.
Frank pokiwał głową.
– Kiedy ma się dzieci, człowiek bardziej się interesuje tym, co rośnie – powiedział.
Hannah rozejrzała się po ogrodzie, zatrzymując wzrok na jego porośniętych ziołami rabatach i dobrze utrzymanym trawniku. Frank i Eve najwyraźniej spędzali dużo czasu, pielęgnując swój kawałek natury.
– Nie wpadnij w pułapkę, w którą ja wpadłem – ostrzegł ją Frank. – Moja mama wsadziła mnie na statek, żebym mógł być wolny. Ale teraz wiem, że przez całe życie cierpiałem z tego powodu. Dotarłem do punktu, w którym tak bardzo oddaliłem się od swoich uczuć, że nawet nie podejrzewałem, że jakieś się jeszcze we mnie tlą. Naprawdę wierzyłem, że zapanowałem nad nimi. Dopiero kiedy zobaczyłem, jak Leo zamyka się w sobie, zrozumiałem, co ja sam mam w sobie. Czy mówię coś bez sensu?
Hannah pokręciła głową. Wróciła myślami do dnia, w którym Leo opacznie zrozumiał jej zaczerwienienie, i do tej okropnej kolacji, podczas której oskarżył ją, że chowa się za swoim uśmiechem. Bardzo ją to dotknęło. Wróciła do domu i pytała samą siebie, czy to prawda, po czym musiała przyznać, że miał rację: po śmierci matki nie dopuszczała nikogo blisko siebie.
– Nie, panie Deakin. To, co pan mówi, ma głęboki sens – powiedziała.
– Nie możesz się ciągle zwracać do mnie tak oficjalnie. Proszę, mów mi Frank, i chcę, żebyś wiedziała, Hannah, że jeśli jest coś, co mogę dla ciebie zrobić, to zrobię to z ochotą. Jak będziesz chciała porozmawiać na jakikolwiek temat, to dzwoń do mnie o każdej porze, a jeśli będziesz się chciała gdzieś zatrzymać, drzwi naszego domu zawsze stoją przed tobą otworem.
– Dziękuję. Naprawdę dziękuję za te słowa, panie Dea... To znaczy Frank – uśmiechnęła się Hannah.
Wpis nr 5
Cesarska ćma może wyczuć zapach swojego partnera z odległości dwóch kilometrów. Hipnotyzuje go jej bardzo wyraźny zapach i przyciąga partnera ku niej.
To cholerstwo jest naprawdę niewygodne – gderała Hannah.
– Bardziej przypomina hamak niż łóżko. Czuję się tak, jakbym spała w torbie na zakupy. Już lepiej odpoczęłabym na leżance fakira.
– Dobra już, dobra, zamieńmy się – zaproponował Leo, odrzucając kołdrę.
– Nie, nie miałabym serca pozbawiać cię łóżka, Leo. Nie możemy spać na twoim we dwoje?
Była to niewinna propozycja i Leo odebrał ją jako taką.
– Cóż, chyba tak, ale moje też nie jest za duże.
– Przytulimy się i jakoś to będzie. Ile lat ma to łóżko połowę? – zapytała, kładąc się obok Leo.
– Powiedzmy w ten sposób: pamiętam brata mojej mamy, jak na nim spał. Miałem wtedy cztery czy pięć lat i łóżko nie było nowe.
– Jezu, to antyk. Powinien być w muzeum.
– W muzeum łóżek polowych?
– Tak, właśnie gdzieś tam.
Długa cisza.
– Leo, o czym myślisz?
– Myślałem o Eleni. Zastanawiałem się, dlaczego wciąż za mną wszędzie podąża. Jakby chciała czegoś ode mnie.
– Naprawdę?
– Tak, przyszło mi do głowy, że nie może zasnąć w spokoju, dopóki nie zrobię tego, czego ode mnie chce. A może to ja trzymam się jej kurczowo i zatrzymuję ją. Oboje stoimy na ziemi niczyjej, niezdolni naprawdę istnieć.
– A co ty byś chciał od niej, gdyby ona żyła, a ty nie?
– Chciałbym, żeby była szczęśliwa.
– A jak miałaby to osiągnąć?
Leo zamyślił się na chwilę.
– Sądzę, że musiałaby kochać i być kochaną w taki sam sposób, w jaki my się kochaliśmy. Nie widzę innego wyjścia. Kiedy ktoś doświadczył podobnego uczucia, jak może być szczęśliwym, nie czując go znowu.
– Ale nie byłbyś zazdrosny?
– Byłbym, straszliwie, ale czymże jest moja zazdrość wobec jej szczęścia?
– Może ona chce tego samego dla ciebie. Może nie odejdzie, dopóki nie zobaczy, że jesteś szczęśliwy.
– Nie sądzę, że mógłbym pokochać kiedyś kogoś tak, jak kochałem Eleni.
– A skąd wiesz? Może zdołałbyś pokochać kogoś mocniej niż Eleni, gdybyś sobie na to pozwolił.
– Nie wiem. Musiałaby to być niezwykła kobieta.
– Ktoś taki jak twój dziadek, który poszedłby za tobą na koniec świata?
– To dopiero połowa. Ja też musiałbym być gotów to dla niej zrobić.
– Leo, jak myślisz, co się z tobą stanie, jak nie znajdziesz nikogo?
– Będę bardzo smutnym starym człowiekiem. W rzeczywistości już jestem bardzo smutnym młodym człowiekiem, niewiele się zatem zmieni.
– Hm, ja też. Też jestem smutna. Lepiej więc, żebyś sobie kogoś znalazł, żeby Eleni mogła odejść w spokoju.
– Ale gdzie?
– Nie wiem – Hannah westchnęła. – Po prostu nie wiem. Ale przemyślę to.
Leo przewrócił się na swojej połowie łóżka i objął Hannah.
– Słodkich snów.
Leżeli tak przytuleni na wąskim łóżku Leo. Żadne nie spało.
– Leo?
– Tak.
– Słyszysz te hałasy?
– Tak.
– Co to takiego? Jakby biły się dwa kocury.
– To mama i tato się kochają.
– Mój Boże, czy tak jest zawsze?
– Nie robili tego, odkąd sięgam pamięcią.
– Jejku, to dobranoc.
– Dobranoc.
– Leo?
– Tak.
– Wiesz, na co mam ochotę?
– Na co?
– Mam ochotę zadzwonić rano do pracy i rzucić tę robotę.
– O!
– A potem chciałabym odbyć długi spacer, jak twój dziadek.
– Dobry pomysł. Mogłabyś pójść do Bradford.
– Leo?
– Tak.
– Masz rację, nie ma sensu chodzić. Gdzie masz atlas?
– Na półce.
– Mogę włączyć światło?
– Jeśli musisz.
Hannah wstała, przeszła przez pokój, znalazła atlas i wzięła go ze sobą do łóżka.
– Co ty robisz, Hannah?
Otworzyła atlas na stronie z mapą fizyczną świata i wzięła spinkę do włosów z nocnego stolika.
– Zamknę teraz oczy, a ty odwrócisz atlas, żebym nie widziała, gdzie jest góra, a gdzie dół.
– Co ty robisz, Hannah?
– Obracasz?
– Tak.
– Dobrze, to jedziemy. – Dźgnęła spinką w atlas i otworzyła oczy. – Gdzie wypadło? – zapytała.
– Filipiny.
– A dokładnie gdzie?
– Na wyspę o nazwie Mindoro.
Hannah otworzyła oczy i sprawdziła mapę.
– Hm... Nigdy w życiu nie pomyślałabym, żeby pojechać na Filipiny. Ciekawe, jak tam jest.
– Nie mam pojęcia – odparł Leo.
– Dobrze, jutro zarezerwuję lot.
– Odbiło ci.
– Dziękuję bardzo.
– Czy możemy teraz wyłączyć światło? – zapytał Leo.
– Tak, przepraszam.
– Dobranoc, Hannah.
Coś się zmieniło, bo serce Leo tłukło się jak oszalałe. Nie miał pojęcia, dlaczego. Mogło to być cokolwiek: kontakt kolana z jej udem albo pozostałości historii dziadka wciąż kołaczące się w głowie. A może to sprawka Hannah? Czyżby wyczuwał zmianę w jej nastawieniu wobec niego? Cokolwiek to było, wyraźnie to czuł. Być może był to wolny elektron siejący spustoszenie w jego uczuciach, nawiązujący niewidoczne więzy z kolegami na drugim krańcu wszechświata. Jeśli elektron nagle zaczyna wirować, to czy wie, dlaczego? Czy wie, jakie wydarzenie na drugim krańcu wszechświata wywołało to zjawisko? Czy gdy pieprz zaczyna wirować, to wie, że sól też wiruje, czy też po prostu dostaje dziwny impuls, taki, jaki Leo teraz odczuwał, i zastanawia się, skąd się on pojawił? Co wszechświat starał się mu przekazać w tej chwili? Kiedy tak leżał w ciemności i zastanawiał się nad tym, poczuł, jak wizja ze świdrującą jasnością gorzeje w nim, jakby świat ujawniał przed nim wszystkie swoje tajemnice. Zobaczył, że każdy akt miłości czy nienawiści puszcza świat w ruch wirowy, z każdą stratą, z każdym bólem, z każdą nadzieją i radością kosmos się porusza. Na każdym poziomie czasu i przestrzeni, przeszłości i przyszłości, od ameb do ludzi, od atomów do galaktyk, od rzeczy widzialnych do niewidzialnych – wszystko wibruje jednym rytmem, tworząc niewidzialne harmonie i niewyobrażalne wiązania. Ogarnął go spokój i ciepło. Wygrzewał się w nich przez chwilę, zanim ciemna chmura nie zasnuła jego myśli.
Jeśli był to naprawdę wszechświat holistyczny, jak twierdził Roberto, i wszystkie cząstki dzięki trylionom zderzeń wirowały jednym rytmem, to dlaczego wciąż można było odczuwać samotność? I znów to samo – samotność. Nie trzeba było długo czekać na oszpecenie wzniosłej wizji. Czy holizm był iluzją? Przypomniał sobie jeden z listów Moritza, w którym ten pisał, że wszystkie dusze ulegają iluzji i jedynym właściwym pytaniem jest, która z nich jest najlepsza? „Jaki system wiary przyniesie największą radość tobie i twoim bliskim? Nawet jeśli nic nie było z sobą połączone, to czy nie pięknie było wierzyć, że tak jest?”.
Wiele wysiłku włożył w utrzymaniu Eleni przy życiu, ale czym ona była, co sobą przedstawiała? Była nośnikiem miłości. Sama Eleni nie była ważna, była jedynie jedną z twarzy miłości, i on w jakiś dziwny sposób pomylił jedno z drugim. Ona odeszła, ale miłość pozostała. Wprawiła Leo w ruch wirowy i po jej śmierci Leo się nie zatrzymał. Teraz jego obowiązkiem było zawirować innymi. To nie Eleni potrzebował, tylko miłości. I żeby ją znaleźć, będzie musiał zaryzykować, pójść do jaskini lwa i stanąć oko w oko z demonami, które będą chciały przeszkodzić mu w tej drodze. Jedno tylko nie dawało mu spokoju. Wstał z łóżka i podszedł do drzwi.
– Dokąd idziesz? – zapytała Hannah.
– Muszę gdzieś zadzwonić.
– Leo, jest trzecia nad ranem.
Ale on już zniknął.
– Roberto, nie śpisz?
– Teraz już nie. Jezu, Leo!
– Chciałem cię o coś zapytać.
– Mam nadzieję, że to sprawa gardłowa.
– Dla mnie tak.
– Dobra, o co chodzi?
– Co się stanie, jeśli elektron, który już wiruje, zderza się z nowym elektronem. Co będzie wtedy?
Roberto westchnął.
– Jeśli byłoby to zderzenie istotne...
– Istotne? – przerwał mu Leo.
– Nie każde zderzenie zmienia wirowanie elektronu. Elektron może mieć wiele przygód, jeśli chcesz tkwić w tej terminologii, ale nie wszystkie będą istotne. Jeśli jednak elektron dostaje się pod bardzo silny wpływ drugiego, to wiąże się z drugim partnerem.
– Wiąże się?
– Tak, to termin techniczny na związek: wiązanie kwantowe.
– Podoba mi się. Ale co się staje ze starym związkiem? Czy jeden elektron jest teraz związany z dwoma innymi?
– To temat do dyskusji, ale większość badaczy twierdzi, że nie. Każdy elektron może pozostawać jedynie w jednym związku naraz.
– A więc pierwszy partner zostaje uwolniony – powiedział Leo z triumfem w głosie.
– Jak wolisz... Ale... Leo?
– Tak.
– Ty nie jesteś elektronem.
– Nie, ale sądzę, że jestem gotów na silne zderzenie, chcę wytworzyć wiązanie.
– Jak my wszyscy, Leo, ale nie o trzeciej nad ranem.
– Przepraszam. Dziękuję Roberto, możesz już iść spać – powiedział Leo i odłożył słuchawkę.
Wrócił poruszony do sypialni.
– Hannah?
– Tak, Leo.
– Naprawdę chcesz lecieć na Filipiny?
– Tak.
– A ja mogę z tobą?
– Tak. Myślałam, że już nigdy nie zapytasz.
Wpis nr 1
Miłość potrafi pokonać śmierć.
Dwa dni później Leo i Hannah lecieli na Filipiny. Wylądowali w upalnej duchocie Manili i wbili się taksówką w rozległą, zanieczyszczoną aglomerację miejską. Sznur samochodów wolno mijał miasteczko bud wyrosłych na mulistym brzegu rzeki. Dzieci taplały się w brudnej wodzie, a ich matki prały swoje rzeczy nieco dalej w rzece. Chałupy zbudowane z brezentu i blachy falistej, niektóre dwupiętrowe, stały ściśnięte nad labiryntem uliczek. W wielu zakątkach świata w prowizorycznych domach mieszka się całe życie, ale te domostwa czekały jedynie, aż kolejna powódź zmyje je z powierzchni ziemi. Wtedy kolo rzeki będzie sporo zamieszania i domy zostaną odbudowane przez tych samych ludzi w innych miejscach, jakby przetasował je tajfun.
Dzieci ulicy stały na wszystkich światłach, żebrząc o pieniądze u kierowców przejeżdżających samochodów. Niektóre z nich miały tylko pięć, sześć lat. Hannah wychyliła się przez okno i dała dolara chłopcu, który nosił niemowlę z łysą brązową główką spieczoną w słońcu dnia.
– Cieszę się, że moja spinka nie wskazała na Manilę – stwierdziła.
Wydostali się z pchlego targu, na którym Hannah kupiła kilka sarongów, a Leo czuwał nerwowo nad ich bagażami. Następnie poszli zatłoczonym bulwarem do terminalu autobusowego BLTB. Mieli tutaj wsiąść do autobusu, który zawiezie ich do portu w Batandze, a stamtąd statkiem udadzą się do Puerto Galera na Mindoro.
Kiedy w końcu przeszli przez rozpadający się terminal z jaskrawo pomalowanymi autobusami i ulicznymi sprzedawcami, Leo zatrzymał się jak wryty. Znów był w Ekwadorze. Znajdował się w Quito wraz z Eleni, gdzie – uginając się pod wielkimi plecakami – stara li się odszukać autobus do miasteczka Latacunga. Eleni śpiewa hiszpańską rymowankę, którą usłyszała w Gwatemali. Porque no me dijiste, cuando me... – słowa nikły w charczącym warkocie starego silnika autobusu. Leo szuka ich autobusu w rzędzie innych. Widzi teraz, jak Eleni wędruje na środek pojazdu, a on po raz tysięczny przywołuje ją do siebie i ona po raz tysięczny zawraca. Później robi zdjęcie, jak Eleni stoi z Czekanem w dłoni, i wkłada polaroidową odbitkę do swojego plecaka. Po lewej stronie wyłania się Cotopaxi. Ciężarówka obraca się na drodze i kieruje prosto na nich, Eleni krzyczy. Ale pojawia się coś nowego... Rzuca go do przodu, na fotel kierowcy. Widzi, jak Eleni zostaje wyrzucona w powietrze i uderza prawym ramieniem i klatką piersiową w poziomą poręcz, która nie zatrzymała jednak jej pędu. Ciało Eleni skręca się w prawo i koziołkując przez barierkę w deszczu okruchów szkła, uderza z całej siły w deskę rozdzielczą, po czym opada na schody i zastyga tam, oparta o drzwi, z nienaturalnie wygiętą do góry nogą. Światła gasną. Nie ma nic więcej.
– Muszę stąd wyjść.
Hannah chwyciła dłońmi jego spoconą rękę.
– Nie, Leo, musisz przez to przejść.
Ciągnie go do terminalu i prowadzi do ich autobusu.
Leo był bardzo spięty. Siedzieli pośrodku pojazdu i czekali, aż kierowca uruchomi silnik. Hinduskie sagi mówią, że ze wszystkich cudów największy jest ten, który sprawia, że choć jesteśmy śmiertelni, zachowujemy się tak, jakbyśmy byli nieśmiertelni. Leo poczul paraliż osoby, która żyje ze swoją śmiertelnością. Zasmakował otępiającego strachu jednego z tych nielicznych pechowców, którzy widzą śmierć za każdym załomem ulicy. Utracił młodzieńczą brawurę, już nie mógł głosić, jak to robił dawniej, kiedy ostrzegano go przed niebezpieczeństwami Ameryki Południowej: „Cóż, mnie się to nie zdarza”, bo jemu właśnie się to zdarzyło, i za każdym razem, gdy wsiadał do autobusu, obawiał się, że może przytrafić się znowu.
Ale strach miał wyzwolić Leo. Tak jak człowiek, któremu lekarz przepowiedział, że ma jeszcze tylko kilka miesięcy życia przed sobą, zawsze robi porządki w domu i mówi to, na co miał od dawna ochotę, również Leo miał się już zachować tak, jakby to był jego ostatni dzień w życiu. Odwrócił się do Hannah i pocałował ją. W tej samej chwili ona pocałowała jego. W nadchodzących latach będą się spierać, kto pocałował kogo pierwszy. Zgadzali się jedynie co do tego, że było to najmniej romantyczne miejsce na ziemi.
Hannah spojrzała tylko raz na przerażonego mężczyznę siedzącego obok i wiedziała, że musi mu pomóc. Czy tak wygląda miłość? Nie tego oczekiwała – nie było gwałtownego trzepotania serc, palącej żądzy ani strzały Amora. Poczuła się jednak dziwnie pogodna. Zapragnęła tylko wziąć udział w szczęściu Leo. I choć ich związek trwał dopiero od jednego pocałunku, nie mogła znaleźć pretekstu, dlaczego miałby się kiedykolwiek skończyć. I po raz pierwszy w życiu ta myśl nie przerażała jej tak, jak kiedyś. Czuła się, jakby wieczność skinęła lekko głową w geście przyzwolenia.
Kiedy dotarli na Mindoro, wsiedli do taksówki i jechali kamienistą nadmorską drogą, aż zostawili za sobą turystyczne plaże i przybyli na spokojny cypel z jedynym domkiem gościnnym zbudowanym w całości z pędów bambusa. Był położony, tak jak opisano to w przewodniku, na samym końcu plaży, dwadzieścia metrów od brzegu, ocieniony kilkoma palmami leniwie zwieszającymi się nad nim.
Zaprowadzono ich po bambusowych schodach do pomieszczenia, z którego rozciągał się wspaniały widok na pomarańczowe słońce zatapiające się w morzu.
– Chodź – powiedział Leo. – Aż się prosi, żeby w nim popływać.
Założyli stroje kąpielowe i pobiegli z ręcznikami na brzeg i pławili się w zanurzonym w wodzie słońcu. Złota rybka otarła się o nogę Leo i zniknęła w koralowcu. Eleni była wolna.
– Och, Leo, tu jest wspaniale! – krzyknęła Hannah.
I tak to się zaczęło. I nie było temu końca.
Mój dziadek, Mosze Scheinmann, urodził się w Ulanowie w 1869 roku. Walczył w szeregach armii Austro-Węgier w pierwszej wojnie światowej. Został pojmany przez Rosjan i wysłany do obozu jenieckiego na Syberii. Chcąc za wszelką cenę zobaczyć się ze swoją młodzieńczą miłością, Lotte, uciekł z obozu i poszedł pieszo do domu. Podróż zabrała mu trzy lata. Nie są znane żadne szczegóły tej wyprawy. Odnalazł w końcu Lotte, pobrali się i przeprowadzili do Berlina. W1939 roku Lotte wysłała mojego ojca na statku do Anglii z dziecięcym transportem. Lotte miała do niego dołączyć, ale się nie udało. Została zabita w Auschwitz.
Sześć lat, dziesięć szkiców i niekończące się poprawki. Czułem się, jakbym sam poszedł na Syberię i wrócił. Często marzyłem o pisaniu podziękowań, bo wiedziałem, że to już będzie koniec. Nigdy nie dotarłbym do tej strony bez wsparcia i porad przyjaciół, wiedzy fachowców i wskazówek ludzi z branży.
Chciałbym podziękować pracownikom z Transworld – Jane Lawson za wspaniałą redakcję, Neilowi Gowerowi za fantastyczne mapy, Julii Lloyd za mroczę projekty kartek z pamiętnika, Lucy Pinney, Deborah Adams, Claire Ward i Manpreet Grewal za ich ciężką pracę.
Dziękuję Edinie Imrik i Cristinie Corbalan z Ed Victro Ltd. I Philippie Harrison za nadanie książce ostatecznego kształtu, ale szczególnie mojej niezwykłej agentce Sophie Hicks, która uwierzyła we mnie, zanim ja sam uwierzyłem w siebie, i która była moim mentorem i przyjaciółką w trudnych chwilach. Gdyby nie ona, nie stałbym się pisarzem.
Jestem wdzięczny Yulii Mahr za jej nieocenioną pomoc, a także Davidowi Scheinmannowi, Rowenie Mohr, Hannah Kodicek, Jess Gavron, Amy Finegan, Jo Olsen, Olivierowi Lacheze-Beerowi i Julian Wells, z których każde musiało przebrnąć przez moje wczesne szkice i wnieść do nich coś pożytecznego. Jesteście najhojniejszymi, najbardziej uczonymi, elokwentnymi i (oczywiście) najprzystojniejszymi królikami doświadczalnymi, jakie mogłem znaleźć.
Dowiedziałem się wszystkiego, co wiem o mrówkach, od doktora Roba Hammonda, który był tak miły, że oprowadził mnie po swoim laboratorium i dał mi wgląd we wstrętny świat mrówczych godów.
Dziękuję profesorowi Markowi Comwallowi, który zestawił dla mnie listę lektur dotyczących frontu wschodniego i wyjaśnił mi kilka zawikłanych kwestii.
Wielką inspiracją w dziedzinie fizyki kwantowej byl dla mnie mój przyjaciel, doktor Maurizio Suarez, z którym odbyłem wiele rozmów na ten temat. Mam nadzieję, że zostaną mi wybaczone bezwstydne poczynania, zarówno z fizyką, jak i z fizykiem.
Historię mojego dziadka Mosze opowiedział mi wspaniały i czarujący wujek Adi. Mama i tato dodali do tej opowieści swoje wspomnienia. Bardzo cenię sobie ich miłość, bezwarunkowe wsparcie i otwartość.
Wielkie dzięki dla osoby, o której niemal zapomniałem. Wiesz, o kim mówię. Szkoda, że tego nie zrobiłem!
Przekazuję wyrazy głębokiej miłości moim dzieciom – Poppy, Sol i Saffronie, które sprowadziły mnie na ziemię, kiedy skołowany wróciłem z British Library.
Ostatnie, lecz nie mniej ważne podziękowania składam na ręce mojej pięknej Sarah, która przez lata wykonała więcej prac redakcyjnych niż ktokolwiek inny i która z niewyjaśnionych powodów kocha mnie nawet wtedy, kiedy popełniam głupstwa. Jejku, ale mam szczęście.