Ende Michael Niekończąca się opowieść

Michael Ende

NIE KOŃCZĄCA SIĘ OPOWIEŚĆ

WSTĘP

Ten napis widniał na szklanych drzwiach małego sklepu, ale naturalnie tak wyglądał tylko wówczas, gdy z mrocznego wnętrza patrzyło się przez szybę na ulicę.

Na dworze był szary, zimny listopadowy ranek, deszcz lał strumieniami. Krople spływały po szkle i zawijasowatych literach. Przez szybę widać było jedynie upstrzony deszczowymi zaciekami mur po drugiej stronie ulicy. Nagle drzwi otworzyły się tak gwałtownie, że mała kiść zawieszonych nad nimi mosiężnych dzwoneczków rozdzwoniła się niespokojnie i przez długą chwilę nie mogła się uciszyć.

Sprawcą tego zgiełku był mały, gruby chłopak, dziesięcio, może jedenastoletni. Mokre ciemne włosy opadały mu na twarz, przemoczony płaszcz ociekał deszczem, na pasku przerzuconym przez ramię miał szkolną teczkę. Był blady i zadyszany, ale choć jeszcze dopiero co bardzo mu się spieszyło, teraz stał w otwartych drzwiach jak wryty. Przed nim ciągnęło się długie, wąskie pomieszczenie, nikną w mrocznej głębi. Pod ścianami stały regały, sięgające do sufitu i zapchane książkami wszelkie kształtów i wielkości. Na podłodze piętrzyły się sterty wielkich foliałów, na kilku stołach leżały stosy mniejszych tomów, oprawnych w skórę i połyskujących po bokach złoceniami. Za ścianą z książek, która na przeciwległym krańcu pomieszczenia wznosiła się na wysokość wzrostu mężczyzny, widać było blask lampy. W owym blasku co jakiś czas wzbijał się w górę obwarzanek dymu, powiększał się i wyżej rozpływał się w ciemności. Wyglądało to jak sygnały, którymi Indianie przesyłają sobie wiadomości ze szczytu na szczyt. Widać ktoś tam siedział - i rzeczywiście, dobiegł stamtąd opryskliwy głos:

- Dziwić się to można w sklepie albo na ulicy, ale drzwi trzeba zamknąć. Wieje.

Chłopak usłuchał i cicho zamknął drzwi. Potem zbliżył się do ściany z książek i ostrożnie wyjrzał zza niej. W wysokim, obitym wyświechtaną skórą fotelu siedział ciężki, przysadzisty mężczyzna. Był w pogniecionym czarnym ubraniu, które wyglądało na znoszone i jakoś zakurzone. Brzuch opinała kamizelka w kwiatki.

Mężczyzna miał łysinę jak kolano, tylko nad uszami sterczało po kępce siwych włosów. Czerwona twarz przypominała pysk złego buldoga. Na bulwiastym nosie tkwiły małe złote okulary. Ponadto mężczyzna pykał wygiętą fajkę, zwisającą w kąciku ust, które całe były wskutek tego wykrzywione. Na kolanach trzymał książkę, którą widać właśnie czytał, bo zamykając ją pozostawił między kartkami gruby palec wskazujący - niejako w charakterze zakładki.

Teraz prawą ręką zdjął okulary i przyjrzał się bacznie małemu, grubemu chłopakowi, który stał przed nim i ociekał deszczem. Mrużąc oczy, co jeszcze potęgowało wrażenie złości, mężczyzna mruknął tylko: - O, toś ty pętak! - po czym na powrót otworzył książkę i czytał dalej. Chłopak nie bardzo wiedział, co zrobić, toteż po prostu nie ruszył się z miejsca i wielkimi oczyma patrzył na mężczyznę. Ten w końcu zamknął książkę - jak przedtem, pozostawiają palec między kartkami - i burknął: - Posłuchaj, mały, ja nie lubię dzieci. W dzisiejszych czasach jest co prawda taka moda, że wszyscy się z wami niebywale cackają - ale nie ja! Ani trochę nie jestem przyjacielem dzieci. W moim przekonaniu dzieci to krzykacze, męczydusze, które wszystko psują, mażą książki marmoladą i wydzierają kartki, gwiżdżą sobie na to, że może i dorośli mają swoje kłopoty i zmartwienia. Mówię ci o tym jedynie po to, żebyś od razu wiedział, jak sprawy stoją. Poza tym nie ma u mnie książek dla dzieci, a innych ci nie sprzedam. No, mam nadzieję, żeśmy się zrozumieli! Powiedział to wszystko, nie wyjmując fajki z ust, a następnie znów otworzył książkę i zagłębił się w lekturze.

Chłopak milcząco skinął głową i ruszył już do wyjścia, lecz wydało mu się, że nie może przyjąć tych słów bez żadnego sprzeciwu, zawrócił więc i powiedział cicho:

- Ale nie wszystkie są takie.

Mężczyzna powoli uniósł wzrok i ponownie zdjął okulary. - Jeszcze tu jesteś? Co właściwie trzeba zrobić, żeby pozbyć się takiego jak ty, możesz mi zdradzić? I cóż to tak niezwykle ważnego miałeś przed chwilą do powiedzenia?

- Nie ważnego - odparł chłopak jeszcze ciszej. - Chciałem tylko. . . nie wszystkie dzieci są takie, jak pan mówi.

- Ach tak! - Mężczyzna uniósł brwi w udawanym zdziwieniu. - Wobec tego pewnie ty sam jesteś tym wspaniałym wyjątkiem, prawda? Gruby chłopak nie znalazł odpowiedzi. Wzruszył tylko lekko ramionami i znów ruszył do wyjścia.

- A dobrych manier - usłyszał za plecami gderliwy głos - to nie masz nawet za pięć fenigów, bo w przeciwnym razie najpierw byś się przynajmniej przedstawił.

- Nazywam się Bastian - powiedział chłopak. - Bastian Baltazar Buks. - Dosyć dziwne nazwisko - mruknął mężczyzna - z tymi trzema B. No cóż, nie ma na to rady, ty go sobie nie wybierałeś. Ja nazywam się Karol Konrad Koreander.

- To są trzy K - stwierdził chłopak poważnie.

- Hm - burknął stary - zgadza się !

Parę razy dmuchnął obłoczkami dymu.

- No cóż, to całkiem obojętne, jak się nazywamy, skoro i tak więcej już się nie zobaczymy. Chciałbym jeszcze tylko wiedzieć jedno: czemuś to mianowicie wpadł do mojego sklepu z takim impetem? Robiło to wrażenie, jakbyś przed kimś uciekał. Zgadza się? Bastian przytaknął. Jego okrągła twarz wydawała się nagle jeszcze odrobinę bledsza, a oczy jeszcze odrobinę większe.

- Prawdopodobnie obrabowałeś kasę sklepową - domyślił się pan Koreander albo pobiłeś staruszkę, czy co tam jeszcze w dzisiejszych czasach wyprawiają tacy jak ty. Policja cię goni, mały ? Bastian potrząsnął głową.

- Gadajże - powiedział pan Koreander - przed kim uciekałeś?

- Przed tamtymi.

- Jakimi tamtymi?

- Chłopakami z mojej klasy.

- Dlaczego?

- Bo oni. . . oni nie dają mi spokoju.

- A co robią?

- Czatują na mnie przed szkołą.

- A potem?

- Wykrzykują takie różne rzeczy. Szturchają mnie i wyśmiewają. - I ty zwyczajnie na to pozwalasz? - Pan Koreander przez chwilę przyglądał się chłopakowi z dezaprobatą, po czym zapytał: - Dlaczego nie walniesz jednego z drugim w nos?

Bastian spojrzał na niego zdziwiony.

- Nie, tego nie lubię. A poza tym. . . nie umiem się boksować. - A jak tam jest z zapasami? - dopytywał się pan Koreander. - Z biegami, pływaniem, piłką nożną, gimnastyką? Umiesz coś z tego? Chłopak potrząsnął głową.

- Innymi słowy - powiedział pan Koreander - jesteś ciamajda, prawda? Bastian wzruszył ramionami.

- Ale bądź co bądź umiesz mówić - zauważył pan Koreander. - Czemu, kiedy cię wyśmiewają, nie odpłacisz się im tym samym? - Raz to zrobiłem. . .

- I co?

- Wpakowali mnie do pojemnika na śmiecie i zawiązali pokrywę. Dwie godziny wołałem, zanim ktoś usłyszał.

- Hm - mruknął pan Koreander - i teraz nie masz już odwagi. Bastian przytaknął.

- A zatem - stwierdził pan Koreander - na dobitek masz zajęcze serce. Bastian spuścił głowę.

- Pewnie z ciebie nielichy kujon, co? Prymus z samymi piątkami, ulubieniec wszystkich nauczycieli, prawda?

- Nie - odrzekł Bastian, nadal nie podnosząc wzroku - w zeszłym roku zimowałem.

- O Boże ! - zawołał pan Koreander. - Więc niewypał na całej linii! Bastian nic nie powiedział. Stał sobie po prostu, zwiesiwszy ręce, z płaszcza kapało.

- A co oni takiego krzyczą, kiedy cię wyśmiewają? - dopytywał się pan Koreander.

- Ach, co im ślina na język przyniesie.

- Na przykład?

- Gruba beka, tłuste sadło, na sedesie ciężko siadło, sedes trzeszczy, sadło wrzeszczy, potem łomot, potem plusk, no i nie ma sadła już. - Niezbyt dowcipne - zauważył pan Koreander. - Co jeszcze? Bastian z ociąganiem zaczął wyliczać:

- Fioł, cymbał, blagier, szachraj. . .

- Fioł? Dlaczego?

- Gadam czasami sam ze sobą.

- O czym na przykład?

- Wymyślam sobie historyjki, wynajduję słowa i nazwy , których jeszcze nie ma, i różne takie.

- I sam to sobie opowiadasz? Dlaczego?

- No bo nikogo innego to nie interesuje.

Pan Koreander milczał chwilę w zamyśleniu.

- Co na to mówią twoi rodzice?

Bastian nie od razu odpowiedział. Dopiero po jakimś czasie bąknął: - Ojciec nic nie mówi. Zawsze tak jest. Jemu wszystko jedno. - A matka?

- Ona. . . jej już nie ma.

- Rodzice się rozwiedli?

- Nie - powiedział Bastian - ona umarła.

W tym momencie zadzwonił telefon. Pan Koreander z pewnym wysiłkiem dźwignął się; z fotela i poczłapał do małego pokoiku, który znajdował się na tyłach sklepu.

Podniósł słuchawkę i Bastian słyszał niewyraźnie, jak pan Koreander wymienia swoje nazwisko. Potem drzwi pokoiku zamknęły się i nie było już słychać nie prócz stłumionego mamrotania.

Bastian stał jak odrętwiały i nie bardzo wiedział, co się z nim takiego stało, że zdobył się na powiedzenie tego wszystkiego. Nie znosił takiego wypytywania. Gorąco mu się zrobiło, gdy nagle pomyślał, że grubo spóźni się do szkoły, tak, to jasne, musi się pośpieszyć, musi biec - ale nie ruszał się z miejsca i nie mógł się zdecydować. Coś go tu trzymało, nie wiedział co.

Z pokoiku nadal dochodził przytłumiony głos. Była to długa telefoniczna rozmowa. Bastian uprzytomnił sobie, że przez cały czas wpatruje się w książkę, którą przedtem miał w ręku pan. Koreander i która teraz leżała na skórzanym fotelu. Nie mógł po prostu oderwać od niej oczu. Zdawało mu się, że tchnie ona jakąś magiczną siłą, która przyciąga go nieodparcie. Zbliżył się do fotela, pomału wyciągnął rękę, dotknął książki - i w tej samej chwili coś w nim zabrzęczało, tak jakby zatrzasnęła się pułapka. Bastian miał niejasne wrażenie, że wraz z tym dotknięciem zaczęło się coś nieodwołalnego i odtąd potoczy się swoim biegiem.

Podniósł książkę i oglądał ją ze wszystkich stron. Była oprawna w jedwab koloru miedzi, który połyskiwał przy każdym poruszeniu. Pobieżnie przerzucając kartki zobaczył, że tekst był drukowany dwiema różnymi barwami. Nie miała chyba ilustracji, za to wspaniałe, wielkie inicjały. Gdy uważniej przyjrzał się okładce, dostrzegł na niej dwa węże - jeden był jasny, drugi ciemny - które połykały się nawzajem od ogona tworząc w ten sposób owal. A w tym owalu znajdował się tytuł wypisany osobliwie splątanymi literami: NIE KOŃCZĄCA SIĘ HISTORIA

Ludzkie namiętności stanowią nie lada zagadkę, a dzieci ulegają im w nie mniejszym stopniu niż dorośli. Ci, którymi zawładnęła namiętność, nie potrafią jej wytłumaczyć, a ci, którzy czegoś takiego nigdy nie zaznali, nie potrafią jej pojąć. Bywają ludzie, którzy ryzykują życiem, aby zdobyć górski szczyt. Nikt, nawet oni sami, nie umiałby naprawdę wyjaśnić, dlaczego to robią. Inni doprowadzają się do ruiny, aby pozyskać serce określonej osoby, która nie chce o nich słyszeć. Jeszcze inni pędzą do zguby, ponieważ nie potrafią odmówić sobie rozkoszy jedzenia lub picia. Ten i ów wydaje cały swój majątek, aby wygrać w hazardowej grze, albo składa wszystko w ofierze urojeniu, które nigdy nie stanie się rzeczywistością. Nie brak takich, co sądzą, że mogą być szczęśliwi tylko tam, gdzie ich nie ma, i przez całe życie jeżdżą po świecie. A niekiedy ktoś nie zaznaje spokoju dopóty, dopóki nie obejmie władzy. Krótko mówiąc, tyle jest różnych namiętności, ilu jest różnych ludzi. Dla Bastiana Baltazara Buksa były nią książki.

Kto nigdy. z płonącymi uszami i potarganym włosem nie przesiadywał nad książką całych popołudni, czytając, czytając i czytając, zapominając o świecie, nie zauważając już, że chce mu się jeść albo że jest mu zimno - Kto nigdy. nie czytał ukradkiem pod kołdrą przy blasku latarki, bo ojciec lub matka, a może jeszcze ktoś inny, troskliwy, zgasił mu światło, uważając nie bez racji, że czas już spać, bo jutro rano tak wcześnie trzeba zerwać się; z łóżka -Kto nigdy, jawnie czy skrycie, nie wylewał gorzkich łez, bo wspaniała opowieść dobiegła końca i trzeba było się rozstać z postaciami, z którymi przeżyło się razem tyle przygód, które kochało się i podziwiało, śledząc ich losy to z lękiem, to z nadzieją, i bez których towarzystwa życie wydawało się puste i pozbawione sensu Kto czegoś takiego nie zna z własnego doświadczenia, cóż, ten prawdopodobnie nie zdoła pojąć, co teraz zrobił Bastian.

Wlepił wzrok w tytuł książki i na przemian robiło mu się gorąco i zimno. O tym, właśnie o tym, często już marzył i tego, odkąd opanowała go namiętność, pragnął:

Historia, która nie kończyła się nigdy! Książka nad książkami!

Musiał ją mieć, za wszelką cenę!

Za wszelką cenę? Łatwo powiedzieć! Nawet gdyby mógł dać więcej niż trzy marki i piętnaście fenigów kieszonkowego, jakie miał przy sobie - przecież ten niesympatyczny pan Koreander oznajmił aż nadto wyraźnie, że nie sprzeda mu żadnej książki. A tym bardziej nie podaruje. Beznadziejna sprawa.

A jednak Bastian wiedział, że bez tej książki nie będzie mógł stąd pójść. Było już dla niego jasne, że w ogóle przyszedł tutaj tylko z jej powodu, to ona w tajemniczy sposób go przywołała, gdyż chciała należeć do niego, ba! właściwie zawsze do niego należała!

Bastian nastawił ucha na owo mamrotanie, które w dalszym ciągu dochodziło z małego pokoiku.

W mgnieniu oka błyskawicznym ruchem wsunął książkę pod płaszcz i obiema rękami przycisnął do piersi. Bezszelestnie ruszył tyłem ku drzwiom wejściowym, wpatrując się lękliwie w inne drzwi, te do pokoiku. Ostrożnie nacisnął klamkę. Nie chciał, żeby mosiężne dzwoneczki narobiły hałasu, toteż uchylił szklane drzwi jedynie na tyle, że ledwie zdołał się przecisnąć. Cicho i przezornie zamknął je z zewnątrz.

Dopiero potem zaczął pędzić.

Zeszyty, podręczniki i piórnik w teczce podskakiwały i klekotały w takt jego kroków.

W boku go kłuło, ale pędził dalej.

Deszcz zalewał mu twarz spływał za kołnierz. Zimno i wilgoć przenikały przez płaszcz, lecz Bastian nie czuł tego. Było mu gorąco, ale nie od biegu. .

Sumienie, które przedtem, w antykwariacie, ani drgnęło, raptem się przebudziło. Wszelkie powody, które tak były przekonujące, nagle wydały mu się całkiem niewiarygodne, topniały jak śniegowe bałwany pod tchnieniem ziejącego ogniem smoka.

Dopuścił się kradzieży. Był złodziejem!

To, co uczynił, było nawet gorsze niż zwykła kradzież. Ta książka jest z pewnością niepowtarzalna i niezastąpiona. Niewątpliwie stanowiła największy skarb pana Koreandera. Ukraść skrzypkowi niezwykłe skrzypce albo królowi koronę to coś innego niż wziąć pieniądze z kasy. Pędząc co tchu, przyciskał książkę pod płaszczem do piersi. Nie chciał jej stracić, choćby miało go to kosztować nie wiem ile. Była wszystkim, co jeszcze miał na tym świecie.

Bo w domu oczywiście nie mógł się już pokazać.

Usiłował wyobrazić sobie ojca, jak siedzi w dużym pokoju, urządzonym na laboratorium, i pracuje. Wokół niego leżały dziesiątki gipsowych odlewów ludzkiego uzębienia, bo ojciec był technikiem dentystycznym. Bastian jeszcze nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy ojciec właściwie lubi tę pracę. Teraz przyszło mu to na myśl po raz pierwszy, ale już nigdy nie będzie mógł go o to zapytać. Gdyby poszedł teraz do domu, ojciec by wyszedł z laboratorium w swoim białym fartuchu, może z gipsowym odlewem w ręce, i zapytał: "Już wróciłeś? " - "Tak" - odpowiedziałby Bastian. - "Nie ma dziś lekcji? " - Zobaczył przed sobą spokojną, smutną twarz ojca i wiedział, że nie potrafiłby go okłamać. Ale tym bardziej nie mógł mu powiedzieć prawdy. Nie, jedyna rzecz, jaką mógł zrobić, to odejść, gdziekolwiek, daleko stąd. Ojciec nie powinien się nigdy dowiedzieć, że jego syn został złodziejem. I może wcale nie zauważy, że Bastiana już nie ma. W tej myśli było nawet coś pocieszającego.

Bastian przestał biec. Szedł wolnym krokiem i widział na końcu ulicy budynek szkoły.

Ani się przedtem spostrzegł, że pędził swoją codzienną drogą do szkoły. Ulica wydawała mu się wręcz wyludniona, choć tu i ówdzie podążali przechodnie. Ale na kimś, kto przy chodzi z wielkim opóźnieniem, świat wokół szkoły zawsze sprawia wrażenie jakby wymarłego. I Bastian czuł z każdym krokiem, jak wzbiera w nim strach. Tak czy owak lękał się szkoły, miejsca swoich codziennych klęsk, bał się nauczycieli, którzy dobrotliwie przemawiali mu do sumienia albo wyładowywali na nim złość, bał się innych dzieci, które natrząsały się z niego i nie pomijały żadnej okazji, aby mu udowodnić, jaki jest niezdarny i bezbronny. Szkoła wydawała mu się zawsze niezmiernie długą karą więzienia, która będzie trwać, dopóki on nie dorośnie, i którą musi po prostu odsiedzieć milcząco i ulegle.

Ale gdy szedł teraz przez rozbrzmiewające echem korytarze, w których pachniało pastą do podłogi i mokrymi płaszczami, gdy przyczajona w budynku cisza nagle zatkała mu uszy jakby zatyczkami z waty i gdy w końcu stanął przed drzwiami swojej klasy, pomalowanymi na ten sam kolor starego szpinaku co ściany wokoło, stało się dla niego jasne, że od tej pory i tutaj nie ma czego szukać. Musiał przecież zniknąć stąd. Więc mógł odejść zaraz.

Ale dokąd?

Bastian czytał w swoich książkach opowieści o chłopcach, którzy zaciągali się na statek i płynęli w daleki świat, aby zdobyć szczęście. Ten i ów zostawał też piratem albo bohaterem, inni po wielu latach wracali w ojczyste strony jako ludzie bogaci i nikt nie odgadł, kim byli. Lecz na coś takiego Bastian by się nie odważył. Nie mógł też wyobrazić sobie, że w ogóle przyjęto by go na chłopca okrętowego. Poza tym nie miał zielonego pojęcia, jak dostać się do portowego miasta, gdzie były odpowiednie statki do takich śmiałych przedsięwzięć. Dokąd więc?

I nagle przyszło na myśl właściwe miejsce, jedyne, w którym - przynajmniej na razie - nie będą go szukać i nie znajdą.

Strych był duży i mroczny. Pachniał kurzem i gałkami na mole. Nie słychać było żadnego dźwięku prócz cichego dudnienia deszczu na miedzianej blasze ogromnego dachu.

Sczerniałe ze starości potężne belki w regularnych odstępach wyrastały z drewnianej podłogi, spotykały się z innymi belkami wiązania dachowego i niknęły gdzieś w ciemności. Tu i ówdzie wisiały pajęczyny wielkości hamaka i kołysały się lekko i widmowo w przeciągu. z wysoka, gdzie było okienko dachowe, padało mleczne światło.

Jedyną żywą istotą w tym otoczeniu, w którym czas jakby stał w miejscu, była mała mysz; nierównymi susami sadziła po podłodze pozostawiając w kurzu malutkie ślady łapek. Pośród tych śladów cienką kreską odciskał się mysi ogonek. Nagle mysz uniosła się nasłuchując. A potem zniknęła momentalnie w dziurze między deskami podłogi. Rozległ się; chrzęst klucza w wielkim zamku. Powoli, ze skrzypieniem, otworzyły się drzwi strychu, na chwilę długie pasmo światła padło na podłogę. Bastian wśliznął się do środka, drzwi, znów ze skrzypieniem, zamknęły się za nim. Chłopak włożył od wewnątrz duży klucz do zamka i przekręcił go. Następnie zasunął jeszcze rygiel i odetchnął z ulgą. Teraz rzeczywiście już go nie znajdą. Tutaj nikt nie będzie go szukał. Strych bywał odwiedzany niezmiernie rzadko - Bastian wiedział o tym z dużą dozą pewności - i nawet jeśli przypadek by zrządził, że akurat dziś lub jutro ktoś się tu wybierze, to zastanie drzwi zamknięte. A klucza już nie było. Gdyby jednak udało się w jakiś sposób sforsować drzwi, Bastian miałby dość czasu, żeby schować się wśród rupieci.

Jego oczy stopniowo przyzwyczajały się do mroku. Znał to miejsce. Pół roku temu na wezwanie woźnego pomógł mu nieść duży kosz na bieliznę pełen starych formularzy i dokumentów, które miały wylądować na strychu. Wówczas to zobaczył, gdzie przechowuje się klucz: w szafce ściennej, zawieszonej na najwyższym podeście schodów. Od tamtego czasu ani razu o nim nie myślał. Ale teraz przypomniał sobie. Bastian zaczął marznąć, bo miał przemoczony płaszcz, a tu na górze było bardzo zimno. Najpierw musiał poszukać sobie miejsca, gdzie można by się usadowić w miarę wygodnie. Ostatecznie będzie przecież musiał zostać tu długi czas. Jak długi - tym na razie nie zaprzątał sobie głowy, a także nie martwił się, że już niebawem poczuje głód i pragnienie. Pokręcił się trochę po strychu.

Stało tu i leżało mnóstwo rupieci, regały pełne skoroszytów i dawno już niepotrzebnych akt, spiętrzone jedne na drugich ławki szkolne z powalanymi atramentem pulpitami, stojak, na którym wisiało z tuzin starych map, kilka tablic ściennych z odłupaną czarną farbą, zardzewiałe piecyki żelazne, wysłużone przyrządy gimnastyczne, jak na przykład kozioł z dziurami w skórzanym pokryciu, z których sterczały kłęby wyściółki, sflaczałe piłki lekarskie, sterta sfatygowanych, wyplamionych mat gimnastycznych, dalej kilka wypchanych zwierząt, mocno nadgryzionych przez mole, wśród nich duża sowa, orzeł przedni i lis, rozmaite retorty chemiczne i popękane szklane pojemniki, maszyna elektrostatyczna, szkielet ludzki umieszczony na czymś w rodzaju wieszaka, masa skrzyń i pudeł wypełnionych starymi zeszytami i podręcznikami. Bastian postanowił w końcu wybrać stertę sfatygowanych mat na swoje legowisko. Kiedy człowiek wyciągnął się na nich, czuł się prawie jak na kanapie. Zawlókł je pod okienko, gdzie było najjaśniej. Nie opodal leżało na kupie kilka szarych koców, były co prawda bardzo zakurzone i podarte, ale całkiem zdatne. Bastian je wziął.

Zdjął mokry płaszcz i powiesił go obok szkieletu na wieszaku. Kościotrup zakołysał się lekko, ale Bastian nie bał się go ani trochę. Może dlatego, że w domu przywykł do podobnych rzeczy Zdjął też przemoknięte buty. W skarpetkach usiadł po turecku na matach i jak Indianin narzucił sobie na ramiona szare koce. Obok leżała jego teczka i książka koloru miedzi. Pomyślał, że koledzy z klasy mają teraz właśnie lekcję niemieckiego. Może muszą pisać klasówkę na jakiś śmiertelnie nudny temat. Bastian wpatrywał się w książkę.

- Ciekaw jestem - powiedział do siebie - co właściwie dzieje się w książce, póki jest zamknięta. Naturalnie są w niej tylko litery wydrukowane na papierze, ale mimo to - coś jednak musi się dziać, bo kiedy ją otwieram, to nagle jest tam już cała historia.

Są osoby, których jeszcze nie znam, są najróżniejsze przygody, wyczyny i walki - czasem zdarzają się burze morskie, a czasem przybywa się do obcych krajów i miast. Wszystko to w jakiś sposób tkwi w książce. Trzeba ją czytać, żeby to przeżywać, jasne. Ale w niej tkwi to już przedtem. Ciekaw jestem, jak? I raptem ogarnął go nieomal uroczysty nastrój. Usiadł jak należy, sięgnął po książkę, otworzył na pierwszej stronie i zaczął czytać NIE KOŃCZĄCĄ SIĘ HISTORIĘ.

1. FANTAZJANA W OPRESJI

Aż po najdalszy skraj Dziwoboru wszelka zwierzyna przycupnęła w swych jaskiniach, gniazdach i norach.

Była północ, a w wierzchołkach olbrzymich, prastarych drzew huczał wicher. Pnie niezwykłej grubości trzeszczały i skrzypiały. Nagle w zaroślach pojawiło się nikłe światełko, przemykało zygzakami, zatrzymywało się drżąc to tu, to tam, ulatywało w górę, siadało na gałęzi i zaraz pędziło dalej. Była to lśniąca kula wielkości mniej więcej dziecięcej piłki, sadziła długimi susami, co jakiś czas dotykała ziemi i znów się wznosiła. Ale to nie była piłka.

Był to błędny ognik. Zdarzyło mu się zmylić drogę. Był to więc zbłąkany błędny ognik, zjawisko nawet w Fantazjanie dość rzadkie. Na ogół to właśnie za sprawą błędnych ogników błądzą inni. We wnętrzu kulistego światełka widać było małą, nadzwyczaj ruchliwą postać, która skakała i pędziła co sił. Nie był to ani samczyk, ani samiczka, bo takich różnie u błędnych ogników nie ma. w prawej ręce niósł miniaturową białą flagę, która trzepotała mu za plecami. Mógł to więc być poseł albo parlamentariusz.

Niebezpieczeństwo, że posuwając się wielkimi susami uderzy w ciemności o jakieś drzewo, nie istniało, gdyż błędne ogniki są niewiarygodnie zwinne i śmigłe, potrafią już w trakcie skoku zmieniać kierunek. Stąd ów zygzakowaty szlak, jaki obierał, ale w gruncie rzeczy podążał stale w jednym kierunku. Aż do momentu, gdy wyskoczył poza występ skalny i cofnął się przestraszony.

Dysze jak zziajany psiak przysiadł w dziupli i usiłował zebrać myśli, zanim odważył się ruszyć ponownie i ostrożnie wyjrzał zza skały. Przed nim leżała leśna polana, a w blasku ogniska siedziały sobie trzy postacie bardzo różnego rodzaju i wielkości. Olbrzym, który sprawiał wrażenie, że wszystko w nim jest z szarego kamienia, leżał wyciągnięty na brzuchu i miał prawie dziesięć stóp długości.

Podparłszy się na łokciach patrzył w ogień. w jego zwietrzałej kamiennej twarzy, dziwnie małej w zestawieniu z potężnymi ramionami, zęby sterczały jak rząd stalowych dłut.

Błędny ognik poznał, że należy on do gatunku skałojadów. Owe istoty żyły w górach niewyobrażalnie odległych od Dziwoboru - ale nie tylko żyły w tych górach, żyły również z nich, bo pomału je zjadały. Żywiły się skałą. Na szczęście były bardzo wstrzemięźliwe i jeden kęs niezwykle dla nich treściwego pokarmu wystarczał im na całe tygodnie i miesiące. Zresztą skałojady były nieliczne, a góry ogromne. Ale ponieważ te stworzenia żyły tam już bardzo długo - były znacznie starsze od większości innych istot zamieszkujących Fantazjanę - góry przybrały z biegiem czasu nader osobliwy wygląd. Przypominały gigantyczny ser szwajcarski, pełen dziur i jaskiń. Toteż nosiły miano Gór Korytarzowych. Jednakże skałojady nie tylko żywiły się skałą, lecz wyrabiały z niej wszystko, co było im potrzebne: meble, kapelusze, buty, narzędzia, ba, nawet zegary z kukułką. Nie było więc czemu się dziwić, że nie opodal obecnego tu skałojada stał swego rodzaju rower wykonany w całości ze wspomnianego materiału, o dwóch kołach jak potężne młyńskie kamienie. w sumie był raczej podobny do walca parowego wyposażonego w pedały. Drugą postacią, która siedziała po prawej stronie ogniska, był mały nocny zmór. Co najwyżej dwukrotnie większy od błędnego ognika, przypominał czarną jak smoła, kosmatą gąsienicę, której zachciało się usiąść. Mówiąc gestykulował gwałtownie dwiema malutkimi różowymi rączkami, a tam, gdzie pod zmierzwioną czarną czupryną przypuszczalnie była twarz, gorzało dwoje dużych oczu, okrągłych jak księżyce. Zmory nocne najrozmaitszych kształtów i rozmiarów występowały w całej Fantazjanie, zrazu więc nie sposób było odgadnąć, czy ten tutaj zmór przybył z bliska czy z daleka. Chyba jednak i on znajdował się w podróży, bo używany zwykle przez zmory wierzchowiec, duży nietoperz, zwisał z gałęzi za jego plecami, zawinięty w skrzydła, niczym złożony parasol. Trzecią postać, po lewej stronie ogniska, błędny ognik odkrył dopiero po dłuższej chwili, była bowiem tak drobna, iż z tej odległości z wielkim trudem dało się ją wypatrzyć.

Należała do gatunku mini-ludków, była filigranowym człowieczkiem w kolorowym ubranku i czerwonym cylindrze na głowie.

O mini-ludkach błędny ognik nie prawie nie wiedział. Raz tylko obiło mu się o uszy, że plemię to budowało całe miasta na gałęziach drzew, łącząc poszczególne domki schodkami, drabinkami sznurowymi i zjeżdżalniami. Lecz te stworzonka mieszkały w zupełnie innej części bezkresnego fantazjańskiego imperium, jeszcze dużo, dużo dalej stąd niż skałojady. Tym bardziej zdumiewało, że wierzchowcem, którego miał tu ze sobą ów mini-ludek, był akurat ślimak. Siedział za swoim panem. Na różowej muszli iskrzyło się srebrzyste siodełko, także uzda i cugle, przymocowane do czułków zwierzęcia, lśniły jak srebrne nitki. Błędny ognik dziwił się, że te trzy tak różnorodne istoty siedziały sobie zgodnie razem, bo zazwyczaj w Fantazjanie daleko było do tego, by wszystkie gatunki żyły w pokoju i zgodzie. Często wybuchały walki i wojny, zdarzały się też wielowiekowe waśnie pomiędzy niektórymi rodzajami, a. poza tym istniały stworzenia nie tylko zacne i dobre, lecz również występne, złośliwe i okrutne. Sam błędny ognik należał przecież do rodziny, której niejedno, jeśli chodzi o wiarygodność i niezawodność, można było zarzucić.

Obserwując scenę w blasku ogniska błędny ognik po dłuższym czasie zauważył wreszcie, że każda z trzech postaci miała albo białą flagę pod ręką, albo białą szarfę na piersi. Byli to zatem również posłowie albo parlamentariusze i to naturalnie tłumaczyło ich pokojowe zachowanie. Czyżby w końcu wybrali się w drogę zgoła w tej samej sprawie co i on, błędny ognik?

O czym mówili, tego ze względu na huczący wiatr, który targał wierzchołkami drzew, z daleka nie dało się zrozumieć. Ale ponieważ respektowali się nawzajem jako posłowie, może uznają też błędnego ognika za równego sobie i nie zrobią mu nie złego. A kogoś musiał ostatecznie zapytać o drogę. Lepsza sposobność w środku lasu i w środku nocy chyba już się nie nadarzy. Wziął więc na odwagę, wyszedł z ukrycia, pomachał białą flagą drżąc zatrzymał się w powietrzu Skałojad, który leżał zwrócony twarzą w jego stronę, pierwszy go zauważył.

- Ogromny tu dzisiaj ruch - powiedział trzeszczącym głosem. - Jeszcze ktoś idzie.

- Hu-hu, błędny ognik! - zaszemrał nocny zmór, a jego księżycowe oczy rozżarzyły się - Miło mi, miło mi!

Mini-ludek wstał, zrobił kilka kroczków w kierunku przybysza i pisnął: -Jeśli mnie wzrok nie myli, to i pan jest tutaj w charakterze posła? -Tak - odrzekł błędny ognik.

Mini-ludek zdjął czerwony cylinder, złożył lekki ukłon i zaćwierkał: - Och, niechże więc pan podejdzie bliżej, bardzo proszę. My tez jesteśmy posłami. Niech pan usiądzie w naszym gronie. I zapraszająco wskazał kapelusikiem wolne miejsce przy ognisku. -Serdeczne dzięki - powiedział błędny ognik i zbliżył się nieśmiało - jeśli panowie pozwolą. Chciałbym się przedstawić: nazywam się Blubb. -Bardzo się cieszę- odparł mini-ludek. - Ja nazywam się Ykik. Nocny zmór skłonił się na siedząco.

- Na imię mi Wuszwuzul.

- I mnie przyjemnie - zatrzeszczał Skałojad. - Jestem Pjernrachtsark. Wszyscy trzej patrzyli na błędnego ognika, który Wił się zakłopotany. Błędne ogniki czują się nadzwyczaj nieswojo, kiedy ktoś przygląda się im otwarcie.

- Nie usiądzie pan, drogi Blubb? - spytał mini-ludek.

- Właściwie - odrzekł błędny ognik - bardzo mi spieszno i chciałem tylko zapytać, czy panowie nie mogliby mi powiedzieć, w którą stronę mam się udać, by dotrzeć stąd do Wieży z Kości Słoniowej ? -Hu-hu! - chrząknął zmór. - Czyżby do Dziecięcej Cesarzowej? -Ano właśnie - oznajmił błędny ognik - mam jej przekazać ważną wiadomość.

- Jaką ? - zgrzytnął Skałojad.

- No cóż - błędny ognik przestępował z nogi na nogę - to jest wiadomość tajna.

- My trzej zdążamy do tego samego celu Co ty, hu-hu! - stwierdził zmór Wuszwuzul.

- Jest się miedzy kolegami.

- Może nawet mamy tę samą wiadomość - zauważył mini-ludek Ykik. -Siadaj i mów! - zachrzęścił Pjernrachtsark.

Błędny ognik spoczął na wolnym miejscu.

- Mój rodzinny kraj - zaczął po krótkim namyśle - leży dość daleko stąd i nie wiem, czy ktoś z obecnych go zna. Nazywa się Cuchnące Błota. -Huuu! - westchnął zmór z zachwytem. - Przepiękna kraina! Biedny ognik uśmiechnął się słabo.

- Tak, prawda?

- I to już wszystko? - zatrzeszczał Pjernrachtsark. - Czemuś ruszył w drogę, Blubb?

- U nas w Cuchnących Błotach - podjął zacinając się błędny ognik - stało się -coś. . . coś niepojętego. . . znaczy się, dzieje się wciąż jeszcze. . . trudno to opisać. . . zaczęło się od tego, że. . . . więc we wschodniej części naszego kraju jest jezioro. . . a raczej było. . . nazywa się Wrząca Kipiel. I zaczęło się więc od tego, że jeziora Wrząca Kipiel pewnego dnia już nie było. . . po prostu zniknęło, rozumiecie?

- Chce pan powiedzieć - zapytał Ykik - że wyschło ?

- Nie - odparł błędny ognik - bo wtedy byłoby tam teraz wyschnięte jezioro. Ale tak nie jest. Tam, gdzie było jezioro, nie ma już nie, po prostu nie, rozumiecie?

- Dziura? - chrząknął Skałojad.

- Nie, skądże - błędny ognik wydawał się coraz bardziej bezradny - dziura to przecież jest coś. A tam nie ma nic.

Trzej pozostali posłowie wymienili spojrzenia.

- I jakże, hu-hu, to nie wygląda? - spytał zmór.

- Właśnie to tak trudno jest opisać - zapewnił nieszczęsny błędny ognik. - Na dobrą sprawę wcale nie wygląda. Jest tak. . . jest tak, jakby. . . ach, nie ma na to słowa!

- Jest tak - wtrącił mini-ludek - jakby człowiek, patrząc na to miejsce, był ślepy, prawda?

Błędny ognik z otwartymi ustami wlepił w niego oczy.

- To jest właściwe określenie! - zawołał. - Ale skąd. . . znaczy się, w jaki sposób. . . a może wy też to znacie. . . ?

- Chwileczkę! - zaskrzypiał Skałojad. - I skończyło się na tym jednym miejscu? Powiedz!

- Z początku tak - oświadczył błędny ognik. - Znaczy się, to miejsce pomału coraz bardziej się powiększało. Z każdym dniem brakowało kolejnego kawałka tej okolicy.

Prastary kumak Umpf, który żył ze swoimi w wodach Wrzącej Kipieli, też nagle po prostu przepadł. Inni mieszkańcy zaczęli uciekać. Ale stopniowo pojawiło, się to również w innych miejscach Cuchnących Błot. Czasem owo nic było na początek maleńkie, jak jajko wodnej kokoszki. Ale te miejsca poszerzały się. Ilekroć ktoś przez nieuwagę stąpił na nie nogą, noga też znikała - albo ręka - albo jakaś inna część ciała, która znalazła się w tej strefie. To zresztą nie boli, tylko że nieszczęśnikowi raptem czegoś brakuje. Niektórzy nawet, podszedłszy zbyt blisko do owego nic, umyślnie rzucali się w nie. Ma ono nieodpartą siłę przyciągania, tym większą, im miejsce jest bardziej rozległe. Nikt z nas nie umiał sobie wytłumaczyć, czym jest ta straszna sprawa, skąd się wzięła i jak jej przeciwdziałać. A ponieważ ta nicość sama nie znikała, lecz rozprzestrzeniała się coraz bardziej, postanowiono w końcu wysłać posła do Dziecięcej Cesarzowej z prośbą o radę i pomoc. A tym posłem jestem ja.

Trzej pozostali w milczeniu spoglądali w przestrzeń.

- Hu-hu! - odezwał się po chwili jękliwym głosem nocny zmór. - Tam, skąd ja przybywam, jest zupełnie tak samo. I wyruszyłem w drogę z tym samym zamiarem, hu-hu!

Mini-ludek zwrócił twarz ku błędnemu ognikowi.

- Każdy z nas - pisnął - przybywa z innego kraju Fantazjany. Spotkaliśmy się tutaj całkiem przypadkowo. Ale każdy ma dla Dziecięcej Cesarzowej tę samą wiadomość.

- A to znaczy - stęknął Skałojad - że cała Fantazjana jest w niebezpieczeństwie. Błędny ognik w śmiertelnym przerażeniu przenosił wzrok z jednego na drugiego.

- Wobec tego - zawołał i zerwał się - nie wolno nam tracić ani chwili! - Tak czy owak mieliśmy już właśnie ruszać - oznajmił mini-ludek. - Zatrzymaliśmy się na postój tylko ze względu na nieprzeniknione ciemności w tym Dziwoborze.

Ale teraz, skoro jest pan z nami, Blubb, może nam pan przecież poświecić.

- To niemożliwe! - wykrzyknął błędny ognik. - Nie mogę czekać na kogoś, kto dosiada ślimaka, bardzo mi przykro.

- Ale to jest ślimak wyścigowy. - odrzekł mini-ludek z lekka urażony. - A poza tym, hu-hu! - zaszemrał zmor - jak nam nie poświecisz, to my ci po prostu nie podamy właściwego kierunku!

- Z kim wy w ogóle rozmawiacie? - burknął Skałojad.

Rzeczywiście, błędny ognik nie słyszał ostatnich słów pozostałych posłów, lecz sadził już długimi susami przez las.

- No cóż - stwierdził Ykik, mini-ludek, i zsunął czerwony cylinder na tył głowy błędny ognik chyba i tak nie byłby najbardziej odpowiednim światłem na drogę. I wskoczył na siodło swego wyścigowego ślimaka. - Ja tam też wolę - oznajmił nocny zmór i cichym "hu-hu! " przywołał swojego nietoperza - żeby każdy z nas podróżował na własną rękę. Ostatecznie - leci się! I w jednej chwili zniknął z oczu. Skałojad zagasił ognisko, parę razy po prostu przyduszając je dłonią. - I mnie to bardziej odpowiada - rozległo się w ciemności jego trzeszczenie - nie muszę przynajmniej uważać, czy nie rozjadę jakiegoś drobiazgu.

A potem z trzaskiem i chrzęstem wjechał na swym potężnym skalnym rowerze wprost w zarośla. Co jakiś czas zderzał się z jakimś drzewnym olbrzymem, słychać było, jak zgrzytał i pomrukiwał. Powoli łomot oddalał się w mroku.

Ykik, mini-ludek, został sam. - Chwycił cugle z cieniutkich srebrnych nitek i powiedział:

- No cóż, zobaczymy, kto będzie pierwszy. Wio, staruszku, wio! I cmoknął zachęcająco.

A potem nic już nie było słychać prócz wichru, który huczał w wierzchołkach drzew Dziwoboru.

Zegar na pobliskiej wieży wybił dziewiątą.

Myśli Bastiana bardzo niechętnie powróciły do rzeczywistości. Rad był, że NIE KOŃCZĄCA SIĘ HISTORIA nie miała z nią nic wspólnego. Nie lubił książek, w których opowiadano mu w tonacji markotnej i zgorzkniałej o najzupełniej powszednich zdarzeniach z najzupełniej powszedniego życia jakichś najzupełniej powszednich ludzi. Miał tego dość już w rzeczywistości, po co jeszcze o tym czytać? Ponadto krew go zalewała, kiedy spostrzegał, że chcą go w coś wplątać. A w takich książkach czytelnik zawsze, mniej czy bardziej wyraźnie, miał zostać w coś wplątany.

Bastian przepadał za książkami, które były zajmujące lub zabawne, które pozwalały marzyć, za książkami, w których wymyślone postacie przeżywały wspaniałe przygody, a człowiek mógł sobie wyobrazić rzeczy najniezwyklejsze. Bo to potrafił - może było to jedyne, co naprawdę potrafił: wyobrazić sobie coś, tak wyraźnie, jakby to naprawdę widział i słyszał. Kiedy opowiadał sobie swoje historyjki, zapominał nieraz o wszystkich wokoło i budził się dopiero na koniec jak ze snu. A ta książka była całkiem w stylu jego własnych historyjek! Czytając słyszał nie tylko trzeszczenie grubych pni i huk wiatru w wierzchołkach drzew, lecz także różnorakie głosy czterech komicznych posłów, ba, wydawało mu się nawet, że czuje zapach mchu i leśnego podszycia. W jego klasie zacznie się niedługo lekcja przyrody, polegająca głównie na wyliczaniu kwiatostanów i pręcików. Bastian był rad, że siedzi sobie ukryty na strychu i może czytać.

To była książka w sam raz dla niego, uznał, książka wymarzona!

W tydzień później Wuszwuzul, mały nocny zmór, pierwszy dotarł do celu. A raczej był przekonany, że jest pierwszy, bo przecież podróżował w przestworzach.

W porze zachodu słońca, gdy chmury na wieczornym niebie wyglądały jak płynne złoto, spostrzegł, że jego nietoperz unosi się już nad Labiryntem. Tak brzmiała nazwa rozległej równiny, która ciągnęła się od horyzontu po horyzont i była po prostu jednym wielkim ogrodem kwiatowym pełnym odurzających zapachów i bajecznych kolorów. Pomiędzy kępami krzewów, żywopłotami, trawnikami i rabatami niezwykle osobliwych i rzadkich kwiatów biegły szerokie drogi i wąskie ścieżki o tak wymyślnym i zawiłym układzie, że cały park stanowił niewyobrażalnie skomplikowaną gmatwaninę. Naturalnie owa gmatwanina powstała jedynie dla zabawy i przyjemności, nie po to, by kogoś naprawdę wystawić na niebezpieczeństwo czy zgoła udaremnić najazd wroga. Do tego by się nie nadawała, a Dziecięca Cesarzowa nie potrzebowała też zupełnie takiej obrony. W całym bezkresnym fantazjańskim imperium nie było nikogo, przed kim musiałaby się bronić. Miało to przyczynę, którą niebawem poznamy.

Szybując na swym nietoperzu całkiem bezszelestnie nad tą kwietną plątaniną mały zmór mógł też obserwować rozmaite rzadkie zwierzęta. Na małej polanie pomiędzy bzem a złotokapem bawiła się w wieczornym słońcu grupa młodych jednorożców, a raz wydało mu się nawet, że pod niebieskim kwiatem bukietnicy dojrzał w gnieździe słynnego ptaka Feniksa, ale nie był zupełnie pewien, a zawrócić i sprawdzić nie chciał, żeby nie tracić czasu. Bo już pośrodku Labiryntu wyłoniła się przed nim migocząca fantastyczną bielą Wieża z Kości Słoniowej, serce Fantazjany i siedziba Dziecięcej Cesarzowej.

Słowo "wieża" mogłoby w kimś, kto tego miejsca nigdy nie widział, wywołać błędne wyobrażenie, powiedzmy wieży kościelnej czy zamkowej. Wieża z Kości Słoniowej to było całe miasto z daleka wyglądała jak spiczasta, wysoka góra stożkowa, zwinięta spiralnie niczym muszla ślimaka, z wierzchołkiem w chmurach. Dopiero z bliższej odległości można było dostrzec, że ta olbrzymia głowa cukru składała się z niezliczonych wież, wieżyczek, kopuł, dachów, wykuszów, tarasów, bram, schodów i balustrad, połączonych ze sobą ciasno wzdłuż i wzwyż. Wszystko to wzniesiono z najbielszej fantazjańskiej kości słoniowej, a każdy szczegół został wykrojony tak misternie, że całość można było wziąć za wzór najdelikatniejszej koronki.

W tych wszystkich budowlach mieszkali dworacy z otoczenia Dziecięcej Cesarzowej, podkomorzowie i służebne, mądre kobiety i astrologowie, magowie i błazny , posłańcy, kucharze i akrobaci, linoskoczkinie i bajarze, heroldowie, ogrodnicy, strażnicy, krawcy, szewcy i alchemicy. A na samym szczycie, na najwyższym wierzchołku potężnej wieży zamieszkiwała Dziecięca Cesarzowa w pawilonie mającym kształt pąku białej magnolii. W niektóre noce, kiedy księżyc w pełni ukazywał się z niezwykłą wspaniałością na gwiaździstym niebie, płatki z kości słoniowej otwierały się szeroko i rozwijały się w cudowny kwiat, a w jego środku siedziała wówczas Dziecięca Cesarzowa.

Mały zmór wylądował ze swym nietoperzem na jednym z niższych tarasów, tam, gdzie znajdowały się stajnie dla zwierząt wierzchowych. Ktoś widocznie zapowiedział jego przybycie, gdyż oczekiwało go już czterech cesarskich stajennych, którzy pomogli mu zejść z siodła, skłonili się, a następnie w milczeniu wręczyli ceremonialny napój powitalny. Wuszwuzul tylko umoczył usta w pucharze z kości słoniowej, aby nie uchybić dobrym obyczajom, po czym go oddał. Każdy ze stajennych również wypił po łyku, potem skłonili się ponownie i odprowadzili nietoperza do stajen. Wszystko to odbyło się bez słowa.

Gdy nietoperz dotarł na wyznaczone mu miejsce, nie tknął ani picia, ani obroku, lecz natychmiast zwinął się w kłębek, zawisł głową w dół na swoim haku i zapadł z wyczerpania w głęboki sen. Mały zmór zmusił go do nie lada wysiłku. Stajenni zostawili zwierzę w spokoju i odeszli na palcach. W tej stajni było zresztą ponadto dużo innych wierzchowców: dwa słonie, jeden różowy, drugi niebieski, ogromny ptak gryf o głowie orła i ciele lwa, biały skrzydlaty koń, którego imię znane było niegdyś również poza Fantazjaną, ale poszło w zapomnienie, kilka latających psów, także parę innych nietoperzy, ba, nawet ważki i motyle dla wyjątkowo małych jeźdźców. W dalszych zabudowaniach przebywały jeszcze inne zwierzęta wierzchowe, które nie latały, tylko biegały, pełzały, skakały lub pływały. Każde z nich do obrządzania i doglądania miało specjalnych stajennych. Normalnie rzecz biorąc powinien tu właściwie panować nieopisany harmider: ryk, skrzek, gwizd, pisk, rechot, gęganie. Ale była zupełna cisza. Mały zmór nadal stał w tym miejscu, gdzie zostawili go stajenni. Poczuł się nagle zgnębiony i markotny, nie bardzo wiedząc dlaczego. On też bardzo był zmęczony długą, długą podróżą. I nawet fakt, że przybył tu pierwszy , nie dodawał mu otuchy.

- Halo - usłyszał nagle piskliwy głosik - czy to nie kolega Wuszwuzul? Jak to ładnie, że nareszcie i pan tu jest.

Nocny zmór obejrzał się, a jego księżycowe oczy rozjarzyły się zdumieniem, bo na balustradzie, oparty niedbale o doniczkę z kości słoniowej, stał mini-ludek Ykik i wymachiwał czerwonym cylindrem. - Hu-hu! - wykrztusił skonsternowany zmór, a po chwili jeszcze raz: - Hu-hu! Po prostu nic mądrzejszego nie przyszło mu do głowy. - Tamtych dwóch - oznajmił mini-ludek - do tej pory jeszcze nie ma. Ja jestem tu od wczoraj rana.

- Jakim - hu-hu! - jakim cudem to się udało? - zapytał zmór. - No cóż - odrzekł mini-ludek i uśmiechnął się z odrobiną wyższości - mówiłem panom, że mam wyścigowego ślimaka.

Nocny zmór małą różową rączką podrapał się po głowie zwieńczonej czarną czupryną.

- Muszę zaraz być u Dziecięcej Cesarzowej - powiedział płaczliwie. Mini-ludek popatrzył na niego w zamyśleniu.

- Hm - chrząknął. - No cóż, ja zapisałem się już wczoraj. - Zapisałem? - spytał zmór. - To nie można dostać się do niej od razu? - Obawiam się, że nie - pisnął mini-ludek. - Trzeba długo czekać. Przybyła tu, jak by to powiedzieć, cała chmara posłów. - Hu-hu - zakwilił zmór - jakże to tak?

- Najlepiej - ćwierknął mini-ludek - niech pan sam zobaczy. Chodźmy, drogi Wuszwuzul, chodźmy !

We dwóch ruszyli w drogę.

Główna ulica, która coraz bardziej zwężającą się spiralą biegła w górę wokół Wieży z Kości Słoniowej, była zatłoczona gęstą ciżbą najosobliwszych postaci. Olbrzymie dżinny w turbanach, maleńkie koboldy, trójgłowi trolle, brodate karły, połyskliwe wróżki, kozłonodzy faunowie, porośnięte złocistym, kędzierzawym włosem rusałki, roziskrzeni śnieżnicy i inne niezliczone istoty podążały ulicą w górę i w dół, stały grupkami i rozmawiały cicho albo też przykucnąwszy w milczeniu na ziemi spoglądały smutno w przestrzeń.

Na ich widok Wuszwuzul przystanął.

- Hu-hu! - powiedział. - A co tu się dzieje? Co oni tu wszyscy robią? - To sami posłowie - wyjaśnił cicho Ykik - posłowie ze wszystkich krain Fantazjany. I każdy przynosi tę samą wiadomość co my. Rozmawiałem już z wieloma z nich. Wygląda na to, że wszędzie pojawiło się to samo niebezpieczeństwo. . Nocny zmór wydał długie, jękliwe westchnienie.

- A wiadomo chociaż - zapytał - co to jest i skąd się bierze? - Obawiam się, że nie. Nikt nie potrafi tego wytłumaczyć. - A sama Dziecięca Cesarzowa?

- Dziecięca Cesarzowa - powiedział cicho mini-ludek - jest chora, bardzo, bardzo chora. Może to stanowi przyczynę niepojętego nieszczęścia, jakie nawiedziło Fantazjanę.

Ale jak dotąd żaden z wielu lekarzy, zebranych tam w górze, w dzielnicy pałacowej, koło magnoliowego pawilonu, nie umiał powiedzieć, na co zachorowała i jak temu zaradzić. Nikt nie zna lekarstwa. - Hu-hu! - odezwał się głucho zmór - ależ to katastrofa. - Tak - przyznał mini-ludek - na to wygląda. W tej sytuacji Wuszwuzul na razie zrezygnował z zapisywania się na posłuchanie u Dziecięcej Cesarzowej.

W dwa dni później przybył zresztą także błędny ognik Blubb, który naturalnie pomknął w fałszywym kierunku i przez to ogromnie nadłożył drogi. A na koniec - po dalszych trzech dniach - zjawił się też skałojad Pjernrachtsark.

Przyczłapał na piechotę, bo w nagłym przypływie wilczego głodu zżarł swój kamienny rower - był to poniekąd jego prowiant na drogę. Przez długi czas oczekiwania czterej tak odmienni posłowie bardzo się zaprzyjaźnili i również później tworzyli zgraną paczkę. Ale to już inna historia i opowiemy ją innym razem.

2. POWOŁANIE ATREJU

Burzliwe obrady nad dolą i niedolą całej Fantazjany toczyły się zazwyczaj w dużej sali tronowej Wieży z Kości Słoniowej, położonej w obrębie właściwej dzielnicy pałacowej zaledwie o parę pięter niżej od magnoliowego pawilonu.

To obszerne, koliste pomieszczenie było teraz wypełnione stłumionym gwarem. Czterystu dziewięćdziesięciu dziewięciu najlepszych lekarzy z całego fantazjańskiego imperium zebrało się tutaj i rozmawiało szeptem lub półgłosem w mniejszych i większych grupach. Każdy z nich był już z wizytą u Dziecięcej Cesarzowej - jedni jakiś czas temu, inni dopiero niedawno - i każdy usiłował pomóc jej swą sztuką. Ale żadnemu się to nie udało, żaden nie znał tej choroby i jej przyczyny, żaden nie wiedział, jak ją leczyć. A pięćsetny, najsławniejszy ze wszystkich lekarzy w Fantazjanie, owiany legendą, że nie ma zioła, cudownego środka i tajemnicy natury, które nie byłyby mu znane, już od kilku godzin był u pacjentki i wszyscy czekali w napięciu na rezultat jego badań.

Oczywiście takiego zgromadzenia nie można sobie wyobrażać na podobieństwo kongresu lekarzy w świecie ludzi. Co prawda w Fantazjanie było bardzo wiele istot w większym czy mniejszym stopniu podobnych z wyglądu do człowieka, ale co najmniej równie dużo było takich, które przypominały zwierzęta albo w ogóle zupełnie inne stworzenia. Jak wieloraki był tłum posłów, który kłębił się w mieście, tak różnorodne było też towarzystwo w tej sali. Widziało się tu lekarzy-karłów z białymi brodami i garbami, wróżki-lekarki w połyskujących błękitem i srebrem szatach, z migotliwymi gwiazdami we włosach, wodników z grubymi brzuchami i błonami pływnymi na dłoniach i stopach (specjalnie dla nich ustawiono wanny do siedzenia), ale także białe węże, które zwinęły się na długim stole w środku sali, elfy, a nawet czarowników, wampiry i upiory, których na ogół nie uważa się za istoty szczególnie dobrotliwe i przyjazne zdrowiu.

Aby zrozumieć obecność tych ostatnich, trzeba koniecznie wiedzieć o jednym: Dziecięca Cesarzowa uchodziła co prawda - jak już wskazuje jej tytuł - za władczynię wszystkich nieprzeliczonych krain bezkresnego fantazjańskiego imperium, ale w rzeczywistości była czymś dużo większym od władczyni, a lepiej powiedziawszy. czymś zupełnie innym. Nie panowała, nigdy nie stosowała przemocy ani nie czyniła użytku ze swojej władzy, nie nakazywała niczego i nikogo nie sądziła, nie interweniowała nigdy i nigdy nie musiała bronić się przed napastnikiem, bo nikomu nie przyszłoby na myśl zbuntować się przeciwko niej lub zrobić jej coś złego. Wobec niej wszyscy byli uważani za równych. Ona tylko istniała, ale istniała w sposób szczególny. Była ośrodkiem wszelkiego życia w

Fantazjanie.

I każde stworzenie, dobre czy złe, piękne czy brzydkie, wesołe czy poważne, głupie czy mądre, wszystkie, wszystkie istniały jedynie dzięki jej istnieniu. Bez niej nic nie mogło trwać, tak jak nie mogłoby trwać ludzkie ciało pozbawione serca.

Nikt nie zdołał w pełni pojąć jej tajemnicy, ale każdy wiedział, że tak było. Toteż wszystkie stworzenia zamieszkujące to cesarstwo darzyły ją jednakim respektem i wszystkie jednako niepokoiły się o jej życie. Bo jej śmierć byłaby zarazem końcem ich wszystkich, zagładą bezmiernego imperium Fantazjany.

Myśli Bastiana podążyły w innym kierunku.

Nagle we wspomnieniu znów zobaczył przed sobą długi korytarz kliniki, gdzie była operowana mama. Wiele godzin siedział z ojcem pod salą operacyjną i czekał. Lekarze i pielęgniarki przebiegali tam i z powrotem. Ilekroć ojciec pytał, jak czuje się mama, otrzymywał wymijające odpowiedzi. Nikt zdawał się dobrze nie wiedzieć, jaki jest jej stan. Na koniec wyszedł łysy mężczyzna w białym fartuchu, o zmęczonej i smutnej twarzy. Powiedział, że wszelkie wysiłki okazały się daremne i że mu przykro. Obydwu im uścisnął dłoń i wymamrotał: "Serdecznie współczuję". Odtąd zmieniło się wszystko między ojcem a Bastianem. Nie na zewnątrz. Bastian miał wszystko, czego tylko mógł zapragnąć: rower z przekładnią na trzy biegi, elektryczną kolejkę, dużo witamin w tabletkach, pięćdziesiąt trzy książki, chomika syryjskiego, akwarium z rybkami ciepłowodnymi, mały aparat fotograficzny, sześć scyzoryków i mnóstwo innych różności. Ale w gruncie rzeczy wcale mu na tym wszystkim nie zależało.

Bastian przypominał sobie, że ojciec dawniej lubił z nim żartować. Czasami nawet opowiadał albo czytał na głos historyjki. Ale od śmierci mamy to się skończyło. Syn nie umiał rozmawiać z ojcem. Ojca otaczał niewidzialny mur, przez który nikt nie mógł się przedrzeć. Ojciec nigdy nie beształ i nigdy nie chwalił. Takie gdy Bastian został na drugi rok w tej samej klasie, nic nie powiedział. Patrzył tylko na niego tym nieobecnym i strapionym wzrokiem i Bastian miał wrażenie, jakby go wcale nie było. Tego wrażenia najczęściej doznawał w towarzystwie ojca. Kiedy wieczorami siedzieli razem przed telewizorem, Bastian spostrzegał, że ojciec w ogóle nie patrzy na ekran, lecz przebywa myślami daleko, daleko stąd, gdzie nie sposób było do niego dotrzeć. A czasami, kiedy każdy z niech miał książkę w ręce, Bastian widział; że ojciec wcale nie czyta, gdyż godzinami spoglądał na jedną i tę samą stronę, nie przewracając kartek. Bastian dobrze rozumiał, że ojciec był smutny. On sam przepłakał wówczas wiele nocy, łkając tak spazmatycznie, że nieraz musiał wymiotować - ale z biegiem czasu to minęło. A on istniał nadal. Dlaczego ojciec nigdy z nim nie rozmawiał, nie o mamie, nie o rzeczach ważnych, tylko ot tak, o tym, co najkonieczniejsze?

- Gdyby się tylko wiedziało - powiedział długi, chudy salamandrzec z brodą z czerwonych płomieni - na czym w ogóle polega jej choroba. Ona nie ma gorączki, nie ma obrzęków, wysypki, zapalenia. Jest po prostu tak, jak gdyby gasła - nie wiadomo czemu.

Kiedy mówił, z jego ust dobywały się po każdym zdaniu małe kłęby dymu, tworząc różne kształty. Tym razem był to znak zapytania. Stary, wyleniały kruk o wyglądzie wielkiego ziemniaka, w który ktoś powtykał na chybił trafił parę czarnych piór, odrzekł kraczącym głosem (był on specjalistą od przeziębień):

- Ona nie kaszle, nie ma kataru, to w ogóle nie jest choroba w znaczeniu medycznym.

Poprawił duże okulary na swoim dziobie i popatrzył wyzywająco na tych, co stali wokoło.

- Jedno w każdym razie wydaje mi się oczywiste - zabrzęczał skarabeusz (chrząszcz zwany niekiedy także "pigularzem") - między jej chorobą a okropnościami, o których donoszą nam posłowie z całej Fantazjany, istnieje

tajemniczy związek.

- Ach, to pan - wtrącił drwiąco atramentowy człowieczek - pan zawsze i wszędzie widzi tajemnicze związki!

- A pan nigdy nie wyjrzy poza brzeg swojego kałamarza! - bzyknął gniewnie skarabeusz.

- Ależ panowie koledzy ! - zajęczał upiór o zapadłych policzkach, spowity w długi, biały fartuch. - Nie będziemy przecież wdawać się w nierzeczowe, osobiste utarczki. A przede wszystkim: ściszcie wasze głosy ! Takie i podobne rozmowy toczyły się wszędzie w wielkiej sali tronowej. Może wyda się dziwne, że tak różnorodne istoty mogły w ogóle się ze sobą porozumiewać. Ale w Fantazjanie niemal wszystkie stworzenia, także zwierzęta, władały co najmniej dwoma językami: po pierwsze, własnym, którym rozmawiały tylko z takimi jak one i którego nikt prócz nich nie rozumiał, i po drugie, powszechnym, który nazywano ogólnofantazjańskim lub też Wielkim Językiem. Opanował go każdy, aczkolwiek niektórzy posługiwali się, nim w sposób dość osobliwy.

Nagle w sali zapadła cisza i oczy wszystkich zwróciły się ku dużym podwojom, które zostały otwarte. Wszedł przez nie Kairon, sławny, wręcz legendarny mistrz sztuki lekarskiej.

Był, jak to mawiano w czasach dawniejszych, centaurem. Do bioder miał postać ludzką, pozostała część była ciałem konia. Lecz Kairon był tak zwanym czarnym centaurem. Pochodził z bardzo odległej krainy , która leżała daleko, daleko na południu.

Toteż jego ludzka część miała barwę hebanu, tylko włosy na głowie i broda były białe i kędzierzawe, natomiast końskie ciało było pasiaste jak u zebry. Chodził w dziwacznym kapeluszu uplecionym z sitowia. Na łańcuchu u szyi wisiał duży złoty amulet przedstawiający dwa węże, które połykały się nawzajem od ogona i tworzyły owal.

Bastian, zaskoczony, przerwał lekturę. Zamknął książkę - przezornie pozostawiając palec między stronami - i jeszcze raz bardzo uważnie przyjrzał się okładce. Były tam przecież dwa węże, które nawzajem połykały się od ogona i tworzyły owal. Cóż mógł oznaczać ten osobliwy znak?

W całej Fantazjanie każdy wiedział, co oznaczał ten medalion: był to znak tego, komu Dziecięca Cesarzowa poruczyła specjalne zadanie i kto mógł działać w jej imieniu, tak jakby ona sama przy tym była. Mówiono, że użyczał on nosicielowi tajemnych sił, choć nikt nie wiedział dobrze jakich. Jego nazwę znali wszyscy: AURYN. Ale wielu, którzy nie śmieli wypowiadać tego miana, nazywało go Klejnotem albo też Emanacją, albo po prostu Blaskiem. Więc książka też nosiła znak Dziecięcej Cesarzowej!

Szept przebiegł przez salę, rozległo się kilka okrzyków zdumienia. Dawno już się nie zdarzyło, żeby Klejnot został komuś powierzony. Kairon zatupał kilka razy kopytami, aż poruszenie ustało, po czym przemówił głębokim głosem:

- Przyjaciele, nie dziwcie się zbytnio, ja będę nosił AURYN jedynie przez krótki czas. Jestem tylko doręczycielem. Niebawem oddam Blask komuś godniejszemu.

W sali zaległa cisza jak makiem zasiał.

- Nie będę próbował łagodzić naszej klęski pięknymi słowami - ciągnął Kairon. Wobec choroby Dziecięcej Cesarzowej wszyscy stoimy bezradni. Wiemy tylko, że wraz z tą chorobą nadeszło zniszczenie Fantazjany. Więcej nie wiemy. Nawet tego, czy w ogóle sztuka lekarska mogłaby ją uratować. Ale jest rzeczą możliwą - a mam nadzieję, że mówiąc o tym otwarcie nie urażę żadnego z was - jest rzeczą możliwą, że my, zgromadzeni tutaj, nie posiadamy całej wiedzy, wszelkiej mądrości. To nawet moja ostatnia i jedyna nadzieja, że gdzieś w tym bezkresnym imperium żyje istota mądrzejsza od nas, która mogłaby nam udzielić rady i pomocy. Ale jest to nader wątpliwe. Gdziekolwiek wszakże tkwi możliwość ratunku, jedno jest pewne: do poszukiwania jej trzeba tropiciela, który potrafi odnajdywać drogi wśród bezdroży i nie cofnie się przed żadnym niebezpieczeństwem ani żadnym

wysiłkiem, jednym słowem: bohatera. I Dziecięca Cesarzowa podała mi imię tego bohatera, któremu powierza los swój i nas wszystkich: nazywa się on Atreju i mieszka w Morzu Traw za Srebrzystymi Górami. Jemu przekażę AURYN i wyprawię go na Wielkie Poszukiwanie. Teraz wiecie już wszystko.

I stary centaur z tupotem wypadł z sali.

Pozostali patrzyli na siebie skonsternowani.

- Jak się nazywa ten bohater? - spytał jeden.

- Atreju czy jakoś podobnie - odparł drugi.

- Pierwsze słyszę ! - stwierdził trzeci. I czterystu dziewięćdziesięciu dziewięciu lekarzy jak jeden mąż z zatroskaniem potrząsnęło głowami.

Zegar na wieży wybił dziesiątą. Bastian zdziwił się, jak szybko minął czas. Podczas lekcji każda godzina dłużyła mu się zwykle w nieskończoność. Na dole w klasie mieli teraz historię z panem Drohnem, chudym, przeważnie usposobionym zgryźliwie mężczyzną, który ze szczególnym upodobaniem ośmieszał Bastiana przy wszystkich, ponieważ chłopiec nie mógł spamiętać dat bitew i lat, w których urodzili się i sprawowali rządy jacyś tam ludzie.

Morze Traw, które leżało za Srebrzystymi Górami, było oddalone od Wieży z Kości Słoniowej o wiele, wiele dni drogi. Była to preria, rzeczywiście rozległa i płaska jak morze. Soczysta trawa wyrastała na wysokość wzrostu mężczyzny, a kiedy przeciągał po niej wiatr, równina falowała niczym ocean i szumiała niby woda.

Lud, który tu zamieszkiwał, nosił nazwę Trawiarzy albo też Zielonoskórych. Mieli oni niebieskawoczarne włosy, również u mężczyzn długie i niekiedy splecione w warkocze, oraz skórę o ciemnozielonej, z lekka przechodzącej w brązowawość, barwie - jak u oliwek. Pędzili żywot nadzwyczaj skromny, surowy i twardy, a wychowując swoje dzieci wpajali im, chłopcom jak i dziewczynkom, męstwo, wielkoduszność i dumę. Uczyli je, jak znosić upał, zimno i wielkie wyrzeczenia, żądali także, by dawały dowody swojej odwagi. Było to konieczne, gdyż Zielonoskórzy to lud myśliwych. Wszystko, czego potrzeba im było do życia, albo wyrabiali z twardej, włóknistej trawy prerii, albo zdobywali polując na purpurowe bawoły, których olbrzymie stada przemierzały Morze Traw. Te purpurowe bawoły były ze dwa razy większe od pospolitych byków czy krów, miały długą, jedwabiście lśniącą purpurową sierść i potężne rogi o końcach ostrych i twardych jak sztylety. Na ogół były spokojne, ale gdy zwietrzyły niebezpieczeństwo albo poczuły się zaatakowane, potrafiły być straszne jak żywioł. Nikt prócz Zielonoskórych nie odważyłby się polować na te zwierzęta - a ci czynili to uzbrojeni jedynie w łuki i strzały. Dawali pierwszeństwo rycerskiej walce i zdarzało się często, że to nie zwierzę, lecz myśliwy musiał płacić życiem. Zielonoskórzy kochali i czcili purpurowe bawoły uważając, że prawo zabijania ich zdobywa tylko ten, kto podejmuje ryzyko, iż zostanie przez nie zabity.

Do tej krainy nie dotarła jeszcze wieść o chorobie Dziecięcej Cesarzowej i zgubie, jaka zagrażała całej Fantazjanie. Dawno już do namiotowych obozów Zielonoskórych nie przybywali podróżni. Trawa rosła bujniej niż kiedykolwiek, dni były jasne, a noce pełne gwiazd. Wszystko wydawało się układać pomyślnie. Ale pewnego dnia w jednym z obozów pojawił się białowłosy, stary czarny centaur.

Sprawiał wrażenie śmiertelnie wyczerpanego, jego sierść ociekała potem, brodata twarz była ciemna i wymizerowana. Na głowie miał dziwaczny kapelusz upleciony z sitowia, a wokół szyi łańcuch z dużym złotym amuletem. Był to Kairon.

Stanął pośrodku placu okolonego coraz szerszymi kręgami obozowych namiotów, tam, gdzie zbierała się rada starszych, a w święta odbywały się tańce i śpiewano stare pieśni. Czekał i rozglądał się, lecz wokół niego tłoczyli się tylko bardzo starzy mężczyźni i kobiety oraz malutkie dzieci, które z ciekawością wytrzeszczały na niego oczy. Kairon zatupał niecierpliwie kopytami.

- Gdzie są łowcy i łowczynie? - prychnął, zdjął kapelusz i otarł czoło. Białowłosa kobieta z niemowlęciem na ręku odpowiedziała: - Wszyscy są na polowaniu. Wrócą dopiero za trzy albo cztery dni. - Atreju też jest z nimi? - spytał centaur.

- Tak, obcy przybyszu, ale skąd ty go znasz?

- Nie znam. Sprowadźcie go!

- Obcy przybyszu - odrzekł starzec wsparty na kulach - on nie zechce tu przybyć, bo dzisiaj jest jego polowanie. Zaczyna się o zachodzie słońca. Wiesz, co to znaczy ?

Kairon potrząsnął grzywą i tupnął kopytami. - Nie wiem, ale to nie gra żadnej roli, bo on ma teraz do spełnienia ważniejsze zadanie. Znacie ten znak, jaki noszę. Więc sprowadźcie go!

- Widzimy Klejnot - powiedziała młoda dziewczyna - i wiemy, że przybywasz od Dziecięcej Cesarzowej. Ale kto ty jesteś?

- Nazywam się Kairon - mruknął centaur - lekarz Kairon, jeśli to wam coś mówi.

Zgarbiona staruszka przepchała się naprzód i zawołała: - Tak, to prawda. Poznaję go. Raz już go widziałam, kiedy byłam młoda. To najsławniejszy i największy lekarz w całej Fantazjanie! Centaur skinął jej głową.

- Dzięki, kobieto - powiedział. - A teraz może ktoś z was będzie tak uprzejmy i sprowadzi wreszcie tego Atreju. To pilne. Życie Dziecięcej Cesarzowej jest w niebezpieczeństwie.

- Ja to zrobię ! - wykrzyknęła mała dziewczynka, która miała chyba z pięć, sześć lat.

Puściła się biegiem, a w niewiele sekund później widać było, jak galopuje między namiotami na nie osiodłanym koniu.

- Nareszcie! - mruknął Kairon. A potem padł bez przytomności. Gdy przyszedł do siebie, nie wiedział z początku, gdzie jest, bo wokół było ciemno. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że znajduje się w obszernym namiocie i leży na miękkich skórach. Była chyba noc, przez szparę w zasłonie u wejścia wdzierał się migotliwy blask ogniska. - Święty hufnalu! - wymamrotał, usiłując się podnieść.

- Jak długo ja tu już tak leżę ?

Czyjaś głowa wyjrzała zza zasłony u wejścia, cofnęła się i ktoś powiedział:

- Tak, chyba się obudził.

Potem odsunięto zasłonę i do środka wszedł chłopak może dziesięcioletni. Miał na sobie długie spodnie i buty z miękkiej bawolej skóry. Był obnażony do pasa, tylko z ramion opadał aż do ziemi purpurowy płaszcz, utkany pewnie z bawolej sierści. Długie, niebieskawoczarne włosy były związane w tyle głowy skórzanymi sznurkami w czub. Na oliwkowozielonej skórze czoła i policzków wymalowano białą farbą kilka prostych ornamentów. Ciemne oczy pałające gniewem spoglądały na intruza, poza tym jednak w jego rysach nie było widać ani śladu wzruszenia.

- Czego chcesz ode mnie, obcy przybyszu? - zapytał. - Czemu wszedłeś do mojego namiotu? I czemu zepsułeś mi moje polowanie? Gdybym dzisiaj zabił dużego bawołu - a miałem już strzałę na cięciwie, gdy mnie zawołano - to jutro byłbym łowcą. A teraz muszę czekać cały rok. Dlaczego? Stary centaur wlepił w niego oczy skonsternowany.

- Czy to ma znaczyć - spytał w końcu - że ty jesteś tym Atreju? - Tak, obcy przybyszu.

- Nie ma tu przypadkiem jeszcze kogoś, dorosłego mężczyzny, doświadczonego łowcy o tym imieniu?

- Nie, ja jestem Atreju i nikt inny.

Stary Kairon opadł na posłanie i wydyszał:

- Dziecko ! Mały Chłopiec! Doprawdy trudno pojąć decyzję Dziecięcej Cesarzowej. Atreju milczał i czekał nieporuszenie.

- Wybacz mi, Atreju - powiedział Kairon, który z trudem zdołał opanować wzburzenie - nie miałem zamiaru cię urazić, ale to dla mnie po prostu zbyt duże zaskoczenie. Szczerze mówiąc, jestem zupełnie zbity z tropu! Nie wiem już, co myśleć! Poważnie zastanawiam się, czy Dziecięca Cesarzowa naprawdę wiedziała, co czyni, wybierając takie dziecko jak ty. To czyste szaleństwo! A jeśli zrobiła to z rozmysłem, to wtedy. . . to wtedy. . . Gwałtownie potrząsnął głową i wykrztusił:

- Nie! Nie! Gdybym wiedział, do kogo mnie posyła, po prostu odmówiłbym przekazania ci jej poruczenia. Odmówiłbym! - Jakiego poruczenia? - spytał Atreju.

- To okropność! - zawołał Kairon, w którym górę wzięło jednak oburzenie. Wypełnienie jej misji nawet dla największego i najbardziej doświadczonego bohatera byłoby prawdopodobnie niemożliwością, ale dla ciebie. . . Ona posyła cię w nieznane na poszukiwanie czegoś, czego nikt nie zna. Nikt nie może ci pomóc, nikt nie może ci doradzić, nikt nie może przewidzieć, co cię spotka. A jednak musisz zdecydować się natychmiast, już teraz, z miejsca, czy podejmiesz się tej misji, czy nie. Galopowałem niemal bez przerwy dziesięć dni i nocy, żeby dotrzeć do ciebie. Ale teraz - teraz wolałbym wręcz nigdy tu nie przybyć. Jestem bardzo stary, jestem u kresu sił. Proszę cię, daj mi łyk wody !

Atreju przyniósł dzban świętej źródlanej wody. Centaur pił długimi haustami, potem otarł brodę i powiedział nieco spokojniej: - Ach, dziękuję, to przynosi ulgę! Czuję się już lepiej. Posłuchaj, Atreju, nie musisz przyjmować tej misji. Dziecięca Cesarzowa decyzję pozostawia tobie. Niczego ci nie nakazuje. Ja jej to wytłumaczę i znajdzie kogoś innego. Na pewno nie wiedziała, że jesteś małym chłopcem. Wzięła cię za kogo innego, to jedyne wytłumaczenie.

- Na czym polega ta misja? - dopytywał się Atreju.

- Na znalezieniu lekarstwa dla Dziecięcej Cesarzowej - odparł stary centaur i ocaleniu Fantazjany.

- A ona jest chora? - zdumiał się Atreju.

Kairon zaczął opowiadać, jak to jest ze zdrowiem Dziecięcej Cesarzowej i o czym informowali posłowie ze wszystkich stron Fantazjany. Atreju zadawał wciąż nowe pytania, a centaur w miarę swych możliwości udzielał wyczerpujących wyjaśnień. Była to długa nocna rozmowa. A im bardziej Atreju pojmował cały rozmiar nieszczęścia, jakie spadło na Fantazjanę, tym wyraźniej na jego tak z początku zamkniętej twarzy malowało się jawne przerażenie.

- I ja - wymamrotał w końcu zbielałymi wargami - nie o tym wszystkim nie wiedziałem. Kairon spod krzaczastych białych brwi spoglądał na chłopca z powagą i zatroskaniem.

- Już wiesz, jak sprawy stoją, i chyba teraz rozumiesz, dlaczego straciłem panowanie nad sobą, kiedy cię zobaczyłem. A jednak Dziecięca Cesarzowa wymieniła twoje imię.

"Idź i odszukaj Atreju , powiedziała do mnie. Pokładam w nim całą moją nadzieję "powiedziała" Zapytaj go, czy dla mnie i dla Fantazjany podejmie się Wielkiego Poszukiwania, powiedziała. Nie wiem, czemu jej wybór padł na ciebie. Może tylko taki mały Chłopiec jak ty zdoła wypełnić to niemożliwe zadanie. Nie wiem i nie mogę ci radzić. Atreju siedział ze spuszczoną głową i milczał. Rozumiał, że oto staje wobec próby, która była daleko, daleko poważniejsza niż jego polowanie. Nawet największy łowca i najlepszy tropiciel chybaby jej nie sprostali, więc tym bardziej on.

- No? - zapytał cicho stary centaur. - Podejmiesz się? Atreju podniósł głowę i popatrzył na niego.

- Podejmę się - powiedział zdecydowanie.

Kairon skinął powoli głową, po czym zdjął łańcuch ze złotym amuletem i zawiesił go na szyi Atreju.

- AURYN daje ci wielką moc - powiedział uroczyście - ale nie wolno ci z niej korzystać. Bo Dziecięca Cesarzowa też nie czyni nigdy użytku ze swojej mocy. AURYN będzie cię osłaniał i prowadził, ale cokolwiek zobaczysz, nie wolno ci w nie się mieszać, bo od tej chwili twoje własne zdanie już się nie liczy. Dlatego musisz wyruszyć bez broni. Musisz godzić się z tym, co będzie się działo. Trzeba, żebyś wszystko traktował jednakowo, zło i dobro, piękno i brzydotę, głupotę i mądrość, tak jak jednakowo traktuje je Dziecięca Cesarzowa. Wolno ci tylko szukać i pytać, ale nie oceniać według własnego uznania. Nigdy o tym nie zapomnij, Atreju !

- AURYN - powtórzył Atreju z głęboką czcią. - Chciałbym okazać się godny Klejnotu. Kiedy mam wyruszyć ?

- Natychmiast - odrzekł Kairon. - Nikt nie wie, jak długo potrwa twoje Wielkie Poszukiwanie. Możliwe, że liczy się już każda godzina. Pożegnaj się z rodzicami i rodzeństwem!

- Nie ma ich - oznajmił Atreju. - Oboje rodzice zostali zabici przez bawołu, wkrótce po moim urodzeniu.

- Kto cię wychował?

- Wszystkie kobiety i Wszyscy mężczyźni razem. Dlatego nazwali mnie Atreju, co w słowach Wielkiego Języka znaczy: Syn wszystkich.

Nikt nie mógł lepiej zrozumieć, co to znaczyło, niż Bastian. Choć jego ojciec przecież jeszcze żył. Atreju zaś nie miał ani ojca, ani matki. Za to jednak został wychowany przez wszystkich mężczyzn i wszystkie kobiety razem i był "synem wszystkich", podczas gdy on, Bastian, w gruncie rzeczy nie miał zupełnie nikogo - tak, był synem niczyim". Mimo to Bastian ucieszył się, że w ten sposób ma coś wspólnego z Atreju, bo poza tym niestety nie było między nimi dużego podobieństwa, ani co się tyczy odwagi i zdecydowania, ani co do wyglądu. A przecież i on, Bastian, wybrał się na Wielkie Poszukiwanie, o którym nie wiedział, dokąd go zaprowadzi i jak się zakończy.

- W takim razie - stwierdził stary centaur - będzie lepiej, jeśli odjedziesz bez pożegnania. Ja zostanę i wszystko im wytłumaczę. Twarz Atreju jeszcze bardziej zwęziła się i stwardniała. - Gdzie mam zacząć? - spytał.

- Wszędzie i nigdzie - odparł Kairon. - Odtąd jesteś sam i nikt ci nie może radzić. I tak już będzie do końca Wielkiego Poszukiwania - czymkolwiek się ono zakończy.

Atreju kiwnął głową.

- Żegnaj, Kaironie!

- Żegnaj, Atreju. I. . . dużo szczęścia!

Chłopiec odwrócił się i chciał już wyjść z namiotu, gdy centaur przywołał go jeszcze z powrotem. Kiedy stanęli naprzeciwko siebie, stary położył obie dłonie na ramionach Atreju, popatrzył mu w oczy z pełnym szacunku uśmiechem i powiedział wolno:

- Sądzę, że zaczynam rozumieć, dlaczego wybór Dziecięcej Cesarzowej padł na ciebie, Atreju.

Chłopiec lekko schylił czoła, po czym prędko wyszedł na dwór. Przed namiotem stał Artaks, jego wierzchowiec. Miał cętkowaną sierść i nieduży wzrost dzikiego konia, nogi masywne i krótkie, a jednak był to najszybszy i najwytrzymalszy biegun w całej okolicy. Stał jeszcze pod siodłem i w uprzęży , tak jak przygnał z Atreju z polowania.

- Artaksie - szepnął Atreju i poklepał go po szyi - musimy ruszać w drogę. Musimy jechać daleko, bardzo daleko. Nikt nie wie, czy i kiedy wrócimy. Konik kiwnął łbem i parsknął cicho.

- Tak, panie - powiedział - a co będzie z twoim polowaniem? - Udajemy się na dużo większe polowanie - odparł Atreju i wskoczył na siodło.

- Zaczekaj, panie ! - parsknął konik. - Zapomniałeś broni. Chcesz wyruszyć bez łuku i strzał?

- Tak, Artaksie - powiedział Atreju - bo noszę Blask i muszę być nie uzbrojony.

- Ho ! ho! - zawołał konik. - A dokąd jedziemy ?

- Dokąd chcesz, Artaksie - odrzekł Atreju - od tej chwili zaczynamy Wielkie Poszukiwanie.

Ruszyli z kopyta i pochłonęły ich ciemności nocy.

W tym samym czasie w innym miejscu Fantazjany działo się coś, czego nikt nie obserwował i o czym ani Atreju, ani Artaks, ani nawet Kairon nie mieli najmniejszego pojęcia.

Na dalekiej, spowitej nocą pustaci mrok skłębił się w bardzo duży, podobny do cienia kształt. Ciemność gęstniała, aż w bezświetlnej nocy owej pustaci wyłoniło się potężne ciało z czerni. Jego kontury nie były jeszcze wyraźne, ale stało na czterech łapach, a w oczach kudłatego łba żarzył się zielony ogień. Teraz uniosło pysk w górę i zaczęło wietrzyć. Stało tak długi czas. Potem nagle pochwyciło widać zapach, którego szukało, bo głęboki, triumfalny grzmot dobył się z jego gardzieli.

Zaczęło biec. Długimi, bezgłośnym susami sadził podobny do cienia stwór przez bezgwiezdną noc.

Zegar na wieży wybił jedenastą. Zaczęła się duża pauza. z korytarzy docierał wrzask dzieci, które zbiegały na dziedziniec. Bastianowi, który nadal siedział po turecku na matach gimnastycznych, ścierpły nogi. Nie był Indianinem. Wstał, wyjął kanapkę i jabłko z teczki i zaczął truchtać tam i z powrotem po strychu. W stopach pojawiło się mrowienie, powoli budziły się z odrętwienia.

Potem chłopiec wdrapał się na kozioł gimnastyczny i usiadł na nim okrakiem. Wyobraził sobie, że jest Atreju, który galopuje przez noc na Artaksie. Położył się na szyi swojego konika.

- Hep! - krzyknął. - Biegnij, Artaksie, hep, hep!

Potem przestraszył się. Było wielką nieostrożnością krzyczeć tak głośno. A jeśli ktoś go usłyszał? Znieruchomiał i nasłuchiwał chwilę. Ale dochodziła do niego tylko wrzawa wielu głosów z dziedzińca. Nieco zawstydzony zlazł z kozła. Doprawdy zachował się jak małe dziecko !

Rozpakował kanapkę i wytarł jabłko o spodnie. Lecz zanim ugryzł, zatrzymał się.

- Nie - powiedział głośno do siebie - muszę starannie rozdzielić swój prowiant. Kto wie, na jak długo będzie musiał mi starczyć. Z ciężkim sercem zawinął kanapkę z powrotem i razem z jabłkiem włożył do teczki. Potem z westchnieniem opadł na maty i znów sięgnął po książkę.

3. PRASTARA MORLA

Czarny centaur Kairon, ledwie ucichł stukot kopyt konia Atreju, osunął się na posłanie z miękkich skór. Wysiłek bardzo go wyczerpał. Kobiety, które nazajutrz znalazły go w namiocie Atreju, obawiały się o jego życie. Gdy po kilku dniach wrócili łowcy, centaur czuł się niewiele lepiej, ale bądź co bądź zdołał im wyjaśnić, dlaczego Atreju wyjechał i nieprędko się tu pokaże. A ponieważ wszyscy lubili chłopca, chodzili od tej pory z poważnymi minami i myśleli o nim z niepokojem. Zarazem jednak byli też dumni, że Dziecięca Cesarzowa właśnie jemu powierzyła Wielkie Poszukiwanie - chociaż nikt nie mógł tego w pełni zrozumieć. Stary Kairon nigdy zresztą nie wrócił do Wieży z Kości Słoniowej. Nie umarł jednak i nie pozostał u Zielonoskórych w Morzu Traw. Los miał go poprowadzić zupełnie inną, w najwyższym stopniu nieoczekiwaną drogą. Ale to już inna historia i opowiemy ją innym razem.

Atreju jeszcze tej samej nocy dotarł do podnóży Srebrzystych Gór. Nad ranem zarządził postój.

Artaks skubał trawę i chłeptał wodę z czystego górskiego strumienia. Atreju owinął się purpurowym płaszczem i spał parę godzin. Lecz gdy wzeszło słońce, byli już ponownie w drodze.

Pierwszego dnia przeszli przez Srebrzyste Góry. Znali tu każdą drogę i każdą ścieżkę, więc raźno posuwali się naprzód. Gdy chłopiec poczuł głód, zjadł kawałek suszonego bawolego mięsa i dwa małe placki z ziaren trawy , które przechowywał w sakwie u siodła właściwie z myślą o swoim polowaniu.

- A właśnie! - powiedział Bastian. - Od czasu do czasu człowiek musi po prostu coś zjeść.

Wyciągnął kanapkę z teczki, rozpakował, starannie przełamał na dwoje, jeden kawałek na powrót zawinął i schował. Drugi zjadł. Pauza skończyła się, Bastian zastanawiał się, na co teraz przyjdzie kolej w klasie. Ach, racja, na geografię z panią Karge. Trzeba wyliczać rzeki i ich dopływy, miasta i liczby mieszkańców, bogactwa naturalne i gałęzie przemysłu. Bastian wzruszył ramionami i czytał dalej.

O zachodzie słońca mieli Srebrzyste Góry za sobą i znów zatrzymali się na odpoczynek. Tej nocy Atreju śnił o purpurowych bawołach. Widział je w oddali, jak przemierzały Morze Traw, i starał się do niech zbliżyć konno. Ale na próżno. Pozostawały wciąż jednakowo dalekie, choćby nie wiem jak popędzał swojego konika.

Drugiego dnia jechali przez Krainę Śpiewających Drzew. Każde z niech miało inny kształt, inne liście, inną korę, ale przyczyną, dla której tak tę krainę nazwano, było to, że słyszało się, jak rosły, ich łagodna muzyka rozbrzmiewała z bliska i z daleka, zespalając się w potężną całość, której piękna nie dało się porównać z niczym innym w Fantazjanie. Uważano, że jazda przez tę okolicę nie jest wolna od niebezpieczeństw, bo już niejeden podróżny siadał jak zaczarowany i zapominał o wszystkim. Atreju również odczuwał potęgę tych cudownych dźwięków, ale oparł się pokusie i nie przystanął.

Następnej nocy znów śniły mu się purpurowe bawoły. Tym razem był pieszo, a one przeciągały obok niego w wielkim stadzie. Były jednak poza zasięgiem jego łuku, a gdy chciał podkraść się bliżej, spostrzegł, że jego stopy były jakby wrośnięte w ziemię i nie dały się poruszyć. Od wysiłku, żeby je wyrwać, obudził się. Było to jeszcze przed wschodem słońca, ale natychmiast ruszył w dalszą drogę. Trzeciego dnia zobaczył Szklane Wieże w Eribo - mieszkańcy tych stron chwytali w nie i gromadzili światło gwiazd. Robili z niego wspaniale zdobione przedmioty, prócz niech samych nikt jednak w Fantazjanie nie wiedział, do czego one właściwie służą.

Spotkał nawet kilku tych ludzi, małe postaci, które same wyglądały jak wydmuchane ze szkła. Zaopatrzyli go nadzwyczaj przyjaźnie w jedzenie i picie, ale gdy spytał, kto mógłby coś wiedzieć o chorobie Dziecięcej Cesarzowej, zapadli w smutne i bezradne milczenie.

Kolejnej nocy Atreju śniło się ponownie, że przeciąga obok niego stado purpurowych bawołów. Widział, jak jedno ze zwierząt, wyjątkowo duży, okazały buhaj, odłączyło się od pozostałych i ruszyło ku niemu, powoli, nie okazując strachu czy wściekłości. A jak wszyscy prawdziwi łowcy również Atreju potrafił u każdego stworzenia od razu dostrzec miejsce, w które trzeba trafić, aby zwierzę upolować. Purpurowy bawół ustawił się nawet tak, że stanowił dla niego wymarzony cel. Atreju założył strzałę i ze wszystkich sił napiął gruby łuk - ale nie zdołał wystrzelić. Jego palec były jakby zrośnięte z cięciwą i nie puszczały jej. I tak lub podobnie wiodło mu się we snach przez wszystkie następne noce.

Zbliżał się coraz bardziej do purpurowego bawołu - był to zresztą akurat ten, którego w rzeczywistości chciał upolować, poznał go po białej łacie na czole - ale z jakiegoś powodu nie mógł wysłać śmiercionośnej strzały.

Za dnia jechał dalej, wciąż dalej, nie wiedząc dokąd i nie znajdując nikogo, kto by mógł mu doradzić. Złoty amulet, jaki nosił, budził szacunek wszystkich spotykanych istot, ale żadna nie znała odpowiedzi na jego pytanie. Pewnego razu dojrzał z daleka płomienne ulice miasta Brousz, gdzie mieszkały stwory o ciałach z ognia, ale wolał tam nie wstępować. Przemierzył rozległą wyżynę Sassafranów, którzy rodzą się starzy i umierają, gdy staną się oseskami. Odwiedził puszczańską świątynię Muamath, w której wznosi się w niebo wielka kolumna z kamienia księżycowego, i rozmawiał z zamieszkałymi tam mnichami. Ale i stamtąd musiał ruszyć dalej nie uzyskawszy upragnionej informacji. Prawie już tydzień błąkał się to tu, to tam, gdy siódmego dnia i następnej po nim nocy przeżył dwie zupełnie różne rzeczy , które zmieniły gruntownie jego wewnętrzną i zewnętrzną sytuację.

Opowieść starego Kairona o straszliwych zdarzeniach, do jakich doszło we wszystkich częściach Fantazjany, wywarła co prawda na nim wrażenie, ale dotychczas wszystko to było dla niego tylko relacją. Siódmego dnia jednak miał je zobaczyć na własne oczy. Koło południa jechał przez gęsty, ciemny las, złożony z nadzwyczaj ogromnych, sękatych drzew. Był to ów Dziwobór, w którym jakiś czas temu spotkali się czterej posłowie. W tej okolicy, o czym wiedział Atreju, żyli korowi trolle. Byli to, jak mu opowiadano, ogromni osobnicy i osobniczki, którzy sami wyglądali jak sękate pnie drzew. Kiedy, jak to mieli w zwyczaju, zastygali w bezruchu, można było nawet wziąć ich rzeczywiście za drzewa i przejechać obok nieświadomie. Tylko kiedy się poruszali, widać było, że mają gałęziopodobne ręce i krzywe, korzeniopodobne nogi. Mieli co prawda niebywałą silę, ale nie byli niebezpieczni - co najwyżej od czasu do czasu lubili płatać figle zbłąkanym wędrowcom. Atreju wypatrzył właśnie polanę, przez którą wił się strumyczek, i zeskoczył z siodła, żeby pozwolić Artaksowi napić się i popaść, gdy raptem w zaroślach za plecami posłyszał potężny łomot i trzask i odwrócił się. Z lasu szli ku niemu trzej korowi trolle, na których widok zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Pierwszemu brakowało nóg i podbrzusza, tak że musiał iść na rękach. Drugi miał ogromną dziurę w piersi, przez którą można było patrzeć na wylot. Trzeci skakał na jedynej prawej nodze, bo postradał całą lewą połowę, jakby został przez środek przecięty na dwoje. Dojrzawszy amulet na piersi Atreju skinęli sobie nawzajem głowami i wolno podeszli bliżej.

- Nie bój się! - powiedział ten, co szedł na rękach, a jego głos brzmiał jak skrzypienie drzewa. - Nasz widok z pewnością nie jest zbyt piękny, ale w tej części Dziwoboru nie ma już prócz nas nikogo, kto by cię mógł ostrzec. Dlatego przyszliśmy.

- Ostrzec? - spytał Atreju. - Przed czym?

- Słyszeliśmy o tobie - wystękał ten z przedziurawioną piersią - i opowiadano nam, po co wybrałeś się w drogę. Nie wolno ci jechać tędy dalej, bo będziesz zgubiony.

- Bo przytrafi ci się to samo, co nam się przytrafiło - westchnął przepołowiony.

- Przyjrzyj się nam! Chciałbyś tego?

- A co wam się przytrafiło? - dopytywał się Atreju.

- Zniszczenie rozprzestrzenia się - jęknął pierwszy - rośnie i rośnie, z każdym dniem staje się większe, jeśli o nicości można w ogóle powiedzieć, że się powiększa. Wszyscy inni w porę uciekli z Dziwoboru, ale my nie chcieliśmy opuszczać ojczystych stron. I wtedy zaskoczyło nas we śnie i zrobiło z nas to, co teraz widzisz.

- Bardzo to boli? - spytał Atreju.

- Nie - odrzekł drugi troll, ten z dziurą w piersi - nic się nie czuje. Tylko coś tracisz. I to z każdym dniem więcej, jak już cię dopadnie. Niedługo w ogóle przestaniemy istnieć.

- A gdzie jest to miejsce w lesie - zapytał Atreju - w którym się zaczęło? - Chcesz je zobaczyć? - Trzeci troll, z którego została już tylko polowa, spojrzał pytająco na swych towarzyszy niedoli. Gdy kiwnęli głowami, ciągnął dalej: - Zaprowadzimy cię tak daleko, żebyś mógł to zobaczyć, ale musisz przyrzec, że nie podejdziesz bliżej. Bo nieodparcie cię przyciągnie. - Dobrze - powiedział Atreju - przyrzekam wam.

Wszyscy trzej odwrócili się i ruszyli w stronę lasu. Atreju wziął Artaksa za uzdę i podążył za nimi. Przez krótki czas kluczyli między olbrzymimi drzewami, aż stanęli przed nadzwyczaj grubym pniem. Nie objęłoby go chyba pięciu dorosłych mężczyzn.

- Postaraj się wdrapać możliwie jak najwyżej - powiedział beznogi troll - a potem patrz w stronę wschodu słońca. Tam to zobaczysz, a raczej nie zobaczysz. Atreju wspinał się po sękach i wypukłościach pnia. Potem dosięgnął najniższych gałęzi. Podciągnął się na następne, podążał coraz wyżej i wyżej, aż stracił z oczu to, co było w dole. Wdrapywał się dalej, pień ścieniał, coraz liczniejsze były poprzeczne gałęzie, tak że szło mu coraz łatwiej.

Gdy usiadł wreszcie na czubku korony, skierował wzrok w stronę wschodu słońca i oto zobaczył:

Korony pobliskich drzew były zielone, natomiast listowie tych, które rosły dalej, zatraciło jakby wszelką barwę, było szare. A jeszcze trochę dalej wydawało się w osobliwy sposób rozrzedzone, mgliste, a ściślej mówiąc, po prostu coraz bardziej nierzeczywiste. A dalej nie było już nic, absolutnie nic. Nie było to miejsce ogołocone, nie była to ciemność, nie była to też jasność, było to coś nieznośnego dla oczu, sprawiającego wrażenie, że człowiek oślepł. Bo żadne oko nie może wytrzymać patrzenia w zupełną nicość. Atreju zasłonił twarz dłonią i omal nie spadł ze swojej gałęzi. Przytrzymał się mocno i czym prędzej zszedł z powrotem na dół. Widział dosyć. Teraz dopiero pojął w pełni przerażenie, jakie ogarniało Fantazjanę.

Gdy znalazł się u stóp olbrzymiego drzewa, trzej trolle już zniknęli. Atreju wskoczył na swego konika i wyciągniętym galopem popędził w kierunku przeciwnym tej z wolna, ale niepowstrzymanie rozprzestrzeniającej się nicości. Dopiero kiedy zapadł zmrok, a Dziwobór został daleko w tyle, zatrzymał się na odpoczynek.

A tej nocy czekało go drugie przeżycie, które jego Wielkiemu Poszukiwaniu miało nadać nowy kierunek.

Śnił mu się bowiem - jeszcze dużo wyraźniej niż dotąd - wielki purpurowy bawół, którego chciał upolować. Tym razem Atreju stal naprzeciw niego bez łuku i strzały. Czuł się maleńki, a zwierzęca zjawa zapełniała całe niebo. I słyszał, że bawół mówi do mego. Nie wszystko mógł zrozumieć, ale zwierzę powiedziało mniej więcej tak:

- Gdybyś mnie zabił, byłbyś teraz łowcą. Lecz ty zrezygnowałeś z tego i oto ja mogę ci pomóc, Atreju. Posłuchaj ! Jest w Fantazjanie istota starsza od wszystkich innych istot. Daleko, daleko stąd na północy leżą Bagna Smutku. Pośród tych Bagien wznosi się Rogowa Góra. Tam mieszka Prastara Morla. Szukaj Prastarej Morli!

Po tych słowach Atreju obudził się.

Zegar na wieży wybił dwunastą. Koledzy Bastiana zejdą niedługo na ostatnią lekcję do sali gimnastycznej. Może będą dziś grali w dwa ognie dużą, ciężką piłką lekarską, z którą Bastian zawsze poczynał sobie wyjątkowo niezdarnie - wobec czego żadna z obu drużyn nie chciała go mieć w swoich szeregach. Czasem musieli też grać małą, twardą jak kamień piłką od palanta, której uderzenie sprawiało okropny ból. A Bastian bywał uderzany zawsze i z całą siłą, bo stanowił łatwy cel. Może jednak dzisiaj będzie wspinanie po linie - ćwiczenie, do którego Bastian czuł szczególny wstręt. Podczas gdy większość chłopaków była już na samej górze, on zwykle ku bulgoczącej uciesze całej klasy z głową czerwoną jak burak dyndał niczym worek mąki u dolnego końca liny i nie mógł wspiąć się choćby na pół metra. A nauczyciel gimnastyki, pan Menge, nie szczędził żartów na temat Bastiana. Bastian dużo by za to dał, żeby być taki jak Atreju. Wtedy by im wszystkim pokazał.

Westchnął głęboko.

Atreju jechał na północ, wciąż na północ. Pozwalał sobie i swojemu koniowi tylko na najniezbędniejsze przerwy na sen i jedzenie. Jechał dniem i nocą, w żarze słonecznym i deszczu, w wichrach i burzach. Na nic już nie zważał i nikogo już nie pytał.

Im dalej zapuszczał się na północ, tym bardziej ciemniało. Ołowianoszary półmrok, wciąż jednaki, wypełniał dni. Nocami zorze polarne mieniły się na niebie.

Pewnego ranka, którego posępna szarość sprawiała wrażenie, jakby wszelki czas stanął w miejscu, dojrzał wreszcie ze wzgórza Bagna Smutku. Przeciągały nad nimi opary mgieł, tu i ówdzie sterczały kępy drzew , których pnie rozdzielały się ku dołowi na cztery , pięć albo więcej pokrzywionych szczudeł, tak że wyglądały jak wielkie raki, które wieloma nogami stoją w czarnej wodzie. Z brązowego listowia zwisały najróżniejsze nadziemne korzenie, przypominające nieruchome macki. Było wręcz niemożliwością zorientować się, w których miejscach grunt między bajorami był twardy , a w których tworzyła go jedynie warstwa pływających roślin.

Artaks parsknął cicho ze zgrozy.

- Mamy się tam dostać, panie?

- Tak - odparł Atreju - musimy znaleźć Rogową Górę, która leży pośród tych bagien.

Popędził Artaksa i konik usłuchał. Krok za krokiem badał kopytami twardość gruntu, lecz w ten sposób posuwali się bardzo powoli. w końcu Atreju zsiadł z siodła i trzymając Artaksa za uzdę prowadził go za sobą. Parę razy koń zapadał się, lecz zawsze udało mu się wydostać. Ale im głębiej wdzierali się w Bagna Smutku, tym bardziej ociężałe stawały się jego ruchy. Zwiesił łeb i wlókł się noga za nogą.

- Artaksie - powiedział Atreju - co ci jest?

- Nie wiem, panie - odrzekło zwierzę - myślę, że powinniśmy zawrócić. To wszystko jest przecież bezcelowe. Gonimy za czymś, co ci się tylko śniło. Ale nic nie znajdziemy. Może i tak jest już za późno. Może Dziecięca Cesarzowa już umarła i wszystko, co robimy, nie ma sensu. Zawracajmy, panie.

- Nigdy jeszcze tak nie mówiłeś, Artaksie - stwierdził zdumiony Atreju. - Co ci dolega? Jesteś chory ? - Być może - odparł Artaks. - Z każdym krokiem w głąb bagien powiększa się smutek w moim sercu. Nie mam już nadziei, panie. I czuję się taki ciężki, taki ciężki. Sądzę, że już nie mogę iść dalej.

- Ale my musimy iść dalej! - zawołał Atreju. - Chodź, Artaksie! Pociągnął za uzdę, ale Artaks nie ruszył się. Zapadł się już po brzuch. I nie czynił żadnych wysiłków, żeby się wydostać.

- Artaksie! - krzyknął Atreju. - Nie wolno ci teraz dawać za wygraną. Chodź! Wyłaź, bo utoniesz!

- Zostaw mnie, panie! - odpowiedział konik. - Ja nie dam rady. Idź dalej sam! Nie martw się o mnie! Nie mogę już wytrzymać tego smutku. Chcę umrzeć.

Atreju rozpaczliwie szarpał uzdą, ale konik zapadał się coraz głębiej. Gdy w końcu już tylko łeb zwierzęcia wystawał z czarnej wody, chłopiec wziął go w ramiona.

- Trzymam cię mocno, Artaksie - szepnął - nie dam ci utonąć. Konik jeszcze raz zarżał cicho.

- Nie możesz mi już pomóc, panie. Koniec ze mną. Obaj nie wiedzieliśmy, co nas tu czeka. Teraz wiemy, dlaczego Bagna Smutku noszą tę nazwę. To smutek uczynił mnie tak ciężkim, że muszę utonąć. Nie ma ratunku.

- Ale przecież ja też jestem tutaj - powiedział Atreju - i nic nie czuję. - Ty nosisz Blask, panie - odrzekł Artaks - jesteś pod ochroną. - W takim razie zawieszę ten znak na twojej szyi - wykrztusił Atreju - może ciebie też ochroni.

Zamierzał zdjąć łańcuch z szyi.

- Nie - parsknął konik - nie wolno ci tego zrobić, panie. Emanacja została dana tobie i nie masz pozwolenia na to, by przekazywać ją dalej według swego uznania. Musisz szukać dalej beze mnie.

Atreju przycisnął twarz do policzka konia.

- Artaksie - wyszeptał zdławionym głosem - och, mój Artaksie! - Spełnisz moją ostatnią prośbę, panie? - zapytało zwierzę. Atreju bez słowa skinął głową.

- To proszę cię, odejdź. Nie chciałbym, żebyś patrzył, jak przyjdzie na mnie to najgorsze. Zrobisz to dla mnie?

Atreju wstał powoli. Łeb konika był już do polowy zanurzony w czarnej wodzie.

- Żegnaj, Atreju, mój panie! - zawołał Artaks -. . . i dziękuję! Atreju zacisnął wargi. Nie potrafił nic powiedzieć. Raz jeszcze kiwnął głową Artaksowi, po czym odwrócił się i odszedł.

Bastian płakał. Nie zdołał się powstrzymać. Oczy miał pełne łez, nie mógł dalej czytać. Musiał najpierw wyjąć chusteczkę i wytrzeć nos, zanim powrócił do lektury.

Jak długo brnął dalej, po prostu wciąż dalej, tego Atreju nie wiedział. Był jakby ślepy i głuchy. Mgła coraz bardziej gęstniała i wydawało mu się, że od wielu godzin błąka się w kółko. Nie zważał już na to, gdzie stawia stopę, a jednak nie zapadł się nigdy głębiej niż do kolan. W niepojęty dla niego sposób znak Dziecięcej Cesarzowej prowadził go właściwą drogą. Aż znienacka stanął przed wysokim, dość stromym zboczem góry. Począł wdrapywać się po spękanych skałach i dotarł na okrągły wierzchołek. Zrazu nie zauważył, z czego składały się te skały. Dopiero gdy znalazł się na szczycie i ogarnął wzrokiem całą górę, zobaczył, że były to potężne płyty rogowe, w których szczelinach i rozpadlinach plenił się mech. Znalazł więc Rogową Górę !

Nie odczuł jednak żadnej satysfakcji z tego odkrycia. Śmierć wiernego konika sprawiła, że przyjął ten fakt niemal obojętnie. Musiał teraz jeszcze dojść, kim była i gdzie przebywała mieszkająca tu Prastara Morla. Zastanawiając się jeszcze, poczuł nagle, że przez górę przebiega lekki wstrząs, potem usłyszał niesamowite sapanie i mlaskanie oraz głos, który zdawał się dobywać z najgłębszych wnętrzności ziemi:

- Niech to licho, stara, coś po nas łazi.

Atreju podążył na koniec grzbietu góry, skąd dochodziły te dźwięki. Pośliznął się przy tym na kępie mchu i zaczął się zsuwać. Nie udało mu się zatrzymać, zsuwał się coraz szybciej i wreszcie runął w dół. Szczęśliwym trafem spadł na jedno z drzew, które rosły w dole. Zatrzymał się na jego gałęziach. Zobaczył przed sobą olbrzymią pieczarę wydrążoną w górskim stoku, w której czarna woda chlupotała i pluskała, bo w środku coś poruszało się i wyłaniało powoli. Wyglądało to jak odłamek skały wielkości domu. Dopiero gdy ukazało się w całości, Atreju zobaczył, że była to głowa osadzona na długiej, pomarszczonej szyi, głowa żółwia. Jego oczy były wielkie jak czarne stawy. Pysk unurzany w szlamie i wodorostach ociekał wodą. Cała ta Rogowa Góra - Atreju pojął to nagle - była jednym monstrualnym zwierzęciem, gigantycznym żółwiem bagiennym: Prastarą Morlą !

Potem znów odezwał się ten sapiący, bulgoczący głos:

- Mały, co ty tu robisz?

Atreju chwycił amulet na piersi i trzymał tak, że wielkie jak staw oko żółwicy musiało go dostrzec.

- Znasz to, Morlo?

Upłynął jakiś czas, zanim odpowiedziała:

- Niech to licho, stara - AURYN - znak Dziecięcej Cesarzowej - dawnośmy tego nie widziały - oj, dawno.

- Dziecięca Cesarzowa jest chora - oznajmił Atreju. - Wiedziałaś o tym?

- Nam jest wszystko jedno, prawda, stara? - odrzekła Morla. W ten dziwaczny sposób zdawała się rozmawiać z samą sobą, może dlatego, że nie miała innego rozmówcy, kto wie, od jak już długiego czasu. - Jeśli jej nie uratujemy, ona umrze - dodał Atreju bardziej nagląco. - Też racja - przyznała Morla. - Ale wraz z nią zginie Fantazjana - zawołał Atreju - zniszczenie szerzy się już wszędzie. Sam widziałem.

Morla wlepiła w niego olbrzymie, puste oko.

- My nie mamy nic przeciwko temu, prawda, stara? - zabulgotała. - Wtedy wszyscy zginiemy. - krzyknął Atreju. - My wszyscy. - Niech to licho, mały - odpowiedziała Morla - a co nas to obchodzi? Dla nas nic już nie jest ważne. Wszystko jest obojętne, wszystko nam jedno. - Ty też zostaniesz unicestwiona, Morlo! - krzyknął gniewnie Atreju. Ty też! A może myślisz, że jak jesteś taka stara, to przeżyjesz Fantazjanę?

- Niech to licho - zabulgotała Morla. - Jesteśmy stare, mały, o wiele za stare. Dość już się nażyłyśmy. Widziałyśmy za dużo. Kto wie tyle co my, dla tego nic już nie jest ważne. Wszystko wiecznie się powtarza, dzień i noc, lato i zima, świat jest pusty i bez sensu. Wszystko kręci się w kółko. Co powstaje, musi przeminąć, co rodzi się, musi umrzeć. Wszystko się znosi, dobro i zło, głupota i mądrość, piękno i brzydota. Wszystko jest puste. Nic nie jest realne. Nic nie jest ważne. Atreju nie wiedział, co na to rzec. Przytłaczające, ciemne i puste spojrzenie Prastarej Morli paraliżowało wszystkie jego myśli. Po chwili znów usłyszał jej głos:

- Ty jesteś młody, mały. My jesteśmy stare. Gdybyś był stary jak my, tobyś wiedział, że nie ma nic prócz smutku. Niech to licho. Dlaczego nie mamy umrzeć, ty, ja, Dziecięca Cesarzowa, wszyscy, wszyscy? Przecież wszystko to tylko pozór, tylko igraszka w nicości. Wszystko jest obojętne. Zostaw nas w spokoju, mały, odejdź.

Atreju wytężył całą swoją wolę, aby oprzeć się paraliżującemu działaniu jej spojrzenia.

- Jeśli wiesz tak dużo - powiedział - to wiesz także, na czym polega choroba Dziecięcej Cesarzowej i czy jest na nią lekarstwo?

- Wiemy, prawda, stara, wiemy - sapnęła Morla - ale to wszystko jedno, czy zostanie uratowana, czy nie. Więc po co mamy to mówić? - Jeśli naprawdę jest ci wszystko jedno - natarł na nią Atreju - to równie dobrze mogłabyś mi powiedzieć.

- Mogłybyśmy, stara, prawda? - chrząknęła Morla. - Ale nie mamy ochoty.

- W takim razie - zawołał Atreju - wcale ci nie jest wszystko jedno! W takim razie sama nie wierzysz w to, co mówisz!

Długo było cicho, potem usłyszał głębokie bulgotanie i odbijanie się. Miało to pewnie być coś w rodzaju śmiechu, jeśli Prastara Morla w ogóle potrafiła jeszcze się śmiać.

W każdym razie powiedziała:

- Szczwany jesteś, mały. Niech to licho. Szczwany jesteś. Dawnośmy się już tak nie ubawiły, prawda, stara? Niech to licho. Rzeczywiście równie dobrze możemy ci to powiedzieć. Nie ma różnicy. Mamy mu powiedzieć, stara?

Zapadła długa cisza. Atreju czekał w napięciu na odpowiedź Morli, nie przerywając pytaniami jej powolnych i ponurych procesów myślowych. W końcu żółwica podjęła na nowo:

- Ty żyjesz krótko, mały. My żyjemy długo. Już o wiele za długo. Ale żyjemy w czasie. Ty krótko. My długo. Dziecięca Cesarzowa istniała już przede mną. Ale nie jest stara. Jest wciąż młoda. Niech to licho. Jej istnienie mierzy się nie latami, lecz imionami. Potrzeba jej nowego imienia, coraz to nowego. Znasz jej imię, mały ?

- Nie - przyznał Atreju - nigdy go jeszcze nie słyszałem. - Nie mogłeś słyszeć - odpowiedział Morla - nawet my nie możemy go sobie przypomnieć. A przecież miała już ich wiele. Ale wszystkie poszły w zapomnienie. Wszystko przeminęło. Niech to licho. A ona bez imienia nie może żyć. Dziecięcej Cesarzowej potrzeba tylko nowego imienia, a będzie znów zdrowa. Ale to nie ma żadnego znaczenia.

Zamknęła oczy, wielkie jak stawy, i zaczęła powoli cofać głowę. - Poczekaj! - zawołał Atreju. - Skąd ona dostaje imię? Kto jej może je nadać? Gdzie je znajdę?

- Nikt z nas - usłyszał bulgot Morli - żadna istota w Fantazjanie nie może jej nadać nowego imienia. Dlatego wszystko jest daremne. Nie przejmuj się, mały. Nic nie jest ważne.

- Wobec tego kto? - krzyknął Atreju nie panując już nad sobą. - Kto może nadać jej imię, które uratuje ją i nas wszystkich?

- Nie rób takiego hałasu! - odparła Morla. - Zostaw nas w spokoju i odejdź. My też nie wiemy, kto może.

- Jeśli ty nie wiesz - krzyczał Atreju coraz głośniej - to kto może wiedzieć? Żółwica jeszcze raz otworzyła oczy.

- Gdybyś nie nosił Blasku - sapnęła - to byśmy cię zjadły, tylko dla świętego spokoju. Niech to licho.

- Kto? - upierał się Atreju. - Powiedz mi, kto to wie, a zostawię cię w spokoju na wieki !

- Przecież to wszystko jedno - odpowiedziała Morla. - Może Uyulala w Południowej Wyroczni. Może ona wie. Co nas to obchodzi.

- A jak się tam dostanę?

- W ogóle się tam nie dostaniesz, mały. Niech to licho. Choćbyś dziesięć tysięcy dni podróżował. Za krótko żyjesz. Umarłbyś wcześniej. Za daleko. Na południu. O wiele za daleko. Dlatego wszystko jest daremne. Przecież mówiłyśmy od początku, prawda, stara? Co będzie, to będzie, a ty daj sobie z tym spokój, mały! Przede wszystkim zaś nas zostaw w spokoju! Po tych słowach żółwica ostatecznie zamknęła oczy o pustym spojrzeniu i cofnęła głowę do pieczary. Atreju zdał sobie sprawę, że nic już się od niej nie dowie.

W tym samym czasie podobny do cienia stwór, który wyłonił się z mroku spowitej nocą pustaci, odnalazł ślad Atreju i podążył ku Bagnom Smutku. Nic i nikt w Fantazjanie nie odwiedzie go od tego śladu. Bastian podparł głowę dłonią i zamyślony patrzył przed siebie. - Dziwne - powiedział na głos - że nikt w Fantazjanie nie może nadać Dziecięcej Cesarzowej nowego imienia.

Gdyby chodziło tylko o wymyślenie imienia, to Bastian z łatwością mógłby jej pomóc. w tym był mocny. Ale niestety nie przebywał w Fantazjanie, gdzie przydałyby się jego zdolności i może nawet przyniosłyby mu sympatię lub zaszczyty. Z drugiej strony znów bardzo był rad, że tam go nie ma, bo w taką okolicę jak Bagna Smutku nie wybrałby się za żadne skarby. A cóż dopiero mówić o tym podobnym do cienia stworze, który ścigał Atreju, o czym ten nic nie wiedział! Bastian chciałby go ostrzec, ale nie miał jak. Nie pozostawało nic innego, jak zachować nadzieję i czytać dalej.

4. YGRAMUL, CZYLI MROWIE

Dotkliwy głód i palące pragnienie trapiły Atreju. Dwa dni temu opuścił Bagna Smutku i odtąd błąkał się po skalistej pustyni, w której nie było ani śladu życia.

Resztki prowiantu, jakie mu jeszcze pozostały, zatonęły wraz z Artaksem w czarnych wodach. Na próżno Atreju grzebał rękoma pomiędzy kamieniami, aby znaleźć przynajmniej jakiś korzeń, nic tu nie rosło, nawet mchy czy plechowce.

Początkowo rad był, że znów czuje chociaż twardy grunt pod stopami, ale z czasem musiał przyznać się przed sobą, że jego sytuacja raczej się jeszcze pogorszyła. Zabłądził. Nie mógł już nawet ustalić, w którą stronę świata idzie, bo gdziekolwiek spojrzał, półmrok był jednaki i udaremniał wszelką orientację. Zimny wiatr owiewał nieustannie skalne iglice, które piętrzyły się wszędzie wokoło.

Wspinał się na grzbiety górskie i skalne granie, wdrapywał się i znów schodził w dół, ale za każdym razem rozciągał się przed nim jedynie widok na coraz dalsze góry, za którymi znów ciągnęły się łańcuchy gór, i tak aż po horyzont ze wszystkich stron. Nic żywego, ani chrabąszcza, ani mrówki, ani nawet sępów, które zwykle cierpliwie podążają za zbłąkanym wędrowcem, aż padnie z wyczerpania.

Nie ulegało już wątpliwości: krainą, w której się zabłąkał, były Martwe Góry. Bardzo niewielu je kiedykolwiek widziało, a bodaj nikt z nich nie wrócił. Ale w opowieściach, jakie Atreju słyszał wśród swoich, była o nich mowa. Przypomniał sobie strofę starej pieśni:

Lepiej, łowco zbłąkany,

w bagnach ci utonąć,

bo w krainie Martwych Gór

jest Przepaść Głęboka,

mieszka tam Ygramul, czyli mrowie,

ze strachów najstraszniejszy. . .

Nawet gdyby Atreju wiedział, w którym kierunku powinien iść, aby zawrócić, nie byłoby to możliwe. Zbyt daleko się zapuścił. Mógł już tylko iść dalej. Gdyby chodziło jedynie o jego własną osobę, to być może usiadłby po prostu w jakiejś jaskini i czekałby tam spokojnie na śmierć, jak to w takich wypadkach czynili zwykle łowcy z jego ludu. Lecz był na szlaku Wielkiego Poszukiwania, chodziło o życie Dziecięcej Cesarzowej i o całą Fantazjanę. Nie wolno mu było rezygnować.

Posuwał się więc coraz dalej, to w górę, to w dół, i niekiedy uprzytamniał sobie, że długi czas szedł jak śpiący, a tymczasem jego duch przebywał w innych rejonach i bardzo niechętnie powracał.

Bastian wzdrygnął się. Zegar na wieży wybił pierwszą. Na dzisiaj koniec z lekcjami. Bastian nasłuchiwał hałasów i krzyków dzieci na dole, które wypadały z klas i pędziły po korytarzach. Słychać było tupot wielu nóg na schodach. Potem jeszcze przez krótki czas rozbrzmiewały różne nawoływania z ulicy. A w końcu w szkole zapanowała cisza. Ta cisza legła na sercu Bastiana jak ciężka, przytłaczająca kołdra, która groziła mu uduszeniem. Od tej chwili będzie sam jak palec w wielkim gmachu szkoły - cały dzień, najbliższą noc, kto wie, jak długo. Od tej chwili sprawa zrobiła się poważna. Tamci szli teraz do domu na obiad. Bastian też był głodny i marzł mimo koców narzuconych na ramiona. Nagle stracił wszelką otuchę, jego cały plan wydał mu się zupełnie zwariowany i bezsensowny. Chciał iść do domu, zaraz, z miejsca! Był jeszcze czas.

Do tej pory ojciec nie mógł jeszcze niczego zauważyć. Bastian nie musiałby mu nawet mówić, że dzisiaj zwagarował. Oczywiście kiedyś to się wyda, ale trochę czasu upłynie. A sprawa skradzionej książki? Tak, do tego też trzeba będzie kiedyś się przyznać. Ojciec w końcu zniesie to, jak znosił wszystkie rozczarowania, jakie sprawiał mu Bastian. Nie było powodu się go bać. Prawdopodobnie pójdzie nic nie mówiąc do pana Koreandera i wszystko załatwi. Bastian sięgnął już po książkę koloru miedzi, aby schować ją do teczki, ale potem zastygł w bezruchu.

- Nie - powiedział raptem głośno w ciszę strychu - Atreju nie zrezygnowałby tak szybko tylko dlatego, że jest mu trochę trudno. Co zacząłem, muszę doprowadzić do końca. Za daleko zaszedłem, żeby zawracać. Mogę już tylko iść dalej, cokolwiek z tego , wyniknie. Poczuł się bardzo samotny, a jednocześnie była w tym uczuciu jakby duma, duma z tego, że okazał siłę i nie uległ pokusie. Chyba jednak był odrobinę podobny do Atreju!

Nadszedł moment, w którym Atreju rzeczywiście nie mógł już dalej iść. Przed nim ziała Głęboka Przepaść. Wspanialej grozy tego widoku nie sposób opisać słowami. Krainę Martwych Gór przecinała rozpadlina mająca chyba z pół mili szerokości. Jej głębi niepodobna było ocenić.

Atreju leżał na skalnym występie przy samym skraju otchłani i wpatrywał się w ciemności w dole, które zdawały się sięgać do środka ziemi. Wziął leżący nie opodal kamień wielkości ludzkiej głowy i cisnął go najdalej, jak mógł. Kamień spadał, spadał i spadał, aż pochłonął go mrok. Atreju wytężał słuch, ale do jego uszu nie doszedł żaden odgłos uderzenia, choć czekał długo. A potem zrobił jedyną rzecz, jaka mu pozostała: począł wędrować wzdłuż Głębokiej Przepaści. Lada chwila spodziewał się spotkania z owym "ze strachów najstraszniejszym", o którym opowiadała stara pieśń. Nie wiedział, co to było za stworzenie, wiedział tylko, że jego imię brzmiało Ygramul.

Głęboka Przepaść biegła zygzakiem przez górską pustynię i oczywiście nad jej brzegiem nie było żadnej drogi, również i tutaj wznosiły się skalne turnie, na które musiał się wdrapywać i które czasem niebezpiecznie się pod nim chwiały , niekiedy wyrastały przed nim ogromne bloki kamienne, które musiał mozolnie obchodzić, niekiedy ku rozpadlinie opadały hałdy żwiru, które osypywały się, ledwie przez nie przeszedł. Nieraz tylko mały skrawek dzielił go od przepaści. Gdyby wiedział, że jego tropem podąża prześladowca i z każdą godziną coraz bardziej się zbliża, to może zaryzykowałby jednak jakiś nierozważny krok, który na tej trudnej trasie drogo mógłby go kosztować. Była to owa istota z ciemności, która ścigała Atreju, odkąd wyruszył w drogę. Z czasem jej postać zgęstniała tak dalece, że dało się wyraźnie dostrzec kontury. Był to wilk, czarny jak smoła i duży jak wół. Z nosem wciąż przy ziemi biegł śladem Atreju przez skalistą pustynię Martwych Gór. Język wysunął daleko z pyska, wysoko uniósł górną wargę, odsłaniając straszliwe kły. świeży trop mówił mu, że już niewiele mil dzieliło go od ofiary. A odległość zmniejszała się nieubłaganie. Ale Atreju nic nie wiedział o swoim prześladowcy i wybierał sobie drogę ostrożnie i powoli.

Znajdował się akurat w wąskiej grocie, wiodącej niczym kręta rura przez masyw skalny, gdy raptem usłyszał łomot, którego nie umiał sobie wytłumaczyć, bo nie był podobny do żadnego innego hałasu, jaki kiedykolwiek dotarł do jego uszu. Był to huk, ryk i szczęk, a jednocześnie Atreju czuł, jak zatrzęsła się cala skala, w której wnętrzu się znajdował, i pochwycił trzask kamiennych bloków, odrywających się z łoskotem od skalnych ścian. Czekał chwilę, aż owo trzęsienie ziemi - czy też co to tam mogło być ustanie, kiedy jednak nie ustępowało, zaczął pełzać dalej, dotarł wreszcie do wyjścia i ostrożnie wysunął głowę. I oto zobaczył: ponad mrokiem Głębokiej Przepaści, rozpięta między jej krawędziami, wisiała niebywałych rozmiarów pajęczyna. A w jej kleistych niciach, grubych jak liny, miotał się wielki biały smok szczęścia, walił ogonem i łapami jak szalony, wikłając się coraz bardziej beznadziejnie. Smoki szczęścia należą do najrzadszych zwierząt w Fantazjanie. Nie są wcale podobne do zwyczajnych smoków czy bazyliszków, które jak olbrzymie, wstrętne węże zamieszkują głębokie pieczary, buchają smrodem i strzegą jakichś prawdziwych albo urojonych skarbów. Takie płody chaosu odznaczają się przeważnie złośliwym lub ponurym charakterem, mają nietoperzowate błoniaste skrzydła, na których mogą hałaśliwie i ociężale unieść się w powietrze, zieją ogniem i dymem.

Smoki szczęścia natomiast są tworami powietrza i ciepła, istotami o niepohamowanej radości i mimo potężnych rozmiarów lekkimi jak letnie obłoki. Toteż do latania nie potrzeba im skrzydeł. Pływają w podniebnych przestworzach jak ryby w wodzie. Widziane z ziemi wyglądają jak powolne błyskawice. Najdziwniejszy jest ich śpiew. Głos smoków szczęścia brzmi jak złoty grzmot wielkiego dzwonu, a kiedy mówią cicho, wydaje się, jakby owo grzmienie dochodziło z daleka. Komu zdarzyło się kiedyś słyszeć ten śpiew, nie zapomina go już do końca życia i opowiada o nim jeszcze swoim wnukom. Ale smok szczęścia, którego zobaczył teraz Atreju, doprawdy nie znajdował się w sytuacji nastrajającej do śpiewu. Długie, giętkie ciało, którego łuski koloru masy perłowej iskrzyły się różowo i biało, zawisło pokręcone i spętane w olbrzymiej pajęczynie. Długie wąsy u pyska, bujna grzywa i frędzle na ogonie były zaplątane w kleiste liny , tak że zwierzę ledwie mogło się ruszyć. Tylko kuliste oczy w lwiej głowie lśniły rubinowo i wskazywały, że smok jeszcze żyje. Wspaniałe zwierzę krwawiło z wielu ran, bo było tam jeszcze coś innego, coś olbrzymiego, co wciąż na nowo spadało błyskawicznie na białe ciało smoka jak ciemna chmura, nieustannie zmieniająca swój kształt. Raz przypominało gigantycznego pająka o długich nogach, wielu płonących oczach i grubym tułowiu pokrytym czarną, skłębioną gęstwiną włosów, to znów stawało się jedną wielką dłonią z długimi szponami, która starała się zmiażdżyć smoka szczęścia, a w następnej chwili przeobrażało się w gigantycznego czarnego skorpiona, atakującego nieszczęsną ofiarę trującym żądłem.

Walka między tymi dwiema potężnymi istotami była straszna. Smok szczęścia bronił się jeszcze, ziejąc niebieskim ogniem, który osmalał szczecinę chmuropodobnego stwora. Dym buchał i wirował kłębami w skalnej rozpadlinie. Fetor prawie uniemożliwiał Atreju oddychanie. Smok raz zdołał nawet odgryźć przeciwnikowi jedną z długich nóg. Lecz oddzielona kończyna nie spadła w głąb przepaści, tylko przez chwilę poruszała się samotnie w powietrzu, po czym wróciła na swe poprzednie miejsce i na nowo złączyła się z ciemnym chmurzastym tułowiem. I tak działo się stale, zdawało się, że smok gryzie próżnię, ilekroć udawało mu się chwycić zębami którąś z kończyn.

Dopiero teraz Atreju spostrzegł to, co dotychczas uszło jego uwagi: cały ten przerażający stwór nie miał jednego, stałego ciała, lecz składał się z niezliczonych małych stalowoniebieskich owadów, które brzęczały jak rozwścieczone szerszenie i w gęstej chmarze tworzyły coraz to nowe kształty. Był to Ygramul i Atreju zrozumiał; dlaczego nazywano go "mrowiem". Wyskoczył z ukrycia, złapał Klejnot na piersi i krzyknął, najgłośniej jak mógł:

- Stać! W imieniu Dziecięcej Cesarzowej! Stać!

Jednakże wśród ryków i parskań walczących stworzeń jego głos zaginął. On sam ledwie go słyszał.

Nie zastanawiając się pobiegł po kleistych linach pajęczyny ku walczącym. Pajęczyna furczała pod jego stopami. Atreju stracił równowagę, przeleciał przez oko sieci, zawisnął już tylko na rękach nad mroczną otchłanią, podciągnął się, przykleił, oderwał i pospieszył dalej. Ygramul poczuł nagle, że coś się do niego zbliża. Odwrócił się z błyskawiczną szybkością, a jego widok budził trwogę: była to już tylko olbrzymia stalowoniebieska twarz z jednym okiem powyżej nasady nosa, które pionową źrenicą z niewyobrażalną złością wpatrywało się w Atreju. Bastian wydał cichy okrzyk przerażenia.

Okrzyk przerażenia przetoczył się przez wąwóz, powracając echem to tu, to tam. Ygramul obracał swoim okiem w lewo i w prawo, żeby zobaczyć, czy jest tam jeszcze inny przybysz, bo tego okrzyku nie mógł wydać chłopak, który stał przed nim jak sparaliżowany ze zgrozy. Ale nikogo więcej nie było.

"Czyżby on w końcu usłyszał mój okrzyk? - pomyślał Bastian do głębi zaniepokojony. - Ale to przecież zupełnie niemożliwe".

I oto Atreju usłyszał głos Ygramula. Był to głos bardzo wysoki i z lekka ochrypły, który ani rusz nie pasował do olbrzymiej twarzy. Ygramul mówiąc nie poruszał wargami. Było to brzęczenie ogromnego roju szerszeni, które ułożyło się w słowa:

- Dwunóg! - usłyszał Atreju. - Po tak długim, długim okresie głodu od razu dwa przysmaki! Jaki to szczęśliwy dzień dla Ygramula! Atreju musiał zebrać wszystkie siły. Podsunął Blask pod jedyne oko potwora i spytał:

- Znacie ten znak?

- Podejdź bliżej, dwunogu! - zabrzęczał wielogłosowy chór. - Ygramul nie widzi za dobrze.

Atreju postąpił krok w stronę tej twarzy. Jej usta otworzyły się teraz. Zamiast języka miała nieprzeliczone migotliwe czułki, kleszcze i macki. - Jeszcze bliżej! - zaszumiał rój.

Chłopiec jeszcze raz postąpił krok naprzód i stanął tak blisko twarzy potwora, że wyraźnie dostrzegał miriady pojedynczych stalowoniebieskich owadów, które wirowały chaotycznie jak oszalałe. A równocześnie straszliwa twarz w całości pozostawała nieporuszona.

- Jestem Atreju - powiedział - i występuję z polecenia Dziecięcej Cesarzowej.

- Przychodzisz nie w porę - odparło po chwili gniewne brzęczenie. - Czego chcesz od Ygramula? Jak widzisz, jest bardzo zajęty. - Chcę tego smoka szczęścia - stwierdził Atreju. - Dajcie mi go! - Po co ci on, dwunogu Atreju? - w Bagnach Smutku straciłem konia. Muszę dostać się do Południowej Wyroczni, bo tylko Uyulala może mi powiedzieć, kto potrafi nadać nowe imię Dziecięcej Cesarzowej.

Jeśli ona go nie dostanie, będzie musiała umrzeć, a z nią cała Fantazjana - także wy, Ygramulu, których nazywają "mrowiem". - Ach - wydobył się z twarzy przeciągły dźwięk - czy to z tego powodu pojawiają się owe miejsca, gdzie już nic nie ma?

- Tak - odrzekł Atreju - więc i wy o tym wiecie, Ygramulu. Ale Południowa Wyrocznia jest zbyt odległa, ażebym w czasie, jaki może trwać moje życie, zdołał do niej dotrzeć. Dlatego domagam się od was tego smoka. Jeśli on mnie poniesie, to może drogą powietrzną uda mi się jeszcze osiągnąć cel. Z wirującego roju, który tworzył twarz Ygramula, doszedł dźwięk, który mógł być wielogłosowym chichotem.

- Mylisz się, dwunogu Atreju. Nic nam nie wiadomo o Południowej Wyroczni i nie o Uyulali, ale wiadomo nam, że smok już cię nie poniesie. A nawet gdyby nie był ranny, wasza podróż trwałaby tak długo, że Dziecięca Cesarzowa przez ten czas umarłaby na tę swoją chorobę. Nie swoim, dwunogu Atreju, lecz jej życiem musisz mierzyć swoje poszukiwanie. Spojrzenie oka z pionową źrenicą było nie do zniesienia i Atreju spuścił głowę.

- To prawda - przyznał cicho.

- Poza tym - ciągnęła potworna twarz - w ciele smoka jest trucizna Ygramula. Pozostała mu najwyżej godzinka życia.

- w takim razie - wymamrotał Atreju - nie ma już żadnej nadziei, ani dla niego, ani dla mnie, ani też dla was, Ygramulu.

- No cóż - zabrzęczał głos - Ygramul przynajmniej jeszcze raz dobrze by sobie podjadł. Ale wcale nie jest powiedziane, że to rzeczywiście ostatni posiłek Ygramula. On zna pewien sposób, żeby cię w mgnieniu oka przenieść do Południowej Wyroczni. Tylko czy ten sposób ci się spodoba, dwunogu Atreju, to jest pytanie.

- O czym wy mówicie?

- To tajemnica Ygramula. Także stworzenia Głębokiej Przepaści mają swoje tajemnice, dwunogu Atreju. Ygramul swojej nikomu dotąd nie wyjawił. A i ty musisz przysiąc, że nigdy tego nie zdradzisz. Bo to byłoby ze szkodą dla Ygramula, och, z jaką szkodą, gdyby wieść o tym się rozeszła. - Przysięgam. Gadajcie!

Olbrzymia stalowoniebieska twarz pochyliła się lekko i zabrzęczała ledwo dosłyszalnie:

- Musisz się zgodzić że Ygramul cię ugryzie.

Atreju cofnął się przerażony.

- Trucizna Ygramula - ciągnął głos - zabija w ciągu godziny, ale temu, kto nosi ją w sobie, daje zarazem moc przeniesienia się w dowolne miejsce Fantazjany. Pomyśl tylko, gdyby to się rozeszło: wszystkie ofiary wymknęłyby się Ygramulowi!

- Godzina? - zawołał Atreju. - Ale cóż ja wskóram w ciągu jednej godziny?

- No cóż - zaszumiał rój - bądź co bądź to więcej niż wszystkie godziny, jakie tu ci jeszcze pozostały. Decyduj się!

Atreju walczył ze sobą.

- Wypuścicie smoka szczęścia, jeśli poproszę was o to w imieniu Dziecięcej Cesarzowej? - zapytał wreszcie.

- Nie - odrzekła twarz - nie masz prawa prosić o to Ygramula, nawet nosząc AURYN, Blask. Dziecięca Cesarzowa pozwala nam być takimi, jacy jesteśmy. Dlatego Ygramul także poddaje się jej znakowi. A ty o tym wszystkim dobrze wiesz. Atreju nadal stał ze spuszczoną głową. To, co powiedział Ygramul, było prawdą. Więc nie mógł uratować smoka szczęścia. Jego własne życzenia nie liczyły się. Uniósł głowę i powiedział:

- Czyń, coś zaproponował!

Stalowoniebieska chmura błyskawicznie rzuciła się na niego i spowiła go ze wszystkich stron. Poczuł szalony ból w lewym ramieniu i pomyślał już tylko: "Do Południowej Wyroczni! " Potem zrobiło mu się czarno przed oczami.

Gdy w krótki czas później pojawił się w tym miejscu wilk, zobaczył olbrzymią pajęczynę - ale już nikogo więcej. Ślad, którym dotychczas podążał, urywał się raptownie i mimo wszelkich wysiłków nie udało się go odnaleźć.

Bastian przerwał lekturę. Czuł się fatalnie, jakby sam miał w swoim ciele truciznę Ygramula.

- Dzięki Bogu - powiedział cicho do siebie - że nie jestem w Fantazjanie. Na szczęście w rzeczywistości nie ma takich potworów. Cała ta historia jest po prostu zmyślona.

Ale czy naprawdę była po prostu zmyślona? Jak w takim razie było możliwe, że Ygramul i prawdopodobnie również Atreju usłyszeli okrzyk przerażenia Bastiana? Ta książka zaczęła powoli stawać się dla niego niesamowita.

5. SAMOWTÓRY

Ejże, czy Ygramul mnie nie oszukał? Na straszliwie długą chwilę Atreju ogarnęły wątpliwości, bo gdy odzyskał przytomność, znajdował się nadal na skalnej pustyni.

Podniósł się z trudem. I oto zobaczył, że jest wprawdzie w górskim pustkowiu, ale w zupełnie innym. Ta kraina wyglądała tak, jakby składały się na nią wyłącznie wielkie rdzawoczerwone płyty skalne, spiętrzone i zwalone jedne na drugich, tak że tworzyły przeróżne a dziwaczne wieże i piramidy. Pomiędzy nimi rosły niskie krzaki i zielsko. Słońce piekło skwarem. Okolica spoczywała w promiennym, ba, jaskrawym blasku, który oślepiał.

Atreju osłonił oczy dłonią i w odległości mniej więcej mili dojrzał skalną bramę o nieregularnym kształcie, powstałą z ułożonych poziomo płyt kamiennych i mierzącą chyba ze sto stóp wysokości. Czyżby to było wejście do Południowej Wyroczni? Jak okiem sięgnąć za bramą nie było nic prócz bezkresnej, pustej równiny, żadnej budowli, świątyni, gaju - nic, co wyglądałoby na siedzibę Wyroczni. Zastanawiając się jeszcze, co zrobić, usłyszał nagle głęboki, spiżowy głos:

- Atreju! - A potem jeszcze raz: - Atreju!

Odwrócił się i zobaczył, że zza rdzawoczerwonej wieży skalnej wyłania się. . biały smok szczęścia. Krew płynęła z jego ran i był tak osłabiony, że poruszał się z najwyższym trudem. Jednakże mrugnął wesoło jednym ze swych rubinowych oczu i powiedział:

- Nie dziw się zbytnio, że ja też tu jestem, Atreju. Byłem co prawda jak sparaliżowany, wisząc w pajęczej sieci, ale przecież słyszałem wszystko, co ci powiedział Ygramul. I pomyślałem sobie, że w końcu ja też zostałem przez niego pogryziony, czemu więc nie miałbym skorzystać z tajemnicy, jaką ci powierzył? Tak mu się wymknąłem.

Atreju ucieszył się.

- Ciężko mi było pozostawić cię Ygramulowi - przyznał - ale co mogłem zrobić?

- Nie - odrzekł smok szczęścia. - Mimo to uratowałeś mi życie, choć nie bez mojej pomocy.

I znów mrugnął, tym razem drugim okiem.

- Uratowałem ci życie. . . - podchwycił Atreju - na godzinę, bo więcej nam obu nie pozostało. Z każdą chwilą silniej odczuwam truciznę Ygramula.

- Na każdą truciznę jest odtrutka - odpowiedział biały smok. - Zobaczysz, że wszystko dobrze się ułoży.

- Nie wiem jak - stwierdził Atreju.

- Ja też nie - oznajmił smok - ale to właśnie jest piękne. Od tej pory wszystko będzie ci się udawało. Ostatecznie jestem smokiem szczęścia. Nawet wisząc w sieci nie straciłem nadziei, i to, jak widzisz, słusznie.

Atreju uśmiechnął się.

- Powiedz mi, dlaczego przeniosłeś się tutaj, nie w jakieś inne, lepsze miejsce, gdzie może znalazłbyś uzdrowienie?

- Moje życie należy do ciebie - powiedział smok - jeśli zechcesz je przyjąć. Pomyślałem sobie, że będzie ci potrzebny wierzchowiec na Wielkie Poszukiwanie. I zobaczysz, że to zupełnie co innego, czy łazisz po ziemi na dwóch nogach, a nawet galopujesz na dobrym koniu, czy też mkniesz w podniebnych przestworzach na grzbiecie smoka szczęścia. Zgoda?

- Zgoda! - odparł Atreju.

- Nawiasem mówiąc - dorzucił smok - na imię mi Fuchur.

- Dobrze, Fuchur - powiedział Atreju - ale my tu gadamy, a tymczasem upływa ta odrobina czasu, jaka nam jeszcze pozostała. Muszę coś zrobić. Ale co?

- Liczyć na szczęście - odrzekł Fuchur - cóż innego?

Lecz Atreju już tego nie usłyszał. Upadł i leżał bez ruchu, zwinięty w kłębek w miękkich załomach smoczego ciała.

Trucizna Ygramula podziałała.

Gdy Atreju - któż wie, po jak długim czasie - znów otworzył oczy, nie zobaczył zrazu nic prócz nadzwyczaj osobliwej twarzy, która pochylała się nad nim. Była to najbardziej pomarszczona i pofałdowana twarz, jaką kiedykolwiek widział, a przy tym nie większa od jego pięści. Była ciemnobrązowa jak pieczone jabłko, a oczka w niej migotały jak gwiazdy. Głowę wieńczyło coś w rodzaju czepka ze zwiędłych liści. Atreju poczuł, że przytyka mu się do ust naczynie z jakimś napojem. - Smaczne lekarstwo, dobre lekarstwo! - mamrotały małe fałdziste wargi w pomarszczonej twarzyczce. - Wypij, moje dziecko, wypij. Dobrze ci zrobi! Atreju pił małymi łykami. Napój miał dziwny smak, trochę słodki, a zarazem cierpki.

- Co jest z białym smokiem? - wykrztusił z trudem.

- Już w porządku - odrzekł szemrzący głosik - nie martw się, mój chłopaczku. Będziesz zdrów. Obaj będziecie zdrowi. Najgorsze macie już za sobą. Pij tylko, pij!

Atreju pociągnął jeszcze łyk i natychmiast znów zapadł w sen, ale tym razem był to głęboki, pokrzepiający sen ozdrowieńca.

Zegar na wieży wybił drugą.

Bastian nie mógł dłużej wytrzymać: musiał koniecznie pójść do ustępu. Chciało mu się od dłuższego czasu, ale po prostu nie mógł się oderwać od książki. A poza tym bał się trochę chodzenia po gmachu. Mówił sobie, że nie ma co się bać, było przecież pusto, nikt go nie zobaczy. A mimo to lękał się, tak jakby sam gmach był żywą istotą, która będzie go obserwować. Ale nie było rady, po prostu musiał iść!

Położył otwartą książkę na macie, wstał i podszedł do drzwi strychu. Z bijącym sercem chwilę nasłuchiwał. Było cicho jak makiem zasiał. Odsunął rygiel i powoli przekręcił duży klucz w zamku. Gdy nacisnął klamkę, drzwi otworzyły się z głośnym skrzypieniem.

Wymknął się w skarpetkach zostawiając za sobą otwarte drzwi, żeby jeszcze raz nic robić niepotrzebnego hałasu. Na palcach zszedł na pierwsze piętro. Przed nim ciągnął się długi korytarz z pomalowanymi na szpinakowatą zieleń drzwiami klas. Ubikacja dla uczniów znajdowała się na drugim końcu. Czas naglił i Bastian pobiegł co tchu. Dotarł do zbawczego miejsca dosłownie w ostatniej chwili. Siedząc w ustępie zastanawiał się, dlaczego właściwie bohaterowie takich historii nigdy nie mają do czynienia z podobnymi problemami. Raz - był wtedy dużo mniejszy zapytał nawet na lekcji religii, czy Panu Jezusowi też się chciało jak zwykłemu człowiekowi, skoro jak zwykły człowiek jadł i pił. Klasa ryczała ze śmiechu, a nauczyciel religii wpisał mu naganę za "niewłaściwe zachowanie".

Odpowiedzi Bastian nie otrzymał. A naprawdę nie chciał zachować się niewłaściwie.

- Prawdopodobnie - powiedział sobie teraz - są to sprawy zbyt marginesowe i nieważne, żeby wspomnieć o nich w takich historiach. Chociaż dla niego miewały czasem rozpaczliwą i zawstydzającą ważność.

Skończył, pociągnął za łańcuch i miał właśnie wyjść, gdy nagle usłyszał kroki na korytarzu. Otwierano i znów zamykano jedne po drugich drzwi klas, a kroki zbliżały się coraz bardziej.

Bastianowi serce podeszło do gardła. Gdzie się schować? Stał jak sparaliżowany, nie ruszając się z miejsca.

Drzwi ubikacji otworzyły się, na szczęście akurat tak, że zasłoniły Bastiana. Do środka wszedł woźny. Po kolei zaglądał do poszczególnych kabin. Gdy doszedł do tej, gdzie woda jeszcze spływała i łańcuch się kołysał, zawahał się, mruknął coś do siebie, lecz zobaczywszy, że woda przestała spływać, wzruszył ramionami i wyszedł. Jego kroki przebrzmiały na schodach.

Bastian przez cały czas nie śmiał oddychać, teraz głęboko zaczerpnął tchu. Wychodząc z ubikacji zauważył, że kolana mu drżą. Ostrożnie i co sił w nogach pomknął korytarzem z drzwiami pomalowanymi na szpinakowatą zieleń, w górę po schodach i na strych. Dopiero gdy zamknął drzwi na klucz i zaryglował, opadło w nim napięcie. Z głębokim westchnieniem usiadł znów na swoim posłaniu z mat, otulił się kocami i sięgnął po książkę.

Obudziwszy się ponownie Atreju czuł się rześki i silny. Uniósł się. Była noc, księżyc świecił jasno i Atreju zobaczył, że znajduje się w tym samym miejscu, w którym padł u boku białego smoka. Fuchur w dalszym ciągu leżał jak długi, ale oddychał spokojnie i głęboko, zdawało się, że twardo śpi. Wszystkie jego rany były opatrzone.

Atreju zauważył, że również jego własne ramię było opatrzone w ten sam sposób, nie bandażem, tylko ziołami i włóknami roślin. Ledwie o parę kroków znajdowała się w skałach mała jaskinia, od jej wejścia padał przytłumiony blask światła.

Nie poruszając lewą ręką Atreju wstał ostrożnie i podszedł do niskiego wejścia. Schylił się i zobaczył w środku pomieszczenie, które wyglądało jak miniaturowa kuchnia alchemika. W głębi w otwartym kominku trzaskał wesoły ogienek. Wszędzie stały i leżały tygle, garnki i butelki osobliwego kształtu. Na półce piętrzyły się pęki różnego rodzaju suszonych roślin. Stoliczek pośrodku i pozostałe meble były chyba sklecone z pniaków. W sumie mieszkanko robiło nadzwyczaj przyjemne wrażenie. Dopiero usłyszawszy ciche pokasływanie Atreju spostrzegł, że w fotelu przy kominku siedział mały człowieczek. Na głowie miał jakby kapelusz, wyglądający jak odwrócona główka fajki. Twarz była tak samo pomarszczona i ciemnobrązowa jak tamta, którą zobaczył nad sobą po pierwszym przebudzeniu. Lecz na nosie tej siedziały duże okulary, a rysy wydawały się ostrzejsze i bardziej naznaczone troską. Człowieczek czytał wielką księgę, trzymaną na kolanach. Potem z drugiego, położonego bardziej w głębi pomieszczenia przykolebała się druga mała postać - Atreju natychmiast poznał w niej istotę, która zajmowała się nim przedtem. Teraz dopiero zobaczył, że była to kobiecina. Prócz czepka z liści miała - tak samo jak człowieczek na fotelu przy kominku - coś w rodzaju mniszego kaptura, także sporządzonego chyba ze zwięzłego listowia. Nuciła z zadowoleniem pod nosem, zatarła ręce, po czym zakrzątnęła się koło kociołka, który wisiał nad ogniem. Obie postaci sięgały Atreju bodaj do kolan. Było oczywiste, że ta para to członkowie szeroko rozgałęzionej rodziny gnomów, choć członkowie dość niezwykli.

- Kobieto - powiedział gderliwie człowieczek - nie zasłaniaj światła! Przeszkadzasz mi w studiach.

- A idź ty ze swoimi studiami! - odrzekła kobiecina. - Kogo to interesuje? Ważne jest, żeby mój ozdrowieńczy eliksir był gotów. Tamci dwaj bardzo go potrzebują.

- Tamci dwaj - oświadczył człowieczek rozdrażniony - o wiele bardziej będą potrzebowali mojej rady i mojej pomocy.

- Niech tam - powiedziała kobiecina - ale dopiero jak wyzdrowieją. Odsuń się, stary.

Człowieczek burcząc coś odsunął się nieco z fotelem od ognia. Atreju chrząknął, aby zwrócić na siebie uwagę. Para gnomów obejrzała się na niego.

- On już wyzdrowiał - powiedział człowieczek. - Teraz moja kolej! - Nic z tego! - ofuknęła go kobiecina. - Czy wyzdrowiał, o tym ja decyduję. Twoja kolej przyjdzie, jak ja powiem, że przyszła twoja kolej. Potem zwróciła się do Atreju.

- Chętnie zaprosilibyśmy cię do środka. Ale tu jest chyba dla ciebie trochę za ciasno.

Jeszcze chwilkę! Zaraz wyjdę do ciebie.

Utarła jeszcze w małym moździerzu coś, co potem wrzuciła do kociołka. Umyła ręce i wytarła je o kaptur mówiąc do człowieczka: - A ty będziesz tu siedział, Engywuk, póki cię nie zawołam, zrozumiano?

- Dobrze już, Urgl - burknął człowieczek.

Gnomica wyszła przed jaskinię. Mrużąc oczy i zadzierając głowę przyglądała się Atreju badawczo.

- No i jak? Zdaje się, że czujemy się już całkiem dobrze, nie? Atreju przytaknął.

Kobiecina wdrapała się na występ skalny, który znajdował się na tej samej wysokości, co twarz Atreju, i usiadła.

- Nie ma już bólów? - dopytywała się.

- Nie warto wspominać - odpowiedział Atreju.

- Więc jak? - natarła na niego kobiecina z roziskrzonymi oczkami. - Boli czy nie?

- Jeszcze boli - przyznał Atreju - ale to nie ma dla mnie znaczenia. . . - A dla mnie ma! - parsknęła Urgl. - Ładne rzeczy! Żeby pacjent mówił lekarzowi, co ma jakie znaczenie! Co ty o tym wiesz, żółtodziobie! Musi jeszcze boleć, jeśli ma wyzdrowieć. Bo gdyby nie bolało, to twoja ręka byłaby już martwa.

- Przepraszam! - bąknął Atreju, czując się jak zbesztane dziecko. - Chciałem tylko powiedzieć. . . to znaczy chciałem podziękować. - E tam! - przerwała mu opryskliwie Urgl. - Ostatecznie jestem znachorką. Spełniłam tylko swój zawodowy obowiązek. A Engywuk, mój stary, zobaczył Emanację, którą , masz na szyi. Wtedy nie było już dla nas żadnej kwestii.

- A Fuchur? - spytał Atreju. - Jak się czuje?

- Kto to jest?

- Biały smok szczęścia.

- Aha. Jeszcze nie wiem. Dostał ździebko więcej niż ty. Ale też wytrzymuje ździebko więcej. Powinien właściwie wydobrzeć. Jestem prawie pewna, że przyjdzie do siebie. Potrzeba mu jeszcze trochę odpoczynku. Gdzie dostaliście tę truciznę, hę? I skąd wzięliście się tak nagle? I dokąd chcecie się dostać? I kim jesteście?

Engywuk też wyszedł z jaskini i przysłuchiwał się odpowiedziom Atreju na pytania starej Urgl. Potem postąpił naprzód i zawołał: - Przymknij się, kobieto, teraz moja kolej!

Następnie zwrócił się w stronę Atreju, zdjął kapelusik przypominający główkę fajki, podrapał się po łysej główce i powiedział: - Nie bierz jej za złe tego tonu, Atreju. Stara Urgl bywa często ździebko obcesowa, ale naprawdę to nie jest taka zła. Ja nazywam się Engywuk. Nazywają nas też samowtórami. Słyszałeś już o nas?

- Nie - przyznał Atreju.

Engywuk zdawał się lekko urażony.

- No dobrze - stwierdził - widać nie obracasz się w kołach naukowych, bo tam na pewno by ci powiedziano, że nie mogłeś znaleźć lepszego doradcy niż ja, jeśli chcesz dostać się do Uyulali w Południowej Wyroczni. Trafiłeś pod właściwy adres, chłopcze.

- Tylko się nie zgrywaj! - zawołała stara Urgl. Potem zeszła ze swojej skały i mrucząc coś do siebie zniknęła w jaskini.

Engywuk umyślnie puścił jej uwagę mimo uszu.

- Mogę ci wszystko objaśnić - ciągnął. - Studiowałem sprawę ze wszystkich stron przez całe życie. Specjalnie w tym celu urządziłem sobie obserwatorium. Wkrótce wydam duże dzieło naukowe poświęcone Wyroczni. Tytuł: Zagadka Uyulali, rozwiązana przez profesora Engywuka. Nieźle brzmi, co? Niestety, brak mi jeszcze paru drobiazgów. Ty mógłbyś mi przy tym pomóc, chłopcze.

- Obserwatorium? - spytał Atreju, któremu to słowo było nieznane. Engywuk przytaknął z roziskrzonymi dumą oczkami. Dał ręką znak, żeby Atreju podążył za nim.

Między potężnymi płytami kamienia biegła pod górę wąska, bardzo kręta ścieżka. W kilku miejscach, gdzie było szczególnie stromo, wykuto maleńkie stopnie, które dla stóp Atreju były oczywiście za małe. Omijał je robiąc po prostu duży krok. Jednakże z dużym trudem nadążał za gnomem, który żwawo dreptał przed nim.

- Mamy dzisiaj jasną księżycową noc - usłyszał słowa Engywuka. - Będziesz mógł ją zobaczyć.

- Kogo? - dopytywał się Atreju. - Uyulalę?

Ale Engywuk niechętnie machnął ręką i pokolebał się dalej. Wreszcie dotarli na szczyt skalnej wieży. Grunt był płaski, tylko z jednej strony wznosiło się jakby naturalne przedpiersie, balustrada z kamiennej płyty. W środku tej płyty była dziura, najwidoczniej wycięta z pomocą narzędzi. Przed dziurą stała mała luneta na statywie z rozwidlonego korzenia.

Engywuk popatrzył przez nią, podregulował ją trochę kręcąc kilku śrubami, potem kiwnął głową zadowolony i wezwał Atreju, żeby też spojrzał. Chłopiec usłuchał, musiał jednak usiąść na ziemi i opierając się na łokciach spoglądał przez lunetę.

Była ona skierowana na wielką skalną bramę, i to tak, że w polu widzenia miało się dolną część prawego filara. I oto Atreju zobaczył, że obok tego filara siedział w blasku księżyca, wyprostowany i znieruchomiały, kolosalny Sfinks. Przednie łapy, na których się opierał, były łapami lwa, tylna część ciała była ciałem byka, z pleców wyrastały potężne skrzydła orła, twarz była twarzą człowieka - w każdym razie z kształtu, bo jej wyraz nie był ludzki. Trudno było rozstrzygnąć, czy ta twarz uśmiechała się, czy odzwierciedlała bezbrzeżny smutek

lub też całkowitą obojętność. Po dłuższej obserwacji Atreju wydało się, że jest jednak wypełniona przepastną złością i okrucieństwem, lecz zaraz musiał to wrażenie skorygować i nie znajdował w niej nic prócz czystej wesołości. - Daj sobie spokój! - usłyszał przy uchu głos gnoma. - Nie rozwikłasz tego. Każdemu się to przydarza. Mnie też. Przez całe życie obserwuję i nie mogę tego przeniknąć.

Teraz drugi!

I pokręcił jedną ze śrub, oko lunety przesunęło się po łuku bramy, za którą rozciągała się jedynie rozległa, pusta równina, potem Atreju zobaczył lewy filar, a tu w tej samej pozycji siedział drugi Sfinks. Jego kolosalne ciało połyskiwało w księżycowej poświacie osobliwie blado i jakby płynnym srebrem. Zdawało się, że nieustannie wlepia oczy w pierwszego Sfinksa, tak jak pierwszy spoglądał nieruchomo w jego stronę. - Czy to posągi? - spytał cicho Atreju nie mogąc oderwać oczu.

- O nie - odparł Engywuk i zachichotał - to są prawdziwe, żywe Sfinksy, i to jeszcze jak żywe! Na razie dość zobaczyłeś. Chodź, wracamy na dół. Wszystko ci objaśnię.

I zasłonił lunetę dłonią, tak że Atreju nic już nie widział. W milczeniu przemierzali drogę powrotną.

6. TRZY BRAMY MAGICZNE

Fuchur nadal spał głęboko, gdy Atreju i Engywuk powrócili do jaskini gnomów. Stara Urgl wyniosła tymczasem stoliczek na dwór i zastawiła go przeróżnymi słodkościami i stężonymi sokami z jagód i roślin. Ponadto stały tam małe kubeczki i dzbanuszek pachnącej gorącej herbaty ziołowej.

Dwie nieduże lampy olejne dopełniały obrazu.

- Siadać! - rozkazała kobiecina. - Atreju musi najpierw coś zjeść i wypić, żeby odzyskać siły. Samo lekarstwo nie wystarczy.

- Dzięki - powiedział Atreju. - Czuję się już bardzo dobrze.

- Ani słowa! - prychnęła Urgl. - Póki tu jesteś, robisz, co ci się powie, zrozumiano! Trucizna w twoim ciele jest zneutralizowana. Więc już nie musisz się spieszyć, mój chłopcze. Masz tyle czasu, ile dusza zapragnie, nic cię nie nagli.

- Chodzi nie tylko o mnie - zaoponował Atreju. - Dziecięca Cesarzowa jest umierająca. Może liczy się już każda godzina.

- Banialuki! - burknęła starowina. - Pośpiechem nic nie zwojujesz. Siadaj! Jedz! Pij! Jazda, długo mam czekać?

- Lepiej jej ustąpić - szepnął Engywuk. - Mam co nieco doświadczenia z tą babą. Jak się uprze, nie ma na nią rady. My dwaj musimy poza tym omówić dużo spraw.

Atreju usiadł więc ze skrzyżowanymi nogami przy maleńkim stoliczku i sięgnął po jadło. Po każdym łyku i każdym kęsie wydawało mu się, że złote, ciepłe życie wstępuje w jego żyły i mięśnie. Dopiero teraz spostrzegł, jak był osłabiony.

Bastianowi pociekła ślinka. Raptem wydało mu się, że czuje zapach gnomiej uczty. Pociągał nosem, ale było to oczywiście zwykłe urojenie. W brzuchu głośno mu zaburczało. Nie mógł już wytrzymać. Wyciągnął z teczki resztę kanapki i jabłko i wszystko zjadł. Poczuł się trochę lepiej, choć do sytości było mu jeszcze daleko. Potem uprzytomnił sobie, że był to jego ostatni posiłek. Przeraziło go to słowo. Starał się o tym więcej nie myśleć.

- Skąd masz tyle smakołyków? - zapytał kobiecinę Atreju.

- Ano, synku - odrzekła - trzeba się zdrowo nachodzić, zdrowo, żeby znaleźć odpowiednie zioła i rośliny. Ale Engywuk, ten uparciuch, chce mieszkać akurat tutaj, ze względu na te swoje ważne studia! Co podać na stół, o to się nie martwi.

- Kobieto - oznajmił z godnością Engywuk - co ty tam wiesz, co jest ważne, a co nie. Zabieraj się stąd i daj nam porozmawiać! Nadąsana Urgl poszła do małej jaskini, gdzie zaczęła hałasować najróżniejszymi naczyniami.

- Nie zwracaj na nią uwagi - szepnął Engywuk. - Poczciwe kobiecisko, tylko czasem musi trochę pourągać. Posłuchaj, Atreju! Opowiem ci o Południowej Wyroczni to i owo, co powinieneś wiedzieć. To nie takie proste dostać się do Uyulali. Nawet dość trudne. Nie chciałbym ci jednak wygłaszać naukowego wykładu. Może będzie lepiej, jeśli ty będziesz zadawał pytania. Ja zbyt łatwo gubię się w szczegółach. Więc pytaj! - Dobrze - zgodził się Atreju. - A zatem kim albo czym jest Uyulala?

- Psiakręć! - burknął Engywuk i spojrzał na niego gniewnie. - Pytasz tak prosto z mostu jak moja stara. Nie możesz zacząć od czego innego?

Atreju zastanowił się, po czym spytał:

- Ta duża skalna brama ze Sfinksami, którą mi pokazywałeś - czy to jest wejście?

- Już lepiej! - powiedział Engywuk. - W ten sposób posuniemy się naprzód. Skalna brama to wejście, ale potem przychodzą jeszcze dwie inne bramy, dopiero za trzecią mieszka Uyulala - o ile w ogóle można o niej powiedzieć, że mieszka.

- Ty sam byłeś już kiedyś u niej?

- Co ci strzeliło do głowy? - odparł Engywuk, znów lekko urażony. - Ostatecznie ja pracuję naukowo. Zebrałem relacje tych wszystkich, co tam byli. O ile stamtąd wrócili, rzecz jasna. Bardzo ważna praca! Nie mogę sobie pozwolić na żadne ryzyko osobiste. Mogłoby to źle wpłynąć na moje badania.

- Rozumiem - rzekł Atreju. - I jak przedstawia się sprawa z tymi trzema bramami?

Engywuk wstał, założył ręce na plecy i zaczął przechadzać się tam i z powrotem, oznajmiając, co następuje:

- Pierwsza nazywa się Bramą Wielkich Zagadek. Druga - Bramą Czarodziejskiego Lustra. A trzecia - Bramą Bez Klucza. . .

- Dziwne - wtrącił Atreju. - O ile zdołałem zobaczyć, za skalną bramą nie było nic prócz pustej równiny. Gdzie są te inne bramy?

- Spokój! - wrzasnął na niego Engywuk. - Kiedy stale przerywasz, nie można niczego wytłumaczyć. Wszystko jest bardzo trudne! Sprawa wygląda tak: druga brama pojawia się dopiero wówczas, gdy minie się pierwszą. A trzecia dopiero, gdy ma się za sobą drugą. Uyulala zaś dopiero, gdy przekroczy się trzecią. Przedtem nic z tego wszystkiego nie ma. Po prostu nie ma, rozumiesz? Atreju kiwnął głową, wolał jednak milczeć, aby ponownie nie rozzłościć gnoma.

- Pierwszą, Bramę Wielkich Zagadek, widziałeś przez moją lunetę. Także dwa Sfinksy. Ta brama jest zawsze otwarta - rozumie się samo przez się. Nie ma w niej przecież żadnych wrót. Mimo to nikt nie może przez nią przejść, chyba że. . . - tu Engywuk uniósł wysoko malutki palec wskazujący -. . . chyba że Sfinksy zamkną oczy. A wiesz dlaczego? Spojrzenie Sfinksa jest zupełnie inne od spojrzenia jakiejś innej istoty. My obaj i wszyscy inni coś sobie przyswajamy naszym wzrokiem. Widzimy świat. A Sfinks nic nie widzi, w pewnym sensie jest ślepy. Za to jego oczy coś wysyłają. A cóż to jest takiego? Wszystkie zagadki świata. Dlatego obydwa Sfinksy ustawicznie wpatrują się w siebie nawzajem. Bo wzrok Sfinksa może znieść tylko inny Sfinks. A teraz wyobraź sobie, co się dzieje z człowiekiem, który odważy się wkroczyć pomiędzy spojrzenia tych dwóch! Z miejsca drętwieje i już się nie ruszy , dopóki nie rozwiąże wszystkich zagadek świata.

No, zobaczysz ślady po takich biedakach, jak tam pójdziesz. - Ale czy nie powiedziałeś - zauważył Atreju - że one niekiedy zamykają oczy? Nie muszą czasami spać?

- Spać? - Engywuk zatrząsł się od chichotu. - Boże drogi, Sfinks i spanie! Nie, doprawdy nie. Z ciebie rzeczywiście naiwny chłopak. Mimo to jednak twoje pytanie nie jest całkiem od rzeczy. A nawet dotyka kwestii, której poświęcone są moje badania. Przy niektórych przybyszach Sfinksy zamykają oczy i przepuszczają ich. Pytanie, na które po dziś dzień nikt nie znalazł odpowiedzi, brzmi: Dlaczego właśnie tego i dlaczego nie innego? Wcale bowiem nie jest tak, że przepuszczają mądrych, dzielnych, dobrych, a zatrzymują głupców, tchórzy czy złoczyńców. Nic z tych rzeczy! . Na własne oczy widziałem, że pozwalały wejść jakiemuś pomylonemu durniowi czy skończonemu łajdakowi, podczas gdy najporządniejsi i najrozumniejsi często miesiącami czekali na próżno i na koniec zawracali z niczym. Także to, czy ktoś chce dostać się do Wyroczni z naglącej potrzeby, czy tylko dla kawału, nie odgrywa, jak się zdaje, żadnej roli.

- A twoje badania - spytał Atreju - nie dają żadnej wskazówki? Spojrzenie Engywuka natychmiast znów rozbłysło gniewnie. - Słuchasz czy nie? Powiedziałem przecież, że po dziś dzień nikt na to pytanie nie znalazł odpowiedzi. Z biegiem lat oczywiście opracowałem kilka teorii. Myślałem z początku, że decydującym czynnikiem, jakim kierują się Sfinksy, są określone cechy fizyczne - wzrost, uroda, siła czy co tam jeszcze. Rychło jednak musiałem od tego odstąpić. Próbowałem potem ustalić pewne zależności liczbowe, na przykład, że z pięciu zawsze trzech odpada albo że przechodzą tylko ci z liczbami pierwszymi. Wychodziło to całkiem dobrze w odniesieniu do przeszłości, natomiast przy przewidywaniach zawodziło kompletnie. Póki co reprezentuję pogląd, że decyzja Sfinksów jest najzupełniej przypadkowa i nie ma w sobie ani krzty logiki. Ale moja stara twierdzi, że to opinia bluźniercza i w dodatku niefantazjańska, nie mająca już nic wspólnego z nauką.

- Znowu wyjeżdżasz ze swoimi bzdurami? - dobiegło z jaskini jazgotanie Urgl. - Wstydziłbyś się! Tylko dlatego że wyschła ci ta ociupina mózgu w głowie, uważasz, że możesz zaprzeczać takim wielkim tajemnicom, stary durniu!

- Sam słyszysz - powiedział Engywuk z westchnieniem. - A najgorsze jest to, że ona ma rację.

- A amulet Dziecięcej Cesarzowej? - spytał Atreju. - Myślisz, że nie będą go respektować? Ostatecznie one też są stworzeniami Fantazjany. - Owszem - przyznał Engywuk i zakołysał swoją główką wielkości jabłka - ale w tym celu musiałyby widzieć. A one przecież nic nie widzą. Nie jestem też pewien, czy Sfinksy byłyby posłuszne Dziecięcej Cesarzowej. Może są większe od niej. Nie wiem, nie wiem. W każdym razie bardzo to niepewne.

- Co mi zatem radzisz? - spytał Atreju.

- Będziesz musiał zrobić to, co muszą zrobić wszyscy - odrzekł gnom. - Czekać na ich decyzję - nie wiedząc, czym będzie podyktowana. Atreju w zamyśleniu skinął głową.

Mała Urgl wyszła z jaskini. Dźwigała wiaderko z parującą cieczą, pod pachą drugiej ręki trzymała kilka pęków zasuszonych roślin. Mrucząc pod nosem podeszła do smoka szczęścia, który wciąż jeszcze spał bez ruchu. Zaczęła wdrapywać się na niego i zmieniać okłady na jego ranach. Jej olbrzymi pacjent tylko raz westchnął z zadowoleniem i wyciągnął się, poza tym jakby nie reagował na lecznicze zabiegi.

- A ty też mógłbyś się na coś przydać - powiedziała Urgl do Engywuka, wracając do kuchni - zamiast wysiadywać tu i gadać bzdury. - Ja bardzo się przydaję - zawołał za nią mąż - może bardziej od ciebie, ale ty tego nigdy nie pojmiesz, głupia babo! - A zwracając się do Atreju dorzucił: - Ona potrafi myśleć tylko o rzeczach praktycznych. Nie ma po prostu zrozumienia dla wielkich spraw.

Zegar na wieży wybił trzecią.

Jeśli w ogóle, to najpóźniej teraz ojciec zauważył, że Bastian nie wrócił do domu. Czy martwił się? Może pójdzie go szukać. Może już zawiadomił policję. Może w radio nadawali komunikaty o jego zaginięciu. Bastian poczuł ukłucie w dołku. A jeżeli tak było, to gdzie będą go szukać? W szkole? Może nawet na tym strychu? Czy zamknął drzwi na klucz po powrocie z ustępu? Nie mógł sobie przypomnieć. Wstał, żeby sprawdzić. Tak, drzwi były zamknięte na klucz i zaryglowane. Na dworze zaczęło się już powoli zmierzchać. Światło, które wpadało przez okienko w dachu, niedostrzegalnie słabło.

Żeby pozbyć się niepokoju, Bastian przechadzał się trochę po strychu. Odkrył przy tej okazji mnóstwo rzeczy nie mających właściwie nic wspólnego ze sprzętami szkolnymi, jakie tu zalegały Na przykład stary, powyginany patefon z tubą - ciekawe, kto i kiedy go tu przyniósł? W kącie stało kilka malowideł w ozdobnych złoconych ramach, na których prawie nic nie było widać, jedynie tu i ówdzie z ciemnego tła wyłaniała się blada twarz o surowym spojrzeniu. Był tutaj też zżarty przez rdzę siedmioramienny świecznik, w którym tkwiły jeszcze ogarki grubych świec z długimi brodami z wosku.

Nagle Bastian wzdrygnął się, bo w ciemnym kącie poruszała się jakaś postać. Dopiero przyjrzawszy się uważniej zobaczył, że stało tam duże, na pół ślepe lustro, w którym widział niewyraźnie samego siebie. Podszedł bliżej i chwilę przyglądał się sobie. Doprawdy nie był piękny z tą grubą figurą, iksowatymi nogami i bladą twarzą. Potrząsnął wolno głową i powiedział:

- Nie!

Wrócił na swoje legowisko z mat. Chcąc dalej czytać musiał już trzymać książkę blisko oczu.

- Gdzieśmy to stanęli? - spytał Engywuk.

- Przy Bramie Wielkich Zagadek - przypomniał Atreju.

- Słusznie! Przypuśćmy, że uda ci się ją przejść. Wtedy - dopiero wtedy - pojawi się przed tobą druga brama. Brama Czarodziejskiego Lustra. Nie mogę ci o niej, jak już wspomniałem, powiedzieć nic z własnej obserwacji, lecz jedynie to, co wiem z zebranych relacji. Ta druga brama jest zarówno otwarta, jak i zamknięta. Brzmi to niedorzecznie, co? Może lepiej powiedzieć, że nie jest ani zamknięta, ani otwarta. Chociaż to wcale nie jest mniej niedorzeczne. Krótko mówiąc: chodzi tu o duże lustro, aczkolwiek rzecz nie jest ani ze szkła, ani z metalu. Z czego, nikt mi nie umiał powiedzieć. W każdym razie stojąc przed nim widzi się samego siebie, ale, ma się rozumieć, nie tak jak w zwyczajnym lustrze. Widzi się nie swoją powierzchowność, Lecz swoje prawdziwe wnętrze, tak jak ono w rzeczywistości wygląda. Kto chce przejść, ten musi, że tak powiem, wejść w samego siebie.

- W każdym razie - zauważył Atreju - ta Brama Czarodziejskiego Lustra wydaje mi się łatwiejsza do przejścia niż pierwsza. - Pomyłka! - zawołał Engywuk i w podnieceniu zaczął znów chodzić tam i z powrotem. - Ogromna pomyłka, mój przyjacielu! Sam byłem świadkiem, że właśnie tacy przybysze, którzy uważali się za wyjątkowo nieskazitelnych, uciekali z krzykiem przed potworem szczerzącym do nich zęby w lustrze. Niejednego musieliśmy nawet kurować całymi tygodniami, zanim w ogóle był zdolny udać się w podróż do domu.

- My ! - burknęła Urgl, przechodząc akurat z kolejnym wiaderkiem. - Ciągle słyszę: my. Kogoś ty kurował?

Engywuk tylko machnął ręką.

- Inni - kontynuował swój wykład - zobaczyli najwidoczniej rzeczy jeszcze dużo straszniejsze, a mimo to mieli odwagę iść dalej. Dla niektórych było to też mniej przerażające, ale przełamać się musiał każdy. Nie można o tym lustrze powiedzieć nic, co w jednakowym stopniu odnosiłoby się do wszystkich. Z każdym jest inaczej.

- Dobrze - powiedział Atreju - ale tak czy owak można przejść przez to Czarodziejskie Lustro?

- Można - potwierdził gnom - naturalnie, że można, w przeciwnym razie nie byłaby to brama. Logiczne, prawda?

- A można ją obejść z zewnątrz - spytał Atreju - czy nie? - Można - powtórzył Engywuk - a jakże! Tylko wtedy za nią nic już nie ma.

Trzecia brama pojawia się dopiero, kiedy przeszło się drugą, ile jeszcze razy muszę ci to mówić!

- A jak to wygląda z tą trzecią bramą?

- Tutaj dopiero sprawa robi się naprawdę trudna! Brama Bez Klucza jest bowiem zamknięta. Zamknięta i już! Nie ma tam klamki, gałki, dziurki od klucza, nic! Według mojej teorii te szczelnie zamknięte jednoskrzydłowe drzwi są z fantazjańskiego selenu.

Może wiesz, że nie ma nic, czym można by skruszyć, wygiąć czy rozpuścić fantazjański selen. Jest absolutnie niezniszczalny. - Więc przez tę bramę w ogóle nie można przejść?

- Powoli, chłopcze, powoli! Przecież ludzie tamtędy wchodzili i rozmawiali z Uyulalą, prawda? Więc drzwi można otworzyć. - Ale jak?

- Posłuchaj: otóż selen fantazjański reaguje na naszą wolę. To właśnie nasza wola czyni go tak nieustępliwym. Im bardziej człowiek chce dostać się do środka, tym drzwi zamykają się mocniej. Ale kiedy uda mu się zapomnieć o wszelkich zamiarach i wyzbyć się wszelkiej chęci, wtedy drzwi same otwierają się przed nim.

Atreju spuścił oczy i powiedział cicho:

- Jeśli to prawda, to jakże zdołam przejść? Jakże mógłbym tego nie chcieć? Engywuk z westchnieniem pokiwał głową.

- Mówiłem przecież: Brama Bez Klucza jest najtrudniejsza. - A jeśli jednak mi się to uda - podjął Atreju - to będę już w Południowej Wyroczni?

- Tak - odparł gnom.

- I będę mógł rozmawiać z Uyulalą?

- Tak - potwierdził gnom.

- A kim albo czym jest Uyulala?

- Nie mam pojęcia - powiedział gnom, a oczy zaiskrzyły mu się wściekłością. Z tych wszystkich, co u niej byli, żaden nie chciał mi tego zdradzić. Jak człowiek ma ukończyć dzieło naukowe, skoro wszyscy zachowują tajemnicze milczenie? Nic, tylko włosy sobie wyrywać z głowy - jeśli się jeszcze je ma. Jak ty dotrzesz do niej, Atreju, to potem powiesz mi to wreszcie? Powiesz? Umieram z ciekawości, a nikt, nikt nie chce mi pomóc. Proszę cię, obiecaj, że mi to powiesz! Atreju wstał i spojrzał ku Bramie Wielkich Zagadek, która spoczywała w jasnej poświacie księżyca.

- Nie mogę ci tego obiecać, Engywuku - odrzekł cicho - chociaż rad byłbym ci się odwdzięczyć. Ale jeśli nikt nigdy nie powiedział, kim lub czym jest Uyulala, to musi to mieć jakąś przyczynę. I dopóki jej nie poznam, nie mogę decydować o tym, czy ma prawo wiedzieć to ktoś, kto sam nie stał przed nią.

- To wynoś się stąd! - wrzasnął na niego gnom, a jego oczka dosłownie miotały iskry. - Człowiek doświadcza tylko niewdzięczności! Przez całe życie stara się zbadać tajemnicę, która interesuje ogół. Ale pomocy nie dostaje. W ogóle nie powinienem był zajmować się tobą! Popędził do małej. jaskini, z której wnętrza doszedł hałas gwałtownie zatrzaśniętych drzwiczek.

Urgl przechodząc koło Atreju zachichotała i rzekła:

- On tak wcale nie myśli, stary pomyleniec. Tylko znów jest okropnie rozczarowany z powodu swoich śmiesznych badań. Bardzo by chciał być tym, kto rozwiąże wielką zagadkę. Sławny gnom Engywuk. Nie bierz mu tego za złe!

- Jasne - powiedział Atreju. - Powiedz mu, proszę, że z całego serca dziękuję mu za wszystko, co dla mnie zrobił. I tobie też dziękuję. Jeśli będzie mi wolno, to wyjawię mu tę tajemnicę - o ile wrócę. - Chcesz nas opuścić? - spytała stara Urgl.

- Muszę - odparł Atreju. - Nie mogę tracić czasu. Pójdę teraz do Wyroczni. Żegnaj ! I tymczasem doglądaj mojego Fuchura, smoka szczęścia! Po tych słowach odwrócił się i ruszył ku Bramie Wielkich Zagadek. Urgl patrzyła, jak jego wyprostowana postać w rozwianym płaszczu znika wśród skał. Pobiegła za nim i zawołała:

- Dużo szczęścia, Atreju!

Ale nie wiedziała, czy to jeszcze usłyszał. Kolebiąc się jak kaczka wracała do swojej jaskini i mamrotała pod nosem:

- Będzie mu potrzeba szczęścia, oj, dużo szczęścia. <> Atreju zbliżył się do skalnej bramy na jakieś pięćdziesiąt kroków. Była o wiele potężniejsza, niż to sobie wyobrażał z oddalenia. Za nią ciągnęła się całkowicie pusta równina nie dając oczom żadnego oparcia, tak że spojrzenie wpadało jakby w próżnię. Przed bramą i pomiędzy obydwoma filarami Atreju widział niezliczone trupie czaszki i szkielety - kości najróżniejszych mieszkańców Fantazjany, którzy usiłowali przejść przez bramę i pod spojrzeniami Sfinksów zdrętwieli na zawsze. Ale nie to sprawiło, że Atreju przystanął. Co mu kazało się zatrzymać, to widok Sfinksów.

Atreju niejednego doświadczył podczas Wielkiego Poszukiwania, widział rzeczy wspaniałe i straszne, ale aż do tej chwili nie wiedział, że jedno i drugie może występować razem, że piękno bywa przerażające. Obie gigantyczne istoty pławiły się w księżycowym blasku, a gdy szedł ku nim powoli, wydawało się, że rosną w nieskończoność. Miał wrażenie, że głowami sięgają księżyca i że wyraz, z jakim spoglądały na siebie nawzajem, zmienia się z każdym jego krokiem. Przez ich wyprężone ciała, a przede wszystkim przez podobne ludzkim twarze przebiegały drżące prądy straszliwej, nieznanej siły - jak gdyby nie istniały po prostu na podobieństwo marmuru, lecz miały lada chwila zniknąć i równocześnie same stworzyć się na nowo. I zdawało się, że właśnie dlatego są o wiele bardziej realne od wszelkiej skały.

Atreju poczuł lęk.

Był to nie tyle lęk przed grożącym mu niebezpieczeństwem, był to lęk, który wykraczał poza jego osobę. Bodaj nie myślał o tym, że jeśli spoczną na nim spojrzenia Sfinksów, będzie musiał, zaklęty i zdrętwiały, zatrzymać się na zawsze. Nie, był to lęk przed niepojętym, przed czymś ponad wszelką miarę wspaniałym, przed realnością przytłaczającej mocy, za której sprawą jego kroki stawały się coraz cięższe, aż poczuł się cały jakby z zimnego, szarego ołowiu. Jednakże szedł dalej. Nie patrzył już w górę. Zwiesił głowę i szedł bardzo wolno, noga za nogą, ku skalnej bramie. I coraz potężniejszy stawał się ciężar lęku, który chciał go wtłoczyć w ziemię. Lecz szedł dalej. Nie wiedział, czy Sfinksy zamknęły oczy, czy nie.

Nie miał czasu do stracenia. Musiał ryzykować, że albo zostanie przepuszczony, albo będzie to koniec jego Wielkiego Poszukiwania. I akurat w momencie, gdy sądził, że cała siła jego woli już nie wystarczy, by postąpić choćby o jeden tylko krok naprzód, usłyszał echo tego kroku pod sklepieniem skalnego łuku. I jednocześnie ustąpił wszelki lęk, tak całkowicie i bez reszty, że poczuł, iż od tej chwili, cokolwiek się zdarzy, nigdy już nie zazna lęku.

Uniósł głowę i zobaczył, że Brama Wielkich Zagadek została za nim. Sfinksy go przepuściły.

Przed nim, zaledwie o dwadzieścia kroków, tam, gdzie przedtem widać było tylko bezkresną, pustą równinę, wyrosła teraz Brama Czarodziejskiego Lustra. Była duża i okrągła jak druga tarcza księżyca (bo pierwsza, prawdziwa, nadal unosiła się wysoko na niebie) i połyskiwała jak czyste srebro. Trudno było uwierzyć, by ktokolwiek mógł przejść przez tę metalową płaszczyznę, lecz Atreju nie wahał się ani chwili. Liczył się z tym, że w tym lustrze, jak to opisywał Engywuk, wyjdzie mu naprzeciw jakiś budzący grozę wizerunek jego samego, ale wydawało mu się to - odkąd wyzbył się wszelkiego lęku - niewarte uwagi.

Tymczasem zamiast strasznej zjawy zobaczył coś, na co był zupełnie nie przygotowany i czego też nie mógł pojąć. Zobaczył grubego chłopca o bladej twarzy - mniej więcej w swoim wieku - który siedział po turecku na legowisku z mat i czytał książkę.

Był opatulony w szare, podarte koce. Chłopiec miał duże, bardzo smutne oczy. Za jego plecami można było dostrzec parę nieruchomych zwierząt w półmroku, orła, sowę i lisa, a jeszcze dalej w głębi połyskiwało coś, co wyglądało jak biały kościotrup. Dokładnie nie dało się go rozpoznać.

Bastian wzdrygnął się pojmując, co przed chwilą przeczytał. Przecież to był on! Opis zgadzał się we wszystkich szczegółach. Książka poczęła drżeć w jego dłoniach. Sprawa zaszła już zdecydowanie za daleko. To w ogóle niemożliwe, żeby w wydrukowanej książce znalazło się coś, co odnosiło się tylko do tej chwili i tylko do jego osoby. Nie mogło to być nic innego jak zwariowany przypadek. Choć był to niewątpliwie przypadek nader osobliwy.

- Bastianie - powiedział głośno do siebie - ty naprawdę jesteś fioł. Z łaski swojej weź się w garść!

Starał się to powiedzieć możliwie ostrym tonem, ale głos drżał mu z lekka, bo nie był tak całkiem przekonany, że to tylko przypadek. "Wyobraź sobie - pomyślał - że oni w Fantazjanie naprawdę coś o tobie wiedzą. To byłaby bomba".

Ale nie śmiał powiedzieć tego na głos.

Atreju z lekkim tylko, zdziwionym uśmiechem na ustach wszedł w Lustrzany obraz był nieco zaskoczony, że tak łatwo miało mu się udać to, co w oczach innych było trudne ponad siły. Lecz przechodząc poczuł osobliwy, szczypiący dreszcz. I nie domyślał się, co się z nim naprawdę stało:

Gdy stanął bowiem po drugiej stronie Bramy Czarodziejskiego Lustra, zatarło się w nim jakiekolwiek wspomnienie o sobie, o swoim dotychczasowym życiu, o swoich celach i zamiarach. Nic już nie wiedział o Wielkim Poszukiwaniu, które go tu sprowadziło, i nie znał nawet własnego imienia. Był jak nowo narodzone dziecko. Przed sobą, w odległości kilku tylko kroków, zobaczył Bramę Bez Klucza, ale nie pamiętał ani tej nazwy , ani tego, że zamierzał przez nią przejść, aby dotrzeć do Południowej Wyroczni. W ogóle nie wiedział, co tam chciał czy powinien zrobić i dlaczego tu jest.

Czuł się lekki i bardzo wesoły , śmiał się bez powodu, po prostu z zadowolenia. Brama, którą widział przed sobą, była nieduża i niska jak zwyczajna furta, stojąca osobno - bez otaczających murów - na pustej równinie. A jedyne skrzydło tej furty było zamknięte.

Atreju przyglądał się jej przez chwilę. Była wykonana, jak się zdawało, z materiału o miedzianym połysku. Ładnie to wyglądało, lecz po pewnym czasie przestało go interesować. Atreju obszedł furtę dokoła i obejrzał ją od tyłu, ale ów tył nie różnił się niczym od przodu. Furta nie miała klamki ani gałki, ani dziurki od klucza. Widać nie sposób było otworzyć tych drzwi, a i po co otwierać, skoro nie prowadziły nigdzie i tylko sobie stały ot tak. Bo poza furtą ciągnęła się jedynie rozległa, gładka i całkowicie pusta równina.

Atreju miał chęć odejść. Zawrócił, podszedł do okrągłej Bramy Czarodziejskiego Lustra i jakiś czas przyglądał się jej odwrotnej stronie, nie pojmując, co to takiego jest.

Postanowił wracać,. . . .

- Nie, nie, nie wracaj! - zawołał Bastian. - Podejdź jeszcze raz do Bramy Bez Klucza, Atreju. Musisz przez nią przejść!

. . . potem jednak skierował się ponownie ku Bramie Bez Klucza. Chciał jeszcze raz popatrzeć na miedziany połysk. Stanął więc znowu przed furtą, przechylał się to w lewo, to w prawo i cieszył się. Czule pogłaskał osobliwy materiał. Był on w dotyku ciepły i wręcz żywy. I drzwi uchyliły się nieco. Atreju wsunął w nie głowę i oto zobaczył coś, czego przedtem, okrążając furtę, po tamtej stronic nie widział. Cofnął głowę i spojrzał obok furty: była tam tylko pusta równina.

Spojrzał znów przez szparę w drzwiach i zobaczył długi korytarz, utworzony przez nieprzeliczone potężne kolumny. A w głębi były stopnie i inne kolumny, i tarasy, i znów schody , i cały las kolumn. Lecz żadna z tych kolumn nie podtrzymywała dachu. Bo nad nimi widniało nocne niebo. Atreju przeszedł przez furtę i rozglądał się pełen zdumienia. Za jego plecami zatrzasnęły się drzwi.

Zegar na wieży wybił czwartą.

Posępne światło dnia, które wpadało przez okienko w dachu, coraz bardziej zanikało. Było po prostu za ciemno, żeby czytać dalej. Już ostatnią stronę Bastian odcyfrował z wielkim trudem. Odłożył książkę. Co powinien teraz zrobić? Z pewnością na tym strychu było elektryczne światło. Bastian dotarł w półmroku do drzwi i obmacywał ścianę. Nie mógł znaleźć wyłącznika. Po drugiej stronie też go nie było.

Bastian wyjął z kieszeni spodni pudełko zapałek (zawsze nosił je przy sobie, bo lubił rozpalać ogień), ale były zwilgotniałe, dopiero czwarta zapłonęła. w słabym blasku małego płomyczka szukał wyłącznika, ale nic tu takiego nie było. Nie spodziewał się tego. Na myśl, że spędzi tu cały wieczór i całą noc bez światła, zrobiło mu się zimno ze strachu. Nie był już co prawda małym dzieckiem i w domu czy w jakimś innym znanym miejscu wcale nie bał się ciemności, ale tu, na tym ogromnym strychu z tyloma dziwnymi przedmiotami, to było coś zupełnie innego.

Zapałka sparzyła mu palce, więc ją wyrzucił.

Przez chwilę stał nasłuchując. Deszcz osłabł i już bardzo cicho bębnił po dużym blaszanym dachu.

Potem przypomniał mu się pordzewiały siedmioramienny świecznik, który odkrył wśród rupieci. Po omacku odszukał to miejsce, znalazł go i przytaszczył do swoich mat.

Zapalił knoty grubych woskowych ogarków - całą siódemkę - i zaraz zajaśniało złote światło. Płomienie trzeszczały z cicha i niekiedy kołysały się w przeciągu.

Bastian odetchnął i znów sięgnął po książkę.

7. GŁOS CISZY

Głęboka cisza otoczyła Atreju, gdy uśmiechając się szczęśliwie wszedł w las kolumn, które w jasnej poświacie księżyca rzucały długie cienie. Ledwie słyszał stąpanie swoich bosych stóp. Nie pamiętał już, kim był i jak się nazywał, jak tu dotarł i czego szukał. Był pełen zdumienia, ale całkowicie beztroski, Posadzka pokryta była wszędzie mozaiką, która przedstawiała zagadkowo splecione ornamenty lub tajemnicze sceny i obrazy. Atreju kroczył po nich, wspinał się szerokimi schodami w górę, docierał na obszerne tarasy , znów schodził schodami w dół i szedł długą aleją z kamiennych kolumn. Przyglądał się im, jednej za drugą, i cieszył się, że każda była ozdobiona inaczej i pokryta innymi znakami. Oddalał się coraz bardziej od Bramy Bez Klucza.

Wciąż tak szedł, któż wie, jak długo, aż w końcu pochwycił w oddali bujający w powietrzu dźwięk i przystanął zamieniając się w słuch, Dźwięk przybliżył się, był to śpiewający głos, bardzo piękny, czysty jak dzwon i wysoki, jak u dziecka, ale brzmiał nieskończenie smutno, ba, niekiedy nawet, zdawało się, łkał. Ów lament mknął pomiędzy kolumnami, chyżo jak tchnienie wiatru, to znów zatrzymywał się w miejscu, wznosił się i opadał, zbliżał się i znów oddalał, jakby okalając Atreju szerokim łukiem. Chłopiec nie ruszał się i czekał. Z wolna kręgi, jakie głos zataczał wokół niego, stawały się ciaśniejsze, mógł już zrozumieć śpiewane słowa:

Ach, wszystko zdarza się jeden tylko raz,

Lecz ten raz jeden zdarzy się na pewno,

Nieubłaganie nadchodzi zguby czas,

Dobiega już kresu żywot mój zwiewny ,

Atreju obracał się w stronę głosu, który bezustannie przemykał to tu, to tam między kolumnami, ale nikogo nie zdołał wypatrzyć. - Kim Jesteś? - zawołał.

I jak echo powrócił głos:

- Kim jesteś?

Atreju zastanowił się.

- Kim jestem? - zamruczał. - Nie umiem tego powiedzieć. Zdaje mi się, że kiedyś wiedziałem. Ale czy to ważne?

Śpiewający głos odpowiedział:

Jeśli chcesz być wysłuchanym,

Słowem do mnie mów wiązanym,

Tylko to, co zrymowane,

Jest przeze mnie rozumiane. . .

Atreju nie miał wprawy w dobieraniu rymów i układaniu wierszy, więc sądził, że rozmowa będzie dość utrudniona, skoro głos rozumiał jedynie to, co się rymowało. Musiał najpierw jakiś czas się pogłowić, zanim wydobył z siebie:

Jeśli pytać wolno mi,

Chciałbym wiedzieć, kimżeś ty.

I natychmiast głos pospieszył z odpowiedzią:

Teraz cię dobrze usłyszałam,

Każde twe słowo zrozumiałam.

A potem śpiewał z innego kierunku:

Dzięki za dobre chęci twoje,

Bądź, przyjacielu, gościem moim.

Jam jest Uyulala, Głos Ciszy,

W pałacu Głębokiej Tajemnicy.

Atreju zauważył, że głos rozbrzmiewał niekiedy głośniej, niekiedy ciszej, ale nigdy całkiem nie milknął. Także wówczas, gdy nie wyśpiewywał słów albo gdy słuchał, co się do niego mówiło, wciąż unosił się wokoło trwały ton.

Ponieważ dźwięk oddalał się pomału, Atreju podążył za nim i zapytał:

Powiedz, Uyulalo, czy jeszcze słyszysz mnie?

Nie widzę nic, a bardzo chciałbym ujrzeć cię.

Głos przemknął mu koło ucha:

Jak Fantazjana Fantazjaną

Nigdy mnie jeszcze nie widziano.

Ty także ujrzeć mnie nie zdołasz,

Choćbyś wytężał wzrok i wołał.

- Więc jesteś niewidzialna? - spytał Atreju. A gdy nie było odpowiedzi, przypomniał sobie, że musi pytać w formie wierszowanej, i powiedział:

Czyś jest tylko niewidzialna,

Czy zgoła niematerialna?

Rozległo się ciche dzwonienie, które mogło być śmiechem bądź łkaniem, a potem głos zaśpiewał:

Inaczej rzecz ma się cała,

Niżby ci się wydawało.

Ni w blasku dnia, ni w mroku nocy,

Niczyje mnie nie widzą oczy.

Istota ma to dźwięki, tony,

Co niosą się w przeróżne strony.

I głosu tego brzmienie, granie

To właśnie moje bytowanie.

Atreju zdumiał się i szedł wciąż dalej za tym dzwonieniem, klucząc w kolumnowym lesie. Po dłuższej chwili przyszykował nowe pytanie:

Uyulalo, czym cię dobrze pojął?

Dźwięki tylko są postacią twoją?

A gdy kiedyś śpiew ustanie,

Skończy się twe bytowanie?

I zaraz, znów z bardzo bliska, usłyszał odpowiedź:

Gdy mej pieśni kres nadejdzie,

Nie inaczej ze mną będzie

Niż z tymi, co umierają,

Bo ich ciała przemijają.

Taki bieg już sprawy mają:

Żyję, póki dźwięki trwają,

Gdy zamilknę, żyć przestanę.

Znów dało się słyszeć owo łkanie i Atreju, który nie rozumiał, dlaczego Uyulala płakała, pospieszył z pytaniem:

Twego smutku, powiedz, w czym przyczyna?

Jesteś młoda. Głos masz jak dziewczyna.

I ponownie jakby odezwało się echo:

Wiatr już rychło mnie rozwieje.

Nie dziw się więc, że boleję.

Lecz posłuchaj, czas ucieka,

Pytaj, pytaj i nie zwlekaj,

Co chcesz wiedzieć, mówże, czekam.

Głos zanikł gdzieś między kolumnami i Atreju, który przestał go słyszeć, nasłuchując obracał głową na wszystkie strony. Przez krótki czas było cicho, potem śpiew znowu nadpłynął szybko z oddali i brzmiał prawie niecierpliwie:

Uyulala to odpowiedź. Pytać musisz ją.

Jakże nie pytana ma się dzielić wiedzą swą.

Atreju zawołał ku niej :

Uyulalo, pomóż mi, bo zrozumieć sam nie mogę,

Czemu ty z wiatrem w ostatnią wybierasz się drogę?

Głos zaśpiewał:

Dziecięcej Cesarzowej życia niewiele zostało,

A razem z nią ginie Fantazjana cała.

Nicość to miejsce niebawem pochłonie,

A ja nie zdołam się przed nią obronić.

Znikniemy w bezczasie i bezprzestrzeni,

Jakby nas nigdy nie było na ziemi.

Trzeba jej imienia nowego,

Nic jej nie uzdrowi bez tego.

Atreju odpowiedział pytaniem:

Powiedz, Uyulalo, kto jej życie ocali,

Kto imię nowe nadać jej może, by żyła dalej?

Głos ciągnął dalej :

Słuchaj moich słów najuważniej, jak umiesz,

Nawet jeśli ich teraz nie zrozumiesz,

Niech zapadną ci w pamięć głęboko,

Nim odejdziesz stąd w przestrzeń szeroką,

Abyś kiedyś, w lepszej godzinie,

Wydobył je ze wspomnień głębiny,

Niczego z nich nie roniąc,

Od zniekształceń chroniąc.

Wszystko od tego zależy ,

Czy zachowasz, co ci powierzę,

Czy to ci się powiedzie,

Czy ty nie zawiedziesz.

Przez chwilę słychać było tylko żałosny dźwięk bez słów, aż nagle tuż przy Atreju zabrzmiało, jakby ktoś szeptał mu na ucho:

Kto Dziecięcej Cesarzowej

Nadać może imię nowe?

Ani ty, ani ja, ani innych stworzeń chmary,

Nikt z nas niestety życia jej nie ocali.

I nikt nas nie uchroni od zniszczenia,

Nie wróci jej zdrowia bez nowego imienia.

My to tylko w książce żyjące figury

I role spełniamy wyznaczone z góry.

To sny tylko i obrazy w opowieści,

Która w sobie losy nas wszystkich mieści.

Tacy być musimy i na to nic nie poradzimy,

A stworzyć czegoś nowego - nie potrafimy.

Lecz hen, daleko, poza Fantazjaną

Jest dziedzina światem Zewnętrznym zwana,

A ci, co tam mieszkają, o, jakże są bogaci,

Z nimi jest całkiem inaczej !

Synowie Adama, córy Ewy, jak to jest w zwyczaju

Nazywać te istoty ludzkiego rodzaju,

Mieszkańcy padołu ziemskiego,

To przyjaciele Słowa Stwórczego.

Oni to mają od zarania

Dar imion nadawania.

Od wieków Dziecięcej Cesarzowej

Przynosili życie nowe.

Nie szczędzili jej wspaniałych imion,

Lecz dawno już tego nie czynią,

Do Fantazjany nie przybywają,

Drogi już do nas nie znają.

Zapomnieli, jak realni jesteśmy,

Stracili w nas wiarę, na jawie i we śnie.

Ach, gdybyż zjawiła się ludzka istota,

Byłoby po wszystkich naszych kłopotach.

Ach, gdybyż choć jedna uwierzyć zechciała

I nasze wołanie w porę usłyszała!

Dla nich to blisko, lecz dla nas daleko,

Za daleko, by się wyprawić tam po człowieka.

Bo ich świat jest hen, poza Fantazjaną

I dotrzeć tam nie jest nam dane

Lecz czy ty, młody bohaterze,

Zapamiętasz, Co ci powierzam?

- Tak, tak! - odparł Atreju oszołomiony. Ze wszystkich sił starał się wbić sobie w pamięć, co słyszał, ale nie wiedział po co i dlatego nie pojmował, o czym mówił głos.

Czuł tylko, że było to bardzo, bardzo ważne, lecz monotonny śpiew i wysiłek słuchania i mówienia wszystkiego do wiersza uczyniły go sennym. Wymamrotał: Ja chcę! Ja chcę pamiętać o tym, Ale mi powiedz, co mam zrobić potem?

A głos odpowiedział:

Decyzja do ciebie należy.

Mocno musisz w to uwierzyć.

Nadszedł kres tego spotkania.

Bije godzina rozstania.

Już na pół śpiąc Atreju zapytał:

Ty odchodzisz? Powiedz, dokąd?

Poszybujesz gdzieś wysoko?

Znów owo łkanie pojawiło się w głosie, który oddalał się coraz bardziej, śpiewając:

Nicość przyszła tuż

I Wyrocznia milknie już.

Nie usłyszy więcej nikt

Dźwięków, któreś słyszał ty.

Wielu tutaj bywało,

Wielu ze mną rozmawiało

Pośród lasu kolumn tych,

Tyś ostatni z nich.

Może tobie wreszcie się powiedzie,

Może ty jedyny nie zawiedziesz.

Lecz byś dopiął tego,

Nie zapomnij śpiewu mego!

A potem, z coraz większej dali, Atreju usłyszał jeszcze słowa:

Nieubłaganie nadchodzi zguby czas,

Dobiega już kresu żywot mój zwiewny.

Ach, wszystko zdarza się jeden tylko raz,

Lecz ten raz jeden zdarzy się na pewno.

Nic więcej nie dotarło już do Atreju.

Usiadł pod jedną z kolumn, oparł się plecami, spoglądał w nocne niebo i usiłował zrozumieć, co usłyszał. Cisza spowiła go jak miękki, ciężki płaszcz i zapadł w sen.

Gdy się przebudził, otaczał go zimny brzask. Leżał na plecach i patrzył w niebo. Bladły ostatnie gwiazdy. W jego wspomnieniu pobrzmiewał jeszcze głos Uyulali. A jednocześnie Atreju przypomniał sobie wszystko, co dotychczas przeżył, i jaki był cel jego Wielkiego Poszukiwania. Zatem w końcu dowiedział się, co należało zrobić. Tylko ludzka istota spoza Fantazjany mogła nadać Dziecięcej Cesarzowej nowe imię. On musi tę istotę znaleźć i doprowadzić do niej !

Podniósł się raptownie.

"Ach - pomyślał Bastian - jakże chciałbym jej pomóc; jej, a również Atreju, Wymyśliłbym nadzwyczaj piękne imię. żebym tylko wiedział, w jaki sposób dotrzeć do Atreju! Poszedłbym natychmiast. Aleby zrobił wielkie oczy, gdybym tam się nagle pojawił! Niestety nic z tego nie będzie. A może? " Potem powiedział cicho:

- Jeśli jest jakaś droga, którą można dostać się do was, to mi powiedzcie. Na pewno przyjdę, Atreju! Sam zobaczysz.

Rozejrzawszy się Atreju zobaczył, że las kolumn z mnóstwem schodów i tarasów zniknął. Wokół rozpościerała się jedynie owa całkowicie pusta równina, którą widział za każdą z trzech magicznych bram, zanim przez nie przeszedł. Ale teraz nie było już ani Bramy Bez Klucza, ani Bramy Czarodziejskiego Lustra. Wstał i począł uważnie lustrować okolicę. I oto dostrzegł, że pośrodku równiny, niezbyt daleko od niego, powstało takie miejsce, jakie raz już widział - w Dziwoborze. Tym razem jednak znajdowało się znacznie bliżej. Odwrócił się i co sił w nogach puścił się biegiem w przeciwnym kierunku. Dopiero po długiej ucieczce dojrzał daleko na horyzoncie maleńkie wzniesienie, które być może było tym górskim zakątkiem z rdzawoczerwonych skalnych płyt, gdzie znajdowała się Brama Wielkich Zagadek.

Pobiegł w tę stronę, ale musiał biec długo, zanim dotarł na tyle blisko, by rozróżniać szczegóły. I wtedy na dobre zawładnęły nim wątpliwości. Owszem, było tam co prawda coś takiego, co przypominało ów zakątek ze skalnymi tablicami, ale bramy nie mógł się doszukać. A skalne płyty były już nie rdzawoczerwone, lecz szare i bezbarwne.

Znów biegł przez długi czas, aż dostrzegł, że tam, pomiędzy skałami, rzeczywiście był przekop podobny do dolnej części bramy, ale ponad nią nie sklepiał się już łuk. Co się stało?

Odpowiedź znalazł w wiele godzin później, gdy dotarł wreszcie na miejsce. Ogromny łuk kamienny zawalił się - a Sfinksy zniknęły! Atreju wyszukał sobie drogę przez rumowiska, a potem wdrapał się na jedną ze skalnych piramid i wypatrywał miejsca, w którym powinny być samowtóry i smok szczęścia. A może tymczasem i one uciekły już przed nicością?

W pewnej chwili zobaczył, jak za przedpiersiem obserwatorium Engywuka ktoś porusza maleńką flagą. Atreju pomachał obiema rękami i krzyknął przykładając dłonie do ust:

- Hej! Jesteście tam jeszcze?

Ledwie przebrzmiał jego głos, a z owego wąwozu, w którym znajdowała się jaskinia samowtórów, uniósł się połyskliwy jak masa perłowa biały smok szczęścia: Fuchur. Wspaniałymi, powolnymi wężowymi ruchami płynął w powietrzu, parę razy swawolnie kładąc się na plecach i wykonując błyskawiczne pętle, tak że wyglądał jak biały język ognia, i wylądował u stóp skalnej piramidy, na której stał Atreju. Oparł się na przednich łapach i taki był teraz duży, że jego głowa na długiej, wygiętej szyi spoglądała na Atreju z góry. Przewracał rubinowymi oczyma, z zadowolenia wysunął język z szeroko rozwartej paszczy i zagrzmiał spiżowym głosem:

- Atreju, mój przyjacielu i mój panie! Jak dobrze, że nareszcie wróciłeś. Myśmy już prawie stracili nadzieję - to znaczy samowtóry, bo ja nie!

- Ja też rad jestem, że cię znów widzę - odparł Atreju. - Ale cóż to się stało przez tę jedną noc?

- Jedną noc? - zawołał Fuchur. - Myślisz, że to była tylko jedna noc? Ale się zdziwisz! Siadaj, poniosę cię!

Atreju wskoczył na grzbiet ogromnego zwierzęcia. Pierwszy raz dosiadał smoka szczęścia. I choć ujeżdżał już dzikie konie i doprawdy nie był strachliwy, w pierwszej chwili tej krótkiej powietrznej przejażdżki omal mu zmysłów nie odjęło. Wczepił się w rozwianą grzywę Fuchura, aż ten zaśmiał się gromko i zawołał:

- Od tej chwili będziesz musiał do tego się przyzwyczaić, Atreju! - W każdym razie - odkrzyknął Atreju i zaczerpnął tchu - wydaje mi się, że jesteś już całkiem zdrów !

- Prawie - odrzekł smok - jeszcze nie całkiem!

A potem wylądowali przed jaskiniowym mieszkaniem samowtórów. Engywuk i Urgl czekając na nich stali ramię w ramię u wejścia. - Coś przeżył? - zatrajkotał z miejsca Engywuk. - Musisz mi wszystko opowiedzieć! Jak to wygląda z tymi bramami? Czy potwierdziły się moje teorie? Kim albo czym jest Uyulala?

- Nic z tego! - przerwała mu stara Urgl. - Najpierw to on musi coś zjeść i wypić.

Ostatecznie nie gotowałam i nie piekłam na próżno. Na twoją bezużyteczną ciekawość będzie jeszcze dość czasu! Atreju zszedł z grzbietu smoka i powitał parę gnomów. Potem wszyscy troje usiedli przy stoliczku, który znów był zastawiony przeróżnymi smakołykami i małym dzbankiem parującej ziołowej herbaty.

Zegar na wieży wybił piątą. Bastian pomyślał smętnie o dwóch tabliczkach czekolady z orzechami, które w domu trzymał w nocnej szafce - na wypadek, gdyby kiedyś w nocy dopadł go głód. Gdyby przeczuł, że już nigdy tam nie wróci, mógłby je wziąć ze sobą jako żelazną porcję. Ale cóż, przepadło. Lepiej o tym nie myśleć!

W małej skalistej dolinie Fuchur wyciągnął się tak, że jego potężny łeb spoczywał u boku Atreju, więc wszystko mógł słyszeć.

- Wyobraźcie sobie - zawołał - mój przyjaciel i pan sądził, że nie było go tylko przez jedną noc!

- A czy tak nie jest? - spytał Atreju.

- Trwało to siedem dni i siedem nocy. - oznajmił Fuchur. - Popatrz, wszystkie moje rany prawie się zagoiły!

Dopiero teraz Atreju zauważył, że i jego rana była zagojona. Opatrunek z ziół odpadł. Zdziwił się.

- Jakże to możliwe? Przeszedłem trzy magiczne bramy, rozmawiałem z Uyulalą, potem zapadłem w sen - ale to niepodobna, żebym tak długo spał. - Przestrzeń i czas - powiedział Engywuk - są tam zapewne czymś innym niż tutaj. Mimo to nikt jeszcze przed tobą nie przebywał tak długo w Wyroczni. Co się działo? Gadajże wreszcie !

- Najpierw ja chciałbym się dowiedzieć, co tutaj się działo - odparł Atreju.

- Sam widzisz - stwierdził Engywuk - wszystkie barwy zanikają, wszystko staje się coraz bardziej nierzeczywiste, nie ma już Bramy Wielkich Zagadek. Wygląda na to, że i tu dotarło zniszczenie.

- A Sfinksy ? - dopytywał się Atreju. - Gdzie się podziały? Czyżby odfrunęły? Widzieliście to?

- Nic nie widzieliśmy - burknął Engywuk. - Miałem nadzieję, że ty nam coś o tym powiesz. Luk skalny runął nagle, ale. żadne z nas nie widziało tego ani nie słyszało. Nawet tam poszedłem i zbadałem rumowisko. I wiesz, co się okazało? Miejsca, w których skała się przełamała, są bardzo stare i porosłe szarym mchem, jakby ten gruz leżał tak już od stu lat, jakby w ogóle nie było nigdy tej Bramy Wielkich Zagadek.

- A przecież była - rzekł cicho Atreju - bo ja przeszedłem przez nią, przez Bramę Czarodziejskiego Lustra i na koniec przez Bramę Bez Klucza. I Atreju zdał sprawę ze wszystkiego, co mu się przytrafiło. Bez trudu przypominał sobie każdy szczegół.

Engywuk, który początkowo, wtrącając niecierpliwe pytania, domagał się coraz to dokładniejszych opisów , w trakcie opowiadania stawał się powoli coraz bardziej małomówny. A gdy Atreju powtórzył na koniec niemal słowo w słowo, co mu wyjawiła Uyulala, całkiem zamilkł. Jego drobna, pomarszczona twarz nabrała wyrazu najgłębszej zgryzoty. - Więc znasz już tajemnicę - zakończył swą relację Atreju - a koniecznie chciałeś ją poznać, prawda? Uyulala to istota, której postać stanowi tylko głos. Można ją jedynie słyszeć. Jest tam, gdzie rozbrzmiewa. Engywuk milczał chwilę, potem wykrztusił ochrypłym głosem: - Chcesz chyba powiedzieć: była tam.

- Tak - odparł Atreju - wedle jej własnych słów ja byłem ostatnim, do którego przemawiała.

Po sfałdowanych policzkach Engywuka spłynęły dwie małe łzy. - Wszystko na próżno! - zaskrzeczał. - Praca całego mojego życia, moje badania, moje długoletnie obserwacje - wszystko na próżno! Wreszcie przynosi mi się ostatni kamień do mojej naukowej budowli, wreszcie mógłbym ją ukończyć, wreszcie mógłbym napisać ostatni rozdział - i akurat teraz nie przyda się to już na nic, jest najzupełniej zbyteczne, nikomu już nie pomoże, nie jest warte funta kłaków, nie zainteresuje psa z kulawą nogą, bo sprawa, o którą chodzi, już nie istnieje! Koniec, kropka, dobranoc!

Wstrząsnęło nim łkanie, które brzmiało jak atak kaszlu. Stara Urgl spoglądała na niego ze współczuciem, pogłaskała go po łysej główce i mruknęła:

- Biedny stary Engywuk! Biedny stary Engywuk! Nie bądź taki rozczarowany! Znajdziesz sobie coś innego.

- Kobieto! - ofuknął ją Engywuk z roziskrzonymi oczyma. - Masz przed sobą nie biednego, starego Engywuka, lecz postać tragiczną! I jak to już raz było, popędził do jaskini, skąd doszedł hałas zatrzaskiwanych drzwiczek. Urgl z westchnieniem potrząsnęła głową i burknęła:

- On tak wcale nie myśli, to dobre, stare chłopisko, tylko niestety zupełnie zwariowane.

Gdy posiłek dobiegł końca, Urgl wstała oznajmiając:

- Spakuję nasze manatki. Niewiele zdołamy ze sobą zabrać, ale to i owo się uzbiera. Tak, trzeba to teraz zrobić.

- Chcecie stąd odejść? - spytał Atreju.

Urgl smutno pokiwała głową.

- Nie pozostaje nam nic innego. Gdzie szerzy się zniszczenie, tam już nic nie urośnie.

A mój stary też nie ma już po co zostawać. Zobaczymy, co się da zrobić. Jakoś tam będzie. A wy? Co zamierzacie?

- Ja muszę zrobić to, o czym mówiła Uyulala - odpowiedział Atreju - muszę znaleźć jakąś ludzką istotę i doprowadzić ją do Dziecięcej Cesarzowej, żeby ta dostała nowe imię.

- A gdzie będziesz szukał tej ludzkiej istoty? - spytała Urgl. - Sam nie wiem - odparł Atreju. - Poza granicami Fantazjany. - Damy sobie radę - rozległ się spiżowy głos Fuchura. - Ja cię poniosę. Zobaczysz, że nam się poszczęści!

- No - mruknęła Urgl - to ruszajcie w drogę!

- Może podwieziemy was kawałek? - zaproponował Atreju. - Tego mi jeszcze brakowało! - obruszyła się Urgl. - Nigdy w życiu nie będę bujać w powietrzu. Porządne gnomy trzymają się ziemi. A poza tym nie powinniście mitrężyć czasu z nami, macie do zrobienia coś ważniejszego, wy dwaj - dla nas wszystkich.

- Ale ja chciałbym się wam odwdzięczyć - powiedział Atreju. - Najlepiej zrobisz - warknęła Urgl - jeśli nie będziesz tracił czasu na niepotrzebną gadaninę, tylko zaraz wystartujesz!

- Ona ma rację - stwierdził Fuchur. - Chodź, Atreju!

Atreju wskoczył na grzbiet smoka szczęścia. Odwrócił się jeszcze w stronę małej starej Urgl i zawołał:

- Do widzenia !

Ale ona była już w jaskini, zajęta pakowaniem.

Gdy w kilka godzin później wyszła wraz z Engywukiem na dwór, każde z nich miało na plecach czubato wypakowany kosz i oboje sprzeczali się w najlepsze. Pokolebali się na króciutkich krzywych nóżkach, nie oglądając się ani razu. Engywuk zresztą stał się później bardzo sławny, był najsłynniejszym gnomem w całej tej rodzinie, lecz nie z racji swych badań naukowych. Ale to już inna historia i opowiemy ją innym razem.

W tym samym momencie, gdy samowtóry ruszały w drogę, Atreju na grzbiecie Fuchura pędził już daleko, bardzo daleko w podniebnych przestworzach Fantazjany.

Bastian mimowolnie spojrzał w okienko w dachu i wyobraził sobie, jak by to było, gdyby tam wysoko na niebie, niemal już całkiem pociemniałym, zobaczył nagle nadlatującego smoka szczęścia niczym biały język ognia - gdyby obaj przylecieli po niego!

- Ach - westchnął - to byłaby bomba! On mógłby pomóc im - a oni jemu. Byłby to ratunek dla wszystkich.

8. W KRAINIE MOTŁOCHU

Hen, wysoko szybował Atreju w przestworzach. Purpurowy płaszcz powiewał za nim w gwałtownych porywach. Czub niebiesko czarnych włosów, podwiązany skórzanymi sznurkami, trzepotał na wietrze. Fuchur , biały smok szczęścia, sunął powolnymi, równomiernymi falowymi ruchami przez podniebne mgły i strzępy chmur.

W górę i w dół, w górę i w dół, w górę i w dół. . .

Jak długo tak lecieli? Dni, noce, znowu dni - Atreju nie wiedział już, jak długo. Smok mógł latać także we śnie, dalej, wciąż dalej, i Atreju drzemał niekiedy, wczepiony w białą grzywę Fuchura. Ale była to bardzo lekka i niespokojna drzemka. I dlatego również jawa stawała się z wolna snem, w którym wszystko było niewyraźne.

Daleko, daleko w dole przesuwały się niczym cienie góry, lądy i morza, wyspy i rzeki. . . Atreju nie zważał już na nic i nie popędzał swego wierzchowca, jak to czynił na początku, kiedy wyruszyli z Południowej Wyroczni. Wówczas był jeszcze niecierpliwy, bo sądził, że na grzbiecie smoka szczęścia nie będzie zbyt trudno osiągnąć granice Fantazjany a poza tymi granicami świat Zewnętrzny, gdzie mieszkają ludzkie istoty. Nie wiedział, jak wielka była Fantazjana.

Walczył teraz z ołowianym znużeniem, które chciało go zmóc. Jego ciemne oczy, zazwyczaj bystre jak u młodego orla, już nie wpatrywały się w dal. Co jakiś czas zbierał całą swoją wolę, siedząc wyprężał się jak struna i rozglądał dokoła, ale niebawem znów zapadał w siebie i wlepiał wzrok w długie, giętkie ciało smoka, którego łuski koloru masy perłowej połyskiwały różowo i biało. Fuchur też był wyczerpany. Nawet jego siły, które wydawały się niespożyte, kończyły się z wolna.

Niejednokrotnie podczas tego długiego lotu widzieli pod sobą owe miejsca, gdzie rozpościerała się Nicość, miejsca, na które nie sposób było patrzeć nie doznając uczucia, że się oślepło. Wiele z tych miejsc z takiej wysokości sprawiało wrażenie jeszcze stosunkowo małych, ale trafiały się już inne, które były wielkie jak cale kraje i ciągnęły się poza daleki horyzont. Trwoga zdjęła smoka szczęścia i jego jeźdźca, zboczyli z drogi i polecieli dalej w innym kierunku, żeby nie patrzeć na tę okropność. Ale dziwna rzecz, okropność przestaje trwożyć,. kiedy powtarza się stale. A ponieważ miejsc zniszczenia nie ubywało, lecz było coraz więcej i więcej, Fuchur i Atreju pomału oswoili się z nimi - a raczej ulegli pewnemu zobojętnieniu. Nie zwracali prawie uwagi na to zjawisko. Już od długiego czasu nie rozmawiali, gdy nagle rozległ się spiżowy głos Fuchura:

- Atreju, mój mały panie, ty śpisz?

- Nie - odparł Atreju, aczkolwiek faktycznie śniło mu się coś przejmującego lękiem - a co tam, Fuchur?

- Zastanawiam się, czy nie mądrzej byłoby zawrócić.

- Zawrócić? Dokąd?

- Do Wieży z Kości Słoniowej. Do Dziecięcej Cesarzowej. - Uważasz, że powinniśmy stawić się u niej nic nie wskórawszy? - No, tak bym tego nie nazwał, Atreju. Jak brzmiało twoje zadanie? - Miałem dowiedzieć się, co jest przyczyną choroby, na którą umiera Dziecięca Cesarzowa, i jakie jest na nią lekarstwo.

- Ale nie było twoim zadaniem - stwierdził Fuchur - dostarczenie tego lekarstwa.

- Jak to rozumiesz?

- Może popełniamy wielki błąd usiłując przekroczyć granice Fantazjany, aby poszukać jakiejś ludzkiej istoty.

- Nie pojmuję, do czego zmierzasz, Fuchur. Wytłumacz mi to dokładniej.

- Dziecięca Cesarzowa jest śmiertelnie chora - powiedział smok - ponieważ potrzebuje nowego imienia. To zdradziła ci Prastara Morla. Ale nadać to imię mogą tylko ludzkie istoty ze świata Zewnętrznego. To wyjawiła ci Uyulala. Tym samym wypełniłeś swoje zadanie i wydaje mi się, że powinieneś rychło zdać z tego wszystkiego sprawę Dziecięcej Cesarzowej.

- Ale cóż jej z tego przyjdzie - zawołał Atreju - jeśli tylko o tym wszystkim opowiem i nie sprowadzę jednocześnie ludzkiej istoty, która może ją uratować?

- Tego nie możesz wiedzieć - odrzekł Fuchur. - Ona ma o wiele większe możliwości niż ty i ja. Może dla niej byłoby drobnostką przywołać do siebie ludzką istotę. Może ma środki i sposoby nie znane tobie, mnie i wszystkim mieszkańcom Fantazjany. Ale żeby ich użyć, musiałaby wiedzieć to, co ty teraz wiesz. Przyjmij, że nie jest to wykluczone. Wtedy to, że próbujemy na własną rękę znaleźć ludzką istotę i sprowadzić do niej, byłoby nie tylko całkiem bezsensowne, lecz kryłoby w sobie nawet możliwość, że ona umrze w trakcie naszych poszukiwań i że zdołalibyśmy ją uratować, gdybyśmy tylko zawrócili w porę.

Atreju milczał. To, co powiedział smok, bez wątpienia było słuszne. Mogło tak być. Mogło też być zupełnie inaczej. Było zupełnie możliwe, że kiedy on wróci teraz ze swoimi nowinami, ona mu powie: "Cóż mi to wszystko pomoże? Gdybyś sprowadził mi wybawcę, tobym wyzdrowiała. A dla mnie jest już za późno, żeby wysyłać cię jeszcze raz". Nie wiedział, co robić. I był zmęczony, nazbyt zmęczony, żeby powziąć jakąś decyzję.

- Wiesz, Fuchur - powiedział cicho, ale smok dobrze go słyszał - może ty masz rację, a może nie. Polećmy jeszcze kawałeczek dalej. Jeśli w dalszym ciągu nie dotrzemy do granicy, to zawrócimy.

- Co to znaczy kawałeczek? - spytał smok.

- Parę godzin - wymamrotał Atreju - ach, co tam, jeszcze jedną godzinę.

- Dobrze - zgodził się Fuchur - a więc jeszcze jedną godzinę. Ale było to o tę jedną godzinę za dużo.

Obaj nie zważali na to, że niebo na północy poczerniało od chmur. Na zachodzie, gdzie stało słońce, było rozżarzone, a złowróżbne smugi zawisły niczym krwawe morszczyny nad horyzontem. Na wschodzie sunęła nawałnica, jak pokrowiec z szarego ołowiu, poprzedzały ją rozstrzępione chmury jak niebieski rozlany atrament. A z południa nadciągały żółte jak siarka opary, przeszywane lśniącymi błyskawicami.

- Zdaje się - rzekł Fuchur - że trafimy na złą pogodę. Atreju rozejrzał się na wszystkie strony.

- Tak - przyznał - wygląda to bardzo groźnie. Ale mimo to musimy lecieć dalej.

- Rozsądniej - odparł Fuchur - byłoby poszukać jakiegoś schronienia. Jeśli potwierdzą się moje podejrzenia, to nie będzie żartów. - A co to za podejrzenia? - spytał Atreju.

- Że to cztery wietrzne olbrzymy znów chcą stoczyć jedną ze swoich walk - wyjaśnił Fuchur. - Niemal zawsze toczą spór o to, kto z nich jest najsilniejszy i powinien panować nad pozostałymi. Dla nich jest to rodzaj zabawy, bo im samym nic się przy tym nie dzieje. Ale biada temu, kto wpadnie pomiędzy walczących. Najczęściej niewiele z niego zostaje. - Nie możesz wznieść się wyżej? - spytał Atreju.

- To znaczy poza ich zasięg? Nie, tak wysoko nie dociągnę. A pod nami, jak okiem sięgnąć, jest tylko woda, jakieś ogromne morze. Nie widzę, gdzie moglibyśmy się ukryć.

- W takim razie nie pozostaje nam nic innego - zdecydował Atreju - jak zaczekać na nich. Tak czy owak chciałbym ich o coś zapytać. - Co byś chciał? - zawołał smok i z przerażenia dał susa w powietrzu. - Jeśli są to cztery wietrzne olbrzymy - wyjaśnił Atreju - to znają Fantazjanę jak długa i szeroka. Nikt lepiej od nich nie będzie mógł nam powiedzieć, gdzie są granice.

- Wielkie nieba! - wykrzyknął smok. - Myślisz, że można z nimi spokojnie sobie pogadać?

- Jak brzmią ich imiona? - dopytywał się Atreju.

- Ten z północy nazywa się Lirr, ten ze wschodu Baureo, ten z południa Szirk, a ten z zachodu Mayestril - odrzekł Fuchur. - Ale ty, Atreju, czym właściwie jesteś? Małym chłopcem czy kawałkiem żelaza, który nie zna lęku?

- Kiedy przeszedłem bramę Sfinksów - odparł Atreju - wyzbyłem się wszelkiego strachu. Poza tym noszę znak Dziecięcej Cesarzowej. Wszystkie stworzenia Fantazjany respektują go. Dlaczego miałyby tego nie robić wietrzne olbrzymy ?

- Och, zrobią to! - zawołał Fuchur. - Ale są głupie i ty nie zdołasz powstrzymać ich od walki. Zobaczysz, co to znaczy.

Tymczasem burzowe chmury nadciągnęły ze wszystkich stron i Atreju ujrzał wokół siebie coś, co przypominało lej niebywałych rozmiarów, krater wulkanu, którego ściany zaczęły obracać się coraz szybciej, tak że zmieszały się ze sobą siarkowa żółtość, ołowiana szarość, krwista czerwień i głęboka czerń. A on sam na swoim białym smoku również wirował w koło, jak zapałka w odmętach. I oto zobaczył olbrzymie wichry. Miały one właściwie tylko twarze, bo ich kończyny były tak zmienne i tak liczne to długie, to znów krótkie, to idące w setki, to znów w ogóle niewidoczne, to wyraźne, to znów mgliste - a one same tak splecione w niesamowitym tańcu czy zapasach, że nie dało się dostrzec ich właściwej postaci. Również twarze zmieniały się stale, robiły się grube i nadymane, to znów rozciągnięte, wzwyż lub wszerz, ale zawsze pozostawały jednak twarzami, które można było rozróżnić. Wichry rozdziawiały usta i krzyczały, wyły, śmiały się i ryczały na siebie nawzajem. Smoka i jego jeźdźca zdawały się wcale nie dostrzegać, bo w porównaniu z nimi był maleńki jak mucha.

Atreju wyprężył się. Prawą dłonią chwycił złoty amulet zawieszony na piersi i najgłośniej, jak mógł, zawołał:

- W imieniu Dziecięcej Cesarzowej, zamilknijcie i posłuchajcie mnie! I stała się rzecz niewiarygodna!

Wichry zamilkły jakby dotknięte nagłą niemotą. Zamknęły się ich usta i ośmioro wybałuszonych olbrzymich ślepi skierowało się na AURYN. Ustało także wirowanie. Zapadła grobowa cisza.

- Odpowiedzcie mi! - zawołał Atreju. - Gdzie są granice Fantazjany ? Ty wiesz, Lirr?

- Nie na północy - odpowiedziała czarna chmurzasta twarz. - A ty , Baureo ? Na wschodzie też nie - odparła ołowianoszara chmurzasta twarz.

- Mów ty, Szirk!

- Na południu nie ma żadnej granicy - powiedziała żółta jak siarka chmurzasta twarz.

- Mayestrilu, ty wiesz?

- Nie ma granicy na zachodzie - odrzekła ognistoczerwona chmurzasta twarz.

A potem wszystkie cztery zapytały jak jeden mąż:

- Kimże jesteś ty, co nosisz znak Dziecięcej Cesarzowej, a nie wiesz, że Fantazjana jest bezgraniczna?

Atreju milczał. Czuł się, jakby dostał obuchem w głowę. Naprawdę nie pomyślał o tym, że nie ma w ogóle żadnych granic. W takim razie wszystko było daremne. Nie zwrócił uwagi na to, że wietrzne olbrzymy na nowo poczęły się zmagać. Było mu zresztą obojętne, co się dalej stanie. Uczepił się grzywy smoka, gdy raptowny wir porwał Fuchura w górę. Pośród płonących błyskawic pędzili w koło, potem omal nie utonęli w świszczących prostopadle strugach deszczu. Nagle wciągnęło ich w podmuch żaru i bliscy byli spalenia żywcem, lecz już po chwili siekł ich grad, który składał się nie z kulek, lecz z sopli, długich jak oszczepy, i strącił ich w dół. I znów ich wessało w górę, rzucało, miotało to tu, to tam - wietrzne olbrzymy walczyły o prymat.

- Trzymaj się! - krzyknął Fuchur, gdy uderzenie wiatru przewróciło go na grzbiet.

Ale było za późno. Atreju stracił oparcie i runął w dół. Spadał i spadał, a potem nie wiedział już nic.

Gdy odzyskał przytomność, leżał w miękkim piasku. Słyszał szum fal, a uniósłszy głowę zobaczył, że morze wyrzuciło go na brzeg. Był szary, mglisty, ale bezwietrzny dzień. Morze było spokojne i nic nie wskazywało na to, że jeszcze niedawno toczyła się tu szaleńcza walka olbrzymich wichrów. A może, on trafił w zupełnie inne, odległe miejsce? Brzeg był płaski, nigdzie ani śladu skał czy wzgórz, tylko parę pokrzywionych i pochyłych drzew stało w oparach jak wielkie szponiaste dłonie. Atreju usiadł. W odległości kilku kroków dojrzał swój purpurowy płaszcz z bawolej sierści. Doczołgał się tam i zarzucił go na ramiona. Ku swemu zdumieniu stwierdził, że płaszcz prawie już nie był mokry. Więc chyba długo tu już leżał.

Jak tu się dostał? I dlaczego nie utonął?

Wyłoniło się w nim jakieś mroczne wspomnienie rąk, które go niosły, i osobliwych, śpiewających głosów: "Biedny chłopiec, piękny chłopiec! Trzymajcie go! Nie dajcie mu utonąć! "

Może też był to tylko szum fal. A może byli to wodnicy i syreny? Prawdopodobnie zobaczyli Emanację i dlatego go uratowali. Bezwiednie sięgnął ręką do amuletu - nie było go! Nie miał łańcucha na szyi. Zgubił medalion.

- Fuchur! - krzyknął Atreju, najgłośniej jak mógł. Zerwał się, biegał to tu, to tam i wołał na wszystkie strony: - Fuchur! Fuchur! Gdzie jesteś? Żadnej odpowiedzi, Tylko równomierny, powolny szum fal, które obmywały brzeg. Kto wie, dokąd wietrzne olbrzymy zagnały białego smoka! Może Fuchur szukał swego małego pana zupełnie gdzie indziej, daleko stąd. A może już nie żył. Atreju nie był już smoczym jeźdźcem i wysłannikiem Dziecięcej Cesarzowej - był tylko małym chłopcem. Samotnym jak palec.

Zegar na wieży wybił szóstą.

Na dworze było już ciemno. Deszcz ustal. Panowała głęboka cisza. Bastian wlepił oczy w płomyki świec.

Potem wzdrygnął się, ponieważ zatrzeszczała podłoga.

Wydało mu się, jakby usłyszał czyjś oddech. Sam przestał oddychać i nasłuchiwał. Poza małym kręgiem światła, jaki tworzyły świece, ogromny strych był teraz wypełniony mrokiem.

Czy jakieś ciche kroki nie skradały się po schodach? Czy klamka u drzwi strychu nie poruszyła się właśnie wolniutko?

Znów zatrzeszczała podłoga.

Jeśli na tym strychu straszy. . . .

- E tam - powiedział Bastian półgłosem - nie ma żadnych duchów. Wszyscy to mówią.

Ale dlaczego w takim razie było tyle opowieści o nich? Może wszyscy, którzy mówili, że nie ma żadnych duchów, bali się po prostu przyznać do tego, że tak naprawdę to one istnieją.

Atreju owinął się szczelnie swoim purpurowym płaszczem, bo było mu zimno, i ruszył w głąb lądu. Krajobraz, o ile w ogóle można go było dostrzec we mgle, prawie się nie zmieniał. Był płaski i monotonny , tylko z wolna między pokrzywionymi drzewami pojawiało się coraz więcej zarośli, krzaków, które przypominały z wyglądu pordzewiałą blachę i były też niemal tak samo ostre. Człowiek łatwo mógł się o nie przez nieuwagę skaleczyć.

Mniej więcej po godzinie Atreju doszedł do drogi, która była wybrukowana wypukłymi, nieregularnymi w kształcie odłamkami kamienia. Postanowił trzymać się drogi, która musiała przecież dokądś prowadzić, ale uznał, ze wygodniej będzie iść obok w pyle niż po wyboistym bruku. Biegła kręto, wiła się to w lewo, to w prawo bez widocznej przyczyny, bo i tutaj nie było ani wzgórz, ani rzeki. w tej okolicy wszystko zdawało się pokręcone.

Atreju wędrował tak niezbyt jeszcze długo, gdy z oddali doszedł go dziwny, tupoczący hałas, który się zbliżał. Było to jakby głuche dudnienie wielkiego bębna, pośród którego słyszał przenikliwy świst małych piszczałek i dźwięki dzwonków. Ukrył się za krzakiem na skraju drogi i czekał. Osobliwa muzyka zbliżała się powoli, a w końcu z mgły wynurzyły się pierwsze postacie. Najwidoczniej tańczyły, ale nie był to taniec wesoły czy wdzięczny, podskakiwały wykonując nader dziwaczne ruchy, tarzały się po ziemi, pełzały na czworakach, stawały dęba i zachowywały się jak obłąkane. Ale jedyne dźwięki, jakie się przy tym słyszało, to były głuche, powolne uderzenia bębna, przeraźliwe piszczałki oraz skowyt i sapanie dobywające się z wielu gardeł. Przybywało ich coraz więcej i więcej, był to pochód, który zdawał się nie mieć końca. Atreju dojrzał twarze tancerzy, były szare jak popiół i zlane potem, ale oczy ich wszystkich płonęły szaleńczym, gorączkowym blaskiem. Niektórzy chłostali się biczami.

"To obłąkańcy" - pomyślał Atreju i zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Zdołał zresztą stwierdzić, że większość uczestników tej procesji stanowiły nocne zmory, koboldy i upiory. Nie brakowało też wampirów i całej czeredy czarownic, starych, z dużymi garbami i kozimi bródkami, ale także młodych, które wyglądały na piękne i złe.

Widocznie Atreju trafił tu do jednej z krain Fantazjany zamieszkanych przez stwory ciemności. Gdyby miał jeszcze AURYN, bez wahania wyszedłby im naprzeciw, aby je zapytać, co się tu dzieje. A tak wolał jednak zaczekać w ukryciu, aż przeciągnie szalona procesja i ostatni maruder utykając i podskakując zniknie we mgle.

Dopiero wtedy odważył się podejść z powrotem do drogi i patrzył za upiornym pochodem. Czy powinien podążyć za nim, czy nie? Nie mógł się zdecydować. Właściwie nie wiedział już w ogóle, czy teraz powinien był albo mógł jeszcze coś robić.

Po raz pierwszy odczuł wyraźnie, jak bardzo brakowało mu amuletu Dziecięcej Cesarzowej i jaki był bez niego bezradny. Nie osłona, jaką mu zapewniał, była najważniejsza z wszelkimi trudami i niedostatkami, z wszelkimi lękami i samotnością musiał przecież radzić sobie o własnych siłach - ale póki nosił ów znak, nigdy nie miał wątpliwości, co musi zrobić. Jak tajemniczy kompas zwracał on jego wolę, jego decyzje we właściwym kierunku. Ale teraz było inaczej, teraz zabrakło tajemniczej siły, która go prowadziła.

Byle tylko nie stać jak sparaliżowany, nakazał sobie pójść za pochodem upiorów, którego głuchy, wybijany na bębnie rytm wciąż jeszcze docierał z daleka. Przemykając się przez mgłę - i bacząc stale, by zachowywać należyty dystans do ostatnich maruderów - usiłował rozważyć swoją sytuację. Dlaczegóż to, ach, dlaczego nie usłuchał Fuchura, gdy ten radził mu lecieć natychmiast do Dziecięcej Cesarzowej? Przekazałby jej wieści od Uyulali i zwrócił Blask. Bez AURYNU i bez Fuchura nie mógł już dotrzeć do Dziecięcej Cesarzowej. Będzie na niego czekała do ostatniej chwili swego życia, będzie miała nadzieję, że on przyjdzie, będzie wierzyła, że jej i Fantazjanie przyniesie ratunek - ale na próżno!

To już było złe, ale jeszcze gorszej rzeczy dowiedział się od wietrznych olbrzymów: Że nie ma żadnych granic. Jeśli niemożliwością było wydostać się z Fantazjany, to było też niemożliwością przywołać na pomoc ludzką istotę spoza granic. Właśnie dlatego, że Fantazjana była nieskończona, jej koniec był nieuchronny!

Potykając się dalej na nierównym bruku w oparach mgły, usłyszał we wspomnieniu jeszcze raz łagodny głos Uyulali. Maleńka iskierka nadziei rozbłysła w jego sercu.

Dawniej ludzie często przybywali do Fantazjany, żeby Dziecięcej Cesarzowej nadawać wciąż nowe, wspaniałe imiona - tak przecież śpiewała. Była więc jednak droga z jednego świata do drugiego!

Dla nich to blisko, lecz dla nas daleko,

Za daleko, by się wyprawić tam po człowieka.

Właśnie, tak brzmiały słowa Uyulali. Tylko że ludzkie istoty zapomniały tej drogi. Ale czy nie mogło się zdarzyć, że jedna jedyna przypomni ją sobie? Że dla niego samego nie było już nadziei, tym Atreju mało się przejmował. Ważne było jedynie, żeby ludzka istota usłyszała wezwanie Fantazjany i przybyła - jak to się działo w dawnych czasach. I może, może któraś wyruszyła już i zdążała ku nam!

- Tak! Tak! - zawołał Bastian. Przestraszył się własnego głosu i dodał ciszej: - Przybyłbym wam z pomocą, gdybym tylko wiedział jak! Nie znam drogi, Atreju.

Naprawdę jej nie znam.

Głuchy dźwięk bębna i przeraźliwe tony piszczałek umilkły i Atreju, nie zauważając tego, tak bardzo zbliżył się do procesji, że omal nie wpadł na ostatnie postacie. Ponieważ był boso, jego kroki nie robiły żadnego hałasu - ale to nie dlatego ci ludzie w ogóle na niego nie zważali. Mógłby też stąpać ciężko w podkutych butach i głośno krzyczeć, a nikt by na to nie zareagował. Nie trzymali się już w gromadzie, lecz rozproszyli się po polu pokrytym szarą trawą i szlamem. Jedni kołysali się lekko, inni stali lub przysiedli nieruchomo, ale oczy ich wszystkich, tlące się ślepym, gorączkowym blaskiem, spoglądały w tym samym kierunku.

I oto Atreju zobaczył, na co patrzyli jakby w przejmującym grozą zachwyceniu: po drugiej stronie pola rozciągała się Nicość. Wyglądała tak, jak to Atreju już przedtem widział z wierzchołka drzewa u korowych trolli albo na równinie, gdzie stały bramy magiczne Południowej Wyroczni, albo z grzbietu Fuchura, przelatując na dużej wysokości - ale dotychczas widział ją tylko z daleka. A teraz niespodzianie znalazł się bardzo blisko niej, przecinała w poprzek całą okolicę, była ogromna i zbliżała się powoli, powoli, ale niepowstrzymanie. Atreju spostrzegł, że upiorne postacie na polu przed nim zaczęły dygotać, że ich kończyny wykręcały się jakby w skurczach, a usta były otwarte szeroko, jakby chciały krzyczeć albo śmiać się, ale zalegała grobowa cisza. A potem - niby zwiędłe listowie, pochwycone podmuchem wiatru - wszyscy naraz pognali ku Nicości, rzucali się w nią, wtaczali i wskakiwali.

Ledwie ostatni z tej widmowej czeredy zniknął niemo i bez śladu, Atreju z przestrachem zauważył, jak również jego własne ciało zaczęło drobnymi, urywanymi krokami sunąć ku Nicości. Chciało nim zawładnąć przemożne pragnienie, by samemu również rzucić się w otchłań. Atreju wytężył całą swoją wolę i bronił się przed tym. Pomału, bardzo pomału udało mu się odwrócić i jakby walcząc z potężnym nurtem wody oddalać się krok za krokiem od Nicości. Jej ssanie zelżało i Atreju popędził, popędził co sił w nogach z powrotem po wyboistym bruku. Potykał się, padał, podnosił się i pędził dalej, nie zastanawiając się, dokąd go zaprowadzi ta droga we mgle.

Biegnąc trzymał się jej bezsensownych krzywizn i przystanął dopiero, gdy z mgły wyłoniły się przed nim wysokie, czarne jak smoła miejskie mury. Za nimi kilka krzywych wież wznosiło się w szare niebo. Grube, drewniane wrota bramy miejskiej były spróchniałe i przegniłe, wisiały krzywo na pordzewiałych zawiasach.

Atreju wszedł do miasta.

Na strychu robiło się coraz zimniej. Bastian zaczął tak marznąć, że drżał. A jeśli zachoruje - to co wtedy z nim będzie? Mógł na przykład dostać zapalenia płuc jak Willi, chłopak z jego klasy. Wtedy będzie musiał umrzeć na tym strychu zupełnie sam. Nie byłoby nikogo, żeby mu pomóc. Byłby teraz bardzo rad, gdyby ojciec znalazł go i uratował. Ale pójść do domu - nie, tego nie mógł zrobić. Lepiej umrzeć! Przyniósł sobie jeszcze pozostałe koce i opatulił się nimi szczelnie. Powoli robiło mu się cieplej.

9. MIASTO NAWIEDZONE

Ileż razy ponad wzburzonymi falami morza rozbrzmiewał głos Fuchura, potężny jak dźwięk spiżowego dzwonu:

- Atreju! Gdzie jesteś? Atreju!

Wietrzne olbrzymy dawno zakończyły swoje zmagania i popędziły w różne strony. Spotkają się znowu, w tym czy innym miejscu, aby ponownie stoczyć walkę, jak to czyniły od niepamiętnych czasów. Co się zdarzyło przed chwilą, zdążyły już zapomnieć, bo nie zapamiętywały niczego i nic nie wiedziały, były jedynie świadome swej nieokiełznanej siły. A więc także biały smok i dosiadający go mały jeździec dawno zniknęli z ich pamięci. Gdy Atreju runął w głębinę, Fuchur starał się zrazu ze wszystkich sił popędzić za nim, aby chwycić go jeszcze przed upadkiem. Lecz trąba powietrzna porwała smoka w górę i poniosła daleko, daleko. Kiedy wrócił, wietrzne olbrzymy szalały już gdzie indziej. Fuchur rozpaczliwie usiłował odszukać miejsce, w którym Atreju musiał wpaść w wodę, ale nawet dla białego smoka szczęścia jest rzeczą niemożliwą dojrzeć w kipiącej pianie wzburzonego morza maleńki punkcik dryfującego ciała - czy zgoła topielca na dnie.

Jednakże Fuchur nie chciał dać za wygraną. Wzbijał się wysoko w przestworza, żeby mieć lepszy widok, to znów latał tuż nad falami albo zataczał koła, coraz większe i większe koła. Nie przestawał przy tym nawoływać Atreju, w nadziei że mimo wszystko gdzieś go w kipieli wypatrzy.

Był smokiem szczęścia i nic nie mogło podważyć jego przekonania, że wszystko jednak zakończy się dobrze. Cokolwiek się zdarzy, Fuchur nigdy nie zrezygnuje.

- Atreju! - dudnił jego potężny głos w huku fal - Atreju, gdzie jesteś?

Atreju wędrował w martwej ciszy ulicami opuszczonego miasta. Widok był przygnębiający i niesamowity. Zdawało się, że nie ma tu budowli, która już swoim wyglądem zewnętrznym nie budziłaby wrażenia grozy i ciążącego nad nią przekleństwa, jak gdyby całe miasto składało się tylko z pałaców nawiedzonych przez duchy i domów, w których straszy. Nad ulicami i uliczkami, które były równie kręte i krzywe jak wszystko w tej krainie, wisiały olbrzymie pajęczyny, a z czeluści piwnic i pustych studzien dobywał się przykry zapach. Z początku Atreju przemykał od jednego załomu muru do drugiego, żeby nie zostać odkryty , rychło jednak nie starał się już kryć. Leżały przed nim puste place i ulice, a i w domach nic się nie poruszało. Wszedł do kilku z nich, lecz w środku zastał tylko powywracane meble, podarte zasłony, porozbijane naczynia i szkło - wszelkie oznaki spustoszenia, ale ani śladu mieszkańców. Na jednym stole stal jeszcze zjedzony do połowy obiad, parę talerzy z czarną zupą i kilka lepkich kawałków, które być może były chlebem. Spróbował i zupy, i chleba. Miały wstrętny smak, ale Atreju był bardzo głodny. W pewnym sensie wydało mu się bardzo słuszne, że właśnie tutaj trafił. Wszystko to pasowało do kogoś, komu nie pozostała już żadna nadzieja.

Bastian poczuł się bardzo słaby z głodu.

Bóg wie, dlaczego właśnie teraz ni w pięć, ni w dziewięć przypomniała mu się strucla jabłkowa panny Anny. Była to najlepsza strucla na świecie. Panna Anna przychodziła trzy razy w tygodniu, załatwiała ojcu korespondencję i doprowadzała dom do porządku. Przeważnie coś też gotowała lub piekła. Była to krępa osoba, która mówiła i śmiała się beztrosko głośno. Ojciec był dla niej uprzejmy, ale poza tym zdawał się jej nie dostrzegać. Czasem, bardzo rzadko, udawało się jej doprowadzić do tego, że przez jego stroskaną twarz przemykał uśmiech. Przy niej w mieszkaniu robiło się trochę jaśniej.

Panna Anna miała małą córeczkę, chociaż nie była zamężna. Dziewczynka miała na imię Christa, była o trzy lata młodsza od Bastiana i miała prześliczne jasne włosy. Dawniej panna Anna prawie zawsze przyprowadzała córeczkę. Christa była bardzo nieśmiała. Kiedy Bastian godzinami opowiadał jej swoje historyjki, siedziała cichutko jak myszka i słuchała go z wielkimi oczyma. Podziwiała Bastiana, a on bardzo ją lubił. Ale przed rokiem panna Anna oddała córeczkę do internatu. I od tej pory prawie się już nie widywali. Bastian miał to za złe pannie Annie i wszystkie jej tłumaczenia, dlaczego tak jest lepiej dla Christy, nie przekonały go. Ale jej strucli z jabłkami mimo to nigdy nie mógł się oprzeć. Zaniepokojony zadawał sobie pytanie, jak długo w ogóle człowiek może wytrzymać bez jedzenia. Trzy dni? Może już po dwudziestu czterech godzinach miało się halucynacje? Bastian policzył na palcach, jak długo już tu był. Wyszło mu dziesięć godzin, a nawet trochę więcej. Gdyby tylko zachował jeszcze kanapkę, a przynajmniej jabłko!

W migoczącym blasku świecy szklane oczy lisa, sowy i ogromnego orla przedniego wyglądały niemal jak żywe. Ich wielkie cienie poruszały się po ścianie strychu.

Zegar na wieży wybił siedem razy.

Atreju wyszedł znów na ulicę i bez celu błąkał się po mieście. Wydawało mu się bardzo duże. Szedł przez dzielnice, w których wszystkie domy były małe i niskie, tak że na stojąco mógł dotknąć okapu dachu, i przez inne, w których stały wielopiętrowe pałace o zdobionych rzeźbami fasadach. Lecz wszystkie te rzeźby przedstawiały kościotrupy lub postacie demonów, które spoglądały na samotnego wędrowca zwracając ku niemu wykrzywione twarze. A potem stanął nagle jak wryty

Gdzieś w pobliżu rozległo się dzikie, chrapliwe wycie. Brzmiało tak rozpaczliwie, tak beznadziejnie, że Atreju serce się ścisnęło. Całe opuszczenie, cala potępieńcza dola stworów ciemności zawarły się w tej skardze, która nie chciała się skończyć i powracała echem odbijając się od ścian coraz dalszych budowli, aż zadźwięczała w końcu jak skowyt rozproszonego na dużej przestrzeni stada olbrzymich wilków. Atreju szedł za tym dźwiękiem, który cichł coraz bardziej i na koniec zamarł w ochrypłym szlochu. Ale musiał szukać jakiś czas. Minął bramę wjazdową, wszedł na wąski, ciemny dziedziniec, minął jeszcze jedną bramę i dotarł w końcu na tylne podwórze, wilgotne i brudne. Leżał tam przykuty do muru olbrzymi, na pół zagłodzony wilkołak. Można było policzyć pojedyncze żebra pod jego sparszywiałą sierścią, kręgi stosu pacierzowego wystawały jak zęby piły, a długi język zwisał z półotwartego pyska. Atreju zbliżył się do niego cicho. Ale wilkołak go spostrzegł, raptownym szarpnięciem uniósł potężny łeb. W jego oczach zapłonęły zielone światełka.

Długą chwilę obaj mierzyli się wzrokiem, bez słowa, bez dźwięku. Wreszcie wilkołak wydał cichy, niezwykle groźny pomruk: - Idź stąd! Daj mi spokojnie umrzeć!

Atreju nie ruszył się. Odpowiedział równie cicho:

- Usłyszałem twoje wołanie, dlatego przyszedłem.

Łeb wilkołaka opadł z powrotem.

- Nikogo nie wołałem - warknął - był to mój płacz nad własną śmiercią.

- Kto ty jesteś? - zapytał Atreju i zbliżył się jeszcze o krok. - Jestem Gmork, wilkołak.

- Dlaczego leżysz tu przykuty? - Oni zapomnieli o mnie, jak odchodzili. - Jacy oni?

- Ci, co przykuli mnie do tego łańcucha.

- A gdzie oni poszli?

Gmork nie odpowiedział. Spoglądał czujnie na Atreju spod półprzymkniętych powiek. Po dłuższej ciszy odezwał się: - Nie jesteś stąd, mały , obcy przybyszu, nie z tego miasta, nie z tej krainy. Czego tu szukasz?

Atreju spuścił głowę.

- Nie wiem, jak tu trafiłem. Jak nazywa się to miasto? - Jest to stolica najsławniejszej krainy w całej Fantazjanie - powiedział Gmork. O żadnym innym kraju i żadnym innym mieście nie ma tylu opowieści. Na pewno i ty słyszałeś już o Mieście Nawiedzonym w Krainie Motłochu?

Atreju powoli skinął głową.

Gmork nie spuszczał chłopca z oka. Dziwiło go, że ten zielonoskóry, dzieciak jeszcze, tak spokojnie mu się przygląda dużymi, czarnymi oczyma i nie okazuje żadnego lęku.

- A ty? - spytał wilkołak. - Kto ty jesteś?

Atreju zastanowił się chwilę, nim odpowiedział:

- Jestem Nikt.

- Co to ma znaczyć?

- Ma to znaczyć, że kiedyś miałem imię. Nie powinno się go już wymawiać. Dlatego jestem Nikt.

Wilkołak uniósł nieco wargę i ukazał swoje okropne uzębienie, co miało pewnie oznaczać uśmiech. Znał się na wszelkiego rodzaju duchowych mrokach i czuł, że ma tu przed sobą partnera w jakiś sposób równorzędnego.

- Jeśli jest tak - powiedział ochrypłym głosem - to Nikt mnie usłyszał, Nikt do mnie przyszedł i Nikt rozmawia ze mną w mojej ostatniej godzinie. Atreju znów skinął głową. Potem zapytał:

- Czy Nikt może odczepić cię od łańcucha?

Zielone światełka w oczach wilkołaka zamigotały. Gmork zaczął dyszeć i oblizywać wargi.

- Naprawdę byś to zrobił? - wyziajał. - Uwolniłbyś głodnego wilkołaka?

- Czemu nie? - odparł Atreju.

Chciał zbliżyć się do Gmorka, lecz ten znów wydał ów głęboki, straszny pomruk.

Chłopiec cofnął się.

- Nie chcesz, żebym cię uwolnił? - spytał.

Wilkołak wydawał się nagle bardzo zmęczony

- Nie potrafisz tego zrobić. Ale jeśli znajdziesz się w moim zasięgu, będę musiał rozerwać cię na kawałki, synku. To by tylko trochę odsunęło mój koniec, o godzinę lub dwie. Więc trzymaj się z daleka i daj mi spokojnie zdechnąć.

Atreju zastanawiał się.

- Może - stwierdził w końcu - znajdę ci coś do żarcia. Mógłbym poszukać w mieście.

Gmork powoli znów otworzył oczy i popatrzył na chłopca. Zielone ogniki w jego spojrzeniu wygasły.

- Idź do diabła, mały głupcze! Chcesz mnie utrzymać przy życiu, aż będzie tu Nicość? .

- Myślałem - wymamrotał Atreju - że gdybym przyniósł ci żarcie i ty byś się najadł, to mógłbym chyba zbliżyć się do ciebie, aby odczepić łańcuch. . .

Gmork zgrzytnął zębami.

- Gdyby to zwyczajny łańcuch mnie tu trzymał, myślisz, że sam bym już dawno go nie przegryzł?

Jakby na dowód chwycił łańcuch w pysk, a jego straszliwe zęby uderzyły o siebie z trzaskiem. Targał łańcuchem, potem go puścił. - To jest magiczny łańcuch. Może go rozpiąć tylko ta sama osoba, która mi go założyła. Ale ona już nigdy nie wróci.

- A kto ci go założył?

Gmork zaczął skomleć jak zbity pies. Dopiero po dłuższej chwili uspokoił się na tyle, że mógł odpowiedzieć:

- To była Gaya, Mroczna Księżna.

- I gdzie ona poszła?

- Rzuciła się w Nicość, jak wszyscy tutaj.

Atreju pomyślał o obłąkanych tancerzach, których obserwował we mgle za miastem.

- Dlaczego? - wymamrotał. - Dlaczego nie uciekli?

- Nie mieli już żadnej nadziei. To osłabia takich jak wy. Nicość przyciąga z potężną siłą i żaden z was nie będzie się jej długo opierał. Mówiąc to Gmork zaniósł się głębokim, złośliwym śmiechem. - A ty? - pytał dalej Atreju. - Mówisz tak, jakbyś do nas nie należał. Gmork znów popatrzył na niego tym czujnym spojrzeniem. - Nie należę do was.

- Skąd więc przychodzisz?

- Czyżbyś nie wiedział, co to jest wilkołak?

Atreju niemo potrząsnął głową.

- Ty znasz tylko Fantazjanę - powiedział Gmork. - Są jeszcze inne światy. Na przykład świat ludzi. Ale są istoty, które nie mają własnego świata. Mogą za to bywać w wielu innych. Ja do nich należę. W świecie ludzkim pojawiam się jako człowiek, ale nim nie jestem. A w Fantazjanie przybieram fantazjańską postać, ale nie jestem jednym z was. Atreju powoli przykucnął na ziemi i dużymi, ciemnymi oczyma przyglądał się umierającemu wilkołakowi.

- Byłeś w świecie ludzi?

- Często krążyłem między ich światem a waszym.

- Gmork - wyjąkał Atreju i nie mógł opanować drżenia warg - możesz mi zdradzić drogę do świata ludzi?

W oczach Gmorka zabłysły zielone iskierki. Wyglądało to tak, jakby się śmiał w duchu.

- Dla ciebie i tobie podobnych droga jest bardzo prosta. Istnieje tylko jeden szkopuł: wy nigdy już nie możecie wrócić. Musicie pozostać tam na zawsze. Chcesz tego?

- Co powinienem zrobić? - spytał zdecydowanie Atreju. - To, co przed tobą zrobili już tutaj wszyscy inni, synku. Musisz po prostu skoczyć w Nicość. Ale nie ma pośpiechu, bo i tak zrobisz to prędzej czy później, kiedy znikną ostatnie części Fantazjany. Atreju wstał.

Gmork spostrzegł, że chłopiec drży na całym ciele. Ponieważ nie znał prawdziwej tego przyczyny, powiedział uspokajająco:

- Nie musisz się bać, to nie boli.

- Nie boję się - odparł Atreju. - Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że właśnie tutaj i dzięki tobie odzyskam wszelką nadzieję. Oczy Gmorka żarzyły się jak dwa wąskie zielone księżyce. - Do nadziei nie masz żadnych podstaw, synku - cokolwiek zamierzasz. Kiedy pojawisz się w ludzkim świecie, nie będziesz już tym, czym jesteś tutaj. To właśnie tajemnica, której nie może znać nikt w Fantazjanie. Atreju stał ze zwieszonymi rękami.

- Czym tam będę? - spytał. - Powiedz mi tę tajemnicę! Gmork milczał długo i nie ruszał się. Atreju bał się już, że nie dostanie żadnej odpowiedzi, lecz w końcu ciężki oddech uniósł pierś wilkołaka i Gmork zaczął mówić ochrypłym głosem:

- Za kogo ty mnie bierzesz, synku? Za swego przyjaciela? Miej się na baczności! Gadam z tobą tylko dla zabicia czasu. A ty nie możesz teraz odejść. Trzymam cię twoją nadzieją. Ale podczas gdy ja gadam, Nicość ze wszystkich stron otacza Miasto Nawiedzone i niedługo odetnie ostatnią drogę odwrotu. Będziesz wtedy zgubiony. Jeśli mnie słuchasz, toś się już zdecydował. Ale jeszcze możesz uciec. Rys okrucieństwa wokół pyska Gmorka uwydatnił się mocniej. Atreju wahał się króciutką chwilę, po czym szepnął:

- Powiedz mi tę tajemnicę! Kim tam będę?

Gmork znowu długo nie odpowiadał. Oddech miał teraz charczący i urywany. Lecz nagle wyprostował się, wsparty na przednich łapach, tak że Atreju patrząc na niego musiał zadzierać głowę. Dopiero teraz widać było cały jego ogrom i straszność. Kiedy mówił dalej, jego głos miał rzężące brzmienie.

- Widziałeś Nicość, synku?

- Tak, wiele razy.

- Jak to wygląda?

- Jak gdyby było się ślepym.

- No dobrze, a kiedy wpadacie w nią, to ta Nicość do was przylega. Jesteście jak zaraźliwa choroba, przez którą ludzie ślepną, tak że nie potrafią już odróżnić pozoru od rzeczywistości. Wiesz, jak was tam się nazywa?

- Nie - wyszeptał Atreju.

- Kłamstwami! - szczeknął Gmork.

Atreju potrząsnął głową. Wszystka krew odpłynęła z jego warg. - Jakże to tak?

Gmork napawał się przerażeniem Atreju. Rozmowa wyraźnie go ożywiła. Po krótkiej chwili podjął:

- Czym tam będziesz, pytasz mnie? A czymże jesteś tutaj? Czymże jesteście wy, stwory Fantazjany? Jesteście widziadłami, wymysłami w krainie poezji, postaciami w Nie Kończącej Się Historii! Uważasz, że jesteś rzeczywisty, synku? No dobrze, tu w swoim świecie jesteś. Ale kiedy przejdziesz przez Nicość, już taki nie będziesz. Zmienisz się nie do poznania. Przeniesiesz się w inny świat. Tam w niczym już nie jesteście do siebie podobni. Złudzenie i omamienie wnosicie w świat ludzi. Zgadnij, synku, co się stanie ze wszystkimi mieszkańcami Miasta Nawiedzonego, którzy skoczyli w Nicość?

- Nie wiem - wyjąkał Atreju.

- Staną się urojeniami w głowach ludzi, wyobrażeniami strachu, kiedy po prawdzie nie ma się czego bać, pożądliwościami rzeczy, od których chorują, wyobrażeniami rozpaczy, kiedy nie ma powodu, by rozpaczać.

- Wszyscy będą tacy? - spytał Atreju ze zgrozą.

- Nie - odrzekł Gmork. - Jest wiele rodzajów urojeń i omamień. W zależności od tego, jacy jesteście tutaj, ładni czy brzydcy, głupi czy mądrzy, staniecie się tam ładnymi albo brzydkimi, głupimi albo mądrymi kłamstwami.

- A ja? - dopytywał się Atreju. - Czym ja będę?

Gmork zaśmiał się szyderczo.

- Tego ci nie powiem, synku. Sam zobaczysz. A raczej ty tego nie zobaczysz, bo nie będziesz już sobą.

Atreju milczał i spoglądał na wilkołaka szeroko rozwartymi oczami. Gmork ciągnął dalej :

- Dlatego ludzie nienawidzą i lękają się Fantazjany i wszystkiego, co stąd przychodzi. Chcą to zniszczyć. I nie wiedzą, że właśnie w ten sposób powiększają powódź kłamstw, która nieprzerwanie zalewa ludzki świat - ten potok zmienionych nie do poznania istot Fantazjany, które pędzą tam pozorny byt żywych trupów i zatruwają dusze ludzi swoim zapachem zgnilizny. Oni nie wiedzą o tym. Czy to nie zabawne?

- I nie ma już nikogo - spytał cicho Atreju - w kim nie budzilibyśmy nienawiści i lęku?

- Ja w każdym razie nikogo takiego nie znam - powiedział Gmork. - A nie jest to wcale takie dziwne, bo wy sami musicie być tam kozłami ofiarnymi i wpajać ludziom przekonanie, że Fantazjana nie istnieje. - Że Fantazjana nie istnieje? - powtórzył Atreju skonsternowany. - Jasne, synku - odrzekł Gmork. - To jest nawet najważniejsze. Nie możesz sobie tego wyobrazić? Tylko kiedy wierzą, że Fantazjana nie istnieje, nie przychodzi im na myśl, żeby was odwiedzić. A od tego wszystko zależy, bo tylko gdy nie znają was w waszej prawdziwej postaci, można z nimi zrobić wszystko.

- Co na przykład?

- Wszystko, co się chce. Ma się nad nimi władzę. A nic nie daje większej władzy nad ludźmi niż kłamstwo. Bo ludzie, synku, żyją wyobrażeniami. A tymi można kierować.

Ta władza to jedyne, co się liczy. Dlatego i ja stałem po stronie władzy i służyłem jej, żeby mieć w niej udział - choć w inny sposób niż ty i tobie podobni.

- Ja nie chcę mieć w tym udziału! - wykrztusił Atreju. - Tylko spokojnie, mały głupcze - warknął wilkołak. - Jak przyjdzie na ciebie kolej, żeby wskoczyć w Nicość, staniesz się i ty bezwolnym i zmienionym nie do poznania sługą władzy. Kto wie, na co się jej przydasz. Może z twoją pomocą będzie się nakłaniać ludzi, by kupowali, czego nie potrzebują, albo nienawidzili, czego nie znają, wierzyli w to, co czyni ich uległymi, albo zwątpili w to, co mogłoby ich ocalić. Z waszą pomocą, mały Fantazjańczyku, w ludzkim świecie robi się wielkie interesy, rozpętuje wojny, tworzy imperia. . .

Gmork chwilę przyglądał się chłopcu półprzymkniętymi oczami, po czym dorzucił:

- Jest tam też mnóstwo żałosnych półgłówków, którzy naturalnie mają siebie za bardzo mądrych i uważają, że służą prawdzie, a prześcigają się w gorliwości, by nawet dzieciom wybić Fantazjanę z głowy. Może ty właśnie im się przydasz.

Atreju stał ze zwieszoną głową.

Wiedział teraz, dlaczego ludzie nie przybywali już do Fantazjany i dlaczego nigdy nie przybędą, by Dziecięcej Cesarzowej nadać nowe imię. Im więcej w Fantazjanie padało ofiarą zniszczenia, tym bardziej powiększał się potok kłamstw w ludzkim świecie i właśnie przez to z każdą chwilą topniała możliwość, że jednak jakaś ludzka istota jeszcze się pojawi. Był to diabelski krąg, z którego nie sposób się wyrwać. Atreju wiedział teraz o tym.

I jeszcze ktoś wiedział teraz o tym: Bastian Baltazar Buks. Zrozumiał, że chora była nie tylko Fantazjana, lecz także świat ludzki. Jedno wiązało się z drugim.

Właściwie zawsze to czuł, nie umiejąc sobie wytłumaczyć, dlaczego tak jest. Nigdy nie chciał pogodzić się z tym, by życie miało być tak szare i obojętne, tak wyzbyte tajemnic i cudów, jak twierdzili ci wszyscy, co stale mówili: "Takie jest życie! " Ale teraz wiedział też, że trzeba udać się do Fantazjany, aby uzdrowić obydwa światy.

A że nikt już nie znał wiodącej tam drogi, było to spowodowane właśnie przez kłamstwa i fałszywe wyobrażenia, które wskutek niszczenia Fantazjany przychodziły na świat i oślepiały człowieka. Z przerażeniem i wstydem Bastian myślał o swoich własnych kłamstwach. Zmyślonych historyjek, jakie opowiadał, do nich nie zaliczał. To było coś innego. Ale kilka razy skłamał z pełną świadomością i z rozmysłem - czasem ze strachu, czasem, żeby dostać coś, co koniecznie chciał mieć, czasem po to tylko, żeby zaimponować. Jakie stworzenia Fantazjany przez to zniszczył, zmienił nie do poznania, jakich nadużył? Próbował wyobrazić sobie, czym mogły być przedtem w swej prawdziwej postaci - ale nie potrafił. Może właśnie dlatego, że kiedyś skłamał. Jedno w każdym razie nie ulegało wątpliwości: także on przyczynił się do tego, że z Fantazjaną tak było źle. I chciał coś zrobić, żeby to naprawić. Był to winien Atreju, gotowemu uczynić wszystko, byłe go sprowadzić. Nie mógł i nie chciał rozczarować Atreju. Musi znaleźć drogę! Zegar na wieży wybił ósmą.

Wilkołak uważnie obserwował Atreju.

- Więc już wiesz, jak możesz dostać się do ludzkiego świata - powiedział. Wciąż jeszcze chcesz, synku?

Atreju potrząsnął głową.

- Nie chcę stać się kłamstwem - wymamrotał.

- Ale staniesz się, chcąc czy nie chcąc - odparł Gmork niemal wesoło. - A ty? - spytał Atreju. - Dlaczego jesteś tutaj?

- Miałem zadanie - powiedział Gmork niechętnie.

- Ty też?

Atreju patrzył na wilkołaka pilnie i niemal współczująco. - I spełniłeś je?

- Nie - burknął Gmork - w przeciwnym razie nie byłbym uwiązany na tym łańcuchu. A na początku, zanim przybyłem do tego miasta, sprawy układały się całkiem nieźle. Mroczna Księżna, która sprawowała tu rządy, poleciła przyjąć mnie ze wszystkimi honorami. Zaprosiła mnie do swojego pałacu, ugościła suto, rozmawiała ze mną i tak się zachowywała, jakby we wszystkim podzielała moje zdanie. Cóż, mieszkańcy Krainy Motłochu budzili we mnie sympatię i czułem się jakby u siebie w domu. A Mroczna Księżna była na swój sposób bardzo piękną kobietą - w każdym razie na mój gust. Głaskała mnie i drapała, a ja pozwalałem na to, bo było to niezwykle przyjemne. Nikt mnie tak nigdy nie głaskał i nie drapał. Krótko mówiąc, straciłem głowę i zacząłem paplać, a ona udawała, że mnie ogromnie podziwia, no i w końcu opowiedziałem jej o moim zadaniu. Musiała mnie uśpić, bo zazwyczaj miewam lekki sen. A gdy się obudziłem, byłem uwiązany na łańcuchu. A Mroczna Księżna stała przede mną i powiedziała: "Zapomniałeś, Gmork, że i ja należę do stworzeń Fantazjany. I jeśli ty walczysz przeciwko Fantazjanie, to walczysz też przeciwko mnie. Jesteś więc moim wrogiem, a ja cię przechytrzyłam. Ten łańcuch tylko ja mogłabym rozerwać. Ale teraz idę z moimi sługami i służkami w Nicość i nigdy już nie wrócę". I odwróciła się, i odeszła. Ale nie wszyscy podążyli za jej przykładem. Dopiero gdy Nicość zbliżała się coraz bardziej, przyciągała coraz więcej i więcej mieszkańców tak przemożnie, że nie zdołali się już oprzeć. I właśnie dzisiaj, jeśli się nie mylę, ulegli ostatni. Tak, wpadłem w pułapkę, synku, zbyt długo słuchałem tej kobiety. Ale ty, synku, wpadłeś w tę samą pułapkę, gdyż za długo mnie słuchałeś. W tym momencie bowiem Nicość opasała miasto pierścieniem, jesteś uwięziony i nie zdołasz się już wymknąć.

- Zginiemy więc razem - powiedział Atreju.

- Możliwe - odparł Gmork - ale w bardzo różny sposób, mój mały głupcze. Bo ja umrę, zanim Nicość tu dotrze, a ciebie ona pochłonie żywcem. To duża różnica. Bo kto umrze wcześniej, tego historia się kończy, ale twoja będzie toczyć się dalej bez końca, jako kłamstwo. - Dlaczego masz w sobie tyle złości? - spytał Atreju.

- Wy mieliście swój świat - odpowiedział ponuro Gmork - a ja nie. - Co było twoim zadaniem?

Gmork, siedzący dotychczas prosto, osunął się na ziemię. Jego siły wyraźnie dobiegały kresu. Chrapliwy głos przeszedł w dyszenie. - Ci, którym służę, a którzy postanowili unicestwić Fantazjanę, widzieli niebezpieczeństwo zagrażające ich planom. Dowiedzieli się, że Dziecięca Cesarzowa wysłała posła, wielkiego bohatera, i wyglądało tak, że uda mu się sprowadzić ludzką istotę do Fantazjany. Było rzeczą bezwarunkowo konieczną zabić go w porę. Po to wysłali mnie, ponieważ dużo bywałem w Fantazjanie. Od razu znalazłem jego ślad. . . podążałem za nim dzień i noc. . . doganiałem go powoli. . . przez krainę Sassafranów. . . świątynię w puszczy Muamat. . . Dziwobór. . . Bagna Smutku. . . Martwe Góry. . . ale potem, nad Głęboką Przepaścią, przy sieci Ygramula. . . zgubiłem jego ślad. . . jak gdyby rozpłynął się w powietrzu. . . Więc szukałem dalej, gdzieś musiał przecież być. . . ale nie znalazłem już jego śladu. . . Na koniec trafiłem tutaj. . . Nie wypełniłem zadania. . . Ale on też nie, bo Fantazjana ginie! Na imię zresztą miał Atreju.

Gmork uniósł głowę. Chłopiec cofnął się o krok i wyprostował się. - To ja - powiedział - ja jestem Atreju.

Drgawki wstrząsnęły wychudzonym ciałem wilkołaka. Powtórzyło się to i stawało się coraz silniejsze. Potem z jego gardła wydobył się dźwięk, który brzmiał jak zdyszany kaszel, stawał się coraz głośniejszy i bardziej rzężący , spotęgował się w ryk, który odbijał się od wszystkich ścian domów. Wilkołak śmiał się! Był to najstraszniejszy dźwięk, jaki Atreju kiedykolwiek słyszał, i nigdy później nie słyszał już czegoś podobnego. Potem ów dźwięk skończył się nagle.

Gmork był martwy.

Atreju długo stał bez ruchu. W końcu zbliżył się do martwego wilkołaka - sam nie wiedział, dlaczego - pochylił się nad jego łbem i dotknął ręką nastroszonej, czarnej sierści.

I w tym samym momencie, szybciej niż wszelka myśl, zęby Gmorka kłapnęły i wgryzły się w nogę Atreju. Jeszcze po śmierci zło nim władało. Atreju rozpaczliwie usiłował rozewrzeć uścisk tych zębów. Było to daremne. Jakby przymocowane stalowymi śrubami, olbrzymie kły tkwiły w jego ciele. Atreju osunął się obok zwłok wilkołaka na brudną ziemię. A krok za krokiem, niepowstrzymanie i bezgłośnie, Nicość wdzierała się ze wszystkich stron przez czarny wysoki mur, który otaczał miasto.

10. LOT KU WIEŻY Z KOŚCI SŁONIOWEJ

Jeszcze w tym samym czasie, gdy Atreju mijał mroczną bramę Miasta Nawiedzonego i rozpoczynał wędrówkę po krętych uliczkach, która miała potem zakończyć się tak fatalnie na owym brudnym tylnym podwórzu, Fuchur, biały smok szczęścia, dokonał nadzwyczaj zadziwiającego odkrycia.

W dalszym ciągu niezmordowanie poszukując swego małego pana i przyjaciela wzbił się hen, wysoko, między podniebne chmury i strzępy mgieł i wypatrywał. Jak okiem sięgnąć, rozpościerało się morze, uspokajające się bardzo powoli po gwałtownym sztormie, który wzburzył je do samego dna. I nagle Fuchur dostrzegł w dali coś, czego nie umiał sobie wytłumaczyć. W równomiernych odstępach rozbłyskiwał i gasł jakby złoty promień światła, rozbłyskiwał i gasł. I ten promień zdawał się skierowany wprost na niego, Fuchura.

Pomknął jak strzała ku temu miejscu, a gdy wreszcie zawisnął nad nim, musiał stwierdzić, że owe błyski dobywały się z głębiny wód, może wręcz z morskiego dna.

Smoki szczęścia - była już o tym mowa - są stworzeniami z powietrza i ognia. Mokry żywioł jest dla nich nie tylko obcy , lecz także nader niebezpieczny. W wodzie mogą naprawdę zgasnąć jak płomień - jeśli już przedtem nie uduszą się, bo nieustannie całym ciałem wdychają powietrze przez setki tysięcy łusek barwy masy perłowej. żywią się też równocześnie powietrzem i ciepłem, inne pożywienie nie jest im potrzebne, ale bez powietrza i ciepła mogą żyć tylko przez bardzo krótki czas. Fuchur nie wiedział, co robić. Nie wiedział przecież nawet, czym było to osobliwe rozbłyskiwanie w morskich głębinach i czy w ogóle miało coś wspólnego z Atreju.

Lecz nie zastanawiał się długo. Uniósł się wysoko w powietrze, obrócił się głową w dół, przycisnął łapy do ciała, wyprostowanego sztywno jak pręt, i rzucił się w głębinę. Z potężnym pluskiem, po którym woda trysnęła olbrzymią fontanną, zanurzył się w morzu.

Zrazu stracił niemal przytomność od zderzenia, ale potem zmusił się do otwarcia rubinowych oczu. Zobaczył rozbłyskiwanie bardzo blisko przed sobą, ledwie o parę długości swego ciała w głębinie. Woda obmywała jego tułów i poczęła tworzyć pęcherzyki powietrza jak w tyglu na krótko przed zagotowaniem. Fuchur czuł równocześnie, jak stygnie i coraz bardziej słabnie. Ostatkiem sił zmusił sił do zanurzenia jeszcze głębiej - i oto zobaczył źródło światła tuż-tuż. Był to AURYN, Blask! Amulet na szczęście zawisnął łańcuchem na koralowej odnodze, sterczącej ze ściany skalnego wądołu - w przeciwnym razie Klejnot zapadłby w bezdenną otchłań. Fuchur sięgnął po niego, odczepił i założył sobie łańcuch na szyję, żeby go nie zgubić bo czuł, że zaraz zapadnie w omdlenie.

Gdy odzyskał świadomość, nie mógł się z początku połapać, bo ku swemu najwyższemu zdumieniu leciał znów w nadmorskich przestworzach. Leciał z wielką prędkością w bardzo określonym kierunku, dużo szybciej, niż dopuszczały to jego nadwątlone siły.

Próbował lecieć trochę wolniej, przekonał się jednak, że ciało już go nie słuchało. Inna, o wiele, wiele potężniejsza wola objęła je w posiadanie i kierowała nim teraz. A ta wola wychodziła z AURYNU, który miał zawieszony na szyi.

Dzień kończył się już, zapadł wieczór, gdy Fuchur dostrzegł wreszcie w dali morski brzeg. Lądu za tym brzegiem prawie nie było widać, zasnuwała go, jak się zdawało, mgła.

Gdy podleciał bliżej, dostrzegł, że większą część lądu pochłonęła już owa Nicość, od której tak bolały oczy , ponieważ narzucała wrażenie, iż jest się ślepym.

Tutaj Fuchur, gdyby mógł decydować z własnej woli, prawdopodobnie by zawrócił. Ale tajemnicza siła Klejnotu zmusiła go, by leciał dalej wprost przed siebie. I niebawem dowiedział się też dlaczego, bo pośród tej bezkresnej nicości dojrzał nagle małą wyspę, która jeszcze się trzymała, wyspę domów o ostrych szczytach i krzywych wież. Fuchur domyślił się, kogo tam znajdzie, i teraz już nie tylko potężna wola, jaką tchnął amulet, lecz także jego własna nakazywała mu lecieć na ten cel. W posępnym tylnym podwórzu, gdzie obok martwego wilkołaka leżał Atreju, było już prawie ciemno. Szary zmierzch, który sączył się w wąską studnię między domami, ledwie wystarczał, by jasne ciało chłopca odróżnić od czarnej sierści potwora. A im robiło się mroczniej, tym bardziej obaj upodabniali się do siebie. Atreju dawno już poniechał wszelkich prób uwolnienia się ze stalowego uścisku wilczego uzębienia. Był w stanie półprzytomnym i znów widział przed sobą purpurowego bawołu w Morzu Traw, bawołu, którego nie zabił. Niekiedy przywoływał inne dzieci, współtowarzyszy polowania, którzy pewnie już wszyscy byli prawdziwymi łowcami. Ale nikt mu nie odpowiadał. Tylko nieruchomy ogromny bawół stał tam i patrzył na niego. Atreju przywoływał Artaksa, swojego konika. Ale Artaks nie przychodził i nigdzie nie dało się słyszeć jego dźwięcznego rżenia. Przywoływał Dziecięcą Cesarzową, ale daremnie. Nie mógł jej już niczego wyjaśnić. Nie był łowcą, nie był posłem, był Nikim. Atreju skapitulował.

Ale potem poczuł jeszcze coś innego: Nicość! Musiała być już bardzo blisko. Znów dało o sobie znać to straszliwe ssanie, które było jak zawrót głowy. Atreju wyprostował się i jęcząc wyszarpywał nogę. Ale zęby nie puszczały. I w tym wypadku było to jego szczęście. Bo gdyby zęby Gmorka go nie przytrzymały, Fuchur przybyłby mimo wszystko za późno. A tak Atreju raptem usłyszał ponad sobą na niebie spiżowy głos smoka szczęścia:

- Atreju! Jesteś tutaj? Atreju!

- Fuchur! - zawołał Atreju. A potem przykładając obie dłonie do ust jak tubę krzyknął w górę:

- Tutaj jestem! Fuchur! Fuchur. Pomóż mi! Jestem tutaj! I krzyczał to raz za razem.

Potem zobaczył białe wężowate ciało Fuchura przemykające niczym żywa błyskawica przez mały wygasły skrawek nieba, najpierw bardzo daleko, bardzo wysoko w górze, za drugim razem już o wiele bliżej. Atreju krzyczał i krzyczał, a smok szczęścia odpowiadał swoim głosem jak dzwon. I w końcu ten w górze wypatrzył tego w dole, maleńkiego jak nędzny chrząszczyk w ciemnej dziurze. Fuchur podszedł do lądowania, ale tylne podwórze było ciasne, zapadła już prawie noc i smok lecąc w dół rozwalił spiczasty szczyt jednego z domów. Z hukiem pioruna zawaliło się belkowanie wiązań dachowych. Fuchur poczuł przejmujący ból, gdyż głęboko rozciął sobie ciało zawadzając o ostrą kalenicę. Nie było to lądowanie w zwykłym u niego eleganckim stylu, smok runął na podwórze i zwalił się ciężko na mokrą, brudną ziemię koło Atreju i martwego Gmorka.

Otrząsnął się, parsknął jak pies, który wyszedł z wody, i powiedział: - Nareszcie! To tutaj utkwiłeś! Przybyłem chyba w samą porę. Atreju nic nie powiedział. Objął rękoma szyję Fuchura i wtulił twarz w jego srebrnobiałą grzywę.

- Chodź! - wezwał go Fuchur. - Siadaj mi na grzbiecie! Nie mamy czasu do stracenia.

Atreju tylko potrząsnął głową. Teraz dopiero Fuchur zobaczył, że noga Atreju tkwiła w pysku wilkołaka.

- Zaraz się z tym załatwimy - oznajmił przewracając rubinowymi oczyma. - Nic się nie martw!

Chwycił dwiema łapami i usiłował rozewrzeć szczęki Gmorka. Lecz zęby nie ustąpiły ani o milimetr. Fuchur sapał i prychał z wysiłku, ale nic nie pomagało. I pewnie nie udałoby mu się uwolnić małego przyjaciela, gdyby z pomocą nie przyszło mu szczęście. Ale smoki szczęścia po prostu mają szczęście, a wraz z nimi również ci, którym dobrze życzą. Gdy bowiem Fuchur przerwał wyczerpany mocowanie się z wilczymi szczękami i pochylił się nad łbem Gmorka, żeby w ciemności lepiej zobaczyć, co można zrobić, zdarzyło się, że amulet Dziecięcej Cesarzowej, zawieszony na łańcuchu u szyi smoka, spoczął na czole martwego wilkołaka. I w tym samym momencie rozwarły się szczęki wypuszczając nogę Atreju.

- Ho-ho! - zawołał Fuchur. - Widziałeś?

Atreju nie odpowiedział.

- Co się stało? - spytał Fuchur. - Gdzie ty jesteś, Atreju? Macał w ciemności szukając przyjaciela, ale jego już tam nie było. Starając się przeniknąć mrok żarzącymi się czerwono oczyma, smok sam zaczął odczuwać, co oderwało od niego Atreju, ledwie ten stał się wolny. coraz bliżej nadchodząca Nicość. Ale jego, Fuchura, AURYN chronił przed wessaniem.

Atreju bronił się na próżno. Było to silniejsze od jego własnej małej woli. Wymachiwał na oślep rękoma, tupał nogami, walczył, ale jego członki były posłuszne nie jemu, lecz owemu nieodpartemu wsysaniu. Już tylko niewiele kroków dzieliło go od ostatecznej zagłady. W tym momencie Fuchur jak biała, zygzakowata błyskawica dopadł go, chwycił za długi, niebieskoczarny czub, porwał w górę i wraz z nim śmignął w czarne od nocy niebo.

Zegar na wieży wybił dziewiątą.

Żaden z nich, ani Fuchur, ani Atreju, nie potrafił później powiedzieć, jak długo trwał ten lot przez całkowity mrok, czy rzeczywiście była to tylko jedna noc. Może dla nich zatrzymał się wszelki czas i zawiśli nieruchomo w bezgranicznej ciemności. Nie tylko dla Atreju była to najdłuższa noc, jaką kiedykolwiek przeżył, lecz także dla Fuchura, który był przecież dużo, dużo starszy. Ale nawet najdłuższa i najciemniejsza noc kiedyś mija. I gdy zaświtał blady ranek, obaj dojrzeli daleko na horyzoncie Wieżę z Kości Słoniowej. Tu jest chyba rzeczą nieodzowną zatrzymać się na chwilę, aby wyjaśnić pewną osobliwość fantazjańskiej geografii. Lądy i morza, góry i rzeki nie są tam ustalone w taki sam sposób jak w świecie ludzkim. Toteż byłoby na przykład zupełną niemożliwością sporządzenie mapy Fantazjany. Nigdy tam nie da się z całą pewnością przewidzieć, który kraj z którym graniczy. Nawet strony świata zmieniają się w zależności od okolicy, w jakiej się akurat przebywa. Lato i zima, dzień i noc w każdej krainie podlegają innym prawom.

Można opuścić rozpaloną słonecznym żarem pustynię i tuż obok znaleźć się w arktycznych polach śniegowych. W tym świecie brak jakiejkolwiek wymiernej odległości zewnętrznej, więc takie słowa jak "blisko" i "daleko" mają inne znaczenie. Wszystkie te sprawy zależą od stanu ducha i od woli tego, kto przemierza określoną drogę. Ponieważ Fantazjana jest nieskończona, jej środek może być wszędzie - a lepiej mówiąc jest zewsząd jednako bliski lub daleki.

Zależy to całkowicie od tego, kto chce dotrzeć do środka. A tym najbardziej wewnętrznym centrum Fantazjany jest właśnie Wieża z Kości Słoniowej. Atreju zobaczył ku swemu zdumieniu, że siedzi na grzbiecie smoka szczęścia, nie mogąc sobie przypomnieć, jak tam się znalazł. Wiedział tylko, że Fuchur porwał go w górę za czuprynę. Gdy zziębnięty otulał się płaszczem, który trzepotał na wietrze, zauważył, że utracił on wszelką barwę i stał się szary. Tak samo było z jego skórą i włosami. I oto w rozjaśniającym się poranku ujrzał, że nie inaczej miała się rzecz z Fuchurem. Smok przypominał teraz szare pasmo mgły i był niemal równie ulotny. Obaj zbytnio zbliżyli się do Nicości.

- Atreju, mój mały panie - usłyszał ciche słowa smoka - bardzo boli twoja rana?

- Nie - odparł Atreju - nic już nie czuję.

- Masz gorączkę?

- Nie, Fuchurze, nie sądzę. Dlaczego pytasz?

- Poczułem, że drżysz - odrzekł smok - a cóż na świecie może jeszcze przyprawić Atreju o drżenie?

Atreju milczał chwilę, zanim odpowiedział:

- Niedługo będziemy na miejscu. Wtedy muszę powiedzieć Dziecięcej Cesarzowej, że nie ma już ratunku. Ze wszystkiego, co musiałem zrobić, to jest najtrudniejsze.

- Tak - rzekł Fuchur jeszcze ciszej - to prawda.

W milczeniu lecieli dalej, wciąż ku Wieży z Kości Słoniowej. Po pewnym czasie smok zaczął na nowo:

- Widziałeś ją kiedyś, Atreju?

- Kogo?

- Dziecięcą Cesarzową, a raczej Złotooką Władczynię Pragnień. Bo tak musisz zwracać się do niej, kiedy staniesz przed nią. - Nie, nigdy jej nie widziałem.

- A ja tak. Bardzo dawno temu. Twój pradziadek musiał wówczas być małym dzieckiem. Ja też byłem jeszcze młodym postrzeleńcem, co to same głupstwa ma w głowie. Pewnej nocy próbowałem ściągnąć sobie księżyc z nieba, który świecił tam w górze taki duży i okrągły. Jak się rzekło, nie miałem jeszcze o niczym pojęcia. Gdy w końcu rozczarowany opadałem z powrotem ku ziemi, znalazłem się bardzo blisko Wieży z Kości Słoniowej. Magnoliowy pawilon tej nocy szeroko otworzył swoje kwietne płatki i zobaczyłem siedzącą pośród nich Dziecięcą Cesarzową. Rzuciła mi spojrzenie, jedno tylko, krótkie spojrzenie, ale - nie wiem, jak ci to powiedzieć - od tej nocy stałem się inny.

- Jak ona wygląda? .

- Jak mała dziewczynka. Ale jest dużo starsza od najstarszych istot Fantazjany.

Lepiej byłoby powiedzieć: jest bez wieku. - Ale jest śmiertelnie chora - zauważył Atreju. - Czy powinienem ostrożnie przygotować ją na koniec wszelkiej nadziei? Fuchur potrząsnął głową.

- Nie, ona od razu się pozna na każdej próbie owijania prawdy w bawełnę. Musisz jej powiedzieć, jak jest.

- Nawet jeśli od tego umrze? - spytał Atreju.

- Nie sądzę, żeby do tego doszło - rzekł Fuchur.

- Wiem - powiedział Atreju - jesteś smokiem szczęścia. A potem znów długi czas lecieli w milczeniu.

Wreszcie po raz trzeci podjęli rozmowę. Tym razem to Atreju przerwał ciszę:

- Jeszcze o coś chciałbym cię spytać, Fuchur.

- Pytaj!

- Kim ona jest?

- Jak to rozumiesz?

- AURYN ma władzę nad wszystkimi istotami Fantazjany, obojętne, czy są to stworzenia światła, czy ciemności. Ma też władzę nad tobą i nade mną. A przecież Dziecięca Cesarzowa nigdy nie sprawuje władzy. Wydaje się, jakby jej nie było, a przecież jest we wszystkim. Czy jest taka jak my? - Nie - powiedział Fuchur - nie jest tym, czym jesteśmy my. Ona nie jest tworem Fantazjany. My wszyscy istniejemy dzięki jej istnieniu. Ale ona jest inna.

- Czy w takim razie ona. . . - Atreju ociągał się z dokończeniem tego pytania -. . . jest jakby ludzką istotą?

- Nie - stwierdził Fuchur - nie jest tym; czym są ludzkie istoty. - Więc kim jest? - powtórzył Atreju.

Dopiero po długiej ciszy Fuchur odpowiedział:

- Nikt w Fantazjanie tego nie wie, nikt nie może wiedzieć. Jest to najgłębsza tajemnica naszego świata. Słyszałem kiedyś pewnego mędrca, jak mówił, że kto by zdołał to w pełni zrozumieć, ten by tym samym unicestwił własne istnienie. Nie wiem, co on mógł mieć na myśli. Więcej nie potrafię ci powiedzieć.

- I oto - rzekł Atreju - jej i nas wszystkich istnienie zostanie unicestwione, choć nie zrozumieliśmy tej tajemnicy. . Tym razem Fuchur nie odezwał się, ale na jego lwim pysku igrał uśmiech, jak gdyby smok chciał powiedzieć: "Nie będzie tak źle". Od tej pory nie rozmawiali więcej.

Wkrótce później nadlecieli nad skraj Labiryntu, owej równiny z kwietnymi rabatami, żywopłotami i pogmatwanymi dróżkami, która szerokim kołem otaczała Wieżę z Kości Słoniowej. Ku swemu przerażeniu musieli stwierdzić, że i tutaj Nicość podjęła już swoje dzieło. Wprawdzie jak dotąd zagarnęła w Labiryncie niewielkie miejsca, ale te miejsca były wszędzie. Leżące pomiędzy nimi bajecznie kolorowe kwietniki i kwitnące krzewy zszarzały i uschły. Małe, delikatne drzewa wznosiły ogołocone, pokrzywione gałęzie w stronę smoka i jego jeźdźca, jakby chciały błagać o pomoc. Niegdyś zielone i barwne łąki były teraz ziemiste, a lekki zapach butwienia i zgnilizny bił w górę, owiewając przybyszy. Dawne barwy zachowały jedynie napęczniałe olbrzymie grzyby i zapewne trujące, zdegenerowane, jaskrawe kwietne twory , które sprawiały wrażenie dzieł szaleństwa i zepsucia. Ostatnie, najbardziej wewnętrzne życie Fantazjany broniło się jeszcze, konwulsyjnie i bezsilnie, przed ostateczną zagładą, która ze wszystkich stron oblegała je i pożerała.

Ale pośrodku lśniła jeszcze czarodziejską bielą nieskazitelna i nietknięta Wieża z Kości Słoniowej.

Fuchur nie wylądował z Atreju na owym dolnym tarasie, przewidzianym dla posłów przybywających drogą powietrzną. Czuł, że ani on, ani Atreju nie wykrzeszą tyle sił, aby wspinać się stamtąd długą, spiralną główną ulicą, która prowadziła na szczyt Wieży. Wydawało mu się też, że cała sytuacja jak najbardziej zezwala na ominięcie wszelkich przepisów i kwestii etykiety. Zdecydował się na przymusowe lądowanie. Poszybował ponad wykuszami, mostami i balustradami z kości słoniowej, w ostatniej chwili znalazł jeszcze najwyżej położony odcinek głównej ulicy, tam, gdzie kończyła się dochodząc do właściwej dzielnicy pałacowej, opadł, sunął ulicą pod górę, okręcając się kilkakrotnie wokół własnej osi, i wreszcie stanął, ogonem do przodu. Atreju, który oburącz trzymał się szyi Fuchura, wyprostował się i rozglądał na wszystkie strony. Oczekiwał jakiegoś powitania, a przynajmniej chmary pałacowych strażników, którzy będą go pytali, kim jest i czego tutaj chce - ale jak okiem sięgnąć nie było widać nikogo. Jaśniejące, białe budowle zdawały się wymarłe. "Wszyscy uciekli! - przemknęło mu przez głowę. - Dziecięcą Cesarzową zostawili samą. A może ona już. . . "

- Atreju - szepnął Fuchur - musisz zwrócić jej Klejnot. Ściągnął z szyi złoty łańcuch. Amulet ześliznął się na ziemię. Atreju zeskoczył z grzbietu Fuchura - i rymnął jak długi. Nie pamiętał już o swojej ranie. Leżąc sięgnął po Emanację i założył ją sobie. Potem z trudem się podniósł, opierając się o smoka.

- Fuchur - powiedział - dokąd muszę iść?

Ale smok szczęścia już nie odpowiedział. Leżał jak martwy. Główna ulica kończyła się wysokim, białym murem okalającym ze wspaniale rzeźbioną bramą, której skrzydła stały otworem. Atreju dokuśtykał do niej, oparł się o portal i wypatrzył za bramą szerokie, połyskujące biało schody zewnętrzne, które sięgały, jak mu się zdawało, do samego nieba. Począł wspinać się po stopniach. Niekiedy przystawał, żeby zebrać nowe siły. Na białych schodach pozostawał ślad kropel krwi.

W końcu dotarł na górę i zobaczył przed sobą długą galerię. Słaniając się szedł dalej, przytrzymywał się kolumn. Potem przeszedł przez dziedziniec pełen fontann i innych wodotrysków, ale nie bardzo już mógł rozróżnić, co widział. Parł naprzód jak we śnie. Znalazł drugą, mniejszą bramę, za nią musiał wdrapać się na bardzo wysokie, tym razem wąskie schody, znalazł się w ogrodzie, w którym wszystko, drzewa, kwiaty i zwierzęta, było wyrzeźbione w kości słoniowej, czołgał się na czworakach przez kilka łukowatych mostków bez balustrady, prowadzących do trzeciej bramy, najmniejszej ze wszystkich. Leżąc na brzuchu czołgał się dalej, potem powoli uniósł wzrok i ujrzał błyszczącą jak lustro stożkowatą górę z kości słoniowej i na jej wierzchołku olśniewająco biały magnoliowy pawilon. Nie wiodła tam żadna droga, żadne schody. Atreju opuścił głowę na ręce.

Nikt, kto kiedykolwiek dotarł i jeszcze dotrze tam na górę, nie potrafi powiedzieć, w jaki sposób przebył ten ostatni kawałek drogi. Trzeba się z tym pogodzić.

Atreju stanął nagle przed furtą, która prowadziła do pawilonu. Wszedł do środka i oto znalazł się twarzą w twarz ze Złotooką Władczynią Pragnień. Siedziała, podparta wieloma poduszkami, na miękkiej, okrągłej sofie pośrodku kwietnej kopuły i spoglądała w jego stronę. Sprawiała wrażenie osoby niebywale delikatnej i filigranowej. Jak była chora, o tym Atreju mógł się przekonać po bladości jej twarzy, która wydawała się niemal przezroczysta. Jej oczy w kształcie migdałów miały barwę ciemnego złota. Nie zdradzały obawy czy niepokoju. Dziecięca Cesarzowa uśmiechała się. Jej smukła, drobna postać była spowita w szeroką, jedwabną szatę, lśniącą tak biało, że nawet płatki magnolii w zestawieniu z nią wydawały się ciemne. Wyglądała jak nieopisanie piękna mała dziewczynka, najwyżej dziesięcioletnia, ale jej długie włosy, które gładko zaczesane opadały jej na ramiona, plecy i sofę - były białe jak śnieg.

Bastian przeląkł się.

W tym momencie zdarzyło mu się coś, czego nigdy jeszcze nie doświadczył. Dotychczas potrafił wyobrazić sobie bardzo wyraźnie wszystko, o czym opowiadano w Nie Kończącej Się Historii. Przy czytaniu tej książki zaszło co prawda parę dziwnych rzeczy, nie da się zaprzeczyć, ale na pewno można je było jakoś wytłumaczyć. Nader plastycznie przedstawiał sobie Atreju lecącego na smoku szczęścia, Labirynt i Wieżę z Kości Słoniowej. Ale aż do tego momentu były to jednak tylko jego własne wyobrażenia.

Gdy wszakże doszedł do miejsca, gdzie była mowa o Dziecięcej Cesarzowej, na ułamek sekundy - tylko tak długo, jak długo trwa mignięcie błyskawicy - zobaczył przed sobą jej twarz. I to nie tylko w myślach, lecz na własne oczy! Nie było to urojenie, co do tego miał całkowitą pewność. Dostrzegł nawet szczegóły , o których w opisie w ogóle nie wspomniano, na przykład jej brwi, które niczym dwa cienkie, jakby wymalowane tuszem łuki sklepiały się nad złotymi oczyma - albo osobliwie wydłużone płatki uszu - albo szczególne pochylenie jej głowy na delikatnej szyi. Bastian wiedział ponad wszelką wątpliwość, że nigdy w swoim życiu nie widział czegoś piękniejszego od tej twarzy. A równocześnie wiedział też, jak ona się nazywała: Dziecię Księżyców. Nie ulegało najmniejszej kwestii, że to było jej imię.

Dziecię Księżyców spoglądała na niego - na niego, Bastiana Baltazara Buksa! Spoglądała na niego z wyrazem, którego nie umiał sobie wytłumaczyć. Czy też była zaskoczona? Czy jej spojrzenie zawierało prośbę? A może tęsknotę? A może - właśnie, cóż takiego?

Próbował przywołać sobie na pamięć oczy Dziecięcia Księżyców, ale to się już nie udało. Jednego tylko był pewien: to spojrzenie przechodząc przez jego własne oczy i gardło trafiło go prosto w serce. Czuł jeszcze teraz rozżarzony ślad, jaki pozostawiło na tej drodze.

I czuł, że to spojrzenie spoczywało w jego sercu i lśniło jak tajemniczy skarb. A to w osobliwy i zarazem cudowny sposób sprawiało ból. Nawet gdyby Bastian chciał, nie zdołałby się obronić przed tym, co się z nim zdarzyło. Ale on tego nie chciał, o nie! Przeciwnie, za nic w świecie nie oddałby tego skarbu. Chciał już tylko jednego: czytać dalej, aby znów być przy Dziecięciu Księżyców, aby znów ją zobaczyć.

Nie przeczuwał, że tym samym nieodwołalnie wdał się w najbardziej niezwykłą i chyba też najbardziej niebezpieczną przygodę. Ale i gdyby przeczuwał - z całą pewnością nie byłby to dla niego powód, żeby zamknąć książkę, odłożyć i nigdy już jej nie tknąć.

Drżącym palcem odszukał miejsce, w którym przerwał lekturę, i czytał dalej.

Zegar na wieży wybił dziesiątą.

11. DZIECIĘCA CESARZOWA

Kiedy Atreju stał tak i patrzył na Dziecięcą Cesarzową, nie mógł wykrztusić słowa. Nie wiedział, jak zacząć ani jak się zachować. Często próbował wyobrazić sobie tę chwilę, układał zdania, ale nagle wszystko to zatarło się w jego głowie.

Wreszcie ona uśmiechnęła się do niego i powiedziała głosem tak cichym i delikatnym jak głos małego ptaka, który śpiewa we śnie: - Wróciłeś z Wielkiego Poszukiwania, Atreju.

- Tak - bąknął Atreju i zwiesił głowę.

- Zszarzał twój piękny płaszcz - podjęła ona po krótkim milczeniu - szare jak kamień są twoje włosy i twoja skóra. Ale wszystko będzie znów takie jak dawniej i jeszcze piękniejsze. Zobaczysz.

Atreju miał ściśnięte gardło. Ledwie dostrzegalnie potrząsnął tylko głową. Potem usłyszał ten delikatny głos:

- Wypełniłeś powierzone ci zadanie. . .

Atreju nie wiedział, czy te słowa pomyślane były jako pytanie. Nie śmiał unieść wzroku, aby wyczytać to z jej miny. Pomału sięgnął po łańcuch ze złotym amuletem i zdjął go z szyi. Wyciągając rękę podał go Dziecięcej Cesarzowej, ze wzrokiem nadal wbitym w ziemię. Próbował osunąć się na kolana, tak jak to robili posłowie w opowieściach i pieśniach, jakie słyszał w namiotowych obozach swej ojczyzny, ale zraniona noga odmówiła posłuszeństwa i padł u stóp Dziecięcej Cesarzowej. Leżał twarzą do ziemi.

Ona pochyliła się, podniosła AURYN i przesuwając łańcuch między palcami powiedziała:

- Dobrze się spisałeś. Jestem z ciebie bardzo zadowolona. - Nie! - wykrzyknął Atreju niemal dziko. - Wszystko było daremne. Nie ma ratunku. Zapadła długa cisza. Atreju ukrył twarz w zgięciu łokcia, drżenie przebiegło przez jego ciało. Bał się, że usłyszy z jej ust okrzyk rozpaczy i bólu, może gorzki wyrzut lub zgoła wybuch gniewu. Sam nie wiedział, czego się spodziewał - ale na pewno nie tego, co usłyszał: ona śmiała się. śmiała się cicho i wesoło. Myśli Atreju zmąciły się, przez chwilę sądził, że dostała obłędu. Ale nie był to śmiech obłąkanej. Potem usłyszał jej głos: - Ale ty go przecież sprowadziłeś.

Atreju uniósł głowę.

- Kogo?

- Naszego wybawcę.

Patrzył jej w oczy badawczo i nie mógł w nich znaleźć nic prócz jasności i pogody. Znów się uśmiechnęła.

- Wypełniłeś swoje zadanie. Dziękuję ci za wszystko, coś zrobił i wycierpiał.

Potrząsnął głową.

- Złotooka Władczyni Pragnień - wyjąkał, po raz pierwszy tytułując ją oficjalnie, jak mu to zalecił Fuchur - ja. . . nie, naprawdę, nie pojmuję, co masz na myśli.

- Widać to po tobie - powiedziała. - Ale czy pojmujesz, czy nie, dokonałeś tego. A to jest przecież najważniejsze, prawda? Atreju milczał. Nie przychodziło mu nawet do głowy jakieś pytanie. Z otwartymi ustami wlepił wzrok w Dziecięcą Cesarzową.

- Widziałam go - ciągnęła - i on też spojrzał na mnie. - Kiedy to było? - dopytywał się Atreju.

- Przed chwilą, jak wszedłeś. Sprowadziłeś go.

Atreju mimowolnie obejrzał się.

- Gdzież on jest? Nie widzę tu nikogo prócz ciebie i mnie. - Och, jest jeszcze parę rzeczy, które dla ciebie pozostają niewidzialne - odparła ale możesz mi wierzyć. Jeszcze go nie ma w naszym świecie. Ale oba nasze światy są już sobie tak bliskie, że mogliśmy się zobaczyć, bo cienka ściana, jaka nas jeszcze dzieli, na mgnienie błyskawicy stała się przezroczysta. Wkrótce będzie u nas na dobre i zawoła mnie moim nowym imieniem, które tylko on może mi nadać. Wtedy wyzdrowieję, a wraz ze mną cała Fantazjana.

Słuchając słów Dziecięcej Cesarzowej Atreju usiadł z trudem. Spoglądał ku niej w górę, bo siedziała wśród swoich poduszek nieco wyżej, a jego głos brzmiał ochryple, gdy spytał:

- Więc od dawna już znasz wieści, jakie miałem ci przynieść. Co mi zdradziła Prastara Morla na Bagnach Smutku, co wyjawił mi tajemniczy głos Uyulali w Południowej Wyroczni - wszystko to już wiesz? - Tak - powiedziała - i wiedziałam to, zanim cię wysłałam na Wielkie Poszukiwanie.

Atreju parę razy przełknął ślinę.

- W takim razie - wykrztusił w końcu - po co mnie wysłałaś? Czego oczekiwałaś ode mnie ?

- Właśnie tego - odrzekła - co zrobiłeś.

- Co zrobiłem. . . - powtórzył wolno Atreju. Pomiędzy jego brwiami utworzyła się pionowa bruzda gniewu. - Jeśli jest tak, jak mówisz, to wszystko było niepotrzebne. Zbyteczne było wysyłanie mnie na Wielkie Poszukiwanie. Słyszałem opinie, że twoje decyzje dla takich jak my są często niepojęte. Być może. Lecz po wszystkim, co przeżyłem, trudno mi pogodzić się z tym, że ty robiłaś sobie po prostu żarty ze mnie. Oczy Dziecięcej Cesarzowej nabrały bardzo poważnego wyrazu. - Nie pozwoliłam sobie na jakikolwiek żart z ciebie, Atreju - powiedziała - i dobrze wiem, co ci zawdzięczam. Wysłałam cię na Wielkie Poszukiwanie - nie ze względu na wieści, jakie chciałeś mi teraz wyjawić, lecz dlatego, że był to jedyny sposób, aby przywołać naszego wybawcę. Bo on uczestniczył we wszystkim, co ty przeżywałeś, i razem z tobą przebył daleką drogę. Słyszałeś jego okrzyk przerażenia nad Głęboką Przepaścią, rozmawiając z Ygramulem, i widziałeś jego postać, stojąc przed Bramą Czarodziejskiego Lustra.

Wszedłeś w jego obraz i zabrałeś go ze sobą, a on za tobą podążył, bo zobaczył siebie twoimi oczami. A i teraz słyszy każde słowo naszej rozmowy. I wie, że mówimy o nim, czekamy na niego i z jego przybyciem wiążemy nadzieje. I może już rozumie, że ten wielki trud, jaki ty, Atreju, wziąłeś na siebie, był skierowanym do niego wezwaniem całej Fantazjany!

Atreju nadal spoglądał przed siebie posępnie, ale bruzda gniewu na jego czole wygładzała się z wolna.

- Skąd ty możesz o tym wszystkim wiedzieć - zapytał po chwili - o okrzyku nad Głęboką Przepaścią i obrazie w Czarodziejskim Lustrze, a może wszystko to było przez ciebie z góry ustalone?

Dziecięca Cesarzowa wysoko uniosła AURYN i zakładając go sobie na szyję powiedziała:

- Czyś zawsze nie nosił Blasku? Czyś nie wiedział, że dzięki temu zawsze byłam przy tobie?

- Nie zawsze - odparł Atreju - raz go zgubiłem.

- Tak - przyznała - wtedy byłeś naprawdę sam. Opowiedz mi, co się w tym czasie działo !

Atreju zdał sprawę z tego, co przeżył.

- Teraz już wiem, dlaczego zszarzałeś - powiedziała Dziecięca Cesarzowa. - Za bardzo zbliżyłeś się do Nicości.

- Ale czy to prawda - dopytywał się Atreju - co Gmork, wilkołak, mówił o unicestwionych tworach Fantazjany. że stają się kłamstwami w świecie ludzkich istot?

- Tak, to prawda - odrzekła Dziecięca Cesarzowa, a jej złote oczy pociemniały wszystkie kłamstwa były kiedyś tworami Fantazjany. Są z tej samej materii - ale zmieniły się nie do poznania i zatraciły swoją prawdziwą naturę. Lecz Gmork powiedział ci tylko pół prawdy, jak tego należało oczekiwać po takiej półistocie. Są dwie drogi, którymi przekracza się granicę między Fantazjaną a światem ludzi, właściwa i fałszywa. Kiedy mieszkańców Fantazjany w tak okrutny sposób uprowadza się na tamtą stronę, jest to droga fałszywa. Kiedy natomiast istoty ludzkie przybywają do nas, jest to droga właściwa. Wszystkie, które były u nas, doświadczyły czegoś, czego mogły doświadczyć tylko tutaj i co sprawiało, że wracały do swojego świata odmienione. Przejrzały na oczy, ponieważ zobaczyły was w waszej prawdziwej postaci. Dlatego też mogły odtąd patrzeć na swój własny świat i swoich bliźnich innymi oczami. Tam gdzie przedtem znajdowały tylko pospolitość, odkrywały nagle cuda i tajemnice. A im bogatszy i bujniej rozkwitły stawał się dzięki temu nasz świat, tym mniej kłamstw było w ich świecie i tym on sam był doskonalszy. Podobnie jak nasze dwa światy niszczą się nawzajem, tak mogą też wzajemnie się uzdrawiać. Atreju zastanawiał się chwilę, po czym zapytał:

- Jak to się zaczęło?

- Nieszczęście, jakie spadło na obydwa światy - odrzekła Dziecięca Cesarzowa ma również dwojakie źródło. Oto wszystko zamieniło się w swoje przeciwieństwo: to, co może otwierać oczy, zaślepia, to, co może stwarzać rzeczy nowe, przynosi zagładę. Ratunek zależy od istot ludzkich. Wystarczy, żeby przybyła jedna jedyna i nadała mi nowe imię. I ona przybędzie.

Atreju milczał.

- Rozumiesz teraz, Atreju - spytała Dziecięca Cesarzowa - dlaczego musiałam postawić cię wobec tylu przeciwności? Tylko dzięki długiej historii pełnej przygód, cudów i niebezpieczeństw mogłeś sprowadzić mi wybawcę. I to była twoja historia.

Atreju siedział pogrążony w głębokim zamyśleniu. W końcu kiwnął głową.

- Teraz rozumiem, Złotooka Władczyni Pragnień. Dziękuję ci, żeś mnie wybrała. Daruj mój gniew.

- Nie mogłeś o tym wszystkim wiedzieć - odrzekła łagodnie. - To również było konieczne.

Atreju ponownie kiwnął głową. Po krótkim milczeniu powiedział: - Ale jestem bardzo zmęczony.

- Dosyć się natrudziłeś, Atreju - odparła - chciałbyś odpocząć? - Jeszcze nie. Najpierw chciałbym zobaczyć pomyślne zakończenie mojej historii. Jeśli jest tak, jak mówisz, i jeśli wypełniłem moje zadanie, to dlaczego wybawcy jeszcze tu nie ma? Na co on czeka?

- Właśnie - podchwyciła cicho Dziecięca Cesarzowa - na co on czeka?

Bastian czuł, jak dłonie mu wilgotnieją z emocji.

- To nie takie proste - powiedział. - Nie wiem zupełnie, co powinienem zrobić. I może imię, które wpadło mi do głowy, wcale nie jest właściwe.

- Mogę cię jeszcze o coś zapytać? - na nowo podjął rozmowę Atreju. Skinęła głową uśmiechając się.

- Czemu ty możesz wyzdrowieć tylko wtedy, gdy dostaniesz nowe imię? - Tylko właściwe imię nadaje wszystkim istotom i rzeczom ich realność - powiedziała. - Fałszywe imię czyni wszystko nierealnym. Dzieje się tak za sprawą kłamstwa.

- Może wybawca nie zna jeszcze właściwego imienia, jakie ma ci nadać.

- Owszem - odparła - już je zna.

Znów siedzieli oboje w milczeniu.

- Tak - powiedział Bastian - znam. Od razu je znałem, jak tylko cię zobaczyłem. Ale nie wiem, co powinienem zrobić.

Atreju podniósł wzrok.

- Może on chciałby przybyć, tylko nie wie, jak się do tego zabrać. - Nie musi nic robić - odparła Dziecięca Cesarzowa. - Wystarczy, żeby zawołał mnie moim nowym imieniem, które tylko on zna.

Serce Bastiana zaczęło walić jak szalone. Czy powinien po prostu spróbować? A jeśli się nie uda? Jeśli w ogóle się pomylił? Jeśli tamci dwoje mówili nie o nim, tylko o jakimś zupełnie innym wybawcy? Skąd miał wiedzieć, że naprawdę chodziło o niego?

- Zastanawiam się - podjął znów Atreju - czy to możliwe, by on wciąż jeszcze nie rozumiał, że chodzi o niego i nikogo innego? - Nie - powiedziała Dziecięca Cesarzowa - nie może być taki nierozumny po wszystkich znakach, jakie otrzymał.

- Po prostu spróbuję! - powiedział Bastian. Ale tamte słowa nie przeszły mu przez usta.

A co, jeśli faktycznie się uda? Wtedy dostałby się jakoś do Fantazjany. Ale jak? Może musiałby poddać się jakiejś przemianie. Czym by się wtedy stał? Może to bolało albo odbierało przytomność? I czy on w ogóle chciał dostać się do Fantazjany? Chciał się dostać do Atreju i Dziecięcej Cesarzowej, ale w żadnym razie nie do tych wszystkich potworów, od których tam się roiło.

- Może - podsunął Atreju - brak mu odwagi?

- Odwagi? - spytała Dziecięca Cesarzowa. - Czy trzeba jej, żeby wymówić moje imię?

- W takim razie - stwierdził Atreju - znam tylko jeden powód, który mógłby go powstrzymywać.

- Jaki?

Atreju odpowiedział z ociąganiem:

- On po prostu nie chce. Nie zależy mu wcale na tobie i na Fantazjanie. Jesteśmy mu obojętni.

Dziecięca Cesarzowa spojrzała na niego ze zdumieniem.

- Nie! Nie! - zawołał Bastian. - Nie wolno wam w to wierzyć! Tak na pewno nie jest! Ach, proszę, proszę, nie myślcie o mnie czegoś takiego! Nie słyszycie mnie? Tak nie jest, Atreju!

- Obiecał mi, że przybędzie - powiedziała Dziecięca Cesarzowa. - Wyczytałam to w jego oczach.

- Tak, to prawda - zawołał Bastian. - I zaraz przybędę muszę tylko jeszcze raz wszystko przemyśleć. To nie takie proste.

Atreju zwiesił głowę, znów oboje czekali długi czas w milczeniu. Ale wybawca się nie zjawiał, nawet najdrobniejszy znak nie wskazywał na to, by starał się przynajmniej zwrócić na siebie ich uwagę.

Bastian wyobraził sobie, jak by to było, gdyby raptem stanął przed nimi - z całą swoją grubością, iksowatymi nogami i bladą twarzą. Dostrzegał wręcz rozczarowanie na obliczu Dziecięcej Cesarzowej, kiedy powie do niego: "A ty czego tu chcesz? " Atreju może nawet będzie się śmiał. Na tę myśl Bastian oblał się rumieńcem wstydu.

Naturalnie, spodziewają się jakiegoś bohatera, księcia albo czegoś w tym stylu. Nie mógł się im pokazać. To było wprost wykluczone. Wolał wszystko znieść - tylko tego nie!

Gdy Dziecięca Cesarzowa w końcu podniosła wzrok, miała odmieniony wyraz twarzy. Atreju wręcz przeląkł się wyniosłości i surowości jej spojrzenia. I uprzytomnił sobie, gdzie już raz widział ten wyraz: u Sfinksów! - Pozostaje mi jeszcze jeden sposób - powiedziała - ale niechętnie z niego korzystam. Pragnęłabym, żeby mnie do tego nie zmusił.

- Jaki sposób? - spytał szeptem Atreju.

- On, czy jest tego świadom, czy nie, należy już do Nie Kończącej Się Historii. Nie może teraz i nie ma prawa się wycofać. Dał mi Obietnicę i musi jej dotrzymać. Lecz ja sama tego nie zdołam dokonać. - Któż w całej Fantazjanie - zawołał Atreju - zdoła dokonać czegoś, czego ty nie zdołasz?

- Tylko jeden - odrzekła - jeśli zechce. Starzec z Wędrownej Góry. Atreju patrzył na Dziecięcą Cesarzową w najwyższym zdumieniu. - Starzec z Wędrownej Góry? - powtórzył podkreślając każde słowo. - Chcesz powiedzieć, że on istnieje?

- Wątpisz w to?

- Starzy ludzie w naszych namiotowych obozach opowiadają o nim bardzo małym dzieciom, kiedy są niegrzeczne lub nieposłuszne. Mówią, że wszystko, co się czyni albo czego się zaniedbuje, ba, nawet co się myśli i odczuwa, on zapisuje w swojej księdze i że pozostaje to zapisane tam na zawsze jako piękna bądź brzydka historia, to zależy. Gdy sam byłem jeszcze mały, wierzyłem w to, ale później pomyślałem, że to tylko taka bajeczka, by dzieciom napędzić strachu.

- Kto wie - powiedziała uśmiechając się - jak to jest z bajeczkami dla dzieci.

- Więc ty go znasz? - dociekał Atreju. - Widziałaś go? Potrząsnęła głową.

- Jeżeli go znajdę, będzie to nasze pierwsze spotkanie. - Starzy ludzie u nas opowiadają też - ciągnął Atreju - że nigdy nie wiadomo, gdzie akurat znajduje się góra Starca, że zawsze pojawia się zupełnie niespodziewanie, to tu, to znów tam, i że można go spotkać tylko przypadkiem albo zrządzeniem losu.

- Tak - odparła Dziecięca Cesarzowa - Starca z Wędrownej Góry nie można szukać. Można go tylko znaleźć.

- Dotyczy to również ciebie? - spytał Atreju.

- Również mnie - stwierdziła.

- A jeśli go nie znajdziesz?

- Jeśli istnieje, znajdę go - powiedziała z zagadkowym uśmiechem - a jeśli go znajdę, będzie istniał.

Atreju nie zrozumiał odpowiedzi. Z wahaniem zapytał:

- Czy on jest - taki jak ty?

- Jest taki jak ja - odrzekła - bo we wszystkim stanowi moje przeciwieństwo. Atreju uznał, że w ten sposób niczego się od niej nie dowie. Poza tym niepokoiła go inna myśl.

- Jesteś śmiertelnie chora, Złotooka Władczyni Pragnień - powiedział niemal surowo - i sama nie zajdziesz daleko. Jak widzę, opuścili cię wszyscy twoi słudzy i dworzanie. Fuchur i ja chętnie będziemy ci towarzyszyć, dokąd zechcesz, ale szczerze mówiąc nie wiem, czy Fuchurowi starczy jeszcze sił. A moja noga - cóż, sama widziałaś, że odmawia mi posłuszeństwa.

- Dziękuję, Atreju - odparła - dziękuję za twoją mężną i wierną ofiarność. Ale nie zamierzam brać was ze sobą. Starca z Wędrownej Góry znajduje się tylko w pojedynkę. A Fuchura nie ma już tam, gdzie go zostawiłeś. Przebywa w miejscu, gdzie goją się jego wszystkie rany i odnawiają wszystkie siły. Ty też, Atreju, będziesz niebawem w owym miejscu.

Jej palce igrały AURYNEM.

- Co to za miejsce?

- Nie musisz tego teraz wiedzieć. Dotrzesz tam we śnie. I nadejdzie dzień, w którym dowiesz się, gdzie byłeś.

- Ale jakże mam spać - zawołał Atreju, z niepokoju zapominając o wszelkich wymogach etykiety - skoro wiem, że ty w każdej chwili możesz umrzeć!

Dziecięca Cesarzowa znów zaśmiała się cicho.

- Nie jestem tak całkiem opuszczona, jak sądzisz. Mówiłam ci już, że jest parę rzeczy, które pozostają dla ciebie niewidzialne. Mam wokół siebie siedem moich mocy , które należą do mnie, jak do ciebie twoja pamięć, twoja odwaga czy twoje myśli. Nie możesz ich zobaczyć ani usłyszeć, a jednak wszystkie są w tej chwili przy mnie. Trzy z nich zostawię przy tobie i Fuchurze, żeby się wami zaopiekowały. Cztery wezmę ze sobą, będą mi towarzyszyć. A ty, Atreju, możesz spokojnie spać.

Przy tych słowach Dziecięcej Cesarzowej wszelkie zmęczenie, jakie nagromadziło się w nim podczas Wielkiego Poszukiwania, spadło nagle na Atreju jak ciemny welon. Ale było to nie ciężkie jak kamień zmęczenie człowieka wyczerpanego, lecz pełna spokoju i opanowania tęsknota do snu. O tyle jeszcze rzeczy chciał zapytać Złotooką Władczynię Pragnień, jednakże teraz miał wrażenie, jak gdyby jej słowo uciszyło wszystkie pragnienia w jego sercu pozostawiając tylko jedno jedyne, przemożne pragnienie snu. Oczy mu się zamknęły i na siedząco, nie osuwając się, zapadł w ciemność.

Zegar na wieży. wybił jedenastą.

Jak z wielkiego oddalenia Atreju usłyszał jeszcze, że Dziecięca Cesarzowa cichym, łagodnym głosem wydała rozkaz, a potem poczuł, jak potężne ramiona ostrożnie dźwigają go w górę i unoszą. Przez długi czas było wokół niego ciemno i ciepło. Dużo, dużo później raz na pół się przebudził, gdy jakiś wyborny napój dotknął jego spieczonych, opuchniętych warg i popłynął w gardło. Niewyraźnie widział dokoła jakby wielką jaskinię, której ściany wydawały się szczerozłote. I zobaczył obok siebie leżącego białego smoka szczęścia. A potem zobaczył albo raczej wyczuł, że pośrodku jaskini tryskało źródło, a wokół tego źródła leżały dwa węże, które połykały się nawzajem od ogona, jeden był jasny, drugi ciemny. . . Ale potem niewidzialna dłoń przesunęła się po jego oczach, co przyniosło niewypowiedzianą ulgę, i Atreju znów zapadł w głęboki sen, wyzbyty sennych marzeń.

W tym samym czasie Dziecięca Cesarzowa opuściła Wieżę z Kości Słoniowej. Leżała na miękkich, jedwabnych poduszkach w szklanej lektyce, którą nieśli jej czterej niewidzialni słudzy, tak że sprawiało to wrażenie, jakby ta lektyka sama płynęła wolno w powietrzu.

Przemierzali ogród Labiryntu, a raczej to, co jeszcze z niego pozostało, często musieli nadkładać drogi, gdyż wiele ścieżek wiodło już w Nicość. Gdy w końcu dotarli na najdalszy skraj równiny i pozostawili Labirynt za sobą, czterej niewidzialni tragarze przystanęli. Zdawali się czekać na rozkaz.

Dziecięca Cesarzowa uniosła się z poduszek i obejrzała się na Wieżę z Kości Słoniowej.

A opadając na poduszki powiedziała:

- Idźcie dalej! Idźcie po prostu dalej - dokądkolwiek! Poryw wiatru dopadł jej śnieżnobiałych włosów. Powiewały za szklaną lektyką jak długa i ciężka flaga.

12. STARZEC Z WĘDROWNEJ GÓRY

Lawiny przewalały się hucząc po spękanych skalnych ścianach, burze śnieżne szalały pośród skutych lodem skalistych turni, z wyciem więzły w jaskiniach i wąwozach, przetaczały się od nowa po rozległych płaszczyznach lodowców. Dla tej okolicy nie była to bynajmniej pogoda niezwykła, bo Wierchy Losu - taką nosiły nazwę - były największe i najwyższe w całej Fantazjanie, a ich najpotężniejszy szczyt dosłownie sięgał wyżyn nieba.

W tę strefę wiecznych lodów nie śmieli zapuszczać się nawet najodważniejsi wspinacze.

A ściślej mówiąc: od udanej wspinaczki upłynęło tak niezmiernie dużo czasu, że nikt już o niej nie wiedział. Bo było to jedno z niepojętych praw, jakich nie brakowało w fantazjańskim imperium: Wierchy Losu mogły być zdobywane przez wspinacza dopiero wtedy, gdy o poprzednim, który tego dokonał, całkowicie zapomniano i nie upamiętniał go już żaden kamienny czy spiżowy napis. Toteż każdy, komu się to udawało, zawsze był pierwszy. Tu w górze nie mogła istnieć żadna żywa istota, prócz kilku olbrzymich lodoboldów jeśli w ogóle chce się ich zaliczyć do istot żywych, bo poruszali się tak niewiarygodnie wolno, że trzeba im było lat na jeden jedyny krok, a stuleci - na mały spacer. Było więc jasne, że przestawali tylko z równymi sobie i nie mieli najmniejszego pojęcia o istnieniu pozostałego fantazjańskiego świata. Uważali się za jedyne żyjące istoty w kosmosie. Z tym większą konsternacją wybałuszali oczy na ów maleńki punkcik, który po krętych drogach, po niemal niedostępnych występach skalnych na połyskujących lodem pionowych ścianach, po wąziutkich graniach i przez głębokie wąwozy i rozpadliny coraz bardziej zbliżał się do szczytu. Była to szklana lektyka, w której spoczywała Dziecięca Cesarzowa i którą niosły cztery z jej niewidzialnych mocy. Bodaj nie odcinała się od otoczenia, bo szkło lektyki przypominało przezroczystą bryłę lodu, a biała szata i włosy Dziecięcej Cesarzowej były prawie nie do odróżnienia od śniegu wokoło.

Długo już była w drodze, wiele dni i nocy, przez deszcz i słoneczny żar, przez ciemności i księżycową poświatę cztery moce niosły jej lektykę, wciąż dalej, jak rozkazała, wciąż dalej, dokądkolwiek. Nie robiła różnicy między tym, co było dla niej znośne, a tym, co mogło być nieznośne; tak jak dawniej wszystkiemu w swoim państwie, mrocznemu i jasnemu, pięknemu i brzydkiemu, przyznawała jednakowe prawa. Była gotowa wystawić się na wszelkie trudy, bo Starzec z Wędrownej Góry mógł być wszędzie i nigdzie. Jednakże wybór drogi, którą podążały jej cztery niewidzialne moce, nie był całkiem przypadkowy. Coraz częściej Nicość, która pochłonęła już całe krainy, pozostawiała im tylko jedną jedyną ścieżkę. Czasem udawało im się wymknąć w ostatniej chwili przez jakiś most, jaskinię czy bramę, czasem nawet cesarskie moce przenosiły lektykę ze śmiertelnie chorą po falach jeziora czy morskiej zatoki, bo dla tych tragarzy nie było różnicy pomiędzy stałym a płynnym. . .

I tak wspięły się w końcu w lodowy górski świat Wierchów Losu i wspinały się dalej, niepowstrzymanie i niezmordowanie. I póki Dziecięca Cesarzowa nie wyda im innego rozkazu, będą ją niosły coraz dalej w górę. Ale ona leżała na swych poduszkach, zamknęła oczy i nie ruszała się. Leżała tak już długo. A ostatnim słowem, jakie wypowiedziała, było owo "dokądkolwiek", rzucone przy pożegnaniu z Wieżą z Kości Słoniowej. Posuwali się teraz głęboką rozpadliną pośród dwóch skalnych ścian, które dzieliła odległość niewiele większa od szerokości lektyki

Dziecięcej Cesarzowej. Grunt pokrywał puszysty śnieg, pewnie na kilka metrów głęboki, ale niewidzialni tragarze nie zapadali się i nie pozostawiali nawet śladów stóp. Bardzo było ciemno na dnie tej skalnej szczeliny, bo światło dnia stanowiło jedynie wąskie pasmo wysoko w górze. Droga wspinała się lekko i lektyka wędrowała coraz wyżej, zbliżając się do tego pasma. Potem, dość znienacka, skalne ściany rozstąpiły się nagle, odsłaniając widok na rozległą, błyszczącą biało płaszczyznę. Było to najwyższe miejsce, bo Wierchy Losu kończyły się nie szczytem, jak większość innych gór, lecz owym płaskowyżem mającym rozmiary całej krainy.

Teraz jednak na środku płaszczyzny wznosiła się mniejsza góra o dziwacznym wyglądzie. Była dość wąska i wysoka, podobnie jak Wieża z Kości Słoniowej, ale w przeciwieństwie do niej lśniąco błękitna. Składała się z wielu kolców osobliwego kształtu, które sterczały w niebo niby ogromne, odwrócone do góry nogami sople. Mniej więcej w połowie wysokości tej góry na trzech takich ostrych kolcach stało jajo wielkości domu.

Otaczając to jajo półkolem, a także ciągnąc się w głąb sterczały w górę większe błękitne sople jak piszczałki potężnych organów i tworzyły właściwy wierzchołek. Wielkie jajo miało kolisty otwór, który wyglądał jak drzwi albo okno. I w tym otworze pojawiła się jakaś twarz. Spoglądała ku lektyce. Dziecięca Cesarzowa, jakby czując to spojrzenie, otworzyła oczy i pochwyciła je.

- Stać! - powiedziała cicho.

Niewidzialne moce stanęły.

Dziecięca Cesarzowa wyprostowała się.

- To on - podjęła. - Ostatni odcinek drogi do niego muszę przejść sama. Czekajcie tu na mnie, cokolwiek się zdarzy.

Twarz w kolistym otworze wśród lodu zniknęła.

Dziecięca Cesarzowa wysiadła z lektyki i ruszyła na przełaj przez rozległą śniegową płaszczyznę. Szło się jej ciężko, bo miała bose stopy, a śnieg był zlodowaciały. Przy każdym kroku lodowa skorupa załamywała się i twarda jak szkło szreń raniła jej delikatne nogi. Mroźny wiatr targał jej białymi włosami i szatą.

W końcu dotarła do błękitnej góry i stanęła przed szklisto gładkimi soplami. Z kolistego, ciemnego otworu wielkiego jaja wysunęła się długa drabina, o wiele, wiele za długa, by mogła w ogóle zmieścić się w jaju. Wreszcie sięgnęła podnóża góry, a Dziecięca Cesarzowa chwyciwszy ją spostrzegła, że drabina składała się wyłącznie z nanizanych liter i że każdy szczebel był linijką tekstu. Dziecięca Cesarzowa poczęła się wspinać, szczebel po szczeblu, i zarazem odczytywała słowa:

ZAWRACAJ! ODEJDŹ PRECZ! IDŹ SOBIE!

W ŻADNYM MIEJSCU I W ŻADNEJ DOBIE

NIE WOLNO CI SPOTYKAĆ MNIE!

ODEJDŹ! NA DOBRE I NA ZŁE!

ZABRONIĆ MUSZĘ CI WIDZENIA.

CZEMU ? WYSŁUCHAJ POUCZENIA.

GDYBYM DECYZJĘ POWZIĄŁ INNĄ,

BYŁOBY, CO BYĆ NIE POWINNO:

POCZĄTEK BY SIĘ Z KOŃCEM ZETKNĄŁ.

ZAWRACAJ! WIEM, ŻE CI NIELEKKO.

JEŚLI MEGO NIE USŁUCHASZ ZDANIA,

STRASZNEGO NAROBISZ ZAMIESZANIA!

Zatrzymała się, żeby zebrać nowe siły, i spojrzała w górę. Do celu bardzo jeszcze było daleko. Nie przebyła nawet połowy drogi. - Starcze z Wędrownej Góry - powiedziała głośno - jeśli nie chcesz, żebyśmy się spotkali, to nie musiałeś mi pisać tej drabiny. Właśnie twój zakaz przychodzenia sprowadza mnie do ciebie.

Wspinała się dalej.

CZYM TY JESTEŚ SAMA I CO STWARZASZ,

WE MNIE MA WIERNEGO KRONIKARZA:

MARTWĄ LITERĄ, PROSTĄ CZY POCHYŁĄ,

STAJE SIĘ WSZYSTKO, CO ŻYCIEM BYŁO.

GDY DO MNIE TERAZ ZAWITASZ,

NIESZCZĘŚCIA WSZYSTKIM NAPYTASZ!

TU KOŃCZY SIĘ, CO TY ZACZYNASZ.

JAKA TEGO JEST PRZYCZYNA:

TYŚ WIECZNIE MŁODA, JAM OD WIEKÓW STARY.

CO TY POBUDZASZ, JA USPOKAJAM.

JEST PRAWO, CO ŻYCIU ZABRANIA

ŚWIADKIEM WŁASNEGO BYĆ UMIERANIA.

Znów musiała się zatrzymać, żeby odsapnąć.

Była już bardzo wysoko i drabina kołysała się w śnieżnej burzy jak gałąź. Dziecięca Cesarzowa czepiając się lodowatych szczebli z liter pokonywała ostatni odcinek drabinowej drogi.

A JEŚLIŚ NA OSTRZEŻENIA GŁUCHA

I SŁÓW DRABINY NIE USŁUCHASZ,

JEŚLI NADAL UCZYNIĆ CHCESZ

NIEDOPUSZCZALNĄ RZECZ, JAK WIESZ,

TO POWSTRZYMAĆ CIĘ NIE MOGĘ:

WITAJ W MOICH, STARCA, PROGACH.

Gdy Dziecięca Cesarzowa przebyła ostatnie szczeble, wydała lekkie westchnienie i popatrzyła w dół po sobie. Jej szeroka, biała szata była postrzępiona, pozaczepiała się o te wszystkie kreski, ogonki i ciernie literowej drabiny. Cóż, to dla niej nic nowego, że litery nie były jej przychylne. Odpłacała im tą samą monetą.

Przed sobą widziała jajo i kolisty otwór, w którym kończyła się drabina. Weszła do środka. Otwór momentalnie zamknął się za nią. Nie ruszając się stała w mroku i czekała, co się będzie działo. Lecz zrazu przez długi czas nie działo się nic.

- Tutaj jestem - powiedziała wreszcie cicho w ciemność. Jej głos odezwał się echem jak w dużej pustej sali - a może był to inny, dużo niższy głos, który odpowiedział jej tymi samymi słowami?

Z wolna dostrzegła w mroku słaby, czerwony blask światła. Promieniował on z otwartej książki, która unosiła się w powietrzu pośrodku jajowatego pomieszczenia. Stała ukośnie, więc Dziecięca Cesarzowa mogła dojrzeć okładkę.

Książka była oprawiona w jedwab koloru miedzi i jak na Klejnocie, który Dziecięca Cesarzowa miała na szyi, również na tej książce widać było dwa węże, które połykały się nawzajem od ogona i tworzyły owal.

A w tym owalu znajdował się tytuł:

NIE KOŃCZĄCA SIĘ HISTORIA

W myślach Bastiana zakotłowało się. Przecież była to wypisz, wymaluj książka, którą właśnie czytał! Obejrzał ją jeszcze raz. Tak, nie ma wątpliwości, to o książce, którą trzymał w ręku, była tam mowa. Ale jakże ta książka mogła występować w sobie samej?

Dziecięca Cesarzowa podeszła blisko i oto po drugiej stronie unoszącej się książki zobaczyła twarz mężczyzny oświetloną od dołu niebieskawo. Ten blask bił od liter w książce, które były niebieskozielone. Twarz mężczyzny wyglądała jak kora prastarego drzewa, tak była poorana bruzdami.

Jego broda była biała i długa, a oczy leżały tak głęboko w ciemnych oczodołach, że nie było ich widać. Miał na sobie błękitny mniszy habit z kapturem na głowie, a w dłoni trzymał pióro, którym pisał w książce. Nie podniósł wzroku. Dziecięca Cesarzowa długo stała w milczeniu i przyglądała mu się. To, co robił, nie było właściwie pisaniem, jego pióro przesuwało się wolno po pustych stronicach, a litery i słowa tworzyły się jakby same, wyłaniały się poniekąd z pustki.

Dziecięca Cesarzowa przeczytała, co tam było napisane, a było to dokładnie to, co się w tym momencie działo, mianowicie: "Dziecięca Cesarzowa przeczytała, co tam było napisane. . . " - Wszystko, co się dzieje - powiedziała - ty zapisujesz.

- Wszystko, co zapisuję, dzieje się - brzmiała odpowiedź. I znów był to ten niski, głęboki głos, który słyszała przedtem jak echo swego własnego głosu. Osobliwe było, że Starzec z Wędrownej Góry nie otwierał ust. Zapisał jej i swoje słowa, a ona usłyszała je tak, jak gdyby tylko przypominała sobie, że on je właśnie wypowiedział.

- Ty i ja - spytała - i cała Fantazjana - wszystko jest zapisane w tej książce? On pisał, a jednocześnie ona słyszała jego odpowiedź: - Nie tak. Ta książka jest całą Fantazjaną i tobą, i mną. - A gdzie jest ta książka?

- W książce - brzmiała odpowiedź, którą zapisał.

- W takim razie jest to tylko pozór i odbicie? - spytała. I on pisał, a ona słyszała jego słowa:

- co pokazuje lustro, które odbija się w lustrze? Wiesz to, Złotooka Władczyni Pragnień?

Dziecięca Cesarzowa milczała chwilę, Starzec jednocześnie zapisywał, że milczała.

Potem powiedziała cicho:

- Potrzebuję twojej pomocy.

- Wiem - odpowiedział i napisał.

- Tak - stwierdziła - tak to pewnie musi być. Ty jesteś pamięcią Fantazjany i wiesz o wszystkim, co się do tej chwili wydarzyło. Ale nie możesz wybiec w swojej książce naprzód i zobaczyć, co się dopiero zdarzy? - Puste strony! - brzmiała odpowiedź. - Mogę tylko patrzeć wstecz na to, co się już zdarzyło. Mogłem to przeczytać, kiedy to zapisywałem. I wiem o tym, ponieważ to czytałem. I zapisałem to, ponieważ się zdarzyło. Tak Nie Kończąca Się Historia pisze się moją ręką sama.

- Nie wiesz więc, dlaczego do ciebie przyszłam?

- Nie - usłyszała jego głęboki głos, podczas gdy pisał - i chciałem, żebyś tego nie robiła. Przeze mnie wszystko staje się niezmienne i ostateczne - także ty, Złotooka Władczyni Pragnień. To jajo jest twoim grobem i twoją trumną. Weszłaś w pamięć Fantazjany. W jaki sposób chcesz to miejsce kiedykolwiek opuścić?

- Każde jajo - odrzekła - jest początkiem nowego życia. - To prawda - zapisał i powiedział Starzec - ale tylko wtedy, gdy pęka skorupka.

- Ty możesz ją otworzyć - zawołała Dziecięca Cesarzowa. - Ty mnie wpuściłeś. Starzec potrząsnął głową i zapisał to.

- Sprawiła to twoja siła. Ale ponieważ jesteś teraz tutaj, już jej nie masz. Jesteśmy uwięzieni na zawsze. Doprawdy, nie powinnaś była przychodzić! Jest to koniec Nie Kończącej Się Historii. Dziecięca Cesarzowa uśmiechała się i nie wydawała się choćby w najmniejszym stopniu zaniepokojona.

- Ty i ja - powiedziała - nie potrafimy już tego. Ale jest ktoś, kto potrafi.

- Stworzyć nowy początek - zapisał Starzec - może tylko ludzka istota. - Tak - odparła - ludzka istota.

Pomału Starzec z Wędrownej Góry uniósł wzrok i po raz pierwszy spojrzał na Dziecięcą Cesarzową. Zdawało się, jakby to spojrzenie dochodziło z drugiego końca wszechświata, z takiego oddalenia i z takiej ciemności. Dziecięca Cesarzowa odwzajemniła je swymi złotymi oczyma i nie ustępowała. Była to milcząca i nieruchoma walka. W końcu Starzec pochylił się znowu nad swoją książką i zapisał:

- Zachowaj granicę, która i tobie jest wyznaczona!

- Chcę tego - odrzekła - ale ten, o którym mówię i na którego czekam, dawno ją przekroczył. Czyta tę książkę, którą ty piszesz, i słyszy każde słowo, jakie wypowiadamy. Jest zatem z nami.

- Prawda - usłyszała głos Starca, podczas gdy pisał - on też należy już nieodwołalnie do Nie Kończącej Się Historii, bo jest to jego własna historia.

- Opowiedz mi ją! - rozkazała Dziecięca Cesarzowa. - Ty, który jesteś pamięcią Fantazjany, opowiedz mi ją - od początku i słowo w słowo, tak jak ją zapisałeś! Pisząca dłoń Starca zaczęła drżeć.

- Jeśli to uczynię, to muszę też wszystko na nowo zapisać. A co zapiszę, to zdarzy się na nowo.

- Tak powinno być! - powiedziała Dziecięca Cesarzowa.

Bastian poczuł się nieswojo.

Cóż ona zamierza? Miało to jakiś związek z nim. Ale jeśli nawet Starcowi z Wędrownej Góry dłoń zaczęła drżeć. . .

Starzec napisał i powiedział:

Jeśli Nie Kończąca Się Historia,

rzeczywistość czy fantasmagoria,

na samą siebie oto się zdaje,

na świat w tej książce wyrok wydaje!

A Dziecięca Cesarzowa odpowiedziała:

Lecz jeśli bohater bez bojaźni

wesprze nas swoją przyjaźnią,

życie narodzi się nowe.

On teraz musi się zdecydować!

- Doprawdy, jesteś straszna - powiedział i napisał Starzec. - Oznacza to koniec bez końca. Wejdziemy w krąg wiecznego powrotu. Nie ma z niego ucieczki.

- Dla nas nie - odrzekła, a jej głos nie był już łagodny, lecz twardy i dźwięczny jak diament - ale dla niego też nie - chyba że uratuje nas wszystkich.

- Chcesz naprawdę złożyć wszystko w ręce ludzkiej istoty? - Chcę.

A potem dodała ciszej :

- Może masz inną radę ?

Długo było cicho, nim głęboki głos Starca powiedział: - Nie.

Stał nisko pochylony nad książką, w której pisał. Twarzy zasłoniętej kapturem nie było już widać.

- W takim razie zrób, o co cię prosiłam!

Starzec z Wędrownej Góry poddał się woli Dziecięcej Cesarzowej i zaczął jej opowiadać Nie Kończącą Się Historię od początku. W tym momencie blask światła, jaki bił ze stronic książki, zmienił barwę. Stał się czerwonawy jak litery , które tworzyły się teraz pod piórem Starca. Także jego mniszy habit i kaptur nabrały koloru miedzi. A gdy pisał, jednocześnie rozbrzmiewał jego głęboki głos.

Również Bastian słyszał go bardzo wyraźnie.

Jednakże pierwsze słowa wypowiedziane przez Starca były dla niego niezrozumiałe. Brzmiały mniej więcej tak: "Tairawkytna rednaerok darnok lorak leicicśałw".

"Dziwne - pomyślał Bastian - czemu Starzec gada nagle w obcym języku? A może było to czarodziejskie zaklęcie? "

Głos Starca ciągnął dalej i Bastian musiał go słuchać.

- Ten napis widniał na szklanych drzwiach małego sklepu, ale naturalnie tak wyglądał tylko wówczas, gdy z mrocznego wnętrza patrzyło się przez szybę na ulicę.

Na dworze był szary, zimny listopadowy ranek, deszcz lał strumieniami. Krople spływały po szkle i zawijasowatych literach. Przez szybę widać było jedynie upstrzony deszczowymi zaciekami mur po drugiej stronie ulicy.

"Wcale nie znam tej historii - pomyślał Bastian trochę rozczarowany - w ogóle jej nie ma w książce, którą do tej pory czytałem. No cóż, okazuje się, że jednak przez cały czas się myliłem. Naprawdę już uwierzyłem, że Starzec zacznie teraz opowiadać Nie Kończącą Się Historię od początku".

- Nagle drzwi otworzyły się tak gwałtownie, że mała kiść zawieszonych nad nimi mosiężnych dzwoneczków rozdzwoniła się niespokojnie i przez długą chwilę nie mogła się uciszyć.

Sprawcą tego zgiełku był mały, gruby chłopak, dziesięcio-, może jedenastoletni. Mokre ciemne włosy opadały mu na twarz, przemoczony płaszcz ociekał deszczem, na pasku przerzuconym przez ramię miał szkolną teczkę. Był blady i zadyszany, ale choć jeszcze dopiero co bardzo mu się spieszyło, teraz stał w otwartych drzwiach jak wryty. . .

Podczas gdy Bastian to czytał i zarazem słyszał głęboki głos Starca z Wędrownej Góry, zaczęło mu szumieć w uszach i migać przed oczami. Co tu opowiadano, to była jego własna historia! I znajdowała się w Nie Kończącej Się Historii. On, Bastian, występował jako postać w książce, za której czytelnika uważał się do tej pory! I kto wie, jaki inny czytelnik czytał ją właśnie teraz, sądząc, że jest tylko czytelnikiem - i tak wciąż dalej w nieskończoność!

Bastiana obleciał strach. Wydało mu się raptem, że nie ma już czym oddychać. Czuł się jakby zamknięty w niewidzialnym więzieniu. Chciał przestać, nie wracać już do tej lektury.

Ale głęboki głos Starca z Wędrownej Góry kontynuował opowieść

i Bastian nie mógł nic na to poradzić. Zatkał sobie uszy , ale to nie pomogło, bo głos brzmiał w jego wnętrzu. Choć dawno wiedział, że tak nie jest, uczepił się jeszcze myśli, że ta zgodność z jego własną historią może być jednak dziełem zwariowanego przypadku,

ale głęboki głos mówił dalej

i oto bardzo wyraźnie usłyszał słowa:

-. . . A dobrych manier to nie masz nawet za pięć fenigów, bo w przeciwnym razie najpierw byś się przynajmniej przedstawił. - Nazywam się Bastian - powiedział chłopak - Bastian Baltazar Buks.

W tym momencie Bastian zdobył ważkie doświadczenie: można być przekonanym, że czegoś się pragnie - może latami - dopóki się wie, że pragnienie jest niemożliwe do spełnienia. Kiedy jednak człowiek staje nagle przed możliwością, że marzenie nabierze realnego kształtu, pragnie tylko jednego: żeby nigdy tego przedtem nie zapragnął.

Tak w każdym razie było z Bastianem.

Teraz, kiedy sprawa stała się nieubłaganie poważna, najchętniej by uciekł. Tylko że w tym wypadku nie było już dokąd uciekać. I dlatego zrobił coś, co jednak na nic nie mogło mu się przydać: udawał martwego jak chrząszcz, który leży na grzbiecie. Chciał zachowywać się tak, jakby go nie było, chciał siedzieć cicho i zrobić się malutki, jak tylko się da.

Starzec z Wędrownej Góry kontynuował opowiadanie i zarazem zapisywanie na nowo, jak to Bastian ukradł książkę, jak uciekł na szkolny strych i zaczął tam czytać. I oto raz jeszcze rozpoczęło się Wielkie Poszukiwanie, Atreju dotarł do Prastarej Morli i znalazł Fuchura w sieci Ygramula nad Głęboką Przepaścią, gdzie usłyszał krzyk przerażenia Bastiana. Jeszcze raz kurowała go stara Urgl i pouczał Engywuk. Przekroczył trzy magiczne bramy, wszedł w obraz Bastiana i rozmawiał z Uyulalą. A potem przyszła kolej na Wietrzne Olbrzymy, Miasto Nawiedzone, Gmorka, ocalenie Atreju i powrót do Wieży z Kości Słoniowej. A w tym samym czasie działo się też to wszystko, co przeżył Bastian, znów zapalił świece, ujrzał Dziecięcą Cesarzową, a ona daremnie czekała na jego przybycie. I raz jeszcze wyruszyła na poszukiwanie Starca z Wędrownej Góry, jeszcze raz wspinała się po literowej drabinie i weszła do jaja, jeszcze raz odbyła się cała rozmowa, słowo w słowo, którą prowadzili oboje i która zakończyła się tym, że Starzec z Wędrownej Góry zaczął spisywać i opowiadać Nie Kończącą Się Historię. I tu wszystko znów zaczęło się od początku - niezmienione i niezmienne - i znów wszystko zakończyło się spotkaniem Dziecięcej Cesarzowej ze Starcem z Wędrownej Góry, który ponownie zaczął spisywać i opowiadać Nie Kończącą Się Historię. . .

. . . i tak będzie to trwało po wszystkie wieki, bo nie sposób było, żeby w biegu rzeczy coś się zmieniło. Tylko on jeden, Bastian, mógł w to wkroczyć. I musiał to zrobić, jeśli nie chciał sam pozostać więźniem tej cyrkulacji. Miał wrażenie, jak gdyby historia powtórzyła się już tysiąc razy, nie, jak gdyby nie było żadnego Przedtem ani Potem, ale wszystko na zawsze działo się równocześnie.

Teraz pojął, dlaczego drżała dłoń Starca. Krąg wiecznego powrotu był końcem bez końca!

Bastian nie czuł, że po twarzy spływały mu łzy. Prawie nieprzytomnie krzyknął nagle:

- Dziecię Księżyców! Przybywam !

W tym samym momencie zdarzyło się kilka rzeczy naraz.

Skorupa wielkiego jaja została rozsadzona na kawałki przez olbrzymią siłę, czemu towarzyszyło głuche huczenie grzmotu. Potem z daleka nadciągnął wicher

i buchnął ze stronic książki, którą Bastian trzymał na kolanach, tak że zaczęły trzepotać jak szalone. Bastian czuł wichurę we włosach i na twarzy, tamowała mu niemal oddech, płomyki świec siedmioramiennego świecznika pląsały i kładły się poziomo, a potem w książkę wtargnął drugi, jeszcze gwałtowniejszy wicher i światła pogasły.

Zegar na wieży wybił dwunastą.

13. PERELIN, LAS NOCY

Łomotanie i szum wichury ustały.

- Dziecię Księżyców, przybywam! - raz jeszcze powiedział cicho Bastian w ciemność. Czuł, jak z tego imienia płynęła niewypowiedzianie słodka i pocieszająca siła, która napełniała go całego. Dlatego powtórzył je zaraz jeszcze parę razy:

- Dziecię Księżyców! Dziecię Księżyców! Przybywam, Dziecię Księżyców! Jestem już tutaj.

Ale gdzie był?

Nie mógł dojrzeć najmniejszego blasku światła, ale to, co go otaczało, było już nie chłodnym mrokiem strychu, lecz aksamitną, ciepłą ciemnością, w której czuł się bezpieczny i szczęśliwy.

Wyzbył się wszelkiego lęku i niepokoju. Przypomniał je sobie tylko jak coś dawno minionego. Było mu tak wesoło i lekko na sercu, że nawet śmiał się cicho.

- Dziecię Księżyców, gdzie ja jestem? - spytał.

Nie czuł już ciężaru swego ciała. Macał rękoma wokół siebie i stwierdził, że unosi się w powietrzu. Nie było już mat ani podłogi. Rozpierało go cudowne, nigdy nie zaznane wrażenie, poczucie wyzwolenia i bezgranicznej wolności. Nic, co kiedykolwiek gnębiło go i krepowało, nie mogło go teraz dosięgnąć. Czyżby unosił się gdzieś we wszechświecie? Ale we wszechświecie były gwiazdy, a tu nic takiego nie widział. Otaczała go jedynie aksamitna ciemność i było mu błogo, tak błogo jak jeszcze nigdy w życiu. Może umarł?

- Dziecię Księżyców, gdzie jesteś?

I oto usłyszał głos delikatny jak u ptaka, który mu odpowiedział, może już nie po raz pierwszy, tylko że on przedtem tego nie zauważył. Usłyszał go bardzo blisko, a jednak nie umiałby powiedzieć, z której nadszedł strony.

- Tu jestem, mój Bastianie.

- Dziecię Księżyców, czy to ty?

Zaśmiała się na swój osobliwie śpiewny sposób.

- A któż by inny. Ty mi przecież nadałeś dopiero co to piękne imię. Dziękuję ci za to. Witaj, mój wybawco i mój bohaterze. - Gdzie jesteśmy, Dziecię Księżyców.

- Ja jestem przy tobie, a ty jesteś przy mnie.

Było to jak rozmowa we śnie, a jednak Bastian wiedział z całą pewnością, że nie spał i nie śnił.

- Dziecię Księżyców - szepnął - czy to koniec?

- Nie - odrzekła - to początek.

- Gdzie jest Fantazjana, Dziecię Księżyców? Gdzie są wszyscy inni? Gdzie Atreju i Fuchur? Czy wszystko zniknęło? A Starzec z Wędrownej Góry i jego książka? Już ich nie ma?

- Fantazjana powstanie na nowo z twoich pragnień, mój Bastianie. Dzięki mnie zyskają one realność.

- Z moich pragnień? - powtórzył Bastian zdumiony.

- Wiesz przecież - usłyszał słodki głos - że nazywają mnie Władczynią Pragnień. Czego zapragniesz? Czego będziesz sobie życzył? Bastian zastanowił się, po czym zapytał ostrożnie:

- Do ilu życzeń mam prawo?

- Do ilu zechcesz - im więcej, tym lepiej, mój Bastianie. Tym bogatsza i różnorodniejsza będzie Fantazjana.

Bastian był zaskoczony i przytłoczony. Ale właśnie dlatego, że miał przed sobą nieskończone mnóstwo możliwości, nie przychodziło mu do głowy żadne życzenie.

- Nie wiem, czego mógłbym sobie życzyć - powiedział w końcu. Chwilę było cicho, potem usłyszał głos delikatny jak u ptaka: - To źle.

- Dlaczego?

- Bo w takim razie nie będzie już Fantazjany.

Bastian milczał zakłopotany. Z jego poczuciem nieograniczonej wolności kłóciło się to, że wszystko miało zależeć od niego. - Dlaczego jest tak ciemno, Dziecię Księżyców? - spytał. - Początek zawsze jest ciemny, mój Bastianie.

- Chciałbym cię jeszcze raz zobaczyć, Dziecię Księżyców, wiesz, jak w chwili, kiedy popatrzyłaś na mnie.

Znów usłyszał cichy, śpiewny śmiech.

- Dlaczego się śmiejesz?

- Bo cieszę się.

- Z czego ?

- Wypowiedziałeś właśnie swoje pierwsze życzenie.

- I ty je spełnisz?

- Tak, wyciągnij rękę!

Zrobił to i poczuł, że położyła coś na jego dłoni. Było to maleńkie, ale osobliwie ciężkie. Tchnęło chłodem i było w dotyku twarde i matowe. - Co to jest, Dziecię Księżyców?

- Ziarnko piasku - odpowiedziała. - To wszystko, co pozostało z mojego nieskończonego imperium. Daruję ci to.

- Dziękuję - rzekł Bastian zdziwiony. Doprawdy nie wiedział, co począć z tym darem. Gdyby to przynajmniej było coś żywego!

Zastanawiając się jeszcze, czegóż to Dziecię Księżyców od niego oczekuje, poczuł nagle leciutkie łaskotanie na dłoni. Przyjrzał się uważniej. - Spójrz, Dziecię Księżyców! - szepnął. - Ono zaczyna żarzyć się i migotać! A tam, widzisz? tam pojawił się malutki płomyczek. Nie, to kiełek! Dziecię Księżyców, to nie jest ziarnko piasku! To błyszczące nasionko, które zaczyna kiełkować!

- Dobrze się spisałeś, mój Bastianie! - usłyszał jej słowa. - Widzisz, to dla ciebie zupełnie łatwe.

Punkcik na dłoni Bastiana lśnił ledwie dostrzegalnym blaskiem, który szybko się wzmagał i wydobywał z aksamitnej ciemności obie tak różne dziecięce twarze pochylone nad dziwem.

Bastian powoli cofnął dłoń i błyszczący punkt pozostał między nimi w powietrzu jak mała gwiazda.

Kiełek rósł bardzo prędko, wręcz w oczach. Wypuszczał pędy i liście, dostawał pąków, które rozwijały się we wspaniałe, żarzące się wielobarwnie i fosforyzujące kwiaty. Już tworzyły się małe owoce, dojrzewały eksplodując jak miniaturowe race i rozsypując kolorowy, roziskrzony deszcz nowych nasion. Z tych nowych nasion znów wyrastały rośliny , lecz o innych kształtach, podobne do liści paproci lub małych palm, kulistych kaktusów, skrzypów albo sękatych drzewek. Każda żarzyła się i błyszczała inną barwą. Niebawem wokół Bastiana i Dziecięcia Księżyców, ponad i pod nimi, ze wszystkich stron, aksamitna ciemność wypełniła się wyrastającymi i krzewiącymi się świetlnymi roślinami.

Rozpłomieniona barwami kula, nowy, połyskliwy świat unosił się w próżni, a w jego najgłębszej głębi siedzieli ramię w ramię Bastian i Dziecię Księżyców i zadziwionymi oczami przypatrywali się niezwykłemu widowisku.

Rośliny zdawały się niewyczerpane w wytwarzaniu coraz to nowych kształtów i barw. Rozwierały się coraz większe kwietne pąki, wytryskiwały coraz bogatsze kwiatostany. A całe to rośnięcie odbywało się w zupełnej ciszy.

Po niedługim czasie niektóre rośliny osiągnęły już wysokość słoneczników, ba, kilka nawet miało już rozmiary drzew owocowych. Były tam wachlarze lub pędzle z długich, szmaragdowych liści, kwiaty jak pawie ogony usiane tęczowymi okami. Inne latorośle przypominały pagody z ustawionych jedna na drugiej, rozpiętych parasolek z fioletowego jedwabiu. Kilka grubszych pni było splątanych na kształt warkoczy. Ponieważ były przezroczyste, wyglądały jak z różowego szkła, rozświetlonego od wewnątrz. Zdarzały się kiście kwiatów podobne do dużych pęków niebieskich i żółtych lampionów. Tu i ówdzie zwisały niezliczone tysiące małych astrów niczym migoczące srebrzyście wodospady albo ciemnozłote zasłony z dzwonków o długich, chwastowatych pręcikach. Coraz bujniej i gęściej rozrastały się te świetliste nocne rośliny i zespalały się we wspaniałą plecionkę łagodnego światła.

- Musisz temu nadać nazwę! - szepnęła Dziecię Księżyców. Bastian skinął głową.

- Perelin, Las Nocy - powiedział.

Popatrzył Dziecięcej Cesarzowej w oczy - i oto stało się z nim jeszcze raz to samo, co przy pierwszej wymianie ich spojrzeń. Siedział jak urzeczony, patrzył i nie mógł od niej oderwać wzroku. Za pierwszym razem wyglądała na śmiertelnie chorą, a teraz była jeszcze dużo, dużo piękniejsza. Porwana szata była znów jak nowa, a na nieskazitelnej bieli jedwabiu i jej długiej szyi mienił się odblask wielobarwnego, miękkiego światła. Spełniło się jego życzenie.

- Dziecię Księżyców - wyjąkał Bastian oszołomiony - czy jesteś już zdrowa?

Uśmiechnęła się.

- Nie widzisz tego, mój Bastianie?

- Chciałbym, żeby wiecznie było tak jak teraz - powiedział. - Wieczna jest chwila - odrzekła.

Bastian milczał. Nie zrozumiał jej odpowiedzi, ale nie był teraz skłonny do rozmyślań. Chciał tylko jednego: siedzieć naprzeciw niej i patrzeć na nią. Krzewiący się gąszcz świetlistych roślin z wolna utworzył wokół nich gęstą

kratownicę, żarzącą się barwami tkaninę, która otoczyła ich jak wielki, okrągły namiot z czarodziejskich kobierców. Bastian więc nie zauważał tego, co działo się na zewnątrz. Nie wiedział, że Perelin nieustannie się rozrastał, a

poszczególne rośliny stawały się coraz większe. I wciąż jeszcze wszędzie sypał się deszcz maleńkich jak iskry nasionek, które wypuszczały nowe kiełki. Siedział zapatrzony na Dziecię Księżyców.

Nie umiałby powiedzieć, ile upłynęło czasu, dużo czy mało, gdy Dziecię Księżyców zasłoniła mu oczy dłonią.

- Dlaczego kazałeś mi tak długo czekać na siebie? - usłyszał jej pytanie. - Dlaczego zmusiłeś mnie, bym poszła do Starca z Wędrownej Góry? Dlaczego nie przybyłeś, kiedy wołałam?

- To dlatego, że. . . - wykrztusił zmieszany - myślałem. . . to były różne rzeczy, takie strach. . . ale tak naprawdę to się wstydziłem ciebie, Dziecię Księżyców.

- Wstydziłeś się? Z jakiego powodu?

- No cóż - ociągał się Bastian - uważam, że na pewno spodziewałaś się kogoś, kto będzie do ciebie pasował.

- A ty? - spytała. - Ty nie pasujesz do mnie?

- To znaczy - wyjąkał Bastian i poczuł, że czerwienieje - chciałem powiedzieć, że czekałaś na kogoś, kto jest odważny, silny i piękny. . . na księcia albo co. . . w każdym razie nie na takiego jak ja. Spuścił oczy i usłyszał, że ona znów się zaśmiała w ten cichy, śpiewny sposób.

- Widzisz - powiedział - teraz i ty śmiejesz się ze mnie. Na długo zapadła cisza, a gdy Bastian zdobył się wreszcie na to, żeby podnieść wzrok, zobaczył, że ona pochyliła się ku niemu bardzo blisko. Minę miała poważną.

- Coś ci pokażę, mój Bastianie - powiedziała. - Spójrz mi w oczy! Bastian usłuchał, choć serce waliło mu mocno i w głowie lekko się kręciło.

I oto w złotym zwierciadle jej oczu ujrzał, zrazu małą i jakby widzianą z wielkiego oddalenia, postać, która powiększała się stopniowo i stawała się coraz wyraźniejsza. Był to chłopiec, mniej więcej w jego wieku, lecz smukły i niezwykle piękny. Postawę miał prostą i dumną, twarz szlachetną, szczupłą i męską. Wyglądał jak młody książę ze Wschodu. Jego turban był z niebieskiego jedwabiu, tak samo przetykany srebrem kaftan, który sięgał do kolan. Nogi tkwiły w wysokich czerwonych butach z delikatnej, miękkiej skóry, o wygiętych czubkach. Z ramion przez plecy opadał do samej ziemi lśniący srebrzyście płaszcz z wysokim kołnierzem. Najpiękniejsze u tego chłopca były dłonie, delikatne, szlachetne, a zarazem, jak się zdawało, nadzwyczaj silne.

Oczarowany i pełen podziwu Bastian wpatrywał się w ten wizerunek. Nie mógł się napatrzeć. Chciał właśnie zapytać, kim jest ten piękny królewicz, gdy jak piorun poraziło go zrozumienie, że był to on sam. Było to jego własne odbicie w złotych oczach Dziecięcia Księżyców! . Co się z nim w tym momencie działo, bardzo trudno opisać słowami. Zachwyt porwał go jakby w omdleniu i podniósł daleko, a gdy Bastian powrócił z tej dali i całkiem oprzytomniał, przekonał się, że naprawdę jest owym pięknym chłopcem, którego wizerunek zobaczył.

Popatrzył w dół po sobie i wszystko było takie jak w oczach Dziecięcia Księżyców, delikatne, miękkie buty z czerwonej skóry, niebieski, srebrem przetykany kaftan, turban, długi, lśniący płaszcz, postać i - o ile zdołał wyczuć - także twarz. Zdumiony spoglądał na swoje dłonie. Obrócił się ku Dziecięciu Księżyców.

Ale jej już nie było!

Pozostał samotny w okrągłym pomieszczeniu, jakie utworzyła żarząca się roślinna gęstwina.

- Dziecię Księżyców! - wołał na wszystkie strony. - Dziecię Księżyców ! Nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi.

Usiadł bezradnie. Co miał teraz począć? Dlaczego ona zostawiła go samego? Dokąd powinien pójść - jeśli w ogóle mógł iść dokądkolwiek i nie był uwięziony w klatce?

Kiedy tak siedział i starał się zrozumieć, co mogło skłonić Dziecię Księżyców, że opuściła go bez wyjaśnienia i bez pożegnania, jego palce bawiły się złotym amuletem zawieszonym na szyi.

Przyjrzał mu się i krzyknął zaskoczony.

Był to AURYN, Klejnot, Blask, znak Dziecięcej Cesarzowej, który tego, co go nosił, czynił jej namiestnikiem! Dziecię Księżyców pozostawiło mu władzę nad wszystkimi istotami i rzeczami Fantazjany! I jak długo zachowa ten znak w swoim posiadaniu, będzie tak, jakby Złotooka Władczyni Pragnień była przy nim. Bastian przyglądał się długo obu wężom, jasnemu i ciemnemu, które połykały się nawzajem od ogona i tworzyły owal. Potem odwrócił medalion i ku swemu zaskoczeniu na odwrocie dostrzegł napis. Były to cztery krótkie słowa wypisane osobliwie splątanymi literami:

CZYŃ TO,

CZEGO PRAGNIESZ

O tym dotychczas w Nie Kończącej Się Historii nigdy nie było mowy. Czy Atreju nie zauważył tego napisu?

Ale to nie było teraz ważne. Ważne było jedynie, że słowa wyrażały przyzwolenie, nie, wręcz wezwanie, by czynił wszystko, na co ma ochotę. Bastian podszedł do ściany z żarzącej się barwami roślinnej gęstwiny , aby zobaczyć, czy i którędy zdoła się prześliznąć, lecz stwierdził z zadowoleniem, że dało się ją bez trudu odsunąć jak zasłonę. Łagodne i zarazem żywiołowe krzewienie się nocnych roślin trwało tymczasem nieustannie i Perelin stał się lasem, jakiego przed Bastianem ludzkie oko nigdy jeszcze nie widziało.

Największe pnie miały teraz wysokość i grubość kościelnych wież - a mimo to wciąż jeszcze rosły dalej, nieprzerwanie. Gdzieniegdzie te połyskujące mlecznie olbrzymie kolumny stały już tak ciasno jedna przy drugiej, że nie sposób było przemknąć się pomiędzy nimi. I wciąż jeszcze niczym deszcz iskier spadały nowe nasiona. .

Przechadzając się pod świetlną kopułą tego lasu Bastian starał się nie rozdeptać żadnego z jarzących się kiełków, ale wkrótce okazało się to niemożliwe. Nie było już po prostu ani piędzi ziemi, na której by nic nie rosło. Szedł więc w końcu spokojnie dalej tamtędy, gdzie ogromne pnie pozostawiały mu wolną drogę. Bastian cieszył się z tego, że jest piękny. To, że nie było tu nikogo, aby go podziwiać, wcale mu nie przeszkadzało. Przeciwnie, rad był, że ma tę przyjemność wyłącznie dla siebie. Bynajmniej nie zależało mu na podziwie tych, którzy dotychczas go wyśmiewali. Teraz już mu nie zależało. Myślał o nich niemal z litością.

W tym lesie, który nie znał pór roku ani przemienności dnia i nocy, również przeżywanie czasu było czymś zupełnie innym od dotychczasowych doświadczeń Bastiana w tym względzie. Toteż nie wiedział, jak długo już się tak przechadzał. Lecz stopniowo radość z tego, że jest piękny, przeobrażała się w coś innego: stała się dla niego oczywista. Nie znaczy to, by był z tego powodu mniej szczęśliwy, wydawało mu się tylko, że nigdy nie było inaczej. Miało to przyczynę, którą Bastian poznał dopiero dużo, dużo później i o której teraz nie miał najmniejszego pojęcia. W zamian za urodę, jaką został obdarzony, zapominał pomału, że był kiedyś gruby i miał iksowate nogi. Nawet gdyby spostrzegł, co się z jego pamięcią dzieje, z pewnością nie zależałoby mu specjalnie na tym wspomnieniu. Lecz proces zapominania przebiegał całkowicie niedostrzegalnie. I gdy wspomnienie całkowicie zanikło, wydawało mu się, że zawsze był taki jak teraz. I dzięki temu właśnie pragnienie, żeby być pięknym, zostało zaspokojone, bo ktoś, kto zawsze był taki, już tego nie pragnie.

Ledwie doszedł do tego punktu, począł nawet odczuwać pewien niedosyt i zbudziło się w nim nowe pragnienie. Być tylko pięknym to właściwie nic wielkiego! On chciał być również silny, silniejszy od wszystkich. Najsilniejszy z silnych! Chodząc dalej po Lesie Nocy poczuł głód. Zerwał tu i ówdzie kilka świecących owoców osobliwego kształtu i próbował ostrożnie, czy są jadalne. Mało tego! stwierdził z zadowoleniem, miały wręcz wyborny smak, jedne były cierpkie, inne słodkie, jeszcze inne gorzkawe, ale wszystkie nadzwyczaj smakowite. Jadł idąc jeden po drugim i czuł, jak niezwykła siła wstępuje w jego członki. Tymczasem żarzące się zarośla wokół niego tak zgęstniały, że zasłoniły mu wszelki widok. A ponadto liany i nadziemne korzenie zaczęły z góry rosnąć w dół i splatać się z zaroślami w nieprzenikniony gąszcz. Bastian torował sobie drogę uderzając kantem dłoni i gęstwina dawała się rozdzielać, jakby posługiwał się maczetą, nożem do wyrąbywania ścieżek w buszu. Zaraz za nim wyłom na powrót się zamykał, jak gdyby nigdy go nie było.

Szedł dalej, ale drogę zastąpiła mu ściana drzewnych olbrzymów, których pnie stały ściśnięte jeden tuż obok drugiego. Bastian chwycił obiema rękami - i rozgiął dwa pnie! Szczelina za nim na powrót zamknęła się bezszelestnie. Bastian wydał szaleńczy okrzyk radości.

Był panem puszczy!

Jakiś czas bawił się przedzieraniem przez dżunglę niczym słoń, który usłyszał wielkie wezwanie. Jego siły nie słabły, ani na chwilę nie musiał się zatrzymać dla zaczerpnięcia tchu, nie czuł kłucia w boku ani łomotania serca, nawet jeszcze się nie spocił.

Ale w końcu dość się wyszalał i ogarnęła go chęć popatrzenia z góry na Perelin, swoje królestwo, aby się przekonać, jak daleko się już rozciągnęło. Spojrzał bacznie w górę, splunął w dłonie, chwycił lianę i zaczął podciągać się w górę, na rękach tylko, nie pomagając sobie nogami, jak to widział u artystów cyrkowych. Jak wyblakłe wspomnienie z dawno minionych dni zobaczył na chwilę siebie na lekcjach gimnastyki, kiedy to ku bulgoczącej uciesze całej klasy dyndał niczym worek mąki u dolnego końca liny. Musiał się uśmiechnąć. Na pewno rozdziawiliby usta ze zdziwienia, gdyby mogli go teraz widzieć. Byliby dumni, że go znają. Ale on nawet by na nich nie zwrócił uwagi.

Nie zatrzymując się ani razu dosięgnął wreszcie konara, z którego zwisała liana. Usiadł na nim okrakiem. Konar był gruby jak beczka i fosforyzował od środka czerwonawo. Bastian stanął ostrożnie i balansując podążył w stronę pnia drzewa. Również tutaj gęstwina pędów zagradzała drogę, ale radził sobie z nią bez trudu. Pień tu w górze był wciąż jeszcze tak gruby, że pięciu mężczyzn nie zdołałoby go objąć. Następnego konara, który wyrastał z pnia nieco wyżej i w innym kierunku, z miejsca, gdzie stał Bastian, nie sposób było dosięgnąć. Dopadł więc skokiem napowietrznego korzenia i kołysał się tak długo tam i nazad, aż uchwycił się, znowu śmiałym skokiem, wyższego konara. Stąd mógł się wspiąć na jeszcze wyższy. Był już bardzo wysoko, co najmniej ze sto metrów od ziemi, ale rozżarzone listowie i gałęzie zasłaniały wszelki widok w dół.

Dopiero gdy dotarł na mniej więcej podwójną wysokość, tu i ówdzie zdarzały się odsłonięte miejsca pozwalające rozejrzeć się wokół. Lecz wtedy wspinaczka stała się naprawdę trudna, dlatego właśnie, że było coraz mniej gałęzi i konarów. I w końcu, kiedy był już niemal na samej górze, musiał zatrzymać się, ponieważ nie znajdował niczego, czego mógłby się przytrzymać, poza gołym, gładkim pniem, który bądź co bądź miał jeszcze grubość słupa telegraficznego. Bastian spojrzał w górę i zobaczył, że ten pień czy też łodyga kończy się jakieś dwadzieścia metrów wyżej ogromnym, błyszczącym ciemnoczerwono kwiatem. Jak się tam dostanie, to nie było dla niego jasne. Ale musiał się wdrapać, bo tu, gdzie był, nie chciał zostać. Objął więc pień i ostatnie dwadzieścia metrów wspinał się jak akrobata. Pień kołysał się i wyginał niby źdźbło trawy na wietrze.

W końcu zawisnął tuż pod kwiatem, który otwierał się ku górze jak tulipan. Udało mu się wsunąć dłoń między płatki. W ten sposób znalazł oparcie, szerzej rozchylił płatki i podciągnął się.

Leżał chwilę, bo jednak był teraz lekko zadyszany. Ale szybko wstał i ponad brzegiem czerwono jarzącego się olbrzymiego kwiatu wyglądał na wszystkie strony jak z bocianiego gniazda.

Widok był tak wspaniały, że przechodził wszelkie wyobrażenie! Roślina, w której kwiecie stał, była jedną z najwyższych w całej dżungli, więc jego wzrok sięgał bardzo daleko. Ponad nim nadal była aksamitna ciemność jak bezgwiezdne nocne niebo, ale pod nim ciągnęły się w nieskończoność wierzchołki Perelinu mieniąc się kolorami, aż oko bielało.

I Bastian stał długo i chłonął ten obraz w siebie. To było jego królestwo! On je stworzył. Był panem Perelinu. I raz jeszcze szalony okrzyk radości rozebrzmiał daleko ponad świecącą dżunglą.

A rozkrzewianie się nocnych roślin odbywało się nadal niemo, łagodnie i niepowstrzymanie.

14. GOAB PUSTYNIA BARW

Między płatkami jarzącego się czerwono olbrzymiego kwiatu Bastian spał głęboko i długo, a gdy otworzył oczy, zobaczył, że nadal wznosiła się ponad nim kopuła nocnego nieba. Przeciągnął się i z zadowoleniem poczuł nadzwyczajną siłę w członkach.

Oto znów, niezauważalnie, dokonała się w nim przemiana. Spełniło się pragnienie, żeby być silnym.

Gdy wstał i ponad brzegiem olbrzymiego kwiatu rozejrzał się wokoło, stwierdził, że Perelin najwidoczniej przestał się rozrastać. Las Nocy nie bardzo się już zmienił. Bastian nie wiedział, że również to wiązało się ze spełnieniem jego pragnienia i że jednocześnie wymazane zostało wspomnienie o jego słabości i niezdarności. Był piękny i silny, ale jakoś mu to nie wystarczało. Wydało mu się teraz nawet trochę zniewieściałe. Być pięknym i silnym to było coś warte tylko wtedy, jeśli człowiek był ponadto zahartowany, twardy i wytrzymały. Tak jak Atreju. Ale pośród tych świetlistych kwiatów, gdzie wystarczyło wyciągnąć rękę po owoce, nie było po temu okazji.

Na wschodzie ponad horyzontem Perelinu pojawiły się pierwsze delikatne, perłowe odcienie brzasku. A im robiło się jaśniej, tym bardziej bladło fosforyzowanie nocnych roślin.

- To dobrze - powiedział do siebie Bastian. - Myślałem już, że tutaj nigdy nie nadejdzie dzień.

Usiadł na dnie kwiatu i zastanawiał się, co robić. Zejść z powrotem na dół i przechadzać się dalej? Pewnie! Jako pan Perelinu mógł torować sobie drogę, gdzie chciał. Mógł wędrować całe dnie, miesiące, może lata. Dżungla była o wiele za duża, by kiedykolwiek się z niej wydostał. Jakkolwiek piękne były nocne rośliny, otoczenie to na dłuższą metę nie odpowiadało mu. Czymś innym byłoby na przykład przemierzać pustynię - największą pustynię Fantazjany. Tak, to byłoby coś, czym człowiek naprawdę mógłby się poszczycić!

I w tym momencie poczuł gwałtowny wstrząs przebiegający przez całą ogromną roślinę. Pień pochylił się i zaszeleściło skrzypienie i osypywanie się. Bastian musiał się przytrzymać, żeby nie wylecieć z kwiatu, który wyginał się coraz bardziej i leżał już na boku. Widok na Perelin, jaki się wskutek tego ukazał, był przerażający.

Słońce tymczasem wzeszło i oświetlało obraz zniszczenia. Z potężnych nocnych roślin mało co zostało. Dużo szybciej, niż powstały, rozpadały się w jaskrawym słonecznym blasku w drobny, kolorowy piaszczysty pył. Jeszcze tylko gdzieniegdzie sterczały kikuty kilku drzewnych olbrzymów i rozsypywały się jak wieże zamków z piasku, kiedy wyschną. Ostatnią z roślin, która zdawała się jeszcze trzymać, była ta, w której kwiecie siedział Bastian. Ale gdy spróbował przytrzymać się płatków, te rozkruszyły się pod dotknięciem i uleciały chmurą piasku. Teraz, kiedy już nic nie zasłaniało widoku w dół, zobaczył, na jak zawrotnej znalazł się wysokości. Jeśli nie chciał ryzykować groźnego upadku, to musiał starać się czym prędzej zejść na dół.

Ostrożnie, żeby nie spowodować niepotrzebnego wstrząsu, wydostał się z kwiatu i usiadł okrakiem na łodydze, która była wygięta jak wędzisko. Ledwie to zrobił, runął tuż za nim cały kwiat i w trakcie spadania rozwiał się w czerwoną piaskową chmurę.

Z największą przezornością Bastian posuwał się dalej. Niejeden zapewne nie zniósłby widoku straszliwej głębiny, nad którą się unosił, i zwaliłby się ogarnięty paniką, ale Bastian nie odczuwał wcale zawrotu głowy i zachował żelazne nerwy. Wiedział, że jeden nierozważny ruch mógł doprowadzić do złamania rośliny. W obliczu niebezpieczeństwa nie wolno mu było pozwolić sobie na żadną lekkomyślność. Poruszał się wolno i dotarł w końcu do miejsca, gdzie pień znów stał się bardziej stromy , a wreszcie prostopadły.

Objął go i zsuwał się centymetr po centymetrze. Kilkakrotnie sypały się na niego z góry wielkie chmury kolorowego pyłu. Konarów już nie było, a gdzie jeszcze sterczał jakiś kikut, tam kruszył się natychmiast, gdy Bastian usiłował wesprzeć się na nim. Im niżej, tym bardziej pień grubiał i nie dawał się już objąć. A Bastian wciąż jeszcze znajdował się bardzo wysoko. Zatrzymał się, aby rozważyć, jak z tego wybrnąć.

Lecz nowy wstrząs, jaki przebiegł przez olbrzymi kikut, uwolnił go od wszelkich dalszych rozważań. To, co jeszcze pozostało z pnia, zapadło się w siebie i utworzyło stożkowatą górę, z której Bastian staczał się na łeb, na szyję, parę razy koziołkując, aż wylądował u jej stóp. Opadający kolorowy pył począł go zasypywać, lecz Bastian wygrzebał się spod tej lawiny, wytrząsnął piasek z uszu i ubrania i kilkakrotnie splunął mocno. Potem rozejrzał się.

Widowisko, jakie zobaczył, było niesłychane: piasek znajdował się wszędzie w powolnym, płynnym ruchu. Niesiony osobliwymi wirami i prądami przeciągał to tu, to tam, gromadził się w pagórki i wydmy bardzo różnej wysokości i rozciągłości, ale zawsze zdecydowanie określonej barwy. Jasnoniebieski piasek płynął ku jasnoniebieskiej stercie, zielony ku zielonej i fioletowy ku fioletowej. Perelin zanikał i stawał się pustynią, ale jaką!

Bastian wdrapał się na wydmę z purpurowego piasku i zobaczył dokoła same tylko nieprzeliczone pagórki we wszystkich możliwych kolorach. Bo każdy pagórek miał odmienną tonację, której nie powtarzał żaden inny. Najbliższy był kobaltowoniebieski, następny szafranowożółty, a dalsze połyskiwały karminem, indygo, jabłkową zielenią, błękitem, oranżem, różowością brzoskwiń, amarantem malw, turkusem, fioletem bzu, zielenią mchu, czerwienią rubinu, brązem umbry, indyjskim żółcieniem, cynobrem i lazurem. I tak wciąż dalej od horyzontu po horyzont, aż oko nie mogło już tego wchłonąć.

Złote i srebrne strumienie piasku ciągnęły się pomiędzy pagórkami oddzielając poszczególne barwy.

- To jest - powiedział głośno Bastian - Goab, Pustynia Barw! Słońce wznosiło się coraz wyżej i upał stawał się zabójczy. Powietrze nad kolorowymi wydmami zaczęło migotać i Bastian zdał sobie sprawę, że jego sytuacja stała się rzeczywiście trudna. Nie mógł pozostać na tej pustyni, to było pewne. Jeśli nie uda mu się z niej wydostać, to w krótkim czasie zginie.

Mimowolnie chwycił znak Dziecięcej Cesarzowej na piersi w nadziei, że on go poprowadzi. Potem raźno ruszył w drogę.

Wspinał się na jedną wydmę po drugiej, brnąc w piasku schodził z jednej po drugiej, godzina za godziną przedzierał się tak naprzód, nie widząc nic prócz niezliczonych pagórków. Tylko barwy zmieniały się ustawicznie. Niezwykłe siły fizyczne nie przydawały mu się już na nic, bo pustynnych rozległości nie pokona się siłą. Powietrze było migotliwym tchnieniem piekielnego ognia i nie nadawało się bodaj do oddychania. Język przykleił się mu do podniebienia, twarz była zlana potem. Słońce stało się ognistym wirem pośrodku nieba. Tkwiło tam od dłuższego czasu i zdawało się już nie poruszać. Ten pustynny dzień trwał równie długo jak noc nad Perelinem.

Bastian szedł dalej, coraz dalej. Oczy go piekły, język wydawał się kawałkiem rzemienia. Ale nie poddawał się. Ciało było wysuszone, a krew w żyłach tak zgęstniała, że ledwie jeszcze chciała płynąć. Bastian jednak szedł dalej, powoli, krok za krokiem, nie spiesząc się i nie zatrzymując, jak to czynią wszyscy doświadczeni pustynni wędrowcy. Nie zważał na męki pragnienia, jakie cierpiało jego ciało. Zbudziła się w nim wola o tak żelaznej twardości, że ani zmęczenie, ani wszelki niedostatek nie mogły jej pokonać. Myślał o tym, jak prędko dawniej się zniechęcał. Zaczynał sto rzeczy i przy najmniejszej trudności rezygnował. Stale troszczył się o jedzenie i żywił śmieszną obawę, że zachoruje i będzie musiał znosić bóle. Wszystko to zostawił daleko za sobą.

Nie było przed nim i nie będzie po nim nikogo, kto by ośmielił się wybrać w tę drogę przez barwną pustynię Goab, którą on teraz przemierzał.

I prawdopodobnie nikt się nigdy o tym nie dowie.

Ta ostatnia myśl napełniła Bastiana żalem. Ale nie dało się jej odrzucić. Wszystko przemawiało za tym, że Goab była tak niewyobrażalnie wielka, iż on nigdy nie dotrze na jej skraj. Wyobrażenie, że prędzej czy później mimo całej wytrwałości będzie musiał zginąć, nie przejmowało go strachem. Zniesie śmierć spokojnie i z godnością, tak jak to czynili zwykle łowcy z ludu Atreju. Ale ponieważ nikt nie miał odwagi zapuścić się na tę pustynię, nikt też nie rozgłosi wieści o śmierci Bastiana. Ani w Fantazjanie, ani w domu. Uznają go po prostu za zaginionego i będzie tak, jakby w ogóle nie dotarł nigdy do Fantazjany i na pustynię Goab.

Dumał nad tym idąc dalej, gdy nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Cała Fantazjana, powiedział sobie, zawierała się przecież w owej książce, którą pisał Starzec z Wędrownej Góry. A tą książką była Nie Kończąca Się Historia, którą on sam czytał na strychu. Może i teraz wszystko, co przeżywał, było w tej książce: i mogło się z łatwością zdarzyć, że któregoś dnia ktoś ją przeczyta - albo nawet że czytał ją właśnie teraz, w tej chwili. Musiało więc być możliwe danie znaku temu komuś. Piaskowy pagórek, na którym akurat stanął Bastian, miał barwę ultramaryny. Oddzielona od niego małą doliną leżała ognistoczerwona wydma. Bastian podszedł do niej, nabrał dwie garście czerwonego piasku i zaniósł go na niebieski pagórek. Potem usypał na zboczu długą linię. Wrócił, przyniósł nowy czerwony piasek i robił tak raz za razem. Po pewnym czasie usypał trzy olbrzymie czerwone litery na niebieskim tle:

B B B

Zadowolony oglądał swoje dzieło. Tych znaków nie mógł przeoczyć nikt, kto będzie czytał Nie Kończącą Się Historię. Cokolwiek z nim się stanie, będzie wiadomo, gdzie się podział.

Usiadł na wierzchołku ognistoczerwonego wzgórza i trochę odpoczywał. Trzy litery błyszczały jasno w jaskrawym pustynnym słońcu. Znów cząstka jego wspomnień o Bastianie ze świata ludzi została wymazana. Własna zaciętość i twardość napełniły go dumą. Ale już dało znać o sobie nowe pragnienie.

- Nie znam wprawdzie lęku - powiedział, jak to miał w zwyczaju, do siebie - ale czego mi brak, to prawdziwej odwagi. Znosić niedostatki i wytrzymywać trudy to wspaniała rzecz. Ale śmiałość i odwaga to jednak coś innego! Chciałbym przeżyć prawdziwą przygodę, która wymaga szaleńczej odwagi. Tu na pustyni nie można spotkać nikogo. Ale jak by to było wspaniale natknąć się na jakąś niebezpieczną istotę - byłe nie tak obrzydliwą jak Ygramul, ale o wiele groźniejszą. Powinno to być piękne, a zarazem najbardziej niebezpieczne stworzenie Fantazjany. A ja wyjdę mu naprzeciw i. . .

Nie dokończył, bo w tym samym momencie poczuł, jak wibruje pod nim pustynny grunt. Był to jakby grzmot o takiej głębi, że bardziej się go czuło, niż słyszało.

Bastian odwrócił się i na dalekim pustynnym horyzoncie dojrzał zjawisko, którego z początku nie umiał sobie wytłumaczyć. Pędziło tam coś jak ognista kula. Z niewiarygodną prędkością zakreślało szerokie koło wokół miejsca, gdzie siedział Bastian, a potem nagle ruszyło wprost ku niemu. W migoczącym od skwaru powietrzu, które sprawiało, że wszystkie kontury drgały niczym płomienie, ta istota wyglądała jak tańczący demon ognia.

Strach chwycił Bastiana. Nim zdążył się zastanowić, zbiegł w dolinę między czerwoną a niebieską wydmą, aby ukryć się przed nadciągającym w pędzie ognistym stworem. Ledwie jednak stanął na dole, zawstydził się tego strachu i zdławił go w sobie.

Sięgnął po AURYN na piersi i poczuł, jak cała odwaga, której niedawno zapragnął, napływa do jego serca i wypełnia je po brzegi. Potem znów usłyszał ten głęboki grzmot, od którego drżał pustynny grunt, ale tym razem z bardzo bliska. Spojrzał w górę. Na szczycie ognistoczerwonej wydmy stał olbrzymi lew. Stał pod słońce, tak że jego potężna grzywa okalała lwie oblicze niby wieńcem płomieni. Ale ta grzywa i w ogóle cała sierść nie była żółta, jak to zazwyczaj bywa u lwów, lecz równie ognistoczerwona jak piasek, na którym stał.

Lew zdawał się nie dostrzegać chłopca, który - maleńki w porównaniu z nim - stał w dolinie między obiema wydmami, i patrzył na czerwone litery pokrywające przeciwległy stok. A potem znów rozległ się ten potężny, grzmiący głos:

- Kto to zrobił?

- Ja - odparł Bastian.

- I co to znaczy ?

- To moje nazwisko - powiedział Bastian. - Nazywam się Bastian Baltazar Buks.

Teraz dopiero lew skierował wzrok na niego i Bastian miał wrażenie, jakby spowił go płaszcz płomieni, w którym z miejsca spłonie na popiół. Lecz to wrażenie zaraz minęło i Bastian wytrzymał spojrzenie lwa. - Ja - powiedziało ogromne zwierzę - jestem Graograman, pan Pustyni Barw, nazywany także Kolorową Śmiercią. Wciąż jeszcze mierzyli się wzrokiem i Bastian czuł zabójczą moc, jaką tchnęły te oczy.

Było to jakby niewidzialne siłowanie się. I w końcu lew spuścił wzrok.

Powolnymi, majestatycznymi ruchami zszedł z wydmy. Gdy wkroczył na piasek w odcieniu ultramaryny, zmienił zabarwienie, jego sierść i grzywa były teraz również niebieskie. Ogromne zwierzę zatrzymało się na chwilę przed Bastianem, który musiał zadzierać głowę jak mysz patrząca na kota, a potem nagle położyło się i pochyliło głowę do samej ziemi. - Panie - powiedział Graograman - jestem twoim sługą i czekam na twoje rozkazy.

- Chciałbym wydostać się z tej pustyni - oznajmił Bastian. - Możesz mnie zabrać? Graograman potrząsnął grzywą.

- To, panie, jest dla mnie niemożliwe.

- Dlaczego?

- Bo noszę pustynię ze sobą.

Bastian nie mógł zrozumieć, co lew miał na myśli.

- Nie ma innego stworzenia - spytał więc - które mogłoby mnie stąd zabrać?

- Skądże - odrzekł Graograman. - Tam, gdzie ja jestem, nie ma mowy, żeby uchowało się coś żywego. Samo moje istnienie wystarczy, żeby nawet najpotężniejsze i najgroźniejsze istoty w promieniu tysiąca mil zamienić w kupkę popiołu. Dlatego nazywają mnie Kolorową Śmiercią i królem Pustyni Barw.

- Mylisz się - powiedział Bastian. - Nie każda istota spala się na popiół w twoim królestwie. Ja na przykład, jak widzisz, oparłem ci się. - Bo nosisz Blask, panie. AURYN cię chroni - nawet przed najbardziej zabójczą ze wszystkich istot Fantazjany, przede mną.

- Chcesz przez to powiedzieć, że gdybym nie miał Klejnotu, też musiałbym zamienić się w kupkę popiołu?

- Tak jest, panie, i stałoby się to, choćbym sam musiał nad tym ubolewać. Bo jesteś pierwszym i jedynym, który kiedykolwiek ze mną rozmawiał. Bastian chwycił Znak.

- Dziękuję ci, Dziecię Księżyców! - powiedział cicho. Graograman uniósł się znów na swą całą wysokość i spoglądał na Bastiana z góry.

- Sądzę, panie, że mamy sobie niejedno do powiedzenia. Może ja wyjawię ci tajemnice, których ty nie znasz. Może ty wytłumaczysz mi zagadkę mojej egzystencji, której nie pojmuję.

Bastian skinął głową.

- Jeśli to możliwe, chciałbym tylko najpierw się czegoś napić. Jestem bardzo spragniony.

- Twój sługa gotów jest na każde skinienie - odparł Graograman. - Czy zechcesz, panie, usiąść na moim grzbiecie? Zaniosę cię do mego pałacu, gdzie znajdziesz wszystko, czego ci potrzeba.

Bastian wskoczył na grzbiet lwa. Obiema rękami chwycił się grzywy, której poszczególne kędziory płonęły niczym długie płomienie. Graograman obrócił głowę ku niemu. - Trzymaj się mocno, panie, bo ja jestem szybkim biegaczem. I jeszcze o jedno chcę cię prosić, panie: dopóki przebywasz w moim królestwie czy zgoła w moim towarzystwie przyrzeknij mi, że z żadnego powodu i nawet na najkrótszą chwilę nie zdejmiesz ochraniającego cię Klejnotu!

- Przyrzekam ci to - powiedział Bastian.

Lew ruszył, zrazu powoli, z godnością, potem coraz szybciej i szybciej. Ze zdumieniem Bastian obserwował, jak na każdym nowym piaskowym pagórku sierść i grzywa lwa zmieniały zabarwienie, zawsze stosownie do koloru wydmy. A wreszcie Graograman sadził potężnymi susami ze szczytu na szczyt, pędził na złamanie karku, a jego ogromne łapy ledwie dotykały ziemi. Zmiana barw na jego sierści dokonywała się coraz szybciej, aż Bastianowi zaczęło migać się w oczach i widział wszystkie barwy naraz, jak gdyby całe zwierzę było jednym wielkim mieniącym się opalem. Musiał zamknąć oczy. Wiatr, piekielnie gorący, świszczał mu mimo uszu i targał płaszczem, który powiewał za nim. Czuł ruchy mięśni zwierzęcia i niezwykłą, drażniącą woń splątanej grzywy. Wydał przeraźliwy, triumfalny okrzyk, przypominający krzyk drapieżnego ptaka, a Graograman odpowiedział mu rykiem, od którego zadrżała pustynia. Na tę chwilę obaj zespolili się w jedno, choć przecież tak wiele ich różniło. Bastian był jakby w odurzeniu, z którego ocknął się dopiero, gdy usłyszał słowa Graogramana:

- Jesteśmy na miejscu, panie. Zechcesz zsiąść?

Jednym skokiem Bastian wylądował na piasku. Zobaczył przed sobą poprzecinaną rozpadlinami górę z czarnej skały - a może były to ruiny jakiejś budowli? Nie potrafiłby tego powiedzieć, bo kamienie, które na pół zasypane kolorowym piaskiem leżały w nieładzie lub tworzyły rozwalone bramy, mury, kolumny i tarasy, były poprzerzynane głębokimi rysami i szczelinami i wydrążone w taki sposób, jakby od dawien dawna burza piaskowa szlifowała wszystkie ich krawędzie i nierówności. - Oto, panie - usłyszał Bastian głos lwa - mój pałac i mój grobowiec. Wejdź i witaj jako pierwszy i jedyny gość Graogramana. Słońce straciło już palącą siłę i stało wielkie i bladożółte ponad horyzontem.

Widocznie jazda trwała dużo dłużej, niż to się wydawało Bastianowi. Kikuty kolumn albo skalne iglice, czymkolwiek były, rzucały już długie cienie. Niebawem będzie wieczór.

Gdy Bastian podążał za lwem przez ciemną bramę, która prowadziła do wnętrza pałacu Graogramana, wydało mu się, jakby kroki zwierzęcia nie miały już tej siły co przedtem, ba, jakby były znużone i ciężkie. Przez ciemny korytarz, różnymi schodami, wiodącymi to w dół, to znów w górę, dotarli do wielkich podwoi, których skrzydła były chyba również z czarnej skały. Gdy Graograman podszedł do nich, rozstąpiły się same, a gdy i Bastian je minął, zamknęły się za nim. Stanęli w obszernej sali, a raczej jaskini, oświetlonej setkami wiszących lamp. Ogień w nich podobny był do igrania kolorowych płomieni w sierści Graogramana. Na środku wykładana barwnymi płytami kamiennymi posadzka wznosiła się tarasowało ku okrągłej płaszczyźnie, na której spoczywał czarny blok skalny. Graograman powoli skierował na Bastiana jakby przygasłe teraz spojrzenie.

- Bliska jest moja godzina, panie - powiedział, a jego głos brzmiał jak szept. - Nie będziemy już mieli czasu na rozmowę. Lecz bądź spokojny i czekaj dnia. Co zdarza się zawsze, zdarzy się i tym razem. A ty może będziesz mógł mi powiedzieć, dlaczego.

Potem zwrócił głowę ku małej furcie w drugim końcu jaskini. - Wejdź tam, panie, znajdziesz wszystko przygotowane dla siebie. Ta komnata czeka na ciebie od niepamiętnych czasów.

Bastian podszedł do furty, lecz zanim ją otworzył, obejrzał się jeszcze. Graograman usiadł na czarnym bloku kamiennym i sam był teraz czarny jak skała. Głosem ledwie słyszalnym powiedział:

- Słuchaj, panie, możliwe, że usłyszysz dźwięki, które cię przerażą. Ale nie przejmuj się! Tobie nic nie może się stać, dopóki nosisz Znak. Bastian skinął głową, po czym przeszedł przez furtę.

Znalazł się w pomieszczeniu ozdobionym z niezwykłą wspaniałością. Podłoga była wyłożona miękkimi, bajecznie kolorowymi dywanami. Wąskie kolumny, które wspierały powyginane wielokrotnie w łuk sklepienie, pokrywała złota mozaika; odbijała ona tysiącem załamań światło wiszących lamp, które i tutaj jaśniały wszystkimi barwami. W jednym kącie stała szeroka kanapa z białymi kocami i poduszkami wszelkiego rodzaju, a nad nią rozpinał się baldachim z lazurowego jedwabiu. W innym kącie wykuty był w skalnej podłodze duży basen, w którym parowała złocista, połyskliwa ciecz. Na niskim stoliczku stały misy i czary z jadłem, a także karafka z rubinowym napojem i złoty kielich.

Bastian usiadł przy stoliczku po turecku i zaczął się posilać. Napój miał dziwny, cierpki smak i w cudowny sposób gasił pragnienie. Wszystkie potrawy były mu całkowicie nie znane. Nie umiałby nawet powiedzieć, czy były to pasztety, duże strąki czy orzechy. To i owo wyglądało co prawda jak dynie i melony, ale w smaku było zupełnie inne, ostre i korzenne, orzeźwiające i pyszne. Bastian jadł do syta.

Potem rozebrał się - nie zdjął tylko Znaku - i zanurzył w kąpieli. Jakiś czas pluskał się w ognistych falach, mył się, nurkował i prychał jak mors. Potem zauważył dziwacznie wyglądające butelki, które stały na brzegu basenu. Pomyślał, że to olejki do kąpieli. Beztrosko wlał odrobinę każdego do wody. Parę razy pojawiły się zielone, czerwone i żółte płomienie, przemykające to tu, to tam z sykiem, i wzbiło się trochę dymu. Zapachniało żywicą i gorzkimi ziołami. W końcu wyszedł z basenu, wytarł się miękkimi ręcznikami, które leżały na podorędziu, i ubrał się. Wydało mu się przy tym, jak gdyby wiszące lampy poczęły raptem palić się ciemniej. A potem w jego uszy wdarł się dźwięk, od którego ciarki przeszły mu po plecach: skrzypienie i trzaskanie, jakby rozsadzano wielką lodową skałę, zakończone jękiem, coraz bardziej cichnącym.

Bastian nasłuchiwał z bijącym sercem. Myślał o słowach Graogramana, że nie powinien się niepokoić.

Dźwięk nie powtórzył się. Ale cisza była niemal jeszcze straszniejsza. Musiał wiedzieć, co się stało!

Otworzył drzwi sypialni i popatrzył na wielką jaskinię. Z początku nie mógł dostrzec żadnej zmiany, tyle tylko, że wiszące lampy paliły się mętniej, a ich światło zaczęło pulsować jak coraz wolniej bijące serce. Lew siedział nadal w tej samej pozycji na czarnym bloku skalnym i zdawał się spoglądać na Bastiana.

- Graogramanie! - zawołał chłopiec cicho. - Co się tu dzieje? Co to był za dźwięk? Czy ty go wydałeś?

Lew nie odpowiedział i nie poruszył się, ale gdy Bastian począł zbliżać się ku niemu, podążał za nim oczami.

Bastian z wahaniem wyciągnął rękę, żeby pogłaskać grzywę, lecz ledwie jej dotknął, wzdrygnął się przerażony. Była twarda i lodowato zimna jak czarna skała. Takie same wydawały się w dotyku oblicze i łapy Graogramana.

Bastian nie wiedział, co robić. Zobaczył, że czarne kamienne skrzydła wielkich podwoi otwierają się powoli. Dopiero gdy był już w długim, ciemnym korytarzu i wchodził po schodach, zadał sobie pytanie, po co właściwie tam idzie. Na tej pustyni nie będzie przecież nikogo, kto mógłby uratować Graogramana. Ale tam nie było już pustyni!

W nocnej ciemności wszędzie zaczęło się żarzyć i migotać. Miliony maleńkich kiełków wyrastały z ziarenek piasku, które znów były nasionami. Perelin, Las Nocy, począł rosnąć na nowo !

Bastian domyślił się nagle, że zesztywnienie Graogramana w jakiś sposób się z tym wiązało.

Wrócił do jaskini. światło wiszących lamp drżało już bardzo słabo. Dotarł do lwa, objął ramionami jego potężną szyję i przycisnął twarz do oblicza zwierzęcia.

Oczy lwa były teraz również czarne i martwe jak skała. Graograman skamieniał. Ostatnie drgnienie świateł i zrobiło się ciemno jak w grobowcu.

Bastian płakał gorzko i kamienne oblicze lwa stało się mokre od jego łez. Na koniec zwinął się w kłębek między potężnymi łapami i tak zasnął.

15. GRAOGRAMAN, KOLOROWA ŚMIERĆ

Noc całą, panie, tak oto spędziłeś? - zagrzmiał lwi głos. Bastian uniósł się i przetarł oczy. Znajdował się pomiędzy łapami lwa, wielkie oblicze zwierzęcia spoglądało na niego z góry, zdumienie tliło się we wzroku Graogramana. Jego sierść nadal była czarna jak skała, na której siedział, ale oczy błyszczały.

Lampy w jaskini płonęły znowu.

- Ach - wybąkał Bastian - a ja. . . ja myślałem, żeś skamieniał.

- Bo skamieniałem - odparł lew. - Umieram codziennie, kiedy noc zapada, i każdego ranka ożywam na nowo.

- Myślałem, że to było na zawsze - oznajmił Bastian.

- Za każdym razem to jest na zawsze - stwierdził zagadkowo Graograman.

Wstał, przeciągnął się i począł biegać po jaskini, jak to lwy, tam i z powrotem. Jego płomienna sierść nabierała coraz silniejszego połysku żarząc się barwami kolorowych kamiennych płyt. Nagle przerwał bieg i popatrzył na chłopca.

- Czy to z mego powodu roniłeś łzy?

Bastian niemo skinął głową.

- W takim razie - powiedział lew - jesteś nie tylko jedyną istotą, jaka spała pomiędzy łapami Kolorowej śmierci, lecz także jedyną, jaka kiedykolwiek opłakiwała jej zgon.

Bastian przyglądał się lwu, który znów truchtał tam i z powrotem, i na koniec zapytał cicho:

- Zawsze jesteś sam?

Lew zatrzymał się ponownie, ale tym razem nie patrzył na Bastiana. Odwrócił łeb i powtórzył grzmiącym głosem:

- Sam. . .

Słowo to odbiło się echem od ścian jaskini.

- Moim królestwem, a także moim dziełem jest pustynia. Gdziekolwiek się obrócę, wszystko wokół mnie musi zamienić się w pustynię. Noszę ją ze sobą. Jestem ze śmiercionośnego ognia. Jakże więc miałoby mi być przeznaczone co innego aniżeli nieustanna samotność?

Bastian milczał skonsternowany.

- Czy ty, panie - ciągnął lew podchodząc do chłopca i patrząc mu w twarz płonącymi oczyma - który nosisz znak Dziecięcej Cesarzowej, możesz mi udzielić odpowiedzi: dlaczego muszę umierać, kiedy noc zapada? - Ażeby na Pustyni Barw wyrastał Perelin, Las Nocy - odrzekł Bastian. - Perelin? - powtórzył lew. - Co to jest?

I Bastian zaczął opowiadać o cudach dżungli powstającej z żywego światła. Graograman słuchał znieruchomiały i zdumiony, gdy chłopiec opisywał mu różnorodność i wspaniałość żarzących się roślin, które rozpleniały się samoistnie, przedstawiał ich nieustanne, bezgłośne rośnięcie, ich bajeczne piękno i wielkość. Mówił z rosnącym zachwytem, a oczy Graogramana jarzyły się coraz jaśniej.

- A to wszystko - zakończył Bastian - może pojawiać się tylko wówczas, kiedy ty skamieniejesz. Ale Perelin pochłonąłby wszystko i udusiłby się sobą, gdyby nie musiał wciąż umierać i rozpadać się w proch, kiedy ty się zbudzisz. Perelin i ty, Graogramanie, tworzycie całość. Graograman milczał długo.

- Panie - powiedział wreszcie - widzę, że moje umieranie daje życie, moje życie zaś przynosi śmierć, a jedno i drugie jest dobre. Teraz rozumiem sens mojego istnienia. Dzięki ci.

Powoli i uroczyście ruszył w najciemniejszy kąt jaskini. Co tam lew robił, tego Bastian nie mógł dojrzeć, ale słyszał metaliczny szczęk. Graograman wrócił niosąc w pysku coś, co z głębokim pochyleniem łba złożył u stóp Bastiana.

Był to miecz.

Nie wyglądał bynajmniej okazale. żelazna pochwa, w której tkwił, była zardzewiała, rękojeść przywodziła na myśl dziecięcą szabelkę z jakiegoś starego kawałka drewna.

- Możesz nadać mu imię? - spytał Graograman.

Bastian przyglądał się mieczowi z namysłem.

- Sikanda! - powiedział.

W tej samej chwili miecz sycząc wysunął się z pochwy i dosłownie pofrunął ku jego dłoni. Bastian zobaczył teraz, że głownia była z lśniącego światła, na które ledwie można było patrzeć. Miecz był obosieczny i lekki jak piórko.

- Ten miecz - oznajmił Graograman - był od dawien dawna przeznaczony dla ciebie. Bo dotknąć go nie wystawiając się na niebezpieczeństwo może tylko ten, kto jechał na moim grzbiecie, kto jadł i pił mój ogień, kto kąpał się w nim jak ty. Ale jedynie dlatego, że nadałeś mu właściwe imię, należy do ciebie.

- Sikanda! - szepnął Bastian i z zachwytem obserwował roziskrzone światło, powoli obracając mieczem w powietrzu. - To czarodziejski miecz, prawda?

- Czy to stal, czy skała - odrzekł Graograman - nie ma w Fantazjanie niczego, co zdoła mu się oprzeć. Lecz nie wolno ci go przymuszać. Tylko gdy sam wskoczy ci w rękę jak przed chwilą, możesz się nim posłużyć - cokolwiek ci będzie groziło. Poprowadzi twoją dłoń i z własnej mocy uczyni, co uczynić trzeba. Jeśli jednak wyciągniesz go kiedykolwiek z pochwy wedle swojej woli, to na siebie i na Fantazjanę sprowadzisz wielkie nieszczęście. Nigdy o tym nie zapomnij.

- Nie zapomnę - przyrzekł Bastian.

Miecz powrócił do pochwy i znów wydawał się stary i bezużyteczny. Bastian przepasał się rzemieniem, na którym zawieszona była pochwa. - A teraz, panie - zaproponował Graograman - jeśli masz ochotę, pomkniemy razem przez pustynię. Wsiadaj mi na grzbiet, bo muszę się przelecieć!

Bastian usłuchał i lew wybiegł truchtem na dwór. Poranne słońce wzeszło nad horyzontem pustyni, Las Nocy dawno już zamienił się na powrót w kolorowy piasek. Poszybowali wspólnie ponad wydmami niczym tańcząca pochodnia, niczym żarząca się wichura. Bastian czuł się tak, jakby pędził na płonącej komecie pośród światła i barw. I ponownie ogarnęło go szaleńcze odurzenie. Koło południa Graograman zatrzymał się nagle.

- W tym miejscu, panie, spotkaliśmy się wczoraj.

Bastian był jeszcze z lekka oszołomiony szaleńczym pędem. Rozglądał się, nie mógł jednak dojrzeć ani ultramarynowego, ani ognistoczerwonego pagórka. Nie pozostał też żaden ślad po literach. Jedna z wydm była teraz oliwkowozielona, druga różowa.

- Wszystko jest zupełnie inne - powiedział.

- To prawda, panie - odparł lew. - Tak jest każdego dnia: wciąż inaczej. Nie wiedziałem dotąd, dlaczego tak się dzieje. Ale teraz, skoro mi powiedziałeś, że z piasku wyrasta Perelin, mogę również i to zrozumieć. - A po czym poznajesz, że to jest wczorajsze miejsce? - Czuję to, jak czuję to czy inne miejsce na moim ciele. Pustynia jest częścią mnie.

Bastian zszedł z grzbietu Graogramana i usiadł na oliwkowozielonym pagórku. Lew położył się obok niego, był teraz także oliwkowozielony. Bastian podparł brodę dłonią i w zamyśleniu spoglądał na horyzont. - Mogę cię o coś spytać, Graogramanie? - odezwał się po długim milczeniu.

- Twój sługa cię słucha - odparł lew.

- Naprawdę zawsze tu byłeś?

- Zawsze - potwierdził Graograman.

- I pustynia Goab też zawsze istniała?

- Tak, istniała. Czemu pytasz?

Bastian zastanawiał się chwilę.

- Nie rozumiem tego - przyznał w końcu. - Założyłbym się, że istnieje dopiero od wczoraj rana.

- Co chcesz przez to powiedzieć, panie?

I Bastian zdał mu sprawę ze wszystkiego, co przeżył od spotkania z Dziecięciem Księżyców.

- Wszystko jest takie dziwne - oświadczył na koniec. - Przychodzi mi na myśl jakieś pragnienie i za każdym razem natychmiast zdarza się coś, co odpowiada temu pragnieniu i spełnia je. Nie zmyślam tego, wiesz? Zupełnie bym tego nie potrafił. Nigdy bym nie zdołał wymyślić tylu tych rozmaitych nocnych roślin w Perelinie. Albo barw Goab - albo ciebie! Wszystko jest o wiele wspanialsze i bardziej realne, niż mógłbym sobie wyobrazić. A mimo to wszystko pojawia się dopiero wówczas, kiedy czegoś zapragnę.

- To dlatego, że nosisz AURYN, Blask - powiedział lew. - Ja nie rozumiem czegoś innego - starał się wyjaśnić Bastian. - Czy wszystko zaczyna istnieć dopiero wówczas, kiedy czegoś zapragnę? Czy też istniało już przedtem, a ja to tylko jakby odgadłem?

- I jedno, i drugie - odparł Graograman.

- Ale jakże tak może być? - zawołał Bastian niemal tracąc cierpliwość. - Ty przebywasz na pustyni Goab już nie wiadomo jak długo. Komnata w twoim pałacu czekała na mnie od dawien dawna. Miecz Sikanda był przeznaczony dla mnie od niepamiętnych czasów - sam to przecież powiedziałeś !

- Tak to jest, panie.

- Ale ja, ja przecież jestem w Fantazjanie dopiero od wczorajszej nocy! A to wszystko istnieje dłużej, niż ja tu jestem!

- Panie - odrzekł spokojnie lew - nie wiesz, że Fantazjana jest królestwem opowieści? Opowieść może być nowa, a jednocześnie może mówić o prastarych czasach. Przeszłość powstaje wraz z nią.

- Wobec tego Perelin musiał istnieć zawsze - stwierdził Bastian bezradnie. - z chwilą, w której nadałeś mu imię, panie - powiedział Graograman - istnieje od dawien dawna.

- Chcesz przez to powiedzieć, że ja go stworzyłem?

Lew milczał jakiś czas, zanim odparł:

- To może ci powiedzieć tylko Dziecięca Cesarzowa. Od niej otrzymałeś wszystko.

Podniósł się.

- Czas, panie, żebyśmy wrócili do mego pałacu. Słońce chyli się już ku zachodowi, a droga daleka.

Tego wieczora Bastian pozostał przy Graogramanie, który znów usiadł na czarnym skalnym bloku. Niewiele już rozmawiali. Bastian przyniósł sobie jadło i picie z sypialni, gdzie niski stoliczek był znów nakryty jakby niewidzialną ręką. Posilał się siedząc na stopniach, które wiodły do skalnego bloku. Gdy światło wiszących lamp pociemniało i zaczęło pulsować jak coraz wolniej bijące serce, wstał i bez słowa objął lwa za szyję. Grzywa była twarda i wyglądała jak zastygła lawa. A potem znów rozległ się ten straszny dźwięk, ale Bastian nie czuł już trwogi. Co ponownie napędziło mu łzy do oczu, to smutek z powodu nieodwołalności cierpień Graogramana. Późno w noc Bastian wydostał się jeszcze po omacku na dwór i długi czas przyglądał się bezgłośnemu rośnięciu świetlistych nocnych roślin. Potem wrócił do jaskini i znów ułożył się do snu między łapami skamieniałego lwa.

Wiele dni i nocy pozostawał w gościnie u Kolorowej Śmierci i zaprzyjaźnił się z nią.

Niejedną godzinę spędzili na pustyni oddając się swawolnym zabawom. Bastian chował się między wydmami, ale Graograman zawsze go znajdował. Biegali na wyścigi, ale lew był tysiąc razy szybszy. Walczyli nawet ze sobą na niby, zmagali się i szamotali - i tutaj Bastian okazał się równorzędnym przeciwnikiem. Choć oczywiście była to tylko zabawa, Graograman musiał wytężać wszystkie siły, ażeby sprostać chłopcu. Żaden z nich nie zdołał pokonać drugiego. Pewnego razu, gdy tak się wyszaleli, Bastian usiadł lekko zdyszany i spytał:

- Nie mogę zostać u ciebie na zawsze?

Lew potrząsnął grzywą.

- Nie, panie.

- Dlaczego?

- Tutaj jest tylko życie i śmierć, tylko Perelin i Goab, ale nie ma historii. A ty musisz przeżyć swoją historię. Nie wolno ci tu zostać. . - Ale przecież ja nie mogę odejść - zauważył Bastian. - Pustynia jest o wiele za duża, aby ktokolwiek zdołał się z niej wydostać. A ty nie masz jak mnie wywieźć, bo nosisz pustynię ze sobą.

- Drogi Fantazjany - powiedział Graograman - odnajdziesz jedynie poprzez swoje pragnienia. I zawsze możesz podążać tylko od jednego pragnienia do drugiego.

To, czego nie pragniesz, jest dla ciebie nieosiągalne. Takie znaczenie mają tu słowa "blisko" i "daleko". I nie wystarczy chcieć odejść z jakiegoś miejsca. Trzeba dążyć do innego. Ty musisz poddać się przewodnictwu swoich pragnień.

- Ale ja wcale nie chcę odchodzić - odparł Bastian.

- Będziesz musiał znaleźć swoje następne pragnienie - stwierdził Graograman niemal surowo.

- A jeśli je znajdę - spytał Bastian - to w jaki sposób zdołam stąd odejść?

- Posłuchaj, panie - rzekł cicho Graograman. - Istnieje w Fantazjanie miejsce, które prowadzi wszędzie i do którego zewsząd można dotrzeć. To miejsce zwane jest świątynią Tysiąca Drzwi. Nikt nie widział jej nigdy z zewnątrz, bo nie ma ona żadnej zewnętrzności. Wnętrze natomiast stanowi labirynt drzwi. Kto chce ją poznać, musi mieć odwagę zapuścić się w ten labirynt.

- Jak można to uczynić, skoro nie sposób zbliżyć się do niej z zewnątrz?

- Każde drzwi - ciągnął lew - każde drzwi w całej Fantazjanie, choćby najzwyklejsze, do stajni czy do kuchni, ba, nawet drzwi do szafy, mogą w określonej chwili stać się furtą do Świątyni Tysiąca Drzwi. Gdy ta chwila minie, są one znów tym, czym były przedtem. Toteż nikt nie może po raz drugi wejść przez te same drzwi. A żadne z tysiąca drzwi nie prowadzą tam, skąd się przyszło. Nie ma powrotu.

- Ale kiedy już się jest w środku - spytał Bastian - to można gdzieś się wydostać?

- Tak - odparł lew - lecz nie jest to takie proste jak w zwyczajnych budowlach. Bo przez labirynt tysiąca drzwi może cię przeprowadzić tylko prawdziwe pragnienie. Kto go nie ma, ten musi błądzić, aż uprzytomni sobie, czego pragnie.

A to nieraz trwa bardzo długo.

- A jak znaleźć furtę do tej świątyni?

- Trzeba tego pragnąć.

Bastian zastanawiał się długo, po czym powiedział:

- Dziwne, że nie można po prostu zapragnąć tego, co się chce. Skąd właściwie biorą się w nas pragnienia? I co to w ogóle jest pragnienie? Graograman spojrzał na chłopca ze zdziwieniem, nic jednak nie odpowiedział.

W kilka dni później znów odbyli bardzo ważną rozmowę. Bastian pokazał lwu napis na rewersie Klejnotu.

- Cóż to może znaczyć? - spytał. - CZYŃ TO, CZEGO PRAGNIESZ, to przecież znaczy, że wolno mi czynić wszystko, na co mam ochotę, nie sądzisz?

Oblicze Graogramana przybrało nagle przerażająco poważny wyraz, a jego oczy poczęły się żarzyć.

- Nie - powiedział owym głębokim, grzmiącym głosem. - To znaczy, że masz spełniać swoją Prawdziwą Wolę. A nie ma rzeczy trudniejszej.

- Moją Prawdziwą Wolę? - powtórzył Bastian poruszony. - Co to takiego?

- Jest to twoja własna najgłębsza tajemnica, której nie znasz. - Jakże więc mogę ją poznać?

- Podążając drogą pragnień, od jednego do drugiego, aż po ostatnie. Ona doprowadzi cię do twej Prawdziwej Woli.

- Właściwie nie wydaje mi się to takie trudne - stwierdził Bastian. - Ze wszystkich dróg ta jest najbardziej niebezpieczna - powiedział lew. - Dlaczego? - spytał Bastian. - Ja się wcale nie boję. - Nie o to chodzi - zagrzmiał Graograman. - Wymaga ona najwyższej prawdziwości i uwagi, bo na żadnej innej drodze nie jest tak łatwo zagubić się ostatecznie.

- Sądzisz, że to może dlatego, iż nie zawsze ma się dobre pragnienia? - dopytywał się Bastian.

Lew począł walić ogonem o piasek, na którym spoczywał. Położył uszy po sobie i zmarszczył nos, jego oczy zionęły ogniem. Bastian skulił się mimowolnie, gdy Graograman przemówił głosem, od którego znów zadrżała ziemia:

- Co ty tam wiesz o pragnieniach! Co ty tam wiesz o tym, co jest dobre! Bastian przez następne dni dużo rozmyślał o tym wszystkim, co powiedziała mu Kolorowa Śmierć. Lecz pewnych rzeczy nie da się zgłębić rozmyślaniem, trzeba ich doświadczyć. I tak zdarzyło się, że dopiero znacznie później, gdy miał za sobą wiele przeżyć, przypomniał sobie słowa Graogramana i zaczął je rozumieć. W tym czasie w Bastianie znów dokonała się przemiana. Do wszystkich darów, jakie otrzymał od chwili spotkania z Dziecięciem Księżyców, doszła jeszcze odwaga. I jak za każdym razem tak i teraz coś zostało mu za to odebrane, mianowicie wszelka pamięć o jego dawniejszej lękliwości. A ponieważ nie istniało już nic, czego by się lękał, zrazu niepostrzeżenie, potem coraz wyraźniej zaczęło się w nim formować nowe pragnienie. Nie chciał już dłużej być sam. A z Kolorową śmiercią był przecież w pewnym sensie sam. Chciał pokazać swoje zdolności innym, chciał zyskać podziw i sławę.

I pewnej nocy , gdy znów przyglądał się rośnięciu Perelinu, poczuł nagle, że dzieje się to po raz ostatni, że musi pożegnać się ze wspaniałością świetlistego Lasu Nocy. Głos wewnętrzny wzywał go do odejścia. Rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie na rozjarzony przepych barw, po czym zszedł do grobowej jaskini Graogramana i w ciemności usiadł na stopniach. Nie umiałby powiedzieć, na co czekał, lecz wiedział, że tej nocy nie wolno mu było kłaść się spać. Chyba jednak na siedząco zdrzemnął się nieco, bo nagle zerwał się, jak gdyby ktoś zawołał go po imieniu. Drzwi prowadzące do sypialni uchyliły się raptownie. Przez szparę do ciemnej jaskini wpadła długa smuga czerwonawego światła. Bastian wstał. Czy owe drzwi przeobraziły się na tę chwilę w furtę do świątyni Tysiąca Drzwi? Niezdecydowanie podszedł do szpary i próbował przez nią zajrzeć. Nie zdołał dojrzeć niczego. Potem szpara zaczęła powoli na powrót się zamykać. Lada moment umknie, przeminie jedyna okazja! Odwrócił się jeszcze, by popatrzeć na Graogramana, który siedział na swoim cokole nieporuszenie, z martwymi kamiennymi oczyma. Smuga światła z drzwi padała wprost na niego.

- Żegnaj, Graogramanie, i dzięki za wszystko! - powiedział cicho. - Ja wrócę, z całą pewnością wrócę tutaj.

Potem prześliznął się przez szparę w drzwiach, które zaraz zamknęły się za nim.

Bastian nie wiedział, że nie dotrzyma przyrzeczenia. Dopiero dużo, dużo później miał przybyć ktoś w jego imieniu i za niego spełnić obietnicę. Ale to już inna historia i opowiemy ją innym razem.

16. SREBRNE MIASTO AMARGANTH

Ognistopurpurowe światło przesuwało się powolnymi falami po podłodze i ścianach pomieszczenia. Był to sześciokątny pokój, jakby wielka komórka pszczelego plastra. w co drugiej ścianie znajdowały się drzwi, przedzielające je pozostałe trzy ściany były pokryte osobliwymi malowidłami. Przedstawiały one baśniowe krajobrazy i na poły roślinne, na poły zwierzęce stwory. Przez jedne drzwi Bastian wszedł do środka, dwoje innych miał przed sobą po prawej i lewej. Kształtem zupełnie się nie różniły, tylko lewe były czarne, a prawe - białe.

Bastian wybrał białe. W następnym pokoju panowało żółtawe światło. Układ ścian był taki sam. Malowidła ukazywały tutaj najróżniejszy sprzęt, w którym Bastian nie mógł się rozeznać.

Były to narzędzia czy broń? Dwoje drzwi, które wiodły dalej w lewo i w prawo, miało tę samą barwę, było żółte, ale lewe były wysokie i wąskie, prawe natomiast niskie i szerokie. Bastian wszedł w lewe. Pokój, w którym znalazł się teraz, był jak dwa poprzednie sześciokątny, ale oświetlony niebieskawo. Malowidła na ścianach przedstawiały splątane ornamenty albo litery dziwnego alfabetu. Tutaj obydwoje drzwi miało taki sam kształt, ale było z różnego materiału, jedne z drewna, drugie z metalu. Bastian wybrał drewniane.

Nie sposób opisać wszystkich drzwi i pokoi, przez które przeszedł Bastian wędrując po świątyni Tysiąca Drzwi. Bywały furty podobne z wyglądu do wielkich dziurek od klucza i inne, przypominające wejścia do jaskiń, bywały drzwi złote lub pordzewiałe, obite wyściółką lub okute gwoździami, cienkie jak papier lub grube niczym wrota skarbca, jedne wyglądały jak usta olbrzyma, inne trzeba było spuszczać jak zwodzony most, jeszcze inne były podobne do wielkiego ucha albo wykonane z piernika, miały formę zasuwki piecowej albo były rozpinane. Za każdym razem obydwoje drzwi, przez które można było wydostać się z pokoju, miało ze sobą coś wspólnego - kształt, materiał, wielkość, barwę - ale też coś zasadniczo je różniło.

Bastian wiele już razy przechodził z jednego sześciokątnego pomieszczenia do drugiego. Każda decyzja, jaką podejmował, stawiała go stale przed nową decyzją, a ta z kolei pociągała za sobą następną. Ale wszystkie te decyzje w niczym nie zmieniały faktu, że nadal przebywał w Świątyni Tysiąca Drzwi i że nie zanosiło się na to, by miał ją opuścić. Idąc wciąż dalej i dalej począł się zastanawiać, co też mogło być tego przyczyną. Jego pragnienie wystarczyło co prawda, żeby wprowadzić go w labirynt, ale było widać nie dość wyraziste, żeby wskazać mu wyjście. Nim wyruszył w drogę, pragnął znaleźć się w towarzystwie. Ale teraz pojął, że nie wyobraża sobie przez to nic konkretnego. A to ani trochę nie pomagało mu w decydowaniu, czy wybrać drzwi ze szkła, czy z plecionki. Dotychczas zresztą dokonywał wyboru na chybił trafił, bez większego zastanowienia. Właściwie za każdym razem mógłby równie dobrze wejść w inne drzwi. Ale w ten sposób nigdy by się nie wydostał.

Stał właśnie w pomieszczeniu oświetlonym zielonkawo. Trzy z sześciu ścian pokrywały malowidła różnego kształtu chmur. Drzwi po lewej były z białej masy perłowej, po prawej - z czarnego hebanu. I nagle Bastian wiedział, czego pragnął: Atreju!

Drzwi po lewej przypominały mu smoka szczęścia Fuchura, którego łuski połyskiwały jak biała masa perłowa, więc na nie się zdecydował. W następnym pomieszczeniu jedne z dwojga drzwi były uplecione z trawy, drugie wykonane z żelaznej kraty. Bastian wybrał trawiaste, ponieważ pomyślał o Morzu Traw, ojczyźnie Atreju.

Dwoje drzwi w kolejnym pokoju różniło się tym tylko, że jedne były ze skóry, drugie z pilśni, Bastian wszedł oczywiście w te ze skóry. Znów stanął przed dwojgiem drzwi i musiał tu raz jeszcze się zastanowić. Jedne były purpurowe, drugie oliwkowozielone. Atreju był zielonoskóry i nosił płaszcz z sierści purpurowego bawołu. Na oliwkowozielonych drzwiach było wymalowanych białą farbą kilka prostych znaków, takich, jakie na czole i policzkach miał Atreju, gdy przybył do niego stary Kairon. Te same znaki widniały jednak również na purpurowych drzwiach, a o tym, by takie znaki znajdowały się na płaszczu Atreju, Bastian nic nie wiedział. Pewnie więc chodziło tu o drogę, która prowadziła do kogoś innego, nie do Atreju.

Bastian otworzył zatem oliwkowozielone drzwi - i stanął na dworze! Ku swemu zdziwieniu znalazł się jednak nie, powiedzmy, na Morzu Traw, lecz w jasnym wiosennym lesie. Promienie słoneczne przedzierały się przez młode listowie, na mszystym podszyciu igrały migotliwie światła i cienie. Pachniało ziemią i grzybami, ciepłe powietrze było wypełnione ptasim świergotaniem.

Bastian odwrócił się i zobaczył, że dopiero co wyszedł z małej leśnej kapliczki. Na tę chwilę więc jej furta była wyjściem ze świątyni Tysiąca Drzwi. Bastian otworzył ją jeszcze raz, ale zobaczył przed sobą tylko ciasne, szczupłe wnętrze kapliczki. Z dachu pozostało ledwie kilka spróchniałych belek, które sterczały w leśne niebo, a ściany porastał mech. Bastian ruszył w drogę, nie wiedząc zrazu, dokąd idzie. Nie wątpił, że wcześniej czy później natknie się na Atreju. I cieszył się niezmiernie na to spotkanie. Gwizdał na ptaki, które mu odpowiadały, i wyśpiewywał głośno i wesoło, co mu akurat przyszło na pamięć. Po krótkiej wędrówce dojrzał grupę postaci, które obozowały na polanie.

Podchodząc bliżej przekonał się, że to kilku mężczyzn we wspaniałych strojach. Była też z nimi piękna dama. Siedziała na trawie i brzdąkała na lutni. W głębi stało kilka koni zwracając uwagę bogactwem siodeł i uprzęży. Przed mężczyznami, którzy leżeli na trawie i gawędzili, rozpostarty był biały obrus, a na nim stały przeróżne potrawy i napoje. Bastian zbliżył się do grupy, lecz przedtem ukrył pod koszulą amulet Dziecięcej Cesarzowej, miał bowiem ochotę poznać towarzystwo, nie zdradzając od razu swojej tożsamości i nie budząc sensacji. Na widok nadchodzącego chłopca mężczyźni wstali i powitali go uprzejmie, pochylając się w ukłonie. Wzięli go najwidoczniej za wschodniego księcia czy kogoś w tym rodzaju. Także piękna dama z uśmiechem skłoniła przed nim głowę i dalej przebierała palcami po strunach swojego instrumentu. Wśród mężczyzn jeden był szczególnie wysoki i szczególnie wytwornie ubrany. Był jeszcze młody i miał jasne włosy, które opadały mu na ramiona.

- Jestem bohater Hynrek - powiedział - a ta dama to księżniczka Oglamar, córka króla Lunn. Ci panowie to moi przyjaciele Hykrion, Hysbald i Hydorn. A jak wam na imię, młody przyjacielu?

- Nie wolno mi wyjawić mego imienia - jeszcze nie wolno - odparł Bastian.

- Jakieś śluby? - rzuciła księżniczka Oglamar z lekką drwiną. - Taki młody i już śluby? - Przybywacie, panie, zapewne z daleka? - podjął bohater Hynrek.

- Tak, z bardzo daleka - odrzekł Bastian.

- Jesteście księciem? - dopytywała się księżniczka przyglądając mu się z upodobaniem.

- Tego nie zdradzę - powiedział Bastian.

- No cóż, w każdym razie witamy na naszej biesiadzie! - zawołał bohater Hynrek.

- Czy zechcecie, młody panie, wyświadczyć nam zaszczyt, zająć miejsce pośród nas i biesiadować z nami?

Bastian z podziękowaniem przyjął zaproszenie, usiadł i sięgnął po jadło i picie. Z rozmowy prowadzonej przez damę i czterech panów dowiedział się, że nie opodal leżało wielkie i wspaniale srebrne miasto Amarganth. Miał się tam odbyć swego rodzaju turniej. Z bliska i z daleka przybywali najwięksi bohaterowie, najwytrawniejsi łowcy, najwaleczniejsi wojownicy, ale także najróżniejsi awanturnicy i zuchwalcy, aby stanąć do współzawodnictwa. Tylko trzej najodważniejsi i najlepsi, którzy pokonają wszystkich innych, mieli dostąpić zaszczytu uczestnictwa w wielkiej wyprawie poszukiwawczej.

Będzie to prawdopodobnie bardzo długa i pełna przygód ekspedycja mająca na celu odnalezienie pewnej osobistości, która przebywa gdzieś w jednej z niezliczonych krain Fantazjany i nazywana jest tylko Wybawcą. Jego imienia nikt jeszcze nie zna. W każdym razie to jemu fantazjańskie imperium zawdzięcza fakt, że znów, albo nadal, istnieje. Albowiem dawno temu Fantazjanę nawiedziła straszliwa katastrofa, która omal nie zniszczyła jej całkowicie. W ostatniej chwili zapobiegł temu wspaniały Wybawca, przybywając na ratunek i nadając Dziecięcej Cesarzowej imię Dziecięcia Księżyców, znane dzisiaj każdej istocie w Fantazjanie. Od tego czasu jednak błąka się on nie rozpoznany po jakiejś krainie i zadaniem wyprawy będzie odszukać go, a potem towarzyszyć mu w charakterze niejako straży przybocznej, aby nic mu się nie przytrafiło. Do udziału w ekspedycji przewidziano tylko najsprawniejszych i najodważniejszych mężczyzn, bo może się zdarzyć, że uczestnicy będą musieli stawić czoło niewyobrażalnym niebezpieczeństwom. Turniej, będący eliminacją przed ową wyprawą, został co prawda urządzony przez srebrnego starca Querquobada - w mieście Amarganth rządził zawsze najstarszy mężczyzna lub najstarsza kobieta, a Querquobad miał sto siedem lat - ale nie on dokona wyboru spomiędzy współzawodników, tylko młody dzikus imieniem Atreju, chłopak z ludu zielonoskórych, który przebywa w gościnie u Querquobada. Ten Atreju ma też później stanąć na czele ekspedycji. On jeden bowiem może rozpoznać Wybawcę, gdyż widział go raz w czarodziejskim lustrze.

Bastian milczał i tylko słuchał. Nie przyszło mu to łatwo, bo bardzo prędko pojął, że tym Wybawcą był on sam. A gdy potem padło nawet imię Atreju, serce podskoczyło mu radośnie i musiał zadać sobie wiele trudu, żeby się nie zdradzić. Ale był zdecydowany zachować na razie incognito. Zresztą bohaterowi Hynrekowi w całej sprawie chodziło nie tyle o wyprawę poszukiwawczą i jej cele, ile o pozyskanie serca księżniczki Oglamar. Bastian natychmiast zauważył, że bohater Hynrek był po uszy - zakochany w młodej damie. Od czasu do czasu wzdychał w momentach, które nie dawały żadnego powodu do westchnień, i raz po raz spoglądał na ubóstwianą smutnymi oczyma. A ona udawała, że niczego nie dostrzega. Jak się bowiem okazało, przy jakiejś sposobności złożyła ślubowanie, że weźmie sobie za męża tylko największego ze wszystkich bohaterów, tego, który zdoła pokonać wszystkich innych. Nie chciała się zadowolić kimś niższego rzędu. Było to problemem dla bohatera Hynreka, bo jak miał jej dowieść, że jest największy? Ostatecznie nie mógł po prostu zabić kogoś, kto mu nic nie zrobił. A wojen dawno już nie było. Chętnie walczyłby z potworami i demonami, gdyby to od niego zależało, przynosiłby jej co rano zakrwawiony smoczy ogon na śniadaniowy stół, ale jak kraj długi i szeroki nie było tu potworów i smoków. Gdy zjawił się wysłannik srebrnego starca Querquobada, aby zaprosić go na turniej, bohater Hynrek oczywiście natychmiast przyjął zaproszenie. A księżniczka Oglamar nalegała, by pojechać razem z nim, bo chciała przekonać się na własne oczy, co on potrafi.

- Opowieściom bohaterów - powiedziała uśmiechając się do Bastiana - jak wiadomo, nie można dowierzać. Wszyscy oni mają skłonność do upiększania.

- Z upiększaniem czy bez - wtrącił bohater Hynrek - ja tam jestem sto razy więcej wart od legendarnego Wybawcy.

- Niby skąd to wiecie, panie? - spytał Bastian.

- Cóż - rzekł bohater Hynrek - gdyby chłopak miał choć połowę tej krzepy co ja, to nie potrzebowałby straży przybocznej, która ma go osłaniać i pielęgnować jak oseska. Mnie tam ten Wybawca wydaje się dość żałosną kreaturą.

- Jak możecie, panie, coś takiego mówić! - zawołała Oglamar z oburzeniem. W końcu to on uchronił Fantazjanę przed zagładą! - A choćby nawet! - odparł lekceważąco bohater Hynrek. - Pewnie to nie wymagało żadnego bohaterstwa.

Bastian postanowił dać mu przy stosownej okazji małą nauczkę. Trzej pozostali panowie dopiero w drodze natknęli się przypadkiem na tę parę i przyłączyli się do niej. Hykrion, który nosił sumiasty czarny wąs, twierdził, że jest najsilniejszym i najtęższym rębaczem Fantazjany. Hysbald, który był rudowłosy i w porównaniu z innymi wydawał się wątły , utrzymywał, że nikt nie operuje białą bronią zwinniej i śmiglej niż on. A Hydorn wreszcie był przekonany, że nikt nie dorówna mu w walce zaciętością i wytrwałością. Jego wygląd potwierdzał to mniemanie, bo był to mężczyzna długi i chudy, zdawało się, że składa się tylko ze ścięgien i kości.

Gdy posiłek dobiegł końca, zwinięto obozowisko. Naczynia, obrus i zapasy jedzenia zapakowano w torby u siodła jucznego zwierzęcia. Księżniczka Oglamar dosiadła swego białego stępaka i po prostu puściła się kłusem, nie oglądając się na innych. Bohater Hynrek skoczył na czarnego jak węgiel ogiera i pogalopował za nią. Trzej pozostali panowie zaproponowali Bastianowi, żeby usadowił się na grzbiecie jucznego zwierzęcia między torbami zapasów. Bastian usłuchał, panowie również dosiedli swoich rumaków we wspanialej uprzęży i cala kawalkada z Bastianem na końcu pokłusowała przez las. Zwierzę juczne, starszawa mulica, pozostawało coraz bardziej w tyle i Bastian próbował ją poganiać. Ale zamiast przyśpieszyć kroku mulica zatrzymała się, odwróciła łeb i powiedziała:

- Niepotrzebnie poganiasz mnie, panie. Ja umyślnie zostałam w tyle. - Dlaczego? - spytał Bastian.

- Wiem, kim jesteś, panie.

- Skąd możesz wiedzieć?

- Kiedy jest się osłem tylko w połowie, jak ja, nie zaś całkiem, to czuje się takie rzeczy. Nawet konie coś zmiarkowały. Nie musisz mi nic mówić, panie. Byłabym rada mogąc opowiadać moim dzieciom i wnukom, że niosłam Wybawcę na swoim grzbiecie i pierwsza go powitałam. Niestety takie jak ja nie mają dzieci.

- Jak się nazywasz? - spytał Bastian.

- Jicha, panie.

- Posłuchaj, Jicha, nie psuj mi zabawy i to, co wiesz, zachowaj na razie przy sobie. Zrobisz to?

- Chętnie, panie.

I mulica ruszyła kłusem, aby dopędzić tamtych.

Grupa jeźdźców czekała na skraju lasu. Wszyscy z podziwem spoglądali w dół na miasto Amarganth, które lśniło przed nimi w blasku słońca. Skraj lasu znajdował się na wzniesieniu, roztaczał się stąd rozległy widok na duże, niemal fioletowe jezioro, otoczone ze wszystkich stron podobnie zalesionymi wzgórzami. A pośrodku tego jeziora leżało srebrne miasto Amarganth. Wszystkie domy wznosiły się na statkach, duże pałace na szerokich krypach, mniejsze na barkach i łodziach. A każdy dom i każdy statek był ze srebra, z delikatnie cyzelowanego i kunsztownie zdobionego srebra. Okna i drzwi małych i wielkich pałaców, wieżyczki i balkony zostały wykonane ze srebra tak cudownego rodzaju, że podobnego nie znalazłoby się w całej Fantazjanie. Wszędzie na jeziorze widać było lodzie i barki, które przewoziły gości z brzegów do miasta. Więc także bohater Hynrek ze swoim orszakiem pospieszył na brzeg, gdzie czekał srebrny prom ze wspaniale wygiętym dziobem. Pomieściło się na nim cale towarzystwo wraz z końmi i mulicą.

W trakcie przeprawy Bastian dowiedział się od przewoźnika - który zresztą nosił ubranie ze srebrnej tkaniny - że fioletowe wody jeziora były tak słone i gorzkie, iż ich rozkładowemu działaniu nic nie mogło się dłużej oprzeć - nic prócz srebra. Jezioro nazywano Murhu lub Jeziorem Łez. W dawno minionych czasach przewieziono miasto Amarganth na środek jeziora, aby uczynić je bezpiecznym od napaści, bo każdy, kto usiłował dotrzeć doń na drewnianych statkach czy żelaznych łodziach, tonął i ginął, gdyż woda w krótkim czasie rozpuszczała statek i ciała załogi. Ale obecnie inny powód przemawiał za tym, żeby pozostawić Amarganth na wodzie. Mieszkańcy bowiem lubili co jakiś czas przegrupowywać swoje domy zestawiając na nowo ulice i place. Jeśli na przykład dwie rodziny zamieszkałe na przeciwległych krańcach miasta zaprzyjaźniły się bądź spowinowaciły, ponieważ młodzi się pożenili, to opuszczały dotychczasowe miejsce postoju i zakotwiczały swoje statki po prostu obok siebie stając się sąsiadami.

Srebro Amarganthu było, nawiasem mówiąc, niezwykłe i tak samo niepowtarzalne jak nieporównane piękno jego obróbki. Bastian chętnie usłyszałby na ten temat jeszcze coś więcej, ale prom dopłynął do miasta i trzeba było wysiąść ze wszystkimi. Najpierw udali się na poszukiwanie zajazdu, aby znaleźć schronienie dla siebie i dla zwierząt. Nie było to takie łatwe, bo Amarganth został dosłownie zawojowany przez przyjezdnych, którzy z bliska i z daleka przybyli na turniej. Ale w końcu jednak znaleźli jeszcze miejsce w jakiejś gospodzie. Prowadząc mulicę do stajni Bastian szepnął jej na ucho: - Nie zapomnij, co obiecałaś, Jicha. Do rychłego zobaczenia. Jicha tylko kiwnęła łbem.

Następnie Bastian oznajmił swym towarzyszom podróży, że nie chce być im dłużej ciężarem i chętnie obejrzy miasto na własną rękę. Podziękował za okazaną mu łaskawość i pożegnał się. W rzeczywistości palił się naturalnie do tego, by odszukać Atreju.

Duże i małe statki były połączone ze sobą kładkami. Zdarzały się wśród nich wąskie i lekkie, tak że na raz mogła po nich przejść tylko jedna osoba, a także szerokie i okazałe jak ulice, na których kłębił się tłum. Bywały też wygięte mosty pokryte dachami, a po kanałach między pałacowymi statkami pływały to tu, to tam setki srebrnych czółen. Lecz gdziekolwiek człowiek się ruszył czy stanął, zawsze czuł pod stopami lekkie kołysanie, które przypominało, że całe miasto unosi się na wodzie. Ciżba przybyszów, od których nadmiaru miasto zdawało się wręcz kipieć, była tak barwna i wielokształtna, że jej opis wypełniłby osobną książkę. Amargantczyków odróżniało się bez trudu, bo wszyscy oni nosili stroje ze srebrnej tkaniny, niemal równie piękne jak płaszcz Bastiana. Włosy też mieli srebrne, byli wysocy i dorodni, o oczach fioletowych jak Murhu, Jezioro Łez. Większość przybyszów nie dorównywała im urodą. Spotykało się niesamowicie umięśnionych olbrzymów, których głowy wyrastające spomiędzy potężnych ramion wydawały się nie większe od jabłka. Tu i ówdzie pojawiali się nocni obwiesie o ponurym i zuchwałym wyglądzie, typy chodzące samopas, po których widać było, że lepiej z nimi nie zaczynać. Trafiali się wietrznicy o zmyślnych oczach i zwinnych rękach oraz dzikie zabijaki, które stąpały napuszenie, tchnąc dymem z ust i z nozdrzy. Szarlatani wirowali w koło jak żywe frygi, duchy leśne truchtały na sękatych nogach, z grubą maczugą na ramieniu. Raz Bastian dostrzegł nawet skałojada, któremu zęby sterczały z ust jak stalowe dłuta. Srebrna kładka uginała się pod jego ciężarem, gdy kroczył swoją drogą. Ale nim Bastian zdążył go zapytać, czy przypadkiem nie nazywa się Pjernrachtsark, skałojad zniknął w tłumie.

W końcu Bastian dotarł do centrum miasta. To tutaj toczyły się walki turniejowe. Były już w pełnym toku. Na wielkim, okrągłym placu, przypominającym olbrzymią arenę cyrkową, setki współzawodników mierzyły swe siły i pokazywały, co potrafią. Wokół rozległego kręgu tłoczyła się rzesza widzów, którzy okrzykami zagrzewali zawodników, także okna i balkony okolicznych nawodnych pałaców były przepełnione widzami, a niektórym udało się zgoła wspiąć na ozdobione srebrnym filigranem dachy.

Ale Bastiana na razie nie za bardzo interesowało widowisko, jakiego dostarczali walczący. Chciał znaleźć Atreju, który na pewno z jakiegoś miejsca przypatrywał się igrzyskom. A potem zauważył, że tłum raz po raz spoglądał w napięciu ku jednemu z pałaców - przede wszystkim wówczas, gdy któremuś z zawodników wyszła widać szczególnie udana sztuczka. Bastian jednak musiał najpierw przepchać się przez jeden z wygiętych mostów, a potem wdrapać na słup latarni, aby rzucić okiem na ów pałac. Na szerokim balkonie ustawiono tam dwa wysokie krzesła ze srebra. Na jednym siedział bardzo stary mężczyzna, którego srebrne włosy i srebrna broda opadały do pasa.

Musiał to być Querquobad, srebrny starzec. Obok niego siedział chłopak mniej więcej w wieku Bastiana. Był w długich spodniach z miękkiej skóry i miał obnażony tors, tak że można było dojrzeć jego oliwkowozieloną skórę. Wyraz wąskiej twarzy był poważny, ba, niemal surowy. Długie, niebieskawoczarne włosy miał związane w tyle głowy skórzanymi sznurkami w czub. Z ramion spływał mu purpurowy płaszcz. Patrzył na arenę spokojnie, a zarazem z osobliwym natężeniem.

Zdawało się, że nic nie uchodzi jego ciemnym oczom. Atreju ! W tym momencie w otwartych drzwiach balkonu za plecami Atreju ukazało się jeszcze inne, bardzo duże oblicze, podobne do lwa, tyle że zamiast sierści miało białe łuski jakby z perłowej masy, a u pyska zwisające długie, białe wąsy. Kuliste oczy były czerwone jak rubin i roziskrzone, a gdy łeb uniósł się wysoko ponad Atreju, okazało się, że był osadzony na długiej, giętkiej, również pokrytej perłowymi łuskami szyi, z której opadała grzywa niczym biały ogień. Był to Fuchur, smok szczęścia. Powiedział chyba coś Atreju na ucho, bo ten skinął głową. Bastian zsunął się ze słupa latarni. Dość już zobaczył. Jego uwaga zwróciła się teraz ku walczącym.

W gruncie rzeczy na arenie odbywały się nie tyle prawdziwe walki, ile raczej swego rodzaju cyrkowe pokazy na dużą skalę. Wprawdzie akurat w tej chwili toczyła się walka zapaśnicza między dwoma olbrzymami, których ciała splotły się w jeden ogromny węzeł przewalający się to tu, to tam, wprawdzie tu i ówdzie pary tego samego lub całkiem różnego rodzaju demonstrowały swój kunszt w szermierce bądź operowaniu maczugą czy włócznią, ale oczywiście jeden drugiemu nie dobierał się do skóry na serio. Reguły gry wymagały nawet, żeby pokazać, jak uczciwie i po rycersku się walczy, z jakim opanowaniem. Zawodnik, który powodowany złością lub ambicją zraniłby poważnie przeciwnika, zostałby natychmiast zdyskwalifikowany. Większość wykazywała swoją biegłość w strzelaniu z łuku albo popisywała się siłą dźwigając olbrzymie ciężary, inni demonstrowali swe talenty wykonując akrobatyczne sztuki czy dając rozliczne dowody odwagi. Jak różni byli konkurenci, tak różnorodne było to, co pokazywali.

Raz po raz kilku pokonanych musiało opuszczać plac boju, na którym pozostawało coraz mniej zawodników. Potem Bastian zobaczył, że na arenę wkroczyli Hykrion Silny, Hysbald Zwinny i Hydorn Wytrwały. Bohatera Hynreka i jego ukochanej, księżniczki Oglamar, nie było z nimi. W tym momencie na placu znajdowało się jeszcze około setki współzawodników. Ponieważ był to już najprzedniejszy wybór, udowodnienie swej wyższości nad przeciwnikami nie przyszło Hykrionowi, Hysbaldowi i Hydornowi tak łatwo, jak zapewne sądzili. Upłynęło całe popołudnie, zanim Hykrion okazał się najmocniejszy wśród silnych, Hysbald - najśmiglejszy wśród zwinnych, a Hydorn - najwytrwalszy wśród zaciętych.

Publiczność wiwatowała i oklaskiwała ich entuzjastycznie, a oni całą trójką skłonili się w stronę balkonu, na którym siedzieli srebrny starzec Querquobad i Atreju. Atreju powstał już, żeby coś powiedzieć, gdy nagle na arenie pojawił się nowy współzawodnik. Był to Hynrek. Zaległa napięta cisza i Atreju usiadł z powrotem. Ponieważ miało mu towarzyszyć tylko trzech mężczyzn, tam w dole było teraz o jednego za dużo. Jeden z nich będzie musiał odpaść.

- Moi panowie - przemówił Hynrek donośnym głosem, tak że każdy mógł go usłyszeć - nie przypuszczam, aby ten mały pokaz waszych umiejętności, jaki macie już za sobą, nadszarpnął wasze siły. Wszelako byłoby to niegodne mnie, gdybym w tych okolicznościach wyzwał was kolejno na pojedynek. Jako że do tej pory wśród tych wszystkich zawodników nie dostrzegłem odpowiedniego dla siebie rywala, nie wziąłem udziału w walkach i dlatego jestem jeszcze wypoczęty. Jeśli któryś z was miałby czuć się nazbyt zmęczony, to niech wycofa się dobrowolnie. Jeśli nie, to gotów jestem walczyć z wami trzema równocześnie. Macie coś przeciwko temu?

- Nie - odpowiedzieli wszyscy trzej jak jeden mąż.

A potem rozgorzał bój, aż sypały się iskry. uderzenia Hykriona nie straciły ani trochę swej siły, ale bohater Hynrek był silniejszy. Hysbald nacierał na niego ze wszystkich stron jak błyskawica, ale bohater Hynrek był szybszy. Hydorn próbował go zmęczyć, ale bohater Hynrek był wytrzymalszy. Cała potyczka trwała ledwie dziesięć minut, wszyscy trzej panowie zostali rozbrojeni i przyklękli przed bohaterem Hynrekiem. On rozglądał się dumnie i najwidoczniej szukał pełnego podziwu spojrzenia swojej damy, która pewnie stała gdzieś w tłumie.

Owacje widzów huczały ponad placem jak orkan. Prawdopodobnie można je było usłyszeć jeszcze na najdalszych brzegach Jeziora Łez Murhu. Gdy zrobiło się cicho, podniósł się srebrny starzec Querquobad i zapytał głośno:

- Czy jest ktoś jeszcze, kto odważy się wystąpić przeciwko bohaterowi Hynrekowi?

I w ogólnym milczeniu usłyszano chłopięcy głos:

- Tak, ja!

Był to Bastian.

Wszystkie twarze obróciły się ku niemu. Tłum rozstąpił się i chłopiec wyszedł na arenę. Rozległy się okrzyki zdumienia i troski: - Patrzcie, jaki jest piękny! - Szkoda go! - Nie dopuśćcie do tego! - Kim jesteś? - spytał srebrny starzec Querquobad.

- Moje imię - odparł Bastian - podam dopiero potem.

Widział, że oczy Atreju zwęziły się i spoglądały na niego badawczo, ale jeszcze z całkowitą niepewnością.

- Młody przyjacielu - powiedział bohater Hynrek - jedliśmy i piliśmy razem. Czemu chcesz teraz, żebym cię upokorzył? Proszę cię, cofnij swoje słowo i odejdź.

- Nie - odrzekł Bastian. - Podtrzymuję, co powiedziałem. Bohater Hynrek wahał się chwilę. Potem zaproponował:

- Byłoby to z mojej strony niewłaściwe, gdybym zmierzył się z tobą w pojedynku. Zobaczymy najpierw, kto z nas wyżej potrafi wystrzelić strzałę. - Zgoda! - powiedział Bastian.

Dla każdego z nich przyniesiono mocny łuk i strzałę. Hynrek napiął cięciwę i wystrzelił strzałę w niebo, wyżej, niż można było sięgnąć okiem. Niemal w tym samym momencie Bastian napiął swój łuk i posłał swoją strzałę w ślad za strzałą Hynreka.

Po niedługiej chwili obie strzały wróciły spadając na ziemię pomiędzy dwoma strzelcami. I oto okazało się, że strzała Bastiana, z czerwonym upierzeniem, musiała widać trafić strzałę bohatera Hynreka, z niebieskim upierzeniem, w najwyższym punkcie z takim impetem, iż ją od tyłu rozłupała. Bohater Hynrek wpatrywał się w złączone strzały. Zbladł lekko, tylko na policzkach pojawił się rumieniec.

- Może to być tylko przypadek - mruknął. - Zobaczymy, kto zręczniej poczyna sobie szpadą.

Zażądał dwóch szpad i dwóch talii kart. Dostarczono mu jedno i drugie. Starannie potasował obie talie, po czym jedną z nich rzucił wysoko w powietrze, błyskawicznie dobył szpady i żgnął. Gdy pozostałe karty spadły na ziemię, zobaczono, że trafił asa kierowego, i to w sam środek jedynego serca, jakie było wymalowane na karcie. Znów rozglądał się wokoło szukając swojej damy i pokazując szpadę z przebitą kartą. Teraz Bastian rzucił w górę drugą talię i śmignął szpadą w powietrzu. Ani jedna karta nie spadła na ziemię. Wszystkie trzydzieści dwie nadział na klingę, przebijając je przez sam środek, w dodatku jeszcze we właściwej kolejności - chociaż bohater Hynrek tak dobrze potasował talię.

Bohater Hynrek patrzył na to, co się stało. Nic już nie powiedział, tylko wargi lekko mu drżały.

- Ale siłą mnie nie przewyższasz - wykrztusił wreszcie nieco ochryple. Sięgnął po najcięższy ze wszystkich ciężarów, jakie leżały jeszcze na placu, i powoli uniósł go w górę. Lecz zanim zdążył go odstawić, Bastian chwycił rywala i uniósł razem z ciężarem. Bohater Hynrek zrobił tak skonsternowaną minę, że kilku widzów nie zdołało powstrzymać się od śmiechu.

- Dotychczas - powiedział Bastian - wyście, panie, decydowali, w czym się zmierzymy. Czy zgodzicie się, że teraz ja coś zaproponuję? Bohater Hynrek skinął głową bez słowa.

- Będzie to próba odwagi - ciągnął Bastian.

Bohater Hynrek raz jeszcze wziął się w garść.

- Nie ma rzeczy, przed którą cofnęłaby się moja odwaga! - Wobec tego - odparł Bastian - proponuję, żebyśmy popłynęli na wyścigi przez Jezioro Łez. Kto pierwszy dotrze do brzegu, ten wygra. Na całym placu zapanowała cisza jak makiem zasiał.

Bohater Hynrek na przemian czerwieniał i bladł.

- To nie jest próba odwagi - parsknął - to szaleństwo. - Ja - odpowiedział Bastian - jestem gotów na to. Więc chodźcie, panie!

Bohater Hynrek stracił panowanie nad sobą.

- Nie! - krzyknął i tupnął nogą. - Wiecie, panie, równie dobrze jak ja, że wody Murhu rozpuszczają wszystko. To by znaczyło iść na pewną śmierć.

- Ja się nie boję - stwierdził spokojnie Bastian. - Przewędrowałem Pustynię Barw, jadłem i piłem ogień Kolorowej śmierci, kąpałem się w nim. Nie czuję żadnego lęku przed tymi wodami.

- Kłamiecie! - ryknął bohater Hynrek purpurowy z gniewu. - Nikt w Fantazjanie nie może przeżyć Kolorowej Śmierci, wie o tym każde dziecko!

- Bohaterze Hynrek - powiedział wolno Bastian - zamiast zarzucać mi kłamstwo powinniście raczej przyznać, że po prostu się boicie. Tego dla bohatera Hynreka było za wiele. Nieprzytomny z wściekłości wyszarpnął wielki miecz z pochwy i natarł na Bastiana. Ten cofnął się i chciał wypowiedzieć słowo ostrzeżenia, ale bohater Hynrek już do tego nie dopuścił. Zaatakował przeciwnika nie na żarty. W tej samej chwili miecz Sikanda wysunął się niczym piorun z pordzewiałej pochwy, znalazł się w dłoni Bastiana i rozpoczął swój taniec.

To, co się teraz działo, było tak niebywałe, że nikt z widzów nie zapomniał tego do końca życia. Na szczęście Bastian nie mógł wypuścić rękojeści miecza z dłoni i musiał podążać za każdym ruchem wykonywanym przez Sikandę. Najpierw miecz pociął, kawałek po kawałku, wspaniały strój bohatera Hynreka. strzępy frunęły na wszystkie strony, lecz jego skóra nie została nawet draśnięta. Bohater Hynrek bronił się rozpaczliwie i wymachiwał swym orężem jak opętany, ale błyskawice Sikandy rozbłyskiwały wokół niego niczym ognisty wir i oślepiały go, tak że żaden z jego ciosów nie doszedł do celu.

Gdy w końcu został w samej bieliźnie i nadal nie przestawał nacierać na Bastiana, Sikanda pokroił jego miecz dosłownie na małe plasterki, i to z taką prędkością, że klinga Hynreka jeszcze przez moment unosiła się w powietrzu jako całość, zanim brzęcząc jak lawina monet spadła na ziemię. Bohater Hynrek wlepił szeroko rozwarte oczy w bezużyteczną rękojeść, która pozostała mu w dłoni.

Rzucił ją i pochylił głowę. Sikanda pomknął z powrotem do swej pordzewiałej pochwy i Bastian mógł wypuścić go z ręki. Z tłumu widzów wzniósł się tysiącgłosowy okrzyk zachwytu i podziwu. Publiczność wpadła na plac, pochwyciła Bastiana, uniosła wysoko i triumfalnie obnosiła w koło.

Owacjom nie było końca. Bastian rozglądał się z wysoka za bohaterem Hynrekiem. Chciał rzucić mu pojednawcze słowo, bo właściwie było mu żal biedaka, nie miał zamiaru aż tak go pognębić. Ale bohatera Hynreka nigdzie już nie było widać. Potem nagle zrobiło się cicho. Tłum cofnął się ustępując miejsca. Stał tam Atreju i uśmiechając się patrzył z zadartą głową na Bastiana. Bastian też się uśmiechał. Pozwolono mu zejść z ramion entuzjastów i oto obaj chłopcy stanęli naprzeciw siebie. Długo przyglądali się sobie w milczeniu. Wreszcie przemówił Atreju:

- Gdybym jeszcze potrzebował towarzysza, aby wyruszyć na poszukiwanie wybawcy Fantazjany, to poprzestałbym na tym jednym, bo on liczy się bardziej niż setka innych razem wziętych. Ale nie potrzebuję już żadnego towarzysza, bo wyprawa poszukiwawcza nie dojdzie do skutku. Rozległ się pomruk zdumienia i rozczarowania.

- Wybawcy Fantazjany nie trzeba naszej obrony - ciągnął Atreju podniesionym głosem - bo on sam potrafi obronić się lepiej, niż my zdołalibyśmy to zrobić wszyscy pospołu. I nie musimy już go szukać, bo on nas znalazł. Nie od razu go poznałem, ponieważ wtedy, gdy zobaczyłem go w Bramie Czarodziejskiego Lustra w Południowej Wyroczni, wyglądał inaczej niż teraz - zupełnie inaczej. Ale nie zapomniałem spojrzenia jego oczu. Jest ono tym samym, które teraz spoczywa na mnie. Nie mogę się mylić.

Bastian z uśmiechem potrząsnął głową i powiedział:

- Nie mylisz się, Atreju. To ty sprowadziłeś mnie do Dziecięcej Cesarzowej, abym nadal jej nowe imię. I ja dziękuję ci za to. Pełen szacunku szept przebiegł jak poryw wiatru przez ciżbę widzów. - Obiecałeś - odparł Atreju - że podasz nam swoje imię, którego prócz Złotookiej Władczyni Pragnień nie zna jeszcze nikt w Fantazjanie. Uczynisz to teraz?

- Nazywam się Bastian Baltazar Buks.

Widzowie nie mogli już powstrzymywać się dłużej. Ich radość wybuchnęła tysiącami wiwatów. W uniesieniu wielu zaczęło tańczyć, aż rozkołysały się kładki i mosty, ba, cały plac.

Atreju śmiejąc się wyciągnął rękę do Bastiana i Bastian ją uścisnął, po czym z dłonią w dłoni poszli do pałacu, gdzie u wejścia na stopniach czekali na nich srebrny starzec Querquobad i Fuchur, smok szczęścia. Tego wieczora miasto Amarganth obchodziło najpiękniejsze święto w swoich dziejach. Wszystko, co miało nogi, krótkie czy długie, krzywe czy proste, tańczyło, a wszystko, co miało głos, piękny czy brzydki, niski czy wysoki, śmiało się i śpiewało.

Gdy zapadła ciemność, amargantczycy zapalili tysiące kolorowych świateł na swoich srebrnych statkach i pałacach. A o północy puszczono fajerwerki, jakich nawet w Fantazjanie nigdy jeszcze nie widziano. Bastian i Atreju, mając po bokach z lewej Fuchura, z prawej srebrnego starca Querquobada, stali na balkonie i przyglądali się, jak ogniste snopy na niebie i tysiące świateł srebrnego miasta odbijają się w ciemnych wodach Jeziora Łez Murhu.

17. SMOK DLA BOHATERA HYNREKA

Ponieważ noc była już późna, Querquobad, srebrny starzec, zapadł w sen na swoim krześle. Wskutek tego ominęła go największa i najpiękniejsza rzecz, jakiej mógłby zaznać w swym stusiedmioletnim życiu. Podobnie było z wieloma innymi w Amarganth, tubylcami i przybyszami, którzy znużeni świętowaniem udali się na spoczynek. Tylko nieliczni jeszcze czuwali i tylko do ich uszu dotarło coś przewyższającego pięknością wszystko, co kiedykolwiek słyszeli i mieli jeszcze usłyszeć.

Fuchur, biały smok szczęścia, śpiewał.

Wysoko na nocnym niebie zataczał kręgi ponad srebrnym miastem i Jeziorem Łez, a jego spiżowy głos niósł się daleko. Była to pieśń bez słów, wspaniała i prosta melodia czystego szczęścia. A kto ją słyszał, temu serce otwierało się szeroko.

Tak było też z Bastianem i Atreju, którzy siedzieli obok siebie na szerokim balkonie pałacu Querquobada. Obaj po raz pierwszy słyszeli śpiew smoka szczęścia. Bezwiednie wzięli się za ręce i przysłuchiwali się w milczącym zachwyceniu. Każdy wiedział, że drugi odczuwa to samo, co on: szczęście ze znalezienia przyjaciela. I strzegli się, by nie zmącić go mówieniem. Wielka godzina minęła, śpiew Fuchura cichł z wolna, aż wreszcie zamilkł.

Gdy zrobiło się zupełnie cicho, Querquobad obudził się, wstał i usprawiedliwiając się powiedział:

- Srebrni starcy jak ja potrzebują snu. Z wami, młodymi, jest inaczej. Nie weźcie mi tego za złe, ale muszę się teraz położyć. Życzyli mu dobrej nocy i Querquobad odszedł.

Obaj przyjaciele znów siedzieli długi czas w milczeniu i spoglądali na nocne niebo, gdzie smok szczęścia powolnymi, spokojnymi falowymi ruchami nadal zataczał swoje kręgi. Co jakiś czas przesuwał się niby biały obłok przed tarczą księżyca w pełni.

- Czy Fuchur nie chodzi spać? - spytał w końcu Bastian. - On już śpi - odparł cicho Atreju.

- W locie?

- Tak. Nie lubi przebywać w domach, nawet jeśli są tak wielkie jak pałac Querquobada. Czuje się uwięziony i skrępowany, stara się poruszać jak najostrożniej, żeby niczego nie zrzucić albo nie przewrócić. Jest po prostu za duży. Dlatego sypia przeważnie wysoko w powietrzu. - Myślisz, że pozwoli mi przejechać się na sobie?

- Na pewno - stwierdził Atreju. - Jednakże nie jest to takie proste. Trzeba się najpierw przyzwyczaić.

- Jeździłem na Graogramanie - podsunął Bastian.

Atreju skinął głową i popatrzył na niego z podziwem.

- Powiedziałeś o tym bohaterowi Hynrekowi przy próbie odwagi. Jak ujarzmiłeś Kolorową Śmierć?

- Mam AURYN - powiedział Bastian.

- O! - zawołał Atreju. Wyglądał na bardzo zaskoczonego, ale nie powiedział nic więcej.

Bastian wydobył znak Dziecięcej Cesarzowej spod koszuli i pokazał Atreju. Ten oglądał go chwilę, po czym wymamrotał:

- Więc teraz ty nosisz Blask.

Jego mina wydała się Bastianowi z lekka niechętna, toteż powiedział gorliwie:

- Chcesz go sobie zawiesić jeszcze raz?

Sięgnął do szyi, żeby zdjąć łańcuch.

- Nie!

Głos Atreju zabrzmiał niemal ostro i Bastian znieruchomiał speszony. Atreju uśmiechnął się przepraszająco i powtórzył łagodnie: - Nie, Bastianie, nosiłem go dostatecznie długo.

- Jak chcesz - odrzekł Bastian. Potem odwrócił Znak. - Popatrz! Widziałeś ten napis?

- Widzieć widziałem - powiedział Atreju - ale nie wiem, co tam jest napisane.

- Jak to nie wiesz?

- My, zielonoskórzy, umiemy czytać ślady, ale nie litery. Tym razem to Bastian zawołał: "O! " - Co mówi ten napis? - dopytywał się Atreju.

- CZYŃ TO, CZEGO PRAGNIESZ - odczytał Bastian.

Atreju nie odrywał oczu od Znaku.

- Więc to tak? - mruknął. Jego twarz nie zdradzała żadnego wzruszenia i Bastian nie mógł odgadnąć, co myśli przyjaciel. Dlatego spytał: - Czy gdybyś o tym wiedział, coś ułożyłoby ci się inaczej? - Nie - odparł Atreju. - Czyniłem to, czego pragnąłem. - To prawda - stwierdził Bastian i kiwnął głową.

Znów obaj milczeli chwilę.

- Muszę cię jeszcze o coś spytać, Atreju - podjął wreszcie na nowo rozmowę Bastian. - Powiedziałeś, że gdy zobaczyłeś mnie w Bramie Czarodziejskiego Lustra, wyglądałem inaczej.

- Tak, zupełnie inaczej. .

- To znaczy jak?

- Byłeś bardzo gruby i blady i miałeś na sobie zupełnie inne ubranie. - Gruby i blady? - zapytał Bastian i uśmiechnął się z niedowierzaniem. - Jesteś naprawdę pewien, że to byłem ja?

- A to nie byłeś ty?

Bastian zastanowił się.

- Wiem, że mnie widziałeś. Ale ja zawsze byłem taki jak teraz. - Naprawdę?

- Powinienem chyba pamiętać! - zawołał Bastian.

- Tak - powiedział Atreju patrząc na niego z namysłem - powinieneś. - Może to było krzywe lustro?

Atreju potrząsnął głową.

- Nie sądzę.

- Jak więc wytłumaczysz to, żeś mnie tak zobaczył?

- Nie wiem - przyznał Atreju. - Wiem tylko, że się nie pomyliłem. Potem znowu długi czas milczeli i na koniec poszli spać. Leżąc w łóżku, którego wezgłowie i ścianka w nogach były oczywiście z najdelikatniejszego srebrnego filigranu, Bastian nie przestawał myśleć o rozmowie z Atreju. Wydawało mu się jakoś tak, że jego zwycięstwo nad bohaterem Hynrekiem, a nawet pobyt u Graogramana sprawiały na Atreju mniejsze wrażenie, odkąd wiedział, iż Bastian nosił Blask. Może doszedł on do przekonania, że w tych okolicznościach nie było to nic nadzwyczajnego. A Bastian chciał zdobyć nieograniczone poważanie przyjaciela.

Rozmyślał długo. Musiało być coś, czego nikt w Fantazjanie nie umiał, choćby z pomocą Znaku. Coś, co potrafił tylko on, Bastian. I wreszcie przypomniało mu się: wymyślanie historyjek! Stale przecież mówiło się, że nikt w Fantazjanie nie może stworzyć czegoś nowego. Nawet głos Uyulali wspomniał o tym. A właśnie to było jego mocną stroną!

Atreju przekona się, że on, Bastian, jest wielkim poetą! Zapragnął, żeby jak najrychlej nadarzyła się okazja udowodnienia tego przyjacielowi. Może już nazajutrz. Mógłby na przykład odbyć się w Amarganth turniej poetów, na którym Bastian zaćmi wszystkich swoimi pomysłami!

A jeszcze lepiej byłoby, gdyby wszystko, co chciał opowiedzieć, stało się rzeczywistością! Czyż Graograman nie powiedział, że Fantazjana jest królestwem opowieści i że dzięki temu nawet dawno minione może powstać na nowo, gdy pojawi się w jakiejś historii? Atreju zrobi wielkie oczy ! I wyobrażając sobie niepomierne zdumienie przyjaciela Bastian zasnął.

Gdy nazajutrz rano siedzieli przy sutym śniadaniu w reprezentacyjnej sali pałacu, srebrny starzec Querquobad powiedział:

- Na cześć naszego gościa, wybawcy Fantazjany, i jego przyjaciela, który go do nas sprowadził, postanowiliśmy urządzić dzisiaj nadzwyczajną uroczystość. Może ty nie wiesz, Bastianie Baltazarze Buks, że my, amargantczycy, za sprawą starodawnej tradycji jesteśmy w Fantazjanie pieśniarzami i bajarzami. Nasze dzieci już od małego wprawiają się w tej sztuce. Gdy dorosną, muszą przez wiele lat wędrować po wszystkich krainach wypełniając to powołanie dla ogólnego dobra. Wszędzie witają nas z szacunkiem i radością. Lecz mamy jedno zmartwienie: nasz zasób pieśni i opowieści szczerze mówiąc nie jest zbyt duży. I tym niewielkim zasobem musi dzielić się wielu z nas. Ale wieść niesie nie wiem, czy ściśle - że ty znany jesteś w swoim świecie z umiejętności wymyślania różnych historii. Czy to prawda?

- Tak - odparł Bastian - nawet mnie za to wyśmiewano. Srebrny starzec Querquobad zdziwiony uniósł brwi.

- Wyśmiewano za to, że potrafisz opowiadać historie, których nikt jeszcze nigdy nie słyszał? jakże to jest możliwe! Żaden z nas nie ma takich zdolności i my wszyscy, ja i moi współobywatele, bylibyśmy ci ogromnie wdzięczni, gdybyś zechciał ofiarować nam kilka nowych opowieści. Dopomożesz nam swoim talentem?

- Z przyjemnością! - odrzekł Bastian.

Po śniadaniu wyszli na schody pałacu Querquobada, gdzie czekał już na nich Fuchur.

Na placu zgromadził się tymczasem wielki tłum, tym razem jednak bardzo niewielu było w nim gości, którzy przybyli do miasta na zawody. Ciżba składała się głównie z Amargantczyków , mężczyzn, kobiet i dzieci, wszyscy dorodni i fioletowoocy, wszyscy w ozdobnych srebrnych strojach. Większość miała ze sobą srebrne instrumenty strunowe, harfy, liry, gitary bądź lutnie, zamierzając akompaniować sobie przy deklamacji, bo każde z nich miało nadzieję, że będzie mogło zademonstrować swoją sztukę Bastianowi i Atreju. Znów ustawiono krzesła, Bastian zasiadł pośrodku między Querquobadem a Atreju. Fuchur usadowił się za nimi.

Potem Querquobad zaklaskał w dłonie i w ciszy, jaka zaległa, powiedział:

- Wielki poeta zgodził się spełnić nasze pragnienie. Ofiaruje nam nowe opowieści.

Więc postarajcie się, przyjaciele, wprawić go w jak najlepszy nastrój! Wszyscy amargantczycy na placu skłonili się głęboko, bez słowa. Potem pierwszy wystąpił naprzód i zaczął recytować. Po nim przychodzili inni, wciąż inni. Wszyscy mieli piękne, dźwięczne głosy i wywiązywali się z zadania bardzo dobrze.

Opowieści, poematy i pieśni, jakie przedstawiali, były rozmaite, emocjonujące, wesołe lub smutne, ale tutaj zajęłyby zbyt dużo miejsca. Opowiemy o nich innym razem. W sumie było około setki różnych utworów. Później zaczęły się one powtarzać. Kolejni amargantczycy nie mogli zaprezentować niczego ponad to, z czym wystąpili już ich poprzednicy. Mimo to Bastian stawał się coraz bardziej podniecony, bo czekał na chwilę, kiedy to on sam wystąpi. Jego pragnienie z wczorajszego wieczora spełniło się co do joty. Ledwie wytrzymywał z niecierpliwości, czy spełni się również wszystko inne. Patrzył spod oka na Atreju, lecz ten siedział z nieporuszoną miną. Nie można było po nim poznać żadnego wzruszenia. W końcu srebrny starzec Querquobad przerwał popisy swoich współobywateli. Z westchnieniem zwrócił się do Bastiana i powiedział: - Mówiłem ci, Bastianie Baltazarze Buks, że nasz zasób jest niestety bardzo mały. To nie nasza wina, że nie ma więcej opowieści. Jak widzisz, robimy, co się da. Ofiarujesz nam jedną ze swoich?

- Ofiaruję wam wszystkie historie, jakie wymyśliłem - oznajmił Bastian wielkodusznie - bo przecież w każdej chwili mogę sobie ułożyć nowe. Sporo z nich opowiedziałem małej dziewczynce imieniem Christa, ale większość tylko samemu sobie. Więc nikt inny jeszcze ich nie zna. Tylko że opowiadanie wszystkich po kolei zajęłoby tygodnie i miesiące, a tak długo nie możemy u was zostać. Dlatego opowiem wam jedną, w której zawarte są wszystkie inne. Nosi ona tytuł "Historia biblioteki miasta Amarganth" i jest całkiem krótka.

Zastanowił się chwilę i zaczął na los szczęścia:

- W zamierzchłej przeszłości żyła w Amarganth srebrna staruszka imieniem Quana, która sprawowała władzę w mieście. W owych dawno minionych dniach nie istniało jeszcze Jezioro Łez Murhu, zaś Amarganth nie był zbudowany z niezwykłego srebra, opierającego się działaniu wód. Był zupełnie zwyczajnym miastem z domami z kamienia i drewna. I leżał w dolinie między lesistymi wzgórzami. Quana miała syna imieniem Quin, który był wielkim łowcą. Pewnego dnia Quin zobaczył w lasach jednorożca. Miał on na czubku swego rodzaju błyszczący kamień. Quin zabił zwierzę i zabrał kamień do domu. Lecz w ten sposób sprowadził na miasto wielkie nieszczęście. Amargantczykom rodziło się coraz mniej dzieci. Gdyby nie znaleźli ratunku, byliby skazani na wymarcie. Ale jednorożcowi nie sposób było przywrócić życia i nikt nie widział wyjścia.

Srebrna staruszka Quana wyprawiła posła do Południowej Wyroczni, która wówczas jeszcze istniała, ażeby dowiedział się od Uyulali, co należy czynić. Ale Południowa Wyrocznia była bardzo daleko. Poseł wyruszył jako młody mężczyzna, a gdy wrócił, był już człowiekiem sędziwym. Srebrna staruszka Quana dawno nie żyła, a jej miejsce zajął tymczasem jej syn Quin. Oczywiście i on bardzo się już zestarzał, podobnie jak niemal wszyscy Amargantczycy W całym mieście było tylko dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka. On nazywał się Aquil, ona - Muqua. I oto poseł obwieścił, co mu wyjawił głos Uyulali: Amarganth będzie istnieć dalej tylko wówczas, gdy uczyni się go najpiękniejszym miastem Fantazjany. Jedynie w ten sposób można naprawić winę Quina. Lecz amargantczycy zdołają tego dokonać tylko z pomocą Acharajów , którzy są najbrzydszymi stworzeniami Fantazjany. Nazywa się ich także Mazgajami, ponieważ zgryzieni własną brzydotą nieustannie wylewają łzy. Właśnie tymi potokami łez płuczą jednak owo niezwykłe srebro z głębin ziemi i potrafią wyrabiać z niego najwspanialszy filigran. Wszyscy Amargantczycy udali się więc na poszukiwanie Acharajów, lecz żadnemu nie udało się ich znaleźć, gdyż żyją oni głęboko pod ziemią. Na koniec pozostali już tylko Aquil i Muqua. Wszyscy inni poumierali, a tych dwoje tymczasem dorosło. Im to udało się wspólnie odszukać Acharajów i nakłonić do uczynienia z Amarganthu najpiękniejszego miasta Fantazjany.

Acharaje zbudowali najpierw srebrną łódź z małym filigranowym pałacem i postawili ją na rynku wymarłego miasta. Następnie tak pokierowali podziemną rzeką łez, że w dolinie między lesistymi wzgórzami powstało z niej źródło. Dolina napełniła się gorzkimi wodami i zamieniła się w Jezioro Łez Murhu, na którym pływał pierwszy srebrny pałac. Mieszkali w nim Aquil i Muqua. Acharaje postawili jednak młodej parze jeden warunek: że Aquil i Muqua oraz całe ich potomstwo poświęcą się śpiewaniu pieśni i bajaniu. I póki będą to czynić, póty Acharaje będą im pomagać, gdyż w ten sposób i oni mieliby w tym swój udział, a ich brzydota przyczyniłaby się do czegoś pięknego.

Zatem Aquil i Muqua założyli bibliotekę - właśnie ową słynną. bibliotekę miasta Amarganth - w której gromadzili wszystkie moje opowieści. Zaczęli od tej tutaj, którą dopiero co słyszeliście, ale z biegiem czasu doszły wszystkie inne, jakie kiedykolwiek opowiedziałem, i na koniec zebrało się ich tyle, że ani oni oboje, ani ich liczni potomkowie, zamieszkujący dzisiaj srebrne miasto, nie zdołali i nie zdołają nigdy zapoznać się z całym zbiorem.

Fakt, że Amarganth, najpiękniejsze miasto Fantazjany, istnieje po dziś dzień, bierze się stąd, iż Acharaje i Amargantczycy dotrzymali obustronnych przyrzeczeń - chociaż jedni nic już nie wiedzą o drugich. Tylko nazwa Jeziora Łez Murhu przypomina jeszcze o tym wydarzeniu z zamierzchłej przeszłości.

Skoro Bastian skończył, srebrny starzec Querquobad wstał powoli z krzesła. Na jego twarzy pojawił się rozpromieniony uśmiech. - Bastianie Baltazarze Buks - powiedział - ofiarowałeś nam więcej niż jedną opowieść i więcej niż wszystkie opowieści. Ofiarowałeś nam nasz rodowód. Wiemy teraz, skąd wzięło się Murhu oraz nasze srebrne statki i pałace, jakie unoszą się na jeziorze. Wiemy, dlaczego od dawien dawna jesteśmy ludem pieśniarzy i bajarzy. A przede wszystkim wiemy, co zawiera owa duża, okrągła budowla w naszym mieście, której progu żaden z nas nigdy jeszcze nie przekroczył, gdyż jest od niepamiętnych czasów zamknięta. Znajduje się w niej nasz największy skarb, a myśmy o tym dotąd nie wiedzieli. Znajduje się w niej biblioteka miasta Amarganth!

Bastian sam był oszołomiony tym, że wszystko, co właśnie opowiedział, stało się rzeczywistością (a może było nią zawsze? Graograman prawdopodobnie powiedziałby: i jedno, i drugie! ). W każdym razie chciał się o tym przekonać na własne oczy.

- Gdzież jest ta budowla? - zapytał.

- Pokażę ci - powiedział Querquobad, a zwracając się do tłumu zawołał: - Chodźcie wszyscy Może dzisiaj zdarzy się nam jeszcze więcej cudów. Długi pochód, na którego czele szedł srebrny starzec z Atreju i Bastianem u boku, podążał przez mostki łączące poszczególne srebrne statki i zatrzymał się wreszcie przed bardzo dużą budowlą wzniesioną na kolistym statku i mającą kształt ogromnej srebrnej puszki. ściany zewnętrzne były gładkie i pozbawione ozdób, nie miały też okien. Wielkie drzwi, jedyne w całej budowli, były zamknięte na głucho. Pośrodku ich gładkiej, srebrnej powierzchni tkwił kamień w pierścieniowatej oprawie, który wyglądał jak kawałek przezroczystego szkła. Nad nim widniał następujący napis:

z rogu jednorożca zdjęty, zagasłem.

Drzwi trzymam pod zamknięciem, aż zbudzi me światło ten, kto nazwie mnie moim imieniem.

Sto lat świecić mu będę i poprowadzę go w mroczne głębie Minroud Yora.

Lecz gdy moje imię po raz drugi

na wspak wypowie,

ja w jednej chwili blask stuletni wypalę.

- Nikt z nas - powiedział Querquobad - nie potrafi objaśnić tego napisu. Nikt z nas nie wie, co oznaczają słowa: Minroud Yora. Nikt dotąd nie wpadł na imię kamienia, choć próbowaliśmy wszyscy raz za razem. Ale my możemy posługiwać się tylko tymi imionami, które już istnieją w Fantazjanie. A ponieważ są to imiona innych rzeczy, żaden z nas nie rozświetlił kamienia i nie otworzył dzięki temu drzwi. Czy ty wpadniesz na to imię, Bastianie Baltarze Buks?

Nastąpiła głęboka, pełna oczekiwania cisza. Wszyscy Amargantczycy i nie-Amargantczycy wstrzymali oddech.

- Al' Tsahir! - zawołał Bastian.

W tej samej chwili kamień rozbłysnął jasnym blaskiem, wyskoczył z oprawy i wpadł wprost w rękę Bastiana. Drzwi otworzyły się. Okrzyk zdumienia dobył się z tysiąca gardeł.

Bastian, z błyszczącym kamieniem w dłoni, wszedł w drzwi wraz z Atreju i Querquobadem. Za nimi cisnął się tłum.

Duże, okrągłe pomieszczenie było ciemne i Bastian wysoko uniósł kamień. Jego blask był co prawda jaśniejszy od świecy , ale nie wystarczał, aby w pełni rozświetlić wnętrze. Widać było tylko, że wzdłuż ścian, na kilka pięter w górę, stały książki i jeszcze raz książki.

Przyniesiono lampy i niebawem w całej wielkiej sali zrobiło się jasno. Okazało się teraz, że ściana książek wokoło podzielona była na wiele różnych działów opatrzonych tablicami informacyjnymi. Było tam na przykład napisane: "Historie wesołe", "Historie emocjonujące", "Historie poważne" albo "Historie krótkie" i tak wciąż dalej. Pośrodku okrągłej sali widniał wpuszczony w podłogę duży napis, którego nie sposób było przeoczyć:

BIBLIOTEKA

DZIEŁ ZEBRANYCH

BASTIANA BALTAZARA BUKSA

Atreju stał jak wryty i rozglądał się wielkimi oczyma. Zdumienie i podziw ogarnęły go tak silnie, że to, co odczuwał, było aż nadto wyraźne. I Bastian cieszył się z tego.

- To wszystko - spytał Atreju wskazując palcem wokoło - to wszystko są historie, które ty wymyśliłeś?

- Tak - odrzekł Bastian i schował Al' Tsahir do kieszeni. Atreju patrzył na niego skonsternowany.

- To dla mnie nie do pojęcia - przyznał.

Amargantczycy oczywiście dawno rzucili się z wielkim zapałem na książki, wertowali je, odczytywali na głos, niektórzy usiedli po prostu na podłodze i zaczęli już uczyć się na pamięć wybranych fragmentów. Wieść o wielkim wydarzeniu rozniosła się naturalnie lotem błyskawicy po całym srebrnym mieście, wśród tubylców jak i gości. Wyszedłszy z biblioteki na powietrze Bastian i Atreju natknęli się zaraz na panów Hykriona, Hysbalda i Hydorna.

- Panie Bastianie - powiedział rudowłosy Hysbald, który widać był najzręczniejszy nie tylko w szermierce, ale i w mowie - słyszeliśmy, jak nieporównane objawiliście zdolności. Dlatego chcemy prosić was, abyście przyjęli nas, panie, na swoją służbę i pozwolili towarzyszyć sobie w dalszej podróży. Każdy z nas trzech marzy o tym, żeby otrzymać własną historię. A choć wy, panie, z całą pewnością nie potrzebujecie naszej osłony, to jednak może być dla was pożyteczne mieć na swoje usługi trzech tak dzielnych i sprawnych rycerzy jak my. Zgodzicie się, panie?

- Chętnie - odparł Bastian. - Z takich towarzyszy każdy byłby dumny. Trzej panowie chcieli koniecznie złożyć natychmiast przysięgę wierności na miecz Bastiana, ale on ich powstrzymał.

- Sikanda - wyjaśnił im - to miecz czarodziejski. Bez narażenia życia nie może go dotknąć nikt, kto nie jadł i nie pił ognia Kolorowej Śmierci i kto nie kąpał się w nim.

Musieli więc zadowolić się przyjaznym uściskiem ręki. - A co tam z bohaterem Hynrekiem? - dopytywał się Bastian. - Jest zupełnie załamany - powiedział Hykrion.

- Ze względu na swoją damę - dorzucił Hydorn. - Powinniście go zobaczyć - zakończył Hysbald.

Udali się zatem - już w piątkę - w drogę do gospody, w której z początku zatrzymało się całe towarzystwo, tam, gdzie Bastian umieścił starą Jichę w stajni.

Gdy weszli do izby jadalnej, siedział tam tylko jeden człowiek, pochylony nad stołem z rękoma w jasnych włosach. Był to bohater Hynrek. Widać przywiózł tu zapasowy ekwipunek, bo miał teraz na sobie inny strój, nieco skromniejszy od tego, który poprzedniego dnia podczas walki z Bastianem poszedł w strzępy.

Kiedy Bastian powiedział mu dzień dobry, Hynrek zerwał się i wlepił wzrok w obu chłopców. Miał zaczerwienione oczy.

Bastian spytał, czy mogą się do niego przysiąść, na co tamten wzruszył ramionami, kiwnął głową i opadł z powrotem na swoje miejsce. Przed nim na stole leżała kartka papieru, która wyglądała tak, jakby już nieraz była miętoszona i wygładzana na nowo.

- Chciałbym dowiedzieć się o wasze samopoczucie, panie - zaczął Bastian - Przykro mi, jeślim was uraził.

Bohater Hynrek potrząsnął głową.

- Ze mną koniec - wykrztusił ochrypłym głosem. - Proszę, sami przeczytajcie!

Podsunął Bastianowi kartkę:

"Chcę tylko największego ze wszystkich" - było tam napisane - "wy, panie, nim nie jesteście, a zatem żegnajcie! "

- Od księżniczki Oglamar? - spytał Bastian.

Bohater Hynrek skinął głową.

- Zaraz po naszej walce kazała zawieść się na drugi brzeg, razem ze swoim stępakiem. Któż wie, gdzie jest teraz? Ja już jej nie zobaczę. Po cóż mi dłużej żyć na tym świecie!

- Nie moglibyście, panie, dogonić jej?

- Po co?

- Żeby ją może jeszcze przekonać do siebie. Bohater Hynrek zaśmiał się gorzko.

- Nie znacie, panie, księżniczki Oglamar. Ćwiczyłem przeszło dziesięć lat, żeby umieć to wszystko, co umiem. Wyrzekałem się wszystkiego, co nie wyszłoby na dobre mojej kondycji fizycznej. Z żelazną dyscypliną uczyłem się fechtunku u największych fechtmistrzów, wszelkich rodzajów walki zapaśniczej u najsilniejszych zapaśników, aż zwyciężyłem ich co do jednego. Potrafię biegać szybciej niż koń, skakać wyżej niż jeleń, wszystko potrafię najlepiej, a raczej - potrafiłem do wczoraj. Przedtem nigdy nie zaszczyciła mnie ani spojrzeniem, ale potem, stopniowo, rosło jej zainteresowanie mną i moimi umiejętnościami.

Mogłem już mieć nadzieję, że zostanę przez nią wybrany i oto wszystko obróciło się wniwecz. Jakże mi żyć bez nadziei?

- Może po prostu - zauważył Bastian - nie powinniście, panie, tak bardzo przejmować się księżniczką Oglamar. z pewnością są jeszcze inne, które będą się wam tak samo podobały.

- Nie - odrzekł bohater Hynrek. - Wszak księżniczka Oglamar podoba mi się właśnie dlatego, że zgodzi się poślubić tylko największego ze wszystkich.

- Ach tak - powiedział Bastian bezradnie. - To rzeczywiście trudna sprawa. Co tu można zrobić? A gdybyście spróbowali zdobyć jej względy w inny sposób? Jako pieśniarz na przykład albo poeta?

- Jestem przecież bohaterem - odparł Hynrek z lekka podrażniony. - Nie mogę i nie chcę zmieniać swego powołania. Jestem, jaki jestem. - Tak, rozumiem to - przyznał Bastian.

Wszyscy milczeli. Trzej panowie rzucali bohaterowi Hynrekowi współczujące spojrzenia. Rozumieli, co się w nim działo. W końcu Hysbald odchrząknął i zwracając się do Bastiana stwierdził cicho: - Dla was, panie Bastianie, dopomożenie mu nie byłoby właściwie takie trudne. Bastian spojrzał na Atreju, ale ten znów miał ową nieprzeniknioną minę.

- Ktoś taki jak bohater Hynrek - dodał Hydorn - naprawdę źle na tym wychodzi, że jak kraj długi i szeroki nie ma tu żadnych potworów. Rozumiecie, panie? Bastian wciąż jeszcze nie rozumiał.

- Potwory - stwierdził Hykrion i pogładził swoje czarne wąsiska - są wprost niezbędne, żeby bohater mógł być bohaterem. - Mrugnął przy tym na Bastiana. I Bastian wreszcie pojął.

- Posłuchajcie, bohaterze Hynrek - powiedział. - Proponując wam, żebyście ofiarowali swoje serce innej damie, chciałem tylko wystawić na próbę waszą stałość.

W rzeczywistości bowiem księżniczka Oglamar już teraz potrzebuje waszej pomocy i nikt prócz was, panie, nie zdoła jej ocalić. Bohater Hynrek nastawił uszu.

- Mówicie poważnie, panie Bastianie?

- Najzupełniej poważnie, o czym zaraz, panie, będziecie mogli się przekonać. Księżniczka Oglamar została bowiem przed kilku minutami napadnięta i porwana.

- Przez kogo?

- Przez jednego z najstraszliwszych potworów, jakie kiedykolwiek istniały w Fantazjanie. Chodzi to o smoka Smerga. Księżniczka przejeżdżała właśnie przez leśną polanę, gdy potwór dojrzał ją, rzucił się na nią z powietrza, ściągnął z konia i porwał ze sobą. Hynrek zerwał się. Oczy zaczęły mu błyszczeć, policzki - płonąć. Z radości klasnął w ręce. Lecz wkrótce blask w jego oczach przygasł, a on sam z powrotem usiadł.

- To niestety jest niemożliwe - stwierdził zmartwiony. - Jak kraj długi i szeroki nie ma już żadnych smoków.

- Zapominacie, bohaterze Hynrek - oznajmił Bastian - że przybywam z bardzo daleka, z takich dali, w których wy nie byliście nigdy. - To prawda - potwierdził Atreju, po raz pierwszy włączając się do rozmowy.

- I ten potwór naprawdę ją porwał? - zawołał bohater Hynrek. Potem przycisnął obie dłonie do serca i westchnął: - O moja uwielbiana Oglamar, jakże musisz teraz cierpieć. Ale nie lękaj się, twój rycerz nadciąga, już jest w drodze!

Powiedzcie mi, panie Bastianie, co mam czynić? Dokąd się udać? O co tu chodzi?

- Bardzo daleko stąd - zaczął Bastian - jest kraina Morgul, zwana też Krainą Zimnego Ognia, ponieważ płomienie są tam zimniejsze od lodu. Jak tam trafić, nie mogę wam powiedzieć, musicie, panie, radzić sobie sami. Pośrodku tej krainy znajduje się skamieniały las Wodgabay. A z kolei pośrodku tego skamieniałego lasu wznosi się ołowiany zamek Ragar. Otaczają go trzy fosy. W pierwszej płynie zielona trucizna, w drugiej dymiący kwas azotowy, a w trzeciej mrowią się skorpiony, wielkie jak wasze stopy. Nie ma tam mostów ani kładek, bo panem ołowianego zamku Ragar jest ów skrzydlaty potwór imieniem Smerg. Jego skrzydła ze śluzowatej skóry mają rozpiętość trzydziestu dwóch metrów. Kiedy nie lata, stoi prosto niczym olbrzymi kangur. Ciało potwora przypomina parszywego szczura, ale ogon jest ogonem skorpiona. Nawet najlżejsze dotknięcie jadowitego kolca przynosi pewną śmierć. Tylne nogi ma jak ogromna szarańcza, przednie natomiast, maleńkie, jakby skarłowaciałe, przypominają rączki małego dziecka. Lecz nie wolno dać się tym zwieść, bo właśnie w tych rączkach kryje się straszna siła. Jak ślimak wciąga czułki, tak to monstrum może wciągać długą szyję, na której osadzone są trzy głowy. Jedna jest wielka i podobna do łba krokodyla. z tego pyska potwór może ziać lodowatym ogniem. Ale tam, gdzie u krokodyla są oczy, ma on dwie narośle, które też są głowami. Prawa ma oblicze starego mężczyzny.

Dzięki niej straszydło słyszy i widzi. A do mówienia ma lewą, o twarzy pomarszczonej jak u starej kobiety.

Słuchając tego opisu bohater Hynrek lekko zbladł.

- Jak mu na imię? - spytał.

- Smerg - powtórzył Bastian. - Grasuje już od tysiąca lat, bo tyle sobie liczy. Raz za razem porywa piękną dziewicę, która musi potem prowadzić mu gospodarstwo aż do końca swoich dni. Kiedy umiera, on porywa nową. - - Czemu ja nigdy o tym nie słyszałem?

- Smerg potrafi latać niewyobrażalnie daleko i szybko. Dotychczas wyprawiał się do coraz to innej krainy Fantazjany. A poza tym pojawiał się tylko raz na pół wieku.

- I nie zdarzyło się nigdy, żeby ktoś uwolnił brankę? - Nie, do tego trzeba wyjątkowego bohatera.

Na te słowa policzki bohatera Hynreka zarumieniły się ponownie. - Czy Smerg ma jakieś czułe miejsce? - zapytał rzeczowo. - Och! - powiedział Bastian. - O mały włos byłbym zapomniał o najważniejszym. W najgłębszym lochu zamku Ragar spoczywa ołowiany topór. Możecie sobie chyba wyobrazić, że Smerg strzeże tego topora jak źrenicy oka, jeśli wam powiem, że jest to jedyna broń, którą można go zabić. Trzeba mu odrąbać nią obie mniejsze głowy.

- Skąd wy, panie Bastianie, to wszystko wiecie? - spytał bohater Hynrek. Bastian nie musiał odpowiadać, bo w tym momencie na ulicy rozległy się okrzyki przerażenia:

- Smok! - Potwór! - Patrzcie tam, wysoko na niebie! - To straszne! Leci ku miastu! - Ratuj się, kto może! - Nie, nie, on już ma ofiarę! Bohater Hynrek pognał na ulicę, wszyscy inni podążyli za nim, na końcu Atreju i Bastian.

Na niebie trzepotało coś, co przypominało olbrzymiego nietoperza. Gdy nadleciało bliżej, wydawało się, jakby przez chwilę zimny cień padł na całe srebrne miasto. Był to Smerg, a wyglądał dokładnie tak, jak go dopiero co wymyślił Bastian.

Dwiema skarłowaciałymi, ale jakże groźnymi rączkami trzymał młodą damę, która trzepotała się i krzyczała co sił. - Hynrek! - słychać było z coraz większego oddalenia. - Na pomoc, Hynrek! Ratuj mnie, mój bohaterze!

A potem jej krzyk ucichł.

Hynrek wyprowadził już ze stajni swego czarnego ogiera i stał na jednym ze srebrnych promów, które zdążały w stronę lądu. - Szybciej ! - wołał do przewoźnika. - Dam ci, co zechcesz, ale płyń szybciej !

Bastian spoglądał za nim i mruknął:

- Mam nadzieję, że mu zbytnio nie utrudniłem zadania. Atreju popatrzył na niego spod oka i powiedział cicho: - My chyba też powinniśmy ruszyć w drogę.

- Dokąd?

- Przeze mnie przybyłeś do Fantazjany - stwierdził Atreju - i myślę, że powinienem ci również pomóc w odnalezieniu drogi powrotnej. Bo z pewnością chcesz kiedyś wrócić do swojego świata, prawda? - Och - odparł Bastian - dotąd w ogóle jeszcze o tym nie myślałem. Ale masz rację, Atreju. Tak, oczywiście, masz całkowitą rację. - Uratowałeś Fantazjanę - ciągnął Atreju - i wydaje mi się, że wiele za to otrzymałeś. Nietrudno mi sobie wyobrazić, że chciałbyś teraz wrócić, żeby uzdrowić swój świat. A może coś jeszcze cię zatrzymuje? A Bastian, który zapomniał, że nie zawsze był silny, piękny, odważny i potężny, odpowiedział:

- Nie, o niczym takim nie wiem.

Atreju znów popatrzył z namysłem na przyjaciela i dodał: - Może będzie to długa i trudna droga, kto wie?

- Właśnie, kto wie? - zgodził się Bastian. - Jeśli chcesz, to ruszajmy zaraz. Potem odbyła się jeszcze krótka, przyjacielska sprzeczka między trzema panami, którzy nie mogli uzgodnić, kto z nich będzie miał honor oddać swego konia do dyspozycji Bastiana. Ale Bastian przeciął te spory prosząc ich, by podarowali mu Jichę, mulicę. Oni co prawda uważali, że nie jest to wierzchowiec godny pana Bastiana, lecz gdy ten obstawał przy swoim, w końcu ulegli.

Podczas gdy panowie podjęli wszelkie przygotowania do drogi, Bastian i Atreju wrócili do pałacu Querquobada, aby podziękować srebrnemu starcowi za gościnę i pożegnać się. Fuchur, smok szczęścia, czekał na Atreju przed pałacem. Był bardzo zadowolony, gdy usłyszał, że niebawem mają stąd ruszyć. Miasta nie bardzo mu odpowiadały, nawet jeśli były tak piękne jak Amarganth.

Srebrny starzec Querquobad był zatopiony w lekturze książki, którą wziął sobie z biblioteki Bastiana Baltazara Buksa.

- Rad byłbym gościć was jeszcze długo - powiedział nieco roztargniony - bo to rzadkość mieć u siebie tak wielkiego poetę. Ale na pociechę zostają nam jego dzieła.

Pożegnali się i wyszli z pałacu.

Usadowiwszy się na grzbiecie Fuchura, Atreju spytał Bastiana: - Nie chcesz i ty pojechać na Fuchurze?

- Trochę później - odrzekł Bastian. - Teraz czeka na mnie Jicha, obiecałem jej, że przyjdę.

- Wobec tego spotkamy się na lądzie! - zawołał Atreju. Smok szczęścia uniósł się w powietrze i już w następnej chwili zniknął z oczu. Gdy Bastian dotarł do gospody, trzej panowie czekali już gotowi do drogi z końmi i mulicą na pokładzie jednego z promów. Zdjęli Jisze sakwy zastępując je bogato zdobionym siodłem. Dlaczego, dowiedziała się jednak dopiero, gdy Bastian podszedł do niej i szepnął jej na ucho: - Należysz teraz do mnie, Jicha.

I podczas gdy barka płynęła oddalając się od srebrnego miasta, ponad gorzkimi wodami Jeziora Łez Murhu długo jeszcze rozbrzmiewał radosny krzyk starej mulicy.

A co się tyczy bohatera Hynreka, to rzeczywiście udało mu się dotrzeć do Morgulu, Krainy Zimnego Ognia. Zapuścił się także w skamieniały las Wodgabay i pokonał trzy fosy wokół zamku Ragar. Znalazł ołowiany topór i zwyciężył smoka Smerga. Potem zawiózł Oglamar z powrotem do jej ojca, chociaż ona chętnie by go teraz poślubiła. Ale on już nie chciał. Lecz to już inna historia i opowiemy ją innym razem.

18. ACHARAJE

Rozpętała się nawałnica. z ciemnych chmur, które pędziły tuż nad głowami jeźdźców, lało jak z cebra. Potem zaczął walić śnieg dużymi, kleistymi płatkami, a w końcu deszcz zmieszał się ze śniegiem. Wichura była tak silna, że nawet konie musiały ustawiać się ukosem do niej. Płaszcze jeźdźców były ciężkie od wilgoci i uderzały chlaszcząc o grzbiety zwierząt. Od wielu dni byli już w drodze, a przez trzy ostatnie przemierzali ten płaskowyż.

Pogoda pogarszała się z każdym dniem, grunt stał się mieszaniną błota i ostrych odłamków kamienia, która coraz bardziej utrudniała posuwanie się naprzód. Tu i ówdzie rosły kępy krzaków lub też małe, pochylone od wiatru zagajniki, poza tym nic nie przerywało monotonii krajobrazu. Bastian, który dosiadając mulicy Jichy jechał na czele, miał się jeszcze stosunkowo dobrze w swoim lśniącym srebrnym płaszczu. Okazało się, że ten, choć lekki i cienki, ogrzewał wspaniale i nie przemakał. Krępa postać siłacza Hykriona prawie niknęła w niebieskim, grubym wełnianym okryciu. Drobny Hysbald naciągnął na rudą głowę duży kaptur brązowej lodenowej opończy. A peleryna Hydorna z szarego żaglowego płótna przylegała do jego chudych członków.

Mimo to trzej panowie byli na swój trochę nieokrzesany sposób w dobrym humorze. Nie liczyli na to, by pełna przygód podróż z panem Bastianem miała się stać niedzielnym spacerkiem. Od czasu do czasu śpiewali pełną piersią na przekór burzy, nie tyle pięknie, ile głośno, raz w pojedynkę, to znów chórem. Ich ulubiona pieśń zaczynała się od słów.

Kiedy małym chłopcem był,

hej hopsa sa, hej hopsa,

choćby lał deszcz i wiatr wył. . .

Jak objaśnili, pochodziła ona od kogoś, kto bawił w Fantazjanie w dawno minionych dniach i nazywał się Szegzpir albo jakoś podobnie. Jedyną osobą w grupie, na której wilgoć i zimno zdawały się nie czynić żadnego wrażenia, był Atreju. Jak to od początku podróży przeważnie bywało, mknął na grzbiecie Fuchura pomiędzy i ponad strzępami chmur, zapuszczał się daleko naprzód, aby wybadać teren, i wracał, aby zdać sprawę.

Wszyscy oni, nawet smok szczęścia, byli przekonani, że szukają drogi, która zaprowadzi Bastiana z powrotem do jego świata. Bastian też tak sądził. Sam nie wiedział, że przystawał na propozycję Atreju właściwie tylko z przyjaźni i dobrej woli, w rzeczywistości zaś wcale nie pragnął powrotu. Ale geografię Fantazjany określają pragnienia, czy ktoś jest ich świadom, czy nie. I ponieważ to Bastian miał decydować, w którą stronę pociągną, złożyło się tak, że ich droga wiodła coraz dalej w głąb Fantazjany - czyli ku owemu centrum, jakie stanowiła Wieża z Kości Słoniowej. Co to dla niego oznaczało, miał się dowiedzieć dopiero później. Na razie ani on, ani nikt z jego orszaku tego nie przeczuwał. Myśli Bastiana były zajęte czym innym.

Już na drugi dzień po wyruszeniu z Amarganthu w lasach otaczających Murhu znaleźli wyraźny ślad smoka Smerga. Część drzew, które tam rosły, skamieniała. Widocznie potwór opuścił się tutaj na ziemię i musnął drzewa lodowatym ogniem ze swej paszczy.

Bez trudu można było dostrzec odciski jego stóp, jakby stóp olbrzymiej szarańczy. Atreju, który znał się na rzeczy, wypatrzył jeszcze inne ślady, mianowicie ślady konia bohatera Hynreka. A więc Hynrek deptał smokowi po piętach.

- Niezbyt mnie to cieszy - powiedział pół żartem Fuchur wywracając swymi rubinowymi oczyma - bo Smerg, potwór czy nie-potwór, jest bądź co bądź moim, choć bardzo dalekim, krewniakiem.

Nie podążyli śladem bohatera Hynreka, lecz obrali inny kierunek, bo przecież ich celem było znalezienie drogi powrotnej Bastiana. Odtąd Bastian rozmyślał nad tym, co właściwie uczynił wymyślając smoka dla bohatera Hynreka. z pewnością bohater Hynrek potrzebował czegoś, co mu pozwoli się wykazać, z czym będzie mógł walczyć. Ale wcale nie było powiedziane, że zwycięży. Co będzie, jeśli Smerg zabije go? A poza tym również księżniczka Oglamar znalazła się w okropnym położeniu. Owszem, była dość wyniosła, ale czy z tego powodu Bastian miał prawo skazywać ją na taką niedolę? A pomijając to wszystko, któż wie, czego jeszcze Smerg narobi w Fantazjanie. Oto Bastian, nie zastanawiając się długo, stworzył nieobliczalne niebezpieczeństwo, które będzie sobie istniało niezależnie od niego i być może sprowadzi ogrom nieszczęścia na wielu niewinnych. Dziecięca Cesarzowa, o czym wiedział, nie robiła w swym królestwie żadnej różnicy między złem a dobrem, między pięknym a brzydkim. Dla niej każde stworzenie w Fantazjanie było jednakowo ważne i miało równe prawa. Ale czy jemu, Bastianowi, wolno było postępować tak samo jak ona? A przede wszystkim czy on w ogóle tego chciał?

Nie, mówił sobie Bastian, on wcale nie chce wejść do historii Fantazjany jako stwórca potworów i straszydeł. Byłoby o wiele piękniej, gdyby zasłynął dobrocią i bezinteresownością, gdyby stał się szczytnym wzorem dla wszystkich, gdyby nazywano go "dobrym człowiekiem" lub otaczano czcią jako "wielkiego dobroczyńcę". Tak, tego właśnie pragnął. Wjechali tymczasem w skalistą okolicę i Atreju, który wrócił z lotu rozpoznawczego na Fuchurze, doniósł, że o kilka mil naprzód dojrzał małą kotlinę, dającą stosunkowo niezłą osłonę od wiatru. Jeśli dobrze zobaczył, to jest tam nawet kilka jaskiń, w których można by znaleźć schronienie przed deszczem i śniegiem.

Było już późne popołudnie i najwyższa pora, żeby poszukać stosownego miejsca na nocleg. Wszyscy więc ucieszyli się z przyniesionej przez Atreju wiadomości i popędzali swoje wierzchowce. Droga biegła dnem obramowanej coraz wyższymi skałami doliny, może łożyskiem wyschniętej rzeki. Po blisko dwóch godzinach osiągnęli kotlinę i rzeczywiście w skalnych ścianach dokoła znajdowało się kilka jaskiń. Wybrali najobszerniejszą i rozlokowali się w miarę wygodnie. Trzej panowie nazbierali w pobliżu chrustu i połamanych przez wichurę gałęzi, po czym w jaskini zapłonęło wspaniałe ognisko. Rozpostarto przemoczone płaszcze, żeby schły, wprowadzono i rozsiodłano konie i mulicę, nawet Fuchur, który zazwyczaj wolał nocować pod gołym niebem, zwinął się w kłębek w głębi jaskini. W gruncie rzeczy pomieszczenie to nie było wcale takie nieprzytulne. Podczas gdy Hydorn Wytrwały nadział duży kawał mięsa z zapasów na swój długi miecz i usiłował go upiec nad ogniem, a wszyscy przyglądali się temu niecierpliwie, Atreju zwrócił się do Bastiana i poprosił: - Opowiedz nam coś więcej o Kris Ta!

- O kim? - zapytał Bastian nie rozumiejąc.

- O twojej przyjaciółce Kris Ta, małej dziewczynce, której opowiadałeś swoje historie.

- Nie znam żadnej małej dziewczynki, która się tak nazywa - odparł Bastian. Skąd ci przyszło do głowy, że opowiadałem jej historie? Atreju znów popatrzył na niego tym zamyślonym spojrzeniem. - W swoim świecie - rzekł powoli - opowiadałeś przecież wiele historii; jej, a także sobie samemu.

- Niby skąd o tym wiesz, Atreju?

- Tyś to powiedział. W Amarganth. I powiedziałeś też, że często cię za to wyśmiewano.

Bastian zapatrzył się w ogień.

- Racja - mruknął - powiedziałem to. Ale nie wiem dlaczego. Nie mogę sobie przypomnieć.

Jemu samemu wydało się to dziwne.

Atreju wymienił spojrzenia z Fuchurem i poważnie kiwnął głową, tak jakby obaj omawiali przedtem coś, co się teraz potwierdziło. Ale nie powiedział nic więcej. Widocznie nie chciał o tym rozmawiać w obecności trzech panów.

- Mięso jest już upieczone - oznajmił Hydorn.

Nożem odkroił każdemu kawałek i wszyscy zabrali się do jedzenia. żeby było upieczone, tego co prawda nie dało się stwierdzić mimo najlepszej woli - z wierzchu było z lekka nadwęglone, a w środku jeszcze surowe - ale w danej sytuacji wybredzanie byłoby nie na miejscu.

Jakiś czas wszyscy żuli, po czym Atreju jeszcze raz poprosił: - Opowiedz nam, jak do nas przybyłeś!

- Sam wiesz - odparł Bastian. - Ty mnie przecież sprowadziłeś do Dziecięcej Cesarzowej.

- Chodzi mi o to, co się działo przedtem - rzekł Atreju - w twoim świecie, gdzie ty wtedy byłeś i jak wszystko przebiegło. I oto Bastian opowiedział, jak ukradł książkę panu Koreanderowi, jak uciekł z nią na strych szkoły i tam zaczął czytać. Gdy chciał opisać Wielkie Poszukiwanie Atreju, ten machnął ręką. To, co Bastian o nim czytał, zdawało się go nie interesować. Natomiast w najwyższym stopniu interesowały go szczegóły odwiedzin Bastiana u pana Koreandera i ucieczki na strych szkoły.

Bastian myślał z wysiłkiem. ale nic więcej nie znalazł w pamięci. Wszystko, co się z tym wiązało, że się bał, że był gruby, słaby i wrażliwy, poszło w zapomnienie. Pozostały mu strzępy wspomnień i wydawały się tak dalekie i niewyraźne, jakby dotyczyły nie jego samego, lecz kogoś innego. Atreju pytał go o inne wspomnienia i Bastian opowiadał o czasach, kiedy żyła jeszcze jego matka, o ojcu, o domu, o szkole i swoim mieście - to, co jeszcze pamiętał.

Trzej panowie zapadli już w sen, a Bastian wciąż jeszcze opowiadał. Dziwiło go, że Atreju okazywał tak wielkie zainteresowanie właśnie temu, co najpowszedniejsze. Może to sposób, w jaki Atreju się przysłuchiwał, sprawił, że stopniowo również jemu najzwyklejsze i najpowszedniejsze sprawy nie wydawały się już wcale takie zwyczajne, jakby wszystkie zawierały jakąś tajemnicę, której on tylko nigdy nie dostrzegał. W końcu nie wiedział już nic więcej, nie przychodziło mu na myśl nic, co jeszcze mógłby opowiedzieć. Była późna noc, ogień wygasł. -Trzej panowie pochrapywali cicho. Atreju siedział z nieporuszoną twarzą i zdawał się pogrążony w myślach.

Bastian położył się, otulił srebrnym płaszczem i już zasypiał, gdy Atreju powiedział półgłosem:

- To sprawa AURYNU.

Bastian podparł głowę dłonią i spojrzał sennie na przyjaciela. - Co masz na myśli?

- Blask - ciągnął Atreju, jak gdyby mówił do siebie - działa na nas inaczej niż na ludzką istotę.

- Jak na to wpadłeś?

- Znak daje ci wielką moc, spełnia wszystkie twoje pragnienia, ale jednocześnie coś ci zabiera: pamięć o twoim świecie.

Bastian zastanowił się. Nie czuł, żeby mu czegoś brakowało. - Graograman powiedział mi, że muszę iść drogą pragnień, jeśli mam odnaleźć moją Prawdziwą Wolę. I to oznacza napis na AURYNIE. Ale żeby to osiągnąć, muszę iść od jednego pragnienia do drugiego. Nie mogę żadnego przeskoczyć. Inaczej, powiedział, w Fantazjanie w ogóle nie posunę się, dalej. Do tego potrzebny mi jest Klejnot. - Tak - stwierdził Atreju - on daje ci drogę i jednocześnie zabiera ci cel.

- Cóż - oświadczył Bastian beztrosko - Dziecięca Cesarzowa dobrze wiedziała, co czyni, dając mi Znak. Niepotrzebnie się martwisz, Atreju. AURYN z całą pewnością nie jest pułapką.

- Nie - mruknął Atreju - ja też tak nie sądzę.

A po chwili dorzucił:

- W każdym razie to dobrze, że już szukamy drogi do twojego świata. Bo jej szukamy, prawda?

- Tak, tak - odpowiedział Bastian już na pół we śnie. W środku nocy zbudził go osobliwy szmer. Nie umiał sobie wytłumaczyć, co to było. Ogień wygasł, otaczała go całkowita ciemność. Potem poczuł na ramieniu dłoń Atreju i usłyszał jego szept:

- Co to jest?

- Ja też nie wiem - odszepnął.

Doczołgali się do wejścia jaskini, skąd dochodził szmer, i wsłuchali się uważniej.

Brzmiało to jak przytłumione łkanie i płacz z nieprzeliczonych gardeł. Lecz nie miało w sobie nic ludzkiego ani też jakiegokolwiek podobieństwa do zwierzęcych skarg. Był to jakby ogólny szum, który niekiedy wznosił się ku westchnieniu jak spieniona fala, a potem opadał z powrotem, aby po jakimś czasie wznieść się na nowo. Był to najżałośniejszy dźwięk, jaki Bastian kiedykolwiek słyszał. - żeby chociaż można było coś zobaczyć! - szepnął Atreju. - Zaczekaj! - odparł Bastian. - Mam przecież Al' Tsahir. Wyciągnął błyszczący kamień z kieszeni i uniósł w górę. światło było łagodne jak blask świecy i bardzo słabo rozjaśniało kotlinę, lecz ta poświata wystarczyła, aby obu przyjaciołom ukazać widok tak wstrętny, że z obrzydzenia dostali gęsiej skórki.

W kotlinie pełno było niekształtnych robaków, długich jak ludzka ręka, o skórze, która wyglądała, jakby były owinięte w brudne, postrzępione szmaty i łachmany. Spomiędzy ich fałd mogły wysuwać coś w rodzaju śluzowatych kończyn, które przypominały z wyglądu macki polipów. Każdy z robaków u końca swego ciała spoglądał spod łachmanów dwojgiem oczu, oczu bez powiek, z których nieustannie płynęły łzy. One same i cała kotlina były mokre od tych łez. W chwili, gdy padł na nie blask Al' Tsahiru, zastygły w bezruchu i można było zobaczyć, czym się dopiero co zajmowały. Pośród nich wznosiła się wieża z najdelikatniejszego srebrnego filigranu - piękniejsza i cenniejsza od wszystkich budowli, jakie Bastian widział w Amarganth. Wiele robakopodobnych stworów najwidoczniej było właśnie zajętych wdrapywaniem się na tę wieżę i składaniem jej z poszczególnych części. Teraz jednak wszystkie znieruchomiały i wlepiły wzrok w światło Al' Tsahiru.

- Biada! Biada! - rozległ się w kotlinie przerażony szept. - Oto nasza brzydota stała się jawna! Biada! Biada! Czyje oko nas ujrzało? Biada! Biada, że same musimy siebie oglądać! Kimkolwiek jesteś, okrutny intruzie, bądź miłościwy i ulituj się, zabierz od nas to światło! Bastian podniósł się.

- Jestem Bastian Baltazar Buks - oznajmił. - A kim wy jesteście? - Jesteśmy Acharaje - brzmiała jękliwa odpowiedź - Acharaje, Acharaje! Jesteśmy najnieszczęśliwszymi stworzeniami Fantazjany! Bastian milczał i popatrzył skonsternowany na Atreju, który również wstał i stanął u jego boku.

- Wobec tego to wy - zapytał - zbudowaliście Amarganth, najpiękniejsze miasto Fantazjany.

- Tak jest, ach - zawołały stwory - ale zabierz to światło i nie patrz na nas. Miej litość!

- I wy wypłakaliście Jezioro Łez Murhu?

- Panie - jęknęli Acharaje - jest tak, jak mówisz. Lecz pomrzemy ze wstydu i przerażenia samymi sobą, jeśli nadal będziesz nas zmuszał, byśmy stali w twoim świetle. Czemu tak okrutnie pomnażasz naszą udrękę? Ach, myśmy nic nie zrobili i nikogo dotąd nie urazili naszym widokiem. Bastian wsunął kamień Al' Tsahir z powrotem do kieszeni i zrobiło się ciemno choć oko wykol.

- Dzięki! - zawołały rozełkane głosy. - Dzięki za twoje zmiłowanie i litość, panie.

- Chciałbym z wami porozmawiać - powiedział Bastian. - Chcę wam pomóc. Było mu wręcz niedobrze od wstrętu i współczucia dla tych nieszczęsnych kreatur.

Zdawał sobie sprawę, że były to owe stworzenia, o których mówił w swojej opowieści o powstaniu Amarganthu, ale jak zwykle tak i tym razem nie miał pewności, czy istniały one od dawien dawna, czy też on je dopiero stworzył. W tym ostatnim wypadku byłby w jakiś sposób odpowiedzialny za całą tę niedolę. Ale jakkolwiek było, postanowił zmienić ten okropny stan rzeczy. - Ach - zakwiliły żałosne głosy - któż może nam pomóc? - Ja! - zawołał Bastian. - Noszę AURYN.

Nagle zapadła cisza. Płacz ustał całkowicie.

- Skąd tak ni z tego, ni z owego wzięliście się tutaj? - zapytał Bastian w ciemność.

- Mieszkamy w ciemnych głębiach ziemi - odpowiedział mu szept jakby wielogłosowego chóru - aby ukrywać nasz widok przed słońcem. Tam opłakujemy nieustannie nasz los i naszymi łzami wypłukujemy z archaicznych skał niezniszczalne srebro, z którego potem przędziemy ów filigran, co go widziałeś. Tylko w najmroczniejsze noce ośmielamy się wydostać na powierzchnię, a te jaskinie to nasze wyjścia. Tu na górze składamy wtedy to, cośmy przygotowali na dole. I właśnie ta noc była dość ciemna, żeby oszczędzić nam naszego własnego widoku. Dlatego tu jesteśmy. Naszą pracą staramy się powetować światu naszą brzydotę i znajdujemy w niej trochę pocieszenia.

- Ale to przecież nie wasza wina, że tacy jesteście! - stwierdził Bastian.

- Ach, są rozmaite winy - odpowiedzieli Acharaje. - Można zawinić czynem, myślą - my zawiniliśmy naszym istnieniem.

- Jak mogę wam pomóc? - spytał Bastian, który z litości był bliski łez. - Ach, wielki dobroczyńco - zawołali Acharaje - który nosisz AURYN i masz moc wybawienia nas - prosimy cię tylko o jedno: daj nam inną postać!

- Uczynię to, nic się nie martwcie, biedne robaki! - powiedział Bastian. - życzę sobie, żebyście teraz zasnęli, a jak się obudzicie jutro rano, wypełzniecie ze swojej powłoki i staniecie się motylami. Macie być kolorowi, weseli, zawsze skorzy do śmiechu i żartów. Od jutra będziecie się nazywali nie Acharaje, Wiecznie Zapłakani, tylko Wtomigraje, Wiecznie Roześmiani.

Bastian nastawił ucha, ale w ciemności nic nie było słychać. - Już zapadli w sen - szepnął Atreju.

Obaj przyjaciele wrócili do jaskini. Panowie Hysbald, Hydorn i Hykrion nadal pochrapywali cicho i z całego zdarzenia nic nie zauważyli. Bastian położył się.

Czuł się ogromnie zadowolony z siebie. Niebawem cała Fantazjana dowie się o tym dobrym uczynku, jaki dopiero co spełnił. A był on przecież naprawdę bezinteresowny, bo nikt nie będzie mógł twierdzić, że przy sposobności pragnął czegoś tam dla siebie.

Chwała jego dobroci zajaśnieje pełnym blaskiem.

- Co na to powiesz, Atreju? - szepnął.

Atreju milczał chwilę, zanim odpowiedział:

- Ciekawe, ile cię to kosztowało?

Dopiero trochę później, gdy Atreju już spał, Bastian pojął, że przyjaciel miał na myśli zapomnienie, nie zaś, powiedzmy, samozaparcie Bastiana. Ale nie zastanawiał się nad tym i zasnął z przeczuciem czekającej go radości. Nazajutrz rano zbudziły go hałaśliwe okrzyki zdumienia, jakie wydawali trzej rycerze:

- Patrzcie tylko! - Słowo daję, nawet moja stara szkapa pęknie ze śmiechu!

Bastian zobaczył, że stali u wejścia do jaskini i że był z nimi Atreju. On jeden się nie śmiał.

Bastian wstał i podszedł do nich.

W całej kotlinie roiło się od fikających koziołki i trzepoczących małych postaci najcudaczniejszych, jakie kiedykolwiek widział. Wszystkie miały na plecach barwne skrzydła moli i były ubrane w najróżniejsze ciuchy, w kratkę, w paski, w esy-floresy czy w kropki, ale każdy strój wydawał się albo za ciasny, albo za szeroki, za duży albo za mały, uszyty na chybił trafił. Nic nie pasowało, a wszędzie, nawet na skrzydłach, były nałożone łaty. Żadna z tych istot nie była podobna do innej, ich twarze były kolorowe jak u klownów, miały okrągłe, czerwone nosy albo śmieszne nochale i przesadnie wielkie usta. Jedne miały na głowach cylindry we wszystkich kolorach, inne spiczaste czapki, u jeszcze innych sterczały tylko w górę trzy jaskrawoczerwone kępki włosów, kilka obnosiło błyszczące łysiny. Większość z nich siedziała lub zwisała na smukłej wieży z drogocennego filigranu, gimnastykowała się na niej, dokazywała i próbowała ją rozwalić.

Bastian wybiegł z jaskini.

- Hej, wy tam! - krzyknął w górę. - W tej chwili przestańcie! Nie możecie tego robić!

Stwory przestały i spojrzały wszystkie w dół na niego. Jeden z samej góry spytał:

- Co on powiedział?

A inny zawołał do niego z dołu:

- Gość mówi, że nie możemy tego robić!

- Dlaczego on mówi, że nie możemy tego robić? - spytał trzeci. - Bo wam nie wolno! - krzyknął Bastian. - Nie możecie przecież wszystkiego rozwalić !

- Gość mówi, że nie możemy wszystkiego rozwalić - oznajmił innym pierwszy mól-klown.

- A właśnie że możemy - odpowiedział inny i wyszarpnął duży kawał wieży. Pierwszy, podskakując jak opętany, znów zawołał do Bastiana: - A właśnie że możemy.

Wieża kołysała się i zaczęła niebezpiecznie trzeszczeć. - Co wy robicie! - krzyknął Bastian. Był rozgniewany i przestraszony, ale nie wiedział, jak ma się zachować, bo te istoty były naprawdę bardzo śmieszne.

- Gość pyta - pierwszy mól znów zwrócił się do swoich towarzyszy - co my robimy.

- Co my właściwie robimy? - dopytywał się inny.

- Zabawiamy się - oznajmił trzeci.

Na to wszystkie zaniosły się szaleńczym śmiechem.

- Zabawiamy się! - zawołał do Bastiana pierwszy mól dławiąc się niemal chichotem.

- Ale wieża się zawali, jeśli nie przestaniecie ! - krzyknął Bastian. - Gość uważa - zakomunikował innym pierwszy mól - że wieża się zawali.

- No to co? - powiedział inny.

A pierwszy zawołał w dół:

- No to co?

Bastian zaniemówił, a nim znalazł stosowną odpowiedź, wszystkie mole - klowny uwieszone wieży zaczęły nagle tańczyć w powietrzu jakby w korowodzie, trzymając się jednak nie za ręce, lecz częściowo za nogi, częściowo za kołnierze, niektóre wirowały stojąc na głowie, a każdy zaśmiewał się i pokrzykiwał radośnie.

To, co wyczyniały te skrzydlate ludziki, było tak pocieszne, że Bastian, choć starał się zachować powagę, nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - Ale tego wam nie wolno! - zawołał. - To jest dzieło Acharajów. - Gość mówi - zwrócił się znów do swoich kompanów pierwszy mól- klown - że nam tego nie wolno.

- Nam wolno wszystko! - krzyknął inny i fiknął koziołka w powietrzu. - Nam wolno wszystko, co nie jest nam zabronione. A kto nam czegoś zabroni? My jesteśmy Wtomigraje!

- Kto nam czegoś zabroni? - zawołały chórem wszystkie mole - klowny. - My jesteśmy Wtomigraje!

- Ja! - odparł Bastian.

- Gość mówi, że "ja" - oznajmił innym pierwszy mól.

- Jak to ty? - zapytały pozostałe. - Ty nie masz tu nic do gadania. - Ależ nie ja! - wyjaśnił pierwszy. - Gość mówi, że "on". - Dlaczego gość mówi, że "on"? - dopytywały się inne. - I w ogóle na kogo mówi "on? "

- Na kogo mówisz "on" - za wołał z góry pierwszy mól. - Nie powiedziałem "on" - krzyknął z dołu Bastian, na pół z gniewem, na pół ze śmiechem. - Mówię, że ja wam zabraniam burzenia wieży. - On nam zabrania - oświadczył innym pierwszy mól - burzenia wieży. - Kto? - spytał jakiś nowo przybyły.

- Gość - odrzekły inne.

A nowo przybyły powiedział:

- Nie znam tego gościa. Kto to w ogóle jest?

Pierwszy zawołał w dół:

- Hej, gość, kto ty w ogóle jesteś?

- Nie jestem żaden gość! - krzyknął Bastian dość już rozeźlony. - Jestem Bastian Baltazar Buks i to ja zrobiłem z was Wtomigrajów, żebyście już więcej nie płakali i nie lamentowali. Dzisiaj w nocy byliście jeszcze nieszczęsnymi Acharajami. Moglibyście spokojnie odpowiadać swojemu dobroczyńcy z nieco większym szacunkiem.

Wszystkie mole - klowny przestały naraz podskakiwać i tańczyć i zwróciły swoje spojrzenia na Bastiana. Nagle zapanowała głęboka cisza. - Co gość powiedział? - szepnął mól siedzący nieco dalej, ale sąsiedzi zdzielili go po kapeluszu, który zsunął mu się na oczy i uszy. Cała reszta syknęła: - Pst!

- Czy mógłbyś z łaski swojej powiedzieć to jeszcze raz, powoli i wyraźnie? - poprosił pierwszy mól z ostentacyjną uprzejmością. - Jestem waszym dobroczyńcą! - zawołał Bastian.

Wywołało to wśród moli-klownów wręcz śmieszne podniecenie, jeden powtarzał drugiemu, co usłyszał, a w końcu wszystkie te niezliczone postacie, które były dotąd rozsiane po całej kotlinie, skłębiły się wokół Bastiana, mrowiąc się, trzepocząc i wykrzykując sobie nawzajem do uszu: - Słyszeliście? Zrozumieliście? On jest naszym czobrodyńcą! Nazywa się Nastiban Baltebuks! Nie, Buksian Dyńczyń! Bzdura, Saraczyń Buksidyń! Nie, Baldrian Hiks! Szluks! Babeltran Czyńdyń! Niks! Flaks! Triks!

Całe towarzystwo nie posiadało się z zachwytu. Wszyscy ściskali sobie dłonie, uchylali kapeluszy, klepali się po ramionach i brzuchach, wzbijając tumany kurzu.

- Jacy z nas szczęściarze! - wołali. - Niech żyje nasz Buksdyń Zanzibar Bastiaczyń !

I wciąż wykrzykując i zaśmiewając się cała olbrzymia chmara uniosła się w górę i odfrunęła. Wrzawa przebrzmiała w oddali. Bastian stał oszołomiony i nie bardzo wiedział, jak się naprawdę nazywa.

Nie był już taki pewien, czy rzeczywiście uczynił coś dobrego

19. WSPÓŁTOWARZYSZE

Skośne promienie słońca przedzierały się przez ciemną pokrywę chmur, gdy ruszali tego ranka w dalszą drogę. Deszcz i wiatr wreszcie ustały, w ciągu przedpołudnia jeszcze dwa-trzy razy dopadła jeźdźców krótka, gwałtowna ulewa, lecz potem pogoda poprawiała się w oczach. Zrobiło się znacznie cieplej.

Nastrój trzech rycerzy był zgoła swawolny, śmiali się, żartowali i płatali sobie nawzajem rozmaite figle. Bastian natomiast jechał przed nimi na mulicy cichy i zamyślony. A trzej panowie mieli dla niego oczywiście zbyt wiele respektu, żeby wyrywać go z tego zamyślenia. Nadal przemierzali ów skalisty płaskowyż, który zdawał się nie mieć końca. Tylko drzewostan stawał się z wolna coraz gęstszy i wyższy. Atreju, który jak zwykle poszybował na Fuchurze daleko naprzód, by spenetrować okolicę i jej przyległości, już przed odlotem zauważył posępny nastrój Bastiana. Zapytał smoka szczęścia, co tu zrobić, żeby rozweselić przyjaciela. Fuchur wywracając rubinowymi oczyma powiedział: - To całkiem proste: czyż on od dawna nie ma ochoty przejechać się na mnie?

Kiedy w krótki czas później mała kawalkada wyłoniła się zza skalnego załomu, natknęła się tam na Atreju i smoka szczęścia. Obaj rozłożyli się wygodnie na słońcu i mrużąc oczy spoglądali na nadjeżdżających. Bastian zatrzymał się i popatrzył na nich.

- Jesteście zmęczeni? - zapytał.

- Ani trochę - odrzekł Atreju - Chciałem cię tylko spytać, czy nie pozwoliłbyś mi na jakiś czas dosiąść Jichy. Nigdy jeszcze nie jechałem na mule. Musi to być wspaniała rzecz, skoro tobie wcale się nie przykrzy. Mógłbyś mi sprawić tę przyjemność, Bastianie. Ja tymczasem wypożyczę ci mojego starego Fuchura.

Policzki Bastiana zapłonęły radością.

- Czy to prawda, Fuchur? - zapytał. - Zechcesz mnie ponieść? - Z przyjemnością, potężny sułtanie! - zagrzmiał smok szczęścia i żartobliwie przymrużył oko. - Wsiadaj i trzymaj się mocno! Bastian zeskoczył z mulicy i jednym susem znalazł się na grzbiecie Fuchura. Chwycił się srebrnobiałej grzywy, a smok wzbił się w przestworza.

Bastian dobrze pamiętał, jak mu się jechało na Graogramanie przez Pustynię Barw. Ale jazda na smoku szczęścia to było jeszcze coś innego. Jeśli tamten szaleńczy pęd na ogromnym ognistym lwie był jak odurzenie i krzyk, to owo miękkie opadanie i wznoszenie się giętkiego smoczego ciała przypominało pieśń, raz łagodną i tkliwą, to znów potężną i radosną. Zwłaszcza gdy Fuchur wykonywał swoje błyskawiczne pętle, podczas których jego grzywa, wąsy u pyska i długie frędzle na kończynach śmigały jak białe płomienie, jego lot przywodził na myśl śpiew niebios. Srebrny płaszcz Bastiana łopotał w Pędzie i mienił się w słońcu tysiącem drobnych iskier. Koło południa wylądowali na skąpanym w słońcu skalnym wzniesieniu, nie opodal szemrzącego strumyka, gdzie pozostali tymczasem stanęli obozem. Na ogniu dymił już kocioł zupy, którą zjadło się potem zagryzając podpłomykami. Konie i mulica pasły się na pobliskiej łące. Po obiedzie trzej panowie postanowili udać się na polowanie. Kończyły się zapasy , przede wszystkim mięso. Po drodze słyszeli w zaroślach pianie bażantów. I zdawało się, że są tu również zające. Zapytali Atreju, czy nie pójdzie z nimi, bo przecież jako zielonoskóry musi być zawołanym myśliwym. Atreju podziękował za zaproszenie, ale go nie przyjął. Więc trzej panowie wzięli swoje grube łuki, przypięli sobie na plecach kołczany ze strzałami i poszli w niedaleki lasek. Atreju, Fuchur i Bastian zostali sami.

Po krótkim milczeniu odezwał się Atreju: .

- Może byś znów, Bastianie, opowiedział nam coś o swoim świecie? - A co by was interesowało? - spytał Bastian.

- Jak myślisz, Fuchur? - zwrócił się Atreju do smoka szczęścia. - Ja bym chętnie coś usłyszał o dzieciach z twojej szkoły - odparł Fuchur.

- Jakich dzieciach? - Bastian był zdumiony.

- Tych, które cię wyśmiewały - wyjaśnił smok.

- Dzieci, które mnie wyśmiewały? - powtórzył Bastian jeszcze bardziej zdumiony.

- Nic nie wiem o dzieciach. A już z całą pewnością żadne by nie miało odwagi wyśmiewać się ze mnie.

- Ale to, że chodziłeś do szkoły - wtrącił Atreju - jeszcze pamiętasz? - Tak - powiedział Bastian z namysłem. - Przypominam sobie szkołę. Zgadza się.

Atreju i Fuchur wymienili spojrzenia.

- Tego się obawiałem - mruknął Atreju.

- Czegóż to?

- Znów straciłeś część wspomnień - odparł Atreju poważnie. - Tym razem wiąże się to z przeobrażeniem Acharajów we Wtomigrajów. Nie powinieneś był tego czynić.

- Bastianie Baltazarze Buks - przemówił teraz smok szczęścia głosem nieomal uroczystym - jeśli chcesz posłuchać mojej rady, to odtąd nie korzystaj z mocy, jaką daje ci AURYN. W przeciwnym razie grozi ci niebezpieczeństwo, że zatracisz także resztę wspomnień - a jakże wówczas uda ci się wrócić tam, skąd przybyłeś?

- Właściwie - wyznał Bastian po dłuższym zastanowieniu - wcale nie pragnę tam wrócić.

- Ale musisz! - zawołał Atreju przerażony. - Musisz wrócić i postarać się doprowadzić swój świat do ładu, aby ludzie znów przybywali do nas, do Fantazjany. Bo inaczej Fantazjanie wcześniej czy później zagrozi zagłada i wszystko okaże się daremne!

- W końcu ja tu jeszcze jestem - powiedział Bastian lekko urażony. - Dopiero niedawno nadałem Dziecięcej Cesarzowej nowe imię. Atreju milczał.

- W każdym razie jest już jasne - znów wmieszał się do rozmowy Fuchur - dlaczego do tej pory nie znaleźliśmy najmniejszej wskazówki, w jaki sposób Bastian może wrócić. Skoro on tego wcale nie pragnie. . . - Bastianie - powiedział Atreju niemal prosząco - czy nie ma niczego, co by cię ciągnęło do powrotu? Nie ma niczego, co byś tam kochał? Nie myślisz o ojcu, który na pewno czeka na ciebie i martwi się? Bastian potrząsnął głową. .

- Nie sądzę. Może nawet jest rad, że się mnie pozbył. Atreju patrzył na przyjaciela z osłupieniem.

- Kiedy tak się was słucha - powiedział gorzko Bastian - można by pomyśleć, że wy też chcecie tylko pozbyć się mnie.

- Jak to rozumiesz? - spytał ochrypłym głosem Atreju. - No cóż - odrzekł Bastian - obaj macie, jak się zdaje, tylko jedno zmartwienie, mianowicie co tu zrobić, żebym jak najprędzej zniknął z Fantazjany.

Atreju spoglądał na Bastiana i wolno potrząsał głową. Przez dłuższy czas żaden z nich trzech nie powiedział słowa. Bastian zaczął już żałować postawionego tym dwom zarzutu. Sam wiedział, że nie był on słuszny.

- Myślałem - odezwał się cicho Atreju - że jesteśmy przyjaciółmi. - Tak! - zawołał Bastian. - Jesteśmy i zawsze będziemy. Wybacz mi, nagadałem głupstw.

Atreju uśmiechnął się.

- Ty też musisz nam wybaczyć, jeśli cię uraziliśmy. Nie było to umyślne.

- W każdym razie - powiedział Bastian pojednawczo - usłucham waszej rady. Później wrócili trzej panowie. Upolowali kilka kuropatw, bażanta i zająca.

Zwinięto obozowisko i ruszono dalej. Bastian znów dosiadł Jichy. Po południu dotarli do lasu złożonego wyłącznie z prostych, bardzo wysokich pni. Były to drzewa iglaste, które hen w górze tworzyły tak gęsty zielony dach, że bodaj ani jeden promień światła nie padał na ziemię. Może dlatego nie było tu podszycia.

Przyjemnie było jechać po tym miękkim, gładkim gruncie. Fuchur zdecydował się biec razem z całą grupą, bo gdyby leciał z Atreju ponad czubkami drzew, kontakt niechybnie by się urwał.

Przez całe popołudnie podążali w ciemnozielonym mroku pomiędzy wysokimi drzewami. Pod wieczór dostrzegli ruiny zamku na wzgórzu i pośród zwalonych wież i murów, mostów i komnat znaleźli sklepioną piwnicę, która jeszcze trzymała się jako tako. Tutaj rozłożyli się na noc. Tym razem w roli kucharza wystąpił z kolei rudowłosy Hysbald i okazało się, że znał się na kuchni o wiele lepiej od swego poprzednika. Bażant upieczony przez niego na ogniu smakował wybornie.

Nazajutrz rano pociągnęli dalej. Cały dzień jechało się przez las, który, gdziekolwiek spojrzeć, wyglądał jednakowo. Dopiero gdy znów zapadł wieczór, spostrzegli, że najwidoczniej zatoczyli wielkie koło, bo znów natknęli się na zrujnowany zamek, z którego wyruszyli. Tylko tym razem zbliżyli się do niego od innej strony.

- To mi się jeszcze nigdy nie przytrafiło! - powiedział Hykrion i podkręcił czarnego wąsa.

- Oczom nie wierzę! - zawołał Hysbald i potrząsnął rudą głową. - Tak nie może być! - burknął Hydorn i na swych długich, chudych nogach podążył w ruiny.

Ale tak było, o czym świadczyły resztki biesiady z poprzedniego dnia. Przy wieczerzy - tym razem była pieczeń z zająca, znośnie przyrządzona przez Hykriona - trzej rycerze zapytali, czy Bastian nie miałby ochoty opowiedzieć czegoś ze swej skarbnicy wspomnień o świecie, z którego przybył. Ale Bastian wykręcił się bólem gardła. Ponieważ przez cały dzień był milczący, panowie wzięli tę wymówkę za dobrą monetę.

Udzielili mu paru dobrych rad, co powinien na ten ból zrobić, i położyli się spać.

Tylko Atreju i Fuchur domyślali się, co przeżywał Bastian.

Znów wyruszyli wczesnym rankiem, jechali cały dzień przez las i dawali baczenie, żeby trzymać się wciąż jednego kierunku - a gdy nadszedł wieczór, stanęli znów przed ruinami zamku.

- A niech to wszyscy diabli! - zaklął Hykrion.

- Zwariować można! - jęknął Hysbald.

- Przyjaciele - powiedział sucho Hydorn - możemy zawiesić nasz zawód na kołku. Nie nadajemy się na błędnych rycerzy.

Bastian już pierwszego wieczora znalazł dla Jichy osobną niszę, ponieważ od czasu do czasu lubiła ona przebywać w samotności i oddawać się rozmyślaniom. Przeszkadzało jej w tym towarzystwo koni, które między sobą nie rozmawiały o niczym innym jak tylko o swoim znakomitym pochodzeniu i szlachetnych drzewach genealogicznych. Gdy tym razem Bastian odprowadzał mulicę na miejsce, Jicha odezwała się: - Panie, ja wiem, dlaczego nie posuwamy się naprzód.

- Niby skąd to wiesz, Jicha?

- Bo noszę cię, panie. Będąc tylko na pół osłem czuje się przy tym różne rzeczy.

- I co twoim zdaniem jest przyczyną?

- Ty już nie pragniesz posuwać się naprzód, panie. Przestałeś pragnąć czegokolwiek.

Bastian spojrzał na nią zaskoczony.

- Jesteś naprawdę mądrym zwierzęciem, Jicha.

Mulica zmieszana zastrzygła długimi uszami.

- Czy ty właściwie wiesz, w jakim kierunku dotychczas poruszaliśmy się stale?

- Nie - odrzekł Bastian - a ty?

Jicha kiwnęła łbem.

- Dotychczas podążaliśmy stale ku centrum Fantazjany. To był nasz kierunek.

- Ku Wieży z Kości Słoniowej?

- Tak, panie. I dobrze nam szło, póki trzymaliśmy się tego kierunku. - To niemożliwe - stwierdził z powątpiewaniem Bastian. - Atreju by to spostrzegł, a co dopiero Fuchur. Ale obaj nic o tym nie wiedzą. - My, muły - powiedziała Jicha - jesteśmy prostymi stworzeniami i z całą pewnością nie możemy się mierzyć ze smokami szczęścia. Ale jest parę rzeczy, panie, które wiemy. A jedna z nich to kierunek. Mamy wrodzone wyczucie. Nie mylimy się nigdy. Dlatego byłam pewna, że chciałeś dotrzeć do Dziecięcej Cesarzowej.

- Do Dziecięcia Księżyców. . . - mruknął Bastian. - Tak, chciałbym ją znów zobaczyć. Ona mi powie, co mam robić.

Potem pogłaskał miękki pysk mulicy i szepnął:

- Dziękuję, Jicha, dziękuję!

Następnego ranka Atreju odciągnął Bastiana na bok.

- Słuchaj, Bastianie, my dwaj, Fuchur i ja, musimy się przed tobą wytłumaczyć. Rada, jaką ci daliśmy, była życzliwa, ale niemądra. Odkąd jej posłuchałeś, nasza podróż utknęła w miejscu. Dzisiejszej nocy długo o tym rozmawialiśmy, Fuchur i ja. Ty się już stąd nie ruszysz, a z tobą my, dopóki znów czegoś nie zapragniesz. Jest rzeczą nieuniknioną, że w ten sposób jeszcze więcej zapomnisz, mimo to nie pozostaje nic innego. Możemy tylko mieć nadzieję, że jednak zdążysz jeszcze w porę znaleźć drogę powrotną. Z tego, że tu tkwimy, nic ci przecież nie przyjdzie. Musisz skorzystać z mocy AURYNU i znaleźć następne pragnienie. - Tak - zgodził się Bastian - Jicha powiedziała mi to samo. I ja znam już to następne pragnienie. Chodź, bo chcę, żeby wszyscy o nim usłyszeli. Wrócili do pozostałych.

- Przyjaciele - powiedział Bastian głośno - dotychczas na próżno szukaliśmy drogi, która może zaprowadzić mnie z powrotem do mojego świata. Obawiam się, że jak będziemy robić tak dalej, to nigdy jej nie znajdziemy. Dlatego postanowiłem odwiedzić jedyną osobę, która może udzielić mi na ten temat informacji. Jest to Dziecięca Cesarzowa. Od dzisiaj celem naszej podróży jest Wieża z Kości Słoniowej. - Hura! - krzyknęli jak jeden mąż trzej panowie.

Ale ich okrzyk został przytłumiony przez spiżowy głos Fuchura: - Poniechaj tego, Bastianie Baltazarze Buks! To, czego chcesz, jest niemożliwe! Nie wiesz, że Złotooką Władczynię Pragnień spotyka się tylko jeden jedyny raz? Nie zobaczysz jej więcej !

Bastian dumnie podniósł głowę.

- Dziecię Księżyców zawdzięcza mi bardzo wiele! - powiedział rozdrażniony. Nie wyobrażam sobie, żeby odmówiła mi posłuchania. - Przekonasz się jeszcze - odparł Fuchur - że jej decyzje bywają niekiedy trudne do pojęcia.

- Wy dwaj, ty i Atreju - oznajmił Bastian czując, jak wzbiera w nim gniew - chcecie mi stale doradzać. Sami widzicie, do czego to nas doprowadziło, że posłuchałem waszej rady. Teraz będę decydował sam. Już zadecydowałem i koniec. Zaczerpnął tchu i ciągnął trochę spokojniej:

- Poza tym wy wciąż wychodzicie od siebie. Ale wy jesteście stworzeniami Fantazjany, a ja jestem człowiekiem. Niby skąd wiecie, że mnie dotyczy to samo, co was?

Kiedy Atreju nosił AURYN, miało to dla niego inne skutki, niż ma dla mnie. A kto ma zwrócić Klejnot Dziecięciu Księżyców, jeśli nie ja? Mówisz, Fuchurze, że nie spotyka się jej po raz drugi? Ale ja spotkałem ją już dwa razy. Najpierw widzieliśmy się przez chwilę, gdy był u niej Atreju, a potem już dłużej, gdy wybuchło to wielkie jajo. Ze mną jest we wszystkim inaczej niż z wami. I ja zobaczę ją po raz trzeci.

Wszyscy milczeli. Panowie, ponieważ nie rozumieli, o co właściwie chodziło w tej sprzeczce, a Atreju i Fuchur, ponieważ byli mocno zbici z tropu.

- Cóż - cicho odezwał się w końcu Atreju - może jest tak, jak mówisz, Bastianie. Nie możemy wiedzieć, jak wobec ciebie postąpi Dziecięca Cesarzowa. Ruszyli w drogę i już po paru godzinach, zanim jeszcze nadeszło południe, dotarli na skraj lasu.

Przed nimi ciągnął się rozległy, z lekka pagórkowaty step, a wśród traw wiła się rzeka. Podążyli wzdłuż jej brzegu.

Atreju znów leciał na Fuchurze wyprzedzając kawalkadę i okrążając ją szerokim łukiem, aby wybadać drogę. Ale obaj byli zatroskani i nie leciało się im tak lekko jak dawniej.

Gdy raz wzbili się bardzo wysoko i poszybowali daleko naprzód, zobaczyli, że w oddali step kończy się raptownie skalnym urwiskiem. U jego stóp leżała równina, jak okiem sięgnąć gęsto zalesiona. Rzeka spływała w dół potężnym wodospadem. Ale do tego miejsca jeźdźcy mieli jeszcze co najmniej cały dzień drogi.

Zawrócili.

- Myślisz, Fuchur - spytał Atreju - że Dziecięcej Cesarzowej jest obojętne, co się stanie z Bastianem?

- Kto wie - odparł Fuchur - ona nie robi żadnych różnic. - Ale w takim razie - podjął Atreju - ona jest naprawdę. . . - Nie wymawiaj tego! - przerwał mu Fuchur.

- Wiem, co masz na myśli, ale nie wymawiaj tego.

Atreju milczał chwilę, po czym powiedział:

- On jest moim przyjacielem, Fuchur. Musimy mu pomóc. Choćby wbrew woli

Dziecięcej Cesarzowej, jeśli zajdzie potrzeba. Ale jak? - Z pomocą szczęścia - odrzekł smok i po raz pierwszy zabrzmiało to tak, jakby spiżowy dzwon jego głosu był pęknięty.

Tego wieczora wybrali na nocleg stojący nad rzeką opuszczony szałas. Dla Fuchura był on oczywiście za ciasny, smok wolał zresztą, jak już często bywało, spać w podniebnych przestworzach. Również konie i Jicha musiały pozostać na dworze. Przy wieczerzy Atreju opowiedział o wodospadzie i osobliwym urwisku, jakie wypatrzył. Potem rzucił jakby mimochodem:

- Poza tym ktoś podąża naszym śladem.

Trzej panowie popatrzyli na siebie.

- Hola! - zawołał Hykrion i ochoczo podkręcił czarnego wąsa. - Ilu ich jest?

- Za nami naliczyłem siedmiu - odparł Atreju - ale najwcześniej dotrą tu jutro rano, zakładając, że będą jechali całą noc.

- Czy są uzbrojeni? - dopytywał się Hysbald.

- Tego nie udało mi się stwierdzić - powiedział Atreju - ale nadciąga ich jeszcze więcej z innych kierunków. Sześciu widziałem na zachodzie, dziewięciu na wschodzie, dwunastu albo trzynastu zmierza ku nam z naprzeciwka.

- Zobaczymy, czego chcą - zauważył Hydorn. - Trzydziestu pięciu lub trzydziestu sześciu to dla nas trzech niewielkie niebezpieczeństwo, a cóż dopiero dla pana Bastiana i Atreju.

Tej nocy Bastian nie odpiął miecza Sikanda, jak to dotychczas najczęściej czynił. Spał z dłonią na rękojeści. We śnie widział przed sobą twarz Dziecięcia Księżyców. Uśmiechała się do niego obiecująco. Więcej już po przebudzeniu nie pamiętał, ale sen utwierdził go w nadziei, że znów ją zobaczy. Gdy spojrzał przez otwarte drzwi szałasu, zobaczył na dworze w porannej mgle, która podniosła się znad rzeki, siedem niewyraźnych postaci. Dwie z nich były pieszo, pozostałe siedziały na różnorakich wierzchowcach. Bastian po cichu zbudził swoich towarzyszy. Panowie przypasali miecze, po czym wszyscy razem wyszli z szałasu. Gdy postacie czekające na dworze dostrzegły Bastiana, jeźdźcy zsiedli ze swoich wierzchowców i cała siódemka jednocześnie uklękła na lewe kolano. Wszyscy pochylili głowy i zawołali:

- Cześć i pokłon wybawcy Fantazjany, Bastianowi Baltazarowi Buksowi!

Przybysze wyglądali dość dziwnie. Jeden z dwóch piechurów miał nadzwyczaj długą szyję, na której była osadzona głowa o czterech twarzach, po jednej z każdej strony.

Pierwsza miała wyraz wesoły , druga - gniewny , trzecia - smutny , a czwarta - senny. Każda z twarzy była zdrętwiała i niezmienna, lecz długoszyi piechur mógł za każdym razem zwracać ku przodowi tę, która w danej chwili odpowiadała jego nastrojowi. Chodziło tu o czterofazowego trolla, zwanego też tu i ówdzie temperamentnikiem.

Drugi piechur był tym, co w Fantazjanie nazywa się cefalopodem lub głowonogiem, mianowicie istotą, która ma tylko głowę umieszczoną na bardzo długich i cienkich nogach, a pozbawioną tułowia i rąk. Głowonogi wciąż wędrują i nie mają stałego miejsca zamieszkania. Przeważnie koczują gromadnie, po kilkaset, samotników spotyka się rzadko. Żywią się zieleniną. Ten, który klęczał tu przed Bastianem, wyglądał młodo i miał rumiane oblicze. Trójkę postaci, które dosiadały koni nie większych od kóz, stanowili: gnom, cieniolub i dziwożona. Gnom miał na czole złoty diadem i najwidoczniej był księciem. Cienioluba trudno było rozpoznać, bo składał się właściwie tylko z cienia, którego nikt nie rzucał. Dziwożona miała kocią twarz i długie złociste loki, które spowijały ją jak płaszcz. Całe jej ciało pokrywała również złocista włochata sierść. Wzrostem dziwożona dorównywała pięcioletniemu dziecku.

Inny gość, który przybył na wole, pochodził z krainy Sasafranów, którzy rodzą się starzy i umierają, kiedy staną się oseskami. Ten tutaj miał długą, białą brodę, łysinę i twarz pokrytą zmarszczkami, był więc - jak na stosunki sasafrańskie - bardzo młody, mniej więcej w wieku Bastiana. Niebieski dżinn przyjechał na wielbłądzie. Był długi i cienki, w olbrzymim turbanie na głowie. Miał postać ludzką, chociaż jego obnażone do pasa muskularne ciało wyglądało jak odlane z lśniącego niebieskiego metalu. W twarzy miejsce nosa i ust zajmował potężny, zakrzywiony orli dziób.

- Kim jesteście i czego chcecie? - zapytał dość szorstko Hykrion. Mimo uroczystego powitania zdawał się nie do końca przekonany o dobrych zamiarach przybyszów i jako jedyny trzymał jeszcze dłoń na rękojeści miecza.

Czterofazowy troll, który dotychczas pokazywał swą ospałą twarz, zwrócił teraz ku przodowi twarz wesołą i patrząc na Bastiana, a nie zważając wcale na Hykriona, powiedział:

- Panie, jesteśmy książętami z bardzo różnych krain Fantazjany, każdy z nas wybrał się w drogę, żeby cię powitać i dopraszać się twojej pomocy. Wieść o twoim przybyciu mknęła pomiędzy krainami lotem błyskawicy, wiatr i chmury wymieniają twoje imię, fale mórz swoim szumem głoszą twoją chwałę, każdy strumyk opowiada o twojej potędze. Bastian rzucił spojrzenie Atreju, ale ten spoglądał poważnie, niemal surowo na trolla.

Wokół jego ust nie pojawił się choćby najlżejszy uśmiech. - Wiemy - zabrał teraz głos niebieski dżinn, a jego głos brzmiał jak ostry krzyk orła - żeś stworzył Las Nocy Perelin i Pustynię Barw Goab. Wiemy, żeś jadł i pił ogień Kolorowej śmierci i żeś się w nim kąpał, czego nikt inny w Fantazjanie by nie przeżył. Wiemy, żeś przewędrował Świątynię Tysiąca Drzwi, i wiemy, co się zdarzyło w Amarganth. Wiemy, panie, że możesz wszystko. Powiesz jedno słowo i jest tak, jak zechcesz. Dlatego zapraszamy cię, żebyś przybył do nas i obdarzył nas łaską posiadania własnej historii. Bo my wszyscy jeszcze jej nie mamy. Bastian zastanowił się, po czym potrząsnął głową.

- Tego, czego oczekujecie ode mnie, teraz jeszcze nie mogę uczynić. Później pomogę wam wszystkim. Ale najpierw muszę spotkać się z Dziecięcą Cesarzową. Toteż pomóżcie mi znaleźć Wieżę z Kości Słoniowej ! Tamci wcale nie wydawali się rozczarowani. Po krótkiej naradzie między sobą oznajmili, że wszyscy ogromnie się cieszą z propozycji Bastiana i będą mu towarzyszyć. I w niedługi czas później orszak, który przypominał już małą karawanę, udał się w drogę.

Przez cały dzień dołączali nowi przybysze. Zewsząd nadciągali nie tylko owi wysłannicy, których poprzedniego dnia zapowiadał Atreju, ale jeszcze wielu, wielu innych. Widziało się kozłonogich faunów i ogromne zmory, elfy i koboldy, chrząszczojazdów i trójłapów, dorównującego wzrostem człowiekowi koguta w sztylpach i trzymającego się prosto jelenia ze złotym wieńcem rogów, który miał na sobie coś w rodzaju fraka. W ogóle wśród nowo przybyłych było mnóstwo istot pozbawionych jakiegokolwiek podobieństwa do ludzkich postaci, na przykład miedziane mrówki w hełmach, wędrowne skały o dziwacznych kształtach, fletozwierze, które grały na swych długich dziobach, a także trzy tak zwane kałużowce, które poruszały się dość zaskakująco, z każdym - jeśli można tak powiedzieć - krokiem rozpływając się w kałużę i kawałek dalej przybierając nowy kształt. Najdziwniejszą z tych istot był jednak chyba dwój, którego przód i tył mogły sobie chodzić osobno. Z wyglądu przypominał nieco hipopotama, tylko że miał sierść w czerwone i białe pasy. Łącznie zebrało się ich już koło setki. A wszystkie przybyły, żeby powitać Bastiana, wybawcę Fantazjany, i prosić go o własną historię. Ale pierwsza siódemka objaśniała dochodzącym później, że celem podróży jest najpierw Wieża z Kości Słoniowej, i wszyscy wyrażali gotowość wzięcia w niej udziału.

Hykrion, Hysbald i Hydorn jechali z Bastianem na czele dość już długiej kawalkady.

Pod wieczór dotarli do wodospadu. A z zapadnięciem nocy orszak opuścił położoną wyżej równinę, krętą górską ścieżką zszedł w dół i znalazł się w lesie wielkich jak drzewa orchidei. Były to nakrapiane i z wyglądu trochę podejrzane olbrzymie I kwiaty. Toteż rozbijając obozowisko postanowiono na wszelki wypadek wystawić nocne warty. Bastian i Atreju naznosili mchu, który wszędzie rósł obficie, i umościli sobie miękkie posłania. Fuchur ułożył się w krąg wokół obu przyjaciół, łbem do środka, tak że byli oddzieleni od innych i osłonięci jak w wielkim grajdole. Powietrze było ciepłe i przesycone osobliwą, niezbyt przyjemną wonią, jaką tchnęły orchidee. Miała ona w sobie coś, co zwiastowało nieszczęście.

20. WIDZĄCA DŁOŃ

Tęczowo iskrzyły się krople rosy na kwiatach i liściach orchidei w pierwszym porannym słońcu, gdy karawana ponownie ruszała w drogę. w nocy nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, tyle tylko, że do dotychczasowych wysłanników dołączyli nowi i cała gromada liczyła już około trzech setek. Pochód tych tak różnorodnych istot był widowiskiem doprawdy godnym obejrzenia.

Im dalej zapuszczali się w las, tym bardziej nieprawdopodobne stawały się kształty i barwy kwiatów. I niebawem panowie Hykrion, Hysbald i Hydorn stwierdzili, że niepokojące podejrzenie, które skłoniło ich do wystawienia wart, nie było całkiem bezpodstawne. Wiele z tych orchidei to były rośliny mięsożerne, wystarczająco duże, by połknąć całego cielaka. Wprawdzie nie poruszały się samodzielnie - o tyle warty były niepotrzebne - ale kiedy się ich dotknęło, chwytały jak potrzask. I parę razy panowie musieli robić użytek ze swoich mieczy, aby oswobodzić rękę czy nogę któregoś z towarzyszy podróży lub jego wierzchowca, ścinając całe kwiaty i siekąc na kawałki.

Bastian, jadący na Jisze, był stale oblężony przez najrozmaitsze fantazjańskie istoty, które starały się zwrócić na siebie jego uwagę albo przynajmniej popatrzeć na niego. Ale on jechał milczący, z kamienną twarzą. Zbudziło się w nim nowe pragnienie, i to takie, które po raz pierwszy czyniło go nieprzystępnym, a nawet ponurym.

Co najbardziej, mimo pojednania, gniewało go w zachowaniu Atreju i Fuchura, to bezsprzeczny fakt, że traktowali go jak niesamodzielne dziecko, za które czuli się odpowiedzialni, które musieli wodzić na pasku i pouczać. Jeśli dobrze się zastanowić, to było tak już od pierwszego dnia ich przebywania razem. Jak to się właściwie stało? Widać z jakiegoś powodu czuli, że mają nad nim przewagę - nawet jeśli przy tym dobrze mu życzyli. Niewątpliwie Atreju i Fuchur uważali go za nieszkodliwego, potrzebującego opieki chłopca. A to mu nie odpowiadało, nie, to wcale mu nie odpowiadało! On nie był nieszkodliwy! Jeszcze się o tym przekonają!

Chciał być groźny, groźny i budzący strach. Taki, że każdy będzie musiał mieć się przed nim na baczności - także Fuchur i Atreju. Niebieski dżinn - miał on na imię Villuan - przepchał się przez ciżbę wokół Bastiana i skłonił się krzyżując ręce na piersi. . Bastian zatrzymał się.

- O co chodzi, Villuanie? Mów!

- Panie - powiedział dżinn swym orlim głosem - zasięgnąłem języka pośród tych, co ostatnio do nas przystali. Kilku z nich twierdzi, że znają tę okolicę, i wiedzą, ku czemu podążamy. Wszyscy oni trzęsą się ze strachu, panie.

- Dlaczego? Co to za okolica?

- Ten las mięsożernych orchidei, panie, nosi miano ogrodu Oglais i należy do czarodziejskiego zamku Horok, zwanego także Widzącą Dłonią. Mieszka w nim najpotężniejsza i najbardziej niegodziwa czarodziejka Fantazjany. Ma na imię Xayida.

- To dobrze - odrzekł Bastian. - Powiedz strachliwcom, żeby się uspokoili. Ja jestem z nimi.

Villuan skłonił się ponownie i odszedł.

Nieco później w pobliżu Bastiana wylądowali Fuchur i Atreju, powracając z dalekiego lotu naprzód. Pochód zatrzymał się akurat na południowy odpoczynek.

- Nie wiem, co o tym sądzić - zaczął Atreju. - O trzy, może cztery godziny drogi stąd widzieliśmy pośród lasu orchidei budowlę, która wygląda jak wielka dłoń stercząca z ziemi. Sprawia ona dość niesamowite wrażenie. Jeśli zachowamy dotychczasowy kierunek, to wyjdziemy wprost na nią.

Bastian opowiedział, co tymczasem usłyszał od Villuana. - Wobec tego - zauważył Atreju - rozsądniej byłoby zmienić kierunek, nie sądzisz?

- Nie - odparł Bastian.

- Ale nie ma powodu, który by nas zmuszał do spotkania z Xayidą. Lepiej byłoby go uniknąć.

- Jest powód - powiedział Bastian.

- Jaki?

- Że ja chcę tego spotkania - oznajmił Bastian.

Atreju milczał i spoglądał na niego zaskoczony. Ponieważ znów ze wszystkich stron tłoczyli się Fantazjańczycy, chcąc przyjrzeć się Bastianowi, przyjaciele nie kontynuowali rozmowy.

Ale po obiedzie Atreju wrócił i na pozór beztroskim tonem zaproponował Bastianowi:

- Nie miałbyś ochoty polecieć razem ze mną na Fuchurze? Bastian zrozumiał, że Atreju ma coś na sercu.

Wskoczyli na grzbiet smoka szczęścia, Atreju z przodu, Bastian za nim, i unieśli się w powietrze. Po raz pierwszy lecieli razem. Ledwie znaleźli się dostatecznie wysoko, by nikt ich nie słyszał, Atreju powiedział:

- Trudno z tobą teraz porozmawiać sam na sam. A my koniecznie musimy porozmawiać, Bastianie.

- Domyślałem się tego - odrzekł Bastian z uśmiechem. - O co chodzi? - Czy to, gdzie jesteśmy i ku czemu zmierzamy - zaczął z wahaniem Atreju - wiąże się z twoim nowym pragnieniem?

- Przypuszczalnie - odparł dość chłodno Bastian.

- Tak żeśmy obaj myśleli, Fuchur i ja - ciągnął Atreju. - Cóż to jest za pragnienie?

Bastian milczał.

- Nie zrozum mnie źle - dodał Atreju - nie chodzi o to, że boimy się czegoś lub kogoś. Ale jako twoi przyjaciele martwimy się o ciebie. - Całkiem niepotrzebnie - stwierdził Bastian jeszcze chłodniej. Atreju dłuższy czas milczał. W końcu Fuchur obejrzał się na nich i powiedział:

- Atreju ma bardzo rozsądną propozycję, której powinieneś wysłuchać, Bastianie Baltazarze Buks.

- Znowu jakaś dobra rada? - spytał Bastian z drwiącym uśmiechem. - Nie, to nie rada, Bastianie - odrzekł Atreju - to propozycja, która w pierwszej chwili może ci się nie spodoba. Ale zastanów się, zanim ją odrzucisz. Cały czas łamaliśmy sobie głowę, jak ci pomóc. Wszystko zależy od wpływu, jaki wywiera na ciebie Znak Dziecięcej Cesarzowej. Bez mocy AURYNU nie możesz budzić w sobie dalszych pragnień, ale z mocą AURYNU zatracasz się i coraz mniej pamiętasz o tym, do czego w ogóle chcesz dążyć. Jeśli nic nie zrobimy, to nadejdzie moment, że nic już nie będziesz, pamiętał.

- Mówiliśmy już o tym - zauważył Bastian. - Co dalej?

- Kiedy ja nosiłem Klejnot - podjął Atreju - wszystko przebiegało inaczej. Mnie on prowadził i niczego mi nie odbierał. Może dlatego, że nie jestem człowiekiem i z tego powodu nie mam do stracenia wspomnień o ludzkim świecie. Chodzi o to, że mnie on nie szkodził, wprost przeciwnie. I dlatego chciałem ci zaproponować, żebyś dał mi AURYN i zaufał mojemu przewodnictwu. Ja będę szukał drogi dla ciebie. Co o tym sądzisz?

- Odmawiam! - powiedział Bastian zimno.

Fuchur znów się obejrzał.

- Nie chcesz przynajmniej chwilę pomyśleć nad tym?

- Nie - odparł Bastian. - Po co?

Atreju po raz pierwszy uniósł się gniewem.

- Opamiętaj się, Bastianie! Musisz zrozumieć, że nie wolno ci tak dalej robić! Nie widzisz, że całkiem się zmieniłeś? Co ty w ogóle masz jeszcze wspólnego z sobą samym? I co się jeszcze z tobą stanie?

- Bardzo wam dziękuję! - powiedział Bastian. - Serdeczne dzięki za to, że bez przerwy zajmujecie się moimi sprawami! Ale szczerze mówiąc o wiele bardziej bym wolał, żebyście zostawili mnie w spokoju. Bo to ja - jeśli o tym zapomnieliście - ocaliłem Fantazjanę, to mnie Dziecięca Cesarzowa powierzyła swoją moc. I chyba musiała mieć jakiś powód po temu, bo w przeciwnym razie mogłaby przecież zostawić AURYN tobie, Atreju. Ale ona odebrała Znak tobie i dała go mnie! Mówisz, że się zmieniłem? Tak, mój drogi Atreju, co do tego pewnie masz rację! Nie jestem już nieszkodliwym i nierozgarniętym gamoniem, jakiego we mnie widzicie! Mam ci powiedzieć, dlaczego ty naprawdę chcesz wziąć ode mnie AURYN? Bo po prostu mi zazdrościsz, nic, tylko zazdrościsz. Jeszcze mnie nie znacie, ale jeśli dalej będziecie tak postępować, to - raz jeszcze mówię wam po dobroci - poznacie mnie !

Atreju nie odpowiedział. Lot Fuchura stracił nagle wszelką siłę, smok mozolnie sunął w powietrzu i opadał coraz niżej jak postrzelony ptak. - Bastianie - wykrztusił wreszcie z trudem Atreju - tego, co przed chwilą powiedziałeś, nie traktujesz chyba poważnie. Zapomnijmy o tym. Nigdy nie zostało to powiedziane.

- No dobrze - odrzekł Bastian - jak chcesz. Nie ja zacząłem. Ale jeśli o mnie chodzi: uznajmy sprawę za niebyłą.

Jakiś czas żaden już się nie odzywał.

W dali przed nimi z lasu orchidei wyłonił się zamek Horok. Wyglądał rzeczywiście jak ogromna dłoń z pięcioma wyprostowanymi w górę palcami.

- Ale jedno chciałbym jeszcze wyjaśnić raz na zawsze - przemówił Bastian znienacka - zdecydowałem się nie wracać. Pozostanę na zawsze w Fantazjanie. Bardzo mi się tu podoba. I dlatego mogę łatwo zrezygnować z moich wspomnień. A co się tyczy przyszłości Fantazjany: ja mogę nadać Dziecięcej Cesarzowej tysiąc nowych imion. Nie potrzeba nam już ludzkiego świata!

Fuchur zakręcił raptownie i począł lecieć z powrotem. - Hej ! - zawołał Bastian.

- Co ty robisz? Leć dalej ! Chcę zobaczyć Horok z bliska!

- Nie mogę już - odpowiedział pękniętym głosem Fuchur - naprawdę już nie mogę.

Gdy wylądowali później przy karawanie, zastali swych współtowarzyszy w wielkim wzburzeniu. Okazało się, że orszak został napadnięty, mianowicie przez zgraję około pięćdziesięciu olbrzymów w czarnych, jakby owadzich pancerzach czy zbrojach. Wielu uczestników pochodu pouciekało i dopiero teraz wracało w pojedynkę lub grupami, inni bronili się dzielnie, nic jednak nie mogąc wskórać. Opancerzone olbrzymy niweczyły wszelki opór, jakby to była dla nich dziecinna igraszka. Trzej panowie, Hykrion, Hysbald i Hydorn, bili się bohatersko, ale nie udało im się pokonać choćby jednego przeciwnika.

W końcu ulegając przewadze zostali rozbrojeni, zakuci w łańcuchy i uprowadzeni. Jeden z czarnych napastników osobliwie bezdźwięcznym głosem zawołał, co następuje:

- Oto posłanie Xayidy, pani na zamku Horok, do Bastiana Baltazara Buksa. Ona żąda, żeby Wybawca bezwarunkowo się jej poddał i wszystkim, czym jest, co posiada i co potrafi, jako wierny niewolnik służyć jej przysiągł. Jeśli jednak uczynić tego nie jest gotów i gdyby podstęp jakiś obmyślił, aby wolę Xayidy udaremnić, to trzej przyjaciele jego, Hykrion, Hysbald i Hydorn, śmiercią powolną, haniebną i okrutną w męczarniach umrą. Niechże więc zastanowi się rychło, bo termin jutro o wschodzie słońca upływa. Oto posłanie Xayidy, pani na zamku Horok, do Bastiana Baltazara Buksa. Zostało przekazane.

Bastian zagryzł wargi. Atreju i Fuchur patrzyli nieruchomo w przestrzeń, ale Bastian dobrze wiedział, co obaj myśleli. I właśnie to, że nie dawali niczego poznać po sobie, gniewało go jeszcze bardziej. Nie był to jednak właściwy moment, żeby domagać się od nich wyjaśnień. Później znajdzie się jeszcze stosowna okazja.

- W żadnym wypadku nie ugnę się przed tym szantażem Xayidy, to jest chyba jasne - powiedział głośno do otaczających go postaci. - Musimy zaraz obmyślić plan szybkiego uwolnienia trzech jeńców. - Nie będzie to łatwe - stwierdził Villuan, niebieski dżinn z orlim dziobem. Tym czarnym wojownikom, jak się okazało, nie damy wszyscy rady. I nawet jeśli ty, panie, Atreju i jego smok szczęścia poprowadzicie nas do walki, za długo to będzie trwało, nim zdobędziemy zamek Horok. Życie tych trzech panów spoczywa w ręku Xayidy i gdy tylko ona spostrzeże, że nacieramy, zabije ich. To wydaje się pewne. - W takim razie nie może nas spostrzec - oświadczył Bastian. - Musimy ją zaskoczyć.

- W jaki sposób? - zapytał czterofazowy troll zwracając do przodu swą gniewną twarz, co wyglądało dość przerażająco. - Xayida jest bardzo przebiegła i będzie przygotowana na każdą możliwość.

- Ja też się tego obawiam - oznajmił książę gnomów. - Jest nas zbyt wielu, żeby mogła nie zauważyć, jak zbliżamy się do zamku. Takiego pochodu nie da się ukryć, nawet w nocy. Z pewnością Xayida wystawiła obserwatorów.

- Więc moglibyśmy - podsunął Bastian - to właśnie wykorzystać do zmylenia jej.

- Jak to sobie wyobrażasz, panie?

- Musicie całą karawaną pociągnąć w innym kierunku, żeby to wyglądało, jakbyśmy rzucali się do ucieczki rezygnując z uwolnienia jeńców.

- A co będzie z nimi?

- Ja zajmę się tym razem z Atreju i Fuchurem.

- Tylko w trójkę?

- Tak - odrzekł Bastian. - Oczywiście jedynie wówczas, gdy Atreju i Fuchur mnie wesprą. W przeciwnym razie zrobię to sam. Spoglądano na niego z podziwem. Ci, co stali bliżej, szeptem przekazywali jego słowa tym, którzy nie zdołali ich usłyszeć. - Przejdzie to, panie - zawołał w końcu niebieski dżinn - do historii Fantazjany, niezależnie od tego, czy zwyciężysz, czy ulegniesz. - Pójdziecie ze mną? - zwrócił się Bastian do Atreju i Fuchura. - Czy też znów macie jedną ze swoich propozycji?

- Nie - odparł cicho Atreju - pójdziemy z tobą.

- Wobec tego - rozkazał Bastian - niech pochód ruszy zaraz, dopóki jest jeszcze jasno. Musicie wywołać wrażenie, że uciekacie, a więc pospieszcie się! My zaczekamy tu do zmroku. Jutro rano albo dołączymy do was z trzema panami, albo wcale nie. Idźcie już!

Zebrani bez słowa pokłonili się Bastianowi, po czym udali się w drogę. Bastian, Atreju i Fuchur ukryli się w gąszczu i bez ruchu, w milczeniu czekali na nadejście nocy.

Gdy zapadł zmrok, usłyszeli nagle lekki szczęk i zobaczyli, jak na teren opuszczonego obozowiska wkroczyło pięciu czarnych olbrzymów. Poruszali się oni w sposób dziwnie mechaniczny, wszyscy całkiem jednakowo. Wszystko w nich wydawało się z czarnego metalu, nawet twarze były jak maski z żelaza. Przystanęli jednocześnie, obrócili się w kierunku, w którym zniknęła karawana, i nie wymieniając słowa równym krokiem podążyli jej śladem. Potem znów zrobiło się cicho.

- Plan zdaje się sprawdzać - szepnął Bastian.

- Było ich tylko pięciu - odparł Atreju. - Gdzie są pozostali? - Na pewno tych pięciu w jakiś sposób ich wezwie - rzekł Bastian. Gdy wreszcie zrobiło się zupełnie ciemno, ostrożnie wyczołgali się z ukrycia i Fuchur z obydwoma swoimi jeźdźcami bezgłośnie uniósł się w powietrze. Leciał możliwie jak najniżej nad wierzchołkami drzewiastych orchidei, żeby nie zostać odkrytym. Kierunek nie nastręczał zrazu wątpliwości, pozostawał ten sam, w którym podążali już po południu. Po mniej więcej kwadransie szybkiego lotu pojawiło się pytanie, czy i jak odnajdą teraz zamek Horok. Ciemność była nieprzenikniona. Lecz w kilka minut później zobaczyli, że zamek wyłania się przed nimi, jaśniejąc tysiącem oświetlonych okien. Widać Xayidzie zależało na tym, żeby był widoczny. Nic dziwnego, oczekiwała przecież wizyty Bastiana, choć wyobrażała ją sobie inaczej. Fuchur przezornie osunął się między orchideami na ziemię, bo jego białe jak masa perłowa łuski mieniły się i odbijały światło. A na razie nikt z zamku nie powinien był ich zobaczyć. Pod osłoną drzew zbliżyli się do zamku. Przed wielką bramą wejściową trzymało straż dziesięciu pancernych olbrzymów. A przy każdym rozjaśnionym oknie stał jeden z nich, czarny i nieruchomy jak groźny cień. Zamek Horok wznosił się na niewielkim wzgórzu, wolnym od gąszczu orchidei. Budowla miała rzeczywiście kształt ogromnej dłoni, która sterczała z ziemi. Każdy z palców był wieżą, a kciuk - wykuszem, z którego też wyrastała wieża. Całość miała wiele pięter, każdy człon palca stanowił jedno, a okna w kształcie rozjaśnionych oczu spoglądały na wszystkie strony. Trafnie nazwano ów zamek Widzącą Dłonią. - Musimy się zorientować - szepnął Bastian na ucho Atreju - gdzie trzymają jeńców.

Atreju skinął głową i dał Bastianowi znak, żeby ten nic nie mówił i pozostał z Fuchurem. Potem bezszelestnie poczołgał się w stronę budowli. Długo to trwało, zanim wrócił.

- Obszedłem wokoło cały zamek - powiedział półgłosem. - Istnieje tylko to jedno wejście. Ale jest zbyt dobrze strzeżone. Jedynie na samej górze, na czubku środkowego palca, udało mi się dostrzec okienko dachowe, przy którym nie stoi chyba żaden z pancernych olbrzymów. Ale jeśli nadlecimy na Fuchurze, z pewnością nas zobaczą. Jeńcy przebywają prawdopodobnie w piwnicy, w każdym razie usłyszałem raz długi krzyk bólu dobiegający jakby z wielkiej głębi.

Bastian myślał z wysiłkiem. Potem szepnął:

- Spróbuję dotrzeć do tego okienka w dachu. Ty z Fuchurem musisz tymczasem odwrócić uwagę strażników. Zróbcie coś, co każe im sądzić, że zaatakujemy bramę wejściową. Musicie ich wszystkich zwabić tutaj. Ale tylko zwabić, rozumiesz? Nie wdawaj się w żadną walkę! Ja tymczasem postaram się od tyłu wdrapać na wieżę.

Zatrzymaj olbrzymów, jak długo się da. Ale nic nie ryzykuj! Zostaw mi parę minut, zanim zaczniesz. Atreju skinął głową i uścisnął mu dłoń. Bastian zdjął srebrny płaszcz i ruszył w ciemność. Czołgał się zataczając duże półkole wokół budowli. Ledwie dotarł na jej tyły, usłyszał głośne wołanie Atreju: - Hej, wy tam! Znacie Bastiana Baltazara Buksa, wybawcę Fantazjany? On przybył, ale nie po to, żeby dopraszać się łaski Xayidy, lecz żeby dać jeszcze jej szansę dobrowolnego uwolnienia jeńców. Pod tym warunkiem zachowa ona swe haniebne życie!

Bastian mógł jeszcze z gęstwiny rzucić okiem na przedpole zamku. Atreju włożył srebrny płaszcz i upiął swoje granatowoczarne włosy w coś w rodzaju turbanu. Dla kogoś, kto nie znał dobrze ich obu, mogło między nimi rzeczywiście istnieć pewne podobieństwo.

Czarne pancerne olbrzymy wydawały się przez chwilę niezdecydowane. Ale tylko przez chwilę. Potem rzuciły się ku Atreju, słychać było metalowy tupot ich kroków.

Także cienie w oknach ruszyły się, opuściły swoje posterunki, żeby zobaczyć, co się dzieje. Inni strażnicy tłoczyli się w dużej ciżbie u wejścia. Gdy pierwsi niemal dopadli Atreju, ten wymknął się jak łasica i w następnej chwili, siedząc na Fuchurze, pojawił się nad ich głowami. Pancerne olbrzymy wywijały mieczami w powietrzu i podskakiwały wysoko, lecz nie zdołały go dosięgnąć. Bastian pomknął jak strzała w stronę zamku i zaczął wspinać się po jego fasadzie. Tu i ówdzie pomagały mu gzymsy okienne i występy muru, częściej jednak mógł się przytrzymać jedynie czubkami palców. Wdrapywał się wyżej, coraz wyżej, raz odłamał się kawałek muru, na którym oparł stopę, i przez kilka sekund Bastian wisiał tylko na jednej ręce, ale zdołał się podciągnąć, znalazł uchwyt dla drugiej ręki i wspinał się dalej. Gdy dotarł wreszcie do wież, szło mu już szybciej, bo odstęp między nimi był tak niewielki, że opierając się o ich ściany mógł posuwać się w górę. W końcu dosięgnął okienka w dachu i wśliznął się do środka. Rzeczywiście w tym wieżowym pokoju nie było żadnego ze strażników, któż wie dlaczego? Otworzył drzwi i zobaczył przed sobą wąskie kręte schody. Po cichu ruszył w dół. Piętro niżej zobaczył dwóch czarnych strażników , którzy stali przy oknie i obserwowali w milczeniu, co działo się tam w dole. Udało mu się niezauważenie przemknąć za ich plecami.

Innymi schodami, przez ganki i korytarze skradał się dalej. Nie ulegało wątpliwości, że jeśli nawet te pancerne olbrzymy były niezwyciężone w walce, to jako strażnicy niewiele były warte.

Wreszcie dotarł do piwnic. Poczuł to od razu po dusznym zapachu stęchlizny i zimnie, jakie go owionęło. Na szczęście wszyscy strażnicy pobiegli stąd widać na górę, żeby schwytać rzekomego Bastiana Baltazara Buksa. W każdym razie żadnego z nich nie było widać.

Pochodnie u ścian oświetlały mu drogę. Schodził coraz niżej. Wydawało mu się, że pod ziemią jest tyle samo pięter co na powierzchni. W końcu znalazł się na najniższym i oto zobaczył więzienie, w którym marnieli Hykrion, Hysbald i Hydorn. A był to widok godny pożałowania. Na długich, żelaznych łańcuchach, przykuci za przeguby, wisieli w powietrzu nad dołem, który zdawał się czarną, bezdenną czeluścią. Łańcuchy biegły po krążkach u sufitu do kołowrotu, który był jednak zamknięty na dużą, stalową kłódkę i nie dał się poruszyć. Bastian stał bezradnie.

Trzej więźniowie mieli zamknięte oczy, jakby stracili przytomność, ale raptem Hydorn Wytrwały otworzył jedno, lewe, po czym wymamrotał suchymi wargami:

- Hej, przyjaciele, patrzcie, kto przyszedł!

Tamci dwaj z trudem unieśli powieki i na widok Bastiana wokół ich ust pojawił się nikły uśmiech.

- Wiedzieliśmy, że nas nie opuścisz, panie - zaskrzeczał Hykrion. - Jak was ściągnąć na dół? - zapytał Bastian. - Kołowrót jest zamknięty.

- Weźcie swój miecz - wykrztusił Hysbald - i po prostu przetnijcie łańcuchy.

- Żebyśmy wpadli w przepaść? - spytał Hykrion. - To nie jest najlepszy plan.

- Ja zresztą nie mogę go wydobyć - powiedział Bastian. - Sikanda musi z własnej woli wskoczyć mi w rękę.

- Hm - mruknął Hydorn - tak to już jest z tymi czarodziejskimi mieczami. Kiedy się ich potrzebuje, one się wzbraniają. - Zaraz! - szepnął nagle Hysbald. - Oni przecież mieli klucz od kołowrotu. Tylko gdzie go schowali?

- Była tam gdzieś obluzowana płyta kamienna - stwierdził Hykrion. - Widziałem ją, ale nie bardzo dokładnie, kiedy mnie wciągali. Bastian wytężył wzrok. światło było nikłe i migotliwe, ale przemierzając piwnicę tam i z powrotem dostrzegł po jakimś czasie w podłodze płytę, która lekko wystawała. u niósł ją ostrożnie - i rzeczywiście leżał pod nią klucz.

Mógł teraz otworzyć i zdjąć wielką kłódkę przy kołowrocie. Zaczął powoli obracać korbą, kołowrót trzeszczał i skrzypiał tak głośno, że z pewnością dało się go słyszeć na wyższych piętrach piwnic. Jeśli pancerne olbrzymy nie były głuche jak pień, to ów hałas musiał je zaalarmować. Ale gdyby Bastian przestał, nic by to już nie pomogło. Dalej więc obracał korbą, aż trzej panowie zawiśli nad czeluścią na wysokości jej brzegów. Zaczęli się kołysać, to w przód, to w tył, i w końcu dosięgnęli stopami podłogi. Gdy to nastąpiło, Bastian spuścił ich całkiem. Opadli wyczerpani i leżeli nieruchomo. Grube łańcuchy skuwały jeszcze ich przeguby. Bastianowi niewiele czasu pozostało do namysłu, bo na kamiennych stopniach piwnicznych schodów rozległ się już metaliczny tupot zbliżających się kroków, pojedynczych najpierw, potem coraz liczniejszych. Nadchodzili strażnicy. Ich zbroje połyskiwały w blasku pochodni jak pancerze ogromnych owadów. Dobyli mieczy, wszyscy tym samym ruchem, i ruszyli na Bastiana, który stanął u wąskiego wejścia do lochu. I oto wreszcie Sikanda wyskoczył z pordzewiałej pochwy i wsunął się w jego dłoń. Świetlisty miecz natarł jak błyskawica na pierwszego z pancernych olbrzymów i zanim Bastian zdążył pojąć, co się dzieje, posiekał go na kawałki. I oto wyszła na jaw tajemnica czarnych wojowników: byli puści, składali się jedynie z pancerzy, które poruszały się same, w ich wnętrzu nie było nic prócz pustki.

Bastian miał dobrą pozycję, bo przez ciasne wejście do lochu mogli zbliżać się do niego tylko kolejno, jeden po drugim, i Sikanda kolejno siekł jednego po drugim w kawałki. Wkrótce leżeli całą stertą na podłodze jak czarne skorupy jaj jakiegoś gigantycznego ptaka. Skoro już ze dwudziestu legło poćwiartowanych, pozostali, jak się zdawało, powzięli inny plan. Wycofali się, najwidoczniej po to, żeby czekać na Bastiana w dogodniejszym dla siebie miejscu. Bastian wykorzystał tę sposobność, żeby prędko przeciąć ostrzem Sikandy łańcuchy skuwające przeguby trzech panów. Hykrion i Hydorn podnieśli się ciężko i chcąc przyjść Bastianowi z pomocą usiłowali dobyć mieczy, których dziwnym trafem im nie zabrano, ale ich dłonie zdrętwiały od długiego wiszenia i odmawiały posłuszeństwa. Hysbald, najdelikatniejszy z trójki, nie mógł jeszcze nawet wstać o własnych siłach. Obaj towarzysze musieli go podtrzymać.

- Nie martwcie się - powiedział Bastian - Sikanda nie potrzebuje wsparcia. Trzymajcie się za mną i nie sprawiajcie mi dodatkowych kłopotów próbując mi pomóc.

Opuścili loch, wspięli się wolno po schodach, dotarli do wielkiego jak sala pomieszczenia - i tu zgasły nagle wszystkie pochodnie. Ale Sikanda lśnił jasno. Znów usłyszeli zbliżający się metaliczny tupot wielu pancernych olbrzymów. - Prędko! - zawołał Bastian. - Z powrotem na schody! Ja będę się bronił tutaj. Nie mógł zobaczyć, czy ci trzej usłuchali jego rozkazu, i nie miał też czasu, żeby się o tym przekonać, bo miecz Sikanda zaczął mu już tańczyć w dłoni. A ostry , biały blask, jakim się skrzył, rozjaśniał salę jakby światłem dnia. Chociaż napastnicy wyparli go od wejścia na schody, tak że mogli nacierać na niego ze wszystkich stron, ani jeden z ich potężnych ciosów nie dosięgnął Bastiana. Sikanda wirował wokół niego tak szybko, że wyglądał jak setka mieczy, których nie sposób już rozróżnić. I na koniec Bastian pozostał sam na pobojowisku pełnym rozbitych czarnych pancerzy. Nic się już nie poruszało.

- Chodźcie! - krzyknął Bastian na swych towarzyszy.

Trzej panowie wyłonili się z wejścia na schody i zrobili wielkie oczy. - Czegoś takiego - powiedział Hykrion, a wąs mu drżał - jako żywo, jeszcze nie widziałem!

- Będę o tym opowiadał jeszcze moim wnukom - wyjąkał Hysbald. - A one niestety nie będą nam wierzyć - dorzucił z ubolewaniem Hydorn.

Bastian stał niezdecydowanie z mieczem w dłoni, gdy ten nagle pomknął do pochwy.

- Niebezpieczeństwo, zdaje się, minęło - rzekł Bastian. - W każdym razie to, któremu można zaradzić mieczem - stwierdził Hydorn. - Co teraz robimy.

- Teraz - odparł Bastian - chciałbym poznać osobiście Xayidę. Mam jej słówko do powiedzenia.

We czwórkę podążyli schodami piwnicznych pięter w górę, aż doszli na parter. Tutaj, w rozległej sieni, czekali na nich Atreju i Fuchur. - Dobrze się spisaliście! - powiedział Bastian i poklepał Atreju po ramieniu.

- Jak to było z pancernymi olbrzymami? - dopytywał się Atreju. - To puste skorupy! - odparł niedbale Bastian. - Gdzie jest Xayida? - Na górze w swojej czarodziejskiej sali - poinformował Atreju. - Chodźcie! - rzucił Bastian. Znów włożył srebrny płaszcz, który podał mu Atreju. Wszyscy razem weszli na szerokie kamienne schody prowadzące na górne piętra. Nawet Fuchur szedł z nimi. Gdy Bastian na czele swoich ludzi wkroczył do wielkiej czarodziejskiej sali,

Xayida wstała z tronu z czerwonych korali. Była dużo wyższa od Bastiana i bardzo piękna. Miała na sobie długą szatę z fioletowego jedwabiu, jej włosy były czerwone jak ogień i upięte w nader dziwaczną fryzurę ze splotów i warkoczy. Twarz była marmurowo blada, podobnie jak długie, wąskie dłonie. Jej spojrzenie osobliwie peszyło i Bastian dopiero po dłuższej chwili zorientował się, na czym to polegało: miała dwoje różnych oczu, jedno było zielone, drugie - czerwone.

Zdawała się lękać Bastiana, bo drżała. Bastian wytrzymał jej spojrzenie, aż opuściła długie rzęsy. Salę wypełniały przeróżne dziwne przedmioty, których przeznaczenia nie sposób było odgadnąć, duże globusy z obrazkami, zegary gwiezdne i zwisające z sufitu wahadła. Pomiędzy nimi stały drogocenne kadzielnice, z których dobywały się ciężkie, różnokolorowe chmury, snując się po podłodze jak mgła.

Bastian nic rzekł jeszcze ani słowa. I to jakby wytrąciło Xayidę; z równowagi, bo raptem podbiegła do niego i padła przed nim na podłogę. Potem wzięła jego stopę i postawiła na swym karku.

- Panie mój i mistrzu - powiedziała głosem, który miał głębokie, aksamitne i zarazem jakby przytłumione brzmienie - nikt w Fantazjanie oprzeć ci się nie zdoła. Potężniejszyś od wszystkich potężnych i niźli wszystkie demony bardziej niebezpieczny. Jeżeli zemścić się na mnie pragniesz, jako że na tyle byłam niemądra, by twej wielkości nie poznać, to niechże stopa twoja mnie rozdepcze.

Zasłużyłam na twój gniew. Gdybyś wszakże ową wspaniałomyślność, z której słyniesz, mnie niegodnej okazać zechciał, to pozwól, że jako posłuszna niewolnica ci się poddam i wszystkim, czym jestem, co posiadam i co potrafię, służyć ci przysięgnę. Naucz mnie czynić to, co za pożądane uważasz, a ja pokorną uczennicą twoją będę i każdemu mrugnięciu twych oczu posłuszeństwo okażę. żałuję tego, com ci uczynić chciała, i o łaskę twą błagam.

- Wstań, Xayido! - powiedział Bastian. Przedtem był na nią zły, ale mowa czarodziejki spodobała mu się. Jeśli naprawdę działała powodowana tylko niewiedzą o nim i jeśli rzeczywiście tak gorzko żałowała, to karanie jej teraz byłoby poniżej jego godności. A że chciała nawet uczyć się od niego, co on uważał za pożądane, nie było właściwie powodu, żeby odrzucać jej prośbę. Xayida podniosła się i stała przed nim ze spuszczoną głową. - Czy będziesz mi bezwzględnie posłuszna - spytał Bastian - choćby moje rozkazy były dla ciebie nic wiem jak trudne do przyjęcia? Posłuszna bez sprzeciwu i bez szemrania?

- Będę, panie i mistrzu - odrzekła Xayida - i zobaczysz, że wszystko osiągnąć zdołamy, kiedy moje umiejętności z twoją potęgą złączymy. - Dobrze - powiedział Bastian - wobec tego biorę cię na służbę. Opuścisz ten zamek i udasz się ze mną do Wieży z Kości Słoniowej, gdzie zamierzam spotkać się z Dziecięciem Księżyców. Oczy Xayidy na ułamek sekundy rozjarzyły się czerwono i zielono, lecz zaraz znów opuściła swe długie rzęsy i powiedziała:

- Słucham cię, panie i mistrzu.

Wszyscy podążyli na dół i wyszli przed zamek.

- Musimy najpierw odszukać naszych pozostałych towarzyszy drogi - postanowił Bastian. - Któż wie, gdzie oni są teraz.

- Niezbyt daleko stąd - oznajmiła Xayida. - Troszkę sprowadziłam ich z drogi.

- Po raz ostatni - powiedział Bastian.

- Po raz ostatni, panie - powtórzyła. - Ale jak się tam dostaniemy? Czy mam iść pieszo? Nocą i przez ten las?

- Fuchur nas poniesie - odrzekł Bastian. - Jest wystarczająco silny, żeby polecieć z nami wszystkimi.

Fuchur uniósł łeb i popatrzył na Bastiana. Jego rubinowe oczy zaiskrzyły się.

- Jestem wystarczająco silny, Bastianie Baltazarze Buks - zagrzmiał jego spiżowy głos - ale nic chcę nieść tej kobiety.

- A jednak zrobisz to - powiedział Bastian - bo ja ci tak każę! Smok szczęścia spojrzał na Atreju, a ten niedostrzegalnie skinął mu głową. Bastian to zauważył. Wszyscy usiedli na grzbiecie Fuchura, który od razu wzbił się w przestworza.

- Dokąd? - spytał.

- Prosto przed siebie! - powiedziała Xayida.

- Dokąd? - spytał Fuchur ponownie, jakby tego nic usłyszał. - Przed siebie! - krzyknął mu Bastian. - Dobrze zrozumiałeś! W pół godziny później szarzał już świt - zobaczyli pod sobą wiele obozowych ognisk i smok szczęścia wylądował. Do pochodu dołączyli tymczasem nowi Fantazjańczycy, wielu z nich przyniosło namioty. Obóz wyglądał jak prawdziwe miasto namiotów, które rozpościerało się pod lasem orchidei na dużej, ukwieconej łące.

- Ilu ich już jest? - dopytywał się Bastian, a Villuan, niebieski dżinn, który pod jego nieobecność stał na czele pochodu i przyszedł teraz, by go powitać, oznajmił mu, że nic zdołano jeszcze dokładnie policzyć uczestników, ale jest ich na pewno już koło tysiąca. A poza tym zdarzyła się rzecz dziwna: wkrótce po tym, jak rozbito obóz, a więc jeszcze przed północą, pojawiło się pięciu z tych pancernych olbrzymów. Zachowywali się jednak spokojnie i pozostali na uboczu. Nikt oczywiście nie śmiał się do nich zbliżyć. A oni przynieśli ze sobą wielką lektykę z czerwonych korali, która wszakże jest pusta.

- Są to moi lektykarze - powiedziała Xayida proszącym tonem do Bastiana wysłałam ich naprzód wczoraj wieczorem. w lektyce najprzyjemniej się podróżuje. Jeśli ty mi na to pozwolisz, panie. - To mi się nie podoba - przerwał jej Atreju.

- Dlaczego? - spytał Bastian. - Co masz przeciwko temu? - Ona może sobie podróżować, jak chce - odparł ostro Atreju - ale to, że wysłała lektykę już wczoraj wieczorem, oznacza, że z góry wiedziała, iż tutaj przybędzie. Wszystko to sobie zaplanowała, Bastianie. Twoje zwycięstwo jest w rzeczywistości klęską. Ona umyślnie pozwoliła ci zwyciężyć, żeby na swój sposób zdobyć cię dla siebie.

- Przestań! - wrzasnął Bastian czerwony z gniewu. - Nie pytałem cię o zdanie! Obrzydły mi twoje ciągłe pouczenia! A teraz jeszcze chcesz kwestionować moje zwycięstwo i ośmieszyć moją wspaniałomyślność! Atreju chciał coś odpowiedzieć, ale Bastian go zakrzyczał: - Zamilcz i zostaw mnie w spokoju! Jeśli wam obu nie odpowiada to, co robię i jaki jestem, to idźcie sobie swoją drogą! Ja was nie trzymam! Idźcie, dokąd chcecie! Mam was dość !

Bastian skrzyżował ręce na piersi i odwrócił się plecami do Atreju. Tłum, który był świadkiem tej sceny, wstrzymał oddech. Atreju stał z podniesioną głową, w milczeniu. Aż do tego momentu Bastian nigdy jeszcze nie skarcił go w obecności innych. Gardło miał tak ściśnięte, że ledwie mógł oddychać. Czekał chwilę, lecz ponieważ Bastian już na niego nie spojrzał, zawrócił z wolna i odszedł. Fuchur podążył za nim. Xayida uśmiechała się. Nie był to dobry uśmiech.

A z pamięci Bastiana wymazane zostało w tym momencie wspomnienie, że w swoim świecie był dzieckiem.

21. GWIEZDNY KLASZTOR

Ustawicznie do rzeszy tych, którzy towarzyszyli Bastianowi w jego marszu ku Wieży z Kości Słoniowej, dołączali nowi wysłannicy ze wszystkich krain Fantazjany. Wszelkie liczenie okazywało się daremne, bo ledwie dobiegło końca, już przybywali dalsi uczestnicy. Wielotysięczna chmara co rano ruszała w drogę, a kiedy zatrzymywano się na odpoczynek, obóz był najosobliwszym miastem namiotów, jakie tylko można sobie wyobrazić. Ponieważ współtowarzysze Bastiana bardzo różnili się między sobą nie tylko postacią, lecz i wzrostem, zdarzały się namioty o rozmiarach cyrkowej areny aż po takie, które nie były większe od naparstka. Również pojazdy, jakimi podróżowali wysłannicy, były zbyt różnorodne, żeby dało się je opisać, poczynając od zwyczajnych furgonów i powozów aż po nader osobliwe toczące się beczki, podskakujące kule czy pełzające samodzielnie pojemniki na nóżkach.

Z czasem postarano się również o namiot dla Bastiana, a był on najwspanialszy ze wszystkich. Miał kształt niedużego domu, był wykonany z lśniącego, bajecznie kolorowego jedwabiu i pokryty mnóstwem złotych i srebrnych haftów. Na dachu powiewała chorągiew z siedmioramiennym świecznikiem jako godłem. Wnętrze było wyłożone miękkimi kocami i poduszkami. Gdziekolwiek rozkładano się obozem - ten namiot stał w centrum. A niebieski dżinn, który stał się czymś w rodzaju kamerdynera i adiutanta Bastiana, trzymał straż u wejścia.

Atreju i Fuchur znajdowali się jeszcze w orszaku Bastiana, ale on od czasu publicznego skarcenia nie zamienił z nimi już ani słowa. Bastian w skrytości czekał na to, że Atreju ulegnie i poprosi o wybaczenie. Ale Atreju nic takiego nie uczynił. Również Fuchur nie wydawał się skłonny do respektowania przywództwa Bastiana. A właśnie tego, mówił sobie Bastian, muszą się wreszcie nauczyć! Jeśli chodziło o to, kto w takiej sytuacji dłużej wytrzyma, to obaj przekonają się, że jego wola jest nieugięta. Ale gdyby ulegli, gotów był przyjąć ich z otwartymi ramionami. Gdyby Atreju ukląkł przed nim, to on by go podniósł i powiedział: "Nie powinieneś klękać przede mną, Atreju, bo jesteś i pozostaniesz moim przyjacielem. . . " Ale na razie tamci dwaj wlekli się w ogonie pochodu. Fuchur jakby zapomniał latania i truchtał na piechotę, a Atreju szedł obok niego, przeważnie ze spuszczoną głową. Jeśli dawniej szybowali w przestworzach przed orszakiem jako straż przednia, aby rozpoznać okolicę, to teraz maszerując na końcu stanowili straż tylną. Bastian nie był z tego zadowolony, ale nic nie mógł zmienić. . .

Kiedy pochód znajdował się w drodze, Bastian jechał przeważnie na czele dosiadając mulicy Jichy. Coraz częściej jednak zdarzało się, że nie miał na to ochoty i zamiast tego odwiedzał Xayidę w jej lektyce. Przyjmowała go zawsze z wielkim szacunkiem, odstępowała mu najwygodniejsze miejsce i siadała u jego stóp. Za każdym razem umiała znaleźć ciekawy temat do rozmowy i unikała wypytywania go o jego przeszłość w ludzkim świecie, odkąd spostrzegła, że mówienie o tym było mu niemiłe. Nieomal bez przerwy paliła orientalną fajkę wodną, która stała obok niej. Rurka fajki wyglądała jak szmaragdowa żmija, a ustnik, trzymany przez nią w długich, marmurowo białych palcach, przypominał głowę węża. Kiedy brała go w usta, wydawało się, że go całuje. Chmurki dymu, jakie wydmuchiwała z lubością ustami i nosem, miały za każdym razem inną barwę, to niebieską, to znów żółtą, różową, zieloną czy lila. - O jedno chciałem już dawno cię zapytać, Xayido - powiedział Bastian podczas jednej z takich wizyt, spoglądając w zamyśleniu na olbrzymów w czarnych owadzich pancerzach, lektykarzy, którzy szli idealnie równym krokiem.

- Twoja niewolnica słucha cię - odrzekła Xayida.

- Gdy walczyłem z twoimi pancernymi olbrzymami - podjął Bastian - okazało się, że to tylko zbroje, puste w środku. Co właściwie ich poruszało? - Moja wola - oznajmiła z uśmiechem Xayida. - Właśnie dlatego, że są puści w środku, poddają się mojej woli. Wszystkim, co jest puste, wola moja może kierować. Bacznie przyglądała się Bastianowi swymi dwubarwnymi oczyma. Bastian poczuł się w niejasny sposób zaniepokojony tym spojrzeniem, ale ona już spuściła powieki.

- Czy ja też mógłbym poddać ich swojej woli? - spytał. - Z pewnością, panie mój i mistrzu - powiedziała - i to stokroć lepiej niż ja, która w porównaniu z tobą jestem niczym. Chcesz spróbować? - Nie teraz - odparł Bastian, któremu zrobiło się nieswojo - może kiedy indziej.

- Naprawdę uważasz - ciągnęła Xayida - że przyjemniej jest jechać na starej mulicy niźli siedzieć sobie w lektyce niesionej przez twory, które porusza twoja wola?

- Jicha lubi mnie nieść - powiedział Bastian dość mrukliwie - cieszy się z tego, że ma prawo mnie nosić.

- Więc czynisz to ze względu na nią?

- Czemu nie? - odrzekł Bastian. - Co w tym złego?

Xayida wydmuchała zielony dym.

- Och nic, panie. Jakże mogłoby być złe coś, co ty czynisz? - Do czego zmierzasz, Xayido?

Pochyliła głowę zwieńczoną ognistoczerwoną fryzurą.

- Za dużo myślisz o innych, panie i mistrzu - szepnęła. - Ale nikt nie jest wart, żebyś dla niego odwracał uwagę od swego własnego, jakże ważnego rozwoju. Jeśli nie będziesz się na mnie gniewał, o panie, to ośmielę się udzielić ci rady. myśl więcej o swojej doskonałości ! - Co to ma wspólnego ze starą Jichą?

- Niewiele, panie, prawie nic. Tylko tyle, że nie jest wierzchowcem godnym kogoś takiego jak ty. Przykro mi widzieć cię na grzbiecie tak. . . pospolitego zwierzęcia. Wszyscy w twoim orszaku dziwią się temu. Tylko ty jeden, panie i mistrzu, nie wiesz, co jesteś sobie winien. Bastian nic nie powiedział, ale słowa Xayidy zrobiły na nim wrażenie. Gdy nazajutrz pochód z Bastianem i Jichą na czele przeciągał pośród przepięknych błoni i od czasu do czasu niewielkich lasów pachnącego bzu, wykorzystał on południowy odpoczynek na przedłożenie propozycji Xayidy - Posłuchaj, Jicha - powiedział i pogłaskał szyję mulicy - nadeszła taka chwila, że musimy się rozstać.

Jicha wydała okrzyk rozpaczy.

- Dlaczego, panie? - żaliła się. - Czy tak źle się spisywałam? - z kącików ciemnych oczu zwierzęcia pociekły łzy.

- Ależ nie - pocieszył ją czym prędzej Bastian - przeciwnie, przez całą tę długą drogę niosłaś mnie tak miękko, byłaś tak cierpliwa i chętna, że z wdzięczności chcę cię teraz wynagrodzić.

- Nie potrzeba mi żadnej innej nagrody. - odrzekła Jicha - chciałabym tylko dalej cię nieść. Czy mogę pragnąć czegoś większego? - Nie mówiłaś - ciągnął Bastian - że ci smutno, bo takie jak ty nie mogą mieć dzieci ?

- Tak - przyznała smętnie Jicha - bo chętnie bym im opowiedziała o tych dniach, kiedy będę już bardzo stara.

- Dobrze - stwierdził Bastian - wobec tego opowiem ci teraz pewną historię, która ma się spełnić. A opowiem ją tylko tobie, tobie jednej, bo jest ona twoją własnością.

Potem wziął w rękę długie ucho Jichy i szepnął:

- Niedaleko stąd, w małym lasku bzu, czeka na ciebie ojciec twego syna. Jest to biały ogier ze skrzydłami z łabędzich piór. Jego grzywa i ogon są tak długie, że sięgają ziemi. Przyleciał do nas już przed kilku dniami, gdyż jest w tobie śmiertelnie zakochany.

- We mnie? - zawołała Jicha wręcz przerażona. - Ależ ja jestem tylko mulicą, i to już niemłodą!

- Dla niego - powiedział Bastian cicho - jesteś najpiękniejszym stworzeniem w Fantazjanie, właśnie dlatego że jesteś taka, jaka jesteś. A może i dlatego, że nosiłaś mnie.

Ale on jest bardzo nieśmiały i nie ma odwagi zbliżyć się do ciebie tutaj, wśród tych wszystkich istot. Musisz iść do niego, bo w przeciwnym razie on umrze z tęsknoty za tobą.

- Ojej - rzekła Jicha bezradnie - jest aż tak źle?

- Aż tak - szepnął jej na ucho Bastian. - A teraz żegnaj, Jicha! Biegnij do lasku, tam go znajdziesz.

Jicha zrobiła parę kroków, po czym odwróciła się jeszcze do Bastiana. - Szczerze mówiąc - wyznała. - trochę się boję.

- Odwagi! - powiedział Bastian z uśmiechem. - I nie zapomnij opowiedzieć o mnie swoim dzieciom i wnukom.

- Dzięki, panie! - odparła Jicha na swój prosty sposób i odeszła. Bastian długo patrzył za nią, jak się z wolna oddalała i nie bardzo czuł się zadowolony z tego, że ją odesłał. Wszedł do swego wspaniałego namiotu, położył się na miękkich poduszkach i wlepił wzrok w sufit. Wciąż powtarzał sobie, że spełnił największe pragnienie Jichy. Ale to nie rozpraszało ponurego nastroju. Wiele zależy od tego, kiedy i dlaczego robi się coś dla kogoś. Odnosiło się to jednak tylko do Bastiana, bo Jicha rzeczywiście odnalazła śnieżnobiałego skrzydlatego ogiera i poślubiła go. A później urodziła syna, który był białym, uskrzydlonym mułem i miał na imię Pataplan. Było jeszcze o nim głośno w Fantazjanie, ale to już inna historia i opowiemy ją innym razem.

Od tego dnia Bastian podróżował dalej w lektyce Xayidy. Ona zaofiarowała się nawet, że wysiądzie i będzie szła pieszo obok, byle tylko zapewnić mu wszelkie możliwe wygody, ale on nie chciał przyjąć od niej tego poświęcenia. Siedzieli więc razem w obszernej koralowej lektyce, która wysunęła się na czoło pochodu. Bastian nadal był trochę markotny, również w towarzystwie Xayidy, która przecież doradziła mu rozstanie z mulicą. I Xayida bardzo prędko to spostrzegła. Jego lakoniczne odpowiedzi nie pozwalały na nawiązanie normalnej rozmowy.

Żeby go rozruszać, powiedziała wesoło:

- Chciałabym dać ci coś w podarunku, panie mój i mistrzu, jeśli ty łaskaw będziesz przyjąć go ode mnie.

Wyciągnęła spod wyściełanego siedzenia nadzwyczaj bogato zdobioną szkatułkę. Bastian wyprostował się zaciekawiony. Otworzyła szkatułkę i wydobyła z niej wąski pas, który na podobieństwo łańcucha składał się z ruchomych ogniw. Każde ogniwo, a także klamra były z przezroczystego szkła.

- Co to jest? - zapytał Bastian.

Pas pobrzękiwał cicho w jej dłoni.

- Jest to pas, który czyni niewidzialnym. Lecz ty, panie, musisz nadać mu imię, aby należał do ciebie.

Bastian obejrzał go.

- Pas Gemmal - powiedział potem.

Xayida uśmiechając się skinęła głową.

- Teraz należy do ciebie.

Bastian wziął pas i niezdecydowanie trzymał go w ręce. - Nie chcesz go od razu wypróbować - spytała Xayida - żeby się przekonać o jego działaniu?

Bastian założył pas wokół bioder i poczuł, że pasował on jak ulał. Jednakże tylko poczuł, bo nie mógł już siebie zobaczyć, ani brzucha, ani stóp, ani dłoni.

Było to nader nieprzyjemne uczucie, więc usiłował zaraz rozpiąć klamrę. Lecz ponieważ nie widział ani swoich rąk, ani pasa, próby te spełzły na niczym.

- Ratunku! - wykrztusił zdławionym głosem. Nagle zdjął go strach, że nigdy nie zdoła zdjąć tego pasa i będzie musiał na zawsze pozostać niewidzialny.

- Trzeba nauczyć się najpierw, jak się z nim obchodzić - powiedziała Xayida ze mną było tak samo, panie i władco. Pozwól, że ci pomogę! Sięgnęła w pustkę i w jednej chwili rozpięła pas Gemmal. Bastian znów widział siebie. Westchnął z ulgą. Potem zaśmiał się. Xayida też się uśmiechnęła i pociągnęła dymu z wężowego ustnika wodnej fajki. Bądź co bądź naprowadziła go na inne myśli. - Bardziej teraz jesteś od wszelkiej krzywdy bezpieczny - rzekła łagodnie - a na tym wielce mi zależy, nie potrafię ci powiedzieć, panie, jak wielce.

- Od krzywdy? - zapytał Bastian, wciąż jeszcze lekko oszołomiony. - Jakiej krzywdy?

- Och, nikt ci nie dorówna - szepnęła Xayida - nikt, jeśli będziesz mądry. Niebezpieczeństwo tkwi w tobie samym i dlatego trudno cię przed nim chronić.

- Jak to rozumiesz: we mnie samym? - dopytywał się Bastian. - Być mądrym to stać ponad sprawami, nikogo nic nienawidzić i nikogo nie kochać. Ale tobie, panie, nadal zależy na przyjaźni. Twoje serce nie jest chłodne i obojętne jak ośnieżony szczyt góry, więc ktoś może ci wyrządzić krzywdę.

- A kto by to miał być?

- Ktoś, komu ty, panie, mimo całej jego pychy wciąż jesteś przychylny. - Wyrażaj się jaśniej!

- Zuchwały i hardy mały dzikus z plemienia zielonoskórych, panie. - Atreju?

- Tak, a wraz z nim zuchwały Fuchur.

- I ci dwaj chcą mi jakoby wyrządzić krzywdę? - Bastian nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

Xayida siedziała ze spuszczoną głową.

- Nigdy w życiu w to nie uwierzę - podjął Bastian - i nie chcę więcej o tym słyszeć.

Xayida milczała i jeszcze niżej spuściła głowę.

Po długiej ciszy Bastian zapytał:

- A w ogóle cóż to takiego Atreju miałby podjąć przeciwko mnie? - Panie - szepnęła Xayida - żałuję, że cokolwiek powiedziałam! - A teraz powiedz wszystko! - zawołał Bastian. - I to prosto z mostu! Co wiesz?

- Drżę przed twoim gniewem, panie - wyjąkała Xayida i doprawdy dygotała na całym ciele - ale choćby to miał być mój koniec, powiem ci: Atreju obmyśla, jak by ci tu zabrać znak Dziecięcej Cesarzowej, podstępem lub siłą.

Bastiana na chwilę zatkało.

- Możesz to udowodnić? - spytał ochrypłym głosem.

Xayida potrząsnęła głową i mruknęła:

- Wiedza moja, panie, nie jest z tych, które daje się udowodnić. - Wobec tego zachowaj ją dla siebie! - krzyknął Bastian, a krew napłynęła mu do twarzy. - I nie oczerniaj najuczciwszego i najdzielniejszego chłopaka w całej Fantazjanie!

Po tych słowach wyskoczył z lektyki i odszedł.

Palce Xayidy bawiły się w zamyśleniu głową węża, zielono-czerwone oczy rozżarzyły się. Po chwili znów się uśmiechnęła i wypuszczając z ust fioletowy dym szepnęła:

- Jeszcze się przekonasz, panie mój i mistrzu. Pas Gemmal ci to udowodni.

Gdy stanęli na noc obozem, Bastian poszedł do swego namiotu. Przykazał, żeby Villuan, niebieski dżinn, nie wpuszczał nikogo, a już w żadnym razie Xayidy. Chciał w samotności oddać się rozmyślaniom. To, co czarodziejka powiedziała o Atreju, nie wydawało mu się warte zastanowienia. Ale coś innego zaprzątało jego myśli: tych kilka słów, jakie padły z jej ust na temat bycia mądrym. Tyle już przeżył lęków i radości, smutków i triumfów, spieszył od jednego spełnionego pragnienia do drugiego i ani na chwilę nie zaznał spokoju. Nic z tego wszystkiego nie przyniosło mu uspokojenia i zadowolenia. Ale być mądrym to znaczyło wznieść się ponad radość i ból, ponad lęk i współczucie, ponad ambicję i urazę. Być mądrym to stać ponad wszelkimi rzeczami, niczego i nikogo nic nienawidzić i nie kochać, ale też niechęć lub sympatię innych przyjmować najzupełniej obojętnie. Kto był prawdziwie mądry, ten niczym się nie przejmował.

Stawał się nieosiągalny i nic już nie mogło mu choćby odrobinę zaszkodzić. Tak, być takim to rzeczywiście coś wartego zachodu! Bastian był przekonany, że tym samym znalazł swe ostatnie pragnienie, owo pragnienie, które doprowadzi go do jego Prawdziwej Woli, jak mówił Graograman. Sądził, że już rozumie, co to miało znaczyć. Pragnął być wielkim mędrcem, najmądrzejszym z mędrców w całej Fantazjanie!

W niedługi czas później wyszedł z namiotu.

Księżyc rozświetlał okolicę, której on przedtem niewiele poświęcił uwagi. Miasto namiotów rozciągało się w kotlinie, którą szerokim łukiem otaczały góry o dziwacznych kształtach. Nic nie mąciło ciszy. W kotlinie były jeszcze niewielkie laski i kępy krzaków, wyżej na stokach gór rosło mało co, a jeszcze wyżej - już nic. Grupy skał, które pięły się w górę, tworzyły rozmaite figury i wyglądały jak uformowane z rozmysłem ręką olbrzymiego rzeźbiarza. Było bezwietrznie, na niebie ani chmurki. Lśniły wszystkie gwiazdy i wydawały się bliższe niż zwykle. Bardzo wysoko na jednym z najpotężniejszych szczytów Bastian dojrzał coś, co wyglądało jak kopulasta budowla. Była widać zamieszkana, bo jarzyła się słabym blaskiem światła.

- Ja też to zauważyłem, panie - odezwał się Villuan swym charczącym głosem. Trzymał straż u wejścia do namiotu. - Co to może być? Nie skończył jeszcze mówić, gdy z bardzo daleka dobiegło osobliwe wołanie. Brzmiało jak przeciągłe "uhuhuhu! " sowy, ale głębiej i potężniej. Potem wołanie rozległo się po raz drugi i trzeci, ale już podjęte przez kilka głosów. Były to faktycznie sowy, w liczbie sześciu, jak zdołał niebawem stwierdzić Bastian.

Nadciągały od strony szczytu z kopulastą budowlą. Sunęły w powietrzu prawie nie poruszając skrzydłami. A im bardziej się zbliżały, tym wyraźniej było widać, jak są zdumiewająco duże. Leciały z niewiarygodną szybkością. Ich oczy błyszczały jasno, czujnie postawione uszy były porośnięte kępkami puchu. Lot odbywał się zupełnie bezszelestnie. Gdy lądowały przed namiotem Bastiana, dał się słyszeć leciutki świst lotek.

Osiadły na ziemi, każda większa od Bastiana, i obracały głowy z dużymi, okrągłymi oczami na wszystkie strony. Bastian podszedł do nich. - Kim jesteście i kogo szukacie?

- Przysyła nas Usztu, Matka Przeczucia - odpowiedziała jedna z sześciu sów jesteśmy posłańcami z gwiezdnego klasztoru Gigam. - Co to za klasztor? - spytał Bastian.

- Jest to Miejsce Mądrości - odparła druga sowa - gdzie mieszkają Mnisi Poznania.

- A kim jest Usztu? - dopytywał się dalej Bastian.

- Jedną z trojga Mistrzów Głębokiej Medytacji, którzy prowadzą klasztor i nauczają Mnichów Poznania - wyjaśniła trzecia sowa. - My jesteśmy posłańcami nocy i do niej należymy.

- Gdyby to był dzień - dodała czwarta sowa - to Szirkri, Ojciec Wizji, wysłałby swoich posłańców , a są nimi orły. Natomiast w godzinie zmierzchu między dniem a nocą Jisipu, Syn Roztropności, wysyła swoich, a są nimi lisy.

- Kto to są Szirkri i Jisipu?

- Dwaj pozostali Mistrzowie Głębokiej Medytacji, nasi przełożeni. - A czego tu szukacie?

- Szukamy Wielkiego Wtajemniczonego - powiedziała szósta sowa. - Troje Mistrzów Głębokiej Medytacji wie, że przebywa on w tym mieście namiotów, i prosi go o oświecenie.

- Wielki Wtajemniczony? - spytał Bastian. - Kto to jest? - Jego imię - odpowiedziało sześć sów jednocześnie - brzmi Bastian Baltazar Buks.

- Już go znalazłyście - oznajmił Bastian. - To ja.

Sowy raptownie skłoniły się nisko, co mimo ich przerażających rozmiarów wyglądało wręcz komicznie.

- Troje Mistrzów Głębokiej Medytacji - powiedziała pierwsza sowa - prosi z pokorą i głęboką czcią, żebyś ich odwiedził i rozwiązał kwestię, której oni w swoim długim życiu nie zdołali rozwiązać. Bastian z namysłem pocierał brodę.

- Dobrze - odrzekł w końcu - ale chciałbym wziąć ze sobą dwoje moich uczniów.

- Jest nas sześć - stwierdziła sowa - polecimy parami, a każda para zabierze jednego z was.

Bastian zwrócił się do niebieskiego dżinna:

- Villuan, sprowadź Atreju i Xayidę!

Dżinn oddalił się szybko.

- Co to za kwestia - dowiadywał się Bastian - którą mam rozstrzygnąć? - Wielki Wtajemniczony - oznajmiła jedna z sów - my jesteśmy tylko biednymi, nieoświeconymi posłańcami i nie należymy nawet do najniższej kategorii Mnichów Poznania. Jakże więc byśmy mogły przekazać ci kwestię, której w swoim długim życiu nie zdołało rozwiązać troje Mistrzów Głębokiej Medytacji. W kilka minut później wrócił Villuan z Atreju i Xayidą. Po drodze wyjaśnił im naprędce, o co chodzi.

Atreju, stanąwszy przed Bastianem, zapytał cicho:

- Dlaczego ja?

- Właśnie - odezwała się również Xayida - dlaczego on? - Dowiecie się - odparł Bastian.

Okazało się, że sowy przezornie zabrały ze sobą trzy trapezy. Po dwie chwyciły teraz w szpony linę, na której te trapezy były zawieszone, Bastian, Atreju i Xayida usiedli na drążkach i wielkie ptaki nocy uniosły się z nimi w powietrze.

Gdy dotarli do gwiezdnego klasztoru Gigam, przekonali się, że wielka kopuła była tylko najwyższą częścią bardzo obszernej budowli, która składała się z wielu klockopodobnych skrzydeł. Miała ona niezliczone małe okienka, a jej wysoki mur zewnętrzny wznosił się tuż nad skalnym urwiskiem. Nieproszeni goście mieliby bardzo utrudniony dostęp, może też nie mieliby go wcale.

W klockowatych skrzydłach znajdowały się cele Mnichów Poznania, biblioteki, pomieszczenia gospodarcze i kwatery posłańców. Pod wielką kopułą mieściła się sala zgromadzeń, w której troje Mistrzów Głębokiej Medytacji głosiło swoje nauki.

Mnisi Poznania byli Fantazjańczvkami najróżniejszej postaci i pochodzenia. Ale chcąc wstąpić do tego klasztoru musieli zerwać wszelkie więzi ze swoim krajem i rodziną. Życie tych mnichów było surowe i pełne wyrzeczeń, poświęcone wyłącznie mądrości i poznaniu. Bynajmniej nie każdego, kto tego chciał, przyjmowano do wspólnoty. Egzaminy były ostre, a trójka Mistrzów Głębokiej Medytacji - nieubłagana. Toteż prawie stanowili oni jednak dzięki temu nigdy me przebywało tu więcej niż trzystu mnichów, elitę najmądrzejszych z całej Fantazjany. Bywały już czasy, kiedy to wspólnota topniała do zaledwie siedmiu członków. Lecz nie wpłynęło to w najmniejszym stopniu na złagodzenie egzaminów. Obecnie liczba mnichów i mniszek przekraczał nieco dwieście osób.

Gdy Bastiana w asyście Atreju i Xayidy wprowadzono do sali zgromadzeń, zobaczył przed sobą różnorodną ciżbę wszelkich możliwych fantazjańskich istot, która tym tylko różniła się od tłumu jego zwolenników, że wszyscy tutaj, bez względu na postać, nosili zgrzebne, ciemnobrunatne habity. Można sobie wyobrazić, jak w takim stroju wyglądała wspomniana już wcześniej wędrowna skała albo mini-ludek. Troje przełożonych, Mistrzów Głębokiej Medytacji, miało postać ludzką. Głowy natomiast nie były ludzkie. Usztu, Matka Przeczucia, miała twarz sowy. Szirkri, Ojciec Wizji, miał głowę orła. A wreszcie Jisipu, Syn Roztropności, miał głowę lisa. Siedzieli na podwyższonych krzesłach z kamienia i sprawiali wrażenie bardzo wysokich. Atreju, a nawet Xayida wydawali się onieśmieleni ich widokiem.

Ale Bastian spokojnie podszedł do nich. Głęboka cisza panowała w wielkiej sali. Szirkri, który był widać najstarszy z trojga i siedział w środku, powoli wskazał ręką stojące naprzeciw nich puste krzesło tronowe. Bastian usiadł na nim. Po dłuższym milczeniu Szirkri zaczął mówić. Przemawiał cicho, a jego głos brzmiał zaskakująco głęboko i dźwięcznie.

- Od pradawnych czasów medytujemy nad zagadką naszego świata. Myśli Jisipu różnią się od przeczuć Usztu, przeczucia Usztu prowadzą do innych wniosków niż moje wizje, zaś moje wizje nie pokrywają się z myślami Jisipu. Dłużej tak być nie powinno. Dlatego poprosiliśmy ciebie, Wielkiego Wtajemniczonego, abyś do nas przybył i nas pouczył. Spełnisz naszą prośbę?

- Spełnię - rzekł Bastian.

- Posłuchaj więc, Wielki Wtajemniczony, oto nasze pytanie: czym jest Fantazjana?

Bastian milczał chwilę, po czym odpowiedział:

- Fantazjana to Nie Kończąca Się Historia.

- Daj nam czas na zrozumienie twojej odpowiedzi - oświadczył Szirkri. - Spotkamy się tutaj jutro o tej samej godzinie.

Wszyscy powstali bez słowa, troje Mistrzów Głębokiej Medytacji, a także cała rzesza Mnichów Poznania, i wyszli z sali.

Bastiana, Atreju i Xayidę zaprowadzono do cel gościnnych, gdzie na każde z nich czekał prosty posiłek. Za posłanie służyły zwykłe drewniane prycze ze zgrzebnymi wełnianymi kocami. Bastianowi i Atreju oczywiście nic to nie szkodziło, tylko Xayida chętnie wyczarowałaby sobie wygodniejsze łóżko, ale musiała stwierdzić, że jej magiczne moce w tym klasztorze nie działały.

Następnej nocy o ustalonej godzinie wszyscy mnisi i trójka Mistrzów Głębokiej Medytacji znów zgromadzili się w wielkiej sali pod kopułą. Bastian znów usiadł na krześle tronowym, Xayida i Atreju stanęli po jego bokach.

Tym razem to Usztu, Matka Przeczucia, spojrzała na Bastiana swoimi sowimi oczyma i przemówiła:

- Rozmyślaliśmy o twoim pouczeniu, Wielki Wtajemniczony. Lecz wyłoniło się przed nami nowe pytanie. Skoro Fantazjana jest, jak mówisz, Nie Kończącą Się Historią, to gdzie ta Nie Kończąca Się Historia została spisana?

Bastian ponownie milczał chwilę, po czym odpowiedział: - W książce oprawnej w jedwab koloru miedzi.

- Daj nam czas na zrozumienie twoich słów - oświadczyła Usztu. - Spotkamy się tutaj jutro o tej samej godzinie.

Wszystko odbyło się jak poprzedniej nocy. A następnej, gdy wszyscy ponownie zebrali się w sali zgromadzeń, głos zabrał Jisipu, Syn Roztropności:

- Również tym razem rozmyślaliśmy o twoim pouczeniu, Wielki Wtajemniczony. I znowu stoimy bezradni przed nowym pytaniem. Skoro nasz świat Fantazjany jest Nie Kończącą Się Historią i skoro ta Nie Kończąca Się Historia została spisana w książce koloru miedzi - to gdzie znajduje się ta książka?

A Bastian po krótkim milczeniu odpowiedział:

- Na strychu pewnej szkoły.

- Wielki Wtajemniczony - odrzekł Jisipu, lisiogłowy - nie wątpimy w prawdę tego, co nam mówisz. A jednak chcemy cię prosić, żebyś pozwolił nam tę prawdę zobaczyć. Możesz to uczynić?

Bastian zastanowił się, po czym powiedział:

- Sądzę, że tak.

Atreju popatrzył na Bastiana zaskoczony. Także w różnokolorowych oczach Xayidy pojawiło się pytanie.

- Spotkamy się jutro w nocy o tej samej godzinie - powiedział Bastian - ale nie tutaj w sali, tylko na dworze, na dachach gwiezdnego klasztoru Gigam. A wy będziecie musieli uważnie i bez ustanku obserwować niebo. Następnej nocy - była ona równie gwiaździsta jak trzy poprzednie - wszyscy członkowie wspólnoty, łącznie z trojgiem Mistrzów Głębokiej Medytacji, znaleźli się o ustalonej godzinie na dachach klasztoru i z zadartymi głowami spoglądali w nocne niebo. Byli wśród nich również Atreju i Xayida, przy czym żadne z nich nie wiedziało, co Bastian zamierza. A Bastian wspiął się na najwyższy punkt wielkiej kopuły. Gdy stanął na górze, rozejrzał się wokoło - i w tym momencie po raz pierwszy zobaczył, daleko, daleko na horyzoncie, połyskującą bajecznie w księżycowej poświacie Wieżę z Kości Słoniowej.

Wyjął z kieszeni kamień Al' Tsahir, który błyszczał łagodnie. Bastian przypomniał sobie słowa napisu, jaki widniał na drzwiach biblioteki w Amarganth:

. . . Lecz gdy moje imię po raz drugi

na wspak wypowie,

ja w jednej chwili

blask stuletni wypalę.

Uniósł kamień wysoko i zawołał:

- Rihast' la!

W tej samej chwili mignęła błyskawica o takiej jasności, że zbladło gwiaździste niebo i rozjaśniona została ciemna przestrzeń kosmiczna poza nim. A tą przestrzenią był strych szkoły z poczerniałymi od starości, potężnymi belkami. Pojawił się i zniknął. Wypaliło się stuletnie światło. Al' Tsahir zniknął bez reszty.

Wszystkim, także Bastianowi, potrzeba było dłuższej chwili, żeby ich oczy przyzwyczaiły się na powrót do słabego blasku księżyca i gwiazd. Wstrząśnięci wizją zebrali się wszyscy w wielkiej sali zgromadzeń. Ostatni przyszedł Bastian.

Mnisi Poznania i troje Mistrzów Głębokiej Medytacji powstali z miejsc i pochylili się przed nim w niskim, długim pokłonie.

- Nie ma słów - powiedział Szirkri - którymi mógłbym podziękować ci za błyskawicę oświecenia, Wielki Wtajemniczony. Bo na owym tajemniczym strychu dojrzałem istotę mojego gatunku, orła.

- Mylisz się, Szirkri - sprzeciwiła mu się z łagodnym uśmiechem Usztu o sowiej twarzy - dobrze widziałam, to była sowa.

- Oboje jesteście w błędzie - przerwał jej Jisipu z pałającymi oczyma - ta istota jest spokrewniona ze mną. To lis.

Szirkri uniósł ręce w obronnym geście.

- Oto znów jesteśmy tam, gdzieśmy byli przedtem - powiedział. - Tylko ty możesz nam odpowiedzieć i na to pytanie, Wielki Wtajemniczony. Kto z nas trojga ma rację?

Bastian uśmiechnął się chłodno i rzekł:

- Wszyscy ją macie.

- Daj nam czas na zrozumienie twojej odpowiedzi - poprosiła Usztu. - Dam wam - odparł Bastian - tyle czasu, ile zechcecie. Bo my was teraz opuścimy. Rozczarowanie malowało się na twarzach Mnichów Poznania, a także trojga ich przełożonych, ale Bastian z obojętną miną odrzucił ich usilną prośbę, by pozostał u nich na długo, a lepiej jeszcze na zawsze. Odprowadzono go więc z dwojgiem uczniów na dwór, skąd lotni posłańcy zawieźli ich z powrotem do miasta namiotów.

Tej nocy zresztą w gwiezdnym klasztorze Gigam pojawiła się pierwsza zasadnicza różnica zdań między trojgiem Mistrzów Głębokiej Medytacji, która w wiele lat później doprowadziła do tego, że wspólnotę rozwiązano i każde z nich, Usztu, Matka Przeczucia, Szirkri, Ojciec Wizji, i Jisipu, Syn Roztropności, założyło osobny klasztor. Ale to już jest inna historia i opowiemy ją innym razem. Bastian natomiast zatracił tej nocy wszelkie wspomnienie o tym, że kiedyś tam chodził do szkoły. Także strych, a nawet skradziona książka w jedwabnej oprawie koloru miedzi zniknęły z jego pamięci. I nie zadawał już sobie pytania, w jaki sposób w ogóle przybył do Fantazjany.

22. BITWA O WIEŻĘ Z KOŚCI SŁONIOWEJ

Villuan, niebieski dżinn, przyniósł wiadomość, że Wieża z Kości Słoniowej jest już bardzo blisko. Szybkim marszem, jak donosiły forpoczty, można by dotrzeć do niej w dwa, najwyżej trzy dni.

Ale Bastian zdawał się niezdecydowany. Częściej niż dotychczas zarządzał postoje, aby potem nagle znów podrywać wszystkich do drogi. Nikt w pochodzie nie rozumiał, dlaczego tak się działo, lecz też nikt oczywiście nie śmiał go o to zapytać. Po swym wielkim wyczynie w gwiezdnym klasztorze stał się nieprzystępny, nawet dla Xayidy. w obozie krążyły najrozmaitsze przypuszczenia, jednakże większość poddawała się chętnie jego sprzecznym rozkazom. Wielcy mędrcy - tak mówiono - często wydają się normalnym istotom nieobliczalni. Także Atreju i Fuchur nie umieli już wytłumaczyć sobie postępowania Bastiana. Wydarzenie w gwiezdnym klasztorze przechodziło ich pojęcie. Ale to zwiększało tylko ich niepokój o niego.

W Bastianie walczyły ze sobą dwa uczucia i żadnego z nich nie udawało mu się stłumić. Marzył o spotkaniu z Dziecięciem Księżyców. Był teraz sławny i podziwiany w całej Fantazjanie i mógł stanąć przed nią jak równy. Ale zarazem wypełniała go obawa, że ona zażąda od niego zwrotu AURYNU. I co wtedy? Czy będzie próbowała odesłać go z powrotem w ów świat, o którym już mało co wiedział? On nie chciał wracać! I chciał zatrzymać Klejnot!

Potem znów przychodziło mu na myśl, że przecież wcale nie było powiedziane, iż ona chce odzyskać AURYN. Może pozostawiła mu go na tak długo, jak będzie sobie życzył. Może w ogóle podarowała mu go i AURYN będzie na zawsze jego własnością. w takich chwilach nie mógł się doczekać, kiedy ją znów zobaczy. Poganiał wszystkich, żeby prędzej być u niej. Lecz rychło znów opadały go wątpliwości, zatrzymywał orszak i nakazywał postój, żeby zdać sobie jasno sprawę, z czym musi się liczyć. W taki sposób, na przemian to podążając spiesznym, forsownym marszem, to znów nieoczekiwanie przystając na wiele godzin, dotarli wreszcie na skraj słynnego Labiryntu, owej rozległej równiny, która była jednym wielkim ogrodem kwiatowym z gmatwaniną dróg i ścieżek. Na horyzoncie lśniła fantastyczną bielą na tle złoto połyskującego wieczornego nieba Wieża z Kości Słoniowej.

Cała fantazjańska rzesza, a z nią Bastian, stała w skupionym milczeniu rozkoszując się nieopisanym pięknem tego widoku. Nawet w twarzy Xayidy pojawiło się zdumienie, którego nigdy przedtem nie okazywała i które też wkrótce zniknęło. Atreju i Fuchur, stojąc daleko w tyle, przypominali sobie, jakże inaczej wyglądał Labirynt za ich poprzedniej bytności: zżerany śmiertelną chorobą Nicości. Teraz wydawał się bujniej rozkwitły, piękniejszy i wspanialszy niż kiedykolwiek przedtem.

Bastian postanowił, że tego dnia nie pociągną już dalej, więc rozłożyli się obozem na noc. Wysłał kilku posłańców, którzy mieli przekazać ukłony Dziecięciu Księżyców i zapowiedzieć jej, że on zamierza nazajutrz wkroczyć do Wieży z Kości Słoniowej. Potem położył się w swoim namiocie i usiłował zasnąć. Przewracał się na poduszkach z boku na bok, trapiące go obawy nie pozwalały mu uspokoić się. Nie przeczuwał, że ta noc jeszcze z innych powodów miała stać się najgorszą ze spędzonych dotąd w Fantazjanie.

Koło północy zapadł wreszcie w lekki, niespokojny sen, ale na krótko, gdyż poderwały go podniecone szepty u wejścia do namiotu. Wstał i wyszedł na dwór.

- Co się dzieje? - zapytał ostro.

- Ten posłaniec - odparł Villuan - twierdzi, że musi przekazać ci wiadomość, która jest tak ważna, iż nie może czekać do rana. Posłańcem, którego Villuan trzymając za kark unosił w górę, był mały chyżonóg, stworzenie dość podobne do królika, tyle że mające zamiast sierści jaskrawe upierzenie.

Chyżonogi należą do najszybszych biegaczy Fantazjany i potrafią pokonywać olbrzymie przestrzenie z taką prędkością, że praktycznie nie sposób ich dojrzeć, można tylko poznać, że przemykają, po niewielkich tumanach wzbijanego kurzu. Właśnie dzięki tej umiejętności chyżonóg został tu posłańcem. Miał za sobą całą trasę do Wieży z Kości Słoniowej i z powrotem i ledwo ziajał, gdy dżinn postawił go przed Bastianem. - Wybacz mi, panie - wysapał i parę razy skłonił się nisko - wybacz, jeśli ośmielam się zakłócić ci spokój, ale byłbyś ze mnie słusznie niezadowolony, gdybym tego nie zrobił. Dziecięcej Cesarzowej nie ma w Wieży z Kości Słoniowej, już od bardzo długiego czasu, i nikt nie wie, gdzie ona przebywa.

Bastian poczuł nagle w sobie pustkę i zimno.

- Na pewno się mylisz. To niemożliwe.

- Inni posłańcy, jak tylko przybędą, potwierdzą ci to, panie. Bastian milczał chwilę, po czym powiedział bezdźwięcznie: - Dobrze, dziękuję ci.

Odwrócił się i wszedł do namiotu.

Usiadł na posłaniu i podparł głowę rękami. Niepodobna wręcz, żeby Dziecię Księżyców nie wiedziała, od jak dawna zdążał na spotkanie z nią. Czy nie chciała się z nim zobaczyć? A może coś jej się stało? Nie, to zgoła niemożliwe, żeby coś mogło się jej stać we własnym królestwie, jej, Dziecięcej Cesarzowej.

Ale nie było jej, a to oznaczało, że nie będzie musiał oddawać jej AURYNU. Z drugiej strony czuł gorzkie rozczarowanie, iż jej nie zobaczy. Cokolwiek było powodem takiego postępowania, uznał je za niepojęte, ba, za obraźliwe!

Potem przypomniała mu się często powtarzana uwaga Atreju i Fuchura, że każdy spotyka Dziecięcą Cesarzową tylko jeden jedyny raz. Żal nad tym sprawił, że nagle poczuł tęsknotę za Atreju i Fuchurem. Zachciało mu się pogadać z kimś, porozmawiać z przyjacielem. Wpadł na pomysł, żeby założyć pas Gemmal i pójść do nich niewidzialnym. Dzięki temu mógłby być z nimi i cieszyć się ich krzepiącą obecnością bez ujmy dla siebie.

Prędko otworzył zdobną szkatułkę, wyjął pas i założył sobie na biodra. Znów, jak za pierwszym razem, ogarnęło go nieprzyjemne uczucie, gdy przestał siebie widzieć. Zaczekał jakiś czas, aż się do tego przyzwyczaił, a następnie wyszedł z namiotu i począł przemierzać obozowisko w poszukiwaniu Atreju i Fuchura. Wszędzie słyszało się podniecone szepty, niewyraźne postacie przemykały między namiotami, tu i ówdzie przysiadły kilkuosobowe grupki i naradzały się cicho.

Tymczasem wrócili też inni posłańcy i wiadomość, że Dziecięcia Księżyców nie ma w Wieży z Kości Słoniowej, rozniosła się lotem błyskawicy. Bastian przechadzał się pośród namiotów, ale tych dwóch, których szukał, na razie nie znalazł. Atreju i Fuchur rozsiedli się na samym krańcu obozowiska pod kwitnącym drzewem rozmarynu. Atreju siedział z podwiniętymi nogami, skrzyżował ręce na piersi i z nieporuszoną twarzą spoglądał w stronę Wieży z Kości Słoniowej. Smok szczęścia leżał obok niego, z potężnym łbem na ziemi u jego stóp.

- To była moja ostatnia nadzieja, że ona zrobi dla niego wyjątek, żeby odebrać mu Znak - powiedział Atreju - ale teraz wszelka nadzieja przepadła.

- Ona pewnie wie, co robi - zauważył Fuchur.

W tym momencie dostrzegł ich Bastian i zbliżył się nie widziany. - Czy naprawdę wie? - mruknął Atreju. - On nie może dłużej zatrzymywać AURYNU.

- Co zrobisz? - zapytał Fuchur. - Dobrowolnie on ci go nie odda. - Muszę mu go zabrać - odparł Atreju.

Bastian poczuł, jak przy tych słowach ziemia usuwa mu się spod nóg. - Jak to zrobisz? - usłyszał głos Fuchura. - Ba, gdybyś już miał AURYN, on nie mógłby cię zmusić, żebyś mu go oddał.

- Och, nie wiem - stwierdził Atreju - bądź co bądź pozostałaby mu siła i czarodziejski miecz.

- Ale Znak by cię chronił - obstawał przy swoim Fuchur - nawet przed nim.

- Nie - powiedział Atreju - nie sądzę. Nie przed nim. Nie w ten sposób. - A przy tym - ciągnął Fuchur z cichym, zawziętym śmiechem - on sam ci go proponował, w wasz pierwszy wieczór w Amarganth. I ty odmówiłeś. Atreju kiwnął głową.

- Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak to będzie.

- Cóż ci pozostaje? - spytał Fuchur. - Co możesz zrobić, żeby odebrać mu Znak?

- Muszę mu go ukraść - rzekł Atreju.

Łeb Fuchura poderwał się w górę. Smok wlepił błyszczące rubinowe oczy w Atreju, który z wzrokiem wbitym w ziemię powtórzył cicho: - Muszę mu go ukraść. Nie ma innej możliwości.

Po chwili trwożnej ciszy Fuchur zapytał:

- A kiedy?

- Jeszcze tej nocy - odpowiedział Atreju - bo jutro może już być za późno.

Bastian nie chciał więcej słuchać. Odszedł wolnym krokiem. Nie czuł już nic prócz zimnej, bezmiernej pustki. Wszystko było mu obojętne - tak jak mówiła Xayida.

Wrócił do namiotu i zdjął pas Gemmal. Potem polecił Villuanowi przywołać trzech panów: Hysbalda, Hykriona i Hydorna. Podczas gdy w oczekiwaniu na nich przechadzał się tam i z powrotem, przypomniało mu się, że Xayida wszystko mu przepowiedziała. Nie chciał w to wierzyć, ale teraz musiał. Zrozumiał, że Xayidzie chodziło o jego dobro. Ona jedna była mu prawdziwie oddana. Ale jeszcze nie było powiedziane, że Atreju faktycznie przeprowadzi swój plan. Może był to tylko pomysł, którego już się wstydził. W tym wypadku Bastian ani słowem nie wspomni o tej sprawie - chociaż na przyjaźni wcale mu już nie zależało. To skończyło się na zawsze. Gdy nadeszli trzej panowie, oznajmił im, że ma powody przypuszczać, iż jeszcze tej nocy złodziej zakradnie się do jego namiotu. Dlatego prosi ich, żeby posiedzieli w namiocie i złodzieja, ktokolwiek nim będzie, natychmiast ujęli. Hysbald, Hydorn i Hykrion zgodzili się i rozgościli. Bastian odszedł.

Udał się do koralowej lektyki Xayidy. Czarodziejka była pogrążona w głębokim śnie, a pięciu olbrzymów w czarnych owadzich pancerzach stało wokół niej prosto i nieruchomo w ciemności wyglądali jak skalne odłamki. - Życzę sobie, żebyście byli mi posłuszni - powiedział cicho Bastian. Cała piątka natychmiast zwróciła ku niemu swe czarne, żelazne twarze. - Rozkazuj nam, panie naszej pani - odrzekł jeden z nich bezdźwięcznym głosem.

- Sądzicie, że dacie sobie radę ze smokiem szczęścia Fuchurem? - zapytał Bastian.

- To zależy od woli, która nami kieruje - odparł bezdźwięczny głos. - Będzie to moja wola - oznajmił Bastian.

- W takim razie damy sobie radę ze wszystkim - brzmiała odpowiedź. - Dobrze, pomaszerujcie teraz w jego pobliże! - Wskazał ręką kierunek. - Skoro tylko Atreju opuści smoka, pochwyćcie go. Ale tam z nim zostańcie. Dam wam znać, kiedy macie go przyprowadzić.

- Chętnie to zrobimy, panie naszej pani - rzekł bezdźwięczny głos. Pięciu czarnych ruszyło bezgłośnym, równym krokiem. Xayida uśmiechnęła się przez sen.

Bastian wracał do swego namiotu, ale gdy zobaczył go przed sobą, zawahał się. Jeśli Atreju faktycznie będzie próbował dokonać kradzieży , to on nie chciał być świadkiem jego pojmania.

Pierwszy świt wstawał już na niebie, Bastian usiadł pod drzewem, nie opodal swojego namiotu, i czekał otulony srebrnym płaszczem. Czas płynął niezmiernie wolno, świtał blady ranek, rozwidniało się i Bastian powziął już nadzieję, że Atreju poniechał swego zamiaru, gdy nagle z wnętrza wspaniałego namiotu dobiegł hałas i gwar. Trwało to bardzo krótko, po czym Hykrion wyprowadził Atreju ze spętanymi na plecach rękami. Za nimi podążali dwaj pozostali panowie.

Bastian podniósł się znużony i oparł się o drzewo;

- Więc jednak - mruknął do siebie.

Potem poszedł do swego namiotu. Nie miał ochoty patrzeć na Atreju, który zresztą kroczył ze spuszczoną głową.

- Villuan! - powiedział Bastian u wejścia namiotu do niebieskiego dżinna. - Zbudź cały obóz. Niech wszyscy zbiorą się tutaj. A czarne pancerne olbrzymy niech przyprowadzą Fuchura.

Dżinn wydał ostry orli okrzyk i pospieszył wykonać polecenie. Wszędzie, gdzie się pojawił, w wielkich i małych namiotach, pod gołym niebem, zaczynał się ruch.

- On się wcale nie bronił - burknął Hykrion i ruchem głowy wskazał na Atreju, który stał nieruchomo, nie podnosząc głowy. Bastian odwrócił się i usiadł na kamieniu.

Gdy pięciu czarnych olbrzymów prowadziło Fuchura, wokół wspaniałego namiotu zebrał się już wielki tłum. Słysząc zbliżający się tupot równych, metalicznych kroków widzowie rozstąpili się i zrobili przejście. Fuchur nie był spętany, pancerne olbrzymy nie musiały go wlec, szły tylko otaczając go z prawej i z lewej, z obnażonymi mieczami. - On się wcale nie bronił - zakomunikował Bastianowi jeden z bezdźwięcznych głosów, kiedy orszak zatrzymał się przed nim.

Fuchur położył się u stóp Atreju i zamknął oczy.

Nastąpiła długa cisza. Nadbiegali jeszcze ostatni maruderzy i wyciągali szyje, żeby zobaczyć, co się dzieje. Nieobecna była jedynie Xayida. Szepty z wolna zamierały. Wszystkie spojrzenia wędrowały tam i z powrotem między Atreju a Bastianem. W szarym brzasku ich nieruchome postacie sprawiały wrażenie zastygłego na zawsze, wyzbytego barw obrazu. W końcu Bastian podniósł się.

- Atreju - powiedział - ty chciałeś ukraść mi znak Dziecięcej Cesarzowej i przywłaszczyć go sobie. A ty, Fuchur, wiedziałeś o tym i wspólnie z nim to zaplanowałeś. Tym samym nie tylko pokalaliście przyjaźń, jaka nas kiedyś łączyła, lecz także dopuściliście się najcięższego przestępstwa przeciwko woli Dziecięcia Księżyców, która dała mi Klejnot. Przyznajecie się do winy?

Atreju rzucił Bastianowi długie spojrzenie, po czym kiwnął głową. Bastian nie mógł przez moment wydobyć głosu, dwa razy zaczynał, nim zdołał przemówić:

- Pamiętam, Atreju, że to ty sprowadziłeś mnie do Dziecięcej Cesarzowej. I pamiętam śpiew Fuchura w Amarganth. Dlatego daruję wam życie, życie złodzieja i złodziejskiego wspólnika. Zróbcie z nim, co chcecie. Ale idźcie precz ode mnie, jak najdalej, i nie ważcie się nigdy pokazywać mi na oczy. Usuwam was na zawsze.

Nie chcę was znać!

Głową dał znak Hykrionowi, żeby ten rozwiązał pęta Atreju, po czym odwrócił się i usiadł z powrotem.

Atreju stał długi czas nie poruszając się, potem spojrzał na Bastiana. Zdawało się, że chce coś powiedzieć, ale rozmyślił się. Nachylił się do Fuchura i coś mu szepnął. Smok szczęścia otworzył oczy i powstał. Atreju wskoczył mu na grzbiet i Fuchur uniósł się w powietrze. Leciał prosto w coraz jaśniejsze poranne niebo, a chociaż jego ruchy były ciężkie i mozolne, po kilku chwilach zniknął w dali. Bastian wstał i poszedł do swego namiotu. Rzucił się na posłanie. - Osiągnąłeś prawdziwą wielkość - rozległ się cicho łagodny, przytłumiony głos na niczym już ci nie zależy i nic już nie zdoła cię dosięgnąć.

Bastian usiadł. Był to głos Xayidy. Przycupnęła w najciemniejszym kącie namiotu.

- To ty? - zapytał Bastian. - Jak tu weszłaś?

Xayida uśmiechnęła się.

- Nie ma straży, panie i mistrzu, które mogą mnie powstrzymać. Mógłby to sprawić tylko twój rozkaz. Odprawisz mnie?

Bastian położył się z powrotem i zamknął oczy. Po chwili mruknął: - Wszystko mi jedno. Zostań albo idź!

Długi czas obserwowała go spod na pół opuszczonych powiek. Potem zagadnęła:

- O czym myślisz, panie i mistrzu?

Bastian odwrócił się od niej i nie odpowiedział.

Xayida zdawała sobie sprawę, że w żadnym wypadku nie wolno jej teraz zostawić go samemu sobie. Niewiele brakowało, żeby się wymknął. Musiała pocieszyć go i dodać mu otuchy - na swój sposób. Musiała sprawić, żeby dalej szedł drogą, jaką przewidziała dla niego i dla samej siebie. A tym razem nie da się załatwić sprawy czarodziejskim podarunkiem czy jakimś prostym fortelem. Musiała sięgnąć do silniejszych środków. Do najsilniejszych, jakie miała do dyspozycji, do najbardziej skrytych pragnień Bastiana. Usiadła przy nim i szepnęła mu na ucho:

- Kiedy, panie mój i mistrzu, zamierzasz wkroczyć do Wieży z Kości Słoniowej?

- Nie wiem - odparł Bastian w poduszki. - Cóż tam po mnie, skoro nie ma Dziecięcia Księżyców? W ogóle już nie wiem, co robić. - Mógłbyś wkroczyć, żeby czekać tam na Dziecięcą Cesarzową. Bastian obrócił się ku Xayidzie.

- Sądzisz, że ona wróci?

Musiał powtórzyć pytanie jeszcze raz, bardziej nagląco, zanim Xayida odrzekła z wahaniem:

- Nie sądzę. Sądzę, że na zawsze opuściła Fantazjanę i że ty jesteś jej następcą, panie i mistrzu.

Bastian uniósł się powoli. Patrzył w dwukolorowe oczy Xayidy i dopiero po jakimś czasie pojął, co mu powiedziała.

- Ja? - wykrztusił. Na jego policzkach pokazały się czerwone plamy. - Tak bardzo cię ta myśl przeraża? - szepnęła Xayida. - Ona dała ci Znak swego pełnomocnictwa. Pozostawiła ci swoje królestwo. Będziesz teraz Dziecięcym Cesarzem, panie mój i mistrzu. I masz do tego wszelkie prawa. Tyś nie tylko ocalił Fantazjanę, przybywając tutaj, tyś ją w ogóle stworzył! My wszyscy - także ja sama - jesteśmy tylko twoimi tworami! Jesteś Wielkim Wtajemniczonym, czemu więc lękasz się sięgnięcia po wszechmoc, jaka ci się w pełni należy. I gdy oczy Bastiana poczęły coraz silniej błyszczeć zimną gorączką, Xayida opowiadała o nowej Fantazjanie, o świecie, który trzeba było ukształtować we wszystkich szczegółach wedle upodobania Bastiana, w którym mógł dowolnie tworzyć i niszczyć, w którym nie było już żadnych barier i warunków, gdzie każde stworzenie, dobre czy złe, piękne czy brzydkie, głupie czy mądre, powstało tylko z jego woli, a on, wyniosły i tajemniczy, będzie panował nad wszystkim i nieustannie bawił się kierując losami innych.

- Dopiero wtedy - oznajmiła na koniec - będziesz prawdziwie wolny, wolny od wszystkiego, co cię krępuje, i obdarzony pełną swobodą czynienia tego, co zechcesz. Czy nie chciałeś znaleźć swej Prawdziwej Woli? Oto ona!

Jeszcze tego samego ranka zwinięto obóz i wielotysięczny pochód pod wodzą Bastiana i Xayidy, którzy siedzieli w koralowej lektyce, ruszył ku Wieży z Kości Słoniowej. Niezmiernie długa kolumna przeciągała pogmatwanymi drogami Labiryntu. A gdy pod wieczór jej czoło osiągnęło Wieżę, ostatni maruderzy przekraczali dopiero zewnętrzną granicę kwietnego ogrodu.

Powitanie, jakie zgotowano Bastianowi, było tak uroczyste, jak tylko mógł sobie tego życzyć. Wyległ cały dwór Dziecięcej Cesarzowej. Na wszystkich blankach i dachach stały elfy ze straży cesarskiej i co sił w płucach dęły w lśniące trąby. Kuglarze pokazywali swoje sztuczki, astrologowie przepowiadali szczęście i wielkość Bastiana, piekarze piekli torty wysokie niczym góry , a ministrowie i dostojnicy kroczyli obok koralowej lektyki eskortując ją pośród stłoczonej ciżby w górę głównej ulicy, która coraz bardziej zwężającą się spiralą biegła wokół stożkowatej Wieży z Kości Słoniowej, aż tam, gdzie wielka brama prowadziła do właściwej części pałacowej. Bastian, w asyście Xayidy i wszystkich dostojników, podążył w górę po śnieżnobiałych stopniach szerokich schodów, szedł dalej przez wszystkie sale i korytarze, przez drugą bramę, wciąż wyżej, przez ogród pełen zwierząt, kwiatów i drzew z kości słoniowej, przez łukowate mostki i ostatnią bramę. Chciał dostać się do owego pawilonu, który stanowił czubek ogromnej wieży i miał kształt kwiatu magnolii. Okazało się jednak, że kwiat był zamknięty, a ostatni odcinek drogi, wiodący w górę ku niemu, tak gładki i stromy, iż nikt nie mógł tam wejść.

Bastian przypomniał sobie, że również ciężko ranny Atreju nie potrafił wówczas pokonać tej stromizny, przynajmniej o własnych siłach - bo nikt, kto kiedykolwiek dotarł na samą górę, nie wie, jak mu się to udało. Musiała to być sprawa nieznanych mocy.

Ale Bastian nie był Atreju. Jeśli od tej chwili ktoś miał decydować o przebyciu tego ostatniego odcinka drogi, to właśnie on. I nie zamierzał rezygnować z upatrzonego celu.

- Wezwijcie rzemieślników! - rozkazał. - Niech wykują mi stopnie w gładkiej powierzchni albo zbudują drabinę, albo wymyślą jeszcze coś innego. Pragnę bowiem tam na górze zamieszkać. .

- Panie - ośmielił się zaoponować jeden z najstarszych doradców - tam na górze mieszka nasza Złotooka Władczyni Pragnień, ilekroć u nas przebywa.

- Róbcie, co wam każę! - ofuknął go Bastian.

Dostojnicy zbledli i odsunęli się od niego. Ale usłuchali. Sprowadzono rzemieślników, którzy przystąpili do dzieła uzbrojeni w ciężkie młoty i dłuta. Mimo wielkiego mozołu nie udało im się jednak odrąbać choćby najmniejszego kawałka górskiego wierzchołka. Dłuta wyskakiwały im z rąk, nie pozostawiając na gładkiej powierzchni nawet najlżejszego zadrapania. - Wynajdźcie jakiś inny sposób - powiedział Bastian i odwrócił się oburzony - bo ja chcę dostać się na górę. Ale pamiętajcie, że moja cierpliwość wkrótce może się skończyć. Potem wycofał się i wraz ze swoim dworem, do którego należała przede wszystkim Xayida, trzej panowie: Hysbald, Hykrion i Hydorn, jak też Villuan, niebieski dżinn, objął najpierw w posiadanie pozostałe pomieszczenia pałacowego kompleksu. Jeszcze tej samej nocy zwołał wszystkich dostojników, ministrów i doradców, którzy służyli dotychczas Dziecięciu Księżyców, na posiedzenie w owej obszernej kolistej sali, gdzie kiedyś obradował kongres lekarzy. Oznajmił im, że Złotooka

Władczyni pozostawiła jemu, Bastianowi Baltazarowi Buksowi, całą władzę w nieskończonym fantazjańskim imperium i że z tą chwilą on zajmuje jej miejsce. Zażądał od nich, żeby poprzysięgli całkowite podporządkowanie się jego woli. - Również i właśnie wtedy - dodał - gdyby moje decyzje okazały się niekiedy dla was niepojęte. Ja bowiem nie jestem jednym z was. Potem stwierdził, że dokładnie w siedemdziesiąt siedem dni później chce się koronować na Dziecięcego Cesarza Fantazjany. Ma to być uroczystość tak wspaniała, jakiej nawet w Fantazjanie nigdy jeszcze nie było. Należy bezzwłocznie wysłać posłańców do wszystkich krain, bo jest jego pragnieniem, żeby każdy lud fantazjańskiego imperium wydelegował na uroczystość koronacji swojego przedstawiciela.

Po tym oświadczeniu Bastian opuścił salę pozostawiając bezradnych doradców i dostojników samym sobie.

Nie wiedzieli oni, jak mają się zachować. Wszystko, co usłyszeli, brzmiało w ich uszach tak potwornie, że zrazu stali długi czas w milczeniu, z głowami wciągniętymi w ramiona. Potem zaczęli po cichu rozmawiać. I po wielogodzinnych naradach zgodzili się, że muszą usłuchać poleceń Bastiana, bo przecież on nosił znak Dziecięcej Cesarzowej, a to zobowiązywało ich do posłuszeństwa - obojętne, czy wierzyli, że faktycznie odstąpiła ona całą władzę Bastianowi, czy też całą tę sprawę traktowali jako jedną z niezrozumiałych decyzji Złotookiej Władczyni Pragnień. Wyprawiono więc posłańców, a i poza tym wypełniono wszystko, co zarządził Bastian.

On sam co prawda już się tym nie zajmował. Wszystkie szczegóły przygotowań do uroczystości koronacyjnej pozostawił Xayidzie. A ona potrafiła zatrudnić cały dwór w Wieży z Kości Słoniowej - do tego stopnia, że bodaj nikt nie miał chwili na zastanowienie.

A Bastian przez następne dni i tygodnie siedział przeważnie bez ruchu w komnacie, którą sobie wybrał. Patrzył w przestrzeń i nic nie robił. Rad byłby czegoś zapragnąć albo wymyślić jakąś historię, która by go rozerwała, ale nic już nie przychodziło mu do głowy. Czuł się pusty i czczy.

Wpadł w końcu na pomysł, żeby przywołać Dziecię Księżyców. Jeśli faktycznie był teraz wszechmocny, jeśli wszystkie jego pragnienia stawały się rzeczywistością, to i Dziecięca Cesarzowa musiała go usłuchać. Noc w noc siedział do późna i szeptał: - Dziecię Księżyców, przybądź! Musisz przybyć. Rozkazuję ci przybyć. - I myślał o jej spojrzeniu, które spoczęło kiedyś w jego sercu jak lśniący skarb. Ale ona nie przybywała. A im częściej próbował przymusić ją do tego, tym bardziej gasło wspomnienie owego lśnienia w sercu, aż zrobiło się w nim zupełnie ciemno. Wmawiał sobie, że wszystko odzyska, kiedy tylko zasiądzie w magnoliowym pawilonie. Raz po raz szedł do rzemieślników i poganiał ich, po części groźbami, po części obietnicami, ale wszystko, co oni robili, okazywało się daremne.

Łamały się drabiny, wyginały stalowe gwoździe, pękały dłuta. Panów Hykriona, Hysbalda i Hydorna, z którymi Bastian nieraz chętnie by pogadał lub w coś zagrał, bardzo rzadko dawało się jeszcze do czegoś wykorzystać. Na najniższych piętrach Wieży z Kości Słoniowej odkryli winiarnię. Przesiadywali tam dzień i noc, pili, grali w kości, wyśpiewywali na całe gardło głupie piosenki albo kłócili się, niejednokrotnie chwytając za miecze. Czasem też chwiejnym krokiem przemierzali główną ulicę i nagabywali wróżki, sylfidy, dziwożony i inne żeńskie istoty w Wieży.

- Cóż chcesz, panie - mówili, kiedy Bastian żądał od nich wyjaśnień - musisz po prostu dać nam coś do roboty.

Ale Bastianowi nic nie przychodziło do głowy, robił im nadzieje, że po koronacji będzie inaczej, aczkolwiek sam nie wiedział, co by się przez to miało zmienić. Z wolna również pogoda stawała się coraz bardziej pochmurna.

Zachody słońca, które wyglądały jak płynne złoto, zdarzały się coraz rzadziej. Niebo było przeważnie szare i zasnute, powietrze - duszne. Nie było ani tchnienia wiatru. Tak oto zbliżał się niespiesznie ustalony dzień koronacji. Przybywali z powrotem rozesłani posłańcy. Wielu przywoziło ze sobą delegatów z najróżniejszych krain Fantazjany. Byli jednak i tacy, co wracali z kwitkiem i donosili, że mieszkańcy, do których ich wysłano, bez ogródek odmówili udziału w ceremonii. W ogóle tu i ówdzie szerzy się skrywany lub zupełnie jawny bunt.

Bastian nieruchomo spoglądał w przestrzeń.

- Zrobisz z tym wszystkim porządek - rzekła Xayida - jak już będziesz cesarzem Fantazjany.

- Chcę, żeby oni chcieli, czego ja chcę - powiedział Bastian. Ale Xayida pospieszyła już wydać nowe rozporządzenia. A potem nastał dzień koronacji, do której nie doszło. Przeszedł on do historii Fantazjany jako dzień krwawej bitwy o Wieżę z Kości Słoniowej. Już z samego rana niebo zasnuwała gruba, ołowianoszara pokrywa chmur, które nie pozwalały na to, by świt przeobraził się w prawdziwy dzień. Niepokojący półmrok spowijał wszystko, powietrze było zupełnie nieruchome, ciężkie i tak parne, że ledwie dało się oddychać. Xayida wraz z czternastoma mistrzami ceremonii Wieży z Kości Słoniowej przygotowała nadzwyczaj bogaty program uroczystości, który wspaniałością i rozmachem miał przewyższyć wszystko, co kiedykolwiek zdarzyło się w Fantazjanie.

Już od wczesnych godzin porannych na wszystkich ulicach i placach grała muzyka, ale to taka, jakiej aż do tego dnia w Wieży z Kości Słoniowej nigdy jeszcze nie słyszano: dzika, hałaśliwa, a zarazem monotonna. Każdy, kto ją usłyszał, zaczynał przebierać nogami i musiał, chcąc nie chcąc, tańczyć i podskakiwać. Nikt nie znal muzykantów, którzy mieli czarne maski, i nikt nie wiedział, skąd Xayida ich sprowadziła. Wszystkie budowle i frontowe ściany domów były przybrane jaskrawymi chorągwiami i chorągiewkami, które jednak, jako że nie było wiatru, zwisały sflaczałe. Wzdłuż głównej ulicy i na wysokim murze wokół pałacowego kompleksu umieszczono niezliczone portrety, małe i ogromne, które ukazywały jedno i to samo oblicze, oblicze Bastiana, raz za razem, raz za razem.

Ponieważ magnoliowy pawilon nadal był niedostępny, Xayida przygotowała inne miejsce na Bastianowe wstąpienie na tron. Tam, gdzie spiralna główna ulica kończyła się przed wielką bramą w pałacowym murze, miał na szerokich stopniach z kości słoniowej stanąć tron. Dymiły tu tysiące złotych kadzideł, a dym, który pachniał odurzająco, a zarazem podniecająco, spływał powoli po stopniach, przez plac, w dół głównej ulicy i wdzierał się we wszystkie zaułki, kąty i pomieszczenia. Wszędzie stały czarne olbrzymy w swych owadzich pancerzach. Nikt prócz samej Xayidy nie wiedział, w jaki sposób zdołała ustokrotnić tych pięciu, jacy jej pozostali. Ale mało tego: około pięćdziesięciu z nich siedziało na potężnych koniach, które też były całe z czarnego metalu i poruszały się zupełnie tak samo.

Jeźdźcy ci podążając główną ulicą w triumfalnym pochodzie eskortowali tron. Nikt nie wiedział, skąd go przywieziono. Miał rozmiary kościelnego portalu i składał się wyłącznie z luster wszelkiego kształtu i wielkości. Tylko wyścielane siedzenie pokryte było jedwabiem koloru miedzi. Dziwnym sposobem ten migoczący olbrzymi przedmiot posuwał się sam w górę ulicznej spirali, nie popychany i nie ciągnięty, zupełnie tak, jakby miał własne życie.

Gdy zatrzymał się przed wielką bramą, Bastian wyszedł z pałacu i zasiadł na nim. Siedząc pośród całego tego migoczącego przepychu wydawał się maleńki jak lalka. Ciżba widzów, której napór powstrzymywały czarne pancerne olbrzymy, wybuchnęła radosnymi okrzykami, ale brzmiały one w niewytłumaczalny sposób ostro i piskliwie.

Potem rozpoczęła się najbardziej uciążliwa i nużąca część uroczystości. Wszyscy wysłannicy i delegaci fantazjańskiego imperium ustawili się w szeregu, który ciągnął się od lustrzanego tronu nie tylko przez całą spiralną główną ulicę do podnóża Wieży, lecz jeszcze daleko, daleko w głąb ogrodowego Labiryntu, a na koniec tego szeregu przybywali wciąż nowi. Każdy z nich, gdy przyszła jego kolej, musiał upaść przed tronem, trzykrotnie dotknąć czołem ziemi, ucałować prawą stopę Bastiana i powiedzieć: "W imieniu mojego ludu i mojej rasy proszę ciebie, któremu wszyscy zawdzięczamy nasze istnienie, abyś ukoronował się na Dziecięcego Cesarza Fantazjany" Dwie lub trzy godziny upłynęły już w ten sposób, kiedy nagły szmer niepokoju przeszedł przez szereg oczekujących. Ulicą pędził młody faun, widać było, że biegnie ostatkiem sił, bo zataczał się i co jakiś czas padał, podrywał się i gnał dalej, aż runął u stóp Bastiana i z trudem łykał powietrze.

- Co się stało, że ośmielasz się przerywać tę ceremonię? - Wojna, o panie! - wydyszał faun. - Atreju zebrał wielu buntowników i na ich czele zdąża tutaj. Domagają się oni, żebyś oddał AURYN, a jeśli nie uczynisz tego dobrowolnie, chcą cię do tego zmusić silą. Zapadła grobowa cisza. Podniecająca muzyka i piskliwe wiwaty z miejsca umilkły. Bastian nieruchomo spoglądał w przestrzeń. Zrobił się blady jak ściana.

Nadbiegli również trzej panowie: Hysbald, Hykrion i Hydorn. Wydawali się w nadzwyczaj dobrym humorze.

- Nareszcie będziemy mieli co robić, panie! - wołali jeden przez drugiego. - Zostaw to nam! Nie przerywaj uroczystości! My zbierzemy paru odważnych i ruszymy na rebeliantów. Damy im nauczkę, którą długo popamiętają. Wśród obecnych wielu tysięcy fantazjańskich stworzeń były i takie, które zupełnie nie nadawały się do działań wojennych. Większość jednak umiała posługiwać się jakąś bronią, maczugą, mieczem, lukiem, włócznią, procą czy po prostu zębami lub pazurami.

Wszystkie one zebrały się wokół trzech panów, którzy stanęli na czele pospolitego ruszenia. Podczas gdy cale bractwo odmaszerowywało, Bastian pozostał z dużą gromadą niezbyt zdolnych do walki, aby kontynuować ceremonię. Ale odtąd nie mógł już się na niej skupić. Jego oczy raz po raz wędrowały w stronę horyzontu, który ze swojego miejsca dobrze widział. Ogromne chmury kurzu, jakie się tam wznosiły, pozwalały mu domyślić się, z jaką potęgą nadciągał Atreju.

- Nie martw się - powiedziała Xayida, stojąc u boku Bastiana - moje czarne pancerne olbrzymy jeszcze nie weszły do walki. Będą bronić twojej Wieży z Kości Słoniowej, a im nikt nie da rady - prócz ciebie i twego miecza.

W kilka godzin później nadeszły pierwsze doniesienia z pola bitwy. Po stronie Atreju walczył niemal cały lud. zielonoskórych, a także dwustu centaurów, pięćdziesięciu ośmiu skałojadów, pięć smoków szczęścia, które pod wodzą Fuchura stale atakowały z powietrza, ponadto chmara białych orłów olbrzymich, przybyłych z Wierchów Losu, i bardzo wiele innych istot. Widziano nawet jednorożce.

Co prawda zwolennicy Atreju liczebnością znacznie ustępowali siłom panów Hykriona, Hysbalda i Hydorna, lecz walczyli z taką zaciekłością, że coraz bardziej spychali Bastianowe zastępy ku Wieży z Kości Słoniowej. Bastian wyrywał się, żeby objąć dowództwo swoich wojsk, ale Xayida mu to odradziła.

- Weź pod uwagę, panie i mistrzu - powiedziała - że z racji twej nowej godności nie przystoi ci jako cesarzowi Fantazjany uczestniczyć w walkach. Pozostaw to z czystym sumieniem swoim stronnikom.

Bitwa trwała całą pozostałą część dnia. Wojska Bastiana broniły zacięcie każdej piędzi ogrodowego Labiryntu, który zamienił się w stratowane, krwawe pobojowisko. Gdy zaczęło się ściemniać, pierwsi buntownicy dotarli do podnóża Wieży z Kości Słoniowej. A wtedy Xayida wysłała w bój swoich czarnych pancernych olbrzymów, konnych i pieszych, którzy jęli siać spustoszenie w szeregach Atreju.

Dokładny opis tej bitwy o Wieżę z Kości Słoniowej jest niemożliwy i dlatego trzeba tu zeń zrezygnować. Po dziś dzień zachowały się w Fantazjanie niezliczone pieśni i relacje, które traktują o tym dniu i tej nocy, bo każdy, kto uczestniczył w tym wydarzeniu, przeżył coś innego. Wszystko to są historie, które być może opowiemy innym razem. Kilka głosów utrzymuje, że również po stronie Atreju był jeden, a nawet kilku białych magów, którzy z powodzeniem przeciwstawili się czarodziejskim mocom Xayidy. Nic pewnego na ten temat nie wiadomo. Może w tym kryje się wyjaśnienie, w jaki sposób Atreju i jego wojownikom, mającym przeciwko sobie czarnych pancernych olbrzymów, udało się zdobyć Wieżę z Kości Słoniowej. Bardziej prawdopodobna jednak jest inna przyczyna: Atreju walczył nie dla siebie, lecz dla swego przyjaciela, którego chciał zwyciężyć, aby go uratować.

Dawno zapadła noc, bezgwiezdna noc pełna dymu i płomieni. Zrzucone na ziemię pochodnie, przewrócone kadzidła bądź roztrzaskane lampy wywołały pożary w wielu miejscach Wieży. Bastian w migoczącym blasku ognia miotał się pomiędzy walczącymi, którzy rzucali upiorne cienie. Wokół niego rozbrzmiewały bitewne wrzaski i szczęk oręża. - Atreju! - krzyczał zachrypłym głosem. - Atreju, pokaż mi się! Stań do walki ze mną! Gdzie jesteś?

Ale miecz Sikanda tkwił w pochwie i ani się ruszył.

Bastian przemierzył pędem wszystkie pomieszczenia kompleksu, potem wbiegł na wysoki mur, który miał tutaj szerokość ulicy, i akurat w momencie, gdy chciał pognać przez ową wielką bramę zewnętrzną, przed którą stał - rozbity teraz na tysiąc kawałków lustrzany tron, zobaczył, że z naprzeciwka nadchodzi Atreju z mieczem w dłoni.

Potem stanęli oko w oko. Sikanda ani się ruszył.

Atreju końcem swego miecza dotknął piersi Bastiana.

- Oddaj mi Znak - powiedział - dla swojego własnego dobra. - Zdrajco! - wrzasnął Bastian. - Jesteś moim tworem! To ja powołałem wszystko do życia! Także ciebie! Chcesz wystąpić przeciwko mnie? Klękaj i proś o przebaczenie!

- Jesteś szalony - odparł Atreju. - Nic nie stworzyłeś. Wszystko zawdzięczasz Dziecięcej Cesarzowej. Oddaj mi AURYN!

- Weź go sobie! - rzekł Bastian. - Jeśli potrafisz.

Atreju ociągał się.

- Bastianie - powiedział - dlaczego zmuszasz mnie, żebym cię zwyciężył, aby cię uratować?

Bastian szarpnął rękojeść swego miecza i dzięki olbrzymiej sile udało mu się faktycznie wyciągnąć z pochwy Sikandę, który sam nie wskoczył mu w rękę. Lecz w tej samej chwili, gdy to się stało, rozległ się dźwięk, który brzmiał tak przerażająco, że również walczący na ulicy przed bramą na moment zastygli bez ruchu i spojrzeli ku nim w górę. I Bastian poznał ten dźwięk. Było to owo trzaskanie, jakie słyszał, kiedy Graograman kamieniał. Zgasł też blask Sikandy.

Przemknęło mu przez głowę, co wedle słów lwa miało się stać, gdyby kiedykolwiek dobył tej broni z własnej woli. Ale nie mógł już i nie chciał tego cofnąć. Natarł na Atreju, który starał się zasłonić swoim mieczem. Lecz Sikanda posiekał jego broń i ugodził go w pierś. z głębokiej rany buchnęła krew. Atreju zatoczył się w tył i z blanku wysokiej bramy runął w dół. A wtedy z kłębów dymu przemknął przez noc długi, biały płomień, pochwycił spadającego Atreju i porwał ze sobą.

Był to Fuchur, biały smok szczęścia. Bastian skrajem płaszcza otarł sobie pot z czoła. A czyniąc to spostrzegł, że płaszcz stał się czarny, czarny jak noc. Wciąż jeszcze z mieczem Sikanda w dłoni zszedł z pałacowego muru i wkroczył na plac. Pokonanie Atreju w jednej chwili zmieniło losy bitwy. Armia buntowników, zdawało się: bliska już zwycięstwa, rzuciła się do ucieczki. Bastian był jakby w okropnym śnie, z którego nie mógł się obudzić. Zwycięstwo miało dla niego gorzki smak żółci, a jednak zarazem czuł szalony triumf.

Otulony czarnym płaszczem, ze skrwawionym mieczem w garści szedł powoli w dół głównej ulicy Wieży z Kości Słoniowej, która płonęła już jak olbrzymia pochodnia. A on szedł dalej pośród syku i huku płomieni, nie czując ich prawie, aż dotarł do podnóża Wieży. Tam natknął się na resztki swych wojsk, które w spustoszonym ogrodowym Labiryncie - zamienionym teraz w bezkresne pobojowisko pełne zabitych Fantazjańczyków czekały na niego. Byli też Hykrion, Hysbald i Hydorn, dwaj ostatni ciężko ranni. Villuan, niebieski dżinn, poległ. Xayida stała przy jego zwłokach. Trzymała w dłoni pas Gemmal.

- Oto, panie i mistrzu - powiedziała - co dla ciebie uratował. Bastian wziął pas, zgniótł w garści i schował do kieszeni. Rozejrzał się powoli wkoło. z Jego towarzyszy drogi i walki zostało tylko kilkuset. Wydawali się do cna wyczerpani. W migoczącym blasku łuny pożaru wyglądali jak gromada upiorów. Wszyscy spoglądali na Wieżę z Kości Słoniowej, która waliła się coraz bardziej jak płonący stos. Magnoliowy pawilon na jej szczycie buchnął ogniem, jego kwietne płatki otworzyły się szeroko, można było zobaczyć, że jest pusty. Potem pochłonęły go płomienie.

Bastian wskazał mieczem na górę ognia i zgliszcz i powiedział chrapliwym głosem:

- To dzieło Atreju. I za to będę go ścigał aż na koniec świata! Wskoczył na jednego z olbrzymich koni z czarnego metalu i krzyknął: - Za mną! Rumak stanął dęba, ale on narzucił mu swoją wolę i cwałem pognał w noc

23. MIASTO STARYCH CESARZY

W tym czasie, gdy Bastian pędząc przez czarną jak smoła noc oddalał się mila za milą, pozostali towarzysze walki dopiero zbierali się do drogi. Wielu z nich odniosło rany, wszyscy byli śmiertelnie wyczerpani, żaden nie miał choćby w przybliżeniu bezmiernej siły i wytrwałości Bastiana. Nawet czarne pancerne olbrzymy poruszały się na swoich metalowych koniach nader ociężale, a te, co szły pieszo, nie mogły odnaleźć normalnego dla nich, równego kroku. Także wola Xayidy, która przecież nimi kierowała, zdawała się u kresu sił. Podczas pożaru Wieży z Kości Słoniowej jej koralowa lektyka padła pastwą płomieni. Toteż i rozmaitych desek, połamanej broni i resztek Wieży zbudowano nową lektykę, przypominała ona jednak raczej nędzną chałupę. Reszta niedobitków wlokła się za nią kulejąc i człapiąc. Również Hykrion, Hysbald i Hydorn, którzy postradali konie, musieli podpierać się nawzajem. Nikt nie odzywał się ani słowem, ale wszyscy wiedzieli, że nigdy nie zdołają dopędzić Bastiana. A ten gnał dalej w ciemności, czarny płaszcz łopotał gwałtownie wokół jego ramion, metalowe członki olbrzymiego konia trzeszczały i skrzypiały przy każdym ruchu, kiedy to potężne kopyta waliły w ziemię. - Hep! - krzyczał Bastian. - Hep! Hep! Hep!

Pęd był dla niego nie dość szybki.

Chciał dogonić Atreju i Fuchura, za wszelką cenę, choćby miał zajeździć to metalowe końskie monstrum!

Łaknął zemsty! O tej godzinie byłby dawno u celu wszystkich swoich pragnień, ale Atreju to zniweczył. Bastian nie został cesarzem Fantazjany. Atreju gorzko za to zapłaci!

Bastian jeszcze bezwzględniej popędzał swego metalowego wierzchowca. Stawy zwierzęcia skrzypiały i trzeszczały coraz głośniej, ale poddając się woli jeźdźca rumak przyspieszył szaleńczy galop. Wiele godzin trwała ta dzika gonitwa, a noc się nie rozwidniała. I bezustannie Bastian miał przed oczyma płonącą Wieżę z Kości Słoniowej, i wciąż od nowa przeżywał ów moment, gdy Atreju przyłożył mu miecz do piersi - aż po raz pierwszy pojawiło się w nim pytanie: Dlaczego Atreju się ociągał? Dlaczego po wszystkim, co zaszło, nie zdobył się na zranienie go, aby silą odebrać mu AURYN? I oto Bastian musiał nagle pomyśleć o ranie, jaką zadął Atreju, i o jego ostatnim spojrzeniu, kiedy to zatoczył się w tył i runął.

Bastian wsunął Sikandę, którym do tej pory wciąż jeszcze wywijał, z powrotem do zardzewiałej pochwy.

Szarzał świt i stopniowo można było się zorientować, w jakiej znajdują się okolicy. Metalowy koń pędził teraz przez pustać. Ciemne kontury kęp jałowca przywodziły na myśl nieruchome zgromadzenia olbrzymich mnichów w kapturach lub czarodziejów w spiczastych kapeluszach. Tu i ówdzie wznosiły się skalne bloki. A potem metalowy koń idąc cwałem ni z tego, ni z owego po prostu rozleciał się na kawałki.

Bastian leżał oszołomiony gwałtownym upadkiem. Gdy podniósł się w końcu i porozcierał stłuczone ciało, zobaczył, że znajduje się w niskich zaroślach jałowca. Wyczołgał się z tych zarośli. Na zewnątrz leżały, rozrzucone na dużej przestrzeni, skorupopodobne szczątki rumaka, jak gdyby wybuch zniszczył pomnik jeźdźca.

Bastian wstał, zarzucił na ramiona czarny płaszcz i ruszył bez celu ku jaśniejącemu porannemu niebu.

W krzakach jałowca pozostał, zgubiony tam, iskrzący się przedmiot: pas Gemmal. Bastian nie zauważył tej zguby i nigdy już nie myślał o niej później. Villuan na darmo uratował pas z płomieni.

W parę dni później Gemmal został znaleziony przez jakąś srokę, nie mającą pojęcia, co to jest za świecidełko. Zaniosła je do swego gniazda, lecz od tego zaczyna się inna historia, którą opowiemy innym razem. Koło południa Bastian dotarł do wysokiego wału ziemnego, biegnącego w poprzek pustaci. W drapał się na wał. Za nim leżała rozległa kotlina, która - im bliżej środka, tym niżej opadając - miała kształt płytkiego krateru. A całą tę kotlinę wypełniało miasto w każdym razie wielka liczba budowli narzucała to określenie, choć było to najbardziej zwariowane miasto, jakie Bastian kiedykolwiek widział. Wszystkie budynki wydawały się wymieszane bez ładu i składu, jak gdyby wysypano je tam po prostu z ogromnego worka. Nie było ani ulic, ani placów, ani jakiegokolwiek widocznego porządku.

Ale i poszczególne budowle wyglądały niedorzecznie, miały drzwi wejściowe na dachu, schody tam, gdzie nie sposób było się do nich dostać, albo też takie, po których można by tylko iść głową w dół i które kończyły się w powietrzu, krzywe wieżyczki, balkony prostopadle przyczepione do ścian, okna zamiast drzwi i podłogi zamiast ścian. Były mosty, których wygięte luki gdzieś urywały się nagle, tak jakby ich budowniczy w trakcie pracy zapomniał, czym miała być całość. Były wieże w kształcie banana, były piramidy ustawione na czubku. Krótko mówiąc, cale to miasto tchnęło obłędem.

Potem Bastian zobaczył mieszkańców. Byli to mężczyźni, kobiety i dzieci. Z wyglądu wydawali się zwyczajnymi ludźmi, lecz ich stroje sprawiały takie wrażenie, jak gdyby wszyscy dostali kręćka i nie umieli już odróżnić rzeczy

nadających się do ubrania od przedmiotów, które służyły do innych celów. Na głowach nosili abażury, wiaderka do piasku, wazy na zupę, kosze na śmieci, papierowe torby lub pudła. A swoje ciała przyodziewali obrusami, kilimami, dużymi płachtami srebrnego papieru albo nawet beczkami.

Wielu ciągnęło lub pchało taczki i wózki, na których piętrzyły się najrozmaitsze rupiecie, rozbite lampy, materace, naczynia, szmaty i błyskotki. Inni z kolei taszczyli podobne byle co na plecach w ogromnych tłumokach. Im dalej Bastian zapuszczał się w miasto, tym bardziej ciżba gęstniała. Lecz zdawało się, że żaden z tych ludzi nie wie dobrze, dokąd zmierza. Niejednokrotnie Bastian zaobserwował, że ktoś, kto mozolnie popychał taczki w jednym kierunku, po krótkim czasie ciągnął już je w przeciwnym, aby niebawem obrać jeszcze inny. Ale wszyscy uwijali się gorączkowo. Bastian postanowił zagadnąć jednego z nich.

- Jak nazywa się to miasto?

Zagadnięty odstawił taczki, wyprostował się, jakiś czas pocierał czoło, jakby zastanawiając się z wysiłkiem, po czym odszedł nie zabierając taczek. Zdawało się, że o nich zapomniał. Lecz już po paru minutach taczkami zajęła się jakaś kobieta i mozolnie gdzieś tam je popychała. Bastian zapytał ją, czy rupiecie należą do niej. Kobieta stała jakiś czas pogrążona w głębokim zamyśleniu, a potem poszła sobie.

Bastian próbował jeszcze parokrotnie, ale na żadne pytanie nie otrzymał odpowiedzi.

- Nie ma sensu ich pytać - usłyszał nagle chichoczący głos - oni ci już nic nie potrafią powiedzieć. Można by ich nazwać milczkami. Bastian obejrzał się i zobaczył siedzącą na występie muru (który był dolną częścią wymurowanego do góry nogami wykuszu) małą szarą małpę. Zwierzę miało na głowie czarny doktorski kapelusz z dyndającym chwostem i zdawało się zajęte pilnie liczeniem czegoś na palcach swoich nóg. Potem wyszczerzyło zęby w uśmiechu i powiedziało:

- Wybacz, musiałem szybko coś sobie policzyć.

- Kto ty jesteś? - spytał Bastian.

- Mam na imię Argaks, do usług! - odparła małpka uchylając kapelusza. - A z kim mam przyjemność?

- Nazywam się Bastian Baltazar Buks.

- Właśnie! - powiedziała małpka z zadowoleniem.

- A jak się nazywa to miasto? - dopytywał się Bastian. - Właściwie nie ma żadnej nazwy - oznajmił Argaks - ale można by je nazwać, powiedzmy, Miastem Starych Cesarzy.

- Miastem Starych Cesarzy? - powtórzył Bastian zaniepokojony. - Dlaczego? Nie widzę tu nikogo, kto by wyglądał na starego cesarza. - Nie? - zachichotała małpka. - A jednak wszyscy, których tu widzisz, byli w swoim czasie cesarzami Fantazjany albo przynajmniej chcieli nimi być.

Bastian przeląkł się.

- Skąd o tym wiesz, Argaksie?

Małpka znów uchyliła kapelusza i zaśmiała się szyderczo. - Jestem, powiedzmy, nadzorcą tego miasta.

Bastian rozejrzał się. Nie opodal jakiś stary mężczyzna wykopał dół. Teraz wstawił weń zapaloną świecę i począł go zasypywać. Małpka zachichotała.

- Może przejdziemy się trochę po mieście, panie? Żebyś, powiedzmy, zapoznał się z grubsza ze swoją przyszłą siedzibą?

- Nie - odrzekł Bastian. - Co ty wygadujesz?

Małpka wskoczyła mu na ramię.

- Chodźże! - szepnęła. - To nic nie kosztuje. Zapłaciłeś już wszystko, co uprawnia cię do wstępu.

Bastian zaczął iść, chociaż właściwie wolałby stąd uciekać. Czuł się nieswojo i to uczucie rosło z każdym krokiem. Obserwował ludzi i rzuciło mu się w oczy , że oni również między sobą nie rozmawiali. W ogóle nie zwracali na siebie uwagi, ba, zdawali się nie dostrzegać siebie nawzajem. - Co się z nimi dzieje? - dopytywał się Bastian. - Dlaczego zachowują się tak dziwnie?

- Wcale nie dziwnie - zachichotał mu Argaks w ucho - są tacy jak ty, można by powiedzieć, a raczej byli tacy w swoim czasie. - Co przez to rozumiesz? - Bastian przystanął. - Chcesz powiedzieć, że to są ludzie?

Argaks podskakiwał na plecach Bastiana z uciechy.

- Tak jest! Tak jest!

Bastian zobaczył na drodze siedzącą kobietę, która igłą do cerowania usiłowała pozbierać z talerza ziarnka grochu.

- Jak oni tu trafili? Co tutaj robią? - spytał Bastian. - Och, nigdy nie brakowało ludzi, którzy nie wrócili do swego świata - wyjaśnił Argaks. - Najpierw nie chcieli wracać, a teraz, powiedzmy, już nie mogą.

Bastian obejrzał się za małą dziewczynką, która z najwyższym wysiłkiem pchała wózek dla lalek mający kwadratowe koła. - Dlaczego nie mogą? - zapytał.

- Musieliby tego pragnąć. A oni już niczego nie pragną. Zużyli swoje ostatnie pragnienie na coś innego.

- Ostatnie pragnienie? - wymamrotał Bastian pobladłymi wargami. - Czyż nie można pragnąć coraz to czegoś innego, jak długo się chce? Argaks znów zachichotał. Próbował teraz zdjąć Bastianowi turban, żeby go poiskać.

- Nie ruszaj! - zawołał Bastian. Starał się zrzucić małpkę, ale uczepiła się mocno i piszczała z radości.

- A nie! A nie! - zaskrzeczała. - Pragnąć możesz tylko dopóty, dopóki pamiętasz swój świat. Ci tutaj wyzbyli się wszystkich wspomnień. Kto nie ma już przeszłości, ten nie ma też przyszłości. Dlatego oni nie starzeją się. Przyjrzyj się im! Czy uwierzyłbyś, że niektórzy z nich są tu już tysiąc lat, a nawet dłużej? Ale pozostają tacy, jacy są. Dla nich nic już nie może się zmienić, bo sami już nie mogą się zmienić.

Bastian obserwował mężczyznę, który namydlił lustro, a potem zaczął je golić. To, co zrazu wydawało mu się śmieszne, tak go przeraziło, że ciarki przebiegły mu po plecach.

Przyspieszył kroku i teraz dopiero zdał sobie sprawę, że coraz bardziej zagłębiał się w miasto. Chciał zawrócić, ale coś przyciągało go jak magnes. Zaczął biec i próbował pozbyć się natrętnej małpy, ale ta trzymała się jak kleszcz i nawet go jeszcze zachęcała:

- Szybciej! Hop! Hop! Hop!

Bastian przekonał się, że nic z jego prób nie wyszło, i stanął. - I wszyscy tutaj - spytał zadyszany - byli kiedyś albo chcieli być cesarzami Fantazjany?

- Jasne - powiedział Argaks. - Każdy, kto nie wraca, prędzej czy później chce zostać cesarzem. Nie każdemu to się udało, ale chcieli tego wszyscy. Dlatego są tu dwa rodzaje głupców. Rezultat jednak jest, można by rzec, taki sam.

- Jakie dwa rodzaje? Wytłumacz mi! Ja to muszę wiedzieć, Argaksie! - Spokojnie! Spokojnie! - Zachichotała małpka i mocniej objęła szyję Bastiana. Jedni stopniowo wyzbywali się wspomnień. I gdy zatracili ostatnie, AURYN nie mógł - już spełnić żadnych ich pragnień. Potem przyszli tutaj, powiedzmy, całkiem sami z siebie.

Inni, którzy obwołali się cesarzami, za jednym zamachem postradali wszystkie wspomnienia. AURYN nie mógł już spełnić również ich pragnień, bo żadnych już nie mieli. Jak widzisz, na jedno wychodzi. Oni też są tutaj i nie mogą się wydostać.

- Czy to znaczy, że oni wszyscy mieli kiedyś AURYN?

- Rozumie się! - odparł Argaks. - Ale dawno o tym zapomnieli. Zresztą nic by już on im nie pomógł, biednym głupcom.

- Czy im. . . - Bastian zawahał się - czy im go odebrano? - Nie - powiedział Argaks, - kiedy ktoś odwołuje się cesarzem, AURYN znika za sprawą jego własnego pragnienia. To przecież jasne jak słońce, można by rzec, bo w końcu nie sposób posłużyć się mocą Dziecięcej Cesarzowej po to, żeby jej tę właśnie moc odebrać.

Bastian poczuł się tak nędznie, że chętnie gdzieś by sobie usiadł, ale mała szara małpka nie dopuściła do tego.

- Nie, nie, to jeszcze nie koniec naszej przechadzki! - krzyknęła. - Najważniejsze dopiero przed nami! Idź dalej. Idź dalej! Bastian zobaczył chłopca, który ciężkim młotem wbijał gwoździe w leżące przed nim na ziemi pończochy. Jakiś gruby mężczyzna usiłował naklejać znaczki pocztowe na bańki mydlane, które oczywiście za każdym razem pękały. Ale on nie przestawał wydmuchiwać nowych. - Popatrz! - usłyszał Bastian rozchichotany głos Argaksa i poczuł, że ten swą małpią łapką odwraca mu głowę w określonym kierunku. - Popatrz tam! Czy to nie zabawne?

Stała tam duża grupa ludzi, mężczyzn i kobiet, starych i młodych, wszyscy w najdziwaczniejszych strojach, ale nie rozmawiali. Każdy trzymał się osobno. Na ziemi leżało mnóstwo dużych kostek, a na sześciu bokach każdej kostki widniały litery. Ludzie raz po raz mieszali te kostki na nowo, a potem długo się w nie wpatrywali.

- Co oni robią? - spytał szeptem Bastian. - Co to za gra? Jak się nazywa?

- Dowolnica - odrzekł Argaks. Pokiwał grającym i zawołał: - Grzecznie, moje dzieci! Róbcie tak dalej! Nie przestawajcie! Potem zwrócił się z powrotem do Bastiana i szepnął mu na ucho: - Nie potrafią już nic opowiedzieć. Stracili mowę. Dlatego wymyśliłem im tę grę. Zajmuje ich, jak widzisz. I jest bardzo prosta. Jak się zastanowisz, to będziesz musiał przyznać, że wszystkie historie świata składają się tylko z dwudziestu sześciu liter. Litery są wciąż te same, tylko zmienia się ich zestawienie. Z liter tworzy się słowa, ze słów zdania, ze zdań rozdziały, a z rozdziałów historie. Spójrz, co tam jest napisane? Bastian przeczytał:

HGIKLOPFMWEYXVŁ

YXCVBNMASDFGHJKLÓĄ

ŁWERTZUIOPĘ

ASDFGHJKLÓŻ

MNBVCXYLKJHGFDSA

ŻPOIUZTREWŃAS

ŁWERTZUIOPSASDF

YXCVBNMLKJ

ŁWERTZUIOPŃ

ASDFGHJKLÓAYXC

ĘPOIUZTREWŁ

AÓLKJHGFDSAMNBV

GKHDSRZIP

ARCGUNIKYÓ

ŁWERTZUIOPĘASD

MNBVCXYASD

LKJUONGREFGHL

- Właśnie - zachichotał Argaks - tak to najczęściej jest. Ale jeśli gra się bardzo długo, całymi latami, to czasem przez przypadek układają się słowa. Nie specjalnie mądre słowa, ale bądź co bądź słowa. Na przykład "szpinakiść", "kiełbubobasa" albo "łapaszmata". I jeśli gra się wciąż sto, tysiąc, sto tysięcy lat, to wedle wszelkiego prawdopodobieństwa kiedyś przypadkiem musi z tego wyjść wiersz. A jeśli gra się w nieskończoność, to muszą przy tym powstać wszystkie wiersze, wszystkie historie, jakie tylko są możliwe, do tego też wszystkie historie historii i nawet ta historia, w której my obaj właśnie sobie rozmawiamy. To logiczne, może nie? - To straszne - odrzekł Bastian.

- Och - rzucił Argaks - to zależy od punktu widzenia. Ci tutaj zajmują się sprawą, można by rzec, z zapałem. A poza tym co mamy z nimi zrobić w Fantazjanie?

Bastian długo przyglądał się grającym w milczeniu, po czym zapytał cicho:

- Argaksie, ty wiesz, kim jestem, prawda?

- Jakżeby inaczej? Któż w Fantazjanie nie zna twojego imienia? - Powiedz mi jedno, Argaksie. Gdybym wczoraj został cesarzem, to byłbym już tutaj?

- Dziś albo jutro - odparła małpka - albo za tydzień. W każdym razie trafiłbyś tutaj prędko.

- W takim razie Atreju mnie uratował.

- Tego nie wiem - przyznała małpka.

- A gdyby udało mu się odebrać mi Klejnot, to co by się potem stało? Małpka znów zachichotała.

- Wtedy, można by rzec, też byś tu wylądował.

- Dlaczego?

- Ponieważ potrzeba ci AURYNU, żeby znaleźć drogę powrotu. Ale szczerze mówiąc nie wierzę, żebyś jeszcze tego dokonał. Małpka klasnęła w dłonie, uchyliła kapelusza i wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

- Powiedz mi, Argaksie, co muszę zrobić?

- Znaleźć pragnienie, które zaprowadzi cię z powrotem do twojego świata.

Bastian znów milczał długo, zanim spytał:

- Czy możesz mi powiedzieć, ile pragnień mi jeszcze pozostało? - Już niewiele.

Na moje oko najwyżej trzy lub cztery. A to ci chyba nie wystarczy. Dość późno zaczynasz, a droga powrotna nie jest łatwa. Musisz przedostać się przez Morze Mgieł. Już choćby to będzie cię kosztowało jedno pragnienie. Co cię czeka za Morzem, nie wiem. Nikt w Fantazjanie nie wie, którędy dla takich jak wy wiedzie droga do waszego świata. Może odnajdziesz Minroud Yora, ostatni ratunek dla niejednego w twojej sytuacji. Chociaż obawiam się, że to dla ciebie, powiedzmy, za daleko. Z Miasta Starych Cesarzy tym razem jeszcze się wydostaniesz. - Dzięki, Argaksie! - powiedział Bastian.

Mała szara małpka zaśmiała się szyderczo.

- Do zobaczenia, Bastianie Baltazarze Buks !

I jednym susem zniknęła w którymś ze zwariowanych domów. Turban zabrała ze sobą. Bastian stał jeszcze jakiś czas, nie ruszając się. To, czego się dowiedział, tak zbiło go z tropu i wytrąciło z równowagi, że nie mógł powziąć żadnej decyzji. Wszystkie jego dotychczasowe projekty i plany raptownie upadły. Zdawało mu się, że w jego wnętrzu wszystko stanęło na głowie - jak owa odwrócona piramida, szczyt znalazł się na spodzie, najdalsze tyły na samym froncie. To, z czym wiązał nadzieje, było jego zgubą, a to, czego nienawidził, jego ratunkiem. Na razie jedno tylko było dla niego jasne: Musi wydostać się z tego miasta obłąkanych! I nigdy nie chce tu wrócić!

Ruszył przez gmatwaninę niedorzecznych budowli i rychło okazało się, że droga w głąb była dużo łatwiejsza od drogi na zewnątrz. Raz po raz musiał stwierdzić, że pomylił kierunek i znów zdążał ku centrum miasta. Trzeba było całego popołudnia, by mu się udało dotrzeć do wału ziemnego. Puścił się biegiem na przełaj przez pustać i nie przestawał biec, dopóki noc - równie mroczna jak poprzednia - nie zmusiła go do zatrzymania. Osunął się wyczerpany pod krzak jałowca i zapadł w głęboki sen. A w tym śnie wygasło w nim wspomnienie, że kiedyś umiał wymyślać różne historie. Przez całą noc miał w oczach jedno widziadło, które nie ustępowało i nie zmieniało się ani trochę: Atreju z krwawiącą raną w piersi stal przed nim i patrzył na niego, bez ruchu i bez słowa. Zbudzony uderzeniem pioruna Bastian zerwał się na równe nogi. Otaczała go najgłębsza ciemność, lecz wszystkie te masy chmur, które gromadziły się od wielu dni, opętało jakby niesamowite szaleństwo. Błyskawice bez przerwy przeszywały powietrze, gromy waliły i huczały, aż ziemia drżała, wicher z wyciem hulał po pustaci i przygniatał do ziemi pnie jałowca. Strugi deszczu niczym szare kurtyny przesłaniały okolicę. Bastian stal otulony czarnym płaszczem, woda spływała mu po twarzy. Kolejny piorun trzasnął w drzewo tuż przed nim i rozszczepił sękaty pień na dwoje, gałęzie natychmiast stanęły w płomieniach, wicher poniósł po nocnej pustaci deszcz iskier, zdławiony zaraz przez ulewę. Ów straszliwy trzask gromu rzucił Bastiana na kolana. Teraz zaczął on obiema rękami wygrzebywać ziemię. Gdy dół był dostatecznie głęboki, odpasał miecz Sikanda i złożył go w jamie.

- Sikanda! - powiedział cicho w wyjącym wichrze. - Rozstaję się z tobą na zawsze. Niechże już nigdy nie ściągnie nieszczęścia ktoś, kto dobywa cię przeciwko przyjacielowi. I niechże nikt cię tu nie odnajdzie, dopóki nie pójdzie w zapomnienie, co stało się przez ciebie i przeze mnie. Potem zakopał dół i na koniec przykrył to miejsce mchem i gałęziami, aby nikt go nie zdołał odkryć.

I tam Sikanda spoczywa do dziś. Bo dopiero w dalekiej przyszłości zjawi się ktoś, kto będzie mógł dotknąć go bez ryzyka - ale to już jest inna historia i opowiemy ją innym razem.

Bastian odszedł w ciemność.

Burza nad ranem ustala, uspokoił się wicher, krople deszczu opadały z drzew, zaległa cisza.

Tej nocy rozpoczęła się dla Bastiana długa, samotna wędrówka. Nie chciał już wracać do towarzyszy drogi i walki, do Xayidy. Chciał szukać powrotu do ludzkiego świata ale nie wiedział, jak i gdzie. Czy istniała gdzieś brama, bród, granica, którą wystarczyło przekroczyć? Wiedział, że musi tego pragnąć. Ale nie miał nad tym władzy. Czuł się jak nurek, który na dnie morza szuka zatopionego statku i którego jakaś siła, zanim jeszcze cokolwiek znajdzie, pcha raz po raz ku powierzchni. Wiedział też, że pozostało mu bardzo niewiele pragnień, więc unikał jak ognia posługiwania się AURYNEM. Nieliczne wspomnienia, jakie jeszcze zachował, mógł złożyć w ofierze jedynie wówczas, gdyby dzięki temu zbliżył się do swego świata i gdyby to było bezwzględnie konieczne. Ale pragnień nie można dowolnie ani wywoływać, ani tłumić. Wywodzą się one w nas z większych głębin niż wszystkie zamiary, dobre czy złe. I powstają niepostrzeżenie. Choć Bastian tego nie dostrzegał, tworzyło się w nim nowe pragnienie i przybierało z wolna coraz wyraźniejszy kształt.

Samotność, w jakiej wędrował już od wielu dni i nocy, sprawiła, że zapragnął należeć do jakiejś wspólnoty, być przyjętym do jakiejś grupy, nie jako władca, zwycięzca czy w ogóle ktoś nadzwyczajny, lecz jako jeden z wielu, może najmniejszy bądź najmniej ważny, ale jako ktoś, kto w sposób oczywisty przynależy i uczestniczy we wspólnocie.

Pewnego dnia zdarzyło się, że dotarł na brzeg morza. W każdym razie tak z początku sądził. Stał na stromym, skalistym wybrzeżu, a przed jego oczyma rozciągało się morze białych, zastygłych fal. Dopiero później zauważył, że owe fale wcale nie były nieruchome, lecz poruszały się bardzo powoli, że nie brakowało prądów i wirów, które obracały się niedostrzegalnie jak wskazówki zegara.

Było to Morze Mgieł!

Bastian wędrował stromym brzegiem. Powietrze było cieple i z lekka wilgotne, ani tchnienia wiatru. Śnieżnobiała równina mgieł ciągnąca się po horyzont jaśniała we wczesnym, przedpołudniowym słońcu. Bastian szedł kilka godzin i koło południa dotarł do niewielkiego miasta, które wznosiło się na wysokich palach pośród Morza Mgieł w pewnej odległości od lądu. Długi most wiszący łączył je z wysuniętą w morze częścią skalnego wybrzeża. Most kołysał się lekko, gdy Bastian kroczył po nim.

Domy były stosunkowo małe, drzwi, okna, schody wydawały się jakby zrobione dla dzieci. I rzeczywiście, ludzie, którzy kręcili się po ulicach, mieli wszyscy wzrost dzieci, chociaż byli to dorośli brodaci mężczyźni i kobiety z wysoko upiętymi włosami. Zwracało uwagę, że nie sposób było ich rozróżnić, tak bardzo byli do siebie podobni. Mieli twarze ciemnobrązowe jak mokra ziemia, sprawiali wrażenie bardzo łagodnych i cichych. Na widok Bastiana kiwali mu głowami, ale żaden do niego nie przemówił. W ogóle zdawali się bardzo milczący, nader rzadko słyszało się jakieś słowo czy okrzyk na ulicach i w zaułkach mimo ożywionego ruchu, jaki tam panował. Nigdy też nie widziało się kogoś samotnego, zawsze chodzili małymi czy większymi grupami, pod rękę lub z dłonią w dłoni. Gdy Bastian dokładniej przyjrzał się domom, stwierdził, że wszystkie były zbudowane z czegoś w rodzaju plecionki, jedne z grubszej, inne z cieńszej, ba, nawet nawierzchnia ulic miała podobny wygląd. A w końcu zauważył też, że i stroje tych ludzi, spodnie, spódnice, marynarki i kapelusze, były wykonane ze wspomnianej plecionki, w tym wypadku co prawda bardzo delikatnej i kunsztownie utkanej. Najwidoczniej robiono tu po prostu wszystko z tego samego materiału.

Tu i ówdzie Bastianowi udało się zajrzeć do różnych warsztatów rzemieślników, a wszyscy oni byli zajęci wyrabianiem rzeczy plecionych, robili buty, dzbany, lampy, filiżanki, parasole - wszystko ze splotów. I nigdy nie pracowali w pojedynkę, bo każda z tych rzeczy mogła powstać tylko we współpracy kilku osób. Przyjemnością było patrzeć, jak zręcznie się wspomagali i jeden zawsze uzupełniał robotę drugiego. Śpiewali przy tym najczęściej prostą melodię bez słów.

Miasto było niezbyt duże, więc Bastian wkrótce zaszedł na jego kraniec. A widok, jaki się tu przed nim roztoczył, wskazywał ponad wszelką wątpliwość, że trafił do miasta żeglarzy, bo znajdowały się tutaj setki statków wszelkiego kształtu i wielkości. Lecz było to dość niezwykle miasto żeglarzy, ponieważ wszystkie te statki zostały zawieszone na ogromnych wędziskach i unosiły się, lekko rozkołysane, jeden przy drugim, ponad głębiną, w której przeciągały białe masy mgieł. Ponadto wszystkie one wydawały się splecione z wikliny i nie miały ani żagli, ani masztów, ani wioseł, ani steru.

Bastian przechylił się przez balustradę i spoglądał w dół na Morze Mgieł. Jak wysokie były pale, na których spoczywało miasto, o tym mógł się przekonać po cieniach, jakie w blasku słońca rzucały na białą równinę. - Nocą - usłyszał koło siebie czyjś głos - mgły wznoszą się na wysokość miasta. Wtedy możemy wypływać na morze. Za dnia słońce rozprasza mgły i poziom morza opada. To chciałeś wiedzieć, obcy przybyszu, prawda? Obok Bastiana stali oparci o balustradę trzej mężczyźni, którzy patrzyli na niego łagodnie i przyjaźnie. W dal się z nimi w rozmowę i dowiedział się, że to miasto nosiło miano Yskal i bywało też nazywane Miastem Splotów. Jego mieszkańcy zwali się Yskalnari. Słowo to znaczyło mniej więcej tyle co "wspólni". Z zawodu ci trzej byli mgielnymi żeglarzami. Bastian nie chciał podać swojego imienia, aby go nie rozpoznano, i powiedział, że nazywa się Jeden. Trzej żeglarze oznajmili mu, że oni w ogóle nie mają indywidualnych imion i nie uważają, by to było potrzebne. Wszyscy razem są Yskalnari i to im wystarcza. Ponieważ była akurat pora obiadowa, zaprosili Bastiana, żeby poszedł z nimi, na co on skwapliwie się zgodził. W pobliskiej gospodzie zasiedli do stołu i podczas posiłku Bastian dowiedział się wszystkiego o mieście Yskal i jego mieszkańcach.

Morze Mgieł, które u nich nazywało się Skaidan, było olbrzymim oceanem białych oparów oddzielającym od siebie dwie części Fantazjany. Nikt jeszcze nie zbadał, jak głęboki był Skaidan, ani też skąd się wzięła ta niebywała masa mgieł. Co prawda pod powierzchnią można było swobodnie oddychać, a wyruszając z brzegu, gdzie mgła była jeszcze stosunkowo płytka, przejść kawałek po dnie morza, lecz tylko będąc przywiązanym do liny, którą wciągano człowieka z powrotem na brzeg. Mgła bowiem miała tę właściwość, że rychło pozbawiała wszelkiego zmysłu orientacji. Z biegiem czasu wielu śmiałków bądź lekkoduchów życiem przypłaciło próbę przemierzenia Skaidanu w pojedynkę i pieszo. Tylko nielicznych udało się uratować. Jedynym sposobem przeprawienia się na drugą stronę Morza Mgieł był ten, jaki obmyślili Yskalnari. Plecionkę bowiem, z której zrobione były domy miasta Yskal, wszystkie przedmioty użytkowe, ubrania, a także statki, sporządzano ze specjalnego gatunku sitowia, które rosło blisko brzegu pod powierzchnią Morza Mgieł i które - jak po tym, co zostało powiedziane, łatwo zrozumieć - można było ścinać tylko z narażeniem życia. To sitowie, choć nadzwyczaj giętkie i w normalnym powietrzu zgoła wiotkie, utrzymywało się na mgle, ponieważ było lżejsze niż ona i płynęło po niej.

Zatem płynęły też oczywiście zbudowane zeń statki. Ubranie, jakie nosili Yskalnari, było więc jednocześnie swego rodzaju kamizelką ratunkową na wypadek, gdyby ktoś wpadł we mgłę.

Ale to nie było jeszcze właściwą tajemnicą Yskalnarich i nie wyjaśniało przyczyny osobliwej wspólnoty, jaka cechowała wszelkie ich czynności. Jak Bastian wkrótce zauważył, zdawali się oni nie znać słowa "ja", w każdym razie nigdy go nie używali, mówiąc zawsze tylko "my". Skąd się to wzięło, doszedł dopiero później.

Gdy z wypowiedzi trzech mgielnych żeglarzy wywnioskował, że jeszcze tej nocy wypłyną na morze, zapytał ich, czy nie mogliby go zamustrować jako chłopca okrętowego.

Wyjaśnili mu, że podróżowanie przez Skaidan różni się znacznie od każdej innej żeglugi, ponieważ nigdy się nie wie, jak długo będzie się w drodze i dokąd się w końcu dopłynie. Bastian stwierdził, że to mu w zupełności odpowiada, i żeglarze zgodzili się wziąć go na statek. O zmroku mgły, jak tego należało oczekiwać, poczęły się wznosić i koło północy osiągnęły wysokość Miasta Splotów. Wszystkie statki, które przedtem wisiały w powietrzu, pływały teraz po białej powierzchni. Statek, na którym znajdował się Bastian - była to płaska łódź długości blisko trzydziestu metrów - odcumował i sunął wolno w dal nocnego Morza Mgieł.

Już od pierwszej chwili Bastian zadawał sobie pytanie, jakim to napędem porusza się tego rodzaju statek, nie mając ani żagli, ani wioseł czy śruby napędowej. żagle, jak usłyszał, nie zdałyby się nad nic, gdyż nad Skaidanem prawie zawsze panowała bezwietrzna pogoda, a tym bardziej nie byłoby we mgle żadnego pożytku z wioseł czy śrub. Siła, jaka poruszała statek, była całkiem inna.

Na środku pokładu znajdowała się kolista, nieco podwyższona płaszczyzna. Bastian zauważył ją na samym początku i brał ją za mostek kapitański czy coś w tym stylu. Faktycznie przez cały rejs stało tam co najmniej dwóch mgielnych żeglarzy, a niekiedy też trzech, czterech albo jeszcze więcej. (Cala załoga liczyła czternastu ludzi - oczywiście bez Bastiana). Ci na okrągłej płaszczyźnie kładli sobie nawzajem ręce na ramiona i spoglądali ponad dziobem przed siebie. Patrząc niezbyt uważnie można by sądzić, że stoją nieruchomo. Dopiero przy dokładnej obserwacji dostrzegało się, że bardzo powoli i najzupełniej zgodnie kołysali się jakby w tańcu. Śpiewali też powtarzającą się wciąż, prostą melodię, bardzo piękną i łagodną.

Bastian uznał zrazu to dziwne zachowanie za szczególną ceremonię lub zwyczaj, którego sens był mu nie znany. Dopiero trzeciego dnia podróży zapytał jednego ze swych trzech przyjaciół, który przysiadł się do niego. Ten z kolei zdawał się zaskoczony zdziwieniem Bastiana i wyjaśnił mu, że mężczyźni napędzali statek siłą swej wyobraźni. Bastian początkowo nie mógł zrozumieć tego wyjaśnienia i spytał, czy oni wprawiają w ruch jakieś ukryte koła.

- Nie - odparł mgielny żeglarz. - Kiedy ty chcesz poruszyć nogami, też wystarczy ci wyobrazić to sobie - nie musisz chyba używać w tym celu jakichś trybów? Różnica między własnym ciałem a statkiem polegała jedynie na tym, że co najmniej dwóch Yskalnarich musiało całkowicie zespolić swoją wyobraźnię. Dopiero bowiem przez to zespolenie powstawała siła napędowa. A jeśli chcieli płynąć szybciej, to musiało współdziałać ich więcej. Normalnie pracowali na zmianę, po trzech, reszta odpoczywała, bo choć wyglądało to tak łatwo i przyjemnie, była to ciężka i wyczerpująca praca, wymagająca wielkiej i nieustannej koncentracji. Ale tylko w ten sposób można było pływać po Skaidanie.

Bastian terminował u mgielnych żeglarzy i posiadł tajemnicę ich wspólnoty: taniec i śpiew bez słów.

W trakcie długiej podróży powoli stal się jednym z nich. Doznawał nadzwyczaj osobliwego, niewypowiedzianego wrażenia samozaparcia i harmonii, czując w tańcu, jak jego własna wyobraźnia stapia się z wyobraźnią innych w jedną całość. Czuł się naprawdę przyjęty do ich wspólnoty i przynależny do nich - a jednocześnie z jego pamięci znikło wszelkie wspomnienie o tym, że w świecie, z którego przybył i do którego chciał teraz znaleźć drogę powrotu, wszyscy ludzie mieli swoje własne wyobrażenia i zapatrywania. Niejasno przypominał sobie Już tylko swój dom i swoich rodziców.

Lecz głęboko na dnie jego serca żyło jeszcze inne pragnienie niż to, żeby więcej nie być samotnym. I to inne pragnienie z wolna zaczęło się budzić. Nastąpiło to w dniu, gdy po raz pierwszy zauważył, że Yskalnari osiągali swą jedność nie drogą zestrajania bardzo różnych wyobrażeń, lecz dzięki temu, iż byli do siebie kubek w kubek podobni i poczucie wspólnoty nie kosztowało ich żadnego wysiłku. Przeciwnie, możliwość kłótni czy niezgody między nimi w ogóle nie istniała, bo żaden z nich nie czuł się jednostką. Nie musieli przezwyciężać sprzeczności, żeby znaleźć harmonię pomiędzy sobą, i właśnie ta łatwość wydawała się Bastianowi coraz bardziej niezadowalająca. Ich łagodność uznawał za mdłą, a wciąż tę samą melodię ich pieśni za monotonną. Czuł, że czegoś mu w tym wszystkim brakuje, że łaknie czegoś, lecz nie potrafił jeszcze powiedzieć, co to było. Zdał sobie z tego sprawę dopiero, gdy w jakiś czas później na niebie pojawiła się olbrzymia wrona mgielna.

Wszyscy Yskalnari wpadli w panikę i czym prędzej schowali się pod pokład. Ale jeden nie zdążył tego uczynić, ogromne ptaszysko rzuciło się z krzykiem, chwyciło nieszczęśnika i uniosło go w dziobie. Gdy niebezpieczeństwo minęło, Yskalnari wyszli z ukrycia i kontynuowali rejs tańcząc i śpiewając, jak gdyby nic się nie stało. Ich harmonia nie doznała uszczerbku, nie smucili - się i nie skarżyli, ani słowem nie wspominali o tym, co zaszło.

- Nie - odparł jeden na pytanie Bastiana - żadnego nam nie brakuje. Na co mielibyśmy się skarżyć?

Jednostka nic u nich nie znaczyła. A ponieważ niczym się nie różnili, żaden nie był niezastąpiony.

A Bastian chciał być jednostką, chciał być sobą, nie tylko kimś takim jak wszyscy inni. Chciał, żeby kochano go właśnie za to, że jest taki, jaki jest. W tej wspólnocie Yskalnarich była harmonia, ale nie było miłości. Nie chciał już być największy, najsilniejszy czy najmądrzejszy. Wszystko to miał za sobą. Tęsknił za tym, żeby go kochano takim, jaki był, dobry czy zły, ładny czy brzydki, mądry czy głupi, ze wszystkimi jego wadami - a może nawet właśnie z ich powodu.

Ale jaki był?

Tego nie wiedział. Tak wiele otrzymał w Fantazjanie i teraz pośród tych wszystkich darów i mocy nie mógł odnaleźć siebie. Od tej pory nie uczestniczył już w tańcu mgielnych żeglarzy. Siadywał na dziobie i spoglądał na Skaidan, przez wszystkie dni, a niekiedy i noce. I w końcu ukazał się drugi brzeg. Mgielny statek zacumował, Bastian podziękował Yskalnarim i zszedł na ląd. Była to kraina pełna róż, lasów róż we wszystkich kolorach. A przez środek tego nieskończonego różanego ogrodu biegła kręta ścieżka. Bastian podążył nią przed siebie.

24. PANI AIUOLA

Xayida zginęła. Jej koniec trudny jest do pojęcia i pełen sprzeczności jak tyle zjawisk w Fantazjanie. Po dziś dzień uczeni i dziejopisowie łamią sobie głowę, jak to było możliwe, niektórzy podają nawet w wątpliwość fakty albo próbują inaczej je interpretować. Tutaj zostanie powiedziane, co zdarzyło się naprawdę, a każdy może tłumaczyć sobie sprawy, jak potrafi. W tym samym czasie, gdy Bastian dotarł już do miasta Yskal i Mgielnych żeglarzy, Xayida wraz ze swymi czarnymi olbrzymami dojechała do tego miejsca na pustaci, gdzie metalowy koń rozpadł się pod Bastianem na kawałki. W tym momencie przeczuwała już, że go nie odnajdzie. Gdy wkrótce później dostrzegła wał ziemny, na który wiodły ślady Bastiana, to przeczucie zamieniło się w pewność. Jeśli zawitał do Miasta Starych Cesarzy, to był dla jej planów stracony, obojętne, czy pozostanie tam na zawsze, czy też uda mu się wymknąć. W pierwszym wypadku stał się bezsilny jak wszyscy tam i nie mógł niczego pragnąć - w drugim wszystkie pragnienia władzy i wielkości w nim wygasły. W obu wypadkach gra była dla niej, Xayidy, skończona.

Rozkazała stanąć swoim pancernym olbrzymom, lecz oni w niepojęty sposób nie usłuchali jej woli, lecz maszerowali dalej. Wtedy wpadła w gniew, wyskoczyła z lektyki i stanęła naprzeciw nich z rozpostartymi ramionami. Pancerne olbrzymy jednak, piechota jak i jeźdźcy, tupotali dalej, jak gdyby jej nie było, i deptali po niej nogami i kopytami. I dopiero gdy Xayida wydała ostatnie tchnienie, cały długi pochód zatrzymał się nagle jak mechanizm nie nakręconego zegarka.

Gdy później nadciągnęli Hysbald, Hydorn i Hykrion z resztkami wojska, zobaczyli, co się stało, i nie mogli tego pojąć, bo to przecież jedynie wola Xayidy poruszała pustych olbrzymów, a więc i kazała im ją stratować. Lecz długie rozmyślanie nie było szczególnie mocną stroną trzech panów, więc w końcu wzruszyli ramionami i dali sprawie spokój. Naradzali się, co robić, i doszli do wniosku, że kampania dobiegła widać końca. Rozpuścili więc resztę wojska i polecili każdemu udać się do domu. Sami, jako że przysięgali Bastianowi wierność i nie chcieli złamać przysięgi, postanowili szukać go w całej Fantazjanie. Lecz nie zdołali uzgodnić kierunku, w jakim należało się udać, i dlatego zdecydowali, że każdy ruszy dalej na własną rękę. Pożegnali się i każdy pokuśtykał w inną stronę. Wszyscy trzej przeżyli jeszcze wiele przygód i w Fantazjanie krążą niezliczone opowieści o ich bezsensownym poszukiwaniu. Ale są to już inne historie i opowiemy je innym razem.

Czarne, puste metalowe olbrzymy natomiast stały od tego czasu nieporuszenie w tym samym miejscu na pustaci w pobliżu Miasta Starych Cesarzy. Padał na nie deszcz i śnieg, rdzewiały i zapadały się, krzywo lub prosto, w ziemię. Ale jeszcze dzisiaj widać kilka z nich. Miejsce to cieszy się złą sławą i każdy wędrowiec omija je z daleka. Lecz wracajmy do Bastiana.

Podążając łagodnie krętą ścieżką przez różany ogród zobaczył coś, co wprawiło go w zdumienie, gdyż na całym swoim szlaku przez Fantazjanę nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział, mianowicie drogowskaz z wyrzeźbioną dłonią, która wskazywała kierunek.

"Do Domu Przemiany", było tam napisane.

Bastian bez pośpiechu podążył we wskazanym kierunku. W dychał zapach niezliczonych róż i czuł coraz większe zadowolenie, tak jakby oczekiwała go radosna niespodzianka.

W końcu wyszedł na prostą jak strzelił aleję z kulistych drzew, które były obwieszone rumianymi jabłkami. A na samym końcu alei wyłonił się dom. Zbliżając się Bastian stwierdził, że był to najzabawniejszy dom, jaki kiedykolwiek widział. Wysoki spiczasty dach siedział jak czapka z pomponem na budowli, która przypominała raczej ogromną dynię, bo była kulista, a ściany w wielu miejscach miały guzy i wybrzuszenia, co nadawało domowi korpulentny i przytulny wygląd. Było też parę okien i drzwi wejściowe, wszystko jakieś krzywe i nieforemne, jakby te otwory zostały wykrojone w dyni cokolwiek niezdarnie. Idąc ku temu domowi Bastian zauważył, że podlegał on ciągłej, powolnej przemianie. W tempie, w jakim ślimak wysuwa czułki, po prawej stronie tworzyła się mała narośl, która stopniowo zamieniała się w wieżyczkę wykuszu. Jednocześnie po lewej stronie okno zamknęło się i pomału zanikało. Z dachu wyrósł komin, a nad drzwiami wejściowymi pojawił się balkonik z kratą balustrady.

Bastian przystanął i obserwował nieustanne przeobrażenia ze zdziwieniem i rozbawieniem. Zrozumiał, dlaczego ten dom nosił nazwę Domu Przemiany. Stał tak jeszcze, gdy z wnętrza domu dobiegł go ciepły, piękny kobiecy głos, który śpiewał:

Sto lat, gościu drogi,

na ciebie czekamy,

żeś nie zmylił drogi,

tyś to, pewność mamy.

Głodnyś jest, spragniony,

stół już zastawiony,

po trudach, cierpieniach

zaznasz ukojenia.

Czyś był dobry , czy też zły,

witaj, gościu, w progach tych,

o nic pytać nie będziemy,

wieleś przeszedł, tyle wiemy.

"Ach - pomyślał Bastian - co za piękny głos! Chciałbym, żeby śpiewał tak dla mnie! " Głos zaczął śpiewać na nowo:

Wielki panie, bądź znów mały!

Dzieckiem bądź i wchodź śmiało!

Nie stój już pod drzwiami,

tu na cię czekamy

Wszystko jest przygotowane,

boś od dawna spodziewany.

Głos pociągał Bastiana z nieodpartą siłą. Był pewien, że ta, co śpiewała, to bardzo miła osoba. Zapukał więc do drzwi, a głos zawołał: - Wejdź! Wejdź, mój piękny chłopcze!

Otworzył drzwi I zobaczył przytulną, niezbyt dużą izbę, przez której okna wpadał blask słońca. Na środku stał okrągły stół, nakryty rozmaitymi miskami i koszykami pełnymi kolorowych, nie znanych Bastianowi owoców. Przy stole siedziała kobieta, która sama wyglądała trochę jak jabłko, tak była rumiana i okrągła, tak zdrowa i apetyczna.

W pierwszej chwili Bastian omal nie uległ pragnieniu, by podbiec do niej z rozpostartymi ramionami i okrzykiem "Mamo! Mamo! ". Ale opanował się. Jego mama nie żyła i z całą pewnością nie było jej tutaj, w Fantazjanie. Ta kobieta miała co prawda ten sam ujmujący uśmiech i to samo budzące ufność spojrzenie, ale było to co najwyżej podobieństwo siostrzane. Jego matka była mała, a ta kobieta tutaj wysoka i w jakiś sposób imponująca. Miała szeroki kapelusz, obsypany mnóstwem kwiatów i owoców, a jej suknia była zrobiona z materiału w kwiatki, o wspaniałych kolorach. Dopiero po dłuższej chwili Bastian zauważył, że w rzeczywistości również była z liści, kwiatów i owoców.

Gdy tak stał i patrzył na. nią, ogarnęło go uczucie, jakiego nie zaznał już od dawien dawna. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i gdzie, wiedział tylko, że tak się czasem czuł, kiedy był jeszcze mały. - Siadajże, mój piękny chłopcze! - powiedziała kobieta i zapraszającym gestem wskazała krzesło. - Na pewno jesteś głodny, więc najpierw coś zjedz!

- Przepraszam - odrzekł Bastian - ty oczekujesz gościa. A ja jestem tu zupełnie przypadkowo.

- Naprawdę? - spytała kobieta i uśmiechnęła się. - No, nic nie szkodzi. Mimo to możesz coś zjeść, prawda? Ja ci tymczasem opowiem krótką historyjkę. Bierz i nie daj się długo prosić!

Bastian zdjął czarny płaszcz, położył go na krześle, usiadł i z wahaniem sięgnął po owoc. Zanim ugryzł, spytał jeszcze: - A ty? Nic nie jesz? Może nie lubisz owoców?

Kobieta zaśmiała się głośno i serdecznie, Bastian nie wiedział z czego. - Dobrze - powiedziała, kiedy już się uspokoiła - skoro nalegasz, dotrzymam ci towarzystwa i też coś zjem, ale po swojemu. Nie przeraź się! Sięgnęła po konewkę, która stała obok niej na podłodze, uniosła ją nad głową i polała się.

- Och! - westchnęła. - To odświeża!

Teraz Bastian się roześmiał. Potem ugryzł owoc i od razu stwierdził, że czegoś tak dobrego nigdy jeszcze nie jadł. Potem wziął drugi, a ten był nawet jeszcze lepszy.

- Smakuje? - spytała kobieta, która uważnie go obserwowała. Bastian miał pełne usta i nie mógł odpowiedzieć, przeżuwając kiwnął głową. - To mnie cieszy - oznajmiła kobieta - bo też specjalnie się postarałam. Jedz dalej, ile tylko chcesz !

Bastian sięgnął po nowy owoc i ten dopiero był naprawdę wspaniały. Westchnął z zachwytem.

- A teraz coś ci opowiem - podjęła kobieta - tylko nie przeszkadzaj sobie w jedzeniu.

Bastian musiał zadawać sobie trud, by słuchać jej słów, bo każdy nowy owoc wzbudzał w nim nowy zachwyt.

- Dawno, dawno temu - zaczęła kwietna kobieta - nasza Dziecięca Cesarzowa była śmiertelnie chora, bo potrzebowała nowego imienia, a to mogła jej nadać tylko ludzka istota. Ale ludzie nie przybywali już do Fantazjany, nikt nie wiedział dlaczego. A gdyby musiała umrzeć, byłby to też koniec Fantazjany. I oto pewnego dnia, a raczej pewnej nocy, przybył jednak człowiek - był to mały chłopiec, i on nadał Dziecięcej Cesarzowej imię: Dziecię Księżyców. Powróciła do zdrowia i w podzięce przyrzekła chłopcu, że wszystkie jego pragnienia w jej imperium staną się rzeczywistością - tak długo, aż znajdzie on swoją Prawdziwą Wolę. Odtąd ów mały chłopiec odbywał długą podróż, od jednego pragnienia do drugiego, a każde spełniało się. A każde spełnienie wiodło go ku nowemu pragnieniu. Były to nie tylko dobre pragnienia, lecz także złe, ale Dziecięca Cesarzowa nie robi żadnej różnicy, dla niej wszystko jest jednakie i wszystko jest równie ważne w jej państwie. I nawet gdy na koniec zniszczeniu uległa Wieża z Kości Słoniowej, nie zrobiła nic, by temu zapobiec. Ale wraz z każdym spełnianym pragnieniem mały chłopiec zapominał część wspomnień ze świata, z którego przybył. Niezbyt się tym przejmował, bo tak czy owak nie chciał tam wracać. Pragnął więc wciąż i wciąż czegoś nowego, ale wyzbył się niemal wszystkich swoich wspomnień, a bez wspomnień nie można już niczego pragnąć. Przestał niemal być człowiekiem, był prawie Fantazjańczykiem. A wciąż jeszcze nie poznał swej Prawdziwej Woli. Powstało niebezpieczeństwo, że zużyje swe ostatnie wspomnienia nie dowiedziawszy się tego. A to by znaczyło, że nigdy już nie zdoła wrócić do swojego świata. No i na koniec droga zawiodła go do Domu Przemiany, ażeby pozostał tu tak długo, aż odnajdzie swoją Prawdziwą Wolę. Bo Dom Przemiany nazywa się tak nie tylko dlatego, że sam się zmienia, lecz że zmienia też tego, kto w nim mieszka. A to było bardzo ważne dla małego chłopca, bo dotychczas chciał co prawda zawsze być inny , niż był, ale nie chciał się zmieniać.

W tym miejscu przerwała, bo jej gość przestał żuć. Trzymał w ręce nadgryziony owoc i wpatrywał się z otwartymi ustami w kwietną kobietę. - Jeśli ci nie smakuje - powiedziała zaniepokojona - to odłóż go spokojnie i weź inny!

- Co takiego? - wyjąkał Bastian. - O nie, ten jest bardzo dobry. - No to wszystko w porządku - odrzekła kobieta z zadowoleniem. - Ale zapomniałam powiedzieć, jak, się nazywał ten mały chłopiec, którego już tak dawno oczekiwano w Domu Przemiany. Wielu w Fantazjanie nazywało go po prostu Wybawcą, inni Rycerzem Siedmioramiennego świecznika albo Wielkim Wtajemniczonym, albo też Panem i Władcą, ale jego prawdziwie imię brzmiało Bastian Baltazar Buks.

Po czym kobieta długo przyglądała się gościowi z uśmiechem. Bastian przełknął ślinę parę razy i powiedział cicho:

- Ja się tak nazywam.

- No, widzisz! - zawołała kobieta i nie wydawała się ani trochę zaskoczona. Pąki na jej kapeluszu i przy sukni otworzyły się raptem wszystkie naraz i rozkwitły.

- Ale przecież - zauważył Bastian niepewnie - nie spędziłem stu lat w Fantazjanie.

- O, w rzeczywistości czekamy na ciebie o wiele dłużej - odparła kobieta. - Już moja babka i babka mojej babki czekały na ciebie. Widzisz, historia, którą ci opowiadam, jest nowa, a jednocześnie odnosi się do pradawnej przeszłości.

Bastian przypomniał sobie słowa Graogramana, kiedy to był na początku swej podróży. Teraz wydawało mu się naprawdę, że było to sto lat temu.

- Zresztą nie powiedziałam ci jeszcze, jak się nazywam. Jestem pani Aiuola. Bastian powtórzył to imię i trochę się natrudził, zanim udało mu się wymówić je właściwie. Potem sięgnął po nowy owoc. Ugryzł, a wydawało mu się zawsze, jak gdyby ten, który właśnie jadł, był najpyszniejszy. Z lekka zaniepokojony zobaczył, że zjadał już owoc przedostatni. - Chciałbyś jeszcze więcej? - spytała pani Aiuola, która zauważyła jego spojrzenie.

Bastian skinął głową. Wtedy ona sięgnęła do kapelusza i sukni i narwała owoców, aż misa na powrót się zapełniła.

- Czy te owoce rosną na twoim kapeluszu? - dopytywał się zdumiony Bastian.

- Jak to na kapeluszu? - Pani Aiuola patrzyła na niego nie rozumiejąc. Potem zaniosła się głośnym, serdecznym śmiechem. - Ach, myślisz pewnie, że to, co mam na głowie, to jest kapelusz? Ależ nie, mój piękny chłopcze, to wszystko wyrasta ze mnie. Tak jak tobie wyrastają włosy. Po tym możesz przekonać się, jak. się cieszę, że nareszcie tu jesteś, dlatego rozkwitam. Gdybym była smutna, wszystko by zwiędło. Ale proszę, nie zapominaj jeść! - Nie wiem - odrzekł Bastian zakłopotany. - Nie można przecież jeść czegoś, co pochodzi z czyjegoś ciała.

- Dlaczego nie? - spytała pani Aiuola. - Małe dzieci ssą przecież mleko z piersi matki. To jest wspaniałe.

- Owszem - zgodził się Bastian i zaczerwienił się lekko - ale tylko, póki są bardzo małe.

- Wobec tego - powiedziała pani Aiuola promieniejąc - ty właśnie teraz staniesz się znów bardzo mały, mój piękny chłopcze.

Bastian sięgnął i ugryzł nowy owoc, a pani Aiuola cieszyła się z tego i rozkwitała jeszcze wspanialej.

Po krótkiej ciszy odezwała się:

- Wydaje mi się, że on by chciał, żebyśmy przeszli do sąsiedniego pokoju.

Prawdopodobnie przygotował coś dla ciebie.

- Kto? - spytał Bastian i rozejrzał się.

- Dom Przemiany - oznajmiła pani Aiuola jak coś oczywistego. Rzeczywiście stało się coś dziwnego. Izba zmieniła się, a Bastian nie zauważył kiedy. Sufit podjechał w górę, podczas gdy ściany z trzech stron zbliżyły się znacznie do stołu. Z czwartej strony było jeszcze miejsce, tam znajdowały się drzwi, które stały w tej chwili otworem. Pani Aiuola wstała - teraz okazało się, jak była wysoka - i zaproponowała:

- Chodźmy! On jest uparty. Nie ma co mu się sprzeciwiać, kiedy obmyśli sobie jakąś niespodziankę. Niech będzie, jak on chce! Najczęściej ma dobre zamiary. Weszła przez drzwi do pokoju obok. Bastian podążył za nią, zabrał jednak przezornie misę z owocami.

Pomieszczenie miało rozmiary dużej sali, a jednocześnie była to jadalnia, która jakoś wydawała się Bastianowi znajoma. Dziwne tylko, że wszystkie meble, które tu stały , także stół i krzesła, były olbrzymie, o wiele za duże, by Bastian mógł na nie wejść.

- Coś takiego! - zawołała pani Aiuola ubawiona. - Dom Przemiany ma wciąż nowe pomysły. Teraz zrobił dla ciebie pokój, taki, jaki musi się wydawać małemu dziecku.

- Jak to? - spytał Bastian. - To tej sali przedtem nie było? - Naturalnie, że nie - odpowiedziała. - Wiesz, Dom Przemiany jest pełen życia. Na swój sposób chętnie uczestniczy w naszej rozmowie. Myślę, że chce przez to coś powiedzieć.

Potem usiadła na krześle przy stole, a Bastian daremnie usiłował wdrapać się na drugie krzesło. Pani Aiuola musiała mu pomóc i podnieść go, a i wtedy ledwie sięgał nosem blatu stołu. Rad był, że zabrał misę z owocami i trzymał ją na kolanach. Gdyby stała na stole, byłaby dla niego nieosiągalna.

- Często musisz tak się przenosić? - spytał.

- Nieczęsto - odrzekła pani Aiuola - najwyżej trzy, cztery razy w ciągu dnia. Czasem Dom Przemiany robi po prostu kawały wtedy wszystkie pokoje są nagle odwrócone, podłoga jest na górze, sufit na dole i temu podobne. Ale to jest czysta swawola i on zaraz się opamiętuje, kiedy przemówił; mu do sumienia. W gruncie rzeczy to bardzo miły dom, czuję się w nim naprawdę swojsko. Mamy oboje wiele powodów do śmiechu. - Ale czy to nie jest niebezpieczne? - dopytywał się Bastian. - Na przykład w nocy, kiedy się śpi, a pokój robi się coraz mniejszy? - Co ci przychodzi do głowy, piękny chłopcze? - zawołała pani Aiuola niemal oburzona. - on mnie przecież lubi i ciebie też. Cieszy się tobą. - A jeśli kogoś nic lubi?

- Nic mam pojęcia - odpowiedziała. - Ale ty zadajesz pytania! Dotychczas nikogo jeszcze tu nie było prócz mnie i ciebie. - Ach tak! - powiedział Bastian. - Więc ja jestem pierwszym gościem? - Naturalnie.

Bastian rozejrzał się po olbrzymiej sali.

- Trudno uwierzyć, że ten pokój w ogóle mieści się w tym domu. Z zewnątrz nie wygląda on wcale na taki duży.

- Dom Przemiany - wyjaśniła pani Aiuola - jest większy wewnątrz niż z zewnątrz. Tymczasem nadciągnął wieczorny zmierzch i w pokoju robiło się coraz ciemniej. Bastian przechylił się w tył w swoim dużym krześle i dotknął głową oparcia.

Poczuł się cudownie śpiący.

- Dlaczego - spytał - tak długo czekałaś na mnie, pani Aiuolo? - Zawsze pragnęłam dziecka - odpowiedziała - małego dziecka, które mogłabym pieścić, kiedy potrzebowałoby mojej czułości, którym mogłabym się opiekować - kogoś takiego jak ty mój piękny chłopcze. Bastian ziewnął. Czuł się w nieodparty Sposób ukołysany przez jej ciepły głos.

- Ale mówiłaś przecież - powiedział - że już twoja matka i twoja babka czekały na mnie.

Twarz pani Aiuoli znajdowała się teraz w ciemności.

- Tak - usłyszał jej słowa - także moja matka i moja babka pragnęły dziecka. Ale tylko ja mam je teraz.

Bastianowi zamykały się oczy. Z wysiłkiem zapytał:

- Jak to, twoja matka miała przecież ciebie, jak byłaś mała. A twoja babka miała twoją matkę. Więc miały dzieci?

- Nie, mój piękny chłopcze - odpowiedział cicho głos - u nas jest inaczej. My nie umieramy i nie rodzimy się. Jesteśmy wciąż tą samą panią Aiuolą, a jednocześnie nie jesteśmy. Gdy moja matka zestarzała się, to uschła, opadły wszystkie jej liście jak z drzewa zimą, cofnęła się całkiem w siebie. Tak pozostawała długi czas. Ale potem któregoś dnia zaczęła na nowo wypuszczać młode listki, pąki, kwiaty, a wreszcie owoce. I tak powstałam ja, bo tą nową panią Aiuolą byłam ja. I tak samo było z moją babką, gdy wydała na świat moją matkę. My, panie Aiuole, możemy zawsze mieć dziecko dopiero wtedy, gdy przedtem zwiędniemy. Ale wtedy jesteśmy naszym własnym dzieckiem i nie możemy już być matką. Dlatego tak się cieszę, że ty tu jesteś, mój piękny chłopcze. . . Bastian już nie odpowiedział. Zapadł w słodki półsen, w którym słyszał jej słowa jak monotonny śpiew. Słyszał, jak wstała, podeszła i pochyliła się nad nim. Pogłaskała go delikatnie po włosach i pocałowała w czoło. Potem poczuł, jak go podniosła i wzięła na ręce. Oparł głowę o jej ramię jak małe dziecko. Coraz głębiej zapadał w ciepłą ciemność snu. Zdawało mu się, że został rozebrany i położony w miękkim, pachnącym łóżku. Na koniec usłyszał - już z bardzo daleka - jak piękny głos śpiewa cicho piosenkę:

Śpij, kochany! Dobrej nocy!

Zamknij już zmęczone oczy

Wielki panie, bądź znów mały!

Śpij do rana! śpij, kochany!

Gdy obudził się nazajutrz rano, czuł się rześki i zadowolony jak nigdy przedtem. Rozejrzał się i zobaczył, że leży w bardzo przytulnym, małym pokoju - i to w dziecięcym łóżeczku! Jednakże było to bardzo duże dziecięce łóżeczko, a raczej było takie, jakie musiało się wydawać małemu dziecku. Przez chwilę pomyślał, że to śmieszne, bo przecież z całą pewnością nie był już małym dzieckiem. Wszystkie siły i dary, jakie ofiarowała mu Fantazjana, miał jeszcze nadal. Także znak Dziecięcej Cesarzowej jak dawniej wisiał na jego szyi. Ale już w następnym momencie było mu całkiem obojętne, czy to, że tu leży, może wydać się śmieszne, czy nie. Prócz niego i pani Aiuoli nikt się o tym nie dowie, a oni obydwoje wiedzieli, że wszystko było jak należy.

Wstał, umył się, ubrał i wyszedł z pokoju. Musiał zejść drewnianymi schodami na dół i wszedł do dużej jadalni, która wszakże przez noc zmieniła się w kuchnię. Pani Aiuola czekała już na niego ze śniadaniem. Ona również była w niezwykle dobrym humorze, wszystkie jej kwiaty rozkwitały, śpiewała, śmiała się, a nawet tańczyła z nim wokół kuchennego stołu. Po jedzeniu wysłała go na dwór, żeby zaczerpnął świeżego powietrza.

W rozległym różanym ogrodzie, który otaczał Dom Przemiany, zdawało się panować wieczne lato. Bastian przechadzał się, obserwował pszczoły, które skrzętnie ucztowały na kwiatach, przysłuchiwał się ptakom, które śpiewały we wszystkich zaroślach, bawił się z jaszczurkami, które były tak spoufalone, że wpełzały mu na dłoń, i z zającami, które pozwalały się głaskać. Niekiedy rzucał się pod jakiś krzak, wchłaniał słodki zapach róż, mrużył oczy w słońcu i nie myśląc o niczym konkretnym pozwalał, by czas przepływał obok jak strumień. .

Tak upływały dnie, a z dni robiły się tygodnie. Nie zważał na to. Pani Aiuola była radosna, a Bastian poddał się całkowicie jej macierzyńskiej opiece i czułości. Czuł się tak, jak gdyby od dawna, nie wiedząc o tym, był spragniony czegoś, co teraz miał w obfitości. I nie mógł się tym wprost nasycić. Jakiś czas przetrząsał Dom Przemiany od strychu do piwnic. Było to zajęcie, które człowiekowi nie przykrzyło się tak szybko, bo przecież wszystkie pomieszczenia zmieniały się stale i wciąż odkrywało się rzeczy nowe. Dom najwyraźniej starał się zabawić swego gościa. Produkował pokoje do zabaw, kolejki, teatry lalek i zjeżdżalnie, a nawet dużą karuzelę.

Niekiedy Bastian podejmował całodzienne wyprawy w okolice. Ale nigdy nie oddalał się za bardzo od Domu Przemiany, bo regularnie zdarzało się, że nagle dopadał go wilczy głód i niepowstrzymany apetyt na owoce Aiuoli. Nie mógł doczekać się chwili, kiedy do niej wróci i naje się do syta.

Wieczorami często prowadzili długie rozmowy. On opowiadał jej o wszystkim, co przeżył w Fantazjanie, o Perelinie i Graogramanie, o Xayidzie i Atreju, którego tak ciężko zranił, a może nawet zabił. - Wszystko zrobiłem źle - powiedział - wszystko zrozumiałem na opak. Dziecięca Cesarzowa ofiarowała mi tak wiele, a ja narobiłem tylko nieszczęścia, i sobie, i Fantazjanie.

Pani Aiuola przyglądała mu się długo.

- Nie - odrzekła - ja tak nie sądzę. Poszedłeś Drogą Pragnień, a ta nigdy nie jest prosta. Była to droga bardzo okrężna, ale to była twoja droga. A wiesz dlaczego? Należysz do tych, którzy mogą wrócić dopiero wtedy, gdy znajdą źródło, z którego wypływa Woda Życia. A to jest najtajniejsze miejsce Fantazjany. Nie ma do niego łatwej drogi. A po krótkiej ciszy dorzuciła:

- Każda droga, która tam prowadzi, okazuje się w końcu właściwa. Bastian nie mógł nagle powstrzymać się od płaczu. Sam nie wiedział, dlaczego płacze. Czuł się tak, jakby w jego sercu rozwiązał się jakiś węzeł i rozpłynął się we łzach. Łkał i łkał i nie mógł przestać. Pani Aiuola wzięła go na kolana i głaskała delikatnie, a on ukrył twarz w kwiatach na jej piersi i płakał aż do wyczerpania.

Tego wieczoru już więcej nie rozmawiali.

Dopiero nazajutrz Bastian powrócił do swego poszukiwania: - Ty wiesz, gdzie mogę znaleźć Wodę Życia?

- Na granicy Fantazjany - powiedziała pani Aiuola.

- Ale Fantazjana nie ma granie - odparł.

- Owszem, ma, ale nie na zewnątrz, tylko wewnątrz. Tam, skąd Dziecięca Cesarzowa czerpie całą swoją moc i dokąd sama nie może przyjść.

- I tam powinienem dotrzeć? - spytał Bastian zatroskany. - Nie jest już za późno?

- Jest tylko jedno pragnienie, z którym tam dotrzesz: ostatnie. Bastian przestraszył się.

- Pani Aiuolo, za wszystkie moje pragnienia, które spełniły się dzięki AURYNOWI, o czymś zapomniałem. Czy tutaj też tak jest? Ona powoli kiwnęła głową.

- Ale ja wcale tego nie spostrzegam!

- A przedtem spostrzegałeś? Tego, co zapomniałeś, nie możesz już wiedzieć.

- A co zapominam teraz?

- Powiem ci, kiedy nadejdzie właściwy moment. W przeciwnym razie byś to zapamiętał.

- Czy musi tak być, że wszystko stracę?

- Nie się nie zatraca - powiedziała - wszystko się przemienia. - Ale w takim razie - powiedział Bastian zaniepokojony - powinienem się chyba pospieszyć. Nie mogę tu pozostawać.

Ona pogładziła go po włosach.

- Nie martw się. To trwa, dopóki musi trwać. Kiedy zbudzi się twoje ostatnie pragnienie, będziesz o tym wiedział - i ja też. Od tego dnia rzeczywiście coś zaczęło się zmieniać, chociaż sam Bastian jeszcze nic nie zauważał. Przekształcająca siła Domu Przemiany robiła swoje. Lecz jak wszystkie prawdziwe przemiany dokonywało się to cicho i wolno jak rośnięcie rośliny.

Dni w Domu Przemiany mijały, a lato wciąż jeszcze trwało. Bastian nadal z przyjemnością poddawał się jak dziecko pieszczotom pani Aiuoli. Także jej owoce smakowały mu nadal tak jak na początku, lecz stopniowo jego wilczy apetyt zaspokajał się. Jadł coraz mniej i ona to zauważyła, nie wspominając o tym ani słowem. Również jej troskliwością i czułością czuł się nasycony. I w miarę jak kurczyła się potrzeba owej troskliwości i czułości, budziła się w nim tęsknota zupełnie innego rodzaju, nigdy dotąd nie odczuwane pragnienie, które pod każdym względem różniło się od wszystkich dotychczasowych: tęsknota za tym, by samemu móc kochać. Ze zdumieniem i smutkiem uświadomił sobie, że nie potrafi. Lecz to pragnienie stawało się coraz silniejsze.

I pewnego wieczora, kiedy znów siedzieli razem, mówił o tym z panią Aiuolą.

Wysłuchawszy go milczała długo. Jej spojrzenie spoczywało na Bastianie z wyrazem, którego nie rozumiał.

- Oto znalazłeś swoje ostatnie pragnienie - powiedziała. - Twoją Prawdziwą Wolą jest kochać.

- Ale dlaczego nie potrafię tego, pani Aiuolo?

- Potrafisz dopiero, gdy napijesz się Wody Życia - odrzekła - a nie możesz wrócić do swojego świata, nie przynosząc jej innym. Bastian milczał speszony.

- A ty? - spytał. - Czy ty jej już nie piłaś?

- Nie - powiedziała pani Aiuola - u nas jest to trochę inaczej. Ja potrzebuję tylko kogoś, kogo mogę obdarzyć moim nadmiarem. - I nie była to miłość?

Pani Aiuola zastanawiała się chwilę, nim odrzekła:

- Było to coś, czego ty pragnąłeś.

- Czy fantazjańskie istoty nie potrafią kochać jak ja? - spytał lękliwie. - Mówią - powiedziała cicho - że są w Fantazjanie nieliczne stworzenia, którym wolno było pić Wodę Życia. Ale nikt nie wie, kim one są. I istnieje obietnica, o której bardzo rzadko mówimy, że kiedyś w dalekiej przyszłości nadejdzie czas, kiedy ludzie przyniosą miłość i do Fantazjany. Wtedy oba światy staną się jednym. Lecz co to oznacza, tego nie wiem.

- Pani Aiuolo - odezwał się Bastian równie cicho - obiecałaś, że kiedy przyjdzie właściwy moment, powiesz mi, o czym muszę zapomnieć, aby znaleźć moje ostatnie pragnienie. Czy teraz przyszedł ten właściwy moment?

Skinęła głową.

- Musiałeś zapomnieć o ojcu i matce. Nie masz już nic prócz swego imienia. Bastian zamyślił się.

- O ojcu i matce? - powiedział powoli. Ale te słowa nie już dla niego nie znaczyły.

Nie mógł sobie przypomnieć.

- Co mam teraz zrobić? - spytał.

- Musisz mnie opuścić - odrzekła - twój czas w Domu Przemiany minął. - I gdzie mam iść?

- Twoje ostatnie pragnienie zaprowadzi cię. Nie zgub go! - Mam pójść zaraz?

- Nie, jest już późno. Jutro o świcie. Masz jeszcze jedną noc w Domu Przemiany. Pójdziemy teraz spać.

Bastian wstał i podszedł do niej. Dopiero teraz, gdy był jej blisko, spostrzegł w ciemności, że wszystkie jej kwiaty zwiędły. - Nie przejmuj się tym! - powiedziała. - I jutro rano też nie martw się o mnie. Idź swoją drogą! Wszystko będzie dobre i właściwe. Dobranoc, mój piękny chłopcze.

- Dobranoc, pani Aiuolo - wymamrotał Bastian.

Potem poszedł do swego pokoju na górę.

Gdy następnego dnia zszedł na dół, zobaczył, że pani Aiuola wciąż jeszcze siedziała na tym samym miejscu. Wszystkie liście, kwiaty i owoce opadły z niej. Zamknęła oczy i wyglądała jak czarne, obumarłe drzewo. Bastian długo stal przed nią i patrzył. Potem nagle otworzyły się drzwi, które prowadziły na dwór. Zanim wyszedł, odwrócił się jeszcze i powiedział, nie wiedząc, czy odnosi się to do pani Aiuoli, do domu, czy do nich obojga: - Dziękuję, dziękuję za wszystko!

Potem wyszedł przed dom. Na dworze przez noc zrobiła się zima. śnieg leżał po kolana, a z kwitnącego różanego ogrodu pozostały tylko czarne cierniste zarośla. Ani śladu wiatru. Było przenikliwie zimno i bardzo cicho. Bastian chciał wrócić do domu po płaszcz, ale drzwi i okna zniknęły. Dom stal się niedostępny. Dygocząc z zimna chłopiec ruszył w drogę.

25. KOPALNIA OBRAZÓW

Yor, ślepy Górnik, stał przed swoją chatą pośród otaczającej ją zewsząd śnieżnej równiny i nasłuchiwał. Cisza była tak idealna, że jego wyczulone ucho pochwyciło skrzypienie śniegu pod krokami wędrowca, który był jeszcze bardzo daleko. Lecz owe kroki zmierzały ku chacie. Yor był wysokim, starym mężczyzną, ale twarz miał bez zarostu i bez zmarszczek.

Wszystko u niego, ubranie, twarz, włosy, było szare jak skała. Stojąc nieruchomo wyglądał jak posąg wykuty z dużej bryły lawy. Tylko jego ślepe oczy były ciemne, a w ich głębi żarzył się jakby nikły płomień. Gdy Bastian - bo to on był wędrowcem - zbliżył się do chaty, powiedział:

- Dzień dobry. Zabłądziłem. Szukam źródła, z którego wypływa Woda życia. Możesz mi pomóc?

Górnik wsłuchiwał się w ten głos.

- Wcale nie zabłądziłeś - szepnął. - Ale mów cicho, bo inaczej rozpadną się moje obrazy.

Skinął na Bastiana i ten wszedł za nim do chaty.

Było w niej tylko jedno niewielkie pomieszczenie, pozbawione wszelkich ozdób i urządzone nadzwyczaj skromnie. Drewniany stół, dwa krzesła, prycza do spania i półka z desek, a na niej naczynia i coś niecoś do jedzenia. Na otwartym palenisku buzował mały ogień, nad nim wisiał kociołek z parującą zupą. Yor nalał dwa pełne talerze dla siebie i dla Bastiana, postawił je na stole i gestem zaprosił gościa do jedzenia. Spożywali posiłek w milczeniu. Potem górnik odchylił się w tył, jego oczy spoglądały skroś Bastiana w rozległą dal, zapytał szeptem:

- Kto ty jesteś?

- Nazywam się Bastian Baltazar Buks.

- O, więc pamiętasz jeszcze swoje imię.

- Tak. A kto ty jesteś?

- Jestem Yor , którego nazywa się ślepym Górnikiem. Ale ja jestem ślepy tylko w świetle. Pod ziemią w mojej kopalni, gdzie panuje całkowita ciemność, widzę normalnie.

- Co to za kopalnia?

- Nosi miano żupy Minroud. Jest to kopalnia obrazów.

- Kopalnia obrazów? - powtórzył Bastian zdumiony. - Nigdy o czymś takim nie słyszałem słyszałem.

Zdawało się, że Yor wciąż czegoś nasłuchuje.

- A jednak - zamruczał - istnieje ona właśnie dla takich jak ty. Dla ludzi, którzy nie mogą znaleźć drogi do Wody Życia.

- A co to za obrazy? - dopytywał się Bastian.

Yor zamknął oczy i milczał jakiś czas. Bastian nie wiedział, czy ma powtórzyć pytanie. Potem usłyszał szept górnika:

- Na świecie nic nie ginie. Czy zdarzyło się, że coś ci się śniło, a po obudzeniu nie wiedziałeś, co to było?

- Tak - odparł Bastian - często.

Yor pokiwał głową zamyślony. Potem wstał i dał Bastianowi znak, żeby poszedł za nim. Zanim wyszli z chaty , chwycił go mocno za ramię i wyszeptał mu na ucho:

- Ale ani słowa, ani mru-mru, zrozumiano? To, co zobaczysz, jest moim urobkiem z wielu lat. Lada hałas może go zniszczyć. Dlatego milcz i stąpaj cicho!

Bastian skinął głową i opuścili chatę. Na jej tyłach wznosiła się wieża wyciągowa, pod którą szyb prowadził pionowo w głąb ziemi. Mijając ją podążyli przez rozległą śnieżną równinę. I oto Bastian zobaczył obrazy, które leżały tutaj jakby ułożone na białym jedwabiu, niczym drogocenne klejnoty. Były to cieniusieńkie tablice z czegoś w rodzaju miki, przezroczyste i kolorowe, wszelkich rozmiarów i kształtów, prostokątne i okrągłe, fragmentaryczne i kompletne, jedne wielkości kościelnych witraży, inne formatu miniatur na tabakierkach. Uporządkowane z grubsza wedle rozmiaru i kształtu, leżały rzędami, które ciągnęły się aż po horyzont śnieżnej płaszczyzny.

Były tam zagadkowe obrazy. Widziało się zamaskowane postacie jakby ulatujące gdzieś w wielkim ptasim gnieździe i osły w sędziowskich togach, zegary roztapiające się jak miękki ser i manekiny na oświetlonych jaskrawo, wymarłych placach. Pojawiały się twarze i głowy zestawione wyłącznie z elementów zwierzęcych, inne znów tworzyły pejzaże. Ale były też obrazy całkiem zwyczajne, mężczyźni koszący zboże i kobiety siedzące na balkonie, wioski górskie i widoki morza, sceny bitew i występy cyrkowe, ulice i wnętrza, i raz po raz twarze, stare i młode, mądre i naiwne, błazeńskie i królewskie, ponure i radosne. Trafiały się motywy - okrutne, egzekucje i tańce śmierci, i wesołe, młode kobiety dosiadające konia morskiego albo nos, który spacerował sobie, a wszyscy przechodnie mu się kłaniali.

Im dłużej wędrowali wzdłuż tych obrazów, tym trudniej było Bastianowi dociec, jakie miały znaczenie. Jedno tylko było dla niego jasne: widziało się na nich po prostu wszystko, choć przeważnie w dziwacznym zestawieniu.

Przechadzanie się u boku Yora pośród rzędów malowideł trwało wiele godzin, aż na rozległą śnieżną równinę spłynął zmrok. Wrócili do chaty. Gdy zamknęli za sobą drzwi, Yor zapytał cichym głosem: - Był między nimi jakiś, który rozpoznałeś?

- Nie - odparł Bastian.

Stary górnik zafrasowany pokręcił głową.

- O co tu chodzi? - dopytywał się Bastian. - Co to za obrazy? - Są to zapomniane sny z ludzkiego świata - wyjaśnił Yor. - Sen, raz prześniony, nie może znikać bez śladu. Ale kiedy człowiek, który go śnił, nie zachowa go w pamięci gdzie się ów sen wtedy podziewa? Tu u nas, w Fantazjanie, w głębiach naszej ziemi. Tam osadzają się zapomniane sny cieniutkimi warstwami, jedne na drugich. im głębiej się kopie, tym ciaśniej leżą. Cała Fantazjana stoi na podwalinach z zapomnianych snów. - Moje też tam są? - spytał Bastian robiąc wielkie oczy. Yor tylko skinął głową.

- I uważasz, że muszę je znaleźć? - indagował go dalej Bastian. - Przynajmniej jeden. To wystarczy - odrzekł Yor.

- Ale po co? - nie ustępował Bastian.

Stary górnik zwrócił ku niemu twarz, którą rozjaśniał już tylko blask niewielkiego ognia na palenisku. Jego ślepe oczy znów spoglądały skroś Bastiana jakby w odległą dal.

- Posłuchaj, Bastianie Baltazarze Buks - odezwał się. - Ja nie lubię dużo mówić. Wolę ciszę. Ale ten jeden raz powiem ci to. Szukasz Wody życia. Chciałbyś móc kochać, aby trafić z powrotem do swojego świata. Kochać - to się tak mówi! Woda życia zapyta cię: Kogo? Kochać bowiem nie można ot tak, ogólnie. Ale ty zapomniałeś wszystko prócz swego imienia. A jeśli nic zdołasz odpowiedzieć, to nie będziesz miał prawa się napić.

Dlatego pomóc może ci tylko zapomniany sen, który odnajdziesz, obraz, który zaprowadzi cię do źródła. Ale za to będziesz musiał zapomnieć ostatnią rzecz, jaką jeszcze pamiętasz: samego siebie. A to oznacza ciężką i cierpliwą pracę. Zakarbuj sobie w pamięci moje słowa, bo nigdy więcej ich nie wypowiem. Co rzekłszy, położył się na swej drewnianej pryczy i zasnął. Bastianowi nie pozostało nic innego jak zadowolić się twardą, zimną podłogą jako miejscem spoczynku. Ale to mu nie przeszkadzało.

Gdy nazajutrz rano obudził się zdrętwiały z zimna, Yora już nie było. Prawdopodobnie zjechał do żupy Minroud. Bastian sam wziął sobie talerz gorącej zupy, która go rozgrzała, ale niezbyt mu smakowała. Jej słoność przypominała trochę smak łez i potu.

Potem wyszedł na dwór i brnąc w śniegu rozległej równiny przechodził obok niezliczonych obrazów. Oglądał uważnie jeden po drugim, bo wiedział już, ile od tego zależało, ale nie udało mu się odkryć żadnego, który by go w jakiś sposób poruszył. Wszystkie były mu zupełnie obojętne. Pod wieczór zobaczył Yora wyjeżdżającego klatką wyciągową z szybu kopalni. Stary górnik niósł w specjalnej ramie na plecach kilka różnej wielkości tablic z cieniutkiej miki. Bastian w milczeniu towarzyszył Yorowi, gdy ten raz jeszcze poszedł równiną daleko i na końcu któregoś z rzędów z największą ostrożnością ułożył swe nowe wykopaliska w miękkim śniegu. Jeden z obrazów przedstawiał mężczyznę, którego klatka piersiowa była klatką na ptaki, z dwójką gołębi w środku. Drugi ukazywał kamienną kobietę jadącą na wielkim żółwiu. Na trzecim, bardzo małym obrazie można było dojrzeć tylko motyla, którego skrzydła miały plamki w kształcie liter. Było jeszcze kilka innych malowideł, ale żadne nic Bastianowi nie mówiło.

Gdy znów usiadł ze starym górnikiem w chacie, zapytał: - Co się stanie z obrazami, kiedy śnieg stopnieje?

- Tutaj zawsze jest zima - odparł Yor.

To była cała ich rozmowa tego wieczoru.

Przez następne dni Bastian dalej szukał między obrazami takiego, który by wydał mu się znajomy, a przynajmniej oznaczał dla niego coś szczególnego - ale na próżno. Wieczorami przesiadywał w chacie ze starym górnikiem, a ponieważ ten nic nie mówił, Bastian również przywykł milczeć. Stopniowo przyswajał sobie też ostrożny chód Yora, aby unikać hałasu, który mógłby zniszczyć obrazy.

- Widziałem Już wszystkie obrazy - powiedział któregoś wieczoru - nie ma wśród nich żadnego dla mnie.

- Kiepsko - odrzekł Yor.

- Więc co mam robić? - spytał Bastian. - Czekać na nowe obrazy, które ty wykopiesz?

Yor zastanawiał się jakiś czas, po czym potrząsnął głową. - Ja na twoim miejscu - szepnął - sam bym zjechał do żupy Minroud i kopał na przodku.

- Ale ja nie mam twoich oczu - zauważył Bastian - i w ciemności nic nie zobaczę.

- Nie dano ci żadnego światła na dalszą drogę? - zapytał Yor i znów popatrzył skroś Bastiana. - żadnego świecącego kamienia, nic, co mogłoby ci teraz pomóc?

- Owszem - odpowiedział smutno Bastian - ale zużyłem Al' Tsahir na co innego.

- Kiepsko - powtórzył Yor z kamienną twarzą.

- Co mi radzisz? - dopytywał się Bastian.

Stary górnik znów milczał długo, zanim odparł:

- Wobec tego musisz pracować w ciemności.

Bastiana przebiegł dreszcz. Wprawdzie nadal zachował całą siłę i nieustraszoność, jakimi obdarzył go AURYN, lecz na myśl, że miałby tak głęboko, głęboko we wnętrzu ziemi znaleźć się w całkowitym mroku, szpik zastygł mu w kościach. Nie powiedział już nic i obaj położyli się spać. Nazajutrz rano stary górnik potrząsnął go za ramię.

Bastian uniósł się.

- Zjedz zupę i chodź! - rozkazał szorstko Yor.

Bastian usłuchał.

Podążył za starym do szybu, razem z nim wsiadł do klatki wyciągowej, a potem zjechał do żupy Minroud. Spuszczali się coraz głębiej i głębiej. Dawno już zniknął ostatni nikły blask światła, który wpadał przez otwór szybu, a klatka wciąż jeszcze zanurzała się w ciemność. Aż w końcu raptowne szarpnięcie dało znać, że to już dno. Wysiedli. Tu na dole było o wiele cieplej niż w górze na zimowej równinie i już po krótkim czasie na Bastiana biły siódme poty, gdy usiłował dotrzymać kroku staremu górnikowi, który spiesznie szedł przodem. Była to kręta droga przez niezliczone sztolnie, korytarze, a niekiedy i hale, jak mógł odgadnąć po cichym echu ich kroków. Bastian parę razy uderzył się bardzo boleśnie o występy skalne i podpory, lecz Yor nie zwracał na to uwagi. Tego pierwszego dnia i jeszcze przez kilka następnych stary górnik w milczeniu, tylko prowadząc ręce Bastiana, uczył go sztuki rozdzielania i ostrożnego zdejmowania delikatnych, cieniuteńkich warstw miki. Były do tego narzędzia, które w dotyku sprawiały wrażenie drewnianych lub rogowych szpachli, nie widział ich nigdy, bo po fajerancie zostawały na miejscu pracy.

Powoli nauczył się tam na dole orientować w całkowitym mroku. Rozpoznawał korytarze i sztolnie nowym zmysłem, którego nie umiał sobie wytłumaczyć. I pewnego dnia Yor bez słowa, tylko dotknięciem rąk, polecił mu pracować odtąd w pojedynkę w niskiej sztolni, do której można było tylko się wczołgać. Bastian usłuchał. Bardzo ciasno było na przodku, a tuż nad głową spoczywał ciężar górotworu.

Zwinięty w kłębek jak nie narodzone dziecko w łonie matki leżał w mrocznych głębiach podwalin Fantazjany i cierpliwie szukał zapomnianego snu, obrazu, który mógłby go zaprowadzić do Wody życia. Ponieważ w wiecznej nocy wnętrza ziemi nie widział nic, nie mógł dokonywać żadnego wyboru ani podejmować żadnych decyzji. Musiał żywić nadzieję, że przypadek albo litościwy los kiedyś tam pozwolą mu trafić na właściwe znalezisko. Co wieczór wynosił na górę, na gasnące światło dnia, to, co zdołał oderwać w głębiach żup w Minroud. I co wieczór okazywało się, że jego praca była daremna. Lecz Bastian nie skarżył się i nie oburzał.

Zatracił wszelkie współczucie dla siebie. Stał się cierpliwy i cichy. Chociaż jego siły były niewyczerpane, czuł się często bardzo zmęczony. Jak długo trwał ten ciężki czas, nie sposób powiedzieć, bo takiej pracy nie mierzy się wedle dni czy miesięcy. W każdym razie zdarzyło się pewnego wieczoru, że wyniósł na powierzchnię obraz, który z miejsca wstrząsnął nim tak silnie, iż ledwie powstrzymał się, by nie wydać okrzyku zdumienia i tym samym nie zniszczyć wszystkiego.

Na delikatnej tablicy z miki - niezbyt dużej, mniej więcej formatu przeciętnej kartki książki - widać było bardzo wyraźnie mężczyznę w białym fartuchu, z gipsowym odlewem ludzkiego uzębienia w dłoni. Jego postawa i apatyczna, zatroskana mina chwyciły i Bastiana za serce. Ale co go najbardziej zdumiało, to fakt, że ów mężczyzna zamarzł; w przejrzystej lodowej bryle. Ze wszystkich stron otaczała go nieprzenikniona, ale zupełnie przezroczysta warstwa lodu.

W trakcie oglądania leżącego przed nim na śniegu obrazu w Bastianie zbudziła się tęsknota za tym nieznajomym mężczyzną. Było to uczucie, które nadciągało jakby z odległej dali, niczym potężny przypływ, zrazu prawie niedostrzegalny, a potem coraz bliższy i bliższy, aż stanie się ogromną, niebotyczną falą, która porywa wszystko i unosi ze sobą. Bastian omal się w niej nie utopił i z trudem chwytał powietrze. Bolało go serce, było za małe na tak ogromną tęsknotę. W tym gwałtownym przypływie zatonęło wszystko, co było jeszcze w nim wspomnieniem o sobie samym. I zapomniał ostatnią rzecz, jaką do tej chwili pamiętał: swoje imię. Przyszedłszy później do chaty Yora, milczał nieprzerwanie. Stary górnik też nic nie mówił, patrzył długo w stronę Bastiana, a jego oczy znów spoglądały jakby w odległą dal, po czym po raz pierwszy przez cały ten czas krótki uśmiech przemknął po jego kamiennoszarej twarzy. Tej nocy chłopiec, który nie miał już imienia, mimo całego zmęczenia nie mógł zasnąć.

Wciąż widział przed sobą ów obraz. Wydawało mu się, jakby ten mężczyzna chciał mu coś powiedzieć, ale nie mógł, ponieważ był zakuty w lodową bryłę. Chłopiec bez imienia chciał mu pomóc, chciał sprawić, żeby ten lód stajał. Niby we śnie na jawie widział siebie, jak obejmuje lodową bryłę, aby ją stopić ciepłem swego ciała. Ale wszystko na próżno.

Lecz potem nagle usłyszał, co mężczyzna chciał mu powiedzieć, usłyszał to nie uszami, lecz głęboko w swym sercu:

- Pomóż mi, proszę! Nie opuszczaj mnie! Sam jeden nie wydostanę się z tego lodu. Pomóż mi! Tylko ty możesz mnie uwolnić - tylko ty! Gdy nazajutrz chłopiec bez imienia wstał o świcie, powiedział do Yora: - Dzisiaj nie zjeżdżam już z tobą do żupy Minroud.

- Chcesz mnie opuścić?

Chłopiec skinął głową.

- Chcę iść na poszukiwanie Wody Życia.

- Znalazłeś obraz, który cię zaprowadzi?

- Tak.

- Pokażesz mi go?

Chłopiec ponownie skinął głową. Obaj dobrnęli w śniegu do miejsca, gdzie leżał obraz.

Chłopiec oglądał go, a Yor skierował swe ślepe oczy na twarz chłopca, jakby spoglądając skroś niego w odległą dal. Zdawało się, że długo czegoś nasłuchuje. Potem kiwnął głową.

- Weź go - szepnął - i nie zgub. Jeśli go zgubisz albo dopuścisz, żeby uległ zniszczeniu, to wszystko będzie dla ciebie skończone. Bo w Fantazjanie nic już ci nie pozostanie. Wiesz, co to znaczy. Chłopiec, który nie miał już imienia, stał ze spuszczoną głową i milczał jakiś czas. Potem powiedział równie cicho:

- Dziękuję ci, Yor, za to, czego mnie nauczyłeś.

Podali sobie ręce.

- Byłeś dobrym gwarkiem - wyszeptał Yor - i dzielnie pracowałeś. Po tych słowach odwrócił się i poszedł w stronę szybu żupy Minroud. Nie oglądając się wsiadł do klatki wydobywczej i zjechał w dół. Chłopiec bez imienia podniósł obraz ze śniegu i poczłapał w dal białej równiny.

Wiele godzin już tak wędrował, chata Yora dawno zniknęła za nim na horyzoncie i zewsząd otaczała go tylko ta biała płaszczyzna. Ale czuł, jak obraz, który trzymał ostrożnie obiema rękami, ciągnie go w określonym kierunku.

Chłopiec postanowił poddać się tej sile, bo ona zawiedzie go we właściwe miejsce, czy droga będzie długa, czy krótka. Nic już nie powinno go zatrzymać.

Chciał znaleźć Wodę Życia i był pewien, że zdoła tego dokonać.

Raptem wysoko w przestworzach usłyszał jakiś hałas. Był to jakby daleki krzyk i świergot z wielu gardeł. Gdy spojrzał w niebo, zobaczył ciemną chmurę, która wyglądała na wielkie stado ptaków. Dopiero gdy to stado nadleciało bliżej, poznał, co to naprawdę było, i ze strachu stanął jak wryty.

Były to mole-klowny, Wtomigraje!

"Boże miłosierny. - pomyślał chłopiec bez imienia. - Oby tylko mnie nie dostrzegły! Zniszczą obraz swoim wrzaskiem! "

Ale one go dostrzegły! .

Z niesamowitym śmiechem i wrzawą stado rzuciło się na samotnego wędrowca i wylądowało dokoła niego w śniegu.

- Hura! - zaskrzeczały otwierając szeroko swoje kolorowe usta. - Nareszcie odnaleźliśmy naszego dobroczyńcę!

I tarzały się w śniegu, obrzucały się śnieżkami, fikały koziołki i stawały na głowie.

- Cicho! Bądźcie cicho! - zaszeptał rozpaczliwie chłopiec bez imienia. Cały chór wykrzyknął zachwycony.

- Co on powiedział? - Powiedział, że jesteśmy za ciche! - Tego jeszcze nikt nam nie powiedział!

- Czego chcecie ode mnie? - zapytał chłopiec. - Czemu nie zostawicie mnie w spokoju?

Wszystkie wirowały wokół niego i trajkotały.

- Wielki dobroczyńco! Wielki dobroczyńco! Pamiętasz, jak nas wybawiłeś, kiedy byłyśmy jeszcze Acharajami? Wówczas czuliśmy się najnieszczęśliwszymi istotami w całej Fantazjanie, ale teraz obrzydłyśmy sobie do cna. To, co z nas zrobiłeś, było z początku bardzo zabawne, ale teraz nudzimy się śmiertelnie. Fruwamy sobie, gdzie oczy poniosą, i nie mamy czego się trzymać. Nie możemy nawet zagrać w jakąś porządną grę, bo nie mamy żadnych reguł. Zrobiłeś z nas śmiesznych pajaców przez to swoje wybawienie! Oszukałeś nas, wielki dobroczyńco, - Chciałem dobrze - szepnął chłopiec przerażony.

- Tak jest, dla samego siebie! - krzyknęły chórem Wtomigraje. - Wydawałeś się sobie wspaniały. Ale my zapłaciliśmy rachunek za twoją dobroć, wielki dobroczyńco!

- Cóż mam uczynić? - spytał chłopiec. - Czego chcecie ode mnie? - Szukałyśmy ciebie - zapiszczały Wtomigraje wykrzywiając błazeńskie twarze - chciałyśmy cię dopędzić, zanim zdążysz się wymknąć. I oto dopędziłyśmy cię. I już nie damy ci spokoju, póki nie zostaniesz naszym wodzem. Musisz zostać Super-Wtomigrajem, Naczelnym Wtomigrajem, Generałem Wtomigrajów! Wszystkim, co zechcesz!

- Ale dlaczego, dlaczego? - szepnął chłopiec błagalnie. A chór klownów zapiszczał w odpowiedzi:

- Chcemy, żebyś nam wydawał rozkazy, żebyś nami komenderował, żebyś nas do czegoś zmuszał, żebyś nam czegoś zabraniał! Chcemy żyć po coś!

- Nie mogę się tego podjąć! Czemu nie wybierzecie jednego z was? - Nie, nie, my chcemy ciebie, wielki dobroczyńco! Ty z nas zrobiłeś to, czym teraz jesteśmy!

- Nie! - wysapał chłopiec. - Ja muszę stąd odejść! . Muszę wracać! - Nie tak prędko, wielki dobroczyńco! - zakrzyknęły klowny. - Nie uciekniesz nam. To by ci pewnie odpowiadało: po prostu zwiać z Fantazjany!

- Ale ja jestem u kresu! - zaklinał chłopiec.

- A my? - odpowiedział chór. - A my to co?

- Wynoście się! - zawołał chłopiec. - Nie mogę już zajmować się wami! - Wobec tego musisz nas odmienić z powrotem! - odparły piskliwe głosy. Wobec tego wolimy znów stać się Acharajami. Jezioro Łez wyschło, Amarganth osiadł na mieliźnie. I nikt już nie przędzie delikatnego srebrnego filigranu. Chcemy na powrót być Acharajami. - Nie mogę tego zrobić! - odpowiedział chłopiec. - Nie mam już żadnej władzy w Fantazjanie.

- W takim razie - wrzasnęło całe stado i zakłębiło się - weźmiemy cię ze sobą! Setki małych dłoni pochwyciły go i usiłowały porwać w górę. Chłopiec bronił się co sił i mole odfruwały we wszystkie strony. Ale raz za razem wracały uparcie jak podrażnione osy.

Pośród tego zgiełku i wrzasków dał się nagle słyszeć z daleka cichy, a zarazem potężny dźwięk, który brzmiał jak huczenie wielkiego spiżowego dzwonu. I Wtomigraje w mgnieniu oka rzuciły się do ucieczki. Ich ciemna chmara zniknęła na niebie.

Chłopiec, który nie miał już imienia, ukląkł w śniegu. Przed nim, starty na proch, leżał obraz. Wszystko było stracone. Nic już nie mogło poprowadzić go ku Wodzie życia.

Gdy uniósł wzrok, zobaczył przez łzy w pewnej odległości przed sobą dwie niewyraźne postacie na śniegowym polu, dużą i małą. Przetarł oczy i spojrzał raz jeszcze.

Byli to Fuchur, biały smok szczęścia, i Atreju.

26. WODY ŻYCIA

Zapłakany chłopiec, który nie miał już imienia, wstał powoli i postąpił parę kroków w stronę Atreju. Potem zatrzymał się. Atreju ani się ruszył, patrzył tylko na niego uważnie i spokojnie. Rana na jego piersi już nie krwawiła. Długo stali naprzeciw siebie i żaden nie wypowiedział słowa. Było tak cicho, że jeden słyszał oddech drugiego.

Chłopiec bez imienia sięgnął pomału do złotego łańcucha u szyi i zdjął AURYN. Schylił się i ostrożnie położył Klejnot w śniegu przed Atreju. Raz jeszcze popatrzył na oba węże, jasnego i ciemnego, które nawzajem połykały się od ogona i tworzyły owal. Potem cofnął się. W tej samej chwili złoty blask AURYNU zajaśniał tak ponad wszelką miarę jaskrawo i świetliście, że musiał zamknąć oczy, jakby patrzył w słońce. Gdy je na powrót otworzył, zobaczył, że stoi w kopulastej hali, wielkiej jak sklepienie niebios. Kamienie ciosowe tej budowli były ze złotego światła. A pośrodku niezmierzonego pomieszczenia leżały, ogromne jak mury miasta, oba węże.

Atreju, Fuchur i chłopiec bez imienia stali obok siebie nie opodal czarnej wężowej głowy, która trzymała w paszczy ogon białego węża. Nieruchome oko z pionową źrenicą było skierowane na nich trzech. W porównaniu z nim byli maleńcy, nawet smok szczęścia wydawał się mały jak biała liszka.

Znieruchomiałe ciała olbrzymich węży lśniły jak nieznany metal, jeden czarny niczym noc, drugi srebrnobiały. A zgubę, jaką mogły zgotować, zażegnywało tylko to, że więziły się nawzajem. Gdyby kiedykolwiek się wypuściły, świat by zginął. To było pewne.

Ale nawzajem krępując sobie ruchy strzegły zarazem Wody Życia. Bo w kręgu, jaki zakreślały ich ciała, szumiał potężny zdrój, którego strumień tańcząc strzelał w górę i opadał, a opadając tworzył i znów niweczył tysiące kształtów, o wiele szybciej, niżby oko mogło za tym nadążyć. Spienione wody rozpryskiwały się w delikatną mgłę, a złote światło załamywało się w niej wszystkimi kolorami tęczy. Słyszało się szum, wesołe okrzyki, śpiew, wiwaty, śmiech, nawoływania tysiąca głosów radości. Chłopiec bez imienia spoglądał ku tej wodzie jak ktoś, kto usycha z pragnienia - ale jak miał się do niej dostać? Wężowa głowa nie ruszała się. Nagle Fuchur uniósł łeb. Zaiskrzyły się jego rubinowe oczy. - Czy wy też potraficie zrozumieć, co mówią Wody? - spytał. - Nie - odparł Atreju - ja nie.

- Nie wiem, jak to się dzieje - wyszeptał Fuchur - ale ja rozumiem to bardzo wyraźnie. Może dlatego, że jestem smokiem szczęścia. Wszystkie języki radości są ze sobą spokrewnione.

- I co mówią te Wody? - zapytał Atreju.

Fuchur nastawił ucha i to, co słyszał, powtarzał słowo po słowie:

My, Wody życia!

źródło, co samo z siebie bije

i tym obficiej płynie,

im więcej ty z niego wypijesz.

Znów nasłuchiwał jakiś czas i powiedział:

- Wołają wciąż: Pijże! Pij! Czyń to, czego pragniesz! - Jak moglibyśmy się tam dostać? - spytał Atreju.

- One pytają o nasze imiona - oznajmił Fuchur.

- Ja jestem Atreju! - zawołał Atreju.

- Ja jestem Fuchur! - powiedział Fuchur.

Chłopiec bez imienia nie rzekł nic.

Atreju popatrzył na niego, potem wziął go za rękę i zawołał: - On jest Bastian Baltazar Buks!

- One pytają - przetłumaczył Fuchur - dlaczego on sam nie mówi. - Nie może mówić - odparł Atreju - wszystko już zapomniał. Fuchur znów wsłuchiwał się jakiś czas w huk i szum.

- Mówią, że on bez wspomnień nie będzie mógł wejść. Węże go nie przepuszczą.

- Ja wszystko zapamiętałem za niego - zawołał Atreju - wszystko, co mi opowiadał o sobie i o swoim świecie. Ja ręczę za niego. Fuchur nastawił ucha.

- Pytają, jakim prawem to czynisz.

- Jestem jego przyjacielem - odparł Atreju.

Znów upłynął jakiś czas, kiedy to Fuchur wsłuchiwał się uważnie. - Wydaje się niepewne - szepnął do Atreju - czy przyjmą porękę. Mówią teraz o twojej ranie. Chcą wiedzieć, jak do tego doszło. - Obaj mieliśmy rację - oświadczył Atreju - i obaj byliśmy w błędzie. Ale teraz Bastian dobrowolnie zdjął AURYN.

Fuchur nasłuchiwał, po czym skinął łbem.

- Tak - powiedział - przyjmują porękę. To miejsce to AURYN. Mówią, że jesteśmy mile widziani.

Atreju spojrzał w górę na olbrzymią złotą kopułę.

- Każdy z nas - szepnął - nosił AURYN na szyi, nawet ty, Fuchur, przez krótki czas. .

Smok szczęścia dał mu znak, żeby był cicho, i znów wsłuchiwał się w śpiew wód. Potem przetłumaczył:

- AURYN to wrota, których szukał Bastian. Od początku nosił je ze sobą. Ale niczego z Fantazjany, mówią wody, węże nie przepuszczą przez próg. Dlatego Bastian musi oddać wszystko, co podarowała mu Dziecięca Cesarzowa. Inaczej nie będzie mógł napić się Wody życia. - Ależ my jesteśmy spod jej znaku! - zawołał Atreju. - Czy jej samej tu nie ma?

- Mówią, że tutaj kończy się władza Dziecięcia Księżyców. I tylko ona jedna nie może nigdy przekroczyć tego progu. Nie może wejść do wnętrza Blasku, ponieważ nie może zdjąć samej siebie.

Atreju milczał zbity z tropu.

- Pytają teraz - ciągnął Fuchur - czy Bastian jest gotów? - Tak - powiedział głośno Atreju - jest gotów.

W tej samej chwili olbrzymia czarna wężowa głowa poczęła unosić się bardzo powoli, nie wypuszczając przy tym trzymanego w paszczy ogona białego węża. Potężne ciała wyginały się, aż utworzyły wysoką bramę, w połowie czarną, w połowie białą.

Atreju poprowadził Bastiana za rękę przez tą straszną bramę ku zdrojowi, który ukazał im się teraz w całej swej wspaniałej okazałości. Fuchur podążył za nimi. I gdy tak szli, Bastian za każdym krokiem tracił jeden po drugim cudowne fantazjańskie dary. z pięknego, silnego i nieustraszonego bohatera zrobił się znów mały, gruby i lękliwy chłopiec. Nawet jego strój, który już w Minroud Yora rozpadł się niemal na strzępy, zniknął i rozpłynął się całkowicie w nicość. Na koniec więc stanął goły i bosy przed złotym kręgiem, w którego środku wytryskiwały Wody życia, wysoko jak kryształowe drzewo. W tym ostatnim momencie, kiedy nie miał już żadnego z fantazjańskich darów, a jeszcze nie odzyskał pamięci o swoim świecie i sobie samym, znalazł się w stanie całkowitej niepewności nie wiedząc już, do którego świata należy i czy naprawdę istnieje.

Ale potem skoczył po prostu w czystą jak kryształ wodę, nurzał się, parskał, bryzgał i chwytał w usta mieniący się deszcz kropel. Pił i pił, aż ugasił pragnienie. I wypełniła go radość od stóp do głów, radość, że żyje, i radość, że jest sobą. Bo oto znów wiedział, kim jest i gdzie przynależy. Czuł się jak nowo narodzony. A najpiękniejsze było to, że chciał teraz być tym właśnie, czym był. Gdyby miał prawo spośród wszystkich możliwości wybrać jedną, nie wybrałby żadnej innej. Bo wiedział już: na świecie były tysiące odmian radości, ale w gruncie rzeczy wszystkie stanowiły jedną, radość kochania. Radować się i kochać to było jedno i to samo. Także później, gdy Bastian dawno już powrócił do swego świata, gdy dorósł, a w końcu się zestarzał, ta radość nigdy nie opuściła go całkowicie. Nawet w najcięższych okresach życia miał serce radosne, uśmiechał się i pocieszał innych.

- Atreju! - krzyknął do przyjaciela, który stał z Fuchurem na brzegu wielkiego złotego kręgu. - Chodźże i ty! Chodź! Napij się! To cudowne! Atreju śmiejąc się potrząsnął głową.

- Nie - odkrzyknął - tym razem jesteśmy tu tylko dla towarzystwa! - Tym razem? - spytał Bastian. - Co przez to chcesz powiedzieć? Atreju wymienił spojrzenia z Fuchurem, po czym rzekł: - Obaj byliśmy tu już kiedyś. Nie od razu poznaliśmy to miejsce, bo wówczas sprowadzono nas tutaj i zabrano stąd we śnie. Ale przypomnieliśmy sobie.

Bastian wyszedł z wody.

- Wiem już na powrót, kim jestem - powiedział rozpromieniony. - Tak - stwierdził Atreju i kiwnął głową - ja też poznaję cię teraz. Wyglądasz tak samo jak wtedy, gdy zobaczyłem ciebie w Bramie Czarodziejskiego Lustra.

Bastian unosząc głowę spoglądał na spienioną, roziskrzoną wodę. - Chciałbym zanieść jej trochę mojemu ojcu - zawołał w nieustannym szumie - ale jak?

- Nie sądzę, żeby to było możliwe - odparł Atreju. - Przecież niczego z Fantazjany nie można przenieść przez próg.

- Bastianowi to się uda! - odezwał się Fuchur, którego głos znów miał pełne spiżowe brzmienie. - Jemu się uda!

- Mówisz, jak przystało na smoka szczęścia! - powiedział Bastian. Fuchur dał mu znak, żeby się uciszył, i przysłuchiwał się tysiącgłosowemu szumowi. Potem oznajmił:

- Wody mówią, że musisz już ruszać w drogę, a i my też. - Dokąd mam pójść? - spytał Bastian.

- Do drugiej bramy - przetłumaczył Fuchur - tam, gdzie leży biała wężowa głowa.

- Dobrze - odparł Bastian - ale jak się przedostanę? Biała głowa nie rusza się. Rzeczywiście głowa białego węża leżała nieruchomo. Trzymał on w paszczy ogon czarnego węża, a jego olbrzymie oko wpatrywało się w Bastiana.

- Wody pytają cię - oznajmił Fuchur - czy wszystkie historie, jakie zacząłeś w Fantazjanie, doprowadziłeś do końca.

- Nie - odrzekł Bastian - właściwie żadnej.

Fuchur nasłuchiwał jakiś czas. Jego oblicze przybrało wyraz zaskoczenia. - One mówią, że w takim razie biały wąż cię nie przepuści. Musisz wrócić do Fantazjany i dokończyć wszystko.

- Wszystkie historie? - wyjąkał Bastian. - Wobec tego nigdy już nie zdołam wrócić do swojego świata. Wszystko było daremne. . Fuchur nasłuchiwał w napięciu.

- Co one mówią? - dopytywał się Bastian.

- Cicho! - powiedział Fuchur.

Po jakimś czasie westchnął i oznajmił:

- Mówią, że nic się nie da zmienić, chyba że znalazłby się ktoś, kto zamiast ciebie podejmie się tego zadania.

- Ale to są niezliczone historie - zawołał Bastian - a z każdej wynikają wciąż nowe. Takiego zadania nikt nie może się podjąć. - Owszem - powiedział Atreju. - Ja.

Bastian patrzył na niego oniemiały. Potem rzucił mu się na szyję i wyjąkał:

- Atreju! Atreju! Nigdy ci tego nie zapomnę!

Atreju uśmiechnął się.

- Dobrze, Bastianie, i nie zapomnij też Fantazjany.

Klepnął go po bratersku w policzek, potem odwrócił się szybko i poszedł ku bramie czarnej wężowej głowy , która wciąż jeszcze była wysoko sklepiona jak w chwili, gdy tu weszli.

- Fuchur - powiedział Bastian - jak wy kiedykolwiek doprowadzicie do końca to, co wam tutaj zostawiam?

Biały smok szczęścia mrugnął rubinowym okiem i odrzekł: - Z pomocą szczęścia, chłopcze! Z pomocą szczęścia!

Po czym podążył za swym panem i przyjacielem.

Bastian patrzył za nimi, jak przechodzili przez bramę wracając do Fantazjany. Obaj obejrzeli się jeszcze i pomachali mu. Potem czarna wężowa głowa poczęła opadać, aż znów leżała na ziemi. Bastian nie mógł już dojrzeć Atreju i Fuchura. Był teraz sam.

Obejrzał się na drugą, białą wężową głowę i zobaczył, że ta uniosła się tymczasem i że ciała obu węży wygięły się w bramę w taki sam sposób jak przedtem po drugiej stronie.

Szybko zaczerpnął obiema rękami Wody Życia i pobiegł ku tej bramie. Za nią była ciemność. Bastian rzucił się w tę ciemność - i runął w pustkę.

- Tato! - krzyknął. - Tato! Ja - jestem - Bastian - Baltazar - Buks!

- Tato! Tato! Ja - jestem - Bastian - Baltazar - Buks! Jeszcze krzycząc ocknął się bez żadnego przejścia na strychu szkoły, skąd kiedyś, dawno temu, przybył do Fantazjany. Nie od razu poznał to miejsce i z racji osobliwych rzeczy, jakie zobaczył wokół siebie, wypchanych zwierząt, szkieletu i malowidła, był nawet przez krótką chwilę niepewny, czy jednak nie znajduje się nadal w Fantazjanie. Lecz potem dostrzegł swoją teczkę i pordzewiały siedmioramienny świecznik z wygasłymi świecami, i wiedział już, gdzie jest.

Ile to czasu mogło upłynąć od chwili, gdy wyruszył stąd w wielką podróż przez Nie Kończącą Się Historię? Tygodnie? Miesiące? Może lata? Czytał kiedyś opowieść o człowieku, który tylko sekundę spędził w zaczarowanej jaskini, a kiedy wrócił, minęło już sto lat i ze wszystkich ludzi, jakich znał, żył tylko jeden, będący wówczas małym dzieckiem, a teraz sędziwym starcem.

Przez okienko w dachu wpadało szare światło dnia, ale nie sposób było ustalić, czy to jest przedpołudniowa, czy popołudniowa pora. Na strychu panowało dotkliwe zimno, tak samo jak w nocy, kiedy to Bastian stąd odchodził.

Wygrzebał się spod sterty zakurzonych koców, pod którą leżał, włożył buty i płaszcz i stwierdził zaskoczony, że były mokre jak owego dnia, kiedy tak padało. Zarzucił pasek od teczki na ramię i począł szukać książki, którą wtedy ukradł i od której wszystko się zaczęło. Był zdecydowany oddać ją niemiłemu panu Koreanderowi.

Choćby ukarał go czy oskarżył o kradzież albo zrobił coś jeszcze gorszego, komuś, kto miał za sobą takie przygody jak Bastian, nie da się już tak łatwo napędzić stracha. Ale książki nie było. Bastian szukał i szukał, przetrząsał koce i zaglądał w każdy kąt. Na próżno. Nie Kończąca Się Historia zniknęła.

- No cóż - powiedział sobie w końcu - muszę mu po prostu oznajmić, że zginęła. Na pewno mi nie uwierzy. Nic na to nie poradzę. Niech się dzieje, co chce. Ale kto wie, czy po tak długim czasie on będzie jeszcze pamiętał? Może tego antykwariatu już w ogóle nie ma?

To się zaraz okaże, bo najpierw przecież trzeba przejść przez szkołę. Jeśli dzieci i nauczyciele, których spotka po drodze, będą mu nie znani, to będzie wiedział, z czym musi się liczyć.

Ale gdy otworzył z klucza drzwi strychu i schodził na dół, przyjęła go całkowita cisza. Zdawało się, że w budynku nie ma żywej duszy. A przecież zegar na wieży wybił właśnie dziewiątą. Było więc przedpołudnie i lekcje powinny dawno się rozpocząć.

Bastian zajrzał do kilku klas, ale wszędzie panowała ta sama pustka. Gdy podszedł do jednego z okien i popatrzył na ulicę, zobaczył tam kilku przechodniów i parę przejeżdżających aut. A zatem przynajmniej świat nie był wymarły.

Zbiegł po schodach do dużej bramy wejściowej i próbował ją otworzyć, ale była zamknięta na klucz. Zwrócił się do drzwi, za którymi znajdowało się mieszkanie woźnego, dzwonił i stukał, lecz nikt się nie odezwał. Bastian zastanawiał się. Nie mógł w żadnym razie czekać, czy kiedyś tam ktoś przypadkiem nie nadejdzie.

Chciał już biec do ojca. Nawet jeśli nie doniósł Wody życia. Czy ma otworzyć okno i wołać tak długo, aż ktoś usłyszy i postara się, żeby otworzono bramę? Nie, to wydawało mu się jakoś upokarzające. Przyszło mu na myśl, że mógłby wyjść przez okno. Otwierały się do środka. Ale wszystkie okna na parterze były okratowane. Potem przypomniało mu się, że wyglądając z pierwszego piętra na ulicę zauważył rusztowanie. Widocznie tynkowano jedną z zewnętrznych ścian szkoły. Bastian wrócił na pierwsze piętro i podszedł do okna. Dało się otworzyć i wydostał się na zewnątrz.

Rusztowanie składało się tylko z pionowych belek, między którymi w pewnych odstępach leżały poziome deski. Te deski kołysały się uginając pod ciężarem Bastiana. Na moment dostał zawrotu głowy i poczuł strach, ale poradził sobie z jednym i drugim. Dla kogoś, kto władał kiedyś Perelinem, nie był to żaden problem - nawet jeśli nie dysponował już nadzwyczajną siłą, a ciężar jego grubego ciała jednak przysparzał mu trochę trudności. Ostrożnie i spokojnie szukał, czego chwycić się ręką i gdzie postawić nogę, i po pionowej belce zsuwał się w dół. Raz wbił sobie drzazgę, ale na takie drobiazgi nie zwracał już uwagi. Lekko spocony i zadyszany, lecz zdrów i cały, wylądował na ulicy. Nikt go nie zauważył. Bastian pognał do domu. Piórnik i książki klekotały w teczce w rytm jego kroków, dostał kolki, ale gnał dalej. Chciał jak najprędzej zobaczyć ojca. Gdy w końcu dotarł do domu, gdzie mieszkał, przystanął jednak na moment i spojrzał w okno, za którym znajdowała się pracownia ojca. I raptem lęk ścisnął go za serce, ponieważ po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że ojca może już tam nie ma.

Lecz ojciec był i musiał wypatrzyć go z okna, bo gdy Bastian puścił się pędem po schodach, wybiegł mu naprzeciw. Bastian rzucił się w jego rozpostarte ramiona. Ojciec wziął go na ręce i zaniósł do mieszkania. - Bastian, mój chłopcze - mówił raz po raz - mój kochany, kochany mały synku, gdzieś ty był? Co się z tobą działo?

Dopiero gdy siedzieli przy kuchennym stole i chłopiec pił gorące mleko, i jadł śniadaniowe bułeczki, które ojciec troskliwie smarował mu grubo masłem i miodem, Bastian zauważył, jaką ojciec miał bladą i chudą twarz. Jego oczy były zaczerwienione, podbródek nie ogolony. Ale poza tym wyglądał jeszcze tak samo jak wówczas, kiedy Bastian odszedł. I powiedział mu to.

- Wówczas? - spytał ojciec zdziwiony. - Co przez to rozumiesz? - Jak długo mnie nie było?

- Od wczoraj, Bastianie. Odkąd wyszedłeś do szkoły. Ale gdy nie wróciłeś, zadzwoniłem do nauczycieli i dowiedziałem się, że w ogóle cię tam nie było. Szukałem cię cały dzień i całą noc, mój chłopcze. Zaalarmowałem policję, bo obawiałem się już najgorszego. O Boże, Bastian, co się stało? Mało nie oszalałem z niepokoju o ciebie. Gdzieś ty był?

I Bastian zaczął opowiadać, co przeżył. Opowiadał wszystko bardzo szczegółowo i trwało to wiele godzin. .

Ojciec słuchał go jak jeszcze nigdy. Rozumiał, co Bastian mu opowiadał. Koło południa przerwał, ale tylko po to, by zatelefonować do komisariatu i zawiadomić, że jego syn wrócił i wszystko jest w porządku. Potem zrobił obiad dla nich obu, a Bastian opowiadał dalej. Zapadł już wieczór, gdy Bastian doszedł w swojej relacji do Wód życia i opowiedział, jak chciał ojcu przynieść ich trochę, ale nie doniósł. W kuchni było już prawie ciemno. Ojciec siedział nieruchomo. Bastian wstał i zapalił światło. I oto zobaczył coś, czego jeszcze nigdy przedtem nie widział.

Zobaczył łzy w oczach swego ojca.

I pojął, że zdołał mu jednak przynieść Wodę życia.

Ojciec bez słowa pociągnął go na kolana i przytulił do siebie, obaj głaskali się nawzajem.

Długo tak siedzieli, aż ojciec odetchnął głęboko, spojrzał Bastianowi w twarz i począł się uśmiechać. Był to najszczęśliwszy uśmiech, jaki Bastian u niego kiedykolwiek widział.

- Odtąd - powiedział ojciec zupełnie zmienionym głosem - odtąd wszystko u nas się odmieni, nie uważasz?

A Bastian skinął głową. Jego serce zbyt było przepełnione, aby mógł coś powiedzieć. Nazajutrz rano spadł pierwszy śnieg. Miękki i czysty leżał na parapecie za oknem pokoju Bastiana. Wszystkie dźwięki z ulicy dochodziły przytłumione.

- Wiesz co, Bastian? - powiedział wesoło ojciec przy śniadaniu. - uważam, że obaj mamy doprawdy wszelkie powody do świętowania. Taki dzień jak dzisiaj zdarza się tylko raz w życiu - a niektórym nigdy. Dlatego proponuję, żebyśmy razem uczcili tę okazję czymś nadzwyczajnym. Ja dzisiaj palcem nie tknę roboty , a ty nie musisz iść do szkoły. Napiszę ci usprawiedliwienie. Co o tym sądzisz?

- Do szkoły ? - zapytał Bastian. - To ona jeszcze istnieje? Kiedy wczoraj zaglądałem do klas, nie było tam żywej duszy. Nawet woźnego. - Wczoraj? - odparł ojciec. - Ależ wczoraj była pierwsza niedziela adwentu, Bastianie.

Chłopiec w zamyśleniu mieszał kakao. Potem odezwał się cicho: - Myślę, że to jeszcze trochę potrwa, zanim znów przyzwyczaję się do wszystkiego na dobre.

- Właśnie - powiedział ojciec i skinął głową - i dlatego obaj urządzimy sobie święto. Na co miałbyś największą ochotę? Moglibyśmy zrobić jakąś wycieczkę, a może pojedziemy do ZOO? W południe zafundujemy sobie najwspanialszy obiad, jaki świat kiedykolwiek widział. Potem moglibyśmy pochodzić po sklepach i kupić, co tylko zechcesz. A wieczorem - może do teatru?

Bastianowi zabłysły oczy. Potem powiedział zdecydowanie: - Ale najpierw muszę jeszcze zrobić coś innego. Muszę pójść do pana Koreandera i powiedzieć mu, że ukradłem i zgubiłem tę książkę. Ojciec wziął Bastiana za rękę.

- Posłuchaj, Bastianie, jeśli chcesz, ja to załatwię za ciebie. Bastian potrząsnął głową.

- Nie - zdecydował - to moja sprawa. Chcę zrobić to sam. I najlepiej zaraz. Wstał i włożył płaszcz. Ojciec nic nie powiedział, ale spojrzenie, jakim patrzył na syna, było zaskoczone i pełne uznania. Jego chłopiec nigdy przedtem tak się nie zachowywał.

- Myślę - stwierdził w końcu - że i u mnie to jeszcze trochę potrwa, zanim przywyknę do nowej sytuacji.

- Zaraz wracam - zawołał Bastian już z sieni - to na pewno nie potrwa długo. Tym razem nie.

Gdy stanął przed antykwariatem pana Koreandera, jego odwaga jednak raz jeszcze osłabła. Przez szybę, na której widniały zawijasowate litery, zajrzał do wnętrza sklepu.

Pan Koreander miał akurat klienta i Bastian wolał zaczekać, aż ten sobie pójdzie. Począł przechadzać się przed antykwariatem tam i z powrotem. Znów jął padać śnieg.

W końcu klient wyszedł ze sklepu.

- Teraz! - rozkazał sobie Bastian.

Przypomniał sobie, jak na Pustyni Barw Goab stawił czoło Graogramanowi.

Zdecydowanie nacisnął klamkę.

Zza ściany książek, która oddzielała mroczne pomieszczenie na przeciwległym końcu, dał się słyszeć kaszel. Bastian zbliżył się do niej, a potem, z lekka pobladły, ale poważny i opanowany, stanął przed panem Koreanderem, który znów, jak przy ich pierwszym spotkaniu, siedział na swym wyświechtanym skórzanym fotelu.

Bastian milczał. Spodziewał się, że pan Koreander huknie na niego czerwony ze złości, że wrzaśnie: "Złodziej! Rabuś! ", czy coś w tym rodzaju. Zamiast tego starszy pan ceremonialnie zapalał sobie swą wygiętą fajkę, lustrując przy tym chłopca na pół zmrużonymi oczami zza śmiesznych, małych okularów. Gdy fajka wreszcie zapłonęła, jakiś czas pykał usilnie, po czym burknął:

- No? Co tam? Czego tu znowu chcesz ?

- Ja. . . - zaczął Bastian zacinając się - ja ukradłem panu książkę. Chciałem ją odnieść, ale nic z tego nie wyszło. Zgubiłem ją, a raczej - w każdym razie już jej nie ma.

Pan Koreander przestał pykać i wyjął fajkę z ust.

- Jaką książkę? - zapytał.

- Tę, którą pan właśnie czytał, jak byłem tu ostatnim razem. Ja ją wziąłem. Pan poszedł do telefonu, ona leżała na fotelu i ja ją po prostu wziąłem.

- Tak, tak - powiedział pan Koreander i odchrząknął. - Ale mnie nie brakuje żadnej książki. A co to miała być za książka? - Nazywa się Nie Kończąca Się Historia - wyjaśnił Bastian - ma oprawę z jedwabiu koloru miedzi i tak połyskuje, kiedy się nią porusza. N a okładce są dwa węże, jasny i ciemny, które nawzajem połykają się od ogona. W środku jest drukowana dwoma różnymi kolorami, z bardzo dużymi, pięknymi inicjałami.

- Dość to dziwna sprawa! - stwierdził pan Koreander. - Takiej książki nigdy nie miałem. Więc nie mogłeś jej ukraść. Może zwędziłeś ją gdzie indziej.

- Na pewno nie! - zapewnił Bastian. - Musi pan przecież pamiętać. To jest. . . zawahał się, ale potem to wypowiedział - to jest zaczarowana książka. Przy czytaniu dostałem się w tę Nie Kończącą Się Historię, ale kiedy potem się wydostałem, książki nie było.

Pan Koreander obserwował Bastiana sponad okularów.

- Czy ty się przypadkiem nie nabijasz ze mnie troszeczkę, co? - Nie - odparł Bastian niemal przerażony - z całą pewnością nie. To prawda, co mówię. Sam pan musi wiedzieć!

Pan Koreander zastanawiał się jakiś czas, po czym potrząsnął głową. - Musisz mi to wszystko dokładniej wyjaśnić. Siadaj, mój chłopcze. Proszę, tam! Cybuchem fajki wskazał drugi fotel, który stał naprzeciwko. Bastian usiadł.

- Więc mi teraz opowiedz - rzekł pan Koreander - co to wszystko ma znaczyć. Ale powoli i po kolei, jeśli można prosić.

I Bastian zaczął opowiadać.

Nie tak szczegółowo jak ojcu, ale ponieważ pan Koreander okazywał coraz większe zainteresowanie i wciąż chciał się dowiedzieć czegoś więcej, trwało to jednak przeszło dwie godziny, nim Bastian skończył. Dziwna rzecz, przez cały ten czas, któż wie dlaczego, nie przeszkodził im żaden klient.

Gdy Bastian zakończył relację, pan Koreander długi czas pykał w milczeniu. Zdawał się pogrążony głęboko w myślach. W końcu znów odchrząknął, poprawił swoje małe okulary, chwilę popatrzył badawczo na Bastiana i powiedział:

- Jedno jest pewne: nie ukradłeś mi tej książki, bo ona nie należy ani do mnie, ani do ciebie, ani do kogokolwiek innego. Jeśli się nie mylę, to sama pochodzi z Fantazjany. Kto wie, może właśnie w tej chwili ma ją w ręku ktoś inny i czyta.

- Więc mi pan wierzy? - spytał Bastian.

- Oczywiście - odrzekł pan Koreander - każdy rozsądny człowiek by to uczynił.

- Szczerze mówiąc - wyznał Bastian - nie liczyłem na to. - Jedni ludzie nie mogą nigdy dotrzeć do Fantazjany - powiedział pan Koreander - inni mogą, ale pozostają tam na zawsze. Jest wreszcie garstka takich, co wyprawiają się do Fantazjany i wracają stamtąd do nas. I uzdrawiają oba światy.

- Ach - westchnął Bastian i zaczerwienił się lekko - to właściwie nie moja zasługa. O mały włos byłbym nie wrócił. Gdyby nie Atreju, siedziałbym już z pewnością na zawsze w Mieście Starych Cesarzy. Pan Koreander kiwnął głową i pykał w zamyśleniu.

- Ano - mruknął - masz szczęście, że znalazłeś przyjaciela w Fantazjanie. Bóg mi świadkiem, nie każdemu się to udaje. - Proszę pana - spytał Bastian - skąd pan to wszystko wie? Chodzi mi o to. . . czy pan też był już w Fantazjanie?

- Oczywiście - powiedział pan Koreander.

- Ale w takim razie - stwierdził Bastian - musi pan znać Dziecię Księżyców!

- Owszem, znam Dziecięcą Cesarzową - odparł pan Koreander - aczkolwiek nie pod tym imieniem. Ja nazwałem ją inaczej. Ale to nie gra żadnej roli.

- Wobec tego musi pan też znać tę książkę! - zawołał Bastian. - Czytał pan Nie Kończącą Się Historię!

Pan Koreander potrząsnął głową.

- Każda prawdziwa historia jest Nie Kończącą Się Historią. - Przesunął wzrokiem po wielu książkach, które stały pod ścianami sięgając sufitu, potem wskazał je cybuchem fajki i podjął:

- Jest mnóstwo wrót do Fantazjany, mój chłopcze. Jest dużo więcej takich zaczarowanych książek. Wielu ludzi wcale tego nie zauważa. Chodzi po prostu o to, kto taką książkę dostaje do ręki.

- Więc Nie Kończąca Się Historia dla każdego jest inna? - Tak sądzę - odrzekł pan Koreander. - Poza tym istnieją nie tylko książki, istnieją jeszcze inne możliwości dotarcia do Fantazjany i powrotu stamtąd. Przekonasz się jeszcze.

- Myśli pan? - zapytał Bastian z nadzieją. - Ale wtedy musiałbym przecież spotkać Dziecię Księżyców, a każdy spotyka ją tylko jeden jedyny raz.

Pan Koreander pochylił się i stłumił głos.

- Posłuchaj, co ci powie stary, doświadczony podróżnik do Fantazjany, mój chłopcze! Jest to tajemnica, której w Fantazjanie nikt nie może znać. Jeśli się zastanowisz, to zrozumiesz, dlaczego tak jest. Do Dziecięcia Księżyców nie możesz przybyć po raz drugi, to prawda - dopóki jest Dziecięciem Księżyców. Ale kiedy zdołasz nadać jej nowe imię, zobaczysz ją ponownie. A ilekroć ci się to uda, będzie to zawsze pierwszy i jedyny raz. Na podobnej do pyska buldoga twarzy pana Koreandera pojawił się na chwilę miękki blask, który sprawił, że wydawała się młoda i nieomal piękna. - Dziękuję panu ! - powiedział Bastian.

- To ja muszę ci podziękować, mój chłopcze - odparł pan Koreander. - Byłbym rad, gdybyś od czasu do czasu pokazał się u mnie i gdybyśmy nadal wymieniali nasze doświadczenia. Nie ma tak wielu ludzi, z którymi można o tych sprawach rozmawiać.

Wyciągnął rękę do Bastiana.

- Zgoda?

- Chętnie - odrzekł Bastian i uścisnął mu dłoń. - A teraz muszę iść. Ojciec na mnie czeka. Ale niedługo wpadnę.

Pan Koreander odprowadził go do drzwi. Gdy zbliżali się do nich, Bastian zobaczył przez odwrócone jak w lustrze litery napisu na szybie, że ojciec stoi po drugiej stronie ulicy i czeka na niego. Twarz mu promieniała. Bastian szarpnął drzwi tak gwałtownie, że kiść mosiężnych dzwoneczków rozdzwoniła się jak szalona, i popędził ku tej rozpromienionej twarzy.

Pan Koreander starannie zamknął drzwi i patrzył na nich obu. - Bastianie Baltazarze Buks - mruknął - jeśli się nie mylę, to jeszcze niejednemu wskażesz drogę do Fantazjany, aby przyniósł nam Wodę Życia.

I pan Koreander nie mylił się.

Ale to jest już inna historia i opowiemy ją innym razem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ende Michael Niekończąca Się Historia
Niekończąca się historia Ende Michael
Ende, Michael Esperanza Perdida
Ende, Michael Der Spiegel im Spiegel
Niekończąca się historia księga II
Katarzyna Łeńska Bąk, Niekończące się spory o literaturę popularną
Ende, Michael La Consecuencia
Niekończąca się historia księga I
Tocząca się opowieść
117 Lynn Michaels I poruszyla się ziemia
Ende, Michael Naturaleza de los Deseos
Ende, Michael Trotamundos
Ende, Michael Sonambulos
Niekończące się skandale drogowe
Niekończące się skandale drogowe(1)
Edukacja europejska jako niekończący się proces
kłopotliwe, luz, LUZ: młodzież z racji wieku domaga się zabawy, niekonwencjonalnych form zachowania
Niekonwencjonalne metody aktywizujące w nauczaniu i uczeniu się, metody aktywizujące itepe

więcej podobnych podstron