Balzac Honoriusz KOBIETA PORZUCONA GOBSECK BANK NUCINGENA

BALZAC HONORIUSZ

KOBIETA PORZUCONA


OD TŁÓMACZA

Trzy opowiadania zawarte w tym tomie szcze­gólnie będą interesujące dla polskich balzakistów (a liczba ich rośnie, widzę to z przyjemnością, z każdym dniem!), ile źe wszystkie trzy powiadają nam o dalszych losach postaci tak dobrze znanych czytelnikom z Ojca Goriot. Ale niemniej interesu- jącem będzie rzucić okiem na daty tych utworów:

Kobieta porzucona powstała w r. 1832, a Gobseck w r. 1830; oba na parę lat przed napisaniem Ojca Goriot, a na długo przed poczęciem planu Korne- dji Ludzkiej! Rzuca to światło na sposób wylęga­nia się tego olbrzymiego tworu w mózgu Balzaka: kształtowały się już poszczególne człony, nim stę­żał kręgosłup i nim uświadomiła mu się koncepcja całości.

Pierwsze z tych opowiadań nasuwa jeszcze inną refleksję. Byłoby mianowicie ciekawe studjum do napisania, pod tytułem: „Pierwiastek subjek- tywny Komedii Ludzkiej", lub coś w tym rodzaju; wyłuskanie pierwiastka zwierzenia, spowiedzi, z te-

go tak objektywnego i epickiego napozór dzieła. Ten młody Gaston de Nueil, którego „wyczerpane­go pracą" wysłano na prowincję, gdzie poznaje kobietę mającą tak zaważyć na jego życiu, mimo- woli przywodzi nam na i myśl samego Balzaka,

którego, po wyczerpującej próbie paryskiej, matka ściągnęła do Villeparisis. Tam poznaje ową panią de Berny, której położenie w stosunku do Balzaka po dziewięciu latach tyle ma analogji z wątpliwo­ściami pani de Beausśant, iż list tej ostatniej mógł­by być łatwo uszczknięty z jej autentycznej, tak wzruszającej i bolesnej korespondencji. Balzac po­znał wszystkie emocje nieśmiałej miłości wobec kobiety która mu wówczas imponowała wszystkiem; później przebyli oboje, mimo że z mniej tragicz- nem zakończeniem, wszystkie szarpania się kochan­ków, którzy, wedle słów* łacińskiego poety, „żyć ani z sobą ani bez siebie nie mogą“. Ale warunki

ich życia były inne; pani de Berny, starsza zresztą

od Balzaka o lat dwadzieścia parę, przyjęła rolę najwierniejszej przyjaciółki, w zamian zaś zacho­wała w jego sercu nigdy niewygasły kult dla tej, która w jego ustach i pod jego piórem nosi za­wsze miano dilecta.

Wobec tego przedewszystkiem ludzkiego cha­rakteru analizy, dość dziecinną wydaje się polemi­ka stoczona w swoim czasie przez dwóch Akade­mików, czy ta wielka dama Balzaka zachowuje się w pierwszem swojem widzeniu z Gastonem dosyć jak dama. Chodziło tu więcej o kobietę niż o da­mę: należało zaś poniekąd do literackiego konwe­nansu iż delikatniejsze uczucia demonstrowało się na cieplarnianem życiu wielkiego świata. Zresztą wszak i królowa, kiedy jej się spodoba ładny chło­piec, który nie zawsze jest królem, odkłada swoją koronę. Natomiast w tem pierwszem zetknięciu

pani de Beauseant z Gastonem przedziwnie oddany jest ów styl „romantyczny“, pod którego wpływem tak mężczyznom jak kobietom zdarzało się zakła­mać w sztucznej i męczącej sytuacji, z której sami nie wiedzieli jak wybrnąć. Sposób, w jaki pani de Beauseant wyprowadza Gastona do Szwajcarji jest arcydziełem finezji psychologicznej.

Bank Nucingena to znowuż inny świat. To jeden z najbardziej esencjonalnych i najbrutalniej- szych zarazem komentarzy do Komedji Ludzkiej. Nie oszczędził w nim Balzac swego bohatera, do którego ma wyraźną słabość i którego oglądamy zwykle w sympatycznem świetle: Rastignaka. Kto zna Rastignaka, młodego studenta z Ojca Go- riot% a potem widzi go błyszczącym dandysem, dy­plomatą, wreszcie mężem Stanu, temu brakuje ogniwa łączącego fazy tej paryskiej egzystencji, czuje jakąś lukę. Bank Nucingena wypełnia tę lukę w sposób odbierający wszelkie złudzenia. Możemy tylko podziwiać ojcowską pobłażliwość Balzaka wobec młodego ariwisty i jeszcze raz uśmiechnąć się z owej „drogi cnoty“, na którą uciekł był przed pokusami Vautrina. Z tych dwóch bandytów, galernika i salonowca, niewiadomo do­prawdy który jest niebezpieczniejszy. Ale Balzac, to żywioł, któremu niełatwo jest wtłoczyć kaftan bezpieczeństwa moralności; wiele bardzo ostrych poglądów, które dla ostrożności kładzie w usta swoim cynikom, to są—trzeba się z tem pogodzić— jego własne poglądy... Pamiętajmy zawsze, że Bal­zac wzrastał w epoce gloryfikacji Korsarza\ otóż,

prosta transpozycja: dla Balzaka korsarz paryski posiada ten sam romantyzm co dla Byrona morski. Pamiętajmy wreszcie, źe było to nazajutrz po owej gigantycznej lekcji niemoralności jaką dał światu

Napoleon.

Bank Nucingena i technika jego operacji do­stępniejsze są nam może dziś niż kiedykolwiek: przebyliśmy wszak niedawno gorączkę akcyjną, i owe „grabki“, o których mówi Balzac, przejechały się po wszystkich potrosze, zostawiając im w biur­ku na pamiątkę kolekcję pięknie rytowanych kolo­rowych obrazków. Mimo to, nie dość ufałem sobie co do technicznych szczegółów i uważałem za po­trzebne poddać pod tym względem mój przekład łaskawej kontroli wielkiego finansisty a mego do­brego przyjaciela, p. Witolda Kadena, któremu na tem miejscu za jego uprzejmość składam serdecz­ne podziękowanie.

Boy

Warszawa, październik 1926.

KOBIETA PORZUCONA

k . » ki-< a.» . - — wrwWWJM

.. s« , ■ , . ,v» ' »/.-••••—»I* *

.i V- V* • v'H' —

.. *•< r+ ».-»•«-J «»>«*•»— ■•-■ " *• ~

Księżnej d’Abrantfcs jej oddany sługa

//. de Balzac.

4

i

W roku 1822, z początkiem wiosny, lekarze paryscy wysłali do Dolnej Normandji jnłodego człowieka, który świeżo przeszedł chorobę zapalną spowodowaną wyczerpaniem nauką lub może ży­ciem. Rekonwalescencja wymagała zupełnego spo­koju, łagodnego pożywienia, chłodnego klimatu i zupełnego braku wrażeń. Bujne łąki Bessin oraz bezbarwne życie prowincji zdawały się tedy naj­odpowiedniejsze. Przybył do Bayeux, ładnego miasteczka o dwie mile od morza, do jednej ze swych krewniaczek, która przyjęła go z ową ser­decznością właściwą ludziom nawykłym żyć sa­motnie, dla których przybycie krewnego lub przy­jaciela staje się zbawieniem.

Pomijając drobne różnice, wszystkie małe miasteczka są do siebie podobne. Zaczem, po kil­ku wieczorach spędzonych u swojej kuzynki pani ■de Sainte-Sev&re, lub u osób z któremi ona żyła, młody Paryżaniu, baron Gaston de Nueil, poznał niebawem ludzi, których to zamknięte towarzystwo uważało za całe miasto. Gaston de Nueil odbył przegląd tego niewzruszonego personelu, który de-

filuje przed okiem obserwatora w licznych stoli­cach owych dawnych Stanów tworzących wczoraj­szą Francję.

Była tam przedewszystkiem rodzina której dostojeństwo, nieznane o pięćdziesiąt mil dalej,, uchodzi w danym powiecie za niezaprzeczone i wielce starożytne. Ta panująca rodzina w minia­turze, spowinowacona jest, mimo że nikt się tego> nie domyśla, z rodami takiemi jak Navarreinsv Grandlieu, ociera się o Cadignanów i czepia się- Blamontów-Chauvry. Naczelnik tego znakomitego^ rodu jest zawsze zagorzałym myśliwym. Pozbawio­ny form, gnębi wszystkich swoją nominalną wyż­szością; toleruje podprefekta tak jak znosi po­datki; nie uznaje żadnej z nowych potęg stworzo­nych przez wiek dziewiętnasty, i podnosi jako potworność polityczną fakt, że prezydent ministrów- nie jest szlachcicem. Żona jego zadziera nosa, mó­wi głośno, miała wielbicieli ale komunikuje regu­larnie co Wielkanoc; córki wychowuje źle, uważa, że za wszystko starczy im ich nazwisko.

Ani żona ani mąż nie mają zresztą najmniej­szego pojęcia o nowoczesnym zbytku: liberję mają, jak z teatru, staromodne srebra, meble, powozy,, jak również obyczaj i mowę. Ta zmurszała pompa dosyć się zresztą godzi z prowincjonalną oszczęd­nością. Słowem, jest to dawna szlachta, bez praw- lennych, bez sfory i galonów; wszyscy pełni rewe*- ransów między sobą, wszyscy oddani dynastji któ­rą widują jedynie zdaleka. Ten historyczny doms incognito zachował myszkę starego gobelinu^.

. * •> V

+ 4 .

y 1

> * * *y 4 *

ÆvVr*

•„ V

s u i <

lv * Y\

<r% « »>*»!.»«>

» * &. m. v .. 1 V

s^^^w^iiiâLasssaafli

i i. u • rr^KSŁKsaaES

Kobieta porzucona

W takiej rodzinie wegetuje niechybnie jakiś wuj albo brat, generał, kawaler orderów, dworak, któ­ry zdobywał Hanower z marszałkiem de Richelieu ■i którego znajdujecie tam niby zabłąkaną kartkę •starego pamfletu z czasu Ludwika XV.

Przeciwieństwo do tych wykopalisk stanowi rodzina bogatsza ale mniej starożytna. Państwo •spędzają w zimie dwa miesiące w Paryżu, skąd przywożą lekki ton i kaprysy sezonu. Pani lubi się stroić, ale zawsze jest nieco sztywna i zawsze spóźnia się z modą. Mimo to, drwi sobie z otwar­tej rubaszności swoich sąsiadów, srebra są u niej nowoczesne, ma groomów, murzynów, kamerdy­nera. Najstarszy syn ma tilbury, nie robi nic, ma majorat; młodszy jest audytorem w Radzie Stanu. Ojciec, bardzo wtajemniczony w intrygi minister- jalne, opowiada anegdoty o Ludwiku XVIII i pani <ie Cayla: lokuje pieniądze w pięcioprocentowej rencie, unika rozmowy o gatunkach jabłecznika, ale popada jeszcze niekiedy w manję prostowania •cyfry okolicznych majątków; jest członkiem rady generalnej, ubiera się w Paryżu i nosi krzyż Legji Honorowej. Słowem, szlachcic ten zrozumiał Re­staurację i robi interesiki w Izbie; ale rojalizm je­go jest mniej czysty niż rojalizm rodziny z którą

rywalizuje. Abonuje Gazetą i Debaty. Tamta ro­dzina czyta tylko Quotidienne.

Ksiądz biskup, dawny generalny wikarjusz, lawiruje między temi dwiema potęgami, które mu oddają część należną religji, ale dają mu niekiedy uczuć morał zamieszczony przez dobrego La Fon-

>rłr*U.*a-'-*—<-• ■/.; -fc..

1

!$

. «

: •- v »1» #” f*

«

% V

5?

»■v

W • * i ■ «■

I '

l -,

r

m ta

h si

m

I i

taine’a na końcu bajki o Ośle obładowanym relik­wiami. Biskup nie jest szlachcicem.

Następnie idą gwiazdy drugorzędne, szlachta zażywająca dochodu od dziesięciu do dwunastu tysięcy rocznie, ex-kapitanowie okrętu, albo rot­mistrze kawalerji, albo wogóle nic. Człapią konno po gościńcach, coś niby proboszcz jadący z sakra-

%

mentami, niby kontroler podatków na objeździe. Prawie wszyscy służyli w paziach albo w muszkie­terach i dożywają spokojnie dni na swoim fol- warczku, więcej troszcząc się o wyrąb lasu albo o jabłecznik niż o monarchję. Mimo to paplą

o konstytucji i o liberałach między dwoma robra­mi wista albo przy partji tryktraka,; skoro już obli­czą wyczerpująco posagi i skombinują małżeństwa zgodnie z genealogją, którą umieją na pamięć. Żony ich dmą i przybierają dworskie miny w swoich plecionych bryczuszkachj sądzą że są ubrane kiedy się wystroiły w szal i czepeczek; kupują dwa kape­lusze na rok, ale po dojrzałym namyśle, i każą je sobie przywozić z Paryża przez okazję: są zazwyczaj cnotliwe i gadatliwe.

Koło tych filarów arystokratycznego klanu skupia się kilka dobrze urodzonych starych panien* które rozwiązały problem zmumifikowania ludzkiej istoty. Robią wrażenie, że są przypieczętowane do domu gdzie się znajdują: twarze ich, tualety, stano­wią cząstkę budynku, miasta, prowincji; są jej tradycją, pamięcią, duchem. Wszystkie mają coś sztywnego i monumentalnego; umieją uśmiechać

się i potrząsać wymownie głową, i, od czasu od czasu, mówią coś, co uchodzi za dowcip.

Paru bogatych łyków wślizgnęło się w to miniaturowe, Saint-Germain, dzięki swoim arysto­kratycznym przekonaniom albo swemu majątkowi. Ale, mimo ich czterdziestu lat, mówi się tam

o nich: „Ten chłopak ma zasady!“ I robi się z nich posłów. Zazwyczaj cieszą siej poparciem starych panien, ale też gada się o tem.

Wreszcie paru księży, których przyjmuje się w tem wybranem towarzystwie dla ich sukienki lub dla ich rozumu, i dlatego że owe szlachetne ośoby, nudząc się między sobą, wprowadzają do swoich salonów element mieszczański tak jak pie­karz dodaje drożdży do ciasta.

Suma inteligencji skupiona we wszystkich tych głowach składa się z pewnej ilości dawnych pojęć, do których mięsza się parę nowych myśli wypiekanych wspólnie co wieczór. Podobne do wody cieknącej z kurka, frazesy wcielające tę myśl mają swój codzienny przypływ i odpływ, swój wiekuisty ruch, ściśle jednaki: kto słyszy ich pusty szmer dzisiaj, usłyszy go jutro, za rok, wiecz­nie. Wyroki ich, wydawane niezmiennie o sprawach tego świata, tworzą tradycyjną wiedzę, do której nikt nie ma mocy dodać kropelki inteligencji. Zycie tych rutynistów kręci się w sferze przyzwy- czajeń równie zakrzepłych jak ich poglądy re­ligijne, polityczne, moralne i literackie.

Skoro ktoś obcy dostanie się do tego kółka,

każdy mówi mu nie bez odcienia ironji: „Nie znajdzie pan tu zabaw swego paryskiego świata!“ i każdy wymyśla na życie swoich sąsiadów, stara­jąc się dać do zrozumienia, że on jest wyjątkiem w tem towarzystwie, które silił się jakoby nada­remnie zmienić. Ale jeśli, nieszczęściem, ów obcy potwierdzi w najlepszej wierze sąd jaki ci ludzie mają o sobie wzajem, natychmiast będzie uchodził za człowieka złego, bez czci i wiary, za zepsutego

Paryżanina, jak zresztą wszyscy Paryżanie.

Kiedy Gaston de Nueil pojawił się w tym światku, gdzie przestrzegano bardzo ściśle etykie­ty, gdzie wszystko harmonizowało z sobą, gdzie wszystko było jawne, gdzie walory rodowe i te- rytorjalne notowane były jak kursy giełdowe na ostatniej stronicy dzienników, zważono go z gó­ry na nieomylnych szalach miejscowej opinji. Już krewniaczka jego, pani de Sainte-Sev6re, ogłosiła cyfrę jego majątku, cyfrę jego nadzieji, rozpostarła jego drzewo genealogiczne, zachwaliła jego zna­jomości, jego dobre wychowanie i skromność. Znalazł przyjęcie ściśle takie, do jakiego mógł so­bie rościć prawo,' przyjęto go jak dobrego szlach­cica, bez ceremonji bo miał dopiero dwadzieścia trzy lat; ale kilka młodych panienek i ich matki robiły do niego “słodkie oczy. Miał ośmnaście tysięcy renty w ziemi w dolinie Auge, a ojciec miał mu wcześniej lub później zostawić zamek Manerville z przynależnościami. O jego wykształ­ceniu, przyszłości politycznej, jego wartości oso­bistej, talentach, nie było nawet mowy. Ziemie

były dobre, dzierżawy pewne; były tani wyborne plantacje, naprawy i podatki ciążyły na dzierżaw­cach, jabłonie miały po trzydzieści ośm lat, ojciec wreszcie był w trakcie kupna dwustu morgów la­su przylegających do jego parku, który chciał oto­czyć murem: żadne widoki ministerjalne, żadna sława ludzka nie mogła walczyć z takiemi korzyś­ciami. Czy przez złośliwość czy przez wyrachowa­nie, pani de Sainte-Severe nie pisnęła nic o star­szym bracie Gastona, a sam Gaston też o nim nie wspominał. Ale ten brat to był suchotnik; wszystko wróżyło, że będzie niebawem pochowany, opłaka­ny, zapomniany.

Gaston de Nueil zrazu bawił się temi figura­mi, zbierał z nich niejako wzorki do swego albu­mu w całej smakowitej prawdzie ich kościstych, ostrych, pomarsźczonych fizjognomji, w uciesznej oryginalności ich strojów i gestów; rozkoszował się prowincjonalizmem gwary, ubóstwem myśli i cha­rakterów. Ale, wiodąc przez jakiś czas ową egzy­stencję podobną do życia wiewiórki obracającej klatkę, uczuł brak kontrastów w tem życiu wy- tyczonem z góry jak życie mnichów w klasztorze, i popadł w stan, który nie jest jeszcze nudą ani wstrętem, ale zawiera w sobie prawie wszystkie ich objawy. Po lekkich cierpieniach tego przesi­lenia, dokonywa się w osobniku zjawisko transplan­tacji na grunt który mu jest przeciwny, gdzie mu­si zmarnieć i wieść charłacze życie. W istocie,

o ile go nic nie wyrwie z tego świata, przyjmuje nieznacznie jego obyczaje i dostraja się do jego

Balzac

pustki, która mu się udziela i zjada go. Już płuca Gastona przyzwyczajały się do tej atmosfery. Już doznawał niejakiego roślinnego szczęścia w tych dniach pędzonych bez trosk i bez myśli, zaczynał tracić pamięć owego krążenia soków, owego nie­ustannego zapłodnienia umysłu, w które tak na­miętnie rzucił się w sferze paryskiej, i miał ska­mienieć wśród tych skamieniałości, i zostać tam na zawsze, jak towarzysze Odysa, rad ze swej tłustej powłoki.

Pewnego wieczora, Gaston de Nueil siedział między starszą damą a jednym z generalnych wi- karjuszów djecezji, w salonie z boazerjami mało- wanemi na szaro, wyłożonym fajansowemi kafelka­mi, ozdobionym paroma portretami rodzinnemi, zaludnionym czterema stolikami do gry, dokoła których szesnaście osób paplało grając w wista* Tam, nie myśląc o niczem, ale trawiąc jeden z owych pysznych obiadów, będących specjalnoś­cią prowincji, spostrzegł, iż zaczyna się godzić z tym trybem życia. Rozumiał czemu ci ludzie posługują się wczorajszemi kartami, tasują je na wytartem suknie, i jak dochodzą do tego, że w koń­cu nie ubierają się ani dla siebie ani dla drugich. Widział pewną filozołję w jednostajnym ruchu tego mechanicznego życia, w spokoju tych logicz­nych przyzwyczajeń i nieświadomości wykwintu* Rozumiał niemal bezcelowość zbytku. Paryż ze swemi namiętnościami, burzami, uciechami, był już w jego pamięci niby wspomnienie dzieciństwa* Szczerze podziwiał czerwone ręce, skromną i wy-

lęknioną minkę młode] osoby, której twarz z pierw­szego rzutu oka wydala mu się głupia, wzięcie bez wdzięku, całość odstręczająca a minki bardzo śmieszne. Już przepadł. Przeniesiony z prowincji do Paryża, miał opaść z gorączkowej egzystencji paryskiej w zimne życie prowincjonalne, gdyby nie jedno zdanie, które obiło mu się o uszy i prze­jęło go nagle wzruszeniem, podobnem temu, o ja- kieby go przyprawił jakiś oryginalny motyw wśród przegrywek nudnej opery.

Wszak pan . był wczoraj u pani de Beause- ant? rzekła stara dama do głowy prowincjonalnej dynastji.

Byłem dziś rano, odparł. Zastałem ją bar­dzo smutną i tak cierpiącą, że nie mogłem jej na­mówić do nas na jutro na obiad.

U pani de Champignelles? wykrzyknęła., stara dama z odcieniem zdumienia.

U mojej żony, rzekł spokojnie szlachcic*. Czyż pani deBeauseant nie wiedzie się z domu bur- gundzkiego? Po kądzieli, to prawda, ale ostatecz­nie to nazwisko pokrywa wszystko. Moja żona bardzo ma dużo sympatji do wicehrabiny, a biedna, kobieta żyje tak długo samotnie, że...

Wymawiając ostatnie słowa, margrabia de Champignelles spoglądał spokojnie i chłodno po osobach, które słuchały przyglądając mu się; ale prawie niepodobna było zgadnąć, czy on robi ustępstwo dla nieszczęść -czy dla szlachectwa pa­ni de Beausćant, czy mu pochlebia przyjmowafr ją u siebie, czy też chce przez dumę zmusić miej-

scową szlachtę i damy aby ją zaczęli przyj­mować.

Wszystkie panie zdawały się naradzać z sobą wymieniając spojrzenia: ale głęboka cisza jaka na­raz zapanowała w salonie, niemniej jak miny obec­nych wyrażały potępienie.

Ta pani de Beausćant, czy to może ta sa- ^na, której przygoda z panem d’Ajuda-Pinto naro­biła tyle hałasu? spytał Gaston sąsiadki.

Właśnie, brzmiała odpowiedź. Przybyła, aby zamieszkać w Courcelles po ślubie margrabie­go d’Ajuda; nikt jej tu nie przyjmuje. Jest zresztą zbyt inteligentna aby nie czuć swego fałszywego położenia: toteż nie próbowała bywać nigdzie. Pan de Champignelles i kilku panów złożyli jej wizytę, ale przyjęła jedynie pana de Champignelles, może .z powodu ich pokrewieństwa, przez Beauseantów. Stary margrabia de Beauseant zaślubił pannę de Champignelles ze starszej linji. Mimo że wicehra- bina de Beauseant uchodzi za córkę domu bur- gundzkiego, pojmuje pan, że nie możemy dopuścić tu kobiety separowanej z mężem. To są stare po­jęcia, ale jesteśmy na tyle głupi, że się ich trzy­mamy. Wicehrabina tem bardziej godna jest potę- •pienia w swoich wybrykach, że pan de Beausćant to człowiek doskonale wychowany, człowiek dwor- ;ski w każdym calu; doskonale można było się z nim porozumieć. Ale ta kobieta to szalona głowa...

Pan de Nueil słyszał głos swojej sąsiadki, >ale już jej nie słuchał. Bujał w świecie tysiącznych

fantazji. Czy istnieje inne słowo, aby wyrazić po­wab przygody miłosnej, w chwili gdy się uśmiecha? wyobraźni, gdy w duszy lęgną się mgliste nadzieje,, przeczucia niewymownych upojeń, lęków, burz,, mimo iż nic jeszcze nie karmi ani nie utrwala tego- kapryśnego mirażu? Duch buja wówczas, płodzi' niemożliwe projekty, daje zawczasu kosztować roz­koszy namiętności. Ale może zarodek namiętnością zawiera ją całkowicie, jak nasienie zawiera piękny kwiat z jego wonią i bogactwem kolorów. Pan de- Nueil nie wiedział, że pani de Beausćant schroniła, się do Normandji, po skandalu, który budzi u ko­biet zgorszenie połączone z zazdrością, zwłaszcza gdy czar młodości i urody usprawiedliwia niemak błąd będący jego przyczyną. Istnieje jakiś niepoję­ty urok we wszelkim rozgłosie, z jakichkolwiek: zrodziłby się źródeł. Zdaje się, że dla kobiet* jak niegdyś dla rodów, sława zbrodni maże jej, wstyd. Tak samo jak jakaś rodzina chlubi się swe* mi ściętemi głowami, tak ładna i młoda kobieta staje się powabniejsza przez wątpliwą sławę szczę­śliwej miłości lub okropnej zdrady. Im godniejsza? współczucia, tem więcej budzi sympatji. Jesteśmy nielitościwi jedynie dla pospolitych spraw, uczuć' i przygód. To, co ściąga spojrzenia, wydaje się- wielkie. Czyż nie trzeba w istocie wznieść się nad drugich aby być widzianym? Otóż, tłum doznaje- mimowoli uczucia szacunku wobec wszystkiego* co nad nim góruje, nie żądając zbytnio rachunku* z środków.

W tej chwili Gaston de Nueil czuł, że go*

prze ku pani de Beauseant tajemne działanie tych przyczyn, lub może ciekawość, potrzeba wprowa­dzenia jakichś wzruszeń w swoje obecne życie, słowem owa masa pobudek niepodobnych do okre­ślenia, a które wyraża się niekiedy słowem fatal- ność. Wicehrabina de Beauseant wyrosła przed nim nagle, otoczona tłumem czarownych obrazów: była nowym światem, przy niej z pewnością trze­ba się było lękać, spodziewać, walczyć, zwyciężać. Musiała stanowić kontrast z osobami, które Gaston widział w tym parafiańskim salonie,’ słowem to by­ła kobieta, a nie spotkał jeszcze kobiety w tym zimnym świecie, w którym rachuba zastępowała uczucie, gdzie grzeczność była już tylko powin­nością, i gdzie najprostsze myśli miały coś zanadto jaskrawego aby je można było wygłaszać lub unosić. Pani de Beausćant budziła w jego duszy wspomnienie młodzieńczych marzeń oraz najżyw­szych uczuć uśpionych na chwilę.

Gaston de Nueil był roztargniony przez resztę wieczoru. Myślał o sposobach dostania się do pani de Beausćant, a z pewnością nie było sposobu. Uchodziła za niezmiernie inteligentną. Ale, o ile osoby inteligentne mogą się dać f porwać rzeczom

4

oryginalnym lub subtelnym, o tyle są wymagające, umieją wszystko zgadnąć; w niebezpiecznej pogo­ni za ich łaską ma się więc tyleż szans aby się zgubić co aby wygrać sprawę. Przytem wicehra­bina z rodową dumą musiała łączyć godność, jaką nakazywało jej jej położenie. Głęboka samotność jej życia była z pewnością najmniejszą zaporą

wzniesioną między nią a światem. Prawie niepo­dobieństwem było tedy obcemu, choćby z najlep­szej rodziny, dostać się do niej. Mimo to, nazajutrz rano pan de Nueil skierował się spacerem w stro­nę pałacyku w Courcelles, i kilka razy obszedł ogród który go otaczał. Zmamiony złudzeniami tak naturalnemi w jego wieku, patrzał przez szcze­liny albo ponad mury, przystawał w zadumie przed zamkniętemi żaluzjami, lub badał te które były otwarte. Wierzył w jakiś romantyczny przy­padek, kombinował jego przebieg nie bacząc na niemożliwości, aby dostać się do nieznajomej. Tak przechadzał się przez kilka poranków wielce jało­wo, ale, za każdą taką wyprawą, ta kobieta stojąca poza światem, ofiara serca zagrzebana w samotnoś­ci, rosła w jego myśli i wciskała się w jego du­szę. Toteż serce Gastona biło nadzieją i radością, kiedy przypadkiem, obchodząc mury Courcelles, usłyszał ciężki krok ogrodnika.

Myślał o tem aby napisać do pani de Beausć- ant; ale co powiedzieć kobiecie, której nie widział na oczy i która go nie znała? Zresztą Gaston nie dość wierzył w siebie; przy tem, jak często młodzi ludzie jeszcze pełni złudzeń, śmiertelnie lękał się straszliwej wzgardy milczenia, i drżał na myśl, ile widoków ma ta jego pierwsza proza miłosna iż będzie rzucona w ogień. W końcu, po wielu dzikich projektach, składając coraz to nowe ro­manse i łamiąc sobie głowę, wymyślił szczęśliwy sposób, jeden z tych które znajduje $ię w końcu wśród mnogości innych, i które najniewinniejszej

kobiecie zdradzają siłę namiętności z jaką mężczy­zna się nią zajmował. Często przesądy towarzys­kie stwarzają między kobietą a jej wielbicielem tyleż realnych zapór, ile wschodni poeci stworzyli ich w rozkosznych fikcjach swoich bajek, a naj­fantastyczniejsze ich obrazy rzadko są przesadą. Toteż w naturze, jak w świecie wróżek, kobieta musi zawsze należeć do tego, kto umie dotrzeć do niej i wyzwolić ją z położenia w którem usy­cha. Najbiedniejszego żebraka zakochanego w cór­ce kalifa z pewnością nie dzieliła od niej większa przepaść, niż ta, która znajdowała się między Ga- stonem a panią de Beausćant. Wicehrabina żyła w absolutnej nieświadomości aproszów, jakie kopał dokoła niej pan de Nueil, którego miłość rosła od wszystkich przeszkód, strojących improwizo­waną kochankę w powaby właściwe wszystkiemu co dalekie.

Pewnego dnia, ufając swemu natchnieniu, po­łożył nadzieję w miłości która miała trysnąć z jego oczu. Wierząc iż słowo wymowniejsze jest od najnamiętniejszego listu, licząc też na wrodzoną ciekawość kobiecą, poszedł do pana de Champignel' les, zamierzając go wyzyskać dla swego zamiaru. Powiedział szlachcicowi, że ma ważne i delikatne zlecenie do pani de Beauseant, ale, nie wiedząc czy ona czyta listy pisane nieznanem pismem lub czy użyczyłaby zaufania obcemu człowiekowi, prosi go, aby, za pierwszą bytnością, spytał wicehrabiny, czy raczy przyjąć Gastona. Prosząc margrabię-

bardzo sprytnie, aby nie taił przed panią de Beau- séant argumentów które mogłoby przemawiać za przyjęciem. Czyż on, Gaston, nie jest człowiekiem honoru, lojalnym, niezdolnym dopuścić się niewła­ściwości lub nawet nietaktu! Nadęty szlachcic, któ­rego próżnostki Gaston umiał pogłaskać, padł cał­kowicie ofiarą tej dyplomacji miłosnej, dającej młodemu człowiekowi tupet i obłudę starego amba­sadora. Próbował wprawdzie przejrzeć tajemnicę Gastona, ale ten, mocno zakłopotany jego cieka­wością, przeciwstawił normandzką chytrość zręcz­nym pytaniom pana de Champignelles, który, jako francuski rycerz, pochwalił jego dyskrecję.

Margrabia popędził z miejsca do Courcelles, z owym pośpiechem, z jakim ludzie w pewnym wieku kwapią się oddać przysługę młodym kobie­tom. W położeniu, w jakiem się znajdowała pani de Beauséant, zlecenie tego rodzaju musiało ją zaintrygować. Toteż, mimo że, szukając w swoich wspomnieniach, nie widziała żadnej racji, któraby mogła sprowadzać do niej pana de Nueil, nie wi­działa też żadnej przeszkody aby go przyjąć, wy­wiedziawszy się wprzód przezornie o jego pozycję w święcie. Bądź co bądź, zacząła od tego, że odmó­wiła, następnie przedyskutowała ten światowy prob­lem z panem de Champignelles, sondując czy on zna pobudki tej wizyty; w końcu cofnęła swoją odmowę. Dyskusja oraz musowa dyskrecja mar­grabiego podrażniły jej ciekawość.

Pan de Champignelles, nie chcąć się wydać śmieszny, twierdził, jak człowiek świadomy ale

dyskretny, że wicehrabina musi doskonale znać powód tej wizyty, mimo iż zupełnie szczerze szu­kała go nadaremno. Pani de Beausśant kombino- ( wała związki między Gastonem a ludźmi których on wcale nie znał, gubiła się w niedorzeczonych domysłach, i pytała sama siebie czy widziała kie­dy pana de Nueil. Najszczerszy albo najzręczniejszy list miłosny nie byłby wywarł takiego wrażenia, co ta zagadka bez słów, która zaprzątnęła panią de Beausśant na kilka zawodów.

Skoro Gaston dowiedział się, że może o dwie-

V *

dzić wicehrabinę, był równocześnie uszczęśliwiony, że tak rychło uzyskał gorąco upragnione szczęście, i bardzo zapłopotany jak wybrnąć ze swego podstępu.

Ba! powiadał sobie ubierając się, ujrzeć ją, to wszystko.

Mijając bramę Courcelles, miał nadzieję, że znajdzie jakiś sposób rozwiązania gordyjskiego węzła który sam zadzierżgnął.

Gaston był z liczby tych, którzy, wierząc we wszechpotęgę konieczności, idą zawsze naprzód; w ostatniej chwili, znalazłszy, się w obliczu nie­bezpieczeństwa, szukają w niem natchnienia i znaj­dują siły aby je zwyciężyć. Przystąpił z osobliwem staraniem do tualety. Wyobrażał sobie, jak więk­szość młodych ludzi, że od jednego lepiej lub go­rzej ułożonego pukla zależy jego tryumf, nie wie­dząc że u młodego wszystko jest urokiem i powa­bem. Zresztą kobiety wybrane, do których należała pani de Beauseant, wrażliwe są jedynie na po-

wab umysłu i charakteru. Wielki charakter schle­bia ich próżności, przyrzeka im wielkie uczucie i uświęca niejako wymagania ich serca. Dowcip ba­wi je, odpowiada subtelnościom ich natury: mają uczucie, że ktoś je rozumie. A czegóż chcą ko­biety, jeśli nie tego, aby je bawić, rozumieć i ubóstwiać? Ale trzeba dobrze zastanowić się nad ¿yciem, aby zrozumieć wyższą kokieterję, jaka mieści się w niedbałości o strój i w oszczędnem szafowaniu dowcipem za pierwszem widzeniem. Kiedy stajemy się szczwanymi dyplomatami, jesteś­my za starzy aby korzystać z naszego doświadczę* nia. Podczas gdy Gaston, nie dość ufając w dary swego umysłu, szukał powabów w stroju, pani de Beauseant również instyktownie zajęła się swą tu- aletą i mówiła sobie poprawiając włosy: „Bądź co bądź, nie chcę wyglądać na straszydło“.

Dowcip, osoba i wzięcie pana de Nueil miały ową naiwną oryginalność, która daje szczególny smak lada gestowi i myśli, pozwala wszystko po­wiedzieć i wszystko każe przebaczyć. Był wykształ­cony, bystry, fizjognomję miał sympatyczną i ru­chliwą jak jego wrażliwa dusza. W żywych oczach przebijało uczucie, tkliwość; a serce jego, z gruntu dobre, nie zadawało im kłamu. Postanowienie, jakie powziął wchodząc do Courcelles, było tedy w zgodzie z jego otwartym charakterem i gorącą wyobraźnią. Mimo odwagi jaką daje miłość, nie mógł wszakże pohamować gwałownego bicia ser­ca, kiedy, przebywszy duży dziedziniec w kształcie angielskiego ogrodu, przybył do sali, gdzie poko-

20 Balzac

7

j owiec, spytawszy go o nazwisko, znikł i wrócił: aby go wprowadzić.

Pan baron de Nueil.

Gaston wszedł wolno, ale dość zręcznie,, rzecz trudniejsza jeszcze w salonie gdzie jest jedna kobieta, niż gdzie ich jest dwadzieścia. Przy ko­minku, na którym, mimo pory roku, błyszczał wielki płomień i na którym znajdowały się dwa zapalone świeczniki rzucając łagodne blaski, spo­strzegł młodą kobietę, siedzącą w modnej berżerce z bardzo wysokim grzbietem. Niskie siedzenie pozwalało głowie przybierać rozmaite pozy pełne wdzięku i elegancji, nachylać ją, skłaniać, prosto­wać leniwo, jakgdyby to było ciężkie brzemię;, wreszcie zginać nogi, pokazywać je lub chować w długich fałdach czarnej sukni. Wicehrabina chciała położyć na okrągłym stoliczku książkę którą czytała, że jednak równocześnie zwróciła głowę ku panu de Nueil, książka spadła pomiędzy stolik a berżerkę. Nie zwracając na to uwagi, wicehrabina wyprostowała się i pochyliła głowę odpowiadając na ukłon młodzieńca, lekko, prawie nie podnosząc się z berżerki, w której tonęła jej kibić. Podała się naprzód, poprawiła żywo ogień, poczem schyliła się, podniosła rękawiczkę, którą wzięła niedbale w lewą rękę, szukając drugiej przelotnem spojrzeniem; prawą ręką, białą, niemal, przezroczystą, bez pierścionków, wiotką, o cienkich palcach i różowych doskonale owalnych paznok­ciach, wskazała Gastonowi krzesło. Skoro niezna­jomy gość usiadł, zwróciła ku niemu głowę pyta­

jącym i zalotnym ruchem, którego subtelności niepodobna wyrazić; była życzliwość w tym ruchu pełnym wdzięku mimo że opanowanym, świadczą­cym o starannem wychowaniu oraz codziennym nawyku do rzeczy w dobrym smaku.

Te skomplikowane ruchy nastąpiły po sobie w jednej chwili, płynne i miękkie, i zachwyciły ’Gastona owem połączeniem sztuki i swobody, ja­kiem ładna kobieta stroi arystokratyczne wzię­cie wielkiego świata. Pani de Beauseant two­rzyła zbyt wymowny kontrast do marjonetek, z któremi żył od dwóch miesięcy swego wygna­nia, aby nie stała się dlań ucieleśnieniem marzeń; toteż urok jej pobił w jednej chwili wszystkie ko­biety które podziwiał niegdyś. Wobec tej damy, w tym salonie, urządzonym . w guście salonów Saint-Germain, pełnym rozrzuconych po stołach bogatych drobiazgów, książek, kwiatów, Gaston odznalazł się w Paryżu. Stąpał po prawdziwym paryskim dywanie, oglądał wytworny typ i deli­katne kształty Paryżanki, jej subtelny wdzięk i jej obojętność na szukane efekty, które tak szkodzą kobietom z prowincji.

Wicehrabina de Beausśant była to blondynka, z białą cerą i czarnemi oczami. Nosiła szlachetnie czoło, czoło upadłego anioła, który pyszni się swym upadkiem i nie chce przebaczenia. Włosy jej, obfite i upięte wysoko nad dwoma pasmami które obejmowały to czoło szerokim kręgiem, przy­dawały jeszcze majestatu tej głowie. W falistych Jinjach tych złocistych włosów wyobraźnia widzia-

Balzac

ła książęcą koronę burgundzką, a w błyszczących oczach tej wielkiej damy cały majestat jej domu; dumę kobiety silnej tylko na to aby odepchnąć wzgardę lub zuchwalstwo, ale pełnej tkliwości dla lubych uczuć. Owal tej małej głowy, cudownie osadzonej na długiej białe] szyji, rysy delikatnej twarzy, cienkie wargi i ruchliwa fizjognomja za­chowały wyraz uroczej ostrożności, odcień przy­branej ironji, która miała coś z przebiegłości i im­pertynencji. Trudno było jej nie przebaczyć tych dwóch kobiecych grzechów, myśląc o jej nieszczę­ściach, o namiętności która omal nie kosztowała jej życia i o której świadczyły bądź zmarszczki, za najmniejszem poruszeniem fałdujące jej czoło, bądź bolesna wymowa oczu wzniesionych do nieba., Czyż to nie było imponujące i działające na wyo­braźnię zjawisko, widzieć w olbrzymim milczącym salonie tę kobietę odciętą od całego świata, która od trzech lat Ż3'ła w tym zakątku, zdała od miasta,, sama ze wspomnieniami młodości świetnej, szczę­śliwej, namiętnej, niegdyś ¿wypełnionej zabawami, hołdami, obecnie zaś wydanej na łup strasznej pust­ki? Uśmiech tej kobiety zdradzał wysokie poczucie swej wartości. Nie będąc ani matką, ani żoną, od­trącona przez świat, pozbawiona jedynego serca przy którem serce jej mogłoby bić bez wstydur nie czerpiąc w żadnem uczuciu pomocy potrzebnej jej zwatpiałej duszy, musiała znajdować siłę w so­bie samej, żyć własnem życiem i wyrzec się wszel­kiej nadzieji, prócz tej jaka została porzuconej ko­biecie: czekać śmierci, przyśpieszać jej krok, mimo

pięknych dni jakie jej jeszcze zostały. Czuć się stworzoną dla szczęścia i ginąć nie doznajac go, nie dając go?., kobieta! Co za męczarnie!

Pan de Nueil uczynił te spostrzeżenia z szyb­kością błyskawicy, i czuł się bardzo zawstydzony sobą w obliczu największej poezji, w jaką może się oblec kobieta. Urzeczony potrójnym blaskiem piękności, nieszczęścia i szlachetności, stał niemal osłupiały, zadumany, podziwiając wicehrabinę, ale nie znajdując nic do powiedzenia.

S

Pani de Beauseant, którei zdumienie to nie 4 było zapewne niemiłe, wyciągnęła doń rękę ruchem miękkim, ale rozkazującym; poczem, przyzywając uśmiech na pobladłe wargi, jakgdyby chcąc być jeszcze posłuszną swej płci, rzekła:

Pan de Champignelles uprzedził mnie o po« selstwie, którego pan tak uprzejmie się podjął. Byłożby to od...

Słysząc te straszliwe słowa, Gaston zrozumiał jeszcze lepiej śmieszność swej sytuacji, nietakt, nieuczciwość swego postąpienia wobec kobiety tak nieszczęśliwej. Zaczerwienił się. Wzrok jego, na­brzmiały tysiącem myśli, zmącił się, ale nagle, z ową siłą jaką młode serca umieją czerpać w po­czuciu swych błędów, uspokoił się. Przerywając pani de Beausóant gestem pełnym pokory, odpo­wiedział wzruszonym głosem:

Pani, nie zasługuję na szczęście widzenia pani: oszukałem panią niegodnie. Uczucie, jakiemu byłem posłuszny, mimo iż bardzo żywe, nie może usprawiedliwić nędznego podstępu, który mi dał

dotrzeć do pani. Ale, jeżeli pani pozwoli mi po­wiedzieć sobie...

Wicehrabina obrzuciła pana de Nueil spojrze­niem pełnem dumy i wzgardy; podniosła rękę, aby pociągnąć za dzwonek, zadzwoniła; zjawił się słu­żący; wówczas, patrząc z godnością na młodego człowieka, rzekła:

Jakóbie, poświeć panu.

Podniosła się dumnie, skinęła Gastonowi gło,- wą, i schyliła się, aby podnieść upuszczoną książ­kę. Ruchy jej były równie suche, równie zimne, jak te któremi go przyjęła były miękkie, wytwor­ne i wdzięczne. Pan de Nueil podniósł się, ale stał w miejscu. Pani de Beauseant spojrzała nań jeszcze raz, jakby dla powiedzenia: — Co! jeszcze pan tutaj?

Spojrzenie to smagało tak dotkliwem szyder­stwem, że Gaston zbladł, jak człowiek bliski om­dlenia. Łzy zakręciły mu się w oczach, ale po­wstrzymał je, osuszył je w ogniu swego wstydu i rozpaczy, popatrzał na panią de Beaseant z prze­błyskiem dumy, który wyrażał wraz i rezygnację i pewną świadomość swej wartości: wicehrabina miała prawo go ukarać, ale czy była powinna? Po­czerń wyszedł. Kiedy mijał przedpokój, przenikli­wość jego i wyostrzona namiętnością inteligencja pozwoliły mu ogarnąć całą grozę położenia.

Jeżeli opuszczę ten dom, nie będę mógł nigdy tu wrócić, na zawsze pozostanę dla niej durniem. Niepodobna jest kobiecie — a to jest ko­bieta!—nie odgadnąć miłości jaką budzi; czuje mo-

i' - w-» •*. * p.

}

>, «. 4

VVvv->:

i <»> •

.%j< ■ w

/»>,

'AliSTi:

#nH

^:^vg£^^%a*K^i*u»-;ittig"gBgsaasgEsarj^3r»re;»ŁiTinH^

ifj*'JmL- jii^^jTr» -1.—i-rn. I -J-- i'ixi°ir ii<iM wą>rT^?^*^iy3ilMiW»—

^c.,

Kobieta porzucona

25

że mglisty i mimowolny żal, że mnie tak szorstko odprawiła, ale nie wolno jej, nie może odwołać swego wyroku: do mnie należy ją zrozumieć.

Z tą myślą Gaston zatrzymał się na ganku, wydał cichy okrzyk, obrócił się żywo i rzekł:

Zapomniałem czegoś!

I wrócił do salonu, wiodąc za sobą służącego, który, pełen uszanowania dla barona i dla świętych praw własności, dał sie zupełnie zwieść naturalno­ści tonu, jakim zdanie to było wyrzeczone. Gaston wszedł pocichu nieoznajmiony. Kiedy wicehrabina, myśląc może że intruzem jest służący, podniosła

głowę, ujrzała przed sobą pana de Nueil.

\

Jakób mnie oświecił, rzekł z uśmiechem.

Uśmiech jego, nacechowany na wpół smut­nym wdziękiem, odejmował tym słowom wszystko co w nich było żartem; akcent, którym były wy­rzeczone, musiał wniknąć do duszy.

Pani de Beauseant była rozbrojona.

Zatem niech pan siada, rzekła.

Gaston chciwie pochwycił krzesło. Oczy jego, rozszerzone szczęściem, tr3rskały blaskiem tak ży­wym, źe wicehrabina nie mogła wytrzymać tego spojrzenia, spuściła oczy na książkę i syciła się tą wciąż nową rozkoszą, iż jest dla mężcz3Tzny źród­łem jego szczęścia: uczucie niezniszczalne u kobie­ty, Gaston odgadł panią de Beauseant. Kobieta jest tak wdzięczna, gdy spotka człowieka zestro­jonego z tak logicznemi kaprysami jej serca, czło­wieka który pojmuje sprzeczne napozór odruchy jej myśli, ulotne zawstydzenia jej wrażeń to trwo-

r

Lr?

ł;

26 Balzac

źnych to zuchwałych, zdumiewającą mieszaninę kokieterji i naiwności!

Pani, wykrzyknął z cicha Gaston, zna pa­ni mój błąd, ale nie zna pani moich zbrodni. Gdy­by pani wiedziała, z jakiem szczęściem...

Niech pan uważa, rzekła podnosząc tajem­niczym gestem paluszek do nosa, który musnęła lekko; poczem, drugą ręką, uczyniła gest jakby do dzwonka.

Ten ładny ruch, ta pełna wdzięku groźba, obudziły zapewne smutną myśl, wspomnienie szczę­śliwych chwil życia, czas gdy wszystko mogło być tylko urokiem i tylko rozkoszą, gdy szczęście usprawiedliwiało kaprysy jej myśli, tak jak dawa­ło powab najdrobniejszemu jej ruchowi. Zmarszczy­ła czoło, twarz jej, tak słodka w blasku świec* przybrała posępny wyraz; popatrzała na pana de Nueil z powagą wolną od chłodu i rzekła jak ko- bieta głęboko przejęta znaczeniem swoich słów:

Wszystko to jest bardzo niedorzeczne! Był czas, gdy miałam prawo być wesoła do sza­leństwa; gdy byłabym mogła śmiać się z panem

i przyjąć pana bez obawy; ale dziś, życie moje zmieniło się bardzo, nie jestem już panią swoich uczynków, muszę się nad niemi zastanawiać. Jakie­mu uczuciu zawdzięczam pańskie odwiedziny? Czy to ciekawość? W takim razie płacę bardzo drogo kruchą chwilę szczęścia. Czyżby pan już namiętnie kochał kobietę niechybnie spotwarzoną, której pan nigdy nie widział na oczy? Pańskie uczucia byłyby

wówczas oparte na braku szacunku, na błędzie któremu przypadek dał sławę.

Rzuciła książkę na stół ze wzgardą.

Jakto! rzekła objąwszy Gastona straszli- wem spojrzeniem, więc dlatego że byłam słaba, . świat chce abym nią była ciągle? To okropne, upokarzające. Czy pan przychodzi aby się nadem- ną litować? Jest pan zbyt młody, aby współczuć

z cierpieniami serca. Niech pan to wie, mój panie, wolę wzgardę od litości, nie chcę być przedmiotem niczyjego współczucia.

Nastała chwila milczenia.

A więc, widzi pan, podjęła zwracając gło­wę ku niemu z wyrazem łagodności i smutku, ja­kiekolwiek uczucie kazało panu wdzierać się nie­opatrznie w moje ustronie, obraża mnie pan. Jest pan zbyt młody aby być zupełnie wyzutym z do­broci, odczuje pan tedy niewłaściwość swego kroku przebaczam go panu, i mówię do pana teraz bez goryczy. Nie wróci pan już tutaj, nieprawdaż? Proszę pana o to, choć mogłabym rozkazać. Gdyby pan odwiedził mnie jeszcze raz, nie byłoby ani w pańskiej ani w moje) mocy przeszkodzić aby całe miasto uważało pana za mego kochanka, i do­rzuciłby pan do moich zgryzot 'nową ciężką zgry­zotę. Nie pragnie pan tego, sądzę.

Zamilkła, patrząc nań z prawdziwą godnością, która go zmięszała.

Zbłądziłem, pani, rzekł wzruszonym głosem; ale zapał, nieopatrzność, żywa potrzeba szczęścia,, są w moim wieku wadą i zaletą. Teraz, dodał, ro-

zumiem że nie powinienem był starać się pani widzieć, a mimo to pragnienie moje było bardzo naturalne...

Starał się opowiedzieć raczej gorąco niż dow­cipnie męki, na jakie skazało go jego musowe wygnanie. Odmalował stan młodego człowieka, którego ogień płonie bez pokarmu; dał do pojęcia, że godzien byłoby tkliwego uczucia, a mimo to nigdy nie zaznał rozkoszy miłości, której przedmio­tem byłaby kobieta młoda, piękna, pełna smaku, sub­telna. Wytłumaczył swoje zuchwalstwo, nie siląc się go usprawiedliwić. Pochlebił pani de Beauseant, dowodząc jej, że wciela dla niego typ kochanki ustawicznie ale napróżno marzony przez większość młodych ludzi. Następnie, mówiąc o swoich ran­nych przechadzkach dokoła Courcelles, o szalo­nych myślach jakie go ogarniały na widok pałacy­ku do ¡którego wreszcie się dostał, obudził owo nieokreślone pobłażanie, jakie kobieta znajduje

jest źródłem.

Napełnił namiętnym głosem tę zimną samot­nię, gdzie wnosił gorący poryw młodości i wdzięk myśli zdradzający staranne wychowanie. Pani de Beauseant od zbyt dawna była pozbawiona wzru­szeń jakie dają szczere a subtelnie wyrażone uczucia, aby nie odczuć żywej przyjemności. Mi­mo woli patrzała na wyrazistą twarz pana de Nueil

i podziwiała w nim ową piękną ufność duszy, któ­rej nie rozdarły jeszcze ani okrutne nauki świata, ani nie zżarły nieustanne rachuby ambicji lub próżności. Gaston była to młodość w swoim kwie-

w swem sercu dla szaleństw których

cie; objawił się jej jak człowiek niepospolity, któ­ry jeszcze nie zna swoich wysokich przeznaczeń.

Tak więc, oboje czynili wzajem o sobie re­fleksje bardzo niebezpieczne dla ich spokoju i sta­rali się je sobie ukryć. Pan de Nueil poznawał w wicehrabinie jedną z owych rzadkich kobiet*, wciąż padających ofiarą własnej doskonałości i swo­jej niewyczerpanej tkliwości; kobiet, których uro­cza piękność jest najmniejszym czarem, skoro raz dozwoliły przystępu do swej duszy, gdzie uczucia, są nieskończone, gdzie wszystko jest dobrocią,, gdzie instynkt piękna kojarzy się z wciąż nowemi- natchnieniami miłości aby oczyścić rozkosz i uczy­nić ją niemal świętą: cudowna tajemnica kobiety, wspaniały dar tak rzadko użyczany przez naturę!: Wicehrabina znowuż, słysząc szczery akcent z ja­kim Gaston mówił jej o goryczach swej młodo­ści, odgadywała cierpienia, jakie nieśmiałość narzu­ca wielkim dwudziestopięcioletnim dzieciom, kiedy praca uchroniła je od zepsucia i od zetknięcia ze światem, którego przemądrzałe doświadczenie ni­weczy młodzieńcze przymioty. Dostrzegała w nim marzenie wszystkich kobiet, człowieka w którym nie istnieje jeszcze ani egoizm rodzinny i majątko­wy, ani ów egotyzm zabijający w końcu w pierw­szym pączku poświęcenie, honor, oddanie, szacu­nek dla samego siebie. Tak rychło więdną te kwiaty duszy, które zrazu wzbogacają duszę sub- telnemi mimo że silnemi wzruszeniami i krzepią, w mężczyźnie uczciwość serca!

Raz zapuściwszy się w bezkresy uczucia,,

zaszli bardzo daleko w teorji, wysondowali oboje głębokość swoich dusz, zbadali szczerość swych wrażeń. Egzamin ten, mimowolny u Gastona, był ti pani de Beauseant rozmyślny. Posługując się wrodzonym lub nabytym sprytem, wygłaszała, nie szkodząc samej sobie, sądy przeciwne własnym, aby poznać myśli pana de Nueil. Była tak dowcip- na, tak urocza, była tak bardzo sobą z mło­dym człowiekiem, który nie mroził jej ufności, gdyż nie sądziła aby go jeszcze ujrzała w życiu, że, po jakiemśjej rozkosznem odezwaniu, Gaston wykrzyknął naiwnie:

Och, pani, w jaki sposób ktoś mógł panią porzucić?

Wicehrabina zamilkła. Gaston zaczerwienił się, myślał że ją obraził. Ale ona była poprostu za­skoczona pierwszą'głęboką i szczerą przyjemnością, jakiej doznała od dnia swego nieszczęścia. Naj­zręczniejszy uwodziciel nie uczyniłby swoją sztuką postępu, jaki pan de Nueil zawdzięczał temu krzy­kowi serca. Ten naiwny krzyk młodego chłopca uniewinniał ją we własnych oczach, potępiał świat, oskarżał tego który ją porzucił i usprawiedliwiał samotność, na jaką się skazała. Rozgrzeszenie świa­ta, wzruszająca sympatja, szacunek, tak upragnione, tak okrutnie odmawiane, słowem najtajniejsze jej pragnienia ziściły się w tym okrzyku, strojnym w najsłodsze pochlebstwa serca, oraz w po­dziw, zawsze chciwie smakowany przez kobiety. Był tedy ktoś, kto ją pojął i zrozumiał, pan de Nueil dawał jej niewinną sposobność uczynienia

sobie piedestału ze swego upadku. Spojrzała na zegar.

Och, pani, wykrzyknął Gaston, niech mnie pani nie karze za mą nieopatrzność. Jeżeli mam mieć tylko jeden wieczór, niech pani raczy nie skracać go jeszcze.

Uśmiechnęła się z komplementu.

Ale, rzekła, skoro już się nie mamy zoba­czyć, cóż znaczy jedna chwila więcej albo mniej? Gdyby się pan zakochał we mnie, to byłoby nie­szczęście.

Już się stało, rzekł smutno.

Niech mi pan tego nie mówi, rzekła po­ważnie. W każdem innem położeniu przyjmowała­bym pana z przyjemnością. Będę z panem mówiła szczerze, zrozumie pan czemu ja nie chcę, czemu nie mogę pana .widywać. Sądzę, że pan jest zbyt szlachetny, aby nie czuć, że, gdyby mnie bodaj podejrzewano o drugi błąd, stałabym się dla całe­go świata kobietą godną wzgardy, pospolitą, stała­bym się podobną do innych. Życie czyste i bez skazy objawi mój prawdziwy charakter. Jestem zbyt dumna aby nie próbować żyć wśród świata jak istota wyjątkowa, ofiara praw w mojem mał­żeństwie, ofiara mężczyzn w mojej miłości. Gdy­bym nie została wierną samej sobie, zasłużyłabym na potępienie, które mnie przygniata i straciłabym własny szacunek. Nie wzniosłam się do tej wyso­kiej cnoty, aby należeć do człowieka, którego nie kochałam. Skruszyłam, wbrew prawom, więzy mał­żeństwa: to był błąd, to była zbrodnia, wszystko

co pan chce, ale dla mnie te więzy równały się śmierci. Chciałam żyć. Gdybym była matką, by­łabym może znalazła siły aby znieść męki małżeń­stwa narzuconego przez konwenans. W ośmnastym roku, my, biedne dziewczęta, nie wiemy prawie co z nami robią. Zgwałciłam prawa świata, świat mnie ukarał; postąpiliśmy oboje sprawiedliwie. By­łam młoda, byłam piękna... Zdawało mi się, że spotkałam człowieka równie kochającego jak zda­wał się namiętny. Byłam bardzo kochana przez chwilę!..

Urwała.

MyśJałam, podjęła, że mężczyzna nie powi­nien nigdy porzucić kobiety w mojem położeniu. Porzucono mnie, sprzykrzyłam się widocznie. Tak naruszyłam z pewnością jakieś prawo przyrody byłam zbyt kochająca, zbyt oddana albo zbyt wy magająca, nie wiem. Nieszczęście mnie oświeciło. Długi czas oskarżałam, potem zgodziłam się być jedyną winowajczynią. Rozgrzeszyłam tedy swoim kosztem tego, do którego czułam żal. Nie byłam dość zręczna, aby go utrzymać: los ukarał mnie ciężko za mą niezręczność. Umiem tylko kochać: jak myśleć o sobie, kiedy się kocha? Byłam nie­wolnicą, kiedy powinnam była stać się tyranem. Ci, którzy mnie znają, mogą mnie potępić, ale będą mnie szanować. Moje cierpienia nauczyły mnie, aby się już nie narażać na porzucenie. Nie rozumiem, jakim cudem istnieję jeszcze, zniósłszy męki pierwszego tygodnia, jaki nastąpił po tym ciosie, najokropniejszym w życiu kobiety. Trzeba

było żyć trzy lata samej, aby mieć siłę mówienia tak, jak ja mówię w tej chwili o mym bólu. Ago- nja kończy się zazwyczaj śmiercią: to była agonja, bez zakończenia w grobie. Och! wiele wycier­piałam!

Wicehrabina podniosła oczy w sufit, któremu zwierzyła wszystko to, czego nie powinien był usłyszeć nieznajomy. Sufit jestto najłagodniejszy, najpowolniejszy, najbardziej oddany powiernik, ja­kiego kobieta może znaleźć wówczas, gdy nie śmie patrzeć na swego partnera. Sufit buduaru to insty­tucja. Czyż to nie jest konfesjonał, choć bez księ­dza? W tej chwili pani de Beauseant była wy­mowna i piękna; trzebaby powiedzieć zalotna, gdy­by to nie było zbyt silne słowo. Oddając sobie sprawiedliwość, kładąc między sobą a miłością najwyższe zapory, bodła ostrogą wszystkie uczu­cia mężczyzny: im wyżej stawiała cel, tem lepiej ukazywała go spojrzeniu. Wreszcie opuściła oczy na Gastona, zgasiwszy w nich zbyt wymowny wy­raz, jaki ini dały wspomnienia cierpień.

Niech pan przyzna, że powinnam zostać zimna i samotna? rzekła spokojnie.

Pan de Nueil czuł gwałtowną chęć, aby upaść nóg tej kobiety, wzniosłej wraz rozsądkiem

1 szaleństwem; lękał się wydać jej śmiesznym: po­wściągaj tedy swoje podniecenie i swoje myśli: bał się zarazem i tego, że nie potrafi ich dobrze wyrazić i bał się jakiejś miażdżącej odmowy albo drwin, których lęk mrozi najpłomienniejsze dusze. Gwałt zadany uczuciom w chwili gdy wydzierały

3

się z jego serca, sprawił mu ów głęboki ból, któ­ry znają ludzie nieśmiali i ambitni, często zmuszeni dławić swoje pragnienia. Mimo to, przerwał milcze­nie i rzekł drżącym głosem:

Niech mi pani pozwoli poddać się jednemu z największych wzruszeń mego życia i wyznać uczucia, jakie pani we mnie budzi. Pod pani wpły­wem serce moje rośnie! chciałbym poświęcić pani życie, dać pani zapomnieć o wszystkich zgryzotach, lub kochać panią za wszystkich tych, którzy cię nienawidzili lub zranili. Ale to jest poryw serca, którego nic dzisiaj nie usprawiedliwia i który po- winienbym...

Dość, rzekła pani de Beauseant. Zaszliśmy oboje za daleko. Chciałam, tłumacząc panu jej smutne przyczyny, złagodzić, o ile w mej mocy, odprawę, do której jestem zmuszona, a nie ściągać komplementy. Zalotność do twarzy jest jedynie kobiecie szczęśliwej. Wierzaj mi pan, pozostańmy sobie obcy. Później, kiedyś, dowie się pan, że nie trzeba zadzierżgać więzów, które z konieczności muszą się kiedyś zerwać.

Westchnęła lekko, czoło jej zmarszczyło się, ale natychmiast odzyskało czystość swego zarysu.

Cóż to za męczarnia dla kobiety, podjęła, nie móc towarzyszyć ukochanemu mężczyźnie we wszystkich fazach jego życia! A ta. jej głęboka zgryzota czyż nie musi odbijać się straszliwie w sercu tego mężczyzny, jeżeli ją bardzo kocha? Czyż to nie jest podwójne nieszczęście?

Nastała chwila milczenia, po której rzekła

2 uśmiechem, wstając, aby zmusić do wstania swe* go gościa:

Nie spodziewał się pan, idąc do Courcel- 3es, usłyszeć kazania?

Gaston uczuł się w tej chwili dalej od tej niezwykłej kobiety niż w chwili przybycia. Przy­pisując urok tej rozkosznej godziny zalotności pa­ni domu radej popisać się dowcipem, skłonił się zimno wicehrabinie i wyszedł zrozpaczony. Po drodze, baron starał się odgadnąć prawdziwy cha­rakter tej istoty giętkiej i twardej jak sprężyna; ale widział w niej kolejno tyle odcieni, że nie­podobna mu było wytworzyć sobie o niej prawdzi­wego sądu. Akcentjr głosu brzmiały mu jeszcze w uszach, a wspomnienie użyczało tyle czaru jej gestom, minkom, spojrzeniom, iż zawrócił sobie jeszcze bardziej głowę od tych rozważań. Piękność wicehrabiny błyszczała dlań jeszcze w ciemnoś­ciach, doznane wrażenia budziły się jedne od drugich aby go na nowo oczarować, odsłaniając mu uroki ciała i duszy niedostrzeżone zrazu. Po­grąży! się w owej zadumie, w której najjaśniejsze myśli zderzają się z sobą i wtrącają duszę w krót­ki napad szaleństwa. Trzeba być młodym, aby •odkryć i zrozumieć tajemnice takich wzlotów, "w których serce, nękane przez myśli najrozumniej- sze i najbardziej szalone, poddaje się ostatniej która je uderzy, rozpaczy lub nadzieji, wedle woli nieznanej potęgi. W dwudziestu trzech latach •człowiekiem włada prawie zawsze uczucie skrom­ności, nieśmiałość, wzruszenia iście dziewczęcej

boi się źle wyrazić swą miłość, widzi jedynie trudności i lęka się ich, drży że nie zdołał być mi­łym; byłby śmiały gdyby tak nie kochał; im bar­dziej czuje cenę szczęścia, tem mniej wierzy aby ukochana zechciała mu go łatwo użyczyć; może zanadto zresztą poi się własną rozkoszą, lęka się, że nie zdoła jej udzielić... Kiedy, nieszczęściem,, bóstwo jego jest imponujące, ubóstwia je w taje­mnicy i zdała; jeżeli ona nie umie odgadnąć jego- miłości, miłość umiera. Często ta gorączkowa mi­łość, zmarła w młodem sercu, pozostaje w niem lśniąca złudzeniami. Któryż mężczyzna nie ma. owych dziewiczych wspomnień, które później bu­dzą się, wciąż bardziej urocze, i przynoszą obraz doskonałego szczęścia?—wspomnienia podobne do dzieci, które zmarły w kwiecie wieku, dając po­znać rodzicom jedynie uśmiechy. Pan de Nueil. wrócił tedy z Courcelles, miotany uczuciem brzemien- nem w gwałtowne decyzje. Pani de Beauseant już się dlań stała warunkiem istnienia: raczej umrzeć niż żyć bez niej! Jeszcze dośćl młody aby odczu­wać ów bolesny urok, jaki idealna kobieta rzuca na świeże i namiętne dusze, przeżył burzliwą noc,, jedną z- tych w których młodzi ludzie przebiegają drogę od szczęścia do samobójstwa, od samobój­stwa do szczęścia, chłoną całe życie upojeń i zasy­piają wyczerpani. Nieszczęsne noce, w których naj- większem nieszczęściem, jakie się może trafić, jest to, że się człowiek budzi filozofem. Zbyt szczerze zakochany aby zasnąć, pan de Nueil wstał i za~

czął pisać listy, z których żaden go nie zadowolił; spalił wszystkie.

Nazajutrz krążył dokoła parku w Courcelles, ale o zmroku: bał się, aby go wicehrabina nie spostrzegła. Uczucie, jakiego doznawał w tej chwili, wiąże się z tak tajemniczemi strunami duszy, że trzeba być jeszcze młodym albo też znajdować się w podobnem położeniu, aby pojąć wszystkie jego nieme rozkosze i kaprysy: rzeczy, które przy­prawiłyby o wzruszenie ramion ludzi na tyle szczęśliwych, iż zawsze widzą pozytywną stronę życia. Po okrutnych wahaniach, Gaston napisał do pani de Beauseant następujący list, który może uchodzić za wzór frazeologji miłosnej, i da się po­równać do rysunków, jakie potajemnie dzieci ro­bią na imieniny rodziców; podarek okropny dla innych, z wyjątkiem tych, którzy go otrzymują.

Pani!

Ma pani tak wielką władzę nad mem ser­cem, nad mą duszą i moją osobą, że los mój za­leży dziś całkowicie, od pani. Niech pani nie rzuca mego listu w ogień. Niech się pani zdobędzie na tyle życzliwości, aby go przeczytać. Może przeba­czysz mi pierwsze zdanie, czując, że to nie są po­spolite ani interesowne oświadczyny, ale wyraz naturalnego faktu. Może wzruszy cię skromność moich próśb, rezygnacja płynąca z poczucia wła­snej niższości, waga decyzji twojej dla mego życia. W moim wieku, pani, umiem tylko kochać, nie wiem zgoła ani co może się podobać kobiecie, ani

r J ■•TÍTÑ)'.-*'/, I 0 , (f ♦ *.* ,j. «

-AV.

Jfcg£fc

J<5 Balzac

co na nią działa; ale 'mam dla niej w sercu bez­graniczne ubóstwienie. Ciągnie mnie nieodparcie do pani bezmierna rozkosz, jaką pani we mnie budzi; myślę o pani z całym egoizmem, jaki nas> ciągnie tam, gdzie czujemy płomień życia. Nie czu­ję się godnym pani. Nie, wydaje mi się niemożliwe, abym ja, młody, nieświadomy, nieśmiały, mógł pani dać bodaj tysiączną cząstkę szczęścia, jakie chłonąłem słuchając pani, patrząc na panią. Jesteś: dla mnie jedyną kobietą w świecie. Nie pojmując życia bez pani, postanowiłem opuścić Francję i iść rzucać na kartę moją egzystencję póty, póki jej nie przegram w jakiemś szalonem przedsięwzięciu, w lndjach, w Afryce, sam nie wiem gdzie. Czyż miłości bez granic nie trzeba mi zwalczać czemá nieskończonem? Ale, jeżeli raczysz mi zostawić na­dzieję, nie abym do ciebie mógł należeć, ale że pozyskam twą przyjaźń — zostaję. Pozwól spędzić przy sobie, bodaj rzadko jeżeli tak każesz, parę godzin podobnych tej, którą pani skradłem. To wą­tłe szczęście, którego żywych rozkoszy może mi wzbronić najlżejsze zbyt gorące słowo, wystarczy może, aby stłumić wrzenie mojej krwi. Czy prze­ceniłem twą wspaniałomyślność, błagając, byś ze­zwoliła na stosunek, w którym zyskuję wszystko tylko ja? Potrafisz wszak pokazać temu światu,, któremu poświęcasz tyle, że ja jestem dla pani ni- czem. Pani jest tak inteligentna i taka dumna! Cze­go się pani może obawiać? Chciałbym teraz otwo­rzyć ci moje serce, aby cię przekonać, że moja pokorna prośba nie kryje żadnej ukrytej myśli.

Nie mówiłbym ci, że miłość moja jest bez granic w chwili gdy proszę cię, pani, o użyczenie mi twej przyjaźni, gdybym miał nadzieję, że zdołam ci udzielić głębokiego uczucia zagrzebanego w mem sercu. Nie, będę przy tobie wszystkiem czem ze­chcesz, bylebym był przy tobie. Jeżeli mnie odtrą­cisz, a możesz to uczynię, nie będę szemrał, wyja­dę. Jeżeli później inna kobieta odegra jakąś rolę w mem życiu, wówczas miałaś słuszność; ale jeżeli umrę wierny mej miłości, pożałujesz może trochę! Nadzieja twego żalu złagodzi moje męczarnie i bę­dzie jedyną zemstą niezrozumianego serca...“

<

Trzeba nie być obcym żadnemu z lubych nieszczęść młodości, trzeba było uganiać na wszyst­kich białoskrzydłych Chimerach jakie drażnią swym niewieścim zadem płomienne wyobraźnie, aby zrozumieć mękę, jakiej pastwą stał się Gaston de Nueil, odkąd złożył swoje pierwsze ultimatum w ręce pani de Beausćant. Widział wicehrabinę zimną, ironiczną, żartującą z miłości jak. ludzie którzy w nią już nie wierzą. Bj^łby chciał cof­nąć swój list, wydawał mu się niedorzeczny, przy­chodziło mu do głowy tysiąc myśli nieskończenie lepszych, bardziej wzruszających niż jego chłodne frazesy, te przeklęte frazesy wymędrkowane, so- fistyczne, pretensjonalne, ale na szczęście dość licho przecinkowane i pięknie wypisane kosżla- wem pismem. Próbował nie myśleć, nie czuć, ale myślał, czuł i cierpiał. Gdyby miał trzydzieści lat, upiłby się, ale ten naiwny jeszcze młodzian nie

znał^ani miłosiernego opium, ani innych środków schyłkowej cywilizacji. Nie miał tam przy sobie nikogo z owych zacnych przyjaciół paryskich, któ­rzy umieją tak pięknie mówić: „Petusie, to nie boli!", podając ci butelkę szampana lub też ciągnąc cię na orgję, aby złagodzić męczarnie niepewności. Wyborni przyjaciale, zawsze w nędzy kiedy ty jesteś bogaty, zawsze u wód kiedy ich szukasz, zawsze stracili ostatniego ludwika w grze kiedy ich o niego prosisz, ale zawsze mający najlepsze­go konia aby ci go sprzedać; pozatem najmilsi chłopcy w świecie i zawsze gotowi puścić się z to­bą na jedną z owych śliskich ścieżek, na których trwoni się czas, dusz’ę i życie!

W końcu, pan de Nueil otrzymał z rąk Jakó- ba list zapieczętowany pachnącym lakiem z herbem Burgundji, pisany na welinie i wionący ładną ko­bietą.

Natychmiast pobiegł do siebie, aby się zam­knąć i odczytać swój list:

Karze mnie pan bardzo surowo, i za względ­ność, z jaką starałam się panu złagodzić przykrość odmowy, i za urok, jaki zawsze wywiera na mnie inteligencja. Zaufałam młodzieńczej szlachetności, a pan mnie zawiódł! A wszak ja mówiłam z pa­nem, jeżeli nie z wylaniem, co nie miałoby sensu, to w każdym razie szczerze; przedstawiłam panu moje położenie, aby wytłómaczyć pańskiej młodej duszy mój chłód. Im bardziej mnie pan zaintereso­wał, tem żywszą była przykrość którą mi pan

sprawił. Jestem z natury tkliwa i dobra; ale życie czyni mnie złą. Inna kobieta spaliłaby pański list bez czytania; ja przeczytałam i odpowiadam. Odpo­wiedź moja przekona pana, że, jeśli nie jestem nieczuła na uczucie jakie zrodziłam, bodaj mimo- woli, daleka jestem od dzielenia go, a dalsze po­stępowanie dowiedzie panu jeszcze o wiele lepiej szczerości mej duszy. Chciałam przytem, dla pań­skiego dobra, posłużyć się niejako tą władzą którą mi pan daje nad swem życiem, a pragnę posłużyć się nią tylko raz, aby zedrzeć zasłonę' która panu zakrywa oczy.

Mam blisko trzydzieści lat, drogi panie, a pan ma ich zaledwie dwadzieścia dwa. Sam pan'nie wie, czem będą pańskie myśli, kiedy pan dojdzie do mojego wieku. Przysięgi, które rzucasz tak łatwo dzisiaj, mogą się panu wydać wówczas bardzo ciężkie. Dzisiaj, chętnie wierzę, oddałby mi pan bez żalu całe swoje życie, umiałby pan umrzeć nawet dla przelotnej przyjemności; ale w trzydziestu latach, doświadczenie odjęłaby panu siłę do codziennych poświęceń, a dla mnie byłoby głębokiem upokorzeniem przyjmować je. Pewnego dnia, wszystko, sama natura nawet, nakaże panu porzucić mnie, a powiedziałam to panu: wolę śmierć niż opuszczenie. Widzi pan, nieszczęście nauczyło mnie rachować. Rozumuję, nie umiem czuć. Zmusza mnie pan do powiedzenia, że pana nie kocham; że nie powinnam, nie mogę, nie chcę pa­na kochać. Minęłam okres gdy kobieta ustępuje ślepym odruchom serca; nie umiałabym już być

ową kochanką jakiej pan szuka. Pociech spodzie­wam się od Boga nie od ludzi. Zresztą zbyt jasno czytam w sercach przy smutnem świetle zawie­dzionej miłości, aby przyjąć przyjaźń, której pan żąda, którą pan ofiarowuje. Łudzi pana własne serce, ufa pan o wiele więcej mojej słabości niż własnej sile. Wszystko to, to jest głos instynktu. Przebaczam panu ten dziecinny podstęp, pan jeszcze nie jest zań odpowiedzialny. Nakazuję panu w imię tej jednodniowej miłości, w imię pańskiego życia, w imię mego spokoju, zostać w kraju, nie łamać chlubnego i pięknego życia dla złudzenia które musi zgasnąć. Później, kiedy, spełniając swój praw­dziwy los, rozwinie pan wszystkie uczucia jakie czekają mężczyznę, oceni pan moją odpowiedź, która w tej chwili razi cię może oschłością. Od­szukasz wówczas z przyjemnością starą kobietę, której przyjaźń będzie ci z pewnością miła i cenna: nie zużyją jej ani namiętności ani rozczarowania; szlachetne i godziwe myśli uchowają ją czystą i świę­tą. Żegriam pana, niech pan mi będzie posłuszny, z tem przeświadczeniem iż pańskie tryumfy wniosą niejaką słodycz w mą samotnię, i niech pan myśli o mnie jedynie tak, jak się myśli o nie­obecnych“.

Przeczytawszy ten list, Gaston de Nueil skreś­lił następujące słowa:

Pani, gdybym przestał panią kochać, godząc się z pani rozkazu stać się pospolitym człowiekiem,

niech pani przyzna, że byłbym godnym mego losu? Nie, nie usłucham pani, i przysięgam pani wierność, którą rozwiąże jedynie śmierć. Och! weź moje życie, chyba że się nie lękasz zagoryczyć swego życia wyrzutem“...

Kiedy służący pana de Nueil wrócił z Cour- celles, młodzieniec spytał:

Komu oddałeś list?

Samej pani wicehrabinie, siedziała w po­wozie, wyjeżdżała...

%

Do miasta?

Nie zdaje mi się, proszę pana. Berlinka pani wicehrabiny zaprzężona była w pocztowe konie.

A! wyjeżdża, powiedział baron.

Tak, panie baronie, odparł służący. Natychmiast Gaston poczynił przygotowania?

aby jechać za panią de Beausćant. Zawiodła go- aż do Genewy, nie wiedząc że on za nią jedzie. Wśród tysiąca myśli oblegających go w czasie tej- podróży, jedna pochłaniała go szczególnie, miano­wicie: „Dlaczego ona odjechała?“ Dokoła tego- zdania osnuło się tysiąc komentarzy, z których, wybrał oczywiście najpochlebniejszy:

Jeżeli wicehrabina chce mnie kochać (my­ślał), nie ulega kwestji, że, jako inteligentna kobieta*

woli Szwajcarję gdzie nikt nas nie zna, od Francji

gdzieby się nią zajmowano.

Niektórym uczuciowym ludziom nie podobała­by się kobieta dość sprytna aby wybrać sobie te­

ren, ale to są grymaśnicy. Zresztą nic nie dowo­dzi, aby przypuszczenie Gastona było prawdziwe.

Wicehrabina wynajęła mały domek nad je­ziorem. Kiedy się tam rozgościła, pewnego pięk­nego wieczora, o zmierzchu, Gaston się zjawił. Jakób, lokaj nawskroś arystokratyczny, nie zdzi­wił się widząc pana de Nueil, i oznajmił go jak służący przywykły wszystko rozumieć. Słysząc to imię, widząc młodego człowieka, pani de Beauseant upuściła książkę którą miała’ w ręce, zdumienie jej dało Gastonowi czas aby podejść i rzec głosem który wydał się jej upajający:

Z jakąż rozkoszą najmowałem konie, które panią wiozły!

Być tak cudownie wysłuchaną w swoich ta­jemnych pragnieniach! Gdzież jest kobieta, któraby nie uległa takiemu szczęściu? Włoszka, jedna z owych boskich istot których dusza jest na anty­podach Paryżanki i którą z tej strony Alp osą- dzonoby jako głęboko niemoralną, powiadała czytając francuskie romanse: vNie rozumiem, poco ci biedni kochankowie tracą tyle czasu na mozolenie się z tem, co powinno być sprawą jed- nego popołudnia.“ Czemu powieściopisarz nie mógłby, za przykładem tej zacnej Włoszki, nie męczyć nadto swoich słuchaczy ani swego tematu? Byłoby tu wprawdzie parę uroczych rysów zalot­ności, lube odwłoki na jakie pani de Beauseant zechciała skazać szczęście Gastona aby upaść z wdziękiem jak starożytne dziewice; może też aby się sycić słodyczami pierwszej miłości i do-

' --iWłł ■*/ * ' . . .. .*ł «• . w«.'. . • »«!• v — *- r—..

. , -- ’ • ? ^*r~* <*:,-.,.,.V,-v,..vł;ŁJ.ji 1 i-nanj-ni a , / i’.*r •■' i,. "■', 'n. .1 i , r 1 iL - . • • • *•

prowadzić ją do najwyższego napięcia potęgi i siły* Pan de Nueil był jeszcze w wieku gdy męż­czyzna daje się wziąć na te kaprysy, na tę grę, która tak podnieca kobiety i którą przedłużają, bądź to aby wytargować swoje warunki, bądź aby się dłużej sycić swą władzą, której rychłe uszczu­plenie przeczuwają instynktem. Ale te drobne ce­regiele alkowiane, mniej liczne niż formalności-; konferencji londyńskiej, zajmują w historji praw­dziwej miłości zbyt mało miejsca, aby o nich wspominać.

Pani de Beauseant i pan de Nueil spędzili trzy lata w willi nad jeziorem genewskiem, którą, wynajęła wicehrabina. Żyli tam sami, nie widując nikogo, nie zajmując sobą nikogo, pływając łódką,, wstając późno, słowem szczęśliwi tem szczęściem

o którem marzymy wszyscy. Domek ich był skromny, z zielonemi żaluzjami, otoczony szerokim balkonem z płóciennym daszkiem: prawdziwy do- mek kochanków, mieszkanko z białemi kanapami,,, cichemi dywanami, świeżemi obiciami, gdzie wszyst­ko lśniło radością. Z każdego okna jezioro uka­zywało się w innej postaci; w oddali, góry i ich mgliste, barwne, ulotne kontury; nad niemi piękne niebo, przed niemi długi obrus wody kapryśnej,, zmiennej! Wszystko dokoła zdawało się marzyć, wszystko im się uśmiechało.

Poważne sprawy powołały pana de Nueil do- Francji: brat i ojciec jego umarli; trzeba było opuś­cić Genewę. Kochankowie kupili ten dom, byliby chcieli skruszyć góry i spuścić wodę z jeziora aby

zabrać wszystko z sobą. Pani de Beauséant udała się za panem de Nueil. Spieniężyła swój majątek, kupiła w sąsiedztwie Manerville znaczną posiadłość, przylegającą do majątku Gastona, i tam mie­szkali razem. Pan de Nueil oddał bardzo rycersko matce swojej dochód z Manerville w zamian za swobodę jaką mu zostawiła w trybie życia. Mają­tek pani de Beauséant znajdował się tuż koło miasteczka, w jednej z najładniejszych okolic do­liny Auge. Tam kochankowie wznieśli między sobą •a światem zapory, których ani przesądy społeczne ani ludzie nie mogli przebyć, i odnaleźli swoje piękne dni z Szwajcarji. Przez całych dziewięć lat kosztowali szczęścia, którego niema potrzeby opi­sywać; zakończenie tej przygody pozwoli z pew­nością odgadnąć wszystkie jego słodycze tym, których dusza zdolna jest zrozumieć poezję i mo­dlitwę w tysiącu ich odcieni.

Tymczasem margrabia de Beauséant (ojciec jego i starszy brat umarli), mąż pani de Beauséant, cieszył się doskonałem zdrowiem. Nic lepiej nie działa na nasze zdrowie, niż pewność, iż uszczę­śliwilibyśmy kogoś naszą śmiercią. Pan de Beau- séant był to jeden z owych ironicznych i upartych łudzi, którzy, podobni właścicielom dożywocia, znaj­dują jedną przyjemność więcej, budząc się co rano w doskonałem zdrowiu. Pozatem wielki galant, nieco metodyczny, ceremonjalny, wyrachowany, zdolny oświadczyć swą miłość kobiecie równie spokojnie jak lokaj powiada: „Dano do stołu”.

Ta notatka biograficzna co do osoby margra

biego ma na celu podkreślić brak wszelkich wido­kówka połączenie margrabiny z panem de Nueil.

Otóż, po tych dziewięciu latach szczęścia najsłodszych jakie kobieta zdołała kiedy przeżyć, pan de Nueil i pani de Beauséant znajdowali się w położeniu równie naturalnem i równie fałszy- wem jak to w którem tkwili od początku tej przy­gody: moment fatalnego przesilenia, moment który trudno j;st uchwycić, ale którego terminy można °znaczyć z matematyczną ścisłością.

Hrabina de Nueil, matka Gastona, nie zgodzi­ła się nigdy uznać pani de Beauséant. Była to oschła i cnotliwa kobieta, która wielce legalnie dopełniała 'szczęścia nieboszczyka pana de Nueil. Pani de Beauséant zrozumiała, że ta czcigodna matrona musi być jej wrogiem, i że będzie się sta­rała wyrwać Gastona z tego niemoralnego i bez­bożnego życia. Byłaby wolała sprzedać majątek

i wrócić do Genewy. Ale toby znaczyło okazać nieufność Gastonowi, nie była zdolna do tego. Zresztą on właśnie bardzo się zapalił do posiad­łości Valleroy, gdzie rozpoczął różne meljoracje. Czyżby to nie znaczyło wyrwać go z owego me­chanicznego szczęścia, którego kobiety pragną zawsze dla swych mężów, a nawet dla kochanków? Pojawiła się w okolicy niejaka panna de la Ro­sière: dwadzieścia dwa lata i czterdzieści tysięcy franków renty. Gaston spotykał tę herytjerę w Ma- nerville, za każdym razem kiedy obowiązki go tam

sprowadzały. Osoby te były tedy niby cyfry w zrównaniu arytmetycznem, a następujący list,

doręczony pewnego ranka Gastonowi, wytłumaczy okropny problem, który od miesiąca pani de Beau- séant siliła się rozwiązać.

Aniele mój drogi, tpisać do ciebie, kiedy ży­jemy serce przy sercu, kiedy nas nic nie dzieli, kiedy pieszczoty tak często służą nam za słowa, a słowa są również pieszczotami, czyż to nie jest niedorzeczność? Otóż nie, jedyny mój. Są pewne rzeczy, których kobieta nie może wymówić w obli­czu swego kochanka: sama myśl o nich odbiera jej głos, ściąga jej wszystką krew do serca: staje się bez siły i bez myśli. Czuć się tak koło ciebie, to mi sprawia ból, a często tak się czuję. Czuję, że moje serce powinno być dla ciebie tylko praw­dą, że nie powinnam ci ukrywać żadnej myśli, na­wet najprzelotniejszej; zanadto kocham tę miłą swobodę z którą mi jest tak dobrze, aby pozo­stać dłużej skrępowana i nieswoja. Toteż zwierzę ci moje obawy: tak, obawy. Wysłuchaj mnie, nie rób tego żartobliwego ta ta ta... którem mi zamy­kasz usta z ową bezceremonjalnością którą lubię, bo w tobie wszystko mi się podoba“.

Drogi małżonku wobec nieba, pozwól mi sobie powiedzieć, że wymazałeś wszelką pamięć cierpień, pod których brzemieniem życie moje ugi­nało się niegdyś. Poznałam miłość jedynie przez ciebie. Trzeba było twojej niewinnej młodości, twojej czystej a wielkiej duszy, aby zadowolić ser­ce kobiety wymagającej. Drogi mój, często drża­łam z radości na myśl, że przez tych dziewięć lat,

Ji1'1. .1—tvix,. .j ,_ji ’v.w*—-.

, w -r«.v ir»

i»*»i

-• XVSKtSta£ti1

Kobieta porzucona 49

tak szybkich i tak długich, zazdrość moja nie zbu­dziła się ani razu; Miałam wszystkie kwiaty twej duszy, wszystkie twoje myśli. Nie było najlżejszej chmurki na naszem niebie, nie wiedzieliśmy co to ofiara, zawsze byliśmy posłuszni natchnieniom ser­ca. Kosztowałam szczęścia bez granic. Łzy, które wilżą tę kartę, czy ci wyrażą całą mą wdzięczność? Pragnęłabym to pisać na kolanach. Otóż to szczę­ście dało mi poznać męczarnię okropniejszą, niż była niegdyś męka opuszczenia. Drogi mój, serce kobiety ma bardzo głębokie zakamarki: do dziś sa­ma nie znałam granic mego serca, jak nie znałam granic miłości. Największe nieszczęścia, jakie mogą spaść na nas, jeszcze są lekkie w porównaniu z samą myślą o nieszczęściu tego kogo kochamy, A gdybym to ja była przyczyną tego nieszczęścia, czyżby nie można umrzeć od tej myśli?... Oto co mnie dręczy. Ale ta myśl wlecze za sobą drugą, jeszcze o wiele cięższą: a ta myśl kala piękno miłości, zabija ją, czyni z niej upokorzenie, plami na zawsze życie. Ty masz trzydzieści lat, a ja czterdzieści. Ileż lęków ta różnica wieku budzi w kochającej kobiecie? Ty mogłeś, zrazu mimo- woli, później poważnie, uczuć ofiarę jaką uczyni­łeś wyrzekając się dla mnie wszystkiego. Pomy­ślałeś może o swojej karjerze, o małżeństwie któ­re siłą rzeczy musi pomnożyć twój majątek, po­zwoli ci zażywać jawnego szczęścia, mieć dzieci

spadkobierców, żyć w świecie i zająć w nim za­szczytne miejsce. Może zdławiłeś te myśli, szczęśli­wy że dla mnie, bez mojej wiedzy poświęcasz

świetne małżeństwo, majątek, przyszłość. W swej młodzieńczej szlachetności chciałeś zostać wierny przysięgom, które nas wiążą jedynie w obliczu Boga. Wspomniałeś moje dawne cierpienie; owo nieszczęście, z którego mnie wyrwałeś, posłużyło mi za tarczę. Zawdzięczać twoją miłość litości! ta myśl jest dla mnie jeszcze okropniejsza niż obawa że ci łamię życie. Ci, którzy umieją zasztyletować kochankę, są bardzo miłosierni kiedy ją zabijają w chwili gdy jest szczęśliwa, niewinna, w pełni złudzeń... Tak, śmierć lepsza jest od tych dwóch myśli, które, od kilku dni, trawią potajemnie moje godziny. Wczoraj, kiedy mnie spytałeś tak łagod­nie: „Co tobie?“... twój głos przyprawił mnie

o dreszcz. Zdało mi się, że, wedle zwyczaju, czy­tasz w mojej duszy; czekałam twoich wynurzeń, wyobrażając sobie że dobrze odgadłam rachuby twego rozsądku. W dobroci twojej, mimo że do niej przywykłam, zdało mi się, że widzę przymus, ciężar który dźwigasz. W tej chwili drogo opłaci­łam moje szczęście; uczułam, że natura zawsze nam sprzedaje skarby miłości. W istocie, czyż los nas nie rozłączył? Powiedziałeś sobie: „Prędzej czy później, muszę opuścić tę biędną Klarę, czemu się z nią nie rozstać w porę?“ To zdanie było wy­pisane na dnie twego spojrzenia. Odeszłam, aby się wypłakać zdała od ciebie. Kryć ci moje łzy! to pierwsze łzy, jakie zgryzota wycisnęła mi od dziesięciu lat, a jestem za dumna aby ci je pokazać, ale nie oskarżałam cię. Tak, masz słuszność, nie powinnam być tak samolubna aby wiązać twoje

życie, świetne i długie, z mojem, niebawem zuży- tem... Ale gdybym się myliła?... Gdybym wzięła -zadumę miłosną za trzeźwość rozsądku?... Och, aniele mój, nie zostawiaj mnie w niepewności, -ukarz twą zazdrosną żonę; ale wróć jej świado­mość jej i twojej miłości: cała kobieta jest w tem uczuciu, ono uświęca wszystko. Od przybycia two­jej matki, odkąd ujrzałeś u niej pannę de La Ro- ■diśre, stałam się pastwą wątpień, które są dla nas ■hańbą. Zadaj mi ból, ale nie oszukuj mnie: chcę wszystko wiedzieć, i to co mówi twoja matka,

i co ty o tem myślisz! Jeśli się zawahałeś między ■czemkolwiek w świecie a mną, wracam ci wol­ność... Skryję ci mój los, będę umiała nie płakać przy tobie, tylko nie chcę cię już widzieć... Och, nie mogę, serce mi pęka

»Siedziałam martwa i otępiała przez kilka chwil. Drogi mój, nie mam dumy wobec ciebie, tyś taki dobry, taki szczery! Nie byłbyś zdolny .zranić mnie ani oszukać; ale powiesz mi prawdę, choćby najokrutniejszą. Czy chcesz, abym ci uła­twiła twoje wyznanie? A więc, moje serce, pocie* szy mnie bardzo kobieca myśl. Czyż nie posiadałam w tobie istoty młodej i wstydliwej, sam wdzięk, samą piękność, samą delikatność, Gastona którego żadna inna nie może już znać, a którym ja się

rozkosznie syciłam... Nie, nie będziesz już kochał nikogo tak jak mnie kochałeś, jak mnie kochasz; nie, nie mogę mieć rywalki. Kiedy będę myślała naszej miłości ■— a to jest moja cała myśl —

wspómnienia moje będą wolne od goryczy. Czyż: będzie jeszcze kiedy w twej mocy czarować kobietę^ owemi dziecinnemi figlami, młodocianemi igraszka­mi młodego serca, ową zalotnością duszy, wdzię­kiem ciała i owem błyskawicznem porozumieniem! rozkoszy, słowem cudownym orszakiem który to­warzyszy młodzieńczej miłości? Teraz jesteś męż­czyzną, będziesz szedł swoją drogą obliczając wszystko. Będziesz miał zajęcia, troski, ambicje* zgryzoty, które ją pozbawią owego ciągłego i nie­zmiennego uśmiechu, jaki zawsze stroił dla mnie- twoje wargi. Twój głos, dla mnie wciąż tak słodki,, będzie czasami opryskliwy. Twoje oczy, zawsze rozjaśnione na mój widok niebiańskim blaskiem,*, będą się często chmurzyły dla niej. A wreszcie*, ponieważ niepodobna jest kochać tak jak ja ciebie- kocham, ta kobieta nie będzie ci się podobała tak jak ja ci się podobałam. Nie będzie tak wciąż czu­wała nad sobą jak ja czuwałam, ani nie będzie- tak nieustannie wmyślała się w twoje szczęście* które tak nauczyłam się rozumieć. Tak, człowiek,, serce, dusza, które je znałem, nie będą już istniały^ pogrzebię je w mera wspomnieniu, aby się niemi' sycić jeszcze, i aby żyć szczęśliwa tem pięknem ininionem życiem, nieznanem wszystkim oprócz nas“».

Mój drogi skarbie, jeśli wszakże nie miałeś najlżejszej tęsknoty za swobodą, jeśli miłość moja ci nie ciąży, jeśli obawy moje są urojeniem, jeżeli, jestem dla ciebie zawsze twoją EWĄ, jedyną ko­bietą na świecie, wówczas po przeczytaniu tego listu przybądź! przybiegnij! Och! ukocham cię^

Kobieta porzucona 53

w jednej sekundzie więcej, niż cię kochałam — tak mi się zdaje — przez tych dziewięć lat. Po da­remnej męczarni podejrzeń o które się obwiniam, każdy dzień dodany do naszej miłości, tak, jeden dzień, będzie całem życiem szczęścia. Zatem, mów! bądź szczery, nie zwodź mnie, to byłaby zbrodnia. Powiedz? chcesz odzyskać wolność? Czyś się za­stanowił nad swem życiem? Żałujesz? Ja powodem twego żalu? nie przeżyłabym tego. Powiedziałam ci: kocham cię na tyle, aby przełożyć twoje szczęście nad moje, twoje życie nad moje. Porzuć, jeśli mo­żesz, cudne wspomnienie naszych dziewięciu lat szczęścia, iżby nie wpływały na twoje postanowie­nie; ale mów! poddaję ci się jak Bogu, temu je­dynemu pocieszycielowi który mi zostaje, jeśli ty mnie opuścisz“.

Kiedy pani de Beausśant dowiedziała się, że ?ej list znajduje się w rękach Gastona, popadła w przygnębienie tak ciężkie i w zadumę tak głę­boką wskutek nadmiaru myśli, że była jakby uśpio­na. Cierpiała owym bólem, którego siła nie zawsze jest w stosunku do sił kobiety i który jedynie ko­biety znają. Podczas gdy nieszczęsna Klara czeka­ła swego losu, pan de Nueil czytał jej list mocno .zakłopotany, wedle wyrażenia używanego przez młodych ludzi w tego rodzaju krytycznych chwi­lach, Niemal już ustąpił naleganiom matki i powa­bom panny de La Rodtere, młodej osoby dość nija­kiej, prostej jak topólka, białej i różowej, prawie jniemej w myśl programu zaleconego wszystkim

pannom na wydaniu; ale jej czterdzieści tysięcy franków renty w ziemi dostatecznie przemawiały za nią. Pani de Nueil, wspomagana szczerem ma- cierzyńskiem przywiązaniem, starała się sprowadzić syna do Cnoty. Zwracała mu uwagę, jak pochleb­nym jest dlań wybór panny de La Rodiere, której nadarza się tyle bogatych partji: czas pomyśleć o swoim losie, tak piękna sposobność nie zdarzy się już; miałby w ten sposób kiedyś ośmdziesiąt tysięcy renty w ziemi; majątek stanowi najlepsze pocieszenie; jeżeli pani de Beauseant kocha go dla niego samego, pierwsza powinna namawiać go do małżeństwa. Słowem, dobra matka nie zapominała

o żadnym ze sposobów, jakiemi kobieta może wpły­nąć na mężczyznę. Toteż doprowadziła syna do tego, ^e się wahał. List pani de Beausćant przy­szedł w chwili, gdy miłość Gastona walczj-ła prze­ciw wszystkim pokusom życia uregulowanego zgo­dnie z pojęciami świata; ten list rozstrzygnął wal­kę. Postanowił rzucić margrabinę i ożenić się.

Trzeba być mężczyzną! powiedział sobie.

Potem wyobraził sobie ból, jaki postanowie­nie jego zada kochance. Męzka próżność, jak rów­nież sumienie kochającego człowieka, powiększały jeszcze ten ból, zdjęła go szczera litość. Odczut nagle to olbrzymie nieszczęście i uważał za po­trzebne, za miłosierne złagodzić tę śmiertelną ra­nę. Miał nadzieję, iż zdoła doprowadzić panią, de Beauseant do spokoju i do tego, iż sama zacznie go namawiać na to okrutne małżeństwo. Chciał ją stopniowo oswoić z myślą o koniecznem

rozstaniu, ukazując wciąż między nimi pannę de La Rodiśre jak widmo, poświęcając zrazu swo­je zamiary, aby dać je sobie wmówić potem. Aby osiągnąć swój cel w tem litosnem dziele, posuwał się aż do tego, że liczył na szlachetność, na dumę margrabiny, na piękne przymioty jej duszy. Odpi­sał jej, aby uśpić jej podejrzenia. List! Dla kobie­ty, która z intuicją prawdziwej miłości łączyła najdelikatniejszą wrażliwość kobiecą, list był wyro­kiem. Toteż, kiedy Jakób wszedł i zbliżył się do pani Beauseant, aby jej podać trójgraniasto złożo­ny papier, biedna kobieta zadrżała, jak schwytana jaskółka. Nieznany chłód przeszedł ją od głowy aż do stóp, spowijając ją w lodowaty całun. Jeżeli nie przybiegał do jej kolan, jeżeli nie przychodził zapłakany, blady, kochający, wszystko przepadło. A jednak tyle jest nadzieji w sercu kobiet które kochają! Trzeba dużo ciosów sztj^letu, aby je za­bić, kochają i krwawią aż do ostatniego.

Czy jaśnie pani potrzebuje czego? spytał Jakób z cicha, odchodząc.

Nie, rzekła.

Poczciwy człowiek, pomyślała ocierając łzę, on mnie zgaduje, on, służący!

Przeczytała: Droga moja, dręczysz się uroje­niami... Kiedy ujrzała te słowa, gęsta zasłona roz­postarła się na oczach margrabiny. Tajemny głos serca krzyczał jej: „On kłamie“. Następnie, ogar­niając wzrokiem całą pierwszą stronę z ówą go­rączkową jasnością jaką daje namiętność, prze­czytała u dołu te słowa: Nic nie jest postanowio­

ne... Obracając konwulsyjnie kartkę, ujrzała wy­raźnie ducha, który podyktował zawiłe zdania tego listu, gdzie nie znalazła już porywu miłości; zmięła list, podarła, zwinęła, pogryzła go, rzuciła w ogień

i wykrzyknęła:

Och! nikczemny! żył ze mną, nie kochając mnie już!..

Poczem wpółmartwa osunęła się na kanapę.

Pan de Nueil wyszedł, napisawszy swój list. Kiedy wrócił, zastał Jakóba na progu. Jakób od­dał mu list, mówiąc:

Pani margrabiny niema już w zamku.

Pan de Nueil zdziwiony rozdarł kopertę i prze­czytał: „Pani, gdybym przestał panią kochać, godząc się z pani rozkazu stać się pospolitym czło- wiekiem, niech pani przyzna że byłbym godnym mego losu? Nie, nie usłucham pani, i przysięgam pani wierność, którą rozwiąże jedynie śmierć. Och! weź moje życie, chyba że się nie lękasz zagory- czyć swego życia wyrzutem“...

Był to list, który napisał do margrabiny w chwili gdy wyjeżdżała do Genewy. Pod spodem, Klara Burgundzka dodała: Jest pan wolny.

Pan de Nueil wrócił do matki do Manerville. W trzy tygodnie później odbył się jego ślub z pan­ną Stefanją de La Rodiśre.

Gdyby ta historja tak pospolicie prawdziwa kończyła się tutaj, byłaby to niemal mistyfikacja. Czyż prawie każdy mężczyzna nie ma bardziej zajmującej do opowiedzenia? Ale głośne a niestety prawdziwe zakończenie, ale wszystko, co zdoła obudzić wspo-

Kobieta porzucona 57

mnienia w sercu tych, którzy znali niebiańskie rozkosze bezgranicznej miłości i skruszyli ją sami lub też stracili przez jakąś okrutną fatalność, osło­ni może to opowiadanie przed krytyką. Margrabina de Beauseant nie opuściła swego zamku w chwili rozstania z panem de Nueil. Dla mnóstwa przy­czyn, których sekret trzeba zostawić sercu kobiet— każda zresztą wybierze te, które jej będą odpo­wiadać—Klara mieszkała tam dalej po ślubie pana de Nueil. Żyła w tak zupełnej samotności, że służ­ba, z wyjątkiem pokojowej i Jakóba, nie widywała jej. Wymagała w domu bezwarunkowej ciszy, opu­szczała swój apartament jedynie aby się udać do kaplicy, gdzie ksiądz z sąsiedztwa przychodził od­prawiać dla niej mszę co rano. W kilka dni po ślubie, hrabia de Nueil popadł w apatję, która mo­gła równie dobrze wyrażać szczęście jak nieszczę­ście. Matka jego mówiła wszystkim:

Syn mój jest bardzo szczęśliwy.

Pani Gastonowa de Nueil, podobna do wielu młodych kobiet, była trochę bezbarwna, łagodna, -cierpliwa; zaszła w ciążę w miesiąc po ślubie. Wszystko to było zgodne z utartemi pojęciami. Pan de Nueil był dla niej bardzo dobry, tylko, w dwa miesiące po rozstaniu z margrabiną, stał jsię nadzwyczaj smutny i zadumany. Ale on zawsze był poważny, powiadała matka.

Po siedmiu miesiącach tego mdłego szczęścia zaszły wypadki, lekkie napozór, ale ogarniające tyle obszarów myśli i świadczące o tak wielkich wstrząsach duszy, iż trzeba nam je opowiedzieć

poprostu i zostawić każdemu swobodny ich wy­kład. Jednego dnia pan de Nueil, polując na zie­miach Manerville i Valeroy, wrócił przez park pa­ni de Beauseant; kazał zawołać Jakóba, zaczekał na niego, kiedy zaś lokaj przyszedł, spytał:

Czy pani margrabina zawsze lubi dzi­czyzną?

Kiedy Jakób dał twierdzącą odpowiedź, Ga- ston wręczył mu dość znaczną sumę popartą dro- biazgowem tłómaczeniem, aby uzyskać od niego drobną usługą: chodziło o to, aby podać do stołu margrabiny ubitą zwierzyną. Jakóbowi zdało sią dość obojątne czy jego pani będzie jadła kuro­patwę zabitą przez gajowego czy przez pana de Nueil, zwłaszcza iż hrabia żądał aby margrabi­na nie znała pochodzenia zwierzyny.

Zabiłem to na jej gruncie, mówił.

Jakób pomagał przez kilka dni w tem niewin- nem oszukaństwie. Pan de Nueil wychodził rano na polowanie i wracał do domu aż na obiad nie zabiwszy nic nigdy. Tak minął cały tydzień. Ga- ston ośmielił się natyle, iż napisał do margrabiny długi list i przesłał go. List zwrócono mu nie otwarty. Była prawie noc, kiedy służący margra­biny mu go odniósł. Naraz hrabia wypadł z salonu, gdzie napozór słuchał Kaprysu Harolda masakro­wanego na fortepianie przez żonę, i pobiegł do margrabiny z szybkością człowieka, który pędzi na schadzkę. Wskoczył do parku przez znajomy so­bie wyłom w murze, szedł zwolna przez aleje, za­trzymując się chwilami jakgdyby dla powstrzymania

głośnego bicia swego serca, poczem, doszedłszy do zamku, przystanął nadsłuchując. Sądził, iż cała służba jest przy stole. Posunął się aż do pokojów pani de Beauseant. Margrabina nie opuszczała nig­dy sypialni, pan de Nueil zdołał dotrzeć do drzwi bez najmniejszego hałasu. Tam ujrzał przy blasku dwóch świec margrabinę bladą, wychudłą, siedzącą w wielkim fotelu, z pochylonem czołem, z obwisłe- mi rękami, z oczyma utkwionemi w przedmiocie którego zdawała się nie widzieć. Był to ostatni wyraz bólu. Była w tej postawie nieokreślona na­dzieja, ale nie wiadomo było, czy Klara Burgun- dzka patrzy w grób czy w przeszłość. Może łzy pana de Nueil zabłysły w ciemnościach, może od­dech jego rozległ się głośniej, może wstrząsnęło nim mimowolne drżenie, lub może obecność jego nie mogła nie wywołać zjawiska intus-suscepcji, będącej zarazem chlubą, szczęściem i dowodem' prawdziwej miłości. Pani de Beausóant obróciła zwolna twarz ku drzwiom i ujrzała dawnego ko­chanka. Hrabia postąpił kilka kroków.

Jeżeli pan się zbliży, krzyknęła margrabi­na blednąc, rzucę się przez to okno!

Skoczyła do zasówki, otworzyła okno i sta­ła z nogą na gzymsie, z ręką na balustradzie, z głową zwróconą do Gastona.

Wyjdź pan, wyjdź pan, krzyczała, albo

skaczę.

Na ten straszliwy krzyk, pan de Nueil, sły­sząc poruszenie wśród służby, uciekł jak złoczyńca.

Wróciwszy do domu, hrabia napisał bardzo-

krótki list i kazał służącemu zanieść go do pani de Beauseant, polecając mu powiedzieć margrabi­nie, że chodzi tu o życie i śmierć jego pana. Gdy lokaj odszedł, pan de Nueil wrócił do salonu i zastał ■tam żonę, która dalej dukała nad Kaprysem. Usiadł, czekając ną odpowiedź. W godzinę potem, po ukończeniu Kaprysu, małżonkowie siedli naprzeciw siebie w milczeniu po dwu stronach kominka. Słu­żący wrócił i oddał swemu panu list nierozpieczę- towany. Pan de Nueil przeszedł do przyległego buduaru, gdzie wracając z polowania zostawił strzelbę, i zastrzelił się.

To szybkie a fatalne zakończenie, tak sprzecz­ne z obyczajami młodej Francji, jest naturalne.

Ludzie, którzy dobrze zaobserwowali lub też rozkosznie doświadczyli zjawisk towarzyszących doskonałemu zespoleniu dwojga istot, zrozumieją •łatwo to samobójstwo. Kobieta nie urabia się, nie nagina się w jednym dniu do kaprysów namiętno­ści. Roskosz, niby rzadki kwiat, wymaga starań najwyrafinowańszej hodowli: jedynie czas, harmon- ja dusz mogą wydobyć z niej wszystkie możliwo­ści, zrodzić owe tkliwe, subtelne słodycze, co do których żywimy mnóstwo przesądów, uważając je za zrośnięte z osobą, której serce nam ich użycza. To cudowne porozumienie, ta ślepa wiara i błogo­sławiona pewność iż doznaje się osobliwego lub nadzwyczajnego szczęścia przy ukochanej istocie, to poniekąd tajemnica trwałych przywiązań i dłu­gich namiętności, Przy kobiecie posiadającej gen­iusz swej płci, miłość nie jest nigdy nawykiem:

jej cudowna tkliwość umie oblekać kształty tak różnorodne, wkłada tyle sztuki w swoją naturę,, lub naturalności w swoje sztuki, że staje się rów­nie potężną wspomnieniem co obecnością. Przy niej wszystkie kobiety bledną. Trzeba było drżeć że się utraci miłość tak rozległą, tak wspaniałą, lub też stracić ją, aby znać całą jej cenę. Ale, je­żeli, poznawszy ją, człowiek wyrzekł się jej aby popaść w jakieś zimne małżeństwo; jeżeli kobieta z którą spodziewał się znaleźć te same słodycze dowiedzie mu paroma owemi faktami zagrzebane- mi w mrokach sypialni małżeńskiej, że nie odrodzą, się już one dla niego; jeżeli ma jeszcze na war­gach smak niebiańskiej miłości a zranił śmiertelnie swą prawdziwą małżonkę na rzecz społecznej chi­mery, wówczas trzeba mu umrzeć lub też zdobyć- się na ową materjalną, samolubną, zimną filozofję,, która budzi wstręt w kochających duszach.

Co się tyczy pani de Beausćant, napoiwszy kochanka obficie miłością przez dziewięć lat, nifr sądziła zapewne, aby rozpacz jego posunęła się aż: do samobójstwa. Może sądziła, że tylko ona jedna będzie cierpieć. Była zresztą najzupełniej w pra­wie uchylić się od najwstrętniejszego podziału jaki istnieje, który żona może znosić przez wzgląd na. wysokie racje społeczne, ale którym kochanka, musi się brzydzić, ponieważ czystość jej miłości

jest całem jej usprawiedliwieniem.

Angoulśme, wrzesień 1832.

üsjjuu

WMI

'îr

\ :

Uk •

'J\ ,

il

r l

k*'-

1 :

; » i »

* i

3TV-

il *» ■" ■ . .inA»*;.—tw «Ü.

' /-.-'•-Îi ¿i •'i

vv„-rr m »

GOBSECK

iÆW'

\ 1

' » î)1!

f/

Baronowi Bar chou de Penhoen.

Wśród wszystkich wychowanków kolegium Vendôme, jesteśmy, jak sądzę, jedyni, którzy się odnaleźli w życiu literackiem, my, którzy uprawialiśmy już filozofję w wieku kiedy powin­niśmy byli uprawiać jedynie De virisî Oto utwór, który pisałem w chwili gdyśmy się spot­kali i podczas gdy ty pracowałeś nad swemi pięknemi dziełami o filozofji niemieckiej. Tak Więc, żaden z nas nie chybił swemu powołaniu. Ujrzysz tedy z pewnością tutaj swoje naz­wisko z tą samą przyjemnością, z jaką Wpisuje je

twój stary kolega szkolny de Balzac.

W zimie roku 1829 na 1830, o pierwszej po północy, w salonie wicehrabiny de Grandlieu znajdowały się jeszcze dwie osoby nie należące do rodziny. Młody i przystojny człowiek wyszedł słysząc bicie zegara. Kiedy turkot powozu rozległ się w dziedzińcu, wicehrabina, widząc już tylko swego brata oraz przyjaciela domu, kończących partję pikiety, podeszła do córki, która, stojąc w salonie przy kominku niby to przeglądała album i słuchała oddalającego się kabrjoletu w sposób usprawiedliwiający macierzyński niepokój.

Kamillo, jeżeli nadal będziesz zachowy-

66 Balzac

wać się z młodym hrabią Restaud tak jak dziś wieczór, zmusisz mnie do tego, że go przestanę przyjmować. Słuchaj, moje dziecko, jeśli masz zaufanie do mego serca, pozwól mi prowadzić się w życiu. W siedemnastu latach nie można jeszcze sądzić o przyszłości, ani o pewnych wzglę­dach społecznych. Zwrócę ci uwagę tylko na jedno. Pan de Restaud ma matkę, która pochłonęłaby miljony, kobietę źle urodzoną, pannę Goriot,

o której w swoim czasie dużo mówiono. Postępo­wała tak źle ze swoim ojcem, że z pewnością nie zasługuje na to aby mieć tak dobrego syna. Mło­dy hrabia ubóstwia ją i broni jej z oddaniem godnem największych pochwał, dba zwłaszcza czu­le o brata i siostrę. — Mimo że to postępowanie jest bardzo piękne, podkreśliła wicehrabina, dopóki matka jego żyje, każda rodzina bałaby się po­wierzyć temu chłopcu przyszłość i majątek mło­dej panny.

Dosłyszałem kilka słów, które budzą we mnie ochotę wmięszać się między panią a jej córkę, wykrzyknął przyjaciel domu. — Wygrałem, panie hrabio, rzekł zwracając się do przeciwnika. Porzucam pana, aby biec w sukurs pańskiej siostrzenicy.

To się nazywa mieć uszy adwokackie» wykrzyknęła wicehrabina. Kochany panie Derville, jakim cudem mógł pan słyszeć to co ja mówiłam pocichu do Kamilli?

Zrozumiałem pani spojrzenia, odparł Der- ville siadając w berżerce przy kominku.

Gobseck 67

Wuj usiadł przy siostrzenicy, a pani de Granville umieściła się na kanapce między córką & Dervillem.

Czas, pani wicehrabino, abym pani opo­wiedział pewną historję, która zmieni pani sąd

0 majątku hrabiego Ernesta de Restaud.

Historję! wykrzyknęła Kamilla. Niechże pan prędko zaczyna.

Derville rzucił na panią de Grandlieu spojrze­nie, z którego zrozumiała, że to opowiadanie powinno ją zająć. Wicehrabina de Grandlieu była, przez swój majątek i dawność nazwiska, jedną z najznamienitszych kobiet w dzielnicy Saint-Ger­main; o ile zaś kogo dziwi aby adwokat paryski odzywał się do niej tak poufale i zachowywał się w jej domu tak bez ceremonji, 'łatwo będzie wytłómaczyć tę osobliwość. Pani de Grandlieu, -wróciwszy do Francji wraz z rodziną królewską, osiadła w Paryżu, gdzie żyła zrazu jedynie z za­siłków, przyznanych przez Ludwika XVIII z listy ■cywilnej. Było to położenie nieznośne. Adwokat miał sposobność wykryć pewne nieprawidłowości w sprzedaży pałacu Grandlieu dokonanej nieg­dyś z ramienia Republiki, i orzekł, iż pałac powi­nien być zwrócony wicehrabinie. Podjął się tego procesu na swoje ryzyko i wygrał. Zachęcony powodzeniem, natarł tak skutecznie na jakieś przy­tulisko, że uzyskał odeń zwrot lasu Liceney. Potem wydobył jeszcze jakieś akcje kanału Orleańskiego

1 pewne dość znaczne nieruchomości, któremi cesarz wyposażył był zakłady publiczne. W ten

mt

sposób, dzięki zręczności młodego adwokata, ma­jątek pani de Grandlieu osiągnął sumę blisko sześćdziesięciu tysięcy franków dochodu, nim pra­wo o odszkodowaniach zwróciło jej ogromne sumy. Adwokat ten, człowiek nieskazitelnej uczciwości,, uczony, skromny i dobrze wychowany, stał się od tego czasu przyjacielem rodziny. Mimo iż postąpienie jego z panią de Grandlieu zyskało mu szacunek i klientelę najlepszych domów dzielnicy Saint-Germain, nie korzystał z tego wzięcia tak, jakby mógł korzystać człowiek ambitny. Opierał się naleganiom wicehrabiny, która chciała aby sprze­dał swoją kancelarję i przeszedł do sądownictwa, gdzie, dzięki wysokim protekcjom, uzyskałby odra-- zu szybki awans. Z wyjątkiem pałacu Grand­lieu, gdzie spędzał czasami wieczory, bywał w świecie jedynie tyle, ile było trzeba dla podtrzy­mania stosunków. Było dlań wielkiem szczęściem, że oddanie jego pani de Grandlieu wydobyło na świa­tło jego talenty, gdyż groziło mu że jego kan- celarja zmarnieje. Derville nie miał duszy adwo­kackiej.

Od czasu jak hrabia Ernest de Restaud wszedł w dom wicehrabiny i odkąd Derville odkrył sym- patję Kamilli do tego młodzieńca, zaczął bywać u pani de Grandlieu bardzo pilnie: rzekłbyś miesz­czański dandys świeżo dopuszczony na arystokra­tyczne salony. Kilka dni przedtem, znalazł się na balu koło Kamilli i rzekł wskazując młodego. hrabiego:

Szkoda, że ten chłopiec nie ma jakich dwóch albo trzech miljonów, nieprawdaż?

Czy to nieszczęście? Nie sądzę, odparła. Pan de Restaud ma wielkie zdolności, jest wy­kształcony, a minister, przy którym pracuje, ceni go wysoce. Nie wątpię, że zajdzie daleko. Ten chłopiec znajdzie majątek jakiego sam zapragnie, •skoro przyjdzie do władzy.

Tak, ale gdyby już był bogaty?

Gdyby był bogaty, rzekła Kamilla rumie­niąc się. Ależ wszystkie młode panny, które są tutaj, wydzierałyby go sobie, dodała wskazując tańczące pary.

I wówczas, odparł adwokat, panna de Grandlieu nie byłaby tą jedyną na którąby zwra­cał oczy. Dlatego się pani rumieni! Podoba się pa- Jii, nieprawdaż? No, niech pani powie.

Kamilla wstała nagle.

Kocha go, pomyślał Derville.

Od tego dnia Kamilla była nadzwyczaj ■uprzejma dla adwokata, spostrzegłszy że on po­chwala jej skłonność. Aż dotąd, mimo że znała wszystkie zobowiązania rodziny wobec Derville’a, tyło w jej obejściu więcej grzeczności niż praw­dziwej sympatji, więcej uprzejmości niż uczucia, zachowanie jej i ton zawsze mu dawały odczuć od­dalenie, jakie etykieta stawiała między nimi. Wdzięcz­ność, to jest dług, który dzieci nie zawsze przyj­mują w spadku.

Ta historja, rzekł Derville po pauzie, przy-

pominą mi jedyny romansowy wypadek w mojem życiu. Już śmiejecie się państwo, słysząc jak adwo­kat mówi wam o romansie w swojem życiu! Ale i ja miałem dwadzieścia pieć lat, jak każdy inny^ a w tym wieku widziałem już bardzo osobliwe rzeczy. Muszę zacząć moje opowiadanie od osobis­tości, której państwo nie możecie znać. Chodzi

o lichwiarza. Wyobraźcie sobie twarz bladą i wy­blakłą, którą, za pozwoleniem Akademji, chciałbym nazwać miesięczną: podobna była do srebra, z któ­rego zeszło złocenie. Włosy mego lichwiarza były gładkie, starannie uczesane, popielato-szare. Rysy twarzy, niewzruszonej jak twarz Talleyranda, zda­wały się odlane z bronzu. Małe oczka, żółte jak u kuny, nie miały prawie rzęs i lękały się światła*, ale daszek starego kaszkietu chronił je od blasku«. Szpiczasty nos był tak cienki na końcu, że można- by go porównać do świdra. Wargi miał cienkie jak owi alchemicy i starcy malowani przez Rem* brandta lub Metzu. Człowiek ten mówił cicho, ła­godnym głosem, i nie unosił się nigdy. Wiek jego był zagadką: niesposób było zgadnąć, czy on ze­starzał się przed czasem, czy też zaoszczędził swą młodość iżby mu służyła zawsze. Wszystko w je­go pokoju było schludne i wytarte; podobne, od zielonego sukna na biurku aż do dywanika przed łóżkiem, do zimnego sanktuarjum starej panny, która cały dzień wyciera z kurzu meble. W zimie,, głownie na kominku, zawsze zagrzebane w popiele*, dymiły nie dając ognia. Czynności jego, od godzi­ny wstania aż do wieczornego napadu kaszlu, były

regularne jak zegar. Był to poniekąd człowiek- . automat, którego sen nakręcał. Jeżeli dotknąć sto­nogi idącej po papierze, zatrzyma się i udaje nie­żywą; tak samo i ten człowiek urywał w pół zda­nia i przestawał mówić gdy zaturkotał powóz, aby nie podnosić głosu. Na wzór Fontenelle’a oszczędzał siłę żywotną i skupiał wszystkie uczucia ludzkie w swojem ja. Toteż, życie jego upływało bez ha­łasu, niby piasek w starożytnej klepsydrze. Czasa­mi jego ofiary krzyczały, unosiły się; potem robi­ła się wielka cisza, jak w kuchni w której zarzy­na się kaczkę.

Pod wieczór, człowiek-weksel zmieniał się w zwykłego człowieka, a jego metale przeobraża­ły się w serce ludzkie. Jeżeli był rad ze swego dnia, zacierał ręce, wypuszczając przez popęka­ne szczeliny twarzy dym wesołości, niepodobna ♦

bowiem inaczej wyrazić niemej gry jego mięśni, w której malowało się wrażenie podobne do śmie­chu. Przytem, nawet w największych napadach uciechy, rozmowa jego była jednosylabowa, a za­chowanie zawsze negatywne.

Takim był sąsiad, którego przypadek dał mi w domu gdzie mieszkałem przy ulicy des Gres, kiedy byłem dopiero drugim dependentem i koń­czyłem trzeci rok prawa. Dom ten, bez dziedzińca, był wilgotny i ciemny. Okna wychodziły tylko na ulicę. Zakonny rozkład, wedle którego budynek podzielony był na pokoje jednakiej wielkości, wychodzące na długi korytarz oświetlony małemi okienkami, świadczył, że dom ten stanowił niegdyś

część klasztoru. Na ten smutny widok, wesołość młodego utracjusza gasła, nim jeszcze wszedł do mego sąsiada: dom i jego mieszkaniec były do siebie podobne. Możnaby rzec ostryga przyczepio­na do skały. Jedyną istotą, z którą się komuniko­wał, byłem ja: zachodził do mnie po ogień, po­życzał odemnie książek, dzienników, pozwalał mi wieczór wchodzić do swej celi, gdzie rozma­wialiśmy, kiedy był w dobrym humorze. Te obja­wy zaufania były owocem czteroletniego sąsiedz­twa i mego dobrego prowadzenia się, które, dla braku pieniędzy, bardzo było podobne do jego życia. Czy on miał krewnych, przyjaciół? Czy był bogaty czy biedny? Nikt nie mógłby odpo­wiedzieć na te pytania. Nie widziałem nigdy u nie­go pieniędzy. Majątek jego musiał zapewne spo­czywać w piwnicach banku. Sam ściągał swoje weksle, biegając po Paryżu nogą chyżą jak u je­lenia. Był zresztą męczennikiem swej ostrożności. Jednego dnia, przypadkiem, miał przy sobie złoto; nie wiadomo jak wysunął mu się napoleon z kie­szeni. Lokator, który szedł za nim po schodach, podniósł pieniądz i podał mu go. To nie moje, odparł z gestem zdziwienia. Ja i złoto! Czyżbym tak żył jak żyję, gdybym był bogaty?

Rano sam sobie przyrządzał kawę w cynowej fajerce, która zawsze stała w ciemnym kącie ko­minka; obiad przynoszono mu z garkuchni. Stara odźwierna przychodziła sprzątać o stałej godzinie. Wreszcie, dziwnym trafem, który Sterne nazwałby przeznaczeniem, człowiek ten nazywał się Gobseck.

Kiedy później zajmowałem się jego interesami, dowiedziałem się, iż, w chwili kiedyśmy się pozna­li, miał siedemdziesiąt sześć lat. Urodził się w r. 1740, na przedmieściu Antwerpji, z matki Żydówki i ojca Holendra i nazywał się Jan Ester Van Gobseck. Pamiętacie państwo, jak cały Paryż zajmował się zamordowaniem kobiety zwanej Pięk­ną Holenderką? Kiedy wspomniałem o tem przy­padkiem memu dawnemu sąsiadowi, rzekł nie zdra­dzając najmniejszego zainteresowania ani zdziwie­nia: „To była moja cioteczna wnuczka“.

Oto wszystko co zeń wycisnęła śmierć jego je­dynej i wyłącznej spadkobierczyni, wnuczki jego rodzonej siostry. Dowiedziałem się z rozprawy, że istotnie piękna Holenderką nazywała się Sara Van Gobseck. Kiedy go spytałem, jakim sposobem siostrzenica nosiła jego nazwisko, odpowiedział z uśmiechem:

W naszej rodzinie kobiety nigdy nie wy­chodziły za mąż.

Ten szczególny człowiek nigdy nie chciał -widzieć żadnej osoby z czterech żeńskich generacji swoich krewnych. Nienawidził spadkobierców i nie wyobrażał sobie, aby jego majątek mógł kiedy­kolwiek należeć do kogo innego, nawet po jego śmierci. Miał dziesięć lat, kiedy matka wsadziła go jako chłopca okrętowego na okręt płynący do kolonji w Indjach, gdzie przeżył dwadzieścia lat. Toteż zmarszczki na jego pożółkłem czole zacho­wały tajemnice straszliwych wypadków, nagłych lęków, niespodzianych przygód, romantycznych prze-

praw, frenetycznych radości: wycierpiany głód,

« *

zdeptaną miłość, majątek zagrożony,, stracony, znów odzyskany, życie wiele razy w niebezpie­czeństwie, ocalone może dzięki owej decyzji której srogość znajduje wymówkę w pośpiechu i ko­nieczności. Znał niegdyś admirała Simeuse, pana de Lally, pana de Kergarouet, pana dłEstaing, sędziego Suffrena, pana de Portendu^re, lorda Hastings, ojca Tippo-Saiba i samego Tippo-Saiba* Ow Sabaudczyk, który służył Madhadży-Sindjach, królowi Delhy i tak bardzo przyczynił się do potęgi Mahrattów, robił z nim interesy. Miewał stosunki z Wiktorem Hughes i wielu sławnymi korsarzami, bo długo przebywał na wyspie św. Tomasza. Tylu rzeczy się chwytał aby zrobić majątek, że próbował odkryć złoto tego tak sław­nego dzikiego plemienia w okolicy Buenos - Ayres. Nie był wreszcie obcy żadnemu z wypadków woj­ny o niepodległość Ameryki. Ale, kiedy mówił

o Indjach lub o Ameryce, co mu się nie zdarzało z nikim a bardzo rzadko ze mną, robił wrażenie jakby popełniał niedyskrecję, jakby żałował tego. Jeżeli ludzkość i współżycie ludzi są religją, jego możnaby uważać za ateusza. Mimo że postanowi* łem go przeniknąć, muszę wyznać ze wstydem, że do ostatniej chwili serce jego zostało nieprzeniknio­ne. Zapytywałem niekiedy sam siebie, do jakiej płci on należy. Jeżeli wszyscy lichwiarze są do niego podobni, sądzę, że wszyscy są rodzaju nijakiego. Czy został wierny wyznaniu matki i uważał chrześcijan za swój łup? Czy został katolikiem,

»

* »

:

4 *••*. . V

».

Sr** 4

* ***** - -

-"/.:• V-: w— ,'• .., r .', " T.-„,..;,';,\>- r:.rm:-.::r,^.zù¥,s ^.r ^.:;/v^^r:zu:^^AV»î^23353SI^ra^^c-1λ%^-M».';xi^^'Vr^i-'.,/ • ~*y -':,>y

m'aÀ- -'~‘r'•-- -' * -- •- .- .^. -s ,<r „.> .. ^ r ■ ■. -.- » •_♦ ,f-^,'ł-*)- .,{ ».-.**.

i -\V>

*Sv

wyVa ,1^3 fe.'*M^"j£x?âîsr5Ér^^

') » i

j

Gobseck

75

mahometanem, bramanem lub lutrem? Nigdy ni­czego się nie dowiedziałem o jego przekonaniach^ Zdawał się raczej obojętnym niż niedowiarkiem.

Pewnego wieczoru wszedłem do tego czło­wieka który stał się złotem i którego, przez żart lub szyderstwo, ofiary jego, zwane przezeń klien­tami, nazywały papą Gobseckiem. Siedział na fotelu, nieruchomy jak posąg, z oczyma utkwione- mi w okapie kominka, jakby tam odczytywał swoje rachunki. Dymiąca lampa, o podstawie niegdyś zielonej, rzucała blask, który nietylka nie barwił jego twarzy, ale uwydatniał \e] bladość. Popatrzał na mnie w milczeniu i wskazał krzesło-

które na mnie czekało.

O czem ten człowiek myśli, mówiłem sobie. Alboż on wie, czy ristnieje Bóg, uczucie* kobiety, szczęście?

Żałowałem go tak, jakbym żałował chorego- Ale rożumiałem też, że, jeżeli posiada w banku miljony, może posiadać myślą ziemię, którą prze­biegł, zgłębił, zważył, oszacował, wyssał.

Dzieńdobry, ojcze Gobseck, rzekłem. Obrócił ku mnie głowę, grube czarne brwi

zbliżyły się lekko; ten charakterystyczny gest odpowiadał u niego najweselszemu uśmiechowi

południowca.

Jest pan tak ponury, jak w dniu gdy

panu oznajmiono o bankructwie owego księgarza,, którego zręczność pan tak podziwiał, mimo, że padłeś jej ofiarą.

Ofiarą? rzekł zdziwiony.

i1 :

r I

I

v k:*- ► > *

W \t

w

c*;

[W

i?

r

l !

I ► ;

V 1

§

p,

!&'

yr*.

ł5i'

, r • ł

Wszak aby zyskać ugodę, spłacił pana wierzytelność wekslami podpisanemi przez firmę w bankructwie, kiedy zaś podniósł się znowu, •skorzystał z redukcji przyznanej, w ugodzie?

Sprytny był, odparł, ale ja go później ■dostałem.

Ma pan zatern jakie weksle do protestu? mamy dziś trzydziestego, o ile mi się zdaje.

Pierwszy to raz mówiłem z nim o pieniądzach. Podniósł na mnie drwiące oczy, poczem, swoim cichym głosem, którego tony podobne były do dźwięków jakie dobywa z fletu niezręczny uczeń, rzekł:

Bawię się.

Więc pan się bawi czasami?

Czy sądzisz, że poetami są tylko ci, co pisują wiersze, spytał wzruszając ramionami i spo­glądając na mnie z politowaniem.

Poezja w tej głowie! pomyślałem, bo jeszcze nie znałem jego życia.

Jakież istnienie mogłoby się równać z mo- jem? ciągnął, i oko jego ożywiło się. Jesteś mło­dy, myślisz swoją krwią, w głowniach na kominku widzisz twarze kobiece; ja w moich widzę tylko węgle. Wierzysz we wszystko, a ja nie wierzę w nic. Zachowaj swoje złudzenia, jeżeli możesz. Zrobię ci bilans życia. Czy będziesz podróżował, -czy też będziesz siedział przy kominku przy spódnicy żony, zawsze przychodzi wiek, w którym życie jest już tylko nałogiem uprawianym w pew- jnem wybranem kole. Szczęście polega wówczas

na użytkowaniu naszych talentów w zastosowania do realności. Poza temi dwoma pewnikami, wszyst­ko jest fałszem. Moje zasady zmieniały się jak za­sady ludzi, musiałem je zmieniać wedle szerokoś­ci geograficznej. To, co Europa podziwia, Azja karze. To, co jest występkiem w Paryżu, staje się* koniecznością skoro się przebędzie Azory, Nic nie­ma tu stałego, są jedynie obyczaje, które się zmie­niają zależnie od klimatu. Dla kogoś, kto z ko­nieczności wciskał się we wszystkie formy spo­łeczne, zasady i moralność są tylko słowem bez: treści. Zostaje w nas jedyne szczere uczucie, ja­kie nam dała natura: instynkt samozachowawczy* W was/ych europejskich społeczeństwach instynkt, ten nazywa się interesem osobistym. Gdybyś żył tyle co ja, wiedziałbyś, że istnieje tylko jedna, rzecz materjalna, której wartość jest dość pewna aby się nią człowiek zaprzątał. Ta rzecz... to zło­to. Złoto przedstawia wszystkie siły ludzkie. Po­dróżowałem, widziałem że wszędzie są góry i wszę­dzie doliny: doliny nudzą, góry męczą; miejsce nie- znaczy tedy nic. Co się tyczy obyczajów, człowiek jest wszędzie taki sam: wszędzie istnieje walka, między ubogim a bogatym, wszędzie jest nieuniknio­na; lepiej tedy być wyzyskującym niż wyzyski­wanym. Wszędzie istnieją ludzie muskularni, któ­rzy pracują, i limfatyczni, którzy się trapią. Wszę­dzie rozkosze są te same, ho wszędzie zmysły się- wyczerpują i przeżywa je tylko jedno uczucie,, próżność! Próżność, to zawsze ja. Próżność da się: zaspokoić jedynie strumieniem złota. Nasze zachce-

A-"-- - -

ma. wymagają czasu, środków fizycznych lub sta­rań! Otóż, złoto zawiera wszystko w zalążku, a da­je wszystko w rzeczywistości. Jedynie warjaci lub chorzy mogą znajdować szczęście w tem, aby ta­ksować karty co wieczór dla przekonania się czy wygrają kilka groszy. Jedynie głupcy mogą obra­cać swój ezas na dowiadywaniu się co się dzieje, czy ta a ta pani położyła się na kanapie sama lub w towarzystwie, czy ma więcej krwi niż limfy, więcej temperamentu niż cnoty. Jedynie naiwni mogą się uważać za ludzi użytecznych swoim bliźnim, zajmując się wytyczaniem zasad politycz­nych, aby rządzić wypadkami zawsze nieprzewi­dzianemu Jedynie dudki mogą paplać o aktorach i powtarzać ich koncepty; odbywać codziennie, tylko na większej przestrzeni, przechadzkę zwie­rzęcia w swojej klatce; ubierać się dla drugich^ jeść dla drugich, chełpić się koniem lub powozem, które sąsiad może mieć dopiero w trzy dni po nich. Czyż to nie jest życie waszych Paryżan streszczo­ne w paru zdaniach? Spójrzmyż na życie z bar­dziej wysoka niż oni. Szczęście polega albo na silnych wzruszeniach, w których spala się życie, albo też na perjodycznych zatrudnieniach, które zeń czynią regularnie funkcjonującą angielską mecha­nikę. Ponad temi rodzajami szczęścia istnieje cie­kawość, rzekomo szlachetna, poznania tajemnic na­tury albo też niejakiego naśladowania jej obja­wów. Czyż to nie jest, w dwóch słowach, Sztuka lub Wiedza, namiętność lub spokój? Otóż, wszyst­kie namiętności ludzkie, spotęgowane grą waszych

społecznych interesów, defilują przedemną żyjącym w spokoju. Waszą ciekawość naukową, tę walkę w której człowiek zawsze jest pobity, zastępuję przenikaniem wszystkich owych sprężyn które poruszają ludzkością. Jednem słowem, posiadam świat bez zmęczenia, a świat nie ma nademną naj­mniejszej władzy. Posłuchaj pan, dodał, w jaki sposób spędziłem poranek, a zrozumiesz moje rozkosze.

Wstał, zasunął rygiel, zaciągnął starą portje- rę chrzęszcząc kółkami na drucie, i wrócił na

swoje miejsce.

Dziś rano, rzekł, miałem do podjęcia tylko

dwa weksle, resztę wetknąłem w wilję klientom jako gotówkę. Czysty zysk! bo przy eskoncie od­ciągam kurs jakiego wymaga odebranie pieniędzy, ściągając dwa franki na urojoną dorożkę. Czyżby nie było śmieszne, aby klient zmuszał mnie do przebycia Paryża dla sześciu franków eskontu, mnie który nie podlegam nikomu, który płacę tylko siedem franków podatku! Pierwszy weksel na tysiąc franków puszczony przez młodego czło­wieka, ślicznego chłopca w haftowanych kamizel­kach, z lorynetką, kabrjoletem, angielskim konikiem, etc., podpisany był przez jedną z najpiękniejszych kobiet w Paryżu, żonę bogatego właściciela, hra­biego. Czemu ta hrabina podpisała weksel, żaden z punktu prawnego, ale doskonały w praktyce, bo te biedne kobietki tak lękają się skandalu zwią­zanego z protestem, że raczej oddałyby same sie­bie w zapłatę, niżby miały nie zapłacić? Chciałem

poznać sekretny walor tego wekslu. Głupota, nie­rozwaga, miłość czy miłosierdzie? Drugi weksel na takąż sumę, z podpisem Fanny Malvaut, przed­stawił mi wpółzrujnowany handlarz płótna. Nikt mający jakikolwiek kredyt w banku, nie przyjdzie do mojej nory, gdzie pierwszy krok uczyniony od drzwi do biurka zdradza rozpacz, wiszące nad gło­wą bankructwo, a zwłaszcza kolejną odmowę wszystkich bankierów. Toteż widuję jedynie szczu­tych jeleni, gonionych przez sforę wierzycieli. Hrabina mieszkała przy ulicy du Helder, Fanny przy ulicy Montmartre. Ileż robiłem przypuszczeń, wychodząc z domu dziś rano! Jeśli te dwie kobie­ty nie są wypłacalne, przyjmą mnie z większym szacunkiem niż rodzonego ojca. Ile komedji zagra mi ta hrabina za swoich tysiąc franków! Przybierze wyraz pieszczotliwy, będzie do mnie mówiła tym głosikiem którego słodycze przeznaczone są dla wystawcy weksla, będzie mnie obsypywała jedwa- bnemi słówkami, będzie błagała może, a ja...

Tu starzec rzucił na mnie swoje martwe spojrzenie.

A ja, niewzruszony! podjął. Stoję tam jak mściciel, zjawiam się jak wyrzut sumienia. Ale porzućmy domysły. Przybywam,

Pani hrabina jeszcze śpi, mówi pokojówka.

Kiedy ją będzie można widzieć?

W południe.

Pani hrabina chora?

Nie, proszę pana, ale wróciła z balu o trze­ciej rano.

Gobseck 81

Nazywam się Gobseck, proszę jej powie­dzieć moje nazwisko, będę tu o południu.

I odchodzę, znacząc mą obecność na dywanie zaścielającym schody. Lubię walać błotem dywany bogaczy, nie przez dokuczliwość, ale aby im dać uczuć szpon konieczności.

Zaszedłszy na ulicę Montmartre, do skromne­go domu, otwieram starą bramę i widzę ciasny dziedzińczyk, gdzie słońce nie zagląda nigdy. Izdebka odźwiernego ciemna, szyba podobna do rękawa zbyt długo noszonego szlafroka, tłusta,, ciemna, poszczerbiona.

Panna Fanny Malvaut?

Wyszła, ale jeżeli pan przychodzi z wek­slem, są pieniądze.

Wrócę później, mówię.

Skoro odźwierny miał pieniądze, chciałem poznać młodą dziewczynę; wyobraziłem sobie, że musi być ładna. Spędzam ranek na oglądaniu rycin wystawionych na bulwarze, poczem, o połu­dniu, przebywam salon poprzedzający sypialnię

hrabiny.

Pani dzwoniła na mnie w tej chwili, mówi

panna służąca, wątpię aby ją można było widzieć.

Zaczekam, mówię siadając w fotelu.

Otwierają się żaluzje, panna służąca wbiega i mówi.

Pani prosi.

Ze słodyczy jej głosu, odgadłem, źe pani nie ma pieniędzy na weksel. Jakże piękna była kobieta, którą wówczas ujrzałem! Zarzuciła w poś-

piechu na nagie ramiona kaszmirowy szal, który tak szczelnie otulał jej kształty, że można było odczytać ich nagość. Peniuar, przybrany rjuszkami białemi jak śnieg, świadczył że pani musi wydawać rocznie około dwóch tysięcy na pranie. Czarne włosy wymykały się w grubych puklach z pod chusteczki niedbale zawiązanej sposobem kreolek. Rozrzuco­ne łóżko świadczyło o niespokojnym śnie. Malarz zapłaciłby chętnie, aby móc być przez kilka chwil świadkiem tej sceny. Pod rozkosznie upiętemi draperjami, poduszka rzucona na niebieską jed­wabną kołdrę, której koronki rysowały się wy­raźnie na tem błękitnem tle, zachowała wpół za­tarty odcisk kształtów, pobudzający wyobraź­nię. Na szerokiej skórze niedźwiedziej, zasłanej u stóp lwów rzeźbionych w mahoniu łóżka,

błyszczały białe atłasowe pantofelki, porzucone niedbale przez osobę zmęczoną balem. Na krześle, pognieciona suknia włóczyła się rękawem po zie­mi. Pończochy, które zdmuchnąłby najlżejszy prze­ciąg, leżały skręcone pod fotelem. Białe podwiązki spływały z kozetki. Kosztowny nawpół rozwinięty wachlarz lśnił się na kominku. Szuflady komo­dy były otwarte. Kwiaty, djamenty, rękawiczki, bukiet, pasek, leżały porozrzucane. Czułem w po­wietrzu mdłą woń perfum. Wszystko tchnęło tam zbytkiem i nieładem, pięknością bez harmonji. Ale już przyczajona pod spodem nędza wysuwała głowę i pokazywała ostre zęby jej lub jej ko­chankowi. Zmęczona twarz hrabiny podobna była do tego pokoju zasłanego szczątkami zabawy. Te

lioBKifc

V,'.

* '• * e.:^iii1\^*^n ^iCaWWUWT-^^XM^Utf

3G

Gobseck 83

rozrzucone szmatki budziły we mnie politowanie; skupione razem, przywiodły kogoś wczoraj do szaleństwa. Te ślady miłości porażonej wyrzutem, ten obraz marnotrawstwa, zbytku i szumu, zdra­dzały tantalowe wysiłki dla schwycenia umyka­jących uciech. Lekkie różowe plamki na twarzy młodej kobiety świadczyły o delikatności cery, ale rysy były jakby nabrzmiałe, a ciemna obwód­ka pod oczami zdawała się silniej zarysowana niż -zwykle. Ale natura jej była dość silna aby te ^lady wybryków nie kaziły jej piękności. Oczy jej błyszczały. Podobna do owych Herodjad stworzonych pendzlem Leonarda da Vinci (handlo­wałem niegdyś obrazami), wspaniała była życiem i siłą. Nic nie było wątłego w jej kształtach ani rysach: budziła miłość i zdawała się silniejsza od miłości. Podobała mi się. Oddawna już moje serce nie zabiło. Byłem tedy już zapłacony! dałbym

tysiąc franków za wrażenie, któreby mi przypomnia­ło moją młodość.

Proszę pana, rzekła podając mi krzesło, czy pan będzie łaskaw zaczekać?

Aż do jutra południa, proszę pani, odpar­łem chowając weksel, który jej przedstawiłem; mam prawo zaprotestować dopiero o tej godzinie.

Przyczem w duchu mówiłem sam do siebie:

Zapłać za swój zbytek, za swoje nazwisko, zapłać za swoje szczęście, zapłać za przywileje których zażywasz. Aby ubezpieczyć swoje dostatki, bogacze wymyślili trybunały, sędziów i tę giloty- jnę, — świecę, w której spalają się naiwni. Ale dla

, - .-^- ,^-uf, r-~ _n .-- -- ..-n^ ^-.- , *" ' w’*# ‘ ' ' ‘

»i i«r«

84 Balzac

/'

was, co sypiacie na jedwabiu i pod jedwabiem,., istnieją wyrzuty, istnieją zgrzytania zębów skryte pod uśmiechem, i paszcze tajemniczych lwów, któ­re was kąsają w serce.

Protest! pan to serjo mówi? wykrzyknęła patrząc na mnie, miałżeby pan dla mnie tak mało względów?

Gdyby król mi był winien, pani, i gdyby

mi nie zapłacił, pozwałbym go jeszcze prędzej niż

każdego innego.

W tej chwili rozległo się lekkie pukanie do

drzwi.

Niema mnie! zawołała rozkazująco młoda kobieta.

Anastazjo, ja chciałbym cię zobaczyć.

Nie w tej chwili, mójt drogi, odparła gło­sem mniej szorstkim, mimo o pozbawionym sło­dyczy.

Żartujesz chyba, przecież ty z kimś roz­mawiasz, odparł wchodząc ktoś kto mógł być

tylko hrabią.

Hrabina spojrzała na mnie, zrozumiałem ją, stała się mą niewolnicą. Był czas, młody człowie­ku, kiedy byłbym może dość głupi aby nie oddać do protestu. W roku 1763, w Pondichery, zlitowa­łem się nad kobietą, która ze mnie ładnie zadrwi­ła! Zasługiwałem na to, pocóż jej uwierzyłem?

Czego pan sobie życzy? spytał hrabia. Ujrzałem, iż ta kobieta zadrżała od stóp do

głowy; biała i gładka atłasowa skóra na szyi sta- a się szorstka: dostała, jak posp olicie się mówi.

gęsiej skórki. Ja się śmiałem, mimo iż żaden mię­sień nie drgnął mi na twarzy.

To ktoś z moich dostawców, rzekła.

Hrabia odwrócił się plecami, ja wyciągnąłem

do połowy z kieszeni weksel. Na ten nieubłagany ruch, młoda kobieta podeszła do mnie i podała mi brylant:

Weź pan i idź, rzekła.

Wymieniliśmy te dwa walory i wyszedłem

skłoniwszy się. Djament był wart dla mnie conaj- mniej tysiąc dwieście franków. Ujrzałem w dzie­dzińcu chmarę lokajów, którzy czyścili swoje li- berje, szczotkowali buty i myli wspaniałe powozy.

Oto, mówiłem sobie, co sprowadza tych ludzi do mnie. Oto co pcha do tego, aby kraść przyzwoicie miljony, aby zdradzać swój kraj. Aby się nie zabłocić idąc piechotą, wielki pan, lub ten co go małpuje, bierze raz porządną kąpiel w błocie!

W tej chwili, brama wjazdowa otwarła się i wpuściła kabrjolet młodego człowieka, tego któ­ry mi przyniósł weksel.

Panie, rzekłem doń skoro wysiadł, oto dwieście franków które pan zeche oddać pani hrabinie i oświadczyć jej, że przez tydzień będę trzymał fant, który mi wręczyła dziś rano.

Wziął dwieście franków i uśmiechnął się drwiąco, jakgdyby mówiąc: — A, zapłaciła. Na honor, tem lepiej!

Wyczytałem na tej twarzy przyszłość hrabi­ny. Ten ładny paniczyk, ten blondynek, zimny gracz bez duszy, zrujnuje się, zrujnuje ją, zrujnuje

‘•■'■. «W/*'-' » I...,^.^

86 Balzac

męża, zrujnuje dzieci, zje ich mienie i spowoduje więcej nieszczęść w salonach, niżby ich sprawiła, w szeregach baterja moździerzy.

Udałem się na ulicę Montmartre do panny Malvaut. Wszedłem po stromych schodach na piąte piętro. Wprowadzono mnie do mieszkanka złożo­nego z dwóch pokoików, gdzie wszystko było czyste jak nowy dukat. Nie spostrzegłem ani śladu kurzu na meblach w pierwszym pokoju, gdzie mnie przyjęła panna Fanny, typowa młoda pa­ryżanka. Była ubrana skromnie: główka wykwin­tna i świeża, uprzejma minka, starannie zaczesane ciemne włosy, odwinięte na skroniach, przydawały wdzięku błękitnym i czystym jak kryształ oczom«. Światło, przechodzące przez proste firaneczki w oknach, rozlewało łagodny blask na tej skrom­nej twarzy. Liczne kawałki płótna leżące dokoła zdradziły mi jej zwykłe zajęcie, krajała bieliznę. Była tam niby duch samotności. Podałem jej, weksel, mówiąc że jej nie zastałem rano.

Ależ, rzekła, pieniądze były u odźwiernego.

Udałem, że nie słyszę.

Panienka widocznie wychodzi bardzo rano?

• Wychodzę rzadko z domu, ale kiedy się pracuje w nocy, trzeba się czasem wykąpać.*

Spojrzałem na nią. Od jednego rzutu oka zrozumiałem wszystko. Była to dziewczyna skaza­na na pracę przez jakieś nieszczęścia. Pochodziła zapewne z rodziny uczciwych rolników, bo miała na twarzy nieco piegów, jak często ludzie urodzeni na wsi. Jakiś powab cnoty błyszczał w jej rysach.

Miałem uczucie, że oddycham atmosferą uczci­wości, niewinności, która odświeża moje płuca. Biedne niniwiątko! ona wierzyła w coś, nad pro- stem drewnianem łóżkiem wisiał krucyfiks, strojny w dwie gałązki bukszpanu. Byłem -prawie wzru­szony. Byłbym gotów ofiarować jej pieniądze tylko na dwanaście procent, aby jej ułatwić kupno jakiego intratnego zakładu. „Ale, pomyślałem, może ma jakiegoś kuzynka, który skorzysta z jej podpi­su i wyzyska biedną dziewczynę“. Odszedłem'tedy, broniąc się memu, napadowi wspaniałomyślości, nieraz bowiem miałem sposobność stwierdzić, że kiedy dobroczynność nie szkodzi dobroczyńcy, zarzyna obdarowanego. Kiedy pan wszedł tutaj, myślałem że z Fanny Malvaut byłaby poczciwa żoneczka; porównywałem jej czyste i samotne ży­cie z życiem tej hrabiny, która, już poznawszy się z wekslem, stoczy się na samo dno występku!

1 cóż, dodał po chwili głębokiego milcze­nia w czasie którego przyglądałem mu się, czy pan sądzi, że to jest nic wnikać w ten sposób w najtajniejsze zaułki ludzkiego serca, przeżywać życie drugich, widzieć je w całej nagości? Obrazy wciąż nowe: ohydne rany, śmiertelne zgryzoty, sceny miłości, nieszczęścia kończące się w nurcie Sekwany, młodzieńcze uciechy wiodące na ruszto­wanie, śmiechy rozpaczy i wspaniałe uczty. Wczo­raj, tragedja: poczciwy ojciec rodziny zaczadza się. bo nie może wyżywić dzieci. Jutro komedja: mło­dy człowiek próbuje odegrać ze mną scenę Don

88 Balzac

Juana z panem Niedzielą *), z współczesnemi war- jantami. Słyszałeś zapewne hymny na cześć na­szych modnych kaznodziejów; zachodziłem czasami posłuchać ich dla zabicia czasu; zmienili oni moje poglądy, ale postępowania — jak powiedział nie wiem już kto — nigdy. Otóż ci dobrzy ojcowie, zarówno jak wasz Mirabeau, Vergniaud i inni, są proste jąkały wobec wymowy jaką ja słyszę. Czę­sto zakochana młoda dziewczyna, stary kupiec na krawędzi bankructwa, matka chcąca ukryć błąd syna, artysta bez chleba, magnat na schyłku fawo­ru i dla braku pieniędzy mający postradać owoc swych zabiegów, przyprawili mnie o dreszcz potę­gą swego słowa. Ci wspaniali aktorzy grali dla mnie samego, i nie mogąc mnie oszukać. Mój wzrok jest jak wzrok Boga, czytam w sercach. Nic nie skryje się przedemną. Nie odmawia się niczego temu, kto może rozwiązać i zawiązać worek. Je­stem dość bogaty aby kupić sumienie tych co krę­cą ministrami, zacząwszy od ich woźnych aż do kochanek: czyż to nie jest Władza? Mogę mieć najpiękniejsze kobiety i ich najtkliwsze pieszczoty, czyż to nie jest Rozkosz? Władza i Rozkosz czyż nie streszczają całego waszego porządku społecz­nego? lest nas w Paryżu dziesiątek takich, milczą­cych i nieznanych królów, panów waszego losu. Czy życie nie jest machiną, której pieniądz daje ruch? Wiedz, że środki spływają się zawsze ze skutkami: nigdy nie zdołasz oddzielić duszy od

*) Molier, Don Juan.

zmysłów, ducha od materji. Złoto jest duchem wa­szego obecnego społeczeństwa.

Związani wspólnym interesem, zbieramy się w pewne dnie tygodnia w kawiarni Temidy, koło Nowego Mostu. Tam, wymieniamy tajemnice finan­sów. Żaden majątek nie może nas oszukać, posia­damy tajemnice wszystkich rodzin. Mamy swoją czarną księgą, gdzie wpisuje się najważniejsze da­ty tyczące kredytu publicznego, bankowości, handlu. My, kazuiści giełdy, tworzymy Świętą Inkwizycję, która sądzi i rozważa najbłahsze czynności ludzi posiadających jakiś majątek, i zawsze zgadujemy prawdę. Jeden z nas dogląda sądownictwa, drugi finansów, inny administracji, inny handlu. Ja mam oko na bogatą młodzież, na artystów, światowców i na graczy, najbardziej interesującą cząstkę Pa­ryża. Każdy opowiada nam sekrety sąsiada. Za­wiedzione namiętności, urażone próżności są gada­tliwe. Nałogi, gorycz, zemsta, to najlepsi agenci policyjni. Jak ja, tak i moi koledzy użyli wszyst­kiego, nasycili się wszystkiem, i doszli do tego, że kochają władzę i pieniądze jedynie dla władzy i pieniądza. Tutaj, rzekł pokazując swój nagi i zim­ny pokój, najpłomienniejszy kochanek, który gdziein­dziej obraża się o lada słówko i dobywa szpady z pochew, tu prosi ze złożonemi rękami! Tutaj naj­dumniejszy kupiec, tu kobieta najbardziej harda swą pięknością, najbardziej junacki żołnierz, wszy­scy proszą ze łzą bólu lub wściekłości w oku.' Tu błaga najsławniejszy artysta i pisarz którego na­zwisko przejdzie do przytomności. Tutaj wreszcie,

dodał przykładając rękę do czoła, znajduje się waga, na której ważą się spadki i interesy całego Paryża. Czy sądzisz teraz, że niema rozkoszy pod tą białą maską, której martwota dziwiła cię tak często?

To mówiąc, obrócił ku mnie swą bladą twarz,, cuchnącą pieniądzem.

Wróciłem do siebie zdumiony. Ten drobny suchy starzec urósł mi nagle. Zmienił się w oczach w jakąś fantastyczną postać, wcielenie potęgi zło­ta. Czułem wstręt do życia i ludzi. „Wszystko więc sprowadza się do pieniędzy?“ pytałem sam siebie1 Przypominam sobie, że zasnąłem bardzo późno* Widziałem dokoła stosy złota. Śniłem o pięknej hrabinie. Wyznaję nawet ze wstydem, że usunęła najzupełniej w cień skromną i czystą istotę skaza­ną na pracę i mrok; ale, nazajutrz rano, poprzez mgły przebudzenia, słodka Fanny objawiła mi się w całej swojej krasie, myślałem już tylko o niej.

Chce pan wody z cukrem? rzekła wice- hrabina przerywając.

Chętnie, odparł.

Ale nie widzę w tem nic, coby nas mogło- dotyczyć, rzekła pani de Grandlieu dzwoniąc.

Tam do kata! zaklął Derville swoją ulu­bioną klątwą, zaraz obudzę pannę Kamillę, kiedy jej powidm, iż szczęście jej było niegdyś w rękach papy Gobsecka; że, jednak nieborak umarł licząc ośmdziesiąt dziewięć lat, pan de Restaud stanie się niebawem posiadaczem ładnej fortuny. To wyma-

ga objaśnienia. Co się tyczy Fanny Malvaut, zna* cie ją państwo, to moja żona!

Poczciwiec, rzekła wicehrabina, onby się do tego przyznał przy dwudziestu osobach ze zwykłą swą szczerością.

Krzyczałbym to całemu światu, rzekł adwokat.

Pij pan, pij, mój dobry Derville. Nie bę- dziesz nigdy niczem więcej, jak tylko najszczę­śliwszym i najlepszym z ludzi.

Zostawiłem pana przy ulicy du Helder u jakiejś hrabiny, wykrzyknął wuj, który widocz­nie zdrzemnął się trochę i teraz się ocknął. Coś.

pan z nią zrobił?

W kilka dni po rozmowie ze starym Ho­lendrem, broniłem mej tezy, zaczął Derville. Zo~ stałem doktorem praw, potem adwokatem. Zaufa­nie, jakie miał we mnie stary sknera, wzmogło się znacznie. Radził mnie się gratis w drażliwych spra­wach, na które puszczał się na pewniaka, mimo iż: zdałyby się nieszczególne wszystkim prawnikom. Ten człowiek, na którego nikt nie miał żadnego wpływu, słuchał moich rad z niejakim szacunkiem. Prawda, ¿e wychodził na nich bardzo dobrze. Wreszcie, w dniu gdy zostałem pierwszym depen­dentem kancelarji gdzie pracowałem od trzech lat,, opuściłem dom przy ulicy des Grès i wprowadzi­łem się do mego pryncypała: dostałem stół, mie­szkanie i sto pięćdziesiąt franków miesięcznie. To był piękny dzień! Kiedym się żegnał z lichwiarzem, nie objawił mi ani przyjaźni ani żalu, nie zachęcał

mnie abym go kiedy odwiedził, zatopił jedynie we mnie ów wzrok, który u niego zdradzał poniekąd dar jasnowidzenia. Po tygodniu, dawny sąsiad za­szedł do mnie, przyniósł mi sprawę dość trudną, jakieś wywłaszczenie; dalej uprawiał swoje bez­płatne porady równie bezceremonjalnie co gdyby mi za nie płacił. Z końcem drugiego roku, w la­tach 1818—1819, prynćypał mój, hulaka i utracjusz, znalazł się w ciężkich opałach i zmuszony był sprzedać kancelarję. Mimo iż w owym czasie kan- celarje nie doszły jeszcze ogromnych cen jakie mają dzisiaj, mój prynćypał oddawał swoją niemal darmo, żądając tylko sto pięćdziesiąt tysięcy fran­ków. Człowiek czynny, fachowy, inteligentny mógł przyzwoicie, opłacić procenty od tej sumy i wy­płacić się w ciągu dziesięciu lat, bj^leby uzyskał tylko trochę zaufania. Ja, siódme dziecko drobnych mieszczan z Noyon, nie miałem ani obola i nie znałem w świecie innego kapitalisty prócz starego Gobsecka. Przypływ ambicji i jakiś słaby błysk nadziei natchnęły mnie odwagą udania się doń. Pewnego wieczora zatem powędrowałem zwolna ulicą des Gres. Serce biło mi jak młotem, kiedy pukałem do ponurego domu. Przypominałem sobie wszystko, co mi niegdyś mówił stary skąpiec w epoce gdy jeszcze nie domyślałem się wzru­szeń, które zaczynają się na progu tych drzwi. Miałem go tedy prosić, jak tylu innych. — Nie! rzekłem sobie, uczciwy człowiek winien wszędzie zachować godność. Majątek nie wart jest podłości, okażę się pozytywistą tak samo jak on.

Od czasu jak się wyprowadziłem, stary Gob- seck najął mój pokój aby nie mieć sąsiada; ka­zał też wprawić kratę w drzwi, otworzył mi do­piero wówczas kiedy mnie poznał.

I cóż, rzekł swoim cichutkim głosem, pryn- cypał sprzedaje kancelarję?

Skąd pan wie? Mówił o tem dopiero mnie..

Wargi starca ściągnęły się nakształt firanki,,,

a temu niememu uśmiechowi towarzyszyło zimne spojrzenie.

Trzeba było aż tego abym cię ujrzał u sie­bie, dodał sucho po pauzie, w czasie której sta­łem zmięszany.

Niech mnie pan posłucha, panie Gobseck^. odparłem z całym spokojem, na jaki mogłem się^ zdobyć w obliczu tego starca, który wlepiał we mnie niewzruszone oczy, rażące mnie swoim bla­skiem.

Zrobił gest, jakgdyby chciał powiedzieć: „Mów“..

Wiem, że bardzo trudno jest pana rozczu­lić. Toteż, nie będę tracił mojej wymowy na to,„ by panu odmalować położenie dependenta bez gro­sza. Mam nadzieję jedynie w panu; nie mam w święcie innego serca niż pańskie, w którembym mógł znaleźć zrozumienie swojej przyszłości. Ale dajmy pokój sercu. Interesy trzeba załatwiać po- kupiecku a nie romansowo. Oto fakty. Kancelaria pryncypała przynosi rocznie w jego rękach dwa­dzieścia tysięcy franków, ale sądzę, że w moich, warta będzie czterdzieści. Chce mi ją sprzedać za: pięćdziesiąt tysięcy talarów. Czuję tutaj, rzekłem*.

uderzając się w czoło, że, gdyby mi pan pożyczył sumą potrzebną na to kupno, wypłaciłbym się do dziesięciu lat.

To się nazywa mówić, odparł Gobseck, podając mi rękę. Nigdy, od czasu jak się zajmuję interesami, nikt jaśniej nie wyłożył mi powodów swej wizyty. Gwarancje? rzekł, mierząc mnie oczy­ma od stóp do głów. Żadne, dodał po pauzie. Ile

pan masz lat?

Będę miał za dziesięć dni dwadzieścia pięć łat, odparłem, inaczej nie mógłbym traktować

o kupno.

Słusznie!

A więc?

Możliwe.

W takim razie, trzebaby działać szybko, inaczej podbiją mi cenę.

Przynieś mi pan jutro swoją metrykę, po­mówimy o tej sprawie, pomyślę.

Nazajutrz o ósmej byłem u starego. Wziął urzędowy papier, włożył okulary, kaszlnął, splunął, zawinął się w cząrny szlafrok i przeczytał od de­ski do deski wyciąg metrykalny. Następnie obrócił go parę razy w rękach, spojrzał na mnie, znów kaszlnął, pokręcił się na krześle i rzekł:

Spróbujemy ubić ten interes.

Zadrżałem.

Kapitały moje przynoszą mi pięćdziesiąt procent, dodał, czasem sto, dwieście, pięćset pro­cent.

Na te słowa zbladłem.

Ale, przez wzgląd na naszą znajomość, za­dowolą się dwunastoma i pół od sta na... Zawa­hał się.

Więc dobrze, tak, dla pana zadowolę się trzynastoma procentami rocznie. Czy to panu od-

Owszem, odpowiedziałem.

Ale, jeżeli to za wiele, brońże się, Gro-

cjuszu.

Nazywał mnie w żartach Grocjuszem.

Żądając od ciebie trzynastu procent, peł­nię moje rzemiosło, ty się zastanów czy możesz tyle zapłacić. Nie lubię ludzi, którzy się godzą na wszelkie warunki. Czy to za wiele?

Nie, odparłem, dam sobie radę, przy siadu­jąc trochę więcej fałdów.

Ba! rzekł spoglądając na mnie ironicznie z pod oka, klienci zapłacą.

Nie! do kroć djabłów, krzyknąłem, ja sam. Wolałbym sobie dać rękę uciąć, niżbym miał ob­dzierać ludzi ze skóry.

Dobranoc, rzekł stary.

Ależ istnieje taryfa na honorarja.

Niema taryfy, odrzekł, na tranzakcje, na zwłoki, na polubowne ugody. Możesz wówczas li­czyć sobie tysiąc franków, sześć tysięcy franków nawet, zależnie od rozmiaru sprawy, za konferencje, za wizyty, za koncepty aktów, za memorjały i ca­łą gadaninę. Trzeba umieć znaleźć takie sprawy. Polecę cię jako najuczeńszego i najzręczniejszego z adwokatów, przyślę ci tyle tego rodzaju proce-

powiada

'.¿L/V'*,ił '.!/.* ,4<V- 4*s r vit ,■->•,<■■ * v'r,j -#. - *5 y*'? . •-?-•. • *,< * *.'

i ** -*H —■•^--— .-‘-f —■ -J.» ■»* V.I .’■•!_■. ■ ;*, T ’ ''¿Tt r'Z-'S"'"—''V-'i '-,‘7= j-1 ’~*T'*' —»W''- rg.' -_:■. .. *-

^5! ! > i

i ■

f» f*

&SSL&''*

t t- f'a

?S * *»' |/- » --. * » *-* •

.«* - * .♦ • t

v?- •fl 5

!..

5.

5rîS2î?«?ÂiW

Rr

¡s

OUff

Balzac-

V v

*> ■/.

)A V-'

È*

JÎS

I I

'il

sów, że twoi koledzy pękną z zazdrości. Werbrust, Palma, Gigonnet, moi koledzy, powierzą ci swoje wywłaszczenia, a sam Bóg wie ile ich mają! Bę­dziesz miał w ten sposób dwie klijentele, tę którą kupujesz i tę którą ja ci dam. Powinienbyś właści­wie dać mi piętnaście procent od moich stu pięć­dziesięciu tysięcy.

Niech będzie, ale nie więcej, rzekłem ze stanowczością człowieka, który nie pójdzie ani na krok dalej.

Stary Gobseck złagodniał, wydawał się ze mnie zadowolony.

Zapłacę sam, dodał, twemu pryncypałowi,, tak aby się dobrze zabezpieczyć na wartości i na kaucji.

Och, rękojmie jakie pan chce.

A potem, pokryjesz moją sumę w piętna­stu wekslach podpisanych in blanco, każdy na su­mę dziesięciu tysięcy franków.

Dobrze, byleby to podwójne pokrycie zo­stało stwierdzone.

Nie! przerwał Gobseck. Dlaczego chcesz, abym ja miał więcej zaufania do ciebie, niż ty do mnie?

Zamilkłem.

I będziesz, dodał dobrodusznym tonem, prowadził moje sprawy nie żądając honorarjów, dopóki będę żył, nieprawdaż?

Dobrze, pod warunkiem abym nie musiał

wykładać żadnych kosztów.

Słusznie, odparł. Ale, ale, dodał starzec

którego fizjognomia z trudem oblekła wyraz do- broduszności, pozwolisz abym cię odwiedzał?

Zawsze mi będzie miło.

Tak, ale rano to będzie trudno. Ty bę­dziesz miał swoje sprawy, ja mam moje.

Niech pan przychodzi wieczór.

Och, nie, musisz bywać w świecie, odwie­dzać klientów. Ja mam moich przyjaciół, moją kawiarnię.

On ma przyjaciółl pomyślałem.

A więc, rzekłem, czemużby pan w takim razie nie miał przyjść w porze obiadu?

Otóż to, rzekł Gobseck. Po giełdzie, o piątej. Więc dobrze, będę przychodził co środę i co so­botę. Będziemy sobie gwarzyli o interesach jak para przyjaciół. Hehe! ja bywam czasami wesół. Dasz mi skrzydełko kuropatwy i kieliszek szam­pańskiego, pogadamy sobie. Wiem wiele rzeczy, które dziś już można mówić, a które cię nauczą znać ludzi, a zwłaszcza kobiety.

Niech będzie kuropatwa i kieliszek szam­pańskiego.

Nie rób szaleństw, inaczej straciłbyś moje; zaufanie. Nie urządzaj domu na wielką stopę. Weź sobie starą służącą, tylko jedną. Będę cię odwie­dzał, aby się upewnić o twojem zdrowiu. Lokuję kapitał na twoją głowę, muszę dopilnować twoich spraw. No, przyjdź dziś wieczór z pryncypałem.

Czy mógłby mi pan powiedzieć, jeżeli py­tanie nie jest niedyskretne, rzekłem do staruszka

kiedyśmy dochodzili do drzwi, na co w tern wszyst- kiem była potrzebna moja metryka?

' Jan Ester van Gobseck wzruszył ramionami, uśmiechnął się chytrze i odparł:

Jaka ta młodość głupia! Dowiedz się tedy, panie adwokacie, — bo trzeba byś to wiedział, iż byś się sam nie dał złapać—że przed trzydziestką uczciwość i talent są jeszcze jakąś hipoteką. Póź­niej, nie można już polegać na człowieku.

I zamknął drzwi.

W trzy miesiące później, byłem adwokatem. Niebawem, miałem szczeście, pani hrabino, podjąć starania o odzyskanie pani mienia. Wygrana tego procesu dała mnie poznać. Mimo ogromnych pro­centów płaconych Gobseckowi, w niespełna pięć lat spłaciłem go zupełnie. Zaślubiłem Fanny Mal- vaut, którą pokochałem szczerze. Podobieństwo naszych losów, pracy, powodzenia, wzmocniło si­łę naszych uczuć. Wuj jej, zbogacony rolnik, umarł, zostawiając jej siedemdziesiąt tysięcy fran­ków, które pomogły mi się wypłacić. Od tego dnia życie moje było pasmem szczęścia i pomyślności. Nie mówmy tedy już o mnie, niema nieznośniejszej rzeczy niż człowiek szczęśliwy. Wróćmy do moich bohaterów.

W rok po kupnie kancelarji, zaciągnięto mnie, niemal wbrew mej woli, na kawalerskie śniadanko. Śniadanie to było rezultatem zakładu, który jeden z moich kolegów przegrał do młodego człowieka bardzo wówczas modnego w eleganckim świecie.

Pan de Trailles, ozdoba dandyzmu owej epoki, cieszył się olbrzymią reputacją...

Ałeż cieszy się nią dziś jeszcze, wtrącił hrabia de Born przerywane adwokatowi. Nikt le­piej nie umie się ubrać, nikt nie powozi zręczniej od niego. Maksym umie grać, jeść i pić z większym wdziękiem niż ktokolwiek w świecie. Zna się na Jkoniach, na kapeluszach, na obrazach. Wszystkie kobiety szaleją za nim. Wydaje około stu tysięcy franków rocznie, a nikt nie wie ani o jednej jego wiosce, nie widział u niego jednego kuponu. Jest to typ błędnego rycerza naszych salonów, naszych .buduarów, naszych bulwarów, amfibja mająca ty­leż z kobiety co z mężczyzny... Hrabia Maksym •de Trailles to osobliwa istota; zdolny do wszyst­kiego a niezdatny do niczego, budzący postrach a wzgardę, wykształcony i ignorant, równie zdolny •do dobrodziejstwa jak do zbrodni, to podły ¡to szlachetny, bardziej okryty błotem niż spla­miony krwią, mający więcej trosk niż wyrzu­tów, więcej zajęty trawieniem niż myśleniem, uda­jący namiętność a nie zdolny czuć nic. Błyszczą­ce ogniwo, które mogłoby łączyć galery z wiel­kim światem. Maksym de Trailles, to człowiek z owej klasy wybitnie inteligentnej, z której strze­la czasami Mirabeau, Pitt, Richelieu, ale która częściej wydaje hrabiego Horna, Fouquier-TinviI- łe’a lub Coignarda.

A więc, podjął Derville wysłuchawszy tego •wizerunku, słyszałem wiele o tej osobistości od bied­nego ojca Goriot, mego klienta, ale, mimo iż spo­

tykając go w świecie, uniknąłem już kilka razy nie­bezpiecznego zaszczytu tej znajomości. Jednakże- kolega mój tak nalegał abym przyszedł na to śnia­danie, że nie mogłem odmówić nie narażając się na opinję fujary. Trudno byłoby pani wyobrazić sobie kawalerskie śniadanie, pani wicehrabino. Niesłychany przepych i wykwint, zbytek sknery który przez próżność stałby się na jeden dzień rozrzutnikiem. Wchodząc, człowiek jest zdumiony porządkiem jaki panuje na stole, olśniewającym od srebra, kryształów, najcieńszej bielizny. Życie w samym kwiecie: młodzi ludzie są czarujący,, uśmiechają się, mówią z cicha, podobni są da młodej oblubienicy, wszystko dokoła nich oddycha dziewiczością. W dwie godziny pózńiej, możnaby rzec pobojowisko po walce: wszędzie potłuczone kieliszki, pomięte, pogniecione serwety, napoczęte półmiski na które wstręt bierze patrzeć. I, do tego wszystkiego, krzyki od których pęka głowa, ko* miczne toasty, huragan dobrych i głupich koncep­tów, czerwone twarze, rozpalone oczy które nie mówią już nic, bezwiedne wynurzenia które mó­wią wszystko. Pośród piekielnego zgiełku, jedni, tłuką butelki, drudzy śpiewają, ludzie wyzywają się, ściskają lub biją. W powietrzu unosi się nieznoś­na woń złożona ze stu zapachów i krzyki złożone ze stu głosów. Nikt nie wie już co je, co pije, ani co mówi. Jedni są smutni, drudzy szczebioczą; tego ogarnia monomanja i powtarza jedno słowo niby rozbujany dzwon; tamten chce przekrzyczeć zgiełk;, najrozsądniejszy proponuje orgię! Gdyby wszedł;

tam człowiek przy zdrowych zmysłach, myślałby że trafił na bachanalję.

Wśród tego-to tumultu, pan de Trailles sta- Tał się wślizgnąć w moje łaski. Zachowałem mniej- •więcej przytomność, miałem się na baczności. Co •do niego, mimo że udawał solennie pijanego, pa­nował nad sobą i myślał o interesach. W istocie, nie wiem jak się to stało, ale, kiedy wychodziłem z restauracji około dziewiątej wieczór, przyrze- ■kłem mu, że go nazajutrz zaprowadzę do starego Gobsecka. Słowa: honor, cnota, hrabina, kobieta uczciwa, nieszczęście, wkradły się, dzięki jego .złotym ustom, niby czarami w naszą rozmowę.

Kiedym się obudził nazajutrz rano i chciałem sobie przypomnieć com robił w wilję, z trudnością zdołałem powiązać myśli. Coś mi się majaczyło, że córce jednego z moich klijentów grozi utrata reputacji, szacunku i miłości męża, o ile nię znaj­dzie do południa pięćdziesięciu tysięcy franków. Były tam długi karciane, rachunki powoźnika, pie­niądze stracone nie wiem już na co. Mój czarujący towarzysz upewnił mnie, że hrabina jest dosyć bo­gata, aby kilkoma latami oszczędności wyrównać szczerbę, jaką uczyni w swoim majątku. Dopiero wówczas zaczynałem zgadywać powód nalegań mego towarzysza. Wyznaję ze wstydem, że nie domyślałem się zupełnie, jak bardzo ważnem było

dla starego Gobsecka pogodzić się z tym dan­dysem.

W chwili gdym wstawał, wszedł pan de Trailles.

Panie hrabio, rzekłem po zwykłem powi­taniu, nie widzę zgoła, w czem mógłby mnie pan potrzebować aby się zgłosić do pana Gobsecka, najgrzeczniejszego, najpotulniejszego z kapitalistów. Da panu z pewnością pieniądze, jeżeli ma, lub ra­czej jeżeli mu pan przedstawi odpowiednią rękojmię-

Panie, odparł, nie mam bynajmniej zamia­ru zmuszać pana do oddania mi przysługi, nawet kiedy mi pan przyrzekł.

Tam do kata, rzekłem sobie w duchur czy mam pozwolić, aby ten człowiek myślał, że ja nie dotrzymuję słowa?

Miałem zaszczyt powiedzieć panu wczoraj,, żem się bardzo nie w porę posprzeczał ze starym Gobseckiem, dodał. Otóż, ponieważ niema drugiego człowieka w Paryżu, który byłby w stanie wypluć od jednego razu, w samym końcu miesiąca, setkę tysięcy franków, prosiłem pana abyś mnie z nim pogodził. Ale nie mówmy już o tem...

Pan de Traiłles papatrzył na mnie wzrokiem- grzecznie impertynenckim i gotował się do wyjścia^

Jestem gotów towarzyszyć panu, rzekłem,:

Kiedyśmy przyjechali na ulicę des Grès, dan­dys rozglądał się dokoła siebie z uwagą i niepoko­jem które mnie zdziwiły. Twarz jego bladła, czer­wieniała, żółkła naprzemian, parę kropel potu wy­stąpiło na jego czoło gdy ujrzał bramę Gobsecka. W chwili gdyśmy wysiadali, dorożka wjechała w ulicę des Grès. Sokole oko młodzieńca pozwo­liło mu rozpoznać kobietę w głębi dorożki. Wyra z dzikiej niemal radości ożywił jego twarz, zawołał

przechodzącego chłopczyka i dał mu konia do trzymania. Poszliśmy do starego lichwiarza.

Panie Gobseck, rzekłem, przyprowadzam panu jednego z moich najbliższych przyjaciół (któremu tyle ufam co djabłu, szepnąłem na ucho starcowi). Przez wzgląd na mnie, raczy mu pan wygodzić (na zwykły procent) i wydobyć go z kło­potu (jeśli to panu dogadza).

Pan de Trailles skłonił się lichwiarzowi, usiadł i przybrał dworską postawę, której wytworna uni- żoność oczarowałaby każdego. Ale Gobseck sie­dział przy kominku, nieruchomy, niewzruszony. Gobseck podobny był do posągu Woltera w przed­sionku Komedji Francuskiej; uchylił lekko, jakby dla ukłonu, zużytego kaszkieta, a kawałek żółtej czaszki, który pokazał, dopełniał tego podobieństwa z marmurem.

Mam pieniądze dla moich klijentów, rzekł.

Bardzo się tedy pan gniewa, żem się zrujnował gdzieindziej niż u pana, rzekł śmiejąc się hrabia.

Zrujnował! odparł Gobseck z ironją.

Chce pan powiedzieć, że nie można zruj­nować człowieka, który nie ma nic? Ale znajdź pan w Paryżu piekniejszy kapitał! wykrzyknął elegant wstając i okręcając się na pięcie.

Ten żarcik niemal serjo nie zdołał wzruszyć Gobsecka.

Czyż nie jestem serdecznym przyjacielem Ronquerolles’a, de Marsay’a, Franchessiniego, obu Yandenessów, Ajuda-Pinto, słowem całej naj-

świetniejszej młodzieży? Grywam do spółki z księ­ciem i ambasadorem których pan zna. Moje do­chody są w Londynie, Karlsbadzie, Baden, w Bath. Czyż to nie jest najwspanialszy przemysł?

Prawda.

Robicie ze mnie gąbkę, do kroćset, pozwa­lacie mi spęcznieć w salonach, aby mnie wycisnąć w krytycznych chwilach, ale wy jesteście także gąbki, i śmierć was wyciśnie.

Możebne.

Gdyby nie marnotrawcy, cóżby się z wami stało? We dwóch jesteśmy jak dusza i ciało.

Słusznie.

No, podajmy sobie ręce, mój stary ojczul­ku Gobseck, i bądź wspaniałomyślny, jeżeli to jest prawdziwe, słuszne i możebne.

Przychodzi pan do mnie, odparł zimno lichwiarz, panie waż Girard, Palma, Werbrust i Gi- gonet dławią się od pańskich weksli, które ofiaro­wują wszędzie z pięćdziesięcioma procentami stra­ty; otóż, ponieważ prawdopodobnie dali za nie jedynie połowę wartości, nie są warte ani dwa­dzieścia pięć procent. Sługa uniżony. Czy mogę, po sprawiedliwości, ciągnął Gobseck, pożyczyć bo­daj szeląga człowiekowi, który winien jest trzy­dzieści tysięcy franków a nie ma ani grosza? Prze­grał pan przedwczoraj dziesięć tysięcy franków na balu u barona Nucingen.

Panie, odparł hrabia mierząc starca oczy­ma z rzadką bezczelnością, moje sprawy pana nic nie obchodzą. Komu dano termin, nie jest nic winien-

■•^ t**v9ÉT ».•>?»' *T" **' • •** ’ - * •«*# * « '• ** *!•*..

,ïlï

J-- ■■■ i^ t m ■ st*..

¿s,T:r. jrf^ ^v^r. t ~r r iraff

kh»«'. ; r

Gobseck

105

i^ar^ssgrr'xxsifflr^^ .

orôtTÎ

,i • i

i ;

»> ! :

«J f.

,"5r

Çi

es

Prawda!

Moje weksle będą zapłacone.

Możebne!

I w tej chwili, kwestja między nami spro­wadza się do tego, czy przedstawiam dla pana dostateczne rękojmie na sumę, którą chcę u pana pożyczyć.

Słusznie.

Turkot dorożki zatrzymującej się u bramy rozległ się w pokoju.

Pójdę przynieść coś, co panu może wy­starczy, wykrzyknął młody człowiek.

O mój synu! wykrzyknął Gobseck wstając i wyciągając do mnie ręce skoro utracjusz wy­szedł, jeżeli ma dobry zastaw, ocalasz mi życie! Jabym tego nie przeżył. Werbrust i Gigonnet my­śleli, że mi spłatali figla. Dzięki tobie, uśmieję się z nich serdecznie dziś wieczór.

Radość starca miała coś przerażającego. Była to jedyna chwila wylania, jaką miał ze mną. Mimo krótkiego trwania tej radości, nie wyjdzie mi ona nigdy z pamięci.

Zrób mi tę przyjemność i zostań tutaj, dodał. Mimo że jestem uzbrojony i pewny mojej ręki jak człowiek który niegdyś polował na tygry­sy i bił się na pokładzie o śmierć i życie, nie dowierzam temu frantowi.

Usiadł z powrotem przed biurkiem. Twarz iego stała się znów blada i spokojna,

Hoho! rzekł zwracając się do mnie, ujrzysz

vi ;

: I i '

r 1 I ' '■

I I

I

i ' » !

?r! K i!.!

ry. ■

. FV

J >• f “ ■ 1

: ' ' :

k! i"',

! k' :

> ■ i '

i’; i; it

i

i i ; t [ *

H M ••

!fi

» ■■1

¡fi1’ f, • 11

!

i

\r!-. ■ \ ■ ‘

fi •1 «

i ■

»• • >

i;;--

/i

/.f! 1 i'. *.

]f’ V 1 ■ U .

V.'« it. . -,

1

I'.' i'

Kil--'

*-?r

U ;• :

i* : K> : h :;

t V'

ï. ' I *

z pewnością piękną istotę, o której ci mówiłem niegdyś, słyszę w kurytarzu arystokratyczne kroki.

W istocie, młody człowiek wrócił, prowadząc kobietę, w której poznałem ową hrabinę odmalo­waną mi niegdyś przez Gobsecka, jedną z córek poczciwego Goriot. Hrabina nie spostrzegła mnie zrazu, stałem przy oknie wyglądając na ulicę. Wchodząc do ciemnego i wilgotnego pokoju lich­wiarza, rzuciła nieufne spojrzenie na Maksyma. Była tak piękna, że, mimo jej błędów, żal mi jej było. Jakiś straszliwy lęk miotał jej sercem, szla­chetne i dumne rysy nie umiały pokryć konwul- syjnego skurczu. Ten młody człowiek stał się jej złym duchem. Podziwiałem Gobsecka, który cztery lata wprzódy, z pierwszego wekslu, przejrzał los tych dwojga istot.

Prawdopodobnie, rzekłem sobie, ten po- twór z twarzą anioła panuje nad nią wszelkiemi możliweini sprężynami: próżność, zazdrość, roz­kosz, wir świata.

Ależ, wykrzyknęła wicehrabina, nawet cno­ty tej kobiety stały się dla niego bronią. Wyciskał jej łzy poświęcenia, umiał w niej rozpalić szla­chetność wrodzoną naszej płci i nadużywał jej czułości, aby jej drogo sprzedawać zbrodnicze rozkosze.

Wyznaję, rzekł Derville który nie zrozu­miał znaków jakie mu dawała pani de Grandlieu, że nie płakałem nad losem tej nieszczęśliwej istoty tak błyszczącej w oczach świata a tak strasznej dla tego kto czytał w jej sercu; nie, drżałem ze

zgrozy patrząc na jej mordercę, na tego młodego» chłopca którego czoło było tak jasne, usta tak świeże, uśmiech tak uroczy, zęby tak białe, postać podobna do anioła. Stali w tej chwili oboje przed swoim sędzią, który się im przyglądał tak, jak stary dominikanin w szesnastym wieku musiał spoglądać na tortury dwojga Maurów w podziemiach Inkwi­zycji.

Proszę pana, czy istnieje sposób spienięże­nia tych oto djamentów, ale zastrzegając sobie pra­wo odkupienia ich, rzekła drżącym głosem podając puzderko.

Owszem, pani, rzekłem wtrącając się do* rozmowy i pokazując się.

Spojrzała na mnie, poznała mnie, zadrżała wi­docznie i rzuciła mi spojrzenie, które znaczy w każdym kraju; Milcz!

Jestto, ciągnąłem dalej, akt, który nazywa­my sprzedażą z prawem odkupu; układ, który pole­ga na przelaniu własności ruchomej lub nieru­chomej, na czas określony, po upływie którego* można wrócić do posiadania rzeczonego przed­miotu, za zwrotem umówionej kwoty.

Odetchnęła swobodniej. Hrabia Maksym zmar­szczył brwi, bał się że w takim razie lichwiarz da,, niższą kwotę za djamenty, przedmiot mogący ulec zniżce. Gobseck, wciąż nieruchomy, wziął lupę*

i oglądał w milczeniu garnitur. Gdybym żył sto lat,, nie zapomnę obrazu, jaki przedstawiała jego twarz- Blade policzki zabarwiły się; oczy, w których zda­wał się odbijać połysk kamieni, błyszczały niena­

turalnym ogniem. Wstał, podszedł do okna, trzy­mał djamenty tuż przy bezzębnych ustach, jakgdy- by chciał ie pożreć. Mamrotał niewyraźne słowa, podnosząc kolejno bransolety, kolczyki, naszyjnik, djademy, które obracał do światła aby ocenić ich wodę, białość, szlif; wyjmował je z puzdra, wkła­dał z powrotem, wyjmował jeszcze, obracał niemi aby z nich wydobyć cały ogień. Był w tej chwili bardziej dzieckiem niż starcem, a raczej dzieckiem

i starcem razem.

Piękne brylanty! Przed rewolucją toby było warte trzysta tysięcy franków. Co za woda! To prawdziwe azjatyckie djamenty, rodem z Gol- kondy albo z Wizapur. Zna pani ich cenę? Nie, nie, jeden Gobseck w całym Paryżu zdoła je oszaco­wać. Jeszcze za cesarstwa trzebaby więcej niż «dwieście tysięcy, aby sporządzić podobny garnitur.

Uczynił gest niesmaku i dodał:

Dziś djamenty tracą z każdym dniem. Bra- zylja zasypuje nas niemi od czasu pokoju, zarzuca rynki djamentami mniej białemi niż indyjskie. Ko­biety noszą je tylko na Dworze. Pani bywa u Dworu?

Wymawiając te straszliwe słowa, oglądał z niewymowną radością kamienie, jeden po drugim.

Bez skazy, mówił. O, ten ma skazę! Oto skaza. Piękny djament.

Jego blada twarz tak jaśniała w ogniu tych kamieni, że w myśli porównywałem ją do owych zielonkawych zwierciadeł, jakie spotyka się w pro­wincjonalnych gospodach, które chłoną promienie

świetlne nie zwracając ich: podróżny na tyle od­ważny aby się przejrzeć w takiem lustrze, ma twarz człowieka rażonego apopleksją.

No i co? rzekł hrabia, uderzając Gobsecka

po ramieniu.

Stary dzieciak drgnął. Porzucił swoje zabaw­ki, położył je na biurku, usiadł i stał się z powro­tem lichwiarzem twardym, zimnym i gładkim niby marmurowa kolumna.

Ile państwu trzeba?

Sto tysięcy franków na trzy lata, rzekł' hrabia.

Możliwe! rzekł Gobseck dobywając z ma­honiowego puzderka wagę bezcenną dla jej do­kładności, swój klejnot! Zważył kamienie, szacując na oko (i Bóg wie jak dokładnie!) wagę opraw}'.. W czasie tej operacji, na twarzy lichwiarza wal­czyła naprzemian radość i surowość. Hrabina była pogrążona w osłupieniu które przemawiało na jej korzyść; zdawało mi się, że mierzy głębię przepa­ści w którą się stacza. Były jeszcze wyrzuty w tej duszy kobiecej, trzeba było może tylko wysiłku,, miłosiernie wyciągniętej ręki aby ją ocalić. Spró­bowałem.

Czy te djamenty należą do pani? spytałem dobitnie.

Tak, panie, odparła z dumnem spojrzeniem..

Spisuj akt z prawem odkupu, gaduło! rzekł Gobseck wstając i wskazując mi miejsce przy biurku.

Pani jest pewnie zamężna? spytałem jeszcze..

Żywo skinęła głową.

Nie sporządzę aktu, wykrzyknąłem.

A to czemu? rzekł Gobseck.

Czemu? odparłem, pociągając starca do ■okna aby z nim pomówić pocichu. Ta kobieta jest pod władzą męża, kupno będzie nieważne, nie bę­dzie pan mógł zasłonić się niewiadomością faktu stwierdzonego w samym akcie. Będzie pan musiał tedy przedstawić djamenty, które u pana złożono, a których waga, wartość i szlif będą opisane.

Gobseck przetwał mi skinieniem głowy i zwró­cił się do dwojga winowajców.

Ma słuszność, rzekł. Wszystko zmienione. Ośmdziesiąt tysięcy franków gotówką i zostawicie mi djamenty, dodał głuchym szeptem. Gdy chodzi ■o ruchomości, posiadanie starczy za tytuł.

#

Ale... odparł młody człowiek.

Wóz albo przewóz, odparł Gobseck odda­jąc puzderko hrabinie, zawiele ryzykuję.

Lepiejby pani zrobiła rzucając się do nóg męża, szepnąłem pochylając się ku niej.

Lichwiarz zrozumiał zapewne moje słowa z ruchu warg i spojrzał na mnie lodowato. Twarz młodego człowieka stała się trupio blada. Wahanie hrabiny było widoczne. Ladaco zbliżył się do niej i, mimo że mówił bardzo cicho, usłyszałem:

Żegnam cię, Anastazjo! bądź szczęśliwa! Co do mnie, jutro będę już wolny od trosk.

Panie, wykrzyknęła młoda kobieta zwraca­jąc się do Gobsecka, przyjmuję.

Gobseck

Ul

No, więc! odparł starzec, ależ pani się

Podpisał czek na pięćdziesiąt tysięcy do ban­ku i wręczył hrabinie.

A teraz, rzekł z uśmiechem dość podob­nym do uśmiechu Woltera, dopełnię sumy trzydzie­stoma tysiącami weksli, którj^ch pełnej wartości nie zaprzeczy mi z pewnością nikt. To szczere złoto. Pan hrabia powiedział mi dopiero co: „Moje

weksle będą zapłacone”.

To mówiąc, podał jej weksłe podpisane przez hrabiego, wszystkie zaprotestowane w wilję na żądanie jednego z kolegów, który prawdopodobnie sprzedał je lichwiarzowi pół darmo.

Młody człowiek wydał krzyk wściekłości, w którym można było wyróżnić słowa: „Stary łotr! “

Gobseck nie drgnął, wydobył z puzderka parę pistoletów i rzekł chłodno:

Jako obrażony, mam pierwszy strzał.

Maksymie, przeproś pana, zawołała pojed­nawczo drżąca hrabina.

Nie miałem zamiaru pana obrazić, bąknął

zmięszany młody człowiek.

Wiem o tern, odparł spokojnie Gobseck,

miał pan zamiar jedynie nie zapłacić swoich weksli.

Hrabina wstała, skinęła głową, i znikła zdjęta widocznie głęboką zgrozą. Pan de Trailles musiał

iść za nią; ale, nim wyszedł, rzekł:

Panowie, jeżeli piśniecie słowo o tem wszystkiem, poleje się wasza krew albo moja.

Amen, odparł Gobseck, chowając pistolety. Aby dać swoją krew, trzeba ją mieć, mój chłop­czyku, a ty masz tylko błoto w żyłach.

Skoro drzwi się zamknęły i powozy odjecha- ły, Gobseck wstał i zaczął tańczyć powtarzając:

Mam djamenty! mam djamenty! Piękne dja- menty! co za djamenty! i nie drogo. Haha! pano­wie Werbrust i Gigonnet, myśleliście żeście złapali starego Gobsecka! Ego sum papa! jestem mistrzem was wszystkich! W całości zapłacony! Jak oni zgłupieją wszyscy dziś wieczór, kiedy im opowiem całą historję, między dwiema partyjkami domina!

Ta posępna radość, to dzikie okrucieństwo, wywołane posiadaniem kilku białych kamyków,, przejęły mnie dreszczem. Byłem niemy i osłupiały,

Haha! jesteś tu, mój chłopcze, rzekł. Zjemy obiad razem. Zabawimy się u ciebie, bo ja nie prowadzę domu. Wszyscy ci restauratorzy ze swemi przyprawami, ze swemi sosami, winami, struliby samego djabła.

Wyraz ¡.mój wrócił mu nagle chłodną obo­jętność.

Ty tego nie rozumiesz, rzekł siadając przy kominku i stawiając blaszankę z mlekiem na wę­glach. Chcesz zjeść ze mną śniadanie? dodał, star­czy może na dwóch.

Dziękuję, odparłem, śniadam dopiero o dwu­nastej.

W tej chwili szybkie kroki rozległy się w kurytarzu. Przybysz zatrzymał się u drzwi Gob­secka i zapukał kilkakrotnie z wyraźną wściekło­

ścią. Lichwiarz zajrzał przez zakratowane okienko

i wpuścił mężczyzną lat może trzydziestu pięciu, który widocznie, mimo tego gniewu, nie wydał mu się niebezpiecznym. Nieznajomy, skromnie ubrany, podobny był do nieboszczyka księcia de Richelieu: był to hrabia, którego musieli państwo spotykać,

i który — daruje mi pani to wyrażenie — miał ary­stokratyczne wzięcie dyplomatów waszego świata.

Panie, rzekł zwracając się do Gobsecka, który odzyskał spokój, moja żona była tu przed chwilą?

Możebne.

A więc, mój panie! czy mnie pan nie ro­zumie?

Nie mam zaszczytu znać pańskiej małżonki, odparł lichwiarz. Było u mnie wiele osób dziś ra­no, kobiet, mężczyzn, panienek podobnych do

chłopców i chłopców podobnych do panien. Trud- noby mi było...

Dosyć żartów, proszę pana, mówię o ko­biecie, która wyszła od pana przed chwilą.

Skąd mogę wiedzieć, czy to jest pańska żona, spytał lichwiarz, skoro nigdy nie miałem przyjemności pana widzieć?

Myli się pan, panie Gobseck, rzekł hrabia z głęboką ironją. Spotkaliśmy się jednego rana w sypialni mojej żony. Przyszedł pan z wekslem podpisanym przez nią, z wekslem na który nie ona pobrała pieniądze.

Nie moją rzeczą było dochodzić w jaki sposób się pokryła, odparł Gobseck odpowiadając

hrabiemu złośliwem spojrzeniem. Zeskontowałem ten weksel jednemu z moich kolegów. Zresztą, proszą pana, rzekł kapitalista nie wzruszając się, nie podnosząc głosu i rfalewając kawę do kub­ka z mlekiem, pozwoli pan zwrócić sobie uwagę, że nie uznaję tego aby mi pan miał prawo robić uwagi w moim domu: jestem pełnoletni od roku

61 zeszłego wieku.

Kupiłeś pan za nędzną cenę brylanty ro­dzinne, które nie należały do mojej żony.

Nie poczuwając się do obowiązku wtaje­mniczać pana w moje interesy, powiem panu, pa­nie hrabio, że jeżeli brylanty zostały panu skra­dzione przez panią hrabinę, powinien pan był uprzedzić cyrkularzem jubilerów aby ich nie kupo­wali. Wszak mogła je sprzedać częściowo.

Panie! wykrzyknął hrabia, pan zna mo­ją żorię.

Doprawdy?

Ona pozostaje pod władzą mężowską.

Możebne.

Nie miała prawa rozporządzać temi bry­lantami...

Słusznie.

A więc?..

A więc, proszę pana, znam pańską żonę, jest pod władzą mężowską, jest wogóle pod roz­maitą władzą, ale nie—znam—pańskich brylantów. Jeżeli pani hrabina podpisuje weksle, może z pew­nością i uprawiać handel, kupować djamenty, przyj-

aiować je w komis, brać je dla odprzedaży, widy­wano takie wypadki!

Żegnam pana, wykrzyknął hrabia blady :z gniewu, istnieją sądy.

Słusznie.

Ten pan, dodał wskazując na mnie, był ¿świadkiem sprzedaży.

Możebne.

Hrabia chciał wyjść. Naraz, czując wagę ssprawy, wmieszałem się między walczące strony.

Panie hrabio, rzekłem, pan ma słuszność

1 pan Gobseck też jest w swojem prawie. Nie mo­że pan ścigać nabywcy, nie mięszając w to swojej ¿ony, a hańba tej sprawy spadłaby nietylko na nią. Jestem adwokatem, winien jestem bardziej jeszcze samemu sobie niż memu stanowisku oznajmić panu, że djamenty, o których pan mówi, przeszły w ręce pa- ®a Gobsecka w mojej obecności; ale sądzę, że by­łoby błędem z pańskiej strony podawać w wątpli­wość prawność tej sprzedaży, której przedmiot jest zresztą trudny do rozpoznania. W obliczu słuszno­ści ma pan rację, w obliczu prawa przegrałby pan. Pan Gobseck jest zbyt uczciwym człowiekiem, aby zaprzeczyć, że ta sprzedaż odbyła się na jego ko­rzyść, zwłaszcza kiedy moje sumienie i mój obo­wiązek każą mi to zeznać. Ale, gdyby pan nawet wytoczył proces, panie hrabio, wynik byłby wą­tpliwy. Radzę panu tedy ułożyć się z panem Gob- .'Seckiem, który może usprawiedliwić się swoją do- jbrą wiarą, ale któremu zawsze winien pan zwró-

fflr

cić cenę kupna. Niech się pan zgodzi na odkup z terminem siedmiu lub ośmiu miesięcy, roku na­wet, który* to przeciąg czasu pozwoli panu zwrócić sumę pożyczoną przez panią hrabinę, chyba że pan woli odkupić przedmiot zaraz dziś, dając rękojmię płatności.

Lichwiarz maczał chleb w kawie i jadł z zu­pełną obojętnością, ale na słowo ułożyć zerknął na mnie, jakby sobie powiadał: „A to zuch, jak on skorzystał z moich lekcji“. Z mojej strony odpo­wiedziałem wymownem spojrzeniem, które zrozu­miał doskonale. Sprawa była wątpliwa, brudna, trzeba było koniecznie ją załatwić. Gobseck nie miał ucieczki w zaparciu się, ja byłbym powiedział prawdę. Hrabia podziękował mi życzliwym uśmie­chem.

Po dyskusji, w -której zręczność i chciwość* Gobsecka byłyby pobiły cały kongres dyplomatów,, sporządziłem akt, w którym hrabia uznał, iż otrzy­mał od lichwiarza sumę osiemdziesięciu tysięcy franków łącznie z procentami, za zwrotem której Gobseck zobowiązuje się zwrócić brylanty.

Co za marnotrawstwo! wykrzyknął mąż podpisując. Jak zasypać tę przepaść?

Panie, spytał poważnie Gobseck, czy pan­ina dużo dzieci?

Na to pytanie hrabia zadrżał, jakgdyby li­chwiarz, podobny biegłemu lekarzowi, położył na­gle palec na siedlisku choroby. Mąż nie odpowie­dział.

* — Ba! podjął Gobseck rozumiejąc to bolesne.

milczenie, znam pańską historję na pamięć. Ta ko­bieta, to demon, którego pan kocha może jeszcze; wierzę chętnie, mnie samego poruszyła! Może chciałby pan ocalić swój majątek, zachować go dla jednego lub dwojga swoich dzieci. Więc do­brze, rzuć się w wir świata, graj, strać ten mają­tek, przychodź często do Gobsecka. Świat powie, że ja jestem żyd, Arab, lichwiarz, rozbójnik, że ja pana zrujnowałem! Drwię sobie z tego! Skoro mnie kto obrazi, kładę go trupem, nikt tak dobrze nie strzela z pistoletu i nie włada szpadą jak pań­ski sługa. Wiedzą o tem! Potem, postaraj się pan

o przyjaciela, jeżeli zdołasz go znaleźć, sprzedasz mu fikcyjnie swój majątek. — Wszak wy to nazy­wacie fideikomisem, nieprawdaż? zwrócił się do mnie.

Hrabia zdawał się zupełnie zatopiony w my­ślach, pożegnał nas, mówiąc:

Otrzyma pan swoje pieniądze jutro, niech pan przygotuje brylanty.

Głupi jak uczciwy człowiek, rzekł zimno ¿Gobseck, skoro hrabia wyszedł.

Powiedz pan raczej, głupi jak zakochany.

Należy ci się od hrabiego za sporządzenie aktu, zawołał widząc że odchodzę.

W kilka dni po tej scenie, która mnie wpro­wadziła w straszliwe tajemnice życia światowej kobiety, pewnego ranka hrabia wszedł do mej kancelarji.

Panie, rzekł, przychodzę zasięgnąć pańskiej rady w poważnych sprawach. Oświadczam panu,

że pokładam w panu zupełne zaufanie, i mam na­dzieje dać tego dowody. Pańskie postępowanie wo­bec pani de Grandlieu, rzekł hrabia, jest ponad wszelkie pochwały.

(— Widzi pani, rzekł adwokat do wicehrabi- ny, że tysiąc razy otrzymałem nagrodę za uczynek bardzo prosty).

Skłoniłem się z szacunkiem i odrzekłem, że- dopełniłem jedynie obowiązku uczciwego człowieka,

A więc, proszę pana, zasięgałem dokład­nych informacji co do szczególnej osobistości, któ­rej pan zawdzięczasz swoją karjerę, rzekł hrabia- Wedle wszystkiego, co się dowiedziałem, Gobseck wydaje mi się filozofem ze szkoły cyników. Co* pan sądzi o jego uczciwości?

Panie hrabio, Gobseck jest moim dobro­czyńcą... po piętnaście od sta, dodałem śmiejąc się, Ale chciwość jego nie daje mi prawa aby malować jego portret na użytek obcych.

Niech pan mówi śmiało! Pańska szczerość nie może zaszkodzić ani Gobseckowi ani panu. Nie spodziewam się znaleźć anioła w skórze lichwiarza,

Stary Gobseck, podjąłem, jest głęboko- przekonany o zasadzie która włada całem jego- postępowaniem. Wedle niego, pieniądz jest towa­rem, który można, z czystem sumieniem, sprzeda­wać drogo albo tanio, wedle okoliczności. Kapi­talista jest w jego oczach człowiekiem, który7 dzięki procentowi jakiego żąda od swoich pie­niędzy, wchodzi z góry jako wspólnik w zyskow­ne przedsięwzięcia i spekulacje. Poza jego zasa-

Gobseck H9

dami finansowemi oraz jego filozoficznemi spostrze­żeniami nad naturą ludzką, które mu pozwalają postępować z pozoru jak lichwiarz, jestem głęboko przekonany, iż, skoro skończy interesy, jest to naj­skrupulatniejszy i najuczciwszy człowiek jaki istnie­je w Paryżu. Są w nim dwaj ludzie: skąpiec i fi­lozof, wielki i mały. Gdybym umarł zostawiając dzieci, jegobym mianował opiekunem. Oto, proszę pana, w jakiem świetle doświadczenie ukazało mi Gobsecka. Nie wiem nic o jego przeszłości. Może był korsarzem, może przebiegł cały świat handlu­jąc djamentami albo ludźmi, kobietami albo ta­jemnicami Stanu, ale przysięgam, że nie znam duszy ludzkiej tężej zahartowanej i lepiej doświad­czonej. W dniu, w którym zaniosłem mu sumę, umarzającą resztę mego długu, spytałem go, nie bez pewnych delikatnych omówień, jakie uczu­cie skłoniło go do tego aby mi kazać płacić tak ogromne procenty, i czemu, chcąc mnie, swemu przyjacielowi, wyświadczyć przysługę, nie pozwolił sobie na pełne dobrodziejstwo.

Mój synu, odparł, uwolniłem cię od wdzięczności, dając ci prawo mniemać żeś mi nie winien nic; toteż jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi

pod słońcem.

Ta odpowiedź objaśni panu może lepiej czło­wieka niż wszystko cobym powiedział.

Powziąłem nieodwołalne postanowienie, rzekł hrabia. Niech pan sporządzi potrzebne akty, aby przelać na Gobsecka własność mego majątku. Polegam tylko na panu co do ułożenia kontr-

rewersu, w którym oświadczy, że ta sprzedaż jest udana, i zobowiąże się zwrócić ten majątek, admi­nistrowany tak jak on umie administrować, w rą- cę mego najstarszego syna, w dniu jego pełno- letności. A teraz, drogi panie, muszą panu wyznać: bałbym się zachować ten szacowny akt w domu. Przywiązanie mego syna do matki nie pozwala mi powierzyć mu tego rewersu. Czy mogą pana prosić, abyś go zechciał zachować u siebie? W ra­zie śmierci, Gobseck mianowałby pana spadkobier­cą moich dóbr. Tak wiąc, wszystko przewidziane.

Hrabia zamilkł na chwilą, wydawał sią bardzo podniecony.

Wybaczy mi pan, rzekł po pauzie, cierpią bardzo, a zdrowie moje budzi we mnie poważne obawy. Ostatnie zgryzoty zagoryczyły straszliwie moje życie i zmuszają mnie do tego doniosłego kroku.

Panie hrabio, odparłem, niech mi pan pozwoli przedewszystkiem podziękować za zaufanie, jakie pan we mnie pokłada. Ale muszą je uspra­wiedliwić, zwracając panu uwagą, że swoim krokiem wydziedzicza pan całkowicie swoje... inne dzieci. Noszą pańskie nazwisko. Gdyby nawet były tylko dziećmi kobiety niegdyś kochanej, dziś upadłej, mają prawo do jakiegoś zabezpieczenia. Oświad­czam panu, że nie przyjmą obowiązku, jakim pan chce mnie zaszczycić, jeżeli ich los nie bądzie zapewniony.

Hrabia zadrżał gwałtownie, słysząc te słowa.

Łzy stanęły mu w oczach, uścisnął mi rękę mówiąc:

Nie znałem pana jeszcze dosyć. Sprawił mi pan równocześnie przykrość i radość. Oznaczy­my udział tych dzieci punktem kontr-rewersu.

Odprowadziłem hrabiego aż do drzwi. Zda­wało mi się, że widzę w jego rozjaśnionych rysach uczucie zadowolenia z tego aktu sprawiedliwości.

Oto, panno Kamillo, jak młode kobiety staczają się w przepaść. Wystarczy czasami jedne­go kontredansa, jednej aryjki zaśpiewanej przy fortepianie, jednej wycieczki na wieś, aby spro­wadzić straszliwe nieszczęścia. Biegnie się za po­chlebnym głosem próżności, dumy, na wiarę jedne­go uśmiechu, albo przez szaleństwo, przez nieo- patrzność! Hańba, zgryzota i nędza, oto trzy furje, w których ręce musi niechybnie dostać się kobie­ta z chwilą gdy przekroczy granice...

Biedna Kamilla upada z senności, rz^cła wicehrabina przerywając adwokatowi. Idź, dziecko, idź spać, twoje serduszko nie potrzebuje straszli­wych obrazów aby pozostać czystem i uczciwem.

Kamilla de Grandlieu zrozumiała matkę

i wyszła.

Trochę pan za daleko zaszedł, kochany panie Derville, rzekła wicehrabina; adwokat nie jest matką rodziny ani kaznodzieją.

Ależ gazety są tysiąc razy więcej...

Poczciwy Derville! przerwała mu wicehra­bina, nie poznaję pana. Czyż pan sądzi, że moja

t

córka czytuje gazety? Niech pan mówi dalej, do­dała po pauzie.

W trzy miesiące po zatwierdzeniu sprzedaży dokonanej przez hrabiego na rzecz Gobsecka...

Może pan nazwać hrabiego de Restaud, skoro Kamilli już niema, rzekła wicehrabina.

Niech i tak będzie, odparł adwokat. W dłu­gi czas po tej scenie, nie otrzymałem jeszcze kontr- rewersu, który miał zostać w moim ręku. W Pa­ryżu, adwokaci pochłonięci są wirem spraw, który nie pozwala im myśleć o sprawach swoich klien­tów więcej niż myślą oni sami, poza pewnemi wyjątkami które umiemy czynić. Jednakże, pewne­go dnia, kiedy lichwiarz był u mnie na obiedzie, spytałem czy nie wie, dlaczego nie mam żadnego znaku życia od pana de Restaud.

Dla bardzo naturalnej przyczyny, odparł. Jest umierajacy. Jest to jedna z owych tkliwych dusz, które, nie umiejąc zabić swej zgryzoty, dają się jej pożreć. Życie to jest praca, rzemiosło, któ­rego trzeba się nauczyć. Kiedy człowiek, prze­bywszy wszystkie bóle życia, nauczył się go wresz­cie, fibry jego hartują się i nabywają pewnej gib- kości, która pozwala mu panować nad swą wra­żliwością; zmienia swoje nerwy w stalowe spręży­ny, które poddają się nie pękając. Wówczas, o ile ma dobry żołądek, człowiek tak spreparowany może żyć równie długo jak żyją cedry Libanu, kapitalne drzewa.

Hrabia umierający? zawołałem.

Możebne, odparł Gobseck. Znajdziesz w sprawie jego sukcesji soczysty kąsek.

Spojrzałem na starego i rzekłem aby go> wybadać:

Niech mi pan wytłumaczy, dlaczego hrabia i ja jesteśmy jedynymi ludźmi, którymi się pan zainteresował?

Dlatego że wy jedni zawierzyliście mi bez zastrzeżeń, odparł.

Jakkolwiek ta odpowiedź pozwoliła mi przy­puszczać że Gobseck nie nadużyłby swego poło­żenia, w razie gdyby kontrrewers zaginął, posta­nowiłem udać się do hrabiego. Zmyśliłem jakieś pilne interesy, i wyszliśmy. Przybyłem rychło na. ulicę du Helder. Wprowadzono mnie do salonu, gdzie hrabina bawiła się z dziećmi. Kiedy mnie oznajmiono, wstała nagle, podeszła ku mnie i usiadła, bez słowa, wskazując mi pusty fotel przy kominku. Twarz jej oblekła ową nieprzeniknioną maskę, pod jaką światowe kobiety tak dobrze umieją skrywać, swoje wzruszenia. Zgryzoty zniszczyły już tę twarz: jedynie cudowne rysy, które niegdyś były jej ozdobą, pozostały aby świadczyć o jej piękności.

Jest rzeczą pierwszorzędnej wagi, rzekłem,, abym się mógł widzieć z panem hrabią...

W takim razie byłby pan szczęśliwszym«

/ k

widzieć nikogo, zaledwie znosi odwiedziny doktora», odtrąca wszelkie starania, nawet moje. Chorzy ma~ ją takie dziwactwa! są jak dzieci, nie wiedzą cze­go chcą.

Może właśnie, jak dzieci, wiedzą dobrze

czego chcą.

Hrabina zarumieniła się. Żałowałem niemal

tej odpowiedzi godnej Gobsecka.

Ależ, rzekłem aby odmienić rozmowę,

niepodobna przecież aby pan de Restaud był wciąż sam.

Najstarszy syn jest przy nim, rzekła. Daremnie przyglądałem się hrabinie, tym ra­zem nie zarumieniła się już; miałem wrażenie, że zacięła się w postanowieniu nie dopuszczenia mnie do swycli tajemnic.

Powinna pani zrozumieć, że krok mój nie jest niedyskrecją, rzekłem. Pobudką jego są ważne interesy...

Zagryzłem wargi, czując że wszedłem na fałszywą drogę. Toteż hrabina natychmiast sko­rzystała z mej omyłki.

Moje interesy a interesy męża, to jedno, rzekła. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby pan po­wierzył mnie...

Rzecz, która mnie sprowadza, tyczy jedy­nie pana hrabiego, odparłem stanowczo.

Każę go uprzedzić, że pan się pragnie

z nim widzieć.

Uprzejmy ton, wyraz jaki przybrała wyma­wiając te słowa, nie zwiodły mnie, odgadłem że ;za nic nie dopuści mnie do męża. Rozmawiałem ’przez chwilę o rzeczach obojętnych aby móc obser­wować hrabinę; ale, jak wszystkie kobiety które ułożyły sobie plan, umiała udawać z ową rzadką

doskonałością, będącą u* kobiety szczytem prze­wrotności. Śmiem rzec, iż wszystkiego się lękałem z jej strony, nawet zbrodni. Uczucie to płynęło z przeczucia przyszłości, które odbijało się w jej gestach, spojrzeniu, zachowaniu, nawet w akcen­tach głosu.

Teraz opowiem państwu sceny, które zakoń­czyły tę przygodę, wraz z okolicznościami które poznałem z czasem, oraz ze szczegółami które od­gadła przenikliwość Gobsecka i moja.

Od chwili gdy hrabia de Restaud napozór rzucił się w wir zabaw i zaczął trwonić majątek,, rozegrały się między małżeństwem sceny, okryte nieprzeniknioną tajemnicą, które pozwoliły hrabie­mu osądzić swoją żonę- jeszcze niekorzystniej niż wprzódy. Skoro tylko zachorował i musiał się po­łożyć, objawiła się jego niechęć do hrabiny i do- dwojga młodszych dzieci. Zakazał im wchodzić do pokoju, a kiedy spróbowali ominąć ten zakaz, po­wodowało to ataki tak niebezpieczne dla życia chorego, że doktór błagał hrabinę, aby nie naru­szała mężowskich nakazów. Widząc jak ziemia, jak dobra rodzinne, nawet pałac w którym mieszka,, przechodzą w ręce Gobsecka, który w fantastycz­ny sposób zdawał się pożerać ich fortunę, pani de Restaud zrozumiała widocznie zamiary męża. Pan de Trailles, szczególnie wówczas naciskany przez: wierzycieli, przebywał w Anglji. On jeden mógłby odsłonić hrabinie tajemne środki, jakie Gob- seck podsunął mężowi przeciw niej. Mówią, że długo wzbraniała się dać swój podpis, nieodzowny

wedle naszych ustaw do prawomocności aktu sprzedaży; mimo to hrabia uzyskał go. Hrabina sądziła, że mąż jej kapitalizuje swój majątek, i że niewielka paczka banknotów, które go pomieszczą, znajdzie się w jakiemś schowaniu, u rejenta, może w banku. Wedle jej rachub}', pan de Restaud mu­siał posiadać koniecznie jakiś akt, któryby po­zwolił najstarszemu synowi owładnąć majątkiem. Rozciągnęła tedy dokoła pokoju męża najściślejszy dozór. Władała despotycznie w domu, wszędzie docierało jej kobiece szpiegostwo. Siedziała cały dzień w salonie przylegającym do sypialni męża, skąd mogła słyszeć każde jego słowo, każdy ruch. W nocy kazała tam słać sobie łóżko, i przeważnie wcale nie spała. Lekarz szedł jej we wszystkiem na rękę. To poświęcenie zdawało się światu wznio­słe. Umiała, z wrodzonym sprytem osób fałszywych, ukryć wstręt, jaki pan de Restaud jej objawiał, i od­grywała tak dobrze komedję boleści, że zyskała tem niejaką sławę. Nawet świętoszki uważały, że hrabina okupiła swoje winy. Ale wciąż miała przed oczyma nędzę, jaka ją czeka po śmierci hrabiego, jeśli jej zbraknie przytomności umysłu.

W ten sposób, ta kobieta, odtrącona od łoża boleści na którem jęczał jej mąż, zakreśliła dokoła niego . magiczny krąg. Zdała od -ńiego a blisko, odepchnięta a wszechpotężna, napozór najlepsza żona, czyhała na śmierćj i na majątek, jak ów owad polny, który, z głębi lejowato zbudowanej przez siebie czeluści, czeka swej nieuchronnej ofiary, nadsłuchując każdego spadającego pył-

ku. Najsurowszy sędzia musiałby przyznać, że hra­bina ma wysoko rozwinięte uczucie macierzyńskie. Śmierć ojca, mówiono, była dla niej nauką. Ubóst­wiając swoje dzieci, ukryła przed niemi obraz swoich grzechów: dzięki ich młodości zdołała osiągnąć swój cel i zdobyć ich miłość, dała im najlepsze i najświetniejsze wychowanie. Wyznaję, iż nie mogłem się obronić uczuciu podziwu i współ­czucia dla tej kobiety, z czego Gobseck do dziś sobie żartuje. W tej epoce, hrabina, która poznała nikczemność Maksyma, krwawemi łzami pokuto­wała za minione błędy. Wierzę w to. Mimo iż spo­soby, jakich używała aby odzyskać majątek męża, były wstrętne, czyż nie dyktowała ich miłość matki i chęć naprawienia swoich win wobec dzieci? A przytem, jak wiele kobiet które przebyły hura­gan namiętności, może czuła potrzebę powrotu na drogę cnoty. Może zrozumiała cenę cnoty dopiero w chwili gdy poznała smutne żniwo swoich błędów* Za każdym razem kiedy młody Ernest wychodził od ojca, przechodził inkwizytorskie badania co do każdego ruchu, każdego słowa hrabiego. Chłopiec poddawał się cierpliwie życzeniom matki, które przypisywał tkliwemu uczuciu; uprzedzał nawet jej pytania. Mo j a wizyta była dla hrabiny promykiem światła. Ujrzała we mnie narzędzie zemsty męża i postanowiła nie dopuścić mnie do umierające­go. Wiedziony złem przeczuciem, pragnąłem żywo uzyskać rozmowę z panem de Restaud, nie byłem bowiem wolny od niepokoju co do losu kontrre- wersu; jeśli dostał się w ręce hrabiny, mogła go

wyzyskać, a wówczas wszczęłyby się nieskończo­ne procesy między nią a Gobseckiem. Znałem na- tyle lichwiarza, aby wiedzieć, że za nic nie oddał­by majątku hrabinie, a było dosyć materjału spor­nego w tym rewersie, którym prawnie mogłem się posłużyć wyłącznie ja. Chciałem uprzedzić tyle nieszczęść i poszedłem drugi raz do hrabiny.

Zauważyłem, proszę pani, rzekł Derville poufnym tonem do wicehrabiny de Grandlieu, że istnieją pewne objawy moralne, na które nie dość zwracamy uwagę. Będąc z natury obserwatorem, analizowałem bezwiednie sprawy z któremi mam do czynienia, a w których namiętności grają tak żywo. Otóż, wciąż z nowem zdumieniem podzi­wiałem fakt, że dwaj przeciwnicy zawsze prawie zgadują nawzajem swoje tajemne zamiary i myśli. Zdarza się czasem między dwoma wrogami to sa­mo jasnowidzenie, ta sama siła wewnętrznego wzro­ku, co między dwojgiem kochanków, czytających wzajem w swoich duszach. Toteż, kiedy znaleźliś­my się z hrabiną oko w oko, odrazu pojąłem przyczynę antypatji jaką czuje do mnie, mimo że pokrywała swoje uczucie najwyszukaószą uprzej­mością. Byłem dla niej narzuconym powiernikiem, otóż niesposób aby kobieta nie nienawidziła czło* wieka przed którym musi się rumienić. Co do niej, odgadła* że, o ile jestem człowiekiem w któ­rym jej mąż położył zaufanie, bądź co bądź nie oddał mi jeszcze swego majątku.

Rozmowa nasza, której nie będę tu powtarzał,, została mi w pamięci jako jedna z najniebezpiecz­

niejszych walk, jakie przebyłem. Hrabina, obda­rzona przez naturę wszystkiemi przymiotami zdol- nemi wywrzeć nieprzeparty urok, była naprzemian giętka, dumna, serdeczna, ufna, p osunęła się nawet tak daleko, iż starała się rozpalić mą ciekawość, obudzić we mnie miłość aby mnie opanować: da­remnie! Kiedy się z nią żegnałem, spostrzegłem w jej oczach wyraz nienawiści i wściekłości, który mnie przejął dreszczem. Rozstaliśmy się jako wro­gowie. Byłaby mnie rada zabić, ja zaś czułem dla niej litość, która dla pewnych natur równa się naj­krwawszej zniewadze. To uczucie odbiło się w ostat­nich przedłożeniach, jakie jej uczyniłem. Przejąłem ją, jak sądzę, grozą, oświadczając że, jakąkolwiek obierze drogę postępowania, znajdzie się z koniecz- ności w nędzy.

Gdybym się mógł zobaczyć z panem hra­bią, przynajmniej majątek dzieci...

Byłabym na pańskiej łasce, przerwała z gestem wstrętu.

Skoro raz kwestja stanęła tak jasno, postano­wiłem ocalić tę rodzinę od nędzy jaka ją Czekała. Byłem gotów dopuścić się nielegalności, o ileby to było koniecznem do celu, i oto jak wziąłem się do rzeczy. Kazałem ścigać hrabiego de Restaud za sumę należną fikcyjnie Gobseckowi i uzyskałem wyrok. Hrabina ukryła oczywiście te zabiegi, ale ja zyskałem w ten sposób prawo przyłożenia pie­częci zaraz po śmierci hrabiego. Przekupiłem jed­nego ze służby i wymogłem na nim przyrzeczenie, że, skoro tylko hrabia będzie konał, uprzedzi

9

m $ \ii: i*

mnie, choćby w nocy, iżbym mógł zjawić się na­gle, przestraszyć hrabinę groźbą natychmiastowego opieczętowania i ocalić w ten sposób kontrrewersy. Dowiedziałem się później, że ta kobieta studjowa- ła kodeks, słuchając jęków konającego męża. Ja* kież straszliwe obrazy ujrzelibyśmy w duszach tych, którzy otaczają łoża umierających, gdyby można zajrzeć do ich wnętrza! I zawsze majątek jest sprę­żyną intryg które się obmyśla, planów które się

knuje!

Zostawmy teraz na stronie te szczegóły. Są one z natury swojej dość przykre, ale pozwoliły może państwu odgadnąć cierpienia tej żony, cier­pienia jej męża; a odsłaniają one sekret wielu po­dobnych rodzin. Od dwóch miesięcy, hrabia Res- taud, pogodzony ze swym losem, leżał sam w swoim pokoju. Śmiertelna choroba osłabiła zwolna jego ciało i ducha. Pod wpływem chorobliwego kapry­su, niewytłómaczonego na pozór, nie pozwalał sprzątać u siebie w pokoju, nie pozwalał nic ro­bić koło siebie, nawet posłać łóżka. Ta jego apatja wycisnęła ślady dokoła; meble stały w nieładzie, kurz, pajęczyna pokrywały najwykwintniejsze przed­mioty. Hrabia, niegdyś bogaty i wybredny, podo­bał sobie teraz w smutnym widoku jaki przedsta­wiał ten pokój. Biurko i krzesła założone były przedmiotami potrzebnemi w chorobie: pełne lub puste flaszeczki, przeważnie brudne, rozrzucona bielizna, potłuczona talerze, przy kominku otwarta wygrzewaczka, wanna jeszcze pełna wody mine­ralnej. Piętno zniszczenia wyciśnięte było w każ-

dym szczególe tego przykrego nieładu. Śmierć wyrażała się w rzeczach, nim zagarnie człowieka. Hrabia nie znosił światła, żaluzje były stale zam­knięte, a ciemnośc ta czyniła smutny pokój jeszcze bardziej ponurym. Chory schudł bardzo. Oczy je­go, w których skupiło się życie, błyszczały. Trupia bladość twarzy miała coś upiornego, a wrażenie to zwiększała jeszcze nadmierna długość włosów, których nie pozwalał sobie obciąć i które spadały -długiemi kosmykami na policzki. Podobny był do pustelnika. Zgryzota zgasiła wszystkie ludzkie uczu­cia w tym człowieku zaledwie pięćdziesięcioletnim, którego cały Paryż znał tak świetnym i szczę­śliwym.

Pewnego dnia, z początkiem grudnia r. 1824, spojrzał na syna swego Ernesta, który siedział przy łóżku patrząc z boleścią na ojca.

Czy cierpisz, ojcze? spytał młody wice­hrabia.

Nie! odparł z przerażającym uśmiechem. Wszystko jest tu, i koło serca.

I, wskazawszy na głowę, przycisnął wychudłe palce do zapadłej piersi, gestem który wycisnął łzy Ernestowi.

Czemu nie przychodzi pan Derville? spy­tał lokaja, którego uważał za bardzo oddanego sobie, a który był zupełnie zaprzedany hrabinie.

Jakto, Maurycy, wykrzyknął umierający siadając na łóżku i jakgdyby odzyskując całą przytomność, od dwóch tygodni dziesięć razy po­syłam cię do mego adwokata i on nie przychodzi?

Czasami, drogi Erneście, skłamałam. Tak, chybiłam słowu w okolicznościach, wobec których uginają się wszelkie prawa. Słuchaj, Erneście, je­steś dosyć rozsądny, aby spostrzec że ojciec odpy­cha mnie, nie chce moich starań, a to nie jest naturalne, bo wiesz jak ja go kocham.

Tak, mamo.

Moje biedne dziecko, rzekła hrabina pła­cząc, nasze nieszczęście to owoc złośliwych intryg. Źli ludzie postarali się oddalić mnie od twego oj­ca, aby nasycić swą chciwość. Chcą nas pozbawić majątku i zagarnąć go dla siebie. Gdyby ojciec był zdrów, nieporozumienia, jakie istnieją między nami, rozwiałyby się rychło, wysłuchałby mnie; że zaś jest dobry, kochający, uznałby swój błąd; ale rozum jego zmącił się, a uprzedzenia jego do mnie stały się manją, rodzajem szaleństwa. To skutek choroby. Ta wyłączna czułość ojca dla ciebie jest także dowodem zaćmienia jego umysłu. Nie uważałeś wszak nigdy, aby przed swą chorobą mniej kochał Paulinę i Jerzego od ciebie. Wszyst­ko jest u niego kaprysem. Czułość jego dla ciebie mogłaby go naprowadzić na myśl, aby ci wydać jakieś rozkazy. Jeżeli nie chcesz zrujnować swojej rodziny, drogie dziecko, i ujrzeć pewnego dnia matki żebrzącej chleba, trzeba mi wszystko po­wiedzieć...

A! a! wykrzyknął hrabia, który, otwarłszy drzwi, ukazał się prawie nagi, wychudły już i su­chy jak szkielet.

Ten nagły krzyk wywarł straszliwe wrażenie

na hrabinie; stała nieruchoma, wpół martwa. Mąż był tak blady i wyniszczony, jakgdyby wyszedł

z grobu.

Zatrułaś życie moje zgryzotą, a teraz chcesz zatruć moją śmierć, opętać mego syna, uczynić zeń niegodziwcal krzyknął chrapliwym

głosem.

Hrabina rzuciła się do stóp umierającego, którego te ostatnie wzruszenia uczyniły niemal wstrętnym. Zalała się łzami;

Laski! Łaski! krzyknęła.

Czy ty miałaś litość dla mnie? spytał. Pozwoliłem ci pożreć twój majątek, chcesz teraz pożreć mój, zrujnować mego syna!

Więc dobrze, tak, bądź bez litości dla mnie, bądź nieubłagany, rzekła, ale dzieci! Skaż swoją wdowę na życie w klasztorze, usłucham, odpokutuję moje błędy względem ciebie jak tylko mi rozkażesz, ale niech dzieci będą szczęśliwe! Och! dzieci! dzieci!

Mam tylko jedno dziecko, odparł hrabia wyciągając rozpaczliwym gestem wychudłą dłoń

do syna.

Przebacz mi! Ja żałuję, żałuję!., krzyczała hrabina obejmując wilgotne nogi męża.

Łkania nie pozwalały jej mówić, jedynie bez­ładne oderwane słowa wychodziły ze spieczonego gardła.

Po tem coś zleciła Ernestowi, ty śmiesz mówić o żalu, rzekł umierający, który, szarpnąwszy nogą, obalił hrabinę. Brzydzisz mnie, dodał z obo-

13 b Balzac

j ętnością, która miała coś przerażającego. Byłaś złą córką, złą żoną, będziesz złą matką.

Nieszczęśliwa kobieta padła zemdlona. Umie­rający wrócił do łóżka, położył się i stracił przy­tomność w kilka godzin później. Przyszli księża z sakramentami. Była północ kiedy umarł. Poran­na scena wyczerpała jego siły.

Przybyliśmy o północy ze starym Gobseckiem. Dzięki zamętowi jaki panował w domu, dotarliśmy do saloniku obok pokoju zmarłego. Zastaliśmy troje dzieci we łzach, i dwóch księży, którzy mieli spędzić noc przy ciele. Ernest zbliżył się do mnie i oznajmił, że matka chce zostać sama w pokoju hrabiego.

Niech pan tam nie wchodzi, rzekł z cu­downym akcentem i gestem, matka się modli!

Gobseck zaczął się śmiać owym właściwym sobie niemym śmiechem. Czułem się zbyt wzru­szony uczuciem, jakie błyszczało na młodej twarzy Ernesta, aby podzielić ironję sknery. Kiedy chło­piec ujrzał że zamierzamy wejść, rzucił się do drzwi, wołając:

Mamo! czarni panowie cię szukają!

Gobseck uniósł chłopca jak piórko i otwo­rzył. Cóż za widok! W pokoju panował straszliwy nieład. Rozczochrana, nieprzytomna z rozpaczy, z błysz.czącemi oczyma, hrabina stała zmięszana wśród ubrań, papierów, poprzewracanych rupieci- Okropny był ten nieład w obliczu zmarłego. Za­ledwie hrabia wydał ostatnie tchnienie, żona jego wyłamała wszystkie szuflady; dywan dokoła niej

Gobseck 137

pokryty był szczątkami, kilka sprzętów i tek było wyłamanych; wszystko nosiło ślady jej zuchwałej ręki. O ile zrazu poszukiwania były daremne, po­stawa jej i podniecenie kazały mi przypuszczać, że odnalazła w końcu tajemnicze papięry. Rzuciłem okiem na łóżko, i z instynktem jaki nam daje do­świadczenie ' zawodowe odgadłem co się działo. Trup hrabiego leżał za łóżkiem prawie w poprzek, z nosem w materacach, pogardliwie rzucony jak jedna z papierowych kopert leżących na podłodze; i on także był tylko kopertą... Zesztywniałe i mar­twe członki dawały mu coś pociesznie okropnego. Umierajacy ukrył zapewne kontrrewers pod po­duszką, jakgdyby chcąc go ubezpieczyć przed wszelkim zamachem aż do swojej śmierci. Hrabi­na odgadła myśl męża, która zresztą wypisana by­ła w ostatnim jego geście, w skurczu zakrzywio­nych palców. Poduszka leżała u stóp łóżka, jeszcze była na niej odciśnięta stopa hrabiny; u jej nóg, koło niej, ujrzałem papier z kilkoma pieczęciami hrabiego, podniosłem go żywo i przeczytałem na­pis wskazujący że zawartość przeznaczona była do moich rąk. Zmierzyłem hrabinę oczyma z przeni­kliwą surowością sędziego który bada przestępcę. Ogień na kominku pochłaniał papiery. Słysząc że wchodzimy, hrabina wrzuciła je w płomienie, my­śląc, z pierwszych słów rozporządzenia które uzy­skałem na korzyść jej dzieci, iż niszczy testament pozbawiający je majątku. Nieczyste sumienie i mi­mowolna zgroza jaką zbrodnia budzi w przestępcy odjęły jej zdolność rozwagi. Widząc się zaskoczo-

ną, ujrzała może rusztowanie i uczuła rozpalone żelazo kata. Ta kobieta czekała dysząc naszego pierwszego słowa i patrzała na nas błędnym wzro­kiem.

Och! pani, rzekłem wyjmując z kominka kawałek papieru, którego ogień nie dosięgnął, zruj­nowała pani swoje dzieci! Ten papier, to był ich legat.

Poruszyła ustami, jakgdyby tknięta parali- tycznym atakiem.

Hehe! wykrzyknął Gobseck, którego głos uczynił na nas wrażenie podobne do zgrzytu mo­siężnego świecznika, kiedy się go przesuwa pa marmurze.

Po chwili, starzec rzekł spokojnie do mnie:

Czy chciałby pan wmówić w panią hrabi­nę, że ja nie jestem prawym właścicielem dóbr, które mi sprzedał pan hrabia? Ten dom od kilku minut należy do mnie.

Uderzenie maczugi spadającej na mą głowę mniejby mi sprawiło bólu i zdumienia. Hrabina zau­ważyła niepewne spojrzenie, które zwróciłem na lichwiarza.

Panie! panie! rzekła nie mogąc znaleźć innych słów.

Masz pan fideikomis? spytałem.

Możebne.

Czyżby pan chciał nadużyć zbrodni speł­nionej przez panią?

Właśnie.

Wyszedłem, zostawiając hrabinę przy łóżku

\

męża płaczącą gorącemi łzami. Gobseck wyszedł za mną. Kiedyśmy się znaleźli na ulicy, odsunąłem się od niego; ale on podszedł do mnie, objął mnie owem głębókiem spojrzeniem jakiem umie przenikać serca, i rzekł swoim cichym głosem, dźwięczącym

dziwnie ostro:

Ty chcesz mnie sądzić?

Od tego czasu, widywaliśmy się rzadko. Gob­seck wynajął pałac hrabiego, spędza lato w jego majątku, gra wielkiego pana, buduje folwarki, na­prawia młyny, drogi, sadzi drzewa. Jednego dnia, spotkałem go w Tuillerjach.

Hrabina prowadzi życie heroiczne, rzekłem. Poświęciła się cała dzieciom i wychowuje je wy­bornie. Najstarszy jest przemiły chłopiec...

Możebne.

Ale, rzekłem, czyżby pan nie powinien pomóc Ernestowi?

Pomóc Ernestowi! wykrzyknął Gobseck. Nie, nie. Nieszczęście jest naszym najlepszym nau­czycielem; nieszczęście nauczy go wartości pienię­dzy, ludzi i kobiet. Niech żegluje po morzu parys- kiem! skoro się stanie dobrym sternikiem, damy

mu statek.

Pożegnałem go, nie próbując sobie tłómaczyć sensu tych słów. Mimo iż pan de Restaud, które­mu matka zaszczepiła niechęć do mnie, daleki jest: od szukania u mnie rady, poszedłem w zeszłym tygodniu do Gobsecka powiedzieć o miłości Ernes­ta do panny Kamilli i nalegać nań aby dopełnił" swego mandatu, wobec tego iź młody hrabia do-

-chodzi do pełnoletności. Stary lichwiarz leżał od- dawna w łóżku, nękany chorobą, która miała go przywieść do grobu. Odroczył odpowiedź do chwi­li gdy będzie mógł wstać i zająć się interesami; nie chciał z pewnością wyzuć się z niczego póki je­szcze oddycha; odwłoka jego nie miała z pewnością innej przyczyny. Znalazłszy go o wiele gorzej niż sam mniemał, zostałem u niego dosyć długo aby się przekonać o wzroście namiętności, która z wiekiem zmieniła się w rodzaj szaleństwa. Aby nie mieć nikogo w domu gdzie mieszkał, wynajął cały dom dla siebie, zostawiając resztę pokojów pustką. Nic się nie zmieniło w izbie którą zajmo­wał. Meble, które znałem tak dobrze od szesnastu lat, robiły wrażenie że się je przechowuje pod szkłem, tak były ściśle takie same. Stara i wierna odźwierna, żona inwalidy który pilnował bramy kiedy ona szła do pana, była wciąż jego zaufaną .gospodynią: ona wprowadzała każdego kto go chciał odwiedzić i pełniła przy nim rolę pielęg­niarki. Mimo swego osłabienia, Gobseck przyjmo­wał wciąż jeszcze klientów, ściągał sam swoje wpływy, i uprościł swoje interesy w ten sposób, iż wystarczało mu kilka posyłek przez inwalidę, aby utrzymać styczność ze światem. W epoce trak­tatu w którym Francja uznała republikę Haiti, wiadomości jakie posiadał Gobseck o stanie daw­nych fortun na San-Domingo oraz o kolonistach lub tych którym przyznano odszkodowania, spra­wiły, iż mianowano go członkiem komisji dla lik­widacji ich praw i podziału sum należnych od

Gobseck 14t

Haiti. Spryt Gobsecka stworzył agencję dla eskon- towania wierzytelności kolonistów lub ich spadko­bierców, pod nazwiskiem Werbrusta i Gigonneta, z którymi dzielił się zyskiem, nie włożywszy żad­nego kapitału, gdyż doświadczenie jego policzono- mu za udział. Agencja ta, to był rodzaj dystylarni, gdzie wyciskało się wierzytelności ludzi ciemnych, nieufnych, lub tych których prawa były sporne* Jako likwidator, Gobseck umiał traktować z wiel­kimi właścicielami, którzy, bądź to aby wyjednać- wysokie oszacowanie swoich praw, bądź aby je- szybko zrealizować, ofiarowywali mu podarki pro­porcjonalne do swoich majątków. Tak więc, podar­ki były rodzajem procentu od sum, których niepo­dobna mu było zagarnąć; ajencja zaś wydawała mu? na łup kwoty drobne, wątpliwe, wreszcie wierzytel­ności ludzi którzy woleli spłatę natychmiastową,, choćby minimalną, od niepewnych odszkodowań republiki. Gobseck był nienasyconym wężem boa tej wielkiej afery. Co rano pobierał swoje haracze i przyglądał się im, niby minister nababa nim się namyśli podpisać ułaskawienie. Gobseck brał wszystko, od koszyka ryb jakiegoś biedaka, aż do sreber bogaczy i złotych tabakierek spekulantów. Nikt nie wiedział, co się działo z temi podarkami płynącemi do rąk starego lichwiarza. Wszystko wchodziło do domu, nic nie wychodziło.

Słowo uczciwości, mówiła mi odźwierna., moja stara znajoma, on chyba łyka to wszystko,, ale biedaczek nie tyje od tego, bo chudy jest. i suchy jak to ptaszysko na moim zegarze.

Wreszcie, w zeszły poniedziałek, Gobseck posłał po mnie inwalidę, który, wchodząc do mego gabinetu, rzekł:

Niech pan przyjdzie prędko, panie Derville, stary idzie zdać ostatnie rachunki, zżółkł jak cytry­na, pilno mu mówić z panem, śmierć stoi przy łóżku, już go dławi ostatnia czkawka.

Kiedy wszedłem do pokoju umierającego, za­stałem go na kolanach przy kominku, gdzie nie było wprawdzie ognia, ale zato była ogromna ku­pa popiołu. Gobseck zawlókł się tam z łóżka, ale siły mu brakło aby się położyć z powrotem, jak również głosu aby się użalić. V

Mój stary przyjaciela, rzekłem podnosząc go i pomagając mu wrócić do łóżka, zimno tutaj, czemu pan nie każesz rozpalić ognia?

Nie zimno mi, odparł; nie chcę ognia, nie chcę ognia! Idę nie wiem gdzie, dodał rzucając mi ostatnie spojrzenie, spojrzenie blade i wystygłe, ale to wiem że idę stąd. Mam objawy karfologji*), rzekł posługując się terminem świadczącym jak je­go inteligencja była jeszcze jasna i ścisła. Zdawało mi się, że widzę pokój pełen żywego złota, wsta­łem aby je zgarnąć. Komu się dostanie moje zło­to? Nie dąm go rządowi; zrobiłem testament, po­szukaj go, Grocjuszu. Piękna Holenderka miała córkę, którą widziałem nie pamiętam już gdzie^ pewnego wieczora, przy ulicy Vivienne.. Zdaje mi

I I * 1 ' ’

*) Febryczne drżenie rąk u umierających, jakgdyby ♦chcieli zgarnąć niewidoczne przedmioty rozsypane na łóżku

się, że ją nazywają Drętwa*), ładna jest jak anioł, wyszukaj ją, Grocjuszu. Jesteś wykonawcą mego testamentu, bierz co zechcesz, jedz: są tu pasztety strassburskie, worki kawy, cukier, złote łyżki. Daj ten serwis swojej żonie, to prawdziwy Odiot. Ale komu brylanty? Zażywasz tabakę, chłopcze? mam tu tabakę, sprzedaj ją w Hamburgu, zarobisz pół procent zwyżki. Słowem, mam wszystko i wszyst­ko trzeba rzucić! No, ojczulku Gobseck, bez słaboś-

t

ci, bądź sobą.

Usiadł na łóżku, twarz jego zarysowała się ostro na poduszce jakby była z bronzu; wyciągnął suche ramię i kościstą rękę na kołdrę którą ścisnął jakgdyby chciał się przytrzymać; popatrzał na ko­minek zimny jak jego metaliczne oko, i umarł z całą świadomością. Patrzyliśmy nań, odźwierna, inwalida i ja: wydał mi się podobny do owych starych surowych Rzymian, których Lethiere od­malował za konsulami na płótnie pod tytułem

Śmierć dzieci Brutusa.

Czort nie człowiek, rzekł inwalida w swo­jej żołnierskiej gwarze.

Ja słuchałem jeszcze fantastycznego inwenta­rza bogactw, które wyliczał umierający, i spoj­rzenie moje, biegnące za jego spojrzeniem, utkwiło w kupie popiołu, której wielkość mnie uderzyła. Wziąłem szczypce, i kiedy je tam utopiłem, uderzy­łem o stos złota i srebra, narosły zapewne w cza­sie choroby z wpływów pieniężnych, których nie

*) Blaski i nądze życia kurtyzany.

miał siły schować, a zbyt był nieufny aby je po­słać do banku.

Biegnijcie do sędziego pokoju, rzekłem do starego inwalidy, aby tu jaknajprędzej przyłożono pieczęcie.

Uderzony ostatniemi słowami Gobsecka, oraz tem co mi świeżo mówiła odźwierna, wziąłetn klucze od pokojów na pierwszem i drugiem piętrze i poszedłem tam zajrzeć. W pierwszym pokoju do którego wszedłem, znalazłem wytłómaczenie słów, które brałem za majaczenie. Ujrzałem owoce skąp­stwa, któremu został już tylko ten bezmyślny instynkt tak często spotykany u sknerów na pro­wincji. W pokoju przyległym do tego w którym Gobseck zmarł, znajdowały się zgniłe pasztety, mnóstwo wszelkiego rodzaju wiktuałów, nawet skorupiaki i ryby morskie pokryte pleśnią i za­bijające wręcz swemi wyziewami. Wszędzie roiło się od owadów i robaków. Te świeże podarki walały się wśród pudeł wszelkiego rodzaju, skrzyń herbaty, worków kawy. Na kominku, w srebrnej wazie, znajdowały się zawiadomienia o towarach przybyłych pod jego nazwiskiem do Hawru, paki bawełny, cukru, beczki rumu, kawa, indygo, tytoń, cały bazar towarów kolonialnych! Pokój ten był zawalony meblami, srebrem, lampami, wazonami* książkami, cennemi sztychami zwiniętemi w rulony, osobliwościami. Może ta olbrzymia ilość wartościo­wych przedmiotów nie pochodziła z samych po­datków, może to były niewykupione fanty, które mu zostały. Ujrzałem puzdra z herbami lub litera-

mi, nakrycia z cienkiego płótna, kosztowną broń. Otworzywszy książkę, widać świeżo poruszoną, znalazłem w niej tysiącfrankowe banknoty. Posta­nowiłem sobie przepatrzyć starannie najdrobniejsz e przedmioty, zbadać podłogi, sufity, ściany, aby znaleźć wszystko złoto, którego tak namiętnie łaknął „.był ten Holender, godzien pendzla Rembrandta. Nigdy, w czasie mojej prawniczej karjery, nie wi­działem obrazu takiego skąpstwa i dziwactwa. Kiedy wróciłem do sypialni Gobsecka, znalazłem na biurku , przyczynę tego stopniowego nieładu oraz natłocze­nia bogactw. Była tam, pod przyciskiem, korespon­dencja między Gobseckięm a kupcami którym zapewne sprzedawał zwykle swoje prezenty. Otóż, czyto że ci ludzie sparzyli się na sprycie Gobsecka, czy że Gobseck zbytnio się drożył ze swemi to­warami, żaden targ nie doszedł do skutku. Nie sprzedał wiktuałów Chevetowi, bo Chevet chciał je wziąć jedynie z trzydziestoma procentami straty. Gobseck targował się o kilka franków, a podczas tych targów towary się psuły. Co się tyczy srebra, nie chciał ponieść kosztów przysyłki. Co do kawy, nie chciał wziąć na siebie braków. Każdy przed­miot dawał powód do sporów zdradzających w Gobsecku pierwsze objawy owego zdziecinnie­nia, owego niepojętego uporu, właściwego star­com u których silna namiętność przeżyje inteli­gencję.

Powiedziałem sobie tak, jak on powiedział sam sobie: „Komu przypadną wszystkie te bo­gactwa?“... Na zasadzie dziwnej wskazówki, jaką

mi dał co do swej jedynej dziedziczki, trzeba mi badać wszystkie podejrzane domy w Paryżu, aby tam rzucić jakiejś kobiecie złego życia ogromny majątek. Ale, przedewszystkiem, niech państwo wiedzą, że, dzięki prawomocnym aktom, hrabia de Restaud będzie w najbliższym czasie posiada­czem majątku, który mu pozwoli zaślubić pannę Kamillę, zapewniwszy matce, bratu i siostrze wystarczające działy i wiana.

Ano, kochany Denrille, pomyślimy o tem, odparła pani de Grandlieu. Pan Ernest musiałby być dardzo bogaty, aby rodzina taka jak nasza zgodziła się przełknąć jego matkę. Pomyśl pan, że mój syn będzie kiedyś księciem de Grandlieu, zjednoczy majątek obu linji, chcę tedy aby miał odpowiedniego szwagra.

Ależ, rzekł, hrabia de Born, Restaud ma w herbie czerwone pole ze srebrną belką i cztery złote tarcze ze złotemi krzyżami; to bardzo sta­ry herb.

To prawda, rzekła wicehrabina, zresztą Kamilla może nie utrzymywać stosunków z teściową która zadała kłam dewizie Res tuta!

Pani de Beausóant przyjmowała panią de Restaud, rzekł stary hrabia.

Och, tylko na rautach; odparła wice­hrabina.

Paryż, styczeń 1830.

BANK NUCINGENA.

(

Czyż nie tobie, pani, której niepospolita i rze­telna inteligencja jest prawdziwym skarbem dla twoich przyjaciół, tobie która jesteś dla mnie zarazem całą publicznością i najpobłażliwszą siostrą, winienem był poświęcić to dzieło? Racz je przyjąć jako dowód przyjaźni, z której jestem dumny. Ty i kilka dusz, pięknych jak twoja, zro­zumieją moją myśl, czytając Bank Nucingena złączony z Cezarem Birołłeau. W tym kontraście czyż nie mieści się cała nauka społeczna?

De Balzac,

Wiadomo jak cienkie są przepierzenia, roz­dzielające separatki w najwykwintniejszych restau­racjach paryskich, U Very’ego naprzykład, najwięk­szy salon podzielony jest na pół przepierzeniem, które wyjmuje się i wstawia dowoli. Scena niniej­sza nie rozgrywała się tam, ale w przyzwoitem miejscu, którego nie wypada mi nazwać. Było nas dwoje, powiem tedy jak pan Prud’homme u Hen­ryka Monnier: „Nie chciałbym jej skompromitować“. Delektowaliśmy się obiadkiem rozkosznym pod ¿każdym względem, w saloniku, gdzie, zauważywszy cienkość ścianki, rozmawialiśmy pocichu. Docze­kaliśmy pieczystego nie mając sąsiadów w przyle­głej sali, gdzie słyszeliśmy jedynie trzaskanie ognia.

Ósma wybiła, rozległo się wielkie szuranie nógr gwar rozmowy, służba wniosła świece. Odgadliśmy^ że przyległy salon jest zajęty. Poznałem po gło­sach, kto byli nasi sąsiedzi.

Były to cztery najzuchwalsze kormorany, wy­lęgłe w pianie, jaka pływa po wciąż odnawiających się nurtach obecnego pokolenia; miłe chłoptasier których egzystencja jest dość zagadkowa, których1 posiadłości ani dochodów nikt nie zna, a którzy mimo to żyją sobie dobrze. Ci sprytni kondotierzy' nowoczesnego przemysłu, który się stał najokrut­niejszą z wojen, zostawiają troski swoim wierzy­cielom, zachowują przyjemności dla siebie, dbają jedynie o kostjum. Zresztą zuchy zdolne, jak Jan Bart, palić cygaro na baryłce prochu, może dlate­go aby nie wypaść z roli; kpiarze jadowitsi od brukowego dzienniczka, kpiarze zdolni kpić z sa­mych siebie; przenikliwi i nieufni, węszący za inte­resami, chciwi i rozrzutni, zawistni o drugich ale zadowoleni z samych siebie; głębocy politycy kiedy zechcą, analizujący wszystko, odgadujący wszystkor nie zdołali jeszcze wypłynąć w świecie w którym chcieli błyszczeć. Jeden tylko z nich czterech do­szedł, ale tylko do stóp drabiny. To jeszcze, jest nic mieć pieniądze; dopiero po sześciu miesią­cach pochlebstw parwenjusz wie czego mu braknie wówczas. Małomówny, zimny, sztywny, parwenjusz: ten, nazwiskiem Finot, miał tę wytrwałość aby się- płaszczyć przed ludźmi którzy mogli mu być po­trzebni, a ten spryt aby być hardym wobec tych których już nie potrzebował. Podobny do jednej;

z komicznych figur w balecie Gustaw, jest mar­grabią z tyłu a chamem z przodu.

Ten książę przemysłu trzyma sobie zausznika, Emila Blondet, dziennikarza, człowieka wielkiej inteligencji ale bez charakteru, świetnego, zdolnego, leniwego, świadomego że go wyzyskują, machają­cego na to ręką, fałszywego lub poczciwego wedle kaprysu; jednego z tych ludzi, których się lubi ale nie szanuje. Sprytny jak teatralna subretka, niezdolny odmówić swego pióra temu kto o nie poprosi, ani serca temu kto je wypożyczy, Emil jest uroczym typem owych mężczyzn - dziewek,

o których najkapryśniejszy z naszych humorystów powiedział: „Wolą ten typ w atłasowych trzewicz­kach niż w butach“.

Trzeci, nazwiskiem Couture, utrzymuje się ze spekulacji. Chwyta się interesu po interesie; powo­dzenie jednego pokrywa niepowodzenie innych. Toteż pływa po wodzie, podtrzymywany swą nerwową energją, zimnym i śmiałym rozmachem. Żegluje to tu to tam, szukając w olbrzymiem mo­rzu paryskich interesów jakiejś dość wątpliwej wy­sepki na której by mógł osiąść. Rzecz jasna, że nie jest na swojem miejscu.

Co do czwartego, najsprytniejszego z czterech, nazwisko jego wystarczy: Bixiou! Niestety! to już nie jest Bixiou z r. 1825, ale z roku 1836, pół mizantrop, pół błazen sławny z werwy i złośliwo­ści, wściekły iż strwonił na darmo tyle talentu, wściekły że nie wyłowił nic w ostatniej rewolucji, rozdający każdemu kopnięcia nogą jak istny Pier-

rot z Funatnbules, znający swoją epokę i jej skan- daliki na palcach, strojący je uciesznemi ornamen­tami, skaczący na wszystkie barki jak klaun i rad zostawić na nich piętno na sposób kata.

Zaspokoiwszy pierwsze żądania łakomstwa, sąsiedzi nasi doszli do punktu, w którym znajdo­waliśmy się my, do deseru; i, dzięki naszemu ci­chemu zachowaniu, sądzili że są sami. W dymie cygar, przy udziale szampana, wśród gastrono­micznych uciech deseru, zawiązała się tedy poufna gawęda. Nacechowana owym chłodem który ścina najbardziej elastyczne uczucia, hamuje najszlachet­niejsze porywy i daje śmiechowi coś ostrego, roz­mowa ta, pełna cierpkiej ironji zmieniającej we­sołość w urąganie, świadczyła o wyczerpaniu dusz żyjących wyłącznie sobą, bez innego celu prócz zadowoleń egoizmu, będącego owocem po­koju w którym żyjemy. Ów pamflet na człowieka, którego Diderot nie odważył się wydać drukiem, Kuzynek mistrza Rameau, owa książka umyślnie rozchlastana aby odsłonić rany, jest jedyną, którą dałoby się porównać z tym pamfletem wygłoszo­nym bez żadnych osłonek, gdzie słowo nie szano­wało nawet tego co myśliciel waży jeszcze, gdzie budowano jedynie z gruzów, gdzie zdeptano wszyst­ko, korząc się wyłącznie przed tem co uznaje scep­tycyzm: wszechmoc, wszechwiedzę, wszechkonwe- nans pieniądza. Ostrzelawszy krąg znajomych, obmowa zaczęła brać na cel serdecznych przyja­ciół. Jeden znak dostatecznie wytłómaczy moją ochotę aby zostać i słuchać w chwili gdy, jak się

to pokaże, Bixiou zaczął mówić. Usłyszeliśmy wówczas jgdną z owych piekielnych improwizacji, które zyskały temu artyście reputację u pewnych -zużytych dusz; a monolog ten, mimo że często przerywany, poniechany i rozpoczynany na nowo, utrwalił się w stenogramie mej pamięci. Poglądy i ich forma, wszystko tu jest poza ramą literatury. Ale bo też to było istne potpourri rzeczy posęp­nych, malujące naszą epokę, której powinnoby się opowiadać jedynie podobne historje. Zresztą odpo­wiedzialność zostawiam głównemu narratorowi. Mi­mika, gesty, w połączeniu z częstemi zmianami głosu jakiemi Bixiou malował swoje figury, mu­siały być doskonałe, bo trzej słuchacze wydawali bezwiednie krzyki uznania oraz pomruki radości.

I Rastignac odmówił ci? spytał Blondet Finota.

Kategorycznie.

Aleś ty mu zagroził dziennikiem, spytał Bixiou.

Zaczął się śmiać, odparł Finot.

Rastignac jest w prostej linji spadkobiercą nieboszczyka de Marsaya, zrobi karjerę w polityce, jak zrobił ją w życiu, rzekł Blondet.

Ale jak on zrobił majątek? spytał Couture. W roku 1819 mieszkał ze sławnym Bianchonem w nędznym pensjonacie w dzielnicy łacińskiej; ro­dzina jego jadła pieczone chrabąszcze i piła wodę aby mu móc posyłać sto franków miesiącznie; fol- warczek jego ojca nie był wart ani tysiąca talarów; miał dwie siostry i brata na karku, a dziś...

Dziś, ma Czterdzieści tysięcy franków renty, odparł Finot; obie siostry wyposażył hojnie i wy­dał świetnie za mąż, matce zaś zostawił doży­wocie...

W r. 1827, rzekł Blondet, widywałem go jeszcze bez grosza.

Och! w 1827, rzekł Bixiou.

No i dziś, podjął Finot, widzimy go na drodze do zostania ministrem, parem Francji, wszystkiem czem zechce! Od trzech lat skończył przyzwoicie z Delfiną, ożeni się jedynie na upa­trzonego, a on może dostać pannę z najlepszej ro­dziny, ba! Ten chłopak miał dobry węch aby się zakochać w kobiecie bogatej.

Moi drodzy, uwzględnijcie łagodzące oko­liczności, rzekł Blondet; chłopiec dostał się w łapy sprytnego człowieka, ledwie wyszedłszy ze szponów nędzy.

Ty znasz dobrze Nucingena, rzekł Bixiou; otóż, w pierwszych czarach, Delfina i Rastignac mieli go za poczciwca; zdawało się że żona to dla niego w domu zabawka, ozdóbka. I oto co go dla mnie czyni człowiekiem z jednej sztuki: Nucingen nie kryje się z tem i powiada głośno, że żona jest dla niego szyldem jego majątku, rzeczą nieodzo­wną, ale drugorzędną w gorączkowem życiu poli­tyka i finansisty. Powiedział przy mnie, że Bona­parte był głupi jak przeciętny łyk w stosun­ku do Józefiny, i że, skoro miał odwagę użyć jej jako stopnia, śmieszny był czyniąc z niej to­warzyszkę życia.

Każdy rozumny człowiek musi mieć co do kobiet opinję wschodu, rzekł Blodnet.

Nasz baron stopił teorje Wschodu i Zacho­du w rozkoszną teorje paryską. Nie znosił de Mar- saya który był zbyt niepodatny; ale Rastignac spodobał mu się bardzo; wyzyskiwał go bez jego wiedzy: zostawił mu wszystkie ciężary swego mał­żeństwa. Rastignac znosił wszystkie kaprysy Delfi­ny, woził ją do Lasku, prowadził do teatru. Ten dzisiejszy wielki mały polityk długo trawił życie na wymienianiu czułych bilecików. W początkach,. Eugenjusz znosił sceny o byle co, weselił się z Del- finą gdy była wesoła, smucił się gdy była smutna, dźwigał brzemię jej migren, jej zwierzeń, oddawał jej wszystek swój czas, wszystkie godziny, swoją szacowną młodość aby zapełnić pustkę rozpróżnia- czonej Paryżanki. Odbywał z Delfiną wielkie na­rady nad tualetą w której jej będzie najlepiej do twarzy; znosił jej gniewy i dąsy, podczas gdy,, dla kontrastu, była przemiła dla barona. Baron śmiał się w duszy, kiedy zaś widział że Rastignac ugina się pod ciężarem, dawał do poznania że- domyśla się czegoś i łączył kochanków wspólnym strachem.

Rozumiem, że przy kobiecie bogatej Ra­stignac mógł wyżyć, i to przyzwoicie wyżyć; ale skąd on wziął majątek? spytał Couture. Majątek, równie znaczny jak on ma dzisiaj, trzeba skądś wziąć, a nikt nigdy nie posądził go o wynalezie­nie jakiegoś dobrego interesu.

Odziedziczył, rzekł Finot.

Po kim? spytał Blondet.

Po dudkach na których trafił, odrzekł Couture.

Nie wszystko zabrał, moje gołąbki, rzekł Bixiou. Zostanie jeszcze. Opowiem wam początki jego fortuny. Przedewszystkiem, pokłon talentom! Nasz przyjaciel to nie jest łobuz, jak powiada Fi- not, ale gentleman, który umie grać, który zna karty i którego galerja szanuje. Rastignac ma całą inteligencję którą trzeba mieć w danej chwili, tak jak żołnierz który lokuje swoje męstwo jedynie na dziewięćdziesiąt dni, trzy podpisy i gwarancje. Może się wydawać postrzelony, narwany, niekon­sekwentny, zmienny, bez zdania; ale niech się na­stręczy poważny interes, jakaś szczęśliwa kombi­nacja, on nie będzie się rozpraszał, jak nasz tu obecny Blondet, który wówczas będzie dyskutował szanse sąsiada. Rastignac skupia się, bierze się w garść, bada punkt w który trzeba uderzyć i szar­żuje całą siłą. Z impetem Murata rozwala czworo­boki, akcjonarjuszów, członków-założycieli i cały kram; kiedy wyrąbał dziurę, wraca do swego mięk­kiego i leniwego życia, staje się znów Południow­cem, rozkosznikiem, gadułą, próżniakiem, który może wstawać w południe, bo nie zaspał w sta­nowczej chwili.

Bardzo pięknie, ale przejdź do jego mająt­ku, rzekł Finot.

Bixiou robi literaturę, odparł Blondet. Prawdziwy majątek Rastignaka, to Delfina de Nu-

cingen, niepospolita kobieta, która łączy odwagęr

z przewidywaniem.

Czy ci pożyczyła pieniędzy? spytał Bixiou.,

Rozległ się chóralny śmiech.

Przeceniasz ją, rzekł Couture; jej inteligencja: polega na tern, że paraduje dowcipkiem, że kocha, Rastignaka z kompromitującą wiernością, słucha go ślepo, słowem kobieta w stylu włoskim.

Plus pieniądze, rzekł cierpko Finot.

No, no, podjął Bixiou słodziutkim głosem,, po tem cośmy powiedzieli, czy ośmielicie się jeszcze brać za złe biednemu Rastignakowi, że żył na koszt firmy Nucingen, że go wzięto na utrzymanie dokładnie tak, jak niegdyś wziął Drętwą nasz przyja­ciel des Lupeaulx? toby był szczyt mieszczańskich przesądów. Zresztą, mówiąc abstrakcyjnie, jak po­wiada Royer-Collard, kwestja może wytrzymać krytfką czystego rozumu, co zaś do nieczystego...,

Już jedzie! rzekł do Blondeta Finot.

Ależ, wykrzyknął Blondet, on ma słusz­ność. Kwestja jest bardzo stara: ona to była se­kretem słynnego śmiertelnego pojedynku między szlachetnymi panami Chateigneraie i Jarnac. Obwi­niano Jarnaka że żyje w czułych stosunkach z teś­ciową, która finansuje dostatek zbyt ukochanego, zięcia. Kiedy jakiś fakt jest tak prawdziwy, nie powinno się o nim mówić. Przez poświęcenie dla króla Henryka II, który pozwolił sobie na tę plo­teczkę, la Chateigneraie wziął ją na swój rachunek*, stąd ten pojedynek, który wzbogacił język fran­cuski wyrażeniem: cios Jarnaka.

Ba! wyrażenie sięga tak głębokiej staro­żytności, jest zatem szlachetne, rzekł Finot.

Miałeś prawo nie wiedzieć o tem, jako ex-właściciel dzienników i przeglądów, rzekł Blondet.

Istnieją kobiety, ciągnął poważnie Bixiou, istnieją też mężczyźni, którzy umieją podzielić swą egzystencję i oddać tylko jej cząstkę (zważcie, że ja redaguję moją myśl w duchu formuły huma~ aiitarnej). Dla tych osób, wszelki interes materjalny mieści się poza uczuciami: oddają kobiecie swoje życie, swój czas, swój honor, i uważają że nie wypadałoby trwonić między sobą jedwabnego pa­pieru, na którym wypisane jest: Podrabiający ten papier będzie karany śmiercią. Nawzajem, ludzie

ci nie przyjmą nic od kobiety. Tak, wszystko staje się hańbiące, gdy istnieje stopienie interesów jak istnieje stopienie dusz. Te zasady się wygłasza, ale stosuje się je rzadko...

Och! rzekł Blondet, cóż za dzieciństwa! Marszałek de Richelieu, który znał się na galan- terji, dał tysiąc ludwików pensji pani de La Po- peliniśre po przygodzie z płytą w kominku. Ag­nieszka Sorel ofiarowała zupełnie poprostu królo­wi swój majątek, i król go przyjął. Jakób Coeur utrzymywał koronę francuską, która pozwoliła na to i okazała się niewdzięczną jak kobieta.

Panowie, rzekł Bixiou, miłość, która nie mieści w sobie nierozerwalnej przyjaźni, wydaje mi się chwilową rozpustą. Cóż znaczy zupełne oddanie, jeżeli się coś wyłącza? Między temi dwiema teorjami, równie sprzecznemi i równie

\

£rriJl?. ¿.WTter <-« r::.: .^¿.»Trf-,^. ^r.-r^^aci^g^^asguTS^gSł '.yignyaca^ggp:

x. ,Lisusar3a>r^-*r*<r.—: ■ rr •«■•mf’j- -***—■->v>-»■ —-—^-;-■ • ._.4 . , „i,.-~, ...j——l.^.., -<i ft.i».' f » *•» ni«fn^»ui«M»Mhtifcirt—>»rtHi«łn**—«

niemoralnemi jedna jak i druga, niema możliwego pojednania. Wedle mnie, ludzie, którzy obawiają się absolutnego związku, sądzą niewątpliwie że kiedyś się on skończy, a wówczas djabli wzięli złudzenie! Namiętność, która nie wierzy w to że jest wieczna, jest wstrętna. (Uważacie: Fenelon najczystszej wo­dy!) Toteż, ludzie którzy znają świat, bywalcy, ludzie dystyngowani, ludzie w pięknych rękawicz­kach i krawatach, którzy nie wstydzą się zaślubić kobiety dla majątku, głoszą konieczność zupełnego rozdziału interesów i uczuć. Drudzy, to warjaci którzy kochają, którzy myślą że są sami na świecie ze swą kochanką! Dla tych, miliony to błoto; rękawiczka, kamelja którą nosiło ich bóstwo, war­te są miliony! O ile nie złapiecie ich nigdy na trwonieniu szpetnego metalu, znajdziecie w zamian u nich szczątki kwiatów przechowane w pięknych cedrowych szkatułkach! Nie rozróżniają się już jedno od drugiego. Dla nich, nie istnieje już ja. TY, oto ich wcielone Słowo. Cóż chcecie, czy wytępicie tę sekretną chorobę serca? Są głupcy, którzy kochają bez wszelkiej rachuby, i są mędr­cy, którzy rachują kochając.

Bixiou jest wzniosły, wykrzyknął Blondet.

Cóż na to Finot?

Wszędzie indziej, odparł Finot przybie­rając pozę, byłbym zdania gentlemenów; ale tutaj myślę...

Jak bezecni hultaje, z którymi masz zaszczyt się znajdować, odparł Bixiou.

Na honor, tak, rzekł Finot.

A ty? rzekł Bixiou do Couture’a.

Dzieciństwa, wykrzyknął Couture. Kobieta^ która nie czyni ze swego ciała stopnia aby pomóc dojść do celu ukochanemu mężczyźnie, to kobieta, która ma serce tylko dla siebie.

A ty, Blondet?

Ja działam.

Otóż, podjął jadowicie Bixiou, Rastignac nie był waszego zdania. Brać a nie oddać, to rzecz ohydna, a nawet nieco lekkomyślna; ale brać, aby mieć prawo naśladować monarchę, od­dając stokrotnie, to czyn rycerski. Tak myślał Rastignac. Rastignac czuł się głęboko upokorzony swoją wspólnością interesów z Delfiną; mogę mówić o jego żalach, widziałem jak ze łzami w oczach biadał nad swem położeniem. Tak, pła­kał naprawdę!... po kolacji. Otóż, waszem zdaniem...

Et, ty sobie kpisz z nas, rzekł Finot.

Ani trochę. Chodzi o Rastignaka, którego cierpienie byłoby wedle was dowodem jego ze­psucia, znaczyło bowiem źe nie dość kochał Delfinę! Ale co chcecie? biedny chłopak miał ten cierń w sercu. To jest szlachcic bardzo zepsuty, a my jesteśmy cnotliwi artyści. Zatem, Rastignac chciał wzbogacić Delfinę, on biedny, ją bogatą! I czybyś- cie uwierzyli?... Udało mu się. .Rastignac, który byłby się bił jak Jarnac, przeszedł wówczas do opinji Henryka II, w myśl swego wielkiego sło­wa: „Niema absolutnej cnoty, są tylko okoliczności“. To się łączy z historją jego majątku.

Powinienbyś zacząć opowiadać, zamiast

Bank Nucingena

zastawiać pułapki naszej uczciwości, rzekł dobro­dusznie Blondet.

Haha! mój chłopcze, rzekł Bbriou klepiąc go po głowie, odbijasz się przy szampańskiem.

No, na świętego Akcjonarjusza, rzekł Cou- ture, opowiadajże raz.

Już miałem zacząć, odparł Biziou, ale ty swoją klątwą sprowadzasz mnie do zakończenia.

Są więc akcjonarjusze w twojej historji,. spytał Finot.

Krezusy tacy jak twoi, odparł Bixiou.

Zdaje mi się, rzekł Finot chłodno, że po- winienbyś mieć niejakie względy dla przyjaciela, u którego znajdujesz w potrzebie pięćset franków....

Garson! krzyknął Bixiou.

Czego chcesz od garsona? spytał Blondet..

Pięćset franków aby je oddać Finotowi, aby oswobodzić mój język i podrzeć moją wdzięczność.

Gadajże swoją historję, rzekł Finot udając że się śmieje.

Jesteście świadkami, rzekł Bixiou, źe nie jestem niewolnikiem tego pyszałka, który myśli że moje milczenie warte jest tylko pięćset franków! Nie będziesz nigdy ministrem, jeżeli nie umiesz taksować sumień. A więc, dobrze, rzekłfpieszczotli- wie, mój poczciwy Finot, opowiem historję nie wy­mieniając osób i skwitujemy się.

Udowodni nam, rzekł Couture z uśmie­chem, że to Nucingen dał majątek Rastignakowi.

Nie tak źle trafiłeś jak sądzisz, odparł Bi-

xiou. Wy nie wiecie co to jest Nucingen, biorąc

finansowo.

Czy nie wiesz, rzekł Blondet, czegoś o je­go początkach?

Widywałem go tylko u niego w domu, odparł Bixiou, ale mogliśmy się niegdyś spotkać

w ciemnym lesie.

Tryumfy firmy Nucingen, to jedno z naj­osobliwszych zjawisk naszej epoki, podjął Blondet. W roku 1804, Nucingen był prawie nieznany, ów­cześni bankierzy drżeliby, gdyby wiedzieli, że jest w obiegu jego weksli na sto tysięcy talarów. Ten wielki finansista czuł swoją mizerję. Jak się dać poznać? Zawiesza wypłaty. Brawo! Nazwisko jego, dotąd ograniczone do Strassburga i do dzielnicy Poissonifere, brzmi na wszystkich rynkach! Spłaca wierzycieli martwemi walorami i znów jest wy­płacalny: natychmiast podpis jego ma obieg w ca­łej Francji. Niesłychanym trafem walory odżywają, zyskują popyt, dają dywidendę. Nucingen staje się bardzo poszukiwany. Przychodzi rok 1815, ten zuch skupia swoje kapitały, kupuje rentę przed bitwą pod Waterloo, zawiesza płatności w momen­cie przesilenia, likwiduje akcjami kopalni Worszyń- skich, które skupił po dwadzieścia od sta niżej kursu po jakim je sam wypuszczał! Bierze od Grandeta sto pięćdziesiąt tysięcy butelek szampa­na aby się pokryć w przewidywaniu bankructwa tego cnotliwego ojca dzisiejszego hrabiego d’Aubrion, i tyleż od Duberghe’a win Bordeaux. Tych trzy­sta tysięcy butelek, przyjętych, przyjętych, mój

Bank Nucingena ¡$3

drogi, po półtora franka, daje wypić Sprzymierzo« nym po sześć franków w Palais-Royał, między ro­kiem 1817 a 1819. Akcept firmy Nucingen i jej nazwisko stają się europejskie. Dostojny baron wyrósł na przepaści, w której inni utonęli. Dwa razy bankructwo jego dało olbrzymie zyski wie­rzycielom: chciał ich orżnąć, niemożliwe! Uchodzi za najuczciwszego człowieka pod słońcem. Po trze-' ciej niewypłacalności, akcepty banku Nucingena zaczną mieć obieg w Azji, [w Meksyku, w Australji, u dzikich. Ouvrard był jedynym, który przejrzał te­go Alzatczyka, syna jakiegoś żyda ochrzczonego dla karjery. „Kiedy Nucingen wypuszcza złoto, mówił, bądźcie pewni że łowi djamenty“!

Kompan jego du Tillet nie ustępuje mu, rzekł Finot. Pomyślcie tylko, że du Tillet to czło­wiek, który, co się tyczy urodzenia, ma tylko tyle ile jest nieodzowne aby istnieć, i że ten chwat, który nie miał ani szeląga w roku 1814, stał się tem co widzicie: i, czego żaden z nas (nie mówię

o tobie, Couture) nie umiał sprawić, on ma przy­jaciół miast mieć wrogów. Przytem tak dobrze umiał ukryć swoją przeszłość, że trzeba było prze­szukać kanały, aby odkryć, że był subjektem u olejkarza przy ulicy Saint-Honoré, nie później niż w 1814.

Ta! ta! ta! nie porównujcie z Nucingenem drobnego naciągacza jak du Tillet, szakala który wygrywa dzięki swemu węchowi, który przeczuwa trupy i przybywa pierwszy aby mieć najlepszą kość. Przyjrzyjcie się zresztą tym dwóm ludziom:

jeden ma drapieżną miną kota, chudy, wysoki; dru­gi jest kwadratowy, tłusty, ciężki jak worek, nie­ruchomy jak dyplomata. Nucingen ma ciężką rękę i spojrzenie rysia które nie ożywia się nigdy, głę­bia jego nie jest z przodu ale z tyłu: jest nieprze­nikniony, nigdy nie widzi się jego gry, gdy spryt du Tilleta podobny jest — jak powiadał Napoleon nie^wiem o kim—do wełny przędzionej zbyt cienko* trzaska.

Nie widzę w Nucingenie żadnej wyższości nad du Tilletem, prócz tej, iż miał ten takt aby zrozumieć że finansista powinien być tylko baro­nem, gdy du Tillet chce zostać włoskim hra­bią, rzekł Blondet.

Pozwól, Blondet, słóweczko, odparł Cou-

ture. Po pierwsze, Nucingen ośmielił się powie­dzieć, że istnieją jedynie pozory uczciwych ludzi; powtóre, aby go dobrze znać, trzeba być samemu w interesach. Jego bank to mały departament:: są tam dostawy dla rządu, wino, wełna, indygo, słowem wszystko co nastręcza jakikolwiek zysk.. Genjusz jego obejmuje wszystko. Ten słoń finan­sowy sprzedałby posłów rządowi, a Greków Tur­kom. Dla niego handel, to, powiedziałby Cousin,. zespół rozmaitości, harmonja specjalności. W ten sposób pojęty bank staje się całą polityką, wyma­ga potężnej głowy, i zmusza wówczas tęgiego, chwata do tego, aby się postawił ponad prawa uczciwości, w których mu jest zbyt ciasno.

Masz słuszność, mój synu, rzekł B]ondet„ Ale tylko my jedni rozumiemy, że to jest wówczas.

wojna przeniesiona w świat pieniądza. Bankier jest zdobywcą, który poświęca masy aby dojść do ukrytych celów; jego żołnierze to interesy prywat­nych osób. Ma swoje kombinacje strategiczne, swoje zasadzki, swoich partyzantów, swoje miasta do zdobycia. Większość tych ludzi ociera się z tak bliska o politykę, że w końcu w nią wchodzą i zarzynają się tem. Necker zarżnął się w ten spo­sób, słynny Samuel Bernard niemal zrujnował się na tem. W każdem stuleciu istnieje bankier olbrzy­mio bogaty, który nie zostawia ani majątku ani spadkobiercy. Bracia Paris, którzy przyczynili się do zwalenia Lawa, i sam Law, przy którym wszy­scy kombinatorzy towarzystw akcyjnych są kar­łami, Bouret, Beaujon, wszyscy znikli, nie zosta­wiwszy następców. Aby móc przetrwać, bankier musi zostać szlachcicem, założyć dynastję, jak owi wierzyciele Karola piątego, Fuggerowie, mianowa­ni książętami Babenhausen i którzy istnieją jesz­cze... w Almanachu Gotajskim. Bank dąży do szla­chectwa przez instynkt samozachowawczy, może bezwiednie. Jakób Coeur dał początek wielkiemu szlacheckiemu domowi Noirmoutier, wygasłemu za Ludwika XIII. Cóż za energja u tego człowieka, zrujnowanego tem, iż osadził na tronie prawego króla! Umarł jako władca wyspy na archipelagu, gdzie zbudował wspaniałą katedrę.

Och, jeżeli zaczniecie się bawić w wykład historji, wychodzimy z obecnej epoki, gdzie tron wyzuty jest z prawa nadawania szlachectwa i gdzie robi się baronów i hrabiów przy zamkniętych drzwiach, cóż za nędza! rzekł Finot.

Żałujesz chamskiego mydełka*), rzekł Bixiouf masz słuszność. Wracam do naszej sprawy. Znacie Beaudenorda? Nie, nie, nie. Dobrze. Widzicie jak wszystko mija! Biedny chłopiec był perłą dandysów dziesięć lat temu. Ale wsiąkł tak gruntownie, że tak samo go nie znacie, jak Finot nie znał przed chwilą pochodzenia ciosu Jamaca (mówię to przez zwrot retoryczny, a nie żeby ci dokuczać, Finot!). Baga­tela, toż on bywał w całem Saint-Germain. Otóżr ten Beaudenord to pierwszy gołąbek, którega wypuszczę na scenę. Po pierwsze nazywał się Godfryd de Beaudenord. Ani Finot, ani Blondetr ani ja, nie gardzilibyśmy takim atutem. Ten chwat nie cierpiał mąk miłości własnej, słysząc jak woła» ją jego służbę przy wyjściu z balu, kiedy trzy­dzieści ładnych kobiet zakutanych w szale, w oto­czeniu mężów i wielbicieli czeka na swoje powo­zy. Następnie cieszył się wszystkiemi członkami,, jakich Bóg użyczył człowiekowi: zdrów, cały, ani planiki na oku, ani fałszywego czuba, ani fałszy­wych łydek; nogi ani w O ani w X; kolana gład­kie, stos pacierzowy prosty, talja smukła, ręka biała i zgrabna, włosy czarne, cera ani nie czerwo­na jak u piekarza, ani nie zbyt ciemna jak u Ka- labryjczyka. Wreszcie, rzecz zasadnicza! Beaude­nord nie był zbyt piękny, jak niektórzy z naszych przyjaciół, którzy wyglądają na to, że piękność to-

*) Savonette à vilain, tak nazywano ironicznie W XVIH Wieku urzędy, które dawaty plebejuszom godność szlachecką.

ich jedyny fach; ale nie wracajmy już do tego, po­wiedzieliśmy już, to haniebne! Strzelał dobrze z pistoletu, jeździł świetnie konno, [bił się o głup­stwo i nie zabił przeciwnika. Czy wiecie, że, aby, pokazać z czego składa się szczęście całkowite, czyste, bez chmurki, w dziewiętnastym wieku w Pa­ryżu, i szczęście młodego człowieka lat dwudziestu- sześciu, trzeba wejść w nieskończenie małe dro­biazgi życia? Szewc znał nogę Beaudenorda i ro­bił mu świetne obuwie, krawiec ubierał go z entu­zjazmem. Godfryd nie seplenił, nie zarywał z gaskoń- ska ani z normandzka, mówił [czysto i poprawnie, i doskonale wiązał krawat, jak Finot. Spowinowa­cony z margrabią d’Aiglemont, swoim opiekunem (był sierotą bez ojca i matki, też szansa!), mógł bywać i bywał u ^bankierów nie drażniąc tem arystokratycznych salonów, na szczęście bowiem młody człowiek ma prawo rządzić się jedynie włas­ną przyjemnością, pędzić tam gdzie się bawią, i uciekać od ponurych kątów gdzie kwitnie zgry­zota. Wreszcie, był szczepiony (ty mnie rozumiesz, Blondet). Mimo tych wszystkich przewag, mógłby się czuć bardzo nieszczęśliwym. Hehe! szczęście ma to nieszczęście, że udaje coś absolutnego: po­zór, który każe tylu dudkom pytać: „Co to jest szczęście“? Kobieta bardzo inteligentna mówiła: „Szczęście jest tam, gdzie się je kładzie“.

Głosiła smutną prawdę, rzekł Blondet.

I moralną, dodał Finot.

Arcymoralną! Szczęście, jak cnota, jak zło, to pojęcia względne, odparł Blondet. Toteż la

Fontaine miał nadzieją, że z biegiem czasu potę­pieńcy przywykną do swego położenia i będą się w końcu czuli w piekle jak ryby w wodzie.

Kołtuny znają wszystkie dowcipy la Fon- taine’a, rzekł Bixiou.

Szczęście człowieka dwudziestosześciolet­niego w Paryżu nie jest to samo co szczęście człowieka dwudziestosześcioletniego w Blois, rzekł Blondet nie zwracając uwagi. Ci, co na tej zasadzie piorunują na niestałość zasad, to szalbierze lub igno­ranci. Nowoczesna medycyna, której najpiękniej­szym tytułem chwały jest, iż, od roku 1799 do 1837, przeszła z fazy przypuszczeń w fazę wiedzy po­zytywnej, a to dzięki zdobyczom paryskiej szkoły analitycznej, wykazała, że, w pewnym okresie cza­su, człowiek odnawia się całkowicie...

Jak ten „jasiów nożyk.“, a wy myślicie że on jest ciągle ten sam, wtrącił Bixiou. Jest tedy dużo kratek w tym stroju Arlekina, który my nazywamy szczęściem; otóż, kostjum mego Godfry- da był bez dziur i bez plam. Młody dwudziesto­sześcioletni człowiek który byłby szczęśliwy w mi­łości, to znaczy kochany nie dla swej kwitnącej młodości, nie dla swego dowcipu, nie dla swojej figurki, ale nieodparcie, nawet nie dla miłości sa­mej w sobie, ale gdyby nawet ta miłość była ab­strakcją— aby się znów posłużyć terminem Royer- Collarda — taki młody człowiek mógłby nie mieć ani szeląga w sakiewce wyhaftowanej przez uko­chaną, mógłby wisieć z komornem u gospodarza, z rachunkiem za buty u wspomnianego już szewca,

XKu

jBa/zÆ1 Nucingena

169

z3l ubranie u krawca który w końcu, jak Francja, postradałby doń sympatję. Słowem, mógłby być bie­dny! Nędza psuje szczęście młodego człowieka, który nie ma naszych filozoficznych poglądów o zlaniu interesów. Czyż to nie znaczy mieć jedną nogę skostniałą jak moja w tej chwili od sąsiedztwa drzwi, a drugą spaloną od kominka? Mam nadzie­ję że mnie rozumiecie, i że znalazłem echo w kie­szeni twojej kamizelki, Blondet? Między nami mó­wiąc, dajmy pokój sercu, fatalnie wpływa na inte­ligencję. Jedźmy dalej! Godfryd de Beaudenord posiadał tedy szacunek swoich dostawców, bo jego dostawcy otrzymywali dość regularnie pieniądze. Kobieta bardzo inteligentna, już wspomniana, a któ­rej nie można wymienić, gdyż, dzięki swemu bra­kowi serca, żyje...

Kto to taki?

Margrabina d’Espard! Powiadała, że młody człowiek powinien mieszkać w antresoli, nie mieć w domu nic coby trąciło gospodarstwem, ani ku­charki, ani kuchni, mieć za całą usługę starego lo­kaja i nie zdradzać żadnej pretensji do urządzania się. Wedle niej, wszelki inny obyczaj jest w złym smaku. Godfryd de Beaudenord, wierny temu pro­gramowi, mieszkał przy quai Malaquais, w antresoli; mimo to, zmuszony był mieć pewne podobieństwo z żonkosiami, stawiając w swoim pokoju łóżko, zresztą tak wązkie, że mało w niem przebywał. Angielka, któraby weszła przypadkiem do niego, nie znalazłaby tam nic itnproper. Finot znów sobie każe tłumaczyć wielkie prawo improper, władające

Anglją! Ale, skoro jesteśmy związani tysiącfranko- wym banknotem, objaśnię ci to. Ja byłem w Angljii (Pocichu do Blondeta: „Sypię mu dowcipu za wię­cej niż dwa tysiące“). W Anglji, Pinot, zawierasz bardzo ścisłą znajomość z kobietą, przez jedną noc, na balu lub gdzieindziej: spotykasz ją nazajutrz na ulicy, poznajesz ją: improper! Znajdujesz przy obiedzie, w sąsiedzie swoim po lewej ręce, przemiłego człowieka, dowcipnego, swobodnego, wesołego, anty-angielskiego; tedy, w myśl praw dawnego sa­lonu francuskiego, tak swobodnego, tak miłego, zagadujesz go: improper! Podchodzisz na balu do ładnej kobiety aby z nia zatańczyć: improper: Rozpalasz się, dysputujesz, śmiejesz się, otwierasz serce, duszę, siejesz dowcip, inteligencję w rozmo­wie; dajesz upust uczuciom; grasz kiedyś siadł do gry, rozmawiasz kiedy rozmawiasz i jesz kiedy jesz: improper!improper!improper/Jeden z najdowcipniej­szych i najgłębszych ludzi naszej epoki, Stendhal, scha­rakteryzował bardzo dobrze improper, powiadając, że istnieje w Wielkiej Brytanji lord, który, będąc w pokoju sam, nie śmie przy kominku założyć nogi na nogę z obawy by nie być improper. Dama angielska, choćby należała do wściekłej sekty świętych (dubeltowi protestanci, którzy zamorzy- liby całą swoją rodzinę głodem, gdyby była impro­per), nie będzie improper brojąc co wlezie w swo-

przyjęła znajomego w tym samym pokoju. Dzięki improper, znajdą kiedyś Londyn i jego mieszkań­ców skamieniałych.

Kiedy się pomyśli, że są we Francji cym­bały pragnący wprowadzić do nas uroczyste głup­stwa, jakie Anglicy robią u siebie z ową wspania­łą zimną krwią, rzekł Blondet, ciarki przechodzą człowieka który widział Anglję i który pamięta uroczy i pełen wdzięku obyczaj francuski. W ostat­nich czasach, Walter Scott, który nie śmiał malo­wać kobiet takiemi jak są z obawy aby nie być improper, kajał się, iż stworzył piękną postać Etfie w Więzieniu Edynburskiem,

Chcesz nie być improper w Angji? rzekt Bixiou do Finota.

No jak? spytał Finot.

Idź do Tuilleryj zobaczyć tego marmuro­wego strażaka, ktorego rzeźbiarz nazwał Temisto- klesem, i staraj się chodzić jak posąg komandora*, a nié będzięsz nigdy improper. Otóż, szczęście Godfryda stało się kompletnem przez najściślejsze zastosowanie wielkiego prawa improper. Oto jak. Miał tygrysa, nie grooma, jak piszą ludzie nie mający pojęcia o szyku. Tygrys jego był to mały Irlandczyk, nazwiskiem Paddy, Joby, Toby (jak wolicie), trzy stopy wzrostu, dwadzieścia cali szeroki, buzia łasicy, nerwy jak stal moczona w dżinie, zwinny jak wiewiórka, powożący ze zręcznością która go nie zawiodła nigdy ani w Londynie ani w Paryżu; oko jaszczurcze, sprytne jak moje, jeździł konno jak stary Frankoni, włosy blond jak u rubensowej dziewicy, buzia czerwona,, fałszywy jak monarcha, kuty jak stary kauzyperda, liczący dziesięć lat wieku, słowem istny kwiat

perwersji, grający, klnący, amator koniitur i ponczu, napastliwy jak feljeton, zuchwały i drapieżny jak ulicznik paryski. Był chwałą i zyskiem sławnego łorda angielskiego, który dzięki niemu wygrał już siedemset tysięcy franków na wyścigach. Lord łubiał bardzo tego dzieciaka, jego tygrys to była osobliwość, nikt w całym Londynie nie miał tak małego tygrysa. Na koniu wyścigowym Joby robił wrażenie sokoła. I oto lord odprawił Tobyego, nie za łakomstwo, ani za kradzież, ani za morder­stwo, ani za występne stosunki, ani za uchybienie służbie, nie za zuchwalstwo wobec milady, nie za to że rozpruł kieszenie pokojówki milady, nie za to że się dał przekupić przeciwnikom łorda na wyścigach, nie za to że się bawił w niedzielę, słowem nie za żaden fakt naganny. Gdyby Toby popełnił wszystkie te zbrodnie, gdyby nawet prze­mówił do milorda niepytany, milord przebaczyłby mu ten występek. Milord zniósłby wiele rzeczy od Tobyego, tak milordowi zależało na nim. Jego tygrys prowadził powóz na dwóch kołach i o dwóch koniach, jeden przed drugim, siedząc na siodle na drugim koniu, z nogami nie dochodzącemi do dysz­lów, z miną jednego z aniołków któremi malarze włoscy otaczają przedwiecznego Ojca. Pewien dziennikarz angielski ślicznie opisał tego aniołka, osądził że jest za ładny na tygrysa, chciał iść

o zakład że Paddy jest oswojoną tygrysicą. Opis groził że będzie coraz jadowitszy i że się stanie improper w najwyższym stopniu.'Superlatyw impro- per wiedzie na szubienicę. Milady bardzo pochwa-

liła milorda za jego przezorność. Toby nie mógł: znaleźć nigdzie miejsca, skoro raz podano w wąt­pliwość jego rolą w wielko - brytyjskiej zoologjL W tym właśnie czasie Godfryd kwitnął w amba­sadzie francuskiej w Londynie, gdzie dowiedział się

o historji Toby, Joby, Paddy. Godfryd przygarnął tygrysiątko, które zastał płaczące nad słoikiem konfitur, dzieciak bowiem zdążył już stracić gwineje któremi lord ozłocił jego nieszczęście. Za powrotem,. Godfryd de Beaudenord przywiózł tedy do nas najśliczniejszego tygrysa z całej Anglji, wsławił się przez swego tygrysa, jak Couture zwrócił na siebie uwagę przez swoje kamizelki. Toteż dostał; się z łatwością do klubu zwanego dziś de Gram- mont. Nie drażnił niczyjej ambicji zrezygnowawszy z karjery dyplomatycznej, nie był zbyt dowcipny,, przyjęli go wszyscy z otwartemi rękami. My naprzy— kład czulibyśmy się dotknięci w naszej miłości wła­snej, gdybyśmy wszędzie spotykali tylko uśmiech.. Lubimy oglądać gorzki grymas zawiści. Godfryd nie lubił aby go nienawidzono. Każdy ma swój gustL Przejdźmy do rzeczy pozytywnych, do życia mater- jalnego. Mieszkanie jego, gdzie oblizywałem palce po niejednem śniadanku, zalecało się tajemniczą goto- walnią, strojną, pełną wykwintnych drobiazgów,, z kominkiem, z wanną; wyjście małemi schodkami,, drzwi zamykające się cicho, gładkie zamki, dyskret­ne zawiasy, matowe okna, szczelne firanki. O ile- sypialnia przedstawiała i powinna była przedsta­wiać najpiękniejszy nieład jakiego mógł wymagać- najbardziej wymagający akwarelista, o ile wszystko

oddychało tam cyganerją młodego eleganta, o tyle ;gotowalnią była jak sanktuarjum: biała, czysta, wy­sprzątana, ciepła, bez wiatru wiejącego przez szpa­ry, z dywanem na który kobieta mogła sko­czyć boso, w koszuli i wystraszona. Tam ocenia się prawdziwego złotego młodzieńca znającego ży­jcie! tam, w ciągu kilku minut, może się okazać albo głupcem albo wielkim człowiekiem, w drob­nych szczegółach egzystencji które zdradzają cha­rakter. Wspomniana już margrabina, nie, to margra­bina de Rochefide, wyszła wściekła z pewnej go­to walni i nigdy do niej nie wróciła: nie znalazła nic improper. Godfryd miał tam szafę pełną...

Kamizelek, rzekł Finot.

Et, ty gruby Turcarecie! (Nie wychowam go nigdy)! Ależ nie, ciasteczek, owoców, butele­czek Malagi, Lunelu, zastawę d la Ludwik XIV, wszystko co może ucieszyć wybredny i delikatny .żołądek, żołądek doskonale urodzony. Stary szczwa- ny sługus, biegły w weterynarji, chodził koło koni i koło Godfryda, służył bowiem jeszcze u starego pana de Beaudenord, i żywił dla Godfryda tra­dycyjne przywiązanie, ową chorobę serca, z któ­rej kasy oszczędności wyleczyły służbę. Wszelkie szczęście materjalne opiera się na cyfrach. Wy, którzy znacie życie paryskie aż do jego narości, zgadujecie, że trzeba mu było około siedemnastu tysięcy franków renty, płacił bowiem siedemnaście franków podatku, a miał za tysiąc talarów kaprysów. Otóż, drogie dzieci, w dniu w którym obudził się pełnoletnim, margrabia d’Aiglemont przedstawił mu

rachunki z opieki, takie jakich my nie będziemy w stanie zdać naszym siostrzeńcom, i wręczył mu . skrypt na ośmaście tysięcy franków renty na Wiel­kiej Księdze, resztkę bogactw ojcowskich, oskroba- nych przez republikańską redukcję i oskubanych przez zaległości Cesarstwa. Ten zacny opiekun oddał swemu pupilowi trzydzieści tysięcy oszczęd­ności złożonych w banku Nucingena, oświadczając z wdziękiem wielkiego pana i swobodą żołnierza, że oszczędził mu tę sumę na figle młodzieńcze. „Wierz mi, Godfrydzie, dodał, zamiast strwonić te pieniądze głupio jak tylu innych, rób szaleństwa użyteczne, przyjm miejsce sekretarza ambasady w Turynie, stamtąd pojedź do Neapolu, z Neapolu do Londy­nu, zabawisz się i nauczysz za swoje pieniądze. Później, jeżeli zechcesz obrać jakąś karjerę, prze­konasz się, żeś nie stracił czasu ani pieniędzy*. Nieboszczyk d’Aiglemont wart był więcej niż jego reputacja, czego nie można powiedzieć o nas.

Młody człowiek, który zaczyna w dwu­dziestym pierwszym roku życia z osiemnastoma 'tysiącami franków renty, przepadł, rzekł Couture.

O ile nie jest sknera lub bardzo tęga gło­wa, dodał Blondet.

Godfryd przebył jakiś czas w czterech sto­licach Włoch. Poznał Niemcy i Anglję, trochę Pe­tersburg, przebiegł Holandję, ale ¿pożegnał się ze swemi trzydziestoma tysiącami, żyjąc tak, jakby miał trzydzieści tysięcy renty. Wszędzie znalazł suprême de volaille, auszpik i wina francuskie, wszędzie wszyscy mówili po francusku, słowem nie

mógł wyjść z Paryża. Byłby chciał zepsuć się, zahartować, stracić złudzenia, nauczyć się słuchać wszystkiego bez rumieńca, mówić nic nie 'mówiąc, przenikać tajemną grę sił... Ba! daremnie uzbroił się w cztery języki, to znaczy cztery słowa na jedną myśl. Wrócił jako wdowiec po kilku nud­nych matronach, które nazywa się zagranicą awan- turkami, nieśmiały, niewyrobiony, dobry chłopiec, pełen ufności, niezdolny mówić źle o ludziach któ­rzy go raczjrli przyjmować u siebie, nadto szczery aby być dyplomatą, słowem to co nazywamy porządny chłopiec.

Krótko mówiąc smarkacz, który chował swoich ośmnaście tysięcy franków renty na żer pierwszych akcji które się nadarzą, rzekł Couture.

Ten przeklęty Couture ma tak dalece zwyczaj wybierać naprzód dywidendy, że wybiera z góry koniec mojej historji. Na czem ja stanąłem? Na powrocie Godfryda. Skoro się urządził przy quai Malaquais, zdarzyło się, że tysiąc franków, które miał ponad potrzebę, okazały się niewystar­czające na jego udział w loży we Włoskim i w Ope­rze. Kiedy przegrał dwadzieściapięć lub trzydzieści ludwików w karty albo w jakim zakładzie, oczy­wiście płacił; potem wydawał je w razie wygranej, co i namby się zdarzyło, gdybyśmy byli dość głupi aby się zakładać. Beaudenord, skrępowany w swo­ich ośmastu tysiącach renty, uczuł potrzebę stwo­rzenia sobie tego, co nazywamy dziś kapitałem obrotowym. Bardzo mu zależało na tem, aby się nie zjadać samemu. Poszedł się poradzić opiekuna.

Mój drogi chłopcze, rzekł d’Aiglemont, renta do­chodzi do pari\ sprzedaj swoją rentę, ja właśnie sprzedałem moją i mojej żony. Nucingen wziął wszystkie moje kapitały i daje mi sześć od sta: zrób jak ja, będziesz miał jeden procent więcej, a ten jeden procent pozwoli ci żyć zupełnie wy­godnie“. W trzy dni później, Godfryd żył wygod­nie. Dochody były w zupełnej równowadze z je­go zbytkiem, szczęście jego było zupełne. Gdy by można wszystkich młodych ludzi w Paryżu za­pytać jednem słowem — jak, zdaje się, będzie się praktykowało w dniu sądu ostatecznego z miljarda- mi pokoleń, które się paprały na wszystkich glo­bach jako gwardziści narodowi czy jako dzicy — i spytać ich, czy szczęście dwudziestosześcioletnie­go młodzieńca nie polega na tem aby się prze­jeżdżać konno, w tilbury, lub w kabrjolecie z ty­grysem małym jak pięść, świeżym i różowym jak Toby, Joby, Paddy; aby mieć wieczorem, za dwa­naście franków, bardzo przyzwoity ekwipaź; poka­zywać się wystrojonym w duchu praw kostjumo- wych rządzących godziną ósmą, południem, czwar­tą i wieczorem; być dobrze przyjmowanym we wszystkich ambasadach i zbierać tam znikome kwiaty kosmopolitycznych i zdawkowych przyjaźni; być dość przystojnym, dobrze nosić swoje nazwis­ko, swój frak i swoją głowę; mieszkać w ślicznej antresolce, urządzonej tak właśnie jak była urządzona antresola przy quai Malaquais; móc za­praszać przyjaciół do Rocher de Cancale nie ra­dząc się wprzódy swojej sakiewki i nie być

w każdym racjonalnym ruchu hamowanym tem słówkiem: „A! a pieniądze“? móc odnawiać ró­żowe pompony strojące uszy trzech rasowych koników, i mieć zawsze świeżą podszewkę w ka­peluszu; — wszyscy, nawet my, ludzie wyżsi, wszyscy odpowiedzieliby, że to szczęście jest nie­zupełne, że to jest kościół św. Magdaleny bez ołtarza, że trzeba kochać i być kochanym, lub kochać nie będąc kochanym, lub być kochanym nie kochając, lub móc kochać na prawo i lewo.

Przejdźmy do szczęścia moralnego. Kiedy, w r. 1823, Godfryd uleżał się dostatecznie w swoich rozkoszach, zadomowiwszy się w rozmaitych towa­rzystwach paryskich w których zaczął bywać, zapragnął schronić się pod jakąś parasolkę, zdobyć sobie prawa do utyskiwań na kobietę z towarzy­stwa, nie musieć gryźć ogonka róży kupionej za dziesięć groszy u pani Prévost, nakształt mło­dych dudków którzy gdakają w kurytarzach Ope­ry jak kurczęta w kojcu. Słowem, postanowił skupić swoje uczucia, myśli, afekty, na kobiecie, kobiecie. Kobita\ OCH! Powziął najpierw dziki pomysł miłości nieszczęśliwej, kręcił się jakiś czas koło swej pięknej kuzynki, pani d’Aiglemont *), nie widząc że pewien dyplomata tańczył już z nią wal­ca Fausta. Rok 1825 zeszedł na próbach, szu- kaniach, daremnych zalotach. Poszukiwany ko­chający przedmiot nie znalazł się. Namiętności są nadzwyczaj rzadkie. W naszej epoce wyrosło

*) Kobieta trzydziestoletnia.

tyleż barykad w obyczajach co na ulicach! Zaiste, moi bracia, powiadam wam, improper udziela się nam!

Ponieważ czynią nam zarzuty, że robimy kon­kurencję portrecistom, taksatorom, modystkom, nie będę was dręczył opisem osoby w której Godfryd poznał swoją samiczkę. Wiek, dziewiętnaście lat; wzrost metr pięćdziesiąt; włosy blond, brwi idertt\ oczy niebieskie, czoło średnie, nosek orli, małe usta, krótka i zadarta bródka, twarz owalna; znaki poszczególne żadne. Oto rysopis ukochanego przed­miotu. Nie bądźcie bardziej wymagający niż policja, niż pp. merowie wszystkich miast i gmin Francji, niż żandarmi i inne obowiązujące władze. Zresztą, to jest rysopis Wenus medycejskiej, słowo honoru. Za pierwszym razem kiedy Godfryd poszedł do pani de Nucingen (zaprosiła go na jeden ze swych balów, dzięki którym zyskała tanim kosztem repu­tacja), spostrzegł w kadrylu kobietę do kochania.

Ten metr pięćdziesiąt oczarował go. Te blond włosy spływały pienistą kaskadą z małej główki, naiwnej i świeżej jak główka najady, która wychy­liła się z kryształowego źródła, aby ujrzeć kwiaty -wiosenne. (To jest nasz nowy styl, frazesy które się nawleka jak my makaron przed chwilą). Idem brwi, niech mi daruje prefektura policji, mogłyby zażądać sześciu wierszy od miłego Parny: ten figlarny poeta porównałby je bardzo dwornie do luku Kupidyna, nadmieniając że strzała znajdowała się pod łukiem, ale strzała bez siły, stępiona, wła­da w niej bowiem jeszcze dziś owa cielęca słodycz, jaką ryciny dają pani de la Valli6re w chwili gdy

stwierdza swą czułość wobec Boga, dlatego źe nie może jej stwierdzić wobec rejenta. Czy znacie działanie włosów blond i niebieskich oczu, skombi- nowanych z miękkim, rozkosznym i obyczajnym tańcem? Młoda osóbka nie uderza cię wówczaa śmiało w serce, jak owe brunetki które spojrze­niem swojem powiadają ci niby żebrak hiszpański; „Sakiewka lub życie! Pięć franków albo gardzą tobą“! O we zuchwałe (i dość niebezpieczne!) pięk­ności mogą się podobać wielu mężczyznom, ale wedle mnie, blondynka, która ma szczęście wyda­wać się nadzwyczaj czuła i zgodna, nie wyzbywa­jąc się swoich praw do wymówek, do droczeń, do- paplania, do głupich scen zazdrości i wszystkiego» co daje kobiecie wdzięk, zawsze łatwiej się wy­da za mąż niż ognista brunetka. Opał jest dro­gi. Izaura, biała jak Alzatka (ujrzała światło dzien­ne w Strassburgu i mówiła po niemiecku z bardzo* przyjemną odrobiną francuskiego akcentu), tańczy­ła cudownie. Nóżki jej, których urzędnik policji nie wspomniał a które ¡wszakże mogłyby znaleźć: miejsce w rubryce znaki szczególne, uderzały swoją małością, ową osobliwą finezją, dającą się porównać z rozkoszną dykcją panny Mars, wszyst­kie bowiem muzy są siostrami, tancerz i poetai jednako stawiają nogi na ziemi. Nóżki Izaury roz­mawiały z ową jasnością, ścisłością, lekkością^, zwinnością bardzo dobrze wróżącą dla rzeczy ser­ca. „Ona ma dryg” to była najwyższa pochwała Marcela, jedynego metra tańców który zasłużył na.

przydomek wielkiego. Mówiono wielki Marcel jak wielki Fryderyk, i to za czasu Fryderyka.

Czy on komponował balety? spytał Finot.

Tak, coś w tym rodzaju, Cztery Żywioły, Dworna Europa.

Co za czasy, rzekł Finot, epoka kiedy wielcy panowie ubierali tancerki!

Improper! odparł Bixiou. Izaura nie pod­nosiła się na palcacb, stąpała po ziemi, kołysała się łagodnie, ani mniej ani bardziej rozkoszliwie niż przystało młodej pannie. Marcel powiadał z głębo­ką filozofją, że każdy stan ma swój taniec: mężat­ka powinna tańczyć inaczej niż panna, urzęd­nik inaczej niż finansista, wojskowy inaczej niż paź; posuwał się nawet do twierdzenia że piechur po­winien tańczyć inaczej niż kawalerzysta; i z tego punktu wyjścia analizował całe społeczeństwo. Wszystkie te odcienie są już bardzo dalekie.

Ha! rzekł Blondet, kładziesz palec na ■wielkie nieszczęście. Gdyby zrozumiano Marcela, nie przyszłoby do Rewolucji francuskiej.

Godfryd, podjął Bixiou, przebiegając Euro­pę miał sposobność zgłębić do gruntu cudzoziem­skie tańce. Bez owej głębokiej wiedzy choreografi­cznej, uważanej za błahostkę, nie byłby może po­kochał tej młodej osoby; ale, wśród trzystu zapro­szonych gości którzy się cisnęli w pięknych salo­nach ulicy przy Saint-Lazare, on jeden zdolny był zrozumieć obietnice miłości kryjące się w tym nie­dyskretnym tańcu. Zauważono wprawdzie sposób

tańczenia Jzaury d’Aldrigger, ale ot, jeden rzekł: „Ta młoda panienka wybornie tańczy" (to był de­pendent u rejenta); ktoś inny: „Ta młoda osóbka tańczy czarująco“ (to była dama w turbanie); ktoś trzeci, kobieta trzydziestoletnia: „Ta mała wcale nieźle tańczy“! Wróćmy do wielkiego Marcela

i powiedzmy parodjując iego najsłynniejszy afo­ryzm: „Ile rzeczy w jednem pas“!

I jedźmy trochę prędzej! rzekł Blondet,

Zawiele mariwodażu.

Izaura, ciągnął Biziou spojrzawszy koso

na Blondeta, miała skromną sukienkę z białej gazy z zielonemi wstążkami, kamelję we włosach, ka­melję u paska, jeszcze kamelję u dołu sukni, i ka­melję...

Ależ to trzysta kóz Sanszo-Pansy!

To cała literatura, mój drogi! Klaryssa jest arcydziełem, a ma czternaście tomów, i najtępszy wodwilista streściłby ci ją w jednym akcie. Byle­bym cię bawił, o cóż ci chodzi? Ta tualeta była rozkoszna, czy ty nie lubisz kamelji? chcesz zatem dalje? Nie. Więc masz kasztan, rzekł Bixiou, któ­ry rzucił zapewne kasztan Blondetowi, bo usłysze­liśmy głuchy brzęk talerza.

Moja wina, rzekł Blondet, jedź dalej.

Jadę, rzekł Bixiou. „Czy to nie byłaby roz­koszna źoneczka"? rzekł Rastignac do Godfryda, pokazując mu małą z kameljami, białemi, czystemi, bez jednego brakującego listka. Rastignac należał do serdecznych przyjaciół Godfryda.— Wiesz! myśla­łem o tem, szepnął mu do ucha Beaudenord. Mó­

wiłem sobie właśnie, źe, miast drżeć w każdej chwili o swoje szczęście, wsuwać z trudem jakieś słówko w nieuważne ucho, śledzić w Operze czy we włosach tkwi kwiat biały czy czerwony, czy w Lasku rączka w rękawiczce spoczywa na szybie powozu jak się to praktykuje na Corso w Medjo- lanie; miast kraść kąsek ciastka za drzwiami jak lokaj który dopija butelki; miast zużywać swą inteligencję na doręczanie i odbieranie listów jak posłaniec, miast otrzymywać bezmiar czułości w dwóch wierszach, mieć pięć tomów in-foljo do przeczytania dziś a dwa arkusze jutro, co jest mę­czące, miast włóczyć się po wyrwach i zaroślach, lepiej byłoby poddać się uroczej miłości, której tak zazdrościł J. J. Rousseau, pokochać całkiem poprostu młodą osóbką jak Izaura, z zamiarem uczynienia z niej swojej żony, o ile, w czasie wy­miany uczuć, serca nadadzą się sobie; słowem, stać się Werterem szczęśliwym! — Głupstwo nie gor­sze od innych, rzekł Rastignac poważnie. Na twojem miejscu zanurzyłbym się może w upojeniach tego ascetyzmu, jest nowy, oryginalny i nieko- sztowny. Twoja monna Liza jest słodka, ale głu­pia jak baletowa muzyka, uprzedzam cię o tem.

Sposób, w jaki Rastignac wyrzekł te ostatnie słowa, obudził w Godfrydzie podejrzenie, że przy­jaciel ma interes w tem aby go zniechęcić; jako ex-dyplomata zwietrzył w nim rywala. Chybione powołania odciskają się na całej egzystencji. God- fryd rozkochał się tak gruntownie w pannie Izau- rze d’Aldrigger, że Rastignac podszedł do rosłej

pannicy, która rozmawiała z kimś w karciarni

i szepnął jej do ucha: „Panno Mai wino, siostra złapała w sieć rybę, która waży ośmnaście tysięcy franków renty, ma nazwisko, niezłą pozycję w świe- ci.e i szyk; niech pani uważa na nich, jeżeli zaczną gruchać, niech pani wymusztruje Izaurę, tak aby nie powiedziała jednego słowa które by nie prze­szło przez pani cenzurę“. Około drugiej w nocy, lokaj przyszedł oświadczyć pasterce alpejskiej, czerdziestolatce zalotnej jak Zerlina z Don juana, koło której siedziała Izaura: „Powóz pani barono­wej zajechał“. Wówczas Godfryd ujrzał swą pięk­ność z niemieckiej ballady, ciągnącą fantastyczną matkę do sieni, gdzie za temi paniami udała się

i Malwina. Beaudenord, który udał (dziecko!), że idzie zobaczyć w jakim słoiku konfitur pochował się Joby, miał szczęście ujrzeć Izaurę i Malwinę Jak zawijają swą ognistą mamusię w futra, i uży­czają sobie wzajem owych drobnych starań toale­towych, jakich wymaga nocna wędrówka przez Paryż. Obie siostry przyjrzały mu się z pod oka jak dwie dobrze wychowane kotki, które zerkają na mysz udając że nie zwracają na nią uwagi. Godfryd z pewną satysfakcją stwierdził ton, wzię­cie, postawę rosłego alzatczyka w liberji, starannie urękawicznionego, który przyniósł wielkie futrzane kalosze swoim paniom. Nigdy dwie siostry nie by­ły mniej podobne do siebie niż Izaura i Malwina, Starsza wysoka brunetka, Izaura drobna i szczu­pła; u tej rysy drobne i delikatne, u tamtej wydatne

i energiczne kształty. Izaura była kobietą która

panuje brakiem siły i którą gimnazista czułby się w obowiązku opiekować; Mai wina to była kobieta z Czy widziałeś w Barcelonie?*) Przy siostrze, Izaura robiła wrażenie miniatury przy portrecie olejnym. „Bogata jest? spytał Godfryd Rastigna- ka, wracając do sali balowej. — Kto taki? — Ta młoda osoba. — A! Izaura d’Aldrigger. Ależ tak. Matka jest wdową. U jej męża pracował Nucingen w jego banku w Strassburgu. Jeżeli chcesz ją zo­baczyć, zakręć się z miłem słówkiem koło pani de Restaud, która daje bal pojutrze, baronowa d’Al- drigger i obie panny będą, zaprosi cię". Przez trzy <3ni, camera obscura mózgu Godfryda pełna była Izaury, jej białych kamelji i jej minek. Tak, wpa­trując się długo w silnie oświetlony przedmiot, zamknąwszy oczy, odnajdujemy go w zmniejszonej

formie, promienny, barwny, iskrzący w ciemno­ściach.

Bixiou, gubisz się w szczegółach, skup swój obraz, rzekł Couture.

Sługa najniższy! odparł Bixiou przybiera­jąc zapewne pozę garsona z kawiarni, już się rrrobi, służę panom, żądany obrazek rrraz! Baczność, Fi- not, nadstaw głowę, żebym trafił do niej łopatą. Pani Małgorzata Teodora Wilhelmina Adolfus <z domu Adolfus i Spółka z Mannheimu), wdowa po baronie d’Aldrigger, to nie była poczciwa gru­ba niemka, nabita i flegmatyczna, biała, o twarzy złotawej jak piana w dzbanku z piwem, bogata we

*) Początek słynnego wiersza Musseta.

wszystkie patryarchalne cnoty jakie posiada Ger- manja, mówiąc utartym stylem. Miała lica jeszcze świeże, czerwone na kościach policzkowych jak u lalki norymberskiej, zalotne loczki na skroniach, wyzywające oczy, ani śladu siwych włosów, szczu­płą talję której pretensje uwydatniały się w sukniach z gorsetem. Miała na czole i na skroniach parę mimowolnych zmarszczek, które byłaby rada, jak Ninon, wypędzić na pięty; ale zmarszczki upierały się kreślić swoje zygzaki w najbardziej widocz­nych miejscach. Koniec nosa zaczynał czerwienieć, co było dla niej tem przykrzejsze, iż nos harmoni­zował wówczas z kolorem policzków. Jedynaczka ta, psuta przez rodziców, psuta przez męża, psuta przez cały Strassburg i wciąż psuta przez córki które ją ubóstwiały, baronowa pozwalała sobie na różowy kolor, na krótką spódniczkę, na kokardkę u gorsetu rysującego jej kibić. Kiedy Paryżanin widzi baronową przechodzącą bulwarem, uśmiecha się krytycznie, nie dopuszczając, jak dzisiejsze są­dy przysięgłych, okoliczności łagodzących w bra- tobójstwie! Kpiarz jest zawsze istotą powierzchow­ną i tem samem okrutną; ten cymbał nie bierze zupeł­nie w rachubę cząstki, jaka przypada społeczeń­stwu w śmieszności z której się śmieje, natura bowiem stworzyła tylko bydlęta, a głupców za­wdzięczamy cywilizacji.

Co mnie zachwyca w tym Bixiou, rzekł Blondet, to że jest z jednej sztuki: kiedy nie drwi z innych, kpi z samego siebie.

Blondet, zapłacę ci za to, rzekł Bixiou chy-

r.Ąfti > W-*ł *.*■,

/ •. r.« r* .'

f .• ł

' * cif “ > •* *1.^. T| *1« a. I

V****. » • V ł^.

*>» *. . M ;'•.*•/•_•». v». .»TH*

r»n i w»■i.i»'»^-w

trze. Jeżeli baronowa była postrzelona, lekkomyśl­na, egoistka, niezdolna do rachunku, odpowiedzial­ność za jej wady przypadała domowi Adolphus i Sp. z Manheimu, oraz ślepej miłości barona d’Ald- rigger. Łagodna jak baranek, baronowa miała ser­ce czułe, łatwe do wzruszenia, ale nieszczęściem wzruszenie trwało krótko i, co za tem idzie, zmie­niało się często. Kiedy baron umarł, pasterka ta omal nie poszła za nim, tak boleść jej była szczera i prawdziwa, ale... nazajutrz, przy śniadaniu, poda- no jej groszek który lubiła i ten rozkoszny gro­szek uśmierzył atak bólu. Córki, służba, wszyscy kochali ją tak ślepo, że cały dom był szczęśliwy z okoliczności, która pozwoliła ukryć przed baro­nową bolesny widok konduktu. Izaura i Malwina ukryły łzy przed ubóstwianą matką, i zajęły ją do­bieraniem i zamawianiem żałoby, podczas gdy śpiewano requiem. Kiedy ustawią trumnę na wiel­kim katafalku, na poplamionym od wosku kirze,, który obsłużył trzy tysiące dystyngowanych osób nim mu przyznano stan spoczynku (oszacowanie karawaniarza-filozofa, którego pytałem w tym wzglę­dzie między dwoma kieliszkami likieru), kiedy obo­jętne klechy ryczą Dies irae, kiedy wysoki kler nie mniej obojętny odprawia mszę, czy wiecie ca mówią czarno ubrani przyjaciele, siedząc lub sto­jąc w kościele? (Oto żądany obraz). Czy ich wi­dzicie?—Jak pan sądzi, ile zostawi stary d’Aldrig- ger? mówił Desroches do Taillefera, który nam- wyprawił przed śmiercią najpiękniejszą orgję jaką

pamiętam.

Czy Desroches był wtedy adwokatem?

Został nim w 1822, rzekł Couture. To było śmiałe na syna biednego urzędniczka, który nigdy nie miał więcej niż tysiąc ośmset franków; matka jego trzymała traficzkę ze stemplami! Ale on twardo pracował od 1818 do 1822. Wszedł jako czwarty dependent do Derville’a, a był już drugim •dependentem w 1819!

Desroches!

Tak, rzekł Bixiou. Desroches tarzał się jak my na barłogach jobizmu. Zgnębiony noszeniem za ciasnych ubrań i za krótkich rękawów, połknął z rozpaczy prawo i kupił sobie nagi tytuł. Jako adwokat bez grosza, bez klienteli, bez innych przy­jaciół prócz nas, musiał opłacać procenta kancelarji i kaucji.

Robił na mnie wówczas wrażenie tygrysa który się wydarł z Botanicznego Ogrodu, rzekł Couture. Chudy, z rudemi włosami, z tabaczko we- mi oczyma, z żółciową cerą, zimny i flegmatyczny napozór, ale twardy dla wdowy, nieubłagany dla sieroty, pracowity, postrach dependentów którym nie pozwalał tracić czasu, wykształcony, sprytny, •chytry, fałszywy, miodopłynny, nie unoszący się nigdy, zawzięty jak kauzyperda.

Iz tem wszystkiem on ma dobre strony, wykrzyknął Finot, pamięta o przyjaciołach, pierw­szym jego postępkiem było wziąć na pierwszego ■dependenta Godeschala, brata Marjety.

W Paryżu, rzekł Blondet, adwokat ma tyl- Ło dwa odcienie: jest adwokat uczciwy człowiek,

który trzyma się w granicach prawa, prowadzi procesy, nie goni za sprawami, nie zaniedbuje ni­czego, radzi klientom lojalnie, każe im się układać- w wątpliwych sprawach, słowem Derville. Następ­nie, jest adwokat głodomór, dla którego wszystko» jest dobre byle koszta były pokryte, któryby się- procesował już nie o góry ale o planety, który się po­dejmuje wygrać sprawę łajdaka przeciw uczciwemu, człowiekowi, kiedy przypadkiem uczciwy człowiek - ma formy przeciw sobie. Kiedy jeden z takich» adwokatów wypłata sztuczkę nazbyt grubą, Izba zmusza go aby sprzedał kancelarję. Desroches,. nasz przyjaciel Desroches, zrozumiał to rzemiosło dość liche w ręku lichych ludzi: odkupywał proce­sy od tych którzy bali się je przegrać, rzucił się w pieniactwo jak człowiek zdecydowany wyjść- z nędzy. Miał rację, pełnił bardzo uczciwie swoje rzemiosło. Znalazł protektorów w ludziach poli­tycznych, których wyplątał z trudnego położenia,., jak naprzykład nasz kochany des Lupeaulx, które­go pozycja była tak zachwiana. Trzeba było tego- Desrochowi aby się wygrzebać, bo zaczął być źle widziany w trybunale! on, który z takim trudem? prostował błędy swoich klientów!... Ale wracaj do­rzeczy, Bixiou: poco Desroches był w kościele?

D’Aldrigger zostawił siedemset do ośmiu­set tysięcy franków, odparł Desrochowi Taillefer..

A, ba, jest tylko jedna osoba, która zna ichi

majątek, oświadczył Werbrust, przyjaciel niebo­szczyka. — Kto taki? — Ten gruby hultaj Nucin- gen, ten pójdzie na sam cmentarz, d’AIdrigger byłr

jego pryncypałem, i przez wdzięczność on obracał kapitałami poczciwca. — Żona jego uczuje wielką pustkę! — Jak pan to rozumie? — D’Aldrigger tak kochał swoją żonę! Nie śmiejże się, patrzą na nas.

O, jest du Tillet, spóźnił się bardzo, przychodzi na ewangelję. — Pewnie się ożeni ze starszą.—Czy podobna? rzekł Desroches, toż on bardziej niż kie­dykolwiek zabrnął w panią Roguin. — On zabrnął?.. nie znacie go. — Czy znacie sytuację Nucingena i du Tilleta? spytał Desroches. — Sytuacja jest ta­ka, rzekł Taillefer: Nucingen jestto człowiek zdol­ny pożreć majątek swego dawnego patrona... i od­dać mu go... — Hu! hu! zakaszlał Werbrust. Dja- belnie jest zimno w kościołach, hu! hu! — Jakto oddać?.. — Ano tak: Nucingen wie, że du Tillet ma wielki majątek, chce go wyswatać z Malwiną, ale du Tillet boi się Nucingena. Kto się zna na grze, może się ubawić patrząc na tę partję.—Jakto, rzekł Werbrust, już panna na wydaniu?.. Jak my się starzejemy! — Mai wina d’Aldrigger ma dwa­dzieścia lat, mój drogi. Poczciwy d’Aldrigger ożenił się w 1800! Wyprawił nam piękne bale w Stras- sburgu z okazji swego małżeństwa i urodzin Mal- winy. Było to w 1801, w czasie pokoju w Amiens, a dziś mamy rok 1823, ojczulku Werbrust. W owym czasie wszystko było na modę Ossjana, nazwał swoją córkę Malwina. W sześć lat później, za Ce­sarstwa, był przez jakiś czas szał na rycerstwo, czasy arji: Jadąc do Syrji, rycerz nasz, i tym po­dobne głupstwa. Nazwał druga córkę Iz aurą, ma siedmnaście lat. Są więc dwie panny na wydaniu.

/> ■ fląv« *- r ^ H-.

f*f- » . •■>. *. . vv ,*. ,5. r •.». s*.-.Ł21

Mi^st

aMMi

a#»«

+tw*i*r4*

Bank Nucingena 191

Te kobiety nie będą miały ani grosza za dziesięć lat, rzekł poufnie Werbrust do Desroches’a.—Jest tam lokaj Aldriggera, odparł Taillefer, ten stary który tam ryczy w kącie, nosił na rękach obie dziewczyny, zdolny uczynić wszystko aby one mia­ły z czego żyć. (Śpiewacy: Dies irael Dzieci na chórze: dies illa!) Taillefer: — Bądź zdrów, Wer­brust, kiedy słyszę Dies irae, zanadto myślę o moim biednym synu. — I ja też idę, za wilgotno jest, rzekł Werbrust. (In favilla. Biedni u bramy: Gro­sika, wielemożny panie). (Szwajcar: Pam! Pam! Ofia­ra na kościół. Śpiewacy: Amen\ Przyjaciel: „Na co on umarł“? Kawalarz: „Z pęknięcia aorty w pię­cie“. Zakrystjan do żebraków: „Idźcie już, dosta­liśmy dla was, nie nudźcie już o nic)!“

Co za werwa! rzekł Couture.

(W istocie mieliśmy wrażenie, że słyszymy cały zgiełk kościelny. Bixiou naśladował wszystko, nawet kroki ludzi wynoszących ciało, szorując no­gami po podłodze).

Są poeci, romansopisarze, pisarze, którzy mówią wiele pięknych rzeczy o życiu paryskiem, podjął Bixiou, ale oto szczera prawda o pogrzebie. Na sto osób, które oddają ostatnią posługę jakie­muś nieborakowi, dziewięćdziesiąt dziewięć mówi w kościele o interesach i o przyjemnościach. Aby spostrzec odrobinę biedniuchnej szczerej boleści, trzeba nadzwyczajnych okoliczności. A i to: czy

istnieje boleść bez egoizmu?

Hm, hm, rzekł Blondet... Niema rzeczy

raniej szanowanej niż śmierć, może i jestto rzecz najmniej godna szacunku?...

To takie pospolite! odparł Bixiou. Kiedy śię skończyło nabożeństwo, Nucingen i du Tillet odprowadzili ciało na cmentarz. Stary lokaj szedł pieszo. Woźnica jechał tuż za powozem księży. I dzóż, troki bżyjadzielu, rzekł Nucingen do du Tilleta na zakręcie, do źlidżna zbozobność aby zią oszenidź z Malfiną, pęcież potborą dej piet- nej rociny we łsach, pęcież miał rodną, tom, mieżganko już uszącone, a Malfina do brafcijy

zgarp.

Mam wrażenie, że słuszę tego starego

bandytę Nucingena! rzekł Finot.

Urocza osoba, odparł Ferdynand du Tillet z ogniem na zimno, podjął Bixiou.

Cały du Tillet wtem słowie! wykrzyknął

Couture.

Może się wydawać brzydka tym co jej nie znają, ale przyznaję że ma duszę, rzekł du Tillet.— 1 zerdze, to najfaszniejże, mój troki, to pędzie szona ottana i intelikendna. W nażym bzim sajo­dzie, nie fiatomo kto szyje kto umiera: do fielgie żdżęździe módz zię zafieszyć zerazu szony. Samieniłpym chędnie Telwinę, która, fiesz o dem, bżyniozła mi fiędzej niż milion, za Malfinę,gdó- ra nie ma tag fielgieko bozaku, — Ale ile ma?

Nie fiem ździźle, odparł Nucingen, ale ma dzoź.

Ma matkę, która lubi różowy kolor, rzekł du Tillet. To słowo położyło koniec próbom baro­

na. Po obiedzie, baron oznajmił Wilhelminie Adol- phus, że jej zostało u niego ledwie czterysta tysię­cy franków. Córka Adolphusów z Manheimu, uszczuplona do dwudziestuczterech tysięcy franków renty, zgubiła się w rachunkach, które mięszały się jej w głowie. Jakto! mówiła do Malwiny, jakto! toż ja miałam zawsze sześć tysięcy franków dla siebie u krawcowej! Ależ skąd ojciec brał pieniądze? To jest tyle co nic, dwadzieścia cztery tysiące, będzie­my w nędzy. Ach, niechby mój ojciec widział mnie w takim upadku, umarłby z bólu, gdyby już nie był umarły! Biedna Wilhelmino! I zaczęła płakać. Malwina, nie wiedząc jak pocieszyć matkę, zaczęła jej perswadować, że jeszcze jest młoda i ładna, że w różowem jest jej zawsze do twarzy, że będzie chodziła do Opery, do Bouffons, do loży pani de Nucingen. Ukołysała matkę marzeniem o ucztach, balach, muzyce, pięknych tualetach i powodzeniach, aż kobiecina usnęła pod jedwabnemi blękitnemi kotarami wykwintnej sypialni, przylegającej do po­koju, gdzie, dwie noce wprzódy, oddał ducha pan Jan Baptysta baron d’Aldrigger. Oto jego historja w trzech słowach.

Za życia, ten szanowny Alzatczyk, bankier w Strassburgu, zrobił blisko trzy miljony. W r. 1800, mając około trzydziestu sześciu lat, na szczycie fortuny zdobytej w czasie Rewolucji, zaślubił, przez ambicję i z miłości, dziedziczkę Adolphusów z Manheimu, młodą pannę ubóstwianą przez całą rodzinę. Naturalnym biegiem rzeczy odziedziczyła po wszystkich w ciągu dziesięciu lat. D’Aldrigger

13

został wówczas baronem z łaski jego Cesarskiej i Królewskiej Mości, majątek jego bowiem zdwoił się; ale zapłonął miłością do wielkiego człowieka, który mu dał tytuł. Zaczem, między r. 1814 a 1815, zrujnował się, wziąwszy na serjo słońce ż pod Austerlitz. Uczciwy Alzatczyk nie zawiesił płatnoś­ci, nie pokrył wierzycieli walorami które uważał za złe; zapłacił wszystko gotówką z kasy, wycofał się z interesów i zasłużył na określenie swego dawnego sekretarza, Nucingena: „Uczciwy człowiek, ale głupi”. Wszystko razem wziąwszy, zostało mu pięćset tysięcy franków i pretensje do Cesarstwa, które już nie istniało. — Odo to dżego brofaci sanatdo fleszy dź / Napoljona, powiedział widząc rezultat likwidacji. Skoro się było jednym z pierw­szych w mieście, jak zostać w niem po upadku?... Baron alzacki zrobił wówczas to, co robią wszystkie zrujnowane prowincjały: przybył do Paryża, nosił tam mężnie trójkolorowe szelki z haftowanemi orłami cesarskiemi, i zamknął się w towarzystwie bonapartystycznem. Oddał swoje walory baronowi de Nucingen, który mu dał ośm od sta od wszyst­kiego, przyjmując jego cesarskie wierzytelności je­dynie z sześćdziesięcioma procentami straty, co było przyczyną że d’Aldrigger ścisnął rękę Nucin­gena mówiąc: Pyłem befny, że zn aj tą f topie zer- dze Alsaddżyga! Nucingen wydobył Jcałą wierzytel­ność za pomocą naszego przyjaciela des Lupeaulx. Mimo iż dobfze oskubany, Alzatczyk miał do­chodu czterdzieści czter}' tysiące franków. Zgryzo­ta jego skomplikowała się spleenem, który ogarnia

ludzi prżywykłych żyć emocjami interesów skoro kh są pozbawieni. Bankier postanowił się poświę­cić — szlachetne serce! — swojej żonie, której majątek utonął w tej sprawie, i która pozwoliła go «obie zabrać z łatwością osoby zupełnie nieświa­domej interesów pieniężnych. Baronowa d’Aldrig- ger odnalazła tedy przyjemności, do których była przyzwyczajona; pustkę, jaką mogła odczuwać po towarzystwie strassburskiem wypełniły uciechy Pa­ryża. Firma Nucingena była już wówczas, tak jak jest jeszcze obecnie, na szczycie finansów parys­kich, a baron sprytny pokładał swój honor w tem aby podejmować barona uczciwego. Ta chodząca cnota dobrze robiła w salonach Nucingena. Każda zima okrawała kapitał d’Aldriggera, ale nie śmiał •czynić najmniejszej wymówki perle Adolphusów, czułość jego była najprzemyślniejsza a najmniej inteligentna pod słońcem. Zacny człowiek, ale głu­pi! Umarł, pytając siebie: „Co się stanie z niemi feezemnie“? Następnie, w chwili gdy się znalazł sam ze starym służącym Wirthem, między dwoma ata­kami duszności, poczciwiec polecił mu żonę i córki, jakgdyby ten alzacki Kaleb był jedyną rozsądną istotą w jego domu. W trzy lata później, w r. 1826, Izaura miała dwadzieścia lat, a Mai wina była jesz­cze panną. Bywając w świecie, Malwina spostrzegła w końcu, jak bardzo stosunki są powierzchowne, jak wszystko tam jest zważone, określone. Podob­nie jak większość, t. zw. dobrze wychowanych pa­nien, Malwina nie znała mechanizmu żyćia, waż- aiości majątku, trudności zdobycia grosza, ceny

przedmiotów. Toteż, przez tych sześć lat, każda, nauka była dla niej raną. Czterysta tysięcy frankowy zostawionych w banku Nucingena przez nieboszczy­ka d’Aldriggera, przeniesiono na konto baronowej*, bo masa spadkowa po mężu była jej winna miljoiŁ dwieście tysięcy; otóż, za lada kłopotem, pasterka, czerpała tam jak w nieprzebranej kasie. W chwili gdy nasz gołąbek zbliżał się do swej gołębicy,, Nucingen, znając charakter swej dawnej pryncy- pałowej, musiał objaśnić Malwinę co do sytuacji majątkowej w jakiej znalazła się wdowa: było u niego tylko trzysta tysięcy franków, dwadzieścia, cztery tysiące renty spadło do ośmnastu tysięcy.. Wirth obronił pozycję przez trzy lata. Po zwierze­niu barona, skasowano konie, sprzedano powóz, Malwina odprawiła bez wiedzy matki woźnicę*. Mebli, które liczyły dziesięć lat, nie można było odnowić, ale wszystko spełzło równocześnie. Dla tych co lubią harmonję miało to pewien wdzięki Baronowa, ten kwiat tak dobrze zachowany, na­brała wyglądu zimnej i zakatarzonej róży, która w listopadzie została sama na krzaku. Ja, który tu. do was mówię, widziałem jak cały ten dostatek przygasał tonami, półtonami! Strasznel daję wam sło­wo. To była moja ostatnia zgryzota. Potem, powie­działem sobie: „To głupie tak się przejmować cu- dzemi sprawami!“ W czasie gdy byłem urzędnikiem*, byłem na tyle głupi aby się interesować wszystkiemi domami w których bywałem na obiadach, broniłem ich w razie obmowy, nie robiłem o nich plotek, nie... Och! byłem dzieckiem. Kiedy córka przed­stawiła baronowej położenie, ex-perła wykrzyknęłaś

Moje biedne dzieci! kto mi będzie robił suknie? Więc nie będę mogła mieć już świeżych czepecz- ków, ani przyjmować, ani bywać w świecie“! Po czem myślicie, że się poznaje miłość mężczyzny? zagadnął nagle Bixiou; chodzi o to, czy Beau- denord był naprawdę zakochany w tej blondy- neczce.

Zaniedbuje interesy, odparł Couture.

Zmienia koszulę trzy razy dziennie, rzekł Finot.

Uprzednia kwestja? rzekł Blondet: czy człowiek inteligentny może i czy powinien być za­kochany?

Moi panowie, odparł Bixiou z miną senty­mentalną, strzeżmy się jak jadowitej bestji czło­wieka, który, czując rodzącą się miłość do jakiejś kobiety, strzela palcami lub rzuca cygaro mówiąc: „Ba! są jeszcze inne na świecie!“ Ale rząd może użyć tego obywatela w mimsterjum Spraw Zagra­nicznych. Blondet, zwracam twoją uwagę, że ów Godfryd porzucił dyplomację.

A więc pogrążył się; miłość jestto jedyna szansa, jaką mają głupcy aby uróść we własnych oczach, odparł Blondet.

Blondet, Blondet, czemu my jesteśmy tacy biedni? wykrzyknął Bixiou.

A czemu Finot jest bogaty? odparł .Blon- -det, powiem ci, mój synu, rozumiemy się. Patrz, Finot nalewa mi pić, tak jakgdybym mu przyniósł naręcz drzewa. Ale z końcem obiadu trzeba doić. No więc?

Rzekłeś; pogrążony Godfryd zawarł ścisłą znajomość z dużą Malwiną, z lekkomyślną barono­wą i z małą tancerką. Stał się najpilniejszym i naj-

4

żarliwszym cavaliere servente. Resztki trupiego bogactwa nie przestraszyły go. A!., ba! przyzwy­czaił się stopniowo do tych łachów. Nigdy zielony lampas z białą wypustką w salonie nie wydał się temu chłopcu ani spłowiały, ani stary, ani zapla- miony, ani domagający się zmiany. Firanki, stolik do herbaty, chińszczyzna na kominku, świecznik rokoko1, wytarty dywan niby-kaszmirowy, fortepian,, serwis w kwiatki, serwetki z hiszpańską frendzlą, a niemniej hiszpańskiemi dziurami, salon perski poprzedzający błękitną sypialnię baronowej, wraz z jego akcesorjami, wszystko było mu drogie i święte. Jedynie kobiety głupie, których piękność" błyszczy w sposób zostawiający w cieniu inteli- gencję, serce, duszę, zdolne są doprowadzić do' podobnych zadurzeń, bo kobieta inteligentna ni­gdy nie nadużywa swoich przewag, trzeba być" małą i głupią aby zawładnąć mężczyzną. Beaude- nord — sam mi to mówił — kochał starego i uro­czystego Wirtha! Ten stary hultaj miał dla swego przyszłego pana cześć wierzącego katolika dla. Eucharystji. Ten godny Wirth to był Gaspard nie­miecki, jeden z owych piwoszów którzy otulają: swój spryt dobrodusznością, jak w średnich wie­kach kardynał chował sztylet w rękawie. Widząc w Godfrydzie męża dla Izaury, Wirth spowijał go w arabeski i cyrkumlokucje alzackiej dobrodusz- ności, lepu najchwytliwszego ze wszystkich lepkich

substancji. Pani d’Aldrigger była głęboko improper, uważała miłość za rzecz najnaturalniejszą w świe- cie. Kiedy Izaura i Malwina wychodziły razem i szły do Tuillerji albo na Pola Elizejskie, gdzie miafy spotkać znajomą młodzież, matka mówiła; „Bawcie się dobrze, moje drogie dzieci!“ Przyja­ciele ich, jedyni którzy mogli spotwarzać obie sio stry, bronili ich; nadzwyczajna swoboda bowiem, jaką każdy miał w salonie Aldriggerów, czyniła zeń jedyne miejsce-w Paryżu. Za miljony niełatwo znalazłoby się podobne wieczory, gdzie mówiło się dowcipnie o wszystkiem, gdzie nie obowiązy­wały stroje, gdzie każdy mógł się sam zaprosić na kolację. Siostry pisywały do kogo im się spodoba­ło, odbierały spokojnie listy w obecności matki, przyczem nigdy baronowej nie przyszło do głowy zapytać ro co chodzi. Ta rozkoszna matka da­wała córkom wszystkie korzyści swego egoizmu, uczucia najmilszego pod słońcem, o tyle że egoiści, nie chcąc aby ich krępowano, nie krępują nikogo i nie zatruwają swoim bliskim życia cierniami rad, kolcami przestróg ani szpileczkami na jakie pozwa­la sobie zbytnia przyjaźń, pragnąca wszystko wie­dzieć, wszystko kontrolować...

Święte słowa, rzekł Blondet. Ale, mój dro­gi, ty nie opowiadasz, ty haftujesz...

Blondet, gdybyś nie był pijany, martwiłbyś mnie! Z nas czterech, to jedyny człowiek napraw­dę literat! Na jego intencję, robię wam ten zaszczyt że was raczę jak smakoszów, sączę moją hi- storję kropelkami, i on mnie krytykuje! Moi przy-

200 Balzac

1 MMMMMM»«

jaciele, największą oznaką jałowości umysłowej jest natłoczenie faktów. Wspaniała komedja o .Mi­zantropie dowodzi, że Sztuka lubi wznosić pałac na ostrzu szpilki. To różdżka czarnoksięska, która może uczynić z Sahary Interlacken, w dziesięć s ekund (tyle ile trzeba aby wypróżnić tę szklankę) Czy chcecie, aby moje opowiadanie szło jak kula armatnia, jak biuletyn naczelnego wodza? Rozma­wiamy, bawimy się, a ten dziennikarz, nienawidzą­cy książek na czczo, chce, kiedy jest pijany, abym ja wtłaczał memu językowi głupie narowy książki {Bixiou udał że płacze). Biada francuskiej wyobraź­ni, jeśli zechcecie stępić igiełki jej żartu! Dies irae. Opłączmy Kandyda, a niech żyje Krytyka czyste­go rozumu, symbolika, i systemy w pięciu grubych tomach, drukowane przez Niemców, którzy nie

wiedzieli, że one istniały w Paryżu od roku 1750, -w paru dowcipnych słówkach, djamentach naszej rasowej inteligencji. Blondet prowadzi kondukt własnego samobójstwa, on, który robi w swoim •dzienniku ostatnie słowa wszystkich wielkich ludzi -odumierających nas w milczeniu!

Jedź dalej, rzekł Finot.

Chciałem wam wytłómaczyć, na czem po­lega szczęście człowieka który nie jest akcjonarju- szem (uprzejmy ukłon w stronę Couture’a). I ot, czy nie widzicie teraz, za jaką cenę Godfryd ku­pił sobie szczęście najpełniejsze o jakiem może marzyć młody człowiek?... Zgłębiał Izaurę, aby być pewnym że ona go rozumie!... Rzeczy, które się rozumieją wzajem, muszą być jednogatunkowe.

Tych dwoje kochanków pisywało do siebie listy najgłupsze w świecie, wymieniając na pachnącym papierze modne słówka: anielel harfo eolska! z tobą byłbym zupełny! bije serce w mojej męzkiej piersi! słaba kobieta! biedny ja! całą tandetę no­woczesnego serca. Godfryd zostawał w salonach ledwie dziesięć minut, rozmawiał z damami nied­bale, wydał im się wówczas bardzo inteligentny. Był on z ludzi, którzy nie mają innego dowcipu, prócz tego w który się ich przystroi. Wreszcie osądźcie jak był wzięty: Joby, konie, powozy zeszły na drugi plan w jego życiu. Czuł się szczęśliwy jedynie w starej berżerce, naprzeciwko baro­nowej, przy zielonym marmurowym kominku, wpatrzony w Izaurę, popijając herbatę wraz z małem kółkiem przyjaciół, którzy przychodzili co wieczór między jedenastą a dwunastą na ulicę Joubert, gdzie można było zawsze grać w bul- jotkę bez obawy: .zawsze tam wygrałem! Kie­dy Izaura wysunęła swoją ładną nóżkę, obutą w czarny atłasowy trzewiczek, i kiedy Godfryd napatrzył się długo tej nóżce, zostawał ostatni i mówił do Izaury: „Daj mi swój trzewiczek“... Jzaura podnosiła nogę, stawiała ją na krześle, zdejmowała trzewiczek i podawała mu go patrząc nań tak... patrząc... słowem, rozumiecie! Godfryd odkrył w końcu wielką tajemnicę Malwiny. Kiedy du Tillet pukał do drzwi, żywy rumieniec, który barwił lica Malwiny, mówił: „Ferdynand!“ Patrząc na tego tygrysa na dwóch łapach, oczy biednej dziewczyny rozpalały się jak ogień od przeciągu;

zdradzała niewymowną radość, kiedy Ferdynand pociągnął ją do konsolki albo do okna aby z nią pogadać poufnie. Jakie to ładne i rzadkie, kobieta na tyle zakochana aby się stać naiwną, pozwolić czytać w swem sercu! Mój Boże, to w Paryżu równie rzadkie jak śpiewający kwiat w Indjach. Mimo tej przyjaźni, zaczętej w dniu w którym Aldriggerowie pojawili się u Nucingenów, Ferdy­nand nie ożenił się z Malwiną. Nasz drapieżny du Tillet nie okazał się zazdrosny o wytrwałe zaloty Desroches’a,, gdyż, aby spłacić swoją kancelarję- posagiem, który wróżył nie mniej niż pięćdzie­siąt tysięcy talarów, ten skórzany prawnik uda­wał miłość! Mimo iż głęboko upokorzona obojęt­nością du Tilleta, Mai wina nadto go kochała aby mu zamknąć drzwi. Ta dziewczyna była cała du­szą, cała uczuciem, cała wylaniem; to duma ustę­powała u niej miłości, to obrażona miłość pozwa­lała brać górę dumie. Obojętny i zimny, przyjaciel nasz Ferdynand przyjmował tę czułość, wdechał ją ze spokojną rozkoszą tygrysa liżącego krew która mu barwi paszczę; zachodził zbierać jej do­wody, nie minęło dwa dni aby się nie pokazał przy ulicy Joubert. Hultaj posiadał wówczas blisko> miljon ośmset tysięcy franków, kwestja mająt­ku musiała być drobną w jego oczach, mimo to oparł się nietylko Malwinie ale i dwóm baronom,. Nucingenowi i Rastignakowi, którzy obaj pędzili go siedemdziesiątpięć mil dziennie, z czterema fran­kami napiwku, pocztyljon naprzód, co koń wysko­czy, po labiryntach swej chytrości. Godfryd nie

\

mógł się wstrzymać od pomówienia z przyszłą szwagierką o niemądrej sytuacji, w jakiej ona tkwi między bankierem a adwokatem. „Chce mi p;m mówić kazanie o Ferdynanda, dowiedzieć się ta­jemnicy istniejącej między nami, rzekła szczerze- Drogi Godfrydzie, nie poruszaj tego przedmiotu. Urodzenie Ferdynanda, jego przeszłość, jego ma­jątek, nie grają tu żadnej roli, toteż uwierz w coś nadzwyczajnego". Jednakże, w kilka dni później,» Malwina wzięła Godfryda na stronę i rzekła: „Nie mam uczucia, aby Desroches był uczciwym czło­wiekiem (co to jest instynkt miłości!): radby się ze mną ożenić, a zaleca się do córki pewnego kupca korzennego. Chciałabym wiedzieć, czy ja. jestem tylko deską ratunku i czy małżeństwo jest dla niego kwestją pieniędzy“. Mimo swej przeni­kliwości, Desroches nie mógł przejrzeć du Tilleta i obawiał się że on się ożeni z Malwiną. Zatem,, ten zuch zabezpieczył sobie odwrót, położenie je­go było nie do zniesienia: zarabiał, po strąceniu wszystkich kosztów, ledwie na procent swego- długu. Kobiety nie rozumieją nic tych rzeczy.. Dla nich serce jest zawsze milionerem!

Że jednak ani Desroches ani du Tillet nie ożenili się z Malwiną, rzekł Finot, wytłómacz nam.

sekret Ferdynanda?

Oto cały sekret, rzekł Bixiou. Zasada ogól­na: młoda osoba, która jeden raz dała swój trze­wiczek, choćby go odmawiała przez dziesięć lat* nie zostaje nigdy żoną tego, który...

Głupstwo! przerwał Blondet, kocha się tak- '

:że ponieważ się kochało. Oto sekret: zasada ogól­na, nie żeń się nigdy sierżantem, kiedy możesz zostać księciem Gdańska i marszałkiem Francji. "Toteż widzicie, jaką partję zrobił du Tillet. Ożenił się z córką hrabiego de Granville *), jedna z naj­starszych rodzin francuskiej magistratury.

Matka Desroches’a miała przyjaciółkę, pod­jął Bixiou, żonę drogisty, który-to drogista wycofał ^się z interesów ż grubą forsą. Ci drogiści mają dzikie pomysły: aby dać swojej córce staranne

r

wychowanie, umieścił ją w pensjonacie!.. Ow Ma- tifat spodziewał się dobrze wydać za mąż córkę, dzięki dwustu tysiącom franków, cieplutką gotó- weczką, której nie było czuć drogerją.

Matifat Floryny?

No tak! i kolegi Lousteau **), słowem nasz! Ci Matifatowie, straceni wówczas dla nas, przenieśli się na ulicę Cherche-Midi, w dzielnicę najodleglej­szą od ulicy des Lombards, gdzie zrobili majątek. Bywałem u tych Matifatów! W czasie moich galer ministerjalnych, kiedy byłem zamknięty przez ośm godzin dziennie z dwudziestodwukaratowemi osłami, widziałem oryginałów, którzy mnie przekonali, że cień ma swoje chropawości i że największa płas- kość może mieć kanty. Tak, drogi synu, jeden koł­tun ma się do drugiego jak Rafael do Natoira. Pani Desroches - matka przygotowywała na długą metę to małżeństwo, mimo olbrzymią, przeszkody jaką

*) Córka Ewy.

**) Stracone Złudzenia.

stanowił niejaki Cochin, syn wspólnika Matifa- tów, młody urzędnik w ministerjum finansów.. W oczach państwa Matifat, zawód adwokata przed­stawiał, wedle ich wyrażania, gwarancje szczęścia*, kobiety. Desroches wszedł w plany matki, aby mieć zapewniony odwrót. Zachodził tedy do dro- gistów na ulicę Cherche-Midi. Aby wam uplastycz­nić inny rodzaj szczęścia, trzebaby odmalować tę- parę kupców, samca i samicę, cieszących się ogródkiem, pięknem parterowem mieszkaniem, zaba­wiających się przyglądaniem fontannie, cienkiej i długiej jak kłos, która działała ustawicznie- i pstrykała z okrągłego kamiennego stolika w basenie

o sześciu stopach średnicy. Wstawali o szóstej ra­no aby zobaczyć czy kwiaty w ogródku podrosły,, bezczynni a niespokojni, ubierający się poto aby' się ubrać, nudzący się w teatrze, wciąż między Paryżem a Luzarches, gdzie mieli domek na wsi.. Byłem tam raz na obiedzie. Słuchaj, Blondet, jed­nego dnia chcieli się mną popisać: wyrżnąłem im? historję od dziewiątej wieczór do północy, arab­skie awantury! Właśnie wprowadzałem moją dwu- dziestądziewiątą osobę (romanse feljetonowe okradły mnie!), kiedy stary Matifat, który, w charakterze- pana domu, trzymał się jeszcze, chrapnął jak inni,, walcząc ze snem przez kilka minut. Nazajutrz wszyscy komplementowali zakończenie mojej hi- storji. Sosjeta tych łyków to zazwyczaj państwo- Cochin, młody Adolf Cochin, pani Desroches, mło­dy Popinot, drogista na dorobku, który im znosił wiadomości z ulicy des Lombards (twój znajomy,.

Finot!). Pani Matifat, która miała słabość do Sztu­ki, kupowała litografję, litochromje, kolorowane ryci­ny, co było najtańszego. Pan Matifat zabawiał się badaniem nowych przedsiębiorstw i ryzykowaniem niewielkich kapitałów dla emocji (Floryna wyleczyła go ze stylu Regence). Jedno słówko wystarczy, aby dać pojęcie o inteligencji Matifata. Poczciwina w ten sposób życzył dobrej nocy swoim bratani­com: „Idź spać, dziewczęta“! Bał się, powiadał, •dotknąć je, mówiąc do nich przez wy. Córka ich, to była młoda osoba nie umiejąca się znaleźć, wy­glądała na pannę służącą z dobrego domu, grała ■od siemiu boleści jakąś sonatę, ładne angielskie pismo, ortografja, słowem kwiat mieszczańskiej edukacji. Pilno jej było wyjść za mąż, aby opu­ścić dom rodzicielski, gdzie się nudziła jak oficer marynarki na służbie. Desroches czy młody Cochin, rejent czy gwardzista, fałszywy lord angielski, wszelki mąż był jej dobry. Ponieważ oczy wistem było, że nie ma pojęcia o życiu, żal mi jej było, chciałem jej odsłonić jego tajemnce. Ba! Matifato- wie wymówili mi dom: łyki i ja nigdy się nie zro­zumiemy.

Wyszła za generała Gouraud, rzekł Finot.

W czterdzieści ośm godzin, Godfryd de Beaudenord, es-dyplomata, przejrzał Matifatów i ich czarną intrygę, ciągnął Bixiou. Przypadkowo, Ra- stignac znajdował się u lekkomyślnej baronowej gwarząc przy kominku, gdy Godfryd składał swój raport Malwinie. Rastignac został do drugiej

w nocy: i powiadają że on jest egoista! Beaude- nord wyszedł, skoro baronowa poszła spać.—Dro­gie dziecko, rzekł Rastignac do Malwiny ojcowskim i dobrodusznym tonem kiedy zostali sami, pamię­taj że biedny chłopiec upadający ze snu pił her­batę aby doczekać drugiej w nocy i móc ci powie­dzieć uroczyście: „Idź za mąż“. Nie wybredzaj, nie grzeb się w swoich uczuciach, nie myśl o nikczem­nych rachubach ludzi którzy są jedną nogą tu a drugą u Matifata, nie zastanawiaj się nad niczem: idź za mąż! Dla młodej panny, wyjść za mąż, to znaczy nałożyć mężczyźhie zobowiązanie, że jej stworzy życie, szczęśliwe lub mniej szczęśliwe, ale w którem kwestja materjalna jest zapewniona. Znam świat: młode dziewczyny, mamusie i babcie, grają wszystkie komedję mydląc oczy uczuciem gdy chodzi o małżeństwo. Nikt nie myśli o niczem innem jak tylko o partji. Kiedy córka dobrze wy­szła za mąż, matka mówi że zrobiła świetny inte­res. I Rastignac rozwinął jej swoją teorję małżeń­stwa, które, wedle niego, jest stowarzyszeniem handlowem stworzonem po to aby dźwigać życie.— Nie pytam cię o twój sekret, rzekł w końcu do Malwiny, znam go. Mężczyźni wszystko sobie mó­wią między sobą, tak jak i wy, kiedy się znajdzie­cie w swoim pokoiku. Otóż, moja ostatnia rada jest: „Idź za mąż“. Jeżeli nie usłuchasz, pamiętaj że ja cię tu błagałem dziś wieczór, abyś wyszła za mąż!

Rastignac mówił z akcentem, który nakazywał już nie uwagę ale poważne zastanowienie. Nalega­

nie jego mogło dać Malwinie do myślenia. Słowa jego tak głęboko zapadły w jej inteligencję, gdzie właśnie Rastignac chciał trafić, że jeszcze nazajutrz myślała

o tem, nadaremnie szukając przyczyn tej przestrogi.

Nie widzę, w tych wszystkich szmerme- lach które nam puszczasz, nic, coby miało związek z początkami fortuny Raslignaka. Bierzesz nas za Matifatów pomnożonych przez sześć butelek szam­pana, wykrzyknął Couture.

Już jesteśmy, wykrzyknął Bixiou. Szliście z biegiem wszystkich strumyczków, które stworzyły owych czterdzieści tysięcy franków renty, dziś bu­dzących tyle zazdrości! Rastignac trzymał w tej chwili nitkę wszystkich tych egzystencji.

Desroches, Matifat, Beaudenord, d’Aldrig- gerowie, cTAiglemont.

I stu innych!., rzekł Bixiou.

No! A to jak? wykrzyknął Finot. Wiem wiele rzeczy, a nie widzę klucza tej zagadki.

#

Blondet opowiedział wam z grubsza pierw­sze dwie likwidacje Nucingena, oto trzecia ze szcze­gółami, podjął Bixiou. Od czasu pokoju w r. 1815, Nucingen zrozumiał to, co my rozumiemy dopiero dziś: że pieniądz jest potęgą jedynie wówczas, kiedy się znajduje w ogromnem skupieniu. Zazdrościł ta­jemnie Rotszyldom. Miał pięć miljonów, chciał mieć

trafi zrobić trzydzieści, a z pięcioma miałby tylko piętnaście. Postanowił tedy przeprowadzić trzecią li­kwidację! Ten wielki człowiek umyślił spłacić wierzy­cieli fikcyjnemi walorami, zatrzymując ich pieniądze*

Na giełdzie, tego rodzaju koncepcja nie przedstawia się w tak matematycznej formie. Podobna likwi­dacja polega na tem, aby dać za dukata ciasteczko dużym dzieciom, które, podobnie jak dawniej małe dzieci, wolą ciasteczko od dukata, nie wiedząc że za dukata mogłyby mieć dwieście ciasteczek. *,

Co ty tam wyplatasz, Bixiou, wykrzyknął Couture, ależ niema uczciwszej rzeczy pod słońcem- niema dziś tygodnia aby nie częstowano publicz­ności ciasteczkami, żądając w zamian dukata. Ale czy kto zmusza publiczność aby dawała pieniądze? czy nie może się oświecić?

Wolałbyś, aby istniał przymus brania akcji, rzekł Blondet.

Nie,' wtrącił Finot, gdzieżby był wówczas talent?

Nieźle, jak na Finota, rzekł Bixiou.

—■ Gdzie on ściągnął ten koncept? spytał Couture.

Słowem, podjął Bixiou, Nucingen miał dwa razy to szczęście, że dał niechcący ciasteczka, które okazały się warte więcej niż ich cena. Ta nieszczęśliwe szczęście gryzło go. Podobne szczęś­cie może zabić człowieka. Czekał od dziesięciu lat sposobności, aby się już nie pomylić, aby stwo­rzyć walory, któreby się zdawały coś warte, a które ...

Ależ, rzekł Couture, przy takiem komen­towaniu spraw finansowych, żaden handel nie byłby możliwy. Niejeden uczciwy bankier nakłonił, z aprobatą uczciwego rządu, najsprytniejszych

14

giełdziarzy, aby wzięli papiery, które w swoim czasie miały spaść na łeb. Widzieliście lepsze rze­czy! Czyż nie wypuszczono, wciąż z wiedzą i po­parciem rządu, walorów dla spłacenia procentów od pewnych akcji, aby utrzymać ich kurs i móc się ich pozbyć? Te operacje są mniej lub więcej analogiczne z likwidacją ct la Nucingen.

Na małą skalę, rzekł Blondet, interes taki może się wydać dziwny; ale na wielką skalę, to są wysokie finanse. Są akty samowoli, które są zbrod­nią między jednostkami, a które stają się niczem, kiedy się rozciągną na jakąkolwiek zbiorowość, tak jak kropla kwasu pruskiego staje się niewinna w wiadrze wody. Zabijesz człowieka, zgilotynują cię. Ale, w imię jakichkolwiek przekonań, zabij

pięciuset ludzi, uszanują zbrodnię polityczną. Weź­miesz pięć tysięcy franków z mojego biurka, pój­dziesz na galery. Ale, z pieprzykiem nadziei zysku zręcznie wsuniętym w paszcze tysiąca giełdziarzy, zmuś ich do wzięcia papierów jakiejś tam zban­krutowanej republiki lub monarchji, wypuszczo­nych, jak mówi Couture, poto aby zapłacić procen­ty od tych samych papierów, nikt nie może się skarżyć. Oto istotne zasady złotego wieku w któ­rym żyjemy!

Puszczenie w ruch tak wielkiej maszynerji, podjął Bixiou, wymagało wielkiej ilości marjone- tek. Przedewszystkiem, firma Nucingen świado­mie i rozmyślnie wpakowała swoich pięć miljo- nów w jakiś interes w Ameryce, którego zyski były obliczone w ten sposób aby wpłynęły

za późno. Wypruła się z rozmysłem. Wszelka likwidacja musi być umotywowana. Firma posia­dała w prywatnych kapitałach i w wypuszczonych walorach około sześciu miljonów. Między pry- watnemi kapitałami znajdowało się trzysta tysięcy baronowej d’Aldrigger, czterysta tysięcy Beaude- norda, miljon d’Aiglemontów, trzysta tysięcy Ma- tifatów, pół miljona Karola Grandet, męża panny <TAubrion, etc. Stwarzając sam akcyjne przedsię­biorstwo, którego akcjami zamierzał spłacić wie­rzycieli w drodze mniej lub więcej sprytnych ma­nipulacji, Nucingen mógłby się wydać podejrzany, wziął się tedy zręcznie do rzeczy: kazał stworzyć ko­mu innemu... tę machinę przeznaczoną na to aby odegrała rolę Missisipi z systemu Lawa. Właści­wością Nucingena jest, iż zaprzęga najsprytniej­szych ludzi z całej giełdy do swoich planów, nie uświadamiając ich. Nucingen puścił tedy w obec­ności du Tilleta piramidalną, wspaniałą myśl: .-stworzyć przedsiębiorstwo akcyjne, skupiając ka­pitał dość duży aby móc dawać akcjonarjuszom ■duże dywidendy w pierwszym okresie. Kombinacja ia, poczęta pierwszy raz, w chwili gdy kapitały •dudków były w obfitości, musiała wywołać zwyż­kę na akcje, a tem samem zysk dla bankiera któ­ry je wypuszcza. Pamiętajcie, że to się dzieje w roku 1826. Mimo że uderzony tą myślą, równie płodną jak bystrą, du Tillet pomyślał oczywiście, iż, jeśli przedsięwzięcie się nie uda, będą z tego nieprzyjemności. Toteż, poddał myśl, aby wysunąć na front jakiegoś widomego dyrektora tej machiny.

l

Znacie dziś sekret banku Claparona*), założonego przez du Tilleta, jeden z jego najpiękniejszych wynalazków!...

Tak, rzekł Blondet, odpowiedzialny wy­dawca finansowy, agent prowokator, kozioł ofiarnym ale dziś jesteśmy sprytniejsi, piszemy: Zwracać się do administracji takiej a takiej... ulica taka

numer taki, gdzie publiczność zastaje urzędników w zielonych kaszkietach, powabnych jak szpicle.

Nucingen poparł ddm Karola Claparoił całym swoim kredytem, podjął Bixiou. Można by­ło rzucić bez obawy na rynek miljon papierów Claparona. Du Tillet zaproponował tedy, aby wy­sunąć na front bank Claparona. Przyjęto. W roku 1825, akcjonarjusze nie byli zepsuci względami finansistów. Kapitał obrotowy był nieznany! Dyrek­torzy nie zobowiązywali się nie wypuszczać swoich? akcji uprzywilejowanych, nie deponowali nic w ban­ku państwa, nie gwarantowali nic. Nie raczono wy­jaśniać interesu, oznajmiano poprostu akcjonarju- szom że łaskawie nie żąda się od nich więcej niż: tysiąc, niż pięćset a nawet dwieście pięćdziesiąt franków! Nie ogłaszano, że to doświadczenie in aere publico będzie trwało tylko siedem lat, pięć lat, lub nawet trzy lata, i że tem samem wynik niedługo się okaże. To było dziecięctwo sztuki!! Nie wspomagano się nawet temi olbrzymiem anonsami, które pobudzają wyobraźnię żądając*, pieniędzy od wszystkich...

*) Historja wielkości i upadku Cesara Biroiteau*

Bank Nucingena 213

To się zdarza, kiedy nikt ich nie chce dać, Tzekł Couture.

Wreszcie, w tego rodzaju przedsięwzięciach, nie istniała konkurencja, odparł Bixiou. Fabrykanci masy papierowej, drukowanych perkalików,przera- biacze cynku, teatry, dzienniki, nie rzucały się jak sfora psów na ledwie zipiących akcjonarjuszów. Piękne interesy akcyjne, jak powiada Couture, tak •naiwnie ogłaszane, wspierane orzeczeniami biegłych ■(książęta nauki!) załatwiało się wstydliwie w ciszy i mroku giełdy. Pijawki giełdowe wykonywały, w finansowej transkrypcji, arję o potwarzy z Cy­rulika Sewilskiego. Intonowali piano piano, zaczy­nając od lekkich plotek o doskonałości interesu, .szeptanych z ucha do ucha. Operowali pacjenta, akcjo­nariusza, jedynie w domu, na giełdzie, ewentualnie w salonie, owym tak zręcznie stworzonym rozgło­sem, który rósł aż do tutti czterocyfrowego udziału...

Ale, mimo że jesteśmy tu między sobą i możemy wszystko mówić, ja i tak wracam do mojego, rzekł Couture.

Pan jest złotnikiem, panie Josse?*) rzekł Finot.

Finot zawsze pozostanie klasykiem, konsty­tucjonalistą i piernikiem, rzekł Blondet.

Tak, jestem złotnikiem, odparł Couture, :za którego skazano niedawno Ceriseta w policji poprawczej. Utrzymuję, że nowa metoda jest nie­skończenie mniej zdradziecka, uczciwsza, mniej

*) Znany cytat z Moliera (Miłość lekarzem).

mordercza niż dawna. Reklama pozwala na zasta­nowienie się i zbadanie. Jeżeli jakiś akcjonarjusz: wdepnie, przyszedł z dobrej woli, nie sprzedano«

mu kota w worku. Przemysł...

Hurra! mamy Przemyśl! wykrzyknął Bixiou„

Przemysł na tem zyskuje, rzekł Couture nie zwracając uwagi na przerywania. Wszelki rząd,, który się miesza do handlu i nie zostawia mu swo­body, popełnia kosztowne głupstwo: dochodzi do­ceń maksymalnych lub do monopolu. Wedle mnie,, nic niema zgodniejszego z zasadami wolności han­dlu niż towarzystwa akcyjne! Mięszać się do nich,, znaczy chcieć odpowiadać za kapitał i zyski, co jest głupstwem! W każdym interesie zyski są, w proporcji do ryzyka! Co obchodzi państwo,, w jaki sposób uzyskuje się krążenie pieniądza,.

byle był w ciągłym ruchu! Co znaczy, kto jest bogaty, kto biedny, byle była zawsze ta sama ilość bogatych płacących podatki? Zresztą, oto już: dwadzieścia lat jak towarzystwa akcyjne, spółki komandytowe, premje wszelkiego rodzaju prospe­rują w kraju najbardziej handlowym pod słońcem,, w Anglji, gdzie wszystko się dyskutuje, gdzie Izby wysiadują tysiąc lub tysiąc dwieście praw na jed­nej sesji i gdzie nigdy żaden członek parlamentu nie podniósł się aby przemawiać przeciw metodzie..-

Leczniczej dla pełnych kas. Kuracja owo­cowa: figa.

Policzmy? rzekł Couture rozpłomieniony.. Masz dziesięć tysięcy franków i bierzesz dziesięć akcji, każda po tysiąc, w dziesięciu rozmaitych-

przedsiębiorstwach. Okradają cię dziewięć razy... (Tak nie jest! publiczność jest sprytniejsza niż ktokolwiek w świecie! Ale przypuśćmy) ...jeden jedy­ny interes udaje się! (Przypadkiem!—Zgoda!—Ktoś musiał się pomylić!—Dobrze, róbcie kawały!) Otóż, poniter natyle mądry aby tak podzielić swoje staw­ki, trafia na wspaniałą lokatę, jak ci którzy wzięli akcje kopalni worszyńskich. Panowie, przyznajmy między sobą, że ci co krzyczą, to hipokryci, wściekli że nie mają ani pomysłu do jakiegoś inte­resu, ani środków do puszczenia go w ruch, ani zręczności do wyzyskania go. Niedługo będziemy czekali na dowód. Maluczko, a ujrzycie arysto­krację, dwór, ministerjałów rzucających się zwartą kolumną w Spekulację, wysuwających palce drapież- niejsze i pomysły bardziej krętackie od naszych, a bez naszego talentu. Co za głowy trzeba, aby uru­chomić interes, w epoce, w której chciwość akcjo- narjusza równa jest chciwości wynalazcy. Co z’a po­tężnym magnetyzerem musi być człowiek, który stwarza takiego Claparona, który znajduje nowe sposoby? Czy wiecie, jaki morał tego wszystkiego? Nasza epoka nie jest więcej warta od nas! Żyjemy w epoce, w której nikt nie troszczy się o wartość rzeczy, jeśli można na niej zarobić odprzedając ją sąsiadowi; a odprzedaje się ją sąsiadowi, ponieważ chciwość akcjonarjusza, który wierzy w zysk, rów­na jest chciwości założyciela, który go ofiarowuje!

Wspaniały, wspaniały jest Couture! rzekł Bixiou do Blondeta, on zażąda aby mu stawiano

4 *

pomniki jako dobroczyńcy ludzkości.

Trzebaby go doprowadzić do konkluzji, że pieniądze głupich są, z boskiego prawa, ojcowi­zną ludzi z talentem, rzekł Blondet.

Panowie, odparł Couture, śmiejmy się tutaj, aby sobie wynagrodzić powagę, jaką zachowamy gdzieindziej, kiedy będziemy słuchali czcigodnych głupstw uświęconych przez klecone na kolanie prawa.

Ma rację. Co zą czas, panowie, rzekł Blondet, epoka w której, skoro tylko błyśnie ogień inteligencji, gaszą go natychmiast stosując okolicz­nościowe prawo. Prawodawcy, prawie wszystko przybysze z prowincji, gdzie poznawali świat z dzienników, dławią wówczas ogień w machinie. Kiedy maszyna trzaśnie, wówczas nastaje płacz i zgrzytanie zębów! Epoka, w której sporządza się jedynie prawa fiskalne i karne! Chcecie usłyszeć

wielkie słowo tego co się dzieje? Niema już religji w państwiel

Ha! rzekł Bixiou, brawo, Blondet! położyłeś palec na ranie Francji, na fiskalizmie, który odjął naszemu krajowi więcej zdobyczy niż wszystkie nieszczęścia wojny. W ministerjum, gdzie przeby­łem siedem lat kaźni, skuty z kołtunami, był jeden urzędnik, człowiek z głową, który postanowił od­mienić cały system finansów... haha! ładnieśmy go wysiudali. Francja byłaby zbyt szczęśliwa, zaczęła­by się znów bawić w zdobywanie Europy, działa­liśmy tedy w sprawie pokoju narodów: zabiłem tego Rabourdina karykaturą!

Kiedy powiadam religja, nie rozumiem

pod tem kazania wiejskiego proboszcza, rozumiem to słowo jako polityk, podjął Blondet.

Wytłómacz się, rzekł Finot.

Chętnie, odparł Blondet. Wiele mówiono ■o sprawie lyońskiej, o republice bombardowanej na ulicach, ale nikt nie powiedział prawdy. Repu­blika chwyciła się rozruchów, jak powstaniec chwy­ta strzelbę. Istotna prawda, którą wam powiem, jest zabawna i głęboka. Handel Lyonu, jest to han­del bez duszy; nie wykona ani łokcia jedwabiu ina­czej niż na zamówienie i z zabezpieczeniem zapłatjr. Kiedy zamówienia się urwą, robotnik umiera z gło­du, zarabia ledwie tyle aby wyżyć ze swej pracy, galernicy szczęśliwsi są od niego. Po rewolucji lipcowej, nędza doszła do tego, że Kanuty wywie­siły sztandar: Chleba lub śmierć\ jedną z owych proklamacji, które rząd powinienby przestudjować, a spowodowała ją drożyzna życia w Lyonie. Lyon chce budować teatry i stać się stolicą, stąd szalo­ne akcyzy. Republikanie zwęszyli ten bunt z po­wodu chleba, i zorganizowali Kanutów, którzy się bili w podwójnym charakterze. Lyon miał swoje trzy dni, ale wszystko wróciło do porządku, a Ka- nut do swojej nory. Kanut, uczciwy aż dotąd, od­dający w materji jedwab który mu ważono w pacz­kach, posłał uczciwość w diabły, widząc że fabry­kanci go wyzyskują, i zaczął smarować palce oliwą: oddaje wagę za wagę, ale sprzedaje jedwab obciążony oliwa, i jedwabny handel francuski za­paskudził się materją tłuszczoną, co mogło spo­wodować zgubę Lyonu i całej gałęzi francuskiego

przemysłu. Fabrykanci i rząd, zamiast usunąć przy* czynę złego, zrobili jak pewni lekarze, stłumili zło zapomocą gwałtownych środków. Trzeba było po­słać do Lyonu człowieka z głową, jednego ż owych ludzi których mieni się niemoralnymi, jakiegoś księdza Terray; ale widziano tylko stronę wojsko­wą! Rozruchy wprowadziły tedy towar neapolitań- ski po czterdzieści su łokieć. Te jedwabie neapo- litańskie sprzedają się dzisiaj — i jak! — a fabry­kanci wynaleźli zapewne jakiś sposób kontroli. Ten system fabrykacji na krótką metę musiał wzróść w kraju, gdzie taki Ryszard Lenoir, jeden z największych obywateli jakich miała Francja, zrujnował się na tem, iż dawał pracę sześciu ty­siącom robotników bez zamówienia, żywił ich, i trafił na ministrów dość tępych, aby mu dać upaść

w rewolucji, jaką rok 1814 wywołał w cenie tka­nin. Oto jedyny wypadek, w którym kupiec wart jest pomnika. I ot, ten człowiek jest dzisiaj przed­miotem subskrypcji bez subskrybujących, podczas gdy dano miljon dzieciom generała Foy. Lyon jest konsekwentny: zna Francję, wyzuta jest z poczucia religijnego. Historja Ryszarda Lenoir, to jeden z owych błędów, o których Fouchś mawiał, że gor­sze są od zbrodni.

Jeżeli w sposobie w jaki przedstawiamy interes, podjął Couture wracając do punktu w któ* rym mu przerwano, jest odcień szarlatanerji, sło­wo które stało się hańbiące, coś pośredniego mię­dzy uczciwem a nieuczciwem, bo pytam się gdzie się zaczyna, gdzie się kończy szarlatanerja, co to

jest szarlatanerja? Powiedzcie mi z łaski swojej, kto nie jest szarlatanem? No? trochę dobrej wia­ry, najrzadszej ingredjencji społecznej? Handel, któryby polegał na tem, aby chodzić w nocy po* to, co się sprzedaje w dzień, byłby nonsensem. Lada handlarz zapałek ma instynkt gromadzenia.. Skupić towar, oto myśl sklepikarza z ulicy Saint* Denis, rzekomo najcnotliwszego, tak jak spekulanta rzekomo najbezwstydniejszego. Kiedy magazyny są pełne, trzeba sprzedać. Aby sprzedać, trzeba podgrzać klijenta, stąd szyld w średnich wiekach, a dziś prospekt! Między przywoływaniem klijentów a zmuszaniem ich aby weszli, aby kupowali, nie widzę różnicy ani na wlos! Może się zdarzyć, musir się zdarzyć, zdarza się często, że kupcom dostanie się towar zbrakowany, bo sprzedający oszukuje bezustanku kupującego. I cóż, zapytajcie najucz­ciwszych ludzi w Paryżu, najszanowniejszych kup­ców?.. wszyscy wam opowiedzą z tryumfem sztucz­ki, jakie wynaleźli aby się pozbyć towaru, który im sprzedano w złym stanie. Słynna firma Minard zaczęła od tego rodzaju sprzedaży. Ulica Saint- Denis sprzedaje wam tylko suknie z tłuszczonego- jedwabiu, nie może inaczej. Najuczciwszy kupiec: powie wam z najcnotliwszą miną zdanie, mieszczą­ce w sobie najbezwstydniejszą nieuczciwość: Czło­wiek radzi sobie jak może. Blondet przedstawił wam zajścia ljońskie w ich przyczynach i skutkach, ja zilustruję moją teorję anegdotą. Pewien robotnik wełniany, ambitny i przywalony dziećmi przez na­zbyt kochaną żonę, uwierzył w Republikę. Ten zuch

kupuje czerwoną wełnę i fabrykuje owe trykoto­we czapeczki, które mogliście oglądać na głowach wszystkich uliczników paryskich, dowiecie się za­raz czemu. Republika jest pobita. Po bistorji w Saint-Merri, czapeczki były skazane na marynatę. Kiedy robotnik znajdzie się w domu z żoną, dzie­ćmi i dziesięcioma tysiącami czerwonych wełnia­nych czapeczek, których nie "chce żaden kapelusz- nik, przechodzi mu przez głowę tyleż myśli, ile ich może przejść bankierowi mającemu dziesięć tysięcy wątpliwych akcji do ulokowania. Wiecie, co zrobił robotnik, ten Law podmiejski, ten Nucin- gen czapeczek? Poszedł pogadać z dandysem szyn- kownianym, jednym z owych cwaniaków, będących rozpaczą policji na balikach podmiejskich. Poprosił go, aby odegrał rolę amerykańskiego kapitana okrętu, skupującego wybrakowany towar dla kolo- nji i aby zażądał dziesięciu tysięcy czerwonych weł­nianych czapeczek u bogatego kapelusznika, który miał je jeszcze na wystawie. Kapelusznik zwęszył interes z Ameryką, pędzi do robotnika i chwyta za gotówkę czapeczki. Rozumiecie: ani śladu kapi­tana amerykańskiego, ale zato dużo czapeczek. Kwestjonować wolność handlu z przyczyny takich psikusów, to tyle co kwestjonować sądy, pod po­zorem że są zbrodnie które uchodzą kary, lub obwiniać społeczeństwo że jest źle urządzone z przyczyny nieszczęść które wydaje! Zestawcie czapeczki i ulicę Saint-Denis z akcjami i giełdą, i wyciągnijcie wniosek!

Couture, zasłużyłeś na wieniec! rzekł Blon-

det, kładąc mu zwiniętą serwetę na głowę. Idę dalej, panowie. Jeżeli jest błąd w obecnej teorji,., czyja wina? Prawa! Prawa wziętego jako całość, prawodawstwa! owych powiatowych wielkich ludzi*, których prowincja nam nasyła, nadzianych poję­ciami moralnemi, pojęciami nieodzownemi w życiu

0 ile ktoś nie chce mieć do czynienia z sądem,., ale głupiemi z chwilą gdy bronią człowiekowi wznieść się na wyżyny na których musi się znaj­dować prawodawca. Przez to że prawa bronią na­miętnościom takiego lub innego rynku (gra, loterja, prostytucja, wszystko co chcecie), nie wytępią ni«- gdy namiętności. Zabić namiętności, znaczyłoby zabić społeczeństwo, które, o ile ich nie rodzi, to w każdym razie je rozwija. Skoro wy tamujecie wasżemi zakazami pasję gry, która drzemie we wszystkich sercach, u młodej dziewczyny, u pro­wincjała jak u dyplomaty, bo wszyscy pragną ma­jątku gratis, gra przejawia się natychmiast w innej- sferze. Kasujecie niedorzecznie loterję, l:kucharki:

1 tak okradają swoich państwa, niosą swój łup do kasy oszczędności, a stawka ich wynosi dwieście pięćdziesiąt franków zamiast dwóch franków, po­nieważ akcje przemysłowe, udziały, stają się loter- ją, grą bez zielonego stolika, ale z niewidzialnemi, grabkami i oszukańczą szansą. Domy gry zamknię­to, loterja już nie istnieje. Francja jest o wiele moralniejsza, krzyczą głupcy, tak jakby skasowali, poniterów\ Gra idzie dalej! tylko że zysk nie przypa­da już Państwu, które podatek płacony z przyjemno­ścią zastąpiło podatkiem uciążliwym, nie zmniejszając;

samobójstw, bo nie gracz ginie, ale jego ofiara! JNie mówię już o kapitałach cudzoziemskich straco­nych dla Francji, ani o loterji frankfurckiej, za której kolportaż Konwent uchwalił karę śmierci, -a trudnili się nim prokuratorzy-syndycy! Oto owoc -cielęcej filantropji naszych prawodawców. Popiera­nie kas oszczędności, to ciężkie głupstwo politycz­ne. Przypuśćcie jakikolwiek alarm, a rząd stworzył ogonek pieniężny, jak za rewolucji stworzono ■ogonek chlebowy. Ile kas, tyle rozruchów. Jeżeli .gdzieś na ulicy trzech uliczników wywiesi jedną chorągiew, mamy rewolucję. Ale to niebezpieczeń­stwo, mimo iż wielkie, wydaje mi się mniejsze je­szcze, niż to, które płynie z demoralizacji ludu. Kasa oszczędności, to zaszczepienie przywar rodzących się z interesu ludziom, których ani wychowanie ani rozum nie powstrzymują w ich skrycie zbrod­niczych kombinacjach. I oto skutki filantropji. Wielki polityk powinien być abstrakcyjnym zbrod­niarzem, inaczej narody źle są prowadzone. Polityk uczciwy człowiek, to maszyna parowa któraby czu­ła, albo pilot któryby gruchał miłośnie trzymając «ter: statek zatonie. Prezydent ministrów, który zgarnie sto milionów czyniąc Francję wielką i szczęśliwą, czy nie jest lepszy od ministra pocho­wanego kosztem państwa, który zrujnował swój kraj? Między Richeliein, Mazarinem, Potemkinem, z których każdy miał w danej epoce trzysta milio­nów majątku, a cnotliwym Robertem Lindet, który nie umiał wyzyskać ani asygnat ani dóbr narodo­wych, lub cnotliwemi niedołęgami którzy zgubili

Ludwika XVI, czybyście się wahali? Jedź dalej, Bixiou.

Nie będę wam tłómaczył, podjął Bixiou, typu przedsiębiorstwa jakie wymyślił genjusz Nu- cingena, to byłoby tem niewłaściwsze, że ono je­szcze istnieje, akcje jego są notowane na giełdzie; kombinacje były tak realne, przedmiot tak żywotny, że akcje oznaczone wedle kapitału zakładowego na tysiąc franków, zatwierdzone patentem królew­skim, spadły do trzystu franków, podniosły się do . siedmiuset, i dojdą do par i, przebywszy burze lat 27, 30 i 32. Przesilenie finansowe r. 1827 zachwia­ło je, rewolucja lipcowa je zwaliła, ale interes ma zdrowe kości. (Nucingen nie umiałby wymyślić złego interesu). Wreszcie, ponieważ kilka pierwszo­rzędnych banków brało w tem udział, byłoby nie­parlamentarnie wchodzić w szczegóły. Kapitał no­minalny wynosił dziesięć miljonów, kapitał rzeczy­wisty siedem, trzy miliony przypadły założycielom i bankierom zajmującym się emisją. Wszystko obli­czono tak, aby w pierwszem półroczu akcja dała zysku dwieście franków, dzięki wypłacie fałszywej dywidendy. Zatem dwadzieścia od sta na dziesięciu miljonach. Procent duTilleta wyniósł pięćset tysię­cy franków. W słowniku finansowym to się nazy­wa lukierl Ze swoich miljonów, sporządzonych

z ryzy różowego papieru przy pomocy płyty lito­graficznej, Nucingen zamierzył zrobić śliczne ak- cyjki do ulokowania, szacownie przechowane w je­go gabinecie. Akcje realne miały posłużyć na uruchomienie interesu, kupienie wspaniałego pałacu

i rozpoczęcie operacji. Nucingen miał jeszcze akcje nie wiem już w jakich kopalniach srebronośnego ołowiu, w kopalniach węgla i w dwóch kanałach, akcje uprzywilejowane przyznane za wprowadzenie na scenę tych czterech przedsiębiorstw w pełnym ruchu, akcje stojące świetnie, poszukiwane dzięki dywidendzie czerpanej z kapitału. Nucingen mógł liczyć na ażio gdyby akcję poszły w górę, ale ba­ron nie brał tego w rachubę, zostawił je na przy- . nętę, aby zwabić rybki! Skupił tedy swoje walory, tak jak Napoleon skupiał swoich żołnierzy, aby zlikwidować w czasie przesilenia które się ryso­wało na horyzoncie i które wstrząsnęło w latach 26 i 27 rynkami Europy. Gdyby miał swego księ­cia Wagram, byłby mógł powiedzieć tak, jak Na­poleon z wyżyn Santon: „Uważaj dobrze*na gieł­dę, tego dnia, o tej godzinie, będą rozlane kapitały"! Ale komu mógł się zwierzyć? Du Tillet nie domy­ślał się swego mimowolnego wspólnictwa. Dwie pierwsze likwidacje wykazały potężnemu baronowi konieczność pozyskania sobie człowieka, któryby mu służył za tłok naciskający wierzyciela. Nucin­gen nie miał siostrzeńca, bał się wziąć powiernika,, trzeba mu było człowieka oddanego, Claparona inteligentnego, z dobremi manjerami, prawdziwego dyplomatę, człowieka godnego firmy Nucingen. Podobne stosunki nie tworzą się w jeden dzień ani w jeden rok. Rastignac był wówczas tak grun­townie omotany przez barona, iż, podobnie jak książę de la Paix, tyleż kochany przez króla co przez królową hiszpańską, sądził iż zyskał w Nu-

cingenie szacowną ofiarę. Naśmławszy się zrazu z człowieka, którego długi czas nie rozumiał, po­wziął dla niego z czasem poważny i głęboki kult, uznając w nim siłę, którą przypisywał jedynie sobie. Od pierwszych swoich kroków w Paryżu, Rastignac doszedł do pogardy dla całego społe­czeństwa. Od roku 1820 myślał, jak baron, że istnieją jedynie pozory uczciwego człowieka, i uwa­żał świat za gniazdo wszelkiego zćpsucia, wszel­kiego szelmostwa. Jeżeli przyjmował wyjątki, osą­dził ogół: nie wierzył w żadną cnotę, tylko w oko­liczności w których człowiek jest cnotliwy. To przeświadczenie było rzeczą jednej chwili; nabył go na szczycie cmentarza P6re-Lachaise*), w dniu w którym odprowadził tam biednego poczciwca ojca swojej Delfiny, zmarłego jako ofiara, społe­czeństwa, ofiara najszczerszych uczuć, opuszczone­go przez córki i zięciów. Postanowił zadrwić sobie z całego świata, paradować przed nim w kostjumie cnoty, uczciwości, pięknych manjer. Ten młody panicz uzbroił się w egoizm od stóp do głów. Kie­dy nasz chwat ujrzał Nucingena odzianego w tę samą zbroję, ocenił go tak, jak w średnich wie­kach, na turnieju, rycerz zakuty po sam czubek w stal damasceńską, siedząc na rumaku, oceniłby przeciwnika równie dobrże zakutego i na wierz­chowcu równej ceny. Ale zmiękł na jakiś czas w rozkoszach Kapui. Miłość kobiety takiej jak baronowa Nucingen może wyzuć człowieka z ego­

*) Ojciec Goriot.

\

Ib

izmu. Zawiódłszy się pierwszy raz w uczuciach napotykając mechanikę birminghańską jaką był nieboszczyk de Marsay, Delfina musiała przywiązać się bez granic do człowieka młodego i pełnego prowincjonalnych wierzeń. Czułość ta oddziałała

na Rastignaka.

Kiedy Nucingen nałożył przyjacielowi żony chomonto które wszelki eksploatator nakłada wy­zyskiwanemu, co się zdarzyło właśnie w chwili w której obmyślał trzecią likwidację, zwierzył mu się ze swej pozycji, ukazując mu jako obowiązek przyjaźni, jako odszkodowanie, rolę pomocnika w tej całej sprawie. Baron uznał za niebezpieczne wtajemniczyć swego wspólnika małżeńskiego w ca­ły plan. Rastignac uwierzył w nieszczęście, baron zostawił go w mniemaniu że ratuje firmę. Ale kie­dy siatka ma tyle nitek, robią się supły. Rastignac zląkł się o majątek Delfiny: żądał niezależności ba­ronowej, domagając się separacji majątkowej i przy­sięgając sobie w duchu wypłacić się jej potrajając jej mienie. Ponieważ Eugenjusz nie mówił nic o so­bie, Nucingen ubłagał go, aby przyjął, w razie zu­pełnego powodzenia, dwadzieścia pięć akcji, po tysiąc franków każda, w kopalniach srebrodajnego ołowiu, które Rastignac przyjął aby go nie obra­zić! Nucingen wyuczył Rastignaka lekcji, w wilję wieczoru w którym Rastignac radził Malwinie aby wyszła za mąż. Na widok stu szczęśliwych rodzin które żyły w Paryżu spokojne o swe mienie, God- frydów de Beaudenord, Aldriggerów, d’Aiglemon- tów, etc., przeszedł Rastignaka dreszcz, niby mło-

<3ego generała, który pierwszy raz ogląda armję przed bitwą. Biedna mała Izaura i Godfryd, ba­wiący się w miłość, czyż nie byli podobni do Aci- sa i Galatei pod skałą, którą gruby Polifem na .aiich spuści?..

Ta małpa Bixiou, rzekł Blondet, on ma prawie talent.

A, więc już nie mariwodu/ę, rzekł Bixiou sycąc się swoim sukcesem i spoglądając na zasko­czonych słuchaczy. — Od dwóch miesięcy (podjął £>o tej przerwie) Godfryd oddawał się wszystkim łipojeniom człowieka który się żeni. Każdy jest -wówczas podobny do owych ptaszków, które ście­lą gniazdko na wiosnę, latają tam i z powrotem, zbierają źdźbła słomy, niosą je w dzióbku i wy­ścielają domostwo swoich jajek. Przyszły małżonek J z aury wynajął przy ulicy de la Planche wil­lę za tysiąc talarów rocznie, wygodną, przyzwoitą, ani za dużą ani za małą. Zachodził tam co rano zajrzeć na pracujących robotników i doglądać ma­lowania. Wprowadził tam komfort, jedyną dobrą rzecz jaka jest w Anglji: kaloryfer aby utrzymać w domu jednostajną ciepłotę, starannie dobrane meble, ani zbyt błyszczące ani zbyt wykwintne; ¿świeże i miłe kolory, story wewnątrz i zewnątrz u wszystkich okien; srebra i powozy nowe. Kazał urządzić stajnię, wozownię, remizę, gdzie Toby, Joby, Paddy, krzątał się i uwijał jak fryga, widocz­nie bardzo ucieszony wiadomością, że w domu bę­dą kobiety i lady! Ta namiętność człowieka który' zakłada dom, wybiera zegary, przychodzi do swej

oblubienicy z kieszeniami pełnemi próbek, radzi się jej o urządzenie sypialni, który chodzi, biega,, goni, kiedy chodzi, biega i goni ożywiony miłością, to jedna z rzeczy, które najbardziej cieszą uczciwe serce, a zwłaszcza dostawców. Że zaś nic w świe- cie nie budzi większej sympatji, niż małżeństwo- dwudziestosiedmioletniego przystojnego młodziana z uroczą dwudziestolatką która ślicznie tańczy, Godfryd, nie umiejąc sobie dać rady ze swym po­darkiem ślubnym, zaprosił na śniadanie Rastignaka

i panią de Nucingen, aby się ich poradzić w te| doniosłej sprawie. Wpadł też na doskonały pomysł aby zaprosić swego kuzyna d’Aiglemonta z żoną, zarówno jak i panią de Serisy. Światowe panie- lubią od czasu do czasu zapuszczać się na śniada­nie do kawalerskiego mieszkanka.

Jak studenci wymykający się za szkołą rzekł Blondet.

Mieli wszyscy iść na ulicę de la Planche zobaczyć gniazdko przyszłego małżeństwa, podjął Bixiou. Kobiety są na te wyprawy tak łase jak lu­dożerca na świeże mięso: odświeżają swoją teraź­niejszość owem młodem szczęściem, które jeszcze nie zwiędło w przesycie. Podano śniadanie w sa­loniku, który na ten pogrzeb kawalerskiego życia, wystrojono jak konia przy ślubnej karecie. Śnia­danie obfitowało w owe smakowite kąski, które- kobiety lubią jeść, chrupać, smakować w południe,, w którym-to czasie mają wściekły apetyt mimo iż: nie chcą się do tego przyznać, wydaje się im bo­wiem że się kompromitują mówiąc: „Głodna je­

stem!“ — Czemu sam? spytał Godfryd wchodzące­go Rastignaka. — Pani de Nucingen jest smutna, ■opowiem ci to potem, odparł Rastignac, który wy­glądał na człowieka bardzo zmartwionego.—Sprzecz­ka?.. wykrzyknął Godfryd. — Nie, rzekł Rastignac. -O czwartej, skoro kobiety odfrunęły do lasku bu- lońskiego, Rastignac został w salonie i patrzał me­lancholijnie przez okno, jak Toby, Joby, Paddy, z ramionami skrzyżowanemi jak Napoleon, stał mężnie przed konikiem zaprzężonym do kabrjo- letu. Nie mógł go trzymać na wodzy inaczei, iak tylko swoim cieniutkim głosem, ale koń bał się malca. — No i co, co tobie jest, mój drogi, rzekł ■Godfryd, jesteś ponury, niespokojny, wesołość two­ja nie jest szczera. To kradzione szczęście tak cię męczy! To w istocie bardzo przykre nie być po­ślubionym wobec Boga i ludzi z kobietą którą się kocha. — Czy masz odwagę, mój drogi, wy­słuchać tego co ci powiem, i czy potrafisz ocenić jak bardzo trzeba być komuś oddanym, aby po­pełnić tego rodzaju niedyskrecję? rzekł Rastignac owym tonem, który podobny jest do uderzenia bi­czem. — Co takiego? rzekł Godfryd blednąc. — Smuciła mnie twoja radość, i nie mam serca, wi­dząc wszystkie te przygotowania, to szczęście w samym kwiecie, zachować podobną tajemnicę.

Mówże w trzech słowach. — Przysięgnij mi na 'honor, że będziesz o tern milczał jak grób. — Jak >grób. — Że, gdyby ktoś z twoich bliskich był zain­teresowany w tej tajemnicy, nie dowie się jej. — Me dowie. — A więc, Nucingen wyjechał dziś

w nocy do Brukseli, musi ogłosić bankructwo, jeżeli nie uda mu się zlikwidować. Delfina zażądała dziś; rano w sądzie separacji majątkowej. Możesz jeszcze ocalić swój majątek. — Jak? rzekł Godfryd, czując że mu krew ścina się w żyłach. — Napisz popro- stu do barona de Nucingen list, antydatowany na dwa tygodnie wstecz, w którym dajesz mu zlece­nie, aby kupił za cały twój kapitał akcji (i wymie­nił mu towarzystwo akcyjne Claparóna). Masz dwa tygodnie, miesiąc, trzy miesiące może na to, abjr je sprzedać powyżej obecnej ceny, pójdą jeszcze w górę. — Ale d’Aiglemont, który był z nami na śniadaniu, d’Aiglemont ma u Nucingena miljon! — Słuchaj, ja nie wiem czy znajdzie się dość akcji aby go pokryć, przytem ja nie jestem jego przyja­cielem, nie mogę zdradzać tajemnic Nucingena, nie powinieneś mówić mu o tem. Jeżeli powiesz sło­wo, odpowiadasz rai za następstwa. Godfryd prze­trwał dziesięć minut w zupełnym bezwładzie. — Godzisz się czy nie? spytał bezlitosny Rastignac.. Godfryd wziął pióro i atrament, napisał i podpisał list jaki mu podyktował Rastignac. — Biedny d’Aiglemont! wykrzyknął. — Każdy dla siebie, rzeki Rastignac. Jeden załatwiony! dodał w myśli opu­szczając pokój Godfryda. Podczas gdy Rastignac manewrował w Paryżu, oto jaki widok przedsta­wiała giełda. Mam przyjaciela z prowincji, dudka który mnie pytał przechodząc koło Giełdy między czwartą a piątą, poco to zbiegowisko rozmawiają­cych którzy chodzą tam i z powrotem, co oni so­bie mogą mówić, i poco się przechadzają po nie-

odwołalnem ustaleniu kursu papierów publicznych.

Mój przyjacielu, rzekłem, najedli się, teraz tra­wią; w czasie trawienia robią plotki o sąsiadach, bez tego nie byłoby w handlu bezpieczeństwa w Paryżu. Tam się robią interesy, i jest naprzykład człowiek, taki Palma dajmy na to, którego powaga podobna jest powadze Sinarda w Akademji. Powia­da że transakcja jest dobra, i transakcja się robi!

Co za człowiek, panowie, rzekł Blondet, ten żyd, który posiada wykształcenie nie uniwer­syteckie ale uniwersalne. U niego, uniwersalność nie wyklucza głębi; co wie, to wie do gruntu; ma intuicję, geniusz interesów; to wielki referendarz hyjen które władają giełdą paryską i które nie zrobią interesu, póki Palma go nie zbada. Jest po­ważny, słucha, waży, namyśla się i mówi wreszcie interesowanemu, który patrzy ze zdumieniem na tę powagę wypchanego ptaka: „To mi się nie podoba“. Co mi się wydaje nadzwyczajne, że on był przez dziesięć lat wspólnikiem Werbrusta i że nie było nigdy między nimi nieporozumień.

To się zdarza między ludźmi bardzo sil- nemi albo bardzo słabemi; wszyscy inni kłócą się

i prędzej czy później rozstają się jak wrogowie.

Domyślacie się, rzekł Bixiou, że Nucingen puścił mądrze i zręcznie pod kolumny giełdy mały granacik,- który wybuchnął koło czwartej. „Wiesz pan ważną nowinę, rzekł du Tillet do Werbrusta pociągnąwszy go w kąt, Nucingen jest w Brukseli, żona jego zażądała sądownie separacji majątko­wej. — Czy ty maczasz palce w likwidacji? spy­

tał Werbrust z uśmiechem. — Bez głupstw, Wer­brust, rzekł du Tillet, ty znasz ludzi którzy mają jego obligi, posłuchaj mnie, jest dla nas interes do zrobienia. Akcje naszego nowego towarzystwa zys­kały dwadzieścia od sta, podniosą się o dwadzieścia pięć z kóńcem kwartału, wiesz czemu, dają wspa­niałą dywidendę. — Filucie, rzekł Werbrust, jedź, jedź dalej, ty jesteś djabeł z długiemi i ostremi pazurami i zatapiasz je w masełku. — Ale pozwól mi mówić, inaczej nie będziemy mieli czasu dzia­łać. Wpadłem na pewną myśl, dowiadując się o tej nowinie,* na własne oczy widziałem panią de Nu- cingen we łzach, drży o swój majątek. — Biedna mała! rzekł ironicznie Werbrust. — No i co? podjął ten dawny żyd alzacki, spoglądając na du Tilleta,

tysiąc franków, które Nucingen mi powierzył do ulokowania, rozumiesz? — Wybornie! — Kupmy z dziesięcioma, z dwudziestoma procentami opustu papierów firmy Nucingen za milion, zarobimy ła­dną premję na tym milionie, bo będziemy wierzy­cielami i dłużnikami, będzie istniała kompensacja! Ale działajmy zręcznie, wierzyciele będą mogli myśleć, że my operujemy w interesie Nucingena. Werbrust zrozumiał wówczas sztuczkę która się nastręczała i ścisnął rękę du Tilleta ze spojrzeniem kobiety, która szyje buty sąsiadce. — No 1 co, wie­cie nowinę, rzekł Marcin Falleix: bank Nucingena zawiesza wypłaty? — Ba! odparł Werbrust, nie rozgłaszaj pan tego, pozwól ludziom, którzy mają jego walory, załatwić swoje interesy. — Wiecie

przyczynę katastrofy?., wtrącił nadchodząc Clapa- ron. — Ty sam nie wiesz nic, niema żadnej kata­strofy, wszystko będzie w całości pokryte. Nucin­gen podejmie interesy i znajdzie u mnie kapitałów ile zechce. Znam przyczynę zawieszenia wypłat: wpakował całą forsę w Meksyk, który mu da­je metale, armaty hiszpańskie tak głupio odlane że znajduje się w nich złoto, dzwony, srebro ko­ścielne, wszystkie szczątki monarchji hiszpańskiej w Indjach. Wpłynięcie tych walorów opóźnia się. Kochany baron jest w kłopocie, to wszystko. — To prawda, rzekł Werbrust, ja biorę jego akcepty z dwudziestoma procentami eskontu.

Nowina obiegła wówczas z szybkością ognia po stogu słomy. Mówiono najsprzeczniejsze rze­czy. Ale było takie zaufanie do Nucingena, wciąż z przyczyny jego dwóch poprzednich likwi­dacji, że wszyscy trzymali akcepty Nucingena. — Trzebaj żeby nam Palma pomógł, rzekł Werbrust. Palma był wyrocznią Kellerów, nabitych akceptami Nucingena. Słówko alarmu z jego ust wystarczało. Werbrust wymógł na Palmie, że zadzwoni na trwogę. Nazajutrz alarm na giełdzie. Kellerowie, za radą Palmy, oddali swoje walory ze stratą ■dziesięciu od sta, i dali tein ton giełdzie, wiedziano że to spryciarze. Wówczas, Taillefer pozbył [się trzystu tysięcy franków z dwudziestoma od sta, Marcin Falleis wypluł dwieście tysięcy z piętnasto­ma od sta. Gigonnet przejrzał sztuczkę! Podsycił panikę, aby skupować walory Nucingena i zarobił jakieś dwa albo trzy od sta, ustępując je Werbru-

stowi. Spostrzega w kącie Matifata, który miał trzysta tysięcy franków u Nucingena. Drogista, blady i wystraszonj7, zadrżał widząc straszliwego Gigonneta, lichwiarza jego dawnej dzielnicy, zbliża­jącego się aby mu rozpruć brzuch. — Źle idzie, pachnie bankructwem. Nucingen wchodzi w targif Ale to pana nie tyczy, panie Matifat, pan się wy­cofał z interesów. — Hm, właśnie że się pan myli, panie Gigonnet, chwyciło mnie na trzysta ty­sięcy franków, któremi chciałem operować na ren­cie hiszpańskiej. — Uratował się pan, renta hisz­pańska byłaby panu zjadła wszystko, gdy ja panu dam coś za pańską sumę u Nucingena, naprzykład, tak, pięćdziesiąt od sta. — Wolę raczej doczekać likwidacji, odparł Matifat, nigdy żaden bankier nie dał mniej niż pięćdziesiąt od sta. Ba! gdyby cho­dziło tylko o dziesięć procent straty, rzekł ex-dro- gista. — No zatem, chce pan na piętnaście? rzekł Gigonnet. — Coś panu bardzo pilno jak widzę, rzekł Matifat.—Do widzenia, rzekł Gigonnet.—Chce pan na dwanaście?—Niech będzie, rzekł Gigonnet. W ciągu wieczora du Tillet odkupił za dwa mil- jony i pokrył je u Nucingena, na rachunek tych trzech przygodnych wspólników, którzy na­zajutrz podjęli swoją premję. Stara pięknisia, ba­ronowa d’Aldrigger, była przy śniadaniu z córka­mi i Godfrydem, kiedy Rastignac przyszedł z dy­plomatyczną miną aby skierować rozmowę na kry­zys finansowy. Baron Nucingen ma (mówił) serdecz­ną przyjaźń dla Aldriggerów, pomyślał o tem aby w razie nieszczęścia pokryć konto baronowej swe-

mi najlepszemi akcjami, srebrodajnym ołowiem,, ale, dla pewności, baronowa powinna go prosić aby w ten sposób rozporządził jej kapitałem. — Biedny Nucingen, rzekła baronowa, co mu się trafiło?—Jest w Belgji, żona jego żąda separacji majątkowej, ale on pojechał szukać pomocy u ban­kierów. — Mój Boże, to mi przypomina mego biednego męża! Drogi panie Rastignac, jak to pa­nu musi być przykro, pan był taki przywiązany do tego domu. — Byle obcy byli pokryci, przy­jaciele porachują się z nim później, on się z tego wyłabuda, to sprytny człowiek. — Uczciwy czło­wiek zwłaszcza, rzekła baronowa. Po miesiącu,, likwidacja passywów Nucingena była dokona­na, bez innych procederów prócz listów, w któ­rych każdy prosił o użycie jego pieniędzy na. kupno wskazanych walorów, i bez innych formal­ności ze strony banków jak tylko zwrot obligów Nucingena za akcje, które zaczynały iść w górę. Podczas gdy du Tillet, Werbrust, Claparon, Gi- gonnet i kilku innych, którzy się mieli za spry­ciarzy, sprowadzali z zagranicy z jednym procen­tem premji obligi Nucingena, bo zarabiali jeszcze na wymienieniu ich na akcje idące w górę, hałas, na rynku paryskim był tem większy, że nikt nie^ potrzebował się niczego obawiać. Gadano o Nu- cingenie, rozważano, sądzono, znajdowano sposób- aby go spotwarzać! Jego zbytek, jego przedsiębior­stwa! Kiedy człowiek jedzie tak ostro, wywraca się, etc. W chwili największego tutti, ten i ów zdziwił się bardzo, otrzymując listy z Genewy,,

2 Bazylei, z Medjolanu, z Neapolu, z Genui, z Mar- sylji, z Londynu, gdzie korespondenci donosili mu nie bez zdziwienia, że im dają jeden procent 'preraji za obligi Nucingena o którego bankructwie im doniesiono. — Dzieje się coś, mówili starzy . giełdziaręe. Trybunał uchwalił separację majątko­wą małżeństwa Nucingenów. Kwestia skompliko­wała się jeszcze bardziej: dzienniki oznajmiły po­wrót barona de Nucingen, który był w Belgji aby się porozumieć ze sławnym belgijskim przemy­słowcem co do eksploatacji dawnych kopalni wę­gla, w tej chwili zaniedbanych, w lasach Bossut. Baron pojawił się na giełdzie, nawet nie trudząc się zaprzeczyć oszczerczym pogłoskom jakie krą­żyły o jego banku, nie raczył prostować w dzien­nikach, kupił za dwa miliony wspaniałą posiadłość pod samym Paryżem. W sześć tygodni później, dziennik z Bordeaux oznajmił przybycie do portu dwóch statków, naładowanych, na rachunek firmy Nucingen, metalami, których wartość wynosiła sie­dem miljonów. Palma, Werbrust i du Tillet zrozu­mieli sztuczkę, ale tylko oni jedni. Fryce ci prze­myśleli inscenizację tego finansowego kawału, przej­rzeli że był przygotowany od jedenastu miesięcy,

i obwołali Nucingena największym finansistą Euro­py. Rastignac nie zrozumiał nic, ale zarobił na tem czterysta tysięcy franków, które Nucingen po­zwolił mu ostrzyc z owieczek paryskich: wyposa­żył niemi swoje siostry. D’Aiglemont, ostrzeżony przez swego kuzyna Beaudenord, przyszedł błagać Rastignaka, aby przyjął dziesięć procent od jego

miljona, jeżeli uzyska obrócenie tegoż miljona na akcje pewnego kanału, który się jeszcze nie zaczął' budować, bo Nucingen tak wykierował rząd w tej sprawie, że ci, którzy mają koncesję na kanał,, mają interes w tem aby go nie kończyć. Karol Grandet błagał kochanka Delfiny, aby mu się wy­starał o zamianę jego pieniędzy na akcje. Sło­wem, Rastignac grał przez dziesięć dni rolę Lawa. błaganego prżez najpiękniejsze księżne aby im dał. akcje, i dziś hultaj ma czterdzieści tysięcy franków renty, których początek sięga akcji srebrodajnego*

ołowiu.

Skoro wszyscy zarobili, któż stracił? spy­tał Finot.

Konkluzja, podjął Bixiou. Znęceni pseudo- dywidendą, którą otrzymywali przez kilka miesięcy- po wymianie swoich pieniędzy na akcje, margrabia d’Aiglemont i Beaudenord zachowali je (mówię-

o nich za wszystkich innych), mieli o trzy procent., więcej od swoich kapitałów, śpiewali pochwały Nucingena, i bronili go w tej samej chwili gdy go» podejrzewano o zawieszenie wypłat. Godfryd za­ślubił drogą Izaurę i otrzymał za sto tysięcy fran­ków akcji w kopalniach. Z okazji tego małżeństwa,. Nucingenowie wydali bal, którego wspaniałość przeszła wszelkie pojęcie. Delfina ofiarowała pannie młodej śliczny rubinowy garnitur. Izaura tańczyła, już nie jak młoda dziewczyna, ale jak szczęśliwa ko­bieta. Rozkoszna baronowa była bardziej niż kiedy­kolwiek pasterką alpejską. Malwina, kobieta z Czy* widziałeś w Barcelonie? usłyszała na tym balu-.

;z ust du Tilleta suchą radę, aby została panią Des- roches. Desroches, zagrzewany przez Nucingena, przez Rastignaka, próbował zacząć od kwestji inte­resów, ale, na pierwsze słowa o posagu w akcjach kopalni, zerwał i zwrócił się ku Matifatom. Przy ulicy du Cherche-Midi, adwokat zastał przeklęte akcje kanałów, które Gigonnet wpakował Matifa- towi, zamiast mu dać pieniądze. Czy widzisz minę Desroches’a, gdy spotkał dwa razy grabki Nucin­gena na dwóch posagach, które wziął na ceł? Nie •długo trzeba było czekać katastrofy. Bank Cla- parona rzucał się w zbyt wiele interesów, nastą­piło zatkanie, przestał płacić procenty i dawać dy­widendy, mimo że operacje jego były doskonałe. Nieszczęście to skombinowało się z wypadkami roku 1827. W r. 1829, Claparon był już zbyt po­wszechnie znany jako słomiany człowiek tych ■dwóch kolosów i runął ze swego piedestału na ziemię. Z tysiąc dwustu pięćdziesięciu franków akcje spadły na czterysta franków, mimo że warte były naprawdę sześćset. Nucingen. który znał ich realną wartość, odkupił je. Kochana baronowa d’Aldrigger sprzedała swoje akcje w kopalniach, które nie przynosiły nic, a Godfryd sprzedał akcje żony dla tej samej przyczyny. Tak samo jak baro­nowa, i Beaudenord zmienił swoje akcje w kopal­niach na akcje spółki Claparon. Długi zmusiły ich do sprzedaży w chwili najniższego kursu. Z tego co dla nich przedstawiało siedemset tysięcy franków uzyskali dwieście trzydzieści tysięcy franków. Po­całowali stół i resztę umieścili roztropnie w trzech

od sta po 75. Godfryd, tak szczęśliwy jako kawaler, bez trosk, którego życie samo niosło, znalazł się mając na karku kobietkę głupią jak gęś, niezdolną znieść niedostatku (bo po upływie pół roku spo­strzegł się na zgęsieniu ukochanej istoty), plus teściowa bez grosza, marząca o pięknych tualetach. Dwie rodziny skupiły się aby móc istnieć. Godfryd musiał puścić w ruch wszystkie swoje wystygłe protekcje, aby uzyskać miejsce na tysiąc talarów w ministerjum finansów. Przyjaciele?., w kąpielach. Krewni zdziwieni, pełni przyrzeczeń: Jakto, mój

drogi, ależ licz na mnie\ Biedny chłopiec! — i za­pominający o nim zupełnie w kwadrans później. Beaudenord otrzymał miejsce dzięki wpływom Nu- ćingena i Vandenessa. Ci ludzie tak szanowni i tak nieszczęśliwi mieszkają dziś przy ulicy Mont-Tha- bor, na trzeciem pięterku nad antresolą. Wnuczka Adolphusów, Malwina, nie ma nic, daje lekcje for­tepianu aby nie być ciężarem szwagrowi. Czarna, duża, sucha, chuda, podobna jest do mumji, która się wyrwała z za gablotki i biega pieszo po Pary­żu. W r. 1830, Beaudenord stracił posadę, a żona

4+

dała mu czwarte dziecko. Ośmioro państwa i dwoje służby (Wirth i jego żona)! dochód: ośm tj^sięcy franków renty. Kopalnie dają dziś dywidendy tak znaczne, że jedna tysiącfrankowa akcja warta jest tysiąc franków renty, Rastignac i pani de Nucin- gen kupili akcje sprzedane przez Godfryda i baro­nową. Rewolucja lipcowa zrobiła Nucingena parem Francji i wielkim oficerem Legji Honorowej. Mimo że już nie likwidował po r. 1830, ma, jak powia­

dają, szesnaście do ośmnastu milionów majątku. Pewien skutku edyktów lipcowych, sprzedał wszyst­kie swoje papiery i odkupił je śmiało, kiedy trzy­procentowa renta była po 45; wmówił na Dworze że to było przez poświęcenie. W owym-to czasie połknął, do współki z du Tilletem, trzy miljony te­go hultaja Filipa Bridau! *) Niedawno, przejeżdża­jąc ulicą de Rivoli do lasku bulońskiego, nasz ba­ron ujrzał pod arkadami (baronową d’Aldrigger* Biedna stara miała zieloną kapotkę podbitą różo- wem, sukienką w kwiaty, mantylkę, słowem była zawsze i bardziej niż kiedykolwiek pasterką alpej­ską, tak samo bowiem nie zrozumiała przyczyn swego nieszczęścia jak przyczyn swego dostatku. Wspierała się na biednej Mai winie, wzorze heroicz­nego poświęcenia; robiło wrażenie, że to Malwina jest starą matką, gdy baronowa wyglądała na młodą panienkę, a Wirth szedł za niemi z parasolem.— Odo łucie, rzekł baron do pana Cointet, ministra z którym jechał na spacer, gdórych niebodopna mi pyto zpogadzidź. Purza zasad minęła, fróć- dzie miejzdze demu pietnemu Potenortowi. Beau-

denord wrócił do finansów, dzięki staraniom Nucin- gena, którego Aldriggerowie sławią wciąż jako bohatera przyjaźni, bo zaprasza zawsze pasterkę alpejską i jej córki na swoje bale. Niesposób jest komukolwiek w świecie dowieść, jak ten człowiek chciał trzy razy i bez włamania okraść publiczność,

i jak ją wzbogacił mimo swojej woli. Nikt nie ma

*) Kawalerskie gospodarstwo.

9

*>

mu nic do zarzucenia. Ktoby powiedział, że bank bywa czasem mordownią, popełniłby najstraszliwsze oszczerstwo. Jeżeli akcje spadają i idą w górę, jeżeli wartość papierów rośnie i maleje, ten przy­pływ i odpływ jest wynikiem naturalnego ruchu atmosferycznego, w związku z działaniem księżyca, a winę ponosi wielki Arago, że nie dał nam żadnej naukowej teorji dla tego doniosłego zjawiska. Wy­nika z tego jedynie wielka prawda finansowa, której nie spotkałem nigdzie wypisanej...

Jaka?

Dłużnik jest silniejszy od wierzyciela.

Och! rzekł Blondet, w tem co mówiliśmy przed chwilą, ja widzę parafrazę zdania Monte­skiusza, którem streścił Ducha Praw.

Co za zdanie? rzekł Finot.

Prawa to są sicci pajęcze, przez które przechodzą wielkie muchy, a w których zostają małe.

Dokąd tem zmierzasz? rzekł Finot do Blon-

deta.

Do rządu absolutnego, jedynego który mo-- że powściągnąć zamachy inteligencji na prawo! Tak, samowola chroni ludy, przychodząc w pomoc sprawiedliwości, bo prawo łaski nie ma odwrotnej

strony: król, który może ułaskawić oszukańczego bankiera, nie zwraca nic obłuskanej ofierze. Legal­ność zabija nowoczesne społeczeństwo.

Wytłómacz to wyborcom! rzekł Bixiou.

Jest ktpś, kto się tego podjął.

Kto?

**■

Czas. Jak powiedział biskup z Leon, jeżeli wolność jest dawna, królewskość jest wieczna: wszelki naród zdrowy duchem, wróci do niej pod

taką czy inną formą.

Oho, byt tu ktoś obok, rzekł Finot, sły­sząc jak wychodzimy.

Zawsze jest ktoś obok, odparł Bixiou, któ­ry musiał być zalany.

Paryż, listopad 1837.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Balzac Honoriusz Kobieta trzydziestoletnia(z txt)
Balzac Honoriusz KOBIETA 30 LETNIA
Balzac Honoriusz Kobieta trzydziestoletnia
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 4 Kobieta porzucona
Balzac Honoriusz BANK NUCINGENA
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 4 Kobieta porzucona
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 6 Drugie studium kobiety
Honoré de Balzac Kobieta porzucona
Balzac Honoriusz DRUGIE STUDIUM KOBIETY
Honoré de Balzac Kobieta porzucona
Balzac Honoriusz STUDIUM KOBIETY
Balzac Honoré de Kobieta porzucona
Honoré de Balzac Bank Nucingena
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 6 Drugie studium kobiety
Balzac Honoré de Bank Nucingena
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 6 Pulkownik Chabert
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 4 Honoryna
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 6 Kuratela
Balzac Honoriusz Komedia ludzka 1 Bal w Sceaux

więcej podobnych podstron