Gulik Van Robert CZTERY PALCE KRYMINAŁ

Robert van Gulik

CZTERY PALCE

Przełożył Ryszard Turczyn

Robert H. van Gulik (1910—1967) był holenderskim dyplomatą pra­cującym w krajach Dalekiego Wschodu. Od 1965 r. aż do śmierci spra­wował funkcję ambasadora Holandii w Tokio. W Chinach i Japonii ceniono go jako wybitnego sinologa i znawcę sztuki, autora licznych prac naukowych, a także malarza i kaligrafa w stylu chińskim.

Cykl siedemnastu opowieści detektywistycznych z sędzią Di w roli głównej został napisany z myślą o czytelniku azjatyckim i początkowo ukazywał się po chińsku i japońsku. Sędzia Di jest postacią historycz­ną, żył w latach 630—700 n.e., w okresie dynastii Tang- Był zarządcą jednego z licznych okręgów, na jakie było podzielone administracyjnie ówczesne cesarstwo chińskie, a pod koniec życia został ministrem.

Nowela „Cztery palce”, zachowując reguły klasycznej opowieści de­tektywistycznej, wprowadza nas w świat dawnych Chin, ukazuje tak różną od europejskiej obyczajowość i sposób myślenia.



Pamięci mojego drogiego przyjaciela, gibbona Boeboe, zmarłego i pochowanego w Port Dickson na Malajach 12 lipca 1962 roku.



Sędzia Di siedział na otwartej galerii na tyłach swego mieszkania i rozkoszował się rześkim chłodem poranka. Przed chwilą wstał od śniadania, które spożył wraz z rodziną wewnątrz budynku, i przeniósł się na tę galerię, gdzie odpoczywał teraz na bambusowym krześle, usta­wionym przy marmurowej balustradzie, popijając herbatę z filiżanki. Niedługo miał się udać do kancelarii, gdzie czekały na niego nie za­łatwione sprawy.

Zespół budynków sądu Mien-yuan, gdzie znajdówało się również mieszkanie sędziego, położony był na zboczu góry i dominował nad resztą miasta.

W południe sędzia lubił siadywać na frontowym balkonie pierwszego piętra, skąd rozciągał się przepiękny widok na morze dachów leżącego poniżej miasta i dalej, na rozległą plamę wody. Rankiem wolał jed­nak galerię na tyłach zajmowanych przez siebie pomieszczeń miesz­kalnych. Tylko marmurowa balustrada oddzielała go od gęsto porosłego drzewami stromego zbocza góry, u podnóża której rozciągało się miasto. Zawsze było tam spokojnie, a rankiem najdłużej utrzymywał się rześki chłód. Przez ten rok, od kiedy sędzia Di zaczął pełnić funkcję sędziego okręgowego w Mien-yuan, poranna herbatka na tylnej galerii stała się jego zwyczajem.

Odchyliwszy się w tył na bambusowym krześle, sędzia Di spoglądał na świeże, zielone listowie, z przyjemnością wsłuchiwał się w zapamię­tały świergot ptaków i delikatne szemranie strumyka, płynącego tuż przy balustradzie pomiędzy wielkimi, omszałymi głazami.

Nagle ptaki zamilkły. Pośród rozchybotanych gałęzi ukazały się dwa czarne gibbony. Dzięki swoim długim, cienkim ramionom z zadziwia­jącą szybkością przeskakiwały z gałęzi na gałąź, a ich drogę znaczył deszcz sypiących się liści. Sędzia Di patrzył za nimi z uśmiechem. Za każdym razem zachwycała go zwinność ruchów, z jaką gibbony prze­mykały wśród gałęzi. Te płbchliwe zwierzęta docierały zazwyczaj bar­dzo blisko nieruchomej postaci, którą co rano widziały na galerii. Nie­kiedy któreś z nich przysiadało na gałęzi zgrabnie chwytając ciasteczko czy kawałek cukru rzucony przez sędziego. Znowu zaszeleściło listo­wie i ukazał się trzeci gibbon. Poruszał się nieco wolniej od tamtych, ponieważ, oprócz chwytnych stóp, używał tylko jednej ręki; drugą przyciskał do piersi. Właśnie zrobił sobie odpoczynek na gałęzi wiszą­cej tuż nad głową sędziego Di i przyglądał mu się ciekawie, balansu­

jąc lewym ramieniem dla utrzymania równowagi. Wtedy sędzia dostrzegł, co gibbon trzymał w ręce. Był to złoty pierścień z dużym zielonym kamieniem skrzącyiń się w słońcu. Oczywiście zwierzę mu­siało go skądś porwać. Trzeba go było jak najprędzej odebrać, ponie­waż gibbony bardzo szybko tracą zainteresowanie dla przedmiotów, zwłaszcza kiedy spostrzegą, że zdobycz jest niejadalna. Jeśliby sędzia pozwolił się teraz gibbonowi oddalić, zwierzę już za chwilę wyrzuciłaby pierścień gdzieś w lesie i właściciel nigdy nie odzyskałby swojego klej­notu. /

Niestety sędzia nie miał pod ręką żadnych słodyczy ani owoców Szybko wyjął z rękawa puzderko, w którym trzymał przybory do krzesania ognia, i rozłożył jego zawartość na stoliczku do herbaty, z namaszczeniem oglądając i obwąchując każdą rzecz z osobna. Po­działało; sędzia zobaczył, że gibbon wpatruje się weń jak zaczaro­wany, potem wypuszcza pierścień, który wpada do strumyka; gibbon ześliznął się na niższą gałąź. Zawisł na niej na swoich długich ramio­nach i w napięciu śledził dużymi brązowymi oczami każdy ruch sę­dziego Di. Sędzia widział teraz, że jest to dorosły osobnik o wspania­łej gęstwie długich, połyskujących czernią włosów. Gdzieniegdzie wid­niały zaplątane w nie źdźbła słomy.

Kiedy tu przyjdziesz jutro, dostaniesz pysznego banana — przy­rzekł sędzia, chowając puzderko z powrotem do rękawa. Gibbon zorien­tował się, że przedstawienie skończone. Z jego gardła wydobyło się przyjazne „wuk-wuk” i zwierzę błyskawicznie wdrapało się wyżej zni­kając wśród liści. Sędzia Di podniósł się i przeszedł przez balustradę. Stojąc na jednym z głazów rozglądał się po piaszczystym dnie kryszta­łowo czystego strumyka. Bardzo szybko dostrzegł iskrzący się kamień. Przeskoczył na leżący niżej głaz, który wystawał z wody w pobliżu pierścienia, zsunął do tyłu czapeczkę i wyjął długą szpilkę spinającą warkocz. Pochylił się, na ile mógł, do przodu i samym końcem szpilki dosięgnął pierścienia. Następnie wyprostował się i z powrotem prze­szedł przez balustradę. |

Siedząc przy stoliku uważnie oglądał pierścień. Sądząc z wielkości musiał on należeć do mężczyzny. Był to klejnot niewątpliwie starej ro­boty: dwa splecione ze sobą smoki z czystego złota stanowiły oprawę wielkiego szmaragdu niezwykłej piękności. Właściciel z pewnością ucie­szy się z odzyskania tak cennego klejnotu; na pewno zgłosi się natych­miast, gdy tylko na porannym posiedzeniu zostanie oficjalnie podana wiadomość o jego znalezieniu. Sędzia Di już zamierzał schować klejnot do rękawa, kiedy jego wzrok padł na kilka rdzawobrązowych plamek na wewnętrznym obrzeżu pierścienia. Delikatnie przesunął po nich koniuszkiem wskazującego palca. Zmarszczył brwi. Plamki nie rozpuś­ciły się w wodzie i aż za bardzo przypominały drobiny zakrzepłej krwi.

Sędzia Di nalał sobie jeszcze jedną filiżankę herbaty. Gibbon mu­siał znaleźć pierścień gdzieś niedaleko, ponieważ nawet najpiękniejszy

i najbardziej kolorowy przedmiot nie nadający się do zjedzenia nie mógł przykuć jego uwagi na dłużej niż na kilka minut. Zwierzę na­tknęło się zatem na pierścień gdzieś niedaleko w lesie. Sędzia Di na wpół odwrócił się na krześle i klasnął w ręce. Gdy tylko na galerii pojawił się powłócząc nogami stary ochmistrz, sędzia zapytał:

Jakie to domy stoją w lesie na zboczu powyżej nas?

O ile wiem, nie stoi tam żaden dom, Wielmożny Panie. Zbocze jest

o wiele za strome i całkowicie zarośnięte gęstym lasem. Wyżej, na grzbiecie góry, to tak, tam jest nawet sporo pięknych willi, o ile mi wiadomo. Wieje tam orzeźwiająca bryza od strony gór. Ma tam swoją letnią willę cechmistrz Su, a właściciel lombardu Leng i bogaty dro- gista Wang mieszkają tam przez cały rok.

Wang? To ten właściciel wielkiej drogerii przy rynku, naprze­ciwko świątyni Konfucjusza?

Ten sam, Wielmożny Panie. To dobry interes, ale ostatnio chyba nie najlepiej idzie. Wang ma same zmartwienia. Jak pan wie, jego jedyny syn jest trochę niedorozwinięty. Ma już dwadzieścia lat, a z led­wością czyta i pisze. Co to z tego będzie... — ochmistrz ze współczu­ciem pokręcił siwą głową.

Sędzia Di nie zwrócił już uwagi na ostatniesłowa. Gibbon nie mógł porwać pierścienia z żadnej z willi stojących na grzbiecie góry. Przede wszystkim te płochliwe zwierzęta nigdy nie zapuszczają się między zamieszkane domy. Nawet gdyby założyć, że gibbon znalazł pierścień powiedzmy gdzieś w kącie któregoś z rozległych ogrodów, to i tak I dawno by już wyrzucił swoją zdobycz, zanim jeszcze w ogóle tu dotarł. Musiał zatem znaleźć go gdzieś znacznie bliżej. I

Sędzia powiedział ochmistrzowi, że może odejść. Jeszcze raz obej­rzał pierścień, następnie schował go do rękawa i poszedł bocznym ko­rytarzem na spory brukowany dziedziniec leżący pośrodku kompleksu budynków. Tam również było jeszcze dosyć chłodno, ponieważ wysokie dachy osłaniały placyk przed porannym słońcem. Po przeciwnej stro­nie znajdował się jednopiętrowy budynek z bramą główną, w którym I po jednej stronie była poczekalnia i kancelaria, po drugiej zaś sala rozpraw; piętro zajmowała zbrojownia i archiwum z szerokim tarasem.

Po lewej były niewielkie koszary zbrojnej straży i pachołków sądo­wych, za nimi więzienie. Po prawej stały budynki, w których miesz­kali urzędnicy, pisarze sądowi i cała reszta personelu.

Na środku placu dowódca ustawiał właśnie w dwuszeregu kilkunastu pachołków, by dokonać inspekcji ich uzbrojenia. Kiedy ujrzeli wcho­dzącego na plac sędziego, wyprężyli się w postawie na baczność. Sędzia Di skinął na dowódcę i spytał:

Czy w lesie na zboczu powyżej stoi gdzieś jakiś dom albo coś w tym rodzaju?

Nie, Wielmożny Panie, domów tam nie ma, jest tylko chata drwala, ale już od ponad roku stoi pusta — odpowiedział dowódca,

po czym dodał z naciskiem: — Ponieważ po okolicy kręcą się Jakieś bandy włóczęgów, sprawdzam ją regularnie.

Co to znaczy regularnie?

No, raz na jakiefi pięć, sześć tygodni, Wielmożny Panie, kiedy...

Czyli od czasu do czasu — przerwał mu ostro sędzia DL — Gdzie to jest, mniej więcej?

Jakiś kwadrans drogi pod górę, Wielmożny Panie. Prowadzi tam ścieżka, którą można dojść na sam grzbiet góry. Chata stoi na polance, mniej więcej w połowie drogi.

Sędzia pomyślał, że to by się chyba zgadzało.

Każ zawołać Tao Gana — polecił dowódcy.

Dowódca skinął rozkazująco na jednego z pachołków, który pośpiesz­nie pobiegł do kancelarii. Po eh wili wrócił z zasuszonym staruszkiem, odzianym w wytartą brązową szatę z czarnymi lamówkami i w wysokiej czapce z cienkiego czarnego jedwabiu. Staruszek miał wychudłą me­lancholijną twarz i postrzępione, obwisłe wąsy. Z brodawki na lewym policzku wyrastały mu trzy długie na mniej więcej pięć cali włosy. Staruszek przywitał się z sędzią Di, który zaraz wziął go na stronę i pokazał mu pierścień. Opowiedział też, w jaki sposób wszedł w po­siadanie klejnotu, i rzekł:

Jak widzisz, zostało na nim trochę zakrzepłej krwi. Może to ozna­czać, że właściciel idąc przez las skaleczył sobie palec o cierń albo coś w tym rodzaju, a potem zdjął pierścień i odłożył, aby obmyć rękę w stru­mieniu. W tym momencie gibbon musiał porwać klejnot. Oczywiście są jeszcze różne inne możliwości. Na wszelki wypadek chciałbym się tam rozejrzeć, i to jeszcze przed porannym posiedzeniem. Może spot­kamy jeszcze właściciela i będzie mu można od razu oddać pierścień. Czy poranny kurier przyniósł jakieś ważne sprawy?

Długa twarz Tao Gana zasępiła się.

Była tylko krótka wiadomość z Tsjang-ipei, Wasza Wielmożność, od wachmistrza Hunga. Przysyła meldunek, że Ma Jung i Tsjao Tai nie wpadli jeszcze na żaden ślad.

Sędzia Di pokręcił głową zastroskany. Jego leciwy doradca, wach­mistrz Hung, oraz dwaj współpracownicy, Ma Jung i Tsjao Tai, już od dwóch dni przebywali w sąsiednim okręgu, Tsjang-peL Sędzia Di wysłał ich tam na prośbę tamtejszego sędziego okręgowego, który pilnie po­trzebował wsparcia przy rozpracowywaniu pewnej zagmatwanej afery przemytniczej. Bardzo niedobrze się złożyło, ze śledztwo nie przyniosło jeszcze wyników, ponieważ tutaj też było wystarczająco dużo do roboty i sędziemu Di właściwie trudno było obyć się bez współpracowników. Skinął na dowódcę i rzekł:

Pójdziemy teraz sprawdzić chatę drwala. Weź dwóch pachołków. Pokażesz drogę.

Dowódca poprowadził sędziego Di oraz Tao Gana do tylnej furtki,

wychodzącej na piaszczystą dróżkę, która biegła wzdłuż budynku sądu. Za nimi podążało dwóch pachołków.

Po chwili dowódca skręcił w boczną ścieżkę, prowadzącą między wy­sokimi drzewami w górę.

Ścieżka biegła zakosami, ale i tak była to niezła wspinaczka. Po ja­kimś kwadransie dowódca zatrzymał się i wskazał na grupę drzew po- wyżej.

To będzie gdzieś tutaj, Wasza Wielmożność — powiedział.

Ostatnie strome podejście zaprowadziło ich na otwartą polankę, oko­loną starymi dębami i gęstwiną zarośli. Po drugiej strome polany stała chata z surowych bali z omszałym trzcinowym dachem. Drzwi były zamknięte, a jedyny otwór w ścianie zakrywały nie malowane drew­niane okiennice. Przy drzwiach stał prymitywny pieniek do rąbania drzewa. Obok leżała sterta słomy. Nie było widać żywej duszy, chata sprawiała wrażenie całkowicie opuszczonej.

Sędzia Di ruszył przez wysoką trawę w stronę drzwi i otworzył je. W półmroku dostrzegł drewniany stół, dwa stołki i bambusową pryczę. Przed nią, na podłodze, leżało ciało mężczyzny, odzianego w znoszony kaftan i połatane niebieskie spodnie. Usta miał wykrzywione, a szkliste oczy były szeroko otwarte.

Sędzia Di odwrócił się szybko i polecił dowódcy:

r Otwórz okno!

Następnie skinął na Tao Gana i obaj przykucnęli nad ciałem. Były to zwłoki mężczyzny w średnim wieku, o okrągłej twarzy i regularnych rysach. Mężczyzna miał wąsy oraz krótką wypielęgnowaną bródkę, a siwe włosy pokrywała skorupa zakrzepłej krwi. Prawa ręka spoczy­wała na piersi, lewa była wyciągnięta wzdłuż ciała. Sędzia Di spróbo­wał unieść rękę mężczyzny, ale okazała się całkowicie sztywna.

Śmierć musiała nastąpić wczoraj późnym wieczorem — mruknął pod nosem.

Co mu się stało w lewą rękę? — zapytał Tao Gan mimowolnie ściszając głos.

Lewej ręce brakowało czterech palców. Cały był tylko kciuk; po resz­cie palców zostały jedynie skrwawione kikuty.

Sędzia Di uważnie obejrzał brązową okaleczoną dłoń.

Widzisz ten pasek' białej skóry na palcu wskazującym, tuż przy dłoni? Tu nosił pierścień. Patrz, nierówne kontury opalenizny mają za­rys splecionych smoków. Tak, to właściciel pierścienia. — Sędzia wy­prostował się i rozkazał dowódcy straży: — Niech twoi ludzie wyniosą ciało, żebyśmy mogli się tu trochę rozejrzeć.

Kiedy dwaj pachołkowie wynosili zwłoki, sędzia Di wraz z Tao’ Ga- nem zrobili oględziny chaty. Podłoga, stół i oba stołki z surowego drzewa pokryte były grubą warstwą kurzu, za to bambusowa prycza wyglądała na starannie wytartą. Nigdzie nie znaleziono śladów krwi. Tao Gan przyjrzał się śladom stóp na podłodze.

Sporo ludzi kręciło sią tu wczoraj wieczorem. Ale ślady są tak po­zacierane, że nic się z nich nie dowieiny — powiedział kręcąc głową.

Rzeczywiście, nieszczególnie to wygląda — przytaknął sędzia Di. — Ale, patrz tutaj, kilka śladów da się jednak odróżnić. Można by powiedzieć, że to stopa kobiety. A ten ślad tutaj może wskazywać na jakąś wyjątkowo dużą stopę męską. Nie widzę śladów ciągnięcia zwłok po podłodze, a więc musiano je tu wnieść. Potem ktoś bardzo staran­nie wytarł pryczę, ale zamiast umieścić na niej ciało, zostawił je na podłodze. Dziwna sprawa. No cóż, chodźmy obejrzeć zwłoki.

Kiedy wyszli z chaty, sędzia Di wskazał na stertę siana i powie­dział:

W sierść gibbona wplątało się kilka źdźbeł tego siana. Kiedy mor­derca wnosił ciało w ciemnościach do chaty, pierścień musiał zsunąć się z okaleczonego palca i wpaść w siano. Rankiem znalazł się tu w pobliżu gibbon i swoimi bystrymi oczami wypatrzył błyszczący ka­mień. Tak, to by się mniej więcej zgadzało. Dojście tutaj ścieżką za­biera prawie kwadrans, ale w linii prostej stąd do galerii mojego domu jest zupełnie niedaleko. Gibbonowi wystarczyła chwila, by skacząc po drzewach dostał się na dół.

Tao Gan skinął potakująco głową. Obejrzał pieniek i powiedział:

Nie widzę żadnych śladów krwi. Odciętych palców też nigdzie tu nie ma.

Oczywiście zamordowano go gdzie indziej — powiedział niecier­pliwie sędzia Di — a potem przeniesiono ciało w to ustronne miejsce.

W takim razie morderca musiał być krzepkim chłopem, Wiel­możny Panie. Wtaszczenie tego ciała na górę to nie taka łatwa rzecz. Ale może miał pomocników.

Przeszukajcie jego ubranie.

Kiedy Tao Gan przeszukiwał kaftan i pas zabitego, sędzia Di obej­rzał ranę na głowie. Doszedł do wniosku, że tył czaszki został strzas­kany niewielkim, ale za to ciężkim przedmiotem, przypuszczalnie żelaz­nym młotkiem. Następnie przyjrzał się prawej nie zmasakrowanej dłoni. Skóra palców była zgrubiała, paznokcie natomiast miały ładny kształt i były dobrze utrzymane; jednym słowem dłoń człowieka, który dużo czasu spędza na powietrzu i pracuje fizycznie, ale na pewno nie jest zwykłym rzemieślnikiem czy kulisem, jak można by wnosić z ubogiego odzienia.

On zupełnie nic przy sobie nie ma! — wykrzyknął Tao Gan za­wiedziony. — Nawet chusteczki do nosa. Morderca musiał zabrać wszystko, co mogłoby zdradzić tożsamość ofiary.

W każdym razie mamy jego pierścień — powiedział sędzia Di. — Morderca niewątpliwie zamierzał zabrać go również, ale pierścień zsunął się niepostrzeżenie z kikuta i morderca oczywiście nie wiedział, gdzie to się stało. Może nawet szukał go przy świetle latarni, ale na próżno.

2 — Cztery nalc*.

Sędzia Di zwrócił się w stronę dowódcy, który znudzony żuł wyka­łaczkę i spytał krótko:

Widziałeś kiedy tego człowieka?

Dowódca straży natychmiast wyprężył się na baczność i odpowie­dział służbiście:

Nie, Wielmożny Panie. — Potem spojrzał pytająco na obu pod­władnych, a kiedy i oni pokręcili przecząco głowami, zakonkludował: — Pewnie jakiś włóczęga spoza miasta, Wielmożny Panie.

Niech twoi ludzie zrobią nosze z gałęzi i przeniosą ciało do bu­dynku sądu. Chcę, żeby wszyscy pracownicy zobaczyli zwłoki, może ktoś je rozpozna. Zawiadom lekarza, żeby dokonał oględzin, a potem idź do drogerii pana Wanga przy dużym rynku i poproś go, żeby ze­chciał się do mnie pofatygować.

Kiedy sędzia oraz Tao Gan schodzili ścieżką w dół, ten ostatni za­pytał z ciekawością w głosie:

Myślisz, Wielmożny Panie, że drogista Wang ma coś wspólnego z tą sprawą?

Nie, nie w tym rzecz. Po prostu musimy pamiętać, że ciało mogło zostać zniesione z góry. Dlatego chciałbym go zapytać, czy wczoraj wieczorem, w okolicy gdzie mieszka, nie pobili się przypadkiem jacyś włóczędzy. Może dowiem się też od niego, kto mieszka .tam na górze oprócz niego i właściciela lombardu, Len&a. Och, zaczepiłem się o cier­nisty krzak! — Tao Gan ostrożnie uwalniał szatę zahaczoną o ostre kolce, a sędzia Di mówił dalej: — Moim zdaniem, twarz zamordowa­nego niezbyt pasuje do jego odzienia. Nie wydaje mi się, żeby był włóczykijem. Wygląda mi raczej na kogoś inteligentnego i majętnego, kto lubił wiejskie życie. Mówię majętnego — ze względu na ten kosz­towny pierścień.

Tao Gan milczał przez cały czas, kiedy schodzili ścieżką w dół. Gdy weszli na piaszczystą drogę, zauważył:

Kosztowny pierścień nie dowodzi przecież niezbicie, że był to człowiek bogaty, Wielmożny Panie. Tacy łotrzykowie są przeważnie strasznie zabobonni i często noszą przy sobie jakiś ukradziony przed­miot, ponieważ wierzą, że to im przynosi szczęście. Nigdy nie pozby­wają się takiego talizmanu, nawet jeśli bardzo potrzebują pieniędzy. Ponadto nierzadko spotkać można między nimi zubożałych przedsta­wicieli dobrych rodzin i zamordowany mógł być kimś takim. Może pierścień był pozostałością z lepszych czasów i ten mężczyzna zatrzy­mał go przez zwykły sentyment.

Istotnie, sporo w tym racji — przyznał sędzia Di. — Cóż, sprawdźmy najpierw, czy są jeszcze jakieś inne pijne sprawy, które będę musiał rozpatrzyć na porannym posiedzeniu. Pójdę zmienić odzie­nie, ponieważ jestem przemoczony. Przyjdź za chwilę do mojego ga­binetu.

Gabinet sędziego Di leżał tuż za dużym pomieszczeniem, służącym

za salę rozpraw. Tylną ścianę niewielkiego pokoju zajmowały bez drewniane półki, zapełnione urzędowymi dokumentami oraz 1udeł- kami z czerwono lakierowanej świńskiej skóry do przechowywania akt. Sędzia Di siedział w fotelu za długim biurkiem i pobieżnie prze­glądał papiery, które Tao Gan przyniósł mu z kancelarii.

Zaledwie kilka rutynowych spraw — zauważył. — Poranne po­siedzenie nie powinno więc chyba zająć zbyt wiele czasu.

Skosztował herbaty, której nalał mu Tao Gan, i powiedział:

Usiądź, Tao Gan, mam jeszcze jakieś pół godziny czasu, potem muszę się przebrać przed posiedzeniem. Powiedz mi, czy domyślasz się, co mogą oznaczać te cztery odcięte palce?

Tao Gan opróżnił do końca swoją filiżankę i poprawił się na stołku. Potem powiedział w głębokim zamyśleniu:

Przez chwilę sądziłem, że być może ten człowiek wdał się w ja­kąś bójkę i złapał ręką za nóż albo miecz przeciwnika. Ale wówczas palce nie byłyby tak równo ucięte, razem z kośćmi. Nie, nie, te palce obcięto z rozmysłem.

Skąd taka pewność?

Jak Wasza Wielmożność wie, bandy włóczęgów często zorganizo­wane są w rodzaj tajnych bractw, jakkolwiek jest to oczywiście zabro­nione przez .prawo. Każdy nowo przyjęty musi złożyć przed przywódcą takiego bractwa przysięgę wierności, a na dowód, że traktuje to po­ważnie i jest człowiekiem nieustraszonym, uroczyście obcina sobie ko­niuszek małego palca lewej ręki. Takie okaleczenie uznawane jest w przestępczym świecie za przekonujący dowód przynależności do taj­nego bractwa. Jeśli przyjmiemy, że to morderstwo było wynikiem po­rachunków wewnątrz bandy, to mordercy obcięli ofierze cztery palce, aby ukryć brak koniuszka małego palca, a tym samym tło całej zbrodni

To bardzo dobrze umotywowana teoria — powiedział sędzia Di z zadowoleniem — musimy jednak uwzględnić i taką możliwość, że torturowali go przed śmiercią w celu wydobycia' z niego jakiejś wia­domości. Ale...

Otworzyły się drzwi i wszedł lekarz, który pozdrowiwszy sędziego z szacunkiem, położył przed nim na biurku wypełniony formularz i rzekł:

-— Oto mój raport, Wielmożny Panie. Są wszystkie dane, poza oczy­wiście nazwiskiem. Zamordowany liczył około pięćdziesięciu lat i cie­szył się dobrym zdrowiem. Nie stwierdziłem żadnej cielesnej ułom­ności, żadnych blizn, znamion ani innych znaków szczególnych. Został zabity uderzeniem w tył głowy, zadanym przypuszczalnie niewielkim, ale ciężkim młotkiem. Rana w czaszce ma wyraźne kontury i głębokość mniej więcej półtora cala. Cztery palce lewej ręki zostały odcięte jed­nym uderzeniem na krótko przed albo tuż po zabiciu ofiary.' Wnios­kując ze stopnia zesztywnienia zwłok, śmierć musiała nastąpić wczo­raj późnym wieczorem. — Lekarz popatrzył na sędziego i podjął tro­

ll

chę niepewnym głosem: — Wciąż nie umiem jeszcze rozstrzygnąć sprawy tych czterech palców, Wielmożny Panie. Dokładnie zbadałem kikuty i stwierdziłem, że kości nie zostały zmiażdżone, lecz odcięte równo z ciałem. Prawdopodobnie dłoń ułożono płasko na stole albo pieńku do rąbania drzewa, a następnie odcięto Wszystkie cztery palce jednocześnie za pomocą jakiegoś niezwykle ostrego narzędzia. Na pew­no nie był to miecz ani topór, ponieważ wtedy ślad cięcia nie byłby tak równy i gładki. Naprawdę nie wiem, co o tym sądzić.

Sędzia Di w milczeniu studiował formularz. Następnie podniósł wzrok i zapytał:

Jak wyglądają jego stopy?

Prawdziwe stopy włóczęgi, Wielmożny Panie. Pełno odcisków, pościerane paznokcie — jednym słowem stopy człowieka, który codzien­nie większość czasu jest na nogach.

Czy widziałeś już kiedyś tego człowieka?

Nie, Wielmożny Panie. Zwłoki widzieli także wszyscy pracownicy, ale nikt go nie zna.

W drzwiach lekarz omal nie zderzył się z dowódcą straży, który za­mruczał coś o wiecznie spieszących się ludziach, a następnie zameldo­wał uniżenie:

Przyszedł pan Wang, Wielmożny Panie.

Niech wejdzie — polecił sędzia Di, a do Tao Gana powiedział: — Dobrze się składa, że mogę z nim porozmawiać przed rozpoczęciem po­siedzenia.

Drogista był małym, wątłym człowieczkiem, odzianym w wytworną szatę z czarnego jedwabiu, z wysoką. czarną czapką na siwiejącej gło­wie. Na bladej twarzy, ozdobionej sterczącymi wąsikami i małą bródką, malowała się rezerwa. Po pierwszym ukłonie drogisty sędzia Di prze­mówił do niego jowialnie:

Niechże pan siada, panie Wang. Przykro mi, że musiałem pana oderwać od zajęć, ale potrzebuję od pana kilku wyjaśnień. W ciągu dnia przebywa pan oczywiście w sklepie przy dużym rynku, ale wie- ozory spędza pan zawsze w swojej willi na górze, prawda?

Oczywiście, Wielmożny Panie — odpowiedział Wang sztywno. —

O tej porze roku jest tam zdecydowanie chłodniej niż w mieście.

Właśnie. Dowiedziałem się przypadkiem, że wczoraj wieczorem awanturowała się tam jakaś banda włóczęgów. Czy pan coś takiego zauważył?

Wczoraj nic takiego nie było, Wielmożny Panie. Bardzo często zdarza się, że późnym wieczorem kręcą się po okolicy jakieś podejrzane typy, głównie włóczędzy i inni łotrzykowie, spędzający noce po lasach. Boją się wchodzić wieczorem do miasta, żeby nie złapały ich nocne straże. Obecność tej hołoty jest jedyną wadą mieszkania w tej okolicy. Wszystkie wille, łącznie z moją, otoczone są oczywiście wysokim mu- rem, tak że nie musimy się obawiać napadów. Toteż tylko słyszymy,

jak te bandy się awanturują na drodze albo w lesie. Ale wczoraj wie­czorem nic takiego nie słyszałem, a przez cały czas byłem w domu. Oczywiście może pan zapytać mojego sąsiada Lenga, właściciela lom­bardu. Tylko że on bywa tam... no... nieregularnie 1 często przychodzi dopiero późno w noc.

Nie omieszkam go spytać — powiedział sędzia Di. — O ile wiem, cechmistrz Su również mieszka niedaleko pana?

Tak, Wielmożny Panie. Jego willa jest trzecia z kolei. Obecnie Su tam mieszka, ale w porze chłodniejszej zostaje tylko zarządca. Leng mieszka pod numerem pierwszym, potem jest mój dom i dom Su, na­stępnie stoją trzy wille zamieszkane przez kilka tygodni w roku. Należą do bogatych kupców ze stolicy prowincji, którzy spędzają tutaj wa­kacje.

Sędzia Di skinął głową.

Dziękuję panu bardzo, panie Wang — powiedział. — Zechce pan pójść z dowódcą straży obejrzeć ciało martwego włóczęgi. Byłbym wdzięczny, gdyby mi pan powiedział, czy nie widział pan może ostat­nio, żeby kręcił się gdzieś po okolicy.

Kiedy dowódca straży wyszedł z Wangiem z pokoju, Tao Gan zauwa­żył:

Ten człowiek równie dobrze mógł zostać zabity w mieście. W ja­kiejś spelunce albo w szynku.

Nie wydaje mi się to prawdopodobne, zabójcy nigdy nie odwa­żyliby się transportować ciała na górę tuż obok budynku sądu. Na pewno zakopaliby je gdzieś w jakimś ogrodzie. — Sędzia wyjął pierś­cień z rękawa i podał go Tao Ganowi. — Udaj się z tym do miasta i odwiedź wszystkie lombardy. Zawsze istnieje możliwość, że ten czło­wiek oddał kiedyś ten klejnot w zastaw, potrzebując gotówki. I roz- pytaj się przy okazji, czy ostatnio nie widziano tam jakiejś bandy włó- azęgów.

Po wyjściu Tao Gana sędzia Di z westchnieniem przysunął sobie gruby plik akt leżących w rogu biurka. Zawierały one wszystkie in­formacje o aferze przemytniczej, jaka miała miejsce na granicy jego okręgu. Trzy dni temu policja wojskowa w sąsiednim okręgu Tsjang- -pei przyłapała czterech osobników usiłujących przewieźć dwie ciężkie skrzynie przęz rzekę oddzielającą Mien-yuan od Tsjang-pei. Przemyt—, nikom udało się zbiec do lasu, musieli jednak porzucić skrzynie. Tam­tejszy sędzia okręgowy kazał je otworzyć i zobaczył, że są po brzegi wypełnione woreczkami zawierającymi okruchy srebra i złota, puzder­kami z żeńszeniem — niewyobrażalnie drogim korzeniem leczniczym z Korei — i innymi cennymi towarami, podlegającymi wysokim cłom na granicach wszystkich okręgów. Zważywszy fakt, że kontrabandę przechwycono w Tsjang-pei, sprawa leżała w kompetencji tamtejszego sędziego okręgowego. Ten jednak cierpiał na niedobór pracowników, toteż zwrócił się o pomoc do kolegi z sąsiedniego okręgu, właśnie sę­

dziego Di, który chętnie mu tej pomocy udzielił, już choćby dlatego, że przemytnicy mieli prawdopodobnie wspólników w jego okręgu. Za­raz też wysłał na granicę swego zaufanego doradcę, wachmistrza Hunga, oraz dwóch krzepkich pomocników, Ma Junga i Tsjao Tai. Za główną kwaterę obrali sobie oni posterunek wojskowy na moście prze­rzuconym przez graniczną rzekę.

Sędzia Di pochylił się nad mapą tego odcinka, załączoną do akt. Ma Jung i Tsjao Tai, przy wsparciu policji wojskowej, przeczesali lasy i zasięgnęli języka u chłopów mieszkających wzdłuż rzeki, ale nie. udało im się trafić na żaden ślad przemytników. Była tó nieprzyjemna spra­wa, ponieważ wyżsi przełożeni byli szczególnie wrażliwi na przestęp­stwa celne. Prefekt, bezpośredni zwierzchnik sędziego Di oraz jego ko­legi z sąsiedniego okręgu, wysłał temu ostatniemu własnoręcznie pod­pisany list z wiadomością, że spodziewa się rychłego aresztowania prze­mytników. Właściwie sędzia zamierzał osobiście udać się do Tsjang- •pei, lecz w związku z tym tajemniczym morderstwem nie mógł sobie na to pozwolić. Pokręcił głową i nalał sobie jeszcze jedną filiżankę herbaty.

Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł dowódca straży.

Pan Wang obejrzał ciało, Wielmożny Panie, i powiedział, że nie przypomina sobie, aby kiedykolwiek widział tego człowieka między włóczęgami, jacy kręcili się w okolicach jego domu.

W budynku sądu rozbrzmiały trzy ciężkie uderzenia w gong. Był to znak, że już wkrótce ma się rozpocząć posiedzenie.

Idź ze swoimi ludźmi do sali — polecił sędzia. — I przyślij do mnie najstarszego kancelistę, żeby pomógł mi wdziać urzędowe szaty.

Kiedy Tao Gan dotarł do dużego rynku przed świątynią Konfucjusza, był zmęczony, mokry od potu i w bardzo złym humorze. W rozpalo­nej od słońca niższej części miasta odwiedził nie mniej niż dziewięć lombardów na tyłach targu rybnego, jak również kilka małych sklepi­ków jubilerskich i złotniczych oraz szynków — wszystko na próżno. Nikt nigdy nie widział złotego pierścienia ze szmaragdem i nikt nie słyszał, żeby w mieście pokazała się jakaś -nowa banda włóczęgów.

Tao Gan podszedł do grupy handlarzy ulicznych, którzy rozstawili kramy u stóp szerokich kamiennych schodów, wiodąfcych do pomalo­wanych na kolor ognistoczerwony wrót świątyni i usiadł na małym stołeczku przy straganie handlarza słodyczy. Zapłacił dwa miedziaki i jakby nigdy nic zaczął gmerać w naczyniu z ciasteczkami, żeby wy­brać dwa największe.

Może by pan tak zostawił co nieco dla innych — zauważył gryźli- wie właściciel.

Masz pewnie na myśli muszyska, które się na tym pasą — od­ciął się Tao Gan. Pogryzając ciasteczka z podziwem przyglądał się bo-

gato złoconej fasadzie drogerii Wanga naprzeciwko. Duży murowany dom stojący obok wyglądał znacznie skromniej. Nad zaopatrzonymi w grube kraty oknami widniał czerwony napis: „SKLEP ZASTAWNY LENGA”.

Do takiego eleganckiego sklepu włóczędzy nie chodzą — mruknął pod nosem — no, ale skoro już tu jestem, to mogę zajrzeć i do tego lombardu. W końcu, było nie było, Leng też ma willę na szczycie góry.

Kilkanaście przyzwoicie odzianych osób stało przy wysokiej ladzie, biegnącej przez całą szerokość pomieszczenia. Nad ladą była żelazna krata, a w niej małe okienka, za którymi urzędowali pracownicy lom­bardu. Na końcu sali stało masywne biurko zawalone zwojami papie­rów i najróżniejszymi szalkami do ważenia srebra i złota. Za biurkiem siedział z wyniosłą miną korpulentny mężczyzna o pucołowatej twarzy i pilnie liczył coś na ogromnych liczydłach. Miał na sobie szarą szatę z czarnymi lamówkami i czapkę z cieniutkiego czarnego jedwabiu. Był to bez wątpienia pan Leng, właściciel.

Tao Gan sięgnął do rękawa po imponującą wizytówkę. Pośrodku du­żymi literami było napisane „Kan Tao, skup i sprzedaż srebra i złota”, w rogu adres, elegancka ulica drogich sklepów jubilerskich w stolicy. Była to jedna z wielu podrabianych wizytówek, pochodząca z czasów, kiedy Tao Gan był jeszcze zawodowym oszustem Po wstąpieniu na służbę do sędziego Di nie potrafił się zdobyć na wyrzucenie pięknej kolekcji.

Subiekt zaniósł wizytówkę właścicielowi, który zaraz wstał i pod­szedł do okienka.

Czym możemy służyć, panie Kan? — zapytał z szerokim uśmie­chem.

Och, zaszedłem tu jedynie po Jrilka poufnych informacji — odpo­wiedział Tao Gań. — Zaoferowano mi w tym mieście pierścień, dosyć \ćenna sztuka, ale sprawa wydaje mi się niezbyt czysta. Dlatego chcia­łem go panu pokazać — bo może był już kiedyś w pańskim sklepie.

Z tymi słowy wyjął z rękawa pierścień i położył go na ladzie.

Twarz Lenga spochmurniała.

Nie, nigdy go nie widziałem — rzucił krótko, a do chudego su­biekta, który zaglądał mu przez ramię, warknął: — Nie masz swojego zajęcia? — Następnie powiedział do Tao Gana: — Bardzo mi przykro, ale nie mogę panu pomóc.

Potem odwrócił się i kaczym krokiem ruszył w stronę swojego biurka. Ofuknięty przez niego zezowaty subiekt pozostał przy okienku i nie­znacznym ruchem wskazał brodą drzwi. Tao Gan prawie niezauważal­nie skinął głową i wyszedł.

U wejścia do drogerii Wanga stała misternie rzeźbiona ławka z czerwonego marmuru. Tao Gan usiadł na niej, wyciągnął nogi przed siebie i z zainteresowaniem przyglądał się temu, co działo się w drogerii A tam jeden z pracowników kręcił pigułki między dwiema deszczuł-

kami, drugi zajęty był krojeniem w plasterki suszonych korzeni na metalowej płycie, do której na zawiasie przymocowany był wielki nóż, trzeci znów tłukł w miedzianym moździerzu suszone stonogi: uzyskany w ten sposób proszek miał podobno wpływać dodatnio na krążenie krwi. Lecznicze zioła i kosmetyki wydzielały mile drażniącą woń. Wresz­cie pojawił się zezowaty subiekt z lombardu. Usiadł obok Tao Gana i powiedział z chełpliwym uśmieszkiem:

To opasłe chamisko, mój szef, pana nie poznał, ale ja za to od razu. Bo wie pan, mam oczy nie od parady i od razu sobie przypom­niałem, że widziałem pana w budynku sądu. No więc szef strasznie panu nałgał. Oczywiście natychmiast rozpoznał pierścień. Całkiem niedawno miał go w rękach, bo trafił do nas na ladę.

No, no — powiedział Tao Gan — na pewno zwyczajnie zapomniał.

Ale gdzie tam! Dwa dni temu pierścień przyniosła do nas diablo piękna dziewczyna. Właśnie miałem ją obsłużyć, ale szef przydyrdał w te pędy jak wygłodniały kaczor i odepchnął mnie na bok. Trzeba panu wiedzieć, że ten łajdak strasznie jest łasy na baby. Nie spuszcza­łem tych dwojga z oka, ale nie udało mi się podsłuchać, o czym toko­wali. No i skończyło się na tym, że dziewczyna wzięła pierścień z po­wrotem.

Co to była za kobieta?

No, taka zupełnie zwyczajna dziewczyna. W szmatławej sukience i błękitnym kaftaniku. Bardzo wycięty z przodu, a było co oglądać, może mi pan wierzyć! Chyba jakaś służąca albo coś' takiego. Jak się kiedyś dorobię, to też będę chciał mieć taką właśnie dziewkę służebną. Ale nie o tym miałem mówić, tylko o tym, że mój szef to obrzydliwy szubrawiec. Oszukuje nie tylko klientów, ale także władze, bo ukrywa dochody, jak się tylko da! I do tego te głodowe pensje, za. jakie mu­simy u niego pracować! Nigdy nic nam nie kapnie, bo on i ten jego synalek — taki dwudziestopięcioletni utrapieniec — cały dzień patrzą nam na ręce — subiekt westchnął ciężko, spojrzał z ukosa na Tao Gana i ciągnął już bardziej rzeczowym tonem: — Jeśli mi pan będzie wy­płacał trzydzieści sztuk miedzi dziennie, to w ciągu paru tygodni wy­węszę dokładnie, w jaki sposób mój szef oszukuje na podatkach, i wszystko panu doniosę. Za dotychczasowe informacje wystarczy mi sztuka srebra.

Tao Gan wybuchnął śmiechem.

No nie, zabawny jesteś! — powiedział. — Najpierw zapominasz, nas poinformować, że twój szef oszukuje na podatkach, a potem jesz­cze żądasz pieniędzy. Tylko tak dalej, mój chłopcze, a już wkrótce sam będziesz takim opasłym wieprzem z wielkim liczydłem w ręku. — Po czym uciął ostro: — Jak będziesz mi potrzebny, przyślę po ciebie naszego człowieka. Żegnam.

Głęboko rozczarowany subiekt oddalił się pospiesznie. Tao Gan posie­dział jeszcze przez chwilę, a potem ponownie wszedł do lombardu. Za­

stukał głośno w ladę i skinął na Lenga, żeby podszedł. Pokazał mi swój glejt z dużą czerwoną pieczęcią sądu i rzekł krótko:

Pan pójdzie ze mną, panie Leng. Jego Ekscelencja Sędzia ma ochotę z panem porozmawiać. Nie, nie musi się pan przebierać, w ty» szarym odcieniu bardzo panu do twarzy, a ponadto czas nagli.

Wychodząc ze zdumionym Lengiem z kantoru, Tao Gan powiedział:

Ma pan chyba własną lektykę, prawda? Teraz, kiedy występuję oficjalnie, nie mogę tak po prostu maszerować przez miasto piechotą.

Kiedy wsiedli do wysłanej jedwabnymi ppduszkami lektyki, a kulisi wzięli drążki na ramiona, Leng powiedział niespokojnie:

Niechże mi pan teraz powie, o co chodzi Tak w skrócie.

Wyjął z rękawa dwa miedziane sploty i położył Tao Ganowi na ko- łanach: .

Pewnie chodzi o ten incydent wczoraj wieczorem, tak?

Z wyrazem obrzydzenia na twarzy Tao Gan strzepnął z kolan mie­dzianą plecionkę.

Jestem nieprzekupny ■— powiedział zjadliwie.

Oczywiście, oczywiście — zgodził się pośpiesznie Leng. — Tylko do jakiej sumy? Może wystarczy sztuka srebra?

Tao Gan spojrzał pożądliwie na błyszczące srebro. Przełknął ślinę. Sprawa robiła się trudna. Opanował się jednak i powiedział opryskli­wie:

Jeśli natychmiast nie skończy pan tego żałosnego widowiska, będę musiał zameldować o próbie przekupienia urzędnika na służbie.

Obydwaj milczeli ponuro przez całą drogę, aż tragarze postawili swój ciężar na wewnętrznym dziedzińcu budynków sądu. Tao Gan za­prowadził właściciela lombardu do kancelarii i kazał mu tam czekać. Leng opadł na krzesło stojące przy drzwiach. Natychmiast wyjął z rę­kawa jedwabny wachlarz i zaczął się nim energicznie wachlować. Z wyższością patrzył na tłumek skrybów, pilnie pochylonych nad pracą przy czterech wielkich stołach pośrodku sali.

Gdy tylko wszedł Tao Gan, tłuściutki Leng zerwał się ¡na równe nogi i zapytał nerwowo:

No i jak tam moja sprawa?.

Tao Gan rzucił mu współczujące spojrzenie:

Nie wolno mi zdradzać tajemnic urzędowych, panie Leng, ale jedno panu powiem: nie chciałbym być teraz w pańskiej skórze.

Kiedy zlany potem Leng wszedł do gabinetu sędziego -Di i zobaczył go siedzącego za biurkiem w dodatku w urzędowej szacie z zielonego brokatu i w czapce ze skrzydełkami, do reszty stracił głowę. Od razu padł na kolana, czołem dotykając podłogi.

Niecji pan zostawi te ceremonie, panie Leng — powiedział sę­dzia chłodno. — Nie jesteśmy na sali rozpraw.

Kiedy Leng nieśmiało przysiadł na brzeżku drewnianego stołeczka, który podsunął mu Tao Gan, sędzia Di mówił dalej:

Mam obowiązek ostrzec pana, że jeśli zauważę, iż nie odpowiada pan na moje pytania zgodnie z prawdą, ^przesłucham pana oficjalnie przed sądem. Proszę powiedzieć, gdzie pan był wczoraj wieczorem?

Wielkie nieba, wiedziałem, że tak będzie! — biadał grubas.

Wszystko' przez to, że trochę za dużo wypiłem, Ekscelencjo, przysię­gam! Tuż przed zamknięciem kantoru zaszedł do mnie mój stary przy­jaciel, złotnik Tsju, i poszliśmy się napić do tej wielkiej winiarni przy rynku. Wypiliśmy może ze cztery kolejki, Ekscelencjo, najwyżej cztery! Całkiem nieźle trzymałem się jeszcze na nogach, ten włóczęga zresztą na pewno to panu powiedział.

Sędzia skinął potakująco głową. Nie miał najmniejszego pojęcia,

o czym ten człowiek mówi. Jego zamiarem było sprawdzić, czy Leng spędził cały wieczór w willi,‘następnie pokazać mu pierścień i zapytać, kim była ta młoda kobieta, która oferowała mu klejnot. Tymczasem najwidoczniej zdarzyło się coś więcej, o czym nic dotąd nie wiedział. Rzucił oschle:

Chcę usłyszeć wszystko jeszcze raz, tym razem z pana ust.

No więc, pożegnałem się z przyjacielem przed winiarnią, wgra- moliłem się do lektyki i kazałem kulisom nieść się na górę, do mojej willi. Rozsunąłem firanki na okienkach, żeby wpuścić nieco wieczor­nego wiaterku, sam pan rozumie... No i, kiedy byliśmy tu niedaleko, za zakrętem, jakaś bezczelna banda niedorostków obrzuciła mnie wy­zwiskami. Opasłe leniwce! — wrzeszczeli, jeśli chce pan wiedzieć. Za­zwyczaj nic sobie nie robię z takich łobuzów, ale... byłem... jak by to powiedzieć, no szczerze powiem, byłem mocno wstawiony i może przez to trochę za drażliwy. Poleciłem kulisom, żeby postawili lektykę na ziemi i dali nauczkę łobuzom. I wtedy nagle zjawił się przy mnie ten stary, kopnął w lektykę i zaczyna mnie wyzywać od dręczycieli dzieci. Tego już nie wytrzymałem. Wysiadłem i uderzyłem go w pierś. Upadł do tyłu i tak został. — Leng wyjął z rękawa dużą jedwabną chus­teczkę i zanim zaczął mówić dalej, otarł swoją pucołowatą twarz.'— No tak, oczywiście powinienem zobaczyć, czy się temu łobuzowi nic nie stało, wiem. Ale przyszło mi to do głowy dopiero w połowie drogi na górę, kiedy chłodny wiaterek trochę rozjaśnił mi myśli. Zaraz też wysiadłem i powiedziałem moim kulisom, żeby poszli sami na górę. To okropnie bezczelne typy i nie można im w ogóle wierzyć, wie pan? Zszedłem na dół, ale tego łobuza nigdzie już nie było. Wynająłem więc lektykę i kazałem się zanieść do willi na górę. Ledwo wysiadłem przy bramie, zrobiło mi strasznie niedobrze i, pan wybaczy, musiałem zwy­miotować. Pomógł mi mój sąsiad, pan Wang, i jego syn, którzy stali przed domem. Jego syn to prawdziwy wielkolud, prawie zaniósł mnie do środka. Od razu poszedłem spać. Ja wiem, Ekscelencjo, że nie po­winienem tego typa tak zostawiać. No i teraz oczywiście mnie oskar­żył. Jestem gotów wypłacić mu odszkodowanie. Naturalnie w rozsąd­nych granicach i..

Sędzia Di podniósł się z fotela.

Pan pozwoli ze mną, panie Leng — powiedział beznamiętnie, po czym wyszedł z pokoju, a za nim Tao Gan i zbity z tropu właściciel lombardu. Na dziedzińcu sędzia skinął na dowódcę straży, żeby udał się razem z nimi.

Wszyscy czterej przeszli korytarzem do budynku więzienia i sędzia Di polecił dozorcy, żeby zaprowadził ich do jednego z bocznych po­mieszczeń. Stał tam prosty drewniany stół wsparty na dwóch deskach, przykryty ryżową matą. Sędzia Di uniósł róg maty i zapytał:

Zna pan tego człowieka,, panie Leng?

Rzuciwszy spojrzenie na twarz zabitego, Leng wykrzyknął:

On nie żyje! Wielkie nieba, zabiłem go! — Padł na kolana przed sędzią wołając: — Litości, Ekscelencjo, litości! To był nieszczęśliwy wypadek, przysięgam! Ja...

Będzia pan miał okazję to udowodnić podczas przesłuchania na wieczornym posiedzeniu — przerwał mu sędzia. — A teraz pójdzie pan ze mną do mojego gabinetu, bo to nie koniec naszej rozmowy.

Sędzia Di odwrócił się i wyszedł gniewnie zarzucając szerokie rę­kawy. Tao Gan i dowódca straży pośpieszyli za nim, biorąc Lenga między siebie.

Kiedy znaleźli się z powrotem w gabinecie, sędzia Di usiadł za biur­kiem i wskazał Tao Ganowi krzesło naprzeciwko, zaś Leng, dla którego nie było już miejsca, musiał stać pod czujnym okiem dowódcy straży.

Przez jakiś czas sędzia w milczeniu przyglądał się roztrzęsionemu Lengowi, ia potem nagle spytał:

Podtrzymuje pan swoje twierdzenie, że w ogóle nie znał pan tego włóczęgi? Że zobaczył go pan po raz pierwszy, kiedy wmieszał się do wczorajszej awantury?

Tak, Ekscelencjo — odpowiedział Leng bezbarwnym głosem.

Sędzia wyjął z rękawa pierścień i położył go ma biurku. Potem od­chylił się na oparcie fotela i zapytał od niechcenia:

Dlaczego próbował pan wmówić mojemu współpracownikowi, że nigdy przedtem nie widział pan tego pierścienia na oczy?

Leng gapił się osłupiały na pierścień. Nagłe pytanie sędziego bar­dziej go zdumiało niż przestraszyło, toteż odrzekł niecierpliwie:

Przecież nie wiedziałem, że ten pan pracuje w sądzie, Ekscelencjo. Inaczej od raził bym mu wszystko powiedział, bo przecież nic nadzwy­czajnego się z tym pierścieniem nie wiąże. Tyle że przypomniało mi to pewną dosyć nieprzyjemną sprawę, a o tym nie miałem ochoty roz­mawiać z pierwszym lepszym klientem, jaki wchodzi do mojego sklepu. Gdybym wiedział, że ten pan przychodzi od Waszej Ekscelencji, to natychmiast bym mu wszystko opowiedział i...

Niewątpliwie. No więc niech mi pan powie, kim właściwie była ta młoda kobieta?

Leng wzruszył ramionami.

Nie mam pojęcia, Ekscelencjo. Pewnie jakaś zwykła hołota.

Jak wyglądała?

Zupełnie zwyczajnie. Miała na sobie wytarty niebieski kaftanik bez rękawów, miedziane kolczyki i bransolety, i... niech sobie przy­pomnę, tak, we włosy miała wpięty czerwony kwiat. Pan wie, takie tanie ozdóbki. Wyglądała jednak dość przyjemnie, że tak powiem, na­wet bardzo przyjemnie, toteż sam ją obsłużyłem. Trzeba panu wie­dzieć, że te łotry, moi subiekci, gotowi są od razu z taką flirtować, a to rzuca cień na dobre imię mojej firmy. No więc położyła przede mną ten pierścień i zapytała, ile on może być wart. Widzę, że to piękna, stara robota, lite złoto ze wspaniałym szmaragdem. Sam pan widzi, że coś takiego może kosztować nawet z pięć sztuk srebra. Kolekcjoner dałby może i sześć. Więc mówię do niej: „Mogę ci dać sto sztuk mie­dzi, jeśli chcesz go zastawić, i nowiutką sztukę srebra, jeśli chcesz sprze­dać za gotówkę". Bo jak interes, to interes, nawet jeśli klient ma ładną buzię. Ale dziewczyna wyrwała mi pierścień z rąk, powiedziała opryskliwie; „To nie na sprzedaż”, i tyle ją widziałem. To wszystko, Ekscelencjo, przysięgam!

Mam inne wiadomości — powiedział sędzia . cierpko. — Przede wszystkim proszę mi dokładnie opowiedzieć, o czym sobie tak potem szeptaliście.

Twarz Leng a poczerwieniała.

To... to znaczy, że wszystko panu powiedziała! — wyjąkał zmie­szany. — Sam pan rozumie, jakie to było dla mnie niemiłe przeżycie. Ale przecież powiedziałem to tylko dlatego, że pomyślałem sobie: taka ładna dziewczyna, zdana tylko na siebie, jak łatwo może sobie napy­tać biedy... No i dlatego zapytałem, czy wieczorem nie poszłaby ze mną na filiżankę herbaty do pewnego domu w Dzielnicy Wierzbowej. Mam tam... jest tam takie miejsce, gdzie mnie bardzo dobrze znają. Ale ona...

Tak pan właśnie powiedział? „Na filiżankę herbaty”? — przerwał mu pytaniem sędzia.

Tak... znaczy... właściwie nie. Pan rozumie, w takich razach... Tak czy inaczej, dziewczyna rozgniewała się i powiedziała, żebym się wypchał, czy coś w tym rodzaju, a kiedy próbowałem jej wyjaśnić, że nie .mam nic złego na myśli, i ująłem ją za rękaw, syknęła, że jak jej natychmiast nie puszczę, to zawoła brata, który czeka pod sklepem. Języczek miała, że ho, ho. Ale jeśli mnie zamierza tutaj oskarżać, to...

Sędzia Di wyprostował się w fotelu, oparł łokcie na stole i patrząc Lengowi prosto w oczy, powiedział ostro:

Cała ta pańska historyjka o tym włóczędze, który pana zaczepił, i o pierścieniu to obrzydliwy stek kłamstw, panie Leng. Może teraz ja panu opowiem, oo się tak naprawdę stało? Otóż umówił się pan z tą

młodą kobietą, a kiedy przyszła na spotkanie, próbował pan ją wyko­rzystać. Milczeć, ma pan teraz słuchać! Tym razem paskudnie pan tra- fił, ponieważ zarówno ta młoda kobieta, jak i jej brat oraz ten włó­częga należeli do jednej bandy. Włóczęga poszedł potem za panem, że- by wymusić pieniądze za milczenie. Zaczepił pana tu na zakręcie, ale nie chodziło mu o żadnych łobuzów. Zażądał od pana wielkiej sumy pieniędzy. Pobił go pan i kazał się pan zanieść kulisom do domu. Ale wiedział pan doskonale, że on żyje. Kiedy w połowie drogi odesłał pan lektykę na górę, wrócił pan do niego i uderzył go kamieniem w tył głowy. Następnie odciął mu pan cztery palce lewej ręki, żeby ukryć fakt, że brakowało mu koniuszka małego palca, a tym samym to, że należał do tajnego bractwa. Potem zaniósł pan ciało do opuszczonej chaty drwala w lesie. Teraz może się pan już przyznać. I

To nieprawda, nieprawda! — krzyknął Leng. — Przysięgam, że...

Przysięgać pan będzie dziś wieczorem, w czasie posiedzenia sądu — uciął sędzia Di. — Zamknąć tego człowieka w celi. Będzie odpowiadał za zabójstwo z premedytacją.

Dowódca straży złapał głośno protestującego Lenga za kołnierz i wy­prowadził z pokoju. Sędzia Di dał znak Tao Ganowi, aby nalał mu fi­liżankę świeżej herbaty. Potem zsunął na tył głowy ciężką sędziowską czapkę ze skrzydełkami i spytał zmęczonym głosem:

Co o tym myślisz, Tao Gan?

Chudy współpracownik sędziego w zadumie okręcał wokół palca trzy długie włoski wyrastające z brodawki na lewym policzku. Po chwili rzekł:

No cóż, mogło być i tak, jak pan to przedstawił Lengowi, Wiel­możny Panie. Włóczędzy to dziwni ludzie. Kobiety, które z nimi trzy­mają, to przeważnie zwykłe ulicznice, a ich przyjaciele czy opieku­nowie należący do bandy nie mają nic przeciwko temu, żeby nadal wykonywały swój zawód. Wręcz odwrotnie! Ale jeśli rzecz dotyczy żony czy córki herszta, to już całkiem co innego. Lepiej się od takiej trzy­mać z daleka. Jeśli Leng rzeczywiście napastował kogoś takiego, to z pewnością ściągnął sobie na kark całą bandę. Kto wie, może nawet grozili, że go zamordują. Zupełnie prawdopodobne, że Leng się prze­straszył, stracił głowę i uderzył tego włóczęgę. Do tego momentu wszystko się może zgadzać. Ale żeby miał wrócić tylko po to...

Właśnie — powiedział sędzia Di. — W tym sęk. Leng nie wygląda mi na takiego, co potrafiłby zamordować z zimną krwią tego włóczęgę, obciąć mu palce i zanieść ciało do chaty drwala. To rozpustnik i nie wątpię, że ten łobuz subiekt mówił prawdę twierdząc, że Leng robi jakieś kombinacje finansowe. Ale zabójstwa najwyraźniej dokonał jakiś bezwzględny zawodowy morderca.

A czy nie jest możliwe, że ten człowiek upadając uderzył głową w jakiś ostry kamień albo coś w tym rodzaju? I może później inni członkowie bandy ukryli ciało? Tacy ludzie jak oni ani myślą nas po­wiadamiać w podobnych przypadkach. Mają swoje własne niepisane prawa, mówiące o krwawej zemście, wedle których muszą sami włas­noręcznie rozprawić się z Lengiem.

Sędzia Di pokręcił głową.

Nie, na pewno nie był to nieszczęśliwy wypadek. Czaszkę zmiaż­dżono młotkiem albo innym podobnym narzędziem. Rodzaj rany wy­raźnie na to wskazuje — sędzia w zamyśleniu szarpał wąsa. Potem spojrzał na Tao Gana i spytał: — Powiedziałeś, że pracownik Lenga twierdzi, jakoby dokonywał on oszustw podatkowych?

Tao Gan przytaknął ruchem głowy. Sędzia Di uderzył pięścią w biurko i zawołał:

W takim razie całkiem możliwe, że Leng jest zamieszany w naszą aferę przemytniczą! Zarekwirowane skrzynie zawierały między innymi złom srebrny i złoty, a to jest towar, który właściciel lombardu może rozprowadzić nie budząc większych podejrzeń! A zatem owa młoda kobieta, jej brat i zamordowany mężczyzna należeli do bandy, która na polecenie Lenga przemycała skrzynie. Spartaczyli robotę, ale usiło­wali zaszantażować Lenga, że doniosą na niego, jeśli im nie zapłaci. To dlatego Ma Jung i Tsjao Tai nie mogą trafić na ich ślad w Tsjang- -pei! Ci ludzie po prostu już dawno • są tu w mieście! Wielkie nieba, to rzuca zupełnie nowe światło na sprawę morderstwa! Musiało to być coś więcej niż zwykły spór o kobietę!

Całkiem możliwe — powiedział Tao Gan w zamyśleniu. Potem dodał: — Można zatem przyjąć, że Leng miał wspólników, którzy na jego polecenie zabili włóczęgę, kiedy stał się uciążliwy. Oni też okale­czyli jego lewą rękę i ukryli ciało^w chacie drwala.

Sędzia Di kiwnął potakująco głową:

Gdyby Leng zaczął sam kręcić się po lesie, od razu by się to ko­muś rzuciło w oczy. W przypadku członków bandy takiego niebezpie­czeństwa nie było, ponieważ, jak już mówił pan Wang, w okolicy aż się roi od różnego rodzaju włóczęgów. W takim razie Leng okazał się« dosko­nałym aktorem i zdumiewająco sprytnym łotrem. Dobrze wie, że nie­umyślne zabójstwo karane jest tylko więzieniem, więc z miejsca opo­wiedział nazn szczegółowo zmyśloną historyjkę, jak do tego doszło. Bardzo się cieszę, że mam go już pod kluczem!

Czy mam szczegółowo wypytać subiekta, Wielmożny Panie? — spytał Tao Gan. — 1 tak ktoś musi iść do lombardu powiadomić syna pana Lenga, że jego tatuś jakiś czas u nas pomieszka.

Sędzia Di starannie wygładził swoją długą, czarną brodę, zastanowił się przez chwilę i wreszcie rzekł:

Nie, mam dla ciebie ważniejsze zadanie, Tao Gan. Koniecznie mu­simy odnaleźć tę kobietę. To jedyna osoba, która może nam dokładnie

powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Meldując o przyprowad Lenga powiedziałeś, że twoje usiłowania, by się dowiedzieć, czy w mśflś* cie nie pojawiła się jakaś nowa banda włóczęgów, nie przyniosły rezul­tatu. Teraz mamy już jednak ważną dodatkową wskazówkę, mianowicie, że w bandzie jest człowiek mający wyjątkowo ładną siostrę. Ta kobieta na pewno zwróciła na siebie uwagę, ponieważ kobiety należące do ta­kich band to zazwyczaj budzące obrzydzenie dziewki. Wiesz, co zrobisz? Pójdziesz do przełożonego Gildii Żebraczej i spróbujesz się czegoś do­wiedzieć. On cię zna, a jego ludzie na bieżąco donoszą mu o wszystkim, co się dzieje w mieście.

Tao plasnął się dłonią w czoło.

Że też sam na to nie wpadłem! — wykrzyknął zmartwiony. — W takim razie wyruszę tam natychmiast, Wielmożny Panie.

Doskonale. W tym czasie ja przeprowadzę tu wraz z dowódcą straży niezbędne rutynowe czynności. Każę sprowadzić tego subiekta. To był jedyny zezowaty pracownik lombardu, pr»'vda? Świetnie, zatem nie bę­dzie problemu z jego odnalezieniem. Polecę dowódcy, żeby przy tej okazji sprowadził też kulisów noszących lektykę Lenga. Ściągnę też tego złotnika, z którym Leng pił wczoraj wino, i wyślę kilku pachołków, żeby poszukali tych niedorostków, którzy wczoraj wieczorem zaczepili Lenga. Jeśli nie udałoby ci się dzisiaj odnaleźć tej kobiety, to i tak będę miał dosyć materiałów obciążających, żeby w czasie wieczornego posiedzenia przycisnąć Lenga do muru.

Tao Gan nieśpiesznie udał się do uboższej części miasta. Słońce pra­żyło z całej mocy i między domami panował piekielny upał, ale chu­demu staruszkowi wcale to nie przeszkadzało. Wmieszał się w gęsty tłum zapełniający targ rybny i szukał pewnej małej jadłodajni, gdzie miesiąc temu zdarzyło mu się zjeść dużą miskę makaronu z solonymi jarzy­nami za jedyne pięć miedziaków. Lokal był zapchany ludźmi, ale Tao Gan nie dbał o komfort. Znalazł wolne miejsce na małym stołku przy okienku kuchni i z zadowoleniem zabrał się do pałaszowania wielkiej michy zupy makaronowej. Po skończonym posiłku wolniutko popijając gorzką herbatę z filiżanki, jeszcze raz spokojnie przem>ślał wszystko, co omówili dotąd z sędzią Di. Po raz pierwszy sędzia powierzył mu zada­nie do samodzielnego wykonania, bez nadzoru i pomocy trzech innych współpracowników, i Tao Gan postanowił, ,że leiaz, prawię pół roku po tym, jak zaczął pracować u sędziego, musi mu wreszcie' udowodnić, że naprawdę nadaje się na stanowisko, które zajmuje.

Oczywiście brak mi wieloletniego doświadczenia w prowadzeniu dochodzeń, jakie mają moi koledzy — mówił 6obie Tao Gan — nie jes­tem też takim mistrzem walk jak moi przyjaciele Ma Jung i Tsjao Tai, ale za to wiem co najmniej tyle samo co oni na temat świata przestęp­czego, a na pewno o wiele więcej od nich na temat słabości natury ludz-

kiej. W końcu nie na darmo przez ponad trzydzieści lat byłem zawodo­wym oszustem!

Do tego wszystkiego mógłby dodać i to, że mimo braku siły fizycznej oraz znajomości rozlicznych technik walki był jednak zadziwiająco groź­nym przeciwnikiem, a to z powodu swej nieustraszoności. Ta myśl nie przyszła mu do głowy tylko dlatego, że pojęcie strachu było dla niego czymś zupełnie nieznanym.

Tao Gan zapłacił swoje pięć miedziaków i spacerkiem udał się w stronę dzielnicy leżącej tuż przy targu rybnym.

O tej stosunkowo wczesnej porze w niewielkiej, mrocznej izbie gos­pody „Pod Czerwonym Karpiem” nie było jeszcze ani jednego klienta. Za zniszczonym drewnianym kontuarem stał tylko wychudzony staruch w połatanej niebieskiej szacie i brudnej czarnej mycce na siwych wło­sach. Dłubiąc szpilką do włosów w połamanych zębach niechętnym wzrokiem popatrzył na Tao Gana, który bez pytania nalał sobie her­baty z obtłuczonego dzbanka, wypił łyk i spytał z zainteresowaniem w głosie:

No, co tam, mój drogi?

A co ma być? — burknął przełożony Gildii Żebraczej. — Nic do picia, za to dużo zmartwień. — Spojrzał badawczo na Tao Gana i do­dał cierpkim tonem: — Za to pan w znakomitym nastroju, panie Tao. Pewnie znowu udało się panu oskubać kogoś z gotówki.

Och, pomyślałem sobie, że przydałaby mi się dziś jakaś rozrywka -- powiedział z ożywieniem Tao Gan. — Mam ochotę na coś młodego i świe­żego. Ale to musi być jakaś dzierlatka nie z fachu, pan rozumie.

No to długo pan będzie szukał. Młode i świeże kupują sobie bo­gacze na konkubiny.

Obiło mi się o uszy, że w mieście pojawiła się nowa banda włó­częgów i że jest z nimi jakaś ślicznotka. Pomyślałem sobie, że ona by mi pasowała, bo pewnie za droga to nie będzie, nie?

Mężczyzna za kontuarem rzucił Tao Ganowi kłujące spojrzenie spod nastroszonych siwych brwi, a potem zapytał podejrzliwie:

Pytasz urzędowo czy jako kumpel, któremu wierzę jak sobie sa­memu?

Jako przyjaciel oczywiście — zapewnił pośpiesznie Tao Gan. Staruch rozciągnął usta w uśmiechu.

No to będziesz musiał zapłacić, panie Tao. Prywatna przyjemność musi kosztować! Zobaczymy, jak bardzo cię przycisnęło.

Tao Gan westchnął głęboko i sięgnął do rękawa. Z ociąganiem odli­czył pięć sztuk miedzi i położył na ladzie. Staruch patrzył uważnie, jak układa je w rządek.

Tak, całkiem ładnie to wygląda — powiedział z uznaniem. —- Spró­buj, czy następne pięć też ci się uda tak równo ułożyć. Wtedy dopiero będzie na co popatrzeć.

Tao Gan g bólem serca sięgnął ponownie do rękawa, ale kiedy już

dziesięć sztuk miedzi leżało na kontuarze, ze zdziwieniem zobaczy^ Si staruch nie kwapi się, żeby je zgarnąć.

Na razie tego nie ruszę, jasne? Niech sobie leżą — powiedział za­dowolony z siebie staruch. — Najpierw muszę mieć pewność, że je na­prawdę zarobiłem, no nie? Znaczy, poczekam, czy dziewczyna będzie chciała. Rozumiesz, co mam na myśli.

Nie, nie rozumiem — powiedział Tao Gan ostro. — Czy będzie chciała? A co taka ma do powiedzenia?

Ona oczywiście nic, tu chętnie się z tobą zgodzę. Ale różnie to w życiu bywa, nie? Bo cenę będziesz ustalał z jej bratem. Nazywa się Seng Kiii. Miły z niego chłopak, jakoś się z nim dogadasz, nie mam wątpliwości. No, a potem on spyta siostrę, co ona na to, i już.

Też mi sprawa — powiedział Tao Gan. — A ilu ich tam wszyst­kich jest?

Na razie tylko tych troje. Seng Kiii, jego siostra i jeszcze jeden. Słyszałem, że był jeszcze czwarty, ale się wyniósł.

I ty to nazywasz bandą?

Przecież nie powiedziałem, że to banda. Oni się odłączyli, nie? Właściwie są z bandy Piekarza z Tsjang-pei, ale się odłączyli. Nie py­taj dlaczego, bo nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. To nie moja rzecz, tylko tych z Tsjang-pei, jasne?

Gdzie znajdę tych troje?

W gospodzie „Pod Błękitnym Obłokiem”. Tak przynajmniej sły­szałem. Drugi zaułek na prawo, szósty dom. Zajrzyj tam. I miłej za­bawy. Myślę, że ci się spodoba.

Tao Gan rzucił uśmiechniętemu staruchowi nieufne spojrzenie. Mruk­nął jakieś słowa podziękowania i opuścił gospodę „Pod Czerwonym Kar­piem’,'. Ruszył śpiesznie wyboistymi uliczkami, ponieważ wcale by się nie zdziwił, gdyby staruch wysłał zaraz któregoś ze swoich ludzi, żeby ostrzec Seng Kiii przed wizytą kogoś z sądu.

Gospoda „Pod Błękitnym Obłokiem" okazała się nędzną ruderą, wciś­niętą między sklep z rybami a sklep warzywny. W pogrążonym w pół­mroku przedsionku, na sfatygowanym trzcinowym fotelu stojącym przy schodach drzemał potężnie zbudowany mężczyzna. Tao Gan dźgnął go w żebro swoim kościstym palcem i powiedział:

Chcę gadać z Seng Kiii.

Mężczyzna w fotelu otworzył oczy.

Możesz z nim gadać, a nawet mu przyłożyć — huknął. — Na gó­rze, drugie drzwi po lewej. Przy okazji zapytaj, kiedy zapłaci za pokój.

Jeszcze czego! Sam zapytaj!

Tao Gan zamierzał właśnie wejść na wąskie schody, kiedy mężczyzna, który dopiero teraz trochę lepiej mu się przyjrzał, wyciągnął długie ra­mię i złapał go za rękaw.

Popatrz no sobie na mnie! — powiedział rozkazująco.

Wtedy Tao Gan zobaczył, że lewą stronę twarzy ma zupełnie siną, a oko podpuchnięte.

To ten Seng Kiii mnie tak urządził. Paskudny łajdak, a silny jak wół. Lepiej nie chodź na górę, bo jeszcze cię będę potem musiał wy­nosić w kawałkach. A i bez tego mam dosyć roboty.

Idę w interesach — powiedział krótko Tao Gan. Wdrapując się po skrzypiących schodach z cierpkim uśmiechem pomyślał sobie, że sta­ruch z gospody „Pod Czerwonym Karpiem” nazwał Seng Kiii „miłym chłopakiem”. To dlatego był taki rozbawiony! Postanowił przy pierw­szej okazji odpłacić mu za to.

Znalazłszy się w ciemnym, pozbawionym okien korytarzu, Tao Gan energicznie zapukał w drugie drzwi po lewej stronie. Jakiś ordynarny głos zawołał:

«— Jeszcze ci mało, psi synu? Zapłatę za pokój dostaniesz. Za dzie­sięć lat, jak zdechniesz.

Tao Gan otworzył drzwi i wszedł do nędznej pustej izdebki. Pod ścianą z lewej i prawej strony stały bambusowe prycze. Na pryczy najbliżej drzwi leżał olbrzymi mężczyzna o szerokiej, ordynarnej twarzy okolonej szczeciniastym zarostem. Miał na sobie brązowe spodnie i połatany brą­zowy kaftan. Na drugiej pryczy drzemał półnagi człowiek z rękami pod ogoloną na łyso głową. Przy stole, stojącym pod zaklejonym natłuszczo­nym papierem oknem, siedziała młoda kobieta i łatała swój kaftanik. Miała na sobie szerokie błękitne spodnie — górna połowa niezwykle kształtnego ciała była naga.

Chyba mogę panu pomóc w sprawie zapłaty za pokój, panie Seng Kiii — powiedział Tao Gan, ruchem brody wskazując na dziewczynę.

Olbrzym podniósł się wolno z pryczy. Patrzył ponuro na Tao Gana drapiąc się przy tym ogromnym łapskiem w owłosioną klatkę piersio­wą. Tao Gan spostrzegł, że olbrzym Zamiast małego palca lewej ręki ma tylko kikut.

Ile masz przy sobie? — spytał krótko olbrzym.

Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, pięćdziesiąt sztuk miedzi.

Olbrzym zbudził swojego kolegę zręcznym kopnięciem w pryczę.

Pan chudzielec ma dla nas pięćdziesiąt sztuk miedzi — wyjaśnił łysemu z szerokim uśmiechem, —- Pewnie dlatego, że nas bardzo lubi, co nie?

Weźcie go stąd! — zawołała dziewczyna. — Nie chcę takiego stra­cha na wróble!

Pytałem cię o co? — warknął na nią brat. — Lepiej w ogóle stul pysk, złotko. Spaprałaś sprawę z Wujkiem Twanem, nawet nie umia­łaś wydostać od niego głupiego pierścienia.

Dziewczyna z zadziwiającą szybkością zerwała się na równe nogi i podstępnie kopnęła brata w goleń. Olbrzym zaklął szpetnie i uderzył ją w żołądek. Dziewczyna zgięła się w pół, ale tylko udawała, ponie­

waż kiedy brat chciał ją złapać za włosy, walnęła go głową w przeponę. Potem błyskawicznie odskoczyła i wyjęła z włosów szpilkę.

Mam ci to wsadzić w brzuch? — zapytała jadowicie.

Policzymy się później — mruknął brat. — Tsjang, weź przytrzy­maj tego łachudrę.

Łysy mężczyzna żelaznym chwytem złapał Tao Gana z tyłu za łokieć, a Seng Kiii brutalnie przetrząsnął zakamarki jego szaty. Dziewczyna z powrotem wetknęła szpilkę we włosy i stała teraz pochylona nad sto­łem oglądając swój kaftanik. Cały czas jednak nie spuszczała oka z brata.

Tylko pięćdziesiąt sztuk miedzi — stwierdził z rozczarowaniem Seng Kiii. — Przytrzymaj go jeszcze trochę, to dam mu nauczkę, że nie należy nas budzić, kiedy sobie akurat ucinamy drzemkę.

Rozwal mu pysk — doradził Tsjang.'— Brzydszy i tak już nie bę­dzie.

Seng Kiii złapał długi bambusowy kij stojący w kącie i zamachnął się, jakby zamierzał uderzyć Tao Gana w głowę, ale niespodziewanym ruchem zmienił kierunek uderzenia i potężnie walnął siostrę w wypięte pośladki. Dziewczyna podskoczyła z okrzykiem bólu.

Olbrzym wybuchnął gromkim śmiechem. W tej samej chwili musiał jednak zrobić unik, ponieważ siostra rzuciła w niego wielkimi nożycami Seng Kiii kopnął nożyce w kąt i obrócił się w stronę Tao Gana, żeby teraz jemu sprawić lanie. Chudy człowieczek powiedział jednak z nie­smakiem:

- — Przyszedłem pogadać na temat pięciu sztuk srebra, ale w ogóle nie dajecie mi dojść do słowa.

Olbrzym opuścił kij.

?— Coś ty powiedział? — warknął. — Pięć sztuk srebra? .

Zgadza się. Nowiusieńkich.

Puść go, Tsjang. Powiedz, czego właściwie chcesz.

Chodź na bok. Chyba że chcesz się z nimi dzielić.

Natychmiast znalazła się przy nich dziewczyna.

Nie daj się wykiwać, łobuzie — powiedziała do brata.

Seng Kiii zamaęhnął się na nią, a kiedy szybko uciekła za stół, podał kij koledze.

Masz — powiedział — Jak się stamtąd ruszy, przyłóż jej, ale zdro­wo.

Potem złapał Tao Gana za ramię i powlókł go w kąt pokoju przy drzwiach.

Chyba nie myślałeś, że mam ochotę na tę twoją zwariowaną sio­strę? — zapytał Tao Gan pogardliwie. — Przysyła mnie szef.

Piekarz? — spytał groźnie olbrzym. — Z tym-.

Nie, skąd. Mój szef, to taki jeden bogacz z miasta. Jeden z naj­większych tutaj — odpowiedział Tao Gan, a potem ściszywszy głos do szeptu dodał: — Bez przerwy muszę mu wyszukiwać nowe dziewczyny, rozumiesz? Z tego żyję. Mój szef ma na razie dosyć tych wysztafirowa-

nych drogich panienek z Dzielnicy Wierzbowej. Nagle zachciało mu się jakiejś świeżej dzierlatki, rozumiesz, nie? No i usłyszał o twojej sio­strzyczce, i chce ci dać pięć sztuk srebra za wypożyczenie jej do domu na dwa, trzy dni.

Pięć sztuk srebra! — wybuchnął Seng Kiii. — Czy ty masz dobrze w głowie? Żadna baba na świecie nie ma nic takiego, co by było warte pięciu sztuk srebra! — Nagle spojrzał na Tao Gana podejrzliwie swoimi małymi, ohydnymi oczkami i rzekł groźnie: — Ty mi coś kręcisz, bratku! Nie dam się wykiwać! Nie pozwolę na żadne sztuczki z moją siostrą. Musi być cała i zdrowa, bo zamierzam ją niedługo posłać na stałe na ulicę, rozumiesz? Będzie z tego regularny zarobek.

Tao Gan wzruszył swoimi chudymi ramionami.

Nie, to nie, proszę bardzo. Nie ona jedna na świecie. Oddaj mi moje pięćdziesiąt sztuk miedzi, to sobie pójdę.

Spokojnie, po co ten pośpiech — powstrzymał go olbrzym. Zaczął się zastanawiać, na jego czole pojawiły się głębokie bruzdy.

Pięć sztuk srebra! — mruknął do siebie. — O co tu może chodzić? No nic, spróbujemy. Może człowiek ma trochę nie po kolei w głowie i nie wie, co robi? Dobra, ale sami ją tam zaprowadzimy. Muszę wie­dzieć, gdzie to jest.

Nic z tego — powiedział Tao Gan. — Co ty, myślisz, że mój szef jest taki głupi, żeby się dać potem szantażować?

Olbrzym zacisnął włochate pięści.

A więc to tak, jednak chcesz mnie wykiwać, co? Pewnie jesteś na­ganiaczem z jakiegoś burdelu, szczurze!

Spokojnie, co się wściekasz? Dobrze, w porządku, możecie iść ze mną. Ale najpierw mi dasz dwadzieścia sztuk miedzi prowizji. Ja też muszę żyć.

Targowali się przez jakiś czas i w końcu zgodzili się na dziesięć sztuk miedzi. Seng Kiii oddał Tao Ganowi jego pięćdziesiąt sztuk i dziesięć od siebie. Tao Gan zadowolony schował je do rękawa. Bardzo się ucie­szył, że zwróciły mu się koszty, jakie poniósł w gospodzie „Pod Czerwo­nym Karpiem”, bo z natury był raczej skąpy.

Seng Kiii zawołał do siostry, żeby się ubrała.

Ten pan chce z nami spokojnie pogadać o interesach. Pójdziemy gdzieś na wino — rzucił mimochodem.

Potem zeszli na dół. Człowiek na krześle przy schodach drzemał albo udawał, że drzemie. Tao Gan szedł przodem z Tsjangiem, Sen Kiii i jego siostra za nimi. Tao Gan wiedział, że tych troje niezbyt dobrze orien­tuje się w mieście, ale dla pewności wybierał jednak same boczne uliczki, którymi zaprowadził ich do wytwornej dzielnicy. Zatrzymał się przy narożniku dużego budynku, stojącego przy piaszczystej (grodze wiodącej na grzbiet góry. Wyjął z rękawa klucz i otworzył niewielką okutą że­lazem furtkę. Duże litery na niej głosiły: „Tylko dla personelu”.

Jesteśmy na miejscu — powiedział Tao Gan.

Seng Kiii popatrzył na wysoki kamienny mur i powiedział z podzi­wem:

Ten twój szef to musi być bogaty! Jaki solidny dom!

Bardzo solidny — przytaknął Tao Gan. — Zresztą, to tylko wejście dla personelu. Żebyście tak zobaczyli główne, to dopiero coś. — Wpro­wadził całą trójkę do mrocznego korytarza, zamknął furtkę starannie na klucz i powiedział: — Poczekajcie tu chwilę, muszę powiadomić szefa.

Tao Gan dosyć długo nie wracał.

Nie podoba mi się to wszystko — zawołała nagle siostra Seng Kiii. Ale w momencie, kiedy zamierzała właśnie pójść się rozejrzeć, zjawił się kapral i czterech żołnierzy z obnażonymi mieczami.

. Tsjang zaklął i wyrwał zza pasa nóż.

Bardzo proszę, atakujcie — powiedział kapral zachęcająco. — staniemy premię, jeśli was zabijemy.

Zostaw, Tsjang! — mruknął olbrzym. — To zawodowi mordercy. Płacą im za zabijanie takich biedaków jak my.

Dziewczyna zwinnie minęła żołnierzy i wybiegła z korytarza wpada­jąc prosto w objęcia dowódcy straży, który błyskawicznie związał jej ręce na plecach.

Skuwany w łańcuchy Seng Kiii wymamrotał:

Że też dałem się wykiwać takiemu łachmycie.

Nie miałeś żadnych szans, bracie — pocieszył go kapral. — Ten człowiek, którego raczyłeś nazwać łachmytą, to najprzebieglejsza sztuka w całej tutejszej policji. Przy nim nawet nasz dowódca jest niewinny jak baranek, a to już o czymś świadczy.

Kapral walnął olbrzyma płazem po łydkach i powiedział:

. — No, to idziemy, ale żywo!

Zawiadomiwszy kaprala straży, że przy tylnym wejściu stoi dwóch łotrzyków i dziewczyna, których trzeba pojmać, Tao Gan pospieszył od razu do kancelarii i spytał najstarszego skrybę, gdzie jest sędzia Di.

Jego Ekscelencja jest w swoim gabinecie, panie Tao — odpowie­dział kancelista. — Zaraz po obiedzie przesłuchał tam kilka osób, mię­dzy innymi złotnika Tsju. Akurat. kiedy sędzia go zwolnił, przyszedł młody pan Leng, syn właściciela lombardu, i poprosił o rozmowę. Właś­nie jest teraz w gabinecie.

W takim razie zaraz tam idę — powiedział Tao Gan. Odwrócił się w stronę drzwi, nagle zamarł w. pół kroku i spytał: — A skąd się tu wziął syn Lenga? Przecież nie było go na liście osób przewidzianych do przesłuchania.

Chyba chce się dowiedzieć, za co aresztowano jego ojca, panie Tao —- Wyjaśnił stary urzędnik, a potem pogładził siwą bródkę i do­dał: — Zanim wszedł do budynku, wypytywał pachołków przy bra-

mie na temat tego ciała, które znaleziono dziś rano w chacie drwala. Pomyślałem, że może to pana zainteresuje.

Tak, oczywiście. Dziękuję bardzo za informację. Ale jak to, pa­chołkowie pozwolili się tak ciągnąć za języki?

Stary skryba wzruszył ramionami:

Oni znają młodego pana Lenga. Bardzo często muszą coś u niego zastawiać pod koniec miesiąca, sam pan rozumie. Poza tym nie jest już tajemnicą, że znaleziono jakieś zwłoki, ponieważ, jak pan wie, pokazano je całemu personelowi w celu identyfikacji.

Tao Gan skiną! głową i udał się do gabinetu sędziego Di.

Sędzia siedział za biurkiem ubrany teraz w siwą szatę z cienkiej ba­wełny, na głowie miał czarną domową czapeczkę z jedwabiu.

Przed nim stał niewysoki, ale silnie zbudowany młodzieniec w wieku lat może dwudziestu pięciu, ubrany w proste brązowe szaty i czarne aksamitne nakrycie głowy. Twarz miał przystojną, ale niezbyt miłą.

Siadaj — powiedział sędzia do Tao Gana. — Oto najstarszy syn pana Lenga. Niepokoi się o swego ojca i chciałby się dowiedzieć, dla­czego kazałem go aresztować. Jakkolwiek sąd nie jest wcale zobowiązany zdawać nikomu sprawy ze swoich działań, to jednak w tym wyjątko­wym przypadku syna, który przyszedł dowiedzieć się o ojca, zdecydo­wałem się uczynić wyjątek. Właśnie powiadomiłem tego młodego czło­wieka, że jego ojciec jest podejrzany o zamordowanie włóczęgi wczoraj wieczorem i że dziś na wieczornym posiedzeniu będzie szczegółowo przesłuchiwany. Czy ma pan jeszcze jakieś uwagi, panie Leng, bo chciał­bym omówić z moim asystentem pewne ważne i pilne sprawy.

Mój ojciec nie mógł wczoraj wieczorem nikogo zamordować, Wiel­możny Panie — odezwał się spokojnym głosem młodzieniec.

Sędzia Di spojrzał nań spod uniesionych brwi. Młodzieniec sprawił na nim znacznie korzystniejsze wrażenie niż jego ojciec. Mówił bardzo kul­turalnym językiem i wydawał się całkowicie pewny swoich racji.

Dlaczego? — spytał sędzia krótko.

Z tego prostego powodu, że wczoraj wieczorem mój ojciec był kom­pletnie pijany, Wielmożny Panie. Sam otwierałem drzwi, kiedy tuż przed kolacją przyniósł go do domu nasz sąsiad, pan Wang, z synem. Ojciec nie mógł ustać na nogach, tak że syn pana Wanga musiał go wnieść na własnych plecach. Od razu położyliśmy go do łóżka.

Dobrze. Weźmiemy ten fakt pod uwagę — powiedział sędzia.

Młodzieniec bynajmniej nie okazywał chęci opuszczenia pokoju. Od­chrząknął i powiedział:

Myślę, że widziałem prawdziwych morderców, Wielmożny Panie.

Sędzia wyprostował się w fotelu.

Proszę to wyjaśnić bliżej — rozkazał.

Ludzie przebąkują, Wielmożny Panie, że w chacie drwala na stoku

góry znaleziono zwłoki jakiegoś włóczęgi. Czy mogę przyjąć, że tak jest

w istocie? — spytał młodzieniec, a kiedy sędzia skinął twierdząco głową,

zaczął mówić dalej. — Tak się złożyło, że wczoraj późnym wieczorem wyszedłem z domu zaczerpnąć świeżego powietrza. Świecił jasny księ­życ i panował przyjemny chłodek, tak że nabrałem ochoty na spacer po lesie za naszym domem. Jeszcze raz sprawdziłem, czy ojciec śpi, i wy­szedłem ogrodową furtką do lasu. Kiedy przeszedłem kawałek ścieżką biegnącą w dół, gdzieś tak do tych trzech dębów, przy których jest ostry zakręt, zobaczyłem poniżej jakieś dwie postacie. Księżyc ledwie przeświecał przez gęste listowie, toteż nie widziałem ich dokładnie. Jedno, co mogłem stwierdzić, to to, że były dwie, jedna mała i drobna, natomiast druga to prawdziwy olbrzym, dźwigający na plecach jakiś ciężar. Ponieważ wieczorami włóczą się po tym lesie różne zbiry, szybko zawróciłem i poszedłem z powrotem do domu.

Tao Gan próbował dać sędziemu jakiś- znak, ponieważ opis pasował jak ulał do osoby Seng Kiii i jego siostry, lecz sędzia nie zwrócił na niego uwagi, tylko spojrzał na młodzieńca surowo i zapytał:

Jak długi zamierzał pan odbyć spacer?

Młodzieniec zawahał się przez moment. Już nie wyglądał na tak pew­nego siebie.

Oh, pomyślałem sobie, że przejdę się gdzieś tak mniej więcej do chaty drwala, stojącej na polance, w połowie drogi na dół.

Znakomicie — powiedział sędzia Di. — To znaczy, że mogę zwol­nić pańskiego ojca, a na jego miejsce zaaresztować pana, ponieważ właś­nie przed chwilą udowodnił mi pan, że pański ojciec nie mógł popełnić tego morderstwa, a zarazem dostarczył pan przekonujących wskazówek, że to pan miał znakomitą okazję, by to zrobić.

Młody Leng spojrzał zaskoczony na sędziego.

; Mogę dowieść, że tego nie zrobiłem! — wykrzyknął. — Mam... mam świadka.

Tak też myślałem. Taki młody człowiek nie chodzi na spacery do lasu sam jak palec. Tę przyjemność odkrywa się dopiero w późniejszym wieku. Proszę powiedzieć, kim ona jest?

To pokojówka mojej matki — odpowiedział młodzieniec rumieniąc się po same uszy. — W domu oczywiście trudno się nam spotykać, ale wieczorem udaje się jej czasem wyśliznąć i... i chodzimy wtedy do tej opuszczonej chaty.

Sędzia Di w milczeniu spoglądał na zmieszanego młodzieńca. Tao Gan wykorzystał ten moment i szybko wtrącił: i

Może zechce pan, Wielmożny Panie, eapytać go, czy ta drobna po­stać, którą widział w lesie, to mogła być kobieta? |

Proszę odpowiedzieć na pytanie mojego pomocnika — polecił sę­dzia.

No cóż,' teraz kiedy pan to mówi... Widziałem ją tylko przelotnie. Ale te drobne, ostrożne kroczki... tak, to mogła być kobieta.

Sędzia Di spojrzał na Tao Gana pytająco. Ten pokręcił głową na znak, że więcej pytań nie ma.

Dobrze — powiedział sędzia Di — Może pan iść. Wiem, gdzie pana szukać, jeśli będzie mi pan potrzebny.

Młodzieniec chciał jeszcze o coś zapytać, ale sędzia Di rozkazująco wskazał ręką w stronę wyjścia.

Kiedy przygnębiony młodzieniec opuścił gabinet, sędzia powiedział:

Otwórz okno, Tao Gan. Strasznie tu duszno. Nie zdziwię się, jeśli po południu będzie burza.

Wróciwszy na swoje miejsce Tao Gan powiedział pośpiesznie.

Mamy już morderców, Wielmożny Panie. Opis podany przez mło­dego Lenga pasuje jak ulał do...

Sędzia Di uniósł dłoń.

Nie tak szybko, Tao Gan. Trzeba podejść do tej skomplikowanej sprawy metodycznie. Zapoznam cię więc najpierw z wynikami pozosta­łych przesłuchań. Przede wszystkim ten pracownik Lenga okazał się obrzydliwą kreaturą. Cały czas oczerniał swojego szefa, opowiadając, jakich to dokonuje malwersacji, ale nie potrafił podeprzeć tych swoich historyjek ani jednym dowodem. Wysłałem najstarszego kancelistę, żeby się rozpytał w mieście o Lenga. Leng nie cieszy się zbytnią sympatią. To znany powszechnie dziwkarz i nieuczciwy, zachłanny człowiek, który tylko patrzy, żeby oszukać wszystkich, którzy zmuszeni są przynosić do niego w zastaw swój marny dobytek. Nikt jednak nigdy nie miał pod­staw, aby podejrzewać go o przemyt czy inny zdecydowanie przestępczy proceder. Ponadto Leng rzeczywiście pił wczoraj ze swoim przyjacielem, złotnikiem Tsju, a także naprawdę zaczepiła go tu na zakręcie banda wyrostków. Dowódca straży ściągnął dwóch z nich przed moje oblicze i zeznali, że włóczęga najwyraźniej nie znał Lenga oraz że w trakcie ich sprzeczki nie było mowy o żadnej kobiecie. Kiedy Leng pobił tego włóczęgę i oddalił się, niesiony w lektyce przez kulisów, pobity podniósł się wkrótce z ziemi. Przez chwilę stał jeszcze przeklinając i mamro­cząc coś o zadzierających nosa prostakach, a potem najzupełniej żywy ruszył ścieżką w górę.

Sędzia pociągnął spory łyk herbaty i rzekł:

A teraz powiedz mi, jak tobie poszło.

Chciałbym najpierw powiedzieć, że przed przyjściem tutaj syn Lenga wypytywał pachołków na temat zwłok. Wiedział, że znaleziono je w chacie drwala, więc niewykluczone, że dlatego włączył ten szczegół do swojej relacji

Odniosłem jednak wrażenie, że ten młocjy człowiek mówi prawdę — zauważył sędzia. — Na pewno nie kłamał w części dotyczącej jego spotkań z pokojówką matki w chacie drwala. Wiedział przecież, że mo­żemy to zaraz sprawdzić rozmawiając z tą kobietą. Te schadzki wyjaś­niają przynajmniej, dlaczego prycza była tak do czysta wytarta. Ale mów dalej.

Naczelnik Gildii Żebraczej okazał się właściwą osobą, Wielmożny-, Panie. Rzeczywiście wiedział, gdzie przebywa ten włóczęga ze swoją

siostrą. On się nkzywa Seng Kiii i wypominał siostrze, że „sfuszerowala sprawę z Wujem Twanem” i że nawet nie udało jej się wydostać pier­ścienia. „Wuj Twan" to musiał być ten zabity włóczęga. Seng Kiii jest prawdziwym olbrzymem, tak że zaniesienie ciała do chaty drwala byłoby dla niego dziecinną igraszką. Wydaje mi się, że te postacie, które wi­dział w lesie syn Lenga, to mógł być Seng Kiii, niosący na plecach ciało zabitego, oraz jego siostra. Z Sengiem jest jeszcze jeden człowiek, na­zywa się Tsjang. Cała trójka siedzi już pod kluczem.

Dobra robota! — wykrzyknął z zadowoleniem sędzia. — Jak ci się udało tak szybko ich tu ściągnąć?

Och, dałem im tylko do zrozumienia, że mogą tu zarobić dużo pie­niędzy, i nawet chętnie przyszli — powiedział Tao Gan i dodał pośpiesz­nie: — Myślę, że to czysty przypadek, że drogi Lenga i tych włóczę­gów skrzyżowały się aż dwukrotnie, Wielmożny Panie. Po raz pierwszy kiedy przed dwoma dniami siostra Seng Kiii przyniosła do Lenga pier­ścień, a po raz drugi kiedy ten zamordowany włóczęga wszczął z nim awanturę tu za zakrętem. Moim zdaniem bowiem wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia ze zwykłymi bandyckimi porachunkami,

'Dlaczego? * ' :

Ponieważ Seng Kiii i reszta są odłączeni, Wielmożny Panie.

.—„Odłączeni”? Co to ma znaczyć? — spytał sędzia zdumiony.

To jest tak, Wielmożny Panie: kiedy ktoś oficjalnie przyłącza się do bandy, składa przysięgę i obcina sobie koniuszek palca, co oznacza, że zobowiązuje się do absolutnego posłuszeństwa hersztowi bandy aż do śmierci. Jedynym sposobem odzyskania wolności jest oficjalne „od­łączenie się”, mianowicie poprzez zapłacenie wykupu. Od tej sumy od­licza się wysokość udziału, jaki miał w zyskach bandy odchodzący. Jest przy tym dużo liczenia i bardzo często dochodzi do gwałtownych kłótni. Naczelnik Gildii Żebraczej powiedział mi, że Seng Kiii należy właści­wie do pewnej bandy z Tsjang-pei,-"której hersztem jest niejaki Piekarz. Przypuszczam, że Seng Kiii i reszta opuścili Tsjang-pei, zanim ostatecz-1| nie uregulowano w sposób zadowalający obie strony sprawę ich „odłą­czenia się” oraz że zabity włóczęga W jakiś sposób zamieszany był

w konflikt pomiędzy Seng Kiii i Piekarzem. Wczoraj wieczorem spotkali się z wysłannikiem Piekarza w lesie na zboczu, bo jak powiedział dro- gista Wang, często schodzą się tam różne męty nie mające odwagi po­jawić się w mieście. Doszło do jakiejś ostrej sprzeczki, w trakcie któ- rej „Wuj Twan” został zamordowany. Obcięto mu palce, żeby w przy­padku odkrycia ciała nikt nie powiązał zabójstwa z bandyckimi pora­chunkami — tak jak my zrobiliśmy to już rano. Okoliczność, że Seng Kiii wziął mnie w pierwszej chwili za wysłannika Piekarza, również by za tym przemawiała.

Sędzia Di przytaknął zadowolony.

Tak, możesz mieć rację. Już niedługo się tego dowiemy. Zaraz każę przesłuchać tych troje. Powiedz dowódcy straży, żeby przyprowadził Seng

Ki u do pomieszczenia, gdzie leżą zwłoki. Ja też zaraz tam przyjdę. Jeśli I okaże się to konieczne, przesłucham też siostrę Seng Kiii i tego trze- I ciego.

Wchodząc do pomieszczenia, gdzie złożono zwłoki, sędzia Di poczuł, że w powietrzu unosi się przykra woń. Pomyślał, że trzeba będzie wydać polecenie szybkiego pogrzebania ciała.

Skuty łańcuchami Seng Kiii stał w asyście dwóch krzepkich pachoł­ków przy stole, na którym pod ryżową matą leżały zwłoki. Dowódca straży wraz z Tao Ganem stali nieco z boku.

Sędzia podszedł do nich. Zawinął ręce w długie rękawy i najpierw przyjrzał się uważnie olbrzymowi, a potem dał znak dowódcy straży, aby odchylił matę.

Wielkie nieba, to on! — wykrzyknął Seng Kiii.

Tak, to ciało tego mężczyzny, którego tak okrutnie zamordowałeś — powiedział surowo sędzia.

Seng Kiii bluznął stekiem najokropniejszych przekleństw. Jeden z pa­chołków od razu rąbnął go mocno w głowę rękojeścią miecza.

Zachowuj się przyzwoicie! — warknął.

Olbrzym potrząsnął tylko głową, jakby w ogóle nie poczuł uderzenia.

Ja mu nic nie zrobiłem! — zawołał. — Ten głupiec wyszedł od nas jak najbardziej żywy!

Kto to jest?

Taki bogaty bęcwał. Twan się nazywał. Twon Mou-tsai. Właściciel wielkiej drogerii w stolicy.

Co ty mi tu opowiadasz! Czego on by u was szukał?

Ten stary cap oszalał na punkcie mojej siostry. Napraszał się, że­byśmy mu pozwolili się do nas przyłączyć.

Skończ już z tym głupimi łgarstwami! — powiedział sędzia ostro. Pachołek znowu chciał uderzyć olbrzyma rękojeścią miecza, ale ten

zrobił zręczny unik i dalej zapewniał:

Przysięgam, że to szczera prawda! Ten stary bałwan nawet za to płacił! Taki był łasy na moją siostrę! Ale ona nie chciała od niego pieniędzy, taka była. No i teraz patrzcie, co ja z tego mam. Ściągnęła mi na kark podejrzenie o morderstwo!

Dowódca straży ruszył w stronę Seng Kiii i podniósł w górę batog, ale sędzia pokręcił przecząco głową i spojrzał uważnie na olbrzyma. Był to niewątpliwie osobnik zwyrodniały, lecz sędzia Di miał jednak wrażenie, że mówi prawdę. Seng Kiii zrozumiał milczenie sędziego jako niedowierzanie. Padł więc na kolana i zaczął biadać:

Ani ja, ani mój kolega nigdy w życiu nikogo nie zabiliśmy, przy­sięgam! Capnąć jakąś bezpańską kurę czy zabłąkane prosię albo poży­czyć trochę pieniędzy od napotkanego na odludziu wędrowca, to co in­nego, takie rzeczy się robiło, no nie? Ale morderstwo? Nie, panie,

w czymś takim nigdy nie maczaliśmy palców, nigdy w życiu! 11I zabić Wuja Twana? Przecież już mówiłem, że regularnie wypłacał mi co nieco.

Czy twoja siostra sypiała z Twanem?

Pewnie, że tak. Ale to chyba nie jest przestępstwo?

Ona jest prostytutką?

Kim? — nie zrozumiał Seng.

Dziewczyną uliczną?

At o to chodzi! Nie, właściwie nie. Znaczy się nie całkiem, tylko tak od czasu do czasu, jak byliśmy-bez pieniędzy. Ale przeważnie pusz­cza się tylko z chłopakami, na których ma ochotę, i to za darmo. Nor­malnie zamrożony kapitał z tej mojej siostry. Dopóki był jeszcze Wuj Twan, jakoś to szło. Cały czas to powtarzałem Tsjangowi. Tsjang, mó­wiłem, póki moja siostrunia wodzi Wuja Twana za nos, to - jesteśmy dobrzy. Ale teraz, kiedy Wuj Twan nie żyje, będzie musiała zacząć za­rabiać. Nie mógłby mi pan jakoś pomóc, żeby dostała takie oficjalne Zezwolenie i żeby mogła regularnie...

Masz tylko odpowiadać na moje pytania — przerwał mu ostro sę­dzia. — Gadaj, kiedy wynajął cię Leng, właściciel lombardu.

Olbrzym wyprostował się powoli i zdumiony spojrzał na sędziego.

Właściciel lombardu?' Mnie? Jeszcze czego! Miałbym się zadawać" z takimi krwiopijcami jak on? Moim szefem był Liao Piekarz z Portu Południowego w Tsjang-pei. To jest dopiero ktoś, rzuca nożem na pięć­dziesiąt stóp i nie było przypadku, żeby nie trafił! Ale ostatnio za bar­dzo zaczął się stawiać i dlatego odłączyliśmy się od niego razem z ko­legą. Wuj Twan zapłacił za nas wykup i teraz sam sobie jestem sze­fem. Piekarz za bardzo się mądrzył. W zeszłym tygodniu kazał nam, mnie i Tsjangowi, żebyśmy jeszcze dodatkowo przerzucili mu przez rzekę dwie skrzynie z przemytem. Ale ja powiedziałem nie, nic z tego, wykup zapłacony i nie mamy już o czym gadać. A za przemyt to można mieć kłopoty z policją wojskową. Dziękuję bardzo! Najpierw zatłuką cię na śmierć, a potem powiedzą: milczeniem przyznał się do winy. O nie, to nie dla mnie.

Sędzia Di rzucił Tao Ganowi wymowne spojrzenie i zapytał olbrzyma:

Gdzie mieliście dostarczyć skrzynie?

Nie wiem dokładnie. Piekarz coś tam mówił o jakimś bogaczu tu w mieście, który ma sklep przy dużym rynku. Potem Twan zaczął tłu­maczyć Piekarzowi, że nie chcemy mieć z tą brudną sprawą nic wspól­nego, że pieniądze zapłacone i Piekarz nie ma już nic do rozkazywania. No i Piekarz się przymknął, ale patrzył na Twana, jakby go miał za chwilę udusić.

Sędzia Di w zadumie skubał wąsy, a potem spytał nagle:

Coście wczoraj nabroili?

Nabroili? Nic, panie! Twan powiedział, że idzie do miasta coś zjeść, no a my z siostrą i kolegą poszliśmy pograć w kości do gospody „Pod

Czerwonym Karpiem”. Zeszło nam z tym do późna, ale jak wróciliśmy do pokoju, Twana jeszcze nie było. Potem też się nie pojawił. — Olbrzym zamyślił się, na czole pojawiły mu się głębokie bruzdy. Jeszcze raz spoj­rzał na ciało i mruknął: — Nigdy bym się tego nie spodziewał po Pie­karzu, nigdy.

Co tam mamroczesz? Czego byś się po nim nie spodziewał?

No, że przyśle tu swoich ludzi, żeby wykończyli Wuja Twana. Pie­karzowi bardzo było nie w smak, że Wuj Twan nas wykupił, no nie? Poza tym wiedział, że Twan to moja żyła złota i że jak zabije Twana, to będzie miał mnie znowu w garści, łajdak jeden!

Dokąd Twan poszedł wczoraj wieczorem?

Nic mi nie powiedział. Musi pan zapytać moją siostrę, bo zanim wyszedł, coś tam sobie szeptali w kącie.

Sędzia Di wyjął z rękawa pierścień.

Czy widziałeś już kiedyś ten klejnot? —- zapytał.

Ależ tak, panie! To pierścień Wuja Twana, dostał go jeszcze od ojca. Moja siostra strasznie chciała go mieć, tak jej się podobał. No to po­wiedz, niech ci da, mówiłem do niej nie wiem ile razy, będzie wniebo­wzięty. Ale ona oczywiście nie chciała. To straszna kara, panie, mieć taką zwariowaną siostrę.

Odprowadzić go do celi! — polecił sędzia dowódcy straży i zwró­cił się do Tao Gana: — Niech strażnik przyprowadzi do mnie jego siostrę.

Powiedziawszy te słowa odwrócił się i opuścił pomieszczenie.

Sędzia usiadł wygodnie za biurkiem i uśmiechnął się zadowolony. Afera przemytnicza, która tyle mu przysporzyła zmartwień, bliska była szczęśliwego rozwiązania, ponieważ sędzia nie wątpił, że przynajmniej w tej sprawie Seng Kiii mówił prawdę. Zaraz po przesłuchaniu siostry Senga sędzia zamierzał pchnąć do swego kolegi w Tsjąng-pei gońca z wiadomością, że w sprawę nieudanej próby przemytu zamieszany jest Liao, herszt bandy z Portu Południowego, działającej w tamtym okręgu. Tamtejszy sędzia będzie mógł nakryć ptaszka i zmusić go do wyjawie­nia, dla kogo przeznaczona była kontrabanda. Wszystko wskazuje na to. że osobą tą mógł być właściciel lombardu, Leng, podejrzany kombina­tor, doskonale pasujący do informacji o bogaczu, właścicielu dużego sklepu przy rynku.

Zaraz jednak twarz sędziego spochmurniała, ponieważ o ile sprawa przemytu była istotnie bliska rozwiązania, o tyle morderstwo popeł­nione na Twanie Mou-tsai pozostawało równie tajemnicze jak na po­czątku. Nie wydawało mu się, aby Leng mógł być zamieszany także i w tę sprawę. Tao Gan miał chyba rację mówiąc, że Leng tylko przypad­kiem. aż dwukrotnie zetknął się z Seng Kiii i pozostałą trójką włóczę­gów. Jaką jednak rolę odegrali w sprawie tego morderstwa Seng Kiii

i jego siostra? Ich alibi nie było oczywiście warte flinta kłaków, ponie­waż podejrzane towarzystwo, przychodzące na kości do gospody „Pod Czerwonym Karpiem”, gotowe było przysiąc na wszystkie świętości, że Seng i jego siostra spędzili tam cały wieczór, nawet gdyby nigdy nie widzieli ich na oczy. Relacja młodego Lenga wskazywałaby raczej na to, że właśnie Seng i jego siostra zanieśli ciało do chaty drwala. Oczy­wiście nie dowodziło to wcale, że właśnie oni popełnili morderstwo.

Sędzia Di usłyszał głosy na korytarzu. Otwarły się. drzwi i Tao Gan wprowadził do środka starszą kobietę, strażniczkę więzienną, oraz ładną młodą dziewczynę.

Strażniczka chciała się oddalić, lecz sędzia dał jej znak, by usiadła w kącie na stołeczku. Byłoby rzeczą nierozsądną przesłuchiwać młodą dziewczynę bez asysty świadka płci żeńskiej. Sędzia spojrzał groźnie na dziewczynę, która odpowiedziała mu śmiałym spojrzeniem swych wiel­kich bezczelnych oczu. Miała na sobie spodnie ze znoszonej niebieskiej bawełny, a jej długie, połyskujące czernią włosy opadały dwoma war­koczami na ramiona i były związane czerwoną tasiemką. Ogorzałe od słońca policzki miały zdrowe naturalne rumieńce, małe usteczka były czerwone jak wiśnie, a długie rzęsy uroczo podwinięte ku górze. Nie miała na twarzy ani pudru, ani różu, a znamię przy lewym kąciku ust dodawało jej więcej uroku niż najstaranniejszy makijaż przysposobionej na wieczorne przyjęcie kurtyzany.

Przyjrzawszy się jej dokładnie, sędzia rzekł:

Poszukujemy wyjaśnień dotyczących pana Twana Mou-tsai. Wiesz może, gdzie go szukać?

Nie — odpowiedziała dziewczyna zwięźle. Wsadziła szczupłe brą­zowe dłonie za słomiane powrósło, służące jej za pas, i z wściekłością spojrzała na stojącego obok niej Tao Gana.

Gdzie spotkałaś Twana? — spytał sędzia.

Jeśli myślicie, że uda się wam coś ode mnie wyciągnąć, to jesteś­cie w błędzie — rzekła'dziewczyna zaczepnie.

Strażniczka podeszła, żeby wymierzyć jej policzek, ale sędzia uniósł dłoń i powiedział spokojnie:

Lepiej zrobisz odpowiadając na moje pytania. Stoisz przed sędzią okręgowym, chyba zdajesz sobie z tego sprawę?

Możecie mi wlepić tyle batów, ile wam się podoba. I tak nic nie powiem.

Nikt cię nie zamierza chłostać — powiedział Tao Gan. — Jesteś oskarżona o włóczęgostwo i uprawianie nierządu, a za to wypala się piętno. Na obu policzkach.

Dziewczyna zbladła jak papier.

Nie masz się co przejmować — uspokajał ją Tao Gan rozbawiony. — Jeśli nałożysz na twarz grubą warstwę szminki, nie będzie się to rzucać w oczy. Przynajmniej nie tak bardzo.

Dziewczyna milczała jak trusia spoglądając na sędziego szeroko ror-

wartymi z przerażenia oczami. Potem wzruszyła ramionami i powiedziała wyzywająco:

Przecież nie możecie mi nic zrobić! Nie wierzę, żeby Wuj Twan mnie oskarżył. To złoty człowiek, mimo że mnie porzucił.

Najpierw opowiedz, gdzie go poznałaś — powiedział sędzia Di.

Jakoś tak przypadkiem. Mniej więcej półtora roku temu, kiedy krę­ciliśmy się trochę po stolicy prowincji, skaleczyłam się w rękę. Weszłam do drogerii Twana, żeby kupić plaster. Akurat on stał przy ladzie i za­częliśmy rozmawiać. Od razu się zorientowałam, że mu się podobam. No a wie pan, nie co dzień się zdarza, że elegancki, bogaty mężczyzna, któremu spodobała się taka dziewczyna jak ja, rozmawia z nią kultu­ralnie, bez robienia jej od razu dwuznacznych propozycji. Spytał, gdzie się zatrzymaliśmy, i wieczorem zjawił się tam z pięknym prezentem dla mnie. No i tak to już jakoś dalej poszło, no nie? Oczywiście Twan nie jest już pierwszej młodości i z mojej strony było to tylko właściwie czyste uczucie przyjaźni, bo taki był dla mnie czuły i tak pięknie do mnie mówił. Nieczęsto z czymś takim się spotykałam, jak się pan do­myśla. No i tak minął tydzień, dwa i trzy, aż w końcu mu powiedzia­łam, że musimy iść dalej. Chciał mi dać w prezencie sztukę srebra, ale powiedziałam nie, bo nie jestem dziewczyną uliczną, chociaż ten bydlak, mój braciszek, bardzo by tego chciał. No i to wszystko.

Czy pan Twan pojawił się znowu dopiero, kiedy byliście już w Tsjang-pei?

Nie, skąd, dużo wcześniej. Miesiąc później siedzimy sobie w jakimś szynku w Kwang-je, a tu wchodzi Twan. Wie pan, co powiedział? Po­wiedział, że jednak nie może beze mnie żyć i że chce mnie wziąć na drugą żonę. Obiecał za to mojemu bratu kupę pieniędzy.

Dziewczyna poprawiła włosy, wzruszyła ramionami i ciągnęła dalej:

Powiedziałam, że nie chcę pieniędzy, tylko wolności. Bo niech pan • sam powie, co to za przyjemność siedzieć całymi dniami w czterech ścianach, popędzać służbę i tylko mówić „tak, proszę pani”, „nie, proszę pani" do pierwszej żony. O nie, dziękuję bardzo! Możemy być tylko przyjaciółmi, powiedziałam. Braciszek się wściekł i dał mi w łeb, ale nie zmieniłam zdania. Twan poszedł sobie, dosyć rozgniewany. Ja też byłam da, bo jak tylko Twan wyszedł, mój braciszek mówi: „O, jak dobrze, stary zostawił parę sztuk miedzi na podłodze pod stołem", a kie­dy ja naiwna weszłam pod stół, żeby ich poszukać, i nie miałam jak się bronić, to wtedy ten łajdak sprał mnie po tyłku bambusem! Przez ty­dzień nie mjałam na czym siedzieć, ale za to on przez cały ten tydzień dostawał do jedzenia ryż z piaskiem. — Uśmiechnęła się złośliwie i prze­jechała dłonią po twarzy. Potem zapytała: — O czym to ja mówiłam? Aha, o Wuju Twanie. No więc w miesiąc później, jak byliśmy już w Tsjang-pei, nagle znowu się zjawia i mówi, że sprzedał cały interes wspólnikowi i chce się do nas przyłączyć. Brat nie miał nic przeciwko temu, tylko powiada, że nie ma zamiaru za darmo bawić się w niańkę,

więc Twan musi mu co miesiąc wypłacać jakąś sumę. Ja od razu mó1 żeby sobie Twan schował te pieniądze gdzieś, ale on się zgodził, że bę­dzie płacił za tę swoją miskę ryżu i że to jego sprawa. No i tak 9obie wędrowaliśmy przez prawie rok, Wuj Twan, mój brat, Tsjang i ja.

Sędzia spojrzał na nią z niedowierzaniem.

Mogę jeszcze zrozumieć, że bogaty mężczyzna decyduje się dla roz­rywki na jakąś małą przygodę z tobą — powiedział z irytacją w gło­sie. — Ale żeby świetnie prosperujący kupiec ze stolicy, przywykły do życia w luksusie, a do tego mający własną rodzinę, przez cały rok pro­wadził życie zwykłego włóczęgi, nie, nigdy ci nie uwierzę, dziewczyno!

Jemu się to naprawdę podobało, mówię panu! Bez przerwy pow­tarzał, że jeszcze nigdy w życiu nie było mu tak dobrze. Po dziurki w nosie miał tego tumultu stolicy. W domu żona cały czas drze koty z nałożnicami, mówił Twan. Oczywiście miała i swoje dobre strony, ale po dwudziestu latach małżeństwa człowiek ma prawo mieć dosyć. Syno­wie pożenili się i poszli z domu, a jak czasem przychodzili, to wtykali nos w nie swoje sprawy: „to masz robić tak, a to masz robić inaczej", a w dodatku ten sklep też był bardzo uciążliwy. Co wieczór Twan musiał się spotykać z kupcami i dostawcami, pić z nimi i chodzić na przyjęcia, tak że dostał z tego wszystkiego choroby żołądka. A u nas od razu się z tego wyleczył i nié było mowy o żadnych dolegliwościach żołądko­wych. Tsjang nauczył go łowić ryby i Wuj Twan strasznie to polubił. Wystarczyło, że Tsjang powiedział: „Wuju Twan, coś mi mówi, że dzi­siaj ryby będą brały jak szalone", a żadna siła nie mogła go powstrzy­mać.

Czy pan Twan zawsze nosił przy sobie dużo pieniędzy?

Nie, no też! Wuj Twan był dobrodusznym fajtłapą, jeśli chodziło

o mnie, ale w innych sprawach to kuty na cztery nogi człowiek inte­resu. Zawsze starał się mieć przy sobie nie więcej niż garść sztuk mie­dzi. Ale za każdym razem kiedy przychodziliśmy do jakiegoś miasta-, Szedł do sklepu ze srebrem i wypełniał jakieś papiery. Wtedy dostawał kupę pieniędzy, które oddawał na przechowanie swoim kolegom, pro­wadzącym drogerie. Jeśli więc potrzebował pieniędzy, jak wtedy, kiedy nas musiał wykupić, to mógł je w każdej chwili mieć. A jak już mówię, że to była kupa pieniędzy, to nic nie przesadzam. Jeszcze przedwczoraj widziałam, jak oddał na przechowanie do takiej drogerii przy dużym rynku całe pięć sztabek złota! Pan sobie zdaje sprawę? Nawet nie myś­lałam, że ktoś może mieć tyle pieniędzy na raz. Zresztą, zawsze powta­rzam...

Co się właściwie stało wczoraj wieczorem? — przerwał sędzia pa­planinę dziewczyny.

Wczoraj wieczorem? Wuj Twan zrezygnował wreszcie i sobie po­szedł. Jak długo w końcu można? Doskonale rozumiem, że mógł mieć tego dosyć. Nie rozumiem tylko, czemu kłamał, bo jeszcze w południe zapewniał mnie, że teraz to już przyłączy się do nas na dobre. Przecież

nie miał najmniejszego powodu, żeby kłamać. Mógł mi po prostu szcze­rze powiedzieć, że między nami skończone. Ja bym mu odpowiedziała, że co było, to było, i do widzenia. Taka młoda dziewczyna jak ja spo­kojnie da sobie radę i bez wujka.

Właśnie — powiedział sędzia. Wyjął z rękawa pierścień i położył go na biurku. Pokazał na niego ręką i spytał: — Jeśli rzeczywiście ni­gdy nic nie przyjęłaś od Twana, to jak to się stało, że próbowałaś za­stawić jego pierścień?

E tam, zastawić! Podobał mi się i dlatego Wuj Twan pozwalał mi go nosić. Kiedy przechodziliśmy przypadkiem koło lombardu, powiedzia­łam do Twana: „Wejdę zapytać, ile jest wart”. Ale właściciel lombardu, taki grubas, złapał mnie za rękaw i zaczął gadać do ucha jakieś świństwa, więc wściekła wyszłam ze sklepu. To był na pewno mój czarny dzień, bo ledwie stamtąd wyszłam, a tu łapie mnie za ramię jakiś wielkolud i mówi, że muszę być jego! Prawdziwy potwór, z ust ciekła mu ślina, no straszne. Na szczęście Wuj Twan powiedział od razu: „Zostaw, ona jest moja”. Wtedy mój brat oderwał jego rękę od mojego ramienia i odepchnął go. Wszyscy mężczyźni są jednakowi, im się zdaje, że na taką jak ja wystarczy kiwnąć palcem. Taki Wuj Twan to jest jeden na tysiąc, może mi pan wierzyć.

Ale chyba pan Twan nie wyszedł wczoraj tak bez słowa? Nie po­wiedział, dokąd się wybiera?

Nawet go o to zapytałam, ale widocznie nie chciał, żebym wie­działa. Tylko się uśmiechnął tajemniczo i powiedział, że będzie miał dla mnie niespodziankę. Miał iść najpierw do jakiegoś przyjaciela na ko­lację. I ja się dałam na to nabrać! Nie, to straszne świństwo z jego strony, nie zasłużyłam sobie na takie traktowanie.

Sędzia patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, a potem powiedział:

Pan Twan został wczoraj wieczorem zamordowany.

Dziewczyna wzdrygnęła się. /

Co? Co pan powiedział? Zamordowany? Kto to zrobił?

Myślę, że sama powinnaś wiedzieć najlepiej — odrzekł sędzia chłodno.

H Ja?

Tak, ty. Bo to chyba ty byłaś wczoraj wieczorem z bratem, kiedy zanosił ciało Twana do chaty drwala w lesie.

Dziewczyna patrzyła na sędziego osłupiała.

Do chaty? W lesie? O czym pan mówi? Wczoraj wieczorem nie ruszałam się z miasta. Cały wieczór byliśmy w gospodzie „Pod Czerwo­nym Karpiem”. Wuj Twan zamordowany! — nagle spojrzała na sędziego i spytała: — Gdzie go znaleźliście?

Doskonale wiesz, gdzie. W chacie drwala, w lesie na zboczu. Dziewczyna uderzyła piąstką w biurko i powiedziała z płonącymi ocza­mi:

To na pewno robota Piekarza! Nadał na Wuja Twana swoich lu­

dzi, zwabili go do lasu... Co za bydlak, co za łajdak! — ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem.

Sędzia Di poczekał, aż dziewczyna trochę ochłonie, i spytał:

Czy przyłączając się do was pan Twan również złożył przysięgę i obciął sobie koniuszek małego palca lewej ręki?

Dziewczyna uśmiechnęła się przez łzy.

Nie, bardzo chciał, ale nie mógł się na to zdobyć. Z dziesięć razy już się do tego zabierał, tasak miał w prawej ręce, a ja liczyłam: raz, dwa... trzy! Ale nigdy nie potrafił się przemóc.

Sędzia Di skinął machinalnie głową. Przez chwilę siedział zamyślony, powoli gładząc brodę. Potem pokręcił głową, z westchnieniem wziął pę­dzelek i zapisał kilka poleceń na kartce papieru, którą następnie złożył na pół razem ze swoją dużą czerwoną wizytówką. Odchylił się na opar­cie fotela i klasnął w ręce. Kiedy wszedł kancelista, sędzia wręczył mu pakiecik i powiedział:

Przekaż to natychmiast dowódcy straży.

Następnie spojrzał w zadumie na dziewczynę i spytał:

Masz gdzieś stałego przyjaciela?

Mam — odpowiedziała. — To młody szyper z Tsjang-pei. Bardzo miły chłopak. Chce się ze mną żenić, ale mu powiedziałam, że dopiero za rok. Pomyślałam sobie, że do tego czasu znudzę się Wujowi Twanowi, a mój przyjaciel ma nadzieję, że będzie już miał wtedy własną barkę. Zamierzamy przewozić towary rzeką, to bardzo dobre zajęcie. — Nagle spojrzała na sędziego i spytała ze strachem w głosie: — Co teraz ze mną zrobicie? Naprawdę mnie napiętnujecie, tak jak powiedział ten chudzie- lec?

Nie, tego się nie obawiaj. Ale przez jakiś czas będziesz musiała się pogodzić z utratą wolności. Wiesz, że wolności też może być czasem za dużo?

Sędzia skinął na strażniczkę i powiedział:

Proszę odprowadzić dziewczynę z powrotem do celi.

Kiedy obie kobiety wyszły, Tao Gan powiedział rozgniewany:

Że też Jego Ekscelencja musiał wysłuchiwać tych głupstw, które plotła ta dziewczyna!

Sędzia aż uniósł brwi ze zdumienia.

Głupstw? zapytał. — Ależ skąd, jestem przekonany, że mówiła szczerą prawdę. To może i sprytna dziewczyna, ale czy rzeczywiście są­dzisz, że osoba na jej poziomie mogłaby wydumać tego rodzaju historię? Twan z jej opowieści jest jak żywy! Starszy mężczyzna, który nagle traci wiarę we wszystkie wartości i zadaje sobie pytanie, po co właści­wie istnieje. Większość mężczyzn w tej sytuacji przez kilka lat zatruwa życie rodzinie, ale potem najczęściej wszystko wraca na swoje miejsce. Pan Twan natomiast wyciągnął konsekwencje ze swoich wątpliwości i rzeczywiście zaczął wszystko od nowa. Naturalnie nie ma pewności, że po paru latach nie wróciłby na dawną drogę życia, ale to już całkiem

inna kwestia. W każdym razie dziewczyna wreszcie ostatecznie wyjaś­niła nam sprawę pierścienia. Zauważyłeś zapewne, że pozwoliłem jej po prostu paplać, ponifeważ krzyżowy ogień pytań ma sens jedynie wtedy, kiedy przesłuchiwany usiłuje kłamać. Zapamiętaj to na przyszłość, Tao Gan. Zechciałbyś mi nalać jeszcze jedną filiżankę herbaty?

Sędzia ujął w dłoń wachlarz z czaplich piór i zaczął się powoli wa­chlować. W niewielkim pokoiku było duszno. Upiwszy łyk herbaty z fi­liżanki, którą postawił przed nim Tao Gan, sędzia podjął z rozdrażnie­niem:

Naprawdę nie wiem, co teraz zrobić z tą dziewczyną. Prawo jest szczególnie surowe, jeśli idzie o tajne bractwa, zwłaszcza że mogą one stanowić przykrywkę dla przygotowań do buntu. To samo dotyczy nie­legalnej prostytucji, ponieważ jest to forma oszustwa podatkowego. Zgod­nie z literą prawa należałoby tej dziewczynie wymierzyć karę chłosty, a następnie zamknąć ją na rok w więzieniu. Lecz kara taka zniszczy­łaby dobrą cząstkę jej istoty, która bez wątpienia tkwi w tej dziewczy­nie, i zrobiłaby z niej zatwardziałą przestępczynię, która musiałaby skoń­czyć w rynsztoku albo dać gardło. Musimy znaleźć jakieś inne rozwią­zanie.

Sędzia pokręcił głową i ponownie upił łyk herbaty. Tao Gan zaczął okazywać pewne zniecierpliwienie, lecz sędzia tego nie dostrzegł, głę­boko zatopiony w myślach. W końcu Tao Gan nie wytrzymał i rzekł:

Chciał pan przesłuchać jeszcze Tsjanga, Wielmożny Panie.

Sędzia podniósł wzrok.

Tsjanga? Aha, tego koleżkę Seng Kiii, tak? To możesz zrobić sam. Wystarczy, żebyś uzyskał od niego potwierdzenie zeznań Seng Kiii, zwłaszcza co się tyczy ich odłączenia się od Liao Piekarza oraz odmowy przewiezienia przemytu. Potem sporządź akt oskarżenia przeciwku Seng Kiii i Tsjangowi o włóczęgostwo i przynależność do tajnego bractwa.

Sędzia Di przygładził brodę i mówił dalej:

Sprawa Senga i Tsjanga jest dosyć prosta. Skażę ich na rok pracy przymusowej w naszym obozie przy granicy północnej. Jeśli się posta­rają i będą się dobrze sprawować, może zostaną przyjęci do służby jako najemni żołnierze. Co się tyczy siostry Senga, to... Ależ tak, to będzie najlepsze rozwiązanie! Wyznaczę jej przymusową roczną służbę u pana Han Je-sie. Pan Han to z gruntu szlachetny, staroświecki człowiek, żna- komicie prowadzący swój rozległy dom Kiedy ta dziewczyna popracuje u niego rok, nauczy się cenić ustabilizowane życie i będzie potem dobrą żoną dla swego młodego szypra.

Tao Gan spojrzał na sędziego sceptycznie.

Oby tak Właśnie było — powiedział. Potem spojrzał na sędziego ponownie bacznym wzrokiem, odchrząknął i spytał niepewnie. — Ale czy nie odeszliśmy aby za bardzo od zasadniczej sprawy, Wielmożny Panie? Mam na myśli zabójstwo Twana. Nie pojmuję, jak...

Tao Gan urwał w pół zdania.

Sędzia Di uśmiechnął się lekko. Odłożył wachlarz i rzekł:

Pracujesz u mnie dopiero pięć miesięcy, Tao Gan. Później sam zo­baczysz, że trzeba dużo więcej niż tragicznego poniekąd losu młodej dziewczyny, bym choć na trochę odszedł od zasadniczej kwestii śledztwa. Wiesz na temat zabójstwa Twana dokładnie tyle samo co ja. Czy nie jest jeszcze dla ciebie jasne, że sprawa została rozwiązana? Przeszedłem wspólnie z tobą do rozwikłania spraw ubocznych, ponieważ teraz nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na pojawienie się głównej osoby tej ponurej tragedii.

Tao Gan popatrzył na sędziego zdumiony. W tym momencie zapukano do drzwi. Wszedł dowódca straży wraz z drogistą Wangiem. Wang na­dal miał na sobie skromną czarną szatę i czapkę z czarnego jedwabiu, ale jego twarz była teraz bardzo napięta. Skłonił się głęboko i spytał nerwowo:

Czym mogę służyć, Ekscelencjo?

Sędzia Di wskazał pierścień wciąż leżący na biurku.

Czy może mi pan powiedzieć, dlaczego nie wziął pan tego pierście­nia wraz z innymi rzeczami zabitego? — chłodno odpowiedział pyta­niem na pytanie.

Wang szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w pierścień. Widać było, że blednie i jest przerażony. Bardzo szybko się jednak opanował.

Nic z tego nie rozumiem, Wielmożny Panie — powiedział obu­rzony. — Przysłał pan po mnie z prośbą, abym udzielił kilku wyjaśnień.

Istotnie. A chodzi o wyjaśnienia w sprawie morderstwa dokona­nego na osobie Twana Mou-tsai, drogisty ze stolicy. Nie, najpierw mnie pan wysłucha! Bardzo panu było potrzebne te pięć sztabek złota, które oddał panu na przechowanie Twan, ponieważ nie udał się panu plan przemycenia na teren Mien-yuan dwóch skrzyń towarów. Banda Liao Piekarza z Portu Południowego w Tsjang-pei, którą pan wynajął do przerzucenia skrzyń przez graniczną rzekę, sfuszerowała robotę i skrzy­nie wpadły w ręce policji wojskowej. Okoliczność, że Twan zdepono­wał u pana pięć sztabek złota i zamierzał odciąć sobie koniuszek ma­łego palca lewej ręki na znak, że na stałe przyłącza się do bandy Seng Kiii, przesądziła o śmierci tego nieszczęśliwego człowieka. Twan nie potrafił się mianowicie zdobyć, by własnoręcznie dokonać na sobie za­biegu obcięcia palca. Dlatego też umówił się z panem na wczoraj wie­czór; miał pan mu to zrobić za pomocą pewnego precyzyjnego narzę­dzia, znanego doskonale wam obydwu. Mam na myśli ten niezwykle ostry nóż, przytwierdzony na zawiasie do metalowej płyty i używany do cięcia leczniczych korzeni i temu podobnych na bardzo cienkie plas­terki. Za pomocą takiego noża można dokonać tej operacji bez ryzyka obcięcia za dużej bądź za małej części, i to na tyle szybko i pewnie, że ból staje się znacznie mniej dotkliwy. Tym niezbitym dowodem trwa­łości swego postanowienia Twan zamierzał zrobić niespodztónKę nale­żącej do bandy dziewczynie, w której był zakochany.

Sędzia Di przerwał na moment. Widząc, że Wang patrzy tylko zmie­szany, kontynuował:

Zanim Twan zdążył ułożyć rękę jak należy, ciężki nóż obciął mu cztery palce. Skamieniałego z bólu i przerażenia zabił pan następnie uderzeniem w głowę, zadanym przypuszczalnie młotkiem. Potem zaniósł pan zwłoki do opuszczonej chaty w lesie. Miały zostać znalezione do­piero wiele tygodni później, w stanie zupełnego rozkładu. Ponadto za­dbał pan, by po morderstwie zabrać wszystko, co ofiara miała przy so­bie. Zmuszony byłbym wówczas spalić zwłoki jako należące do nie zi­dentyfikowanego włóczęgi. Ale pewien gibbon naprowadził mnie na właściwy ślad.

Gi... gibbon? — wyjąkał Wang.

Tak, właśnie gibbon. Znalazł ten pierścień i przyniósł go tutaj. Ale to już pana nie powinno interesować. Interesujące dla pana może być to, że zaraz wyślę do Tsjang-pei gońca z prośbą, by aresztowano herszta bandy, niejakiego Liao i przysłano go tutaj. Zostaniecie ze sobą skonfrontowani i w ten sposób pańska sprawa będzie zakończona, pa­nie Wang.

Sędzia Di umilkł. W pokoju zapanowała martwa cisza.

Twarz Wanga poszarzała. Z drżącymi wargami patrzył na złoty pier­ścień z roziskrzonym szmaragdem. Przełknął kilkakrotnie ślinę i powie­dział ledwie słyszalnym głosem:

A więc odkrył pan wszystko. Nic. się już nie da zrobić. — Zrezyg­nowany zwiesił głowę. Po chwili podniósł wzrok i powiedział mocnym głosem: — Tak, Wielmożny Panie, to ja zamordowałem Twana Mou-tsai.

I wszystko odbyło się dokładnie tak, jak pan powiedział. Pokusa była zbyt wielka. Znalazłem,,się w poważnych kłopotach finansowych, moi wierzyciele chcieli mnie zmusić do ogłoszenia upadłości. Gdyby ten przemyt mi się udał, na jakiś czas można by to zażegnać. Ale kiedy i to zawiodło, musiałem skorzystać ze złota, które powierzył mi Twan. Wie­działem, że Twan nikomu nie powiedział, że będzie tego wieczora u mnie. bo oczywiście nie zamierzał nikomu zdradzić, że mam mu amputować koniuszek palca. Nalegał, żeby nawet domownicy nie wiedzieli o jego wizycie, miałem go sam wpuścić boczną furtką. — Wang przejechał dłonią po twarzy i zakończył bezbarwnym głosem: — Jestem gotów zło­żyć wyczerpujące przyznanie się do winy, Ekscelencjo.

Jeszcze o to nie prosiłem, panie Wang — powiedział sędzia spo­kojnie. — Jest mianowicie kilka punktów wymagających bliższego wy­jaśnienia. Po pierwsze: dlaczego £an Twan zawsze i wszędzie chciał mieć do dyspozycji tak dużą sumę pieniędzy?

Mogę to panu wyjaśnić, Ekscelencjo. Twan cały czas miał na­dzieję, że ta kobieta zgodzi się go poślubić. Mówił mi, że od razu za­mierza spłacić jej brata, a następnie kupić niewielką posiadłość, by tam rozpocząć nowe życie.

Rozumiem. Po drugie: dlaczego nie powiedział pan szczerze Twa-

nowi, że skorzystał pan z jego złota będąc w kłopotach finanso'

I że spłaci go pan później w odpowiednich ratach? Przecież jest takie niepisane prawo, że członkowie tego samego cechu zawsze muszą nieść sobie pomoc. Ponadto Twan był bardzo bogaty i naprawdę nie zależałoby mu na tych sztabkach złota.

Wang patrzył na sędziego zdumiony. Poruszył ustami, ale nie mógł wydobyć z siebie słowa. Nie czekając dłużej na odpowiedź, sędzia Di mówił dalej:

Po trzecie: jest pan drobnym mężczyzną w średnim wieku. Jak mógłby pan zanieść ciało Twana ze swego domu do chaty drwala? To prawda, że droga wiedzie w dół, lecz z pewnością było to zadanie prze­kraczające pańskie siły.

Wang opanował się i kręcąc głową rzekł:

Istotnie, sam nawet nie wiem/ jak tego dokonałem, Wielmożny Pa­nie. Kiedy zabiłem Twana, nagle dotarła do mnie potworność tego czynu. Pojąłem, że w bestialski sposób zamordowałem przyjaciela, który mi całkowicie ufał. Dręczony strachem i wyrzutami sumienia, myślałem tylko o tym, że ciało musi zniknąć. To mi dało siły, które pozwoliły mi wynieść ciało boczną furtą do lasu, a potem w dół, do chaty drwala. Kiedy wróciłem do domu, byłem ledwie żywy. Ja... — wyjął z rękawa chusteczkę i otarł zupełnie zmienioną teraz twarz. Następnie spojrzał na sędziego i powiedział spokojnie: — Zdaję sobie sprawę z faktu, że zabiłem uczciwego człowieka, aby ograbić go z pieniędzy, i że muszę za to zapłacić głową.

Sędzia Di wyprostował się w fotelu. Oparł łokcie na biurku i długo spoglądał na Wanga. Kiedy się wreszcie odezwał, głos miał niezwykle ciepły:

Z pewnością nie zdaje pan sobie sprawy z faktu, że jeśli oficjal­nie przyzna się pan do popełnienia tej zbrodni, to całe pańskie mienie ulegnie konfiskacie. Pański syn nie będzie mógł oczywiście nic odziedzi­czyć, ponieważ muszę uznać go za osobę niepoczytalną.

Co. pan powiedział?! — wykrzyknął Wan^. Pochylił się do przodu i uderzył pięścią w biurko. — To nieprawda, to kłamstwo! Mój syn nie jest niepoczytalny! Jest tylko trochę opóźniony w rozwoju! Skończył za­ledwie dwadzieścia lat! Kiedy dorośnie, na pewno będzie taki jak inni Przy odrobinie wyrozumiałości, pozostawiony w spokoju, z pewnością rozwinie się normalnie. — Wang popatrzył na sędziego błagalnie i mó­wił dalej drżącym głosem: — To mój jedyny syn, Wielmożny Panie, to taki dobry chłopak! Zapewniam pana, że...

Głos mu się załamał i po zapadłej twarzy popłynęły łzy..

Sędzia Di rzucił mu współczujące spojrzenie i powiedział poważnym głosem:

Osobiście dopilnuję, aby o niego zadbano przez czas pańskiego po­bytu w więzieniu. Daję panu na to moje słowo. Ale jeśli nie zastosujemy odpowiednich środków, pański syn spowoduje jeszcze większe nieszczęś­

cia. Absolutnie trzeba go oddać pod nadzór, nie wolno mu się swobodnie poruszać po mieście. Przedwczoraj wychodząc z pańskiego sklepu do­strzegł piękną przyjaciółkę Twana, która właśnie wyszła z lombardu Lenga. Jego chory umysł sprawił, źe uznał ją za swoją kochankę. Chwy­cił ją za rękę, ale Twan kazał mu ją puścić mówiąc, że ona należy do niego, zaś brat dziewczyny przepędził pańskiego syna. Kiedy Twan przy­szedł do pana wczoraj wieczorem, pański syn go zobaczył. Przekonany, że jest to człowiek, który odebrał mu ukochaną, zabił go. Kazał mu pan potem zanieść dało do lasu. Dla niego była to drobnostka, ponieważ jak wielu upośledzonych na umyśle, jest niezwykle wyrośnięty i silny.

Wang machinalnie skinął głową. Głębokie bruzdy znaczyły jego po­szarzałą twarz, plecy zgarbiły się, jakby spoczywał na nich wielki ciężar. W ciągu tych kilku chwil nagle stał się starym człowiekiem.

To było okropne... okropne nieszczęście — powiedział, jakby sam do siebie. — Przed kolacją wybrałem się z synem na długi spacer, to mu zawsze dobrze robi Następnie spożył posiłek i poszedł spać. Ciało ma silne, ale jego umysł tak szybko się męczy... Powiedziałem ochmistrzo­wi, żeby przyniósł mi kolację do biblioteki i także udał się na spoczy­nek. O umówionej godzinie wpuściłem Twana przez boczną furtę i za­prowadziłem go do biblioteki. W czasie kolacji poinformowałem go o tym, że skorzystałem z jego złota. Twan zapewnił mnie, że nie muszę się z tego powodu kłopotać, bo w każdej chwili może sprowadzić więcej złota, niżby potrzebował. Powiedział też, że mogę mu zwrócić dług, kiedy mi wygodnie. „Przysługę, którą mi pan zaraz wyświadczy, po­traktuję jako pierwszą ratę” — dodał jeszcze z uśmiechem. Wypił szyb­ko dużą czarkę wina i udaliśmy się do mojej małej pracowni. Wieczo­rami wypróbowuję tam często nowe mieszanki lecznicze. Twan położył lewą dłoń na płycie do cięcia surowców i zamknął oczy. W chwili kiedy odchyliłem nóż, ktoś trącił mnie w rękę. „On mi ukradł dziewczynę” — usłyszałem krzyk syna za plecami. Ciężki nóż opadł masakrując dłoń Twana, który osunął się na stół z okrzykiem bólu. Szybko chwyciłem jego dłoń, by zatamować krew, kiedy nagle mój syn złapał tłuczek z moździerza i ze straszliwą siłą uderzył Twana w tył czaszki... — Wang uniósł w górę dłonie. — Ten chłopiec nie zdaje sobie sprawy z tego, co zrobił, Ekscelencjo! Zawsze jest taki miły i uczynny, taki dobry dla zwierząt... Jeszcze nigdy nie...

Pański syn nie będzie oczywiście skazany — powiedział pośpiesz­nie sędzia. — Osoby upośledzone umysłowo nie podlegają prawu. Co się tyczy pana, dziś wieczorem na posiedzeniu muszę pana skazać na dłu­goletnie więzienie za przemyt. Chciałbym pana jeszcze raz zapewnić, że nie musi się pan martwić o syna. Później, kiedy już zakończy pan karę, będzie go pan mógł regularnie widywać.

Sędzia dał znak ręką i dowódca straży wyprowadził Wanga.

Sędzia spoglądał przez chwilę na leżący na biurku złoty pierścień. W końcu wziął go i podał Tao Ganowi.

Dopilnuj, aby ten klejnot dostarczono krewnym Twana — powie­dział. — Dołącz do niego krótką relację o śmierci Twana i zapytaj, czy ciało odesłać rodzinie, czy też pochować tutaj. Idż teraz do kancelarii i wydaj polecenie, aby konny posłaniec przygotował się do drogi Na­piszę list do sędziego okręgowego z Tsjang-pei, który trzeba mu natych­miast dostarczyć. Dołączę też list do wachmistrza Hunga, że zaraz po aresztowaniu Liao Piekarza ma tu wrócić wraz z Ma-Jungiem i Tsjao- -tai

Sędzia namyślał się chwilę i dodał:

Każ też wypuścić Lenga. Może wykorzystał te godziny spędzone w areszcie na to, by zastanowić się nad sobą. Miejmy przynajmniej taką nadzieję.

Sędzia Di wyjął z szuflady chustkę i otarł twarz. Następnie uniósł głowę, ponuro spojrzał na swego współpracownika i powiedział zmęczo­nym głosem: .

To bardzo trudny urząd, Tao Gan.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gulik Robert van Cztery palce
Robert van Gulik Noc tigra
Nora Roberts = Van képe hozzá (Júlia 103)
Cel Bournea Ludlum Robert Van Lustbader Eric
Przedmiot dzialy i zadania kryminologii oraz metody badan kr
12 Biotechnologia w kryminalistyce
2001 październik Cztery pory roku kryteria
Earthdawn Cztery spojrzenia na adeptow
kryminalistyczna idnetyfikacja czlowieka
Kryminalistyka - mechanoskopia i traseologia, Kryminalistyka
!TEZY, Administracja-notatki WSPol, Kryminologia
Kryminalistyka - badania broni palnej, kryminalistyka
KRYMINOLOGIA PYTANIA Z PRZEDTERMINU, STUDIA, Kryminologia
Kryminologia i kryminalistyka
Zagadnienia Kryminologia - Zagadnienia z opracowaniem, Sudia - Bezpieczeństwo Wewnętrzne, Semestr II
teorie kryminologiczne, kryminologia

więcej podobnych podstron