Lucy Maud Montgomery Emilka 3 Emilka na falach życia

Lucy Maud Montgomery

Emilka na falach życia

Tłumaczyła:

Maria Rafałowicz_Radwanowa

"Krajowa Agencja Wydawnicza", Poznań 1990 r.

Wydanie oparte na edycji z 1936 r.

SPIS TREŚCI

Rozdział I 2

Rozdział II 7

Rozdział III 13

Rozdział IV 18

Rozdział V 23

Rozdział VI 26

Rozdział VII 34

Rozdział VIII 37

Rozdział IX 42

Rozdział X 50

Rozdział XI 55

Rozdział XII 60

Rozdział XIII 64

Rozdział XIV 70

Rozdział XV 74

Rozdział XVI 76

Rozdział XVII 79

Rozdział XVIII 86

Rozdział XIX 93

Rozdział XX 98

Rozdział XXI 101

Rozdział XXII 108

Rozdział XXIII 112

Rozdział XXIV 116

Rozdział XXV 124

Rozdział XXVI 134

Rozdział XXVII 139

Rozdział I

1

"Nie będę już pijać rumianku".

Te słowa wpisała Emilia Byrd Starr do swego dziennika w dniu, w którym wróciła do domu, do Srebrnego Nowiu, ukończywszy Wyższą Szkołę w Shrewsbury. Za sobą miała lata szkolne, a przed sobą - nieśmiertelność.

Było to symbolem. Ciotka Elżbieta, pozwalając Emilce na zwykłą herbatę (stale, nie w drodze wyjątkowej łaski!) uznała ją tym samym za dorosłą. Niektóre osoby uważały Emilkę za dorosłą panienkę już od dłuższego czasu, na przykład kuzyn Andrzej Murray i przyjaciel Perry Miller, którzy kolejno oświadczyli się o jej rękę i jednocześnie niemal dostali kosza. Dowiedziawszy się o tym, ciotka Elżbieta zrozumiała, że nie miałoby celu dawanie Emilce rumianku. Ale mimo wszystko Emilka nie miała nadziei, żeby kiedykolwiek wolno jej było nosić jedwabne pończochy. Jedwabna halka "ujdzie" od biedy, gdyż jest ukryta, niewidzialna: wprawdzie szeleści zalotnie... Ale jedwabne pończochy są stanowczo niemoralne.

Tak więc Emilka (o której szeptali jej znajomi nieznajomym, iż "ona pisze") została uznana za jedną z "pań na Srebrnym Nowiu", gdzie nic się nie zmieniło od dnia jej przybycia, czyli od lat siedmiu; gdzie płaskorzeźby na starym kredensie były zawsze te same, a dziwny cień, rzucany na ścianę przez figurynkę etiopską, padał w tymże miejscu, w którym zauważyła go dziewczynka z najwyższą rozkoszą. Stary to był dom, i dlatego cichy, mądry i nieco tajemniczy. A także nieco surowy, lecz niemniej miły. Większość mieszkańców Czarnowody i Shrewsbury sądziła, że jest to nudne miejsce dla młodej dziewczyny, że nieopatrznie postąpiła Emilka, odrzucając propozycję panny Royal w sprawie posady w czasopiśmie nowojorskim. Wzgardzić taką sposobnością zostania "kimś"! Ale Emilka, która miała bardzo jasny pogląd na to, czym być zamierza, nie uważała bynajmniej trybu życia w Srebrnym Nowiu za nudny, ani nie rezygnowała ze wspinania się na upragnione szczyty dlatego tylko, że pozostała w tym cichym zakątku.

Należała z woli Bożej do Starego a Szlachetnego Zakonu Poetów. Gdyby się była urodziła o tysiąc lat wcześniej, czarowałaby słuchaczy, siedząc pośrodku gromadki, zebranej przy ognisku i wpatrzonej w jej natchnioną twarz. W dzisiejszych czasach zmuszona była docierać do swego audytorium pośrednio.

Ale tematy opowieści są zawsze te same bez względu na stulecie i na okolicę. Narodziny, zgony, małżeństwa, skandale - oto są jedynie naprawdę ciekawe zdarzenia na świecie. Tak więc z mocnym postanowieniem w duszy przystąpiła Emilka do walki o sławę i fortunę... i o coś jeszcze, o co było najtrudniej. Ale pisanie nie było dla Emilii Byrd Starr środkiem do zdobycia walorów światowych ani wieńca laurowego. Było to coś, co ona czynić musiała. Zjawisko... pomysł... wszystko to, co było bardzo piękne, lub wybitnie brzydkie... dręczyło ją, dopóki się nie "wypisała". Z natury była obdarzona zmysłem humoru i poczuciem dramatycznym: komizm i tragizm życia przemawiały do niej z równą mocą i domagały się wcielenia za pomocą pióra. Cały świat nieziszczonych, a nieśmiertelnych marzeń, ukryty za kurtyną rzeczywistości, wzywał ją, żądny upostaciowienia i interpretacji..., wzywał ją wielkim głosem, któremu nie mogła, nie śmiała się oprzeć.

Pełna była młodzieńczej radości z samego faktu istnienia. Życie pociągało ją, dawało jej znaki zachęcające i figlarne. Wiedziała, że czeka ją ciężka walka. Wiedziała, że będzie ciągle obrażać uczucia sąsiadów z Czarnowody, którzy chcieliby, żeby pisywała dla nich nekrologi i pomawiali ją o "pozowanie"; wiedziała, że niejeden jej utwór zostanie odrzucony, skrytykowany; wiedziała, że nadejdą dni niemocy, podczas których nie będzie mogła pisać, kiedy daremne byłoby wszelkie usiłowanie w tym kierunku; dni, podczas których niemoc ta doprowadzi ją do takiego napięcia nerwów, że za przykładem Marii Bashkirtseff wyrzuci za okno, wraz z gradem przekleństw, zegar ze swego pokoju. W te dni wszystko, co przedsięweźmie, będzie miernotą i banalnością: w te dni chwiać się będzie jej wiara w życie, w którym według niej jest tyleż poezji co prozy; w te dni, echo owych "przypadkowych poszeptów" bogów, w które wsłuchana była od dzieciństwa tak pilnie, to echo będzie ją tylko drażnić swym żądaniem nieosiągalnej doskonałości i uroku, będącego poza obrębem twórczych możliwości śmiertelnika.

Wiedziała, że ciotka Elżbieta toleruje, ale nie pochwala do dziś dnia jej manii gryzmolenia. Podczas ostatnich dwóch lat pobytu w Wyższej Szkole Emilka, ku zdumieniu ciotki Elżbiety, zarobiła sporo pieniędzy swymi wierszami i nowelkami. Stąd owa tolerancja. Ale żaden z Murrayów, żadna z Murayówien, nie czynili nigdy niczego podobnego. A przy tym był fakt, którego zasadniczo nie lubiła panna Elżbieta Murray, fakt wyróżniania się czymś spośród otoczenia. Ciotka Elżbieta niechętnie patrzyła na ów odrębny świat Emilki, tak inny niż świat Srebrnego Nowiu i Czarnowody, na to królestwo bezkresne i gwiazdami usiane, w którym dziewczę zamykało się nagle, do którego nawet najbardziej stanowcza i najbardziej podejrzliwa z ciotek nie miała dostępu! Przypuszczam, że gdyby oczy Emilki tak często nie spoglądały tęsknie i smutno na otaczający świat, gdyby w nich było mniej utajonego marzenia, ciotka Elżbieta odnosiłaby się życzliwiej do jej aspiracji. Nikt z was, nawet samowystarczalni Murrayowie ze Srebrnego Nowiu, nie lubi stać za drzwiami, które się przed nim nigdy nie otworzą.

2

Ci z was, którzy już towarzyszyli Emilce w jej zabawach w Srebrnym Nowiu i studiach w Shrewsbury * znają jej wygląd zewnętrzny. Tym, którzy witają ją teraz jako osobę obcą postaram się zaprezentować jej sylwetkę jako panienki w siedemnastej wiośnie życia. Szła wśród klombów, na których złociły się chryzantemy, w ów jesienny dzień nad brzegiem morza. Było to czarowne ustronie, ów ogród w Srebrnym Nowiu. Zaciszne, pełne bogatych, ciepłych barw i cudnych, cienistych alejek. Unosiły się tu zapachy róż i goździków, roje pszczół, skarga wichru, dolatywały poszepty zatoki Atlantyku; z sąsiedztwa dochodziły westchnienia świerków z gaiku Wysokiego Jana. Emilka kochała każdy kwiatek, każdą piędź ziemi i każdy dźwięk w tym ogrodzie, każde piękne, sędziwe drzewo, a zwłaszcza jej umiłowane, zaprzyjaźnione z nią Trzy Księżniczki Lombardzkie, oraz wielką sosnę pośrodku ogrodu, srebrzystą topolę i młodego świerczka w kąciku, kokietującego swawolne wietrzyki. Kochała również grupę białych brzóz w gaiku Wysokiego Jana.

Patrz: "Emilka ze Srebrnego Nowiu" i "Emilka dojrzewa".

Emilka cieszyła się stale, że mieszka wśród tylu starych, prastarych drzew, zasadzonych i wypielęgnowanych rękami ludzi dawno zmarłych, przepojonych radością lub smutkiem, które kolejno przewijały się przez te istnienia.

Smukła, dziewicza postać. Włosy jak czarny jedwab. Szare oczy, podkrążone, pod którymi fioletowe cienie pogłębiały się, ilekroć Emilka czuwała o niedozwolonej, całkiem nie_Elżbietańskiej porze, pisząc nowelkę, albo opracowując plan nowego utworu. Usta miała purpurowe, z Murrayowskimi dołeczkami w kącikach. Uszy były spiczaste. Przypominały szekspirowskiego Puka. Może te uszy właśnie i te kąciki ust nasuwały niektórym porównanie z kociakiem. Prześliczną miała linię szyi i podbródka. Uśmiech jej był przedziwnie ujmujący, powoli rozkwitający, znienacka promieniejący radością istnienia. A nogi były "skandalicznie ładne", jak je oceniła już dawno stara ciotka Nancy z Książego Stawu. Policzki delikatnie zaróżowione, z łatwością stawały się szkarłatne. Byle co wywoływało na tej twarzyczce krwawy rumieniec: powiew wiatru od morza, nagłe odsłonięcie się przed jej wzrokiem błękitnych wzgórz na horyzoncie, czerwone maki na polu lub białe żagle na zatoce w cudny, wiosenny poranek, czy też przy srebrnych blaskach księżyca lub wreszcie biały kwiatuszek w starym ogrodzie, albo cichy szept w gaiku Wysokiego Jana.

Czy była ładna? Nie umiem powiedzieć. Nigdy nie wymieniano Emilki w szeregu piękności czarnowodzkich. Ale kto raz jeden spoojrzał na jej twarzyczkę, ten nie zapomniał jej już nigdy. Nikt nie powiedziałby, spotkawszy Emilkę po raz drugi: "Hm... dziwnie znajomą wydaje mi się pani..." Całe zastępy ślicznych kobiet gasły przy niej. Żadna nie przypominała jej indywidualności. Była żywa, pociągająca i czysta zarazem, jak woda. Myśli niosły ją, jak silny podmuch wiatru. Wzruszenie wstrząsało nią, jak burza krzewem różanym. Była jedną z tych żywotnych istot, o których powiadamy, gdy umarły, że to chyba niemożliwe, aby one żyć przestały. Na tle swego praktycznego, rozsądnego otoczenia rzucała blask, jak brylant. Wiele osób ją lubiło i równie dużo jej nie lubiło. Ale nikt nie był w stosunku do niej obojętny.

Razu pewnego, kiedy Emilka była bardzo maleńka i mieszkała wraz ze swym ojcem w starym domku w Borze Majowym, gdzie umarł Douglas Starr, wyszła z domu, aby przyjrzeć się tęczy. Biegła przez wilgotne pola i pagórki, pełna nadziei i wyczekiwania. Ale gdy tak biegła, zaczął padać deszcz, a cudna tęcza bladła... nikła... aż znikła... Emilka stała sama pośród obcej doliny, niepewna, w którą stronę się zwrócić. Usta jej zadrżały, oczy napełniły się łzami. Aż wtem podniosła główkę i uśmiechnęła się pogodnie do opustoszałego nieba.

- Zjawią się inne tęcze - rzekła.

3

Zmieniło się życie w Srebrnym Nowiu. Musiała się przystosować do tych zmian. Nieodłączne od nich było pewne osamotnienie. Ilza Burnley, nieodstępna towarzyszka siedmiu lat wiernej przyjaźni, wyjechała do Szkoły Literatury i Deklamacji w Montrealu. Oba podlotki rozstały się wśród łez, ślubując sobie wzajemnie dozgonną przyjaźń. Nie spotkają się już nigdy w tych samych warunkach. Bo kiedy przyjaciele, najbliżsi bodaj, rozłączą się na czas dłuższy, zawsze daje się odczuć za ponownym spotkaniem pewną obcość, pewne oddalenie. Jedno z dwojga uważa stale, że to drugie nie jest takie samo. Jest to całkiem naturalne i nieuniknione. Człowiek zawsze posuwa się naprzód, lub się cofa, nie stoi w miejscu. Ale któż z nas zdoła się oprzeć uczuciu przykrego rozczarowania stwierdzając, że nasz przyjaciel nie jest już i nie może nigdy więcej stać się takim, jakim był ongi; któż z nas nie zmartwi się, jeśli nawet ta zmiana jest postępem? Emilka przeczuwała to dziwną intuicją, która zastępuje doświadczenie, czuła, że żegna na zawsze Ilzę ze Srebrnego Nowiu i ze Shrewsbury.

Perry Miller, dawniejszy "najemnik" ze Srebrnego Nowiu, odznaczony medalem Wyższej Szkoły w Shwresbury, odrzucony, lecz nie dający za wygraną konkurent Emilki, przedmiot wiecznego gniewu Ilzy, wyjechał również. Perry studiował teraz prawo w Charlottetown, gdzie jednocześnie pracował w kancelarii adwokackiej. Dla Perry'ego nie istniały tęcze ani mityczne kopalnie złota. Wiedział, czego chce i zmierzał do tego wytrwale. Ludzie zaczynali wierzyć, że on cel osiągnie. Boć nie większa przestrzeń dzieliła kancelarię pana Abla od Sądu Najwyższego i Ministerium, niż ta, która dzieli ową kancelarię od chałupy ciotki Tomaszowej i jej bosonogiego siostrzeńca.

Do typu poszukiwacza tęcz zbliżał się raczej Tadzio Kent. I on wyjeżdżał niebawem do Szkoły Rysunków w Montrealu. I on wiedział, wiedział od szeregu lat, ile rozkoszy, uniesień, ile rozpaczy i trwogi pociąga za sobą to dążenie do tęczy.

- Nawet jeżeli jej nigdy nie znajdziemy - rzekł do Emilki, gdy przechadzali się o cudownym zmierzchu, w ogrodzie Srebrnego Nowiu pod fioletowym niebem, w ostatni wieczór przed jego wyjazdem - jest coś w samym poszukiwaniu, co więcej jest bodaj warte, niż znalezienie.

- Ale znajdziemy ją - odrzekła Emilka, podnosząc oczy ku gwieździe, błyszczącej nad wierzchołkiem jednej z Trzech Księżniczek.

Użycie przez Tadzia liczby mnogiej "my" napełniło jej serce radosnym przeczuciem. Emilka była zawsze bardzo uczciwa w stosunku do siebie samej i nie zamykała oczu na fakt, że Tadzio Kent był jej bliższy, niż ktokolwiek na świecie. A ona, czy go obchodzi? Trochę? Bardzo? Czy wcale?

Nie włożyła kapelusza, lecz wpięła we włosy kokardę z żółtego jedwabiu. Długo rozmyślała nad wyborem sukni, aż w końcu zdecydowała się na różową, jedwabną. Zdawało jej się, że wygląda bardzo ładnie, ale co za różnica, skoro Tadzio tego nie zauważył? Był do niej tak przyzwyczajony, że uważał to za rzecz normalną. Wywołało to u niej pewien bunt. Dean Priest byłby już to spostrzegł i byłby jej z pewnością powiedział jakiś miły, subtelny komplemencik.

- Nie wiem - odpowiedział Tadzio, spoglądając ponuro na topazookiego kota Emilki, Pierwiosnka, kręcącego się jak bąk w pogoni za własnym ogonem. - Nie wiem. Teraz, kiedy wyfruwam naprawdę w szeroki świat, czuję się... głupio. Może nigdy nie zdołam zdziałać niczego, o czym warto by było mówić. Pewne zdolności do rysunku... cóż to wielkiego? Zwłaszcza dla człowieka, który budzi się nagle z biciem serca o trzeciej w nocy?...

- O, znam to uczucie - przyznała Emilka. - Zeszłej nocy przeżuwałam godzinami pomysł noweli i doszłam do rozpaczliwego wniosku, że nigdy nie zdołam jej napisać... że nie warto się wysilać... że nigdy niczego nie zdziałam. Poszłam więc do łóżka i oblałam poduszkę łzami. Obudziłam się o trzeciej godzinie i nawet płakać już nie mogłam. Łzy wydawały mi się równie daremne, jak śmiech, jak ambicja. Byłam istnym bankrutem w stosunku do nadziei i do wiary w przyszłość. Aż wreszcie wstałam o świcie i zaczęłam pisać nową opowieść. Nie należy dać się opanowywać tym nocnym nastrojom.

- Na nieszczęście, co noc jest godzina trzecia - odrzekł Tadzio. - A o tej nieżyczliwej godzinie zawsze jestem przeświadczony, iż zbyt wiele pragniemy wszyscy, że nie osiągniemy niczego. A dwóch rzeczy pragnę jak szaleniec; jedną z nich jest oczywiście wydoskonalenie się w sztuce. Chcę zostać wielkim artystą. Nie uważałem się nigdy za tchórza, Emilko, ale teraz się boję. A jeżeli nie sprostam zadaniu? Będą mnie wyśmiewać. Matka powie, że z góry o tym wiedziała. Ona z nienawiścią odnosi się do mego wyjazdu, wiesz? Pojechać i nie dać rady!... Lepiej byłoby nie jechać.

- Nie, to nie byłoby lepiej - zaprzeczyła Emilka gorąco, zachodząc w głowę w tejże chwili, jakiej drugiej rzeczy Tadzio pragnie "jak szaleniec". - Nie powinieneś się bać... W owej nocnej rozmowie, którą prowadził ze mną ojciec na tydzień, przed śmiercią, powiedział, żebym się nie bała niczego w życiu. Czy to nie Emerson mówi: "Czyń zawsze to, czego się boisz"?

- Założyłbym się, że Emerson powiedział to, gdy już przestał bać się czegokolwiek, gdy już się uporał z wieloma trudnościami. Łatwo być odważnym, gdy się już zdjęło uprząż.

- Wiesz, że ja wierzę w ciebie, Tadziu - rzekła Emilka łagodnie.

- Tak, wiem. Ty i pan Carpenter. Jedynie wy dwoje wierzycie we mnie. Nawet Ilza jest zdania, że Perry ma większe szanse przywiezienia do domu pieczonych gołąbków.

- Ale ty nie szukasz pieczonych gołąbków. Ty gonisz za tęczą złocistą.

- A jeżeli jej nie znajdę, jeśli ciebie rozczaruję... to będzie najgorsze...

- Zwyciężysz, Tadziu. Spójrz na tę gwiazdę, która błyszczy w tej chwili nad najmłodszą Księżniczką. Zawsze ją kochałam. Jest to moja najgoręcej umiłowana gwiazda. Czy pamiętasz, jak przed laty, kiedy siedzieliśmy wszyscy dokoła ogniska, a kuzyn Jimmy gotował ziemniaki dla świń, snułeś cudne opowiadania o tej gwieździe i o żywocie, jaki tam, na niej wiodłeś, zanim przybyłeś na ziemię? Na tej gwieździe nie było godziny trzeciej w nocy.

- Jakimi szczęśliwymi, beztroskimi dzieciakami byliśmy wtedy - rzekł Tadzio zmęczonym głosem dojrzałego mężczyzny, przygnębionego ciężarem istnienia i wspominającego z rozkoszą pogodne lata dziecięce.

- Przyrzeknij mi - rzekła Emilka - że kiedykolwiek ujrzysz tę gwiazdę, będziesz pamiętać, iż wierzę w ciebie, mocno!

- A ty czy mi przyrzekniesz, że ilekroć spojrzysz na tę gwiazdę, pomyślisz o mnie? - spytał TAdzio. - Albo jeszcze inaczej: przyrzeknijmy sobie nawzajem, że ilekroć spojrzymy na tę gwiazdę oboje, pomyślimy o sobie wzajemnie... zawsze. Gdziekolwiek będziemy do końca naszego życia.

- Przyrzekam - rzekła Emilka z bijącym sercem. Cudownie było patrzeć tak Tadziowi prosto w oczy.

Romantyczny pakt. Co on oznaczał? Emilka nie wiedziała. Rozumiała tylko, że Tadzio odjeżdża, że życie staje się nagle zimne i puste, że wiatr znad zatoki, szemrzący wśród drzew w gaiku Wysokiego Jana szepcze coś bardzo żałosnego, że lato odeszło, że nadeszła jesień. I że owa złota kula, zakończenie tęczy, znajduje się gdzieś, het! na szczycie niedostępnego, bardzo odległego wzgórza.

Dlaczego ona powiedziała to o gwieździe? Dlaczego zapach żywiczny, zmierzch i odblask zachodzącego słońca doprowadzają ludzi do mówienia głupstw?

Rozdział II

1

Srebrny Nów,

18 listopada 19...

"Dziś nadszedł numer grudniowy "Lasu i Ogrodu" z moim wierszem pod tytułem "Lecą liście z drzewa". Uważam to za rzecz godną wzmianki, gdyż poświęcili memu utworowi oddzielną stronicę, a przy tym jest to pierwszy mój wiersz ilustrowany." Po raz pierwszy spotyka mnie podobny zaszczyt. Sam w sobie wiersz jest dość marny, jak mi się zdaje. Pan Carpenter syknął tylko parę razy, gdy mu go czytałam i nie chciał go komentować. Pan Carpenter nigdy "nie psuje pochwałami", ale umie zdruzgotać niemą naganą. Ale mój poemat wyglądał tak uroczyście na tym poczesnym miejscu, że powierzchowny czytelnik mógł go wziąć za utwór wartościowy. Niech będzie błogosławiony ten zacny wydawca, któremu przyszło na myśl kazać go zaopatrzyć w ilustracje. Podniósł mnie na duchu niemało.

Ale same ilustracje nie podobały mi się. Artysta nie odczuł moich intencji. Tadzio stokroć lepiej wywiązałby się z tego zadania.

Tadzio uczy się świetnie w Szkole Rysunków. A nasza gwiazda świeci stale. Ciekawa jestem, czy on doprawdy myśli o mnie codziennie, patrząc na nią. A może nie widzi jej co wieczór? Może ją zaćmiewają elektryczne latarnie Montrealu? Sądząc z listów, widuje często Ilzę. Jak im musi być dobrze obojgu, że są razem i że każde z nich ma bratnią duszę w tym wielkim, obcym mieście, wśród obcych ludzi.

2

26 listopada 19...

Dzisiaj było śliczne popołudnie listopadowe, ciepłe jak w lecie, a jednak opromienione urokiem jesieni. Siedziałam długo na cmentarzu, nad jeziorem i czytałam. Ciotka Elżbieta uważa, że jest to najbardziej ponure miejsce w okolicy, że dziwactwem jest tam czytać, a ciotka Laura twierdzi, że we mnie jest pewien rys chorobliwy. Nie widzę w tym nic chorobliwego. Jest to piękne ustronie, dokąd wiatr przynosi wszystkie słodkie zapachy z pól poprzez Czarnowodę. Tak tam jest cicho i spokojnie wśród tych starych grobów dokoła mnie! Mężczyźni i kobiety, należący do mojej rodziny, spoczywają tam pod ziemią. Mężczyźni i kobiety, którzy w życiu zwyciężali, którzy doznawali porażek, a których zwycięstwa i porażki stopiły się obecnie w jedno. Tam nie czuję się nigdy bardzo pełna zapału, ani bardzo przygnębiona. Kocham te stare płyty przysypane czerwonym piaskiem, a zwłaszcza tę poświęconą Marii Murray z napisem: "Tu pozostanę", napisem, w którym mąż jej wyraził cały jad, jaki się w nim nagromadził za jej życia. Jego grób znajduje się na prawo. Pewna jestem, że przebaczyli sobie wzajemnie od wielu lat. A może przychodzą czasami nocą, kiedy księżyc nie świeci i śmieją się razem, patrząc na ten napis? Napis zaciera się zresztą powoli, bo wyrastają na grobie trawy i chwasty, które kuzyn Jimmy pleni, o ile tylko może nadążyć. Z czasem trawa pokryje zupełnie napis, tak że pozostanie tylko zielono_srebrzysto_czerwony kontur dawnej płyty grobowej.

30 grudnia 19...

Dzisiaj zdarzyło się coś miłego. Czuję się rozradowana. "Madison's" przyjął moją nowelę: "Błąd w akcie oskarżenia"!!! Tak, to zasługuje na kilka wykrzykników. Gdyby nie wzgląd na pana Carpentera, napisałabym to kursywą. Kursywą! Nie, wypisałabym wszystkie te wyrazy wielkimi literami. Do "Madison" bardzo trudno jest się dostać. Czyż ja tego nie wiem! Czyż nie usiłowałam kilkakrotnie, a za każdym razem spotykałam się z odpowiedzią: "żałujemy niewymownie...". Aż wreszcie otworzyły się przede mną i te wrota. Dostać się do "Madison", to znaczy przebyć już pewną część drogi ku wyżynom, ku szczytowi równemu Alpom. Drogi wydawca był tak uprzejmy i dodał, że jest to śliczna opowieść.

Przemiły człowiek!

Przysłał mi czek na 50 dolarów. Będę mogła wkrótce zwrócić ciotce Ruth i wujowi Wallace'owi koszty mego pobytu w Shrewsbury. Ciotka Elżbieta popatrzyła na czek podejrzliwie, jak zwykle, ale po raz pierwszy nie wyraziła przypuszczenia, że bank zapewne nie wypłaci tej sumy ani nawet nie wątpiła, czy jest pokrycie. Piękne oczy ciotki Laury świeciły dumą. Jest ona z epoki wiktoriańskiej, toteż oczy jej błyszczą naprawdę. Edwardowskie oczy rzucają iskry, ale nigdy nie błyszczą, nie rzucają promieni. A ja lubię te rozpromienione oczy, zwłaszcza gdy przyczyną jest mój sukces.

Kuzyn Jimmy mówi, że "Madison" równa się wszystkim innym czasopismom jankeskim razem wziętym. Przynajmniej według niego.

Ciekawa jestem, czy Deanowi będzie się podobać "Błąd w akcie oskarżenia". I czy się do tego przyzna. On nigdy niczego nie chwali. To znaczy niczego, co ja piszę. A ja tak pragnę wymóc na nim pochwałę. Czuję, że jego uznanie jest jedynym, które się liczy naprawdę, oprócz uznania pana Carpentera, które też jest wartościowe.

Dziwny jest ten Dean. Posiada tajemnicę odmładzania się. Jest po prostu coraz młodszy. Przed kilku laty uważałam go za starszego pana. Teraz wydaje mi się tylko panem w wieku dojrzałym. Jeżeli tak dalej pójdzie, to niebawem wyda mi się młodzieńcem. Przypuszczam, że przyczyną jest moje dojrzewanie. Zrównaliśmy się prawie. Ciotka Elżbieta w dalszym ciągu nie lubi naszej zażyłości. Ciotka Elżbieta żywi antypatię do każdego Priesta. A ja nie wiem, co bym robiła bez przyjaźni Deana. Jest to dla mnie rdzeń życia.

15 stycznia 19...

Dzisiejszy dzień był burzliwy. Spędziłam bezsenną noc po czterech zwrotach z M$s$s. Były to nowele, które wydawały mi się szczególnie dobre. Zgodnie z przepowiednią panny Royal, czułam, że postąpiłam idiotycznie, nie jadąc z nią do Nowego Jorku, nie korzystając ze sposobności. Och, nie dziwię się, że dzieci zawsze płaczą, budząc się w nocy! Tak często odczuwam wtedy potrzebę łez, ja także! Wszystko mi ciąży, a żaden obłok nie jest przecięty srebrną linijką. Byłam smutna i podekscytowana przez cały poranek i wypatrywałam listonosza, jako jedynej ucieczki od beznadziejności. Gdy zbliża się godzina poczty, tyle jest w nas wyczekiwania i niepewności! Co mi ona przyniesie? List od Tadzia?... Tadzio pisuje najcudowniejsze listy. Miłą, cienką kopertę z czekiem wewnątrz? Grubą kopertę ze zwrotem jakiegoś rękopisu? Jedne z przedziwnych bazgrot Ilzy? Nic podobnego. Otrzymałam list pełen irytacji od kuzynki Beulah Grant z Gęsiego Stawu. Wydaje jej się, że umieściłam ją w mej noweli: "Głupcy", którą wydrukowało niedawno czasopismo nader rozpowszechnione po wsiach i folwarkach. Napisała do mnie list z gorzkimi wyrzutami. List ten przyszedł dzisiaj. Sądzi, że "mogłam oszczędzić starą przyjaciółkę, która zawsze dobrze mi życzyła." Nie jest przyzwyczajona do "ośmieszania jej osoby w czasopismach" i wyprasza sobie na przyszłość "podobnego używania jej osoby do ostrzenia mego rzekomego dowcipu". Niektóre szczegóły w tym liście sprawiły mi przykrość, inne wyprowadziły mnie z równowagi. Nigdy nie myślałam o niej ani razu nawet nie przyszła mi do głowy kuzynka Beulah podczas pisania tej noweli. Charakter "ciotki Katarzyny" jest wysnuty z fantazji. A gdybym nawet myślała o kuzynce Beulah, z pewnością nie umieściłabym jej w noweli. Jest zbyt głupia i banalna. Nie jest bynajmniej podobna do ciotki Katarzyny, która, pochlebiam sobie, jest bardzo żywą, dowcipną, pełną humoru starszą damą.

Ale kuzynka Beulah napisała również do ciotki Elżbiety, więc doszło znów do sceny familijnej. Ciotka Elżbieta nie wierzy, że jestem bez winy, oświadcza, że ciotka Katarzyna jest wiernym obrazem kuzynki Beulah, prosi mnie więc uprzejmie (uprzejme prośby ciotki Elżbiety są rzeczą okropną), abym w przyszłych moich utworach nie umieszczała karykatur moich krewnych.

- Nie jest to - dodała ciotka Elżbieta w swój najwynioślejszy sposób - coś, co mogłaby czynić Murrayówna: zarabiać pieniądze kosztem ułomności swych przyjaciół.

I znów sprawdziła się jedna z przepowiedni panny Royal. Czyżby się nie myliła pod żadnym względem? Jeżeli tak...

Ale najgorsze moje utrapienie pochodzi od kuzyna Jimmy'ego. Chichotał, czytając "Głupców".

- Mniejsza o starą Beulah, kurczątko - szepnął. - To jest pyszne. Naturalnie, że ona posłużyła ci za wzór przy szkicowaniu postaci ciotki Katarzyny. Poznałem, że to ona od początku stronicy, od razu! Poznałem ją po nosie.

Na nieszczęście napisałam, że ciotka Katarzyna ma "długi, zakrzywiony nos". A nie da się zaprzeczyć, że kuzynka Beulah ma nos długi i zakrzywiony! Takie zewnętrzne podobieństwo wystarcza ogółowi czytelników. Na próżno dowodziłam z całą energią, że ani pomyślałam o kuzynce Beulah. Kuzyn Jimmy kiwał tylko głową i chichotał.

- Nie przyznawaj się do tego, rzecz jasna. Zatrzymaj to przy sobie.

Najsmutniejsze ze wszystkiego jest istotne podobieństwo ciotki Katarzyny do kuzynki Beulah. A zatem nie udało mi się stworzyć postaci, jaką sobie wyobraziłam.

Niemniej czuję się znacznie lepiej, niż gdy te zwierzenia pisać zaczęłam. Był we mnie bunt, i zawziętość, i zniechęcenie, słowem byłam bardzo biedna.

Oto jest główny pożytek dziennika; tak mi się zdaje.

3

3 lutego 19...

Dziś jest wielki dzień. Przyjęto trzy moje utwory w trzech redakcjach. A jeden z wydawców poprosił o nadesłanie mu kilku nowel. Niemniej nienawidzę tych próźb o nowele. O wiele większe ryzyko, niż przy nadsyłaniu utworu z własnej, nie przymuszonej woli. Bo gdy wydawca, który prosił o nowelę, zwraca mi ją, jako "nie nadającą sią dla naszego pisma", upokorzenie jest stokroć głębsze, cięższe. Gdy ja sama posyłam swoje dzieło, jestem nieznaną, bezosobową autorką... a tu rzeczy mają się już inaczej...

A przy tym spostrzegam, że nie umiem pisać "na zamówienie". Jest to piekielnie trudne zadanie. Spróbuję jeszcze z czasem... Wydawca "Młodzieży" prosił mnie o nowelę o określonej liczbie wierszy. Napisałam ją. Odesłał mi rękopis, wykazując "niektóre usterki" i zalecając mi poprawienie noweli, ażeby mógł ją zamieścić. Poprawiałam, obcinałam, dodawałam, aż wreszcie nowela moja przypominała mój pierwotny pomysł li tylko ilością wierszy, której przestrzegałam wciąż gorączkowo. Zniecierpliwiona, wrzuciłam ją do pieca kuchennego. Od tej pory postanowiłam, że będę pisywać tylko w miarę własnej wewnętrznej potrzeby, a wydawcy... niech zostawią mnie w spokoju!

Dzisiaj mamy zamglony nów księżycowy.

4

16 lutego 19...

Moja nowela "Ile wart był ten żart?" ukazała się w dzisiejszym numerze "Home'u". Ale na okładce należę do rubryki "itd". Natomiast w przedmowie do noworocznego numeru "Panieńskich dni" zostałam wymieniona jako "znana i popularna współpracowniczka". Kuzyn Jimmy czytał tę przedmowę ze dwadzieścia razy, mrucząc za każdym razem: "Znana i popularna". Po czym udał się do narożnego sklepu i kupił mi nową "księgę Jimmy'ego". Ilekroć przebywam jakiś nowy etap drogi ku wyżynom, kuzyn Jimmy upamiętnia ten moment, dając mi nową księgę Jimmy'ego. Nigdy nie kupuję sama zeszytu. To dotknęłoby go osobiście. On spogląda zawsze na stosik ksiąg Jimmy'ego na moim biurku ze czcią i lękiem nieledwie, i wierzy niezachwianie, że w tych zeszytach mieszczą się wszelkiego rodzaju arcydzieła literatury.

Zawsze daję Deanowi do czytania moje utwory. Nie mogę się pozbyć tego zwyczaju, chociaż on mi je stale odnosi bez słowa krytyki lub, co gorsza, z nieszczerymi pochwałami. Jest to już dziś istną manią moje pragnienie dowiedzenia Deanowi, że umiem napisać coś "porządnego". Gdyby to przyznał, odniosłabym triumf. Ale zanim on to przyzna, wszystko w proch się obróci. Bo on wie.

5

2 kwietnia 19...

Z nadejściem wiosny przyjeżdża od czasu do czasu do Shrewsbury pewien młodzieniec, który nie jest konkurentem, mogącym się podobać rodowi Murray'ów ani, co ważniejsza, Emilii Byrd Starr. Ciotka Elżbieta bardzo krzywo patrzała, gdy szłam z nim na koncert. Czuwała jeszcze, gdy wróciłam do domu.

- Jak widzisz, nie uciekłam z nim, ciotko Elżbieto - rzekłam - przyrzekam ci, że tego w ogóle nie uczynię. Jeżeli kiedykolwiek wyjdę za mąż za kogokolwiek, uprzedzę cię o tym, choć może wyjdę za mąż wbrew twej woli.

Nie wiem, czy ciotka Elżbieta poszła do łóżka z lżejszym sercem, czy nie. Matka moja uciekła (Bogu dzięki!), a ciotka Elżbieta należy do niezachwianych wyznawczyń teorii dziedziczności.

6

15 kwietnia 19...

Dzisiaj wieczorem poszłam na wzgórze i przechadzałam się przy świetle księżyca nad Domem Rozczarowanym. Dom Rozczarowany został wybudowany przed trzydziestu siedmiu laty (nie dokończony jest zresztą) dla młodej żony, która nigdy w nim nie zamieszkała. Od tej pory stoi, surowy, zrozpaczony, nawiedzany przez nieśmiałe, odosobnione widma zjawisk, które powinny były tu zaistnieć, a nie zaistniały. Tak mi zawsze go żal! Tak mi żal jego biednych i ślepych oczu, które nigdy nie przejrzały, które nie mają nawet wspomnień. Żadne światełko domowe nie świeciło z nich nigdy, tylk raz jeden, bardzo dawno, blask ognia. A byłby to taki miły domek, przytulony do lesistych pagórków, zasłonięty od wiatrów gaikiem sosnowym. Ciepły, gościnny domek! A przy tym życzliwy, łagodny. Nie taki, jak ten narożny dom, który buduje Tom Semple. Tamten jest niepoczciwym domem. Kapryśny, o małych oczkach i spiczastych łokciach. Dziwne, jak silną indywidualność może mieć dom, chociaż nigdy nie był zamieszkały! Przed laty, kiedy Tadzio i ja byliśmy dziećmi, czepialiśmy się palcami parapetu okiennego, wdrapywaliśmy się do wnętrza i rozpalaliśmy ogień na kominku. Siedzieliśmy tam, snując plany na przyszłość. Zamierzaliśmy żyć razem w tym domku. Zapewne Tadzio zapomniał o tych niedorzecznościach dziecinnych. Pisuje często, a listy jego są pełne treści i ładne, takie Tadziowate. Opowiada mi wszystkie drobne zdarzenia ze swego życia. Ale ostatnie listy są bardziej bezosobowe, tak mi się przynajmniej wydaje. Mogłyby równie dobrze być napisane do Ilzy, jak do mnie.

Biedny Domku Rozczarowany! Zapewne pozostaniesz rozczarowany po wsze czasy."

7

Znów wiosna! Młode topole złocą się na drodze. Zatoka burzy się i pieni za piaszczystymi wydmami.

Zima minęła nieprawdopodobnie szybko, mimo szeregu ponurych godzin trzecich w nocy, mimo samotnych, zniechęcających zmierzchów. Dean wróci niebawem z Florydy. Ale ani Tadzio, ani Ilza nie przyjadą tego lata. Z tego powodu spędziłam dwie bezsenne noce. Ilza jedzie nad morze do jednej ze swych ciotek, do siostry swej matki, która dotychczas się nią nie zajmowała. A Tadziowi poszczęściło się: dostał zamówienie na ilustracje do pewnego wydawnictwa w Nowym Jorku i musi jechać na północ po wzory z natury. Jest to ogromna wygrana w życiu Tadzia i byłabym z tego powodu szczerze zadowolona, gdyby nie fakt, że nie okazuje on najmniejszego żalu z powodu naszych zmarnowanych wspólnych wakacji w Czarnowodzie. Najmniejszego!

Widocznie Czarnowoda i ten dawny tutejszy tryb życia są dla niego pieśnią, która już przebrzmiała.

Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo liczyłam na spędzenie lata z Ilzą i z Tadziem, ile sobie obiecywałam radości z tych letnich miesięcy. Ta myśl podtrzymywała mnie przez całą zimę. Gdy sobie uprzytomnię, że ani razu w ciągu lata nie usłyszę sygnału Tadzia, gwiżdżącego w umówiony sposób w gaiku Wysokiego Jana, że ani razu nie schronimy się tam, aby się nagadać do woli, że ani razu nie zamienimy błyskawicznych spojrzeń, kiedy wśród gromady obcych ludzi zdarzy się coś co ma szczególne znaczenie dla nas dwojga, gdy to sobie uprzytomnię, zdaje mi się, że życie staje się bezbarwne, że jest ono stosem zgliszcz i gruzu.

Pani Kent spotkała mnie wczoraj na poczcie i przystanęła, ażeby porozmawiać, co czyni nader rzadko. Nienawidzi mnie po dawnemu.

- Słyszałaś chyba, że Tadzio nie przyjeżdża na lato?

- Tak - odrzekłam lakonicznie.

W oczach jej był wyraz dziwnego, bolesnego triumfu, gdy się odwracała ode mnie: zrozumiałam. Jest nieszczęśliwa, bo Tadzio nie przyjedzie do niej, ale cieszy się, że on nie przyjedzie do mnie. To dowodzi według niej, że on nie dba o mnie.

Niestety, zdaje mi się, że ona ma słuszność. A jednak na wiosnę człowiek nie może być beznadziejnie smutny.

Andrzej się zaręczył! Z panną, o której ciotka Addie wyraża się z najwyższym uznaniem. "Gdybym sama ją wybrała, nie byłabym bardziej zadowolona, tak odpowiada mi wybór Andrzeja" - oświadczyła dzisiaj w rozmowie z ciotką Elżbietą. Ja też byłam obecna. Ciotka Elżbieta umiarkowanie się cieszyła, a przynajmniej twierdziła, że się cieszy. Ciotka Laura popłakała troszeczkę. Ciotka Laura zawsze płacze, gdy się dowiaduje o narodzinach, zgonie, lub małżeństwie. Była przy tym trochę rozczarowana. Andrzej byłby takim "bezpiecznym" mężem dla mnie. Tak, dynamitu nie ma w nim na pewno.

Rozdział III

1

Z początku nikt nie uważał choroby pana Carpentera za niebezpieczną. Miewał już nieraz ataki reumatyczne w ostatnich latach i leżał w łóżku po parę dni. A potem szedł do pracy ponownie, kulejąc, ponury i sarkastyczny, jak zawsze, z językiem tym mocniej wyostrzonym. Zdaniem pana Carpentera nauczanie w Czarnowodzie już nie było tym, czym było dawniej. Teraz, mówił, są tu same miernoty, same bezduszne zera.

- Wszystko, co mówię, przelatuje przez te głowy, jak przez sito - mówił.

Tadzio i Ilza, Perry i Emilka, ci uczniowie, którzy naprawdę korzystali z jego wskazówek, skończyli szkołę. A może był pan Carpenter troszkę zmęczony... w ogóle. Nie był bardzo stary, to znaczy nie miał bardzo wielu lat życia za sobą, ale przepalił się przedwcześnie. Drobna, nieśmiała, zwiędła kobieta, jego żona, umarła zeszłej jesieni, odeszła niepostrzeżenie, równie cicho, jak żyła. Nigdy nie zdawała się odgrywać wielkiej roli w domu pana Carpentera. Lecz po jej śmierci "pochylił się" bardzo. Dało się to zauważyć bezpośrednio po pogrzebie. Dzieci w szkole drżały przed zjadliwością jego języka i przed jego coraz to częściej powtarzającymi się napadami złego humoru. Władze szkolne kiwały głową i wspominały o konieczności sprowadzenia innego nauczyciela z końcem bieżącego roku.

Choroba pana Carpentera zaczęła się, jak dawniej, od ataku reumatycznego. Potem okazało się, że serce niedomaga. Dr Burnley, który go odwiedził wbrew jego upartej odmowie zasięgnięcia porady lekarskiej, przybrał minę poważną i przebąkiwał o "braku woli do życia". Ciotka Luiza Drummond z Gęsiego Stawu przyjechała, aby go pielęgnować. Pan Carpenter przyjął to z rezygnacją, nie wróżącą nic dobrego, jakby nic już go nie obchodziło.

- Bylebym miał spokój. Ona może krzątać się dokoła, a ja myślę o czym innym. Dopóki jestem sam w pokoju, nie wiem o jej istnieniu. Obojętne mi, co ona robi. Nie chcę się odżywiać i nie chcę mieć prześciełanego łóżka. Nienawidzę jej włosów. Takie proste i błyszczące. Powiedz jej, żeby na to znalazła jakąś radę. A dlaczego nos jej wygląda zawsze tak, jak gdyby było wiecznie zimno?

Emilka przybiegała co wieczór i przesiadywała przy łóżku chorego. Była jedyną osobą, którą chętnie widywał. Niedużo mówił, ale co parę minut otwierał oczy i zamieniali uśmiechy porozumiewawcze, jak gdyby oboje ubawili się jednocześnie jakimś świetnym dowcipem, którego finezję oni tylko dwoje odczuwali. Ciotka Luiza nie wiedziała, co ma znaczyć ta wymiana spojrzeń i ta mimika, toteż nie pochwalała jej. Była to poczciwa istota, o macierzyńskim sercu, zamkniętym w jej staropanieńskiej piesi, ale drażniły ją te niezrozumiałe, złośliwe uśmiechy jej pacjenta, leżącego na śmiertelnym łożu. Uważała, że lepiej zrobiłby myśląc o zbawieniu swej duszy. Wszak nie był członkiem zboru kościelnego? Nie pozwalał nawet na odwiedziny pastora. A Emilka Starr była stale gościem mile widzianym, ilekroć przyszła. Ciotka Luiza powzięła pewne podejrzenia w stosunku do owej Emilki Starr. Przecież ona pisuje! Przecież jedną ze swych kuzynek skarykaturowała w noweli! Prawdopodobnie szukała nowych wzorów przy śmiertelnym łożu starego poganina. To tłumaczy jej interesowanie się losami chorego, niewątpliwie to! Ciotka Luiza patrzyła ciekawie na tę zachłanną młodą dziewczynę. Miała nadzieję, że ją, Luizę, ta mała oszczędzi w następnej swej nowelce.

Emilka przez długi czas nie chciała wierzyć, że jest to śmiertelne łoże pana Carpentera. On nie może być aż tak chory! Nie cierpi, nie skarży się. Wyzdrowieje, skoro tylko się ociepli. Powtarzała to sobie tak często, aż w końcu w to uwierzyła. Nie mogła sobie wyobrazić życia w Czarnowodzie bez pana Carpentera.

Pewnego razu, w piękny wieczór majowy pan Carpenter czuł się znacznie lepiej. Oczy jego błyszczały po dawnemu, głos dźwięczał mocno. Żartował z biednej ciotki Luizy, która nie rozumiała nigdy jego żartów, ale znosiła je z chrześcijańską cierpliwością. Chorzy powinni się śmiać. Opowiedział Emilce zabawną anegdotkę i śmiali się oboje na cały głos. Ciotka Luiza pokiwała głową. Wielu rzeczy nie wiedziała, biedaczka, ale znała swój skromny zawód pielęgniarki z amatorstwa. Wiedziała, że takie odmłodzenie, taki niespodziewany powrót sił jest złym znakiem. Emilka w swym niedoświadczeniu nie wiedziała o tym. Wróciła do domu, rozradowana tym polepszeniem zdrowia ukochanego nauczyciela. Niebawem będzie on znów czynny w szkole, będzie ciskał gromy na uczniów i uczennice, będzie się snuł po drogach w zamyśleniu, czytając jakiegoś starego klasyka, krytykował jej rękopisy ze zwykłym swym humorem. Emilka cieszyła się. Pan Carpenter był przyjacielem, którego straty nie mogłaby przeboleć.

2

Ciotka Elżbieta obudziła ją o drugiej w nocy.

Pan Carpenter wzywał Emilkę.

- Czy jest mu gorzej? - spytała Emilka, zeskakując ze swego wysokiego, czarnego łóżeczka.

- Umiera - odrzekła ciotka Elżbieta zwięźLe. - Dr Burnley mówi, że nie doczeka świtu.

Coś w twarzy Emilki wzruszyło ciotkę Elżbietę.

- Czy to nie lepiej dla niego, Emilko? - spytała z niezwykłą łagodnością. - Jest stary i zmęczony. Żona jego umarła, na przyszły rok odprawiliby go ze szkoły. Byłby bardzo samotny na starość. Najlepszym jego przyjacielem jest śmierć.

- Myślę o sobie w tej chwili - załkała Emilka.

Poszła do pana Carpentera. Szła wśród ciemnej, pięknej nocy wiosennej. Ciotka Luiza płakała, ale Emilka nie uroniła ani jednej łzy przy łożu chorego. Pan Carpenter otworzył oczy i uśmiechnął się do niej: uśmiechnął się tym swoim chytrym uśmiechem.

- Nie płakać - szepnął. - Zabraniam wam płakać przy moim łożu śmiertelnym. Niech Luiza wypłacze się w kuchni. Może w ten sposób zarabiać równie dobrze, jak w inny. Nic więcej nie może uczynić dla mnie.

- A ja, czy mogę coś uczynić? - spytała Emilka.

- Usiądź tutaj, żebym mógł cię widzieć, to wszystko. Nikt nie lubi odchodzić stąd... samotny. Ile starych pudeł czeka w kuchni na moją śmierć?

- Tam są tylko ciotka Luiza i ciotka Elżbieta - odrzekła Emilka, nie mogąc zapanować nad uśmiechem.

- Nie bierz mi za złe, jeżeli nie będę zbyt rozmowny. Dużo mówiłem przez całe życie, aż do chwili obecnej. Tchu mi zabrakło. Ale chcę, żebyś tu była, gdy będę myślał o różnych rzeczach.

Pan Carpenter zamknął oczy i pogrążył się w milczeniu. Emilka siedziała spokojnie. Oparła głowę o framugę okna, za którym zaczynał szarzeć pierwszy brzask. Niewidzialna dłoń wietrzyku igrała z jej włosami. Zapachy kwiatów czerwcowych wdzierały się do pokoju, słodkie, jak dawno zapomniane motywy starych, pełnych uroku melodii. W oddali widniały dwa piękne świerki, wysmukłe, ciemne, oba równie wysokie. Sterczały ku niebu jak wieżyce gotyckie, wyłaniające się z kłębów srebrzystej mgły. Pomiędzy nimi zawieszony był na stropie błękitnym wielki, okrągły księżyc, piękny, jak cisza wieczorna. To otaczające piękno było dla Emilki pocieszeniem i otuchą w tę dziwną noc czuwania. Cokolwiek się stanie, cokolwiek nastąpi, takie piękno jest wieczne.

Od czasu do czasu ciotka Luiza zaglądała do swego starego pacjenta. Pan Carpenter zdawał się nie spostrzegać tych odwiedzin, ale ilekroć się oddalała, otwierał oczy i mrugał do Emilki. Emilka w odpowiedzi mrugała również, co uświadamiała sobie poniekąd ze zgrozą, gdyż była na tyle Murrayówną, aby się gorszyć mruganiem przy łożu konającego. Co by też powiedziała na to ciotka Elżbieta!

- Doskonały sporcik - szepnął pan Carpenter po drugiej wymianie mrugnięć. - Cieszę się, że tu jesteś.

O trzeciej godzinie zaczął okazywać pewien niepokój. Ciotka Luiza znowu weszła.

- On nie może umrzeć, dopóki nie zacznie się odpływ, wiesz? - szepnęła Emilce na ucho.

- Zaprzestań twych idiotycznych zabobonów - rzekł pan Carpenter głośno i wyraźnie. - Umrę, gdy przyjdzie na mnie pora, gdy będę gotów do zd...cia, podczas przypływu, czy odpływu, mniejsza o to.

Przerażona, przepraszała ciotka Luiza Emilkę, tłumacząc jej, że duch chorego błądzi i już przytomność mu nie dopisuje.

- Daruj, że byłem ordynarny - rzekł pan Carpenter do Emilki, gdy ciotka Luiza wysunęła się z sypialni. - Musiałem ją wyrzucić. Nie byłbym zniósł obecności tej starej baby, przyglądającej się moim ostatnim chwilom. Mam jej dostarczyć tematu do plotkowania do końca jej życia. Ohydne... głupie... A jednak... jest ona dobrą osobą. Nie ma w niej nic... podłego. A jednak... potrzebna nam... jest... oprócz poczciwości... pewna... indywidualność. To jest ta... szczypta... soli, która dodaje...smaku...

Milczenie. Po czym dodał poważnie:

- Szkoda, że... Wielki Kucharz... dodaje często zbyt dużo soli... Niedoświadczony Kucharz... mądrzeje z czasem... o kilka wieczności później...

Emilka pomyślała, że istotnie duch chorego błądzi w przestworzach, ale on uśmiechnął się do niej.

- Cieszę się, że tu jesteś, mały druhu. Nie jest ci przykro, że... tu jesteś... co?

- Nie - odrzekła Emilka.

- Gdy wnuczka Murrayów mówi: nie, to znaczy: nie.

Znowu milczenie. Po chwili zaczął pan Carpenter znowu, tym razem do siebie raczej, jak się zdawało.

- Odejdę o brzasku. Zawsze myśLałem, że będę się bał. Nie boję się. Dziwne. Pomyśl, ile będę wiedział mądrości za parę minut, Emilko. Będę mądrzejszy, niż ktokolwiek z żyjących. Zawsze pragnąłem wiedzieć... wiedzieć. Nigdy nie lubiłem zagadek. Przez całe życie... prześladowała mnie ciekawość... czym jest życie. Teraz jestem ciekaw... czym jest śmierć. Poznam prawdę, Emilko, jeszcze parę minut, a poznam prawdę. Nie będę już zgadywał. A jeżeli przestanę zgadywać... z tą chwilą... stanę się znów młody... Ty nie możesz zrozumieć... co to znaczy. Jesteś zbyt młoda... jesteś młoda... nie możesz mieć pojęcia, co to znaczy... stać się młodym ponownie.

Głos jego przeszedł pod koniec zdania w niezrozumiały bełkot, po czym rozbrzmiał znowu, donośny i wyraźny.

- Emilko, przyrzeknij mi, że nigdy nie będziesz pisać... aby zrobić przyjemność komuś... tylko z własnej potrzeby ducha...

Emilka zawahała się. Co może znaczyć takie przyrzeczenie?

- Przyrzeknij - szepnął pan Carpenter z naciskiem.

Emilka przyrzekła.

- Dobrze - westchnął umierający z widoczną ulgą. - Dotrzymaj... a będzie wszystko w porządku. Nie staraj się przypodobać nikomu. Nie staraj się przypodobać krytyce. Żyj dla siebie samej. Nie daj się unieść temu prądowi... realizmu... Pamiętaj... nie zwierzaj się światu. Nasza literatura traci urok w miarę, jak zatraca czar wszelkiej tajemniczości. No, i czar dyskrecji. Jeszcze coś chciałem powiedzieć... Ale... jakoś... nie pamiętam.

- Niech pan nie usiłuje sobie przypomnieć - rzekła Emilka łagodnie. - Niech się pan nie męczy.

- Nie... jestem... zmęczony. Czuję się całkiem... dobrze... zmęczenie mam za sobą... Umieram... jestem chybionym istnieniem... biedny jestem, jak żebrak. Ale, mimo wszystko, Emilko, przeżyłem... niezwykle ciekawe życie.

Pan Carpenter zamknął oczy i wyglądał tak trupio, że Emilka mimo woli poruszyła się niespokojnie. Podniósł do góry kredowo białą rękę.

- Nie... nie wołaj ich. Nie przywołuj tej płaczącej damy. Tylko ty bądź przy mnie. Ty, mała Emilko ze Srebrnego Nowiu. Mądra dziewuszko, Emilko. Co to ja chciałem jej powiedzieć, Emilce?

Po chwili otworzył znów oczy i rzekł donośnym mocnym głosem:

- Otwórz drzwi... otwórz drzwi... Śmierci nie należy dać czekać.

Emilka pobiegła do drzwi i otworzyła je na oścież. Od morza zerwał się wicher, którego mocny podmuch wpadł do pokoju. Ciotka Luiza wybiegła do kuchni.

- Odpływ się zaczął... On odchodzi wraz z wodami morza... Odszedł.

Niezupełnie. Gdy Emilka pochyliła się nad nim, otworzyły się śmiałe, mądre oczy pod krzaczastymi brwiami, otworzyły się po raz ostatni. Pan Carpenter usiłował dać jej jakiś znak, ale nie zdołał.

- O tym myślałem... - szepnął. - Strzeż... się... kursywy...

Czy przy końcu zdania zachichotał bezbożnie? Według ciotki Luizy - tak. Niewierzący pan Carpenter umarł, śmiejąc się... mówiąc coś o kursywie. Naturalnie majaczył. Ale ciotka Luiza zachowała do końca życia wrażenie, że była to bardzo mało budująca scena konania. Dziękowała Bogu, że niewiele takich scen danym jej było oglądać w jej praktyce.

3

Emilka wróciła do domu, ogłuszona i opłakiwała swego starego przyjaciela w pokoiku swych marzeń. Jakąż mężną duszą był ten człowiek, który odszedł w zaświaty, w blaski, czy w mroki, ze śmiechem i z żartem na ustach. Jakie by nie były jego winy, nikt nie mógł mu nigdy zarzucić tchórzostwa. Dla niej, wiedziała, że świat stanie się zimniejszym teraz, kiedy jego zabrakło. Zdawało jej się, że dużo lat upłynęło od tego dnia, kiedy opuściła Srebrny Nów w ciemną noc i poszła do łoża ciężko chorego. Jakiś głos wewnętrzny mówił jej, że stoi na rozdrożu, wobec przełomu. Śmierć pana Carpentera nie będzie ważyć wiecznie na jej życiu, niemniej jest to zwrot w jej rozwoju, jeden z tych momentów, o których mówimy później:

- Od tej chwili wszystko było inaczej.

Zdawało jej się, że dotychczas życie jej płynęło równo, bez wstrząsów. Miesiące i lata były do siebie podobne. Nagle spostrzegła, że opuszcza całą swą przeszłość i wkracza do "nowej świątyni" duszy, obszerniejszej niż ta, w której żyła dotychczas. W pierwszej chwili wydaje nam się zawsze w obliczu zmiany, że tracimy, że ponosimy niezawodną stratę.

Rozdział IV

1

Rok następny upłynął spokojnie... spokojnie, cicho, może trochę monotonnie, chociaż usiłowała odpędzić od siebie tę myśl. Nie ma Ilzy... nie ma Tadzia... nie ma pana Carpentera. Perry od czasu do czasu przyjeżdża. Ale podczas lata był Dean Priest. Żadna młoda dziewczyna nie mogła się nudzić z Deanem Priestem ani czuć się samotną, mając takiego przyjaciela. Byli wszakże gorąco zaprzyjaźnieni od owego dnia, kiedy Emilka o mały włos nie utonęła, a uratował ją Dean. Wprawdzie kulał on lekko i miał krzywą łopatkę, ale to było bez znaczenia, a przy tym blask jego pięknych, zielonych oczu kompensował tamte defekty. Właściwie nie było nikogo na świecie, kogo lubiłaby tak jak Deana. Myśląc o tym, zawsze podkreślała wyraz "lubiła". Tę kursywę uważała za usprawiedliwioną: pan Carpenter nie wiedział wszystkiego, były rzeczy nawet jemu nieznane.

Ciotka Elżbieta nigdy nie sprzyjała Deanowi. Ale ciotka Elżbieta w ogóle nie lubiła Priestów. Była najwidoczniej zbyt wielka rozbieżność charakterów między Murrayami i Priestami i nawet małżeństwa zawarte przez Murrayówny z Priestami nie złagodziły tych różnic.

- Także mi ktoś, Priestowie!

Tak mawiała pogardliwie ciotka Elżbieta, odrzucając cały ten "klan" Priestowski w jeden kąt zamaszystym ruchem swojej suchej, Murrayowskiej, niepięknej ręki.

- Murrayowie są Murrayami, a Priestowie Priestami i nigdy się nie spotkają w połowie drogi - sparafrazowała Emilka bezwstydnie Kiplinga, kiedy Dean zadał jej pytanie, dlaczego żadna z jej ciotek go nie lubi.

- Twoja babka cioteczna Nancy z Księżego Stawu nienawidzi mnie - rzekł z tym smętnym uśmiechem, który Emilka tak chętnie widywała na jego twarzy.

- Panie Laura i Elżbieta traktują mnie z lodowatą grzecznością. Zdaje mi się, że wiem dlaczego.

Emilka zarumieniła się. Ona też zaczynała podejrzewać, dlaczego ciotka Elżbieta i ciotka Laura były coraz bardziej loodowate względem Deana. Nie chciała o tym myśleć. Zamykała drzwi swego mózgu przed tą możliwością. Ale to coś stawało na progu jej domku wewnętrznego i nie dawało się odpędzić. Dean, jak wszyscy i wszystko, zmienił się bardzo. Ale na czym polegała ta zmiana? Emilka nie chciała odpowiedzieć na to pytanie. Jedyną odpowiedzią było coś nieprzyjemnego i niedorzecznego.

Czy Dean Priest z przyjaciela stawał się zakochanym? Absurd. Nonsens. Nieprzyjemny nonsens. Bo ona nie chce, aby on się w niej kochał, a pragnie szalenie, aby był jej przyjacielem. Nie może utracić jego przyjaźni. Jest jej ona zbyt droga, podniecająca myśl i wyobraźnię, cudna. Dlaczego zdarzają się takie piekielne powikłania? Dochodząc do tego punktu swych rozważań, zatrzymywała się Emilka i odtwarzała w duchu swoje posunięcia, stwierdzając z przerażeniem, że ona właściwie godzi się z faktem istnienia "piekielnych powikłań", jako dokonanym lub dokonującym się w teraźniejszości.

Doznała częściowo ulgi, gdy Dean oświadczył w pewien wieczór listopadowy:

- Będę chyba musiał pomyśleć o mojej dorocznej wędrówce.

- Dokąd pojedziesz w tym roku? - spytała Emilka.

- Do Japonii. Nigdy tam nie byłem. Nie chce mi się ruszać obecnie. Ale w jakim celu pozostałbym? Czyż chciałabyś przesiedzieć ze mną całą zimę, przy kominku i rozmawiać w saloniku z ciotkami, jako świadkami naszych rozmów?

- Nie - odrzekła Emilka, śmiejąc się i wzdrygając zarazem. Przypomniała sobie pewien wieczór jesienny, kiedy padał ulewny deszcz i nie mogli wyjść do ogrodu. Zmuszeni byli pozostać w mieszkaniu i siedzieć w tym samym pokoju, w którym ciotka Elżbieta cerowała, a ciotka Laura szydełkowała przy stoliku. Było to okropne wspomnienie. Po co je wznawiać? Dlaczego nie mogli rozmawiać swobodnie, dowcipnie i po przyjacielsku, tak jak to czynili w ogrodzie? Trudno było odpowiedzieć na to pytanie. Czy dlatego, że rozmawiali o rzeczach, których ciotka Elżbieta nie rozumiała i dlatego je potępiała? Może. Ale bez względu na naturę przyczyn Dean mógł z równym powodzeniem być na drugim końcu świata, gdyż wszelka rozmowa była zimą niemożliwa.

- A zatem odjadę - rzekł Dean, czekając, aby ta urocza wysoka dziewczyna oświadczyła, że będzie jej go strasznie brak. Powiedziała to pewnej jesieni przed paru laty. Ale tym razem nie powiedziała tego. Nie śmiała.

I znowu: dlaczego?

Dean patrzył na nią oczami, które umiały byYć czułe lub pełne żałości, lub namiętne, stosownie do jego woli, a teraz były mieszaniną wszystkich trzech odcieni. Musi usłyszeć z jej ust, że będzie za nim tęsknić. Istotną przyczyną jego wyjazdu tej zimy jest chęć wykazania jej, jak dalece brak jej będzie jego obecności, jak trudno jej żyć bez niego.

- Czy brak ci mnie będzie, Emilko?

- To się rozumie samo przez się - odrzekła Emilka szybko... zbyt szybko. Dawniej była szczera i mówiła o tym przedmiocie obszernie i poważnie. Dean nie bardzo żałował, że zaszła w niej ta zmiana. Ale nie mógł odgadnąć, co się kryje za tą maską. Zmieniła się, bo coś odczuwała... domyślała się czegoś, co on usiłował ukryć w ciągu wielu lat, co zwalczał w sobie jako szaleństwo. Cóż z tego? Czy ten obojętny ton jest wskazówką, że ona nie życzy sobie rozmowy na ten temat, że nie uznaje, aby to rozstanie mogło jej sprawić zbyt wielką przykrość? Czy też jest to tylko instynktowna samoobrona kobiety przeciw czemuś, co oznacza zbyt wiele, co budzi zbyt silne pragnienia?

- Strasznie tu będzie tej zimy bez ciebie, bez Tadzia i Ilzy. Wcale mi się nie chce myśleć o tym - ciągnęła dalej Emilka. - Zeszła zima była smutna. A ta (wiem o tym z góry) będzie gorsza. Ale pozostaje mi moja praca.

- O tak, twoja praca - przytaknął Dean z tym tolerancyjnym, lekko ubawionym uśmieszkiem, który zjawiał się zawsze na jego ustach, ilekroć mówił o jej "pracy", albo o jej "dziełach", który to termin wydawał mu się przekomicznie pompatyczny. Cóż, trzeba dać się bawić temu czarującemu dziecku. Więcej nie byłby wyraził słowami. Jego niedopowiedzenie zabolało wrażliwą duszę Emilki, jak podcięcie biczem. Przez chwilę odczuwała swą pracę i swe aspiracje, jako coś nieskończenie dziecinnego, odczuwała podobnie jak Dean. Nie miała siły bronić swych własnych przekonań przeciw niemu. On musi wiedzieć. On jest taki mądry, taki dobrze wychowany i wykształcony. Nie może nie liczyć się z jego opinią. Emilka wiedziała w głębi serca, że nigdy nie zdoła uwierzyć w samą siebie bez zastrzeżeń, dopóki Dean Priest nie przyzna, że ona może zdziałać coś naprawdę wartościowego, doniosłego. A o ile on nigdy tego nie przyzna?...

- Będę miał przy sobie twoje podobizny, dokądkolwiek pojadę, Gwiazdeczko - mówił Dean. Z dawna nazywał ją gwiazdką, gdyż twierdził, że ona przypomina mu gwiazdy. - Będę cię widział siedzącą w twoim pokoju przy oknie, snującą twe ładne pajęczynki, przechadzającą się od czasu do czasu po tym oto ogrodzie, wędrującą po Ścieżce Wczorajszej, patrzącą na morze. Gdziekolwiek odnajdę urok podobny do wdzięku Czarnowody, natychmiast pomyślę o tocie. Właściwie wszelkie piękno jest tylko tłem stworzonym dla pięknej kobiety.

"Jej ładne pajęczynki", aha! to wszystko? Emilka tylko te słowa usłyszała. Nie zdała sobie nawet sprawy, że on jej wyjawia swój pogląd na jej urodę, że nazywa ją "piękną kobietą".

- Czy uważasz, że to, co piszę, jest tylko pajęczynką, Deanie? - spytała z żalem.

Dean podniósł na nią oczy ze zdziwieniem, doskonale zagranym.

- Gwiazdko, czymże by to miało być innym? Co myślisz o tym, ty sama? Cieszę się, że się bawisz pisaniem nowel i poezji. To rzecz śliczna, taki "konik". A jeżeli możesz tą drogą zarobić parę groszy, to również nic nie szkodzi na tym marnym świecie. Ale nienawistną mi jest myśl, iżby ci się zdawać miało, że jesteś jakąś Bront~e, czy inną Austen. Zbudziłabyś się z tego snu z gorzkim rozczarowaniem, ze świadomością straconej młodości.

- Nie uważam się za Bront~e ani z Austen - rzekła Emilka. - Ale od dawna nie mówiłeś ze mną w ten sposób, Deanie. Zawsze utrzymywałeś, że ja zdołam czegoś z czasem dokonać.

- Nie należy rozwiewać ładnych złudzeń dziecięcych - odrzekł Dean. - Ale nie należy przenosić marzeń dziecka w wiek dojrzały. Lepiej spojrzeć prawdzie w oczy. Piszesz czarujące w swoim rodzaju utwory, Emilko. Poprzestań na tym i nie trać najpiękniejszych lat życia na pogoń za nieosiągalnym, na wspinaniu się na szczyty, które są wysokie, zbyt wysokie dla ciebie.

2

Dean nie patrzył na Emilkę. Stał oparty o stary zegar słoneczny i spoglądał na ten zegar jak człowiek, który zmusza się do mówienia przyjacielowi rzeczy nieprzyjemnych, ponieważ czuje, że jest to jego obowiązkiem.

- Nie chcę być tylko przeciętnym autorem ładnych historyjek - zawołała przekornie Emilka. Spojrzał jej w oczy. Była tego samego wzrostu co on, może troszeczkę wyższa, chociaż nie chciała tego przyznać.

- Nie powinnaś chcieć być czymkolwiek innym, niż tym, czym jesteś - rzekł cichym, serdecznym tonem. - Takiej kobiety nie oglądał jeszcze ten Srebrny Nów. Możesz więcej zdziałać tymi oczami, tym uśmiechem, niż piórem.

- Mówisz jak moja babka cioteczna, Nancy Priest - rzuciła Emilka okrutnie i lekceważąco.

Ale czyż on nie był okrutny i lekceważący w stosunku do niej? Tej nocy o godzinie trzeciej leżała jeszcze z szeroko otwartymi oczami, pełna trwogi. Przeleżała tak szereg beznadziejnych godzin, wpatrzona w tę jedną, okropną rzeczywistość. Niezdolna jest stworzyć czegokolwiek trwałego swym piórem. I utraci przyjaźń Deana. Bo ona może dać mu tylko przyjaźń, a jemu to nie wystarczy. Będzie musiała zadać mu cios. A jakże ona zdoła zadać cios Deanowi, z którym życie obeszło się tak okrutnie? Umiała powiedzieć "nie" Andrzejowi Murrayowi, odrzuciła z uśmiechem oświadczyny Perry'ego Millera. Ale tu sytuacja była odmienna.

Emilka usiadła na łóżku w ciemnościach i jęknęła z rozpaczy. Była to rozpacz bezpodstawna, gdyż w trzydzieści lat później nie mogła zrozumieć, dlaczego jęczała tej nocy.

- Pragnęłabym, aby na świecie nie istniały takie rzeczy jak miłość i zakochani - rzekła z przejęciem, wierząc święcie, że jest szczera w swych myślach.

3

Emilka, podobnie jak wszyscy ludzie, uznała wypadki za mniej tragiczne, gdy noc minęła. Przy dziennym świetle wydały się bardziej znośne, niż po ciemku. Pokaźny czek i miły list pełen uznania, towarzyszący przesyłce pieniężnej dodały jej animuszu i przywróciły dobre samopoczucie. Doszła do pogodnego wniosku, że przypisała Deanowi, jego słowom i spojrzeniom znaczenie, którego nigdy nie miały. Nie powinna być głupią gąską, wmawiającą w siebie, że każdy mężczyzna, młody, stary, chętnie z nią rozmawiający, a nawet prawiący jej komplementy o zmierzchu, przy świetle księżyca, jest w niej zakochany. Dean mógłby być jej ojcem.

Pożegnanie Deana przed wyjazdem utwierdziło ją w tym przeświadczeniu: nie było w nim cienia sentymentalizmu. Pozwoliła więc sobie tęsknić za nim bez zastrzeżeń. A tęskniła ogromnie. Deszcz jesienny padał w tym roku bezustannie i szare mgły zwieszały się nad polami od strony zatoki. Emilka cieszyła się, kiedy nareszcie zobaczyła pierwszy śnieg. Była bardzo zajęta, pisywała całymi godzinami, często do późnej nocy, aż ciotka Laura zaniepokoiła się o jej zdrowie. Elżbieta zauważyła cierpko, że cena węgla i nafty podniosła się znacznie. Emilka płaciła sama za swoją naftę, tak że uwaga nie wywarła na niej wrażenia. Zbierała pieniądze na spłacenie długu, zaciągniętego u wuja Wallace'a i ciotki Ruth, którzy ponosili w ciągu trzech lat koszty jej studiów w Wyższej Szkole w Shrewsbury. Ciotka Elżbieta uważała to za chwalebną ambicję. Murrayowie byli ludźmi niezależnymi. Mówiono, że podczas potopu mieli oni własną łódź, bo nie chcieli schronić się do wspólnej Arki.

Naturalnie, przychodziły i teraz liczne zwroty, które kuzyn Jimmy przynosił z poczty, niemy z oburzenia. Ale procent utworów przyjmowanych przez redakcje wzrastał stale. Każde nowo zdobyte czasopismo oznaczało krok naprzód ku szczytom. Wiedziała, że robi postępy w swym kunszcie pisarskim. Nawet "dialogi miłosne", które tak ją nudziły i tyle jej przyczyniały kłopotu, łatwiej jej teraz przychodziły. Czy nauczyły ją aż tyle oczy Tadzia Kenta? Gdyby miała czas na rozmyślania, czułaby się bardzo osamotniona. Miewała ciężkie chwile. Zwłaszcza po takich listach, jak to pismo Ilzy, w którym opisywała jej swe wesołe przeżycia w Montrealu, swe triumfy w Szkole Dramatycznej i swoje nowe, ładne suknie. Podczas długich wieczorów, gdy patrzyła, cała drżąca, na folwark i rozmyślała, jak białe, i zimne, i puste są te ośnieżone pola i wzgórza, jak ciemne i tragiczne są Trzy Księżniczki, traciła wiarę w swą gwiazdę. Pragnęła lata, tęskniła do pól i łąk pełnych stokrotek, do purpurowych zachodów słońca, do towarzystwa, do Tadzia.

W takich chwilach zawsze tęskniła do Tadzia i zdawała sobie z tego sprawę.

Tadzio był daleko. Korespondowali jeszcze, pisywali regularnie, ale ta korespondencja nie była tym, co dawniej. Od jesieni listy Tadzia stały się chłodniejsze i bardziej ceremonialne. Wobec tego pierwszego mroźnego powiewu, spadła znacznie temperatura uczuć Emilki.

4

Ale miewała godziny zachwytu i wejrzenia w siebie, które czyniły życie pięknym i ciekawym; godziny, kiedy czuła wzmożoną moc twórczą, płonącą jak ogień nigdy nie wygasający. W tych rzadkich, wzniosłych chwilach była półbogiem, idealnie szczęśliwym i niczego nie pragnącym. A przy tym miała zawsze w odwodzie swój świat marzeń, do którego uciekała przed monotonią i samotnością. Często słodka błogość zstępowała na nią dzięki takiej ucieczce w krainę wyobraźni. Czasami cofała się do swego dzieciństwa i miewała rozkoszne przygody, których wstydziłaby się przed swym dorosłym otoczeniem.

Lubiła błąkać się po wyśnionych przestworzach, szczególnie o zmierzchu, lub przy świetle księżyca, gdy sama była z gwiazdami i z drzewami, najcenniejszymi swymi towarzyszami.

- Nie mogę się czuć zadowolona w mieszkaniu w noc księżycową - opowiadała ciotce Elżbiecie, która nie lubiła tego błądzenia po ciemku. Ciotka Elżbieta nigdy nie traciła z oczu faktu, że matka Emilki uciekła. I w ogóle "włóczenie się po nocy" było dziwactwem. Żadna inna panna w Czarnowodzie nie włóczyła się wieczorami po ogrodzie.

Ona zaś wybiegała na wzgórza, gdzie gwiazdy wschodziły, jedna po drugiej, wielkie konstelacje mitów i legend. Bywało, że cudowny wschód księżyca sprawiał jej ból, tak wielki był jej zachwyt. Przechadzała się, rozpromieniona, po Ścieżce Jutrzejszej. Nie była to już Ścieżka Jutrzejsza, czerwcowa, usiana kwieciem, skąpana w młodej zieleni, ani Ścieżka Jutrzejsza zimowa, o zmierzchu biała, tajemnicza, milcząca i cicha, zaczarowana. Emilka kochała ją bardziej, niż wszystkie inne ukochane ustronia. Rozkoszą tego sam na sam z duchami nie mogła się nasycić, ten dziwny czar nigdy nie przemijał.

Żeby tylko miała przy boku przyjaciela, z którym mogłaby rozmawiać o tym wszystkim! Pewnej nocy obudziła się z twarzą zalaną łzami. Blednący księżyc rzucał błękitne światełko na jej zamarznięte szyby. Śniła, że Tadzio gwizdał w gaiku Wysokiego Jana, że daje jej sygnał, ów drogi, ukochany sygnał z ich lat dziecięcych. A ona tak ochoczo, tak szybko, pobiegła ogrodem! Ale nie znalazła Tadzia.

"Emilio Byrd Starr, niech cię nie przydybię nigdy więcej na płaczu z powdu snu!" - rzekła z irytacją.

Rozdział V

1

Tylko trzy zdarzenia przecięły w tym roku jednostajny tryb życia Emilki. Jesienią miała przeżycie miłosne (jak to określała po wiktoriańsku ciotka Laura). Wielebny pastor James Wallace, przystojny, zniewieściały blondynek, a zarazem nowy pastor w Gęsim Stawie zaczął odwiedzać nader często Czarnowodę i Srebrny Nów. Niebawem rozeszła się wieść po okolicy, że Emilka Starr ma konkurenta - pastora. Wszyscy byli zdania, że Emilka nie wzgardzi taką partią. Pastor! Kiwano głowami. Nie, ona nigdy nie stanie się odpowiednią żoną dla pastora. Nigdy w życiu. Ale czy to zwykła kolej rzeczy? Pastorzy żenią się z najmniej skromnymi dziewczętami, naturalnie!

W Srebrnym Nowiu zdania były podzielone. Ciotka Laura, której pogląd na pana Wallace'a został urobiony przez doktora Fella, miała nadzieję, że Emilka go "nie weźmie". Ciotka Elżbieta nie miała wprawdzie do niego serca, ale imponowało jej stanowisko pastora. Taki konkurent i mąż bez niespodzianek! Pastorowi nie przyszłoby do głowy uciec z panną. Ciotka Elżbieta sądziła, że Emilka byłaby dzieckiem szczęścia, o ile udało by się jej go "zdobyć".

Gdy się okazało, że niestety, pan Wallace przestał na pewno odwiedzać Srebrny Nów, ciotka Elżbieta zapytała przygnębionym tonem, czy Emilka nie wie, dlaczego tak się stało. Ze zgrozą usłyszała, że niewdzięczna pupilka oświadczyła panu Wallace'owi, iż nie może wyjść za niego za mąż.

- Dlaczego? - spytała ciotka Elżbieta z lodowatą naganą w głosie.

- Te jego uszy, ciotko Elżbieto, te jego uszy! - rzekła Emilka żywo. - Nie mogłabym narażać moich dzieci na podobne dziedzictwo.

Nieprzyzwoitość podobnej odpowiedzi zatamowała oddech ciotce Elżbiecie. Prawdopodobnie Emilka powiedziała to w tym celu. Wiedziła, że ciotka będzie się obawiała powracać do tego drażliwego tematu.

Pastor James Wallace uznał za "swój obowiązek" wrócić na Zachód z wiosną. I na tym koniec.

2

Potem zajęto się sprawą owych recenzji z teatrów w Shrewsbury, które pojawiły się w pismach Charlottetown i były nad wyraz zjadliwe. Mieszkańcy Shrewsbury wzięli to Emilce za złe. Nikt inny bowiem, jak mówili, nie mógł napisać tych szatańskich recenzji, sprytnych i druzgocących zarazem. Wszyscy wiedzieli, że Emilka Byrd Starr nie przebaczyła mieszkańcom Shrewsbury rozpowszechniania o niej plotek po owej nocy, spędzonej w domu starego Jana. To była jej metoda odwetu. Czy to nie było rysem iście Murrayowskim? Emilka kryła w sobie urazę w ciągu wielu lat, czekając na odpowiednią sposobność zemsty. Daremnie Emilka zapewniała o swej niewinności. Nie docieczono nigdy, kto napisał owe sprawozdania i do końca życia ją o nie pomawiano.

Ale wyszło jej to na dobre. Zapraszano ją po tych artykułach do wszystkich komitetów dobroczynności w Shrewsbury. Ludzie bali się jej pióra, drżeli, aby jej się nie narazić. Nie mogła uczestniczyć we wszystkich imprezach, Shrewsbury było o siedem mil oddalone od Czarnowody. Ale pojechała na obiad taneczny do pani Tomaszowej Nicle i zdawało się jej, przez sześć tygodni, że ten wieczór zmienił koleje jej życia.

Emilka w Zwierciadle wyglądała owego wieczora bardzo ładnie. Miała nareszcie suknię, do której wzdychała w ciągu długich lat. Wydała na nią całkowity dochód z jednej noweli, ku zgrozie ciotki Elżbiety. Była to jedwabna suknia, błękitna przy pewnym oświetleniu, srebrna przy innym, ubrana koronkami. Emilka pamiętała, że Tadzio przyrzekł ją malować w takiej sukni jako Królewnę lodowców.

Jej sąsiad po prawej ręce był człowiekiem, silącym się na dowcip przez cały czas trwania obiadu. Emilka zastanawiała się w jakim celu Pan Bóg stworzył tego osobnika.

Ale jej sąsiad po lewej stronie! Mówił mało, ale jak wyglądał! Emilka doszła do wniosku, że lubi mężczyzn, którzy więcej mówią oczami, niż ustami. A on powiedział jej, że wygląda jak "blask księżyca w cichą noc letnią". Sądzę, że to zdanie ostatecznie podbiło Emilkę, że trafiło jej prosto do serca. Emilka była bezbronna wobec uroku pięknego frazesu. Przed końcem wieczoru była zakochana po raz pierwszy w życiu, zakochana romantycznie, dziko... "miłością, o której marzą poeci", jak napisała w swym dzienniku. Młody człowiek (zdaje mi się, że nosił piękne miano Aylmera Vincenta) był niemniej zakochany od niej. Naprzykrzał się wręcz dworkowi w Srebrnym Nowiu. Przysięgał uroczyście i poetycznie. Mówił jej "piękna pani" w sposób, który ją czarował. Gdy jej powiedział, że "piękna ręka jest bodaj najważniejszym szczegółem pięknej kobiety" i popatrzył z uwielbieniem na Emilkę, ona ucałowała swe ręce, znalazłszy się w swoim pokoju, te ręce, które pieściło jego oko. Gdy nazwał ją "istotą ognistą i płomienną", gorzała i ciskała iskry oczami na niewinny stary Srebrny Nów, a ciotka Elżbieta przerwała jej, nie domyślając się niczego, że to ćwiczenie duchowo_optyczne i wydając jej rozkaz zrobienia tortu orzechowego dla kuzyna Jimmy'ego. Gdy jej oznajmił, że jest podobna do opalu, mleczno_biała na zewnątrz, a ognisto_purpurowa od strony serca, zadała sobie pytanie, czy życie zawsze będzie tak piękne.

- I pomyśleć, że mniemałam, iż kocham Tadzia Kenta - rzekła sama do siebie, olśniona.

Zaniedbała swą literaturę i poprosiła ciotkę Elżbietę o oddanie jej staarego kufra, stojącego na strychu, gdyż chciała sobie szyć wyprawę i tam ją składać. Ciotka Elżbieta zgodziła się na to chętnie. Informacje zebrane o nowym konkurencie wypadły zadowalająco: dobra rodzina, odpowiednia pozycja socjalna, zamożny. Wszystkie znaki na niebie i ziemi były wysoce pomyślne.

3

Aż wtem zdarzyła się rzecz istotnie okropna.

Emilka przestała się kochać równie niespodziewanie, jak się zakochała. Dzisiaj była zakochana, nazajutrz - już nie. Oto wszystko.

Była zdumiona i wystraszona. Nie mogła w to uwierzyć. Usiłowała wmówić w siebie, że czar trwa. Próbowała wywołać w sobie dreszcz wzruszenia, marzyć, rumienić się. Nie drżała, nie rumieniła się. Jej ciemnooki wielbiciel (dlaczego nie zauważyła wcześniej, że ma on oczy zupełnie takie, jak oczy krowy?) nudził ją. Tak, nudził ją. Razu pewnego ziewnęła, słuchając jego kunsztownego przemówienia. Umiał tylko ładnie przemawiać, to wszystko. Nic więcej nie można było o nim powiedzieć.

Tak była zawstydzona, że nieomal odchorowała to zdarzenie. Czarnowodzianie sądzili, że została porzucona przez konkurenta i litowali się nad nią. Ciotki, które wiedziały prawdę, były rozczarowane i potępiały jej postępowanie.

- Trzpiot... trzpiot... zmienna i niestała, jak wszyscy Starrowie - stwierdziła z goryczą ciotka Elżbieta.

Emilka nie miała siły bronić się przeciw zarzutom. Zresztą nie była pewna, czy nie zasługuje na naganę. Może i była zmienna? Widocznie, skoro taki pożar mógł wygasnąć tak rychło i pozostawić po sobie tylko garść popiołu. Ani iskierka nie tliła się już. Nie przetrwało żadne romantyczne wspomnienie. Emilka z zawziętością wykreśliła i zamazała atramentem ustęp dziennika, opisujący "miłość, o jakiej marzą poeci".

Była z tego powodu istotnie nieszczęśliwa przez czas dłuższy. Czyżby była powierzchowną duszą? Taką, która kocha się coraz to w kim innym i traktuje to nieświadomie, jako rozrywkę? Wiedziała, że inne dziewczęta miewają takie przelotne sprawy miłosne, głupie, niedorzeczne, ale nie sądziłaby, że jej się może zdarzyć coś podobnego. Dać się oczarować przez ładną twarz i słodki głos, i wielkie ciemne oczy, i ładne słówka! Emilka orientowała się, że postąpiła śmiesznie.

Duma Murrayowska cierpiała na tym srodze.

Co gorsza, młody człowiek ożenił się po upływie sześciu miesięcy z jedną z panien, mieszkającą w pobliskim Shrewsbury. Emilce było wprawdzie obojętne, czy i z kim on się ożeni. Ale to znaczyło, że i jego romantyczne zapały były powierzchowne, a to czyniło całą tę sprawę tym bardziej upokarzającą. Andrzej też pocieszył się z łatwością. Perry Miller nie rozpaczał. Tadzio zapomniał o niej. Czyż doprawdy nie mogła wzbudzić w mężczyźnie głębokiego, trwałego uczucia? Prawda! Dean! Ale nawet Dean odjeżdżał na całą zimę i pozostawiał ją samą, wystawioną na pokusy, na zaloty różnych konkurentów.

- Czyż jestem istotą powierzchowną z natury? - zapytywała Emilka samą siebie z najwyższym napięciem trwogi i niepokoju.

Podjęła znów swe pióro z uczuciem utajonej radości. Ale przez dłuższy czas odmalowywała w swych opowieściach miłość nader nieżyczliwie, jak stary mizantrop.

Rozdział VI

1

Tadzio Kent i Ilza Burnley przyjechali w lecie na krótkie wakacje. Tadzio zdobył odznaczenie w Akademii Sztuk Pięknych, co równało się bezpłatnemu, dwuletniemu pobytowi w Paryżu. Za dwa tygodnie wyjeżdżał do Europy. Napisał o tym szczerze do Emilki, a ona odpowiedziała, winszując mu serdecznie, jak siostra bratu. Nie było w tych listach aluzji do tęcz złocistych, do poezji. Niemniej Emilka wypatrywała jego przybycia z nieśmiałą, pełną wstydu nadzieją: temu nie da się zaprzeczyć. Może (czy śmiała żywić tę nadzieję?) Może gdy się zobaczą ponownie, gdy spojrzą sobie w oczy, gdy pójdą razem przez ukochane lasy i doliny, może wówczas zniknie ten niewytłumaczony chłód, który wytworzył się stopniowo w ich wzajemnych stosunkach. Podobnie znika mgła nad zatoką, gdy słońce zaczyna dogrzewać. Niewątpliwie miewał i Tadzio swoje przeżycia pseudo_miłosne. Ale gdy przyjedzie... gdy spojrzą sobie w oczy... gdy ona usłyszy gwizdek z gaiku Wysokiego Jana.

Ale nie usłyszała go. Wieczorem tego dnia, kiedy Tadzia oczekiwano w domu, poszła do ogrodu w nowej sukni z blado błękitnego szyfonu i nasłuchiwała. Każdy kos wywoływał na jej policzki krwawy rumieniec, przyprawiał ją o szalone bicie serca. Wtem zjawiła się ciotka Laura:

- Tadzio i Ilza przyszli - oznajmiła.

Emilka poszła za nią do sztywnego, pełnego godności saloniku Srebrnego Nowiu, blada, zatrwożona w duchu. Ilza rzuciła jej się na szyję z dawną wybuchową serdecznością, ale Tadzio uścisnął jej rękę z chłodną obojętnością, równą prawie jej własnej. Tadzio? Och nie! Fryderyk Kent. Co pozostało z jej Tadzia? Ten elegancki, wysmukły młodzieniec o sofistycznej minie i zimnych, bezosobowych oczach, to nie był Tadzio! Robił wrażenie, że wciąż myśli o swym wyglądzie, że usiłuje nie być ani trochę dzieckiem, że nie życzy sobie żadnej poufałości z tą wiejską dziewczynką, z którą bawił się po dziecinnemu. Odrzucał starannie wszelkie wizje dzieciństwa, jej nie wyłączając.

Ta ocena była wielką niesprawiedliwością ze strony Emilki. Ale w obecnym nastroju nie można jej się było dziwić. Nie mogła być sprawiedliwa dla nikogo. Nikt nie potrafi nie krzywdzić bliźnich, skoro zdaje sobie sprawę, że pozwolił wystrychnąć się na dudka. A Emilka była zdania, że to właśnie tu zachodzi, że po raz drugi w życiu popełnia głupstwo, łudząc się co do uczuć Tadzia i jej własnych. Marzyła o nim dziś jeszcze przy świetle księżyca, włożyła suknię, sprawioną na jego intencję, czekała na sygnał miłosny... A oto ten wielbiciel lat minionych zapomniał o niej albo w najlepszym razie pamięta tę dawną koleżankę jako uprzyjemnienie nudnych lat szkolnych, jako tę, która przychodziła n akżde zawołanie. No, Bogu dzięki, Tadzio nie wie, jak niedorzeczne nadzieje żywiła. Któż potrafi być bardziej skrytym, a pozornie uprzejmym, jak Murrayowie ze Srebrnego Nowiu? Sposób bycia Emilki był bez zarzutu, tak sobie pochlebiała. Była tak gościnna i obojętna zarazem, jak wobec przybysza, którego oglądała po raz pierwszy w życiu. Powinszowała mu powtórnie sukcesu, okazując zarazem zupełny brak zainteresowania tym faktem. Wypytywała go o jego pracę i plany w sposób grzeczny, konwencjonalny. On zadawał jej w tym samym tonie utrzymane pytania, dotyczące jej pracy. W czasopismach widywała Emilka jego ilustracje. On czytywał jej nowele. Każda chwila pogłębiała przepaść między nimi. Nigdy jeszcze nie czuła się Emilka tak obcą, tak daleką od Tadzia. Stwierdzała z przerażeniem, do jakiego stopnia zmienił się w ciągu tych dwóch lat nieobecności. To pierwsze spotkanie po długim rozstaniu byłoby czymś wysoce nieprzyjemnym, gdyby nie Ilza, która gawędziła z całą swą zwykłą werwą i wesołością, układając projekty na te dwa tygodnie pobytu w domu, zadając tysiączne pytania: była to ta sama, co ongi, istota, pełna wdzięku, ożywiona, figlarna a ubrana w sposób nieco ekscentryczny, bardzo kosztowny. Suknia zielonawo_żółta, niecodzienna zaiste! W pasie wielka piwonia, druga na ramieniu. Wielki zielony kapelusz, podpięty pękiem czerownych kwiatów. Tylko Ilza mogła nosić podobne zestawienie kolorów, nie szpecąc się, nie wystawiając na pośmiewisko. Wyglądała jak uosobienie wiosny podzwrotnikowej: egzotycznie, wyzywająco, pięknie. Tak, pięknie! Emilka zdawała sobie sprawę z urody przyjaciółki i odczuwała przy tym gorzkie upokorzenie. Zawiść była jej nieznana. Ale wobec złotych włosów, świetnej karnacji i błyszczących oczu Ilzy ona wyglądała blado, niepozornie, ponuro. Tadzio naturalnie kochał się w Ilzie. Poszedł przede wszystkim do niej, był przy niej wtedy, kiedy Emilka czekała na niego w ogrodzie. No, wszystko jedno. Dlaczego miałoby jej to nie być obojętne? Będzie tak uprzejma, jak dotychczas. A przy tym zemści się tą drogą właśnie. Ale gdy Tadzio i Ilza odeszli... razem... śmiejąc i przekomarzając się... gdy poszli Ścieżką Jutrzejszą, Emilka weszła do swego pokoju i zamknęła drzwi na klucz. Nikt nie ujrzał jej już tego wieczora.

2

Nastąpiły dwa tygodnie wesołości, zaplanowane przez Ilzę. Pikniki, tańce i wycieczki. Shrewsbury orzekło, że wschodząca sława jest godna uwagi i darzyło szczodrze tą uwagą młodą artystkę. Był to istny wir zabaw, w który Emilka została wciągnięta wraz z innymi. Tańczyła z ożywieniem, brała udział w rozmowie, rzucała tu i ówdzie jakiś dowcip, żart, jakąś ciętą odpowiedź, a w głębi serca wciąż czuła piekący ból, jak gdyby jej tam położyli ciężki, rozżarzony węgiel. A jednocześnie pod tą powłoką dumy i obojętności, kryjącej straszne zmartwienie, odczuwała tę pełnię życia, jaka zawsze była jej udziałem w bliskości Tadzia. Ale starannie unikała wszelkiego sam na sam z Tadziem, któremu stanowczo nie można było zarzucić żadnych usiłowań w tym kierunku, żadnej zalotności lub nadskakiwania w stosunku do Emilki. Wszyscy łączyli go z Ilzą, a oni tak się przekomarzali, tak się bawili, ilekroć byli razem, że mieszkańcy Shrewsbury orzekli jednomyślnie, iż "ci dwoje mają się niedwuznacznie ku sobie". Emilka sądziła, że Ilza zwierzyłaby jej się, gdyby istotnie tak było. Ale Ilza opowiadała o licznych wielbicielach, których męki miała na sumieniu, o Tadziu zaś nie wspominała nigdy ani słówkiem. Emilka uważała, że to ma szczególne znaczenie i cierpiała tym mocniej. Dowiadywała się o losy Perry'ego, czy jest on jeszcze takim nieokrzesanym chłopakiem, jak dawniej. Ilza śmiała się, gdy Emilka stawała w obronie Millera.

- Z czasem będzie on premierem, to nie ulega wątpliwości - przyznała Ilza, zamyślona. - Będzie pracował jak diabeł i na niczym nie będzie mu zbywało, ale zawsze będzie się czuło z daleka zapach przysmażanych kartofelków ciotki Tomaszowej.

Perry przyszedł do Ilzy w odwiedziny, opowiadał zbyt wiele o swym powodzeniu w pracy, przechwalał się nieznośnie, aż w końcu usłyszał "burę" i nie pokazał się u niej więcej. Te dwa tygodnie minęły jak koszmar. Emilka cieszyła się, gdy nadszedł dzień wyjazdu Tadzia. Płynął żaglowcem do Halifaxu, bo musiał przygotować kilka szkiców dla pewnego czasopisma. Przyszedł się pożegnać na godzinę przed odjazdem. Przyszedł bez Ilzy. Zapewne dlatego, pomyślała Emilka, że Ilza zwiedza Charlottetown. Ale Dean Priest był obecny, tak że nie zachodziła obawa przykrej samotności we dwoje. Dean zamknął się w sobie przez te dwa tygodnie, w ciągu których był usunięty z życia Emilki, wykreślony z jej programu. Dean nie chciał uczęszczać na bale i podwieczorki, ale myślą towarzyszył jej wszędzie. Stał z Emilką w ogrodzie. W oczach miał wyraz zwycięski, który nie uszedł uwagi Tadzia. Dean, który nigdy nie popełniał tego błędu, aby wesołość poczytywać za szczęście, dostrzegł więcej, niż inni, z małego dramatu, który rozegrał się w Czarnowodzie w ciągu ubiegłych dwóch tygodni. Zapadnięcie kurtyny ucieszyło go niemało. Ta dawna dziecięca miłość Emilki i Tadzia była definitywnie skończona. Dean nie uważał już Tadzia za swego rywala.

Emilka i Tadzio rozstali się z serdecznym uściskiem dłoni i życzeniami pomyślnej przyszłości, jak dobrzy koledzy, którzy istotnie życzą sobie jak najlepiej, ale nie interesują się jedno losem drugiego.

Tadzio odszedł z wielką gracją. Posiadał dar eleganckiego opuszczania swych bliskich; nie obejrzał się ani razu. Emilka zwróciła się natychmiast do Deana i podjęła na nowo rozmowę, którą przerwała wizyta Tadzia. Długie rzęsy kryły jej oczy. Dean, który tak sprawnie czytał w jej myślach, nie powinien domyślić się... czego? Czego się ma domyślić? Niczego... tak, niczego. Niemniej Emilka trzymała powieki głęboko spuszczone.

Gdy Dean, który miał tego dnia zajęty wieczór, odszedł w pół godziny później, Emilka zaczęła się przechadzać wśród złotych georginii i chryzantem i oddała się marzeniom dziewczęcym.

- Zapewne układa osnowę noweli - pomyślał kuzyn Jimmy z dumą, patrząc na nią z kuchni. - Podziwiam, jak ona szybko to robi!

3

Może i tworzyła Emilka jakąś osnowę. Ale gdy mrok zapadł, wysunęła się z ogrodu... poszła Ścieżką Wczorajszą... przez zielone łąki... pastwiska... przeszła przez Czarną Wodę... za wzgórza... minęła Dom Rozczarowany... Las Sosnowy. Tam otwierał się rozległy widok na niebo, na krajobraz, skąpany w odblaskach różowych i fioletowych. Emilka stanęła tam zdyszana, gdyż w końcu biegła pod górę. Czyżby się spóźniła? Och, chyba nie!

Żaglowiec Mira Lee wyjeżdżał z przystani, cudnie wyglądał w tych promieniach tęczowych, jakie mu słało zachodzące słońce ponad zamglonym, ciemnym, jakby mitycznym wybrzeżem. Emilka stała i patrzyła, dopóki statek nie zniknął w błękitnej dali i w coraz gęściejszym mroku. Uświadamiała sobie w tej chwili jedynie swą namiętną tęsknotę za Tadziem, swoje gorące pragnienie zobaczenia go raz jeszcze, raz jeden! Powiedzieć mu "do widzenia" tak, jak powinno to być powiedziane!

Tadzio odjechał. Na inną półkulę. Nie ma nadziei na ujrzenie tęczy. Czy zakwitnie poezja pod obcym niebem? Czy uchowa się wspomnienie, które już tu zbladło i zaczęło się rozwiewać?

Osunęła się na trawę i leżała tak, szlochając boleśnie. Księżyc zastąpił teraz zmierzch; zimny, szyderczy, w najlepszym razie - obojętny.

Boleść jej pomieszana była z niedowierzaniem. To nie mogło się stać. Tadzio nie mógł odjechać tylko z tym bezdusznym, grzecznym pożegnaniem. Po tylu latach przyjaźni i koleżeństwa? Czy tylko koleżeństwa? Och, jakże ona zdoła przeżyć tej nocy trzecią godzinę?

- Jestem beznadziejnym głupcem - szepnęła ze złością. - Zapomniał. Niczym mu nie jestem. I zasłużyłam na to. Czyż nie zapomniałam o nim podczas tych kilku tygodni szaleństwa, kiedy zdawało mi się, że się kocham w Aylmerze Vincencie? Naturalnie, ktoś mu powiedział o tym wszystkim. I przez tę głupotę utraciłam możliwość prawdziwego szczęścia. Gdzie moja duma? Płaczę z powodu człowieka, który zapomniał o mnie. Ale... ale... to taką ulgę przynosi móc się wypłakać po tych dwóch tygodniach ciągłego, przymusowego śmiechu.

4

Emilka zabrała się po wyjeździe Tadzia do wytężonej, gorączkowej pracy. Pisywała po całych dniach i nocach, oczy miała coraz bardziej podkrążone. Ciotka Elżbieta uważała, że to dziecko zabija się i po raz pierwszy zgadzała się z Garbusem Priestem, który odciągał Emilkę od biurka wieczorami przynajmniej, i zabierał ją na przechadzki, na powietrze. Emilka spłaciła tego lata resztę długu zaciągniętego u ciotki Ruth i wuja Wallace'a.

W pierwszych dniach po rozstaniu z Tadziem w poczuciu swego osamotnienia Emilka przypomniała sobie pewną noc zimową, w czasie której ona, Ilza, Perry i Tadzio zagnani zostali przez zadymkę do domu Starego Jana w Gęsim Stawie. Przypomniała sobie plotki, jakie stąd wynikły i co wówczas przecierpiała. I nagle powrócił do niej zapomniany od dawna pomysł, zrodzony w jej umyśle w ową noc pod wpływem opowiadania Tadzia, jego wesołej anegdotki. Okoliczności, w których pomysł został poczęty, już nie istniały. Ale sam pomysł? Nazajutrz po owej nocy wpisała go do księgi Jimmy'ego. Emilka wyskoczyła z łóżka w cichą noc księżycową, zapaliła jedną ze słynnych świec Srebrnego Nowiu i zaczęła szperać w starych księgach Jimmy'ego. Tak, to ta. "Sprzedawca snów". Emilka przysiadła na podłodze i czytała. Dobry pomysł! I znów zapaliła się jej wyobraźnia, znów zbudziła się w niej moc twórcza. Napisze tę opowieść, zrealizuje ten pomysł niezwłocznie. Zarzuciła szlafrok na ramiona, aby je zasłonić od świeżego powiewu morskiego. Usiadła przy otwartym oknie i zaczęła pisać. Zapomniała o wszystkim, przynajmniej na chwilę, pochłonięta radością tworzenia. Tadzio był tylko mglistym wspomnieniem, miłość była dogasającą świecą. Nic nie miało wagi oprócz tej opowieści. Charaktery i postaci ożywały pod jej piórem, tłoczyły się do jej mózgu. Dowcip, łzy, śmiech, rzewność, wszystko to wykwitało pod wpływem natchnienia, które dyktowało jej każde słowo. Żyła w innym świecie, oddychała innym powietrzem. Wróciła do Srebrnego Nowiu dopiero nad ranem. Lampa jej zgasła przez ten czas, a na stole walały się zapisane kartki: pierwsze cztery rozdziały jej książki. Jej książki! Jaki czar, jaka rozkosz! Ile uroczystości i ile nieprawdopodobieństwa mieści się w tych dwóch wyrazach!

Przez kilka tygodni Emilce zdawało się, że żyje wtedy tylko, kiedy pisze tę książkę. Dean zauważył, że jest dziwnie roztargniona i tajemnicza, dziwnie obojętna i zamyślona. Rozmowa z nią była nudna, o ile to było w ogóle możliwe. Ciałem była przy nim, ale gdzie bujała jej dusza? W przestworzach mu nieznanych, dokąd nie mógł za nią podążyć w żadnym wypadku. Nie znał ich. Wymknęła mu się.

5

Emilka napisała swą książkę w sześć tygodni. Skończyła ją pewnej nocy nad ranem. Odrzuciła pióro i podeszła do okna, blada, zmęczona. Zwróciła swą triumfującą twarzyczkę ku szaremu niebu.

Do uszu jej dolatywały melodie z gaiku Wysokiego Jana. Za drzewami leżały zroszone łąki, a z ogrodu Srebrnego Nowiu tchnął spokój, czarowny spokój. Taniec wiaterku na wzgórzach zdawał się być odpowiedzią na melodię utajoną we wszelkim stworzeniu. Wzgórza, morze, cienie, wszystko to wołało ją tysiącznymi głosami elfów, pełnych zrozumienia i uznania. Stara zatoka rozśpiewała się. Łzy rozkoszy stanęły jej w oczach. Napisała tę książkę... Jakże szczęśliwą się czuła! Ta chwila była nagrodą za jej olbrzymi wysiłek.

Skończona! Całkowicie! Tu oto leży przed nią: "Sprzedawca Snów", jej pierwsza książka. Niewielka, nie, ale jej... jej własna. "Coś, co ona zrodziła, co nie byłoby nigdy zaistniało, gdyby ona nie powołała tego czegoś do życia. I to coś jest dobre. Wiedziała, że to ma wartość, czuła to z pewnością. Subtelna historyjka, trochę rzewności, patosu, humoru..." Jeszcze była rozpromieniona, czując w sobie moc twórczą, która ją ożywiała podczas pisania. Obracała powoli stronice, czytała to i owo. Zastanawiała się, czy doprawdy ona to napisała. Zbliżała się do szczytu tęczy. Czy nie dotknie ręką tego magicznego przedmiotu? Palce jej zaciskały się dokoła złotej gałki, badającej zakończenie tęczy wyśnionej.

Ciotka Elżbieta weszła ze zwykłą swą pogardą dla takich przesądów, jak pukanie.

- Emilko - rzekła surowo - czy znów przesiedziałaś całą noc?

Emilka powróciła na ziemię, doznawszy silnego wstrząsu, który można tylko określić jako grom z jasnego nieba. Bardzo nieprzyjemne. Stała przed ciotką jak pensjonarka, przyłapana na gorącym uczynku. "Sprzedawca Snów" stał się momentalnie stosem zabazgranych papierów, niczym więcej.

- Sama nie wiem, jak czas zszedł... ciotko Elżbieto - wyjąkała.

- Jesteś już w tym wieku, że mogłabyś być rozsądniejsza - rzekła ciotka Elżbieta. - Nie mam na myśli w tej chwili pisania. Wygląda, że istotnie możesz zarabiać na utrzymanie piórem, czyli w sposób wysoce odpowiedni dla damy. Ale zniszczysz zdrowie, postępując tak nieopatrznie. Czy zapomniałaś, że twój ojciec umarł na suchoty? W każdym razie groch musisz dzisiaj wyłuskać. Czas najwyższy, żeby został wyłuskany.

Emilka spoglądała na swój rękopis. Cały jej zapał ostygł. Już po twórczości. Teraz trzeba zabrać się do żmudnej roboty: starać się o wydrukowanie tej książki. Emilka przepisała na maszynie swe dzieło. Tę małą maszynę kupił jej Perry na licytacji, odbijała ona tylko połowę dużych liter, a "m" i "s" nie odbijała w ogóle. Wpisywała więc te litery piórem i posyłała całość do firm wydawniczych. Firmy wydawnicze odsyłały maszynopis z adnotacją: "Nasi krytycy przeczytali całość i uznali, że nie jest ona pozbawiona zalet, ale dla naszego wydawnictwa się nie nadaje".

To obłudne potępianie poprzez pochlebstwa gniewało Emilkę bardziej niż wszystko inne. Po takim liście nie mówmy o godzinie trzeciej w nocy! Będzie to aktem miłosierdzia przemilczeć takie godziny trzecie, a była ich cała seria.

- Ambicja! - pisała Emilka w swym dzienniku. - Śmiech mnie zdejmuje! Gdzie jest moja ambicja? Do czego to podobne mieć ambicję? Człowiek czuje, że życie leży przed nim, biała, niezapisana kartka, na której można z powodzeniem wypisać swoje imię! Człowiek czuje, że ma pragnienie i moc panowania nad tłumami! Tak, i ja niegdyś to odczuwałam! I cóż z tego?

6

Widzimy z tego wszystkiego, jak bardzo młoda była jeszcze Emilka. Lecz zmartwienia nasze nie są mniej rzeczywiste przez to, iż w późniejszym wieku zdajemy sobie sprawę, że wszystko mija, że dziwimy się wówczas napięciu bólu z młodych lat. Niemniej silnie odczuwamy w danej chwili. Emilka przebyła ciężkie trzy tygodnie. Wreszcie ochłonęła i posłała znów swój rękopis do innych redakcji. Jeden z wydawców odpisał, że wydrukuje książkę, o ile autorka zgodzi się na pewne zmiany. Książka jest zbyt "spokojna". Trzeba ją "ożywić". I trzeba zmienić zakończenie. Jest niewystarczające.

Emilka podarła list w drobne kawałki. Okaleczyć i poniżyć jej powieść? Przenigdy! Sama propozycja była obrazą.

Gdy trzeci z kolei wydawca odesłał rękopis z drukowanym schematem odmownym, Emilka straciła wiarę w swoje dzieło. Odsunęła rękopis "Sprzedawcy Snów", zamknęła w szufladzie i znowu wzięła pióro do ręki.

- Trudno! Mogę przecież pisywać krótkie nowelki. Muszę nadal to robić.

Niemniej prześladowała ją myśl o książce. Po kilku tygodniach odczytała rękopis krytycznie, z zimną krwią, wolna od pierwszego uniesienia i zapału. Wciąż jeszcze wydawało jej się to dzieło bardzo dobrym. Może już nie tak cudownym, jak mniemała zrazu, ale godnym uwagi. Ale cóż z tego? Żaden autor, tak jej powiedziano, nie może ocenić trafnie swego utworu. Gdyby żył pan Carpenter! On powiedziałby jej prawdę. Emilka powzięła stanowczą decyzję. Pokaże rękopis Deanowi. Poprosi go o spokojny, beznamiętny sąd i zda się na jego osąd. To będzie ciężka próba. Zawsze z trudem jej przychodziło pokazywać komukolwiek swe nowele, a najciężej Deanowi, który tyle umiał i tyle przeczytał w życiu. Ale trzeba dowiedzieć się prawdy. A wiedziała, że Dean powie jej prawdę, bez względu na to, czy to będzie pomyślna, czy bolesna prawda. On nie cenił jej nowel. Ale ten utwór, to było co innego. Czy i w tym nie dostrzeże żadnych wartości? Jeżeli nie...

- Deanie, pragnęłabym usłyszeć twe szczere zdanie o tym utworze. Czy zechcesz przeczytać uważnie mój rękopis i powiedzieć mi bez ogródek, co o tym sądzisz? Nie chcę pochlebstw ani fałszywych nadziei. Chcę prawdy... nagiej prawdy.

- Czy jesteś tego pewna? - spytał Dean sucho. - Nieliczne tylko jednostki mogą znieść nagą prawdę. Trzeba zawsze owinąć ją w jakieś gałganki.

- Ja żądam prawdy - rzekła Emilka z uporem. - Ta książka została już... - zająknęła się trochę w chwili spowiedzi - odrzucona trzykrotnie. Jeżeli ty ją potępisz, spalę rękopis.

Dean patrzył na małą paczkę, którą trzymał w ręku. A zatem to był ów przedmiot, który ją trzymał z dala od niego w ciągu całego lata, który ją pochłaniał... posiadł. Ta jedyna rysa, zawiść Priestowska, którą miał w charakterze, ambicja bycia wszędzie pierwszym, zatruła jego stosunek do tego ufnego dziewczęcia.

Spojrzał w jej słodką twarzyczkę, w jej gwiaździste oczy, szare jak jezioro o świcie i znienawidził zawartość paczki bez względu na jej jakość. Niemniej zabrał rękopis do domu. Przyniósł go w trzy dni później. Emilka wyszła mu na spotkanie do ogrodu, blada, pełna napięcia.

- A zatem? - spytała.

Dean patrzył na nią z wyrzutem sumienia. Jakże białą i uroczą była w tym półmroku!

- Prawdziwy przyjaciel musi czasem zadać cios, Emilko. Nie byłbym twoim przyjacielem, gdybym ci opowiadał cuda o... tym.

- A więc to jest niedobre.

- Niedobre... to nie jest określenie. Jest to ładna powiastka, Emilko. Ładna i nierzeczywista, z marzeń utkana, jak różowy obłoczek. Pajęczyna... nic więcej... Cała koncepcja jest fałszywa w założeniu. Cudne bajki wyszły z mody. A ty zbyt wiele żądasz od łatwowierności czytelnika. Twoje postaci to marionetki. Zresztą jakżebyś mogła napisać historię prawdziwą? Nigdy nie żyłaś.

Emilka zacisnęła pięści i przygryzła wargi. Nie mogła wymówić ani słowa, bo bała się usłyszeć dźwięk własnego głosu. Tak nie czuła się nigdy od dnia, w którym Helena Greene oznajmiła jej rychłą śmierć jej ojca. Serce jej, które przed paru minutami biło w szalonym tempie, było jak ołów, ciężkie i bezwładne. Odwróciła się i poszła w przeciwną stronę. Pobiegł za nią i dotknął łagodnie jej ramienia.

- Przebacz mi, Gwiazdko. Czy nie lepiej dowiedzieć się prawdy? Przestań sięgać po księżyc. Nigdy go nie dosięgniesz. Dlaczego musisz koniecznie pisać? Już wszystko zostało powiedziane.

- Przyjdzie dzień - rzekła Emilka głucho, siląc się na spokój - że będę ci wdzięczna za dzisiejszy wieczór. Możliwe... Dzisiaj cię nienawidzę.

- Czy to jest sprawiedliwe? - spytał Dean spokojnie.

- Nie, naturalnie, że jest to niesprawiedliwość - rzekła Emilka gwałtownie. - Czy możesz się spodziewać sprawiedliwości po mnie w chwili, kiedy mnie zabiłeś? Och, wiem... sama tego zażądałam... wiem, że to dla mego dobra... Straszne rzeczy dzieją się zawsze dla naszego dobra, podobno... Gdy już jesteśmy zabici kilkakrotnie, przestajemy odczuwać. Ale za pierwszym razem... to boli. Odejdź, Deanie. Nie wracaj przed upływem tygodnia. Wówczas dopiero będzie po pogrzebie.

- Czy sądzisz, Gwiazdko, że nie wiem, czym jest dla ciebie ta prawda? - spytał Dean z ubolewaniem.

- Nie możesz wiedzieć... Domyślam się, że mi współczujesz. Nie pragnę współczucia. Pragnę tylko mieć czas... ażeby pochować przyzwoicie samą siebie.

Dean zrozumiał, że musi odejść. Odszedł. Emilka patrzyła za nim, aż zniknął. Wzięła rękopis i poszła do swego pokoju. Przejrzała go przy oknie, mimo zmierzchu. Ile tu było pięknych, dowcipnych, głębokich myśli! Nie, to tylko jej złudzenie, jej zarozumiałość. W tej książce nic podobnego nie ma. Tak twierdzi Dean. A ci ludzie! Jak ona ich kocha! Jacy oni jej się wydają żywi! Straszną jest myśl o zgładzeniu ich ze świata. Ale oni nie są realnymi charakterami. Są tylko marionetkami. Spojrzała pod górę na jasne, jesienne niebo. Ukochana gwiazda świeciła nad jej głową. Ach, życie jest brzydkie, okrutne, niepotrzebne!

Emilka podeszła do kominka i położyła rękopis na kartce papieru. Potarła zapałkę i przytknęła ją do rogu papieru ręką, która nie drżała. Płomień objął momentalnie luźne kartki. Emilka przyłożyła obie dłonie do serca i patrzyła rozszerzonymi źrenicami na dzieło zniszczenia, przypominając sobie, jak paliła przed laty "Żółty zeszyt", aby go nie pokazać ciotce Elżbiecie. W ciągu paru minut rękopis stał się garstką popiołu, w którym tu i ówdzie tliła się iskierka, jakby spoglądając na nią z wyrzutem.

Żal ją ogarnął. Och, dlaczegóż to uczyniła? Dlaczego spaliła książkę? Może nie była dobra, przypuśćmy. Ale spalić ją było niedorzecznością, było złym uczynkiem. Zniszczyła coś, co miało dla niej nieocenioną wartość. Zniszczyła swą własność. Cóż czyniły matki w starożytności, poświęciwszy swe dzieci Molochowi, gdy pierwszy zapał mijał? Emilka pomyślała, że wie, co czyniły...

Nic nie pozostało z jej książki, z jej cudownej książki, cudownej w jej oczach... tylko garść popiołu. Czy to możliwe? Gdzież jest cały ten dowcip i urok, gdzie się podział ten zastęp ukochanych ludzi, którzy żyli na tych stronicach? Gdzie ta utajona rozkosz, która ją podtrzymywała przez tyle bezsennych nocy, pracowicie spędzonych? Nic... tylko popioły... Emilka uczuła takie napięcie żalu i bólu, że nie mogła tego wytrzymać. Musi wyjść... pobiec - wszystko jedno dokąd. Jej mały pokoik, który zwykle tak lubiła, wydał jej się więzieniem. Trzeba wybiec na powietrze w tę zimną noc jesienną, pełną szarych oparów, uciec od ścian i murów, uciec od tego stosu popiołów, od tych upiorów pełnych wymówki, upiorów ludzi zamordowanych, bohaterów jej książki. Otworzyła drzwi i pobiegła na oślep ku schodom.

7

Ciotka Laura nie darowała sobie nigdy, do swego ostatniego tchnienia tego niedbalstwa: wchodziła na schody, trzymając w ręku koszyk z robotą. Wtem z kuchni zawołała ją Elżbieta. Laura postawiła koszyk na pierwszym stopniu od góry i zbiegła na dół, aby się dowiedzieć, o co chodzi. Tylko przez minutę była nieobecna. Ale ta munuta wystarczyła przeznaczeniu i Emilce. Oślepiona łzami, młoda dziewczyna, potknęła się o koszyk i spadła z całego piętra, głową naprzód. Przelękła się na razie... była zdziwiona... Uczuła straszne dreszcze. Chciała się unieść, zrobiło jej się gorąco. Uczuła straszliwy ból w nodze, zaczęła się pogrążać w otchłani nieświadomości... już nic nie wiedziała. Gdy Laura i Elżbieta nadbiegły, u stóp schodów leżała tylko zwinięta w kłębek postać, dokoła niej walały się kłębki bawełny i pończochy oraz nożyczki ciotki Laury, które to tak okrutnie pokaleczyły biedną nogę Emilki.

Rozdział VII

1

Od października do kwietnia leżała Emilka Starr w łóżku lub na szezlongu w saloniku, patrząc na pędzące po niebie, gnane wichrem zimowym obłoki. Przyglądała się beznamiętnej piękności drzew, pokrytych śniegiem, zza których widać było ciche, białe pola i rozmyślała, czy będzie jeszcze mogła przechadzać się po nich kiedykolwiek, czy też pozostanie nieszczęśliwą kaleką. Doktor znalazł bowiem jakieś uszkodzenie w krzyżu, którego nie mógł bliżej zdefiniować. Lekarze sprzeczali się między sobą: jeden twierdził, że to drobiazg, że czas zrobi swoje, dwaj inni potrząsali głowami z powątpiewaniem i wyrażali obawy. Ale wszyscy byli tego samego zdania co do nogi. Nożyczki zadały jej dwie okrutne rany, jedną w kostkę, a drugą w piętę. Wywiązało się zakażenie. Przez wiele dni walczyła Emilka między życiem a śmiercią, po czym nastąpił, jeszcze straszliwszy bodaj wybór, pomiędzy śmiercią a amputacją. Uratowała ją ciotka Elżbieta. Gdy wszyscy lekarze orzekli, że jedynie amputacja może ocalić życie Emilce, ona oświadczyła ponuro, że taką nie jest wola Pana w interpretacji Murrayów: Bóg nie chce, aby ludziom obcinano nogi. Żadne argumenty nie zdołały jej przekonać. Łzy Laury, prośby kuzyna Jimmy'ego, przekleństwa doktora Burnleya, perswazje Deana Priesta, wszystko pozostało bez skutku. Emilce nie obetną nogi. I tak się stało. Gdy stan zdrowia chorej zaczął się polepszać, ciotka Elżbieta triumfowała, a doktor Burnley był zawstydzony.

Niebezpieczeństwo amputacji minęło, ale groźba kalectwa wisiała nad chorą w dalszym ciągu. Emilka patrzyła jej w oczy przez całą zimę.

- Gdybym chociaż wiedziała to lub tamto - rzekła do Deana. Gdybym wiedziała, mogłabym się zdobyć na rezygnację i znieść ten wyrok losu... może. Ale tak leżeć, zastanawiając się... zastanawiając się, czy będę jeszcze kiedykolwiek zdrowa i normalna.

- Będziesz - odrzekł Dean z siłą.

Emilka zadawała sobie pytanie, co by zrobiła tej zimy bez Deana. Wyrzekł się swej dorocznej wędrówki i pozostał w Czarnowodzie, ażeby być przy niej. Spędzał przy jej boku całe dni, czytał głośno, rozmawiał z nią, dodawał jej otuchy, siedział w milczeniu, był jej doskonałym, najlepszym kolegą i towarzyszem. Gdy on był przy niej, Emilka czuła, że zniosłaby nawet dożywotnie kalectwo. Ale w nocy, kiedy cierpiała w ciszy, nie miała odwagi myśleć o tym. Nawet gdy żaden ból fizyczny jej nie dokuczał, nie sypiała prawie wcale, wsłuchiwała się w świst wichru, lub wpatrzona była w płatki śniegu, rozbijajaące się o szybę. Gdy usypiała, dręczyły ją sny, w których stale wspinała się po schodach i nigdy nie mogła dojść do szczytu, ściągana w dół jakimś uwodzicielskim gwizdkiem: dwa wyższe tony, jeden niższy. Wolała bezsenność niż ten okropny, wiecznie ten sam sen. Och, te okropne noce! Niegdyś Emilka uważała, że przyrzeczenie Biblii, jakoby w niebie nie miała istnieć noc i ciemność, nie jest zbyt ponętne. Istnieć bez nocy? Bez gwiazd? Bez białego sakramentu księżyca? Bez misterium cieni i mroków? Bez ziszczonego cudu jutrzenki? Noc była równie piękna jak dzień, więc bez niej niebo nie byłoby doskonałe.

A teraz, podczas tych strasznych tygodni męki i lęku, podzielała nadzieję wersetu biblijnego. Noc była czymś okropnym.

Ludzie mówili, że Emilka Starr jest bardzo mężna i cierpliwa: nie skarży się wcale. Ale ona nie uważała samej siebie za mężną. Oni nie wiedzieli, ile buntu i rozpaczy, a nawet tchórzostwa kryje się za tą postawą godną Murrayowskiej dumy i wstrzemięźliwości. Nawet Dean nie wiedział, chociaż może się domyślał.

Uśmiechała się pogodnie, gdy należało się uśmiechać, ale nigdy się nie śmiała. Nawet Dean nie mógł jej pobudzić do śmiechu, chociaż próbował nieraz, siląc się na dowcip, na humor.

- Moje dni śmiechu minęły bezpowrotnie - mówiła Emilka do samej siebie. Minęły również dni jej twórczości. Nie będzie mogła już nigdy pisać. "Promyk" już nie rozbłyśnie. Tęcze nie rozpościerają swych różnobarwnych blasków nad szarym krajobrazem zimowym. Odwiedzających schodziło się dużo. Wolałaby nie przyjmować wizyt. Zwłaszcza wuja Wallace'a i ciotki Ruth, którzy byli pewni, że ona już nigdy nie będzie mogła chodzić o własnych siłach i głośno to mówili, ilekroć ją widzieli. Ale najgorsze były zapewnienia, że "wszystko będzie dobrze", szczodrze jej udzielane przez innych odwiedzających, którzy nie wierzyli we własne słowa. Nie miała nigdy prawdziwych przyjaciół, z wyjątkiem Deana, Ilzy i Tadzia. Ilza pisywała co tydzień listy, w których nazbyt ostentacyjnie usiłowała podnieść Emilkę na duchu. Tadzio napisał raz jeden, dowiedziawszy się o wypadku. List był bardzo miły i pełen taktu, zdradzał szczerą sympatię. Emilka pomyślała, że taki list mógłby napisać każdy znajomy i nie odpisała, chociaż Tadzio prosił o wiadomości. Na tym jednym liście się skończyło. Nikogo nie było teraz w jej życiu oprócz Deana. On jeden nigdy jej nie zdradził, nie opuści jej w przyszłości. Coraz więcej garnęła się do niego, w miarę jak upływały te nieskończone dni zawiei śnieżnej i udręki psychicznej. Podczas tej okrutnej zimy dojrzała tak bardzo, tak się zestarzała duchowo, że zrównali się nareszcie, przekreślili różnicę wieku, jaka ich dzieliła. Gdyby nie on, życie byłoby czarną, ponurą pustynią, bez barw, bez dźwięków. Gdy on przychodził, pustynia zamieniała się na jakiś czas przynajmniej w kwietną łąkę, na której wiły girlandy tęczowe Nadzieja i Złudzenie.

2

Z wiosną Emilka wyzdrowiała. Wyzdrowiała tak nieoczekiwanie i szybko, że nawet najoptymistyczniejszy z trzech lekarzy był zaskoczony tą zmianą. Przez kilka tygodni kulała i chodziła o kiju, ale z czasem mogła się obejść bez tej pomocy. Mogła wychodzić sama do ogrodu i patrzeć na ten piękny świat oczami, które były wiecznie nienasycone. Jakże piękne było znów życie! Jak rozkosznie uginały się trawy pod jej stopami! Ból i lęk pozostały za nią, i odczuwała znów radość... a raczej nie tyle radość, ile możliwość odczuwania z czasem radości.

Warto być chorą, ażeby zaznać szczęścia rekonwalescencji i zdrowia w taki poranek, jak ten właśnie, kiedy wiatr morski wieje na polach, rozległych, zielonych. Nie ma na ziemi nic podobnie uroczego, jak wiatr morski. Życie bywa przykre i okrutne. Ale stokrotki i obłoki zawsze są jasne. Znowu odczuwała zadowolenie z samego faktu bycia na świecie.

- Doprawdy, światło jest cudne, a słońce jest najważniejszym warunkiem bytu i największą rozkoszą oczu ludzkich - myślała rozmarzona.

Powrócił dawny śmiech. Gdy śmiech ten rozbrzmiewał znowu po raz pierwszy w Srebrnym Nowiu Laura Murray, której włosy w ciągu tej zimy stały się śnieżnobiałe, pobiegła do swego pokoju i uklękła przy łóżku, aby złożyć Bogu dziękczynienia. A gdy ona tak się modliła, Emilka rozmawiała o Bogu z Deanem, przechadzając się po ogrodzie. Było to przecudne popołudnie: zmierzch zapadł, księżyc wschodził, bledziutki, nikły, otoczony białymi obłoczkami.

- Bywało w ciągu ubiegłej zimy, że czułam nienawiść Boga. Ale teraz znów jestem pewna, że Bóg mnie kocha - rzekła słodko.

- Jesteś tego pewna - spytał Dean sucho. - Sądzę, że Bóg interesuje się nami, ale nas nie kocha. Lubi nas obserwować i widzieć, co robimy. Może Go bawią nasze kłopoty i utrapienia.

- Cóż za okropne pojęcie o Bogu! - zawołała Emilka. - Nie wierzysz w Niego istotnie; Deanie!

- Dlaczego?

- Bo taki Bóg byłby gorszy od diabła... Bóg, który myślałby tylko o własnej zabawie, nie mając nawet tego usprawiedliwienia, które przysługuje diabłu; jest nim nienawiść do rodzaju ludzkiego.

- Któż dręczył cię przez całą zimę torturą fizyczną i trwogą? - spytał Dean.

- Nie Bóg. A On... zesłał mi ciebie - rzekła Emilka pewnym głosem. Nie patrzyła na niego. Wzniosła oczy ku Trzem Księżniczkom, stojącym przed nią w majowej krasie. Jej bladoróżowa twarzyczka pobladła wskutek przecierpianych miesięcy.

- Deanie - ciągnęła dalej - jakże ci się odwdzięczę za to, co uczyniłeś dla mnie, za to, czym mi byłeś od października? Nie potrafię ująć tego w słowa. Ale zależy mi, abyś wiedział, co odczuuwam w stosunku do ciebie.

- Ja tylko goniłem za własnym szczęściem. Czy wiesz, jak szczęśliwy byłem, że mogę coś uczynić dla ciebie, Gwiazdko? Że jest mi dane dopomóc ci w pewnej mierze, że zwracasz się ku mnie w swej udręce po to jedno, co dać mogę, czego się nauczyłem w ciągu długich lat samotności? Że wolno mi było czasami śnić i marzyć o czymś, co nie mogło być prawdą... co nie może się ziścić... nigdy?

Emilka drżała. Było to widoczne. Po co odkładać to, co postanowiła wykonać? Po co się wahać, skoro ofiara była już spełniona w sercu?

- Czy pewien jesteś, Deanie - rzekła cichym głosem - że twoje marzenie... nie może się ziścić?

Rozdział VIII

1

W rodzinie Murrayów sensację wywołała wiadomość, że Emilka wychodzi za mąż za Deana Priesta. W Srebrnym Nowiu sytuacja przez kilka dni była bardzo napięta. Ciotka Laura płakała, kuzyn Jimmy chodził tam i na powrót, kiwając głową, a ciotka Elżbieta była bardzo posępna. Ale w końcu pogodzili się z rzeczywistością. Cóż im pozostało innego? Teraz już nawet ciotka Elżbieta zdawała sobie sprawę, że gdy Emilka coś postanowi, to niechybnie przeprowadzi swą wolę.

- Byłabyś bardziej zgorszona, gdybym ci oznajmiła, że wychodzę za Perry'ego, siostrzeńca starej Tomaszowej - rzekła Emilka, wysłuchawszy wszystkiego, co ciotka Elżbieta miała do powiedzenia.

- To prawda - przyznała Elżbieta Murray, gdy Emilka wyszła z pokoju. - Dean jest zamożny, a Priestowie są dobrą rodziną, temu nie da się zaprzeczyć.

- Ale... on jest taki... Priestowski... - westchnęła Laura. - A przy tym Dean jest o wiele starszy od Emilki, za stary. No, a jego pra_pradziadek dostał pomieszania zmysłów.

- Dean nie dostanie pomieszania zmysłów.

- Ale jego dzieci mogą się wdać w pra_pradziadka.

- Lauro! - rzekła Elżbieta surowo i zmieniła temat.

- Czy pewna jesteś, że go kochasz, Emilko? - zapytała ciotka Laura tegoż wieczora.

- Tak... do pewnego stopnia... - odrzekła.

Ciotka Laura załamała ręce i rzekła z namiętnością całkiem niezwykłą u niej:

- Ależ jest tylko jeden stopień kochania: kochać!

- Och nie, najdroższa cioteczko, wiktorianko - odrzekła Emilka wesoło. - Jest wiele stopni i ze dwadzieścia sposobów. Ja już wypróbowałam ze dwa sposoby. Okazały się nic nie warte. Nie troszcz się o Deana i o mnie. Rozumiemy się doskonale.

- Pragnę tylko twego szczęścia, droga moja.

- Będę szczęśliwa. Jestem szczęśliwa. Nie jestem już romantyczką, żyjącą na obłoku. Ubiegła zima zwiała ze mnie wszelki romantyzm. Wychodzę za mąż za człowieka, z którym łączy mnie szczera przyjaźń, którego koleżeństwo wystarczy mi w zupełności. On poprzestaje chętnie na tym, co mu dać mogę, czyli na serdeczności. Jest to z pewnością najtrwalszy fundament małżeństwa. Zresztą potrzebna jestem Deanowi. Mogę go uszczęśliwić. On nigdy nie był szczęśliwy. To takie rozkoszne uczucie mieć świadomość, że czyjeś szczęście jest w naszym ręku, że możemy je podarować jak perłę drogocenną temu, który daremnie wzdychał do szczęścia przez całe życie.

- Za młoda jesteś - wtrąciła Laura.

- To tylko ciało moje jest młode. Dusza moja ma sto lat. Ta zima uczyniła mnie starą i mądrą. Ty wiesz o tym.

- Tak, wiem.

Ale Laura wiedziała zarazem, że to samopoczucie dowodzi, jak bardzo młodziutką jest Emilka. Ludzie naprawdę starzy i mądrzy nie zdają sobie z tego sprawy. I całe to opowiadanie o stuletniej duszy nie zmieniało faktu, że Emilka, smukła, promienna, o oczach pełnych tajemnic, nie miała jeszcze lat dwudziestu, gdy Dean Priest miał czterdzieści dwa. Za lat piętnaście... Ale Laura nie chciała o tym myśleć.

A przy tym Dean jej nie zabierze o tysiące mil od Srebrnego Nowiu. Bywają przecież szczęśliwe małżeństwa, mimo znacznej różnicy wieku.

2

Trzeba przyznać, że nikt nie patrzył na ten związek przychylnym okiem. Emilka przeżyła przykre godziny. Doktor Burnley był oburzony i surowo ganił Deana. Ciotka Ruth przyjechała i zrobiła scenę.

- On jest niewierzący, Emilko.

- Nieprawda! - odrzekła Emilka, rozgniewana.

- No, przecież on nie wierzy w Boga, nie uznaje naszych wierzeń - upierała się ciotka Ruth, jak gdyby to było decydujące dla każdego prawdziwego Murraya.

Ciotka Addie, która nigdy nie przebaczyła Emilce kosza danego Andrzejowi, mimo że także Andrzej był szczęśliwy, a w każdym razie był odpowiednio ożeniony, była wyraźnie nieznośna. Dała ona odczuć Emilce wielką, pobłażliwą litość. Straciwszy Andrzeja, musiała się biedaczka pocieszyć kulawym Garbusem Priestem. Naturalnie, ciotka Addie nie ubrała tego w słowa aż tak niedwuznaczne, ale Emilka zrozumiała wybornie jej niedopowiedzenia.

- Jest on naturalnie bogatszy, niż mógłby być człowiek młody - przyznała ciotka Addie.

- I zajmujący - dodała Emilka. - Większość młodych ludzi jest obrzydliwie nudna. Za krótko żyli, aby sobie zdawać sprawę, że nie są w oczach świata takimi cudami, jak w oczach swoich matek.

Priestowie również nie byli zadowoleni. Nie uśmiechała im się myśl, że majątek bogatego wujaszka wyśliźnie się im z rąk. Twierdzili, że Emilka Starr wychodzi za Deana wyłącznie dla jego pieniędzy, a Murrayowie starali się, żeby do niej doszły te pogłoski. Emilka czuła, że Priestowie wciąż ją krytykują i rozprawiają o niej za jej plecami.

- Nigdy nie będę się czuła jak w domu wśród waszej rodziny - rzekła do Deana.

- Byłoby to całkiem zbyteczne. Ty i ja, Gwiazdko, będziemy żyli dla siebie wzajemnie. Nie będziemy chodzić, oddychać, myśleć według utartego szablonu rodzinnego, za przykładem Priestów lub Murrayów. Priestowie nie pochwalają mego wyboru, a Murrayowie nie mniej gorąco ganią twój wybór. Mniejsza o to. Rozumiem, że Priestom trudno uwierzyć w twoje przywiązanie do mnie. Mnie samemu z trudem przychodzi wiara w moje własne szczęście.

- Ale ty wierzysz mi, Deanie? Doprawdy, bardziej jestem przywiązana do ciebie, niż do kogokolwiek na świecie. Naturalnie... jak ci już powiedziałam... nie kocham cię miłością głupiej, romantycznej pensjonarki.

- A czy kochasz jeszcze kogoś? - spytał Dean spokojnie. Po raz pierwszy ośmielał się rzucić to pytanie.

- Nie. Naturalnie... wiesz... miałam dwa przelotne przeżycia miłosne... głupie porywy pensjonarskie. Ale to już minęło od dawna. Ubiegła zima oddzieliła mnie jakby chińskim murem od tych głupstw. Jestem wyłącznie twoją, Deanie.

Dean podniósł do ust rękę, którą trzymał w swych dłoniach i ucałował ją. Nigdy jeszcze nie dotknął ustami jej czoła i policzków.

- Potrafię ci dać szczęście, Gwiazdko. Wiem o tym. Jestem wprawdzie stary, kulawy, ale potrafię ci dać szczęście. Czekałem na ciebie przez całe życie, moja Gwiazdko. Dlatego właśnie zawsze byłaś mi gwiazdą przewodnią, Emilko. Cudną, nieosiągalną gwiazdą. Teraz mam cię... posiadam cię na własność... zamknąłem cię w moim sercu. I ty mnie pokochasz... z czasem obdarzysz mnie czymś więcej niż przywiązaniem.

Namiętność, jaka dźwięczała w jego głosie przestraszyła nieco Emilkę. Przyszło jej na myśl, że może on żąda od niej więcej, niż ona mu dać zdoła. Ilza, która ukończyła Szkołę Dramatyczną i przyjechała do domu na tydzień przed letnim "tourn~ee" artystycznym, uderzyła w inną nutę ostrzegawczą i zakłóciła jej spokój na kilka dni.

- Do pewnego stopnia, Emileczko, jest Dean wymarzonym mężem dla ciebie. Jest mądry, i zajmujący, i bynajmniej nie tak zarozumiały, jak większość Priestów. Ale musisz do niego należeć duszą i ciałem. Dean nie zniesie żadnego podziału. Nie wolno ci będzie interesować się czymkolwiek oprócz niego. On jest wyłączny w swym uczuciu dla ciebie. O ile nie masz zamiaru tak go pokochać...

- Wątpię, czy zdołam.

- Twoje poezje, nowele...

- Och, z tym już skończyłam. Przestało mnie to interesować od czasu mojej choroby. Widziałam... jak mało to waży... o ile donioślejsze rzeczy są na świecie...

- Dopóki tak myślisz, dopóty będziesz szczęśliwa z Deanem.

Ilza westchnęła i zaczęła zrywać płatki z czerwonej róży, którą nosiła przy staniku. Wreszcie nic nie pozostało z pięknego kwiatu.

- Czuję się okropnie starą i mądrą, gdy tak rozważam z tobą twoje małżeństwo, Emilko. Jeszcze wczoraj byłyśmy pensjonarkami. Dzisiaj jesteś zaręczona. Jutro - będziesz babką.

- A ty... czy w twoim życiu nie ma nikogo, Ilzo?

- Nie. Dziękuję. Zresztą... bądźmy szczere. Czuję potrzebę zrzucenia ciężaru z serca. Dla mnie nie istniał nigdy inny mężczyzna prócz Perry'ego Millera. A jego ty oczarowałaś.

Perry Miller! Emilka nie wierzyła własnym uszom.

- Ilzo Burnley! Wyśmiewałaś go zawsze, szydziłaś z niego...

- Naturalnie. Lubiłam go tak bardzo, że rozwścieczona byłam, widząc, jak się błaźni. Pragnęłam móc się nim chełpić, a on zawsze wywoływał na mej twarzy rumieniec wstydu. Czasami wyprowadzał mnie z równowagi. Czy sądzisz, że przejmowałabym się jego małpiarstwem, gdybym nie była nim zajęta? Nie mogłam przezwyciężyć dotychczas tego sentymentu. To już jest cecha nieodłączna od nazwiska Burnley. My nigdy nie zmieniamy uczuć. Ja nie dbałabym o ciotkę Tomaszową, pominęłabym wszystko. Oto masz całą prawdę. Mniejsza o to. Życie i bez niego jest bardzo przyjemne.

- Może... z czasem...

- Daj spokój marzeniom. Emilko, nie chcę żebyś snuła za mnie plany matrymonialne. Perry nie myślał o mnie nigdy ani przez minutę, nigdy. Nie będę myśleć o nim. Trudno! Może nawet z czasem wyjdę za mąż... za innego... kto wie?

- Za Tadzia? - spytała Emilka, zanim zdołała zapanować nad tym pytaniem. Byłaby się ugryzła w język za karę, ale już było za późno.

Ilza spojrzała na nią przenikliwie. Emilka wytrzymała to spojrzenie siłą woli i dumy Murrayowskiej, za dobrze je bodaj wytrzymała.

- Nie, nie za Tadzia. Tadzio nigdy nie myślał o mnie. Wątpię, czy myśli o kimkolwiek prócz siebie. TAdzio jest przemiły, ale to egoista, Emilko, doprawdy.

- Nie, nie!

Zawołała to z oburzeniem. Nie mogła tego słuchać.

- No, nie będziemy się o to sprzeczać. Co za różnica? Wyszedł po wsze czasy z naszej orbity. Wspina się na wyżyny, zajdzie wysoko. w Montrealu uważali go za wielki talent. Będzie on genialnym malarzem_portrecistą, o ile przezwycięży swą manię podkładania twoich rysów pod wszystkie twarze, które maluje.

- Nonsens. Nie robi tego...

- Owszem. Gniewałam się o to niezliczoną ilość razy. On przeczy naturalnie. Zdaje mi się, że on doprawdy nie uświadamia sobie, że tak jest istotnie. Pochodzi to z dawnego, podświadomego wzruszenia, którego doznał niegdyś pod twoim wpływem, tak przynajmniej ja sobie to tłumaczę, przy czym używam stylu naszych psychologów współczesnych. Mniejsza o to. Jak już powiedziałam, niekiedy zamierzam wyjść w końcu za mąż. Gdy zmęczę się moją karierą artystyczną. Teraz jest ona nader ponętna, ale z czasem... Wówczas wyjdę za mąż z rozsądku, tak jak ty, zaślubię złote serce i pełną kieszeń. Czy to nie zabawne tak rozprawiać o małżeństwie z człowiekiem, którego się nie widziało? Co on robi w tym momencie? Goli się... klnie... rozpacza z powodu innej dziewczyny... A jednak ożeni się ze mną. Będzie zresztą idealnie szczęśliwy. Będziemy się wzajemnie odwiedzać, ty i ja, będziemy porównywać nasze dzieci... Nazwij swoją pierwszą córkę Ilzą, dobrze, przyjaciółko? Ach, jakaż to diabelnie przykra rzecz być kobietą! Czy nie, Emilko.

* * *

Stary Kelly, handlarz wędrowny, przyjaciel Emilki od wielu lat, też zabrał głos w tej kwestii. NIe można było żadną miarą obejść się bez zdania starego Kelly'ego.

- Drogie dziecko, czy to prawda, że wychodzisz za mąż za Garbusa Priesta?

- Zupełna prawda.

Emilka wiedziała, że Kelly nie będzie nazywał Deana inaczej, jak Garbusem. Już się z tym pogodziła.

Stary Kelly podrapał się w głowę.

- Za młoda jesteś w ogóle... a zwłaszcza na żonę dla jednego z Priestów...

- Czy nie doradzałeś mi od wielu lat przyjmowania hołdów wielbicieli? - spytała Emilka podstępnie.

- Drogie dziecko, żart żartem. Ale to jest sprawa serio. Nie bądź uparta, tu chodzi o rzeczy doniosłe. Pomyśl nad tym. Łatwo zadzierzgnąć pewne węzły, ale potem niepodobna ich rozwiązać. Zawsze cię ostrzegałem przed małżeństwem z Priestem. Głupi byłem. Powinienem był to przewidzieć i doradzać ci małżeństwo z Deanem, koniecznie!

Emilka stała i patrzyła za nim, gdy odjechał na swym wózku. Znalazł nareszcie najsłabszy punkt w jej zbroi. Przypomniały jej się szepty ciotki Nancy i Karoliny Priest, ich na pół dosłyszane plotki o Deanie.

Emilka otrząsnęła się po chwili z ujemnego wrażenia, wywołanego słowami Kelly'ego. O Deanie krążyły różne złośliwości, niczym nie umotywowane. Ale prawdą było jedno, to, że on za wiele widział, za wiele wiedział. To stanowiło jego urok w oczach Emilki. Ale to ją przerażało zarazem. Czyż nie odczuwała od dawna, że on śmieje się jakimś utajonym śmiechem, ze wszystkiego, na co patrzy, gdyż spogląda na zjawiska z punktu widzenia swej wiedzy wewnętrznej, wiedzy jej nie znanej? Nie mogła jej znać, nie pragnęła tego nawet. On utracił już pewną świeżość, rękojmię idealizmu, podwalinę wiary. W głębi serca obawiała się zetknięcia z tym cynizmem, bała się instynktownie czegoś obcego w jej duszy, wyczuwalnego w tym człowieku. Przez chwilę podzielała zdanie Ilzy, że być kobietą jest stanowczo rzeczą diabelnie przykrą.

- Mam zasłużoną karę za moje rozmowy z starym Kellym na takie tematy - pomyśLała gniewnie.

Emilka nigdy nie otrzymała formalnej zgody ciotek na zaręczyny z Deanem. Ale to się rozumiało samo przez się. Dean był konkurentem bez zarzutu. Priestowie byli dobrą rodziną, mieli tradycje, między innymi pamięć o babce, która tańczyła z księciem Walii na słynnym balu w Charlottetown. Ostatecznie będzie to pewną ulgą dla panien Murray mieć pewność, że Emilka jest zabezpieczona.

- Nie zabierze jej stąd - mówiła ciotka Laura, dla której to było kompensatą za wszelkie "ale". Jakżeby przebolały zniknięcie z domu jedynego promyka, jedynego uśmiechu?

- Powiedz Emilce - pisała stara ciotka Nancy - że bliźniaki są częstym zjawiskiem w rodzinie Priestów.

Ale ciotka Elżbieta nie powiedziała jej tego.

Dr Burnley, który był najbardziej oburzony, ustąpił usłyszawszy, że ciotka Elżbieta oddaje Emilce stare kufry, stojące na strychu, a ciotka Laura haftuje dla niej bieliznę stołową.

- Ci, których złączy Elżbieta Murray, nie rozłączą się już nigdy, chyba, że Bóg się w to wmiesza - westchnął z rezygnacją.

Ciotka Laura ujęła miłą twarzyczkę Emilki w obie ręce i zajrzała jej głęboko w oczy.

- Niech cię Bóg błogosławi, Emilko, drogie dziecko.

- Bardzo wiktoriańskie - szepnęła po chwili Emilka do Deana. - Ale ja to lubię.

Rozdział IX

1

W jednym punkcie była ciotka Elżbieta nieprzejednana. Emilka nie wyjdzie za mąż przed ukończeniem lat dwudziestu. Dean, który marzył o ślubie w jesieni i o podróży do Japonii, gdzie zima jest łagodna, wśród zieleni i ogrodów, ustąpił niechętnie. Emilka byłaby również wolała przyspieszyć formalności. Na dnie jej świadomości drzemała myśl, że im rychlej będzie "po wszystkim", tym lepiej.

A przecież była szczęśliwa, jak powtarzała samej sobie często i szczerze. Może bywały chmury na horyzoncie, gdy jakiś niepokój ją ogarniał, ale niemniej było to ciche szczęście z odcieniem rezygnacji, nie to dzikie, namiętne szczęście, o którym marzyła niegdyś. Ale to, jak wiedziała, było utracone na zawsze.

Razu pewnego Dean stanął przed nią, rumieniąc się, jak chłopiec.

- Emilko, zrobiłem coś... coś... dla ciebie... Czy będziesz zadowolona? O, Boże, co ja pocznę, jeżeli nie będziesz zadowolona?

- Cóż to takiego?

- Kupiłem dom.

- Dom.

- Dom! Ja, Dean Priest, zostałem właścicielem ziemskim, posiadaczem domu, i ogrodu, i lasku sosnowego. Ja, który do dziś dnia nie miałem ani piędzi własnej ziemi, a zawsze o tym marzyłem.

- Który dom kupiłeś, Deanie?

- Dom Freda Clifforda, przynajmniej ten, którego legalnym właścicielem był on dotychczas. W rzeczywistości zaś nasz dom, przeznaczony dla nas od chwili stworzenia świata.

- Dom Rozczarowany?

- Ach, prawda, tak go nazywałaś dawniej. Ale teraz nie będzie on już Rozczarowany. To znaczy... Emilko... o ile... pochwalasz mój wybór?

- Czy pochwalam? Jesteś po prostu kochanym człowiekiem, Deanie. Zawsze miłowałam ten dom. Jest to jeden z tych domów, które musimy pokochać, spojrzawszy na nie. Bywają takie domy, wiesz, pełne czaru. A inne są pozbawione wszelkiego wdzięku. Zawsze tęskniłam do tego domu i pragnęłam, aby był zamieszkały. Ach, a mnie ktoś mówił, że zamierzałeś kupić ten okropny dom w Shrewsbury. Bałam się zapytać, czy to prawda.

- Emilko, cofnij te słowa. Wiedziałaś, że to nieprawda. Znasz mnie przecież. Istotnie, wszyscy Priestowie namawiali mnie na tamten dom. Moja droga siostra płakała nieomal z tego powodu. Był do nabycia tanio! I taki elegancki dom!

- Elegancki jest - przyznała Emilka - ale to jest dom nie do zamieszkania. Właśnie z powodu tej elegancji jest on niemożliwy.

- Słusznie. Każda prawdziwa kobieta musi to odczuć! Tak się cieszę, że jesteś zadowolona, Emilko. Musiałem kupić dom Freda wczoraj w Charlottetown, nie radząc się ciebie, bo ktoś inny chciał mnie ubiec, więc depeszowałem natychmiast do Freda. Oczywiście byłbym go odsprzedał, gdybyś go nie chciała. Ale czułem, że będziesz zadowolona. Urządzimy sobie śliczne gniazdko, ukochana. Pragnę mieć gniazdko. Miałem dużo mieszkań, ale nie miałem domu. Chcę, żeby go wykończyli jak najpiękniej dla ciebie, dla nas. Gwiazdko. Moja Gwiazdko, która powinnaś błyszczeć w pałacach królewskich!

- Chodźmy tam zaraz i przyjrzyjmy się naszemu domowi - rzekła Emilka. - Muszę mu oznajmić, że nareszcie zacznie żyć.

- Chodźmy. Możemy wejść do wnętrza. Mam klucz. Otrzymałem go od siostry Freda. Emilko, doznaję uczucia, jakbym zdobył księżyc.

- A ja zdobyłam całą konstelację gwiazd - zawołała Emilka wesoło.

2

Poszli do Domu Rozczarowanego przez stary ogród warzywny i przez Ścieżkę Jutrzejszą, minęli pastwiska, wspięli się na niewielkie wzgórze, dotarli do ciasnego wąwozu, nad którym wznosiły się świerki wyniosłe, gdzie zawsze słychać było jakieś ciche szepty.

Gdy doszli do końca wąwozu, ujrzeli przed sobą rozległą łąkę, na której tu i ówdzie rosły młode świerczki. A w głębi tej łąki, otoczony od dołu zaniedbanym ogrodem, a wieńcem obłoków od góry stał - ich dom.

Dom pełen tajemnicy lasów, na których tle wyrósł jakby prosto z ziemi, dom, którego lewą stronę zdobiły topole lombardzkie, dom, któremu wzgórza Gęsiego Stawu były oparciem, a Czarnowoda perspektywą.

Doszli do bramy ogrodu, starszego znacznie niż domek.

- Mogę mieszkać tutaj ze względu na widok, jaki się stąd roztacza - rzekł Dean z zapałem. - To jest prześliczne ustronie. Po tym wzgórzu biegają chochliki, Emilko. Pełno tu królików. Czy nie lubisz królików? Patrz, ile tu fiołków, które zakwitną na wiosnę. Fiołków " Słodszych niż powieki oczu Emilki, lub Emilki oddech"...

- Emilka to ładniejsze imię niż Cyterea lub Juno, tak mnie się przynajmniej wydaje. Zwróć uwagę na tę furtkę. Otwiera się tylko na las. Czy to nie uroczy widok? Lubię bardzo takie furtki, które właściwie nie mają racji bytu. W tym tkwi ich siła. Tyle tu ukrytych obietnic! Zakwitną nam tu róże, białością swą godne twej cery, ukochana moja! Wiesz, Emilko, jestem trochę pijany dzisiaj, upojony winem życia. Nie dziw się, jeżeli bredzę.

Emilka była bardzo szczęśliwa. Stary, uroczy ogród szeptał do niej jak przyjaciel. Ulegała czarowi chwili. Patrzyła z uwielbieniem na Dom Rozczarowany. Taki kochany, myślący domek! Nie nudny dom (za to go lubiła): te stare domy za dużo wiedzą, zbyt wiele stóp deptało ich podłogi, zbyt wiele par oczu wyglądało z trwogą lub obojętnością z ich okien. Ten dom był niewinny i nieświadomy, jak ona sama. Tęsknił do szczęścia. Będzie je miał. Ona i Dean wywołają duchy zdarzeń, które nigdy nie zaistniały. Jakie to będzie cudne posiadać swój własny dom!

- Temu domkowi jesteśmy równie potrzebni jak on nam - rzekła.

- Kocham cię, gdy twój głos przybiera te słodkie tony, Gwiazdko - rzekł Dean. - Nie mów tak do żadnego innego mężczyzny.

Emilka rzuciła mu zalotne spojrzenie, które nieomal nie przyprawiło go o wybuch namiętności. Dotychczas nie pocałował jej jeszcze nigdy. Przeczucie mówiło mu, że to dziewczę nie dojrzało do pocałunku narzeczeńskiego. Mógł był sobie na to pozwolić, zwłaszcza w tej godzinie uniesienia i słodkiej tajemnicy zmierzchu, ale nie chciał jej zrazić zbytnią śmiałością. Zawahał się i czarowny moment minął. Zza świerków, z dołu, doleciał śmiech. Niewinny, pogodny śmiech dzieci. Ale w jego uszach zabrzmiał urągliwie.

- Wejdźmy do wnętrza i obejrzyjmy nasz dom - rzekł Dean. Poprowadził ją przez trawnik do drzwi, które dzieliły sień od jadalni. Klucz zgrzytnął w zamku. Dean ujął rękę Emilki i wciągnął ją do wnętrza domu.

- Przejdź przez twój własny próg, maleńka...

Podniósł latarkę elektryczną i oświetlił nie wykończony pokój o nagich, surowych ścianach, pustych oknach, niewypełnionych framugach drzwi, o pustym kominku. Nie, kominek nie był zupełnie pusty. Emilka ujrzała garstkę białego popiołu, popiołu pozostałego po ognisku, jakie ona i Tadzio rozpalali tu za ich lat dziecinnych, ognisku, przy którym układali plany na przyszłość, na wspólną przyszłość. Odwróciła się z lekkim dreszczem.

- Deanie, tu jest teraz zbyt posępnie i upiornie. Wolę oglądać nasz dom przy dziennym świetle. Duchy i widma zdarzeń i ludzi, którzy nigdy nie istnieli straszniejsze są, niż upiory, niż duchy tych, którzy kiedyś byli tu na ziemi..nv

3

Dean zaproponował, żeby przed jesienią zająć się meblowaniem i wykończaniem ich gniazdka.

- Będziemy mogli pobrać się na wiosnę, spędzić lato w podróży, przyglądać się wschodom słońca i księżyca, słuchać pomruku Nilu w Memfis, wrócić tu jesienią, przekręcić klucz w zamku i znaleźć się u siebie.

Emilka uważała, że ten program jest bez zarzutu i cieszyła się, jak dziecko nową zabawką. Ciotki jej kiwały głowami. To nie było dosyć rozsądne i szablonowe, ludzie będą dużo plotkować na ich temat. Ciotka Laura była zatroskana, gdyż według starego zabobonu nie należy meblować domu przed ślubem. To nie przynosi szczęścia. Dean i Emilka nie pytali, czy to jest szablonowe i rozsądne, czy przynosi szczęście, czy nie. Szli przed siebie i robili, co im się podobało.

Naturalnie zarzucano ich "dobrymi" radami: Priestowie z jednej, Murrayowie z drugiej strony. Po pierwsze postanowili nie dać malować swego domu, lecz pozostawić czasowi dzieło wycieniowania tonów drewna. Ciotka Elżbieta była przejęta zgrozą.

- Tylko dom ciotki Tomaszowej jest nie pomalowany - mówiła.

Ostrzegła Emilkę również, że trudno jej będzie utrzymywać w ładzie i czystości dom, w którym znajduje się tyle skrytek, szaf wmurowanych, tyle szyb i zwierciadeł. Wszystko to było dziełem Deana, który wyróżniał się dobrym smakiem i pomysłowością.

- Nie jestem dość głupi, aby sobie wyobrażać, że kobieta będzie kochać mężczyznę, który nie wyposaży jej w odpowiednią ilość szaf i kredensów - oświadczył.

Ciotka Elżbieta pochwalała urządzenie spiżarni i kredensów, ale uważała, że one nie kompensują jakości tapet. Zwłaszcza tapeta w jadalni martwiła ciotkę Elżbietę. Powinny były tu widnieć kwiatki na jasnym tle, lub złote strąki; a jeżeli już chcieć uczynić wielki wyłom w tradycji na rzecz modernizmu, to przynajmniej krajobrazy, które zaczynały być wówczas modne. A tu Emilka uparła się, że chce mieć tapetę szarą w deseń utworzony przez białe gałęzie ośnieżonych sosen. Emilka, we wszystkich kwestiach dotyczących jej ukochanego domu była uparta, jak zawsze. Tak zirytowała ciotkę Elżbietę, że ta nieświadomie używała określeń i przezwisk, zapożyczonych ze słownika starego Kelly'ego.

Ale ciotka Elżbieta była w gruncie rzeczy bardzo dobra. Wydobyła ze starych kufrów rzeczy, które należałyby do Julii Murray, gdyby wyszła za mąż według tradycji mieszczańskich, za człowieka, wybranego przez rodziców. Podarowała te przedmioty Emilce. Były tam takie cuda, jak purpurowe kryształy i przedziwne serwisy porcelanowe, które należały do babki Emilki. Nie brakowało ani jednej sztuki. Było tam zwierciadło w pięknej ramie; tak często odzwierciedlało twarze ślicznych kobiet, że przechowało pewien wdzięk, którym darzyło każde oblicze, przeglądające się w nim obecnie. Był i stary zegar, który na dziesięć minut przed wybiciem godziny ostrzegał lekkim dzwoneczkiem, że niebawem bić zacznie. Bo dżentelmeński zegar nie może zaskoczyć nagle ludzi nieprzygotowanych. Dean nie zgodził się, żeby ten zegar zaczął chodzić.

- Gdy cię już tu przywiozę, jako małżonkę i królową - rzekł - wtedy sama nakręcisz ten zegar i godziny zaczną nam upływać wspólnie.

Okazało się, że mnóstwo mebli w Srebrnym Nowiu należy do Emilki. A Dean skupywał zewsząd najprzeróżniejsze przedmioty, stylowe meble, lampy, teczki, serwety, dywany. MIał dużo cennych drobiazgów, które przywiózł ze swych licznych podróży. Wszystkie odgrzebywał i umieszczał w ich domu, szale japońskie, chińskie porcelany, lampy weneckie, salon ludwikowski, włoskie wyroby z kości słoniowej, dywany perskie. Dean nie chciał opowiedzieć Emilce, jak nabył tyle cennych przedmiotów, jakie wspomnienia się z nimi łączyły.

- Jeszcze nie teraz. Z czasem. Z każdym przedmiotem wiąże się jakaś historia.

4

Mieli niemało kłopotu z ustawieniem salonu. Próbowali różnych sposobów, ale dopiero za dwudziestą próbą byli zadowoleni. Czasami byli odmiennego zdania, więc siadali na podłodze na wprost siebie i argumentowali zawzięcie. A gdy nie mogli dojść do porozumienia, wzywali na pomoc Pierwiosnka, który rzucał słomę na prawo lub na lewo i tym sposobem spór rozstrzygał. Pierwiosnek ich nie odstępował. Nieznośnik zmarł w późnym wieku, a Pierwiosnek był już trochę sztywny, trochę chorowity i okropnie chrapał w nocy. Ale Emilka ubóstwiała go i nie wprowadziłaby się bez niego do Domu Rozczarowanego. Snuł się za nią stale, jak duży, szary cień.

- Kochasz tego starego kota bardziej niż mnie, Emilko - rzekł Dean pół_żartem, pół_serio.

- Muszę go kochać - oświadczyła Emilka. - On się starzeje. Ty masz przed sobą całą naszą przyszłość. A przy tym ja muszę mieć zawsze koty przy sobie. Żaden dom nie jest ogniskiem domowym, dopóki nie promienieje w nim niewysłowione szczęście kota, który okazuje je, kręcąc puszystym ogonem i zamiatając nim podłogi. Kot jest w domu przedstawicielem tajemnicy, uroku, sugestii. A ty musisz mieć psa.

- Nigdy nie pragnąłem mieć psa od śmierci Tweeda. Ale może kupię psa, całkiem odmiennego typu. Będzie nam potrzebny pies, aby pilnował twoich kotów. Och, czy to nie jest wielka przyjemność, ta świadomość, że dane miejsce na świecie stanowi naszą własność?

- Jeszcze milszą jest świadomość, że my należymy do danego miejsca - rzekła Emilka, rozglądając się czule dokoła.

- Nasz dom i my będziemy prawdziwymi przyjaciółmi - zakończył Dean.

5

Pewnego dnia przystąpili do rozwieszania na ścianach obrazów. Emilka przyniosła swoje ulubione obrazki, między innymi lady Giovannę i Monę Lizę. Obie znalazły miejsce między oknami.

- A pod nimi stanie twoje biurko - rzekł Dean. - Mona Liza będzie ci szeptać do ucha tajemnice swego uśmiechu, a ty przyobleczesz je w kształt literacki.

- Nie mam zamiaru już pisywać nowel - rzekła Emilka. - Ty nigdy nie lubiłeś moich utworów.

- Bo się bałem, że mnie ubiegną, że cię pochłoną całkowicie. Teraz jest mi to obojętne. Wiem, że jesteś moją i pragnę, żebyś czyniła to, co ci sprawia przyjemność.

Emilka przyjęła to oświadczenie bez wzruszenia. Od czasu swej choroby nie myślała o literaturze. Dni mijały, a ona odczuwała raczej niesmak, gdy ktoś wspomniał o jej działalności literackiej. To wspomnienie bowiem nasuwało jej inne: spalenie jej książki, a to bolało... Przestała już nasłuchiwać, czy nie ozwie się głos natchnienia, była wygnanką królestwa fikcji i poezji.

- Zawieszę starą Elżbietę Bas nad kominkiem - mówił Dean. - To jest reprodukcja Rembrandta. Czy nie jest ona czarującą starą kobietą, Emilko, w tym białym czepcu i białej kryzie pod szyją? A czy widziałaś kiedykolwiek równie ironiczną, sprytną, a zarazem pogardliwą twarz kobiecą?

- Zdaje mi się, że nie chciałabym narazić się tej Elżbiecie - orzekła Emilka. - Wyczuwa się w niej znaczną siłę, która może się ujawnić w nader nieprzyjemny sposób, gdy się ją wyzwie.

- Wygląda, jak żywa - rzekł Dean, zamyślony. - Czuję podobnie jak ty, że lepiej nie mówić niedorzeczności w tym pokoju. Mogłaby się strasznie rozgniewać. To uosobienie mądrości, ta kobieta!

- Ale ona ma niezawodnie i słodkie wyrazy, ukryte w kieszonce swej szaty, Deanie. Przyjrzyj się, jaka to różowa, ładna staruszka. Ona z pewnością rządziła swą rodziną. Niewątpliwie! Mąż jej robił wszystko, co ona kazała... ale nie wiedział o tym.

- Czyż ona miała męża? - spytał Dean z powątpiewaniem. - Nie widać obrączki na jej palcu.

- W takim razie była czarującą starą panną - zdecydowała Emilka.

- Co za różnica między jej uśMiechem, a uśmiechem Mony Lizy - rzekł Dean, patrząc na przemian na jedną i na drugą. - Elżbieta jest pełna wyrozumiałości z odcieniem przebiegłości, zamyślenia, kótre nazwałbym "kocim". A Mona Liza ma ten wyraz wyzywający i zalotny, który przyprawia mężczyzn o szaleństwo i dyktuje dziejom stronice, wypisane purpurowozłotymi zgłoskami. Gioconda byłaby ciekawszą kochanką. A Elżbietę każdy chciałby mieć za ciotkę.

Dean zawiesił nad kanapą starą miniaturkę swej matki. Emilka widziała jej podobiznę po raz pierwszy. Matka Deana Priesta była piękną kobietą.

- Ale dlaczego ma wyraz takiego smutku?

- Ponieważ była żoną jednego z Priestów.

- Czy ja też będę smutna?

- O ile to będzie zależało ode mnie, z pewnością nie.

Ale czy to zależy od niego? Emilka często zadawała sobie to pytanie. Odpowiedzi na nie nie było. Była bardzo szczęśliwa przez dwie trzecie lata, a to już było tryumfem nie lada, jak mówiła samej sobie. Ale w ciągu tej jednej trzeciej nawiedzały ją wątpliwości i tęsknoty... Czuła się, jakby zamknięta w pułapce. Wielki szmaragd na czwartym palcu spoglądał na nią, jakby urągając jej niewoli. Zdjęła go razu pewnego, ażeby się poczuć wolną choć na chwilę. Potem wstydziła się tego odruchu, pogodziła się ze swym losem i coraz bardziej interesowała się swoim domkiem (bardziej, niż Deanem, mówiła sama do siebie o trzeciej w nocy, gdy się budziła w przystępie nagłej rozpaczy). Ale następnego dnia z rana nie wierzyła wręcz w te nastroje.

6

Cioteczna babka Nancy z Księżego Stawu umarła w ciągu tego lata. Umarła nagle.

- Mam już dosyć życia. Przestanę chyba żyć - rzekła razu pewnego i... przestała. Nikt z Murrayów nie dziedziczył po niej. Główną spadkobierczynią była Karolina Priest. Ale Emilka otrzymała kulę srebrzystą i złote kolczyki oraz swój portrecik, namalowany przez Tadzia przed laty. Emilka zawiesiła srebrzystą kulę w ogrodzie, a kolczyki nosiła przy różnych sposobnościach. Ale portret schowała do pudełka na strychu w Srebrnym Nowiu, tego pudełka, w którym złożone były pewne listy, stare, słodkie listy, pełne marzeń i projektów.

7

Miewali chwile zabawy i śmiechu, gdy odpoczywali po robocie. W jednym ze świerków zagnieździł się szczygiełek, którego obserwowali i chronili przed Pierwiosnkiem.

- Pomyśl, ile muzyki drzemie w tej delikatnej, bladej skorupce - rzekł Dean, dotykając jednego z jajeczek. - Nie są to melodie księżycowe, lecz pogodny hymn do słońca, przepojony słodyczą i radością życia. To jajko stanie się szczygłem. Będzie nam przyśpiewywać, Gwiazdeczko, przy naszych zajęciach codziennych.

Zawarli przyjaźń z pewnym starym królikiem, który utykając, przybiegał często z lasu do ich ogrodu. Siadywali wieczorami na stopniach domku i wpatrywali się melancholijnie w szarzejący krajobraz, wsłuchiwali się w szum wichru nad zatoką. Pierwiosnek siedział przy nich i spoglądał na Emilkę swymi wielkimi oczami. Ona od czasu do czasu pieściła jego uszy.

- Teraz lepiej rozumiem koty. Czasami są one niezrozumiałe, ale o zmierzchu można pochwycić najłatwiej fascynującą nas tajemnicę ich indywidualności.

- Gdy się jest szczęśliwym, łatwo pochwycić wszelkie tajemnice - odrzekł Dean. - W taką noc jak dzisiejsza myślę zawsze o "kraju, gdzie cytryna dojrzewa". Emilko, nie mów nic, widzę, że otwierasz usteczka. Nie należy mówić, gdy księżyc wschodzi. A teraz czeka nas przecudny wschód księżyca, zobaczysz!

Och, jak ona lubiła Deana! Jak bardzo go lubiła! Żeby tylko mogła go pokochać!

Razu pewnego wyśliznęła się, aby zobaczyć swój domek w nocy, przy blasku księżycowym. Jak ślicznie tu było. Widziała siebie w przyszłości siedzącą przy kominku, trzymającą za rękę Tadzia... Emilka otrząsnęła się z marzenia. Z Deanem, oczywiście, z Deanem. Błąd pamięci.

8

Nadszedł ten wieczór wrześniowy, kiedy wszystko było już ukończone, gotowe na przyjęcie młodej pary. Emilka rozmieściła w wielkich lichtarzach w rogach salonu świece najrozmaitszych kolorów i rozmiarów. Efekt był dodatni.

Harmonia panowała w domu. Przedmioty były ustawione w sposób mało rażący i nie stanowiły jaskrawych sprzeczności ani kontrastów. Nie było tu nic zbytecznego, ani źle zestawionego.

- Nic więcej nie ma tu do zrobienia - rzekła Emilka z westchnieniem.

- I mnie się tak zdaje - odrzekł Dean z odcieniem żalu. Spojrzał na kominek, gdzie leżały gałęzie świerkowe.

- Owszem, jest coś jeszcze - zawołał. - Musimy sprawdzić, czy kominek dobrze "ciągnie". Muszę zapalić ogień.

Emilka usiadła w kącie, a gdy płomień wystrzelił ku górze, Dean przyszedł do niej i usiadł u jej stóp. Pierwiosnek leżał nie opodal, oddychając miarowo.

Płomienie oświetliły stopniowo stare pianino, piękną starą twarz Elżbiety Bas, wreszcie padły na drzwi kuchenne, za którymi Emilka ustawiła wszystkie sprzęty kuchenne i gospodarskie.

- To jest ognisko domowe - rzekł Dean. - Jest ono milsze, niż kiedykolwiek było w moich marzeniach. Dobrze nam tu będzie, kiedy jesienią zawitamy i zasiądziemy tak, jak teraz z książkami i dziennikami. A czasami zaprosimy kogoś z przyjaciół i podzielimy się z nim naszą radością, naszym śmiechem i spokojem. Będziemy rozmyślali nad przeszłością i przyszłością, patrząc na grę płomieni.

Ogień trzeszczał. Pierwiosnek mruczał. Księżyc rzucał blaski na meble. A Emilka rozmyślała (nie mogła zapanować nad tymi myślami), o owym czasie, kiedy Tadzio i ona siedzieli na tym samym miejscu. Dziwne tylko, że nie wspominała go z tęsknotą, ani z miłością. Po prostu myślała o nim. Czy będzie o nim myśleć, stojąc z Deanem przed ołtarzem? To pytanie niepokoiło ją trochę, chociaż i ten niepokój był dziwnie przytłumiony, mglisty.

Gdy ogień wygasł, Dean podniósł się.

- Warto było żyć przez długie lata samotnie, aby doczekać takiej chwili. Przeżyłbym je, gdyby to było konieczne, po raz drugi, byle tylko osiągnąć podobne szczęście.

Podszedł bliżej. Jakie widmo przesunęło się między nimi w tejże chwili? Emilka odwróciła głowę z westchnieniem.

- Minęło lato naszego szczęścia, Deanie.

- Minęło pierwsze lato naszego szczęścia - poprawił Dean.

Ale w głosie jego dźwięczało zmęczenie.

Rozdział X

1

Zamknęli na klucz Dom Rozczarowany w pewien wieczór listopadowy. Dean wręczył klucz Emilce.

- Zachowaj go u siebie aż do wiosny - rzekł, patrząc na puste pola, po których wędrował zawodząc żałośnie wicher. - Nie wrócimy tu w ciągu zimy.

Emilka siedziała w Srebrnym Nowiu, szczęśliwa, pełna wyczekiwania, znosząc w tym roku cierpliwie zawieje i mrozy. Miała przed sobą perspektywę wiosny i szczęścia. Ta zima była również okresem pogodnym. Dean nie wyjechał nigdzie i był tak ujmujący, że nawet starsze panie w Srebrnym Nowiu przebaczyły mu jego przynależność do rodziny Triestów. Wprawdzie ciotka Elżbieta nie mogła nigdy zrozumieć co najmniej połowy jego spostrzeżeń i uwag, a ciotka Laura przypisywała mu, nie bez goryczy, zmiany, jakie zaszły w Emilce. Bo Emilka nie była ta sama, co przedtem, chociaż nikt poza tym nie zauważył owych zmian. W oczach dziewczęcia był często wyraz dziwnego niepokoju, rozgorączkowania. Śmiech jej nie dźwięczał tak, jak dawniej. Brakło w nim pewnej nuty. Nie był tak spontaniczny. Emilka przed czasem stała się kobietą, myślała ciotka Laura. Czy jedyną przyczyną był ów fatalny upadek, który nieomal przyprawił ją o kalectwo? Czy Emilka jest szczęśliwa? Laura nie śmiała zadawać jej pytań. Czy ona kocha Deana Priesta, za którego wychodzi za mąż w czerwcu? Laura nie wiedziała... Ale czuła, że miłość jest czymś, czego nie można ująć w żadne karby. A przy tym dziewczyna szczęśliwa z powodu swych zaręczyn nie biega w nocy po swym pokoju tam i z powrotem, zamiast spać spokojnie w łóżku. Nie można sobie tłumaczyć, że Emilka wtedy pisuje lub układa nowele, bo Emilka przestała pisywać. Na próżno panna Royal przysyłała list za listem z NOwego Jorku. Na próżno kuzyn Jimmy kładł nieśmiało a podstępnie nowe książki Jimmy'ego co jakiś czas w jej pokoju. Na próżno Laura wspominała, że szkoda jej talentu, po takim dobrym początku. Nawet lekceważące uwagi ciotki Elżbiety, która "wiedziała zawsze, że Emilka rychło porzuci tę rozrywkę, jako prawdziwa Starrówna, kapryśna i niestała", nawet to nie zdołało nawrócić Emilki do pióra. Nie mogła pisać, nigdy więcej nie zdobędzie się na ten wysiłek.

- Spłaciłam moje długi, a w banku mam dosyć pieniędzy, aby sobie kupić welon ślubny. Ty zaś wraz z ciotką Elżbietą dajecie mi całą wyprawę - rzekła nie bez goryczy do ciotki Laury. - Więc o cóż chodzi?

- A twoje aspiracje?

Laura zadała to pytanie głosem nieco drżącym.

Emilka uśmiechnęła się i pocałowała ją.

- Minęły, moja droga. Będę miała własny dom, męża, będę miała dosyć zajęcia. Ambicją moją będzie szczęście mego męża. Czyż to nie wystarcza?

Zapewne, a niemniej tego wieczora Emilka wyszła na samotną przechadzkę. Tęskniła za swobodą. Był to dzień kwietniowy, upalny w słońcu, chłodny w cieniu. Na niebie snuły się wielkie chmury. Emilka była sama, przed nią roztaczały się przestworza. Czuła dziwną beznadziejność w sercu, jak gdyby najlepsza cząstka jej życia znajdowała się już poza nią. Zewnętrzne okoliczności wywierały zawsze silny wpływ na jej duszę, zbyt silny bodaj. A jednak cieszyła się... cieszyła się, że jest... sama. Słyszała ryk fal w oddali. Przypomniała sobie wiersze poetów, wielbicieli morza, ale rychło przestała je deklamować w myśli.

Niedorzeczność! Głupota, sentymentalizm! Dość tego.

2

Tegoż dnia przyszedł list od Ilzy. Tadzio wracał do domu. Płynął do Ameryki na "Flavianie". W lecie zawita do domu.

- Żeby tylko już było po wszystkim, kiedy on tu przyjedzie - szepnęła Emilka.

Czy zawsze drżeć będzie przed jutrem? Zadowolona, a nawet szczęśliwa w dniu dzisiejszym, czyż wiecznie będzie pełna trwogi wobec jutra? I dlaczego? Zabrała z sobą klucz od Domu Rozczarowanego. Nie była tu od listopada. Pragnęła zobaczyć swój dom. Tu rozwieją się jej obawy, jej niedorzeczne obawy. Odżyje duch szczęścia, jaki ją tu ożywiał w ciągu letnich miesięcy ubiegłego roku. Zatrzymała się przy furtce i popatrzyła z rozrzewnieniem na swój kochany, przemiły domek, wtulony między drzewa, które wzdychały nad nim z cicha, tak jak wzdychały nad jej marzeniami dziecięcymi. Czarnowoda była w porównaniu z tym ustroniem szara i głucha. Lecz ona kochała Czarnowodę o każdej porze roku. Kochała ją i teraz, ciemną, posępną. A przecież tyle smutku było w tym krajobrazie, tyle trwogi niosła z sobą nadchodząca wiosna! Jak ją prześladuje myśl o tej trwodze! Podniosła ku górze rozmodlone oczy, pragnąc uwolnić się od widma tego lęku. I wtem zza obłoków wyłoniła się wielka gwiazda i spojrzała na nią: jej gwiazda!

Emilka zadrżała. Przekręciła szybkim ruchem klucz w zamku i weszła. Dom zdawał się czekać na jej przybycie. Pomacała w ciemnościach i znalazła zapałki na tym samym miejscu, na którym je zostawiła jesienią. Zapaliła wielką lampę pod zielonym abażurem. Piękny pokój zajaśniał całą swą krasą, tak jak ostatniego wieczoru roku ubiegłego. Ujrzała Elżbietę Bas, która z pewnością nigdy nie zaznała lęku. Monę Lizę, która szydziła z wszelkiej trwogi. Ale czy lady Giovanna, która nigdy nie zwracała się wprost do nikogo, ukazując tylko swój chłodny profil, czy ta również nie lękała się nigdy niczego. Czy znała może ten ukryty, utajony głęboko strach, którego nie można ująć w słowa? A tu oto urocza matka Deana Priesta... Tak, ta wiedziała, co to jest trwoga. Widać to było w jej oczach, nawet w niedostatecznym oświetleniu.

Emilka zamknęła drzwi i usiadła na fotelu przy portrecie Elżbiety Bas. Słyszała szmer zeschłych, pożółkłych liści, które zeszłej jesieni spadły z drzew, a teraz, gnane wiatrem, uderzały w szyby. A wiatr szumiał, szumiał, szumiał... Ale ona to lubiła.

- Wiatr jest wolny. Nie jest niewolnikiem tak, jak ja.

Stłumiła surowo tę myśl zakazaną. Nie chciała myśleć o takich rzeczach. Okowy jej były ukute przez nią samą. Dobrowolnie zakuła się w kajdany, chętnie bodaj. Trzeba je nadal nosić z gracją, to jedno tylko pozostało.

Jak tam za polami jęczy morze! Ale tu w małym domku panuje cisza. Jest coś dziwnego i niesamowitego w tej ciszy. Odnosi się wrażenie, że ma ona jakieś głębsze znaczenie. NIe byłaby się odważyła przemówić z obawy, że coś odpowie. Ale nagle strach ją odszedł. Czuła się senna... szczęśliwa... daleka od życia i rzeczywistości. Powoli znikały z jej świadomości ściany pokoju, tonącego w półmroku. Widać tylko było srebrzystą kulę ciotki Nancy: przeglądały się w niej przedmioty. Emilka wpatrywała się w nią, rozparta w fotelu, aż nie widziała w końcu nic prócz tego punktu świetlnego, tego jednego punktu na całym świecie.

3

Czy spała? Czy śniła? Kto wie? Emilka sama nigdy się tego nie dowiedziała. Dwa razy w życiu, raz w malignie, a raz we śnie, przekroczyła granicę czasu i zmysłów, i była jasnowidzącą. Nie lubiła sobie przypominać o tych doświadczeniach. Chętnie zapominała o nich. NIe uprzytomniała ich sobie od szeregu lat. Sen... majaczenie. Ale co?

Mały obłok wśliznął się jakby do wnętrza srebrzystej kuli. Rozdwoił się... zniknął. Ale dom przeglądający się w srebrzystej kuli, zniknął również. Emilka widziała teraz całkiem inną scenę; długi pokój o wysokim sklepieniu, pełen ludzi spieszących w różnych kierunkach, a wśród nich znaną jej twarz.

Srebrzysta kula zniknęła, pokój w Domu Rozczarowanym zniknął. Nie siedziała już na fotelu. Znajdowała się w wielkim, obcym pokoju, pośród licznych sobie nieznanych osób, stała przy człowieku, który na nią czekał niecierpliwie przy okienku na dworcu. Gdy zwrócił twarz w jej stronę zobaczyła, że jest to Tadzio, ujrzała zdumiony wyraz w jego oczach. Wiedziała, że jest on w niebezpieczeństwie, że musi go ratować.

- Tadziu, chodź.

Zdawało jej się, że ujęła go za rękę i pchnęła ku oknu. Po czym odsunęła się od niego, cofała się coraz bardziej... coraz bardziej... a on szedł ku niej, biegł za nią... ścigał ją... ścigał... aż znalazła się na swym fotelu, na wprost srebrzystej kuli. I znów ujrzała obłok, wypełniający wnętrze kuli i znów widziała przed sobą pokój odzwierciedlony w owej kuli ciotki Nancy, oraz jakąś śmiertelnie bladą ludzką twarz... jej własną, a ponad nią - samotnie migocącą gwiazdę na niebie.

4

Emilka czuła się jak człowiek, który umarł i zmartwychwstał. Wyszła, sama nie wiedząc jak i którędy, z Domu Rozczarowanego i zamknęła drzwi na klucz. Chmury rozproszyły się, świat wydawał się w świetle gwiazd zjawiskiem nadprzyrodzonym. Emilka machinalnie zwróciła twarz ku morzu, poprzez świerkowe lasy patrzyła na rozległe pastwisko, po którym przechadzał się wszechwładny wiatr, spojrzała ku wydmom piaszczystym jak istota wracająca z zaświatów, senna. Morze wyglądało z daleka jak powierzchnia popielatego atłasu.

Wiedziała, z całą pewnością, że widziała Tadzia, że go uratowała, a przynajmniej usiłowała go ratować przed jakimś nieznanym niebezpieczeństwem. I wiedziała z równą pewnością, że go kocha, że zawsze go kochała, miłością, która leży poza obrębem świadomości, łączy się z podstawami jej istnienia.

A za dwa miesiące ma zostać żoną Deana Priesta...

Co robić? Wyjść teraz za mąż za niego było rzeczą nie do pomyślenia. Nie mogła żyć w kłamstwie. A złamać mu serce, odmówić mu wszelkiego szczęścia, jemu, który tak długo na nie czekał - to było również nie do pomyślenia.

Tak, Ilza ma słuszność: to diabelnie przykra rzecz być kobietą.

- Szczególnie - stwierdziła Emilka z goryczą - być kobietą, która w obrębie miesiąca sama nie wie, czego chce. Tak byłam pewna w zeszłym roku, że Tadzio już mnie nie obchodzi, taka byłam przeświadczona, że lubię Deana dostatecznie, aby wyjść za niego za mąż. A dzisiaj oto daje się odczuć ta straszna moc, dar czy przekleństwo... gdy już myślałam, że wyrosłam z tych wizji, że jestem taka, jak inni ludzie.

Emilka wędrowała do północy po piaskach wybrzeża i wśliznęła się w końcu pełna poczucia winy do Srebrnego Nowiu. Tu rzuciła się na łóżko i usnęła, wyczerpana.

5

Nastąpił okres udręki. Na szczęście Dean wyjechał, bo miał do załatwienia interesy w Montrealu. Podczas jego nieobecności wstrząsnęła mieszkańcami Czarnowody wieść o katastrofie morskiej: "Flavian" rozbił się o górę lodową, płynąc do Kanady. Na widok tego nagłówka w gazecie, Emilka doznała wrażenia, jakby ją ktoś uderzył w głowę tępym narzędziem. TAdzio miał przypłynąć na "Flavianie". Czyżby? Czyżby?... Któż jej to powie? Może jego matka... jego dziwaczka_matka, samotna, nienawidząca Emilki nienawiścią zawsze wyczuwalną, namacalną niemal. Emilka wzdragała się zwykle zobaczyć panią Kent. Ale teraz nic nie było ważne, oprócz kwestii życia lub śmierci Tadzia. Pobiegła do mieszkania Kentów. Pani Kent wyszła jej na spotkanie. Wyglądała tak samo jak przed laty: drobna, cicha, usta miała zaciśnięte, gorzkie, a blizna szpeciła ją po dawnemu, podkreślając kredową bladość jej twarzy. Usta jej zacisnęły się jeszcze mocniej na widok Emilki. Niechęć i strach odmalowały się w jej ciemnych, ponurych oczach.

- Czy Tadzio płynął na "Flavianie"? - spytała Emilka bez wstępu.

Pani Kent uśmiechnęła się przykrym, przelotnym uśmieszkiem.

- Czy ciebie to obchodzi? - spytała z kolei.

- Tak.

Emilka odpowiadała zwięźle i kategorycznie. Na twarzy jej widniało "Murrayowskie spojrzenie", to spojrzenie, które niewiele tylko osób mogło wytrzymać.

- O ile pani coś wie, proszę mi odpowiedzieć.

Pani Kent odrzekła niechętnie, z nienawiścią, trzęsąc się cała:

- Nie. Otrzymałam wczoraj depeszę od niego. W ostatniej chwili podróż jego uległa odroczeniu.

- Dziękuję pani.

Emilka odwróciła się od matki Tadzia, ale pani Kent zdążyła dostrzec radość i tryumf w jej oczach. Rzuciła się ku niej i porwała Emilkę za ramię.

- Co cię to obchodzi! - zawołała dziko. - Nie masz żadnych praw do niego, nie twoja rzecz, czy on żyje, czy zginął. Wychodzisz za mąż za innego. Jak śmiesz się tu zjawiać... Jak śmiesz się wypytywać o mego syna... jak gdybyś miała do tego prawo?

Emilka spojrzała na nią z politowaniem, z wyrozumiałością. Ta biedna istota, której duszę gryzła zazdrość, niczym wąż jadowity, uczyniła ze swego życia pasmo udręki i zmartwień.

- Może i nie mam prawa, oprócz prawa kochania - odrzekła.

Pani Kent wyciągnęła ręce przed siebie, jakby zasłaniając się od tej potworności.

- Śmiesz... śmiesz to powiedzieć... ty, która wychodzisz za mąż za innego?

- Nie wyjdę za innego - usłyszała Emilka. Usłyszała te słowa, wypowiedziane jej głosem. Tak, to ona je wymówiła. I to było prawdą. Od kilku dni wiedziała, że musi to uczynić, a teraz była pewna, że to się już stało, że jedno tylko jej pozostaje. Wszystko było nagle jasne i nieuniknione. Droga była wytknięta.

- Nie mogę wyjść za mąż za nikogo innego, Mrs. Kent, ponieważ kocham Tadzia. Ale on mnie nie kocha. Wiem o tym dobrze. A zatem może mnie pani przestać nienawidzić.

Odwróciła się i poszła szybkim krokiem przed siebie. Gdzie była jej duma, duma "pysznych Murrayów"? Jak mogła się przyznawać głośno do tej niepotrzebnej, nieodwzajemnionej miłości? Ale nie było w tej chwili miejsca na dumę w jej duszy.

Rozdział XI

1

Gdy przyszedł list od Tadzia, pierwszy od tak dawna... Emilka z trudem zdołała go otworzyć, tak bardzo drżały jej ręce.

- "Muszę ci donieść o dziwnym zdarzeniu - pisał TAdzio. - Może już wiesz o nim. A może nie wiesz o niczym i pomyślisz, że oszalałem? Sam nie wiem, co o tym myśleć. Wiem tylko, co widziałem albo: co mi się zdawało, że widzę.

Czekałem przy okienku na bilet kolejowy, na bilet na pociąg, który miał mnie zawieźć do Liverpoolu, gdzie czekał na kotwicy "Flavian". Wtem uczułem czyjeś dotknięcie na ramieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem ciebie. Przysięgam, że tak było. Powiedziałaś: "Tadziu, chodź". TAk byłem zaskoczony, że nie mogłem mówić, ani zebrać myśli. POszedłem za tobą. Biegłaś... nie... nie biegłaś. Nie umiem określić jak się posuwałaś naprzód. Wiem tylko, że się oddalałaś ode mnie. To brzmi niepoczytalnie, co? Czy byłem nieprzytomny? Wtem... nie było cię już przy mnie, jakkolwiek byliśmy teraz z dala od tłumu, wśród wolnej przestrzeni, gdzie nic mi nie przeszkadzało patrzeć na ciebie. Rozglądałem się, aż nagle spostrzegłem, że mój pociąg odjechał, że straciłem przejazd na "Flavianie". Byłem wściekły, wstydziłem się... Aż tu... ta nowina! Wtedy dopiero poczułem zimny pot na czole.

Emilko... nie ma cię przecież w Anglii? To niemożliwe! Ale w takim razie... kogo widziałem na owym dworcu?

Faktem jest, że to mi ocaliło życie. Gdybym popłynął na "Flavianie"... no, nie popłynąłem, zawdzięczając to komu, czemu?

Niebawem wracam do domu. Popłynę na "Morawiance". A raczej popłynę na niej, o ile znowu mnie nie ostrzeżesz Emilko, Słyszałem o tobie dziwną historię przed laty, w związku z matką Ilzy. Już niemal zapomniałem o tym. Baczność! Dzisiaj nie palą na stosie czarownic, naturalnie, ale..."

Nie, dzisiaj nie palą czarownic. Ale... Emilka czuła, że patrzyłaby mężniej w oczy wyrokowi, niż tym wypadkom, które ją czekały.

2

Emilka weszła na wzgórze, aby się naradzić z Deanem nad różnymi kwestiami w Domu Rozczarowanym. Otrzymała bilecik, proszący ją o spotkanie w "ich" domku. Wrócił z Montrealu. Czekał na nią na progu, rozradowany, uszczęśliwiony. Szczygły świergotały słodko, wieczór się zbliżał, spokojny, kojący. W powietrzu unosiły się smutne, nastrojowe dźwięki. Dean postąpił krok naprzód ku Emilce. Jej twarz... jej oczy... co się stało w czasie jego nieobecności? To nie była Emilka... ta dziwna, blada, posępna dziewczyna.

- Emilko, co się stało? - spytał Dean. Wiedział, zanim przemówiła.

Emilka spojrzała mu w oczy. Gdy trzeba zadać cios śmiertelny, po co przewlekać agonię?

- Nie mogę wyjść za ciebie za mąż, Deanie - rzekła. - Nie kocham cię.

Tyle tylko zdołała powiedzieć. Nie tłumaczyła się, nie szukała usprawiedliwienia. Nie miała okoliczności łagodzących. Ale wstrząsającym był obraz bólu, jaki zjawił się na tej przed chwilą jeszcze uśmiechniętej twarzy.

Nastąpiła sekunda ciszy. Wydawała się ona wiecznością. Morze skarżyło się. Dean przemówił spokojnie:

- Wiedziałem, że mnie nie kochasz. Ale cieszyłaś się, że za mnie wychodzisz... cieszyłaś się dotychczas. Co uczyniło nasz związek niemożliwym?

Miał prawo pytać. Emilka wyjąkała swoje głupie, nieprawdopodobne opowiadanie.

- Widzisz więc - zakończyła biednym, złamanym głosikiem - skoro mogę tak się z nim łączyć poprzez przestrzenie, to znaczy, że należę do niego. On mnie nie kocha. Nigdy mnie nie pokocha... ale ja należę do niego... Och, Deanie, nie patrz tak na mnie. Musiałam ci to powiedzieć. Ale jeżeli chcesz... wyjdę za ciebie za mąż. Tylko musisz znać całą prawdę...

- Tak, Murrayowie ze Srebrnego Nowiu zawsze dotrzymują słowa - rzucił Dean drwiąco. - Wyjdziesz za mnie za mąż... o ile zechcę. Ale ja nie chcę już teraz... Widzę niemożliwość naszego związku równie jasno jak ty. Nie chcę się żenić z kobietą, której serce należy do innego mężczyzny.

- Czy zdołasz mi przebaczyć, Deanie?

- Cóż tu jest do przebaczenia? Nie mogę cię nie kochać, a ty nie możesz nie kochać jego. Musimy się pogodzić z tymi faktami. Nawet bogowie nie mogą odwrócić biegu wód. Powinienem był wiedzieć, że miłość ciągnie do młodości, a ja nigdy nie byłem młody. Gdybym był młody kiedykolwiek, umiałbym cię przytrzymać, chociaż dziś jestem już stary.

Ukrył swą biedną, zbielałą twarz w dłoniach. Emilka przydybała się na myśli, jaką ładną, miłą, przyjazną rzeczą byłaby śmierć w tej chwili.

Ale gdy Dean odsłonił twarz, wyglądał już inaczej. Oczy jego patrzyły drwiąco, nieomal cynicznie.

- Nie bierz tego tak tragicznie, Emilko. Zerwanie zaręczyn jest dzisiaj faktem na porządku dziennym. Ciotki twoje pomyślą Bóg wie co, a moja rodzina będzie uważała, że wymknąłem się ze zdradzieckich szponów. Ja osobiście byłbym wolał, żeby twoja prababka, Szkotka, była z sobą zabrała do grobu swój dar jasnowidzenia.

Emilka objęła ramionami małą kolumnę przy wejściu i oparła o nią głowę. Wyraz twarzy Deana znów uległ zmianie, gdy popatrzył na nią. Głos jego, gdy przemówił, brzmiał łagodnie, chociaż bezdźwięcznie, głucho. Wszelka barwa, wszelkie ciepło opuściły te struny głosowe.

- Emilko zwracam ci twoje życie, twoją przyszłość. Od tej pory, gdy cię uratowałem od utonięcia w morzu, należało ono do mnie, to życie, pamiętasz? Obecnie jest znowu twoją wyłączną własnością. Musimy się pożegnać, wbrew naszej starej umowie. Powtórzmy sobie: "Pożegnanie musi być nagłe, o ile jest rozstaniem na zawsze".

Emilka chwyciła go za ramię.

- Nie, nie żegnajmy się, Deanie, nie żegnajmy się. Czy nie możemy być nadal przyjaciółmi? Nie mogę żyć bez twej przyjaźni.

Dean ujął jej twarz w obie ręce, tę zimną twarzyczkę, o której śnił po nocach, marząc, że dotknie jej w końcu ustami, gdy ją zaślubi. Przyjrzał się jej poważnie i czule.

- Nie możemy już być przyjaciółmi, droga dziewczynko.

- Och, zapomnisz... nie będziesz mnie wiecznie kochał...

- Aby o tobie zapomnieć, mężczyzna musi, moim zdaniem, umrzeć. Nie, Gwiazdko, nie możemy być przyjaciółmi. Nie przyjmujesz ode mnie miłości, a ta miłość zagłuszyła we mnie wszystkie inne uczucia. Odejdę. Gdy się zestarzeję... tak naprawdę... wrócę i wtedy będziemy może przyjaciółmi... może...

- Nigdy sobie nie przebaczę tego, co ci wyrządzam.

- Czego, pytam ponownie? Ja nie stawiam ci żadnych zarzutów... dziękuję ci raczej za ten rok ubiegły. Był to królewski dar. Tego nikt mi nie odbierze. Nie oddałbym tego zeszłego lata za całe pokolenie ludzi szczęśliwych. Moja Gwiazdko... Gwiazdko moja!

Emilka przyjrzała mu się, w oczach jej był ten pocałunek, którego nigdy nie złożyła na jego czole. Jakim samotnym odludziem stanie się świat cały, gdy Dean odejdzie od niej! Świat zestarzał się w ciągu jednej minuty. A czy ona zdoła zapomnieć kiedykolwiek ten okropny wyraz bólu na dnie jego źrenic?

Po jego wyjeździe nigdy nie będzie czuła się wolna. Przykuta będzie do niego jego biednymi, zrozpaczonymi oczami, myślą o krzywdzie, jaką mu wyrządziła. Może Dean zdawał sobie z tego sprawę, bo w uśmiechu, jakim ją żegnał, był odcień złośliwego tryumfu. Poszedł ku bramie, położył dłoń na klamce furtki ogrodowej, przystanął i zawrócił.

3

- Emilko i ja muszę się przyznać do czegoś. Chcę zrzucić ciężar z sumienia. Kłamstwo jest rzeczą brzydką. Zdobyłem cię za pomocą kłamstwa. I dlatego bodaj musiałem cię utracić.

- Kłamstwa?...

- Pamiętasz tę twoją książkę? Prosiłaś, żeby ci o niej powiedzieć prawdę? Czyli to, co ja o niej myślę! Nie uczyniłem tego. Skłamałem. To jest bardzo dobra książka, doskonały utwór. Są może drobne usterki w tonie, trochę młodzieńczej przesady. Musisz panować nad swym temperamentem, hamować wzruszenie. Ale jest to wybitny utwór. Pierwszorzędnie pomyślany i wykonany. Dobra kompozycja. Ma wdzięk, postacie żyją. Jest on naturalny, ludzki, rozkoszny. Teraz wiesz, co myślę o nim naprawdę.

Emilka patrzyła na niego w milczeniu. Nagły rumieniec oblał jej udręczoną twarzyczkę.

- Dobry utwór? A ja go spaliłam - wyszeptała.

- Spaliłaś?...

- Tak. I nigdy go już nie potrafię napisać po raz drugi. Dlaczego... dlaczego skłamałeś? Ty?

- Bo znienawidziłem tę książkę. Pochłaniała ona całą twą uwagę. Interesowała cię więcej niż moja osoba. Byłabyś znalazła z łatwością wydawcę i byłabyś zdobyła rozgłos. Jak brzydko wyglądają pewne motywy, gdy ująć je w słowa! Więc ty spaliłaś tę książkę? To zabrzmi bardzo słabo, gdy powiem, że ogromnie tego żałuję... Daremnie prosiłbym cię o przebaczenie.

Emilka opanowała się. Coś się zdarzyło... była wolna naprawdę... wolna od wyrzutów sumienia, od wstydu, od żalu. Była ponownie kobietą wolną. Nastąpiło wyrównanie.

- Nie, powinnam zawziąć się na Deana, nie przebaczyć mu tego do końca życia, jak to uczynił stary Hugo Murray - pomyślała.

Głośno rzekła:

- Ale... ja ci przebaczam, Deanie.

- Dziękuję ci.

Spojrzał na szary domek za nimi.

- A zatem to będzie znowu Dom Rozczarowany. Doprawdy, nie uszedł przeznaczeniu. Widocznie domy, podobnie jak ludzie, muszą się poddać losowi i podlegają pewnemu fatum.

Emilka oderwała wzrok od tego domku, który pokochała, który kochała jeszcze teraz. Nigdy już nie będzie jej domkiem...

Znowu będą w nim wędrować duchy rzeczy i ludzi, którzy tu nigdy nie żyli.

- Deanie, oto klucz.

Dean potrząsnął głową przecząco.

- Zatrzymaj go, dopóki cię nie poproszę o zwrot. Co by mi z niego przyszło obecnie? Ten dom można z łatwością sprzedać, chociaż mnie by się to wydawało profanacją.

Jeszcze coś pozostawało do spełnienia. Emilka z odwróconą twarzą podała Deanowi lewą rękę. Dean musi z niej zdjąć szmaragd, który był jego darem zaręczynowym. Czuła, jak go zsuwa z jej palca, jak zimno jej w to miejsce, które grzał dotychczas pierścionek, rozgrzany jej ciepłem. Nieraz wydawało jej się, że dźwiga okowy, a teraz straszną jej była świadomość, że już na zawsze... spadły więzy. Bo wraz z tym pierścionkiem, symbolem niewoli, odchodziło coś, co czyniło przez szereg lat życie pięknym i miłym: cudna przyjaźń Deana, jego koleżeństwo... Żyć bez tego! Po wsze czasy! Nie wiedziała jeszcze, jak gorzką może być wolność.

Gdy Dean zniknął z oczu Emilki, poszła do domu, samotna. Pozostała jej tylko smętnie tryumfująca świadomość, że Dean uznaje jej talent literacki.

4

Zaręczyny Emilki wywołały zrozumiałe poruszenie wśród rodzin: Priestów i Murrayów. Ale zerwanie tychże zaręczyn wywołało istną burzę. Priestowie byli rozradowani i oburzeni zarazem, ale niekonsekwentni Murrayowie byli rozjątrzeni. Ciotka Elżbieta nie pochwalała nigdy, ani przez chwilę, tych zaręczyn, ale jeszcze surowiej potępiała ich zerwanie. Co ludzie powiedzą? Mówiono w tych dniach często o "niestałości Starrowskiej" w Srebrnym NOwiu.

- Czyż sądziłyście - spytał sarkastycznie wuj Wallace - że ta dziewczyna będzie odczuwać to samo w piątek, co w czwartek?

Wszyscy Murrayowie rozprawiali o tym zdarzeniu i każdy wypowiadał zdanie, zależnie od swego usposobienia i stosunku do Emilki. Ale z pewnych przyczyn najmocniej ją ubodło i zaszczepiło jad w jej rozżalonym sercu orzeczenie Andrzeja. Andrzej pochwycił gdzieś ten wyraz i zaopiniował, że Emilka jest "pełna temperamentu". większość Murrayów nie wiedziała, co to właściwie znaczy, ale powtarzali sobie gorliwie to określenie. Emilka jest dziewczyną o bujnym temperamencie, otóż to właśnie! To wszystko tłumaczy, to licuje z jej naturą. Czy napisała wiersz; czy oświadczyła, że nie lubi puddingu z marchwi, gdy wszyscy inni Murrayowie przepadali za tą potrawą; czy nosiła włosy spuszczone na plecy, gdy inne panny upinały je wysoko; czy się przechadzała sama przy świetle księżyca; czy wyglądała z rana, jakby w nocy nie spała, czy studiowała gwiazdy z lunetą w ręku; czy łzy jej napływały do oczu na widok wielkiego piękna; czy też wolała pozostać w starym ogrodzie warzywnym, zamiast jechać na podwieczorek taneczny w Shrewsbury - wszystko to było wynikiem jej "temperamentu". Emilka znalazła się osamotniona wśród ogólnej nieżyczliwości. Nawet ciotka Laura nie rozumiała. Nawet Ilza napisała dziwny list, w którym jedno przeczyło drugiemu. Emilka doznała wrażenia, że Ilza kocha ją wprawdzie po dawnemu, ale też uważa ją za dziewczynę "pełną temperamentu". Czy może Ilza dowiedziała się jakimś cudownym sposobem, że Perry Miller usłyszawszy, że wszystko między Emilką a Deanem Priestem skończone, przyszedł do Srebrnego Nowiu i ponownie oświadczył się Emilce? Emilka dała mu ostrą odprawę, a Perry zniechęcony i dotknięty do żywego, przysiągł, że już nie będzie miał nigdy więcej do czynienia z tą zarozumiałą małpką. Ale już tyle razy to sobie przyrzekał!

Rozdział XII

1

4 maja 19...

Pierwsza w nocy jest niezupełnie odpowiednią porą do pisania dziennika. Ale czekała mnie znowu bezsenna noc. Nie mogę sypiać, a męczy mnie to leżenie w ciemnościach i rozmyślanie o rzeczach przykrych. Więc zapaliłam świecę i wydobyłam z ukrycia mój stary dziennik, aby "się wypisać."

Od owej nocy, kiedy spaliłam moją książkę, nigdy nie pisywałam w tym dzienniku. Potem spadłam ze schodów i o mało co nie przypłaciłam życiem mej nieuwagi. Odzyskawszy przytomność, ujrzałam wszystko pod całkiem innym kątem. Wszystko się zmieniło. Było obce, okropne. Zdawało mi się, że wieki upłynęły od ostatnich moich notatek. Kiedy przeglądam te kartki, gdy czytam te wesołe, pogodne rozważania, zastanawiam się, czy istotnie ja to pisałam, ja, Emilia Byrd Starr.

Noc jest piękną porą, gdy człowiek jest szczęśliwy, pocieszającą - gdy ma zmartwienie, straszną - gdy jest sam, gdy nawiedzi go nieszczęście. A dzisiaj czuję się okropnie samotna. Ogarnia mnie rozpacz. Nigdy widocznie nie zdołam dojść do dna żadnego uczucia, a samotność jest dla mnie niewypowiedzianą udręką. Dzisiejszej nocy czuję się opuszczona, beznadziejnie sama. Miłość mnie omija, przyjaźń utraciłam, a co najgorsze bodaj... nie mogę pisać. Próbowałam kilkakrotnie, ale nie udało mi się. Dawny płomień twórczy pozostawił po sobie tylko popioły i zgliszcza, z których nie mogę już wykrzesać żadnej iskierki. Przez cały wieczór próbowałam pisać nowelę; ale jest to utwór bez życia, w którym występują drewniane marionetki. Odrzuciłam pióro. Podarłam wreszcie nowelę w drobne kawałki, czując, że to jedno jest w danym wypadku wskazane.

Gorzkie były te ubiegłe tygodnie. Dean wyjechał, nie wiem dokąd. Nie pisuje, nigdy zapewne nie napisze. Tak mi dziwnie, że nie otrzymuję listów od nieobecnego Deana. To jest wręcz nienaturalne.

A jednak rozkoszne jest poczucie odzyskanej wolności.

Ilza pisze mi, że wraca do domu na lipiec i sierpień. Tadzio prawdopodobnie także. Może ten fakt przyczynia się do moich bezsennych nocy. Pragnę uciec stąd, zanim on przyjedzie.

Nie odpisałam na list, który mi przysłał po katastrofie "Flaviana". Nie mogłam. Nie mogłam o tym pisać. A gdy przyjedzie, będzie o tym mówił: tego nie zniosę... Czy on odgadnie, że to dlatego, że go kocham, że dzięki temu zdołałam przebyć w ciągu minuty przestrzeń kilkusetmilową i ostrzec go przed niebezpieczeństwem? Gotowa jestem umrzeć ze wstydu na tę myśl. A przy tym prześladuje mnie wspomnienie moich słów, wyrzeczonych do pani Kent. Ulgę mi przynosi bezwzględna uczciwość takiego postawienia kwestii. Nie boję się, że ona mu powtórzy kiedykolwiek to, co jej powiedziałam. Nie chciałaby, żeby on wiedział o mojej miłości i zapobiegnie temu, o ile to będzie w jej mocy.

Ale chciałabym wiedzieć jak przebrnę przez to lato.

Są chwile, w których nienawidzę życia. Kiedy indziej kocham je gorączkowo, widzę z rozpaczą w duszy, jakie ono piękne, a raczej, jakie mogłoby być piękne, o ile...

Zanim Dean odjechał, kazał zaopatrzyć wszystkie okna w Domu Rozczarowanym. Unikam bliskości tego domu. Ale wciąż widzę go oczami duszy. Stoi na wzgórzu samotny i czeka, głuchy, ślepy. Nie zabrałam stamtąd moich rzeczy, co ciotka Elżbieta uważa za niezawodny objaw pomieszania zmysłów. Ale Dean postąpił podobnie. Nie ruszyliśmy niczego. Mona Liza wciąż uśmiecha się szyderczo w półmroku, Elżbieta Bas spogląda lekceważąco na idiotkę "pełną temperamentu", a lady Giovanna rozumie nas wszystkich. Mój drogi, mały domek! I pomyśleć, że on nigdy nie stanie się niczyim ogniskiem! Tak mi jest na duszy jak owego wieczora, kiedy biegłam ku tęczy i... straciłam ją z oczu.

- Będą jeszcze inne tęcze - rzekłam wówczas.

Ale czy będą?

2

Dzień dzisiejszy był pełnym liryzmu dniem wiosennym. Zdarzył się cud. Zdarzył się o świcie, gdy wychyliłam się z mego okna, wsłuchana w szemrzący z cicha, ciepły wietrzyk poranny, wiejący od gaiku Wysokiego Jana. Nagle... po długich miesiącach martwoty rozbłysnął "promyk"... mój dawny... cudowny przebłysk wieczności. I w tejże chwili poczułam, że mogę znów pisać. Pobiegłam do biurka i porwałam pióro. Pisałam przez kilka godzin. Gdy usłyszałam, że kuzyn Jimmy schodzi na dół ze swego pokoju, odłożyłam pióro i pochyliłam głowę bardzo nisko nad biurkiem, dziękując Bogu, że znów mi jest danym pracować.

Przypomniały mi się wiersze Elżbiety Barett Browning, takie piękne, takie prawdziwe! Trudno pojąć, dlaczego pracę nazywają przekleństwem człowieka. Trzeba sobie dopiero przypomnieć, jak gorzką jest praca przymusowa lub bezproduktywna. Ale ta praca, do której jesteśmy stworzeni, dla której zostaliśmy zesłani na ziemię, ta jest błogosławieństwem. Daje pełnię radości życia. Odczułam to dzisiaj, gdy palce mi drżały ponownie w zapale twórczym, gdy pióro stało mi się znowu przyjacielem.

"Oddać się pracy", można by pomyśleć, że to jest udziałem każdego. A czasem niepokój i troska nie pozwalają nam oddać się pracy. A potem zdajemy sobie sprawę, cośmy utracili i wiemy, że lepiej być przeklętym, niż zapomnianym przez Boga. Gdyby On ukarał Adama i Ewę, skazując ich na próżnowanie, wtedy dopiero byliby oni doprawdy wyklętymi ludźmi. Wszelkie sny Edenu nie mogły być równie słodkie, jak te, które prześniłam dzisiejszej nocy, gdy przywróconą mi została zdolność do pracy.

- Och, Boże, dopóki żyję, pozwól mi "oddawać się pracy". O to się modlę. O zdolność i o chęć do pracy.

3

15 maja 19...

Drogie słoneczko, jakim jesteś wybornym lekarstwem! Przez cały dzień rozkoszowałam się urokiem tego cudnego, dziewiczo białego świata. A dziś wieczorem obmyłam moją duszę z wszelkiego pyłu ziemskiego w powietrznej kąpieli wiosennego zmierzchu. Poszłam w kierunku Góry Czarownej, bo tam jest tak cicho i odludnie i przechadzałam się, uszczęśliwiona, przystając chwilami, ażeby przemyśleć to i owo, ażeby pochwycić w locie jakiś pomysł, rodzący się na dnie mej świadomości. Studiowałam gwiazdy za pomocą mej lunety. Gdy wróciłam do domu, doznawałam wrażenia, że byłam o milion mil oddalona od mego pokoju, zawieszona w błękitnym eterze, że cała moja rodzina, moi znajomi, wszyscy byli przez parę godzin zapomniani, stali mi się obcy.

Ale na jedną gwiazdę nie patrzyłam. Na tak zwaną "moją" gwiazdę. Moją i Tadzia.

4

30 maja 19...

Dzisiaj, gdy pisałam nowelę, weszła do mnie ciotka Elżbieta i kazała mi zejść do ogrodu warzywnego i oczyścić z chwastów cebulę. Musiałam odłożyć pióro i pójść do ogrodu. Ale można czyścić z chwastów cebulę i myśleć przy tym o cudnych rzeczach. Jest to błogosławieństwem Bożym, że nie musimy zawsze wkładać duszy w to, co czynią nasze ręce, w przeciwnym razie, któż miałby jeszcze duszę? A zatem wyrywałam chwasty i przebiegłam w duchu Mleczną Drogę.

5

10 czerwca 19...

Kuzyn Jimmy i ja czuliśmy się wczoraj wieczorem jak mordercy. I tak było. A byliśmy zabójcami dzieci!

Tej wiosny jest urodzaj na klony. Małe kloniki wyrastają z ziemi, jakby zasiane ręką czarodziejki. Trzeba je plenić. Nie można im pozwolić na takie rozmnażanie się. A zatem pleniliśmy je wczoraj i czuliśmy się winni zabójstwa. Śliczne, kochane, bezbronne drobiazgi! Mają prawo rosnąć, mają prawo stać się wielkimi, majestatycznymi, wspaniałymi drzewami. Jakże można odmawiać im tego prawa? Kimże jesteśmy, żeby się na to ważyć? Kuzyn Jimmy płakał wobec tej okrutnej konieczności.

"Myślę często - szeptał - że nie należy przeszkadzać żadnemu rozwojowi. Ja nigdy się nie rozwinąłem... - umysłowo przynajmniej".

W nocy miałam okropny sen: prześladowały i ścigały mnie zastępy oburzonych, małych kloników. Zgromadziły się dokoła mnie, szarpały, biły mnie liśćmi. Obudziłam się zdyszana i śmiertelnie przerażona, ale ze wspaniałym pomysłem noweli w głowie: "Zemsta Drzew".

6

15 czerwca 19...

Zrywałam poziomki na zboczach Czarnowody wśród wysokich, pachnących traw. Ogromnie lubię zrywać poziomki. Jest w tym zajęciu rys wiecznej młodości. Bogowie zrywali chyba poziomki na stokach Olimpu, nie uchybiając w niczym swemu majestatowi. Królowa... poeta... mogą się do tego zniżyć. Dla żebraka będzie to przywilejem.

A dzisiaj siedzę w moim drogim pokoiku, z moimi książkami i obrazami, przy kochanym okienku i śnię o cudach, i marzę, wciągając nozdrzami upajające, letnie powietrze. A szczygły nawołują się w gaiku Wysokiego Jana, a topole rozmawiają po cichu o dawnych, przebrzmiałych zdarzeniach.

W gruncie rzeczy świat nie jest zły, ludzie też są raczej dobrzy. Nawet Emilia Byrd Starr jest nie najgorsza. Nie jest bynajmniej tą fałszywą, niestałą, niewdzięczną i przewrotną osobą, za którą uważa czasami samą siebie, ani tą samotną, opuszczoną dziewczyną, za którą się poczytuje podczas bezsennych nocy, ani tym chybionym istnieniem, którym mniema, że jest, gdy zwracają jej rękopisy. Ani takim tchórzem, jakim się czuje na myśl o przyjeździe w lipcu do Czarnowody Fryderyka Kenta.

Rozdział XIII

1

Emilka czytała przy oknie, czytała dziwny poemat Alicji Meynell "List młodej dziewczyny do jej własnej Starości", gdy wtem usłyszała to. Zmierzch zapadł nad ogrodem Srebrnego Nowiu; wśród ciszy wieczornej rozbrzmiał donośnie gwizd: dwa wysokie tony i jeden niższy, przeciągły. Stary sygnał Tadzia, gwizdek w gaiku Wysokiego Jana, dawny, dawny gwizdek, który tak często wzywał ją przed laty wieczorną porą.

Książka wypadła z rąk Emilki. Schyliła się, blada, z rozszerzonymi oczami. Czy Tadzio przyjechał? Miał przyjechać dopiero za tydzień, chociaż Ilza przybywała tegoż dnia wieczorem. Czy ją uszy nie mylą? Czy to jakaś halucynacja? Może to szczygieł...

Gwizd ozwał się znowu. Wiedziała równie dobrze, jak za pierwszym razem, że jest to gwizdek Tadzia. Na całym świecie nie było podobnego dźwięku. Od tak dawna go nie słyszała. Był tutaj, czekał na nią, wzywał ją. Czy pójdzie? Zaśmiała się. Czy pójść? Nie miała wyboru. Musi pójść. Duma jej nie zatrzyma, ani gorzkie wspomnienie owej nocy, kiedy czekała na ów sygnał daremnie. Lęk... wstyd, wszystko to zostało zapomniane w szalonym radosnym uniesieniu tej chwili. Nie dając sobie czasu do namysłu, do rozważania, że jest Murrayówną, rzuciwszy tylko przelotne spojrzenie w zwierciadło, aby się upewnić, że jej jasna suknia jest bardzo "do twarzy" (jakie szczęście, że przypadkowo włożyła tę suknię!), zbiegła ze schodów i pomknęła ogrodem. Stał pod starymi świerkami, przy ścieżce Wysokiego Jana, bez kapelusza, uśmiechnięty...

- Tadziu...

- Emilko.

Dłonie jej były w jego dłoniach, oczy jej świeciły, wlepione w jego oczy. Powróciła młodość i to wszystko, co niegdyś czyniło życie czarownym. Są razem po tylu latach rozłąki i oddalenia. Zniknęła nieśmiałość, sztywność, lęk przed zmianą. Wolno im znowu być dziećmi. Ale wiek dziecięcy nie zna tej przedziwnej, wzbierającej w sercu słodyczy, tego szału szczęścia. Och, ona należy do niego. Jednym słowem, spojrzeniem, napięciem głosu - zdobywał władzę nad nią. Czy to ważne w tej chwili, że w momentach zimnej rozwagi niemiłe jej bywa to uczucie bezradności, niewolniczego posłuszeństwa? Czy to ma znaczenie, że nazajutrz będzie żałować, iż tak szybko biegła, iż stanęła przed nim zdyszana? Dzisiaj ma znaczenie to jedno: Tadzio wrócił.

Pozornie spotykali się po tej rozłące nie jako dwoje zakochanych, lecz jako dawni, kochający się przyjaciele. Tyle było tematów rozmowy, tyle rzeczy do przemilczenia! Przechadzali się po ogrodzie, a gwiazdy nad ich głowami śmiały się i podsłuchiwały...

O jednym tylko nie wspomnieli ani słowem, o tym, czego Emilka się bała. Tadzio nie uczynił żadnej aluzji do tajemnicy swej wizji na londyńskim dworcu. Jakby jej nigdy nie miał... Ale Emilka wiedziała, że to ich spoiło na nowo po długim nieporozumieniu. Lepiej o tym nie mówić. Było to jedno z tych zjawisk mistycznych, jedna z tych tajemnic bogów, o których nie należy mówić. Najlepiej nie pamiętać o nich, skoro spełniły już swoją misję. A jednak... tacy nierozsądni jesteśmy, my biedni śmiertelnicy! Emilka czuła rozczarowanie, widząc, że Tadzio nie zamierza wcale poruszyć tej sprawy. Nie chciała, żeby o tym mówił. Ale jeżeli nie było to błahostką dla Tadzia, to czyż nie powinien o tym wspomnieć?

- Tak dobrze mi tutaj - mówił Tadzio. - Nic się pozornie nie zmieniło. Czas stoi tu w miejscu, podobnie jak w Edenie. Patrz, Emilko, jak błyszczy nasza gwiazdka. Nasza! czy zapomniałaś już o niej?

Czy zapomniała? Jak bardzo pragnęłaby zapomnieć!

- Pisano mi, że wychodzisz za mąż za Deana - rzekł Tadzio znienacka.

- Miałam zamiar... ale nie mogłam - odrzekła Emilka.

- Dlaczego? - spytał, jak gdyby miał niezaprzeczone prawo do zadania tego pytania.

- Bo go nie kochałam - odrzekła Emilka, przyznając mu to prawo.

Śmiech... złoty, rozkoszny śmiech, zaraźliwy śmiech. To takie zdrowe, radosne... Śmiać się można zawsze, nie zdradzając jedno drugiego. Nadchodziła Ilza. Ilza biegła ścieżką w dół. Ilza w żółtej, jedwabnej sukni, przypominającej kolor włosów, w kapeluszu, który wyglądał jak świeżo rozkwitła wielka róża.

Emilka była jej szczerze rada. Napięcie momentu dochodziło do granic ostatecznych. Niektóre rzeczy stawały się straszne, gdy przychodziło ująć je w słowa. Odwróciła się od Tadzia nieco szorstkim ruchem. Znów była Murrayówną ze Srebrnego Nowiu.

- Kochani - rzekła Ilza, obejmując każde z nich ramieniem. - Czy to nie boskie zrządzenie, że znów jesteśmy tu wszyscy razem? Och, jak ja was kocham! Zapomnijmy, że jesteśmy starzy, i dorośli, i mądrzy, i nieszczęśliwi! Bądźmy szaleni, nieprzytomni z radości, bądźmy szczęśliwi chociażby przez czas jednego lata.

2

Nastąpiły cudowne chwile, które trwały przez cały miesiąc. Miesiąc niezwykłych róż, idealnych blasków księżycowych, niezapomnianych mgiełek ametystowych, plusku deszczu, zawodzenia wichru, kwitnących lilii i bławatków, miesiąc misterium muzyki, czarów. Miesiąc śmiechu, tańca i uciechy, nieskończonych zachwytów. Nic nie zostało powiedziane. Emilka i Tadzio rzadko kiedy bywali sami. Ale jedno z nich odczuwało... wiedziało. Emilka promieniała. Ten dziwny niepokój, który stanowił przedmiot trosk ciotki Laury, zniknął z jej oczu. Życie było dobre, miłe. Przyjaźń... miłość... radość zmysłów i radość ducha... żal... urok... spełnienie... chybienie... tęsknota... wszystko to stanowiło część składową życia i było tym samym interesujące i godne pożądania.

Co rano, gdy się budziła, miała wrażenie, że każdy dzień jest dobrą wróżką, która obdarzy ją jakąś nową uciechą. Ambicje były zapomniane, na razie przynajmniej. Powodzenie... potęga... sława. Niech ci, którzy o nie dbają, płacą odpowiedni okup i biorą je sobie. Ale miłości nie można kupić, ani sprzedać. Jest to dar.

Nie bolała jej już nawet myśl o spalonej książce. Cóż znaczy jedna książka mniej lub więcej, wobec tego wszechświata, życia, ruchu i namiętności? Jakże blade i nieciekawe było wszelkie życie fikcyjne wobec tej egzystencji, pełnej blasków i napięcia? Cóż jej po laurach? Kwiat pomarańczowy jest daleko słodszą koroną dla skroni dziewiczych. A jakaż gwiazda świeci jaśniej i bardziej nęcąco od ich Gwiazdy? Inaczej mówiąc, nic się nie liczy i nie jest ważne na świecie, nic, z wyjątkiem Tadzia Kenta.

3

- Gdybym miała ogon, ucięłabym go - jęczała Ilza, rzucając się na łóżko Emilki i ciskając o ścianę jedną z ulubionych książek przyjaciółki: mały tomik "Rubaiyatu", który Tadzio podarował jej za czasów Wyższej Szkoły. Książeczka odbiła się od ściany, kartki rozleciały się na cztery wiatry. Emilka była niezadowolona.

- Czy byłaś już w takim stanie duszy, że nie mogłaś płakać, ani modlić się, ani kląć? - spytała Ilza.

- Czasami - odrzekła Emilka sucho. - Ale nie wyżywam się na książkach, które lubię i które nic nie zawiniły. Raczej zmywam komuś głowę.

- Nie mam pod ręką żadnej głowy, która by się do tego nadawała, oprócz tej jednej - rzekła Ilza niechętnie, rzucając gniewne spojrzenie na fotografię Perry'ego Millera, wiszącą nad biurkiem Emilki.

Emilka spojrzała na nią również i twarz jej "zmurrayizowała się", jak mówiła ILza. Fotografia wisiała na dawnym miejscu, ale zamiast żywych oczu Perry'ego widniały na niej dwie dziury.

Emilka była oburzona, Perry tak się pysznił tą fotografią. Była to jego pierwsza podobizna.

- Dotychczas nigdy nie stać mnie było na to - rzekł szczerze.

Zdjęcie było bardzo dobre, chociaż poza była zbyt agresywna i zbyt uparty wyraz dokoła ust. Ciotka Elżbieta popatrzywszy na tę podobiznę dziwiła się w duchu, że ośmieliła się ongi zaproponować temu przystojnemu, młodemu człowiekowi, aby jadał w kuchni. Ciotka Laura otarła sentymentalne łzy i pomyślała, że może w końcu Emilka i Perry... prawnik byłby odpowiednim nabytkiem dla ich rodziny, jako uzupełnienie pastora i lekarza. Wprawdzie ciotka Tomaszowa... no, ale, bądź co bądź...

Perry popełnił wielki błąd taktyczny, oświadczając się ponownie Emilce. Perry Miller niełatwo godził się z myślą, że coś, co postanowił, jest nieosiągalne. A postanowieniem jego było zdobyć Emilkę. Pragnął ją mieć za żonę.

- Teraz chwyciłem Pana Boga za nogi - rzekł dumnie. Z każdym rokiem będę się wznosił wyżej. Dlaczego nie możesz się do mnie przekonać, Emilko?

- Czy w tym rzecz, aby móc się do kogoś przekonać? - spytała Emilka z ironią.

- Naturalnie. W czymże jeszcze?

- Posłuchaj, Perry - rzekła Emilka stanowczo. - Jesteś dobrym kolegą. Lubię cię, zawsze cię lubiłam. Ale męczą mnie te niedorzeczności i życzę sobie, aby się skończyły. Jeżeli raz jeszcze poprosisz mnie o moją rękę, przestanę z tobą rozmawiać raz na zawsze. Musisz się przemóc i wybrać pomiędzy moją przyjaźnią a moim nieistnieniem dla ciebie.

- No, dobrze.

Perry wzruszył filozoficznie ramionami. Doszedł do wniosku, że dosyć tego wzdychania do Emilki Starr i jej ciągłych "bur" w zamian za jego udrękę i długoletnią wierność. Dziesięć lat czekania wystarcza. Są na świecie inne dziewczęta, trudno! Może popełnił błąd: był zbyt wierny i wytrwały. Gdyby gonił za gwiazdami, gdyby jej okazywał na przemian chłód i namiętność, byłby może miał więcej szczęścia. Dziewczęta takie już są. Ale Perry nie powiedział tego Emilce. Siostrzeniec ciotki Tomaszowej nauczył się tego i owego. Rzekł tylko:

- Gdybyś przestała patrzeć na mnie z pewnego punktu widzenia, z pewnością by mi się powiodło. Nie byłbym cię tyle razy nudził mymi oświadczynami, gdybym cię nie kochał. Nie zapomniałem jednak, jak wierzyłaś we mnie, gdy byłem najemnikiem u twojej ciotki, Elżbiety Murray, a przy tym... - tu Perry zarumienił się po uszy - przy tym słodko mi było na duszy, gdy tak marzyłem o tobie w ciągu lat ubiegłych. Teraz widzę, że trzeba zrezygnować. Ale nie odbieraj mi twej przyjaźni, Emilko.

- Nigdy - odrzekła Emilka impulsywnie, wyciągając do niego obie ręce. - Jesteś "asem", drogi Perry. Dokonałeś cudów i dumna jestem z ciebie.

A tu oto jego podobizna zniszczona! Spojrzała na Ilzę roziskrzonymi oczami.

- Ilzo Burnley, jak śmiesz!

- Nie masz powodu marszczyć na mnie czoła w ten sposób, umiłowany szatanie - odparła Ilza. - To nie wywiera na mnie głębszego wrażenia. Nie mogłam znieść tej fotografii.

- To, co zrobiłaś, godne jest rodziny ciotki Tomaszowej.

- Zasłużył na to. Nie mogłam patrzeć na te wyłupiaste, bezczelne oczy. Z satysfakcją przebiłam je nożyczkami. Och, jak ja nienawidzę Perry'ego Millera!

- Sądziłam, że go kochasz, sama to mówiłaś - rzekła Emilka szorstko.

- Na jedno wychodzi - rzekła Ilza posępnie. - Emilko, jak to zrobić, żebym wyrzuciła z serca tego chłopaka? To brzmi zbyt po wiktoriańsku: serce! Ja nie mam serca. Nie kocham go... nienawidzę go. Ale nie mogę przestać o nim myśleć. Oto jest dokładny stan mojej duszy. Mogłabym wyć... Ale wyłupiłam mu oczy, bo zmienił przekonania polityczne.

- Miał te same, co ty.

- Tak, a ja nienawidzę chorągiewki w ludzkiej postaci. Nigdy nie przebaczyłam Henrykowi Czwartemu przejścia na katolicyzm. Nie dlatego, że przestał być protestantem, ale dlatego, że był chorągiewką. Ja byłabym równie zawziętym katolikiem, jak protestantem, stosownie do tego, w jakiej religii byłabym urodzona. Perry zmienił przekonania, bo chciał się przypodobać swemu szefowi, panu Leonardowi Ablowi. Będzie sędzią Millerem bogatym jak ciasto weselne, ale!... chciałabym, aby miał setki oczu... wyłupiłabym mu je po kolei. Czuję, że mogłabym się stać drugą Lukrecją Borgią.

- Która była dobrą, choć głupią kobietą, miłowaną za swe dobre uczynki.

- Tak, wiem, że historycy współcześni mają manię przeinaczania historii. Dobrze, mogę połączyć w moich sympatiach Lukrecję i Wilhelma Tella. Zdejmij tę fotografię, żebym na nią więcej nie patrzyła. Proszę cię, Emilko.

Emilka włożyła zmaltretowaną fotografię do szuflady biurka. Gniew jej minął. Rozumiała. Nareszcie zrozumiała, dlaczego oczy zostały wycięte z fotografii Perry'ego. Trudniej było zrozumieć, dlaczego Ilza tak uparcie i nieuleczalnie kochała się w Perrym. W sercu jej był odcień litości dla Ilzy, która tak bardzo kochała się w człowieku, kochającym inną kobietę.

- Sądzę, że to mnie wyleczy - rzekła Ilza namiętnie. - Nie będę się kochać w chorągiewce. Idiota! Mam go dosyć, Emilko, dziwię się, że ciebie nie mogę znienawidzić. Lodowata, zimnokrwista istoto, czy dbałaś kiedykolwiek o kogoś lub coś, z wyjątkiem twego pióra?

- Perry mnie też nigdy nie kochał naprawdę - odrzekła Emilka wymijająco. - Tylko mu się tak zdawało.

- Hm, cieszyłabym się, gdyby mu się zdawało, że mnie kocha. Oszalałam! Jesteś jedyną osobą na świecie, której mogę się zwierzyć z tej głupoty, a to przynosi mi pewną ulgę. Dlatego nie mogę cię znienawidzić. Nie jestem może tak nieszczęśliwa, jak sobie wyobrażam. Nikt nie wie, co go czeka za następnym zakrętem. Muszę wykreślić Perry'ego z mego życia. Emilko - zmieniła nagle temat - wiesz, Tadzio Kent podoba mi się bardziej tego lata niż kiedykolwiek przedtem.

- Ach!

Ten wykrzyknik był bardzo wymowny, ale Ilza głucha była na wszelkie intonacje.

- Tak. Jest on doprawdy czarujący. Te lata spędzone w Europie przydały mu się znakomicie. Może nauczono go lepiej ukrywać swe samolubstwo.

- Tadzio Kent nie jest egoistą. Dlaczego go tak nazywasz? Zastanów się nad jego uwielbieniem dla matki.

- Bo ona jego uwielbia. Tadzio tylko lubi być wielbiony. On dlatego nigdy się nie zakocha, wiesz? No, a przy tym dziewczęta prześladują go po prostu. W Montrealu było to aż niesmaczne. Czekały na niego godzinami z wywieszonymi językami. Miałam ochotę przebrać się za mężczyznę i nie przyznawać się do płci. W Europie było niewątpliwie to samo. Nie ma mężczyzny, który mógłby spędzić sześć lat w wyższych uczelniach i nie zepsuć się. Tadzio jest pełen prostoty przebywając z nami. Wie, że jesteśmy jego koleżankami i że wyśmiałybyśmy wszelkie niedorzeczności. Ale widziałam, jak przyjmował hołdy, jak się czule uśmiechał, jak zalotnie spoglądał, jak ściskał rączki. Mówił każdej to, co pragnęła usłyszeć. Gdy się tak przyglądałam tym "sztuczkom", myślałam nieraz, że chciałabym mu coś powiedzieć, co by mu się musiało przypomnieć po latach, ilekroć obudzi się w nocy, o godzinie trzeciej.

Słońce zachodziło całe purpurowe. Czarowna Góra oblana była potokiem światła. W małym pokoiku w Srebrnym Nowiu ściemniało się gwałtownie.

Emilka miała zepsuty wieczór. Ale czuła... wiedziała..., że Ilza się myli co do wielu rzeczy. Jedyną pociechą było to, że Emilka utrzymała w tajemnicy swą miłość. Niczym się nie zdradziła. Nawet Ilza nie domyślała się niczego. A było to zgodne z duchem zarówno Starrów, jak Murrayów.

4

Ale Emilka siedziała długo przy oknie i patrzyła w ciemną próżnię, która stopniowo przechodziła w blade srebro, w miarę jak księżyc wyłaniał się zza chmur. A zatem dziewczęta uganiały się za Tadziem? Żałowała, że tak szybko pobiegła w odpowiedzi na jego gwizdek do gaiku Wysokiego Jana.

- Zagwiżdż, a przyjdę, chłopcze - śpiewają w piosence.

Ale życie nie jest szkocką balladą. A ta zmiana w głosie Ilzy... ta nuta niemal poufna?.... Co Ilza miała na myśli?... Jak ładnie Ilza wyglądała dzisiaj wieczorem. W tej eleganckiej sukni bez rękawów, ubranej złotymi motylami, w zielonym naszyjniku, który wił się jak wąż wzdłuż jej piersi, w zielonych pantofelkach o złotych klamrach... Ilza zawsze nosi takie śliczne obuwie. Czy Ilza ma zamiar?... A gdyby?...

Nazajutrz po śniadaniu ciotka Laura rzekła do kuzyna Jimmy'ego, iż z pewnością drogie dziecko ma jakiś ciężar na sercu.

Rozdział XIV

1

- Ten ptaszek o świcie wyraża pragnienie swego serca - rzekł Tadzio, siadając przy Emilce na porosłej trawą ławce w Czarnowodzie.

Przyszedł tak cicho, że Emilka nie słyszała go. Nagle ujrzała go przy sobie i nie zapanowała nad rumieńcem. Drgnęła mocno. Miała nadzieję, że on nie dojrzał tych objawów wzruszenia. Obudziła się wcześnie tego dnia i zapragnęła zobaczyć wschód słońca, co rodzina Murrayów byłaby niechybnie nazwała przejawem temperamentu. Wykradła się ze Srebrnego Nowiu i przedarała przez gaik Wysokiego Jana na przełaj, wśród drzew i krzaków do Czarnowody, aby podpatrzeć tajemnicę jutrzenki. Nie przyszło jej nawet do głowy, że Tadzio również może wędrować po okolicy o tak wczesnej porze.

- Lubię tu przychodzić o wschodzie - rzekł. - Jest to niemal jedyna sposobność spędzenia kilku minut w zupełnej samotności. Wieczory i popołudnia upływają nam na rozrywkach zbiorowych, a matka wymaga, żebym z nią spędzał całe rano. Nic dziwnego, taka była osamotniona w ciągu tych sześciu lat!

- Przykro mi, że zakłóciłam twą cenną samotność - rzekła Emilka sztywno, przerażona, że on ją posądzi o rozmyślne przyjście na to miejsce, o znajomość jego zwyczajów.

Tadzio zaśmiał się.

- Nie przybieraj ze mną min ze Srebrnego Nowiu, Emilio Byrd Starr. Wiesz doskonale, że spotkanie z tobą na tym miejscu jest dla mnie uwieńczeniem tego poranka. Żywiłem zawsze szaloną nadzieję, że to kiedyś nastąpi. I ziściła się. Siadajmy i oddajmy się wspólnym marzeniom. Bóg stworzył dla nas ten poranek, dla nas dwojga. Nawet rozmowa mogłaby go zepsuć.

Emilka przytaknęła w milczeniu. Jak dobrze jej było na tej ławce obok Tadzia, w Czarnowodzie, pod koralowym niebem! Marzyła, marzyła, słodko, namiętnie, przeżywała powtórnie niezapomniane, szalone sny. Sama z Tadziem, gdy cały świat był uśpiony! Och, gdybyż ta cudna, wykradziona bogom chwila mogła trwać wiecznie! Przyszedł jej na myśl wiersz Marjorie Pickhall, niby refren muzyczny:

"Och, pozwól, niech trwa jutrznia po wsze czasy"...

Wyszeptała te słowa jak modlitwę.

Wszystko było tak piękne w tym czarownym momencie, przed wschodem słońca. Cisza spotęgowała jeszcze niezwykły urok otaczającej przyrody. Tadzio zsunął się z ławki i leżał na traawie u stóp Emilki, która ponownie odczuwała dziś jego nieprzeparty wdzięk. Odczuwała go tak silnie, że nie śmiała podnieść na Tadzia oczu. Ale przyznawała się przed samą sobą z naiwnością, która byłaby okropnie zgorszyła ciotkę Elżbietę, że pragnęła gorąco przesiać przez palce jego krucze włosy. Pragnęła wtulić się w jego ramiona... przycisnąć twarz do jego piersi, poczuć dotknięcie jego ust na swym policzku...

Tadzio wyjął jedną rękę spod głowy i położył na jej ręce.

Nie poruszyła się. Wtem przemknęły jej przez głowę słowa Ilzy: "Widziałam, jak przyjmował ich hołdy, słyszałam, jak mówił do każdej to, co chciała usłyszeć". Czy Tadzio odgadł jej myśli? Były one tak żywe, tak intensywne, że chyba każdy mógł je nieomal "słyszeć". Nie do zniesienia! Skoczyła na równe nogi, zrzuciła jego dłoń ze swej ręki.

- Muszę wracać.

To było nieoczekiwane. Nie mogła temu zapobiec. Sama się dziwiła swym słowom. Ale trzeba... on nie powinien.... nie może... pomyśleć... Tadzio wstał również. W jego głosie i spojrzeniu nastąpiła zmiana. Czarowny moment minął.

- Ja też muszę wracać. Matka będzie czekać na mnie. Wstaje tak wcześnie. Biedna moja mateczka! Nic a nic się nie zmieniła. Nie jest dumna z moich sukcesów. Nienawidzi ich. Myśli, że one ją pozbawiają syna. Z biegiem lat życie nasze nie stało się łatwiejsze. Pragnę, żeby matka pojechała ze mną, ale ona słyszeć o tym nie chce. Po części dlatego (przypuszczam!), że nie zniosłaby rozłąki ze swym domkiem, z tą okolicą, a po części dlatego, że nie chce mnie widzieć pochłoniętego nieznaną jej pracą. Zastanawiam się, co ją taką uczyniło. Nigdy nie znałem jej innej, ale sądzę, że nie zawsze była taka zaborcza i zazdrosna. Aż dziwne, żeby syn wiedział tak mało o życiu matki, jak ja. Nie wiem nawet, skąd się wzięła ta blizna na jej twarzy. Nie wiem nic o moim ojcu, nic o jego rodzinie. Matka nigdy nie mówi o tych latach, które przeżyła, zanim przenieśliśmy się do Czarnowody.

- Coś ją zraniło wówczas, zraniło tak boleśnie, że nie otrząsnęła się już nigdy z tego ciosu? - rzekła Emilka.

- Może śmierć mego ojca?

- Nie, przynajmniej nie tylko to. Coś było tam jeszcze... jakiś ślad... No, do widzenia.

- Będziesz na obiedzie tanecznym u pani Chidlaw jutro wieczorem?

- Tak. Przysyła po mnie samochód.

- Ho, ho! Nie ma co pytać zatem, czy wstąpić po ciebie i zawieźć cię jednokonnym powozikiem. Muszę się zaopiekować Ilzą, z tego wynika... Perry też tam będzie?

- Nie. Napisał do mnie, że nie może przyjść. Przygotowuje pierwszy swój proces. Nazajutrz staje w sądzie.

- Perry dzielnie posuwa się naprzód, prawda? Ta jego żelazna wytrwałość zatryumfuje w końcu. Będzie bogatym człowiekiem, a my będziemy jak myszy kościelne. Ale my gonimy za tęczą, wszak prawda?

Nie chciała poddać się jego czarowi. Pomyśli, że i ona czeka "z wywieszonym językiem" na upragnione słowa, nie! Odwróciła się niemal niegrzecznie. Tak chętnie zgodził się "zaopiekować Ilzą", jak gdyby to istotnie było faktem bez znaczenia. A jednak czuła jeszcze dotknięcie jego dłoni na swej ręce. Tą przelotną pieszczotą ujarzmił ją całkowicie. Lata całe małżeństwa z Deanem nie przywiązałyby jej tak bardzo do Deana, jak ten moment - do Tadzia. Nie mogła myśleć o niczym innym cały dzień. Wciąż przeżywała na nowo ten moment nieopisanego szczęścia. Wydawało jej się niemożliwością, że w Srebrnym Nowiu wszystko jest po dawnemu, że kuzyn Jimmy troszczy się o mszyce na swych drzewkach.

2

Pęknięcie opony na szosie prowadzącej do Shrewsbury opóźniło wyjazd Emilki na obiad pani Chidlaw. Podbiegła do zwierciadła na sekundę i odwróciła się od swego odbicia zadowolona. Mały diadem we włosach uwydatniał świeżość jej cery i ożywiał jednostajność sukni ze srebrnych koronek na blado_błękitnym spodzie. Suknię tę przysłała jej panna Royal z Nowego Jorku. Ciotki Laura i Elżbieta postawiły znak zapytania nad tą suknią. Srebrny i błękitny, to takie dziwne zestawienie barw. Ale Emilka wyglądała w nim uroczo. Kuzyn Jimmy przyjrzał się cudnemu zjawisku o gwiaździstych oczach z rozrzewnieniem i rzekł żałośnie do Laury po wyjeździe Emilki:

- W tej sukni ona już nie należy do nas.

- Wyglądała jak aktorka - odrzekła Laura.

Emilka nie czuła się jak aktorka, biegnąc przez wielką werandę prowadzącą do salonu, gdzie pani Chidlaw podejmowała gości. Czuła się żywotna, szczęśliwa, pełna wyczekiwania. Tadzio będzie na tym wieczorze, będą się porozumiewali wzrokiem poprzez stół, będzie mogła obserwować go skrycie, gdy będzie rozmawiał z inną, myśląc o niej. Będą tańczyli razem. Może on jej powie to, co tak bardzo pragnęła usłyszeć...

Stanęła na progu, oczy jej słodkie, rozmarzone, spoczęły na zebranych. Przed nią roztaczał się obraz pełen niezapomnianego wdzięku.

Wielki stół zajmował środek olbrzymiej sali. W głębi ustawiono, jako tło, świerki i palmy. Zza tych drzew przedzierało się światło. W tym dyskretnym oświetleniu rzucała się w oczy piękna twarz Ilzy, olśniewającej dzisiejszego wieczoru. A obok niej, naprzeciwko, inni goście: profesor Robins o długiej, melancholijnej twarzy, wydłużonej jeszcze bardziej przez długą brodę; Lizeta Chidlaw, o twarzyczce pełnej wdzięku, okolonej ciemnymi włosami, wysoko upiętymi nad czołem i z błyszczącymi oczami; Jakub Glenlake, rozmarzony i przystojny; Anetka Shaw, senna, biało_różowa, wiecznie uśmiechnięta ~a la Mona Liza; mały Tomasz Hallam o twarzy pełnej humoru, typowy Irlandczyk; Aylmer Vincent, otyły, łysiejący. Wciąż jeszcze czarował panie ładnymi frazesami. Jak niedorzeczną była, upatrując w nim Zaczarowanego Księcia! Gustaw Rankin, uroczyście wyglądający, a obok niego puste krzesło, dka niej najwidoczniej. Eliza Borland, młoda i milutka, pokazująca chętnie swe prześliczne rączki w świetle świec. Ale Emilka widziała tylko Tadzia i Ilzę. Tamci byli dla niej marionetkami.

Siedzieli na wprost niej, razem. Tadzio, rozmowny i uśmiechnięty, jak zawsze. Jego ciemna głowa dotykała niemal jasnych włosów Ilzy. Ilza, promienna w swej turkusowej sukni, wyglądała jak królowa. W chwili kiedy Emilka stanęła na progu, Ilza podniosła oczy na Tadzia i zadała mu najwidoczniej jakieś poufne pytanie, wysoce ważne, sądząc z wyrazu jej twarzy. Nigdy Emilka nie widziała dotychczas tego wejrzenia u Ilzy. Tadzio spojrzał jej w oczy i coś odpowiedział. Emilka wiedziała, czy też poczuła, że odpowiedzią był wyraz: "kocham". Tamci popatrzyli sobie w oczy przez długą chwilę. Ilza zarumieniła się i spojrzała w odwrotną stronę. Czy Ilza rumieniła się kiedykolwiek przed tym wieczorem? Tadzio powiódł dokoła wzrokiem zwycięzcy.

Emilka począwszy od tego momentu przestała się obracać w zaczarowanym kole swych złudzeń. Serce jej tak pogodne, tak wesołe jeszcze przed minutą, zastygło, zmartwiało. Mimo światła i otaczających ją śmiechów mrok ponury zapanował w jej duszy. Życie całe wydało jej się nagle szpetne. Dla niej był to obiad złożony z gorzkich ziół. Nie mogła sobie nigdy przypomnieć, co opowiadał jej Gustaw Rankin. Nie patrzyła na Tadzia, który robił wrażenie wybornie usposobionego i przez cały czas rozmawiał i przekomarzał się z Ilzą. Emilka pozostała milcząca i roztargniona do końca obiadu. Gustaw Rankin opowiadał jej swoje ulubione anegdotki, ale podobnie jak błogosławionej pamięci królowa Wiktoria, Emilka nie bawiła się nimi. Pani Chidlaw, która ją obserwowała, żałowała, że posłała samochód po taką kapryśną dziewczynę. Prawdopodobnie nie podobał jej się sąsiad, ten biedny Gucio Rankin, który w ostatniej chwili poprosił, żeby wolno mu nbyło zająć miejsce nieobecnego Perry'ego Millera. To jeszcze nie powód, żeby wyglądać jak obrażona księżniczka. A jednak trzeba być dla niej grzeczną. Ona może opisać człowieka w jednej ze swych książek. Pamiętajmy o jej recenzjach! W rzeczywistości biedna Emilka cieszyła się niewymownie, że siedzi obok Gustawa Rankina, który nigdy nie czekał na odpowiedź i pozwalał jej milczeć bez zbytniego ściągania na siebie uwagi.

Taniec był dla niej tego wieczora istnym umartwieniem. Czuła się jak upiór wśród żywych ludzi. Tańczyła raz tylko jeden z Tadziem, a Tadzio, zdając sobie sprawę, że trzyma w ramionach tylko jej smukłą, srebrzystą sylwetkę, że dusza jej kryje się gdzieś w przepaścistej głębi, nie zadawał jej żadnych pytań. Tańczył dużo z Ilzą i siedział z nią często w ogrodzie. Zaczęto komentować ich sposób bycia. Millicent Chidlaw zapytała Emilkę, czy prawdziwą jest pogłoska o zaręczynach Ilzy Burnley z Fryderykiem Kentem.

- On zawsze kochał się w niej szalenie, czy nie? - nie omieszkała dodać Millicent.

Emilka wyraziła zimnym, bezosobowym głosem przypuszczenie, potwierdzające ten domysł. Cóż dziwnego zresztą? Ilza jest taka piękna! Czy Millicent czeka, aby Emilka się zarumieniła? To się jej nie uda.

Tak, Ilza jest piękna. Cóż może jej własny urok ciemnowłosej dziewczyny, spowitej w srebrne koronki, wobec triumfującego czaru tej złotowłosej, jasnolicej królewny? Tadzio ją lubi jak kolegę i przyjaciela. To wszystko. Znów była głupia. Stale dostarcza samej sobie rozczarowań. Ach, ten poranek w Czarnowodzie... może dała po sobie poznać... może on wyczuł... nie, nie! Ta myśl była zbyt upokarzająca. Czy ona nauczy się wreszcie mądrości? O, tak, ta noc ją nauczyła wielu rzeczy. Bez głupstw już nadal! Jakże mądrą i nieprzystępną, i pełną godności będzie, od tego dnia począwszy.

Czy stare przysłowie nie mówi o zamykaniu stajni już po ukradzeniu konia przez złodziei?

Jak ona zdoła doczekać końca tej nocy?

Rozdział XV

1

Emilka, wróciwszy do domu z nieskończenie długiej wizyty (cały tydzień) u wuja Olivera, którego syn się ożenił, dowiedziała się na poczcie, że Tadzio Kent wyjechał.

- Otrzymał depeszę, ofiarującą mu stanowisko wicedyrektora Szkoły Sztuk Pięknych w Montrealu. Musiał zaraz wyruszyć na ostateczne pertraktacje. Czy to nie wspaniała kariera? Czy nie świetnie zapowiada się jego przyszłość? Czarnowoda będzie z niego z czasem dumna, czy nie? A czy nie szkoda, że on ma taką dziwaczną matkę?

Na szczęście pani Crosby nigdy nie czekała na odpowiedź. Emilka wiedziała, że zbladła i znienawidziła za to samą siebie. W drodze do domu spotkała szereg znajomych osób, ale nie ukłoniła się nikomu. Przeświadczenie, że jest dumna i zarozumiała, było coraz silniejsze wśród mieszkańców Czarnowody. Gdy doszła do Srebrnego Nowiu, ciotka Laura wręczyła jej list.

- Od Tadzia. Był tu wczoraj z pożegnaniem.

Dumna panna Starr o mały włos nie wybuchnęła histerycznym płaczem. Murrayówna i atak histerii. O czymś podobnym nikt nie słyszał i nie usłyszy nigdy. Emilka zacisnęła zęby, milcząc wzięła list i poszła do swego pokoju. Lód dokoła jej serca stopniał. Och, dlaczegóż była taka zimna wobec Tadzia po owym wieczorze u pani Chidlaw? Nie przypuszczała, że on tak rychło odjedzie. A teraz...

Otworzyła list. W kopercie znalazła tylko wycinek z gazety, zawierający śmieszny wiersz, który Perry napisał i ogłosił drukiem w gazecie, wychodzącej w Charlottetown. Gazety tej nie było w Srebrynm Nowiu. Ona i TAdzio uśmiali się do łez, czytając ten utwór, a Ilza była rozwścieczona. Tadzio przyrzekł, że przyśle jej wycinek z gazety.

I przysłał.



2

Siedziała sama, patrząc na grę obłoków. Zapukano. Weszła Ilza, która też była przez parę dni nieobecna: wyjeŻdżała do Charlottetown.

- A zatem Tadzio wyjechał. Widzę, że masz także list od niego.

Także!

- Tak - odrzekła Emilka, dziwiąc się, że kłamie. Ale w tejże chwili doszła do rozpaczliwego wniosku, że wszystko jej jedno, czy to jest kłamstwem, czy nie.

- Bardzo był niezadowolony, że wyjeżdża tak nagle, ale musiał powziąć natychmiast decyzję, czyli zasięgnąć bliższych informacji o stanowisku, jakie mu proponują. Tadzio nie chciałby się wiązać na stałe żadną posadą, nawet najbardziej ponętną. Ale zostać wicedyrektorem Szkoły Sztuk Pięknych w jego wieku jest prawdziwym rekordem powodzenia. Niebawem i ja pojadę. Piękne to były wakacje, ale... Czy idziesz jutro na wieczorek w Gęsim Stawie, Emilko?

Emilka potrząsnęła głową przecząco. Po cóż by szła na wieczorek, na tańce, skoro Tadzia tu nie ma?

- Czy wiesz? - rzekła Ilza zamyślona - według mnie, to lato było raczej chybione, chociaż bawiliśmy się dobrze. Mniemaliśmy, że możemy być znowu dziećmi, ale to okazało się niemożliwe. Były tylko usiłowania i próby.

Usiłowania? Ach, gdybyż ten ból w sercu był tylko próbą bólu! Albo ten piekący wstyd! Tadzio nie dba o nią na tyle, żeby napisać chociaż parę słów. Wiedziała od owego wieczoru u pani Chidlaw, że on jej z pewnością nie kocha. Nawet jej przyjaźń mało go obchodziła. To lato było dla niego tylko antraktem. Teraz powrócił do swego właściwego życia. Napisał do Ilzy. Usiłowania? Ona zdobędzie się na usiłowanie zemsty i zemści się na nim srodze. Czasami duma Murrayowska bywa dźwignią.

- Dobrze, że już się skończyło to lato - rzekła niedbale. - Muszę koniecznie wziąć się poważnie do pracy. Zaniedbałam karygodnie moją literaturę w ciągu ubiegłych dwóch miesięcy.

- To jest jedyna rzecz, która ciebie interesuje w życiu, nieprawdaż? - spytała Ilza z ciekawością. - Kocham moją pracę, ale mnie ona nie pochłania tak całkowicie, jak ciebie twoja. Mogłabym jej się wyrzec w oka mgnieniu... no, nie możemy być wszyscy jednakowi. Ale jest to doprawdy pociecha, Emilko, poświęcić się tak jednej rzeczy w życiu, czy nie? - Bardziej, niż gonić za całym szeregiem przedmiotów i celów.

- I ja tak sądzę. Z pewnością ci się powiedzie, Emilko, ziszczą się twe aspiracje, skoro będziesz służyć wyłącznie jednej bogini. Tu jest właśnie różnica między nami. Ja jestem słabszą naturą. Pewnych rzeczy nie mogłabym się wyrzec, nie chciałabym... A o ile nie zdołam osiągnąć tego, czego pragnę, to będę pragnąć tego, co mogę osiągnąć. Czy to się nie nazywa zdrowy rozsądek?

Emilka podeszła do okna i pocałowała Ilzę w czoło.

- Nie jesteśmy już dziećmi i nie możemy powrócić do dzieciństwa, Ilzo. Jesteśmy kobietami... i musimy wyciągnąć najbardziej korzystne dla nas wnioski. Sądzę, że ty jeszcze będziesz szczęśliwa. Pragnę, abyś była szczęśliwą.

Ilza uścisnęła jej rękę.

- Niech licho weźmie mój zdrowy rozsądek! - rzekła sucho.

Gdyby to nie było w Srebrnym Nowiu, użyłaby zapewne mniej oględnego zwrotu...

Rozdział XVI

1

17 listopada, 19...

Są dwa przymiotniki, których nigdy się nie rozdziela, mówiąc o dniu listopadowym; są nimi: "ponury" i "dżdżysty". Zostały zaślubione w zaraniu mowy ludzkiej i nie ma sposobu doprowadzenia ich do rozwodu. A zatem, zgoda, ten dzień dzisiejszy był ponury i dżdżysty, na zewnątrz i wewnątrz, pod względem materialnym i duchowym.

Wczoraj nie było tak źle. Dogrzewało ciepłe, jesienne słoneczko, a kuzyn Jimmy pracował jeszcze w ogrodzie. Po południu poszłam na przechadzkę do lasu, a pod wieczór zachwycałam się odblaskiem zachodzącego słońca. Wieczór był łagodny, cichy, nie było wiatru. Wsłuchiwałam się w utajone dźwięki przyrody duszą raczej niż uszami. Później zjawiły się na niebie gwiazdy, które zesłały mi wieści.

Ale dzisiaj było okropnie. Pisałam przez cały dzień, ale wieczorem nie mogłam już pisać. Zamknęłam się w moim pokoju, jak w klatce i szalałam w nim z rozpaczy i niepokoju, chociaż nie miałam bezpośrednich powodów. Nie mogę spać. Deszcz pluszcze, tłucze w szyby, wichry zawodzą, jak legion umarłych. Nawiedzają mnie wszystkie widma dawno przebrzmiałych radości i uciech, trwożą mnie widma przyszłości.

Rozmyślam... niedorzecznie... o Domu Rozczarowanym, który stoi tam, samotny na wzgórzu, wystawiony na tę wichurę. Tej nocy szczególnie mi go żal. Może dlatego, że nie wiem, gdzie się znajduje Dean albo dlatego, że Tadzio nie pisze do mnie ani słowa, a może po prostu dlatego, że do rozpaczy doprowadza mnie moja samotność. W takich chwilach wracam do tego starego dzienniczka i w nim szukam pociechy. Jest to jakby rozmowa z wiernym przyjacielem.

2

30 listopada, 19...

Mam dwie chryzantemy i różę. Róża jest pieśnią, i marzeniem, i poematem zarazem. Chryzantemy są też bardzo ładne, ale to inna uroda i nie należy ich stawiać obok róży. Oddzielnie oglądane są ładne, czerwone i żółte, wyglądają na zadowolone z siebie. Ale postawmy przy nich różę, a zobaczymy zmianę wręcz zabawną: stają się wulgarne, jak kuchty przy boku królowej. One nie są temu nic winne, biedne chryzantemy, że nie urodziły się jako róże, a zatem, chcąc postąpić w stosunku do nich przyzwoicie, trzymam je w oddzielnym wazonie i cieszę się ich widokiem, nie patrząc równocześnie w stronę mojej róży.

Dzisiaj napisałam dobrą nowelę. Sądzę, że nawet pan Carpenter byłby z niej zadowolony. Byłam szczęśliwa, pisząc ją. Ale gdy skończyłam... gdy powróciłam do rzeczywistości...

Nie, nie będę się wałęsać po okolicy o zmroku. Życie jest teraz przynajmniej znośne. A przez całą jesień było nieznośne. Wiem, że ciotka Laura mniemała, iż dostanę suchot. Ja wiedziałam, że nie. To byłoby zbyt wiktoriańskie. Zwalczyłam ból i żal, i jestem znowu zdrową, wolną kobietą. Jakkkolwiek smak żółci miewam jeszcze niekiedy w ustach. Bardzo jest gorzki.

Zaczynam porządnie zarabiać. Ciotka Elżbieta czytuje wieczorami na głos moje nowele ciotce Laurze i kuzynowi Jimmy'emu. Godzę się z dniem dzisiejszym w zupełności. Z dniem jutrzejszym, niestety, nie mogę się jeszcze pogodzić.

3

15 stycznia, 19...

Niektóre noce są jak miód... Jak wino... jak lasy. Dzisiejsza noc jest jak wino, białe wino. Jestem pełna wyczekiwania i nadziei, i pewna zwycięstwa nad złymi mocami, które mną zawładnęły ubiegłej nocy o godzinie trzeciej.

Odsunęłam firankę w moim pokoju i wyjrzałam przez okno. Ogród jest biały i cichy. Księżyc świeci. Drzewa stoją uśpione letargicznym snem zimowym, symbole śmierci i żalu. Ale tylko pozornie. Krew płynie w ich konarach i przywdziewają szaty godowe młodej zieleni z nadchodzącą wiosną.

A tam w oddali leżą pola, białe i opuszczone. Opuszczone? Nie miałam zamiaru użyć tego określenia. Wyśliznęło mi się spod pióra. I ja nie jestem opuszczona. Mam moją pracę, i moje książki, i nadzieję wiosny i wiem, że ta spokojna egzystencja jest lepsza i szczęśliwsza, niż ten wir, w którym się obracałam w lecie.

Wierzyłam w to, zanim napisałam te słowa. A teraz już w to nie wierzę. To nieprawda. To jest wegetacja!

Och, jestem, jestem sama, samotne są moje myśli, takie wyłącznie moje, nie podzielane przez nikogo. Cóż z tego przyjdzie, że zaprzeczę? Gdy wchodziłam do mego pokoju, byłam zwycięzcą, ale teraz znowu sztandar mój jest przyprószony pyłem, tarza się w piachu i kurzu.

4

20 lutego, 19...

Co się stało z lutym i jego zwykłym usposobieniem? Dżdżysty i przejmujący miesiąc. W tym roku... pogoda ubiegłych tygodni była dostosowana do najbardziej ponurych tradycji Murrayowskich.

Zadymka szaleje, wicher dmie, a ja czuję się szczęśliwsza niż kiedykolwiek w noc styczniową. Dzisiaj jest mi lżej na duszy, niż kiedykolwiek od lat...

Dzisiaj w "Glassford Magazine" zamieszczona została nowela, ilustrowana przez Tadzia. Ujrzałam moją własną twarz, patrzącą na mnie oczami bohaterki. Doznaję w takich razach zawsze dziwnego uczucia. A dzisiaj drażni mnie to nawet. Moja twarz powinna mu być niczym, skoro ja tego chcę.

Ale wycięłam tę ilustrację i włożyłam ją w ramki. Postawiłam ją na biurku. Nie mam innych obrazków Tadzia. A teraz oto wyjęłam ją z ramki, położyłam na węglach i spaliłam. Patrzyłam jak ogień liże ją i stopniowo unicestwia. Zanim ogień zgasł, dreszcz mnie przeszył. Zdawało mi się, że Tadzio daje mi znak, ironiczny, szyderczy znak, i mówi:

- Zdaje ci się, żeś mnie zapomniała, ale nie paliłabyś mojej ilustracji, gdyby tak było. Jesteś moją... zawsze będziesz moją... a ja ciebie nie chcę.

Gdyby jakaś dobra wróżka zesłała mi go i pozwoliła usłyszeć jego gwizdek z gaiku Wysokiego Jana... nie poszłabym, ani bym się ruszyła.

Nie mogę tego znosić dłużej. Muszę go wyrugować z mego życia".

Rozdział XVII

1

Rodzina Murrayów przeżyła istotnie przykry okres tego lata, kiedy Emilka ukończyła dwudziesty drugi rok życia. Ani Tadzio, ani Ilza nie przyjechali na wakacje. Ilza podróżowała na Zachodzie, a Tadzio udał się na daleką północ, gdzie rysował z natury ilustracje, przeznaczone dla jednego z amerykańskich czasopism. Emilka zaś miała tylu pretendentów, że od rana do wieczora roiło się nieraz w Srebrnym Nowiu. Tylu pretendentów, a ani jeden, który odpowiadałby stosunkami i pozycję socjalną słusznym wymaganiom Murrayów!

Na przykład przystojny, elegancki Jakub Bannister, Don Juan Gęsiego Stawu, "malownicze zero", jak go określił doktor Burnley. Jakub znany był z braku skrupułów, z amoralności. Ale któż wie, jaki wpływ wywrą jego wymowa, jego powłóczyste spojrzenia, na kapryśną i pełną temperamentu Emilkę? Murrayowie chodzili przez trzy tygodnie srodze zatroskani. Wreszcie okazało się, że Emilka posiada jednak zdrowy rozsądek, obraz Jakuba Bannistera zbladł i rozwiał się.

- Emilka nie powinna była nawet z nim rozmawiać - rzekł wuj Oliver, oburzony. - Powiadają, że on prowadzi dziennik, w którym zapisuje swoje sukcesy oraz co która panna mówi do niego.

- Nie obawiaj się: on nie zanotuje nigdzie tego, co ja mówię do niego - odrzekła Emilka, gdy strapiona ciotka Laura powtórzyła jej to zdanie.

Drugim przedmiotem niepokoju był Harold Conway. Był to mieszkaniec Shrewsbury, lat około trzydziestu. Wyglądał jak poeta rokujący pewne nadzieje na przyszłość. Miał ciemne, falujące włosy i błyszczące piwne oczy. Grywał na skrzypcach i dawał lekcje, "ażeby żyć".

Emilka poszła z nim na koncert i do teatru, a ciotki w Srebrnym Nowiu spędziły z tego powodu kilka bezsennych nocy. Ale gdy "go ubiegł", mówiąc stylem Czarnowodzian, Rod Dunbar, sytuacja pogorszyła się znacznie. Dunbarowie byli "niczym" pod względem religijnym. Matka Roda była wprawdzie prezbiterianką, ale ojciec był metodystą, brat baptystą, a jedna z sióstr - kalwinką. Druga siostra była teozofką, co było najgorsze ze wszystkiego, bo nikt nie wiedział, co to takiego. Czymże był Rod wśród tego zamętu? W żadnym razie nie był partią dla siostrzenicy z Srebrnego Nowiu.

- Jego dziadek cioteczny był maniakiem religijnym - rzekł ponuro wuj Wallace. - Spędził ostatnich szesnaście lat w czterech ścianach swego pokoju. Co się dzieje z tą dziewczyną? Czy to idiotka, czy szatan?

Ale Dunbarowie pochodzili przynajmniej z dobrej rodziny: lecz cóż powiedzieć o Larrym Dixie, jednym ze znanych Dixów z Księżego Stawu, którego ojciec sam pasł krowy, a którego wuja posądzono o wrzucenie przez zemstę zdechłego kota do studni sąsiada? Larry był dobrze zarobkującym dentystą, zapewne; był poważny, nawet uroczysty w obejściu i nic by mu nie było można zarzucić, gdyby nie fakt, że był Dixem. Niemniej ciotka Elżbieta odetchnęła, gdy Emilka dała mu kosza.

- Także pretensja! - mruczała z przekąsem Elżbieta, mając na myśli pretendowanie Dixa do ręki Murrayówny.

- Nie dlatego go odrzuciłam, że jego pretensje były wygórowane - rzekła Emilka. - Nie podobał mi się sposób jego starania się o mnie. Robił brzydko to, co powinno być robione ładnie.

- Sądzę, że nie przyjęłabyś go, gdyby się nawet był oświadczył romantycznie - rzuciła pogardliwie ciotka Elżbieta.

- Nie. Istotną przyczyną było moje przypuszczenie, że on byłby mężem, który podarowałby żonie na Boże Narodzenie elektryczny odkurzacz - rzekła Emilka.

- Ona niczego nie traktuje poważnie - jęknęła ciotka Elżbieta.

- To są jakieś czary - rzekł wuj Wallace - ona nie ma w tym roku ani jednego przyzwoitego starającego się. Jest tak kapryśna i pełna temperamentu, że porządni chłopcy stronią od niej.

- Uważają ją za okropną flirciarkę - narzekała ciotka Ruth. - Nic dziwnego, że żaden szanujący się młody człowiek nie chce o niej myśleć.

- Widocznie ma jakiegoś "fatyganta" pod ręką - piorunował wuj Wallace. Rodzina uważała, że wuj Wallace trafił w sedno tym określeniem. Emilka nie zachowywała się, jak przystało na Murrayównę. Była fantastką, według innego, niemniej trafnego określenia wuja Wallace.a.

2

Ale Emilka błogosławiła zawsze swą dobrą gwiazdę, dzięki której nikt z rodziny, oprócz ciotki Elżbiety nie dowiedział się nigdy o jej najniezwyklejszej fantazji. Nie byliby jej tego darowali.

Wydawca "Argusa" w Charlottetown, pisma o pewnych pretensjach literackich, postanowił wydać numer "letni" i zamieścić w nim szereg nowel i poezji, po części ilustrowanych. Wybrał między innymi sporą nowelę ze starych pism Stanów Zjednoczonych: "Królewski Narzeczony" i przeznaczył ją do owego numeru. Przygotowywano ów numer powoli, gdyż drukarnia gazety była niewielka. Zecerzy zagubili widocznie ostatni rozdział noweli, gdyż nie można go było znaleźć. Wydawca był oburzony, rozgniewany, ale nie było na to rady. Nie mógł już w ostatniej chwili szukać innej noweli, która by odpowiadała rozmiarem miejscu, przeznaczonemu na tamtą... Należało drukować numer za godzinę. Co robić?

W tejże chwili ukazała się Emilka. Była ona zaprzyjaźniona z panem Wilsonem i odwiedzała go zawsze w redakcji, ilekroć była w mieście.

- Pan Bóg panią zsyła - rzekł pan Wilson. - Czy zechce pani wyświadczyć mi wielką przysługę?

Podsunął jej zabrudzone kartki "Królewskiego Narzeczonego". - Na miłość Boską, niech pani mi napisze ostatni rozdział tej noweli. Daję pani na to pół godziny. W ciągu następnej pół godziny zecerzy mi to złożą. I zdążymy w porę z wydaniem zapowiedzianego na jutro numeru.

Emilka przejrzała nowelę. Z przebiegu opowiadania nie było widać, jak autor wyobrażał sobie zakończenie tego utworu.

- Czy pan pamięta zakończenie? - spytała.

- Nie, nigdy tego nie czytałem - jęknął pan Wilson. - Zakwalifikowałem tę nowelę ze względu na jej rozmiar.

- Dobrze, spróbuję zakończyć ten utwór, chociaż ja nie obracam się stale wśród królów i królowych - rzekła Emilka. - Ten autor jest najwidoczniej w zażyłych stosunkach z koronowanymi głowami.

- Założyłbym się, że nigdy nie widział z daleka żadnej takiej głowy - mruknął pan Wilson.

W ciągu pół godziny dorobiła Emilka żądany rozdział i dodała zakończenie, naprawdę bardzo pomysłowe. Pan Wilson odetchnął z ulgą i obsypał ją podziękowaniami.

- Ciekawa jestem, czy czytelnicy zauważą, gdzie się zaczyna moja część opowiadania, czy znać będzie "szew". I czy sam autor zobaczy to kiedykolwiek, czy taką była rzeczywiście jego intencja.

Zapomniała zupełnie o tym fakcie. W dwa tygodnie później zameldował się u niej jakiś obcy pan. Kuzyn Jimmy wprowadził go do saloniku, gdzie Emilka wkładała róże do wazonów. Emilce nie przyszło na myśl, iżby istniał związek pomiędzy tym panem a "Królewskim Narzeczonym", chociaż miała wrażenie, że jest to jakiś dziwak. Kuzyn Jimmy usunął się dyskretnie, a ciotka Laura, która wnosiła w tejże chwili jeszcze jeden wazon do saloniku, cofnęła się również, zastanawiając się, kim może być ten dziwny gość. Emilka też była zdziwiona. Stała przy stole, wyglądała uroczo w swej bladozielonej sukience, jak gwiazda, zabłąkana do ciemnego, staroświeckiego pokoiku.

- Może pan usiądzie? - spytała z tradycyjną kurtuazją Srebrnego Nowiu. Ale przybysz nie poruszył się. Stał przed nią, wpatrzony w nią jak w tęczę. Emilka zdała sobie sprawę, że był on bardzo rozgniewany, wchodząc do saloniku, a teraz nie gniewa się już wcale.

Widocznie na świat przyszedł, ponieważ był tutaj, ale dzieckiem chyba nie był nigdy. Miał na sobie ekscentryczne ubranie, nosił monokl, oczy miał małe, czarne, a nad nimi trójkątne brwi; włosy spadały mu niemal na ramiona, miał niesłychanie długi, spiczasty podbródek i kredowo białą twarz. Na fotografii wyglądałby romantycznie i zajmująco, pomyślała Emilka. Ale tutaj w Srebrnym Nowiu był troszkę śmieszny.

- Liryczna istota - rzekł, patrząc na nią.

Emilka zadała sobie pytanie, czy nie jest to uciekinier z zakładu dla obłąkanych.

- Nie popełniłaś pani zbrodni zeszpecenia piękna - ciągnął dalej z zapałem. - Jest to cudowny moment... cudowny. Szkoda, że go musimy psuć rozmową. Szare oczy przetykane złotem! Oczy, których wypatrywałem daremnie przez całe życie.

- Kim pan jest? - spytała Emilka niecierpliwie, przeświadczona już teraz, że ma do czynienia z wariatem. Położył dłoń na sercu i skłonił się:

- Marek Graves... Marek D. Graves... Marek Delage Graves.

Marek Graves! Emilka doznała mglistego wrażenia, że zna to nazwisko. Brzmiało tak, jak coś już zasłyszanego.

- Czy być może, że pani sobie nie przypomina mego nazwiska! Sądziłem, że dotarło ono nawet do tego odludnego zakątka ziemi...

- Ach! - zawołała Emilka, odzyskując nagle pamięć. - Już, już pamiętam... Pan napisał "Królewskiego Narzeczonego".

- Tak, nowelę, którą pani zamordowała.

- Jakże mi przykro! - przerwała Emilka. - Rzecz jasna, że w oczach pana jest to czyn nie do przebaczenia. Widzi pan... to było tak...

Przerwał jej z kolei gestem swej długiej, białej ręki.

- Mniejsza o to. Mniejsza o to. To mnie bynajmniej nie interesuje. Przyznaję, że byłem bardzo zły, gdy tu przyszedłem. Mieszkam w hotelu Wydm Piaszczystych w Gęsim Stawie... ach! cóż za nazwy... poezja... tajemniczość... Zobaczyłem specjalny numer "Argusa" dzsiaj z rana. Byłem wściekły... czyż nie miałem powodu? A bardziej jeszcze smutny, niż zły. Nowela moja została okaleczona w barbarzyński sposób... Strasznie! Pomyślne zakończenie! "Happy end"! A moje zakończenie było tragiczne i pełne artyzmu. Pomyślne zakończenie nie może być pełne artyzmu. Pobiegłem do redakcji "Argusa". Wyładowałem swój gniew, dowiedziałem się, kto zawinił. Przyjechałem tutaj, aby oskarżyć, aby ukarać. Pozostaję, aby uwielbiać.

Emilka nie wiedziała po prostu, co odpowiedzieć. Tradycje Srebrnego Nowiu nie znały podobnego precedensu.

- Nie rozumie mnie pani! Jest pani zdumiona... ślicznie pani wygląda z tym zdziwieniem. Znowu cudny moment! Przyszedłem rozwścieczony jak wilk, a teraz korzę się przed bóstwem. Zdałem sobie sprawę, skoro tylko panią ujrzałem, że jest pani stworzona dla mnie, dla mnie jednego.

Emilka pragnęła, żeby ktoś wszedł. To zaczynało być koszmarne.

- Niedorzecznością są podobne słowa - rzekła sucho. - Jesteśmy obcymi...

- Nie, nie jesteśmy obcymi ludźmi - przerwał gwałtownie. - Kochaliśmy się w tamtym życiu, z całą pewnością. Nasza miłość była namiętna, żywiołowa, była miłością wieczną. Skoro tylko pani ochłonie ze słodkiego zdumienia, zrozumie to pani także. Kiedy może pani wyjść za mnie za mąż?

Usłyszeć prośbę o rękę w pięć minut po zawarciu znajomości z danym człowiekiem jest przeżyciem bardziej niezwykłym, niż przyjemnym. Emilka była niezadowolona.

- Niech pan nie plecie głupstw, proszę - rzekła ostro. - Nigdy nie wyjdę za pana za mąż.

- Nie wyjdzie pani za mnie?... Musi pani! Nigdy dotychczas nie prosiłem żadnej kobiety o rękę. Jestem słynnym Markiem Gravesem. Jestem bogaty. Mam urok i poetyczność mojej matki, Francuzki i zdrowy rozsądek mego ojca, Szkota. Francuską stroną mej indywidualności podziwiam pani piękność i tajemniczość. Szkocką stroną czczę i wielbię pani spokój i godność. Jest pani ideałem... istotą zasługującą na ubóstwienie. Wiele kobiet kochało mnie, ale ja nie kochałem żadnej. Wszedłem do tego pokoju, jako wolny człowiek. Wychodzę, jako niewolnik. Słodka niewola. Urocza poskromicielko! Klękam w duchu przed tobą!

Emilka strasznie się bała, że on uklęknie przed nią nie tylko w duchu. Wyglądał na człowieka zdolnego do takich gestów. A gdyby nagle weszła ciotka Elżbieta!

- Proszę, niech pan odejdzie - rzekła zrozpaczona. - Jestem... jestem bardzo zajęta i nie mogę tu stać i rozmawiać z panem. Żałuję, że zniekształciłam pańską nowelę... jeżeli mi pan zechce wyjaśnić...

- Już powiedziałem, że to jest bez znaczenia. Tylko musi pani nauczyć się nie kończyć swych utworów nigdy pomyślnie... żadnych "happy endów"! Nauczę panią, jak to się robi. Nauczę panią cenić piękno i artyzm żalu i niespełnienia. Ach, jakąż uczennicą pani będzie! Co za gratka uczyć taką pupilkę! Całuję twoją rączkę, pani!

Postąpił ku niej, aby pochwycić jej rękę. Emilka cofnęła się przerażona.

- Pan jest najwyraźniej szalony! - zawołała.

- Czy wyglądam na szaleńca? - spytał pan Graves.

- Tak - odrzekła szczerze i okrutnie.

- Może... prawdopodobnie... Szalony... upojony winem różanym... Wszyscy zakochani są szaleńcami... Boski szał! Och, te piękne, nigdy nie całowane usta!

Emilka poszła ku drzwiom. Ten niedorzeczny monolog musi się skończyć. Była rozgniewana.

- Panie Graves - rzekła, a potęga jej spojrzenia Murrayowskiego była taka, że pan Graves pojął, iż ona mówi to, co myśli - panie Graves nie będę słuchać więcej pańskich niedorzeczności. O ile nie chce mi pan wyjaśnić kwestii tej noweli w "Argusie", żegnam pana i odchodzę.

Pan Graves popatrzył na nią poważnie przez chwilę, po czym rzekł uroczyście:

- Pocałunek? Czy kopnięcie? Jedno z dwojga?...

Może to była przenośnia? Ale tak, czy inaczej...

- Kopnięcie - odrzekła Emilka wzgardliwie.

Pan Graves porwał nagle kryształowy wazon i cisnął nim gwałtownie o piec.

Emilka wydała lekki okrzyk, po części okrzyk przerażenia, po części żalu. Ulubiony wazon ciotki Elżbiety!

- To był odruch samoobrony - rzekł pan Graves, patrząc na nią. - Musiałem to uczynić albo zabić ciebie! Lodowata dziewczyno! Przeczysta westalko! Zimna, jak wasze śniegi północne. Żegnaj.

Nie zamknął drzwi, wychodząc. Zatrzasnął je głośno, ażeby Emilka zdała sobie sprawę, co utraciła. Gdy zobaczyła, że odchodzi rzeczywiście drogą już z drugiej strony parkanu, odetchnęła głęboko po raz pierwszy od chwili, kiedy go ujrzała przed sobą.

- Powinnam być wdzięczna Panu Bogu - szepnęła - że nie cisnął we mnie talerzem z poziomkami.

Weszła ciotka Elżbieta.

- Emilko! Kryształowy wazon! Wazon twojej babki Murrayowej. Stłukłaś go!

- Nie, cioteczko kochana, doprawdy nie ja. Pan Graves, pan Marek Delage Graves stłukł twój wazon. Rzucił nim o piec.

- Rzucił nim o piec! - ciotka Elżbieta była zaskoczona. - Dlaczego rzucił nim o piec?

- Bo nie chciałam za niego wyjść za mąż - rzekła Emilka.

- Wyjść za mąż! Czy widziałaś go już przedtem?

- Nigdy.

Ciotka Elżbieta popatrzyła na szczątki kryształowego wazonu i wyszła z saloniku bez słowa. Jest niezawodnie coś "nie w porządku" z dziewczyną, której się proponuje małżeństwo, widząc ją po raz pierwszy. I rzuca się niewinne wazony, rozbijając je o równie niewinne piece!

3

Ale najgorsza była ta sprawa z japońskim księciem. Ona zepsuła Murrayom całe lato.

Kuzynka Luiza Murray, która mieszkała w Japonii od lat dwudziestu, przyjechała w odwiedziny do Gęsiego Stawu i przywiozła z sobą japońskiego księcia, syna przyjaciela swego męża; był on nawrócony na chrystianizm dzięki jej wysiłkom. Pragnął poznać Kanadę. Jego przybycie wywołało sensację w całej rodzinie i w okolicy. Ale ta sensacja była niczym w porównaniu z tą, której doznała cała rodzina, stwierdziwszy, że książę najwidoczniej zakochał się na zabój, bez pamięci, w Emilii Byrd Starr ze Srebrnego Nowiu.

Emilka lubiła go... interesował ją... współczuła mu, gdy się buntował wobec zbyt prezbiteriańskich nastrojów Gęsiego Stawu i Czarnowody. Rzecz jasna, że japoński książę, nawet nawrócony, nie mógł się czuć tutaj jak u siebie w domu. Rozmawiała więc z nim; mówił doskonale po angielsku, chodziła na przechadzki przy świetle księżyca, aż wreszcie skośnooka, zagadkowa maska wschodnia o czarnych, lśniących jak atłas włosach, zjawiała się co wieczór w saloniku w Srebrnym Nowiu.

Ale jeszcze nie dzwoniono na alarm, dopóki nie podarował Emilce pięknego noża do papieru, wysadzanego drogimi kamieniami. Murrayowie przerazili się. Ciotka Luiza rozpłakała się pierwsza. Wiedziała, co oznacza taki dar w rodzinie księcia. Nigdy nie dawali tych kamieni kobiecie, której nie mieli zamiaru pojąć za żonę. Czy Emilka jest z nim zaręczona? Ciotka Ruth przyjechała do Srebrnego Nowiu i zrobiła "scenę". Emilka tak była rozdrażniona, że odmówiła wszelkich wyjaśnień. Zaczynała mieć dość przypisywania jej przez rodzinę zamiarów, których nie miała.

- Lepiej, żebyś nie wiedziała o pewnych rzeczach - oświadczyła impertynencko ciotka Ruth.

Zrozpaczeni Murrayowie głosili, że Emilka postanowiła zostać japońską księżną. A jeśliby tak było... to, oni wiedzieli, co znaczy wola Emilki. Było to coś równie przemożnego, jak postanowienie boskie. Okropne! W oczach Murrayów nie ratowała egzotycznego konkurenta jego książęcość. Żadna Murrayówna nie pomyślałaby nawet o związku z cudzoziemcem, cóż dopiero z Japończykiem. Ale ta była pełna temperamentu.

- Zawsze w konszachtach z jakimś osławionym młodzieńcem - syczała ciotka Ruth. - Ale to przechodzi wszystko, o czym słyszałam kiedykolwiek. Poganin...

- Och, poganinem nie jest, Ruth - jęczała ciotka Laura ocierając łzy. - Jest... kuzynka Luiza mówi, że jest on niezawodnie szczery, ale...

- Mówię ci, że jest poganinem! - powtórzyła ciotka Ruth. - Kuzynka Luiza nigdy jeszcze nie zdołała nikogo nawrócić. A mąż jej jest modernistą, o ile w ogóle jest czymś! Nie przecz mi! Żółty poganin!

- Ona ma pociąg do niezwykłości - rzekła ciotka Elżbieta z westchnieniem. Miała na myśli ów kryształowy wazon.

Wuj Wallace orzekł, że jest to dziedziczne. Andrzej cieszył się, że los go oszczędził. Kuzynka Luiza, czując, że rodzina potępia ją za przywiezienie tu uosobienia nieszczęścia, wyjąkała przez łzy, że on ma nienaganne maniery i że zyskuje przy bliższym poznaniu.

- I pomyśleć, że ona mogła wyjść za mąż za pastora Jamesa Wallace'a - rzekła ciotka Elżbieta.

W pięć tygodni później książę odjechał do Japonii. Wezwany został przez rodziców. Ciotka Luiza postarała się o to. Podobno ułożono jakieś małżeństwo dla niego: z księżniczką z rodziny Samuraj. Usłuchał. Ale pozostawił Emilce swój iście książęcy dar i nikt się nie dowiedział, co sobie powiedzieli pewnej nocy o wschodzie księżyca w ogrodzie. Emilka była trochę blada i dziwna, gdy wróciła, ale uśmiechnęła się do ciotek i do kuzynki Luizy.

- Nie będę japońską księżną - rzekła, ocierając fikcyjne łzy.

- Emilko, obawiam się, że flirtowałaś tylko z tym biednym chłopcem - ofuknęła ją ciotka Luiza. - Unieszczęśliwiłaś go.

- Nie flirtowałam z nim. Rozmawialiśmy o historii i literaturze... przeważnie. On nigdy więcej myśleć o mnie nie będzie.

- Wiem, jak wyglądał, gdy czytał list swych rodziców - odparła kuzynka Luiza. - I wiem, co znaczą drogie kamienie, podarowane kobiecie w jego ojczyźnie.

Srebrny Nów odetchnął i wszystko wróciło do dawnego trybu. Czułe, wierne oczy ciotki Laury przestały patrzeć trwożnie, ale ciotka Elżbieta nie przestała rzewnie wspominać pastora Jamesa Wallace'a. To było denerwujące lato! Czarnowoda szeptała, że Emilka doznała "rozczarowania", ale twierdziła, że powinna być za to wdzięczna Opatrzności. Nie można dowierzać tym cudzoziemcom. Może to nie był wcale książę, ten Japończyk?

Rozdział XVIII

1

Pewnego dnia, w ostatnim tygodniu października kuzyn Jimmy zaczął orać pole na wzgórzu. Emilka znalazła zaginiony Diament Murrayów, a ciotka Elżbieta spadła ze schodów, prowadzących do piwnicy i złamała nogę.

Emilka stała w to ciepłe popołudnie na progu Srebrnego Nowiu i chłonęła chciwymi oczami jesienny urok odchodzącego roku. Na drzewach nie było już liści, ale mała grusza, stojąca jeszcze w złocistym szyku bojowym, pełna była młodych owoców. Kuzyn Jimmy orał. Emilka pisała przez cały dzień i była zmęczona. Zeszła do ogrodu, ażeby trochę podumać w spokoju. Przed paru dniami Jimmy ukończył roboty w ogrodzie. Emilka usiadła na ławce i bezmyślnym ruchem zaczęła grzebać patykiem w ziemi i w pożółkłej trawie. Coś potoczyło się i zabłysło. Emilka schyliła się i wydała lekki okrzyk. Trzymała w ręku Zaginiony Diament, zgubiony przed sześćdziesięciu laty przez jej cioteczną babkę, Miriam Murray.

Był to jeden ze snów jej dzieciństwa, jedno z najgorętszych jej marzeń: znaleźć Zagubiony Diament. Ona, Ilza i Tadzio szukali go przez długie lata. Ale potem przestali o tym myśleć. Aż tu oto był, błyszczący, piękny, przepyszny. Widocznie był dość głęboko zakopany w ziemi i wydobył się na powierzchnię, gdy kuzyn Jimmy orał przed paru dniami glebę dookoła Srebrnego Nowiu. Aż wreszcie został zawleczony przed tę ławkę w ogrodzie.

To wywołało sensację w Srebrnym Nowiu. W kilka dni później odbyła się narada familijna Murrayów, zebranych przy łożu ciotki Elżbiety, aby postanowić, co się ma stać z Zaginionym Diamentem. Kuzyn Jimmy orzekł, że w takich razach klejnot jest własnością tego, kto go znajdzie. Edward i Miriam Murrayowie zmarli od dawna. Dzieci nie mieli. Diament słusznie należy się Emilce.

- Wszyscy jesteśmy spadkobiercami - rzekł wuj Wallace. - Jak słyszałem, klejnot ten kosztował tysiąc dolarów przed sześćdziesięciu laty. Jest to piękny kamień. Należałoby go sprzedać i wręczyć Emilce część sumy, przypadającą na jej matkę.

- Nie wolno sprzedawać klejnotów rodzinnych - rzekła ciotka Elżbieta stanowczo.

To zdanie przeważyło. Nawet wuj Wallace zgodził się, że "noblesse oblige". Wreszcie wszyscy przyznali, że diament należy się Emilce.

- Może go nosić, zamiast naszyjnika, na łańcuszku - rzekła ciotka Laura.

- Przeznaczony był na pierścionek - odparła ciotka Ruth, byle się sprzeczać. - I nie powinna go nosić w żadnym razie, dopóki nie wyjdzie za mąż. Tak wielki diament jest w złym guście na szyi panny!

- Dopóki nie wyjdzie za mąż!

Ciotka Addie zaśmiała się ironicznie przy tych słowach. Dawała tym samym do zrozumienia, że jeżeli Emilka ma czekać do swego zamążpójścia, to znaczy, że nigdy nie będzie nosić tego diamentu. Ciotka Addie nie przebaczyła Emilce wzgardzenia jej synem. A teraz oto Emilka ma dwadzieścia trzy lata, a żadnego możliwego konkurenta na horyzoncie!

- Zaginiony Diament przyniesie ci szczęście, Emilko - rzekł kuzyn Jimmy. - Cieszę się, że ci go oddali. Należał się tobie. Ale pozwolisz mi czasami potrzymać go w ręku? Potrzymać tylko i popatrzeć na niego? Gdy tak w niego się wpatruję, odnajduję samego siebie. Przestaję być głupim Jimmym Murrayem... jestem tym, którym być powinienem, gdybym nie wpadł do studni. Nie mów nic o tym Elżbiecie, Emilko, tylko pozwól mi go trzymać od czasu do czasu.

"Ulubionym moim kamieniem jest diament", pisała Emilka tegoż wieczora do Ilzy. "Lubię wszelkie drogie kamienie z wyjątkiem turkusów. Tych nie cierpię, są to marne, bezduszne kamienie. Perły, rubiny, szafiry, ametysty, opale... wszystkie lubię."

"A szmaragdy?" - odpisała Ilza. Było to złośliwe, pomyślała Emilka, nie wiedząc, że jedna z mieszkanek Shrewsbury, informowała Ilzę o częstych wizytach Perry'ego w Srebrynm Nowiu. Przyjeżdżał on, skoro tylko czas mu pozwalał. Ale nie prosił już Emilki o jej rękę. Zdawał się być pochłonięty swą pracą zawodową. Uważano go powszechnie za człowieka jutra, doświadczeni politycy czekali tylko na chwilę, kiedy będzie w tym wieku, że będą mogli go wybrać do kanadyjskiego parlamentu.

- "Kto to wie? Może jeszcze zostaniesz "lady" - pisała Ilza. - Perry będzie z czasem Sir Perrym".

Emilka uważała to za jeszcze złośliwsze, niż wzmiankę o szmaragdzie.

2

Z początku nie wyglądało bynajmniej, że Zaginiony Diament przyniósł szczęście komukolwiek w Srebrnym Nowiu. Tego wieczora, kiedy został odnaleziony, ciotka Elżbieta złamała nogę. Owinięta w szale, w czepcu na głowie (czepków nie nosiły już nawet najstarsze panie w okolicy, ale ciotka Elżbieta pozostała im wierna), zeszła do piwnicy po marmoladę dla chorej sąsiadki, którą miała niebawem odwiedzić. Potknęła się widocznie i spadła ze schodów. Gdy ją podnieśli, okazało się, że złamała nogę. Ciotka Elżbieta po raz pierwszy w życiu zmuszona była spędzić kilka tygodni w łóżku.

Srebrny Nów istniał naturalnie i bez jej współpracy, chociaż jej się zdawało, że to niemożliwe. Ale zagadnienie, jak ją zająć i rozerwać, trudniejsze było niż kwestia, jak gospodarować bez niej w Srebrnym Nowiu. Ciotka Elżbieta narzekała i skarżyła się na swą przymusową bezczynność... nie mogła dużo czytać. Nie lubiła dużo czytać... Była pewna, że wszystko "zejdzie na psy"... była pewna, że doktor Burnley jest "starym głupcem"... była pewna, że Laura nigdy nie potrafi owinąć należycie jabłek... była pewna, że ich obecny najemnik oszuka kuzyna Jimmy'ego...

- Czy chciałabyś posłuchać tej noweli, którą skończyłam dzisiaj, ciotko Elżbieto? - spytała Emilka pewnego wieczoru. - Może się uśmiejesz.

- Czy jest mowa o jakiejś głupiej miłości? - spytała ciotka Elżbieta nieuprzejmie.

- Nie ma tam mowy o miłości w ogóle. Jest to raczej komedyjka.

- Przeczytaj. Czas zejdzie jakoś...

Emilka przeczytała nowelkę. Ciotka Elżbieta wysłuchała bez komentarzy. Ale nazajutrz po południu spytała z pewnym wahaniem:

- Czy... jest dalszy ciąg tej noweli, którą czytałaś mi wczoraj?

- Nie.

- Szkoda. Gdyby był, chętnie bym posłuchała. To odrywa moje myśli ode mnie samej. Ci ludzie wydawali mi się... tacy żywi. Może dlatego jestem ciekawa, co się z nimi stało - zakończyła ciotka Elżbieta, jakby przepraszając za swą słabostkę.

- Napiszę o nich inną nowelę dla ciebie, cioteczko - przyrzekła Emilka.

Gdy jej przeczytała dalszy ciąg, ciotka Elżbieta oświadczyła, że nie miałaby nic przeciwko trzeciej noweli o tych samych osobach.

- Zabawni są ci ludzie - rzekła. - Znałam takich w życiu. A ten mały chłopiec, Jerry Stowe? Co się z nim dzieje, gdy jest dorosły?

3

Siedząc wieczorem przy oknie, Emilka powzięła pomysł nowej książki. Słuchała szelestu spadających jesiennych liści i patrzyła na pierwsze płatki śniegu, z wolna pokrywające wszystko dokoła.

W ciągu dnia otrzymała list od Ilzy. Obraz Tadzia "Uśmiechnięta dziewczyna", wystawiony w MOntrealu, wywołał tam istną sensację i został przyjęty przez "Salon" paryski.

"Wróciłam znad morza w porę, zdążyłam go jeszcze obejrzeć w przeddzień zdjęcia z tutejszej wystawy i wysłania do Francji" - pisała Ilza. "To jesteś ty, Emilko, zupełnie ty. Jest to ów dawny szkic, którego nie zwróciła ci za życia ciotka Nancy, pamiętasz? Taka zła byłaś o to. Zobaczyłam twój uśmiech, stanąwszy przed płótnem Tadzia. Krytyka chwali jego koloryt, technikę, wyczucie i inne "fachowe" szczegóły. Ktoś powiedział już mniej specjalistycznym żargonem, zrozumiale i dla mnie: "Uśmiech tej dziewczyny stanie się równie sławny, jak uśmiech Mony Lizy". Tysiąc razy widziałam ten uśmiech na twych ustach, Emilko, zwłaszcza gdy widziałaś tę rzecz niewidzialną, którą nazwałaś twym "promykiem". Tadzio uchwycił świetnie ów wyraz. Nie jest to drwiący uśmiech Mony Lizy, lecz słodki uśmieszek dziewczęcia, które ma jakąś figlarną tajemnicę i ma zamiar ją wyjawić przyjaciółce lub przyjacielowi. Doznajemy wrażenia, że tajemnica ta uszczęśliwiłaby każdego, kto by ją posłyszał, jest w tym uśmiechu jakiś odwieczny szept... Jest to złudzenie, wywołane pędzlem artysty, gdyż ty niezawodnie znasz tę tajemnicę równie mało, jak my wszyscy. Ale ten uśmiech nasuwa tę myśl, podobnie jak twój uśmieszek. TAk, twój Tadzio jest genialny, ten wyraz twej twarzy, pochwycony przez niego jest tego najlepszym dowodem. Czego doznajesz, Emilko, stwierdzając, że jesteś natchnieniem geniusza? Ja bym oddała kilka lat życia za taki hołd."

Emilka nie wiedziała, czego doznaje. Ale odczuwała raczej gniew. Jakim prawem Tadzio, który wzgardził jej miłością i nie dbał o jej przyjaźń, malował ją, wystawiał jej uśmiech, jej duszę na widok publiczny? Zapewne powiedział jej, gdy byli dziećmi, że ma zamiar to uczynić, a ona zgodziła się chętnie. Ale od tej pory wszystko się zmieniło. Wszystko.

A co do tej noweli, co do której ciotka Elżbieta okazywała kompleks Olivera Twista... Może by napisać jeszcze jedną z tego cyklu... wtem przyszła jej ta myśl do głowy: dlaczego nie miałaby napisać całej książki? Nie takiej jak "Sprzedawca Snów", naturalnie. To wspaniałe natchnienie nie mogło przyjść powtórnie. Ale momentalnie Emilka ujrzała oczami duszy tę nową książkę przed sobą... dowcipny, iskrzący się humorem fragment komedii ludzkiej. Zbiegła na dół do ciotki Elżbiety.

- Cioteczko, czy chciałabyś, żebym napisała całą książkę o tych ludziach, którzy występują w moich nowelach? Napisałabym ją tylko dla ciebie. Codziennie jeden rozdział.

Ciotka Elżbieta starannie ukryła swe zainteresowanie tym przedmiotem.

- Możesz, jeżeli masz ochotę... Nie mam nic przeciw temu. Chętnie posłucham dalszego ciągu ich przeżyć. Ale słuchaj! Nie wolno ci wziąć na wzór żadnego z sąsiadów!

Emilka nie potrzebowała wzorów z sąsiedztwa. Postaci galopowały tłumnie w jej wyobraźni, domagając się tylko nazwisk i miejsc zamieszkania. Śmiały się i płakały, skakały i tańczyły, a nawet trochę się podkochiwały, tu i ówdzie. Ciotka Elżbieta tolerowała tę dozę miłości, wychodząc z założenia, że nie ma powieści bez tych epizodów. Emilka czytała co wieczór po jednym rozdziale, a ciotka Laura i kuzyn Jimmy dopuszczeni byli do tych czytanek, przeznaczonych dla ciotki Elżbiety. Kuzyn Jimmy był zachwycony. Jego zdaniem była to najpiękniejsza opowieść, jaką czytał kiedykolwiek w życiu.

- Czuję się znów młody, gdy słucham o tych ludziach - rzekł.

- Czasami śmiać mi się chce, a czasami na płacz mi się zbiera - przyznała ciotka Laura. - Nie mogę usnąć, bo zastanawiam się, co się stanie z tą rodziną w następnym rozdziale.

- Mogło by być gorzej - raczyła pochwalić ciotka Elżbieta. - Ale chciałabym, żebyś mogła wykreślić to, co piszesz o brudnych półmiskach i talerzach. Pani Karolowa Frost z Gęsiego Stawu weźmie to do siebie. Ona ma zawsze brudne talerze.

- Gloria w książce jest zabawna i miła - komentował z powagą kuzyn Jimmy - ale w życiu nie byłaby sympatyczna. Zbytnio dba o zbawienie świata. Powinna się zabrać do czytania biblii.

- Nie lubię również Cissy - rzekła z żalem ciotka Laura. - Ma ona taki drażniący sposób mówienia.

- Płocha istota - rzuciła ciotka Elżbieta.

- Nie mogę znieść starego Jesse Applegatha - rzekł kuzyn Jimmy z irytacją. - Mężczyzna, który może kopnąć kota, ażeby dać ujście swojej złości! Uszedłbym dwadzieścia mil drogi, byle mu dać w tę szatańską twarz. Ale, mam nadzieję, że on umrze przedtem.

- Albo się poprawi - szepnęła miłosiernie ciotka Laura.

- Nie, nie, on się nie poprawi - rzekł kuzyn Jmmy niechętnie. - Zabijcie go, o ile to jest potrzebne, ale go nie przerabiajcie na lepszy charakter. Chciałbym, żebyś tylko zmieniła kolor oczu małej Peg. Nie lubię i nigdy nie lubiłem zielonych oczu.

- Nie mogę ich zmienić. Są zielone - zaprotestowała Emilka.

- No, to przynajmniej zdejmij okulary Abrahamowi - prosił kuzyn Jimmy. - On mi się podoba. Taki jest wesół. Czy on nie może obejść się bez okularów, Emilko?

- Nie - zabrzmiała stanowcza odpowiedź - on nie może się bez nich obejść.

Dlaczego oni nie rozumieją? Abraham musiał mieć okulary, nosił okulary od dawna... ona nie może tego zmienić.

- Czas już, żebyśmy sobie przypomnieli, że ci ludzie nigdy nie istnieli naprawdę - burknęła ciotka Elżbieta.

Ale pewnego razu (Emilka zaliczyła to do swoich największych sukcesów) ciotka Elżbieta roześmiała się serdecznie. Tak się zawstydziła, że już nawet nie uśmiechnęła się do końca tego wieczoru.

- Elżbiecie się zdaje, że Pan Bóg nie lubi słyszeć naszego śmiechu - szepnął kuzyn Jimmy do Laury. Gdyby Elżbieta nie leżała ze złamaną nogą, Laura uśmiechnęłaby się. A w tych okolicznościach byłoby to, jej zdaniem, nadużyciem sytuacji.

Kuzyn Jimmy, schodząc ze schodów, kiwał głową i mruczał:

- Jak ona to robi? Jak ona to robi! Ja umiem pisać poezje... ale to! Ci ludzie są jak żywi.

Jeden z nich był zbyt żywy zdaniem ciotki Elżbiety.

- Ten Mikołaj Applegath zanadto przypomina starego Douglasa Courcy ze Shrewsbury - rzekła. - Mówiłam ci, żebyś nie brała wzorów z życia.

- Przecież ja nigdy nie widziałam Douglasa Courcy.

- To zupełnie on. Nawet Jimmy to zauważył. Musisz to wykreślić, Emilko.

Ale Emilka stanowczo odmówiła wykreślenia tej postaci. Stary Mikołaj był jedną z najlepszych postaci w książce. A ona była nią w tym okresie całkiem pochłonięta. Pisanie tego utworu nie było tak radosne, tak zachwycająco ciekawe jak proces powstawania "Sprzedawcy Snów", ale było nader zajmujące. Zapomniała o wszelkich nieprzyjemnościach i zawodach, pisząc tę opowieść... Skończyła ostatni rozdział tego dnia, w którym zdjęto łubki z nogi ciotki Elżbiety i przeniesiono ją na szezlong, stojący w kuchni.

- Tak, twoja powieść dopomogła mi wyzdrowieć - przyznała ciotka Elżbieta. - Cieszę się, że jestem tutaj, gdzie mogę przynajmniej dojrzeć wszystkiego. Co zamierzasz zrobić z tą książką? Jak ją nazwiesz?

- "Moralność Róży".

- Nie sądzę, aby to był dobry tytuł. Nie rozumiem, co to znaczy. Nikt nie będzie wiedział.

- Nie szkodzi. To jest nazwa tej książki.

Ciotka Elżbieta westchnęła.

- Nie wiem po kim odziedziczyłaś upór, Emilko. Doprawdy, pojęcia nie mam. Nigdy nie posłuchasz niczyjej rady. Wiem, że państwo Courcy zerwą z nami wszelkie stosunki po wyjściu w druku tej książki.

- Ta książka nie ma szans ujrzenia światła dziennego - rzekła Emilka ponuro. - Wydawcy odeślą mi ją ze słodkimi wyrazami, dając do zrozumienia, że "piekło jest wybrukowane mymi dobrymi chęciami".

Ciotka Elżbieta nigdy nie słyszała dotychczas tego wyrażenia. Pomyślała, że Emilka jest jego autorką i była zgorszona.

- Emilko - rzekła surowo - nie życzę sobie słyszeć więcej takiego zwrotu w twych ustach. Nie dziwiłby mnie on w ustach Ilzy. Biedna dziewczyna pokutuje za brak opieki w okresie swego pierwszego dzeiciństwa. Nie możemy jej sądzić naszą miarą. Ale Murrayowie ze Srebrnego Nowiu nie klną.

- To nie było przekleństwo, to był tylko cytat i to dość znany, ciotko Elżbieto - odrzekła Emilka bezdźwięcznym głosem.

Była zmęczona... trochę znużona wszystkim. Zbliżało się Boże Narodzenie, czekała ją długa, surowa zima, pusta, bez żadnej radości... Nic jej nie nęciło, nawet znalezienie wydawcy "Moralności Róży".

4

Niemniej przepisała ją na maszynie i posłała do wydawcy. Rękopis wrócił. Posłała go do drugiego, do trzeciego wydawnictwa. Wracał. Przepisała po raz drugi, gdyż zaczął się drzeć i zacierać. Znów odesłano go z powrotem. Wciąż wysyłała na nowo w świat swe dzieło i wciąż otrzymywała zwroty od wszystkich możliwych wydawców. Nie wiem już, ile razy przepisała całość na maszynie.

Co najgorsze, to oburzenie i współczucie otoczenia. Mieszkańcy Srebrnego Nowiu wiedzieli o każdej wysyłce i o każdym zwrocie, a uwagi ich sprawiały jej nieraz przykrość. Kuzyn Jimmy taki był zmartwiony, że nie mógł jeść, ilekroć przychodziła gruba koperta z poczty. Przyszło jej na myśl posłać rękopis do Nowego Jorku, do panny Royal, z prośbą o użycie jej wpływów. Ale duma Murrayowska nie pozwoliła Emilce wykonać tego zamysłu. Gdy wreszcie następnej jesieni wrócił rękopis od ostatniego wydawcy, jaki figurował w jej spisie, Emilka nawet nie otworzyła koperty. Wrzuciła ją, zamkniętą do szuflady biurka.

- Oto koniec tych prób... i moich wszystkich marzeń. Będę pisywać wyłącznie do czasopism i zarabiać na utrzymanie.

Przynajmniej wydawcy czasopism byli wdzięczniejszą publicznością, niż wydawcy książek. Jak mówił kuzyn Jimmy, mieli widocznie więcej oleju w głowie. Książki jej daremnie szukały wydawcy, natomiast tamta jej klientela wzrastała z każdym dniem. Spędzała długie godziny przy biurku i cieszyła się choć tą jednostronną twórczością. Ale wiedziała, że jest dużo chybionych utworów między jej nowelami, przeznaczonymi dla czasopism. Nie mogła wspiąć się wyżej, ku szczytom. Wierzchołki były nie do osiągnięcia. Zarabiać! Oto wszystko. Zarabiać na życie w sposób bezwstydnie łatwy, zdaniem ciotki Elżbiety.

Panna Royal napisała jej szczerze, że obniża poziom swej twórczości.

- Wpadasz w rutynę, Emilko - ostrzegała ją. - Podziw ciotki Laury i kuzyna Jimmy'ego jest dla ciebie niebezpieczny. Powinnaś być tutaj, wciągnęlibyśmy cię na wyżyny.

Gdyby pojechała przed sześciu laty z panną Royal do Nowego Jorku, czy nie znalazłaby wydawcy dla swej książki? Czy znaczek pocztowy i stempel małej prowincjonalnej mieściny nie działał na jej niekorzyść: "bo i cóż może wyjść ciekawego z takiej dziury?"

Może! Może słuszność miała panna Royal. Ale cóż z tego?

Na lato nikt nie przyjechał do Czarnowody. To znaczy: nie przyjechał Tadzio Kent. Ilza znów była w Europie. Dean Priest zamieszkał na stałe na wybrzeżu Oceanu Spokojnego. Życie w Srebrnym Nowiu płynęło zwykłym trybem. Z tą jedynie różnicą, że ciotka Elżbieta kulała trochę, a kuzyn Jimmy nagle osiwiał, w ciągu jednej nocy, rzekłbyś. Wszyscy się starzeli. Ciotka Elżbieta miała prawie 70 lat. A po jej śmierci Srebrny Nów przechodził na własność Andrzeja. Już teraz przybierał on pozę właściciela, gdy tu przyjeżdżał. Nie miał zresztą zamiaru mieszkać tutaj, ale chciał, żeby wszysto było w dobrym stanie na wypadek, gdyby chciał sprzedać siedzibę Murrayów.

- Te stare lombardzkie drzewa należy wreszcie wyciąć - rzekł Andrzej do wuja Olivera. - One są niemodne. A to pole pełne małych świerczków, winno zostać oczyszczone, należałoby je wyplenić.

- Ten ogród warzywny powinien być też starannie utrzymywany - rzekł wuj Oliver. - Wygląda jak dżungla raczej, niż jak ogród warzywny. Drzewa są zbyt stare, należałoby je ściąć. Jimmy i Elżbieta są zbyt wiekowi, zbyt konserwatywni. Nie wyciągają z tego folwarku ani połowy tych dochodów, które mógłby im przynieść.

Emilka, słysząc to, zacisnęła pięści. Patrzeć oczami duszy chociażby na zbezczeszczenie Srebrnego Nowiu, słuchać o ścinaniu jej ukochanych starych drzew, o "plenieniu" ślicznych małych świerków, między którymi rosło pełno poziomek... to było nieomal ponad siły.

- Gdybyś była wyszła za Andrzeja, Srebrny Nów należałby do ciebie - rzekła ciotka Elżbieta z goryczą. Emilka powtórzyła jej, co usłyszała.

- Ale te same zmiany zostałyby wprowadzone - rzekła Emilka. - Andrzej nie pytałby mnie o zdanie. On uważa, że mąż jest głową domu.

- Skończysz niebawem dwadzieścia cztery lata - rzekła ciotka Elżbieta.

A propos czego?....nv

Rozdział XIX

1

1 października 19...

Dzisiaj po południu siedziałam przy oknie w moim pokoju i pisałam nowelę dla jednego z czasopism, obserwując od czasu do czasu dwa szczygły w ogrodzie. Szeptały sobie tajemnice do ucha przez kilka godzin. Przez parę minut rozmawiały poważnie, po czym cofnęły się i przyjrzały sobie wzajemnie, kiwając zabawnie łebkami, jakby dziwiąc się temu, co usłyszały. Widocznie jakiś nowy skandal wydarzył się w ptasim królestwie.

2

10 października, 19...

Wieczór był cudny. Weszłam na wzgórze i przechadzałam się w lesie. Dopiero o zmierzchu zaczęłam z wolna kierować się ku domowi. Byłam sama, ale nie samotna. Byłam królową festynu. Rozmawiałam w myśli z fikcyjnymi znajomymi i tyle wymyśliłam aforyzmów, że sama byłam przyjemnie zdziwiona moją pomysłowością.

3

28 października, 19...

Dzisiaj wyszłam pod wieczór na jedną z mych długich przechadzek. Ocean rozbijał się o nadbrzeżne skały; ciężkie żółte chmury zwisały nisko nad ziemią i nad bezmiarem wód. Cały krajobraz wyglądał, jakby czekał na sąd ostateczny.

Poczułam się okrutnie samotna.

Jakąż zmienną, nastrojową istotą jestem!

- Zwariowaną - jak mówi ciotka Elżbieta.

- Pełną temperamentu - jak twierdzi Andrzej.

4

5 listopada, 19...

Pogoda jest teraz zmnienna, a dziś już wręcz tragiczna. Jest mi niewymownie ciężko na duszy.

5

23 listopada, 19...

Dziś jest drugi z kolei dzień deszczowy, ponury, jesienny dzień. W tym roku deszcz pada przez cały niemal listopad. Dzisiaj nie było poczty. Jesteśmy odcięci od świata. Mgła i ciemności wdarły się w moją duszę i odebrały mi wszelką energię.

Nie mogłam czytać, jeść, spać, pisać, ani nic w ogóle robić, chociaż zmuszałam się do pracy i do normalnego trybu życia. Nic nie pomaga, czuję się złamana, wyczerpana, nudzę się sama z sobą.

Stanę się melancholiczką, jeżeli to dłużej potrwa! Już! Już mi lepiej po tym wyładowaniu buntu i żalu. Ulżyłam swoim nerwom. Wiem, że w każdym istnieniu zdarzają się takie dni depresji i zniechęcenia, kiedy wszystko w życiu zdaje się tracić sens i smak. Podczas najbardziej rozsłonecznionego dnia widzimy chmurki na horyzoncie. Ale nie należy zapominać, że słońce świeci zawsze za chmurkami, że ono jest.

Jak to łatwo być filozofem... Na papierze!

(Gdy jesteś wystawiona na deszcz i zimno, czy rozgrzewa i suszy cię myśl o słońcu, które przecież jest zawsze?).

Bogu dzięki, nie ma dwóch dni, które byłyby zupełnie do siebie podobne!

6

3 grudnia, 19...

Zachód słońca był dzisiaj burzliwy, zakłócony wichrem i niespokojną grą obłoków. Siedziałam w oknie i przyglądałam się temu zjawisku. W głębi ogrodu było bardzo ciemno, ale widać było cienie w powietrzu: był to taniec zwiędłych liści, miotanych wiatrem. Żal mi tych liści, patrzyłam na nie ze współczuciem, a wiatr nie dawał im spokoju. Biedne liście! Dlaczego nie mają odpocząć (ja również?), skoro życie ich już minęło?

Nie mam wiadomości od Ilzy. Widocznie i ona zapomniała o mnie.

7

10 stycznia 19...

Dziś, gdy wracałam z poczty z trzema czekami z trzech różnych redakcji, stwierdziłam, że zima też ma swój urok. Tak było tu cicho i spokojnie! Zachód słońca taki był cudowny z różowym odblaskiem na śniegu, a srebrny księżyc mrugał figlarnie ponad Czarowną Górą, dając mi przyjazne znaki.

Jaki wpływ mogą wywrzeć trzy redakcje na światopogląd człowieka?

8

Noce są zimne i długie, a dzień ogranicza się do kilku szarych godzin.

Pracuję i myślę, że wraz z mrokiem smutek zstępuje do mej duszy. Nie mogę bliżej określić tego uczucia. Jest ono okropne, gorsze niż ostry ból. O ile mogę to ująć w słowa, odczuwam wielkie, bezgraniczne zmęczenie. Nie jest to zmęczenie fizyczne, ani umysłowe, lecz raczej zmęczenie uczuć, połączone ze straszną obawą przyszłości, wszelkiej przyszłości, nawet szczęśliwej. Nie! Ja szczęśliwej przyszłości boję się bardziej niż innej. Bo wydaje mi się w tym dziwnym, obecnym nastroju, że szczęśliwa przyszłość wymaga większego wysiłku z mej strony, więcej energii, niż zdołałabym wykrzesać z siebie. Strach szepcze mi, że zbyt wiele miałabym kłopotu ze zdobywaniem szczęścia. Bądźmy szczerzy... tego dziennika nikt nie będzie czytał. Wiem dobrze, co mnie dręczy. Dzisiaj, porządkując na strychu, znalazłam w moim starym kufrze paczkę listów, które Tadzio napisał do mnie w ciągu pierwszego roku, spędzonego w Montrealu. Byłam tak głupia, że wszystkie przeczytałam powtórnie.

To było szaleństwo z mojej strony. Teraz pokutuję... Takie listy mają okropną moc wskrzeszania przeszłości. Otaczają mnie duchy i upiory... widma minionych radości.

9

5 lutego 19...

Życie nie wydaje mi się tym samym, co dawniej. Coś odeszło. Nie jestem nieszczęśliwa. Ale życie wydaje mi się sprawą negatywną. Cieszę się nim zasadniczo i miewam piękne chwile. Mam powodzenie (przynajmniej pewnego rodzaju), coraz większe uznanie, mam dużo zainteresowań i przyjemności; ale, mimo wszystko, odczuwam przygnębiającą pustkę.

Może z wiosną minie mi to ujemne samopoczucie. Gdy będę mogła przechadzać się, podziwiać piękno przyrody, wspinać się na wzgórza, skąd roztacza się widok na szerszy świat... ach! Ileż cudów jest dokoła mnie! Znów mnie wówczas oczarują...

10

6 lutego 19...

Przyjechał ze Shrewsbury Kacper Frost. Nie sądzę, żeby jeszcze raz nas odwiedził po naszej wczorajszej rozmowie. Powiedział mi, że mnie kocha "wieczną, nieprzemijającą miłością". Ale ja uważam, że wieczność w towarzystwie Kacpra byłaby przydługa. Ciotka Elżbieta będzie trochę rozczarowana, biedaczka kochana! Lubi ona Kacpra, a Frostowie są "dobrą rodziną". Ja też go lubię, ale on jest zbyt afektowany i drewniany.

- Czy chciałabyś mieć wielbiciela_łobuza? - spytała ciotka Elżbieta.

Zakłopotałam się. Nie, nie chciałabym.

- Ale przecież istnieje złoty środek - zaprotestowałam.

- Panna nie powinna mieć zbyt wielkich wymagań, gdy...

Pewna jestem, że ciotka Elżbieta chciała powiedzieć:

- Gdy zbliża się do dwudziestego piątego roku życia.

Ale zmieniła w ostatniej chwili zamiar i dodała:

- Gdy sama bynajmniej nie jest doskonałością.

Chciałabym, żeby pan Carpenter żył i mógł słyszeć kursywę ciotki Elżbiety. Zabójcza!

11

1 marca 19...

Cudna muzyka wieczorna dochodzi do mego ucha z gaiku Wysokiego Jana. Nie, już nie Wysokiego Jana!

Jest to gaik Emilii Byrd Starr!

Kupiłam go dzisiaj za pieniądze otrzymane za moje ostatnie nowele. I teraz należy on do mnie... do mnie... jest mój... mój... mój... mój. Wszystko, co w nim się znajduje, należy do mnie, blaski księżyca, gracja sosen, kwiatuszki wiosenne, światło gwiazd, muzyka wichru. Nikt nie może go wyciąć, ani zbezcześcić żadnym sposobem.

Taka jestem uszczęśliwiona! Wiatr jest moim przyjacielem, a gwiazda wieczorna moją koleżanką.

12

23 marca 19...

Czy istnieje dźwięk na świecie, smutniejszy i bardziej przejmujący lękiem, niż zawodzenie wichru za oknami w ciemną noc, podczas śnieżnej zadymki? Brzmi to jak krzyk nieszczęśliwych kobiet, dawno zmarłych, zapomnianych przez potomność, przypominających nam się tym bolesnym krzykiem. Moje własne minione zmartwienia dźwięczą tej nocy mocniej w sercu i odzywają się, niczym echo, w odpowiedzi na tę przeciągłą skargę wichrów. Wiatr nocny jest wędrującą duszą przeszłości. W przyszłości nie ma udziału i dlatego jest żałobny.

13

10 kwietnia 19...

Dzisiaj czuję się bardziej sobą, niż kiedykolwiek od dłuższego czasu. Poszłam na Czarowną Górę. Poranek był łagodny, cichy, przepojony wiosennymi zapachami. Wszystko jest młode. Kwiecień nie może być stary. Świerki są takie zielone, tak pobłażliwie spoglądają na mchy, usłane kornie u ich stóp.

- Jesteś moją - wołało morze do Czarnowody.

- Do nas też ona należy - odrzekły wzgórza.

- Ona jest moją siostrą - upomniała się rzeczka.

Wtem rozbłysnął "promyk", mój ukochany promyk, który tak rzadkim był we mnie gościem w ciągu tych ostatnich miesięcy. Czy przestanę go odczuwać w ogóle, gdy się zestarzeję? Czy będzie mnie wówczas interesował tylko "chleb powszedni"?

Może, ale dzisiaj poczułam promyk i zdałam sobie sprawę z mojej nieśmiertelności. Wolność jest skarbem duszy.

"Natura nigdy nie zdradza serca, które ją kocha".

Ona zawsze nas leczy z odniesionych ran, skoro się do niej zwracamy z pokorą. Zniknęły dręczące wspomnienia i niezadowolenie. Spostrzegłam nagle, że czeka na mnie, tuż, tuż, za progiem, dawna radość życia.

Żaby rechoczą dzisiaj. Dlaczego "żaba" jest takim zabawnym, kochanym, ślicznym, niedorzecznym wyrazem?

14

15 maja, 19...

Wiem, że po śmierci będę spać pod trawą spokojnie latem, jesienią i zimą, ale z nadejściem wiosny serce moje ożywi się, odpowie szeptem na głosy, nawołujące zewsząd. Wiosna i poranek śmieją się wzajem do siebie codziennie, a ja dzisiaj wyszłam o świcie i utworzyłam z nimi trio.

Ilza napisała dziś do mnie. Mały, krótki liścik. Przyjeżdża do domu.

- Tęsknię, czuję nostalgię - pisze. - Czy ptaki śpiewają jeszcze w Czarnowodzie, czy fale szumią jeszcze za wydmami? Tęsknię do nich. I pragnę ujrzeć księżyc nad ogrodem warzywnym, księżyc, na którego wschód czekaliśmy z utęsknieniem, będąc dziećmi. I ciebie pragnę zobaczyć. Listy są takie niewystarczające. Tyle jest rzeczy, o których chciałabym pomówić z tobą! Czy wiesz, że czuję się dzisiaj trochę stara. Ciekawe uczucie!

Ona nigdy nie wspomina o Tadziu. Ale pyta w liście: "Czy prawdą jest, że Perry Miller jest zaręczony z córką sędziego Elmana?!

Nie sądzę. Ale sama pogłoska jest dowodem, dokąd już zaszedł Perry."

Rozdział XX

1

W dwudziestym czwartym roku życia Emilka postanowiła otworzyć list, który napisała, mając lat czternaście, do siebie, mającej lat czteredzieści. Uważała, że do czterdziestego roku stanowczo zbyt długo byłoby czekać, że może go wcale nie dożyje... Prawdopodobnie.

Nie był to zabawny list, na który była przygotowana. Siedziała długo przy oknie, patrząc na gaik Wysokiego Jana, jak go stale nazywano z przyzwyczajenia. Co wyskoczy z tego listu, gdy go otworzy? Upiór pierwszej młodości? Ambicji? Przebrzmiałej miłości? Utraconej przyjaźni? Emilka czuła, że powinna raczej spalić ten list, niż go czytać. Ale to byłoby tchórzostwem. Trzeba patrzeć prawdzie w oczy, nawet jeżeli przybiera ona postać duchów. Szybkim ruchem rozcięła kopertę.

Tak, przypomina sobie tę różę zasuszoną, której płatki spadają jej na kolana. Tadzio przyniósł jej tę różę pewnego wieczoru, gdy byli dziećmi i bawili się razem. Taki był dumny z tej róży! Podarował mu ją dr Burnley. Wyrosła na krzewie, na którym już od dawna nic nie kwitło. Jego matka zazdrosna była o ten kwiatek. Tadzio przyniósł go Emilce, a ona trzymała ją jak mogła najdłużej w wodzie, po czym zasuszyła w tym oto liście. Włożyła ją między kartki zapisanego papieru, ucałowawszy uprzednio... pamięta... Zapomniała tylko, że znajdzie tu ową różę, otwierając kopertę. List przepełniony jest zapachem kwiatu, zwiędłego, jak ich młodzieńcze marzenia...

Ten list jest głupi, romantyczny. Tak surowo sądzi go Emilka. Śmieje się przy niektórych ustępach. Jaki głupi, jaki sentymentalny... jaki zabawny! Czy istotnie była dość młoda, pisząc te słowa, aby móc sobie pozwolić na podobne nonsensy?

- Czy napisałaś twoją wielką książkę? - pytała czternastoletnia. - Czy dosięgnęłaś alpejskiego szczytu? Och, dorosła Emilko, zazdroszczę ci. To musi być cudowne być tobą. Czy spoglądasz na mnie z politowaniem i wyższością? Czy jesteś kobietą dorosłą, zamężną, otoczoną dziećmi, czy mieszkasz w Domu Rozczarowanym z Tym - co wiesz? Tylko błagam cię, nie bądź skąpa, droga Dorosła i bądź dramatyczną. Ubóstwiam dramatyczne rzeczy i dramatycznych ludzi. Czy jesteś panią .....? Jakie nazwisko wypełni to puste miejsce? Och, droga Dorosła, wkładam tu pocałunek dla Ciebie i garść blasków księżycowych, i duszę jednej z róż, i słodycz jednego ze wzgórz zielonych i pęczek fiołków. Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa, sławna i piękna. I mam nadzieję, że nie zapomniałaś zupełnie

twej głupiutkiej

Dawnej Samej Siebie.

Emilka odłożyła list na bok.

- Takie głupstwa! - rzekła pogardliwie.

Siedziała z głową opartą o biurko. Głupi, rozmarzony, szczęśliwy, nieświadomy, czternastolatek! Myślała, że coś pięknego i wielkiego niezawodnie czeka ją w przyszłości. Była pewna, że osiągnie szczyty. Pewna, że marzenia się ziszczają. Głupiutka czternastoletnia! A przecież ona umiała być szczęśliwą.

"Zazdroszczę ci - powtórzyła Emilka. - Żałuję, że otworzyłam twój list, głupiutki czternastolatku! Wracaj wstecz, cofnij się w swą przeszłość i nie przychodź do mnie więcej, nie urągaj mi. Spędzę z twego powodu bezsenną noc. Będę leżeć i litować się nad samą sobą.

Na schodach rozległy się kroki. Przeznaczenia. Emilka sądziła, że są to tylko kroki kuzyna Jimmy'ego.

2

Przynosił list. Cienką kopertę. Gdyby Emilka nie była pochłonięta swoją przeszłością sprzed lat dziesięciu, byłaby zauważyła, że oczy kuzyna Jimmy'ego błyszczały, jak oczy kota, że był widocznie rozradowany. Z roztargnieniem podziękowała mu za list i wróciła do biurka zamyślona. Kuzyn JImmy pozostał w głębi pokoju, w półcieniu. Czekał, aby otworzyła list, ale ona wrzuciła go niedbałym ruchem do szuflady i podeszła do okna. Kuzyn Jimmy szalał z niecierpliwości.

Po kilku minutach Emilka zwróciła się ku niemu z westchnieniem i sięgnęła po list.

- O ile nie bardzo się mylę, droga Emileczko, przestaniesz wzdychać, przeczytawszy ten list - mruknął kuzyn Jimmy, rozradowany.

Emilka spojrzała na firmę. Zdziwiona była, czego od niej może chcieć Wareham Publishing Comp. * Wielki Wareham! Najstarsze i najważniejsze wydawnictwo w Ameryce! Zapewne przysyłają jej jakiś okólnik. Spojrzała na treść i... zdumiała się. Z niedowierzaniem patrzyła na maszynowe pismo, leżące przed nią. Kuzyn Jimmy tańczył i skakał w korytarzu...

Towarzystwo Wydawnicze Warehama.

- Nie rozumiem - szepnęła Emilka.

"Droga panno Starr,

z przyjemnością zawiadamiamy Panią, że nasi recenzenci wydali przychylną opinię o pani "Moralności Róży". O ile będziemy mogli dojść do porozumienia co do warunków, z prawdziwą radością umieścimy tę książkę na naszej jesiennej liście. Radzibyśmy również usłyszeć o dalszych planach twórczych łaskawej Pani.

z szacunkiem

(podpis)"

- Nie... rozumiem - powtórzyła Emilka głośniej.

Kuzyn Jimmy nie wytrzymał... Wrócił do pokoju i zaczął krzyczeć: "Hurra!" Emilka podbiegła do niego.

- Kuzynie Jimmy, co to znaczy? Ty wiesz coś o tym... jak to się dzieje, że Wareham w ogóle zna moją książkę?

- Czy przyjęli ją? Będą ją drukować? - spytał Jimmy.

- Tak. A ja nigdy nie posłałam im rękopisu. Nie sądziłam, żeby to miało cel. Wareham! Czy ja śnię?

- Nie. Powiem ci prawdę. Nie gniewaj się Emilko. Elżbieta kazała mi sprzątnąć strych w zeszłym tygodniu, pamiętasz? Znalazłem twój rękopis, między innymi szpargałami. Zacząłem czytać. Elżbieta skrzyczała mnie, bo obiad był już gotów, a strych nie był sprzątnięty. Ależ była zła! Ale ja nie zważałem na nią. Pobiegłem jeszcze tego samego dnia na pocztę i wysłałem rękopis. Posłałem do Warehama, bo o tym wydawcy zawsze słyszałem, od najwcześniejszego dzieciństwa. Włożyłem rękopis do pudełka, bo nie wiedziałem, jak się to robi...

- Czy dołączyłeś znaczki na zwrot? - spytała Emilka, przerażona.

- Nie. Nie pomyślałem o tym. Może dlatego przyjęli twoją książkę. Może inne firmy odsyłały ci rękopisy, bo miały znaczki na przesyłkę.

- Chyba nie.

Emilka zaśmiała się, ale spostrzegła, że płacze.

- Emileczko, nie gniewasz się na mnie, co?

- Nie... nie... drogi, kochany kuzynie... ale taka jestem oszołomiona, że nie wiem, co powiedzieć. Wareham! Boże mój!

- Czekałem wciąż na pocztę od tej pory - chichotał kuzyn Jimmy. - Elżbieta myśli, że już zupełnie zwariowałem. Gdyby rękopis był wrócił, byłbym go ukrył na strychu, nie byłabyś o niczym wiedziała... Ale gdy ujrzałem cienką kopertę przypomniałem sobie, że według ciebie cienka koperta zawsze przynosi dobre wiadomości... Droga Emileczko, nie płacz!

- Nie mogę nie płakać... ach, tak żałuję, że cię niesłusznie skrzywdziłam, maleńki czternastolatku. Nie byłaś głupia... byłaś mądra... wiedziałaś.

- Uderzyło jej trochę do główki - rzekł kuzyn Jimmy do siebie samego. - Nic dziwnego... po tylu zwrotach... Ale niebawem przyjdzie do równowagi i będzie znów całkiem rozsądna.

Rozdział XXI

1

Tadzio i Ilza przyjechali w lipcu do domu na dziesięć dni zaledwie. Jak się to dzieje, zachodziła w głowę Emilka, że oni stale przyjeżdżają razem? To nie mógł być zbieg okoliczności. Bała się tych odwiedzin i pragnęła, żeby już było po wakacjach. Miło będzie pogadać z Ilzą. Ilza nigdy nie stanie się dla niej obcą. Wszystko jedno, jak długo się nie widzą, skoro tylko zobaczą się znowu, Emilka odnajdzie swoją kochaną Ilzę. Ale Tadzia nie chciała widzieć. Tadzia, który o niej zapomniał. Który nie napisał do niej ani razu od swej ostatniej bytności. Tadzia, który był już sławny jako portrecista pięknych kobiet. Tak sławny i tak pełen chwały - jak pisała Ilza - że zamierza porzucić dział ilustracyjny w czasopismach. Emilka dowiedziała się o tym z pewną ulgą. Nie będzie już się obawiała otwierać zeszytu czasopism, przychodzących do Srebrnego Nowiu, nie będzie już się bała, że ujrzy znów swą własną twarz, swoje spojrzenie, swój uśmiech, a w rożku, na dole, podpis: "Fryderyk Kent". Zawsze doznawała w tych chwilach wrażenia, że on chce obwieścić światu: "patrzcie, oto moja dziewczyna; ta należy do mnie". Emilka bardziej miała mu za złe te obrazy, z których tylko wyzierały jej oczy, niż te, które miały w ogóle jej twarz. Bo, ażeby móc malować jej oczy w ten sposób, musiał Tadzio znać całkowicie treść jej duszy. Ta myśl doprowadzała ją zawsze do szalonej irytacji, przejmowała zgrozą. Nie chciała, nie mogła... powiedzieć Tadziowi, ażeby przestał używać jej jako modelu. Nigdy nie poniży się do tego stopnia, żeby mu wyjawić swą świadomość podobieństwa jego obrazów do niej samej, nigdy nie zniży się do wyznania, że zauważyła to podobieństwo. Ale lepiej, że przestanie oglądać siebie na ilustracjach.

A on przyjeżdża, może już przyjechał. Gdyby ona mogła wyjechać na ten okres! Panna Royal pragnie ją ujrzeć w Nowym Jorku, domaga się jej odwiedzin. Ale ona nie może wyjechać wtedy, kiedy Ilza przyjeżdża.

Emilka otrząsnęła się z marzeń. Jakąż jest idiotką! Tadzio przyjeżdża, jak przystało na wzorowego syna, aby zobaczyć się z matką. Z pewnością ucieszy się widokiem starych przyjaciół, którzy przypomną mu się dzięki swej obecności. I cóż w tym wszystkim trudnego, albo niezwykłego? Trzeba się pozbyć tej głupiej zarozumiałości, tego przesadnego samopoczucia. Ona pozbędzie się tych wad.

Siedziała przy otwartym oknie. Noc za oknami była ciemna. Przypominała rozkwitły, pachnący, czarny kwiat. Noc wyczekiwania, noc obiecująca, podczas której musi się coś zdarzyć. Cisza zupełna. Słychać tylko najmilszy dźwięk nieartykułowany, jaki jest dane słyszeć uchu ludzkiemu: lekki szept drzew, westchnienie wiatru, i na pół słyszane, na pół odczute jęki morza.

- O, piękności! - szepnęła Emilka namiętnie, wznosząc ręce ku gwiazdom. - Cóż uczyniłabym w ciągu tych lat ubiegłych, gdyby nie ty?

Piękno nocy... zapachy... Misterium... Przepełniona jest nim jej dusza. Nie ma w niej miejsca w tej chwili na nic innego. Wychyliła się, wznosząc twarz ku niebu w niemym zachwycie, upojeniu.

Wtem usłyszała... Słodki, cichy zew z gaiku Wysokiego Jana... Dwie wyższe nuty i jedna niższa... dawne wezwanie, na odgłos którego byłaby ongi pofrunęła raczej, niż pobiegła.

Emilka siedziała, jak skamieniała, biała jej twarzyczka obramowana była winem, pnącym się dokoła okna. On jest tutaj... TAdzio jest tutaj... w gaiku Wysokiego Jana... czeka na nią... woła ją po dawnemu. Czeka na nią!

Już miała zerwać się na równe nogi... już miała zbiec ze schodów i pomknąć pod drzewami, pod pięknymi, starymi drzewami, pod którymi on czeka na nią. Ale...

A może on tylko próbuje, czy ma nad nią dawną władzę?

Odjechał na dwa lata, nie napisawszy nawet słówka pożegnania. Czy to się da pogodzić z dumą Murrayowską? Czy pozwala duma Murrayowska biec na spotkanie człowieka, który tak mało o nią dba? Młoda twarz Emilki poorała się nagle bruzdami uporu i troski. Nie, nie pójdzie! Niech czeka. "Zagwiżdż, a przybiegnę, chłopcze mój!", tak, rzeczywiście! Nigdy już tak nie postąpi Emilia Byrd Starr. Tadzio nie powinien sobie wyobrażać, że wolno mu odjeżdżać tak, jak odjechał ostatnio, że zawsze zastanie ją gotową do rozmowy w odpowiedzi na jego lordowskie hasło.

Znowu ozwał się sygnał, dwukrotnie: on jest tutaj, tuż przy niej! Za chwilę, jeżeli Emilka zechce, będzie przy nim, będzie patrzeć mu w oczy, a może...

Odjechał, nie pożegnawszy się z nią!

Emilka wstała i zapaliła lampę. Usiadła przy biurku w pobliżu okna, wzięła pióro i zaczęła pisać... a raczej udawać, że pisze. Pisała zawzięcie. Nazajutrz znalazła na biurku luźne kartki, pokryte wyjątkami ze starych wierszy szkolnych, wyuczonych ongiś na pamięć. Pisząc, nasłuchiwała. Czy usłyszy znów sygnał? Jeszcze raz? Nie. Gdy się upewniła, że on się już nie odezwie, zgasiła światło i rzuciła się na łóżko z twarzą ukrytą w poduszkach. Duma jej była zaspokojona. Pokazała mu, że nie można nią pomiatać, a później mieć ją przy sobie na byle gwizdek. Och, jakąż czuła wdzięczność dla samej siebie za tę stanowczość! Dlatego zapewne zmoczyła całą poduszkę potokiem gorących łez.

2

Przyszedł nazajutrz wieczorem... przyszedł z Ilzą... a raczej przyjechał z nią swoim nowym samochodem. Uściski dłoni, wesołość, serdeczność... tak wiele śmiechu! Ilza wyglądała promiennie w wielkim, żółtym kapeluszu, przybranym czerwonymi różami; jeden z tych "krzyczących kapeluszy", na które tylko Ilza mogła sobie pozwolić. TAka niepodobna do zaniedbanej, niemal obdartej Ilzy z jej lat dziecięcych. Urocza jak zawsze. Nie można nie kochać Ilzy. Tadzio też był czarujący; okazywał obojętność na wszystko, a zarazem rozrzewnienie tym, co zastał w swych rodzinnych stronach, od tak dawna nie widzianych. Interesował się wszystkimi i każdym z osobna. Ilza mówiła mu, że Emilka wydaje książkę. Świetnie. Co z tym słychać? On musi otrzymać egzemplarz. Czarnowoda jest zawsze ta sama. Jakie to rozkoszne przybyć do miejscowości, gdzie czas zdaje się nie istnieć jako taki.

Emilka doszła do wniosku, że śnił jej się poprzedniego dnia sygnał z gaiku Wysokiego Jana.

Ale pojechała z nim i z Ilzą do Księżego Stawu na wycieczkę. Wywołali sensację, bo samochodów niewiele jeszcze widziała ta okolica. Spędzili kilka wesołych dni. Ilza miała zamiar zabawić w domu trzy tygodnie, ale okazało się, że musi odjeżdżać po upływie pięciu dni. A Tadzio, który zdawał się być panem swego czasu, postanowił nie czekać dłużej na wezwanie z szerokiego świata i też wyruszyć wcześniej. Przyszli oboje pożegnać Emilkę. Przechadzali się we troje przy świetle księżyca i śmiali wesoło. Ilza oświadczyła z zapałem, że przypominają się dawne, dobre czasy, a Tadzio przytaknął.

- Szkoda tylko, że Perry jest nieobecny - rzekł. - Żałuję, że nie widziałem od dawna starego druha, Perry'ego. Mówią, że on w szybkim tempie robi karierę.

Perry pojechał nad morze w interesach swej firmy. Emilka umyślnie przesadzała, mówiąc o jego sukcesach. TAdzio Kent nie powinien przypuszczać, że jest jedynym, któremu się udało w życiu.

- Czy jego maniery są lepsze niż dawniej? - spytała Ilza.

- Dla nas, zwykłych śmiertelników, są one wystarczające - odrzekła Emilka opryskliwie.

- Przyznaję, że on nigdy nie czyścił zębów w towarzystwie - zgodziła się Ilza. - Czy wiesz - dodała z porozumiewawczym spojrzeniem na Tadzia, że sobie wmówiłam, będąc podlotkiem, iż kocham się w Perrym.

- Szczęśliwy Perry! - rzekł TAdzio z uśMiechem oczywistego zadowolenia.

Ilza nie pocałowała Emilki na pożegnanie, tylko uścisnęła jej serdecznie rękę, podobnie jak Tadzio. Emilka dziękowała swej dobrej gwieździe, szczerze tym razem, że nie pobiegła do gaiku na odgłos gwizdku Tadzia, o ile istotnie gwizdał owego wieczoru. Wesoło pojechali na dworzec, ale gdy Emilka miała wracać do Srebrnego Nowiu, usłyszała przyśpieszone kroki za sobą.

- Emilko, kochanie, żegnaj. Kocham cię niemniej niż dotychczas, ale tutaj... takie jest wszystko inne... nie możemy już odnaleźć naszych zachwytów dziecięcych. Wolałabym nie przyjeżdżać wcale... ale powiedz mi, że mnie kochasz i że zawsze kochać będziesz. Nie zniosłabym zmiany w twoich uczuciach.

- Naturalnie, że cię kocham i zawsze kochać będę, Ilzo.

Ucałowały się serdecznie, ze smutkiem niemal... Ilza wróciła do pociągu, do Tadzia. Emilka powróciła do ciotek i do kuzyna Jimmy'ego.

- Ciekawa jestem, czy Ilza i Tadzio pobiorą się kiedykolwiek - rzekła ciotka Laura.

- Czas już, żeby Ilza wyszła za mąż - rzekła ciotka Elżbieta.

- Biedna Ilza - rzekł kuzyn Jimmy zagadkowo.

3

Pewnego jesiennego dnia, w listopadzie, Emilka wracała do domu z poczty czarnowodzkiej, trzymając w ręku paczkę i list od Ilzy. Była wewnętrznie ożywiona, pozornie robiła wrażenie osoby szczęśliwej. Cały dzień był taki dziwny, taki rozkoszny dzięki blaskom słońca, ukośnie padającym na różnobarwne wzgórza, przedzierającym się przez obłoki, nieodłączne od tej pory roku. Emilka obudziła się nad ranem ze snu, w którym widziała Tadzia, ukochanego, dobrego Tadzia z dawnych czasów. Przez cały dzień czuła jego bliskość. Zdawało jej się, że słyszy jego kroki obok siebie, że widzi jego uśmiech do niej zwrócony, uśmiech, mówiący wyraźnie, że zapomniane są wszelkie urazy lat ostatnich, że nic się między nimi nie zmieniło. Nie myślała o nim od dość dawna. Była bardzo zajęta przez resztę lata i przez jesień. Pracowała nad nową opowieścią. Listy Ilzy stawały się coraz rzadsze. Skąd to nagłe, niczym nie umotywowane poczucie jego bliskości? Gdy jej wręczono grubą kopertę Ilzy, pewna była, że w niej są wiadomości o Tadziu.

Ale ożywiona była dzięki paczce, którą niosła w drugiej ręce. Owinięta była ta paczka w papier firmowy "Wareham". Emilka wiedziała, co to znaczy. To była jej książka, jej "MOralność Róży".

Biegła do domu szybko, biegła tą ścieżką, którą chodzili zmęczeni ludzie do swych domów, narzeczeni do swych ukochanych, którą wędrowali żebracy okoliczni w pogoni za okruchem chleba, którą dzieci biegły ku radości i zabawie - ścieżką wijącą się wzdłuż pastwiska, położonego między Czarnowodą a Ścieżką Wczorajszą. Na tej Wczorajszej Ścieżce dopiero zatrzymała się Emilka. Usiadła na ławce i otworzyła paczkę.

Przed nią leżała jej książka. Jej książka, świeżo wydana, nowiutka. Była to chwila uroczysta, wspaniała, podniosła. Czyż nareszcie stoi u szczytu? Emilka podniosła błyszczące oczy ku listopadowemu niebu. Wciąż są przed nią nowe cele, nowe obiekty aspiracji. Ale cóż za szczęście osiągnąć jeden z punktów na wyżynach, jeden z grzbietów górskich! Co za widok! Jaka nagroda za długie lata pracy i wysiłków, rozczarowań i zniechęceń!

Ach, czemuż nie ujrzał światła dziennego "Sprzedawca Snów!"

4

Nastrój w Srebrnym Nowiu dorównał tego popołudnia szczęściu samej Emilki. Kuzyn Jimmy zrzekł się swego planu zaorania pola na pobliskim wzgórzu: siedział w domu i wpatrywał się w książkę. Ciotaka Laura płakała, naturalnie! Ciotka Elżbieta patrzyła obojętnie i zrobiła tylko spostrzeżenie, że to jest oprawne jak prawdziwa książka. Ciotka Elżbieta sądziła, że to będzie broszurowane. Ale zgubiła tego dnia kilkakrotnie oczko w pończosze i ani razu nie zadała Jimmy'emu pytania, dlaczego nie orze. A gdy przed obiadem zjawiło się kilku odwiedzających "Moralność Róży" leżała na stoliku w saloniku, chociaż Emilka włożyła ją na pewno do szuflady swego biurka. W jaki niewytłumaczony sposób tam zawędrowała? Ciotka Elżbieta nie mówiła o tym, a nikt z odwiedzających książki nie zauważył. Gdy odjechali, ciotka Elżbieta rzekła cierpko, że Jan Anges jest jeszcze głupszy, niż dawniej, a ona, Elżbieta, na miejscu kuzynki Małgorzaty, nie ubierałaby się o dwadzieścia lat za młodo na swój wiek.

- Stare pudło wystrojone jak choinka na święta! - rzekła ciotka Elżbieta pogardliwie.

Gdyby się zachowali, jak należy w stosunku do "Moralności Róży", ciotka Elżbieta byłaby prawdopodobnie orzekła, że Jan Anges był zawsze jowialnym, dobrodusznym człowiekiem, a kuzynka Małgorzata "trzyma się" zdumiewająco, jak na swój wiek.

5

Wśród tych wrażeń Emilka zapomniała o liście Ilzy, a raczej odłożyła go na później, jako zdarzenie mniej niezwykłe. O zmierzchu poszła do swego pokoju i usiadła przy oknie, aby skorzytać jeszcze z dziennego światła. Wciągnęła w nozdrza mdły zapach perfumów Ilzy. Emilka nie lubiła nigdy tego zapachu. Ale nic dziwnego: różniły się w tylu upodobaniach! Ilza lubiła zapachy egzotyczne. Do dnia swej śmierci Emilka nie będzie mogła poczuć tej mdłej woni, nie doznając za każdym razem dreszczy i mdłości.

"Nie mniej niż tysiąc razy miałam napisać do ciebie, ale w tym wirze bezustannym nie ma się czasu na nic. W ciągu tych ostatnich miesięcy jedno goniło drugie.

Ale muszę to naprawić dzisiaj. Mam ci coś do powiedzenia. A przy tym dzisiaj przyszedł twój kochany liścik, więc muszę ci odpowiedzieć.

Cieszę się, że się dobrze miewasz i że jesteś dobrze usposobiona. Czasami zazdroszczę ci, Emilko. Zazdroszczę ci tej ciszy, tego spokoju, jaki panuje w Srebrnym Nowiu, tego zadowolenia, jakie ci daje praca. Pamiętam, że kiedyś zazdrościłaś mi możliwości podróżowania. Emilko, kochanie moje, przenoszenie się z miejsca na miejsce nie jest podróżowaniem. Gdybyś ty była taka, jak twoja głupia Ilza, gdybyś goniła za nieziszczalnym i przenosiła się jak motyl, z kwiatka na kwiatek, nie byłabyś taka szczęśliwa. Gdy myślę o tobie, przypomina mi się zawsze to powiedzenie: "Dusza jej była jak gwiazda".

Cóż, gdy nie można mieć tego, czego się pragnie, trzeba zapragnąć czegoś, co może być przyzwoitą kompensatą. Wiem, że mnie nigdy nie rozumiałaś, gdy wspominałam o moim przywiązaniu do Perry'ego. Wiem, że wzruszałaś w duchu ramionami. Ty nigdy nie kochałaś się w nikim, nieprawdaż, Emilko? Więc uważałaś mnie za idiotkę. Może nią i byłam. Ale w przyszłości będę rozsądną. Wychodzę za mąż za Tadzia Kenta.

No... słowo się rzekło!"

6

Emilka odłożyła albo odrzuciła list na chwilę. Nie odczuwała bólu ani zdziwienia. To samo odczuwa człowiek, trafiony kulą w samo serce.

Zdawało jej się, że wiedziała o tym od czasu owego obiadu u pani Chidlaw. A jednak teraz, kiedy to się stało naprawdę, doznawała wrażenia, że cierpi wszystkie męki śmiertelne, że odjęta jest jej tylko ulga skonania. W lustrze przed sobą widziała swoją twarz. Czy Emilka w Zwierciadle wyglądała tak kiedykolwiek? Ale jej pokój był taki sam. To niestosowne, że on się nie zmienił, jej własny pokój! Po kilku minutach (latach raczej!) Emilka podjęła porzucony list i czytała dalej.

"Nie kocham Tadzia, to rzecz jasna. Ale przyzwyczaiłam si do niego. Nie mogę się obejść bez niego, a musiałabym się obejść, gdybym nie wyszła za niego za mąż. A przy tym on będzie bardzo sławny. Będę miała przyjemność posiadania sławnego męża. I będzie miał dolary. Nie jestem materialistką, Emilko. Powiedziałam w zeszłym tygodniu "nie" znanemu milionerowi. Miły chłopiec zresztą, ale taka galareta! Rozpłakał się, gdy mu powiedziałam, że nie wyjdę za niego za mąż! To było okropne.

Tak, główną sprężyną jest tu ambicja, upewniam cię. A przy tym pewna niecierpliwość, pewne zmęczenie życiem, takim, jakie ono jest w ciągu ostatnich lat. Wszystkie źródła wyschły. Ale lubię Tadzia szczerze. Zawsze go lubiłam. Jest miły i towarzyski, mamy te same upodobania do rozrywek. Nigdy się z nim nie nudzę. Nie mam cierpliwości dla ludzi, którzy mnie nudzą. Jest on zbyt przystojny jak na mężczyznę, będzie wiecznie celem dla różnych pocisków lwic salonowych. Ale ponieważ nie kocham się w nim zbyt namiętnie, nie będzie mnie dręczyć zazdrość. W zaraniu mego życia, gdy byłam młoda, gotowa byłam upiec żywcem każdą rywalkę, z wyjątkiem ciebie, do której Perry Miller przewracał oczami.

Wiedziałam od szeregu lat, że to się tak skończy, przeczuwałam to od kilku tygodni, jako rzecz bliską. Ale odsuwałam Tadzia, jak mogłam, nie chciałam dopuścić do słów, które by nas związały. Nie wiem, skąd mi się wzięła odwaga wysłuchania ich w końcu, ale przeznaczenie zwyciężyło. Byliśmy już od dwóch tygodni na jednej z naszych niedorzecznych wycieczek, gdy wtem zerwała się szalona burza. Spadł ulewny deszcz. Musieliśmy wracać, a byliśmy bardzo oddaleni od domu, pioruny i grzmoty następowały po sobie w odstępach jednominutowych najwyżej, błyskawice były oślepiające. Nerwy moje nie wytrzymały. Bywam teraz nerwowa. Zaczęłam płakać, jak głupie, wystraszone dziecko. Nagle przejaśniło się. Tadzio zaś objął mnie ramionami, tulił mnie do piersi i rzekł, że muszę wyjść za niego za mąż i pozwolić mu, żeby się mną opiekował i dbał o mnie. Widocznie odpowiedziałam: "dobrze", bo on najwyraźniej uważa nas za narzeczonych. Podarował mi pierścionek z szafirem. Kupił ten szafir gdzieś w Europie. Jest to klejnot historyczny, który był ongiś przyczyną jakiejś zbrodni, zdaje mi się.

Sądzę, że dobrze będzie, gdy ktoś się o mnie będzie troszczył, gdy będę pod opieką. TAk na dobre nigdy nie zaznałam opieki, wiesz. Papa nie myślał o mnie, dopóki nie wyjawiłaś mu prawdy o mojej matce. Cóż za czarodziejka z ciebie! A potem uwielbiał mnie i psuł. Ale właściwie nie troszczył się o mnie więcej niż przedtem.

Mamy się pobrać w przyszłym roku, w czerwcu. Papa się ucieszy. TAdzio był zawsze jego ulubieńcem. Przy tym obawiał się niekiedy, że nie wyjdę za mąż w ogóle. Papa twierdzi, że jest radykałem, ale w gruncie rzeczy, jest on najbardziej wiktoriański ze wszystkich wiktorian.

A ty musisz oczywiście być moją druhną. Och, Emilko droga, tak bym chciała zobaczyć cię dzisiaj, porozmawiać z tobą... tak po dawnemu... pójść z tobą na Czarowną Górę, do lasu, odwiedzić wszystkie nasze ulubione zakątki. Chciałabym - chyba szczerze? - być ponownie obdartą, bosą, dziką Ilzą Burnley. Życie jest jescze przyjemne, nie twierdzę, że nie. Emilko, stary druhu, czy zatrzymałabyś wskazówki zegara, gdybyś mogła?..."

7

Emilka odczytała ten list trzykrotnie. Siedziała potem przez długą chwilę przy oknie, patrząc na ośnieżony świat, na wygwieżdżone niebo. Wiatr przynosił jej głosy upiorów. Niektóre ustępy listu Ilzy powracały do jej świadomości i znikały z niej na przemian, jak jadowite węże, których jad śmierć powoduje.

- "Ty nigdy nie kochałaś się w nikim...", "ty, naturalnie, musisz być moją druhną...", "ja doprawdy bardzo lubię TAdzia, lubię go szczerze...", "moje wahanie..."

Czy może którakolwiek dziewczyna "wahać się" wobec oświadczyn Tadzia Kenta? Emilka usłyszała swój własny gorzki śmiech. Czy to w niej coś się śmiało, czy też śmiało się pierzchające widmo Tadzia, które prześladowało ją przez cały dzień, a może stara, uparta nadzieja, zanim umarła ostatecznie?

A w tejże chwili Ilza i Tadzio są zapewne razem.

- "Gdybym była poszła mu na spotkanie owej nocy letniej, kiedy mnie wzywał... czy nie byłoby inaczej?" To pytanie powracało uparcie w duszy Emilki.

- Chciałabym móc znienawidzić Ilzę. Byłoby mi lżej - myślała sennie. - Gdyby ona kochała TAdzia, mogłabym ją chyba znienawidzić. Lżej mi, bo ona go nie kocha. A powinno mi być tym straszniej. Dziwne, że mogę znieść myśl o jego miłości do niej, a nie mogę znieść myśli o jej miłości do niego.

Nagle ogarnęło ją wielkie zmęczenie. Po raz pierwszy w życiu uważała śmierć za swą przyjaciółkę. Było późno, gdy położyła się do łóżka. Nad ranem usnęła. Ale obudziła się o świcie. Co ona takiego usłyszała?

Przypomniała sobie.

Wstała i ubrała się. Będzie musiała podobnie wstawać i ubierać się co rano w ciągu długich, nieskończenie długich lat, jakie ją czekają.

- Dobrze - rzekła do Emilki w Zwierciadle. - Wychylę czarę do dna! Tym samym wyczerpię ją i będę chodzić po świecie spragniona. Czy wszystko byłoby inaczej, gdybym poszła do gaiku Wysokiego Jana w odpowiedzi na jego gwizdek?

Zdawało się jej, że widzi ironiczne, współczujące oczy Deana.

Nagle zaśmiała się.

- Mówiąc stylem Ilzy, cóż za diabelne trudności powstały na mej drodze dzięki mej głupocie!

Rozdział XXII

1

Życie toczyło się dalej, mimo swej okropności. Rutyna codzienności nie ulega zmianie dlatego, że ktoś jest nieszczęśliwy. Bywały nawet niezłe chwile. Emilka znów mierzyła swą siłę doznanym bólem i znów zwyciężyła.

Z pomocą Murrayowskiej dumy i Starrowskiej dystynkcji napisała do Ilzy list z życzeniami, któremu nie można było nic zarzucić. Żeby to było wszystko, co jej pozostało do spełnienia! Żeby przynajmniej ludzie przestali o niej mówić w związku z Ilzą i Tadziem.

Zaręczyny zostały ogłoszone w dziennikach Montrealu i w niektórych gazetach miejscowych i okolicznych.

- Tak, zaręczyli się i niech się nimi opiekuje Przeznaczenie - mówił dr Burnley. Ale widać było po nim, że jest wielce zadowolony.

- Niegdyś myślałem, że ty wyjdziesz za TAdzia - rzekł jowialnie do Emilki. Ona uśmiechnęła się pogodnie i odrzekła, że zawsze dzieją się na świecie te rzeczy, z których możliwością najmniej się liczymy.

- W każdym razie urządzimy ślub, jak się patrzy - oświadczył doktor. - Już od dawna nie mieliśmy w rodzinie porządnego ślubu. Zapomnieliśmy, jak to wygląda. Pokażemy ludziom, że umiemy sobie to przypomnieć. Ilza pisze mi, że ty będziesz jej druhną. I poproszę cię o ogólny dozór nad wszystkim. Nie mogę powierzyć zabiegów związanych z weselem naszej gospodyni.

- Uczynię wszystko, co potrafię - rzekła Emilka machinalnie. Nikt nie powinien się domyślić, co ona odczuwa. Choćby miała przypłacić to śmiercią. Będzie druhną.

Gdyby nie ta okropna perspektywa, przebrnęłaby tę zimę, nie czując się zbyt nieszczęśliwą. "Moralność Róży" była wielkim sukcesem literackim. Pierwsze wydanie rozchwytano w ciągu dziesięciu dni. Trzy następne wydania - w ciągu dwóch tygodni, pięć następnych - w osiem tygodni. Rozeszły się przesadne pogłoski o jej dochodach. Po raz pierwszy wuj Wallace spoglądał na nią z respektem, a ciotka Addie żałowała w duchu, że Andrzej pocieszył się tak rychło. Stara kuzynka Karolina z Gęsiego Stawu usłyszała o kilku wydaniach książki i orzekła, że Emilka ma dużo roboty, skoro musi sama zszywać tyle kartek! W Shrewsbury wszyscy chodzili zagniewani, bo każdy widział w tej książce siebie. Każda rodzina mniemała, że ona jest rodziną Applegath.

- Miałaś słuszność, że nie przyjechałaś do Nowego Jorku - pisała panna Royal. - Nigdy byś nie mogła tutaj napisać "Moralności Róży". Dzikie róże nie rosną na ulicach wielkiego miasta. A twoja książka jest dziką różą, pełną czaru i niespodzianek, pełną małych, nieszkodliwych kolców satyry. Jest ona delikatna w wyrazie, nacechowana przenikliwością psychologiczną. Nie jest to właściwie powieść. Jest tam coś nadprzyrodzonego, pierwiastek fantazji, mistycyzmu. Emilio Byrd Starr, skąd u ciebie ta znajomość serc ludzkich... ty dzieciaku!

Dean również napisał: "Dobra książka, Emilko. Postaci są naturalne, ludzkie! Lubię ten młodzieńczy powiew, który unosi się w tej książce."

2

- Miałam nadzieję, że się czegoś nauczę, czytając recenzje o mojej książce - rzekła Emilka. - Ale są one pełne sprzeczności. Jeden krytyk uważa za największą zaletę utworu to, co drugi stawia jako zarzut. Posłuchajcie tylko: "Panna Starr nie umie nas przekonać, że jej ludzie żyją naprawdę", a tutaj oto: "...doznajemy wrażenia, że większość charakterów jest skopiowana przez autorkę z życia. Są one tak prawdziwe, tak wiernie oddane, że trudno uwierzyć, że były one dziełem wyobraźni".

- Mówiłam ci, że ludzie poznają starego Douglasa Courcy - rzekła ciotka Elżbieta.

- "Bardzo nużąca książka", "rozkoszna książeczka", "bardzo nieprzyjemna powieść", "z każdej stronicy książki przemawia do nas skończony artyzm", "wykwit niedołężnego, taniego romantyzmu", "klasyczna powieść, pełna pierwszorzędnych zalet", "cudna opowieść, rzadkiej wartości literackiej", "głupia, bezwartościowa, bezbarwna, naiwna historia", "przemijającej wartości książeczka", "książka, którą czytać będą i przyszłe pokolenia". I komu tu wierzyć?

- Ja bym wierzyła tylko w sądy dodatnie - rzekła ciotka Laura.

Emilka westchnęła.

- Ja zaś odwrotnie: nie mogę się oprzeć wierze w sądy ujemne. Mam wrażenie, że ocenę dodatnią zawdzięczam wpływom firmy wydawniczej. Ale mało mnie to obchodzi, gdy mówią źle o samej książce. Dopiero gdy krytykują moją bohaterkę, wtedy jestem rozwścieczona i zmartwiona. Miałam czerwone koła przed oczami, czytając recenzje, zastanawiające się nad Peggy. "Wyjątkowo głupia dziewczyna", "bohaterka jest zbyt świadoma swej roli..."

- Ja też myślałem, że ona jest zalotna - przyznał kuzyn Jimmy.

- "Nudna bohaterka", "bohaterka jest przesłodzona, nienaturalna", "dziwna, zbyt dziwna..."

- Mówiłem ci, że ona nie powinna mieć zielonych oczu - jęknął kuzyn Jimmy. - Bohaterka powieści musi mieć zawsze niebieskie oczy.

- Posłuchajcie tego - zawołała Emilka wesoło. "Peg Applegath jest wręcz czarująca", "Peg jest indywidualnością i to wybitnie przykuwającą", "jest to fascynująca bohaterka", "Peg jest tak rozkoszna, że musimy jej wierzyć na słowo, nawet gdy powstaje w nas wątpliwość", Jedna z nieśmiertelnych postaci dziewczęcych w literaturze światowej". Cóż teraz powiesz o zielonych oczach, kuzynie Jimmy?

Kuzyn Jimmy pokiwał głową. Nie był przekonany.

- Tu jest recenzja dla ciebie - mrugnęła wesoło Emilka. - "Problem psychologiczny, wnikający w otchłanne głębie podświadomości, co nadałoby książce wagę i doniosłość, gdyby była nacechowana istotną szczerością".

- Znam wszystkie wyrażenia tej krytyki z wyjątkiem dwóch - zaprotestował kuzyn Jimmy - ale razem wzięte nie mają one najmniejszego sensu.

- "Oprócz wdzięku nastrojowego i żywiołowości znajdujemy tu niezachwianą pewność rysunku poszczególnych charakterów".

- Nie wszystko rozumiem - przyznał się kuzyn Jimmy. - Ale to brzmi dodatnio.

- "Konwencjonalna i banalna książka".

- Co znaczy: konwencjonalna? - spytała ciotka Elżbieta, której mniej kłopotu sprawiłby taki termin, jak transsubstancja lub gnostycyzm.

- "Pięknie napisane i pełne iskrzącego się humoru. Panna Starr jest prawdziwą artystką słowa".

- O, ten jest rozsądnym recenzentem - zawołał kuzyn Jimmy.

- "Ogólne wrażenie, jakie nam pozostawia książka, jest takie, że mogłaby być znacznie słabsza".

- Ten recenzent usiłował być najwidoczniej dowcipny - rzekła ciotka Elżbieta, zapominając, że ona powiedziała to samo.

- "Ta książka tryska bezpośredniością". "Jest to sacharyna i melodramat, złośliwość i głupota zarazem".

- Wiem, że wpadłem do studni w swoim czasie - rzekł kuzyn Jimmy ze smutkiem. - Czy dlatego nie mogę powiązać sensu tych recenzji?

- Tu jest jedna, którą może zrozumiesz: "Panna Starr wynalazła ogrody warzywne, podobnie jak swą zielonooką bohaterkę. Nie ma ogrodów warzywnych w północnej Kanadzie. Zostały one unicestwione przez ten ostry, słony wiatr, który wieje od mielizn nadbrzeżnych".

- Przeczytaj to powtórnie, proszę cię, Emilko.

Emilka spełniła życzenie kuzyna. Jimmy podrapał się w głowę i podniósł brwi do góry.

- I tacy chodzą wolni, nie zamyka się ich?

- "Powieść jest śliczna, dosłownie śliczna. Charaktery są naszkicowane pewną dłonią, dialog jest żywy, opisy przedziwnie plastyczne. Pełen prostoty humor tego opowiadania jest wręcz rozkoszny".

- Mam nadzieję, że nie staniesz się próżna, Emilko - rzekła ciotka Elżbieta ostrzegawczym tonem.

- Jeśliby mi to groziło, to znalazłabym tutaj odtrutkę: "Ta słaba, pretensjonalna i sentymentalna opowieść - o ile to zasługuje na miano opowieści - pełna jest banalności, trywialności. Mnóstwo luźnych epizodów, nie powiązane urywki rozmów, tu i ówdzie długie rozważania i wpatrywanie się we własną duszę".

- Ciekawa jestem, czy ta kreatura, która to napisała, znała sens wyrazów, których używa - rzekła ciotka Laura.

- "Scenariusz powieści znajduje się w Kanadzie; w oddzielnej części tego kraju, stanowiącej zakończenie wyspy Newfoundland".

- Czyż jankesi uczą się geografii? - zawołał kuzyn Jimmy z goryczą.

- "Powieść, która nie zepsuje z pewnością żadnego z czytelników".

- To jest wyraz istotnego uznania - rzekła ciotka Elżbieta.

Kuzyn Jimmy spojrzał z powątpiewaniem. To brzmiało dodatnio, zapewne... rzecz jaswna, że książka drogiej Emileczki nie może "zepsuć" nikogo, ale...

- "Pisać recenzję o takiej książce znaczy to samo, co rozebrać na części skrzydło motyla lub obedrzeć różę z płatków, ażeby dotrzeć do jej rdzenia".

- Zbyt górnolotne - syknęła ciotka Elżbieta.

- "Nieszkodliwe i łatwe, płynnie się czyta".

- Nie wiem dlaczego, ale ta pochwała mi się mniej podoba - odezwała się ciotka Laura.

- "Ta powieść wywołuje uśmiech nie tylko na ustach, ale i w sercu czytelnika".

- To jest zrozumiałe, nawet dla mnie - rzucił kuzyn Jimmy.

- "Zaczęliśmy czytać, ale niepodobna było skończyć tej nudnej i niedorzecznej książki".

- No, ja mogę tylko twierdzić, że im częściej się wczytuję w "Moralność Róży", tym bardziej ją lubię - rzekł kuzyn Jimmy, oburzony. - Wczoraj czytałem ją po raz piąty i taki byłem zajęty, że zapomniałem o godzinie obiadowej.

Emilka uśmiechnęła się. Lepiej zdobyć uznanie Srebrnego Nowiu niż szerokiego świata. Co za znaczenie miały orzeczenia recenzentów, skoro ciotka Elżbieta wypowiedziała w końcu te słowa:

- No, nigdy nie pomyślałabym, że taki zbiór kłamstw, jak ta książka, może brzmieć tak przekonywająco, tak prawdziwie!

Rozdział XXIII

1

Emilka, wracając w styczniu z proszonego wieczoru, postanowiła przejść w pobliżu mieszkania Kentów. Była to zima bez śniegu prawie, ziemia pod jej stopami była twarda i naga. Zdawało się, że prócz niej nikt nie czuwa tej nocy. Szła samotna, wolnym krokiem, rozkoszując się czarem tej ciszy, tych szumiących świerków, rysujących się czarno na tle wygwieżdżonego nieba. Starała się (daremnie) nie myśleć o liście, który tego dnia otrzymała od Ilzy. Był to jeden z tych wesołych, niekonsekwentnych listów, charakterystycznych dla usposobienia Ilzy. Data ślubu była ustalona: piętnastego czerwca.

" Chcę, żebyś miała na sobie błękitną, przezroczystą suknię na kremowym spodzie, kochanie! Jak będą błyszczeć twoje czarne włosy na tym tle!

Moja suknia ślubna będzie z białego aksamitu, ciotka Edyta przysyła mi ze Szkocji swój koronkowy welon, a ciotka Teresa z tegoż historycznego kraju wyśle mi srebrem haftowany tren, który mąż przywiózł jej z Konstantynopola. Nakryję go tiulem. Czy nie będę wyglądać wspaniale, powiedz! Zdaje się, że te zacne staruszki nie miały pojęcia o moim istnieniu, dopóki tatuś nie napisał im o rychłym ślubie. Tatuś bardziej się przejmuje tym wszystkim, niż ja.

Tadzio i ja spędzimy nasz miesiąc miodowy w Europie, w jakiejś odludnej miejscowości, w Vallombrose na przykład, lub czymś podobnym. Zawsze mnie intrygowały te wiersze Miltona: "Wąskie, jak liście jesienne, strącane z drzew Vallombrose". Gdy wyjąć to z całości, która jest okropna, samo w sobie brzmienie jest urocze.

W maju przyjadę do domu, ażeby się przygotować do ślubu, a Tadzio przyjedzie dopiero w czerwcu, aby zabawić tydzień przy boku swej matki. Jak ona przyjęła tę wiadomość, Emilko? Czy wiesz coś o tym? Nie mogę się niczego dowiedzieć od Tadzia, a więc przypuszczam, że nie uśmiecha jej się ta myśl. Zawsze mnie nienawidziła, wiem o tym. Ale zdaje mi się, że nie byłam wyjątkiem, że bodaj bardziej jeszcze nie cierpiała ciebie. Nie mogę powiedzieć, że udała mi się świekra. Zawsze doznawałam wrażenia, że ona życzy mi wszystkich okropności. Ale Tadzio jest tak miły, że wynagrodzi mi te przykrości. Doprawdy, nie miałam pojęcia, że on może być tak miły. Coraz bardziej go lubię. Tak, naprawdę. Gdy patrzę na niego i stwierdzam, jaki on jest przystojny i pełen wdzięku, nie pojmuję, dlaczego nie kocham się w nim szalenie. Ale wygodniej jest nie kochać się zbytnio. W przeciwnym razie miałabym złamane serce za każdym razem, gdy się poróżnimy. Zawsze sprzeczaliśmy się, pamiętasz? O byle co. Zawsze będziemy się sprzeczali. Zepsujemy niejeden cudowny moment sprzeczką. Ale życie nasze nie będzie nudne."

Emilka zadrżała. Jej własne życie będzie okropnie jednostajne. Och, jak dobrze... jej będzie, gdy już ten dzień ślubu będzie miała poza sobą... Ten dzień, w którym powinna być panną młodą, a będzie... druhną! i ludzie będą to komentować... "Błękitna przezroczysta suknia na kremowym spodzie". Raczej włosiennica koloru popiołów!

- Emilko! Emilio Starr!

Emilka drgnęła.

Nie widziała zbliżającej się pani Kent. A teraz stały oko w oko na drodze, prowadzącej do mieszkania Kentów. Matka Tadzia stała przed nią z wyciągniętą dłonią, z gołą głową.

- Emilko, muszę z tobą pomówić. Widziałam cię o zachodzie słońca: przechodziłaś tędy, czekałam na twój powrót. Chodź do mieszkania.

Emilka odmówiłaby chętnie. Ale poszła w milczeniu za panią Kent. Weszły do ubogiego domku. Ludzie mówili, że Tadzio Kent mógłby upiększyć trochę dom swojej matki, zdobywszy tyle pieniędzy. Emilka wiedziała, że pani Kent nie zgodzi się na żadne zmiany.

Rozejrzała się ciekawie dokoła. Nie była tu już od wielu lat, od czasu swych zabaw dziecinnych z Ilzą i Tadziem. Na pozór nic się nie zmieniło. Tylko teraz ten dom robił wrażenie mieszkania, które obawia się dźwięku, śmiechu ludzkiego. Czuło się, że tu się stale ktoś modli. Na ścianie wisiała ostatnia fotografia TAdzia. Dobra. Wyglądał, jakby miał przemówić, triumfujący, radosny:

- Emilko, znalazłem złocistą tęczę. Znalazłem sławę i miłość.

Odwróciła się niechętnie i usiadła. Pani Kent siedziała na wprost niej. Była niezawodnie ongiś bardzo ładna, pomyślała Emilka. Teraz miała drobną, pomarszczoną twarzyczkę, gorzkie usta. Patrzyła badawczo na Emilkę, ale wyraz nienawiści znikł z jej oczu, z jej zmęczonych oczu, które też przecież śmiały się niegdyś i rade były życiu. Emilka odczuła tę zmianę w stosunku do siebie. Pani Kent pochyliła się naprzód i dotknęła ramienia Emilki swymi kościstymi palcami.

- Wiesz zapewne, że Tadzio żeni się z Ilzą Burnley? - spytała.

- Wiem.

- Co myślisz o tym?

Emilka poruszyła się niecierpliwie.

- Co to ma do rzeczy, pani Kent? Tadzio kocha Ilzę. Ona jest piękną, dobrą, mądrą dziewczyną. Pewna jestem, że będą szczęśliwi.

- Czy ty go jeszcze kochasz?

Emilka dziwiła się samej sobie: nie odczuwała żadnej urazy do matki Tadzia. Prawda, że tej kobiety nie można sądzić zwykłymi kategoriami! A tu nastręczała się sposobność uratowania sytuacji małym kłamstewkiem, niewinnym zresztą.

- Już nie, pani Kent. Tak. Dawniej wyobrażałam sobie, że go kocham... Niestety, jedną z moich słabości jest ten nadmiar wyobraźni. Stale roją mi się podobne imaginacje... Ale teraz widzę, że zupełnie go nie kocham.

Nie, ona tego nie powie. Dlaczego? Nie może, po prostu. Nigdy, wobec nikogo, nie zaprze się swej miłości do Tadzia. A tu przynajmniej znajduje się wobec jedynej bodaj osoby, wobec której może być szczera, przed którą może nie kryć prawdy.

- Nie sądzę, żeby pani miała prawo zadawać mi takie pytania, pani Kent. Ale odpowiem pani: kocham go.

Pani Kent zaśmiała się w milczeniu.

- Nienawidziłam cię. Teraz przestałam cię nienawidzić. Teraz jesteśmy w tym samym położeniu obie, ty i ja. Kochamy go obie. A on zapomniał o nas. Nie dba o nas. Odszedł do "tamtej".

- On kocha panią, pani Kent. Zawsze panią kochał. Pani rozumie z pewnością, że na świecie istnieją różne odmiany uczucia. Mam nadzieję, że pani nie znienawidzi Ilzy dlatego, że Tadzio ją kocha.

- Nie, nie mam dla niej tej nienawiści, co dla ciebie. Jest ona piękniejsza, niż ty, ale w niej nie ma żadnej tajemnicy. Ona nigdy go nie posiądzie całkowicie, tak, jakbyś ty go posiadła. To zupełnie co innego. Ale to chcę wiedzieć; czy jesteś nieszczęśliwa z tego powodu?

- Nie. Czasami tylko jestem smutna. Poza tym zbyt się interesuję moją pracą, ażeby opłakiwać to, co nie może być moim udziałem.

Pani Kent słuchała chciwie.

- Tak, tak... to się zgadza. Tak sobie myślałam. Murrayowie są tacy rozsądni. Przyjdzie dzień, przyjdzie dzień... że będziesz szczęśliwa, iż tak się stało... szczęśliwa, że Tadzio cię nie pokochał. Czy nie sądzisz, że tak się stanie?

- Może.

- Jestem tego pewna. TAk będzie lepiej dla ciebie. Nie wiesz, ile cierpień czeka kobietę, która kocha Tadzia, nie wiesz, ile ci ich zaoszczędzonych będzie. Szaleństwem jest kochać zbyt mocno. Bóg jest zazdrosny. O ile byś wyszła za mąż za Tadzia, on złamałby ci serce... mężczyźni zawsze tak postępują. TAk jest lepiej, zobaczysz, że lepiej się stało...

Tik, tak, tik, tak, szeptał stary zegar.

- Czy życzy pani sobie mówić o tym jeszcze, pani Kent?

- Czy pamiętasz tę noc, kiedy cię zastałam z Tadziem na cmentarzu? - spytała Pani Kent, głucha na pytanie Emilki.

- Tak.

To wspomnienie stanęło przed oczami Emilki z niezwykłą mocą - owa cudowna noc, kiedy TAdzio wybawił ją od szaleńca Morrisona i powiedział jej takie słodkie, niezapomniane wyrazy.

- Och, jak ja cię nienawidziłam owej nocy! - zawołała pani Kent. - Ale nie powinnam była ci mówić tych rzeczy. Przez całe życie mówię to, czego mówić nie powinnam. Kiedyś powiedziałam straszną rzecz... okropną... Nigdy jej echo nie przebrzmi w mych uszach. A czy pamiętasz, co ty mi odpowiedziałaś? Gdyby nie odjechał nie utraciłabyś go. Czy żałujesz, że to powiedziałaś?

- Nie. Jeżeli kiedykolwiek moje słowo przyczyniło się do ułatwienia mu drogi życia, cieszę się, cieszę się bardzo.

- Czy uczyniłabyś to i dzisiaj?

- Tak.

- A czy nie odczuwasz gorzkiej nienawiści do Ilzy? Zabrała ci to, czego ty pragnęłaś. Musisz jej nienawidzić.

- Nie. Kocham Ilzę z całego serca, tak jak dawniej. Nie zabrała mi niczego, co było moim.

- Tego nie rozumiem... nie rozumiem... - wyszeptała pani Kent. - Moja miłość jest inna. Może dlatego byłam zawsze taka nieszczęśliwa. Nie, nie odczuwam już nienawiści do ciebie. Ale, ach! jak ja cię nienawidziłam! Wiedziałam, że TAdzio cię kocha więcej niż mnie. Czy nie rozmawialiście o mnie... Nie krytykowaliście mnie?...

- Nigdy.

- Sądziłam, żeście mówili. Ludzie zawsze mnie krytykują... zawsze.

Nagle pani Kent splotła swe chude ręce gwałtownym ruchem.

- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że go już nie kochasz? Dlaczego mi tego nie powiedziałaś, nawet jeżeli to jest kłamstwem. Tak pragnęłam to usłyszeć. Byłabym ci uwierzyła. Murrayowie nigdy nie kłamią.

- Och, o cóż chodzi? - krzyknęła Emilka z rozpaczą. - Moja miłość jest dla niego bez wartości. On należy do Ilzy. Nie ma pani powodu do zazdrości o mnie, pani Kent.

- Nie jestem zazdrosna... nie jestem... to nie to... - wyjąkała pani Kent, patrząc na nią dziwnym wzrokiem. - Och gdybym śmiała... ale nie... nie... za późno. Nie przydałoby się na nic. Sama nie wiem, co mówię. Ale Emilko, czy zechcesz odwiedzić mnie od czasu do czasu? Tu jest odludnie... taka jestem opuszczona. O tyle mi gorzej teraz, kiedy on należy do Ilzy. Jego fotografia nadeszła w środę, nie... w czwartek. Zawiesiłam ją tutaj, ale jest mi tym gorzej. Myślał o niej, fotografując się, czy nie widać po jego oczach, że myślał o kobiecie, którą kocha? Ja nie liczę się już... Nie liczę się dla nikogo.

- Jeżeli przyjdę panią odwiedzić, proszę panią nie mówić o nim, ani o nich - rzekła Emilka z litością w głosie.

- Nie będę o nich mówić. Och, nie. Ale to nam obu nie przeszkodzi o nich myśleć, czyż nie? Usiądź tutaj. Ja będę stale siadywać o tu, na tym miejscu i będziemy rozmawiać o pogodzie, a myśleć o nim. Jakie to zabawne! Ale... Jeżeli doprawdy o nim zapomnisz, jeżeli doprawdy przestaniesz go już kochać... powiesz mi prawdę, dobrze?

Emilka przytaknęła i wstała. Nie mogła tego dłużej znieść.

- A jeżeli będę mogła kiedykolwiek coś uczynić dla pani, pani Kent...

- Potrzebuję odpoczynku... odpoczynku... - rzekła pani Kent, śmiejąc się dziko. - Czy możesz mi tego dostarczyć? Czy nie wiesz, że jestem duszą pokutującą, Emilko? Umarłam przed laty. Wędrując w ciemnościach.

Gdy drzwi się za nią zamknęły, Emilka usłyszała straszny płacz pani Kent. Z westchnieniem ulgi zwróciła się ku wolnej przestrzeni, ku wichrom, ku nocy, ku cieniom i ku księżycowi. Ach, tutaj można oddychać!

Rozdział XXIV

1

W maju przyjechała Ilza, roześmiana, wesoła Ilza. Emilka uważała, że może trochę zbyt roześmiana. Ilza była zawsze beztroską, żywiołową naturą. Ale mniej hałaśliwą, niż teraz. Nigdy nie była poważna. Traktowała lekko wszystko, nawet swe małżeństwo. Ciotka Elżbieta i ciotka Laura były zgorszone. Dziewczyna, która ma tak rychło wziąć na siebie obowiązki mężatki, powinna być bardziej skupiona i milcząca. Ilza oznajmiła Emilce, że ciotki są nudnymi wiktoriankami. Gawędziła bez przerwy, gdy była sam na sam z Emilką, ale nigdy nie rozmawiały. Może nie zasługiwała za to na potępienie. Emilka usiłowała wprawdzie być tą samą, co niegdyś, ale nie mogła się pozbyć pewnej nuty bardziej ceremonialnej, wymuszonej, zdradzającej poniekąd jej udrękę, jej boleść.

Ilza odczuwała ten przymus, chociaż ani się domyślała przyczyn. Emilka stawała się widocznie coraz bardziej Srebrno_Nowiowa, ot i wszystko, żyjąc wśród tych kochanych, przedpotopowych istot.

Gdy Tadzio i ja wrócimy i osiądziemy w Montrealu, w naszym domu, musisz przyjeżdżać do nas każdej zimy, kochanie; Srebrny Nów jest czarujący w lecie, ale w zimie jest się tu pogrzebanym za życia.

Emilka nie przyrzekała niczego. Nie widziała siebie jako gościa w domu Tadzia. Co noc mówiła sobie, że chyba nie zdoła przeżyć jutra. Ale gdy to jutro nadchodziło, przeżywała je. Mogła nawet mówić z Ilzą o sukniach i różnych szczegółach, dotyczących ślubu. Błękitna suknia na kremowym spodzie stała się rzeczywistością. Emilka przymierzyła ją na dwa dni przed przyjazdem Tadzia. Ślub miał się odbyć za dwa tygodnie.

- Wyglądasz w niej jak marzenie senne, Emilko - rzekła Ilza leżąc na łóżku Emilki z gracją i swobodą kota. Szafir Tadzia błyszczał jej na palcu. - Zaćmisz zupełnie mój aksamit i moje koronki. Czy mówiłam ci, że Tadzio przywozi ze sobą jako drużbę Lorne'a Halsey'a? Jestem olśniona! Wielki Halsey! Matka jego była taka chora, że nie przypuszczał, aby mógł odjechać, ale ta dobra staruszka wyzdrowiała nagle, więc będziemy go tu mieli. Jego nowa książka jest istnym cudem. Cały Montreal był nią zachwycony. On sam jest czarujący, nieprawdopodobny! Czy nie byłoby to boskim zrządzeniem losu, gdybyście się w sobie wzajemnie zakochali, Emilko?

- Nie swataj mnie, Ilzo - rzekła Emilka, siląc się na uśmiech. - Czuję, że muszę pozostać starą panną; że nie zechcę wyjść za mąż, co jest lepsze, niż być skazaną wbrew swej woli na staropanieństwo.

- Zapewne, każdy los jest znośny, gdyśmy go sami wybrali - rzekła Ilza w zamyśleniu. - Lorne Halsey wygląda jak małpa, to prawda. W przeciwnym razie może ja sama wyszłabym za niego za mąż. Może mogłabym. Jego sposób nadskakiwania mi polegał na dopytywaniu się o moje zdanie. To było miłe. Ale pojmuję, że skoro byśmy się pobrali, przestałby się pytać o moje zdanie. A to byłoby niemiłe. A przy tym nikt nie wie, co on naprawdę myśli. Wygląda, że cię ubóstwia, a on tymczasem myśli, że masz podkrążone oczy. Tadzio jest ślicznym chłopcem, czy nie?

- Zawsze był ładny.

- Ładny! Emilio Starr, jeżeli wyjdziesz za mąż kiedykolwiek, mam nadzieję, że twój mąż będzie cię prowadził na pasku. Będę cię nazywać jeszcze za chwilę ciotką Emilią. Przecież w całym Montrealu nie ma drugiego chłopca, który mógłby się z nim równać. Lubię jego spojrzenie bardziej, niż jego samego. Czasami nudzę się przy nim, doprawdy! Ale sądzę, że on ze mną się nie nudzi. Przed naszymni zaręczynami nie nudził się przy mnie nigdy. Mam przeczucie, że przyjdzie dzień, w którym rzucę w niego imbrykiem. Jaka szkoda, że nie można mieć dwóch mężów! Jednego do patrzenia, a drugiego do rozmowy! Ale TAdzio i ja będziemy parą pełną kontrastów, prawda, kochanie? On taki ciemny, ja taka jasna! Pysznie! Zawsze pragnęłam być "ciemnowłosą panią", tak jak ty, ale gdy powiedziałam o tym Tadziowi, zaśmiał się i zacytował mi wiersz, o "jasnowłosych syrenach". TAdzio nazywa mnie czasem "syreną", a czasem "aniołkiem". Wolę być syreną. Bo anioł nie może zawrócić z drogi, gdy już drzwi małżeńskie za nim się zatrzasnęły. Tak przynajmniej mówi ciotka Laura. A syrena zawsze się wymyka. Co ty o tym myślisz?

- Przejrzyj zaproszenia i sprawdź, czy nie zapomniałyśmy o kimś - odrzekła Emilka, nie zważając na ten potok słów.

- Czy to nie okropne należeć do takiej rodziny, jak nasza? - rzekła Ilza ze złością. - Tyle starych, nudnych bab, które trzeba zaprosić na ślub! Mam nadzieję, że zdołam wywędrować gdzieś, gdzie nie ma krewnych. Chciałabym, żeby ta cała ceremonia już się odbyła, żebym ją miała za sobą. Pewna jesteś, że zaadresowałaś jedno zaproszenie do Perry'ego, nieprawdaż?

- Tak.

- Ciekawa jestem, czy on przyjedzie. Chyba tak. Jakąż gęsią byłam, sądząc, że go kocham! Miałam pewną nadzieję... chociaż wiedziałam, że on szaleje za tobą. Ale straciłam wszelką otuchę po obiedzie u pani Chidlaw. Czy pamiętasz ten obiad, Emilko?

Tak, Emilka pamiętała ten obiad bardzo dobrze.

- Do tego wieczoru miałam jeszcze nadzieję, że on się zechce pocieszyć i ożeni się ze mną, upewniwszy się, że nie może mieć ciebie. Wiedziałam, że jest zaproszony. Zadałam Tadziowi pytanie, czy Perry przyjdzie. Tadzio spojrzał mi w oczy i odrzekł: "Perry nie przyjdzie. Zajęty jest sprawą, którą opracowuje na jutro. Perry jest uosobieniem ambicji. On nie ma czasu na miłość!" Zrozumiałam, że mnie ostrzega... że nie ma nadziei. Zrezygnowałam ostatecznie. No, i dobrze się stało. Czy to nie cudowne, że przeważnie rzeczy biorą dobry obrót? Trzeba wierzyć w Opatrzność.

Emilka nie słyszała komentarzy Ilzy. Zawiesiła w szafie niebieską sukienkę i przebrała się w sportowy kostium. A więc to powiedział Tadzio Ilzie, gdy jej patrzył głęboko w oczy i gdy wymówił słowo: miłość. A ona była taka naiwna, tak się rozgniewała i zmartwiła! No, teraz już wszystko jedno. Niewątpliwie ostrzegł Ilzę dlatego, żeby zwrócić jej myśli ku sobie, żeby oderwać ją od Perry'ego. Doznała ulgi, kiedy Ilza poszła nareszcie do domu. Ciągłe szczebiotanie Ilzy drażniło ją, chociaż ze wstydem przyznawała się do tego przed samą sobą. Ale nerwy jej były postrzępione tą codzienną, kilkumiesięczną torturą. Jeszcze dwa tygodnie, a potem, dzięki Bogu, spokój!

2

Poszła do mieszkania Kentów o zmroku, ażeby zwrócić pani Kent książkę, którą pożyczyła wczoraj. Trzeba odbyć tę wizytę przed przyjazdem Tadzia. Kilkakrotnie od owej nocy odwiedziła jego matkę, kiedy między nią a panią Kent zawiązała się jakby pierwsza nić przyjaźni. Pożyczały sobie wzajemnie książki i rozmawiały o wszystkim, z wyjątkiem tej jednej rzeczy, która je obchodziła, zarówno jedną, jak drugą. Dzisiaj Emilka zwracała "Folwark w Południowej Afryce". Wyraziła życzenie przeczytania tej książki, a pani Kent weszła na górę i zniosła ów tomik. Była bledsza, niż zwykle, a blizna była tym czerwieńsza, jak wtedy, gdy matka Tadzia była czymś bardzo wzruszona.

- Oto jest ta książka - rzekła - trzymam ją zazwyczaj w pudełku na gurze.

Emilka przeczytała książkę, zanim poszła spać. Sypiała teraz niedobrze, noce wydawały jej się bardzo długie. Książka wydzielała woń starzyzny. Znalazła w niej Emilka cienką kopertę zaadresowaną do pani Dawidowej Kent.

Ciekawym szczegółem było, iż list ten nie został dotychczas otwarty. Listy często ukryją się tak między stronicami książki, która ma im służyć jako przycisk. To nie ma wielkiego znaczenia. Ale niemniej wspomni o tym pani Kent, oddając książkę.

- Czy pani wie, że w tej książce był list do pani?

- List? List, mówisz?

- Tak. Zaadresowany do pani.

Emilka podała list pani Kent, której twarz stała się kredowo biała.

- Znalazłaś to... w tej książce?... - wyszeptała. - W tej książce, której nie otwierałam od 25 lat? Czy wiesz... kto napisał ten list? Mój... mąż napisał go... a ja go nigdy nie czytałam... nie wiedziałam o istnieniu tego listu.

Emilka czuła, że jest świadkiem jakiejś tragedii... że stoi w obliczu tajemnicy pani Kent.

- Odejdę, ażeby pani mogła w spokoju przeczytać swój list - rzekła łagodnie i zostawiła panią Kent samą, z listem w ręku. Matka Tadzia trzymała go tak, jak inni ludzie dotykają węża.

3

- Posłałam dziś po ciebie, bo muszę ci coś powiedzieć - rzekła pani Kent.

Drobna, wysuszona istota o palących, pełnych rozpaczy oczach siedziała na fotelu przy oknie, w jaskrawym oświetleniu zachodzącego słońca. Był chłodny wieczór czerwcowy. Niebo było jesienne. Emilka wędrując przez pole drżała z zimna i pragnęła być jak najrychlej w domu. Ale bilecik pani Kent był naglący, nieomal rozkazujący. O co jej może chodzić, Boże wielki?! To nie może mieć związku z Tadziem. A jednak, co mogło skłonić panią Kent do posyłania po nią w tak tajemniczy sposób?

Gdy zobaczyła panią Kent, od razu zrozumiała, że zaszła w niej jakaś zmiana. Trudno było określić tę zmianę. Ta kobieta była równie wątła, równie pożałowania godna, jak zwykle. A mimo to po raz pierwszy doznała Emilka wrażenia, że nie ma przed sobą kobiety nieszczęśliwej. Zapanował tu spokój, dziwny, od dawna nie znany spokój. Udręczona dusza była wreszcie ukojona.

- Byłam umarłą... byłam w piekle... a teraz żyję znowu - rzekła pani Kent. - Ty tego dokonałaś... znalazłaś ten list. I dlatego muszę ci coś powiedzieć. Znienawidzisz mnie. A teraz będę miała prawdziwe zmartwienie z tego powodu. Ale to musi być powiedziane.

Emilka uczuła nagły wstręt do tego zapowiedzianego wyznania, bez względu na jego treść. To było niezawoddnie w zwiąązku z Tadziem. A ona nie chciała już teraz nic słyszeć o nim... nic... o Tadziu, który będzie mężem Ilzy za dwa tygodnie.

- Czy nie sądzi pani, że lepiej byłoby nie mówić mi o tym?

- To musi być powiedziane. Popełniłam błąd i muszę się wyspowiadać. Nie mogę tego nie uczynić. Za późno już jest, aby to naprawić, ale muszę się do tego przyznać. Ale najpierw muszę powiedzieć inne rzeczy. Te, które mnie dręczyły tak bardzo, że w nocy zrywałam się z krzykiem, oszalała z przerażenia. Och, ty mi nigdy nie przebaczysz... ale może będziesz miała litość nade mną.

- Zawsze miałam dla pani wielkie współczucie, pani Kent.

- Wierzę w to, wierzę... Ale nie zdawałaś sobie sprawy ze wszystkiego. Emilko, nie zawsze byłam taką, jaką mnie poznałaś. Byłam podobna do innych ludzi. I byłam ładna, doprawdy... Gdy zjawił się Dawid Kent i rozkochał mnie w sobie, byłam ładna. On też mnie pokochał... wtedy... i zawsze mnie kochał. Tak mówi w tym liście.

Wyjęła list zza stanika i ucałowała go namiętnie.

- Nie mogę ci go pokazać, Emilko. Niczyje oczy nie mogą go oglądać prócz moich. Ale powiem ci, co on zawiera. Nie możesz wiedzieć, nie możesz zrozumieć, jak bardzo go kochałam, Emilko. Tobie się zdaje, że kochasz Tadzia. Ale nie kochasz go... nie możesz go kochać tak, jak ja kochałam jego ojca.

Emilka była innego zdania, ale nie zaprotestowała.

- Ożenił się ze mną i zabrał mnie z sobą do Maltonu, gdzie mieszkała jego rodzina. Byliśmy zrazu tacy szczęśliwi! Zbyt szczęśliwi. Mówiłam ci już, że Bóg jest zazdrosny. A jego rodzina nie lubiła mnie. Uważali, że Dawid ożenił się nieodpowiednio, że nie byłam dość "dobrą partią". Starali się nas poróżnić. Wiedziałam o tym. Jego matka nienawidziła mnie. Nigdy mnie nie nazwała moim imieniem: Aileen, tylko zawsze mówiła "ty" lub "żona Dawida". Nienawidziłam ich, bo wiecznie mnie obserwowali, nigdy nic nie mówiąc, nie działając. Ona zwłaszcza poprzestawała na obserwowaniu mnie. Nie rozumiałam ich żartów. Wciąż się z czegoś śmiali, ze mnie, jak mi się zdawało. Pisywali listy do Dawida, w których o mnie nie było nawet wzmianki. Niektórzy byli dla mnie lodowato grzeczni, inni dokuczali mi, czym mogli. Byłam wciąż podrażniona, wciąż pełna podejrzeń. Zdawało mi się, że Dawid staje po ich stronie, że miewa z nimi konszachty. Ale, mimo wszystko, byłam szczęśliwa aż do tego dnia, kiedy przy zapaleniu lampy zaczęła się palić na mnie suknia i włosy, i oparzyłam sobie twarz tak okrutnie. Od tego dnia nie mogłam uwierzyć, aby Dawid kochał mnie nadal: taka byłam brzydka! Nerwy moje uległy takiemu rozprzężeniu, że o byle drobiazg kłóciłam się z nim. Ale on nie tracił cierpliwości. Przebaczał mi wszystko. A ja tak się bałam, że on już nie może mnie kochać z tą blizną na policzku. Wiedziałam, że będę miała dziecko, ale kryłam się z tym przed nim. Bałam się, że on pokocha naszego dzidziusia bardziej, niż mnie. Aż wreszcie... uczyniłam coś okropnego. Wstyd mi się przyznać. Dawid miał psa. Lubił go tak bardzo, że ja go znienawidziłam. Otrułam tego psa. Nie wiem, co mnie opętało. Nigdy taka nie byłam przed owym oparzeniem. Może to było dlatego, że miałam zostać matką...

Pani Kent urwała i zmieszała się. Była w tej chwili prawdziwą wiktorianką.

- Nie powinnam tak mówić do młodej dziewczyny - rzekła zażenowana.

- Wiem od kilku lat, że dzieci nie rodzą się dzięki interwencji bociana - upewniła ją Emilka z powagą.

- Dobrze.

Pani Kent znów się zmieniła w namiętną Aileen.

- Dawid domyślił się wszystkiego. Och, ten wyraz jego oczu! Pokłóciliśmy się okropnie. Miał właśnie wyjechać do Winnipeg w interesie. W uniesieniu wykrzyknęłam, że nie pragnę go nigdy więcej widzieć. Taka... byłam... rozwścieczona... Emilko! I... nie zobaczyłam go nigdy więcej. Umarł na zapalenie płuc w Winnipeg. Nie wiedziałam, że jest chory. Dowiedziałam się dopiero po jego śmierci. A pielęgniarka była dawną jego znajomą, która niegdyś kochała się w nim. Ona go doglądała i dbała o niego, gdy ja siedziałam w domu i nienawidziłam go. Tego nie mogłam przebaczyć Bogu przez długie lata i myślałam, że nigdy Mu nie przebaczę. Ona zapakowała jego rzeczy i odesłała mi je bez słowa. Między nimi była ta książka. Nigdy jej nie otwierałam. Kupił ją w Winnipeg. Nie miałam odwagi jej dotykać. Ten list napisał widocznie, czując się bardzo źle. Może ona wiedziała o tym, a nie chciała mi powiedzieć... I tak leżał w książce przez wiele lat, Emilko... ja myślałam, że Dawid skonał, zagniewany, nie przebaczywszy mi. Śnił mi się noc po nocy, stale miał twarz odwróconą ode mnie. Dwadzieścia siedem lat, Emilko, dwadzieścia siedem lat! Pomyśl! Czy nie mogłam zdziczeć z rozpaczy? A zeszełej nocy otworzyłam i przeczytałam jego list, Emilko, kilka wierszy skreślonych ołówkiem, który jego biedna ręka z trudem mogła utrzymać. Nazywa mnie ukochaną żoneczką i mówi, że muszę mu przebaczyć... ja jemu! - ten jego gniew w dniu odjazdu, a on mnie przebacza z głębi serca to, co uczyniłam. Mówi, że nie powinnam przejmować się tym ani owym powiedzeniem, jakobym go nie chciała więcej oglądać... on wie, że nie myślałam tego naprawdę... Mówi, że rozumie wszystko lepiej niż dotychczas..., że zawsze mnie gorąco kochał i że zawsze kochać mnie będzie i inne rzeczy..., których nie mogę powtórzyć nikomu, zbyt są piękne, zbyt cudowne... zbyt kochane. Och, Emilko, czy rozumiesz, czym to jest dla mnie ta świadomość, że on nie umarł, zagniewany na mnie, że umarł, kochając mnie i myśląc o mnie z czułością? Ale nie wiedziałam o tym wówczas... I sądzę, że nie byłam normalna od tej pory. Wiem, że jego rodzina uważała mnie za wariatkę. Gdy Tadzio przyszedł na świat, przeprowadziłam się tutaj, wywędrowałam z dala od nich... Nie mogli mnie wyśledzić, odnaleźć. Nie chciałam ani centa od nich. Miałam ubezpieczenie Dawida, mieliśmy na życie. Tadzio był wszystkim, co miałam na świecie. Ty się zjawiłaś. Wiedziałam, że mi go zabierzesz. Wiedziałam, że on cię kocha. O tak, bardzo cię kochał. Gdy odjechał, pisałam mu o wszystkich twoich flirtach. A przed dwoma laty... pamiętasz? Odjechał tak nieoczekiwanie do Montrealu, a ty byłaś nieobecna... nie zaczekał, aby się z tobą pożegnać. Ale napisał list do ciebie.

Emilka wydała lekki okrzyk zaprzeczenia.

- Owszem, napisał. Dostrzegłam ten list w jego pokoju na stoliku. Otworzyłam go i przeczytałam. Spaliłam ten list, Emilko, ale mogę ci powiedzieć, co w nim było. Czyż mogłabym zapomnieć? Mówił ci, że cię kocha i że musi ci to wyjawić przed wyjazdem. Jeżeli go lubisz troszeczkę, masz mu odpisać natychmiast. Jeżeli nie, nie pisz już wcale. Och, jakże ja cię nienawidziłam! Spaliłam list, a do środka włożyłam tylko wycinek z gazety, zawierający jakieś wiersze. A on wysłał tę kopertę, nie domyślając się zmiany zawartości. Nie żałowałam tego nigdy... nigdy... nawet wtedy, kiedy mi napisał, że się żeni z Ilzą. Ale zeszłej nocy, gdy mi przyniosłaś ten list... to przebaczenie... spokój i błogość... och, wówczas odczułam, że popełniłam ohydny uczynek. Złamałam twoje życie, a może i życie Tadzia. czy możesz mi przebaczyć, Emilko?

4

Emilka wśród tych sprzecznych wzruszeń, wywołanych opowiadaniem pani Kent, zdała sobie sprawę z jednego tylko faktu. Gorycz... upokorzenie... wstyd... wszystko to ustąpiło. Tadzio kochał ją. Ta świadomość była jej tak słodka, że wyrugowała, na razie przynajmniej, wszelkie inne uczucia. Gniew, uraza, nie mieściły się w jej duszy. Czuła się jakby odrodzona. Szczerze odrzekła:

- Tak. Tak. Rozumiem.

Pani Kent załamała ręce.

- Emilko! Czy jest za późno. Czyż może być za późno! Oni jeszcze się nie pobrali... wiem, że on jej nie kocha tak, jak kochał ciebie. Jeżeli mu powiesz... jeżeli ja mu powiem...

- Nie, nie nie! - krzyknęła Emilka namiętnie. - Jest już za późno. On nie może się dowiedzieć... nie wolno, żeby się dowiedział kiedykolwiek. On teraz kocha Ilzę. Jestem tego pewna. Na nic się nie zda wyjawienie mu tej smutnej prawdy. Niech pani mi przyrzeknie, droga pani Kent, o ile pani uważa, że winna mi pani jakieś przyrzeczenie, niech mi pani przyrzeknie... że mu pani nic nie powie.

- Ale... ale... ty będziesz nieszczęśliwa.

- Nie, nie będę nieszczęśliwa, już teraz nie. Nie wie pani, jaka to dla mnie różnica... Żądło zostało wyrwane z rany. Będę prowadzić życie czynne, pożyteczne, pełne zadowolenia i żałować starych marzeń, nieziszczonych po wsze czasy. Teraz rana się zabliźni.

- Okropną rzecz popełniłam... - wyszeptała pani Kent. - Widzę to dzisiaj...

- Tak, zapewne. Ale ja nie o tym myślę. Odzyskałam szacunek dla samej siebie.

- To jest ta duma Murrayowska - szepnęła znów pani Kent, patrząc na nią. - W gruncie rzeczy, zdaje mi się, Emilio Starr, że u ciebie duma silniejsza jest niż miłość.

- Może - odrzekła Emilka z uśmiechem.

5

Gdy wracała do domu, czuła taki zamęt w głowie i w sercu, że uczyniła coś, czego się potem szczerze wstydziła. Perry Miller czekał na nią w ogrodzie Srebrnego Nowiu. Nie widziała go od gawna i ucieszyłaby się jego widokiem każdego innego dnia. Przyjaźń Perry'ego była teraz, kiedy zrzekł się swych planów matrymonialnych, nader przyjemną stroną jej życia. Zrobił postępy w ciągu ostatnich kilku lat, stał się dowcipny, wesół, dobrze wychowany, mniej rubaszny. Nabył pewnych towarzyskich manier, nauczył się, co robić z rękami i nogami. Zbyt był zajęty, aby często odwiedzać Srebrny Nów, ale Emilka zawsze go witała radośnie, zawsze, tylko nie dzisiaj. Pragnęła być sama... przetrawić to, co usłyszała... uporządkować swe wzruszenia, rozkoszować się swym odzyskanym przed chwilą szacunkiem dla samej siebie. Przechadzać się z Perrym po ogrodzie z tym zamętem w duszy było rzeczą prawie niemożliwą. Drżała z niecierpliwości. Czekała na chwilę, kiedy on się nareszcie zacznie żegnać. Ale Perry nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie widział jej od dawna. Tyle było spraw do omówienia! Na pierwszym planie był oczywiście ślub Ilzy. Dopytywał się o różne szczegóły, a Emilka w końcu nie wiedziała, co mówi. Perry był trochę urażony faktem, niezaproszenia go w charakterze drużby. Uważał, że ma poniekąd prawo do tej roli, jako przyjaciel i kolega obojga.

- Nigdy nie myślałem, że Tadzio okaże mi taki chłód - mruczał. - Widocznie uważa siebie za coś znacznie lepszego, niż mnie, siostrzeńca starej Tomaszowej.

W tej chwili Emilka popełniła ową straszną rzecz... Zanim się spostrzegła, co mówi, wyrwały jej się następujące słowa:

- Ty, głuptasie! To nie od Tadzia zależało. Więc przypuszczałeś, że Ilza pozwoli ci być drużbą, skoro od lat pragnęła, abyś był w tym dniu panem młodym?

W tejże chwili przystanęła, oniemiała ze wstydu i wyrzutów sumienia. Co ona zrobiła? Zdradziła przyjaźń... naruszyła tajemnicę zwierzenia... słowem uczyniła coś ohydnego, karygodnego. Czy to być może, że ona, Emilia Byrd Starr ze Srebrnego Nowiu, popełniła podobny czyn?

Perry stał przy zegarze słonecznym i patrzył na nią, zmieszany.

- Emilko, nie myślisz tego serio. Ilza nigdy nie miała w stosunku do mnie takich zamiarów! Czyżby?...

Emilka z rozpaczą stwierdziła, że wypowiedzianego słowa nie da się wtłoczyć z powrotem, że nie zdoła naprawić zła, jakie wyrządziła nieświadomie.

- Owszem, przez jakiś czas... Rzecz jasna, że już jej to minęło.

- O mnie myślała! Ależ, Emilko, ona mi zawsze okazywała taką pogardę, tak się irytowała... nie mogłem jej nigdy dogodzić, przypomnij sobie.

- Pamiętam - odrzekła Emilka znużonym głosem. - Myślała o tobie tak serdecznie, że znienawidziła twoje śmiesznostki, bo inni też je widzieli. Gdyby cię nie lubiła, czy sądzisz, że obchodziłaby ją gramatyczność twoich wyrażeń, albo poprawność twych manier? Nigdy ci tego nie mówiłam, Perry. A teraz wstydzić się będę do końca życia, że mi się to wyrwało. Nie daj nigdy po sobie poznać, że wiesz o tym.

- Naturalnie. Zresztą, ona zapomniała o tym od dawna.

- O, tak. Ale rozumiesz, że nie byłoby jej miło mieć ciebie w orszaku drużbów na swym ślubie. Nienawistną mi była myśl, że posądzasz Tadzia o taki snobizm. A teraz, Perry, nie weźmiesz mi za złe, jeżeli cię poproszę, żebyś odszedł? Jestem zmęczona, bardzo zmęczona, tyle miałam roboty przez te dwa tygodnie!

- Powinnaś się położyć do łóżka, to fakt - przyznał Perry. - Nie w porządku to z mej strony, że cię zatrzymuję. No, Ilza i Tadzio będą wkrótce małżeńską parą! Rozjeżdżamy się na dobre!

- Niebawem i ty będziesz starym ojcem rodziny. Perry - próbowała się uśmiechnąć Emilka. - Tak coś słyszałam.

- Nic podobnego! Zrzekłem się w ogóle tej myśli. Nie dlatego, żebym pragnął jeszcze wciąż ożenić się z tobą, ale nikt mi się nie podoba, prócz ciebie. Usiłowałem się pocieszyć, zapomnieć. Pocieszyłem się dzięki pracy, ale nie dzięki jakiejkolwiek innej pannie. Umrę jako kawaler. Powiadają, że to lekka śmierć. Do widzenia, kochana Emilko. Zobaczymy się na ślubie Tadzia. Po południu się odbędzie, czy tak?

- Tak.

Emilka dziwiła się, że może o tym mówić tak spokojnie.

- O trzeciej po południu... potem będzie kolacja... pojadą samochodem do Shrewsbury, ażeby zdążyć na wieczorny statek. Perry, Perry, tak żałuję, że ci to powiedziałam o Ilzie. To było podłe... podłe... jak mawialiśmy za czasów szkolnych. Nie sądziłam, że jestem zdolna do takich rzeczy.

- Nie myśl o tym. Nie zrobiło to na mnie wrażenia i nie bardzo wierzę, iżby Ilza myślała o mnie kiedykolwiek. Czyż nie posądzasz mnie o dostateczną dozę inteligencji, ażebym mógł zrozumieć, że to był tylko komplement? Rozumiem także, ile wam zawdzięczam dziewczęta, waszej przyjaźni, waszym uwagom, a nawet naszym kłótniom. Nie miałem nigdy złudzeń co do różnicy naszego pochodzenia. Nie jestem taki głupi. Wspiąłem się nieco wyżej, mam zamiar wspiąć się jeszcze wyżej, ale ty i Ilza urodziłyście się tam, dokąd ja muszę zajść o własnych siłach. A wyście mi nigdy nie dały odczuć tej różnicy, jak to niejednokrotnie czyniły inne panny. Nie zapomnę ukłuć szpilką Rhody Stuart. Więc nie obawiaj się, że będę się puszył jak paw z powodu wiadomości, że Ilza ongi miała przelotną czułość dla mnie. Zbyt duży osad pozostał na mnie... osad gminu... wiem o tym. Emilko, czy przypominasz sobie ową noc, kiedy ciotka Ruth zastała nas przy oknie swego domu, a ja cię pocałowałem?

- O, tak! Pamiętam.

- To był nasz jedyny pocałunek - rzekł Perry obiektywnie. - I nie był zbyt serdeczny z twej strony, co? Ach, gdy pomyślę o tej starej damie, stojącej na progu ze świecą w ręku!

Perry odszedł, śmiejąc się, a Emilka wróciła do swego pokoju.

- Emilko w Zwierciadle - rzekła prawie wesoło. - Mogę ci znowu spojrzeć w oczy. - Nie wstydzę się już. On mnie kocha!

Stała, uśmiechając się do swego odbicia. Powoli uśmiech znikał.

- Och, gdybym otrzymała ów list! - szepnęła z rozdzierającym żalem.

Rozdział XXV

1

Jeszcze dwa tygodnie do ślubu. Emilka zrobiła odkrycie, że czas może się strasznie dłużyć, chociaż każda minuta jest wypełniona programowo. Wszyscy mówili o ślubie Ilzy. Emilka słuchała z zaciśniętymi zębami. Ilza była tu, ówdzie, wszędzie jej było pełno. Nie robiła nic, mówiła dużo.

- Duch niespokojny - zrzędził doktor Burnley.

- Ilza obawia się najwidoczniej, że ludzie zapomnieliby o jej istnieniu, gdyby posiedziała spokojnie przed dwie minuty - rzekła ciotka Elżbieta.

- Mam już czterdzieści dziewięć środków przeciw morskiej chorobie - rzekła Ilza. - Gdy przyjedzie ciotka Katarzyna Mitchell, będę ich miała pięćdziesiąt. Czy to nie rozkosz mieć troskliwych krewnych, Emilko?

Były same w pokoju Ilzy. Tego wieczoru oczekiwano przyjazdu Tadzia. Ilza przymierzyła pół tuzina różnych sukien i odrzuciła je niechętnie.

- Emilko, co mam włożyć? Zdecyduj za mnie.

- Ja nie mogę zabierać głosu. Zresztą, cóż za różnica, jaką suknię włożysz?

- To prawda. Tadzio nigdy nie widzi, co ja mam na sobie. Lubię mężczyzn, którzy zwracają na to uwagę i mówią o tym. Lubię, gdy mężczyzna woli mnie w jedwabiu, niż w wełnie.

Emilka wyglądała przez okno. Księżyc rzucał srebrzyste blaski na ogród.

- Co innego miałam na myśli: to mianowicie, że Tadzio będzie patrzył na ciebie, a nie na twoją suknię.

- Emilko, dlaczego uparcie przemawiasz do mnie tak, jakbyśmy byli w sobie zakochani do szaleństwa, Tadzio i ja? Masz widocznie wiktoriański kompleks?

- Na miłość Boską, daj spokój wiktorianizmowi - zawołała Emilka z niezwykłą, całkiem nie Murrayowską gwałtownością. - Cały świat dzisiejszy prześladuje i wyszydza tę nieszczęsną epokę wiktoriańską. A czy ludzie wiedzą, o czym mówią? Co do mnie, lubię rzeczy zdrowe i przystojne. Czy to jest wiktorianizm?

- Emilko, Emilko, czy sądzisz, że ciotka Elżbieta uważałaby za rzecz zdrową i przystojną, kochać się do szaleństwa?

Roześmiały się obie i nastrój się wypogodził.

- Czy wyjdziesz dziś po kolacji, Emilko?

- Naturalnie, przy tej cudownej pogodzie!

- To dobrze. Cóż bym robiła w cztery oczy z Tadziem przez cały wieczór? Mielibyśmy "scenę" co pięć minut. Wprawdzie sceny są pełne uroku... Rozjaśniają życie. Ja muszę się pokłócić raz na tydzień. Pamiętasz, że zawsze lubiłam walkę? Ty nie nadawałaś się do tego sportu. Tadzio też jest słabym zapaśnikiem. Perry! Och, ten umie walczyć. Pomyśl, jak wspaniale my kłócilibyśmy się, Perry i ja. Nasze kłótnie byłyby słynne. Nie byłoby w nich nic "kłótliwego". A jak kochalibyśmy się pomiędzy jedną kłótnią a drugą! Olalalala.

- Czy jeszcze wciąż żałujesz, że nie wychodzisz za mąż za Perry'ego? - spytała Emilka gorączkowo.

- Nie, drogie dziecko. Nie żałuję, jakkolwiek nie szaleję za Tadziem. Nasza miłość jest miłością z drugiej ręki, wiesz? Odgrzewana potrawa. Nie gniewaj się. Będę dla niego dobra. Każdy mężczyzna mniema, póki jest młody, że jest doskonałością. O ile spotka kobietę, która podziela to zdanie, spocznie na laurach, a to jest niedobre. Drażni mnie trochę, gdy widzę, że wszyscy są zdania, iż spotyka mnie wielkie szczęście, bo wychodzę za mąż za Tadzia Kenta. Już słyszę ciotkę Idę Mitchell: "Będziesz miała niezwykłego małżonka, Ilzo". A ciotka Brygida Mooney oświadczy: "Cóż za elegancki chłopiec, pod każdym względem niepospolity, doprawdy!" Tadzio jest istotnie pełen zalet, zwłaszcza od czasu, kiedy uznał, że nie jest jedynym mężczyzną na świecie. Nauczył się gdzieś rozsądku. Chciałabym wiedzieć, kto jest ową panną, która go nauczyła rozsądku? Bo jest taka na świecie. Opowiadał mi o tym... niewiele, ale dosyć, abym zrozumiała. Dała mu nadzieję, a gdy już myślał, że ona go kocha, odwróciła się do niego plecami. Nie odpowiedziała nawet na jego list, w którym jej wyznał swoją miłość. Nie cierpię tej dziewczyny, Emilko... czy to nie jest dziwne?

- Nie miej niechęci do niej - rzekła Emilka znużonym głosem. - Może ona nie wiedziała, co czyni.

- Nie cierpię jej za takie potraktowanie Tadzia. Chociaż to mu dobrze zrobiło. dlaczego jej nienawidzę, Emilko? Ty, która jesteś mocna w psychologii, zanalizuj mi ten wypadek i rozświetl tę tajemnicę.

- Nienawidzisz jej... bo... według utartego wyrażenia "bierzesz jej resztki".

- Ty, diabełku! Masz słuszność. Jak brzydko wyglądają niektóre rzeczy, gdy im się przyjrzeć z bliska! Pochlebiałam sobie, że jest to szlachetna nienawiść, że staję w obronie Tadzia, który cierpiał z jej powodu. Wiktorianie mogą się nieraz przysłużyć w dziedzinie analizy psychologicznej. Ale brzydkie rzeczy nie powinny być ujawniane. A teraz idź do domu, skoro musisz iść, a ja przygotuję się godnie na przyjęcie ubóstwianego.

2

Lorne Halsey przyjechał z Tadziem... wielki Halsey, którego Emilka lubiła bardzo, mimo jego brzydoty. Miał żywotne, ironiczne wejrzenie, traktował na pozór wszystko, a zwłaszcza ślub Fryderyka Kenta, jako pyszny żart. Częstokroć ułatwiał tym Emilce sytuację.

Emilka była wesoła i dowcipna w te wieczory, które spędzali razem. Bała się okropnie milczenia w obecności Tadzia.

- Nie bądź nigdy milcząca w obecności osoby, którą kochasz, a której nie dowierzasz - powiedział ongi pan Carpenter. - Milczenie zdradza myśli.

Tadzio był przyjacielski, ale spojrzenie jego stale omijało Emilkę. Razu pewnego poszli się przejść wszyscy czworo. Ilza wpadła na pomysł wybrania ulubionej gwiazdy każdego z nich.

- Moją jest Syriusz Lorne, a pańską?...

- Skorpion... czerwona gwiazda południa - odrzekł Halsey.

- Bellatrix Orionu - rzekła Emilka szybko.

Nigdy jej dotychczas nie przyszła na myśl Bellatrix, ale nie pozwoliła sobie na sekundę bodaj wahania w obecności Tadzia.

- Ja nie mam ulubionej gwiazdy... jest tylko jedna, którą znienawidziłem. To Jutrzenka - rzekł Tadzio spokojnie. W głosie jego była nuta, zrozumiała tylko dla Emilki. Ale Halsey i Ilza odczuli coś niewyjaśnionego i przestali mówić o gwiazdach. Emilka przesiedziała przy oknie do świtu, patrząc, jak one bledną na niebie, jedna po drugiej.

3

Na trzy dni przed datą ślubu doznali Czarnowodzianie i mieszkańcy Gęsiego Stawu wielkiego zgorszenia, gdyż widziano Ilzę Burnley, jadącą o późnej porze wieczornej z Perrym Millerem, jego nowym samochodem. Ilza z zimną krwią potwierdziła tę pogłoskę, gdy Emilka ją spytała, czy to prawda.

- Tak, naturalnie. Spędziłam taki długi, nudny wieczór z Tadziem. Zaczęło się od kłótni o moją "błękitną suczkę". Tadzio powiedział, że wolę ją niż jego samego. Ja powiedziałam, że tak jest, rzecz jasna. To go doprowadziło do pasji, chociaż w to nie wierzył. Tadzio, jak przystało na mężczyznę, wierzy, że konam z miłości do niego. Syknął tylko: "Taki pies, który w życiu swoim nie ścigał żadnego kota". Przez resztę wieczoru dąsaliśmy się jedno na drugie. Wrócił do domu o jedenastej i nie pocałował mnie w czoło, odchodząc. Postanowiłam uczynić coś szalonego, coś pięknego, jeszcze raz jeden, jeszcze ten ostatni, więc poszłam na samotną przechadzkę na wydmy. Perry nadjechał swym samochodem, a ja urzeczywistniłam mój zamiar i pojechałam z nim na spacer przy świetle księżyca. Przecież jeszcze nie jestem zamężna. Nie patrz tak na mnie. Zachowywaliśmy się bardzo poprawnie i przyzwoicie. Zastanawiałam się, co by się stało, gdybym nagle powiedziała: "Perry, kochany, ty jesteś jedynym mężczyzną, którego kochałam kiedykolwiek. Dlaczego nie my się pobieramy?" Ciekawa jestem, czy będę żałować, doszedłszy do osiemdziesiątego roku życia, że tego nie powiedziałam.

- Mówiłaś mi, że już dziś Perry cię nie obchodzi.

- I uwierzyłaś mi? Emilko, dziękuj Bogu, że nie jesteś Burnleyówną.

Emilka pomyślała z goryczą, że być Murrayówną nie jest o wiele lepiej. Gdyby nie jej Murrayowska duma, poszłaby do gaiku, do Tadzia, owej nocy, kiedy ją wzywał... byłaby panną młodą, ona, nie Ilza...

Jutro. Jutro... ona ma stanąć przy boku Tadzia i wysłuchać, jak on składa przysięgę dozgonnej wierności innej kobiecie. Wszystko jest już przygotowane. Uczta weselna, która przypadła do gustu nawet doktorowi Burnleyowi, wrogowi "nowoczesnych, skromnych przyjęć". Państwo młodzi nie będą może bardzo głodni, ale goście weselni też mają żołądki. A to jest pierwszy ślub, pierwsze wesele od wielu lat.

- Powiedzcie Laurze, żeby, na miłość Boską, nie beczała podczas ślubu - mówił gniewnie doktor do obu dziewcząt.

Ciotka Elżbieta i ciotka Laura zajęły sę gruntownym sprzątaniem weselnego domu. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów poprzestawiano wszystkie meble, oczyszczono stary dom z wszelkiego kurzu i pyłu, wyczyszczono klamki, lustra, wytrzepano dywany. Doktor Burnley Bogu dziękował w duchu, że tylko raz jeden znosi podobną klęskę domową. Ale nikt nie zważał na niego. Elżbieta i Laura sprawiły sobie nowe atłasowe suknie. Od tak dawna nie miały pretekstu do takiego wydatku.

Ciotka Elżbieta upiekła ciasto weselne, doglądała szynek i kurcząt. Laura przyrządzała sałaty, marmolady i sosy, a Emilka przenosiła półmiski do domu Burnleyów, zadając sobie w duchu pytanie, czy się nie obudzi z przykrego snu, zanim... zanim...

- Rad będę, gdy już będzie po tym całym rozgardiaszu - mruczał kuzyn Jimmy. - Emilka zapracowuje się na śmierć... spójrzcie na jej podkrążone oczy!

4

- Pozostań ze mną dzisiaj, Emilko, przenocuj tutaj - prosiła Ilza. - Przysięgam, że nie zagadam cię na śmierć, ani nie będę płakać. Chociaż przyznaję, że nie martwiłabym się nawet, gdybym zgasła tej nocy jak świeca. Janina Askew była druhną Milly Hyslop i nocowała u niej w przeddzień ślubu. Obie przepłakały całą noc. Zabawne, taka orgia łez! Milly płakała, bo wychodziła za mąż, a Janina prawdopodobnie dlatego, że to nie ona sama. Bogu dzięki, Emilko, żadna z nas nie należała nigdy do miauczącego gatunku. Jesteśmy raczej stworzone do walki, niż do płaczu, nieprawdaż? Ciekawa jestem, czy pani Kent przyjdzie jutro? Nie sądzę, Tadzio mówi, że ona nigdy nie wspomina ani słowem o jego małżeństwie. A podobno zmieniła się bardzo, stała się łagodniejsza... spokojniejsza... podobna do innych kobiet. Emilko, czy uprzytomniłaś sobie, że jutro o tej porze ja będę Ilzą Kent?

Owszem, Emilka uprzytomniła to sobie.

Nie mówiły nic więcej. Ale w dwie godziny później, gdy czuwająca po ciemku mniemała, że nieruchoma Ilza jest pogrążona we śnie, ta usiadła nagle na łóżku i chwyciła rękę przyjaciółki!

- Emilko... żeby tak można było... usnąć panną... a obudzić się mężatką... jakby to było dobrze!

5

Świtało. Rozpoczynał się dzień ślubu Ilzy. Ilza spała, gdy Emilka wyśliznęła się z łóżka i podeszła do okna. Brzask. Ciemne sosny rysują się na szarym tle nieba. W powietrzu rozbrzmiewa jakaś nieziemska melodia. Słyszy ją zapewne i Tadzio, tam, na wzgórzu, obudzony, pełen wyczekiwania, błogosławiący dzień, który mu przynosi ziszczenie serdecznych pragnień. Dusza Emilki wolna była od wszelkich życzeń, nadziei, pragnień, z wyjątkiem tego jednego: Żeby ten dzień już się skończył.

- Gdy coś jest nieodwołalnie dokonane, człowiek łatwiej się pociesza - myślała.

- Emilko, Emilko!

Emilka odwróciła się od okna.

- Śliczny dzień, Ilzo. Będziesz skąpana w blaskach słonecznych. Ilzo, co się stało? Ilzo... ty płaczesz...?

- Już nie mogę... - wyszeptała Ilza. - Mam wrażenie, że wpadam w pułapkę, z której nie ma wyjścia. Przepraszam biedną Milly... Jestem przerażona, jak zwierzę... To okropne uczucie, taki lęk... Czy sądzisz, że przyniosłoby mi to ulgę, gdybym się rzuciła na podłogę i głośno ryczała?

- Czego się boisz? - spytała Emilka, trochę zniecierpliwiona.

- Och!

Ilza wyskoczyła z łóżka, wyzywająca.

- Boję się, że pokażę język pastorowi! Czegóż więcej?

6

Cóż za poranek! Emilce wydawał on się zawsze w późniejszych wspomnieniach przykrym snem. Goście zaczęli się zjeżdżać bardzo wcześnie. Emilka witała ich, aż poczuła, że uśmiech przywarł do jej twarzy. Niezliczone prezenty ślubne należało odbierać i układać. Ilza przyszła rzucić na nie obojętnym okiem, zanim przystąpiła do przywdziewania stroju panny młodej.

- Kto przysłał ten serwis do herbaty? - spytała.

- Perry - odrzekła Emilka. Ona to dopomogła mu w wyborze serwisu, malowanego ręcznie, nieco staroświeckiego. Przy nim widniał bilet wizytowy Perry'ego i jego wyraźny, męski charakter pisma: "Ilzie z najlepszymi życzeniami od jej starego przyjaciela Perry'ego".

Ilza podarła bilet w drobne kawałki i cisnęła je na podłogę, zanim zdumiona Emilka zdołała ją powstrzymać.

- Ilzo! Czyś oszalała?

- Już! Nie chcę myśleć więcej o nim. Pozbieraj i uprzątnij te kawałki papieru, Emilko. To mi przynosi nie mniejszą ulgę, jak tarzanie się z rykiem po podłodze. Teraz już podołam zadaniu dnia dzisiejszego.

Emilka pozbierała w porę kawałki papieru: pani Clarinda Mitchell wchodziła majestatycznie do pokoju, cała na błękitno. Uśmiechnięta, dobroduszna kuzynka, a raczej powinowata. Ciekawa wszystkiego. Kto to dał? Kto to przysłał?

- Ona będzie taką uroczą panną młodą - szeptała pani Clarinda. - A Tadzio Kent jest takim pięknym chłopcem! Doprawdy, wymarzona z nich będzie para, czy nie? Jak z powieści! Lubię takie śluby! Bogu dzięki, nie tracę sympatii dla młodych, chociaż młodość ode mnie ucieka. Jest we mnie jeszcze tyle uczucia! Nie obawiam się go ujawniać. Czy rzeczywiście pończochy ślubne Ilzy kosztowały czternaście dolarów?

Ciotka Izabela Hyslop, z domu Mitchell, była posępna. Czuła się obrażona, ponieważ jej kosztowny prezent, komplet szklanek i kryształowych kieliszków, stał obok tanich koronek szydełkowych własnej roboty, ofiarowanych przez kuzynkę Annabellę. Skłonna była zatem do pesymizmu.

- Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Ale mam przeczucie, że coś niedobrego się stanie, że coś zakłóci dzisiejszą ceremonię. Czy wierzycie w znaki? Dzisiaj przebiegł nam drogę wielki czarny kot, tam, w kotlinie. A na prawo wisiał na przydrożnym drzewie kawałek papieru zadrukowanego (zapewne szczątki afiszów elekcyjnych), na którym widniały tylko te dwa słowa: "Błękitne ruiny", resztę zmył deszcz. Te ponure czarne litery patrzyły nam prosto w twarz.

- Może to jest dla pani zły znak, a nie dla Ilzy.

Ciotka Izabela potrząsnęła głową przecząco. Nie była bynajmniej pocieszona.

- Mówią, że jej suknia ślubna jest czymś niewidzianym dotychczas w naszym kraju. Czy uważa pani takie wybryki za odpowiednie, panno Starr?

- Najkosztowniejsza część tej sukni jest darem starych ciotek Ilzy, mieszkających w Szkocji, pani Mitchell. A większość kobiet wychodzi za mąż tylko raz.

W tejże chwili Emilka przypomniała sobie, że ciotka Izabela była zamężna trzy razy i zastanowiła się, czy jednak ten czarny kot nie był fatalną wróżbą.

Ciotka Izabela odeszła z chłodną miną i głosiła wśróód gości weselnych, że "ta Starrówna stała się zupełnie niemożliwa od czasu, jak wydrukowano jej książkę. Myśli, że wolno jej urągać każdemu zwykłemu śmiwrtelnikowi".

Emilka nie zdążyła jeszcze podziękować Losowi za uwolnienie jej od ciotki Izabeli, gdy wpadła znów w szpony innej krewnej Mitchellów. Ta ciotka nie pochwalała wyboru dwóch wazonów, ofiarowanych przez inną ciotkę.

- Bessie Jane nigdy nie odznaczała się rozsądkiem ani gustem. Cóż za głupi wybór! Na pewno dzieci stłuką te wazony.

- Jakie dzieci?

- Te, które oni będą mieli, rzecz jasna.

- Panna Starr opisze to w jednej ze swych książek - ostrzegł ją jej mąż, chichocząc. Zaśmiał się ponownie i zwrócił do Emilki:

- Dlaczego pani nie jest dzisiejszą panną młodą? Jak Ilza mogła ubiec panią, hę?

7

Emilka była uradowana, kiedy wbiegła nareszcie na schody, ażeby pomagać Ilzie w ubieraniu się do ślubu. Ale nawet tutaj wtargnęły ciotki ze swą paplaniną, ze swą niedyskrecją.

- Emilko, czy pamiętasz ten dzień, kiedyśmy się sprzeczały zawzięcie, która z nas będzie panną młodą w jednej z naszych inscenizowanych historyjek? Było to pierwsze nasze lato, wspólnie spędzane... Wiesz, ja się czuję dzisiaj, jak gdybym grała rolę panny młodej. Wydaje mi się, że to nie jest rzeczywistość.

Emilka doznawała również wrażenia, że to nie jest rzeczywistość. Ale niebawem... wkrótce już... wszystko minie i ona znajdzie się w swej błogosławionej samotni, z dala od ludzi. A Ilza w sukni panny młodej wyglądała tak cudownie, że usprawiedliwiała cały przepych wesela. Jak Tadzio musi ją kochać!

- Czy ona nie wygląda jak królowa? - szepnęła ciotka Laura z uwielbieniem.

Emilka włożyła na siebie swą błękitną pelerynkę i kapelusik, haftowany białymi paciorkami.

- Droga Ilzo, nie uważaj mnie za beznadziejnie wiktoriańską, jeśli ci powiem, że pragnę, abyś była szczęśliwa po wsze czasy.

Ilza uścisnęła jej rękę i roześmiała się trochę zbyt głośno.

- Mam nadzieję, że nie jestem podobna, według ciotki Laury, do królowej Wiktorii - szepnęła. - Ale żywię okropne podejrzenie, iż ciotka Janina Milburn modli się za mnie. Myśl, że ktoś modli się za mnie, doprowadza mnie stale do furii. A teraz, Emilko, bądź tak dobra i wypędź ich wszystkich z mego pokoju. Muszę pozostać sama, zupełnie sama, przez kilka minut.

Emilce z trudem udało się spełnić prośbę panny młodej. Ciotki i kuzynki zbiegły na dół. Doktor Burnley czekał niecierpliwie w hallu.

- Czy będziecie gotowe niebawem? Tadzio i Halsey czekają na znak, że wolno im wejść do buduaru.

- Ilza pragnie pozostać sama przez kilka minut. Ach, ciotko Ido, tak się cieszę, że jesteś tutaj... - zwróciła się do otyłej damy, która z trudem wspinała się na schody. - Baliśmy się, że coś stanęło ci na przeszkodzie, że nie przyjedziesz.

- Istotnie coś mi stanęło na przeszkodzie - dyszała ciotka Ida, która była właściwie kuzynką drugiego stopnia Burnleyów i Murrayów. Mimo wady seca ciotka Ida była osobą całkiem szczęśliwą. Lubiła zawsze być pierwszą, gdy szło o nowiny i plotki, a zwłaszcza o złe wieści.

- Mój mąż nie mógł przybyć... musiałam wziąć taksówkę... Biedny Perry Miller... Znacie go, prawda? Taki mądry, obiecujący chłopiec... poniósł śmierć w wypadku samochodowym... przed godziną... zderzenie dwóch wozów.

Emilka stłumiła krzyk... Spojrzała w kierunku drzwi Ilzy. Były lekko uchylone. Doktor Burnley rzekł:

- Perry Miller zabity! Boże wielki, jakie to okropne!

- Tak dobrze, jak zabity. Zapewne już zmarł w drodze... był nieprzytomny, gdy go wydobyli spomiędzy szczątków wozu. Zawieźli go do Charlottetown, do szpitala i zatelefonoewali po Billa, który natychmiast pojechał. Całe szczęście, że Ilza nie wychodzi za mąż za lekarza. Czy zdążę się rozpakować i przebrać przed obrzędem ślubnym?

Emilka, kryjąc swój niepokój o Perry'ego zaprowadziła ciotkę Idę do szatni dla pań i wróciła do doktora Burnleya.

- Nie mówcie Ilzie o tym - upominał zbytecznie doktor. - To by zakłóciło jej tę uroczystą chwilę... ona i Perry byli takimi przyjaciółmi. Może poszłabyś ją przynaglić trochę, Emilko? Już jesteśmy spóźnieni...

Emilka, bardziej przygnębiona, bardziej oszołomiona, niż kiedykolwiek, zeszła do hallu i zapukała do drzwi Ilzy. Żadnej odpowiedzi. Otworzyła drzwi. Na podłodze leżał welon ślubny i bezcenny bukiet storczyków, za który Tadzio zapłacił niezawodnie więcej, niż którakolwiek panna z rodu Burnleyów lub Murrayów zapłaciła za całą swą wyprawę, ale nigdzie nie było widać Ilzy. Okno, wychodzące na ganek kuchenny, było otwarte.

- Co się dzieje? - spytał niecierpliwie doktor Burnley, wchodząc za Emilką do pokoju córki. - Gdzie jest Ilza?

- Nie ma jej - odrzekła Emilka bezradna.

- Dokąd poszła?

Do Perry'ego Millera.

Emilka nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Ilza usłyszała słowa ciotki Idy i...

- Do licha! - zaklął doktor Burnley.

8

W ciągu kilku minut cały dom stał się obrazem zamieszania i rozpaczy: goście weselni biegali we wszystkich kierunkach jak oszaleli, zadawali bezładne pytania. Dr Burnley stracił głowę, sam biegał także tam i na powrót, klął na czym świat stoi, gorsząc tłumnie zebrane w hallu kobiety z ludu.

Nawet ciotka Elżbieta była wytrącona z równowagi. Nie było takiego wypadku w rodzinie. Julia Murray uciekła, zapewne. Ale doszła do ołtarza, była zamężna! Żadna panna młoda w rodzinie nie uczyniła nigdy nic podobnego. Emilka jedna zachowała pewną zdolność racjonalnego myślenia i postępowania. Ona to dowiedziała się od młodego Roba Mitchella, jakim sposobem Ilza uciekła.

- Stałem w ogrodzie, gdy nagle posłyszałem szmer: otworzyło się okno w pokoju Ilzy i ona sama wyskoczyła, jak kot i biegła aleją. Wsiadła do samochodu Kena Mitchella i ruszyła w takim tempie, jakby ją ścigał sam diabeł. Myślałem, że oszalała.

- Do pewnego stopnia... tak. Robie, musisz pojechać za nią. Czekaj... Niech doktor Burnley pojedzie z tobą. Ja muszę tu pozostać i dojrzeć wszystkiego. Śpiesz się! Stąd do Charlottetown jest tylko czternaście mil. Możesz pojechać i wrócić w ciągu godziny. Musisz przyjechać z nią razem... powiem gościom, żeby zaczekali.

- Niewiele ci z tego przyjdzie, Emilko - powiedział sceptycznie Rob Mitchell.

9

Minęła godzina. Ale doktor Burnley i Rob wrócili sami. Ilza nie przyjedzie. Perry Miller nie był zabity, nie był nawet poważnie ranny, ale Ilza nie przyjedzie. Oznajmiła ojcu, że wychodzi za mąż za Perry'ego Millera i tylko za niego!

Doktor stał pośrodku grupy płaczących i biadających kobiet w górnym hallu. Otoczyły go ciotka Elżbieta, ciotka Laura, ciotka Ruth i Emilka.

- Sądzę, że nie doszłoby do tego, gdyby żyła jej matka - rzekł doktor, zamyślony ponuro. - Mnie nie przyszło nigdy na myśl, że jej się podoba Miller. Żałuję, że Ida Mitchell nie skręciła karku w porę. O tak, tak, płacz! płacz! - zwrócił się z wściekłością do zawodzącej ciotki Laury. - Co komu z tego przyjdzie dobrego, chciałbym wiedzieć? Musi ktoś uprzedzić Kenta... Mnie zapewne przypadnie w udziale ta misja. Trzeba dać jeść tym ludziom, którzy tu przyjechali, Emilko, ty jesteś, zdaje mi się, jedyną osobą, obdarzoną iskrą zdrowego rozsądku. Zajmij się nakarmieniem tej gromady, bądź dobrym dzieckiem.

Emilka nie była histeryczką, ale po raz drugi w życiu miała ochotę krzyczeć jak najgłośniej i jak najdłużej. Tylko krzyk mógłby oczyścić atmosferę w tym stopniu napięcia. Ale z całym spokojem zaprowadziła gości do stołu. Wszyscy uspokoili się, widząc, że nie będą pozbawieni zapowiedzianych przysmaków. Ale dziwna to była uczta weselna.

Nawet ci, którzy byli bardzo głodni, doznali niemiłego uczucia, że nie należałoby tu spożywać darów Bożych w tych okolicznościach. Nikomu nie smakowały one naprawdę z wyjątkiem starego Tomasza Mitchella, który uczęszczał na wesela tylko dla poczęstunku i wcale się z tym nie krył. Nie obchodziło go więc, czy sam obrzęd zaślubin odbył się, czy nie. Jadł pilnie, od czasu do czasu tylko potrząsał głową, pytając: "Czego te kobiety takie są zatroskane? Nie rozumiem".

Kuzynka Izabela mówiła o przeczuciach, o ich roli w życiu, ale nikt jej nie słuchał. Większość gości bała się usta otworzyć, aby nie powiedzieć czegoś niewłaściwego.

Wuj Oliver rozmyślał, że był już na niejednej stypie pogodniejszej, niż ta uczta weselna. Służące były zmieszane, stremowane i popełniały najfantastyczniejsze omyłki. Pani Derwent, żona pastora, młoda i ładna, miała oczy pełne łez. Widocznie ten niedoszły ślub oznaczał dla niej utratę przyrzeczonego nowego kapelusza. Emilka, patrząc na nią, jak podawała sąsiadowi marmoladę, miała ochotę roześmiać się. Ta zachcianka była również histeryczna, jak przedtem pragnienie wykrzyczenia się. Ale nie było widać żadnego kaprysu na jej chłodnej, bladej twarzy. Mieszkańcy Shrewsbury orzekli, że była ona tego dnia równie obojętna i lekceważąca, jak zwykle. Czyż ta dziewczyna może coś odczuć naprawdę?

Ale w niej górowała nad wszystkim jedna myśl: "Gdzie jest Tadzio? Co on czuje? Co myśli? Co czyni?" Nienawidziła Ilzy za zadanie mu tego ciosu, za ośmieszenie go. Nie widziała dalszego ciągu życia. Był to jeden z tych wypadków, które zatrzymują bieg czasu.

10

- Cóż za dzień! - szlochała ciotka Laura w powrotnej drodze. - Cóż za nieszczęście! Co za skandal!

- Allan Burnley winien przypisać samemu sobie całą odpowiedzialność - rzekła ciotka Elżbieta. - Pozwalał wiecznie Ilzie robić wszystko, co jej się podobało. Nigdy jej nie nauczył panować nad sobą. Zawsze ulegała swoim zachciankom i kaprysom. Nie miała najmniejszego poczucia obowiązku. Oto są owoce...

- A jeśli ona kocha Perry'ego Millera - broniła nieśmiało Laura.

- W takim razie dlaczego się zaręczyła z Tadziem Kentem? Ażeby go tak potraktować? Nie, nie ma tłumaczenia dla Ilzy. A przy tym Burnleyówna i siostrzeniec starej Tomaszowej!

- Musi ktoś dojrzeć zwrotu prezentów - jęczała Laura. Zamknęła na klucz ten pokój, w którym są poukładane na stole. Nigdy nie wiadomo... w takich czasach...

Nareszcie Emilka znalazła się sama w swoim pokoju. Zbyt była poruszona, wyczerpana fizycznie i nerwowo, ażeby coś odczuwać. Na jej łóżku leżała wielka szara kula, która otworzyła teraz czerwony pyszczek.

- Pierwiosnku - rzekła Emilka zmęczonym głosem. - Jesteś jedyną istotą na świecie, która mnie nigdy nie opuszcza.

Spędziła przykrą, bezsenną noc. Usnęła dopiero nad ranem. Zbudziła się z tej krótkiej drzemki do nowego życia. do nowego świata, gdzie należało wszystko uporządkować. A ona była zbyt zmęczona, aby zabrać się do porządkowania czegokolwiek.

Rozdział XXVI

1

Ilza nie wyglądała bynajmniej jak skruszona grzesznica, gdy w dwa dni później zjawiła się niespodziewanie w pokoju Emilki. Była różowa, triumfująca, radosna.

Emilka patrzyła na nią, zdumiona.

- No, mam nadzieję, że minęło trzęsienie ziemi. Co ocalało?

- Ilzo! Jak mogłaś!

Ilza wyjęła z torebki notes i podała go Emilce.

- Napisałam tu listę uwag, jakie wypowiesz. To była pierwsza: "Jak mogłaś!" Powiedziałaś to. Następna będzie: "Czy się nie wstydzisz?" Nie, nie wstydzę się, wiesz? - dodała Ilza bezczelnie.

- Wiem, że nie. Dlatego nie pytam o to.

- Nie wstydzę się i nie żałuję niczego. Przykro mi tylko, że nie mogę ani trochę żałować tego, co się stało. Jestem bezwstydnie szczęśliwa. Ale zapewne zepsułam innym zabawę. Te stare kwoki będą o tym gdakać do końca życia. Nie zabraknie im przynajmniej tematu...

- Jak myślisz, co odczuwa Tadzio? - spytała Emilka surowo.

- Czy odczuwa więcej, niż odczuł Dean? Stare przysłowie mówi o źdźble w oku bliźniego...

Emilka zaczerwieniła się.

- Wiem... źle postąpiłam z Deanem... ale... nie...

- Nie zostawiłaś go samego przed ołtarzem. To prawda. Ale ja nie myślałam o Tadziu, gdy pobiegłam do Perry'ego, usłyszawszy z ust ciotki Idy, że on nie żyje. Jedyną moją myślą było pragnienie zobaczenia Perry'ego przed śmiercią. Musiałam. A kiedy przyszłam, przekonałam się, że wieść o jego śmierci była, jak powiada Mark Twain, poważną przesadą. Nie był nawet ciężko ranny. Siedział na łóżku z obandażowaną twarzą. Wyglądał jak diabeł. Chcesz usłyszeć, jak się to stało... niby... my dwoje... Emilko?

Ilza usiadła na podłodze u stóp Emilki i patrzyła pod górę w oczy przyjaciółki.

- Najmilsza, na co się zda potępiać coś, co z góry było sądzone? To niczego nie zmieni. Dostrzegłam teraz ciotkę Laurę, skradającą się ku schodom. Wygląda, jak obraz nieszczęścia. Ale w tobie jest rys niemurrayowski. Ty powinnaś rozumieć. Nie roń łez nad Tadziem. On mnie nie kocha. Zawsze o tym wiedziałam. Tylko jego duma jest zraniona. Ot, wręcz mu ten szafir w moim imieniu, dobrze?

Ilza ujrzała na twarzy Emilki przelotny błysk, który jej się nie podobał.

- Dołącz go do szmaragdu Deana.

- Tadzio wyjechał do Montrealu nazajutrz po...

- Po ślubie, który się nie odbył - dokończyła Ilza. - Czy widziałaś się z nim, Emilko?

- Nie.

- No, pojedzie do Afryki, gdzie go czekają wielkie zamówienia. Zapomni o tej niemiłej przygodzie bardzo rychło. Emilko, wyjdę za mąż za Perry'ego w przyszłym roku. Już wszystko postanowione. Padłam mu na szyję. Ucałowałam go. Tren mój rozpostarł się wspaniale na podłodze. Pielęgniarka pomyślała, że przybywam prosto z zakładu doktora Percy. Ale ja wyprosiłam ją z pokoju. I powiedziałam Perry'emu, że go kocham i że nigdy, nigdy nie wyjdę za mąż za Tadzia Kenta, bez względu na to, co się stanie. A on spytał, czy chcę wyjść za niego za mąż, a może to ja mu powiedziałam, że on musi ożenić się ze mną... czy też żadne z nas o nic nie pytało... po prostu rozumieliśmy. Doprawdy, nie pamiętam, które z nas pierwsze oświadczyło to, co trzeba... Mniejsza o to. Emilko, gdybym nie żyła, a Perry przyszedłby i spojrzał na mnie, życie wstąpiłoby we mnie ponownie. Wiem, że on kochał się w tobie, ale teraz mnie pokocha tak, jak nigdy nie kochał ciebie. Jesteśmy stworzeni jedno dla drugiego.

- Perry nigdy nie kochał się we mnie naprawdę - rzekła Emilka. - Lubił mnie ogromnie, to wszystko. Nie pojmował wówczas różnicy... zbyt był młody.

Spojrzała na rozradowaną twarzyczkę Ilzy i całe jej uczucie ozwało się ze zdwojoną mocą wobec tej cudnej, kapryśnej przyjaciółki.

- Najmilsza, mam nadzieję, że będziesz zawsze szczęśliwa.

- Jak to brzmi po wiktoriańsku! - rzekła Ilza z zadowoleniem. - Och, teraz jestem spokojna, Emilko. Tak się lękałam, przez kilka tygodni, że teraz już czas, abym zaznała spokoju. Nie obchodzi mnie nawet, czy ciotka Janina modli się za mnie, czy nie. Raczej pragnę, aby to czyniła.

- A co mówi twój ojciec?

- Och, papa!

Ilza wzruszyła ramionami.

- Papa tkwi jeszcze w swych przedpotopowych przesądach. Nie rozmawia ze mną. Ale przeprosimy się niebawem. Ojciec ponosi też winę za to, co się stało. Nigdy nie pytałam o nic, zawsze robiłam, co mi się podobało. Ojciec nie bronił mi niczego. Najpierw dlatego, że mnie nienawidził, a potem dlatego, że pragnął naprawić krzywdę lat ubiegłych.

- Sądzę, że będziesz musiała pytać czasami Perry'ego, czy wolno ci to i owo...

- Chętnie to uczynię. Będziesz się dziwić, jaką będę obowiązkową i uległą żoną. Teraz naturalnie wyjadę, wrócę do swych studiów. A po roku ludzie zapomną... a Perry i ja pobierzemy się gdzieś, nie tutaj... bez szumnego wesela. Już nie będzie trenów haftowanych, wschodnich ani koronkowych welonów, ani orszaku. Boże, cóż za wyzwolenie! W dziesięć minut później byłabym żoną Tadzia. Pomyśl, jaki skandal zdarzyłby się wtedy, gdyby ciotka Ida spóźniłaby się jeszcze bardziej. Bo ja postąpiłabym zupełnie tak samo, wiesz?

2

To lato było dla Emilki ciężkim okresem. Dotychczas samo cierpienie wypełniało jej życie, a teraz zapanowała w nim zupełna pustka. Gdziekolwiek poszła czekało ją istne umęczenie. Wszyscy rozmawiali o niedoszłym ślubie, wypytywali, dziwili się, wyrażali przypuszczenia. Wreszcie ustało powoli komentowanie "szaleństwa Ilzy", ludzie znaleźli inne tematy plotek i obmowy. Emilkę pozostawiono w spokoju.

W spokoju? Tak. Zbyt wielkim nawet. Zawsze była teraz sama. Miłość... przyjaźń... opuściły ją. Pozostała tylko ambicja. Emilka zabrała się energicznie do pracy. Życie szło zwykłym trybem. Rok za rokiem upływał. Życie bywało jeszcze piękne, zapewne, piękno jest niezniszczalne. Nieśmiertelne piękno góruje nad wszelkimi namiętnościami śmiertelników. Miewała godziny natchnienia i doskonałości w tworzeniu. Ale samo piękno, które niegdyś wystarczało jej duszy, teraz nie dawało jej pełni zadowolenia. Srebrny Nów był ten sam, nieczuły na zmiany, dokonywające się dokoła. Pani Kent wyjechała, zamieszkała z Tadziem gdzieś w szerokim świecie. Dom ich kupił jakiś przybysz z Halifaxu. Perry przyjechał z Montrealu jesienią i przywiózł z sobą Ilzę. Zamieszkali w Charlottetown i byli idealnie szczęśliwi. Emilka jeździła do nich często i unikała zwycięsko sideł matrymonialnych zastawianych na nią stale przez Ilzę. W rodzinie coraz bardziej umacniał się pogląd, że Emilka nie wyjdzuie za mąż.

- Jeszcze jedna stara panna w Srebrnym Nowiu - mówił uprzejmie wuj Wallace.

- I pomyśleć, ilu miała kandydatów - mówiła z goryczą ciotka Elżbieta. - Pan Wallace... Aylmer Vincent... Andrzej...

- Ale... skoro ich nie kochała... - wtrąciła nieśmiało ciotka Laura.

- Lauro, nie bądź brutalną w wyrażeniach.

Stary Kelly przestał się przekomarzać z Emilką na temat jej małżeństwa, tylko wzdychał skrycie, patrząc na nią. Pytał stale, nad jaką książką pracuje w danej chwili i potrząsał głową poważnie:

- O czym myślą mężczyźni? Pozwalają pracować na siebie i żyć samotnie takiej pannie?

Niektórzy mężczyźni myśleli jeszcze o Emilce, jak się okazało. Andrzej, obecnie młody wdowiec, przybiegłby na zawołanie, ale Emilka bynajmniej go nie wołała. Graham Mitchell ze Shrewsbury miał niewątpliwie "zamiary". Emilka nie chciała go, bo miał lekkiego zeza. Przynajmniej tak mniemali Murrayowie. Nie widzieli innej przyczyny w odrzuceniu takiej partii. Mieszkańcy Shrewsbury utrzymywali, że jest on bohaterem jej następnej powieści, że dawała mu nadzieję przez czas jakiś tylko w celu uzyskania "materiału". Znany milioner z Klondike starał się o nią przez całą zimę, ale na wiosnę zniknął jak zaczarowany.

- Od czasu, jak ogłoszono drukiem jej książki, nikt nie jest godzien jej zaślubić - mówili mieszkańcy Czarnowody.

Ciotka Elżbieta nie żałowała owego bogacza z Klondike'u. Był to po prostu Butterworth z Gęsiego Stawu, a cóż to za rodzina Butterworthowie? Ciotka Elżbieta przyczyniała się stale do wywoływania wrażenia, że Butterworthowie w ogóle nie istnieją. Im się zdaje, że tak, ale Murrayowie wiedzą wszystko lepiej niż inni. Nie mogła natomiast pojąć, dlaczego Emilka nie chciała przyjąć oświadczyn pana Mooresby z formy Mooresby i Parker z Charlottetown. Argument Emilki, że jego podobizna służyła kiedyś firmie do celów reklamowych, uważała ciotka Elżbieta za nader błahy. Ale ciotka Elżbieta uznała wreszcie, że nie zrozumie nigdy młodszego pokolenia.

3

O Tadziu nie słyszała Emilka nigdy ani nie miewała bezpośrednich wiadomości. Z czasem zjawiły się wzmianki o nim w gazetach: szedł coraz wyżej na drodze do sławy i zamożności. Miał renomę międzynarodową jako pierwszorzędny portrecista. Minął okres ilustrowania przez Tadzia czasopism, tak że Emilka nie spotkała się już oko w oko ze swą własną twarzą, wyzierającą spomiędzy wierszy drukowanego tekstu.

Pewnej zimy umarła pani Kent. Przed śmiercią przysłała Emilce krótki bilecik, jedyny, jaki Emilka otrzymała od niej kiedykolwiek.

"Umieram. Gdy umrę, powiedz Emilko Tadziowi o owym liście. Usiłowałam mu o tym powiedzieć, ale nie zdołałam. Nie mogłam się zdobyć na wyznanie wobec mego syna, wyjawić mu, że to popełniłam. Wyręcz mnie".

Emilka uśmiechnęła się ze smutkiem, odkładając na bok pismo umierającej. Za późno. Tadzio od dawna przestał myśleć o niej. A ona... ona będzie go zawsze kochać. A chociaż on o tym nie wie, miłość ta będzie mu puklerzem, będzie promieniować poprzez przestworza, jako niewidzialne błogosławieństwo, niezrozumiane, ale wyczuwalne, ustrzeże go od choroby, zmartwienia i szpetoty życiowej.

4

Tej samej zimy rozeszła się pogłoska, że Jimm Butterworth z Gęsiego Stawu kupił lub zamierza kupić Dom Rozczarowany. Planował go jakoby przebudować i rozszerzyć. Chciał podarować ten domek pewnej damie z Gęsiego Stawu, pannie Mabel. Emilka z niepokojem śledziła tę sprawę. Wymykała się z domu o zmroku i szła popatrzeć na wzgórze, na którym stał Dom Rozczarowany. Nie może być prawdą, iżby Dean sprzedał ten dom. Nie do pomyślenia byłoby wzgórze, na którym on stoi bez niego. A powiększony... przebudowany... to już nie będzie ten sam dom.

Wreszcie Emilka poprosiła ciotkę Laurę o pomoc w przeniesieniu jej rzeczy z Domu Rozczarowanego do Srebrnego Nowiu. Zabrała wszystko, z wyjątkiem srebrzystej kuli. Tej nie mogła stąd ruszyć... Ona musi tu pozostać i opromieniać nadal mały salonik, w którym rozstali się Emilka i Dean. Mówiono, że Dean nie zabierze stąd niczego.

Jak zimno jest w tym małym domku! Tak dawno nie rozpalono ognia na kominku. Jaki zaniedbany... jaki samotny... wygląda rozdzierająco. Nie ma światła w oknach... trawa rośnie dokoła, wysoka... Pełno pajęczyn pod gzymsami...

Emilka wyciągnęła ramiona, jakby chciała objąć nimi ten dom. Pierwiosnek kręcił się dokoła jej nóg i mruczał prosząco. Nie lubił przechadzek o zmroku, wolał swój kącik przy kominku, nie był już młodziutkim kociakiem. Emilka wzięła go na rękę.

- Pierwiosnku - rzekła - w tym domu jest stary kominek, na nim popioły... a przy nim powinny mruczeć koty, a dzieci marzyć o przyszłości... To się nie stanie, Pierwiosnku, ażeby panna Mabel z Gęsiego Stawu miała tam rozpalać ogień. Piec typu Quebec jest znacznie wygodniejszy i ekonomiczniejszy. Pierwiosnku, ty i ja urodziliśmy się, jako istoty rozsądne, potrafimy każdego przekonać o wyższości tamtego systemu ogrzewania!

Rozdział XXVII

1

Stało się to nagle, nieoczekiwanie, w pogodny wieczór czerwcowy. Dawny, dawny zew... dwie nuty wysokie i jeden niski ton, słodki i przeciągły. Emilia Starr usłyszała ten sygnał, marząc przy oknie. Zerwała się, zbladła. Chyba śni! Tadzio Kent jest oddalony o tysiące mil, jest na Wschodzie, jak piszą montrealskie gazety. Tak, to był sen... gra wyobraźni.

Zew rozległ się ponownie. Emilka wiedziała tym razem, że Tadzio jest tutaj, że czeka na nią w gaiku Wysokiego Jana... Że wzywa ją poprzez odległość minionych lat. Zeszła ze schodów powoli... przeszła przez ogród. Naturalnie, Tadzio stał pod świerkami. Wydawało się to rzeczą aż nadto zrozumiałą, że przyszedł tu do niej, do ogrodu, którego strzegły Trzy Księżniczki Lombardzkie. Nie potrzeba było niczego, ażeby rzucić pomost między przeszłością a teraźniejszością. Nie było próżni. Wyciągnął ręce i przyciągnął ją ku sobie bez ceremonii. A mówił, jakby nie było pomiędzy nimi lat... wspomnień... goryczy...

- Nie mów, że nie możesz mnie pokochać... możesz... musisz... Emilko! - oczy jego, wpatrzone w jej oczy, rozbłysły nagle - ty mnie już kochasz!

2

- Okropność, jak drobne szczegóły prowadzą do wielkich nieporozumień - rzekła Emilka w godzinę później.

- Przez całe życie usiłowałem powiedzieć ci, że cię kocham - mówił Tadzio. - Czy pamiętasz ów wieczór po wyjściu ze szkoły, dawno, dawno temu? Szliśmy Ścieżką Jutrzejszą, a ja pragnąłem zdobyć się na odwagę i spytać, czy będziesz czekać na mnie. Wtedy oświadczyłaś, że szkodzi ci nocne powietrze i poszłaś do domu. Pomyślałem, że jest to tylko pretekst, chęć pozbycia się mnie, wiedziałem, że nie boisz się nocnego powietrza. To mnie ostudziło na wiele lat. Gdy usłyszałem, że stara się o ciebie Aylmer Vincent (matka napisała, że jesteś zaręczona) doznałem wstrząsu. Po raz pierwszy zdawało mi się, że doprawdy nie należysz do mnie. A kiedy tak ciężko chorowałaś, myślałem, że postradam zmysły. Byłem tam, daleko, we Francji, nie mogłem cię zobaczyć. A zewsząd dochodziły mnie wieści o Deanie Prieście: że jest wciąż przy tobie i że się z tobą zapewne ożeni, gdy wyzdrowiejesz. Wreszcie przyszła wiadomość, że wychodzisz za niego za mąż. Nie będę ci opisywał, co się ze mną działo. Ale gdy ty... tak, ty... ocaliłaś mi życie, nie pozwalając płynąć na "Flavianie", zrozumiałem, że należysz do mnie raz na zawsze, świadomie, czy bezwiednie. I znowu próbowałem porozumieć się z tobą wówczas, w ten cudny poranek, w Czarnowodzie i znów zapobiegłaś temu w niemiłosierny sposób. Zrzuciłaś moją dłoń z twej ręki, jakbyś poczuła dotknięcie węża. Emilko, dlaczego to uczyniłaś? Mówisz, że zawsze myślałaś o mnie, bez przerwy... A nigdy nie odpisałaś na mój list, dlaczego?

- Nigdy go nie otrzymałam.

- Nie otrzymałaś go? Ależ wysłałem go pocztą...

- Tak. Wiem. Muszę ci powiedzieć... ona mi kazała...

Opowiedziała mu w krótkich słowach, co się zdarzyło wówczas.

- Moja matka? Ona to uczyniła?

- Nie sądź jej surowo, Tadziu. Wiesz, że ona nie była podobna do innych kobiet. Wiesz o jej sprzeczce z twoim ojcem...

-Wiem, opowiedziała mi wszystko w Montrealu. Ale to...! Emilko!

- Zapomnijmy i przebaczmy... Była taka nieszczęśliwa, tak srodze odpokutowała! A ja! Ja byłam zbyt dumna, żeby przyjść, gdy mnie wołałeś, po raz ostatni... tu... w gaiku. Pragnęłam przybiec... ale pomyślałam, że chcesz się tylko bawić moim kosztem...

- Zrezygnowałem w końcu z wszelkiej nadziei. Widziałem cię wtedy przy oknie. Wydawałaś mi się jakąś zimną, jasną gwiazdą... Wiedziałem, że słyszałaś nasz sygnał... nie przyszłaś... po raz pierwszy... Nie pozostawało mi nic innego, jak zapomnieć o tobie, o ile zdołam. Nie udało mi się to nigdy w zupełności, ale mniemałem, że osiągnąłem swój cel, chociaż patrzyłem co wieczór tęsknie na naszą gwiazdę. Byłem osamotniony. Ilza była dobrym towarzyszem. A przy tym z nią mogłem rozmawiać o tobie. Zdawało mi się, że tym sposobem odegram pewną rolę w twym życiu... jako mąż osoby tak bardzo ci drogiej. Wiedziałem, że Ilza mnie nie kocha, że jestem tylko nagrodą pocieszenia. Ale sądziłem, że będziemy żyli w przyjaźni i nie będziemy samotni ani ona, ani ja. A kiedy... zostawiła mnie przed ołtarzem, jakby powiedziała Berta M. Clay, byłem wściekły. Ośmieszyła mnie, mnie który zaczynałem być znany na szerokim świecie. Znienawidziłem wszystkie kobiety! Było mi zresztą przykro. Bardzo polubiłem Ilzę, byłem w niej naprawdę zakochany do pewnego stopnia.

Do pewnego stopnia! Emilka nie odczuła najlżejszej zazdrości.

3

- Ja bym nie brała resztek po Ilzie - zauważyła ciotka Elżbieta.

Emilka rzuciła jej jedno ze swych dawnych, gromowładnych spojrzeń.

- Resztki po Ilzie. Tadzio zawsze należał do mnie, a ja do niego: sercem, duszą i ciałem!

Ciotka Elżbieta zadrżała. Te rzeczy powinno się odczuwać, możliwe, ale... mówić o nich jest nad wyraz nieprzyzwoite.

- Zawsze była przebiegła i podstępna - wtrąciła ciotka Ruth.

- Trzeba urządzić rychło ślub, zanim ona znów zmieni zdanie - rzekła ciotka Addie.

- Jego pocałunków nie będzie chyba unikać - zauważył jadowicie wuj Wallace.

Ale właściwie rodzina była zadowolona. Bardzo zadowolona. Po licznych przygodach narzeczeńskich Emilka będzie nareszcie żoną chłopca, którego dobrze znają, który nie ma złych nawyków ani żadnej plamy na honorze własnym i rodzinnym. A zarabiał "przyzwoicie" swoim pędzlem.

- To jest porządna partia - orzekł stary Kelly.

4

Dean napisał do niej na kilka dni przed cichym ślubem w Srebrnym Nowiu. Gruby to był list, gdyż zawierał kontrakt dotyczący Domu Rozczarowanego wraz z całym umeblowaniem.

- Pragnę, aby to było twoją własnością, Gwiazdko. Przyjmij ode mnie ten prezent ślubny. Niech ten dom przestanie być Rozczarowanym. Niech w nim zapanuje życie. Możecie w nim przecież mieszkać latem. A z czasem ja przyjadę was odwiedzić...

- Jak cudownie ze strony Deana! Taka jestem szczęśliwa... widzę, że on już się nie martwi... że przebolał...

Stała na Ścieżce Jutrzejszej i patrzyła na dolinę Czarnowody. Za nią rozległy się kroki Tadzia. Szedł ku niej. Przed nimi roztaczał się widok na wzgórze, a na nim widniał ukochany, szary domek, który już przestał być Rozczarowanym.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
LU VII IX Montgomery Lucy Maud Emilka 03 Emilka na falach zycia (Emilka szuka szczęścia, Dorosłe ż
Montgomery L M Emilka 03 Emilka na falach życia
Montgomery L M Emilka 03 Emilka na falach życia
Lucy Maud Montgomery Emilka 1 Emilka ze Srebrnego Nowiu
3 Emilka na falach życia
Lucy Maud Montgomery Emilka 2 Emilka dojrzewa
Lucy Maud Montgomery ślady na piasku
Lucy Maud Montgomery 9 Opowieści z Avonlea
Further Chronicles of Avonlea by Lucy Maud Montgomery
Lucy Maud Montgomery Zrzadzenie Losu
Lucy Maud Montgomery W stronę miłości (opowiadania)
Lucy Maud Montgomry Okruchy światła (Opowiadania)
LUCY MAUD MONTGOMER1
Lucy Maud Montgomery Pat ze Srebrnego Gaju (15)
Lucy Maud Montgomery Panna młoda czeka
Lucy Maud Montgomery Zapach Wiatru
Lucy Maud Montgomery Dziewczę z sadu
Lucy Maud Montgomery Historynka 02 Złoty gościniec (Złocista droga)

więcej podobnych podstron