Scott Amanda Poręczenie

Amanda Scott

PORĘCZENIE

1

Granica szkocka, sierpień 1596

Poranna mżawka wzmagała posępny nastrój tego pochmur­nego dnia w Liddesdale, gdy nagle, tuż przed świtem, angielska armia bez ostrzeżenia przystąpiła do ataku.

Nie zapłonęła ani jedna pochodnia, nie rozległ się ani jeden krzyk. Wróg podkradł się niepostrzeżenie pod osłoną nocy z niezwykłą - jak na Anglików - skrytością.

Szarżę rozpoczął sygnał rogu. Rozpętało się istne piekło. Dwa tysiące ciężkozbrojnych żołnierzy pod dowództwem Thomasa, lorda Scrope, wyznaczonego przez królową Elżbietę na strażnika zachodniego pogranicza, spadło na zaskoczonych mieszkańców Liddesdale.

Większość nie miała możliwości obrony, gdy żołnierze w sta­lowych zbrojach taranowali drzwi ich domostw, bez litości siekając mieczami mężczyzn, kobiety i dzieci. Ci, którzy chcieli pobiec, by ostrzec sąsiadów, zostali zabici.

Najeźdźcy spływali ze wzgórz niedającą się powstrzymać falą. Rozległy się odgłosy strzałów i uderzeń stali o stal, gdy męż­czyznom - mieszkańcom doliny - w ostatniej chwili przed nieuniknioną śmiercią udało się pochwycić pistolet, miecz lub sztylet. Kobiety i dzieci krzyczały, podobnie jak umierający mężczyźni. Zdychające konie rżały przeraźliwie.

Z początku napastnicy nie zwracali uwagi na żywy inwentarz.

Kierowała nimi wyłącznie żądza ukarania mieszkańców, pod­palali więc ich domostwa i zabijali bez litości, nie bacząc na to, czy ofiara jest mężczyzną, kobietą, dzieckiem czy też starcem.

Dalej w dolinie, na porośniętym trawą wzgórzu obserwacyjnym położonym między Liddel i potokiem Tarras Burn, dziesięcioletni chłopiec pasł stado owiec. Ojciec powiedział mu, że zwierzętom nie zaszkodzi deszcz, lecz nie dbał o to, czy chłopcu spodoba się przebywanie na otwartej przestrzeni w czasie niepogody. Chcąc nie chcąc, mały Sym zagonił stado na pastwisko. Deszcz mu nie przeszkadzał, chociaż dla zasady ojcu powiedział co innego. Lubił samotność pośród swoich owiec. Mimo że Sym i towarzyszące mu dwa psy musieli pilnować stada, to mieli dużo czasu na o wiele ciekawsze zajęcia.

Pierwszy sygnał o nadciągających kłopotach dały właśnie psy - o niewybrednych imionach Kum i Kuma. Oba zatrzymały się gwałtownie i postawiły uszu, spoglądając na południowy wschód. Chłopiec również stanął i zaczął nasłuchiwać. Z początku dobiegał go jedynie szum deszczu i beczenie owiec, lecz zmysły miał równie wyostrzone jak jego psy i po chwili rozróżnił wyraźny, dochodzący z oddali dźwięk rogu.

- Bierz ich, Kum! Bierz ich, Kuma! - rzucił komendy przez ramię i ruszył biegiem. Nie wątpił, że dobrze wytresowane owczarki collie usłuchają wydanego rozkazu i przypilnują stada. Bose stopy uderzały twardymi podeszwami w mokre trawiaste zbocze, gdy chłopiec pędził ku potokowi Tarras Burn. W pewnej chwili pośliznął się na błotnistej ścieżce i przejechał kawałek na plecach, lecz szybko wstał, by nie tracić cennego czasu. Nic, nawet ostre krawędzie otoczaków, nie spowolniły jego biegu. Znał tam każdą przeszkodę, więc pewnie i szybko stawiał stopy na ziemi.

Na dole przebył strumień, przeskakując z kamienia na kamień. Teraz, w środku lata, było to dość bezpieczne, lecz w czasie wiosennych powodzi woda płynęła z taką szybkością, że łatwo się było w niej utopić - prąd przewróciłby i pozbawił przytomności dorosłego mężczyznę, zanim jeszcze ten poszedłby pod wodę.

Teren w pobliżu potoku był raczej błotnisty, stanowił część cieszącego się złą sławą torfowiska Tarras. Razem z pobliskim dziewiczym lasem dobrze zabezpieczał mieszkańców po tej stronie gór przed angielskimi najeźdźcami. Jednak tu i tam chaty stały na wyżej położonej, suchej ziemi.

Sym bezceremonialnie otworzył pokryte bydlęcą skórą drzwi pierwszej chałupy. W środku przy palenisku siedziała kobieta i troje dzieci.

- Najeźdźcy! - krzyknął chłopiec. Nie czekając na odpowiedź, wybiegł z powrotem na dwór i zobaczył dwóch mężczyzn, stojących w zagrodzie dla owiec, którzy mimo deszczu zajęci byli znakowaniem jagniąt. - Słychać rogi! Najeźdźcy w dolinie! - zawołał do nich.

- Na koń, Will - rozkazał starszy z mężczyzn. - Jedź do Hermitage!

- Ale tamtejszy pan jest teraz w Blackness! - zaprotestował Will.

- Dowódca jego straży będzie wiedział, jak postąpić. Ja udaję się do Broadhaugh.

Nie zwracając dłużej uwagi na ich rozmowę, Sym ruszył dalej. Wiedział już, co mężczyźni zrobią, dokąd pojadą. Nie po raz pierwszy w czasie swojego krótkiego życia był świadkiem ataku Anglików na Liddesdale i najbliższych sąsiadów.

Spostrzegł więcej chat, stojących na błoniu w pobliżu jednej z wielu wież strażniczych, rozsianych wzdłuż szkockiego po­granicza. Czworokątna baszta stała na skalistej, wystającej podstawie nad strumieniem. Sym ujrzał mężczyzn, kobiety i dzieci.

- Najeźdźcy! - zawołał. - Słychać trąby!

Mieszkańcy wioski zareagowali w dający się przewidzieć sposób: kobiety wołały swoje dzieci i biegły do chat, by zabrać z nich niezbędne rzeczy, mężczyźni chwytali za broń, wy­prowadzali konie.

Sym biegł dalej. Teraz widział innych ludzi, po drugiej stronie potoku, którzy rozpierzchli się, by zaalarmować sąsiadów. Mimo mżawki na szczytach wzgórz zapłonęły pochodnie, zrobione z drewna nasączonego baranim sadłem. Zapasowe łuczywa czekały na swoją kolej pod przykryciem, chroniącym je przed deszczem.

Chłopiec dyszał ciężko, lecz nie mógł się zatrzymać, by odpocząć. Musiał pędzić dalej. Przy następnej chacie zdołał jedynie zawołać:

- ...waga... jeźdźcy!

Otworzyły się drzwi. Ludzie, spojrzawszy na niego, rzucili się z powrotem do wnętrza, by po chwili pojawić się z dziećmi, z najcenniejszymi rzeczami, gotowi uciekać na wzgórza i do pobliskiego lasu Tarras.

Sym zobaczył przed sobą kryjący się w szarej mgle ponury gąszcz lasu. Ruszył w tamtą stronę i wtedy daleko w dolinie usłyszał głuchy odgłos, przypominający grom, oraz krzyki ludzi. Najeźdźcy dotarli na szczyt wzgórza i rzucili się w dolinę.

Czuł ból w piersi, jednak nie zatrzymał się, by zaczerpnąć tchu. Miał nadzieję, że pod osłoną drzew uda mu się niezauwa­żenie dotrzeć do kolejnych chat położonych w centralnej części, że nie pognają za nim konni żołnierze. Jeśli dopisze mu szczęście, napastnicy, którzy puszczą się w pościg, ugrzęzną w jednym z wielu bagien. Sym znał te miejsca od najmłodszych lat i z łatwością znajdywał drogę w tym pełnym niebezpieczeństw labiryncie.

Wreszcie wybiegł spomiędzy drzew i znalazł się na polanie. Popędził trawiastym zboczem do pierwszej z trzech kamiennych chałup.

- Tato! Dougald! Najeźdźcy!

Drzwi otworzyły się i ku wielkiej uldze chłopca ukazał się w nich ojciec - wysoki i wymizerowany mężczyzna. Nim jeszcze Sym zdołał zaczerpnąć powietrza, ujrzał, jak Davy Elliot zadziera głowę i nasłuchuje w taki sam sposób jak poprzednio owczarki.

Chłopiec wreszcie się zatrzymał, pochylił i opierając dłonie na kolanach, próbował zaczerpnąć tchu. Z wnętrza chaty dobiegły go czyjeś głosy i krzyki. Gdy w końcu podniósł głowę, ojciec już wychodził z drugiego domku, gdzie mieszkał wuj Syma, a potem natychmiast pobiegł do trzeciego, do babci i dziadka chłopca.

Kuzynka Anna o jasnych jak słoma włosach już gnała po kuce.

Kiedy Sym podszedł do chaty rodziców, by pomóc matce przy malcach, ujrzał stojącą w wejściu znajomą młodą, ciemnowłosą kobietę.

- Laurie! - zawołał. - Nie stój jak słup. Najeźdźcy będą tu lada chwila. Bierz kuca i pędź do domu!

- Twoja matka trzyma dziecko, Sym - odparła spokojnie. - Chodź i zabierz małego Fergusa, dobrze?

Bez słowa sprzeciwu wykonał polecenie, chociaż nadal z tru­dem chwytał powietrze.

Laurie była wyjątkową przyjaciółką. Po pierwsze, miała na tyle pogodne usposobienie, by włóczyć się po okolicy tak jak on. A po drugie, nazywała go po prostu Sym, nie zaś mały Sym, jak czyniła to rodzina. W obecności innych ludzi wołała na chłopca Sym Davy'ego, podobnie jak jego ojca zwano: Davy Syma. Chłopiec nosił imię po dziadku, a ponieważ tak wielu członków rodzin Elliotów i Halliotów miało takie same imiona, łatwiej było ich odróżnić, odwołując się do imion ich najbliższych. Pełne imię chłopca brzmiało więc Sym Davy'ego Syma; tak mówili ci, którym chciało się wypowiedzieć te wszystkie słowa jednym ciągiem. Jeśli nie liczyć Laurie, w większości ludzie zwracali się doń mały Sym i tak będzie, dopóki nie dokona jakiegoś chwalebnego czynu i tym sposobem nie zasłuży sobie na bardziej znakomite imię.

Laurie Halliot przerwała potok jego myśli.

- Dasz radę utrzymać małego Fergusa, jeśli wsadzę was na mego kuca?

- Jasne - odparł, wciąż dysząc. - Ale co ty wtedy zrobisz? On nie udźwignie całej trójki na swoim grzbiecie.

- Twój ojciec mi pomoże. A teraz pośpiesz się!

Gdy jednak ponownie wyszli na dwór i Laurie szykowała się, by pomóc Symowi wsiąść na kuca, Davy Elliot powstrzymał ją. Podbiegł do niej szybko wraz ze swoim bratem imieniem Dougald.

- Nie możemy zabrać twego kuca. Sama będziesz go po­trzebować.

- Wcale nie, jeśli się uda wam posadzić mnie wysoko na drzewo w lesie - odrzekła stanowczo.

- No tak, to mogę zrobić od razu, lecz jeśli nie będzie ci potrzebny kuc, pojedzie na nim Lucy i dziecko. Mamy dość koni dla starszych, to znaczy dla Anny i Dougalda, i dla nas, ale chłopak będzie musiał gonić na piechotę.

- Wobec tego nie zgadzam się - zaprotestowała. - Widzisz sam, że ledwie zipie. Zostanie ze mną, by bronić mnie przed napastnikami. Możesz to zrobić, Sym?

Chłopiec kiwnął głową, gotów strzec jej przed każdym niebez­pieczeństwem.

- Wyślij innych do jaskini, Davy - podjęła rzeczowo Laurie. - A gdy już wsadzisz nas na drzewo, sam musisz podążyć ich śladem i dobrze pilnować. Będziesz im potrzebny, kiedy najeź­dźcy w końcu opuszczą naszą ziemię.

- Ty też zmieścisz się w jaskini razem z nami - rzekł Davy, chociaż w jego głosie zabrzmiało powątpiewanie.

- Nie. Sami ledwie się tam pomieścicie. A teraz szybko. Wszyscy już czekają. Sym, podaj Fergusa wujowi Dougaldowi i chodź ze mną. - Podciągnęła długie spódnice i ruszyła przed nimi biegiem po mokrej trawie pod górkę, kierując się w stronę lasu.

Sym już zupełnie opadł z sił, lecz gdy oddał Fergusa wujowi, ojciec - ku wielkiej uldze chłopca - wziął go na barana. Sym chwycił Davy'ego za długie, ciemne włosy, a ten ruszył szybko za Laurie.

Niebawem dziewczyna zatrzymała się przed wysokim bukiem i spojrzała za siebie.

- Ten będzie dobry - powiedziała cicho, lecz wyraźnie. - Dolne gałęzie są za wysoko, by ktokolwiek wspiął się na nie bez pomocy. Nikt nie będzie nas tu szukał.

Siedzący na ramionach ojca Sym spojrzał na nią z góry, unosząc brwi.

- A jeśli oni podpalą drzewa?

- Są zbyt zielone i mokre od deszczu - odparła. - Jeśli zechcą cokolwiek podpalić, to wezmą się za chaty. Szybciej, Davy! Słyszę w oddali męskie okrzyki.

W okamgnieniu Davy postawił chłopca na ziemi i splótł dłonie, tworząc oparcie. Gdy Laurie włożyła w nie prawą stopę, uniósł ją wysoko, a ona wspięła się niczym kotka, nie przejmując się zupełnie faktem, że ojciec i syn mogli przypadkowo zobaczyć wszystko, co chowała pod spódnicą.

Kiedy siedziała już bezpiecznie na najniższym konarze, wy­ciągnęła rękę po Syma. Ojciec niemalże rzucił jej chłopca, a kiedy wciągnęła go na gałąź, oboje zaczęli wspinać się wyżej.

- Biegnij z powrotem, Davy - ponagliła go.

- Wciąż was widzę.

- Więc pójdziemy wyżej. Uciekaj stąd, na litość boską! Bez słowa sprzeciwu Davy pobiegł, by zająć się resztą rodziny.

- Wdrap się wyżej, Sym - powiedziała Laurie. - Tak wysoko, jak możesz, tylko uważaj, żebyś nie spadł. Ja pójdę tuż za tobą.

Zaczął się wspinać, lecz po chwili stanął i szepnął przez ramię:

- Są już blisko...

Z trudem usłyszała jego słowa, lecz zrozumiała ich sens, bo w tej właśnie chwili do jej uszu dotarł cichy odgłos końskich kopyt na mokrych liściach leśnego poszycia. Zrozumiała, że zbliża się dwóch jeźdźców.

Nie mogła wspiąć się wyżej, nie zmuszając Syma, by ruszył pierwszy. Jednak znajdujące się nad nim gałęzie były cieńsze, a więc mniej bezpieczne, a poza tym oboje bali się poruszyć, by nie wywołać hałasu. Laurie pocieszała się, że gęste liście niemal zupełnie skryły ich przed wzrokiem napastników, jednak, gdyby unieśli głowy w odpowiedniej chwili, mogli ją spostrzec.

Nie ważąc się odezwać, objęła mocno konar i podwinąwszy pod siebie fałdy spódnic, próbowała się skurczyć. Zewnętrzna spódnica była zielona, przypominająca barwą liście drzewa, więc trudno ją było zauważyć, jednak pod spodem Laurie miała czerwoną flanelę. Dziewczyna modliła się w duchu, by jej rąbek nie wystawał na zewnątrz. W takim szarym dniu nawet skrawek czerwieni zwracałby na siebie taką samą uwagę jak iskra w ciem­nej jaskini Davy'ego.

Jeźdźcy byli już blisko. Za zdziwieniem stwierdziła, że dotarli aż tutaj, nie zbaczając w bagna. Jechali w milczeniu. Laurie zorientowała się, że nasłuchują odgłosów uciekających, zaalar­mowanych atakiem ludzi. Jeśli wiedzieli o trzech chatach znaj­dujących się na polanie, z pewnością chcieli zaskoczyć niespodziewąjących się napaści mieszkańców.

Po chwili zobaczyła ich połyskujące stalowe hełmy i pancerze. Jeden z żołnierzy był wysoki, szeroki w barach i jechał na ciemnobrązowym koniu, o wiele większym od tych, jakie zwykle oglądała. Drugi dosiadał kasztanowego deresza. Był niższy od swojego towarzysza, bardziej kanciasty - w talii i pasie był niemal tak szeroki jak w ramionach. W ręce trzymał halabardę - angielską broń, będącą połączeniem włóczni i topora. Jego kompan miał u boku miecz, a także łuk przymocowany na plecach w taki sposób, że mógł łatwo po niego sięgnąć. W gołej ręce trzymał złowieszczo gotowy do strzału pistolet.

Wiedziała, że znajdujący się nad nią chłopiec nie poruszy się, więc ledwie oddychając, zaniosła ku niebu modlitwę. Chociaż Anglicy podobno zabijali kobiety, nawet tak znaczne jak ona, nie bała się o swoje życie tak bardzo jak o Syma. Najeźdźcy nie zadawali pytań, nie wdawali się w rozmowę z ofiarami, lecz od razu siekli je mieczami. Mimo to czuła się dziwnie spokojna. Gdyby las nagle zaroił się od jezdnych, być może wtedy od­czuwałaby większy strach, jednak tych dwóch milczących żoł­nierzy nie stwarzało wielkiego zagrożenia - oczywiście pod warunkiem, że żadnemu z nich nie zechce się spojrzeć do góry.

W każdym razie, gdyby ją złapali, zrobiłaby wszystko, żeby ocalić chłopca.

Kiedy jeźdźcy zatrzymali konie niemal dokładnie pod drze­wem, na którym ukrywali się zbiegowie, Laurie wstrzymała oddech. Poczuła, jak wzdłuż kręgosłupa wbijają się w nią lodowate szpilki. Zadrżała, uświadamiając sobie, że przeceniła swe opanowanie.

Mężczyzna trzymający halabardę odezwał się grubym głosem:

- Przed nami dwie czy trzy chaty. Mieszkańcy pewnie niczego nie słyszeli, więc łatwo ich weźmiemy.

Drugi jeździec otarł czoło obleczonym w skórę ramieniem, po czym oparł pistolet na udzie i zdjął stalowy hełm, odsłaniając kędzierzawe rude włosy, pół tonu ciemniejsze od starannie przystrzyżonej, jasnorudej brody. Przeczesując palcami włosy, odchylił głowę do tyłu.

Przez jedną straszną chwilę zatrzymał wzrok na przerażonych oczach Laurie.

- Brackengill? - rzucił ostro jego towarzysz z halabardą. Rudowłosy odwrócił głowę w jego kierunku.

- Tak?

- Jeśli skończyłeś czesać swe śliczne loczki, to mamy jeszcze robotę.

- A więc bierzmy się do niej - odparł rudy z kamienną twarzą. Gdy z powrotem nałożył hełm, uniósł pistolet i ruszył stępa naprzód, ku swojej wielkiej uldze Laurie uznała, że gęste listowie jednak ukryło ich przed wzrokiem żołnierza.

2

Sir Hugh Graham, strażnik pogranicza, zastępca lorda Scrope, dojrzał dziewczynę na drzewie. Widział ją tak dokładnie, że spostrzegł jej wyjątkowo ogromne oczy, które były niesamowicie ciemne, niemal czarne. Lecz poza nimi widział niewiele - jedynie małą, bladą, trójkątną twarzyczkę i mokre, ciemne, kręcone włosy.

Pomyślał, że to twarz dziecka. Bez wątpienia oczy dziewczyny były tak wielkie z powodu ogarniającego ją przerażenia.

Jadąc za Martinem Loderem, dowódcą oddziału Scrope'a, sir Hugh sam nie wiedział, dlaczego nie wydał dziewczyny. Dos­konale zdawał sobie sprawę, tak jak wszyscy, że kobieta może być równie niebezpieczna jak mężczyzna. Wydawało mu się, że ta na drzewie trzymała pistolet gotowy do strzału.

Wzdrygnął się.

Była młoda i sprawiała wrażenie przerażonej, nie zaś przera­żającej. W każdym razie całą duszą zbuntował się i nie powiedział o niej Loderowi.

Jego kompan był bowiem okrutny, zawistny wobec lepszych od niego i za wszelką cenę pragnął zasłużyć się i przypodobać Scrope'owi. Co więcej, mając możliwość wyboru, Hugh nie walczył z kobietami i dziećmi. To, co zobaczył owego dnia, wystarczająco już zepsuło mu samopoczucie, mimo że miał reputację twardego rycerza. Czarę goryczy przepełnił widok żołnierzy, którzy zmusiwszy kobiety i dzieci, by zrzucili szaty, gnali ich, nagich, związanych parami przez dolinę. Ten obrazek wyzwolił w nim impuls, by udać się za Loderem do lasu Tarras.

Odwaga Lodera - lub też jego skłonność do podejmowania ryzyka - zaskoczyła sir Hugh. Lord nie wiedział o obecności jadącego za nim rycerza, dopóki ten go nie zawołał. Sir Hugh uważał się za nieustraszonego wojownika, jednak nie odważyłby się wjechać samopas pomiędzy cieszące się złą sławą bagna.

Rozumiał po części Scrope'a, który zamierzał dać nauczkę mieszkańcom Liddesdale, będącego siedliskiem rozbójników. Cała dolina była niedostępnym, posępnym miejscem, najeżonym wieżami strażniczymi. Otoczona nieprzyjaznymi górami, składała się głównie z bagnisk i dziewiczego lasu. Rozbójnicy grasowali na wszystkich mokradłach, lecz w Liddesdale każdy dorosły mężczyzna był rzezimieszkiem.

Przed kilku miesiącami niewielki oddział wojowników z Lid­desdale, a innych także bandytów - niewątpliwie działających na polecenie ich potężnego wodza, sir Waltera Scotta z Beccleuch - dokonał najazdu na zamek Carlisle, by uwolnić jednego ze swoich ludzi. Forteca była jednym z ważnych punktów obronnych Scrope'a.

Ośmieszyli angielską załogę zamku i musieli za to zapłacić. Sir Hugh rozumiał to od samego początku. Popierał Scrope'a, gdy ten zaraz po ataku na Carlisle zapragnął ukarać napastników i zorganizował przeciwko nim kilka wypraw z oficjalnym błogo­sławieństwem królowej i jej tajnej rady.

Jednakże wyprawy te nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Beccleuch za każdym razem podejmował akcje odwetowe, a wynik był taki, że zwierzęta gospodarskie, które wielokrotnie przechodziły z rąk do rąk i przekraczały linię graniczną, chudły w takim samym tempie, w jakim zyskiwały na wadze w okresie chwilowego spokoju. Okazało się, że wiele z nich bardzo osłabło i nie rokuje nadziei na przetrwanie zimy.

Elżbieta, królowa Anglii, poczuła się tak samo obrażona jak jej strażnik pogranicza, gdy Szkoci uwolnili więźnia, a niechętni koronie mieszkańcy Beccleuch podejmowali kolejne wyprawy w głąb jej królestwa. Napisała przepełnione gniewem pismo do króla Szkocji Jakuba, żądając natychmiastowego poddania się jej rządom mieszkańców strefy nadgranicznej.

Dotychczas król odmawiał spełnienia tych żądań. Hugh był pewien, że gdyby Jakub cieszył się taką samą wolnością jak niektórzy z jego poprzedników, odrzucałby wszelkie pretensje królowej. Jednakowoż teraz miał on nadzieję sięgnąć po śmierci Elżbiety po angielską koronę. Wiedząc o tym, że królowa w każdej chwili może jednym słowem rozwiać jego oczekiwania, obawiał się jej gniewu i ustępował. Ale nie padał przed nią na twarz. Po prostu wyznaczył Beccleuchowi służbę w zamku Blackness nad zatoką Firth of Forth, kilka mil od Edynburga. Jeśli wydawało mu się, że tym sposobem udobrucha Elżbietę, bardzo się pomylił.

Królowa - tak jak wszyscy w Anglii i Szkocji - wkrótce usłyszała opowieści o luksusowym życiu w Blackness, o tym, jak Jakub i jego faworyt wspólnie biorą udział w polowaniach, grają w kości i szachy, a co gorsza razem śmieją się z bezsilnej złości Scrope'a. Jej żądania stały się jeszcze bardziej kate­goryczne. Nalegała, by Jakub przekazał Beccleucha angielskim władzom.

Beccleuch znajdował się w Edynburgu, Scrope tymczasem nasilił swoje akcje zbrojne. W ocenie Hugh, ta ostatnia wykraczała jednak poza granice rozsądku i dopuszczalności. Popierał wcześ­niejsze wyprawy, rozumiejąc - podobnie jak wszyscy żołnierze znajdujący się na pograniczu - potrzebę odwetu. Ale dość szybko zaczął podejrzewać, że Scrope'em nie kieruje poczucie obowiązku wobec królowej, lecz czysta żądza zemsty na Beccleuchu. Odbicie więźnia mocno zraniło jego dumę, a teraz mścił się na mieszkańcach Liddesdale w stopniu o wiele większym, niż na to zasługiwali.

Hugh przypomniał sobie, że Beccleuch zdobył zamek Carlisle podstępem, a jego oddział liczył zaledwie stu łudzi. Wielu z nich nie było nawet mieszkańcami Liddesdale, lecz podkomendnymi Rabbiego Czerwonego Płaszcza - człowieka, którego pojmał Scrape. Przynajmniej tak się Hugh wydawało.

Po prawdzie mieli powód, by dokonać napaści. Więźniem Scrope'a był w rzeczywistości sir Quinton Scott, kuzyn Beccleucha i strażnik pogranicza, bezprawnie uprowadzony w okresie rozejmu przez Francisa Musgrave'a, kuzyna sir Hugh. Scrope jednak nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. Zignorował także fakt, że w czasie akcji odbicia więźnia nikt nie ucierpiał, gdyż nie stawiono żadnego oporu. Z biegiem czasu pałał coraz większą żądzą zemsty, której kulminacją była wyprawa do Liddesdale. Hugh wiedział, że Scrope działa pod wpływem rozgoryczenia, i tym bardziej nim wzgardzał.

- Wygląda na to, że tchórze uciekli - rzekł Loder, przerywając bieg myśli Hugh.

Dojechali do polany. Hugh poczuł ulgę, gdyż wokół chat nie było widać śladu życia. Czyżby stawał się sentymentalny? Scrope z pewnością wydałby taki osąd, gdyby się dowiedział o dziewczynie na drzewie.

- Spalmy te domy - odezwał się Loder.

- Zostaw - uciął ostro Hugh. - Spłoną tylko strzechy i drzwi, a dym zwabi naszych ludzi. Wejdą głęboko w las i wielu z nich może zginąć w bagnach albo z rąk Szkotów ukrytych na drzewach. Nie wiem, jaka siła cię tu przywiodła ani też jak znalazłeś bezpieczną drogę pośród moczarów, będę jednak szczęśliwy, jeśli uda się nam bezpiecznie wydostać z tego miejsca.

- Znam drogę. - Loder rzucił swemu towarzyszowi spojrzenie, po czym odwrócił wzrok. - Gdy byłem mały, miałem tu kuzynów.

Nie powiedział nic więcej, Hugh domyślił się więc, że ci kuzyni nie należeli teraz do jego przyjaciół. Taka była rzeczywistość na obszarach przy granicy. Oczekiwał sporu w sprawie spalenia chat, jednak Loder nie forsował swojego zdania, za­proponował tylko, by zajrzeć do ich wnętrza i upewnić się, że mieszkańcy uciekli, nie pozostawiając po sobie nic wartościowego.

- Sam to sprawdź - powiedział Hugh. - Ja będę pilnował tutaj na wypadek zasadzki. Przynajmniej deszcz przestał już padać.

Loder kiwnął głową, podjechał do pierwszej chaty i zsiadł z konia.

Hugh trzymał pistolet w gotowości. Obecność dziewczyny na drzewie oznaczała, że w pobliżu znajdują się ludzie, jednak doświadczenie zdobyte przez lata służby podpowiadało mu, że niebezpieczeństwa nie ma. Rozglądał się uważnie, podczas gdy Loder, nie śpiesząc się, przeszukał pierwszą chatę i uspokojony wszedł do następnej.

Nie robili wiele hałasu; było ich w końcu tylko dwóch. Jeśliby pośród drzew ukrywali się uzbrojeni mężczyźni, z pewnością już by ich spostrzegli lub usłyszeli jakieś dźwięki. A wtedy Hugh i Loder bez wątpienia byliby już martwi. Mimo że potrafili się bronić, mieliby niewielkie szanse przeżycia. Hugh ponownie zastanowił się, dlaczego jego towarzysz tak chętnie samopas wjechał do lasu.

Loder nie był mu przyjacielem. Nie krył się z przekonaniem, że Hugh uzyskał stanowisko zastępcy strażnika pogranicza tylko ze względu na znakomite koneksje w Londynie. Głośno mówił, że on, Loder, byłby o wiele lepszy w tej roli. Gdyby dojrzał dziewczynę, z pewnością powiadomiłby Scrope'a o tym, że Hugh też ją widział i próbował ocalić. Zrobiłby to z czystej złośliwości, Hugh wiedział jednak, że Scrope przyjąłby donie­sienie z całą powagą.

Nie ufał żadnemu z ludzi Scrope'a. Większość stanowili najemnicy, którzy za pieniądze wykonaliby każdy rozkaz dowód­cy. Nie obchodził ich los ludzi mieszkających po obu stronach granicy. Hugh głęboko wierzył, że jego podkomendni mają podobny stosunek do obecnej akcji zbrojnej jak on, zwłaszcza co do palenia zbiorów i domostw, a także terroryzowania kobiet i dzieci.

Palenie glinianych chat nie miało aż takiego znaczenia, właś­ciciele mogli je bowiem łatwo odbudować, zwykle w ciągu jednego dnia. Kamienne wieże bez trudu można było naprawić, uciekający mieszkańcy zaś bez wątpienia zdołali zabrać ze sobą cały dobytek - tak samo jak ci na polanie w lesie.

A co do bydła i pozostałego inwentarza, to Hugh zdawał sobie sprawę, że ta strata będzie dla poszkodowanych jedynie czasowym zmartwieniem, bo wcześniej, czy później mieszkańcy Liddersdale okradną innych, by odnowić swoje stada. Zbiory to już zupełnie inna sprawa, albowiem pozbawieni żywności ludzie będą przy­mierali z głodu i właśnie dlatego Scrope'owi tak bardzo zależało na zniszczeniu ziarna.

Ludzie mieszkający po obu stronach granicy potępiali spalanie zbiorów i to od czasu, gdy sto lat wcześniej ich ziemia stała się areną walki. Kiedy książę Hertfordt był strażnikiem pogranicza, pewnego razu musiał nająć Irlandczyków, by ci spalili rosnące na szkockich polach zboża, ponieważ mieszkający w tym rejonie Anglicy odmówili zniszczenia plonów sąsiadów.

Liczebność oddziałów Scrope'a uniemożliwiała jakiekolwiek nieposłuszeństwo, ludzie Hugh nie śmieli więc sprzeciwić się rozkazom dowódcy. Wiedzieli, że Grahamowie są podejrzewani przez Scrope'a o udzielenie pomocy Beccleuchowi podczas jego wyprawy do Carlisle. Przeklinał ich tak samo gorąco jak samego Beccleucha i pragnął ukarać wszystkich, których uda mu się schwytać i skazać.

A jednak, pomyślał Hugh, to zupełnie co innego nakazać żołnierzom ścigać złodziei bydła lub też dokonać słusznej akcji odwetowej. Lecz Grahamowie - podobnie jak inne klany, których członkowie mieszkali po obu stronach granicy - niechętnie wyprawiali się, aby z zimną krwią dręczyć sąsiadów, z którymi mogli być przecież powiązani poprzez małżeństwo. Życie zwy­czajnych ludzi po obu stronach granicy w zasadzie wyglądało tak samo.

Najemnicy Scrope'a przejawiali pewną ostrożność, wkraczając do Liddesdale. Byli posłuszni rozkazom swego dowódcy, jednak Hugh wiedział, że boją się i nienawidzą tej ziemi.

Dolina roiła się od wszelkiej maści łotrów, lecz żołnierzy najbardziej przerażały lasy i bagniska, stanowiące schronienie miejscowych rzezimieszków. Najemnicy doskonale wiedzieli, że bezpieczne ścieżki - jeśli nie zostały zablokowane powalonymi drzewami - są zupełnie niewidoczne dla niewytrenowanego oka. Najeźdźcy byli więc narażeni na ryzyko ugrzęźnięcia czy nawet utonięcia w śmierdzącym bagnie, a dodatkowo w każdej chwili groziły im zasadzki.

Ta myśl niepokoiła Hugh. Przypomniał sobie jeszcze raz dziewczynę schowaną na drzewie. Na innych drzewach mogły się kryć dziesiątki mężczyzn. Z ulgą zobaczył, jak Loder wychodzi z trzeciej chaty i kręcąc głową wsiada na konia. Patrząc na niego, słysząc jedynie odgłos kropli spadających z liści, Hugh za­stanawiał się, czy ta z takim rozmachem przeprowadzona wy­prawa przyniesie jakiekolwiek pozytywne rezultaty.

Wielu żołnierzy po cichu komentowało słabe rozeznanie Scrope'a, który zorganizował tak wielką ekspedycję. Zwykle usprawiedliwiał to chęcią zdobycia łupów, lecz dzisiaj sytuacja wyglądała inaczej.

Strażnik pogranicza, zgodnie z prawem, mógł ścigać człowieka, któremu należało wymierzyć sprawiedliwość, miał jednak obo­wiązek ogłosić obławę, a ta musiała się odbyć w ciągu sześciu dni od popełnienia przestępstwa. Trudno było podciągnąć pod tę definicję militarną inwazję, odbywającą się kilka miesięcy później.

Scrope w tym wypadku stwierdził, że działalność pewnego człowieka o szkockim nazwisku tak bardzo dała się Anglikom we znaki, że sankcjonuje surowy odwet w postaci spalenia Liddesdale i wymordowania mieszkańców wioski. Nawet taki pretekst nie wytrzymywał krytyki, ścigany znajdował się bowiem w Blackness.

- Nadal uważam, że powinniśmy spalić chaty - rzekł Loder, zbliżając się do Hugh. - W środku na paleniskach tli się jeszcze torf, a mokra jest tylko zewnętrzna warstwa strzechy. Widziałeś, jak łatwo zajęły się ogniem te chałupy w dolinie, mimo że padał deszcz.

- Zostaw - powtórzył Hugh.

Loder wzruszył ramionami i zawrócił konia, ruszając w drogę powrotną.

Hugh chciał zaproponować inną trasę, biegnącą z dala od miejsca, gdzie na drzewie ukrywała się dziewczyna, nie śmiał jednak powiedzieć tego na głos. Inna droga mogłaby się okazać bardziej niebezpieczna, a poza tym nie chciał, by jego towarzysz zaczął coś podejrzewać.

Wjechali pomiędzy drzewa.

- Zobacz - usłyszał nagle.

W lesie panował półmrok, lecz Hugh pomyślał, że Loder spostrzegł dziewczynę na konarze, patrzył bowiem w tę właśnie stronę. Ale w tym właśnie momencie usłyszał chrząknięcie i ujrzał czarnego dzika, który ze złością grzebał w ziemi pod wysokim bukiem.

Hugh miał niemal pewność, że na tym właśnie drzewie siedziała uciekinierka, zdjął więc łuk i złożył się do strzału. Celował tak, by nie zabić zwierzęcia, lecz go zranić.

- Mierny strzał - odezwał się Loder, gdy dzik rzucił się i rzężąc, znikł w zaroślach.

Hugh szybko posłał za nim drugą strzałę i już opierał na cięciwie trzecią, gdy rzężenie ustało.

- Trafiłeś go! - zakrzyknął Loder. - Zabierzemy mięso dla jego lordowskiej mości.

- Sprawdźmy, czy uda się nam go zabrać, nie wpadając w bagno - rzekł Hugh.

- Nie sądziłem, że go dosięgniesz. - W głosie Lodera za­brzmiał podziw.

- To wcale nie było takie trudne. Pierwszy strzał oddałem zbyt szybko, ot i wszystko.

Loder pomyślał o soczystej pieczeni z dzika, spiął konia ostrogami i ruszył naprzód.

Hugh podążył za nim stępa. Przejeżdżając pod bukiem, zerknął do góry, ale nie zobaczył już nikogo.

3

Kiedy obaj jeźdźcy oddalili się, Laurie poczuła tak ogromną ulgę, że aż osłabła i w każdej chwili mogła spaść z drzewa. Słyszała, jak mężczyźni zatrzymują się, by związać dzika, i w tym momencie ogarnęło ją przerażenie, lecz po chwili Anglicy odjechali. Przez kilka minut jej uszu dobiegał jedynie szmer płynącego w pobliżu strumyka oraz odgłos kropli deszczu opadających z drzew na ściółkę.

Dopiero gdy odezwała się wiewiórka, a ptaki zaczęły świer­gotać, powiedziała cicho:

- Wszystko dobrze, Sym?

- Jasne - odparł z góry chłopiec, siedzący na gałęzi niebez­piecznie wyginającej się pod jego niewielką wagą. - Dziwne, że nie trafił zwierza, gdy ten stał nieruchomo, a udało mu się dosięgnąć go strzałą w biegu. Mój tata mówi, że to najtrudniejszy strzał, zwłaszcza gdy cel ukryty jest w tak gęstych zaroślach.

- Słyszałeś, co powiedział. Pierwszy strzał oddał zbyt szybko. Przebywanie w naszym lesie zapewne nadszarpnęło mu nerwy.

- Tak, wspomniał o tym - zgodził się chłopiec. - Anglicy - dodał z pogardą.

- Jednak odnaleźli drogę do naszej polany. Niewielu ludzi mieszkających po tej stronie granicy potrafiłoby tego dokonać. Nigdy nie wolno nie doceniać Anglików.

- Przynajmniej nie spalili naszych chat - stwierdził rzeczowo Sym. - Myślisz, że możemy już zejść?

- Tak, dzisiaj pewnie już tu nie wrócą.

- Dasz radę zeskoczyć na ziemię bez pomocy?

- A ty? - Uśmiechnęła się.

- Jasne - rzekł z oburzeniem w głosie.

- Więc zejdę pierwsza.

- Będziesz musiała - zgodził się. - Nie mógłbym cię ominąć. Dopiero gdy się poruszyła, stwierdziła, jak bardzo zesztywniało jej ciało skulone na konarze. Kiedy jeźdźcy wjechali na polanę, Laurie i Sym wspięli się nieco wyżej, aż liście buku całkowicie przesłoniły im poszycie lasu. Potem dzik ruszył w kierunku drzewa - pewnie zwabiony ich zapachem lub może wiedziony swoją niespokojną naturą - i w tym momencie Laurie sądziła, że już po nich. Żołnierze z pewnością podjechaliby do drzewa, by sprawdzić, czego szukał tam dzik.

Jakimś cudownym zrządzeniem losu pierwszy strzał Anglika okazał się niecelny, dzięki czemu zwierzę odbiegło od drzewa!

- Uważaj - powiedział z góry Sym, podczas gdy Laurie ostrożnie schodziła na niższy gruby konar, ten, na który podsadził ją Davy.

- Aha. - Teraz odległość od ziemi wydawała się jej większa niż wtedy, gdy pod drzewem stał Davy. Nabrała głęboko powie­trza i dla zachowania równowagi objęła gałąź bosymi stopami, po czym zsunęła się i zawisła na niej, zaciskając dłonie na szorstkiej korze. Zaczęła się kołysać, by nie spaść prosto na wystający korzeń, i w końcu puściła konar.

Jej spódnica podwinęła się do góry, jednak, skoncentrowana na bezpiecznym lądowaniu, nie zwracała na to uwagi. Ugięła nogi w kolanach i wylądowała niezręcznie na czworakach, lecz natychmiast wstała z zadowoleniem.

- Teraz ty - powiedziała.

- Jasne - mruknął chłopiec, spoglądając na nią z powąt­piewaniem. - Spadłbym z trochę większej wysokości.

- Dasz radę - odparła pewnym siebie głosem. - Pomogę ci, jak będę mogła, ale jesteś za duży, bym mogła cię chwycić, więc ląduj delikatnie.

- Pewnie, jak małe piórko - warknął Sym. Bez namysłu zwiesił się z gałęzi, podobnie jak ona, i nie zastanawiając się dłużej, by oszczędzić sobie myślenia o niebezpieczeństwie, skoczył:

Laurie złapała go za cienki nadgarstek, by złagodzić mu upadek, lecz chłopiec okazał się tak ciężki, że w rezultacie oboje wylądowali na ziemi - Laurie pod spodem, a Sym na niej. Ze śmiechem zepchnęła go na bok i wstała, wyciągając doń rękę.

Leżąc na plecach, chłopak patrzył na nią z uśmiechem.

- Piękny widok.

- Zgadzam się, jestem piękna. - Zmarszczyła nos. Poczuła jakiś niemiły zapach w momencie lądowania na ziemi, lecz dopiero teraz zorientowała się, skąd pochodzi. - Obawiam się, że ta pierwsza strzała podziałała na dzika jak środek przeczyszczający, a ja wpadłam prosto w jego odchody. Wstaniesz czy się potłukłeś?

- Wstaję - odparł, wcielając w czyn swoje słowa. Odsunął się od Laurie i leżącego między nimi na ziemi paskudztwa. - To obrzydliwe. Ruszajmy stąd. Trzeba odszukać mojego ojca i całą resztę.

- Sam ich odszukasz, a ja powinnam wrócić do domu. Z pew­nością oczekują mnie tam.

- Tak, wracaj. - Krytycznym spojrzeniem obrzucił jej postać od głowy aż po ubrudzone bose stopy. - Ale nie możesz wyruszyć, póki nie przyprowadzę twego kuca. Powinienem też oczyścić ci odzienie, nim ujrzy cię twoja pani. I nim cię powącha.

Laurie nie mogła zaprzeczyć, że to ze wszech miar słuszna rada. Nie tylko śmierdziała łajnem dzika, ale miała też brudne stopy. Deszcz i wspinaczka na drzewo nie poprawiły wyglądu jej spódnicy; cały przód był poplamiony błotem i podarty.

- Zrobię, co mogę, ale chyba nie zdołam doprowadzić się do porządku ku zadowoleniu lady Halliot - rzekła, podnosząc z ziemi garść mchu i mokrych liści, którymi spróbowała zetrzeć nieczystości ze spódnicy. - Przynajmniej tym razem mogę zrzucić część winy na Anglików.

- Jasne, powiedz jej, że musiałaś się schować przed nimi w wychodku - poradził chłopak.

Minęły ponad dwie godziny, zanim Laurie i Sym dołączyli do ukrytych w jaskini pozostałych członków rodziny, przekonali ich, że w lesie jest znowu bezpiecznie, i powrócili z nimi do chat na polanie. Dopiero wtedy dziewczyna mogła wyruszyć do domu.

Deszcz przestał już padać. Laurie zapewniła Davy'ego Elliota, iż nie potrzebuje asysty, jednak on i jego brat Dougald nalegali, że odstawią ją do domu. Sym również wybłagał swój udział w eskorcie. Kiedy cała czwórka stanęła u stóp wzgórza Aylewood, na zachodnim brzegu górnego biegu potoku Tarras Burn, szarość deszczowego poranka ustąpiła miejsca błękitowi południowego nieba, na którym widniały przesuwające się leniwie obłoki. Piękna tęcza widniała wysoko ponad kwadratową wieżą, wyras­tającą z grzbietu wzniesienia.

- Stąd sama dojedziesz, panienko - rzekł Davy. - Na pewno nas już zobaczyli.

- Nie powinniście przyjeżdżać aż tutaj - odparła Laurie. - Po Anglikach nie ma ani śladu. Z pewnością nie mieli powodu, by zapędzić się tak daleko w górę potoku. Być może nawet wrócili już tam, skąd przyszli.

- Nie wydaje mi się, by opuścili już Liddesdale, lecz odjeż­dżając, na pewno pozostawią po sobie zniszczenia — powiedział ostro Dany. - No cóż, nasz pan każe im zapłacić za nikczemność, gdy powróci z Blackness.

- Ale któż może wiedzieć, kiedy to nastąpi? - Laurie wes­tchnęła. Wiedziała, że miał na myśli sir Waltera Scotta z Beccleuch, strażnika Liddesdale oraz znajdującej się tam królewskiej twierdzy, zamku Hermitage.

- Podobno przyjemnie spędza czas, piastując swoją godność - mruknął Dougald. - Ponoć bierze udział w polowaniach z naszym królem Jakubem, grywa z nim w kości i w szachy.

- Tak - zgodził się Davy. - Do dziś dnia mieli dobry ubaw z gniewu Scrope'a. Co więcej, nasz pan, przebywając w Edyn­burgu, wywiera na wroga taki sam nacisk, jakby był tutaj. Wszyscy o tym wiemy. Założę się, że jego dowódca załogi z Hermitage już zbiera siły, by ruszyć za najeźdźcami.

- Rabbie Czerwony Płaszcz też im odpłaci - stwierdziła Lau­rie. - Na pewno on i jego synowie nie dopuszczą, by lord Scrope uniknął odpowiedzialności za to, co zrobili dzisiaj jego ludzie.

- Im mniej słów o Rabbiem, tym lepiej. - Davy rozejrzał się, jakby się spodziewał, że ujrzy wychylające się z zarośli ciekaw­skie uczy. - Nie pojawił się po drugiej stronie granicy od czasu wyprawy na zamek Carlisle.

- Teraz się pojawi - stwierdziła dziewczyna pewnym siebie głosem. - Zobaczycie.

- Być może, lecz teraz lepiej już jedź, panienko. Sir William i tak jest już pewnie niezadowolony.

Wzruszyła ramionami, ukrywając niepokój, jaki wywołały w niej słowa Davy'ego.

- Mój ojciec rzadko bywa mną zachwycony. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja.

- Tak, ale nie trzeba go rozdrażniać. Ruszaj.

Podziękowała Elliotom za eskortę i ruszyła kłusem, nie oglą­dając się do tyłu. Głowę trzymała wysoko - wiedziała, że sponad wysokiego na trzy metry muru otaczającego zamek obserwują ją wartownicy.

Opowiadając Davy'emu i członkom jego rodziny o dwóch angielskich żołnierzach, którzy niemal ich schwytali, wspomniała również o dziku - lecz nie dlatego, że musiała. Po prostu mimo jej wysiłków spódnica wciąż przesiąknięta była smrodem odchodów zwierzęcia. Koniowi również nie spodobała się przykra woń. Przypomniała sobie urodziwą twarz rudowłosego jeźdźca, który stał pod ich drzewem, lecz obraz ten szybko znikł i zastąpiło go surowe oblicze ojca. Davy miał rację: sir William nie będzie zadowolony.

Gdy była już blisko, brama otworzyła się. Laurie kiwnęła głową dwóm uzbrojonym wartownikom, wjeżdżając na wy­brukowany podwórzec, gdzie nie było widać żadnych oznak niepokoju. Tak jak przypuszczała, Anglicy nie zapuścili się w okolice górnego biegu potoku Tarras Burn. Impet ataku został skierowany na właściwą część Liddesdale, graniczącą z rzeką Liddel. Podbiegł do niej pachołek, by pomóc jej zsiąść z konia.

- Ojciec oczekuje panienki - powiedział z kamienną twarzą.

- Dziękuję, Willie. Czy naprawdę muszę iść do niego natych­miast, czy też mogę się najpierw doprowadzić do porządku? Anglicy przypuścili atak i...

- Wiemy o tym, panienko. Czy panienka... To znaczy...

- Prawie ich nie widziałam - odparła szybko, by oszczędzić mu zażenowania. - Ostrzegł nas jeden z chłopców pasących owce. Ukryliśmy się. Dlatego wyglądam jak straszydło.

- No... pan prosił, by panienka przyszła natychmiast, ale na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu, jeśli panienka uczesze się i... i może zmieni najpierw suknię.

- Gdzie jest teraz ojciec?

- Pewnie w wielkiej sali. Tam kazał przysłać panienkę.

- Wobec tego wejdę przez kuchnię. - Przebiegła przez po­dwórze, oddalając się od głównego wejścia w wysokiej, kwad­ratowej wieży, mieszczącej wielką salę na parterze i dwa piętra sypialni. Przeszła do nowej części, w której znajdowała się kuchnia, a nad nią buduar.

Drzwi do kuchni i piekarni były ledwie uchylone, lecz prze­mknęła bezgłośnie między nimi i po kamiennej posadzce dobiegła do schodów, prowadzących na wyższe piętra.

Komnata Laurie, a także ta zajmowana przez jej dwie młodsze siostry, znajdowały się dwa poziomy nad wielką salą, lecz by tam dotrzeć, musiała się przedostać przez południowo - wschodni narożnik bawialni. Wiedziała, że może polegać na służących, którzy z własnej inicjatywy nie zawiadomiliby ojca o jej powrocie, mimo to śpieszyła się, bezgłośnie stąpając bosymi stopami po kamiennej nawierzchni.

Gdy zbliżyła się do bocznych drzwi bawialni, zwolniła, na­słuchując, czy z wnętrza dochodzi jakiś dźwięk. Nie mogła zajrzeć bezpośrednio do środka, gdyż widok przesłaniał jej załom ściany, oddzielającej pomieszczenie od garderoby i bocz­nych schodów.

Podtrzymując fałdy spódnicy, ruszyła na czubkach palców po schodach. Drugą ręką trzymała się sznurowej poręczy. Zdołała zrobić zaledwie trzy kroki, gdy zatrzymał ją znajomy głos.

- Więc zakradasz się do domu jak złodziej nocą? Założę się, że znowu coś nabroiłaś. Odwróć się, chcę cię dokładnie obejrzeć.

Usłuchała i niechętnie odwróciła się do macochy.

Blanche, lady Halliot, stała z rękami splecionymi na wysokości talii. Na jej obliczu malowała się powaga i surowość. Przewyż­szała Laurie o głowę, była pełną godności, elegancką kobietą. Nosiła prosty francuski czepek w kształcie półksiężyca, odsunięty na tył głowy, do którego przyszyto półkolistą woalkę. Szara suknia z perłową lamówką była idealnie dopasowana do jej figury i leżała bez najmniejszej fałdki czy zagięcia, gorset zaś ściągnięty był tak mocno ponad szeroką spódnicą, że gdy kobieta chodziła, wyglądało to tak, jakby poruszała się jedynie od pasa w dół, reszta zaś pozostawała nieruchoma.

Podobnie jak większość szlachetnie urodzonych dam mieszkają­cych na pograniczu, lady Halliot nosiła dużo biżuterii - kilka złotych łańcuchów i bransolet, długi sznur pereł, dwie brosze, pierścień na każdym palcu, kolczyki i inne złote ozdoby. Na złotych łańcuchach przyczepionych do paska wisiały czarna kulka zapachowa, czarny wachlarz z piór, ręczne lusterko, nożyczki i szkatułka z igłami. Dzięki kulce wokół lady Halliot unosiła się woń ambry i goździków.

Laurie często zastanawiała się, w jaki sposób Blanche porusza się pod takim obciążeniem, jednak ta nie zwracała na to naj­mniejszej uwagi.

Z pewnością teraz również nie myślała o swoich bawidełkach.

- Jak ty wyglądasz? - powiedziała z pogardą. - Powinnaś się wstydzić, Lauro. Znowu zaczynasz broić, i to w takim dniu! Chodź no - cofnęła się o krok - stań w świetle, bym cię dobrze widziała.

Laurie wykonała polecenie, niechętnie myśląc o swych potar­ganych włosach, brudnej spódnicy i smrodzie, którego nie zabijała nawet zapachowa kulka Blanche. Z ulgą stwierdziła, że w bawialni nikogo nie ma.

Macocha z pewnością zamierzała dać jej reprymendę, więc dziewczyna pocieszała się myślą, iż jej młodsze siostrzyczki nie będą tego słyszeć.

- Ohyda - powiedziała Blanche. Uniósłszy głowę, zmarsz­czyła nos, gdy Laurie weszła do pomieszczenia zalanego pro­mieniami słońca. - Skąd ten okropny fetor?

- Musieliśmy się ukryć przed najeźdźcami - odparła cicho Laurie. - Był tam dzik i gdy ktoś do niego strzelił...

- Nikogo nie interesują te obrzydliwe szczegóły. Ale dlaczego musiałaś się ukrywać? Przecież nawet ci barbarzyńscy Anglicy nie śmieliby tknąć córki sir Williama Halliota.

- Nie mam pojęcia, czy śmieliby, czy też nie. Wydawało mi się, że sprawdzenie tego nie byłoby zbyt mądre.

- Mądre? Uważasz się za mądrą, Lauro? Doskonały żart. Blanche nie roześmiała się jednak. Przyglądała się pasierbicy z takim samym obrzydzeniem, z jakim zareagowałaby na obec­ność ropuchy w swojej szafie.

Milczenie przeciągało się, w końcu Laurie zadrżała.

- Jeśli ci zimno, możesz mieć pretensje tylko do siebie - rzekła Blanche bez cienia współczucia w głosie. - Zasłużyłaś na lanie.

Dziewczyna nie odezwała się.

- Jeżeli twój ojciec ma trochę zdrowego rozsądku, przetrzepie ci tyłek rózgą albo pasem. Na pewno będzie ci miał wiele do powiedzenia.

- Tak, pani. Właśnie oczekuje mnie w wielkiej sali.

- Więc musisz natychmiast do niego iść.

- Wolałabym najpierw przebrać się i uczesać.

- Dobrze, że chociaż raz okazujesz dbałość o wygląd, ale ważniejsze jest, by ojciec zobaczył, jak jego córka się prowadzi. Zaprowadzę cię teraz do niego osobiście, w takim właśnie stanie.

Laurie przełknęła ślinę przez ściśnięte gardło i poszła za macochą na drugi koniec bawialni, skąd galeryjka prowadziła do wielkiej sali i głównych schodów. Postanowiła zachowywać się tak, jakby wszystko było w porządku, i spróbowała dumnie unieść podbródek.

Idąca przed nią Blanche z gracją wkroczyła pod łukowatym przejściem do wielkiej sali. Ignorując obecną tam służbę i żoł­nierzy, zbliżyła się do tęgiej, strojnie odzianej postaci sir Williama Halliota, który siedział na rzeźbionym drewnianym krześle, pochylony nad wysokim stołem.

Otoczony przez księgi i liczne, bez wątpienia ważne, dokumen­ty, uważnie czytał jeden z nich i nawet nie podniósł wzroku. Obok na zydlu siedział szczupły skryba i zanurzając pióro w inkauście, pisał coś starannie, najwyraźniej nieświadomy - podobnie jak jego pan - obecności Blanche.

- Sir Williamie - odezwała się czystym, ostrym głosem, na dźwięk którego głowy obu mężczyzn się uniosły. - Z ra­dością dowiesz się, że nareszcie wróciła z porannej włóczęgi twoja córka. Chciała postąpić wbrew twemu nakazowi, by natychmiast stanąć przed twoim obliczem, jednak nie pozwo­liłam jej na to.

- Właśnie widzę - burknął sir William, unosząc brwi. - Coś ty, do licha, wyprawiała? Wyglądasz tak, jakby ktoś przeciągnął cię przez bagno i po drodze niemal utopił.

- Złapał mnie deszcz, panie ojcze.

- Nie miałaś płaszcza? Zupełnie o nim zapomniała.

- Miałam, lecz zostawiłam go w chacie Davy'ego, gdy przy­byli najeźdźcy. Nie wiem, co się z nim potem stało.

- A twoje ciżmy?

Laurie spojrzała na swoje brudne bose stopy, wystające spod spódnicy.

- Ich też zapomniałam.

- Zostały w chacie Elliota?

- Nie, ojcze - przyznała z westchnieniem. - Nie lubię nosić obuwia.

W sali zapadła niezwykła jak na to miejsce cisza, zwłaszcza że w środku znajdowało się tyle osób.

Władcza i obojętna na zafascynowaną służbę Blanche podjęła temat.

- Takie zachowanie musi się skończyć, sir Williamie. Ta dziewczyna wyrosła na dzikuskę i hańbi dobre imię Halliotów.

- Pani, z pewnością...

- Zbyt długo pozwalałeś jej na nieposłuszeństwo. - Blanche nie przestawała mówić. - Przeciwstawia ci się na każdym kroku, odrzuca twe wysiłki, mające na celu wyszukanie dla niej od­powiedniego kandydata na męża. Z pewnością teraz rozumiesz, że trzeba ją okiełznać, zanim zrobi to ktoś inny. Ponownie zlekceważyła twe rozkazy i uciekła, szukając kompanii pośród pospólstwa, jednak tym razem naraziła na niebezpieczeństwo swoje życie, zasługuje więc na solidne lanie. Co więcej, być może nie czujesz tego, panie, ale zanim stanęła przed tobą, wytarzała się w jakimś łajnie.

Laurie nie śmiała spojrzeć ojcu w oczy, zwłaszcza że jej uszu dotarł tłumiony śmiech służby. Zarumieniła się.

- Samuelu - rzucił sucho sir William. - Zabierz stąd tych ludzi.

Skryba natychmiast wstał, wyprosił wszystkich, po czym sam również znikł za drzwiami. W sali pozostali jedynie sir William, Blanche i Laurie, jeśli nie liczyć dwóch psów, wylegujących się przed kominkiem, w którym płonął mocny ogień.

- Rzeczywiście zasłużyłaś na bicie, córko - rzekł posępnie sir William.

Dziewczyna nie odezwała się, a jej macocha westchnęła z satysfakcją.

- Nie taki przykład winnaś dawać młodszym siostrom - mówił dalej. - Musisz się poprawić.

- Tak, ojcze.

- Nie trzeba się martwić, że moje córki okażą się tak głupie, by iść za przykładem Laury, sir Williamie - oświadczyła wynios­łym tonem Blanche. - Bóg w swej dobroci obdarzył cię dwójką dzieci, których zachowanie jest bez zarzutu.

Sir William uśmiechnął się do niej słabo.

- Dobrze wychowałaś May i Isabel. O to nie będę się z tobą spierał.

- Pomiędzy mężem i żoną nigdy nie powinno dochodzić do sporów. - Blanche skłoniła głowę, okazując pozorną poddańczość.

- Chciałbym jednakże - dodał łagodnie - aby to samo udało ci się z moją najstarszą córką.

- Sam poleciłeś, by nie stosować wobec niej dyscypliny - przypomniała mu żona, unosząc podbródek. - Może teraz przy­znasz, że popełniłeś błąd, przyjmując tak łagodne stanowisko.

Laurie zapragnęła, by znowu znaleźć się z Symem na drzewie.

- Laura nie miała jeszcze pięciu lat, gdy cię poślubiłem - powiedział spokojnie sir William. - Niedługo przedtem straciła matkę. W takiej sytuacji, moja droga, nie można mnie winić za to, że uznałem twoje metody wychowawcze za zbyt surowe.

- Nie byłaby teraz taka, jaka jest - odparła Blanche, wskazując płynnym gestem Laurie - gdybyś powierzył ją prawdziwej matczynej dyscyplinie.

Laurie przypomniała sobie, że macocha utrzymywała dyscyp­linę za pomocą skórzanego paska i rózgi, które pozostawiały sińce na długo po wymierzeniu kary, była więc wdzięczna ojcu za jego interwencję. Nigdy przedtem nie słyszała, jak rozmawia z żoną o tej sprawie, pamiętała jednak, że okrutne kary nagle się skończyły. Potem sir William karał córkę osobiście, chociaż robił to niezmiernie rzadko.

Miała niemiłe przeczucie, że właśnie teraz nastąpi jeden z tych rzadkich wypadków. Z pewnością byłoby tak, gdyby Blanche przeforsowała swoje zdanie.

- Możesz pozostawić tę sprawę mnie, moja droga - powiedział sir William.

Żona złożyła mu ukłon.

- Jak zwykle jestem posłuszna twej woli, drogi mężu. Jednak proszę, pamiętaj, że jej postępowanie w nieunikniony sposób wpływa także na życie innych. - Prostując się, Blanche rzuciła pasierbicy pogardliwe, triumfujące spojrzenie, po czym minęła ją i wyszła z sali.

Dziewczyna wreszcie spojrzała ojcu prosto w oczy.

- Przepraszam cię, ojcze.

- I słusznie - odparł nieprzejednany. - Nigdy nie słyszałem o córce szlachcica, która stwarzałaby więcej kłopotów. Oczywiś­cie nie posunę się do tego, by sugerować, że to ty jesteś odpowiedzialna za ten najazd...

- Nie jestem.

- Nie przerywaj. Mam pasek i kusi mnie, by nauczyć cię nim posłuszeństwa. Czy nie rozkazałem ci zaprzestać wizyt u Davy'ego Elliota i jego rodziny do czasu, aż twoja matka zgodzi się ci towarzyszyć?

Zdusiła w sobie impuls, by przypomnieć mu, że Blanche nie jest jej matką.

- Tak, ojcze, lecz powiedziałeś to tylko dlatego, że ona na to nalegała. Sama nigdy nie zapuściłaby się w pobliże lasu Tarras.

- Jednak powiedziałem to i oczekiwałem, że będziesz po­słuszna - odparł. - Wiem, że poznałaś Davy'ego Elliota i jego Lucy, gdy jeszcze niańczyła cię matka, i od tamtej pory uważasz ich za bliskich przyjaciół.

- To Davy wsadził mnie na mojego pierwszego kucyka. Lucy była moją niańką.

- Tak, ale to nie powód, by swobodnie biegać po ich domu, Lauro. Davy jest tylko moim dzierżawcą. Matka ma rację, twierdząc, że twoje częste wizyty u niego są nie na miejscu.

Laurie nie odezwała się. Nic by nie uzyskała, mówiąc, że Davy Elliot i jego najbliżsi są dla niej bardziej serdeczni niż własna rodzina.

- Nie stało ci się nic złego? - spytał łagodniejszym tonem sir William.

- Nie. Davy wsadził mnie i Syma na drzewo. To właśnie chłopak ostrzegł nas, że zbliżają się Anglicy.

- Powinnaś była przyjechać prosto do domu. Tutaj znalazłabyś bezpieczne schronienie.

- Tego nie wiedziałam. Poza tym potrzebowali mojego kuca dla Lucy i maleństwa.

Jeśli takie rozumowanie poruszyło go, dobrze to ukrywał, lecz przynajmniej nie robił Laurie wyrzutów za to, że pożyczyła Elliotom wierzchowca. Niecierpliwym gestem wskazał leżące na stole papiery.

- Widzisz to? - spytał natarczywie.

- Widzę.

- To pisma dotyczące mojej służby na straży pogranicza. Powinienem wypełniać powierzone mi zadania, a nie zajmować się trywialnymi domowymi sprawami. Oto zażalenia Anglików na naszych ludzi. Są niezmiernie ważne, o wiele ważniejsze od twoich łobuzerskich wyczynów, bo jeśli nie zajmę się nimi we właściwy sposób, może wywiązać się wojna między Anglią i Szkocją. Rozumiesz to?

- Tak, ojcze. Więc dotyczą twej nowej misji. - Król Jakub niedawno powierzył sir Williamowi zadanie pełnienia służby strażnika pogranicza na terenie szkockich moczarów, w miejsce nieobecnego Beccleucha.

- Tego właśnie dotyczą - odparł. - I jeśli sądzisz, że jestem wdzięczny Jakubowi za to, że zrzucił to na moje barki, grubo się mylisz. Scrope zgodził się na spotkanie strażników, które ma się odbyć w przyszłym miesiącu w Lochmaben, ale od czasu napaści na Carlisle były same kłopoty. Co więcej, z Carlisle został uwolniony mój zastępca, który w dodatku angażował się bardzo w akcje Beccleucha, więc nie będzie mógł pomagać mi w zmaganiach ze Scrope'em.

Zastępcą sir Williama był sir Quinton Scott z Broadhaugh, jeden z licznych kuzynów Beccleucha, człowiek, któremu - według opinii wielu - Jakub powinien był powierzyć funkcję strażnika po wyjeździe Beccleucha do zamku Blackness. Wśród innych kuzynów byli Scott z Harden i sir Adam Scott z Hawkburne (który twierdził, że pochodzi w prostej linii od niegdysiejszego króla rozbójników). Wszyscy byli żywo zainteresowani funkcją strażnika, lecz Jakub wyznaczył sir Williama z Aylewood, twierdząc, że on bardziej niż jakikolwiek inny Szkot jest w stanie udobruchać Elżbietę.

- Scrope aresztował sir Quintona, łamiąc tym samym zawarty rozejm, prawda? - spytała Laurie, wdzięczna za zmianę tematu.

- Scrope temu zaprzecza. Twierdzi, że banici porwali jakiegoś człowieka podczas napadu na Bewcastle, że Musgrave i jego ludzie, goniąc tych banitów, legalnie przekroczyli granicę i dotarli do domu, gdzie znaleźli Rabbiego Czerwonego Płaszcza. Scrope mówi, że Rabbie próbował podburzyć lud przeciwko Francisowi Musgrave'owi i jego ludziom, więc działając w samoobronie, byli zmuszeni go pojmać. Wszyscy kategorycznie zaprzeczają, jakoby więźniem w Carlisle był sir Quinton.

- Ale...

- Teraz to wszystko nie ma już znaczenia, Lauro. Królowa Elżbieta jest przekonana, że Beccleuch poprowadził wyprawę na Carlisle i uwolnił więźnia. Chociaż on nie próbuje temu zaprze­czać, Jakub wciąż ignoruje żądania, by odstawić go do Londynu, gdzie stanąłby w obliczu angielskich władz. Zgodził się jedynie, by przez pewien czas zatrzymać Beccleucha w Blackness i wyzna­czyć nowego strażnika na środkową część pogranicza. Jak wiesz, Beccleuch pełnił tę funkcję przez ostatnie dwa lata.

- Tak - odparła Laurie. To samo wcześniej powiedział jej Davy, który wiedział wszystko o Beccleuchu. Według jego słów, Beccleuch był najsilniejszym, najbardziej wpływowym możnowładcą, zamieszkującym strefę przy granicy. Ludzie po obu jej stronach mówili na niego Bicz Boży i mieli ku temu powody. - Ale Beccleuch wciąż jest panem w Liddesdale i Hermitage.

- Owszem, i z pewnością nim pozostanie, chyba że Elżbieta postawi na swoim, a wtedy Jakub wyda go na pożarcie angielskim władzom.

- Myślisz, że tak się stanie? .

- Nie. I zapewne Scrope bardzo się dzisiaj przeliczył. Jakub niechętnie zabrał do siebie Beccleucha i uczynił to jedynie ze strachu przed Elżbietą. Gdyby zbyt jawnie okazywał jej niepo­słuszeństwo, mogłaby zmienić zdanie dotyczące jego sukcesji po jej śmierci. Nie mam zbyt dobrego mniemania o Scottach, a zwłaszcza o Beccleuchu - dodał posępnie. - To rodzina porywczych awanturników, ale dzisiejsza napaść na Liddesdale roz­wścieczy Jakuba. Gdyby spytał mnie o zdanie, nie doradziłbym mu, aby puścił wolno Beccleucha. Lecz on z pewnością o radę mnie nie poprosi. Dlatego nie zdziwię się, gdy wkrótce znowu ujrzymy Beccleucha w Hermitage.

- Szkoda, że królowa Elżbieta obwinia go za napad na Carlisle, skoro nawet go tam nie było - powiedziała Laurie. - Niemal wszyscy w okolicy wiedzą, że w tym czasie miał ranę w nodze i nie ruszał się z łoża.

- Nic nie wiesz o tych sprawach i wiedzieć nie powinnaś - odparł rozdrażniony ojciec. - W każdym razie nie po to opo­wiadałem ci o moich obowiązkach, by dyskutować z tobą te kwestie, lecz by przypomnieć ci, iż mam na głowie o wiele ważniejsze rzeczy niż zajmowanie się twoimi wybrykami. Nie lubię cię karać, Lauro...

Dziewczyna wstrzymała oddech.

- ...lecz obawiam się, że muszę to zrobić, jeśli w tym domu ma kiedykolwiek zapanować spokój. Powinienem wysłać cię teraz, byś przyniosła mi świeżą rózgę, ale nie uczynię tego.

- Dziękuję. - Odetchnęła z ulgą.

- Uwierz mi, dziecko, nie powinnaś jeszcze dziękować. Nadal mam ochotę położyć cię na kolanie, lecz teraz tego nie zrobię, bo wyglądasz tak, że pobrudziłbym sobie rękę i ubranie. Idź na górę, umyj się i doprowadź do porządku włosy. W tym czasie ominie cię obiad, a potem pozostaniesz w swojej komnacie do kolacji, kiedy to możesz poprosić o moją zgodę na spożycie posiłku wspólnie z całą rodziną. Do tego czasu zdecyduję, co z tobą zrobić.

Być może ocalenie było jedynie tymczasowe, ale Laurie i tak czuła się wdzięczna. Pośpiesznie skłoniła się ojcu i pobiegła do swojej komnaty.

4

Mżawka i mgła ustąpiły miejsca słońcu, którego promienie znowu padły na ziemię. Pozostała jedynie rzeź, dymiące pola i zwęglone szczątki chat.

Sir Hugh Graham spoglądał na ten ponury obraz z kamienną twarzą, wdzięczny Martinowi Loderowi, że odjechał, by sprezen­tować upolowanego dzika Scrope'owi. Loder był na tyle pry­mitywny, że napawał się nieszczęściem innych pod pretekstem radości z powodu zwycięstwa, lecz Hugh wiedział, że teraz nie byłby w stanie tolerować takiego zachowania.

Kiedy jego ciemnobrązowy wałach chodził nerwowo bokiem, podenerwowany zapachem krwi i dymu, odezwał się doń cicho:

- Spokojnie, kolego, już niedługo ruszamy stąd.

Zwierzę było dobrze ułożone i nieraz brało udział w walce. Hugh był dlań surowym panem, lecz nie zrobił nic więcej, by złagodzić niepokój konia. Jemu też nie podobał się ani ten widok, ani zapach. Nagie kobiety i dzieci chodziły pośród ciał zabitych, poszukując swoich mężczyzn. Niektórzy z ludzi Scrope'a naj­wyraźniej sądzili, że kobiety stanowią zdobycz wojenną, i naj­ładniejsze z nich zapłaciły wysoką cenę za swoją urodę.

Hugh znowu pomyślał o dziewczynie ukrytej na drzewie. Była bardzo młoda i jej blada twarz nieustannie pojawiała się w jego wyobraźni. Wiedział, że dałaby wiele szczęścia żołnierzom, którzy uważali gwałt za prawo zwycięzców, i przestał mieć wyrzuty sumienia z powodu swojego milczenia. Spoglądał nie­ruchomo na otoczenie, oczekując powrotu swoich ludzi. Od tyłu zbliżył się jeden z jeźdźców.

- Sir, mój pan pragnie rozmówić się z tobą. Jest tam, na wzgórzu.

Tłumiąc westchnienie, Hugh zawrócił konia i spiął ostrogami. Na wierzchołku wniesienia zatrzymał się przed Thomasem, lordem Scrope.

- Wasza lordowska mość, twój żołnierz powiedział mi, że chcesz ze mną mówić - odezwał się, nie zdejmując hełmu.

- Tak - odparł Scrope - Niemal wszyscy już wrócili, Graham. A gdzie są twoi ludzie?

- Wysłałem ich, by pilnowali drogi z Hermitage. Scrope uśmiechnął się wzgardliwie.

- Beccleuch jest bezpiecznie zamknięty w Edynburgu.

- Owszem, ale nie jego ludzie. Wysłałem więc moich chłop­ców, by mieć pewność, że tamci nie przeszkodzą twojej wyprawie. Powrócą, gdy się dowiedzą, że już po wszystkim.

- Jednak ty nie wyruszyłeś wraz z nimi. - W głosie Scrope'a zabrzmiało niezadowolenie.

- Nie było takiej potrzeby. Dowodzi nimi mój kapitan, Ned Rowan, a to Znakomity żołnierz. Zresztą oni wszyscy doskonale znają się na swoim rzemiośle, więc zostałem tutaj. Niektórzy z twoich towarzyszy są bardzo niedoświadczeni.

- Tak, to prawda, jednak Loder powiedział mi, że pojechałeś za nim, a on przecież jest starym wygą.

Hugh wzruszył ramionami.

- Wydało mi się dziwne, że odjeżdża samopas. Pognała mnie za nim zwykła ciekawość. To wszystko.

- Ufam Loderowi. - Scrope spojrzał uważnie na Hugh. - Fakt, że ta wyprawa przebiegła tak gładko, jest w dużej mie­rze jego zasługą. Jestem pewien, że nie zauważyłeś niczego złego.

- Niczego - przyznał Hugh. - Loder wiedział o kilku chatach stojących w głębi lasu i miał nadzieję zaskoczyć ich mieszkańców, którzy jednak zawczasu uciekli.

- Powiedział mi, że zabroniłeś mu spalić te chaty.

- Tak. Gdyby nasi chłopcy zobaczyli dym unoszący się spomiędzy drzew, wjechaliby do lasu, by sprawdzić, czy nie znajdą w nim jakichś łupów. Las Tarras to taki sam labirynt bagien jak tutejsze torfowiska. Straciliśmy już w moczarach ludzi i konie, lecz to było w walce. Ponieważ w lesie stra­cilibyśmy ich więcej, uznałem, że niewiele byśmy zyskali, a straty byłyby duże.

- No cóż, Loder w zasadzie myśli podobnie, chociaż chciał dać im nauczkę. Powinieneś mu podziękować, że nie wyraził innego zdania, podobnie jak ja winien ci jestem podziękowanie za dzika, którego mięso spożyję na kolację. Jestem zdumiony, że znalazłeś czas na polowanie.

- Loder znał tylko jedną drogę przez las - stwierdził łagodnie Hugh. - Nie mogliśmy ryzykować, że ten dzik nas zaatakuje.

Scrope w milczeniu patrzył na niego dłuższą chwilę.

Chociaż Hugh był zastępcą strażnika, miał świadomość, że należy również do klanu Grahamów, którego członkowie mieli dostęp do królowej. Z tego powodu Scrope częściej uważał go za wroga niż przyjaciela, nawet jeszcze przed napadem na Carlisle. Ta świadomość nie psuła Hugh jednak nastroju. Czekał.

- Wiem, że nie aprobujesz tej wyprawy - rzekł w końcu Scrope.

- Nie powiedziałem, że nie aprobuję.

- Ani też nie wyraziłeś aprobaty. Hugh wzruszył ramionami.

- Masz, panie, zatarg z Beccleuchem i ludźmi, którzy napadli na Carlisle. Mszczenie się w taki sposób na kobietach i dzieciach...

- Nie bredź mi tu o kobietach i dzieciach! To jest wojną i mam prawo ukarać wszystkich mieszkańców Liddesdale za to, co zrobili w Carlisle. Beccleuch powinien był z urzędu ścigać sprawców i doprowadzić ich przed oblicze sprawiedliwości. To był jego obowiązek jako strażnika pogranicza, a gdy odszedł, powinność ta przeszła na jego następcę. Dlatego można rzec, iż przybywając tu, oddaję sąsiedzką przysługę koledze. Wy, Grahamowie...

- Wiem, że obwiniasz niektórych Grahamów - wtrącił się Hugh. - Pisałeś mi o tym po napadzie. Co więcej, odesłałeś już sześciu członków mej rodziny do Londynu, by zobaczyć, co uczyni z nimi tajna rada.

- Mam nadzieję, że ich powieszą - odparł Scrope. - Jedynie twój sprzeciw powstrzymał mnie, bym sam tego nie zrobił.

- Obwiniasz wszystkich Grahamów, bo wydaje ci się, że paru z nich brało udział w napadzie. Co jedynie dowodzi, jak mało o nas wiesz. W każdym razie z pewnością nie winisz kobiet i dzieci z Liddesdale. To one pierwsze będą przymierały głodem.

- Mówią, że tą akcją kierowała jakaś kobieta, i to właśnie z rodu Grahamów - rzekł ponuro Scrope. - Nie jestem głupi, by wierzyć w takie bzdury. Ale jest możliwe, że kobieta lub nawet dziecko mogło się dowiedzieć, gdzie przetrzymujemy tego rozbójnika i przekazać wiadomość Beccleuchowi.

Hugh nie miał zamiaru podejmować tematu.

- Z wielkim przekonaniem obwiniasz Grahamów, panie, nawet tych, którzy są Anglikami. Przypomnę ci, że jeśli czasami brakuje im oczekiwanej przez ciebie lojalności, to dlatego że uważają się za ludzi o duszach stojących ponad narodowymi podziałami.

- Grahamowie nie mają dusz, tylko oczy, którymi wypatrują dla siebie najkorzystniejszych sytuacji - odparł Scrope. - Nie słuchają niczyich rozkazów, chyba że mają z tego pożytek, tak jak mieszkańcy Liddesdale! Jeśli nie wiem, skąd przybyli uczestnicy napadu, to nie moja wina. Zresztą sam się do tego przyczyniłeś.

- Ja i moi ludzie byli jedynymi, którzy owej nocy chwycili za broń w obronie Anglii.

- Jednakowoż właśnie ty najlepiej powinieneś wiedzieć, kto spośród Grahamów czego się dopuścił. Tak jak napisałem, powinieneś dziękować niebiosom, że nie czynię cię odpowiedzial­nym za poczynania wszystkich twoich krewniaków.

- Z całym należnym szacunkiem przypomnę ci, panie, że nikt w Carlisle nie ruszył palcem, by bronić zamku - odrzekł zniecier­pliwiony Hugh. Opanował się z wysiłkiem i nie dodał, że według słów świadków, Scrope zabarykadował się w sali i wyszedł dopiero wtedy, gdy napastnicy uciekli.

- A ja ci przypomnę, że Beccleuch zaatakował moją warownię w środku nocy z pomocą pięciuset uzbrojonych po zęby żołnierzy na koniach.

- Nie było ich...

Scrope zignorował jego słowa.

- Podłożyli ładunek pod boczną bramę, wyłamali drzwi celi, w której przebywał Rabbie Czerwony Płaszcz, uprowadzili go i zostawili mojego wartownika na pewną śmierć. Zranili też mojego sługę i zabili jednego z pilnujących Rabbiego strażników. Co więcej, nie wierzę, by żaden z moich ludzi nie ruszył palcem, a nawet jeśli tak było, to dlatego że napastnicy uciekli, nim ktokolwiek ich zobaczył i zdążył stawić opór.

Hugh zrozumiał, że nic nie zyska, mówiąc mu po raz kolejny, iż owej nocy jego ludzie napotkali mniej niż stu napastników. Spytał więc tylko:

- Czyż nie trzymasz w Carlisle silnej załogi, panie?

- Zgadza się - odparł ze złością Scrope. - Wiesz jednak doskonale, że tamtej nocy przeszła silna burza. Atak Beccleucha nastąpił dwie godziny przed świtem, więc moi wartownicy pospali się albo też skryli przed niepogodą.

- Rozumiem. Ciekawe, co się stało z Beccleuchem i jego pięciuset żołnierzami - dodał Hugh pod wpływem nagłego impulsu. - My widzieliśmy niepełną setkę, o czym wspominałem już wiele razy. Jeśli dowodził nimi Beccleuch, jakoś uniknął mego wzroku.

- Pewnie schował się między swymi ludźmi. Hugh bezskutecznie próbował stłumić śmiech.

- Pierwszy raz słyszę, że ktoś posądza Beccleucha o tchórzos­two - powiedział z lekkim naciskiem.

Scrope zalał się rumieńcem po cebulki włosów, bo z pewnością zdawał sobie sprawę, że wielu właśnie jego oskarża o brak odwagi, i to nie tylko w związku z atakiem na Carlisle.

- Kto wie, dlaczego go nie widziałeś? - spytał szorstkim głosem. - Pewnie został ze swoimi ludźmi w innym miejscu, a ty zetknąłeś się tylko z drużyną Rabbiego.

- Tak, być może. - Hugh okazał na tyle rozsądku, by nie mówić, że z pewnością stawił czoło całej grupie napastników.

Jeśli Scrope chciał wierzyć, iż tamtej nocy Hugh i jego ludzie napotkali jedynie osiemdziesięciu atakujących, nie zauważyli zaś czterystu dwudziestu, niechaj tak pozostanie. Przynajmniej jego lordowska mość raczył zauważyć, że żołnierze Hugh starali się przeszkodzić napastnikom i więźniowi w powrocie do Szkocji.

- Szkoda, że nie udało ci się odbić Rabbiego - rzekł Scrope z nutką pogardy w głosie.

- Szkoda - zgodził się Hugh. - Jednak z powodu burzy rzeka gwałtownie wezbrała. To niemal cud, że Szkoci nie potopili się w niej podczas przeprawy na drugi brzeg. W każdym razie nie zauważyłem tam człowieka, którego mógłbym rozpoznać jako Rabbiego Czerwonego Płaszcza.

- Należało ich gonić. - Scrope jak zwykle unikał pytania, czy Hugh rozpoznał wśród atakujących sir Quintona Scotta.

Takie pytanie byłoby jak najbardziej logiczne. Sir Quinton wystąpił raz jako zastępca Beccleucha na spotkaniu strażników pogranicza i zasiadł naprzeciwko Hugh, który stawił się w imieniu Scrope'a. Jednak dyplomacja wymagała, by Scrope utrzymywał, iż jego więźniem był notoryczny bandyta. Przyznanie, że więził kuzyna potężnego Beccleucha i zastępcę strażnika pogranicza, omyłkowo aresztowanego podczas zawieszenia broni, z pewnoś­cią zachwiałoby pozycją Scrope'a w oczach królowej.

- Jako mój zastępca miałeś pełne prawo wszcząć pościg - powiedział rozdrażniony Scrope. - A także przekroczyć granicę i zażądać pomocy od każdego po tamtej stronie.

- Pogoń za Szkotami przez wzburzoną rzekę była zbyt niebez­pieczna. Nie miałem pewności, czy moi ludzie, którzy nosili cięższe zbroje od uciekających, bezpiecznie dotrą na drugi brzeg.

Grymas na twarzy Scrope'a wyraźnie odzwierciedlał jego myśli, jednak Hugh nie musiał tego widzieć, by zrozumieć, jak bardzo lord go nienawidzi i do jakiego stopnia mu nie ufa. Miał jednak świadomość, że Scrope nie zwolni go ze służby. Brakowało mu uzasadnionego powodu, a bez niego nie porwałby się na taki krok. Wuj Hugh wciąż był doradcą królowej, a poza tym Scrope'owi trudno byłoby znaleźć innego zastępcę.

Elżbieta obawiała się obdarzyć strażników pogranicza za dużą władzą, dlatego mieli zbyt nikłe uprawnienia, by wykonać powierzone im zadania. Pomijając nieliczne wyjątki, nie powie­rzała funkcji strażnika ludziom, którzy urodzili się i wychowali na pograniczu. W rezultacie niewielu odpowiedzialnych mężów przyjmowało tę godność, a ci, którzy to robili, z reguły nie rozumieli lokalnych uwarunkowań ani mieszkających tam ludzi.

Scrope uważał się za wyjątek od reguły, gdyż w przeszłości jego ojciec również piastował funkcję strażnika. Scrope jednak lubił ryzyko i nie cieszył się szacunkiem Wśród miejscowej szlachty, a już najmniej pośród ludzi, którym miał służyć. Hugh wiedział, że lord otrzymał niewiele informacji od swego ojca, gdyż wychowywał się w hrabstwie Nottingham, gdzie również się ożenił. Nadal spędzał więcej czasu tam i w Londynie niż w Carlisle.

Najważniejszym dowódcą Scrope'a na tych ziemiach był równie wyobcowany Martin Loder. Chociaż ożenił się z miej­scową kobietą i do tego dwukrotnie, mieszkańcy pogranicza uważali go za obcego. Pragnął być zastępcą strażnika pogranicza, jednak Elżbieta, a nawet sam Scrope uważali, że funkcję tę powinna pełnić osoba ciesząca się powszechnym szacunkiem, jakiego brakowało Loderowi. Dlatego chociaż było prawie pewne, iż kilku członków rodziny Grahamów brało udział w napadzie na Carlisle, Scrope potrzebował lepszego uzasadnienia niż własna niechęć, by usunąć Hugh.

- Czy twoi ludzie już wracają? - spytał niecierpliwie lord.

- Tak, prowadzi ich Rowan.

- Więc są już tu wszyscy maruderzy. Wysłałem przodem Lodera i dwóch innych dowódców wraz z żołnierzami, więc ruszajmy ich śladem.

- Tak jest - powiedział Hugh. - Nie możemy dłużej liczyć na to, że załoga Hermitage będzie się namyślać w nieskończoność.

Scrope wzruszył ramionami.

- Wątpię, by się ruszyli, gdy nie ma z nimi Beccleucha.

- Lepiej na to nie stawiać - ostrzegł Hugh. - Zabiłeś dziś kilku jego krewnych i spaliłeś wielu innych. Moi żołnierze do tej pory pilnowali ludzi Beccleucha, by nie wystawiali nosów poza mury swego zamku, lecz gdy odjedziemy, możemy nagle znaleźć się w centrum bitwy, a nasi chłopcy są już znużeni. Brakuje im bojowego ducha, który z pewnością nie opuści mieszkańców Liddesdale.

Scrope widocznie dostrzegł logikę w takim rozumowaniu, gdyż dał znak oficerom, by zbierali swoje oddziały. Po kilku minutach armia złożona z dwóch tysięcy żołnierzy skierowała się w stronę angielskiej granicy. Powiewały sztandary, a ludzie byli w dobrych humorach, Hugh pomyślał jednak, iż tempo marszu przypomina bardziej odwrót niż zwycięski pochód. Zachowywali się podobnie do Scrope'a, który co chwilę odwracał się w obawie, że Szkoci mogą przypuścić atak.

Hugh wiedział, że mieszkańcy Liddesdale mają dość rozumu, by nie porywać się na tak wielką armię. Najprawdopodobniej - i tego się obawiał - przypuszczą atak na jakąś prowincję w Anglii, a zrobią to tak samo niespodziewanie jak Anglicy, napadając na Liddesdale. I zostawią po sobie tyle samo zniszczeń.

Być może Beccleuch znajduje się w Hermitage, chociaż wszyscy wiedzieli, iż Jakub niechętnie odnosił się do jego powrotu na pogranicze. Ale jeśli król Szkocji szukał pretekstu, by zwolnić go z Blackness, atak Scrope'a stanowił idealne uzasadnienie. W czasie gdy Scrope'owi udało się zebrać dwu­tysięczną armię, Beccleuch byłby w stanie powołać pod broń trzy tysiące żołnierzy.

Sir Hugh nie starał się bronić Beccleucha. Przeciwnie, miał z nim pewne porachunki, bo to właśnie on zaaranżował małżeństwo siostry Hugh - Janet - z sir Quintonem Scottem z Broadhaugh.

Sir Hugh rozumiał, że jego powiązanie z Beccleuchem mierzi Scrope'a, chociaż sam przyczynił się do zawarcia tego małżeństwa w stopniu większym niż Hugh. Oczywiście prosili go o po­zwolenie, gdyż był najbliższym krewnym Janet, jednak obaj strażnicy pogranicza nie dali mu wielkiego wyboru. Uzgodnili między sobą szczegóły, po tym jak sir Quinton podobno ocalił Janet z rąk rzezimieszka, zachwycił się jej urodą i wyraził pragnienie, by posiąść ją za żonę.

Elżbieta i Jakub popierali ten związek, mając nadzieję, że spowoduje on nastanie pokoju w rejonie pogranicza.

Hugh nie wziął udziału w uroczystości zaślubin, ale jeśli dusił w sobie niechęć do tego małżeństwa, to dlatego, że tracił znakomitą gospodynię. W całej tej sprawie istniały jednak pewne istotne szczegóły, o których Scrope nie miał pojęcia. Hugh miał nadzieję, że nigdy nie ujrzą one światłą dziennego.

Scrope wiedział, iż Hugh i jego ludzie stanęli oko w oko z napastnikami i bezskutecznie usiłowali przeszkodzić ich uciecz­ce do Szkocji, jednak nie miał pojęcia, że Hugh walczył w po­jedynkę z więźniem, a Janet była przy tym obecna.

Nawet teraz, kilka miesięcy po tamtej nocy, Hugh zdawał sobie sprawę z oczywistego faktu: Scrope pragnął powiązać go z napadem na Carlisle i wymierzyć mu za to karę. Jeśli zjadliwy w treści i formie list, jaki lord wysłał wkrótce po ataku, nie wyraził tego dobitnie, uczyniła to gorliwość, z jaką nakazał aresztować podejrzanych Grahamów. Hugh zrobił wszyst­ko, co było w jego mocy, by powstrzymać napastników i unie­możliwić im ucieczkę, jednak Scrope nie miał pojęcia, że była wśród nich Janet. Gdyby poznał prawdę, natychmiast kazałby aresztować Hugh.

Tymczasem zmasowany, morderczy atak na Liddesdale mógł wywołać jedynie eskalację wojny na pograniczu. Odwet ze strony Beccleucha był jedynie kwestią czasu.

5

Przed zachodem słońca wykąpana, pachnąca różami i ubrana w skromną suknię Laurie wyruszyła na poszukiwanie ojca.

Znalazła go w wielkiej sali. Wciąż siedział przy stole, otoczony dokumentami. Dookoła kręciła się służba, nakrywając do kolacji. Nie rozumiała, jak w takich warunkach ojciec potrafi się skon­centrować, jednak wydalał się całkowicie pochłonięty pracą.

- Wybacz, że ci przeszkadzam, panie ojcze - powiedziała, stając przed nim. Skryby już nie było.

Sir William nawet nie podniósł głowy, gdy weszła do sali, ale teraz spojrzał na nią, marszcząc czoło.

- Czyżby nadeszła już pora kolacji?

- Tak, ojcze. Prawie.

- Nie wiem, kiedy przeleciało całe popołudnie. - Westchnął. Odsunął na bok dokument, który właśnie czytał, i usiadł prosto. Potem poprawił czapkę i spojrzał na córkę krytycznym wzro­kiem. - Ładna suknia - ocenił.

- Dziękuję.

- Wiesz, że mi się podoba. Mówiłem ci o tym już nieraz. Masz nadzieję, że zmięknę?

- Tak - odparła szczerze. - Jestem głodna i chciałabym zjeść kolację z całą rodziną.

- Chciałabyś uniknąć lania, ot co.

- To też. - Nie wiedziała, czego oczekiwać, ale się uspokoiła. Być może ojciec wymierzy jej jakąś karę, lecz jego łagodny ton świadczył o tym, że bicia nie będzie.

- Nie wiem, co mam z tobą zrobić - powiedział, jakby czytał jej myśli. - Co ci strzeliło do głowy, by wymknąć się i pojechać do Elliotów? Wiesz, jak bardzo twoja matka nie lubi takich odwiedzin?

- Davy i Lucy to moi przyjaciele - odparła po prostu. - Pomyślałam, że jeśli pojadę tam wcześnie, gdy wszyscy jeszcze śpią, to zobaczę się z nimi i wrócę, nim ktokolwiek zauważy moją nieobecność. Nie wiedziałam, że Anglicy napadną na Liddesdale.

- To był ten perfidny Scrope - rzekł sir William. - Głupio postąpił, bo jego akcja nie spodoba się Jakubowi. Być może teraz zwolni Beccleucha, który zemści się za tę napaść.

- Myślisz, że król naprawdę pozwoli mu tu wrócić?

- Tak. - Sir William westchnął. - Już niedługo wróci z Edyn­burga do Hermitage i zacznie przemyśliwać, jakie podjąć dzia­łania. Jednak nie powinien, bo to jedynie rozwścieczy Elżbietę.

- Tak, ojcze. - Laurie wolała nie dodawać, że bez względu na cenę pragnie, by Beccleuch odpłacił Anglikom za to, co uczynili. Nie chciała jednak rozdrażniać ojca, bo i tak już mu się naraziła. - Czy przestaniesz być strażnikiem pogranicza, gdy Beccleuch powróci? - spytała.

Pokręcił głową.

- Król Jakub uważa, że jestem mniej skory do wojny niż on, więc ma nadzieję, że uda mi się zaprowadzić pokój na tych terenach.

- Uda ci się to, ojcze? - zapytała z podziwem.

- Bóg mi świadkiem, że wolę pokój od wojny. - Sir William uśmiechnął się smutno. - Ale kiepski ze mnie rozjemca. Gdy wróci Beccleuch, będzie jeszcze gorzej. Zabraknie mi władzy i siły, by z nim walczyć. Jeśli Jakub pragnie pokoju, powinien zmusić Beccleucha, by do niego doprowadził. On mógłby to zrobić, gdyby tylko chciał, bo chyba nikomu innemu się to nie uda.

Do sali weszła grupa zbrojnych, by spożyć posiłek, odwracając uwagę sir Williama. Odsunął krzesło i wstał.

- Chodź ze mną, Lauro. Przestraszyła się.

- Więc... nie mogę zjeść kolacji z rodziną?

- Możesz, ale twoja matka zdecydowała, że zjemy w bawialni. Uznała, że twoje siostry nie powinny jadać kolacji w towarzystwie moich żołnierzy.

- Nie powinny? Dlaczego?

- Mówi, że jest to do przyjęcia w porze południowej, gdy wszyscy się śpieszą i nie mają czasu na rozmowę. Ale wieczorem mężczyźni stają się hałaśliwi, niesforni i mówią rzeczy nie przeznaczone dla dziewczęcych uszu.

Z tymi słowy sir William wyciągnął ramię, na którym Laurie oparła prawą dłoń, zastanawiając się nad tym, co usłyszała.

Kolacja w Aylewood przebiegała w bardziej swobodnej at­mosferze niż obiad, podobnie zresztą jak w większości domów. Laurie i jej dwie siostry od dzieciństwa jadały posiłki w towarzys­twie mężczyzn. Być może Blanche spostrzegła widoczną w ostat­nim okresie inklinację May, by poflirtować z każdym, kto na nią spojrzy.

W wieku piętnastu lat starsza z przyrodnich sióstr Laurie zapragnęła wyjść za mąż. Na każdego napotkanego mężczyznę patrzyła jak na potencjalnego kandydata. Co więcej, mimo nieustających zapewnień, że jej córki są idealne, Blanche musiała wiedzieć - o czym Laurie była przekonana - iż zadziorna i uparta May daleka jest od doskonałości. Może nie była gotowa wymykać się spod kontroli tak często jak Laurie, jednak zdarzało się, że folgowała swoim zachciankom i dopiero potem myślała o kon­sekwencjach.

Blanche - co należy uczciwie stwierdzić - karała May za jej wybryki, chociaż nie tak surowo, jak sugerowała sir Williamowi, by karał najstarszą córkę. Pokuta wyznaczana dla May była zazwyczaj lekka, po prawdzie tak lekka, że zazwyczaj nie powstrzymywała dziewczyny przed kolejnymi ekscesami. Mary wiedziała, że matka jej pobłaża. O dziwo jednak rodzicielka bardzo późno zauważyła flirciarskie zapędy ulubienicy. Laurie ciekawiło, czy macocha rozmawiała z May na ten temat, i po­stanowiła spytać o to siostrę przy najbliższej okazji.

Gdy szli galeryjką w stronę bawialni, ścisnęła ojca mocniej za ramię, dziękując za to, że jej towarzyszy. W jego obecności Blanche nie będzie taka skora, by rzucać pod adresem Laurie zjadliwe uwagi.

Jednak jej kłopoty jeszcze się nie skończyły.

- Musisz się poprawić, dziewczyno - powiedział cicho sir William.

- Postaram się, ojcze.

- Masz być mi posłuszna - rzekł bardziej surowym tonem. - Nie słuchając moich poleceń, dajesz zły przykład siostrom. Nie dopuszczę do anarchii w moim domu.

- Ale to nie w porządku zabraniać mi odwiedzin u przyjaciół w dolinie - zaprotestowała. - Poza nimi nie mam wielu.

- Twoja matka życzy sobie, byś zachowywała się w bardziej właściwy sposób. Trudno mi się z nią nie zgodzić po tym, co widziałem dziś rano. Wyglądałaś okropnie.

- Musiałam się schować na drzewie!

- Być może, lecz nie musiałaś w ogóle opuszczać Aylewood i do tego bez butów. Nie spodobało jej się również to, że wróciłaś bez płaszcza.

- Na pewno nie każe mi wracać do chaty Davy'ego, aby go przynieść. Jej nie podoba się wszystko, co robię. Wiesz o tym, ojcze.

Spojrzał na nią groźnie. Zrozumiała, że posunęła się za daleko.

- Wybacz mi, ojcze - powiedziała szybko. - Nie powinnam była tego mówić.

- To prawda. Musisz nauczyć się trzymać język za zębami. Nie mam nastroju na odgrywanie roli srogiego ojca, bo domyślam się, że miałaś ważne powody, by zachować się dzisiejszego ranka w taki właśnie sposób. Nie możesz jednak liczyć na moją nieustającą łagodność. Jeśli twoja matka będzie miała kolejne powody do niezadowolenia, zostaniesz ukarana w taki sposób, jaki ona uzna za stosowny. Rozumiesz, co mówię?

- Tak - odparła smętnie.

Nie powiedział nic więcej. Weszli do bawialni. Blanche i jej córki były już w środku.

Macocha miała na sobie jak zwykle elegancką jedwabną suknię szarosiwej barwy oraz liczne ozdoby i biżuterię. Siedziała na krześle z wysokim oparciem, jej stopy zaś spoczywały na niskim aksamitnym pufie. Nawet francuski czepek, odsłaniający jedynie przednią część zaczesanych gładko włosów, był pięknie ozdobiony perłami.

Dziesięcioletnia Isabel stała obok matki, trzymając jedną dłonią oparcie krzesła. Nosiła skromną suknię mlecznego koloru, podobną stylem do sukni matki - o sztywnej, gładkiej części górnej i rozkloszowanej spódnicy. Lśniące jasnokasztanowe włosy opadały niczym szeroka chusta aż do pasa. Na głowie miała prosty biały czepek, starannie zawiązany pod okrągłym podbródkiem, który przytrzymywał włosy, by nie opadały dziew­czynce na twarz.

Gdy Laurie i sir William zjawili się w bawialni, May stała plecami do drzwi, mówiąc coś do Isabel, tak więc obie siostry nie od razu zauważyły wchodzących.

Blanche kiwnęła po królewsku głową, a wtedy Isabel złożyła ukłon, May zaś zamilkła, odwróciła się do przybyłych i również skłoniła się ojcu. Jej suknia miała barwę zielononiebieską i była o wiele bardziej strojna niż szaty matki i siostry. Mocno upięty gorset unosił jej obfity biust tak wysoko, że gdy składała ukłon, piersi niemal wylewały się spod głęboko wyciętego dekoltu. Wąska koronka halki wystająca spod sukni ledwie zakrywała sutki. Kreza wokół szyi, dopasowana do koronki bielizny, była tak wąska, że - w opinii Laurie - wyglądała bardziej na naszyjnik niż na część sukni. Laurie spostrzegła nadto, że May pomalowała sobie na czerwono usta, zaróżowiła policzki, przyczerniła rzęsy.

Wyglądała tak, jakby oczekiwała, że w kolacji wezmą udział jacyś goście.

Nawet sir William zauważył zmianę.

- Pięknie dziś wyglądasz, May - powiedział ciepło. Dziewczyna oblała się rumieńcem.

- Prawda, że ładnie wygląda, mężu? - odezwała się Blanche. - Widać, że wiele zyskuje, dbając o swój wizerunek.

- Oczywiście - zgodził się. Blanche uśmiechnęła się figlarnie.

- Myślę, że możemy ją zabrać w przyszłym miesiącu, gdy wybierzemy się do zamku Fast. Jest już wystarczająco duża, by pokazać się w towarzystwie.

- Jeśli o to chodzi...

- Naprawdę, mój panie, już od dwóch lat powinna bywać wśród ludzi.

Sir William rozejrzał się po pokoju, by się upewnić, że w pomieszczeniu nie ma nikogo ze służby.

- Chyba rozumiem, o co ci chodzi, pani - rzekł dobitnie. - Lecz rozmawialiśmy już o tym, a ja nie zamierzam zmienić decyzji.

May zacisnęła mocno usta, ale miała dość rozumu, by nie protestować.

Laurie spojrzała na macochę. Ciekawiło ją, czy ta wykorzysta nadarzającą się okazję i szczerze wyrzuci z siebie, co myśli. Jednak Blanche całkowicie panowała nad wyrazem swojego oblicza i jeśli nawet sir William potrafił czytać myśli małżonki, Laurie nie posiadła tej umiejętności.

- Nie śmiałabym przeciwstawiać się twej woli, mężu - rzekła łagodnie Blanche - ale obecna sytuacja nie jest sprawiedliwa dla May. Jest już wystarczająco dorosła, by się zaręczyć.

- Niebawem omówimy tę sprawę - odparł sir William. - Nie jest to kwestia, jaką należy roztrząsać w obecności służby, a słyszę już, że niosą kolację.

Stół był przygotowany. Jakby w odpowiedzi na słowa sir Williama, do bawialni weszło trzech służących z tacami pełnymi jedzenia.

Sir William zerknął na naczynia.

- Sami się obsłużymy - powiedział służącemu. - Gdy podacie zupę, możecie opuścić bawialnię. Wróćcie za jakiś czas, by sprawdzić, czy czegoś jeszcze potrzebujemy.

- Tak, panie.

Gdy jeden służący nalewał chochlą zupę, a drugi stawiał miskę przed każdym z biesiadników, Laurie poczuła na sobie badawczy wzrok macochy. Spokojnie spojrzała jej w oczy, lecz nie odezwała się. Domyśliła się, że Blanche stara się odgadnąć, jaką karę wymierzył jej sir William. Jeśli w ogóle była jakaś kara. Dziew­czyna wiedziała jednak z doświadczenia, że macocha nie spyta o to na głos, więc zajęła się jedzeniem.

W większości było zimne, stanowiło resztki południowego posiłku, ale gorąca zupa smakowała wybornie dziewczynie, która od świtu nic nie miała w ustach. Mogła zjeść trochę chleba i sera z rodziną Davy'ego po odjeździe Anglików, ale nigdy nie lubiła odbierać im pożywienia. Tak niewiele go mieli. Zazwyczaj zanosiła im coś z kuchni w Aylewood, lecz tego ranka bardzo się śpieszyła. Nie widziała ich od wielu dni i pomyślała - jak się okazało błędnie - że taka wczesna wizyta nie niesie w sobie żadnego niebezpieczeństwa.

Gdy tylko służący znikli za drzwiami, May powiedziała szybko:

- Czy mogę pojechać z wami do zamku Fast, panie ojcze? Isabel rzuciła siostrze pełne niepokoju spojrzenie i natychmiast zajęła się swoim talerzem.

- Zobaczymy - odparł sir William. - Król poprosił mnie, bym wziął udział w spotkaniu szkockich strażników pogranicza i przedyskutował z nimi sposoby zapewnienia pokoju na naszej ziemi. Spotkanie to nie ma charakteru towarzyskiego, ale wasza matka wyraziła pragnienie, by pojechać ze mną.

- Ręczę, że będą tam również żony innych uczestników spotkania - powiedziała z uśmiechem Blanche.

- Tak, być może. Laurie, czy ty też chciałabyś pojechać? May patrzyła na starszą siostrę z nadzieją, Blanche zaś przy­brała surowy wyraz twarzy.

- Z wielką przyjemnością, ojcze. Nigdy tam nie byłam.

- Czy nie przedwcześnie obiecywać taką nagrodę córce, która nie słucha naszych poleceń, panie? - spytała ostrym głosem Blanche.

Isabel znowu popatrzyła pytająco na May. Laurie nie miała pojęcia, co się dzieje.

Kiedy May pochwyciła spojrzenie Laurie, szybko odwróciła wzrok i oblała się rumieńcem, którego nie zdołał ukryć róż na jej policzkach. Laurie zaczęła zastanawiać się, co knuje młodsza siostrzyczka. Nie zrobiła jednak nic, by zwrócić na siebie uwagę, gdyż nie chciała zaszkodzić May. W każdym razie, gdyby głośno wyraziła swoje myśli, ściągnęłaby na siebie gniew macochy, bez względu na to, co May miała na sumieniu.

Sir William rozmawiał z żoną o zbliżającym się wyjeździe do zamku Fast, jednak Laurie nie zwracała na nich uwagi. Było jej wszystko jedno, czy pojedzie z nimi, czy też nie. Lubiła muzykę i tańce, więc gdyby była okazja do zabawy, chętnie by z niej skorzystała. Jednak nie byłaby zadowolona, gdyby macocha nieustannie starała się zwrócić na nią uwagę każdego tam obecnego mężczyzny szukającego żony, bez względu na jego wiek i wygląd. W takiej sytuacji Laurie czuła się jak klacz, którą po wygranej gonitwie wszyscy oglądają i kalkulują, czy stać ich na zakup tak rasowego zwierzęcia.

- Lauro, co z tobą? - spytała ostro Blanche. - Dlaczego przyglądasz się siostrze w tak nietaktowny sposób?

Dziewczyna zorientowała się, że wciąż patrzy bezwiednie na May.

- Wybacz, May - powiedziała. - Nie patrzyłam na ciebie. Myślałam tylko o... zamku Fast - dodała pośpiesznie.

- Powinnaś uczestniczyć w naszej rozmowie - rzekła surowo Blanche. - Na okolicznościowych spotkaniach młoda kobieta, która zamiast rozmową woli zajmować się swoimi myślami, uważana jest za dumną i wyniosłą.

- Nikt, kto zna Laurie dłużej, nie może twierdzić, że jest dumna - stwierdził sir William. - Przecież sama się skarżyłaś, że ona nie jest świadoma swojej własnej wartości.

- Mężu, proszę, nie zachęcaj jej do nietaktownego zachowania. Ma obowiązek słuchać, gdy omawiamy spotkania towarzyskie, tak samo jak ma obowiązek wyjść za mąż. W tej sprawie zgadzasz się ze mną, o czym wspominałeś już niejeden raz.

- Tak, powinna wyjść za mąż.

- Otóż to - zgodziła się Blanche. - A tymczasem zachowuje się jak rozpuszczona dziewczyna niskiego stanu. Gdyby wieść o tym wydostała się poza Aylewood, nikt by jej nie zechciał, a ponieważ stwierdziłeś, że żadna z młodszych córek nie pójdzie za mąż przed Laurą, ona musi wykorzystać pierwszą nadarzającą sposobność i poślubić odpowiedniego kandydata.

- Nie ma pośpiechu.

- Być może nie ma, lecz jeśli nie wyjdzie za mąż, ty, drogi mężu, będziesz musiał utrzymywać trzy córki do końca twych dni. Oczywiście - dodała szybko, by zatrzeć złe wrażenie - modlę się do Boga, by w swej łasce obdarzył cię jeszcze wieloma, wieloma latami życia.

- Tak, z tym też nie trzeba się śpieszyć. - Spojrzał na Laurie. - Wiesz, że tutaj nie mogę się z nie zgodzić z matką - rzekł ze smutkiem.

- Nie znalazłam nikogo, z kim chciałabym spędzić resztę życia - odparła cicho dziewczyna. Nie była zachwycona prze­biegiem tej rozmowy.

- Ależ przedstawiłem cię wielu znakomitym rycerzom, dziew­czyno! Najlepszym w całej Szkocji. Wszystkimi wzgardziłaś.

- Gdybyś po prostu rozkazał jej poślubić jednego z nich, musiałaby to zrobić - rzekła Blanche.

- Cenię sobie prawo i sprawiedliwość, droga żono - powie­dział sir William z nutką gniewu. - Nie mogę wydać jej polecenia, którego wykonania nie jestem w stanie wyegzekwować. W jakim świetle postawiłoby to mnie, strażnika pogranicza?

- Jesteś jej ojcem - przypomniała mu żona, jakby to tłuma­czyło wszystko.

- Lecz szkockie prawa nie są tajemnicą. Większość ludzi dobrze zna prawa małżeńskie. A z pewnością pastor. Chciałabyś, abym rozkazał jej kłamać, gdy ją spyta, czy zgadza się poślubić pana młodego?

- W mojej rodzinie, mężu, córki we wszystkim słuchają ojca - powiedziała ponuro Blanche.

- Tak, pani, lecz twój ojciec wychowywał się w angielskim domu. Był w połowie Anglikiem, ja zaś nie uznaję angielskich obyczajów.

- Gdybyś pozwolił mi powiedzieć szczerze...

Kiedy Blanche zrobiła znacząca pauzę, sir William westchnął.

- Mów wszystko, co tylko pragniesz powiedzieć. Zwykle tak czynisz.

- A więc dobrze. To chory kaprys, że pozwalasz jednej córce, by okręciła sobie ciebie wokół palca, podczas gdy pozostałym dwóm zagradzasz drogę do szczęścia - oświadczyła bez ogródek Blanche.

- Na litość Boską, co ty...

- A jeśli Laura nigdy nie wyjdzie za mąż? Pomyślałeś o tym?

- Tak, za każdym razem, gdy mi przypominasz o tej sprawie.

- Ma już prawie dwadzieścia lat. Dziewczęta zwykle wy­chodzą za mąż, gdy mają czternaście wiosen!

- Przyznaję, że trochę się starzeje - odrzekł. - Jeśli nie poślubi nikogo przed dniem swoich dwudziestych pierwszych urodzin, ponownie przemyślę tę kwestię.

- Ale...

- Wystarczy - uciął surowo. - Podjąłem decyzję. Ponadto przypominam tobie i twoim córkom, że to samo prawo, które pozwala Laurie powiedzieć mężowi „tak” lub „nie”, daje mi władzę, by zabronić którejkolwiek córce wyjścia za mąż. I nie myśl, pani, że uda ci się pominąć moje zdanie w tej sprawie. - Spojrzał z ukosa na żonę, potem na May.

Córka nie śmiała podnieść wzroku. Skończyła jeść i siedziała ze spuszczoną głową, trzymając dłonie na podołku. To za­chowanie świadczyło o tym, że poddaje się woli ojca, jednak Laurie znowu spostrzegła, że Isabel przygląda się zagadkowo starszej siostrze.

Czując się winna, Laurie zastanawiała się, czy May po prostu usiłuje ukryć złość na upór ojca, czy też na niezdecydowanie najstarszej siostry.

Chciałaby powiedzieć May, że odczuwa głęboki żal, jeśli jej uniki stwarzają siostrze problemy. Gdyby potrafiła wyjaśnić swoją awersję do małżeństwa, również chętnie by to uczyniła, lecz nie znała wyjaśnienia innego niż to, że nie spotkała jeszcze mężczyzny, którego chciałaby poślubić. Siedziała więc cicho z nadzieją, że nikt nie każe jej się odezwać.

Nagle oczami wyobraźni ujrzała rudowłosego jeźdźca w lesie Tarras. Obraz był tak wyraźny, że aż się rozejrzała, by sprawdzić, czy ktoś nie spostrzegł zmiany, jaka zaszła w jej zachowaniu. Nikt na nią nie patrzył. Blanche spoglądała na May, która wciąż miała spuszczony wzrok. Isabel obserwowała matkę. Po chwili dziewczynka odwróciła się do sir Williama.

- Panie ojcze, kiedy Anglicy znowu zaatakują? - spytała. - Czy zabiją nas wszystkich?

Sir William spojrzał czule na najmłodszą córkę.

- Mogą zaatakować, ale tutaj, w Aylewood, jesteśmy bezpie­czni jak myszki w młynie. Nasz zamek stoi na skalistym grzbiecie, a prowadzi doń tyko jedna droga, którą nieustannie obserwują wartownicy. Jest nie do zdobycia.

- Lecz jeśli Beccleuch i Rabbie Czerwony Płaszcz ruszą za Anglikami, lord Scrope znowu zaatakuje Liddesdale - powie­działa Isabel. - To mnie przeraża, bo wydarzą się straszne rzeczy i umrze jeszcze więcej ludzi. A Bridget mówi, że być może następnym razem najeźdźcy przyjadą aż do Aylewood.

- Nie słuchaj plotek służby - skarciła ją łagodnie matka.

- Ale Briget płakała cały dzień. Podobno słyszała, że ci straszni ludzie zabili jej brata i dwóch wujów, a nawet jedno dziecko brata!

- Kimże jest ta Bridget, do diabła?! - spytał gniewnie sir William.

- Służącą twoich córek, panie - wyjaśniła Blanche. - Obie­cuję, że gdy skończymy, zaraz z nią porozmawiam. Być może otrzymała złe wieści, lecz nie powinna powtarzać takich okropno­ści dzieciom, a także opowiadać o nieistniejących ludziach, jak ten Rabbie Czerwony Płaszcz.

- Więc on nie istnieje? - spytała Isabel, otwierając szeroko oczy. - Laurie twierdzi co innego. Mówiła, że sir Quinton z Broadhaugh go zna. Dlatego potomkowie Rabbiego pomogli lady Scott wydostać sir Quintona z Carlisle i dlatego nazywają ją Waleczna Janet. Bridget mówiła jeszcze...

- Wystarczy, Isabel - odezwała się surowo Blanche. - Jeśli nie przestaniesz paplać, zaraz pójdziesz do swojej komnaty.

- Przepraszam, mamo - powiedziała cicho dziewczynka. - Czy muszę teraz iść?

- Osobą, która powinna odejść od stołu, jest Laura. - Blanche spojrzała z irytacją na męża. - Powinna się wstydzić. Wygadywać takie nieprawdziwe rzeczy dziecku, zwłaszcza te bzdury o Janet Scott.

- Ta historia jest prawdziwa - rzekła cicho Laurie. - Wszyscy wiedzą, że to ona poprowadziła ludzi do Carlisle. I właśnie dlatego nazywają ją Waleczna Janet.

- Zapominasz, że poznałam lady Janet. Nie ma wątpliwości, że to prawdziwa dama. Poza tym to Angielka. Jej brat jest zastępcą strażnika zachodniego pogranicza po angielskiej stronie.

- A jednak ona...

- Zamilcz - rozkazała Blanche. - Nie wątpię, że tutejsi mieszkańcy opowiadają niestworzone rzeczy o niej z prostej przyczyny: ma nieszczęście być Angielką i została wychowana w nietypowy sposób. Jej rodzice zmarli, gdy była mała, brat zaś, który ma opinię człowieka bardzo surowego, samodzielnie się nią opiekował. Jeśli czasami mówi lub robi dziwne rzeczy, to dlatego że nie miała matki, która nauczyłaby ją właściwego postępowania.

Laurie nigdy nie poznała lady Scott, jednak podziwiała odwagę tej kobiety od chwili, gdy po raz pierwszy usłyszała o jej wyczynach. Teraz nawet zazdrościła Janet.

- Koniec z takimi rozmowami. - Sir William zmroził najstarszą córkę wzrokiem. - Koniec z Waleczną Janet i Rabbiem Czerwonym Płaszczem. Słyszysz, co mówię?

- Tak, ojcze - powiedziała słabo Laurie. Próbowała wyobrazić sobie, jak zabrzmiałoby określenie Waleczna Laurie.

Ludzie co prawda chętniej zwracaliby się do niej Laurie Uparcie Niezamężna, zwłaszcza gdyby Blanche mogła im to zasugerować.

Matka chyba zapomniała o gafie Isabel, gdyż powróciła do tematu zamku Fast. Reszta kolacji minęła spokojnie.

Gdy tylko sir William pozwolił córkom odejść od stołu, Laurie natychmiast pobiegła do swojej komnaty. Chciała pomówić z May, lecz przypomniała sobie, że macocha zamierzała za­mienić słowo z Bridget. O tej porze służąca najprawdopodobniej przebywała w komnacie młodszych dziewcząt, by pomóc im ułożyć się do snu.

Laurie nie miała ochoty natknąć się znowu na Blanche, zanim czas złagodzi nieco niezadowolenie macochy. Zdecydowała, że lepiej będzie zaczekać ha okazję, gdy uda się porozmawiać z May na osobności.

6

Masz towarzystwo, panie - powiedział Ned Rowan do Hugh, przekrzykując hałas wywołany stukotem końskich kopyt na wybrukowanym dziedzińcu zamku Brackengill.

Hugh odchrząknął w odpowiedzi, bo widząc niezwykły ruch na podwórcu, już się domyślił, że do zamku zawitał jakiś gość. Obce konie, obcy służący, którzy wciągali bagaże przez główne wejście. Nie miał pojęcia, kto to może być, lecz takie nie­spodziewane wizyty były tu na porządku dziennym. Często podróżujący prosili o nocleg, a gospodarze z reguły im nie odmawiali.

- Lepiej sprawdzę, kto to taki - powiedział Rowanowi. Głoś­niej zaś dodał: - Andrew, chodź tu i zajmij się moim koniem.

Szczupły kędzierzawy chłopiec podbiegł szybko, by wziąć wodze.

- Tak, panie - rzucił wesoło. - Zajmę się nim.

- Tylko na pewno. - Rowan zeskoczył na ziemię i potargał chłopca za czarne, mocno kręcone włosy.

Andrew w milczeniu skinął głową.

Gdy chłopiec wraz z rumakiem skierował się do stajni, Hugh ruszył po kamiennych stopniach do głównego wejścia, a potem wewnętrznymi kręconymi schodkami dotarł do głównej sali zamkowej, gdzie krzątali się służący, poganiani ostrymi poleceniami, które padały z ust wątłej kobiety w średnim wieku, siedzącej sztywno na krześle przy stole.

Jej rude, starannie uczesane włosy miały niesamowity płomien­ny odcień. Hugh pomyślał, że kobieta - podobnie jak królowa Elżbieta - nosi perukę. Miała mocny makijaż, nadający jej modny wygląd: biała cera, różowe policzki, czerwone usta, czarne rzęsy i brwi. Ubrana była w strojne, modne szaty z licznymi paciorkami i ozdobami.

Spojrzała na niego oczami krótkowidza i zmarszczyła czoło, jakby miała zamiar zbesztać go za tak gwałtowne wtargnięcie. Po chwili jednak uśmiechnęła się.

- Przecież to sir Hugh! - powiedziała wyraźnie wysokim, donośnym głosem.

- Jestem Hugh Graham, pani - potwierdził, kiwając głową. Zdjął hełm i podał go służącemu wraz z metalowo - skórzanymi rękawicami oraz rycerskim pasem. - Czy mogę wiedzieć, kto przyprowadził panią do Brackengill?

- Sama się przyprowadziłam, miły panie.

- Być może moi ludzie nie wyjaśnili, że mój dom nie ma gospodyni. Brak tu pokojówek, żeńskiej służby i w ogóle kobiet, jeśli nie liczyć kucharki i jej małej córeczki. Chętnie odeskortuję cię, pani, do Bewcastle, gdzie lady Nixon zapewni ci wszelkie wygody.

- Jestem tu właśnie dlatego, że brak tu gospodyni, młody człowieku.

Hugh patrzył na nią jak na wariatkę.

- Ale zdaje się nie bardzo wiesz, kim jestem - ciągnęła. - Nie można cię za to winić, bo ostatnio widziałeś mnie piętnaście lat temu. - Zawiesiła głos, przypuszczając, że podane przez nią informacje dotyczące jej tożsamości są wystarczające, by Hugh odgadł, z kim rozmawia.

- Wybacz, pani, lecz nie mam pojęcia, kim jesteś. Zresztą i tak nie ma to znaczenia, bo twój nocleg w moim domu byłby ze wszech miar rzeczą niewłaściwą. Dlatego każę moim służącym, by wynieśli twe rzeczy na zewnątrz i objuczyli konie, chociaż powinienem raczej dać wam wypoczęte zwierzęta, jeśli macie za sobą długą drogę.

- Dziś przyjechałam z Carlisle. Dostałam się tam z Londynu karetą, moje bagaże zaś przyjechały wozem. Straszna, nieprzy­jemna droga. Czuję się zobowiązana oznajmić ci, że tutejsze drogi są w fatalnym stanie, jeśli w ogóle można je nazwać drogami, ale zdecydowałam się nie skarżyć z tego powodu.

- Niestety, są to raczej wytyczone trasy niż drogi - przyznał Hugh.

- Tak. Właśnie z tego powodu musiałam zostawić karetę w Carlisle, a następnie nająć juczne konie oraz wierzchowce, a także dwóch zbrojnych, by ochraniali mnie i moją pokojową. Droga nie była daleka, lecz jazda bardzo mnie zmęczyła. Mam nadzieję, że w tej sytuacji nie wyrzucisz z domu własnej ciotki. Nie mylę się, panie? - Uśmiechnęła się słodko.

Hugh opanował się z największym trudem.

- Moja ciotka? Lady Marjory? Jak to możliwe, pani? Przecież wuj Brampton...

- Niestety, nie żyje. - Westchnęła.

- Kiedy to się stało? Ściągnęła usta.

- Chyba podczas tej okropnej podróży straciłam poczucie czasu. - Zastanowiła się. - Minęły już ze cztery miesiące.

Hugh zatkało. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.

- Skoro było to tak dawno temu, ktoś powinien mnie zawia­domić. Czy znana ci jest, pani, data jego śmierci?

- Oczywiście, masz rację. Czwartego kwietnia. Dodam, że była to niedziela. Pamiętam dobrze ten dzień, gdyż właśnie wróciłam do domu z kościoła, gdy powiedziano mi, że twój wuj stracił przytomność i zmarł. Jak widzisz, minęły już ponad cztery miesiące. Sądziłam, że do tej pory ktoś powiadomił cię o tym fakcie, lecz oczywiście w takich sytuacjach trzeba zająć się wieloma złożonymi sprawami. Mój mąż był prawnikiem, doradcą królowej, więc samodzielnie zajmował się powierzonymi mu zadaniami.

- Ale w tym czasie wysłałem do niego dwa listy - zapro­testował Hugh. - Ostatni został nadany przed niecałym mie­siącem! Dziwię się, że nie odpisałaś mi osobiście, pani, choćby po to, aby wyjaśnić, dlaczego nie może tego zrobić twój mąż.

- 'Nie' mogłam. Nigdy nie czytałam jego korespondencji, a poza tym byłam kompletnie załamana. Przez pierwsze dwa tygodnie w ogóle z nikim nie rozmawiałam. Moje córki mieszkają ze swoimi mężami w miejscach odległych od Londynu i...

- Z pewnością nie są tak odległe jak mój zamek - mruknął Hugh.

- Oczywiście nie tak daleko - zareagowała błyskawicz­nie. - Jednak nie były w stanie przyjechać natychmiast, by mnie wspomóc. Wróciłam z moją córką Sarah do Southampton, jednak to nie był dobry układ. Zorientowałam się, że ja i twój wuj bardzo myliliśmy się co do jej męża, który okazał się potwornie kłótliwym człowiekiem. Ja mam inne usposobie­nie i nie znoszę kłótliwości innych, więc opuściłam ich dom i udałam się do młodszej córki, Filadelfii. Mieszka w Kornwalii.

- Rozumiem.

- Tak, ale Konwalia wcale mi się nie spodobała. Więc gdy dowiedziałam się, że twoja kochana siostra Janet wyszła za Szkota... Mój drogi, jakże ci współczuję. Żeby siostra poszła za kogoś z obcego kraju! Ale nie powiem o rym już ani słowa. Przyjechałam, aby cię pocieszyć. Ot i wszystko.

Ponieważ nie wypadało powiedzieć ciotce, żeby sobie poszła, Hugh odezwał się z niejaką desperacją:

- Ale ten dom będzie ci, pani, jeszcze bardziej niemiły niż jakikolwiek inny w Kornwalii. Nie pozwolę, byś dla mnie rezygnowała z wygodnego życia.

- Skoro tak mówisz, świadczy to o twoim dobrym charakterze, miły chłopcze, lecz nie martw się o moją wygodę. Sytuacja odwróciła się, jak mawiał mój drogi małżonek.

- Naprawdę? - spytał cicho, starając się odgadnąć, co ciotka ma na myśli.

- Tak jest. Teraz ja zamierzam się bez reszty poświęcić twojej wygodzie.

- Aha.

- Jeśli chodzi o pokojówki, nie musimy się o nie martwić, bo przywiozłam moją osobistą służącą, a Griselda dopilnuje, bym miała wszystko, co mi potrzebne. Nie zamierzam przewracać całego domu do góry nogami. Nie sprawię żadnego kłopotu tobie ani twoim ludziom, gdyż przywykłam zarządzać dużym gos­podarstwem.

- Wierzę ci, pani, ale naprawdę...

- Ręczę ci, że mając wieloletnie doświadczenie, wiem o tym o wiele więcej niż twoja kochana Janet. - Uśmiechnęła się z nadzieją. - Powiedz szczerze: czy nie brak ci w tym domu kobiecej ręki?

- Po prawdzie nieźle daję sobie radę bez gospodyni - odparł Hugh, zapominając, jak często przeklinał nieobecność siostry. Zastanawiał się, jaki grzech popełnił, by zasłużyć na taką karę.

- Według mnie, odkryjesz, że nie wiedziałeś, co oznacza wygodne życie. Ale gdzież się podziały moje dobre maniery?! - wykrzyknęła. Wstała gwałtownie, prostując fałdy sukni. - Obie­cuję ci, że znam swoje miejsce i w twojej obecności nie będę siedziała na twoim krześle. Siadaj, proszę, drogi Hugh. Wiele godzin spędziłeś dziś w siodle. Twoi ludzie powiadomili mnie, że wyruszyłeś na wyprawę z armią Thomasa Scrope'a. Wiem coś o tym, bo wczoraj byłam w Carlisle, kiedy wyruszali. Imponujący widok. Wzruszający kolorowy orszak przystojnych żołnierzy z powiewającymi sztandarami. Mam nadzieję, że rezultaty wyprawy były zgodne z oczekiwaniami jego lordowskiej mości.

- Byliśmy górą, pani. Dwutysięczna armia nie mogła przegrać konfrontacji z nieoczekującymi ataku cywilami, którzy spokojnie spali w swoich domach.

- Ci okropni Szkoci zasłużyli na to, by dostać po głowie w swoich własnych łóżkach - odparła lady Marjory. - Nie zawracaj sobie nimi głowy, mój drogi. Pomyśl lepiej o smakowitym udźcu, który twoi ludzie pieką nad ogniem na kolację. Czujesz ten zapach?

Czuł i był tak głodny, że mógłby samodzielnie zjeść całą pieczeń.

- Skoro masz u boku służącą - zaczął grzecznie - nie będę się dłużej sprzeciwiał, pani, lecz ty nie obawiaj się, że mnie obrazisz, jeśli wkrótce zapragniesz opuścić Brackengill. Zro­zumiem, jeśli będziesz wolała wrócić do jednej ze swoich córek.

- Nie uczynię tego. Widzę wyraźnie, że potrzebujesz mnie o wiele bardziej niż Sarah czy Filadelfia. Hej, ty - pomachała ręką na jednego z lokajów - przynieś sir Hugh poduchę na fotel i sprawdź, co się stało z tym obwiesiem, którego wysłałam po zioła na plecionki. - Odwróciła się do Hugh. - Te, które tu masz, niezbyt miło pachną, a zioła powinny nadać im ładnego aromatu. A teraz usiądź, mój drogi, i odpocznij. Czy nie zechciałbyś kubka piwa, by ugasić pragnienie, przepłukać gardło po długiej drodze w tumanach kurzu?

- Chętnie — przyznał Hugh. Czuł się już zbyt zmęczony, by dalej stawiać opór. Zdecydował, że wypije piwo, a potem pójdzie na górę i przebierze się w strój bardziej stosowny na kolację. W zbroi Hugh mógł wygodnie jechać na koniu i walczyć, lecz, noszona od samego rana, sprawiała mu już niemały dyskomfort, więc chętnie zmieniłby ją na bardziej praktyczne odzienie.

Przeczesał palcami gęste włosy i z uśmiechem zbliżył się do krzesła, na którym leżała już poduszka. Lady Marjory poprosiła go, by usiadł bardziej z przodu, aby ułożyć wygodnie poduchę.

- No widzisz - powiedziała zadowolona. - Teraz będzie ci lepiej.

- Dziękuję, pani. Nie będę cię zatrzymywał. Na pewno przed kolacją pragniesz zająć się swoimi sprawami.

- Nic nie jest ważniejsze niż zaspokajanie twych potrzeb, mój drogi.

- W tej chwili poza kubkiem piwa niczego mi nie trzeba - nalegał Hugh. Miał nadzieję, że gdy to mówił, w głosie nie było słychać ogarniającej go desperacji. - Na pewno chciałabyś przynajmniej się uczesać. Gdy przyjechałem, moi chłopcy jeszcze wnosili twoje rzeczy.

- Juczne konie zostały nieco w tyle - odparła. - Ale nie muszę doprowadzać się do porządku, naprawdę. Czy mam powiedzieć służbie w kuchni, że od razu zjesz kolację? Nie musisz oglądać się na mnie, więc pewnie z chęcią się posilisz.

- Nie, dziękuję. Najpierw chcę zdjąć zbroję. Służba wie, kiedy podać mi kolację. Ponadto nie ma potrzeby, byś jadła tu, w tej sali, razem ze mną. Niestety w Brackengill nie ma bawialni dla kobiet, lecz Meggi, moja kucharka, chętnie przyniesie ci kolację do twojej komnaty. Na pewno będzie ci wygodniej tam niż ze mną i moimi żołnierzami.

Wcale się nie zdziwił, że ciotka nie zrozumiała nawet tak silnej aluzji. Już na tyle ją poznał.

- Zacznę tak, jak zamierzam zachowywać się cały czas - oświadczyła. - Nie będę chować się w mojej komnacie w porze podawania posiłków. Czy to naprawdę konieczne, by ci wszyscy brutale siedzieli z nami przy jednym stole? W Londynie to już się nie zdarza.

- Ale to nie Londyn - powiedział Hugh ostrym tonem, o wiele ostrzejszym, niż zamierzał. Poczuł się winny, widząc zdumione oblicze ciotki, i zamilkł.

Skłoniła głowę.

- Wybacz mi, nie miałam prawa tego mówić. Nie powinnam pouczać cię, co masz robić we własnym domu. I pomyśleć, że chwilę wcześniej obiecałam, że niczego tu nie będę zmieniać! Co ty sobie o mnie pomyślisz? Ale nie frasuj się, bo coś takiego już nigdy nie nastąpi. Zobaczysz, że potrafię dostosować się do wszystkiego. A cóż takiego robią ci ludzie?

Hugh patrzył bezwiednie na blat stołu w nadziei, że okiełzna swój niewyparzony język. Wyprostował się i ujrzał, jak służący zaczynają nakrywać do stołów.

- Szykują się do podania kolacji, pani.

- Strasznie hałasują. Powiem im za ciebie, żeby robili to ciszej. Otworzył usta, by stwierdzić, że to niepotrzebne, ale szybko je zamknął. Jeśli starsza pani wyżyje się na służących, to jego zostawi w spokoju. Wypił piwo dużymi łykami, po czym odstawił kubek i ruszył ku bocznym schodom koło kuchni, by uniknąć kolejnego spotkania z lady Marjory. Skacząc po dwa stopnie naraz, miał wrażenie, jakby ktoś go gonił. Dotarł do swojej komnaty na piętrze. Zawołał służącego, po czym otworzył drzwi i zamknął je za sobą z trzaskiem, jakby szczęśliwie udało mu się uniknąć pogoni. Skrzywił się ponuro, widząc, że służący jest już w komnacie.

Starszy zażywny mężczyzna uniósł brwi.

- Nie chcę słuchać twojego gadania - rzekł Hugh.

- Tak, panie. Proszę, siądź na zydlu, bym mógł ci ściągnąć buty. Nic nie będę mówił. Myślałem, że od razu przyjdziesz do komnaty, więc przygotowałem czystą koszulę, kubrak i spodnie. Lecz nim zamknę usta na dobre, spytam, czy prócz tego będziesz, panie, potrzebował czegoś więcej?

- Czyste rajtuzy. - Hugh siadł na taborecie, wyciągając do przodu prawą nogę. - Te łańcuchy otarły mi nogi do krwi.

- Tak, panie. - Służący przyklęknął, by zdjąć ostrogi z wy­sokich jeździeckich butów swego pana. - Jednak mając do wyboru ochronne łańcuchy lub utratę nogi, jestem pewien, że wolisz, panie, cierpliwie znosić otarcia.

- Miło mi, że zdecydowałeś się milczeć - rzekł sardonicznie Hugh. Po chwili syknął z bólu, gdy służący, zebrawszy siły, pociągnął gwałtownie pierwszy but. - Nie tak mocno! Skąd wiedziałeś, że tak szybko się tu zjawię?

- Z powodu obecności pani. - Służący postawił but na pod­łodze i sięgnął po drugi. - Wiedziałem, że nie zechcesz towa­rzyszyć jej przy kolacji w tym brudnym odzieniu. Dlatego pozwoliłem sobie wybrać dla ciebie kubrak, czystą koszulę i całą resztę. To miła kobieta, ta lady Marjory. - Ściągnął drugi but. - Zasmuciła cię wieść o śmierci wuja, panie?

Hugh wzruszył ramionami i wstał, by zdjąć ubranie.

- Rzadko go widywałem. I nigdy nie czułem, że jest dla mnie kimś bliskim. Na pewno dobrze wykonywał swoje obowiązki.

Przypuszczam, że sporo zawdzięczam jego wpływom na dworze królowej. Był uczciwym, prawym człowiekiem, ale nic więcej nie potrafię o nim powiedzieć.

- Dziwne, że w przeszłości lady Marjory nie towarzyszyła mu, gdy przebywał w naszym zamku. - Służący odstawił buty na bok, by potem je wyczyścić. - Nasza pani Janet mogłaby się wiele nauczyć od takiej damy.

- Tak, ale lady Marjory musiała wychowywać własne córki. Poza tym bardziej niż tutaj podobało się jej chyba życie w Lon­dynie.

- Zatem dziwne, że tam nie pozostała. - Służący zdjął ze swego pana kurtę, po czym podał mu czysta koszulę.

- Tak - zgodził się Hugh. Włożył koszulę i naciągnął w mil­czeniu spodnie. Nie chciał już rozmawiać o ciotce. Znał służącego od dzieciństwa i często na osobności pozwalał sobie na szczerość wobec niego, mimo to zachował dla siebie swoje zdanie na temat ciotki.

Starszy mężczyzna odwrócił się do toaletki, lecz gdy nalewał wody do miednicy, rzucił swemu panu znaczące spojrzenie spod krzaczastych brwi.

- O co chodzi?

- Tak sobie myślałem, to wszystko. Teraz pani Janet jest w Szkocji, więc może obecność kobiety w tym domu będzie panu na rękę.

- Robi za dużo szumu - odparł Hugh.

- Taka już jej natura. Chyba nie będzie pan miał śmiałości, by krzyczeć na lady Marjory tak, jak pan krzyczał na swój ą siostrę.

- Nie krzyczałem na nią.

- Jak uważasz, panie, ale gdy wyjechała, w zamku nagle zrobiło się cicho.

Hugh nie mógł zaprzeczyć. Przypomniał sobie niedawne czasy, gdy służące śpiewały i śmiały się przy pracy, a cały dom lśnił od piwnic po szczyty wież obronnych. Jednak kobiety odeszły wkrótce po wyjeździe Janet. Nawet te, które przychodziły do zamku tylko na dzień, a mieszkały poza jego murami, zrezygnowały z pracy na polecenie swoich mężów czy ojców, dla których rzeczą ze wszech miar niewłaściwą było przebywanie kobiet w tym męskim przybytku.

Cierpiał z powodu ich odejścia tylko przez kilka tygodni do czasu, aż zjawiła się Meggie, by zająć się gotowaniem i prowa­dzeniem domu. Była wdową z piątką dzieci. Cała rodzinka zamieszkała w pomieszczeniach kuchennych zamku. Gdy zmarł jej mąż, Hugh poprosił swojego dowódcę, Neda Rowana, by zajął się gospodarstwem wdowy. Meggie wolała jednak przeby­wać w Brackengill niż pośród swoich najbliższych. Podobała się Rowanowi, lecz nie chciała wyjść za niego za mąż, na co skrycie liczył Hugh.

Nie miał również złudzeń co do lojalności Meggie. Odmówiła Rowanowi, nie chciała też przeprowadzić się do swoich rodziców, wybrała więc najmniejsze zło, jakim było życie w zamku. Jeśli w ogóle była lojalna, to tylko wobec Janet. Jedyną osobą w Brackengill bardziej niż Meggie lojalną wobec siostry Hugh był dziewięcioletni syn kucharki, Andrew.

Mając pod opieką gromadkę dzieci, kobieta nie zajmowała się domem tak dobrze jak Janet, jednak znała swoje miejsce, a Hugh wcale nie tęsknił do częstych utarczek z siostrą. Dorastała razem z nim w Brackengill i żądała od nauczyciela brata - człowieka łagodnego serca - by ją także uczył. Mimo połączo­nych wysiłków nauczyciela i odwiedzającego corocznie zamek wuja Bramptona, nie udało się im wpoić dziewczynie posłuszeń­stwa wobec starszego brata.

Przejęła prowadzenia gospodarstwa, gdy miała niewiele więcej lat niż obecnie Nancy - córka Meggie - więc zaczęła egzek­wować swoją władzę w domu tak, jakby rządziła nim w równym stopniu co brat, pan na Brackengill. Temperament miała podobny do niego, toteż ich kłótnie bywały dość głośne.

Hugh przyszło do głowy, że dzięki lady Marjory życie w zamku może być wygodniejsze, takie jak niegdyś. I to bez słownych utarczek. Może się nawet okazać lepszą panią domu niż Janet.

Służący chyba się nie mylił, twierdząc, że Hugh zbyt pochopnie ocenił ciotkę. Była z pewnością miłą i rozsądną kobietą. Mogły go spotkać większe nieszczęścia niż powierzenie jej opieki nad zamkiem.

Logika podpowiadała mu, że uwielbiająca miejskie życie kobieta nie wytrzyma długo na pustym pograniczu, ale skoro chciała zostać, nie mógł grubiańsko wyrzucić jej za drzwi.

Podjąwszy decyzję, zrozumiał, że to, co pierwotnie wydawało się skaraniem boskim, wkrótce może się okazać błogosławień­stwem. W znacznie lepszym nastroju zszedł na dół, by spożyć kolację i uprzejmym zachowaniem okazać ciotce szacunek.

7

W domu sir Williama panował zwyczaj, że gdy na kolacji nie było gości, córki zaraz po posiłku udawały się na spoczynek, by wstać wcześnie rano i przystąpić do wypełniania swoich obowiązków. Jednak nie było jeszcze ciemno - do zmierzchu pozostało trochę czasu. Laurie miała za sobą męczący, obfitujący w wydarzenia dzień, lecz wcale nie czuła się śpiąca.

Bridget służyła wszystkim trzem siostrom. Blanche nie zajmie jej wiele czasu, potem zaś służąca będzie obsługiwać swoją ulubienicę, czyli May, tak więc Laurie wiedziała, że ma przed sobą całą godzinę spokoju, nim Bridget zjawi się w jej komnacie.

W kominku nie palił się ogień, gdyż Blanche nie uważała za słuszne marnowanie drewna w czasie lata na ogrzewanie pomiesz­czeń, z wyjątkiem jej komnaty. Zasłony wokół łoża, wykonane z błękitnego adamaszku, były udekorowane prostymi haftami, które wykonała Laurie samodzielnie, gdy miała trzynaście lat. Pomieszczenie było ponure, lecz przywykła już do niego.

Zdjęła czepek i rozczesywała włosy, wyglądając przez okno. Z przyjemnością poczuła na twarzy łagodne powiewy wiatru. Wysokie, wąskie okno w grubej ścianie nie stanowiło przeszkody dla opadów i wiatru, chyba że Laurie zamykała okiennice, co czyniła jedynie w wypadku, gdy na zewnątrz szalała silna burza.

Lubiła widok za oknem; był znacznie ciekawszy niż ta komnata, nawet gdy z końcem lata natura przybierała odcienie brązu i złota. Dęby utrzymywały zielone liście do późnej jesieni, trawa wciąż była soczysta, a polne kwiatki zdobiły okolice żywymi kolorami.

Okno wychodziło na zachodnią stronę, Laurie mogła więc oprzeć łokcie na kamiennym parapecie i patrzeć, jak słońce schodzi coraz niżej. Wolałaby mieć większe okno ze stojącym przed nim miękkim fotelem, tak jak w bawialni, lecz tamto wychodziło na południe, więc widok z niego o zachodzie słońca nigdy nie był tak piękny jak z jej komnaty.

Stojące w miejscu chmury zaczęły zmieniać barwę, nim jeszcze słońce dotknęło horyzontu, i na niebie pojawiły się pasma czerwieni, różu i purpury. Gdy zjawiła się Bridget, żeby pomóc dziewczynie zdjąć szaty, ta szybko się przebrała. Po wyjściu służącej położyła się w łóżku, pozostawiając rozchylone zasłony, co czyniła zawsze, z wyjątkiem miesięcy zimowych, gdyż wtedy groziło to zamarznięciem.

Wkrótce zasnęła, lecz przebudziła się, gdy czyjaś mała dłoń dotknęła jej ramienia. Wpadająca przez okno poświata księżyca rzucała słabe światło na szczupłą postać Isabel, srebrzyła jej długie włosy, wylewające się spod nocnego czepka.

Laurie usiadła.

- Isabel, co się stało?

Mała wybuchła płaczem i rzuciła się w ramiona starszej siostry.

- Och, Laurie, już nie wiem, co mam robić!

- Uspokój się. - Laurie przesunęła się nieco, pomagając dziewczynce wejść do łóżka. Poprawiła poduszki, po czym przykryła siebie i siostrę pledem. - O tak, przytul się do mnie i powiedz, co się stało. Miałaś zły sen?

- Nie, wcale nie spałam. - Isabel pociągnęła nosem i otarła oczy rękawem nocnej koszuli. - Mama będzie strasznie zła!

- Wcale nie, kochanie. - Laurie uścisnęła małą. - Mów, co takiego strasznego zrobiłaś?

- May uciekła, a ja nic nie powiedziałam.

- Co? - Laurie usiadła prosto. - To chyba niemożliwe. May nie wyszłaby z domu po zmroku. Za bardzo by się bała.

- Masz rację, ale zrobiła to, a razem z nią uciekła Bridget. Mama powiedziała Bridget, że będzie mogła odwiedzić swoją rodzinę dopiero, gdy będzie miała wolny od służby dzień, więc Bridget płakała i płakała. Wtedy May powiedziała, że pozwoli jej pojechać, jeśli ona pomoże May w ucieczce.

- Ale dlaczego? Przecież May nie ma powodu, by uciekać. To nie tylko niebezpieczne, ale i ryzykowne ze względu na gniew matki. Jaki miała powód?

- Zakochała się - odparła z westchnieniem Isabel.

- Nie opowiadaj bzdur. May nie zna innych mężczyzn poza przyjaciółmi i znajomymi naszego ojca. Gdzież znalazłaby kogoś, w kim mogłaby się zakochać?

- W lesie Tarras. Nazywa się sir John. Nie pamiętam jego nazwiska, nawet jeśli je wymieniła. Poznali się dwa tygodnie temu i od tamtej pory ona myśli tylko o nim.

- Ale jakim sposobem go poznała?

- Pewnego dnia próbowała cię śledzić, żeby sprawdzić, dokąd jedziesz - wyznała Isabel. W jej głosie zabrzmiało poczucie winy. - Powiedziałam jej, że jesteś odważna, bo sama jeździsz po okolicy, więc ona stwierdziła, że nie ustępuje ci odwagą. I aby to udowodnić, kazała sobie osiodłać konia i wyjechała prosto przez bramę. Nikt jej nie zatrzymał. Myślę, że robiła to częściej.

- Ale czy wasza mama nie wiedziała o jej wyjazdach?

- Nie, bo nikt ze służby nic nie powiedział, a mama tego dnia wcześniej pojechała z ojcem do Broadhaugh. Chciał się rozmówić z sir Quintonem i mama się z nim wybrała, jak twierdziła, by podtrzymać znajomość z lady Scott.

- Na Boga, bardzo wiele rzeczy dociera do twych uszu.

- Tak, bo nikt nie zwraca na mnie uwagi, chyba że po to, aby poprawić moje błędy w gramatyce albo kazać mi się uczyć. Przecież to mama nas uczy, to ona powiedziała mi, że tego dnia nie będzie lekcji. Powtórzyłam to May, a wtedy ona zdecydowała się na wyjazd.

- Co jeszcze wiesz?

- No... sir John jest bogaty, bo ma dwa zamki w Anglii... - W Anglii!

- Tak, a tam mężczyzna może poślubić pannę młodą bez zgody jej ojca. Musi jedynie przekonać pastora, by udzielił sakramentu. A jeśli panna ma dobry posag, jak powiedział sir John, wszystko załatwia się w okamgnieniu.

- Lecz May nie ma posagu. To znaczy, nie dostanie nic, jeśli ucieknie do Anglii - zauważyła Laurie.

- Powiedziała, że zabiera ze sobą swój posag!

- Co to znaczy? Przecież nie ma nic, co mogłaby zabrać.

- Nie, ale nasz ojciec ma dużo w swoich kufrach, prawda? A mama ma biżuterię, którą chciała podarować May, kiedy ta wyjdzie za mąż. Więc May zabrała tę biżuterię i złoto, które sir John kazał jej wyjąć z kufra ojca.

Laurie zaniemówiła. Chciała się odezwać, lecz wieści były tak niezwykłe, że nie znalazła właściwych słów.

- Jesteś bardzo zła? - spytała cichutko Isabel. - Wiem, że powinnam od razu powiedzieć mamie o wszystkim, ale May kazała mi przysiąc, że nic jej nie wyjawię.

- Jakiż diabeł ją opętał i skłonił do takiego czynu? - odezwała się słabym głosem Laurie, nie spodziewając się odpowiedzi.

- Hm... May powiedziała, że to wszystko twoja wina.

- Moja?

- Tak, bo ona twierdzi, że jest gotowa do małżeństwa, że już od dwóch lat na to czeka. A ponieważ może wyjść za mąż dopiero po tobie, a ty nigdy tego nie zrobisz, zdecydowała się wziąć sprawy w swoje ręce.

- Dlaczego uważa, że nigdy nie wezmę ślubu?

- Myśli, że nienawidzisz mężczyzn. Nienawidzisz ich? We­dług mnie, niektórzy są całkiem mili.

Laurie nabrała głęboko powietrza.

- Wcale nie jest tak, że ich nienawidzę. Nie czuję do nich nawet niechęci. Po prostu nigdy nie spotkałam żadnego, z którym mogłabym spędzić resztę życia. Jeśli kiedyś takiego poznam, jeśli będę mogła z nim rozmawiać tak jak z naszym ojcem lub Davym Elliotem, być może sytuacja się zmieni. Jednak większość mężczyzn szukających żony, których poznałam, zachowuje się tak, jakby byli kimś lepszym od pana Boga.

- Laurie, to bluźnierstwo!

- Wiem, ale oni tak właśnie się zachowują. Wyjawię ci pewną tajemnicę. Chciałabym poznać Rabbiego Czerwonego Płaszcza. Myślę, że jego bym polubiła, i to bardzo.

- Przecież mama twierdzi, że on w ogóle nie istnieje.

- Wiem, co ona mówi. Posłuchaj, jesteś pewna, że May wyjechała już z zamku?

- Wymknęła się z komnaty dość dawno temu. Nie wiem dokładnie kiedy, ale leżałam bardzo długo. Myślę, że wkrótce zacznie świtać. Bałam się iść do mamy, więc przyszłam do ciebie.

Laurie wstała i podeszła do okna.

- Myślę, że nie jest jeszcze tak późno, jak ci się wydaje. - Wyjrzała na zewnątrz. - W czasie nocy gwiazdy przesuwają się po niebie, chociaż robią to powoli. Wydaje mi się, że prawie wcale się nie poruszyły od czasu, gdy poszłam spać. Być może zbliża się północ, lecz na pewno nie jest później. Czy naprawdę jesteś przekonana, że May i Bridget opuściły zamek?

- Tak.

- Ktoś musiałby je zatrzymać.

- May powiedziała, że wszystko jest załatwione. Pewnie dobrze to zaplanowała. Obiecała Bridget, że to będzie z korzyścią dla niej, bo dzięki temu będzie miała towarzystwo przynajmniej do torfowiska Tarras.

- Boże, więc ona naprawdę umówiła się z tym człowiekiem?

- Tak, naprawdę. Obiecał, że będzie na nią czekał dziś w nocy, i powiedział, żeby nie bała się naszego ojca, bo wywiezie ją daleko poza zasięg jego długich ramion. I mamy.

- Czy May wyjawiła, gdzie miała się z nim spotkać?

- Nie, ale planowała jechać w kierunku torfowiska. Bridget mogła z nią jechać do tego miejsca, pod warunkiem, że jeśli kogoś napotkają, Bridgett powie, że May jest jej siostrą, która po nią przyjechała. Nie wiem, kto by w to uwierzył, bo przecież wszyscy w okolicy znają May.

- Musiała się jakoś przebrać - rzekła Laurie. Myślała inten­sywnie. - Może uda mi się je odnaleźć, nim będzie za późno. Jeśli May chciała zabrać swój posag, na pewno straciła trochę czasu na spakowanie ubrań i nie będzie w stanie poruszać się zbyt szybko. Nie była odważnym jeźdźcem, a poza tym miała jeszcze przy sobie Bridget.

- Och, Laurie, potrafisz ją zatrzymać? Nie powinna jechać do Anglii. Będę za nią strasznie tęsknić, a mama wpadnie w taką złość, że nie będziemy już miały spokoju.

- Muszę się zastanowić, co zrobić - powiedziała uspokajająco starsza siostra. - Wracaj do łóżka i spróbuj zasnąć. W ten sposób jeśli ja i May nie wrócimy rano, możesz twierdzić, że całą noc mocno spałaś i o niczym nie wiesz.

- Ale to byłoby kłamstwo.

- Za późno, żeby teraz o tym myśleć. Skoro jesteś taka prawdomówna, to trzeba było wcześniej wszystko powiedzieć.

- A jednak jesteś zła.

- Tak, ale nie na ciebie, kochanie. Idź do łóżka, abym mogła... Nie, zaczekaj - dodała szybko Laurie. - Zostań i pomóż mi.

Przy pomocy swojej niewykwalifikowanej pomocnicy ubrała się pośpiesznie, zabrała z szaty stary czarny płaszcz z kapturem, żałując, że nowszy, cieplejszy, został w domu Davy'ego. Odsunęła na bok tę myśl, chwyciła rękawiczki, szpicrutę i bocznymi schodami - tak cicho, jak tylko potrafiła - dotarła do bocznego wyjścia. Po drodze zatrzymała się w zbrojowni, by zabrać wiszący na ścianie pistolet i wsunąć go do woreczka, przymo­cowanego do paska. Kolba broni wystawała, jednak Laurie miała nadzieję, że nie będzie widoczna spod płaszcza.

Nie traciła czasu, by szukać prochu i kul, bo i tak nie wiedziała, jak ich użyć, ale czuła się bezpieczniej, mając świa­domość, że jest uzbrojona. Gdyby ktoś ją zaczepił, mogłaby przynajmniej wycelować w niego lufę. Nie wiedziałby przecież, czy broń jest naładowana.

Zbrojownia znajdowała się w pobliżu wielkiej sali, jednak spało tam zbyt wielu ludzi, by ryzykować wymknięcie się głównym wejściem. Bezpieczniej było skorzystać z bocznych drzwi koło kuchni. Często korzystała z tej właśnie drogi i wie­działa, jak je bezgłośnie otworzyć. Była pewna, że stamtąd przemknie się do stajni, nie zwracając niczyjej uwagi. Wartownicy oczekiwali, że ewentualne zagrożenie może nadejść raczej z ze­wnątrz.

Bez problemu dotarła do stajni, a w środku natknęła się na kuzyna Davy'ego, chłopca o ciekawym przydomku Willie Koński Ogon. Pochrapywał cicho, owinięty kocem na słomie obok boksu jej konia.

Delikatnie dotknęła jego ramienia.

- Willie, obudź się. Musisz mi pomóc.

Szczupły chłopiec przewrócił się na drugi bok niemal bez­głośnie. W słabym świetle księżyca ujrzała jego szeroko otwarte oczy.

- Panienka Laurie?

- Tak. Obudź się i pomóż mi. May uciekła, więc muszę ją gonić. Osiodłaj mego konia, tylko po cichu. Nie narób rabanu.

- Pojadę z tobą, panienko. W okolicy mogą być jeszcze Anglicy.

- Nie, Willie, odjechali, bo w przeciwnym razie wiedzielibyś­my o tym, a ta sprawa może się źle skończyć. Nie będziesz cierpiał za grzechy moje i May. Nikomu nie powiem, że mi pomogłeś, ale chyba lepiej, byś udawał, że w nocy bolał cię brzuch i wymiotowałeś. Wtedy możesz zeznać, że wcale mnie nie widziałeś.

- Tak, nikt się nie zdziwi, że źle się czułem po tym, co wydarzyło się dziś w dolinie. - Włożył siodło na grzbiet konia. - Ale nie widziałem wyjeżdżającej z zamku panienki May. Na pewno uciekła?

- Na pewno. Wymknęła się z Bridget, udając jej siostrę.

- A, w takim razie widziałem je - przyznał zdumiony Willie. - Miała na głowie kaptur, a Nebless Sam, który pilnuje bocznej bramy, spytał, w jaki sposób siostra Bridget niepostrzeżenie weszła w obręb murów. On bardzo lubi Bridget, więc zauważyłby ją, gdyby weszła nawet przez główną bramę. Odparła, że siostra przyszła wcześniej, zanim zmienili się wartownicy. Powiedziała, że ona, to znaczy Bridget, nie może wyjechać, dopóki nie położy spać dziewcząt.

- Więc nie wzięły konia? - spytała Laurie.

- Wzięły. Teraz sobie przypominam. Sam powiedział, że jechały na białym rumaku panienki May. Pomyślał, że pożyczenie go to miły gest ze strony panienki.

Laurie westchnęła.

- Mam nadzieję, że Bridget nie będzie tego żałowała. Wiem, że rozpacza po śmierci brata i wujów, ale lady Halliot będzie bardzo zła, gdy dowie się, że służąca wyjechała bez pozwolenia.

- Więc nie wolno jej było wyjechać?

- Nie.

- No to lepiej, żeby wróciła do domu przed świtem.

- May również. Zostało im tylko kilka godzin, bo niedługo po czwartej zaczyna świtać.

Willie wzruszył ramionami, po raz ostatni sprawdzając, czy siodło jest dobrze zapięte.

- Musisz się dobrze postarać, panienko.

Przeszedł kilka kroków, by poprawić uzdę, a Laurie ustąpiła mu z drogi. W tym momencie poczuła, jak przesuwał się jej pistolet, więc przytrzymała go ręką.

- Jest jeszcze jedna sprawa, Willie - odezwała się rzeczowo. - Będę potrzebowała kabury przytroczonej do siodła.

Spojrzał na nią zdumiony.

- Kabury?

- Tak, mam przy sobie pistolet, ale nie mogę go bezpiecznie nosić.

Wyczuła dezaprobatę chłopca, jednak o nic nie spytał, tylko odszedł na chwilę.

- To powinno wystarczyć. Potrafisz strzelać, panienko? - spytał bez ogródek.

Zawahała się.

- Jest naładowany?

- Nie wiem - przyznała. - Zabrałam go ze zbrojowni. Wisiał na ścianie.

- Możliwe, że jest naładowany. Zobaczmy. Niechętnie podała mu broń.

Obejrzał ją w słabym świetle, padającym z zewnątrz, po czym zwrócił Laurie.

- Nie postrzel się, panienko. Pomóc ci wsiąść?

- Tak - powiedziała z ulgą. - Muszę cię prosić, byś wy­prowadził mnie boczną bramą. Nie odważę się przejechać przez podwórzec i kazać im otworzyć główne wrota.

- Nie zrobiliby tego o tej porze. - Splótł dłonie, by włożyła w nie stopę, podniósł dziewczynę na siodło. - Wyprowadzę cię, panienko, ale najpierw muszę zagadać Sama. Powiem mu, że nie mogę spać, bo jestem przeziębiony, więc mogę się do czegoś przydać. Zaproponuję mu, że jeśli chce, może się zdrzemnąć.

- Dobrze. - Laurie z ulgą przełożyła pistolet z woreczka do kabury. - Musisz też wyglądać naszego powrotu. Wartownicy na murach pewnie nas zauważą, ale jeśli zatoczymy koło do bocznej bramy, pomyślą, że to pewnie kobiety, które trochę za wcześnie przyjechały do zamku do pracy.

- Wrócicie przed świtem?

- Mam nadzieję - powiedziała Laurie, ale nie była o tym przekonana. - Najpierw jednak muszę odnaleźć May.

Willie skinął głową.

- Tak sobie myślę, panienko, że najpewniej pojechały wzdłuż potoku w kierunku torfowiska. Tą drogą Bridget pojechałaby do domu, a jeśli wybrały inną trasę, dowiedziałbym się o tym od któregoś z wartowników. Zauważyliby to, tak samo jak spostrzegli rumaka panienki May.

- Dziękuję ci, Willie. A teraz idź i zagadaj strażnika. - Chwilę później, gdy usłyszała jego cichy gwizd, wyjechała ze stajni, pokonała krótką odległość do bocznej bramy, znajdującej się w zewnętrznym murze obronnym. Wrota rozwarły się i już po chwili była poza obrębem zamku, na wąskiej ścieżce otacza­jącej Aylewood.

- Goń, panienko - powiedział cicho Willie.

Laurie uniosła dłoń w geście pożegnania i ruszyła galopem przed siebie.

W pobliżu głównej bramy ścieżka łączyła się z szerszą drogą, prowadzącą z grzbietu wzniesienia ku szumiącemu potokowi. Spodziewała się jakiegoś okrzyku od strony fortecy, lecz wokół panowała cisza. Księżyc pozwalał dostrzec jedynie jej odzianą w czarny płaszcz postać na gniadym koniu, więc obserwatorzy zapewne przypuszczali, że ktoś, kto ją wypuścił, wiedział, co robi.

- Kto śmiałby ze mną zadzierać? - mruknęła. Powtarzając cicho to stare motto Halliotów i Elliotów, Waleczna Laurie znikła w ciemnościach nocy.

8

Księżyc zbliżył się do horyzontu i rzucał na ziemię długie cienie. Mknące po niebie chmury oraz rześki wiatr sprawiały, że świetlne plamki poruszały się żwawo, niczym duchy wędrujące swobodnie po pustkowiu. Już po raz trzeci Laurie przestraszyła się tej gry światłocieni. Coś mówiło jej po cichu, że popełniła szaleństwo, zachowując ucieczkę May w tajemnicy, a jeszcze większym szaleństwem jest pogoń za zbiegłą siostrą. Opuściła ją odwaga, mimo to jechała dalej.

Przedtem miała tylko jeden plan: dogonić May i namówić ją, by wróciła do Aylewood. Ale gdy pojęła, że siostra bez przeszkód wymknęła się z zamku, zaczęła wątpić w skuteczność tego planu. May osiągnęła dużą przewagę i na pewno nie zatrzyma się tylko dlatego, że Laurie ją zawoła, nawet gdyby udało się jej zbliżyć do uciekającej na odległość głosu. Laurie zbyt późno zrozumiała, że jeśli siostra naprawdę się zakochała, nie będzie chciała w ogóle jej słuchać.

Teren był nierówny, musiała więc zwracać uwagę na drogę przed sobą i przez pewien czas nie widziała, co znajduje się dalej. Lecz gdy dotarła na szczyt pagórka, ujrzała pod sobą w oddali ciemną ścianę lasu Tarras, a na jej tle wyraźną sylwetkę konia i samotnego jeźdźca.

Bridget nie było widać. Laurie zorientowała się, że jeśli May spojrzy do tyłu, zauważy jej sylwetkę na tle nieba, chyba że księżyc właśnie zajdzie za chmurę. Nie zatrzymała się jednak, zdeterminowana, by dogonić siostrę.

Miała na sobie ciemne szaty, poza tym jej koń nie był tak widoczny jak wierzchowiec May. Gdy znajdzie się poniżej grzbietu wzniesienia, stanie się niewidoczna, nawet gdyby siostra spojrzała w jej stronę.

Jednak ta jechała przed siebie, i to coraz szybciej. Widocznie zrozumiała, że im prędzej oddali się od Aylewood, tym bardziej wzrosną szanse na powodzenie jej szaleńczego planu.

Laurie ścisnęła boki konia ostrogami, by ruszył galopem. Szybsza jazda była ryzykowna, lecz dziewczyna nie mogła pozwolić, by May za bardzo się oddaliła. W każdej chwili mogła stracić ją z oczu.

May jechała wzdłuż wschodniego skraju lasu, coraz dalej od potoku Tarras Burn. Zbliżała się do południowej granicy boru, gdzie potok wpadał do Liddel. Dalej ruszyła wzdłuż rzeki na wschód. Minęła opuszczoną basztę obserwacyjną zwaną Krucze Gniazdo - podobno nawiedzaną przez duchy - i skierowała się do Kershopefoot.

Laurie miała nadzieję, że siostra nie zapuści się aż tak daleko, choć wiedziała, że przez Kershopefoot wiedzie najprostsza droga ze Szkocji do Anglii. Od mostu koło tej małej wioski do Canonbie, gdzie Liddel wpadała do Esk, rzeka stanowiła granicę między oboma krajami. Laurie spodziewała się, że May, jeśli spotka się z kochankiem, może pojechać tą trasą. Nie pode­jrzewała jednak młodszej siostry o taką odwagę, by pokonała całą drogę zupełnie sama.

Laurie miała do wyboru dwie możliwości. Mogła zawołać z nadzieją, że May ją usłyszy, lub gonić ją tak, żeby siostra tego nie dostrzegła. Wybrała tę drugą, obawiała się bowiem, że na dźwięk jej głosu May po prostu rzuci się do ucieczki.

Jazda utartym szlakiem przez wysokie zarośla wzdłuż Liddel dawała Laurie duże szanse pozostania niezauważoną. Trasa była pagórkowata i kręta, umożliwiała zatem ukrycie się w stopniu o wiele większym niż otwarta przestrzeń torfowiska przy granicy lasu.

Chmury na niebie także okazały się pomocne, gdyż co pewien czas przesłaniały jasno świecący księżyc. Niestety, utrudniało to obserwowanie May. W pewnym momencie, gdy wielkie głazy zagrodziły bezpośrednią drogę do Kershopefoot i ścieżka oddaliła się znacznie od rzeki, Laurie obawiała się, że zgubiła siostrę.

Zatrzymała się w cieniu wielkiego głazu na niewielkim pagórku i spojrzała na drogę wiodącą w dół do pogrążonej w ciemnościach wioski, za którą widziała połyskującą wstęgę rzeki. W pobliżu rosły jednak gęste drzewa i Laurie nie zauważyła żadnego ruchu.

Biały wierzchowiec znikł.

Była pewna, że May nie skieruje się do wioski. Utwierdził ją w tym przekonaniu szczegół, który właśnie sobie przypomniała. Most nie stanowił granicy między państwami. Prowadził do Dayholm, trójkątnego skrawka ziemi, gdzie potok Kershopefoot wpadał do rzeki. Dayholm leżało jeszcze na szkockiej ziemi i było jednym z ulubionych miejsc, gdzie odbywały się spotkania, podczas których przedstawiciele obu krajów zgłaszali swoje pretensje, zażalenia i protesty. Anglia zaczynała się tuż za wąskim potokiem Kershopefoot, dlatego też na moście z całą pewnością będą stali wartownicy.

Laurie zrozumiała, że May spotka się z kochankiem gdzieś w pobliżu. Wciąż nie mogła uwierzyć, że młodsza siostra dojechała sama aż do tego miejsca, uznała jednak, że sama odważy się przekroczyć granicę.

Patrzyła na południowy wschód, w kierunku wioski, lecz wtedy przypomniała sobie, iż Davy wspominał kiedyś o brodzie, z jakiego korzystają rozbójnicy, położonym pół mili na zachód od Kershopefoot. Podobno rzeka w tamtym miejscu jest bardziej groźna, ale i tak rzezimieszki czuły się tam bezpieczniej niż na pobliskim moście.

Odwróciła głowę i dojrzała jakiś ruch. Biały rumak. Lecz May nie była już sama - obok jechał ciemny koń, a na nim masywnie zbudowany mężczyzna.

Księżyc wyjrzał spoza chmury, a jego światło zamigotało na torsie jeźdźca, jakby miał na sobie mnóstwo srebrnych ozdób. Przez chwilę Laurie myślała, że rycerz May musi być naprawdę tak bogaty, jak mówiła Isabel. Jednak po chwili zrozumiała: mężczyzna miał na sobie kolczugę. Taka ostrożność nie była niczym niezwykłym. Każdy rozsądny Anglik przechodzący na szkocką stronę nosił zbroję, dobra kolczuga zaś była warta majątek.

Jeźdźcy znikli w lesie rosnącym przy rzece, więc Laurie szybko pognała konia, by ruszył galopem w tamtą właśnie stronę. May ani jej towarzysz nie odwrócili się, gdy spoglądała na nich z oddali, miała więc nadzieję, iż nie wjechali między drzewa tylko po to, by zaczekać i sprawdzić, czy ktoś ich nie goni.

Obawiała się, czy zdąży zobaczyć, w którym miejscu prze­kraczają rzekę. Wiedziała tylko tyle, że bród istnieje i jest położony gdzieś na zachód od Kershopefoot. Lecz gdzie? Brak tej informacji mógł zniweczyć jej misję, zanim się jeszcze na dobre rozpoczęła.

Chwilę później wjechała między drzewa. Koń sam wyszukiwał najlepszą drogę pośród leśnego poszycia, Laurie zaś starała się przyzwyczaić oczy do panujących tu ciemności. Słyszała szum pobliskiej rzeki, a już po chwili ujrzała rysującą się w mroku ścieżkę. Była pewna, że bród jest już blisko.

Po chwili dotarła na przylegający do rzeki skraj lasu i ujrzała spienioną wodę. Nie od razu spostrzegła siostrę i jej towarzysza, ale usłyszała dobiegający z prawej strony szmer rozmowy. Ze zdumieniem stwierdziła, że zamiast przekroczyć rzekę, pojechali wzdłuż jej brzegu i zatrzymali się w cieniu.

W tym miejscu Liddel skręcała i dalej płynęła z dużą szybkością stromo w dół, rozbryzgując się po drodze o napotkane kamienie, Laurie przyszło więc do głowy, że uciekający nie zauważyli brodu i go minęli. Jej zdziwienie jeszcze wzrosło, gdy nagle May zsiadła z konia.

- Co ona wyprawia? - mruknęła pod nosem.

Nie śmiała do nich podjechać i zażądać odpowiedzi na swoje pytania, gdyż nie wiedziała o kochanku May nic ponad to, co przekazała jej Isabel. Z pewnością zawczasu zauważyliby, jak się do nich zbliża, i trudno było przypuszczać, by sir John pozwolił dziewczynie po prostu wrócić do Aylewood.

Jego głowa pozostawała w cieniu, więc Laurie nie mogła zobaczyć, co maluje się na jego twarzy, jednakże mężczyzna, który tak jak on namawia dziewczynę, by oszukała rodziców, może - przyłapany na gorącym uczynku - zachować się w sposób wysoce nieprzewidywalny. W najlepszym wypadku odjechałby, zabierając złoto i kosztowności, które May wykradła z kufrów ojca. W najgorszym...

Z przerażeniem ujrzała, jak mężczyzna wyjmuje pistolet i wycelowuje go w May. May powoli zrzuciła płaszcz; okrycie opadło na ziemię u jej stóp.

Bezsilna Laurie z coraz większym strachem patrzyła, jak siostra idzie w kierunku wzburzonej rzeki. Nawet z tej odległości widać było, że czyni to pod przymusem. Zatrzymała się na samym brzegu.

Przezwyciężając obawę, Laurie wyjęła z kabury pistolet i ze­skoczyła lekko na ziemię. Przywiązała cugle do jakiejś gałęzi i ruszyła pędem wzdłuż zacienionej krawędzi lasu. Bała się tego, co może nastąpić, lecz biegnąc wzdłuż linii drzew, nie ryzyko­wała, że zostanie wcześnie zauważona. Szum rzeki tłumił odgłos jej kroków, cienie ją skrywały.

Po chwili do jej uszu dotarł płaczliwy głos:

- Nie rozumiem tego, sir John! Myślałam, że mnie kochasz!

Mężczyzna odpowiedział mniej donośnie, więc Laurie nie zrozumiała jego słów.

Odsuwając na boki gałęzie, przyspieszyła kroku. Okrzyki nie zdadzą się na nic, podobnie jak próba wystrzału z pistoletu. Wciąż nie była pewna, czy jest załadowany. W każdym razie wiedziała, że rozsądniej będzie zbliżyć się na tyle, by mężczyzna zobaczył broń i uwierzył, że Laurie może do niego wystrzelić.

Znowu się odezwał. Zamarła w bezruchu, nasłuchując z na­dzieją, że zmienił zamiar i nie wyrządzi jej siostrze krzywdy.

Tym razem zrozumiała jego słowa, które dotarły do niej niesione bryzą. Albo po prostu była już wystarczająco blisko, on zaś podniósł głos, tak że nie zdołał go zagłuszyć szum wody.

- Nie marnuj mego czasu, dziewczyno. Zdejmuj resztę, jak ci rozkazałem. Te ubrania warte są niezłą sumkę, więc nie chciałbym ich stracić w rzece. I przestań się mazać. Denerwuje mnie to, a tobie i tak nic nie pomoże.

May przygryzła wargę i sięgnęła drżącymi dłońmi do sznurków, którymi był ściągnięty jej gorset.

Laurie zbliżyła się jeszcze bardziej, próbując myśleć. Angielski akcent, z jakim mówił mężczyzna, przypominał jej tych dwóch jeźdźców, których widziała w lesie Tarras. Jednak teraz była nie pora, by o nich dumać.

- Powiedziałeś, że mnie kochasz - odezwała się May.

- Wierzysz w takie romantyczne bzdury? Zdejmuj ubranie!

- Nie potrafię tego zrobić sama. - May ponownie wybuchła płaczem. - Mam służącą! Nie mogę nawet dosięgnąć zapięć na plecach.

Mężczyzna zaklął i zsiadł z konia, po czym ruszył w kierunku dziewczyny.

Teraz był odwrócony plecami do Laurie, lecz wciąż celował z pistoletu w May. Laurie zacisnęła zęby w bezsilnej złości. Nie mogła do niego strzelić, bo istniała możliwość, że trafi siostrę. A gdyby nawet jej się udało, upadłby na May i oboje znaleźliby się w rzece. Będzie musiała zaczekać, aż mężczyzna zawróci.

Żałowała, że nie widzi twarzy napastnika i nie może z niej wyczytać jego intencji. A jeśli on wrzuci May prosto do wody?

Szybko rozważała wszystkie możliwości. Nie mogła po prostu wyjść z ukrycia i zażądać, by puścił siostrę. Wtedy na pewno popchnąłby May do rzeki. Laurie nie była pewna, czy go zrani, nawet jeśli broń wypali. Jeszcze nigdy w życiu nie strzelała z broni palnej, jednak miała świadomość, że wymaga to pewnych umiejętności. A jeśli mimo pociągnięcia spustu strzał nie padnie? Był tam jakiś mechanizm, który należało naciągnąć. Tyle sama wiedziała, lecz zapomniała spytać Williego, jak to zrobić. Mogła mieć tylko nadzieję, że ktoś przygotował broń do strzału, zanim powiesił ją na ścianie w zbrojowni. Lecz gdyby nawet musiała jedynie wycelować pistolet i pociągnąć za cyngiel, to i tak mężczyzna stanowiący cel wydawał się teraz o wiele mniejszy niż wtedy, gdy myślała o nim jedynie jak o wrogu.

Myśli kłębiły się w jej głowie, gdy tymczasem mężczyzna podszedł do May. Przez jedną, przerażającą chwilę Laurie zdawało się, że wepchnie dziewczynę do rzeki, lecz wtedy zatknął sobie pistolet pod pachą i zaczął jej pomagać rozpiąć suknię.

Mówił coś do niej, lecz Laurie nie słyszała co. Gdy szybko i z wielką wprawą rozpiął sprzączki na jej plecach, May nagle odwróciła się do niego i stanęła w taki sposób, że Laurie zobaczyła oboje z profilu. Suknia zsunęła się po ramionach dziewczyny, a wtedy światło księżyca padło na jej obnażone piersi.

Laurie nie słyszała jej słów, lecz ujrzała, jak siostra delikatnie podnosi dłoń do twarzy mężczyzny. Po chwili - ku zdumieniu Laurie - odchyliła głowę do tyłu, zapraszając napastnika, by ją pocałował.

Posłusznie pochylił głowę i dotknął wargami jej ust. Wziął pistolet spod pachy do prawej ręki, ramieniem zaś objął dziew­czynę i przygarnął ją do siebie. Drugą dłonią zaczął gładzić ją po policzku, ujmować za podbródek, na moment chwycił ją za szyję, by wreszcie przesunąć rękę ku proszącym się o pieszczotę piersiom.

Laurie nie mogła nabrać powietrza. Czyżby May nawet teraz próbowała go uwodzić?

Nagle dziewczyna z całej siły kopnęła mężczyznę kolanem między nogi. Natychmiast zgiął się wpół i zatoczył na nią, a ona wyzwoliła się z jego objęć. Nim odzyskał równowagę, odwróciła się i z całej siły popchnęła go obiema rękami.

Wpadł do rzeki, której rwący nurt natychmiast poniósł go dalej.

9

Laurie otworzyła szeroko usta, próbując zebrać myśl. Potem opuściła pistolet, podbiegła od tyłu do May i chwyciła ją za ramię.

Dziewczyna skoczyła z wrzaskiem jak oparzona, unosząc rękę w obronnym geście.

- May, to ja, Laurie! Kochanie, nic ci nie jest? Co tu się stało?

- Chciał mnie zabić! - rzuciła May. - Ale wysłałam go na wieczny odpoczynek wraz z jego innymi żonami, a teraz pewnie ty i wszyscy pozostali powiecie, że dostałam to, na co zasłużyłam. A co ty tutaj robisz?

- Pojechałam za tobą. - Laurie rozumiała wściekłość siostry, chociaż cała reszta była dla niej tajemnicą. - Ale dlaczego on chciał cię skrzywdzić? Myślałam, że miał zamiar ożenić się z tobą w Anglii.

- Dużo wiesz - rzekła May z goryczą. - Pewnie Isabel wszyst­ko wypaplała. Powinna porządnie oberwać.

- Nie mówmy o tym, co kto powinien, czy na co zasługuje - powiedziała cicho Laurie. Spojrzała na rzekę, lecz mężczyzny nie było już widać. Bez wątpienia zginął, gdyż prąd był tu szybki, silny, woda gwałtownie spływała po pochyłości. Laurie nie czuła żalu, jednak w myślach odmówiła krótką modlitwę za jego duszę, po czym odwróciła się do siostry. - Gdzie są rzeczy, które zabrałaś?

- Więc i o tym wiesz? - rzuciła z goryczą May.

- Gdzie one są?

- Tam. - May wskazała ręką swojego wierzchowca i stojącego obok czarnego konia. - W dwóch workach przywiązanych do siodła. - Schyliła się, by podnieść płaszcz, przytrzymując drugą ręką suknię przy piersi.

- Musimy natychmiast jechać. - Laurie podeszła do koni, by sprawdzić, czy worki są we wskazanym miejscu. Były. - Jesteśmy zbyt blisko wioski. Nawet o tej godzinie ktoś może nie spać, a lepiej się stanie, jeśli oddalimy się niepostrzeżenie.

- Ale co zrobimy z jego koniem?

- Nie powinnyśmy zostawić go tutaj. - Poklepała czarnego wierzchowca po szyi. - Jest chyba dość dobrze ułożony i będzie świetnym nabytkiem dla naszej stajni. Powiemy, że znalazłyśmy go, jak błąkał się po okolicy.

- Jasne - odparła sarkastycznie May. - Wjedziemy na po­dwórzec w środku nocy i powiemy, że gdy byłyśmy poza zamkiem, natknęłyśmy się na bezpańskiego konia, który pojechał za nami do domu. Tak samo Isabel mówiła w zeszłym roku o znalezionym kocie.

Laurie skrzywiła się.

- Nie będzie tak źle. Willie Koński Ogon wypuścił mnie boczną bramą i czeka tam teraz na nasz powrót. Nikomu nie powie, że nas widział.

- Skąd możesz to wiedzieć?

- Szczerze mówiąc, myślę, że bardziej niż o nas martwi się o powrót Bridget. Odwróć się, to pomogę ci zapiąć gorset. A potem do domu. - Kiedy Laurie się z tym uporała, zostawiła May, by już sama włożyła płaszcz, po czym poprowadziła karego do miejsca, gdzie zostawiła swojego konia.

May poszła w milczeniu jej śladem, prowadząc białego rumaka.

Wydarzenia ostatnich godzin, zabezpieczenie cennego ładunku na drogę i skryte oddalenie się od Kershopefoot tak bardzo zaabsorbowały Laurie, że dopiero gdy były na wzgórzu ponad wioską, przypomniała sobie, co May powiedziała o fałszywym rycerzu i jego żonach. Zerknęła na siostrę, która jechała w mil­czeniu obok, pochylona nad szyją konia, jakby siedzenie prosto stanowiło dla niej zbyt duży wysiłek.

- Co miałaś na myśli, mówiąc o jego żonach?

May rzuciła jej niechętne spojrzenie, lecz Laurie wyczuła, że w głębi duszy siostra odczuwa wielki ból, kiedy odezwała się z goryczą:

- On był już kiedyś żonaty. Kilka razy, sama nie wiem ile. Powiedział mi, że robił to, by zdobyć posagi, a gdy je już posiadł, zabijał żony.

- Boże!

- To bogaty człowiek. Powiedział mi jednak, że nie można być zbyt bogatym. Ze mną nie potrzebował się żenić. Przywiozłam przecież swój posag i nikomu nie powiedziałam, dokąd jadę. Zapomniałam, ile wypaplałam Isabel.

Laurie już otworzyła usta, by powiedzieć, co myśli o jej zachowaniu, ale zrezygnowała. To nie była pora na oskarżenia. May milczała przez chwilę.

- Dlaczego wcześniej mi nie powiedział, że miał inne żony? Przecież wielu mężczyzn żeni się ponownie. Ich kobiety umierają przy porodzie albo od chorób... Dlaczego nic mi nie powiedział?

- Pewnie nie uważał tego za ważne - odparła Laurie.

- Ale ja uważam!

- Tak, lecz nie spytałaś go o to, nie zastanowiłaś się też nad innymi ważnymi sprawami. Kochałaś go, May - dodała Laurie łagodnie.

- Tak. - Dziewczyna załkała. - Głupia byłam. Zabijał je, a rodzinom mówił, że umarły przy porodzie. Mnie też chciał zabić, ale... - Zawahała się, spoglądając za siebie. - Jak myślisz, kiedy zmarły staje się duchem? A jeśli jego duch jedzie teraz za nami?

- Nie - odparła spokojnie Laurie. - A jeśli obawiasz się, że mógł jakimś sposobem przeżyć, przypomnij sobie, jak szybko płynęła woda w rzece. Poza tym miał na sobie kolczugę. Niemoż­liwe, by przeżył. Widziałaś, jak próbował płynąć?

- Nie, od razu poszedł pod wodę i więcej się nie wynurzył. On nie żyje. Wiem o tym, ale boję się jego ducha. - May znowu spojrzała przed siebie, prostując ramiona, jakby chciała pokazać siostrze, że jest spokojna. Wtem na jej twarzy pojawił się żal i rozpacz. - Ja go zabiłam! Boże, Laurie, co będzie, jak ktoś się dowie? Nie możemy zabrać do domu jego konia. Będzie wiadomo, że myśmy to zrobiły!

Laurie wyciągnęła rękę, by dotknąć jej ramienia.

- Nikt się o tym nie dowie. Nawet jeśli zabierzemy tego konia do Aylewood, wszyscy pomyślą, żeśmy go znalazły. Willie umieści go razem z innymi w stajni i nikt nie będzie się nad tym zastanawiał. Obce konie często pojawiają się w stajniach i nikt o nie nie pyta. Poza tym niemożliwe, by ktokolwiek się dowiedział, co zaistniało pomiędzy tobą i sir Johnem. Tylko ja znam prawdę, ale będę milczała jak grób. Będę cię chronić, May, obiecuję ci to!

- Naprawdę?

- Oczywiście. A teraz otrzyj łzy. Mamy ważniejsze problemy na głowie, jeśli ktoś zauważył naszą nieobecność. Skup się na tym.

May przełknęła łzy i wytarła dłonią twarz.

- Co ze mną będzie?

- Pewnego dnia, bez względu na to, czy ja wyjdę za mąż, czy nie, poznasz mężczyznę wartego twojej miłości. A wtedy poślubisz go, urodzisz mu dzieci i odtąd będziesz zawsze żyła w szczęściu - dodała Laurie z nadzieją, że mówi prawdę.

Willie Koński Ogon wpuścił je przez boczną bramę. Bez kłopotów dostały się do wnętrza.

- Bridget wróciła - mruknął Willie, gdy minęły wejście.

- To dobrze - rzeka Laurie.

- Tak, ojciec przywiózł ją tu natychmiast, gdy dowiedział się, że opuściła zamek bez pozwolenia pani.

- Ktoś ją widział?

- Chyba nie. W każdym razie żadna gaduła.

Chłopak zdziwił się na widok trzeciego konia, ale przyjął gładkie wyjaśnienie Laurie, że znalazły go, jak chodził sobie bezpańsko w pobliżu potoku. Ludzie mieszkający wzdłuż potoku Tarras, tak jak mieszkańcy Liddesdale, często opowiadali o tajem­niczo zdobytych koniach, a dzieci od kołyski uczyły się, by nie zadawać w tej sprawie zbyt wielu pytań.

Dziewczęta wzięły po jednym ciężkim worku z czarnego wierzchowca. Po wadze ładunku Laurie zorientowała się, że Bridget musiała pomagać May, żeby je przenieść.

Na dziedzińcu nie spotkały nikogo i niezauważone dotarły do głównego budynku. A gdy udało się im także umieścić złoto i kosztowności na powrót w kufrze ojca, Laurie była już pewna, że rodzice nie dowiedzą się o nocnej wyprawie siostry poza mury zamku, a już na pewno nie o zamiarze poślubienia angiel­skiego mordercy.

Pożegnała się z May przed drzwiami jej komnaty, po czym udała się do swojej. Pchnęła drzwi i weszła do środka. Na palenisku żarzyły się węgle, w łóżku Laurie zaś, okryta cienkim pledem, drzemała jej macocha. Słaby pomarańczowy blask z kominka padał na policzki śpiącej. Przekrzywiony czepek osunął się jej aż na brwi.

Laurie ostrożnie zdjęła płaszcz, rękawiczki oraz buty, po czym włożyła je do szafy. Wsunęła bose stopy w wełniane kapcie i nabrawszy głęboko powietrza, ruszyła na palcach do kominka by dołożyć do ognia nowe polano. Rozdmuchała żar i już po chwili drewno zajęło się mocnym ogniem. Dopiero wtedy pode­szła do Blanche i dotknęła jej ramienia.

- Obudź się, pani. Dlaczego śpisz w moim łóżku? Szukałaś mnie? Czy coś stało się z ojcem?

Blanche drgnęła obudzona, po czym spojrzała surowo na pasierbicę.

- Gdzie byłaś? Jeśli dowiem się, że zadawałaś się z którymś służącym, zostaniesz porządnie wychłostana.

- Z nikim się nie zadawałam. Nie mogłam spać, więc na chwilę wyszłam na dwór. Od kiedy tu jesteś, pani?

Macocha rozejrzała się.

- Chyba niezbyt długo. Coś mnie obudziło, więc wstałam, żeby to sprawdzić. Kazałam napalić w kominku, więc pewnie zasnęłam szybko, bo ogień wcale jeszcze nie przygasł.

Laurie w milczeniu pokiwała głową.

- Jeśli chcesz wiedzieć - podjęła Blanche - wyjrzałam przez okno i wydawało mi się, że ktoś zjeżdża ze wzgórza. Przyszłam spytać cię, czy wiesz, kto to może być. Nie było cię, więc pomyślałam, że to właśnie ty jesteś owym jeźdźcem, i zostałam, by sprawdzić, czy wrócisz.

Laurie stłumiła westchnienie. Najwyraźniej Blanche miała nadzieję, że Laurie nie wróci. W przeciwnym razie wszczęłaby alarm i wysłała ludzi w pogoń.

Przynajmniej obudziłaby męża. Miała jednak nadzieję, że pasierbica ucieka, więc chciała jej dać wystarczającą przewagę przed wszczęciem pościgu. May powinna być jej za to wdzięczna. Ale nie Laurie.

- Przepraszam cię, pani, jeśli wychodząc z mojej komnaty, zaniepokoiłam cię - rzekła beznamiętnie.

- Nie miałaś powodu, żeby stąd wychodzić - odparła ostro Blanche, wstając z łoża. - Dobrze ci zrobi, jeśli jutro za karę nie opuścisz przez cały dzień swojej komnaty.

Laurie milczała.

- Porozmawiam o tym z twoim ojcem. - Blanche ruszyła wyniośle w stronę drzwi. - Nauczy cię to właściwego zachowania.

- Tak, pani.

Kiedy wyszła, dziewczyna zamknęła drzwi i oparła się o nie z westchnieniem ulgi. Ciekawe, co by było, gdyby naprawdę uciekła. Pomyślała, że nawet Isabel nie tęskniłaby za nią zbyt długo. Sir William udawałby, że tęskni, ale raczej nie przedsię­wziąłby dużych wysiłków, by ją odszukać. W końcu jego życie stałoby się o wiele wygodniejsze, gdyby Laurie nie było w po­bliżu, gdyby nie prowokowała Blanche i nie wywoływała u niej ataków złości.

Te niemiłe myśli jednak nie popsuły jej nastroju. Już nieraz takie rzeczy przychodziły jej do głowy. Przypuszczała, że inni ludzie doznają w życiu więcej szczęścia niż ona. Wiedziała, że tak jest, bo widziała to na własne oczy, gdy odwiedzała Davy'ego Elliota i jego rodzinę. Sym Davy'ego był w najlepszych czasach tak wesołym dzieckiem, jak sobie można tylko wyobrazić, i bardzo kochał swoją rodzinę.

Bezwiednie przypomniała sobie las Tarras i rudowłosego Anglika. Ciekawe, czy ktoś taki jest żonaty? Pewnie tak. Czy ma dzieci?

Próbowała wyobrazić sobie siebie w roli żony. Oczywiście nie jego żony, lecz w ogóle. Były chwile, gdy myślała, że powinna wyjść za pierwszego mężczyznę, który ją zechce, bo dzięki temu opuściłaby Aylewood i nie musiałaby dłużej znosić obecności Blanche. Jednak poza tym idea małżeństwa w ogóle jej nie pociągała.

Jakim sposobem ojciec ożenił się z Blanche? Jak to możliwe, że ludzie tak fatalnie dobierają się i wiążą na całe życie? Znała odpowiedź: małżeństwo wiąże się przede wszystkim z własnością i posiadaniem. Mężczyźni biorą na żony kobiety, które wnoszą znaczny posag. Po prostu.

Sir William był dość zamożny i zapewniłby każdej córce pokaźny posag, lecz podobnie jak większość mieszkańców pogranicza wolał okazywać bogactwo, obwieszając klejnotami żonę. Nie był skłonny do robienia prezentów. Gdyby miał dużo ziemi, mężczyźni zabiegaliby o rękę Laurie, nawet zanimby ją ujrzeli na oczy, zanim czegokolwiek by się o niej dowiedzieli. Była najstarszą córką, więc oczekiwaliby, że ojciec odpowiednio sowicie wyposaży ją na nową drogę życia.

Chociaż w ciągu ostatnich pięciu lat Laurie otrzymała wiele propozycji małżeństwa, żaden z chętnych nie zaproponował tyle, by ojciec nakazał jej małżeństwo, ona zaś nie widziała w stara­jących się o jej rękę niczego, co skłoniłoby ją do przyjęcia oświadczyn. Teraz przyszło jej do głowy, że być może czułaby co innego do mężczyzny, który nalegałby mimo jej braku zainteresowania.

Laurie westchnęła i zaczęła szukać nocnej koszuli. Była wykończona i przygnębiona, pomyślała jednak o napaści Ang­lików i ludziach, którzy zginęli z ich rąk, i przestała się nad sobą użalać. Zrzuciła ubranie, odmówiła modlitwę i położyła się do łóżka.

Wkrótce nadejdzie świt, a w blasku słońca wszystko wyda się o wiele piękniejsze.

Jednak z nastaniem ranka, mimo że sierpniowe słońce świe­ciło z właściwą dla tego miesiąca jasnością, świat wcale nie zmienił się na lepsze. Do wielu pracujących w Aylewood ludzi dotarły wieści o śmierci bliskich, zabitych przez Anglików.

Tak bolesne straty i żałoba wymagały specjalnego traktowania, więc Blanche nie podawała w wątpliwość decyzji męża, by uczynić wszystko w celu udzielenia mieszkańcom Liddesdale i ich rodzinom wszelkiej możliwej pomocy. Sama nalegała, by córki także okazały wsparcie potrzebującym.

Laurie i Isabel chętnie się na to zgodziły, a gdy May pojęła, że żadne z rodziców nie wie o jej nocnej eskapadzie, odzyskała dobry humor i zgodziła się pojechać w towarzystwie matki i starszej siostry do wsi.

Sir William miał jeszcze sporo pracy, gdyż przygotowywał się do spotkania strażników pogranicza, lecz zachęcał ludzi, by zgłaszali mu swoje potrzeby, a on zaspokajał je w miarę moż­liwości. Wielu mieszkańców nalegało, by złożył skargę na Scrope'a za ten potworny atak, lecz wkrótce okazało się, że na głowę sir Williama spadły jeszcze inne problemy.

Cztery dni później sir Walter Scott Beccleuch powrócił do zamku Hermitage i ogłosił, że „zatłucze tego nędznego szczura, Scrope'a”.

10

Zamek Brackengill

Czy mam powiedzieć, że niedługo wrócisz, jeśli spyta mnie o to któryś z twoich ludzi? - spytała lady Marjory. Od najazdu na Liddesdale minęło już parę dni. Hugh odsunął od siebie resztki śniadania i wstał.

Poczuł znajome napięcie, zaciskające mu szczęki.

- Nie musisz się przejmować tym, kiedy wychodzę i kiedy wracam, pani - odparł. - Moi ludzie na pewno nie będą o to pytać.

- Zaproponowałam to, bo chcę ci służyć pomocą. Wykorzystaj mnie, póki tu jestem.

- Nie byłoby rozsądne za bardzo się od ciebie uzależnić, pani, gdyż wątpię, czy zechcesz zostać tu na zimę. Życie w Brackengill to nie to, do czego przywykłaś. Wkrótce zatęsknisz za wygodami, jakie miałaś w Londynie.

- Nie mogę za nimi tęsknić, gdy widzę, jak żyjesz. - Starsza pani wykonała szeroki gest ręką. - Brackengill potrzebuje ko­biecej ręki. To widać na pierwszy rzut oka. A jeśli jest jedna rzecz, której mam w nadmiarze, to właśnie kobiecość. - Za­trzepotała rzęsami w taki sposób, że Hugh miał ochotę uciec z sali.

Stłumił jednak impulsywne myśli.

- To, co mówisz, pani, każe mi zastanowić się, dlaczego nie przyjechałaś do nas po śmierci mego ojca. Nigdy nie towarzy­szyłaś swemu mężowi. Żadne z was nie pomyślało, by zabrać moją siostrę do Londynu lub przysłać damę do towarzystwa, która zajęłaby się nią tutaj.

- Nie masz pojęcia, jak bardzo pragnęłam tu przyjechać. Ale mój mąż nie chciał o tym słyszeć. Przypomnij sobie, jak nie­spokojna jest ta ziemia. Miałeś dwanaście lat, twoja siostra była jeszcze młodsza, więc wysunęłam propozycję, aby sprowadzić was oboje do Londynu, lecz on odmówił.

- Obowiązek wymagał, żebym został tutaj i pilnował Brackengill - rzekł cierpko Hugh. - Wuj składał nam coroczne wizyty aż do czasu mojej pełnoletności. Na resztę czasu pozostawił mnie w rękach służącego i nauczyciela, a Janet pod opieką miejscowej kobiety, służącej w zamku, gdzie brakowało praw­dziwej gospodyni. To nie było odpowiednie wychowanie dla dziewczyny szlachetnego urodzenia. Gdybyś chciała się nią zaopiekować, wuj na pewno nie stawiałby przeszkód.

- Proponował, by sprowadzić Janet - przyznała lady Mar­jory. - Lecz nie mogłam pozwolić, by was rozdzielił, zabrał ją od ciebie, drogi chłopcze. Pomyśl tylko, jak byłoby jej smutno, gdyby musiała żyć z dwiema kuzynkami i ciotką, które przedtem ledwie parę razy widziała na oczy!

- Być może nie byłaby tym zachwycona, ale pobyt w Londynie wyszedłby jej na dobre - rzekł ponuro Hugh. - Gdyby tam mieszkała, nie poślubiłaby Szkota i nie przeprowadziła się na drugą stronę granicy.

- Nie wiesz tego, co by się stało, ale spróbuj sobie wyobrazić, jak nieszczęśliwa byłaby w Londynie. Praktycznie jest Szkotką, mieszkała na samym pograniczu tak jak ty. Poza tym londyńczycy wcale nie zawsze są tacy mili. Staram się żyć ponad takimi uprzedzeniami, więc nie musisz się z mojej strony niczego obawiać. Gdy poprawimy trochę standard życia w Brackengill, będzie mi tu całkiem wygodnie.

- Wiele zrobiłem w ciągu ostatnich lat, by zmodernizować zamek - odparł sztywno.

- Oczywiście, przecież to widać. Proszę, nie obrażaj się. Ta Meggie z kuchni powiedziała mi, że pamięta czasy, kiedy mury obronne składały się z powbijanych w ziemię drewnianych pali. W czasie podróży tutaj musiałam się pilnować, by nie przypo­minać sobie o tym, co mój mąż mówił o Brackengill, bo gotowa byłam poświęcić wszystko, by zapewnić ci wygodę.,. Ale... - Zamilkła, starając się przypomnieć sobie, co chciała powiedzieć. Nagle rozjaśniła się. - Musisz mi powiedzieć, co lubisz jeść, a ja już dopilnuję, żebyś takie właśnie potrawy widział na stole.

- Nie dbam za bardzo o to, co jem.

- Niemożliwe, bo z doświadczenia wiem, że mężczyźni zwracają uwagę na takie rzeczy, tylko po prostu nie zdają sobie z tego sprawy. A ja chciałabym ci zapewnić wszelkie wygody.

- Dziękuję - mruknął pod nosem. Zły był na siebie za tę słabość, która uniemożliwiła mu odesłanie tej kobiety do komnaty, żeby zaczęła pakować swoje rzeczy. Interesowała się nim, jego domem, a jednak jej nie lubił. Mimo to poczuł się winny.

- Nie musisz mi dziękować - odparła poważnie lady Mar­jory. - A jeśli nie chcesz teraz sporządzić listy swoich ulubionych dań, to może Meggie później powie mi, co lubisz. Nie będę zamęczać cię pytaniami... Ale dokąd ty się wybierasz? - spytała zdziwiona, kiedy się odwrócił. - Dopiero zaczęliśmy rozmawiać.

- Mam coś do zrobienia - rzucił cierpko. Znowu zapragnął powiedzieć jej, by zabrała się do Londynu. Wiedział, że jest zdolny do takiej bezceremonialności. Uśmiechnął się nawet na myśl o tym, że jego siostra niepomiernie by się zdziwiła, że brat ma takie skrupuły. Jednak odesłanie słabowitej, szczerze mu oddanej ciotki do Londynu, ledwie kilka dni po jej przybyciu, wydawało mu się zbyt okrutne.

Zatrzymał te myśli dla siebie. Wyszedł z sali i udał się do znajdującej się tuż obok - przy schodach do kuchni - niewielkiej komnaty, gdzie miał nadzieję zaznać nieco samotności. W po­mieszczeniu znajdowały się liczne kufry, w których przechowy­wał wino, przeznaczone tylko do własnego użytku, oraz inne rzeczy, jakie chciał ukryć przed służbą.

Była tam również broń, rozwieszona na ścianach. Naprzeciwko drzwi znajdował się kominek. Pomieszczenie było trochę ciasne jak na mężczyznę jego postury, jednak znajdował się w nim mały stolik, przy którym mógł pracować. Nigdy dotąd nie widział potrzeby założenia zamka w drzwiach.

Hugh postanowił nie myśleć o ciotce; miał na głowie waż­niejsze sprawy.

Beccleuch nie marnował czasu i szybko dokonał aktu zemsty za najazd na Liddesdale. Już po dwóch dniach od powrotu do Hermitage razem ze Scottem z Hawkburne i naprędce zebraną armią napadł na Tynedale, centralnie położoną dolinę po angiel­skiej stronie. Zostawili za sobą śmierć i zniszczenia, niemal takie same jak Scrope w Liddesdale.

Hugh wiedział, że Beccleuch nie Szanuje prawa w stopniu jeszcze większym niż Scrope, więc gdy doszły go wieści o na­padzie, pośpieszył wraz ze swoimi żołnierzami, by zaoferować pomoc lordowi Eure, strażnikowi środkowej części pogranicza. Wkrótce jednak okazało się, iż Beccleuch i Hawkburne przybyli i odjechali tak szybko, że Eure nie zdążył nawet ruszyć palcem.

- Czułem się zupełnie bezsilny, Hugh - powiedział lord Eure, gdy zostali wreszcie sami i mógł dać upust emocjom. - Nie miałem nawet sześciu sprawnych koni. Mówię ci, żałuję, że zgodziłem się przyjechać tu na służbę. Ludzie nie słuchają tu rozkazów jej królewskiej mości ani jej oficerów. Zamierzam złożyć rezygnację na ręce tajnej rady i poproszę, by mój następca otrzymał większe wsparcie z Londynu. Jeśli wojsko królewskie nam nie pomoże, Beccleuch zmieni w zgliszcza cały region.

Hugh wyraził mu współczucie, bo wiedział, że królowa zanie­dbuje swoich strażników pogranicza. Często byli bezradni wobec Szkotów, nie mieli dość ludzi, koni i środków finansowych do pełnienia służby, co jeszcze bardziej ośmielało napastników.

Wątpił jednak, czy rezygnacja Eure'a wiele da. Podejrzewał zresztą, że jego następca też nie zagrzeje tu miejsca.

Od spotkania z Eure'em minęły dwa dni, od przyjazdu ciotki ledwie pięć. Jednak już po pierwszej kolacji ze starszą panią pozbył się wszelkiej nadziei, że obecność kompetentnej gospodyni poprawi mu nastrój.

Bezsprzecznie lady Marjory była niezwykle miłą i troskliwą kobietą. Pilnowała go jak kwoka, próbowała spełniać jego życzenia, zanim zdążył je sobie uzmysłowić. Gdy, pogrążony w myślach patrzył pusto przed siebie, pytała, co jest przedmiotem jego trosk.

- Bo jeśli masz jakiś problem, drogi chłopcze - mawiała - pamiętaj, że co dwie głowy, to nie jedna.

Jeśli wyjeżdżał z zamku, pytała o cel wyjazdu i przewidywaną porę powrotu. W ten sposób czekał na niego gotowy posiłek i ciotka zawsze mogła powiadomić o miejscu jego pobytu każdego, kto go szukał.

Hugh zastanawiał się, dlaczego to wszystko tak cierpliwie znosi, i był o to na siebie wściekły. W każdym razie wkrótce po pojawieniu się lady Marjory w Brackengill nie był w stanie sam siebie rozpoznać.

Zauważył tez zmianę w zachowaniu swoich ludzi. Wcześniej w porze posiłku wtaczali się do sali gwarną gromadą, śmiejąc się i hałasując. Starsza pani położyła temu kres. Krążyła między nimi, delikatnie wyjaśniając, że taki harmider przeszkadza ich panu. W rezultacie mężczyźni zaczęli spoglądać na niego dziw­nym wzrokiem, zastanawiając się, czy przypadkiem nie jest chory. Gdy w sali panowała cisza, ciotka szczebiotała wesoło, sądząc, że Hugh pewnie nudzi się i potrzebuje rozrywki.

Bardzo brakowało mu Janet. Gdyby tu była, lady Marjory nie stanowiłaby żadnego problemu. Nie pierwszy raz za nią tęsknił. Gdy odkrył, że wyjechała z Brackengill, strasznie się wściekał, lecz kiedy przypomniał sobie ich liczne kłótnie, do jakich wcześniej między nimi dochodziło, rozumiał, że wyjazd siostry do Szkocji wyszedł im obojgu na dobre. Teraz jednak znów mu jej brakowało.

Na szczęście było wystarczająco dużo innych spraw, które odciągały jego uwagę. Scrope od wypełniania swoich obowiąz­ków wolał wycieczki do Londynu, gdzie królował hazard i inne rozrywki. W związku z tym wiele z jego zadań spadało na barki zastępcy. A że zbliżało się kolejne spotkanie strażników pogranicza, Hugh musiał się do niego odpowiednio przygo­tować.

Strażnicy na okresowych spotkaniach starali się wprowadzać w życie resztkę obowiązującego prawa. Anglik spotykał się tam ze swoim szkockim odpowiednikiem, by rozstrzygnąć kwestie sporne i rozpatrzyć zażalenia, jakie wpłynęły od poprzedniej konfrontacji. W tych tak zwanych Dniach Pokoju, w umówionym miejscu spotykali się wszyscy zainteresowani. Każda ze stron przedstawiała skargi grupie starannie wybranych sędziów.

Następny Dzień Pokoju miał się wkrótce odbyć w Lochmaben z udziałem angielskiego strażnika zachodniego pogranicza i szkoc­kiego z centralnej części krainy. Scrope przekazał już zastępcy liczne skargi, które otrzymał ze Szkocji od sir Williama Halliota z Aylewood.

Hugh nie znał tego człowieka, lecz był pewien, że okaże się znacznie lepszy od swojego poprzednika, Beccleucha. Ten drugi miał w zwyczaju - według Scrope'a - opóźniać rozpoczęcie spotkania, a potem wyczyniać na nim burdy. Hugh nigdy dotąd nie miał z nim do czynienia. W takich rozmowach uczestniczył tylko raz i wtedy przedstawicielem Szkotów był jego szwagier, sir Quinton Scott.

Hugh nie aprobował małżeństwa Janet, jednak w wyniku tego związku jego stosunek do Szkotów trochę się zmienił. W każdym razie dużo przyjemności sprawiła mu rozmowa z sir Quintonem przy stole rokowań. Szwagier był w jego wieku i okazał się człowiekiem niezwykle sprawiedliwym.

Takie spotkania strażników zawsze niosły ze sobą pewne niebezpieczeństwo, więc możliwość rzeczowej, pozbawionej emocjonalnych wybuchów rozmowy okazała się bardzo pomocna w sytuacji, gdy sędziowie, pozwani i autorzy skarg bywali całkowicie nieprzewidywalni.

Teraz jednym z zadań Hugh było przygotowanie listy od­powiednich sędziów. Stwarzało to niejakie problemy, gdyż jednym z kryteriów była nieposzlakowana opinia kandydata i powszechny dlań szacunek. Nawet wśród Anglików niełatwo znaleźć sześciu mieszkańców pogranicza, którzy spełnialiby ten warunek.

Ponieważ angielscy sędziowie rozpatrywali szkockie skargi przeciwko Anglikom i vice versa, więc by wybrać najlepszych kandydatów, należało się najpierw zapoznać z przedłożonymi zażaleniami. Dla Hugh oznaczało to mnóstwo czytania oraz konstruktywnego myślenia.

Po kilku dniach ślęczenia nad papierami zaczął się niemal dusić w małej komnacie obok sali, zdecydował zatem, że nadszedł moment na zmianę.

Pewnego ranka, godzinę po śniadaniu, gdy lady Marjory była zajęta dokonywaniem zmian w swojej komnacie przy pomocy służącej oraz Nancy - córki Meggie - przeniósł wszystkie papiery do wielkiej sali.

Ledwie usiadł i rozłożył dokumenty na stole, gdy ciotka w cudowny sposób zmaterializowała się i zjawiła tuż przy nim.

- Więc jesteś, mój drogi chłopcze - powiedziała z zadowo­leniem, jakby szukała go od wielu godzin. Miała na sobie szarą jedwabną suknię z rozłożystą krynoliną; rude kosmyki peruki poruszały się niczym wachlarz przy jej każdym, pełnym gracji kroku. - Wydajesz się bardzo zajęty.

- Bo jestem - odparł szorstko. - Masz do mnie jakieś kon­kretne pytanie, pani?

- Ależ nie, wszystko jest w porządku. Pobiegnę do mojej komnaty i przyniosę sobie szycie, bym mogła dotrzymać ci towarzystwa. A jeśli czegoś zapragniesz, będę tu, by spełnić twoje życzenie i przynieść ci to, czego potrzebujesz.

- Nic mi nie będzie potrzebne - odparł Hugh, próbując stłumić rozdrażnienie.

Chyba mu się to udało.

- Ale nie wiadomo, czy później nie zmienisz zdania - rzekła lady Marjory radośnie. Mój mąż zawsze mówił, że niczego mu nie trzeba, a dwie minuty później okazywało się, że skończył mu się inkaust, że zapomniał zabrać binokli lub wydać polecenie, by przyniesiono mu piwo. Zawsze coś się znajdzie. Zobaczysz.

Zacisnął usta, by nie powiedzieć głośno paru cisnących się na nie ostrych słów.

Nie zważając na Hugh, ciotka skierowała się w stronę drzwi prowadzących do głównych schodów.

- Zaczekaj, pani - rzucił za nią.

Odwróciła się z pełnym politowania uśmieszkiem.

- Mówiłam, że tak będzie. Czy już czegoś ci brakuje?

- Jedynie spokoju i ciszy - odparł. - Mam dużo pracy, a niewiele czasu. Wiem, że masz dobre intencje, ale jeśli wolisz siedzieć tu niż w swojej komnacie, to ja przeniosę się z moją pracą gdzie indziej.

- Przecież nie śmiałabym wyganiać cię z tej sali. Nie zwracaj na mnie uwagi. Muszę przyznać, że brakuje mi tu bawialni lub świetlicy, ale dam sobie radę i bez tych luksusów. Moja komnata niemalże nadaje się już do zamieszkania. Mój mąż też często potrzebował czasu dla siebie. Dużo pracował i...

- Wiem o tym - przerwał jej Hugh. Wiedział, że ciotka jest gotowa szczebiotać tak bez końca. - Dziękuję ci za zrozumienie, pani. Chciałbym popracować w spokoju do obiadu.

- Oczywiście. Gdybyś mnie potrzebował, po prostu zawołaj. Uśmiechnęła się życzliwie i wyszła.

Hugh poczuł się tak, jakby wygrał ciężką bitwę, i przez kolejne pół godziny sporządzał listę kandydatów na sędziów, starając się wybrać ludzi nieżywiących urazy do żadnego z Anglików, przeciwko którym zostały złożone skargi. Ponieważ wśród po­zwanych był niejeden Graham, zadanie okazało się dość trudne.

Grahamowie walczyli między sobą równie często, jak przeciw­ko Szkotom, a ponieważ wielu z nich mieszkało po tamtej stronie granicy, musiał wziąć pod uwagę okoliczność, że zatarg pomiędzy sędzią a jednym z podsądnych może doprowadzić do między­narodowego incydentu.

Najbliższy Dzień Pokoju, pierwszy po naruszeniu zawieszenia broni i najeździe na Carlisle, musiał być udany. W przeciwnym razie tradycja tych rozjemczych spotkań w ogóle mogła zaniknąć.

Wybrał dwóch kandydatów, którzy spełniali najważniejsze kryteria - przynajmniej tak mu się wydawało - gdy usłyszał stukot damskich obcasów na schodach, zapowiadający powrót ciotki. Gdy weszła do sali, z rezygnacją podniósł głowę.

- Pomyślałam, że zajrzę tu, by sprawdzić, czy czegoś po­trzebujesz - powiedziała.

- Nie, dziękuję. - Tym razem nie starał się ukryć irytacji.

- Może kubek piwa albo kromkę chleba? - zasugerowała. Nie zwracała uwagi na jego ostry ton. - Meggie upiekła rano świeży chleb. Jestem pewna, że jego aromat dolatujący z kuchni pobudził twój apetyt.

- Nie jestem głodny ani spragniony - rzucił rozjuszony Hugh. - Jeśli będę czegoś potrzebował, pani, to zawołam chło­paka, żeby mi to przyniósł. I proszę, nie trudź się przez wzgląd na mnie.

- ' Ależ to dla mnie żaden trud - odpowiedziała z niezmienną radością. - To jedyny powód, dla jakiego tu jestem, mój drogi chłopcze. Nie wiem, czy potrafisz przyznać się do tego, ale potrzebujesz tu kobiety, która by o ciebie dbała. Widzę jednak, że wciąż pracujesz. To zadanie zajmuje ci sporo czasu, prawda? Zostawię cię więc, może niedługo się z tym uporasz.

Wyszła, lecz tym razem Hugh nie miał złudzeń. Ciekawe, jak długo wytrzyma? Kiedy wróciła po niecałych dwudziestu mi­nutach z sugestią, że w tak piękny dzień nie powinien tyle czasu spędzać w zamkniętym pomieszczeniu, wykorzystał nadarzającą się sposobność.

- Masz rację, pani. - Wstał, zbierając dokumenty. - Wyjdę stąd natychmiast.

- Na pewno chcesz, bym pomogła ci posprzątać ze stołu. A może zawołam służącego, żeby pozbierał te dokumenty.

- Zabiorę je sam - uciął.

- Oczywiście, jeśli uważasz, że to rozsądne - rzekła lady Marjory z powątpiewaniem. - Chociaż nie bardzo potrafię wyob­razić sobie, dokąd je zabierasz.

Nie zaspokoił jej ciekawości, lecz zbierał papiery z taką szybkością, że w powietrzu fruwały fragmenty czerwonych woskowych pieczęci.

- Uważaj, by ich nie podrzeć. W każdym razie nie rozumiem, po co chcesz je stąd wynieść, skoro nie skończyłeś jeszcze pracy? Czy nie byłoby wygodniej, gdybym posiedziała tu i popilnowała ich, podczas gdy ty przejdziesz się po murach obronnych?

Nie odpowiadał, więc dodała ze śmiechem:

- Nie możesz przecież czytać ich, siedząc na stoku wzgórza. Może jednak myliłam się, doradzając ci wyjście na świeże powietrze.

Hugh zacisnął usta. Za wszelką cenę pragnął zachować dobre maniery.

- Wyglądasz, jakbyś miał lekką gorączkę. Policzki masz czerwone, jakbyś siedział przy ogniu albo chodził na dworze w mroźny dzień. Lecz przecież w kominku ledwie się żarzy, a na zewnątrz jest dość ciepło.

- Czuję się dobrze, pani. A teraz wybacz mi...

Wyrwał się wreszcie i poszedł do stajni, gdzie bezceremonialnie wyrzucił z małej komórki Andrew i dwóch stajennych, którzy czyścili tam zbroje. Nadal wściekły, rzucał im ostro polecenia.

- Andrew i Will - powiedział szorstko. Chłopcy odłożyli swoją robotę. - Przynieście mi stolik i taboret. Nie obchodzi mnie gdzie, ale macie je znaleźć.

- Będziesz tu pracował, panie? - spytał Andrew, otwierając szeroko zdumione oczy.

- Tak. I ostrzeżcie pozostałych chłopaków, żeby mi nie przeszkadzali, bo przysięgam... - zamilkł, bo Andy już pobiegł, aby wykonać polecenie.

Kiedy stół i taboret zostały przyniesione, zamknął drzwi do komórki, po czym zasiadł do pracy. Był pewien, że lady Marjory nie będzie go szukała w stajni.

W całkowitym spokoju pracował intensywnie przez jakiś czas i sporządził wstępną listę potencjalnych sędziów. Potem zaczął pisać raport dla Scrope'a, gdzie wyliczał sposoby, jakimi zamie­rzał zawiadomić Anglików, na których wpłynęły skargi, o konieczności stawienia się w Lochmaben. Do obowiązków Scrope'a - a więc i jego - należało dopilnowanie, by wszyscy zjawili się przed sędziami i odpowiedzieli na stawiane im zarzuty.

Nagle, gdy był w połowie zdania, jego uwagę zwrócił jakiś niezwykły ruch za drzwiami. Rozpoznał głos Andrew, który podniesionym tonem wyrażał sprzeciw, a także drugi, niższy i szorstki. Odłożył pióro i czekał. Wiedział, że nie musi inter­weniować.

W otwartych nagle drzwiach pojawiła się wielka postać Neda Rowana. Stojący za nim Andrew zaczął się wycofywać, lecz potężny mężczyzna chwycił go za luźną koszulę.

- Zostań - powiedział ostro. - Byłem zbyt zajęty, żeby się za to zabrać, ale musimy sobie pogadać, robaczku. I zrobimy to zaraz po tym, jak stąd wyjdę. - Odwrócił się do Hugh. - Chłopaka nie było wczoraj cały dzień, a zjawił się dopiero dziś rano o dziewiątej. Pewnie znowu poszedł na tamtą stronę, ale już ja się z nim policzę. Przychodzę powiedzieć ci, że właśnie przybył twój kuzyn, Musgrave. Przyjmiesz go tutaj czy w wielkiej sali? Właśnie nakrywają do obiadu.

Hugh zdziwił się, że jest już tak późno.

- Nie mogę go przecież odprawić głodnego - rzekł z nie­chęcią. - Ilu ludzi z nim przyjechało?

- Pięciu czy sześciu. - Rowan wciąż mocno przytrzymywał Andrew.

Hugh nie bardzo lubił kuzyna, lecz nie mógł go przyjąć w komórce, poza tym nie wyprawiłby gości w dalszą drogę bez posiłku.

- Spotkam się z nim w sali. Powiedz mu, że zapraszam go i towarzyszących mu ludzi na obiad.

- Dobrze, powtórzę mu to, a potem zajmę się tym małym szczurem. Na pewno nie zje dziś obiadu na siedząco, ale dopilnuję, by więcej nie zapuszczał się do Szkocji. Chyba że będzie już dorosły.

Hugh nie litował się nad chłopcem. Wiedział, że mały pewnie wybrał się do Broadhaugh, by odwiedzić Janet; robił to już nie po raz pierwszy. Należało położyć kres tym wycieczkom, zanim chłopak narobi sobie kłopotów, choć Szkoci pewnie daliby mu spokój, chyba że zaczęliby go podejrzewać o szpie­gostwo. Ani Hugh, ani Rowan nie chcieli myśleć, co by się wtedy stało.

Pozbierał dokumenty i bocznymi drzwiami wszedł do zamku. Papiery zostawił w swojej małej izbie koło wielkiej sali, po czym przekroczył jej próg w tej samej chwili co sir Francis Musgrave, korzystający z głównego wejścia.

Hugh czekał, aż kuzyn się do niego zbliży.

Był masywnym brodatym mężczyzną, starszym od Hugh o ćwierć wieku. Zdaniem Hugh, kuzyn był tak samo odpowie­dzialny za napad na Carlisle jak każdy inny, gdyż właśnie on aresztował więźnia, który stał się powodem całego zajścia. Był również jednym z dowódców Scrope'a, a Edgelair - jego zamek na skałach pomiędzy Redesdale i Tynedale - miał strategicznie niemal tak duże znaczenie jak Brackengill czy Bewcastle.

Musgrave zbliżał się, torując sobie drogę pośród obecnych mężczyzn, gdy Hugh spostrzegł u niego skórzaną torbę i zaczął się zastanawiać, z jaką sprawą przyjechał niespodziewany gość.

Ostrożność Hugh wzbudził nie fakt, że Musgrave miał związek z napadem na Carlisle, że jest wpływowym, potężnym człowie­kiem, lecz jego kilkuletnie starania, by Hugh poślubił jedną z jego córek. Miał ich trzy i jak każdy ojciec pragnął, by dobrze wyszły za mąż. Hugh nie znał żadnej z nich, lecz wieść głosiła, iż są to najbrzydsze, najbardziej prostackie kobiety w całym chrześcijańskim świecie, tak więc wcale nie miał ochoty, by je poznać, a jeszcze mniej, by którąś wziąć za żonę.

Wuj Brompton próbował raz ożenić go z urodziwą Percy z Alnwick. Rodzina panny gotowa była do negocjacji, jednak Hugh zrezygnował. Tym bardziej teraz nie ożeniłby się z brzydką córką kuzyna. Mimo wszystko nie chciał wszczynać z nim kłótni.

Musgrave podszedł i położył mu dłoń na ramieniu.

- Witaj, Hugh! - zawołał uradowany. - Cieszę się, że widzę cię w tak dobrym zdrowiu, chłopcze.

- Dziękuję, panie. - Hugh uścisnął mu dłoń. - Ty również dobrze wyglądasz.

- Prawda, lecz nie mogę się równać z tobą. Powinieneś założyć tu żłobek i płodzić synów na swoje podobieństwo!

- Co sprowadza cię do Brackengill, kuzynie? - spytał gładko Hugh, prowadząc gościa do wysokiego stołu. Dał znak jednemu ze służących, by przyniósł im piwa.

- Jadę prosto z Carlisle. - Mężczyzna usiadł na długiej ławie, stojącej po prawej stronie od krzesła Hugha - Ledwie Scrope wrócił z Tynedale, gdy nadeszły kolejne skargi z Aylewood. A ponieważ miał jeszcze kilka innych, które chciał dostarczyć do Aylewood, zaproponowałem, że tobie je przy­wiozę.

- Doprawdy, kuzynie... - zaczął Hugh, lecz nie było mu dane dokończyć.

- Sir Hugh, mój drogi, dlaczego nie zawiadomiłeś mnie, że mamy gości?! - zawołała lady Marjory, idąc śpiesznie przez salę. - Niegrzeczny jesteś. Mam nadzieję, że wystarczy nam jedzenia. - Uśmiechnęła się szeroko do Musgrave'a i zrobiła wymowną przerwę.

Obaj mężczyźni wstali.

- Niech mi będzie wolno przedstawić ci mojego kuzyna, pani - powiedział grzecznie Hugh. - Sir Francis Musgrave. A to lady Marjory, wdowa po moim wuju Bramptonie.

- Cała przyjemność po mojej stronie, pani. Proszę jednocześnie przyjąć kondolencje. - Musgrave skłonił się jej z szacunkiem. - Nie wiedziałem, że sir Brompton zmarł ani że w Brackengill zamieszkała tak urocza dama.

Lady Marjory zatrzepotała rzęsami i potrząsnęła lekko peruką. Podziękowawszy za komplement, zajęła miejsce po lewej ręce Hugh i dała ręką znak, by mężczyźni także usiedli.

- Jakież to zrządzenie przychylnego losu sprowadza cię tu do nas, panie? - spytała.

- Jeśli o to chodzi, pani - zaczął Musgrave z błyskiem w oku - mam sprawę, której być może i ty udzielisz poparcia.

Hugh domyślił się, że kuzyn nie zamierza podejmować tematu Scrope'a i zażaleń, więc powiedział szybko:

- Przywiózł mi pewne dokumenty, pani. Lecz to ciekawe, kuzynie. Dlaczego Scrope nie posłał do Aylewood kuriera, by dostarczył nasze ostatnie skargi? Przecież jako strażnik jest w stanie zapewnić posłańcowi bezpieczną podróż.

- Tak, wysłał również specjalnego posłańca - odparł Musgrave z uśmiechem.. - Jego lordowska wysokość pragnie, byś dostarczył te dokumenty osobiście.

- Jestem zaszczycony - powiedział sucho Hugh. - W jakim celu?

- Naprawdę powinieneś poczuć się zaszczycony. - Musgrave zaśmiał się. - Scrope stwierdził, że chętnie zrobiłby to sam, by zobaczyć minę Halliota.

Lady Marjory spoglądała pytająco na mężczyzn, jednak mimo pożerającej ją ciekawości nie odezwała się.

- A jakaż to skarga miałaby tak bardzo zainteresować Halliota? - spytał Hugh.

- Ta, którą Scrope napisał osobiście. Jest skierowana przeciw­ko jego córce. Zarzuca jej uwiedzenie i morderstwo. Scrope twierdzi, że zabiła jego Martina Lodera.

- On nie żyje? - spytał zdumiony Hugh.

- Tak, dziwię się, że o tym nie słyszałeś. Musiałeś zauważyć jego nieobecność, gdy próbowaliśmy atakować Beccleucha w Tynedale.

- Panował taki bałagan - przypomniał mu Hugh. - Zauważył­bym, gdyby brakowało któregoś z moich dowódców, nikogo innego.

- Panie - odezwała się lady Marjory - czy twierdzisz, że delikatna młoda kobieta zamordowała jednego z żołnierzy Scro­pe'a? To niemożliwe.

- Przysięgam, że to prawda, pani. Chociaż nie mogę potwier­dzić, że została wychowana na pełną delikatności damę. Jest w końcu Szkotką. Co więcej, Scrope twierdzi, że ta dziewczyna wepchnęła Lodera do rzeki Liddel, gdzie zabrał go wartki nurt, więc pewnie zaatakowała go z zaskoczenia.

- No tak, to całkiem możliwe. - Lady Marjory pokiwała głową.

- Scrope chce, żeby została powieszona za ten czyn. - Musgrave odwrócił się do Hugh. - Pragnie też, byś przypomniał Halliotowi, że skoro nie może zasiadać w tej sprawie jako sędzia, musi przyjechać do Lochmaben razem ze swoim zastępcą.

Lady Marjory otworzyła szeroko oczy.

- A co ma się wydarzyć w Lochmaben?

Hugh pozostawił kuzynowi wyjaśnienie jej istoty spotkania strażników pogranicza. Po raz pierwszy był jej wdzięczny za to, że siedzi u jego boku. Cieszył się również, że Scrope zdecydował się reprezentować stronę angielską w Lochmaben.

Hugh nie miał ochoty skazywać na śmierć przez powieszenie żadnej młodej kobiety.

11

Zamek Aylewood

Dzień był szary, smutny, słońce skryło się za cienką warstwą chmur. Laurie pragnęła przejść się i zaczerpnąć świeżego powie­trza, wyszła więc na dziedziniec. Wtem spostrzegła nagły ruch na murach obronnych, co mogło oznaczać tylko jedno: ktoś zbliża się do zamku. Zaciekawiona, stanęła w miejscu, z którego było widać główną bramę.

Wrota rozwarły się i na plac wjechało czterech jeźdźców. Nosili kolczugi i miecze, ale na znak pokojowych zamiarów trzymali hełmy nie na głowie, lecz pod pachą. Jeden z nich dzierżył biały sztandar z godłem, którego nie znała.

Willie Koński Ogon podszedł do niej od tyłu.

- To sir Hugh Graham - mruknął. - Zastępca strażnika za­chodniego pogranicza po angielskiej stronie, panienko.

- Skąd wiesz?

- Byłem na murach i słyszałem, jak jeden z jego ludzi wołał, by otworzyć bramę. Powiedział, że przyjechał na polecenie Scrope'a, by spotkać się z sir Williamem.

Laurie przestała słuchać, bo całą jej uwagę przykuła postać rosłego mężczyzny, który jechał bezpośrednio za żołnierzem trzymającym sztandar. Od razu poznała jego kręcone rude włosy. Poczuła na plecach lodowate ukłucie, gdy ich spojrzenia się spotkały.

Przez niemal dwa tygodnie zmuszała się, by pozostawać w dobrych stosunkach z macochą, ubierała się więc w sposób odpowiadający jej pozycji. Miała na sobie żółtą jedwabną suknię, ozdobioną czarną aksamitną wstęgą ze złotymi ozdobami. Miała pewność, że w niczym nie przypomina tamtej dziewczyny, która ukrywała się na drzewie. Patrzyła w oczy przybysza, starając się opanować drżenie. Upewniła się, że nie widział jej wtedy na drzewie, a jeśli nawet, nie byłby w stanie teraz jej rozpoznać.

Zsiadając z konia nie spuszczał z niej wzroku, następnie podał cugle jednemu ze swoich towarzyszy. Kiedy ruszył w stronę dziewczyny, zdała sobie sprawę, że stoi jak słup i nie jest w stanie wykonać żadnego ruchu. Takie zachowanie z pewnością nie spotkałoby się z aprobatą Blanche.

Opanowała się dopiero wtedy, gdy jeden z żołnierzy ojca wysunął się do przodu, by stanąć na drodze rudowłosego rycerza. Laurie powstrzymała go gestem, po czym, nie spuszczając wzroku z gościa, złożyła mu dworski ukłon.

- Witamy w Aylewood, panie.

Odpowiedział również ukłonem, wykonując zamach ręką, w której trzymał hełm. Po chwili wyprostował się.

- Jestem Hugh Graham z Brackengill, panienko. Czy ty jesteś przypadkiem córką sir Williama?

- Mam ten zaszczyt. - Mężczyzna z bliska wydawał się jeszcze wyższy. Nie widziała jeszcze człowieka tak szerokiego w ramionach. - Mojego ojca znajdziesz w zamkowej sali, panie. Oni zaprowadzą cię do niego - dodała, wskazując dwóch stoją­cych w pobliżu żołnierzy sir Williama.

Sir Hugh Graham skinął głową i lekko uniósł brwi.

- Proszę wybaczyć moją nielicującą z dobrym obyczajem ciekawość, ale czy to ty jesteś May Halliot, panienko?

- Nie, to moja młodsza siostra - odparła, zdziwiona, skąd przybysz zna imię May. Ciekawe, że gdy odpowiedziała na jego pytanie, przestał marszczyć czoło. Miał bardzo urodziwą twarz, najjaśniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziała, jasnoszare z nieco ciemniejszymi obwódkami wokół tęczówek. Głos miał głęboki i nieco śpiewny. Wysunął prawe ramię zapraszająco w stronę dziewczyny.

- Za chłodno tu dla ciebie, panienko. Pozwól, że odprowadzę cię do domu.

- Dziękuję. - Zdumiała się, że jej głos pozbawiony był drżenia, podczas gdy serce biło jak oszalałe. Jedną dłonią ujęła rąbek sukni, drugą zaś oparła lekko na jego ramieniu i pozwoliła mu poprowadzić się ku schodom. Jeden z żołnierzy sir Williama pobiegł przodem, a towarzysze sir Hugh szli nieco z tyłu.

W środku grupy wysokich mężczyzn poczuła się bardzo mała. Ciekawa była, co powie ojciec na jej widok w takim towarzystwie.

Ramię pod jej dłonią było twarde i muskularne. Gdy wchodzili po stopniach, wydawało jej się, że ma pod ręką blok litego drewna - tak solidne oparcie stanowiło ramię przybysza. Jego ogromna postać wzbudzała w niej z jednej strony dreszcz niepokoju, a z drugiej dawała poczucie bezpieczeństwa.

Sir William siedział na krześle ustawionym oparciem do kominka, a frontem do wejścia. Koło niego stało kilku uzbro­jonych ludzi. Po minie ojca Laurie zorientowała się, że zna on tożsamość gościa. Gdy spojrzała mu w oczy, wyczytała w nich zdziwienie - nie spodziewał się, że córka osobiście przyprowadzi tu sir Hugh.

- Możesz już odejść, córko - powiedział.

- Nie ma powodu, by ją odsyłać, panie - odezwał się spokojnie Hugh. - Nie będę nadużywał twej gościnności dłużej, niż muszę. Przychodzę w pokoju, by doręczyć dokumenty, których lord Scrope nie chciał powierzyć zwykłemu posłańcowi.

- Dokumenty?

- Tak, panie. To skargi złożone przez Anglików. Jedna z nich zasługuje na twoją szczególną uwagę.

- A dlaczegóż to jedna z tych skarg tak się wyróżnia? - spytał rzeczowo sir William.

- Postaw kufer na stole - rozkazał Hugh jednemu ze swoich ludzi.

Laurie patrzyła zaciekawiona, jak mężczyzna niesie małą drewnianą skrzyneczkę i kładzie ją na wysokim stole.

- Otwórz i podaj sir Williamowi dokument leżący na wierzchu. Ten z osobistą pieczęcią Scrope'a.

Sir William uniósł brwi.

- Scrope zgłosił własną skargę? Nic o tym nie słyszałem. Czy wiesz, panie, kogo dotyczy.

- Tak, wiem - odrzekł ponuro Hugh.

Laurie poczuła skurcz mięśnia pod dłonią i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że cały czas trzyma ją na ramieniu gościa. Szybko zabrała ją i skromnie splotła ręce na wysokości talii, z nadzieją że nagły ruch nie zwrócił uwagi ojca. Jakaś nuta w tonie sir Hugh ostrzegła ją, że przyniesione przezeń wieści nie spodobają się sir Williamowi. Chciała zostać i dowiedzieć się, o co chodzi.

W zupełnej ciszy sir William rozwiązał wstążkę i rozwinął pergamin. Czytał powoli, a jego oczy zwężały się coraz bardziej.

Laurie usłyszała, jak ojciec nabiera gwałtownie powietrza, i nagle przypomniała sobie, że sir Hugh jakimś sposobem znał imię jej siostry.

- Boże miłosierny - powiedział cicho sir William. - May? Moja May? To jakieś szaleństwo. Co też przyszło Scrope'owi do głowy? May nie mogła nikogo zamordować.

Laurie poczuła, jak uginają się pod nią kolana.

Hugh wyciągnął rękę, żeby dziewczyna nie upadła. Obser­wował ją uważnie od momentu przybycia, a od chwili, gdy zabrała dłoń z jego ramienia, nie spuszczał z niej oka. I nie robił tego jedynie dla przyjemności.

Rozpoznał ją, gdy spotkały się ich spojrzenia.

Na początku nie wierzył, że to może być ta sama dziewczyną. Ta, którą widział na drzewie, wydawała się jeszcze prawie dzieckiem, a ta spokojna, elegancka młoda kobieta z pewnością miała nie dwanaście, lecz około dwudziestu lat. Tamto dziecko było ładnym obdartusem, ta kobieta zaś po prostu pięknym kwiatem.

Nie nosiła czepka ani woalki. Połyskujące kruczoczarne włosy miała upięte na czubku głowy, skąd rozsypywały się szerokim wachlarzem, tworząc obramowanie twarzy w kształcie serca. Nie mylił się też co do oczu. Miały barwę tak ciemnego błękitu, że zależnie od padającego światła wydawały się granatowe lub nawet czarne.

Suknia świetnie do niej pasowała. Znał się na damskiej modzie w wystarczającym stopniu, by zorientować się, że dziewczyna ma poczucie dobrego smaku i nie boi się odważnych kombinacji kolorów. Według niego, zbyt wiele kobiet nosiło czarne i ciemne stroje, które od wielu lat stanowiły kanon mody. Jego siostra lubiła jasne barwy, lecz taka bladożółta suknia ze złocistoczarnymi akcentami nie pasowałaby do Janet. Natomiast panien­ka Halliot wyglądała w niej przepięknie.

Dopasowany stanik jeszcze bardziej uwydatniał kobiece kształ­ty. Rękawy, bufiaste na ramionach, ściśle przylegały do ciała od łokci do nadgarstków.

Górna część sukni kończyła się dość nisko w kształcie litery V poniżej talii. Dolna rozszerzała się kloszowato, jednak Hugh obserwując, jak dziewczyna swobodnie się porusza, wywnios­kował, że nie nosi ona żadnych obręczy ani fiszbinów. Był pewien, że ma pod suknią jedynie cienką koszulkę. Bezwiednie przesunął wzrok na jej piersi.

W tym momencie zdał sobie sprawę, że nadal trzyma pannę Halliot za ramię, w sali zaś panuje kompletna cisza. Sir William oczekiwał jego odpowiedzi i zapewne nawet nie spostrzegł reakcji córki.

Hugh miał nadzieję, że Szkot nie zauważył kierunku jego spojrzenia, więc puścił córkę gospodarza i przeniósł wzrok na niego, mówiąc spokojnie:

- Nie mam pojęcia, co sir Scrope'owi przyszło do głowy, panie. Wiem tylko, że napisał to oskarżenie osobiście. Pozwoliłem sobie je przeczytać i sądzę, że jest dość jasne.

- To stek kłamstw!

- Niewątpliwie posądzona będzie miała coś do powiedzenia w tej sprawie i uczyni to na spotkaniu strażników pogranicza - rzekł ze spokojem Hugh. - Jako zastępca lorda Scrope być może sam zasiądę do stołu, jeśli on nie będzie mógł przyjechać, więc nie będę się teraz wdawał w dyskusję na ten temat. Lord Scrope polecił mi, bym ci przypomniał, panie, że nie powinieneś zasiadać na sędziowskiej ławie w sprawie własnej córki, dlatego też przywiozłem ci tę skargę zaraz po jej otrzymaniu. Byłoby właściwe, gdybyś zabrał ze sobą swojego zastępcę, panie.

- Tak, zabiorę go - odparł szorstko sir William. - Ale nie rozumiem, o co chodzi lordowi Scrope, skoro wymyśla taką historię w związku z moją córką. Jestem pewien, że ona nawet nie zna tego Martina Lodera. I na pewno go nie zabiła. Nie wychodziła poza mury tego zamku bez towarzystwa matki albo sióstr. To oskarżenie jest absurdalne.

- Wobec tego z łatwością udowodnicie to przed obliczem sędziów, panie - rzekł Hugh, ponownie przenosząc wzrok na pannę Halliot. Dostrzegł niezwykłą bladość jej policzków. Gdy spojrzał znowu na jej ojca, zauważył, że on także przygląda się dziewczynie.

- Lauro, czy wiesz coś o tej sprawie? - spytał sir William.

- Nie znam nikogo nazwiskiem Martin Loder - odparła, unosząc brwi. - I nie sądzę, by May go znała.

- A gdzie ona jest?

Nie zdążyła odpowiedzieć.

- Wybacz mi, panie - odezwał się Hugh - lecz w tej chwili pozwolę sobie cię opuścić. Wiem, że wolisz załatwić tę sprawę na osobności. Ponadto, nim przekroczymy angielską granicę, zapadną już ciemności.

Sir William wstał.

- Wyślę z tobą mały oddział, który odprowadzi cię do granicy, panie. Zajmij się tym, Edwinie. - Skinął ręką jednemu ze swoich żołnierzy. - Sir Hugh Graham i jego towarzysze wyświadczyli mi wielką przysługę na własne ryzyko, więc należy się im wszelka pomoc z naszej strony. Dopilnuj, by zostali nakarmieni i napojeni, potem zaś odeskortuj ich do granicy. Żołnierz skinął głową i wyszedł z sali.

- Dziękuję, panie, za gościnę. Dobrego dnia. Tobie także, panienko.

Wychodząc z sali, Hugh zastanawiał się, czy nie zrobił z siebie głupca. Przecież ludzie Halliota, tak samo jak każdy inny oddział, mogli ich z łatwością zaatakować. Jednak czuł, że może zaufać temu człowiekowi, który był co prawda nieprzystępny i szorstki w obejściu, jednak Hugh nigdy nic złego o nim nie słyszał. Instynkt podpowiadał mu, że sir William jest człowiekiem honoru i być może chciał się tylko upewnić, czy on i jego ludzie opuszczą Szkocję. Podobnie jak przeczuwał, że Laura Halliot wie więcej, niż wyznała ojcu.

Usłyszał jej ciche westchnienie, zanim zakołysała się na nogach, a gdy ją podtrzymał, zesztywniała. Oczywiście taką reakcję mógł wyjaśnić szok na wieść o oskarżeniu siostry, lecz Hugh potrafił wyczuć, kiedy ktoś kłamie, a kiedy mówi prawdę. Często od tej umiejętności zależało jego życie. Dosłyszał w jej głosie coś, co zwróciło jego uwagę na staranny dobór słów, jakimi odpowiedziała ojcu. Wierzył, gdy mówiła, że siostra nie zna Martina Lodera, jednak nie był już taki pewien, czy nie zna go również sama Laura Halliot.

Loder miał oko na ładne kobiety, więc jeśli Hugh zauważył dziewczynę na drzewie, mógł ją spostrzec także on. Jeśli tak było, nie wspomniał o tym Hugh tylko z jednej przyczyny: znał tę dziewczynę. I dobrze znał las Tarras. Może właśnie z jej powodu nabył wiedzę, jak bezpiecznie poruszać się po tym niebezpiecznym terenie.

Kiedy sir Hugh Graham wyszedł, Laurie spojrzała niepewnie na ojca. Ciekawe, czy zauważył jej przerażenie?

- Gdzie twoja siostra? - spytał.

- Nie wiem, ojcze, ale chętnie jej poszukam.

- Zrób to natychmiast. Nie wierzę, by wiedziała cokolwiek o tej tragedii, ale muszę się upewnić, zanim odpowiem Scrope'owi, że popełnił omyłkę.

Laurie odwróciła się w stronę krętych schodów, wdzięczna, że ojciec nie zadawał więcej pytań i pozwolił jej pójść po May. Będzie musiała ją przygotować do tej rozmowy - wspólnie ustalą, co powiedzieć.

May dość szybko pozbierała się po tragicznej przygodzie. Z zaangażowaniem pomagała mieszkańcom Liddesdale i Tarrasdale podźwignąć się po napadzie Anglików, nie miała więc zbyt wiele czasu na myślenie i obawy, jednak gdy kryzys minął, Laurie zauważyła u niej zmianę. May stała się nerwowa, prze­straszona. Nie chciała rozmawiać o incydencie i w ogóle unikała starszej siostry.

Laurie nie miała wielkich nadziei, że May zdoła uchylić się od odpowiedzi na pytania ojca. Szybko wyjawi ponure szczegóły dotyczące spotkania z sir Johnem, powie też o tym, jak zabrała posag. Laurie obiecała jednak ją chronić, więc uczyni wszystko, co w jej mocy.

Zdążyła zrobić kilka kroków, gdy do sali weszła, jak zwykle energicznie, jej macocha.

Blanche stanęła gwałtownie i rozejrzała się zdziwiona.

- Powiedziano mi, że mieliśmy gości. Drogi mężu, cóż z nimi zrobiłeś?

- Odjechali już - odparł sir William. - Odjechali? Nie zaprosiłeś ich, by zostali na noc? Skąd przybyli i dokąd pojechali?

- Z Anglii - odparł zamyślony.

- Naprawdę? Ale dlaczego? Kimże byli? Spojrzał jej prosto w oczy.

- Sir Hugh Graham, zastępca lorda Scrope. Przyjechał, żeby doręczyć mi skargę na moją córkę. Nadal jesteś zła, że nie zaprosiłem go, by został naszym gościem do jutra?

Blanche spojrzała nienawistnie na Laurie.

- Panie mój, cóż twoja córka znowu uczyniła?

- To nie Laura jest wymieniona w oskarżeniu, pani.

- Więc kto? - spytała zdumiona Blanche.

- Chyba raczej nie Isabel, prawda? Zaszokowana, zignorowała jego sarkastyczną uwagę.

- Jakiż okrutnik mógłby oskarżyć May o jakiś niegodny uczynek? Chodzi z pewnością o Laurę. Popełniono omyłkę w określeniu tożsamości.

- Dosyć tego - rzekł sir William szorstkim tonem, jakiego Laurie jeszcze u niego nie słyszała, gdy zwracał się do żony. - To nie ma nic wspólnego z Laurą.

Blanche skłoniła głowę.

- Wybacz mi, mężu. - Podniosła wzrok. - Lecz jak ktokolwiek mógłby oskarżyć naszą May o jakiś niecny czyn?

- Została oskarżona o morderstwo, pani.

Blanche patrzyła na niego chwilę w milczeniu, kręcąc głową.

- Ktoś robi sobie z ciebie żarty, mężu. Przecież nikt nie uwierzy, że May jest zdolna popełnić morderstwo.

- Też tak myślę - odparł. - Nie podoba mi się to, lecz muszę zadać jej parę pytań w tej sprawie. Lauro, proszę cię, idź na górę i sprowadź ją tutaj.

- Ona źle się czuje - rzekła z powątpiewaniem Blanche. - Kazałam jej zostać w łóżku do kolacji.

- To nieistotne - powiedział stanowczo sir William, kiwając głową w stronę Laurie.

Ta wyszła szybko, by uniknąć pytań macochy, po czym udała się na górę do komnaty sióstr. Bez ceremonii otworzyła drzwi.

Isabel siedziała na stołku przy łóżku May i czytała coś siostrze.

- Zostaw nas same - powiedziała Laurie. Mała bez słowa odłożyła książkę i wyszła.

- Co się stało? - May usiadła na łóżku. - Wyglądasz tak, jakby cały świat się zawalił.

- Może tak właśnie jest. Ktoś wie o śmierci sir Johna. Ale to nie wszystko - dodała Lavirie, gdy siostra z cichym okrzykiem przycisnęła rękę do piersi. - On nie nazywał się sir John. To Martin Loder.

- Boże! - wykrzyknęła May. - Ale skąd ty to wiesz? Nawet jeśli ktoś znalazł ciało - przeżegnała się pośpiesznie - to skąd wiadomo, że to ten sam człowiek?

- Nie umiem odpowiedzieć na te pytania. Nie wiem też, jakim sposobem ktoś powiązał nas z tą śmiercią. To znaczy - Laurie poprawiła się - powiązał ciebie. May, zostałaś oskarżona o zamor­dowanie go. Będziesz musiała stanąć przed sędziami na najbliż­szym spotkaniu strażników pogranicza w Dniu Pokoju. Nasz ojciec ma już w rękach oskarżenie przeciwko tobie i chce cię przepytać.

May wybuchła płaczem i przez chwilę Laurie musiała ją pocieszać. Z początku głaskała ją po ramieniu i mówiła cicho, lecz gdy to nie poskutkowało - a istniała możliwość, że w każdej chwili nadejdzie zniecierpliwiona ich długą nieobecnością macocha - mocno potrząsnęła siostrą.

- May, posłuchaj mnie! Histeria nic ci nie pomoże. Uspokój się i pomóż mi wymyślić, co robić.

- Nie mogę! Nie stawię się przed obliczem sędziów! Nie! Przecież oni mnie powieszą za morderstwo!

- Nikt cię nie powiesi. Nie słyszałam jeszcze, by dziewczyna w twoim wieku zawisła na szubienicy, a poza tym nikt nie powiesi córki szkockiego strażnika pogranicza.

- Ale ja nie mogę stanąć przed tymi wszystkimi ludźmi. Umarłabym ze wstydu! I co mam powiedzieć ojcu, gdy zacznie mnie pytać o tę sprawę? Co ty mu powiesz?

To był o wiele większy i bliższy problem do rozwiązania, ale przynajmniej May uspokoiła się nieco i była w stanie rozmawiać.

- On nie wierzy, że mogłaś zrobić coś takiego - rzekła cicho Laurie. - Sądzi, że lord Scrope popełnił głupią omyłkę. Powinien wytrwać w tym przekonaniu do chwili, aż wymyślimy jakąś wiarygodną historię, która nas nie pogrąży.

- Obiecałaś, że mnie obronisz - zajęczała May.

- Wiem, ale teraz nie potrafię nic wymyślić - wybuchła Laurie, lecz po chwili odezwała się z rozmysłem: - Najważniejsze to uniemożliwić ojcu przepytywanie cię, gdy jesteś w takim stanie. Musimy zdecydować, co będziesz mówiła, zanim staniesz przed jego obliczem. Potrzebujemy czasu do zastanowienia. Dlaczego leżysz w łóżku?

- Bo nie mogę przestać myśleć o tym, jak on wpadł do rzeki. - May załkała. — Od tamtej pory prawie z nikim nie rozmawiałam, jeśli nie liczyć ciebie i Bridget. Gdybyś nie była taka zajęta, sama byś to spostrzegła.

- Starałam się nie wchodzić w drogę twojej matce. Przypomnij sobie, że ona czekała na mnie, kiedy wróciłyśmy do zamku tamtej nocy. Wtedy ją oszukałam, ale wiesz, że byłaby uszczęś­liwiona, gdyby ojciec spuścił mi porządne lanie. I niemal udało się jej nakłonić go do tego w dniu, kiedy Scrope najechał na Liddesdale.

- Wiem. - May westchnęła. - Chciałabym, abyś znalazła mężczyznę, którego zapragnęłabyś poślubić. To rozwiązałoby nasze wszystkie problemy.

- Ale nie przywróciłoby życia sir Johnowi - odparła sucho Laurie. - Czy też Martinowi Loderowi, jeśli to był właśnie on. W każdym razie był Anglikiem, a lord Scrope będzie się pieklił, dopóki go nie pomści.

- To znaczy dopóki mnie nie powiesi. - Do oczu May na­płynęły łzy.

Laurie wyciągnęła z rękawa chusteczkę i podała ją siostrze.

- Spytałam cię, dlaczego leżysz w łóżku, bo wydaje mi się, że zachorujesz. Czy zdołasz symulować bóle brzucha przynaj­mniej do rana? Nie będziesz mogła nic jeść.

- To nieważne. - May upadła ciężko na poduszki, ocierając twarz chusteczką. - Zrobię wszystko, co mówisz, jeśli tylko nie będę musiała rozmawiać z ojcem. Bridget zrobi to, o co ją poproszę, ale Isabel może wygadać się mamie, że wcale nie jestem taka chora, jak mówię. Mogę jednak wsadzić sobie palec do gardła. Już nieraz to robiłam.

- Wiem. - Laurie uśmiechnęła się. - Robisz to czasami, żeby nie iść do kościoła. A matka zawsze wierzy, że naprawdę jesteś chora.

May skinęła głową.

- Pójdę już i powiem im. - Laurie wstała. - Może lepiej od razu wsadź sobie ten palec. Jeśli Isabel cię przejrzy, nasz plan spali na panewce. Ona często mówi, co jej ślina na język przyniesie.

- Tak, to gaduła. - May spojrzała na siostrę znacząco. - Nie wybaczyłam jej jeszcze, że opowiedziała ci o sir Johnie.

- Wolałabyś, abym nie pojechała za tobą tamtej nocy? - spytała łagodnie Laurie.

May oblała się rumieńcem.

- Nie wiem, co bym zrobiła, gdybyś się tam nie zjawiła - przyznała. - Być może rzuciłabym się za nim do rzeki, by uniknąć powrotu do domu, gdzie oczekiwała mnie konfrontacja z rodzicami.

- Bluźnisz, May. Nie wolno ci tak myśleć! Przeżyłyśmy tamtą noc, przeżyjemy więc i to oraz wszystko, co nastąpi później. Obiecuję.

May westchnęła, ale wstała i wyszła z komnaty za siostrą, która od razu skierowała się ku schodom. Poszła do wygódki, z której korzystały wszystkie trzy i obsługująca je pokojówka.

W wielkiej sali Laurie stanęła przed obliczem ojca i macochy.

- Przykro mi, ojcze, ale May bardzo źle się poczuła, gdy przekazałam jej wiadomość. Nie jest w stanie z tobą rozmawiać.

Sir William westchnął.

- Powinienem zabronić ci wyjawiania jej celu mojego we­zwania. Zrobiłaś to, prawda?

- Tak, ojcze. I rozumiem, że postąpiłam niewłaściwie. Już i tak źle się czuła, a teraz jest przerażona. Kiedy wyszłam, szybko pobiegła do wychodka. Wysłałam za nią Bridget, lecz obawiam się, że May wymiotowała.

- Natychmiast do niej idę - powiedziała Blanche. - Jestem na ciebie bardzo zła, Lauro, za to, że tak zdenerwowałaś siostrę. I na ciebie, mężu, że do tego dopuściłeś. Zamiast oskarżać biedną May, powinieneś napisać do lorda Scrope list protestacyjny. Podły Anglik! Co za pomysł oskarżać moją kochaną córkę o takie potworności! Powinien się wstydzić! - Oburzona, od­wróciła się gwałtownie i wyszła z sali.

- Przepraszam cię, panie ojcze - odezwała się Laurie. - Powinnam była wiedzieć, że to ją zbulwersuje. Ona już od paru dni nie czuje się dobrze.

- Pewnie akurat ma swoje comiesięczne bóle. Porozmawiam z nią jutro, gdy poczuje się lepiej, ale do tej pory nie wolno ci z nią poruszać tego tematu. Zrozumiałaś?

- Tak, ojcze.

Zrozumiała go bardzo dobrze, lecz miała zamiar porozmawiać z May, gdy tylko uda im się znaleźć dla siebie chwilę w odosob­nieniu.

Bridget spała w alkowie przylegającej do komnaty May i Isabel, ta druga zaś miała bardzo lekki sen, dlatego też Laurie zaczęła szukać May dopiero wczesnym rankiem następnego dnia.

O tej porze Bridget była już na nogach, pomagając innym służącym w rutynowych pracach, więc Laurie postanowiła zabrać siostrę na rozmowę do siebie. Bezgłośnie weszła do komnaty sióstr i zbliżyła się do łóżka May.

Było puste.

May nie było w komnacie ani w ogóle nigdzie w całym zamku.

Laurie przypomniała sobie, co siostra mówiła: że gotowa była skoczyć do Liddel za Loderem. Mogła więc próbować popełnić samobójstwo, by tylko nie stanąć przed obliczem sędziów na spotkaniu strażników pogranicza. Przerażona Laurie od razu pobiegła do ojca.

- May uciekła - oznajmiła. - Wczoraj w zdenerwowaniu powiedziała mi coś, co wzbudza we mnie obawę, że mogłaby sobie zrobić coś złego. Przerażała ją myśl o obowiązku od­powiedzi na takie oskarżenie.

Sir William bardzo się przejął. Natychmiast kazał posłać po żonę i przekazał jej straszną wiadomość.

Ta zbladła, lecz zareagowała z właściwym sobie spokojem.

- Na pewno jest gdzieś w pobliżu. Sama nie wyszłaby poza obręb zamku.

Po jakimś czasie okazało się, że Bridget również znikła. Blanche nadal zachowywała stoicki spokój.

- Wkrótce wrócą. Jestem tego pewna.

Sir William jednak nie podzielał tego przekonania i natychmiast wysłał konnych, by przeszukali okolicę, nikt jednak nie zauważył zbiegów. Jeden z ludzi powiedział, że po Bridget znowu przyszła jej siostra, lecz gdy Laurie spytała o to Williego Koński Ogon, stwierdził, iż nikogo takiego nie widział. Podobno Nebless Sam przysięgał, że nikt nie wyszedł z zamku boczną bramą.

Blanche udała się do swojej komnaty i przez kilka dni z nikim nie rozmawiała. Gdy wreszcie wyszła, wydawała się mniej spokojna niż zazwyczaj, jednak odmawiała wszelkiej dyskusji na temat May.

Zbliżała się data spotkania strażników pogranicza, a po May wciąż nie było ani śladu.

12

Dzień Pokoju, Lochmaben

Świtało. Hugh Graham zwężonymi oczami spoglądał w za­myśleniu na trawiasty stok, pod którym znajdowało się miejsce spotkania strażników pogranicza. Wraz z pięćdziesięcioma ludźmi oczekiwał przybycia Thomasa Scrope'a, nie niecierpliwił się jednak, gdyż zjazd i tak nie mógł się rozpocząć bez ich udziału. Zresztą Szkotów pod przywództwem sir Williama Halliota również nie było jeszcze widać.

Konie poruszały się, stukały kopytami, co chwilę rżały. Żoł­nierze rozmawiali półgłosem. Po prawej ręce Hugh siedział na czarnym rumaku Ned Rowan, obserwując uważnie horyzont i otaczające wzgórza.

Rowan miał po prawej Andrew - syna Meggie - dosiadającego z dumą szarego konia. Od czasu tamtego starcia z Rowanem chłopak zachowywał się bez zarzutu, więc kapitan zaproponował, by zabrać go do Lochmaben, no co Hugh wyraził zgodę. Z pew­nością będzie tam jeszcze kilkoro innych dzieci, a uczestnictwo w obradach może się dla chłopaka okazać cennym doświad­czeniem.

Okoliczni mieszkańcy po obu stronach granicy niecierpliwie oczekiwali tych nieczęstych okazji do uciechy i rozrywki. Zwłasz­cza ci, którzy mieli stosunkowo czyste sumienie i nie spodziewali się, że zostaną wciągnięci w jakieś oficjalne procedury. Hugh zdał sobie cynicznie sprawę, że wbrew faktom - wśród których były też wydarzenia, jakie nastąpiły od ostatniego spotkania - większość ludzi wierzy, iż rozejm gwarantuje im swobodę poruszania się i bezpieczeństwo aż do następnego ranka. In­teresowało ich tylko jedno: jakich rozrywek i przyjemności zaznają dziś.

Na spotkanie wybrano miejsce na szkockiej stronie, milę na wschód od punktu, gdzie rzeka Sark wpływała do Solway. Jakieś trzysta jardów od brzegu stał wysoki kamień, który niegdyś - jak głosiła wieść - stanowił część prehistorycznego kręgu. Dziś nazywano go po prostu kamieniem Lochmaben.

Na placu zbierali się już obserwatorzy z różnych okolic, tworząc barwną gromadę, przypominającą świąteczny jarmark. Hugh słyszał pomruk odległych rozmów, czasami wybuchy śmiechu - odgłosy te wędrowały ponad łąką, skałami i wzdłuż rzek.

Niektórzy przyszli pieszo, inni przyjechali na nędznych szkapach.

Kramarze, wędrowni druciarze i im podobni już rozstawiali stragany. Hugh wiedział, że wielu z zebranych na placu ludzi zawiera zakłady dotyczące szans poszczególnych niegodziwców, a zwłaszcza losu nieszczęsnej młodej Szkotki, która miała się stawić przed sędziami. Niewątpliwie wiadomość o złożonej na nią skardze rozeszła się szeroko po obu stronach granicy.

Na polu wkrótce pojawiły się grupki mężczyzn. Niektórzy przyjechali z żonami, tu i ówdzie widać było dzieci, a wszyscy gadali między sobą, może targowali się o konie czy psy gończe. Na dzisiejszą okazję włożyli najlepsze wyjściowe stroje, chociaż Hugh był pewien, że każdy mężczyzna ma przy sobie jakąś broń.

Kilka razy w przeszłości ktoś - zazwyczaj jeden z angielskich strażników - proponował zakaz noszenia broni w czasie spotkań, jednak pozostało to jedynie pobożnym życzeniem. Niewielu miejscowych czuło się komfortowo bez oręża u boku, gdyż niebezpieczeństwo i zagrożenie stanowiło dla nich element codziennego życia.

Od strony zatoki Solway Firth wiał dość silny wiatr, niosący zapach morza, wprawiający w łopot sztandary, zrywający czapki i podwijający kilty, które co przezorniejsi przytrzymywali przy ciele. Takie powiewy nie były tu niczym niezwykłym nawet w lecie, więc nikt nie zwracał na nie uwagi z wyjątkiem handlarzy, którzy musieli starannie zamocować stragany i namioty.

- Przyjechali, panie - powiedział cicho Ned Rowan. Andrew podjechał nieco bliżej i nachylił się, by posłuchać jego słów i mieć lepszy widok.

Hugh z miejsca spostrzegł przybycie Szkotów. Kawalkada jeźdźców ukazała się wyraźnie na północno - wschodnim horyzon­cie. Jechali zboczem wzgórza, ich zbroje i bron połyskiwały w słońcu.

- Są ci cholerni Szkoci - powiedział chłopak.. - Zaatakują nas? - spytał takim tonem, jakby cieszyła go ta możliwość.

Hugh spojrzał na niego karcąco.

- Jesteś tu po to, żeby obserwować, co się dzieje w Dniu Pokoju, a nie wszczynać awantury.

- Dni Pokoju już widziałem - odparł poirytowany Andrew.

- Ale bez mojej zgody. Jeśli nadal chcesz mi służyć, jak dorośniesz, musisz się teraz nauczyć wypełniać polecenia i pilnie słuchać tego, co się mówi. - Hugh spojrzał chłopcu prosto w oczy. - Myślałem, że dostałeś już nauczkę.

- Tak, dostałem. - Andrew spojrzał niechętnie na Neda Rowana.

Zadowolony Hugh przeniósł wzrok z powrotem na Szkotów. Wiedział, że Rowan spuścił chłopcu lanie, lecz nie stanowiło tajemnicy, iż dba o niego bardziej niż ktokolwiek inny. Rowan był niemal tak twardy jak Hugh, ale chłopiec mógł się wiele od niego nauczyć. Hugh miał nadzieję, iż te nauki pozwolą małemu przeżyć trochę lat dorosłego życia na tej niebezpiecznej ziemi.

- Zaatakują nas? - spytał ciekawie Andrew.

- Takie rzeczy już się zdarzały - przyznał Hugh. - Ale nie mają powodów, by wszczynać awantury, a poza tym Halliot nie jest człowiekiem agresywnym. Z pewnością nie tak jak Beccleuch.

- Tak, znam tego Beccleucha. On i jego rozbójnicy zasługują na szubienicę, ale panienka Janet...

- Twój ojciec miał chyba rację - przerwał chłopcu Hugh. Nie chciał słuchać, co jego siostra myśli o Beccleuchu. Ciekawe, czy ten zjawi się dzisiaj osobiście? Uznał, że nie. Ktoś taki nie zjawiłby się tutaj, by patrzyć, jak rządzą inni. Oby nie przyjechał - pomyślał. Spotkanie Beccleucha i Scrope'a w tym momencie mogłoby tylko zaognić sytuację.

- Kto to jest ten Halliot? - spytał ciekawie Andrew.

- Pełni funkcję szkockiego strażnika środkowej części po­granicza. Król szkocki Jakub wyznaczył go na to stanowisko w miejsce Beccleucha. Założę się, że chciałby go też mianować namiestnikiem Liddesdale, ale nie śmiał tego uczynić.

- Halliot byłby głupi, przyjmując nominację - rzekł ponuro Ned Rowan. - Niewielu ludzi ma tyle energii i możliwości, by rządzić Liddesdale. - Zamilkł na chwilę. - Czekają na nas, panie.

- Niech czekają - odrzekł Hugh. - Nie ruszymy się stąd do przyjazdu lorda Scrope.

N a co oni czekają, do cholery? - rzucił sir William.

- Pewnie lord Scrope jeszcze nie przyjechał - odpowiedział wysoki, barczysty jeździec. - Beccleuch twierdzi, że Scrope lubi, żeby na niego czekać. Sam musiałeś się o tym przekonać, gdy próbowałeś uzgodnić z nim czas i miejsce tego spotkania. On woli wyczekiwać, niż działać.

- To prawda - zgodził się sir William.

Laurie siedziała niedaleko na koniu i obserwowała z pewnym zdumieniem obu mężczyzn. Towarzyszem ojca był sir Quinton Scott z Broadhaugh, mąż Walecznej Janet, człowiek, którego Anglicy aresztowali podczas okresu zawieszenia broni.

Kiedyś sir Quinton służył jako zastępca Beccleucha, a teraz pełnił tę samą funkcję u boku sir Williama.

Kiedy Blanche odmówiła udziału w spotkaniu, Laurie udało się nakłonić ojca, by zabrał ją ze sobą. Zrobił to tylko dlatego, że spodziewał się przyjazdu Janet u boku męża, która mogła potrzebować miłego towarzystwa. Dopiero gdy doszło do spot­kania, okazało się, że lady Scott zapadła na chorobę i mąż polecił jej zostać w domu.

Lecz wtedy było już za późno, by odesłać Laurie do domu beż licznej eskorty, a że sir William pragnął zrobić silne wrażenie na obecnych, pokazać im swoją siłę, tak więc zatrzymał córkę przy sobie.

Laurie spostrzegła, że ojciec się denerwuje, i zrozumiała, jaki jest powód jego niepokoju. Dwie grupy uzbrojonych żołnierzy stojące naprzeciwko siebie, a także liczna gromada gapiów tworzyły układ podobny do inscenizowanej bitwy, jaką często odtwarzano dla rozrywki podczas ludowych festynów. Na polu roiło się od kolorowych namiotów, między którymi chodzili ludzie, niezwracający uwagi na dwa oddziały zbrojnych, stojące po przeciwnych stronach pola.

Laurie czuła ogarniające ją podniecenie, tłumione jedynie niepokojem o los siostry. Nikt jej nie widział od chwili ucieczki, nie było też żadnej wiadomości na jej temat. Znikłą jak kamfora, a wraz z nią ulotniła się Bridget.

Sir William przepytał wszystkich mężczyzn i kobiety w Aylewood, lecz nikt nic nie wiedział o zniknięciu jego córki. Laurie trudno było uwierzyć, że siostra po raz drugi odważyła się na taki czyn, nawet jeśli towarzyszyła jej Bridget. Odbyła jeszcze jedną rozmowę z Williem Koński Ogon, ale dowiedziała się tylko tyle, że Nebless Sam, który całą noc pilnował bocznej bramy, pojechał odwiedzić rodzinę mieszkającą w Liddesdale i do tej pory nie powrócił.

Willie kiedyś wspomniał Laurie o sympatii, jaką Nebless Sam żywił wobec Bridget. Czy to możliwe, że pomógł im w ucieczce? Podobno przysiągł Williemu, że przez całą noc nikt nie wychodził boczną bramą, ale przecież May i Bridget nie mogły po prostu wyfrunąć z zamku.

Laurie odwróciła wzrok od ojca i sir Quintona, spoglądając na Anglików, wśród których zapanowało pewne ożywienie.

- Przybyło ich - powiedziała głośno. Sir William skinął głową.

- To na pewno lord Scrope.

- Tak - zgodził się sir Quinton. - Widzę jego sztandar obok sztandaru Hugh Grahama.

- Jedźmy więc im na spotkanie - rzekł sir William. Jego towarzysz odchrząknął.

- Nie chcę cię pouczać, jak należy postępować - odezwał się cicho - lecz Beccleuch zawsze oczekiwał wymiany poręczeń. Twierdził, że tak jest bezpieczniej.

- Tak, być może.

- Można uniknąć fatalnych w skutkach nieporozumień, po­stępując ściśle według ustalonej procedury. Pamiętasz Redeswire, gdzie kilka lat temu doszło do tragicznej w skutkach bijatyki, w której zginęło wielu ludzi? A wynikła ona właśnie w rezultacie antagonizmu w sprawie poręczenia.

- Będę szczęśliwy, jeśli oni po prostu dotrzymają warunków zawieszenia broni - stwierdził posępnie sir William. - Liczyłem na to, że będę miał do czynienia z Hugh Grahamem. Poznałem go już, a ty sam mówiłeś, że postępuje honorowo i godnie.

- Tak było. - Sir Quinton zmarszczył czoło. - Szkoda, że inni nie są równie uczciwi. Dodam jednak, że nawet jemu nie zawsze można ufać. W czasie spotkania roztropniej będzie uważać, czy nie szykuje się jakaś zasadzka.

- Będę uważał. Nie zapominaj, że musisz zająć moje miejsce, gdy zostanie ogłoszona skarga przeciwko May.

Sir Quinton Scott kiwnął głową. Laurie znowu odwróciła Wzrok, nie mogąc patrzeć na nieszczęśliwą minę ojca, przy­gnębionego zniknięciem May. Z pewnością był przekonany, że wolała uciec lub się zabić, niż stanąć przed oskarżycielami i z ufnością czekać, aż ojciec wyciągnie ją z kłopotów. Jego rozczarowanie było aż nadto wyraźne.

Nie wypytywał Laurie o zniknięcie siostry, za co była mu głęboko wdzięczna. Nawet Blanche powstrzymała się od prze­słuchań, pytała tylko, czy Laurie ma jakiekolwiek pojęcie, co się stało z May. Bała się, że macocha przypomni sobie, jak owej pamiętnej nocy odkryła jej nieobecność w komnacie, lecz widocz­nie zapomniała o tym, jeszcze zanim sir Hugh Graham doręczył ojcu skargę lorda Scrope.

Blanche próbowała przekonać wszystkich, że ktoś nocą zakradł się do zamku i uprowadził May, lecz dla każdego prawda była oczywista: Blanche i sir William wiedzieli, że córka po prostu uciekła. Lecz tylko Laurie podejrzewała macochę o udzielenie córce pomocy w tej ucieczce.

Przestała o tym myśleć, gdyż od grupy Anglików oderwał się jeden sztandar i czterech jeźdźców, kierując się w stronę ocze­kujących Szkotów. Patrzyła na nich z rosnącym napięciem.

Sir William i sir Quinton pozostali na swoich miejscach. Tuż obok stanęli kapitan straży z Aylewood oraz jeden z ludzi sir Quintona, potężnie zbudowany mężczyzna znany pod absurdal­nym przezwiskiem Ćwiek Myszka.

Zebrani gapie zauważyli już jeźdźców i nie spuszczali z nich wzroku. Kolorowe sztandary wciąż łopotały na wietrze, ale ludzie stali jakoś sztywno. Udzieliło im się napięcie obecne wśród oczekujących Szkotów.

Wyraźnie słychać było tętent kopyt. Przodem jechał rycerz, którego Laurie od razu rozpoznała, i jej zainteresowanie niepo­miernie wzrosło. Sir Hugh Graham świetnie trzymał się na koniu, jakby tworzył z nim niepodzielną całość. Gdy byli już blisko, uniósł rękę, dając sygnał do zatrzymania się. Zwolnili i po chwili zatrzymali się.

Sir Hugh postąpił kilka kroków naprzód.

- Witam i pozdrawiam cię, panie - powiedział donośnym wyraźnym głosem. - Przyjechaliśmy w imieniu sir Thomasa lorda Scrope, by uzyskać poręczenie, że ty i twoi ludzie przybyliś­cie tu w jedynym celu, jakim jest poszukiwanie sprawiedliwości, i że zgadzacie się przestrzegać rozejmu do jutrzejszego świtu. Czy mamy twoje poręczenie, panie?

- Tak, daję na to moje słowo - odparł sir William. Obserwująca ich Laurie wiedziała, że to bardzo ważne, by obie strony zgodziły się na zawieszenie broni, to bowiem ozna­czało bezpieczny powrót do domu dla wszystkich obecnych. Nagle poczuła na sobie spojrzenie sir Hugh. Zarumieniła się i odniosła wrażenie, że oblewa ją fala gorąca. Nie wiedziała, co ten człowiek o niej myśli.

Miał surowe oblicze i oczy szare jak stal, lecz wyglądał tak tylko w momencie, gdy żądał poręczenia. Być może nie podobało mu się, że oto kobieta bierze udział w spotkaniu. Zresztą wielu mężczyzn myślało podobnie, zwłaszcza że w każdej chwili mogło dojść do zbrojnej potyczki.

Chciała odwrócić wzrok, ale nie potrafiła. W końcu sir Hugh zawrócił konia i ruszył ostro galopem, nie oglądając się na swoich towarzyszy.

- Quin, zaczekaj, aż znajdą się w połowie drogi, a potem ruszaj ich śladem - rzekł sir William. - Scrope wysłał do mnie swego zastępcę, więc ty pojedziesz z naszymi chłop­cami.

- Dobrze. Nie oczekuj jednak, że dzięki temu rzuci ci się w ramiona.

- Nie oczekuję.

Gdy sir Quinton uśmiechnął się jak mały chłopiec, Laurie poczuła ulgę.

- Kiedy byłem zastępcą Beccleucha, Graham nalegał, by spotkać się na środku potoku Kershopefoot. Powiedział, że nie chce sprawiać wrażenia petenta przybywającego do Szkocji. Jednak tutaj Scrope nie może tego zrobić i spotka się z tobą tam, gdzie zechcesz.

Sir William skinął głową, obserwując jeźdźców.

- Ruszaj, Quin.

Ćwiek Myszka, kapitan z Aylewood i jeszcze jeden żołnierz pojechali za sir Quintonem, by powtórzyć rytuał poręczenia po drugiej stronie.

Chwilę przed rozpoczęciem spotkania Scrope i sir William unieśli rękę w geście oznaczającym wzajemną zgodę na do­trzymanie warunków rozejmu. Sir William krzyknął swoim ludziom, by zachowali spokój, bo w przeciwnym razie od­powiedzą przed nim i majestatem króla Jakuba. Po chwili cała grupa ruszyła na spotkanie Anglikom.

Hugh zastanawiał się, co przyszło do głowy sir Wil­liamowi, by pozwolić pannie Halliot wziąć udział w spo­tkaniu. Czy on oszalał? Sir Quinton najwyraźniej zabronił Janet przyjazdu, więc tamten nie miał powodu zabierać ze sobą córki. A poza tym gdzie ukrył jej młodszą siostrę, która miała odpowiadać za morderstwo? Z pewnością nie czekała wraz z innymi Szkotami, przeciwko którym wniesiono skargi.

Skoncentrował się na sprawach, które miały być roztrząsane. Niewiele wiedział o sir Williamie Halliocie z Aylewood, jednak z reguły nie ufał Szkotom. Scrope nie miał zamiaru wzniecać awantur, lecz jeśli miałoby dojść do zatargu, lepiej, żeby zaini­cjowali go Szkoci.

Gdyby burdę wywołali Anglicy, Scrope oskarżyłby o to Grahamów, bez względu na ich rzeczywistą winę. Hugh mógł ręczyć i odpowiadać za swoich ludzi, lecz nie za wszystkich członków rodziny.

Scrope i Halliot powitali się lekkim ukłonem. Dźwięk trąb obwieścił początek spotkania i dwie grupy szybko się przemie­szały. Stół dla przewodniczących obu delegacji był już gotowy. Czekał przy nim sekretarz - pewien człowiek z Canonbie, którego kandydaturę zaakceptowały obie strony. Zajął się skar­gami i posortował je, układając te najnowsze na samym wierzchu. Strażnicy pogranicza i ich zastępcy zajmowali tymczasem miej­sca, szykując się do obrad.

Hugh spostrzegł, że panna Halliot pozostała w pobliżu, pil­nowana przez potężnie zbudowanego rycerza, który zwykle towarzyszył sir Quintonowi. Zapamiętał jego imię tylko dlatego, że w absurdalny sposób nie pasowało do jego wyglądu. Pewnie skądś się wziął jego przydomek Ćwiek Myszka, lecz z pewnością nie ma myszy wysokich na sześć stóp i cztery cale i podnoszących ciężki topór z taką łatwością, jakby był wykonany ze słomy.

Sekretarz ustawiał kałamarze i układał pióra na stole, gdy wzrok Hugh ponownie powędrował ku pannie Halliot. Była ubrana równie bogato, jak jej ojciec, dorównujący wyglądem Scrope'owi.

Pamiętał z własnego doświadczenia jako strażnika, że nie można dać się oponentowi olśnić jego bogactwem. Bez wątpienia sir William i Scrope myśleli podobnie.

Teraz, patrząc na córkę Halliota, podziwiał jej urodę. Jej ciemne kręcone włosy połyskiwały w słońcu. Oczy miała ciemne, policzki różowe, a usta czerwone, czym wyróżniała się spośród na ogół bezbarwnych kobiet, w większości starszych, lecz Hugh nie sądził, by to miało znaczenie: nawet gdyby były w jej wieku, panna Halliot i tak wyróżniałaby się urodą.

Wydawała się podekscytowana sytuacją, ale również zmar­twiona. Bez wątpienia niepokoiła się o los siostry, zresztą zupełnie słusznie, jeśli ta zabiła człowieka. Oczywiście sprawca morderstwa nie zawsze zasługuje na powieszenie, lecz w wypadku gdy ofiarą jest wysoki rangą dowódca lorda Scrope, kara mogła być tylko jedna.

Znając jednak Lodera, Hugh zastanawiał się, czy przypadkiem May Halliot nie działała w samoobronie. Scrope napisał skargę i chociaż Hugh ją przeczytał, nie znalazł w niej nic na temat okoliczności śmierci Lodera. Najwyraźniej Scrope zatrzymał szczegóły dla siebie, by wyjawić je w odpowiednim momencie. I moment ten miał nastąpić już niebawem. Strażnicy wysłuchali najpierw zażaleń, które wpłynęły jako ostatnie.

Szybko wybrano sędziów. Hugh z rozbawianiem patrzył, jak obydwaj udają, że namyślają się nad wyborem. Scrope był gotów zaakceptować listę Szkotów, którą sporządził Hugh. Halliot również z pewnością podjął decyzję na długo przed opuszczeniem swego zamku.

Angielski strażnik pogranicza wybrał sześciu szkockich juro­rów, jego oponent zaś sześciu Anglików. Każdy oskarżony miał stanąć przed obliczem sędziów ze swojego kraju, jednak starannie wybranych przez przeciwników.

Po zaprzysiężeniu sędziów sekretarz wywołał pierwszą sprawę przeciwko Anglikowi, Stevenowi Musgrave'owi, i pięciu jego żołnierzom. Oskarżenie głosiło, że wtargnęli na teren Szkocji i ukradli pięćdziesiąt sztuk bydła i koni, a w czasie pościgu porwali czterech spośród goniących ich ludzi, po czym uwolnili ich za pobraniem okupu o łącznej wysokości dwudziestu pięciu funtów. Okup wzięli także za konie pojmanych, poza tymi, które postanowili zatrzymać.

Sprawę rozpatrzono szybko, ponieważ Musgrave przyznał się do winy w nadziei, że zostanie potraktowany łagodnie. Po krótkiej wymianie zdań obaj strażnicy uzgodnili wysokość grzyw­ny, jaką zapłaci oskarżony i jego kamraci, Musgrave zaś obiecał, że odda zrabowany inwentarz i pieniądze uzyskane z okupu.

Hugh pomyślał, że Beccleuch nie zgodziłby się na tak łagodny wymiar kary, lecz jego obowiązki jako zastępcy strażnika po­granicza nie obejmowały udzielania rad Szkotowi ani też wy­kłócania się z lordem Scrope. Znał dobrze Musgrave'a i wiedział, że wkrótce wpłynie przeciwko niemu kolejna skarga, zapewne za podobne przestępstwo, może nawet za kradzież tego samego bydła i koni. Sprawiedliwość znowu go dopadnie.

- Panna May Halliot, wystąp, by odpowiedzieć na postawiony ci zarzut - zawołał sekretarz. - Jesteś oskarżona o uwiedzenie oficera Korony Angielskiej, Martina Lodera, a następnie zamor­dowanie go z premedytacją.

Przycichł szmer rozmów, które towarzyszyły obradom do tej pory. Tylko jakiś koń parsknął i pokręcił łbem, pobrzękując uzdą. Hugh zobaczył, że sir William utkwił wzrok w blacie stołu, na jego policzkach zaś pojawił się lekki rumieniec.

- Rozumiem, że oskarżona jest twoją córką, panie - rzekł zjadliwie Scrope. - Miałeś dopilnować, by stawiła się przed tym sądem.

- Tak, panie, dobrze o tym wiem - odparł Halliot. Spojrzał przeciwnikowi prosto w oczy. - Z przykrością muszę stwierdzić, że moja córka znikła nocą zaraz po doręczeniu mi skargi. Od tamtej pory nikt jej nie widział.

- Mało prawdopodobna historia - prychnął Scrope. - Miałem cię za człowieka honoru, lecz teraz dowiadujemy się prawdy. Jesteś takim samym przestępcą jak wszyscy Szkoci.

W tłumie rozległy się gniewne głosy, przypominając Hugh, że w każdej chwili sytuacja może się wymknąć spod kontroli.

- Z całym szacunkiem, panie - odezwał się beznamiętnie - nie mamy powodu, by wątpić w słowa sir Williama Halliota. Ma opinię człowieka honoru. Ponadto, panie, zarówno ty, jak i każdy obecny tu mężczyzna wie, że kobiety często działają samowolnie, bez wiedzy swoich opiekunów.

- Tak, to prawda - zgodził się Scrope.

Faktem powszechnie znanym było to, iż lady Scrope równie chętnie jak jej mąż para się hazardem i doprowadza go do finansowej ruiny. Zebrani wokół stołu mężczyźni zakrywali ręką usta, by stłumić uśmieszki.

Scrope zmarszczył czoło, gdyż najwyraźniej spostrzegł reakcję obecnych. Hugh spojrzał na pannę Halliott, by odczytać jej myśli, gdy Scrope odezwał się ostrym głosem:

- Nieobecność dziewki nie ma tu znaczenia. Dowodzi tylko jej winy.

- Chwileczkę - odezwał się sir Quinton donośnym głosem. - Nie można się dziwić, że panna z dobrego domu, która otrzymała staranne wychowanie, obawia się stanąć przed takim trybunałem. Możemy tylko mieć nadzieję, że nic jej nie grozi. Nie dowie­dzieliśmy się jeszcze, jakie są przeciwko niej dowody, a w za­żaleniu jest wyraźnie napisane, że strona skarżąca zamierza je przedstawić. Proponuję, abyśmy wysłuchali oskarżeń popartych dowodami, zanim zaczniemy mówić o winie.

- Właśnie, gdzie są te dowody? - zawołał jakiś niedowiarek z tłumu. Inni natychmiast przyłączyli się do niego.

Scrope kiwnął głową, a wtedy na środek wystąpił jakiś męż­czyzna. Zaczekał, aż zapadnie cisza i powiedział:

- Ja to widziałem...

- Zaraz - przerwał mu Scrope. - Musisz opowiedzieć wszystko szkockim sędziom. W takiej sprawie to jedyna możliwa procedura.

Spojrzał wilkiem na Halliota, który jednak tego nie zauważył, bo przez moment stojący za jego plecami Ćwiek Myszka szeptał mu coś do ucha.

- Co, proszę? - spytał sir William odwracając się do Scrope'a. Ten uśmiechnął się wzgardliwie.

- Ufam, że nie oczekujesz, iż przyjmiemy poręczenie, twoje lub sir Quintona, dotyczące domniemanej niewinności tej panny.

- Nie wiem, co ma z tym wspólnego twoja ufność, panie. - Halliot wreszcie pokazał lwi pazur. - Moje słowo powinno być tyle samo warte co twoje albo tego tak zwanego świadka. Podobno to jeden z twoich żołnierzy.

- Tak i co z tego? Kto inny mógłby zobaczyć, co się wydarzyło w środku nocy, jeśli nie towarzyszący Loderowi żołnierz?

Hugh obserwował Laurę Halliot i wcale się nie zdziwił, gdy zobaczył zdumienie na jej twarzy. Była nie tylko piękną, ale również inteligentną kobietą.

- Więc ten twój żołnierz zamierza zeznać, że moja córka pokonała w walce dwóch rosłych uzbrojonych żołnierzy, po czym jednego z nich zamordowała, drugi zaś nie uczynił nic, by temu zapobiec? - spytał sir William. - Bo jeśli tak, to z pewnością unieważnimy to oskarżenie.

- Nie o to pytałem - odparł Scrope, podnosząc głos ponad nasilającym się gwarem rozmów. - Pytałem cię, panie, czy ty lub ty, sir Quintonie, skoro działasz w zastępstwie sir Williama, możecie na podstawie swojej wiedzy i stawiając na szali swój honor, stwierdzić, czy oskarżenie przeciwko May Halliot jest słuszne, czy też nie. I czy sami przyjmiecie na siebie odpowie­dzialność za ten czyn, jeśli udowodnimy, że się mylicie?

Znowu zapadła cisza. Hugh ogarnęło współczucie dla szkoc­kiego strażnika pogranicza i jego zastępcy. Jakoś nie wierzył w to, by dziewczyna mogła zamordować Lodera.

- Najpierw chcemy wysłuchać, jakie są dowody przeciwko niej - rzekł cicho sir Quinton.

- Jesteście przekonani o jej niewinności czy też nie? - nalegał Scrope.

- Mam pewność, że panna May Halliot nie jest fizycznie zdolna... - zaczął sir Quinton.

Sir William położył mu rękę na ramieniu.

- Niestety, nie chodzi tu o fizyczną zdolność - odezwał się. - Żaden z nas nie może z czystym sumieniem powiedzieć, co robiła w środku nocy, kiedy zginął Loder. Musisz najpierw poznać dowody, Quinton, tak samo jak sędziowie, chyba że zgłosi się ktoś, kto wystąpi w jej obronie. Gdyby May była tutaj, mogłaby sama przemówić, a wtedy osądzilibyśmy jej praw­domówność, lecz skoro jej nie ma... - zamilkł przygnębiony.

Hugh ujrzał łzy płynące po policzkach Laury Halliot. Scrope odchrząknął z zadowoleniem i skinął świadkowi ręką.

- Powiedz, kim jesteś i co widziałeś.

- Zaraz - powstrzymał go sir Quinton. - Najpierw musi być zaprzysiężony - zwrócił się do sekretarza.

Świadek złożył więc przysięgę, po czym wyprostował się i uniósł podbródek. Poczuł się kimś bardzo ważnym.

- Jestem Cornus Grant - powiedział głośno. - Przyboczny kapitana Martina Lodera, który był na służbie lorda Scrope. Widziałem wszystko. Tamtej nocy Loder miał się spotkać z tą dziewką... by się zabawić. Ona sama to zaproponowała. - Roze­jrzał się po zaintrygowanych twarzach.

- Gdzie się spotkali? - spytał ostro Scrope, przywracając go do porządku.

- Przy rzece Liddel, koło Kershopefoot, panie.

Hugh spostrzegł, że panna Halliot uważnie obserwuje, zwęziw­szy oczy, Cornusa Granta. Zrobiło mu się jej żal. Na pewno bardzo kochała siostrę, lecz jeśli ta posunęła się aż do spotkania z kochankiem, nie była tak niewinnym dziewczęciem, jak su­gerował Halliot.

- Co się tam wydarzyło? - rzucił szorstko Scrope.

- Patrzyłem z dołu, jak Loder się nachylił, by pocałować dziewkę, a ona wepchnęła go do wody i popłynął z prądem.

Kiedy go odnalazłem, już nie żył biedak. Jest lato, więc musieliś­my go pogrzebać zaraz po powrocie do domu. Ta podstępna dziewka zabiła go tak samo, jakby strzeliła doń z pistoletu.

Tym razem gwar rozmów przybrał nieco inny ton. Łatwiej było uwierzyć, że dziewczyna po prostu popchnęła Lodera. Nawet rosły mężczyzna mógłby wtedy stracić równowagę.

- To poważne oskarżenie - odezwał się pośpiesznie sir Quin - ton. - Czy ktoś chce przemówić w obronie May Halliot?

Nikt się nie poruszył, tu i ówdzie słychać było szepty.

- Czy nikt z obecnych nie chce wystąpić w obronie May Halliot? - powtórzył głośniej sir Quinton.

- Ja.

W ciszy, która nagle zapadła, Laura Halliot wystąpiła naprzód.

13

Laurie odezwała się bez zastanowienia, a teraz patrząc na licznie zgromadzonych ludzi, prawie nie mogła oddychać. Poczuła odrętwienie na twarzy, a kolana uginały się pod jej ciężarem. Obejrzała się na ojca, lecz nie mogła się spodziewać z jego strony pomocy.

Sir William patrzył na nią z otwartymi ustami. Deklaracja córki najbardziej zaskoczyła chyba właśnie jego.

Scrope pierwszy odzyskał mowę.

- Kobiety nie mają prawa występować przed tym sądem. Cofnij się, dziewko, i nie odzywaj się więcej.

- W Szkocji kobiety mają prawo głosu, panie - rzekł sir Quinton. - Co prawda to ty i twoi ludzie dokonaliście wyboru sędziów, ale są oni Szkotami i z pewnością chętnie wysłuchają tego, co dziewczyna chce powiedzieć. - Spojrzał pytająco na szóstkę sędziów.

Wszyscy poważnie kiwnęli głowami, lecz żaden nie patrzył na Laurie w sposób zachęcający ją do mówienia.

Nabrała głęboko powietrza, by nieco się uspokoić, i przeniosła wzrok na sir Quintona. Przynajmniej on ją poparł, a teraz zachęcająco skinął głową. Ogarnęło ją przerażenie większe niż kiedykolwiek, gdy musiała stanąć przed macochą. Odetchnęła i odwróciła się twarzą do szkockich sędziów.

- Jestem Laura Halliot z Aylewood. May Halliot jest moją siostrą. Nikogo nie zamordowała. - Ręce jej drżały, więc splotła dłonie i zacisnęła je mocno na wysokości talii.

Wokół zawrzało, tymczasem Scrope wstał i wymierzył w nią palcem.

- Nic o tym nie wiesz, dziewko! - krzyknął głośno. - Twoja siostra sama się pogrąża, nie stawiając się przed naszym obliczem, by odpowiedzieć na oskarżenie. A teraz wróć na swoje miejsce.

- May nie stawiła się tutaj - ciągnęła Laurie - bo tak nie­sprawiedliwe oskarżenie przeraziło ją. Z tego właśnie powodu uciekła, a nie dlatego że popełniła zbrodnię.

Scrope chciał odpowiedzieć, lecz sir Quinton go uprzedził.

- Czy rozumiesz, co oznacza składanie zeznań pod przysięgą, panno Halliot?

- Oczywiście, panie.

- Zaprzysiąc tego świadka - polecił sir Quinton sekretarzowi. Ten wstał.

- Panno Halliot, czy przysięgasz na niebo i piekło, na twoje miejsce w raju, na wszystko, co Bóg stworzył w sześć dni i siedem nocy, i na samego Boga, że będziesz mówić prawdę, tak ci dopomóż Bóg?

- Przysięgam - odpowiedziała. - Moja siostra nie jest mor­derczynią.

- Posłuchaj - rzekł sir Quinton. - Musisz to wiedzieć. Nie możesz po prostu utrzymywać, że znasz charakter siostry i dlatego jesteś przekonana o jej niewinności.

- Stwierdzam to na podstawie mojej wiedzy - oświadczyła Laurie. Odważnie patrzyła mu prosto w oczy z nadzieją, że ani on, ani nikt inny nie dostrzeże jej drżących kolan, nie pozna, jak bardzo jest spięta.

Scrope uśmiechnął się pogardliwie.

- Widać, że ona nie rozumie, co znaczy zeznawać pod przysięgą - odezwał się głośno i usiadł. - Jak możesz cokolwiek stwierdzać na podstawie swojej wiedzy? Aby to uczynić, mu­siałabyś być tam, na miejscu, widzieć na własne oczy, co się stało.

- Byłam tam - przyznała Laurie, lecz nie kierowała tych słów do Scrope'a. Odwróciła głowę, a wtedy jej wzrok napotkał zdumione spojrzenie sir Hugh Grahama. Patrzyła teraz już tylko na niego. - Prawdą jest, że jakiś człowiek wpadł do rzeki, lecz nazywał się sir John jakiśtam. To on chciał utopić moją siostrę. Kiedy wpadł do rzeki, z pewnością jeszcze żył. Dziwne, że wasz świadek o tym nie wspomniał, skoro twierdzi, iż widział wszystko, co się wydarzyło. O dziwo nie wspomniał także o mojej tam obecności.

Wokół rozległy się zdumione westchnienia i krzyki. Scrope znowu skoczył na nogi i gniewnym gestem uciszył gawiedź.

- Wierzę Cornusowi Grantowi! - ryknął. - Gdyby ta dziewka była godnym zaufania świadkiem, a May Halliot nie popełniła morderstwa, stawiłaby się dzisiaj przed tym sądem. - Odwrócił się do Laurie. - Cornus Grant nie wspomniał o tobie z tej prostej przyczyny, że cię tam nie było. Powiem ci, że gdybym miał córkę, kłamiącą tak jak ty przed obliczem sądu, wybiłbym ci z głowy takie postępowanie. Zaraz pewnie się dowiemy, że sama zamordowałaś Lodera!

Laurie ogarnął gniew, że ktoś publicznie zarzuca jej kłamstwo.

- A gdybym się do tego przyznała? - rzuciła bez zastano­wienia. - I tak nie zmieniłoby to faktu, że twój, panie, świadek kłamie jak z nut. Co by się stało, gdybym to ja zabiła tego człowieka, jakkolwiek brzmiało jego imię? Gdyby się okazało, że mojej siostry w ogóle tam nie było? Czy ten świadek zmieniłby zeznanie? Skąd on wie, że dziewczyna, którą widział, była moją siostrą? Niech powie, jak ona wygląda. Jakiego koloru ma włosy?

Świadek zaniepokoił się, a wokół stołu rozpętało się istne piekło.

Gdy w kierunku Laurie ruszyło kilku ludzi, zachowała spokój. W okamgnieniu otoczyli ją żołnierze z mieczami w dłoniach, lecz z ulgą stwierdziła, że stoją plecami do niej, twarzą zaś do tłumu.

Zdumiała się, gdyż co najmniej dwóch z nich było Anglikami, a oprócz tego w okręgu stanął też bezbronny chłopiec. Sir Hugh Graham i masywnie zbudowany mężczyzna, który od początku stał u jego boku, zareagowali tak samo szybko jak Quinton Scott i Ćwiek Myszka. Miecze Anglików i Szkotów były skierowane na zewnątrz.

Pomiędzy Anglikami stał może dziesięcioletni chłopiec. Nie miał broni, ale zaciśnięte piąstki oparł sobie na biodrach i pochylał się agresywnie do przodu, jakby chciał rzucić się na każdego, kto ją zaatakuje.

Laurie zaczęła oddychać nieco spokojniej.

- Cofnijcie się! - zawołał sir Hugh. - Nie będzie tu żadnych awantur. Wysłuchaliśmy Cornusa Granta, a teraz wysłuchamy tej dziewczyny. Sędziowie zdecydują, kto mówi prawdę.

Sir Quinton gestem nakazał Szkotom cofnąć się. Paru jego ludzi uspokajało co bardziej krewkich rodaków. Anglicy zarea­gowali nieco wolniej, gdyż wściekłość Scrope'a była aż za dobrze widoczna. Stał, trzymając dłoń na rękojeści miecza, czerwony na twarzy, rzucając nienawistne spojrzenia swojemu zastępcy.

- To niesłychane! - krzyknął, gdy tumult nieco przycichł. - Ja wam powiem, skąd Cornus Grant wie, że widział May Halliot. Otóż Martin Loder powiedział mu, z kim ma się spotkać i po co. Grant widział, jak się spotkali, wjechali razem do lasu i jak ta dziewka zabiła Lodera. Nie jest ważne, czy potrafi wystar­czająco dokładnie opisać ją jej rodzinie. Może natomiast opisać jej konia. Powiedz im - rozkazał.

- To był biały wierzchowiec odrzekł natychmiast Cornus Grant.

Wszyscy bez trudu spostrzegli reakcję zaskoczonego sir Wil­liama.

- A więc znamy już prawdę - rzucił triumfalnie Scrope. - I to całą. Mamy bowiem przed sobą drugą morderczynię, bo skoro panna Halliot była na miejscu zajścia, jest tak samo winna jak jej siostra. Obydwie powinny zawisnąć na szubienicy!

Hugh nie ruszył się z miejsca. Dał znak swoim ludziom i z zadowoleniem stwierdził, że tym razem są mu posłuszni. Włożył miecz do pochwy. Ignorując Scrope'a, odwrócił się, by spojrzeć na Laurie.

Była blada, lecz w jej błyszczących oczach malował się gniew. Zacisnęła usta, jakby siłą woli powstrzymywała się przed wy­rzuceniem z siebie tego, co myśli.

Hugh przypomniała się Janet. Dobrze, że jej tu nie było. Gdyby znalazła się na miejscu Laury, z pewnością nie trzymałaby języka za zębami.

- Nie odzywaj się już, panienko - powiedział tak cicho, że tylko ona mogła go usłyszeć. - Nieszczęście było już blisko. Nie chcemy przecież, by wywiązała się tu regularna bitwa. - Odwrócił się do sir Quintona. - Jeśli macie trochę rozsądku, każcie jej zamilknąć - rzekł trochę głośniej. - Sędziowie usłyszeli już dosyć, by podjąć decyzję. Mają jej słowa przeciwko słowom Granta, a z pewnością jako Szkoci uwierzą dziewczynie.

Sir Quinton skrzywił się.

- Ogólnie rzecz biorąc, byłaby to może racja, ale to wy wybraliście sędziów. Znam ich wszystkich. Kilku z nich nie lubi Halliota i przez to nie pałają sympatią do jego rodziny.

Mężczyźni dłuższą chwilę patrzyli na siebie i Hugh zrozumiał, że sir Quinton ma rację.

- Pomówię z lordem Scrope - rzekł. - Ale nie obiecuję, że to cokolwiek pomoże.

- Mimo wszystko będę wdzięczny - odparł Quinton.

Znowu wymienili przeciągłe spojrzenia. Hugh nie mógł roz­gryźć, o czym myśli jego rozmówca. Czuli dla siebie nawzajem pewien respekt, a gdy Quinton poślubił Janet, wszedł do rodziny, bez względu na to, czy im się to podobało, czy też nie.

Hugh patrzył, jak szwagier odciąga pannę Halliot na bok i coś jej klaruje. Zebrani mężczyźni prowadzili ożywione rozmowy, a każdy starał się wyrazić swój punkt widzenia. Powstał zgiełk. Hugh ujrzał Scrope'a, który rozmawiał ze swoimi ludźmi, więc udał się w tamtą właśnie stronę.

- Na słówko, panie, jeśli pozwolisz - powiedział stanowczo. Spojrzał ostro na innych, a ci oddalili się szybko.

- Co ty robisz, do diabła? - rzucił wściekle Scrope, gdy zostali sami. - Widziałem, jak skoczyłeś, by bronić tę latawicę. Przypominam ci, że twoim obowiązkiem jest służyć jako mój zastępca.

- Jestem nim - odparł gładko Hugh. - Twój gniew był jak iskra, która mogła wywołać wybuch. Szkotom niewiele trzeba, by chwycili za broń. Widziałeś, jak nasi ludzie przesunęli się do przodu, stwarzając dla niej zagrożenie, więc oni ruszyli na ratunek. Gdybym nie stanął w jej obronie, mielibyśmy tu teraz regularną bitwę. Sądziłem, że podobnie jak królowa pragniesz tym razem uniknąć z naszej strony przemocy i nieczystej gry. Po ostatnim spotkaniu...

- Dosyć - uciął Scrope, machając niecierpliwie ręką. - Czego ode mnie oczekujesz? Nie, nie odpowiadaj. Zauważyłem, jaki jesteś ugodowy wobec Szkotów od czasu, gdy twoja siostra poślubiła jednego z nich.

- Przypomnij sobie szczegóły tej sprawy - powiedział Hugh. Pilnował się, by nie stracić opanowania. - To ty i Beccleuch doprowadziliście do tego małżeństwa bez mojej wiedzy, a potem kazałeś mi wydać na nie zgodę.

- Nic nie mogłem zrobić, gdy jej wysokość i król Jakub wtrącili swoje trzy grosze do tej sprawy. Obaj wiemy, że to małżeństwo było jedynie zagrywką polityczną, mającą doprowadzić do pokoju na pograniczu. Oczekiwali, że poprzemy ten związek, a skoro sam Beccleuch do niego dążył, powinien być wdzięczny. A tymczasem zaatakował moją twierdzę, niemalże mordując mnie i moich ludzi.

Przypominanie mu, że Beccleuch przynajmniej miał powody, by przeprowadzać swoje akcje, byłoby bezsensowne.

- Ci szkoccy sędziowie nie skażą na szubienicę młodej kobiety, a co dopiero dwóch - rzekł Hugh.

- Ale też nie uda im się puścić ich wolno. Nieważne, co zrobią, jeśli te dziewki zapłacą za zabicie Lodera. I obiecuję ci, że dopilnuję tego.

Hugh westchnął i zaczął uspokajać zgromadzonych, by można było wznowić obrady.

Kiedy strażnicy i ich zastępcy ponownie zajęli miejsca, a zgro­madzeni obserwatorzy uspokoili się, głos zabrał sekretarz.

- Jaka jest twoja wola, panie? - zwrócił się do Scrope'a. Nie czekając na odpowiedź, głos zabrał Hugh:

- Lordowi Scrope nie wystarczy zeznanie jednego świadka w tak ważniej sprawie. Czy ktoś inny gotów jest wystąpić w obronie May Halliot?

Zapadło milczenie. Wszyscy patrzyli ciekawie dookoła, jednak nikt się nie zgłosił.

Wtem jeden ze szkockich sędziów dał znak ręką, że chce przemówić. Hugh obawiał się, że wystąpi on w obronie May Halliot, a ponieważ sędziom nie wolno popierać żadnego z oskar­żonych, taka sytuacja mogła wywołać kolejny kryzys.

- Wybacz, panie, że ośmielę się wyrazić swoje zdanie - zwrócił się do Scrope'a. - Uważamy, że dziewczyna opowiedziała tu bajeczkę, aby chronić siostrę. Ale czy nie mamy ustalonej procedury działania w takiej sytuacji? Skoro May Halliot nie stawiła się, możemy zażądać, by ktoś oddał się w jej miejsce jako zakładnik do czasu, aż uda się ją doprowadzić przed sąd.

Halliot odetchnął z ulgą.

- Tak, oczywiście można to zrobić! Jestem pewien, że moja córka szybko wróci do swojego domu i rodziny, a kiedy to się stanie, dopilnuję, by natychmiast złożyła wszelkie wyjaśnienia.

- Bardzo dobry koncept - rzekł sarkastycznie Scrope. - Ale kto zgodzi się zostać zakładnikiem, jeśli nikt nie chce wystąpić w jej obronie?

Hugh spojrzał na zebranych, lecz nikt się nie ruszył. Milczenie przedłużało się, gdy nagle przemówiła Laura Halliot:

- Ja za nią pójdę do czasu, aż sama będzie mogła wystąpić w swojej obronie albo wydarzy się coś innego, świadczącego o jej niewinności.

Kiedy rozległy się głośne śmiechy, spłonęła rumieńcem, a w jej oczach pojawiły się gniewne błyski.

Hugh podniósł rękę i spostrzegł, że sir Quinton robi to samo. Po chwili zrobiło się cicho.

- Twoja propozycja świadczy o dużej odwadze - powiedział łagodnie sir Quinton.

- To głupia propozycja - warknął Scrope. - Nikt nie przyjmie zakładniczki, to znaczy kobiety. Niech sir William zostanie zakładnikiem za obydwie swoje córki.

Zniecierpliwienie Hugh przerodziło się w otwarty gniew.

- Ja przyjmę zakładniczkę, panie - rzucił impulsywnie. - Brackengill nadaje się do tego, by przyjąć taką osobę.

Wszyscy zwrócili głowy w jego stronę. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, co powiedział. Co za diabeł go podkusił? Napotkał wściekłe spojrzenie Scrope'a.

- Myślę, że okaże się mniej kłopotliwym gościem— dodał Hugh z wyraźną ironią - niż niektórzy więźniowie, jakich miałem w swoim zamku.

Głośny śmiech jego ludzi powoli ucichł.

- Nie zezwalam na to - uciął ostro Halliot. - Robisz sobie, panie, żarty z mojej córki?

- Zapewniam cię, panie, że nie to było moją intencją - odparł Hugh.

Sir William zignorował jego odpowiedź.

- Nawet gdyby ktoś z tu obecnych wyraził zgodę na takie szaleństwo, musisz przyznać, że nie godzi się, by nieżonaty mężczyzna przetrzymywał zakładniczkę.

Hugh poczuł, że czerwieni się tak samo jak Laura Halliot.

- Mylisz się, panie, sądząc, że w Brackengill nie ma dobrej gospodyni odparł sztywno. - Obecnie mieszka ze mną lady Marjory Graham z Brampton, wdowa po moim zmarłym wuju.

Na Halliocie nie zrobiło to większego wrażenia.

- Mam uwierzyć, że ta lady Marjory stanie pomiędzy moją córką a swoim siostrzeńcem, z którego gościny korzysta? Czy naprawdę wyglądam na takiego głupca?

- Opanuj się, panie, abyś nie przekroczył granicy tego, co jestem w stanie tolerować. - Hugh z trudem utrzymywał spokój. Jeśli chcesz, możesz przysłać jeszcze inną kobietę jako towarzysz­kę twojej córki.

- Chociaż może cię to obrazić, panie, nie sądzę, by obecność innej kobiety stanowiła wielką różnicę, gdybyś zechciał wyko­rzystać sytuację - upierał się sir William. - Poza tym nie przy­chodzi mi do głowy żadna kobieta, która chciałaby zamieszkać w Anglii na takich warunkach.

- Może jej matka? - zasugerował Hugh. Przestraszona Laurie zakryła ręką usta.

- Nawet gdybym na to pozwolił, moja żona się nie zgodzi - oświadczył jej ojciec. - To absurdalny pomysł.

- Tak - zgodził się Scrope. - To głupie. Jeśli tak się zapaliłeś, by zabrać ją do Brackengill, to może powinniśmy was pożenić? Nasi szacowni suwerenowie już raz zgodzili się na małżeństwo kogoś z twojej rodziny ze Szkotem. Drugi taki związek wprawi ich w ekstazę.

- Nie, dziękuję, panie - uciął Hugh.

Laura Halliot dokładnie powtórzyła jego słowa.

- Więc sądźmy pannę Halliot razem z jej siostrą i bierzmy się do następnych spraw - powiedział Scrope. - Mamy ich jeszcze całą masę.

- Chciałbym zaproponować możliwy do przyjęcia kompro­mis - odezwał się Halliot.

Wszyscy spojrzeli w jego stronę.

- Jeśli moja córka naprawdę chce bronić honoru swojej siostry, sir Hugh Graham zaś gotów jest to uszanować, może znalazłby się pewien sposób.

- Jaki? - spytał ostro Scrope.

- Przystanę na to, jeśli zostaną sobie przeznaczeni kontraktem. Sir Hugh musi ponadto zgodzić się, że jeśli weźmie ją do łożnicy, a potem nie pojmie jej za żonę w zwyczajowym terminie jednego roku i jednego dnia, jeżeli sytuacja nie wyklaruje się znacznie wcześniej, to zapłaci zadośćuczynienie równe wartości jej posagu. Tak jest normalnie przyjęte wśród osób wysokiego stanu. Podwojenie posagu umożliwi mojej córce znalezienie innego męża, jeśli sir Hugh ją wykorzysta.

Na te słowa Hugh zatkało. Spojrzał na Laurie Halliot, która była równie zaszokowana.

Scrope zaczął radośnie bić brawo.

- Załatwione! - zawołał. - Przyjmujemy twoje warunki, lor­dzie Halliot. Sekretarz natychmiast spisze odpowiednie dokumen­ty, a my przejdziemy do kolejnych spraw. Kiedy May Halliot powróci, oczekuję natychmiastowej informacji o tym fakcie, byśmy mogli zorganizować kolejne spotkanie i zadecydować o jej losie.

- Zaraz! - krzyknął Hugh.

- Milcz - rozkazał Scrope. - Wszystko już uzgodnione. Spra­wa zamknięta. Koniec.

- Żaden koniec!

- Będzie koniec, gdy sekretarz ogłosi kontrakt - stwierdził Scrope. - Szybciej, człowieku, bo do zachodu słońca musimy załatwić jeszcze wiele spraw. Spojrzał na Hugh i dodał ciszej: - Sam jesteś sobie winien swoim głupim postępowaniem, Graham, więc siadaj i przyjmij konsekwencje albo potem tłumacz się przed majestatem jej królewskiej mości. Już wysłałem do niej list, w którym informuję ją o twoich zbyt licznych szkockich koneksjach. A teraz, gdy zmarł twój wuj... tak, wiem o tym, choć nie od ciebie, twoja przyszłość nie będzie taka radosna.

- Proszę o wybaczenie, panie - wtrącił się sekretarz. - Sir Hugh i panna Halliot muszą stanąć przede mną i wyrazić zgodę na warunki kontraktu, zanim będę go mógł wpisać do rejestru.

Scrope rzucił mu gniewne spojrzenie.

- Powinienem nalegać na angielskiego sekretarza. Szkot rzuca tylko kłody pod nogi.

- Gdyby był Anglikiem, z pewnością w ogóle odmówiłby wpisania takiego kontraktu - rzekł ostro Halliot. - Przypomnij sobie, panie, że nie jest on zgodny z angielskim prawem.

Laurie Halliot nie odezwała się, nie wykonała żadnego ruchu.

- Wybacz, panie - powiedział cicho Hugh, nie spuszczając z niej wzroku. - Jak możesz przyjąć moje słowo w tej sprawie, skoro wiesz, że prawo mojego kraju nie przewiduje podobnych kontraktów?

- Przyjmę je, gdyż jest to zgodne z prawem obowiązującym na pograniczu. - Sir William spojrzał mu w oczy. - Wszystko, co dziś ustalimy, będzie dla ciebie prawnie obowiązujące. Ponad­to - dodał łagodniej - mój zastępca powiedział mi, iż dotrzy­mujesz danego sowa. Polegam na tej opinii.

Hugh przez chwilę spoglądał w milczeniu na Laurie. Wyglądała jak posąg, patrzyła przed siebie pustym wzrokiem. Szmer rozmów ucichł, słychać było szum wiatru; wtem gdzieś w górze za­skrzeczał jakiś ptak. Laurie podskoczyła przestraszona i odwróciła głowę w kierunku Hugh.

Dopiero wtedy się odezwał:

- Panna Halliot może polegać na moim słowie, jeśli tylko zechce, panie. Czy zgodzisz się na kontrakt między nami, panienko?

Oddychała głęboko.

- Zgodziłam się ręczyć za moją siostrę - odparła, wciąż patrząc mu w oczy. - Nie ma znaczenia, jaką formę przyjmie to poręczenie. Moja siostra wkrótce powróci i wtedy wyjaśni całą sprawę przed obliczem sędziów. Wtedy też będziesz musiał mnie zwolnić, panie.

- Jest jeszcze coś... - zaczął Hugh.

- Zgodziła się - przerwał mu szybko Scrope. - Podpisujcie kontrakt. A jeśli May Halliot nie pojawi się do następnego spotkania strażników, zamiast niej zostanie osądzona siostra.

Hugh nie wdawał się w dalszą dyskusję, bo wiedział, że taka sytuacja mogłaby sprowokować otwarty konflikt zbrojny, którego do tej pory udało się im uniknąć.

Sekretarz zażądał od każdego z nich prostego przyrzeczenia, które pośpiesznie złożyli. Przez resztę dnia Hugh myślał już tylko o ogromnej odpowiedzialności, jaką tak pochopnie na siebie przyjął.

Laurie Halliot zapewne nie zdawała sobie z tego sprawy, ale prawnie została jego żoną i w każdej sprawie musiała być mu posłuszna.

Czy naprawdę jesteś gotowa to zrobić, córko? - spytał sir William w czasie krótkiej przerwy w obradach, przeznaczonej na posiłek.

Dziewczyna wzruszyła ramionami. To było do niego podobne: zadawał jej takie pytanie, gdy kontrakt został już zawarty, a dokumenty podpisane.

- May na pewno niedługo wróci - odparła. - W tym czasie ten Anglik nie zrobi mi krzywdy. Pomyśl, co ludzie by powie­dzieli, gdyby zachował się inaczej, jakie straszne mogłyby wyniknąć konsekwencje.

- Jednakże kontrakt to poważna rzecz, córko.

- Tak, w normalnej sytuacji. Ale warunki są wyjątkowe. Gdy May wróci, będzie po wszystkim, a wtedy i ja wrócę do domu. Kontrakt był potrzebny, by uczynić bardziej stosowną zawartą między stronami umowę.

- Umowę w innych warunkach niemożliwą do przyjęcia - dodał. - Nie wierzę, by ciotka Grahama mogła go utrzymać z dala od ciebie. W ogóle nie jestem pewien...

- Sir Williamie - odezwał się Scrope, który podszedł do nich i jak zwykle bezczelnie przerwał rozmowę. - Spożyj posiłek, panie, abyśmy zdążyli załatwić dzisiaj wszystkie sprawy. Kon­traktu córki nie da się już cofnąć.

- Prawda, lecz dokonała bardzo odważnego czynu.

- Tak, niezwykle odważnego - zgodził się Scrope, spoglądając na Laurie. - Chodź teraz ze mną, panienko. Twoim obowiązkiem jest zaprezentować się sir Hugh Grahamowi i poprosić, by wydał ci polecenia. Teraz to on, a nie ojciec jest twoim panem i opie­kunem. Udaj się do niego natychmiast.

Laurie poczuła niemiłe mrowienie na plecach, lecz nie mogła dyskutować z lordem Scrope. Sir Hugh stał w pobliżu. Wiedziała, że wszyscy na nią patrzą, mimo to odważnie ruszyła w jego stronę.

Zauważył ją i stanął twarzą do niej.

- Panienko, gdzie twoja służąca?

- Nie przyjechała ze mną, panie - odparła. - Ta, która zwykle mi usługiwała, znikła razem z moją siostrą.

- Musisz więc mieć służącego.

- Nie. - Czuła się teraz tak, jakby stała przed Blanche, która strofuje ją za bieganie na bosaka. - Lord Scrope powiedział, że mam się stawić przed tobą, panie.

- Doprawdy? - Spojrzał ponad jej głową, zwężając oczy, jakby szukał kogoś w tłumie. Nie dał po sobie poznać, czy to poszukiwanie zakończyło się powodzeniem. Znowu popatrzył na Laurie z ponurą miną. Zapragnęła wrócić do Aylewood i zamknąć się na cały dzień w swojej komnacie. Wreszcie jego rysy złagodniały. - Nie możesz poruszać się bez eskorty, panien­ko - rzekł stanowczo. - To miejsce nie jest bezpieczne dla moich żołnierzy, a co dopiero mówić o nieuzbrojonej dziewczynie.

- Założę się, że wszyscy tu wiedzą, kim jestem - powiedziała cicho. - Myślisz, panie, że ktoś ryzykowałby, czyniąc mi jakąś krzywdę?

- Może nie. - Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech. - Jednak nie wolno ci oddalać się ode mnie bez asysty jednego z moich żołnierzy.

- Jak sobie życzysz, panie. Czy masz dla mnie jeszcze inne rozkazy?

Zmarszczył czoło.

- Wrócisz do Aylewood z ojcem, by zabrać potrzebne ci ubrania i rzeczy, a potem przyjedziesz do mnie.

- Lord Scrope kazał mi przyjść do ciebie, panie, więc ojciec zapewne nie oczekuje, bym wróciła z nim do Aylewood. Pewnie nawet by mi tego zabronił.

Hugh milczał w zamyśleniu dłuższą chwilę.

- Rozumiem. W takim razie zostań przy mnie przez resztę dnia, abyś była gotowa do drogi natychmiast, gdy skończymy obrady. Nie chcę tu marudzić. Zdziwię się, jeśli obędzie się dzisiaj bez bijatyki. Wszyscy są podenerwowani.

Skinęła głową, nie zgłaszając sprzeciwu, on zaś odwrócił się, by wydać polecenie jednemu ze swoich ludzi. Rozpoznała go; to on stanął z mieczem w dłoni obok sir Hugh w jej obronie na środku placu.

- To jest Ned Rowan. Będzie cię pilnował, gdy ja będę zajęty. Słuchaj go tak jak mnie. - Z tymi słowy sir Hugh odwrócił się i poszedł do stołu, przy którym zasiadali już inni uczestnicy obrad.

- Czy nie wolałabyś, panienko, usiąść w cieniu w jednym z namiotów? - spytał grzecznie Rowan.

- Nie, dziękuję. Wolę obserwować, co się dzieje.

Kiwnął głową, za co była mu wdzięczna. Obawiała się, że dosłownie potraktuje słowa swego pana i po prostu rozkaże jej wykonywać swoje polecenia.

Stała przez jakiś czas, obserwując, jak jeden po drugim przed sędziami stają kolejni pozwani, by odpowiedzieć na złożone przeciwko nim skargi. Nagle uświadomiła sobie, że przygląda się jej stojący w pobliżu chłopiec, ten sam, który skoczył, by ją bronić razem z sir Hugh i Nedem Rowanem.

Uśmiechnęła się do niego.

Rozpromienił się i natychmiast podszedł do niej.

- Zachowuj się przyzwoicie - skarcił go stojący obok Ned Rowan. - To jest dama. Złóż jej ukłon i poczekaj, aż pozwoli ci się odezwać.

Chłopak zarumienił się i skłonił niezgrabnie, po czym spojrzał na dziewczynę wyczekująco.

- Jak się nazywasz? - spytała.

- Jestem Andrew, syn Meggie, panienko. Mówią, że teraz poślubisz sir Hugh.

- Zgodziliśmy się na kontrakt. To podobne do małżeństwa, ale w naszym przypadku to zupełnie co innego.

Andrew pokiwał głową.

- W Brackengill nie ma pani od czasu, gdy panienka Janet wyjechała - powiedział. - Moja mama i siostra Nancy...

- Nie gadaj tyle, mały - przerwał mu Ned Rowan. - Nie zawracaj głowy pannie Halliot.

- Nie przeszkadza mi to - odparła. - Życie w Brackengill będzie przyjemniejsze, jeśli z kimś się zaprzyjaźnię. Andrew może mi opowiadać, ile tylko chce.

Wielki rycerz uniósł brwi i popatrzył na sir Hugh, lecz strażnicy i ich zastępcy byli zajęci rozmową z sędziami, więc nie mógł oczekiwać odsieczy z jego strony. Z westchnieniem przeniósł wzrok na Laurie.

- Czyń, co uważasz, panienko, ale ten mały szczur nie jest odpowiednią osobą, by przekazywać ci wiadomości o Bra­ckengill.

- Nie sądzę, by chciał mnie okłamywać - odparła z uśmie­chem.

- Nie okłamię - przyrzekł Andrew i wyciągnął się, by dodać sobie wzrostu. - Ja i panienka Janet jesteśmy bliskimi przyjaciół­mi - zwierzył się.

- Naprawdę? Pewnie bardzo za nią tęsknisz od czasu, gdy zamieszkała w Szkocji.

- Tęsknię, ale... - Zerknął na Neda Rowana, który odszedł kilka kroków, by z kimś porozmawiać, po czym dotknął palcem swego nosa i mrugnął porozumiewawczo.

Laurie uśmiechnęła się, ciekawa, jaką to wiadomość chciał jej przekazać. Wydał się jej zabawny. Czekając na zakończenie obrad, słuchała opowieści chłopca o wszystkim, co powinna wiedzieć na temat miejsca, które stanie się jej domem do powrotu May. Jeśli ta w ogóle wróci.

W opowiadaniu Andrew było niewiele praktycznych informacji dla osoby przywykłej do życia w Aylewood. Chociaż opisał zamek jako olbrzymi, o najwyższych murach, jakie kiedykolwiek widział, to przypuszczała, że w swoim krótkim życiu nie widział wielu zamków. Mimo to była mu wdzięczna za rozmowę, bo nikt inny nie bardzo chciał dotrzymać jej towarzystwa.

Obrady wreszcie dobiegły końca i sekretarz sporządził raport, w którym zawarł wydane przez sędziów orzeczenia. Dwóch mężczyzn zostało doraźnie powieszonych za dokonane przestęp­stwa, po czym ludzie zaczęli się zbierać do powrotu.

Laurie spostrzegła, jak sir Hugh rozgląda się, aż wreszcie ją dojrzał. Stała spokojnie, by nie dać po sobie poznać, co czuje; Nie bała się go, przynajmniej tak sobie wmawiała przez całe długie popołudnie. Gdy odwrócił się, by porozmawiać z jej ojcem, poczuła ulgę. Po chwili ruszył w jej stronę i znowu się spięła.

- Przyprowadź jej konia - polecił Nedowi Rowanowi. - Halliot pokaże ci, gdzie go znaleźć. Ona pojedzie u mego boku. - Rowan oddalił się, by wykonać polecenie. - Twój ojciec zgodził się przysłać do Brackengill trochę twoich rzeczy. Przynajmniej kilka sukni. Jeśli potrzebujesz czegoś konkretnego, powiedz mi o tym, a dopilnuję, by natychmiast przekazano mu twoją prośbę.

- Nawet się ze mną nie pożegnał. - Starała się zachować obojętność, lecz w jej głosie wyraźnie zabrzmiał smutek.

- Czuje się winny tego, co się stało - powiedział sir Hugh. - Nie osądzaj go zbyt ostro, panienko. Postawiłaś go przed dy­lematem, a lord Scrope jeszcze bardziej namieszał nam w gło­wach.

Laurie niechętnie słuchała, jak usprawiedliwia jej ojca, i nie odezwała się więcej, czekając, aż przyprowadzą konie. Gdy podeszła do swojego wierzchowca, sir Hugh stanął za nią i nim zdążyła się zorientować, chwycił ją w talii i bez wysiłku wsadził na siodło.

Od czasów jej dzieciństwa nikt nie zrobił czegoś takiego. Z pewnością sir Hugh należał do mężczyzn, którzy sobie na wiele pozwalają. Będzie musiała coś na to poradzić, gdy powróci jej zdolność logicznego myślenia, gdy znowu zacznie normalnie oddychać.

14

Sir Hugh wraz z Laurie jechali przodem i do czasu prze­kroczenia granicy żadne z nich nie odezwało się ani słowem. Dziewczyna nie wiedziała, co mu powiedzieć, jednak całą drogę intensywnie myślała.

Wiedziała, jak każdy mieszkaniec pogranicza, że kontrakt jest pewną formą małżeństwa, chociaż odbiegającą od ogólnie przyję­tych norm. Zgodnie z tradycją, strony uzgadniały, że będą żyć razem przez jeden rok i jeden dzień, a jeśli w tym czasie nie urodzi się potomstwo, mogą rozwiązać kontrakt. Obyczaj ten, podobnie jak inne szkockie formy małżeństwa, rozwinął się dlatego, że często nie było pastora ani księdza, który mógłby udzielić ślubu. Jednak związek Laurie z sir Hugh był nietypowy nawet jak na kontrakt.

Od czasu do czasu zerkała na swego towarzysza, starając się odgadnąć, jakiż to człowiek teraz będzie decydował o jej życiu. Ciekawe, czy zechce wykorzystać mężowską władzę. Jak dotąd nie było jej dane poznać zbyt wielu mężczyzn. Ci, których znała, byli Szkotami i twardą ręką rządzili swoimi ludźmi. Jej ojciec był jednym z nielicznych wyjątków, gdyż wolał pokój od wojny, jednak większość stanowili tacy jak Beccleuch: żyli po to, by napadać i plądrować. Kilku, jak na przykład sir Quinton Scott z Broadhaugh, byli spokojni, wesołego usposobienia, lecz kiedy wymagała tego sytuacja, postępowali w sposób okrutny. Nie spotkała jeszcze mężczyzny, którego woli można się było bez­piecznie przeciwstawić, a sir Hugh nie wyglądał na wyjątek od tej reguły.

Prawie na nią nie patrzył od chwili, gdy wsiadł na ogromnego gniadego konia z białą łatką na łbie i długimi czarnymi skarpetami. Szare oczy sir Hugh poruszały się nieustannie, obserwując otoczenie. Spostrzegła, że jego ludzie są tak samo czujni. Mimo zawieszenia broni, które obowiązywało do następnego ranka, każdy rozsądny człowiek wolał pilnować, czy nie zanosi się na jakieś kłopoty.

Po raz pierwszy spojrzał na nią, gdy przygotowywali się do przekroczenia rzeki Sark koło wioski Gratna. Zerknął na nią i z zadowoleniem ocenił, że dziewczyna nie potrzebuje pomocy w czasie przeprawy, znowu więc zajął się lustrowaniem okolicy.

Kiedy stanęli na drugim brzegu, Laurie obejrzała się, by jeszcze raz ujrzeć Szkocję. Wiedziała, że właśnie przekroczyła granicę angielską, i spodziewała się, że trawa będzie tu bardziej zielona, drzewa liczniejsze, drogi lepiej utrzymane. Jednak wszystko wyglądało tak samo jak w jej kraju.

- Jesteśmy w już Anglii - oznajmił Andrew, który właśnie podjechał do Laurie, zajmując pozycję między nią i sir Hugh. - Mówią na tę ziemię kraina sporna - dodał wesoło.

- Andrew! - zawołał z tyłu Ned Rowan. - Przestań zawracać głowę panience. Wracaj tu.

Z głośnym westchnieniem chłopiec zatrzymał konia, by za­czekać na Neda.

- Jesteś bardzo milcząca, panienko - odezwał się Hugh. Zaskoczył ją, lecz po latach spędzonych z Blanche miała już doświadczenie w ukrywaniu emocji.

- Nie wydawałeś się skory do rozmowy, panie - odparła spokojnie. - Czy naprawdę jesteśmy już w Anglii?

- Tak. Gdy miniemy Longtown, będziemy już niedaleko od Brackengill. Powinniśmy tam dojechać wkrótce po zapadnięciu zmroku.

- Niecierpliwie czekam, by ujrzeć wreszcie twój dom - powiedziała grzecznie. - Andrew był tak miły, że dużo mi o nim opowiedział.

- Doprawdy? - Dojrzała błysk w jego oczach, lecz nie wie­działa, czy to wynik rozbawienia, czy też innych odczuć. - Jestem pewien, że ten szczeniak opisał go tak, jakby był pałacem. To nie jest pałac, ale będziesz tam miała dość wygodne życie.

Poczuła ucisk w żołądku, chwyciła wodze tak mocno, że czubki palców wbiły się boleśnie w dłonie. Patrzyła prosto przed siebie, unikając przenikliwego wzroku swego towarzysza. Do­piero teraz zaczęła myśleć o tym, jak bardzo komfortowe lub niekomfortowe będzie jej życie.

Kiedy fałszywy sir John zginął w nurcie rzeki, myślała tylko o siostrze i jej rozpaczliwym położeniu. Teraz nie chciała już o tym pamiętać. May nie była morderczynią. Żeby tylko wróciła do domu i...

- Pojedźmy trochę szybciej przodem, panienko.

Głos sir Hugh ponownie wdarł się w jej myśli, przywołał do teraźniejszości.

Dał swoim ludziom znak, by utrzymali dotychczasowe tempo, po czym pognał konia do krótkiego galopu, a Laurie ruszyła jego śladem. Gdy znaleźli się w pewnej odległości od reszty, zwolnił do stępa i zaczekał, aż dziewczyna się z nim zrówna.

- Chyba powinniśmy porozmawiać.

- Tak - zgodziła się. - Przyznam, że nie wiem, jaki los może oczekiwać zakładniczkę. Czy będę musiała przebywać w lochu?

- Nie, panienko. Moje lochy to nie miejsce dla damy szlachet­nego rodu. Otrzymasz do dyspozycji normalną komnatę, a moi ludzie będą cię traktowali, jak należy. Jeśli obiecasz, że nie będziesz stwarzała kłopotów, nic im nie powiem o twojej sytuacji. Będą cię traktować jak gościa.

Uśmiechnęła się.

- To bardzo szlachetnie z twojej strony, panie. Być może przebywanie w Brackengill sprawi mi tyle przyjemności co Beccleuchowi pobyt w Blackness.

- Nie porównałbym ciebie, panienko, do Beccleucha. Ani też nie zapewniłbym mu takich luksusów, jakich doświadczył w Black­ness. Lecz bez względu na to, co twój ojciec myśli o mojej ciotce, jest to prawdziwa dama i ucieszy się z twojego towarzys­twa. Nie musisz się niczego obawiać, jeśli okażesz posłuszeństwo.

- Co do tego - Laurie zebrała się na odwagę - to wcale nie zamierzam być nieposłuszna, lecz proszę, byś pamiętał, panie, że nasz kontrakt nie został zawarty z mojej woli.

- Zgodziłaś się na to - przypomniał jej.

- Tak, ale nie miałam wyboru. Nikt mnie nie spytał o zdanie.

- Mogłaś odmówić.

- Być może, ale nie powinnam pozwolić, by wydano wyrok śmierci na moją siostrę bez normalnego procesu. Zresztą chyba nie oczekiwałeś, panie, że publicznie przeciwstawię się woli ojca albo lorda Scrope.

- Sama do tego doprowadziłaś, panienko, proponując, że zostaniesz zakładniczką za siostrę. Oczekuję, że wypełnisz to, do czego się zobowiązałaś.

- Zgodziłam się zostać zakładniczką, ale nie zgodziłam się dzielić z tobą łoża, panie - odrzekła stanowczo. - Być może od samego początku powinnam była, tak jak uczynił to mój ojciec, wziąć pod uwagę to, że każdy Anglik skorzystałby ze sposobności wykorzystania zakładniczki. Nie myślałam jednak w ten sposób. Wierzyłam, że potraktujesz mnie z szacunkiem należnym memu pochodzeniu. Czy pomyliłam się w tej kwestii?

- Nie wiem, dlaczego uznałaś mnie za tak szlachetnego człowie­ka - odparł, spoglądając na nią w taki sposób, że aż zadrżała. - Przecież widziałaś mnie tylko raz, wtedy w Aylewood! i nie możesz zbyt wiele o mnie wiedzieć. A może szpiegowałaś wtedy, gdy...

Zesztywniała. A więc widział ją w lesie Tarras. Wiedziała o tym i nie mogła znaleźć słów, by mu odpowiedzieć. Nie potrafiła też odwrócić wzroku od jego przenikliwych oczu, które zupełnie ją sparaliżowały.

Oblizała suche wargi.

- Ja... nie wiem, o czym mówisz, panie.

- Wobec tego powiedz, jak dobrze znałaś Martina Lodera?

Zaskoczona nagłą zmianą tematu, odparła odruchowo:

- Wcale go nie znałam.

- Myślę, że znałaś. I to bardzo dobrze.

- Wobec tego jesteś w błędzie, panie. Nawet nie znałam jego prawdziwego imienia. Mojej siostrze przedstawił się jako sir John, bogaty angielski rycerz. - Odwróciła głowę i uniosła dumnie podbródek. - Doznałam niemałego szoku, dowiadując się, że należał do ludzi lorda Scrope. Podobnie zareagowała moja siostra. Nigdy wcześniej go nie widziałam.

Mówiąc te słowa, odczuła lekki niepokój. Przypomniało jej się, że w postaci mężczyzny, stojącego obok May w świetle księżyca, było coś znajomego. Powiedziała sobie, że w takich okolicznoś­ciach niemal każdy mężczyzna w kolczudze wyglądałby tak samo.

Czuła na sobie wzrok sir Hugh.

Zapadła chwila pełnego napięcia milczenia.

- Nasze stosunki będą układały się lepiej, jeśli nie będziesz kłamać, panienko - rzekł ostrzegawczo. - Ja twierdzę, że go znałaś. I to bardzo dobrze.

- Nie znałam go!

- Jeśli nie przestaniesz łgać, przysięgam, że każę cię zbadać w chwili, gdy dojedziemy do Brackengill. I to w obecności mojej ciotki, aby mieć godnego zaufania świadka, gdy dowiem się, czy naprawdę jesteś cnotliwą panną, za jaką się podajesz.

- Nie możesz tego uczynić! - zawołała przerażona. - Nie ośmielisz się.

- Ależ ośmielę się i zrobię to. Mam prawo robić z tobą, co zechcę. Co więcej, jeśli mam zapłacić za utratę cnoty, gdy zwrócę cię rodzinie, to z pewnością mam prawo sprawdzić, czy jesteś dziewicą.

- Błagam cię, panie, nie poniżaj mnie w taki sposób! Daję ci moje słowo, że nie znałam tego człowieka.

- Przed chwilą kłamałaś. Widziałem to po twojej twarzy. Twierdzę, że go znałaś, a także widziałaś mnie przed moją krótką wizytą w Aylewood.

- Musiałeś mnie widzieć, panie, wtedy na drzewie—przyznała.

- Owszem. A jeśli ty widziałaś mnie, musiałaś również zobaczyć Martina Lodera, ponieważ jechał u mego boku. Jak na Anglika Loder za dobrze znał las Tarras. Zaprzeczysz, że ty nauczyłaś go poruszać się po tej okolicy?

- Więc to był on, ten sam człowiek, którego May... który wpadł do rzeki?

- Wiesz, że tak - powiedział bezlitośnie. - Wjechał sam do lasu Tarras, bez wątpienia po to, by spotkać się z tobą. Czekałaś na niego. Dopiero gdy krzyknąłem, zorientował się, że ruszyłem za nim. Zaprzeczysz, że wlazłaś na to drzewo tylko dlatego, że usłyszałaś mój krzyk i zorientowałaś się, że Loder nie jest sam?

Zamilkł, a wtedy Laurie wszystko zrozumiała. Ogromnym wysiłkiem zmusiła się, by nie okazać, jak wielki ogarnął ją niepokój. Czy możliwe, że to May udzielała Loderowi informacji, a tym samym pomogła Anglikom dokonać najazdu na Liddesdale?

Do tej pory Laurie nie kojarzyła fałszywego rycerza May z jeźdźcami, których widziała wtedy w lesie. Teraz wiedziała już, że domniemany sir John towarzyszył owego dnia sir Hugh. I właśnie dlatego wtedy, w nocy nad rzeką, głos mężczyzny wydał się jej znajomy.

Pewna, że jej policzki płoną ciemną czerwienią, skrycie przełknęła ślinę i zastanawiała się, co powiedzieć. Nie przychodziło jej jednak do głowy nic, co mogłoby odwrócić jego uwagę na inny temat.

- Nie sądziłem, że jesteś tchórzem - rzucił niecierpliwie.

- Nie jestem!

Lecz czuła się jak tchórz. Wciąż nie była w stanie myśleć, a gniew sir Hugh niemal wyprowadził ją z równowagi. Trudno będzie go przekonać, że nie znała Martina Lodera, ale teraz najważniejsze było odwieść go od pomysłu przeprowadzenia badania, o którym wspomniał.

Laurie myślała gorączkowo. Przyszło jej do głowy, że nawet jeśli jej towarzysz uwierzy, iż to nie ona nauczyła Lodera bezpiecz­nie poruszać się po lesie, to zacznie on o to podejrzewać May.

Jej siostra rzadko, jeśli w ogóle, wyjeżdżała sama z zamku, więc raczej nie mogła pojechać do lasu Tarras bez osoby towarzyszącej. Dla sędziów nie miałoby to jednak znaczenia. Samo podejrzenie, że mogła pomóc Loderowi, będzie kolejnym dowodem obciążającym, jeśli... kiedy May wróci, by stanąć przed sądem.

Laurie nabrała głęboko powietrza.

- Przysięgam ci, panie, na wszystko co święte, że do obecnej chwili nie wiedziałam, iż ci dwaj mężczyźni to jeden i ten sam człowiek. Dopiero teraz odgadłam, że tamtego dnia widziałeś mnie w lesie.

- Wyglądałaś na dziecko - rzekł ponuro. - Nadal wyglądasz dość niewinnie, ale wiesz o wiele więcej, niż się z pozoru wydaje.

- Źle mnie oceniasz, panie, ale nie jestem już dzieckiem. Gdybym nim była - dodała smutno - może łatwiej byłoby ci ocenić moją cnotliwość. - Pomyślała chwilę i by zyskać na czasie, spytała ciekawie: - Strzelając do dzika, chciałeś go wystraszyć czy zabić?

- Pierwszym strzałem wystraszyć, drugim zabić.

- Więc nie chciałeś, by twój towarzysz nas zobaczył.

- Nas? Boże miłosierny, twoja siostra też tam była?

- Nie, przejęzyczyłam się - powiedziała szybko. - Dlaczego odstraszyłeś dzika? I dlaczego nie powiedziałeś swojemu towa­rzyszowi o tym, że ktoś jest na drzewie?

Patrzył na nią twardo, lecz wytrzymała jego spojrzenie. W koń­cu wzruszył ramionami.

- Powinienem był mu powiedzieć. Gdyby Scrope dowiedział się, że wiedziałem o tobie i nic nie zrobiłem, zażądałby mojej głowy. Ale ja nie walczę z kobietami, panienko.

- Tamtego dnia walczyłeś - wypomniała mu z goryczą. - Z dziećmi też. A wraz z tobą pozostali Anglicy.

- Nie zamierzam dyskutować z tobą na ten temat - uciął. - W czasie walki ludzie odnoszą rany. Ale teraz mówimy o czymś innym. Jak to możliwe, że mnie zapamiętałaś tak dobrze, a Lodera sobie nie przypominasz?

Nie chciała, by wiedział, że nie spuszczała z niego wzroku od chwili, gdy zdjął hełm i ujrzała jego kręcone rude włosy.

- Byłam pewna, że mnie zauważyłeś. Od tego momentu patrzyłam już tylko na ciebie, czekałam, kiedy powiesz o mnie swojemu kompanowi.

- Ale musiałaś przecież...

- Czy nie słuchasz, co mówię? - spytała niecierpliwie. - Nie widziałam go wtedy wyraźnie, a następny raz ujrzałam dopiero owej nocy, gdy wpadł do rzeki. Chociaż świecił księżyc, było ciemno, wszędzie kładły się głębokie cienie. W każdym razie stałam dość daleko i nie mogłam mu się przyjrzeć.

- Mimo to chciałaś przekonać lorda Scrope i sędziów, że ty go zabiłaś, a nie twoja siostra.

- Moja siostra nikogo nie zabiła. - Pożałowała, że nie ugryzła się w język, bo w jej głosie zabrzmiało wyraźne zdesperowanie.

- Więc ty to uczyniłaś!

- Nie!

- Musiała to zrobić któraś z was. Cornus Grant was widział.

- Cornus Grant kłamał!

Nagle Laurie zorientowała się, że Hugh po prostu chce wydobyć z niej jak najwięcej informacji.

- Dlaczego teraz mnie o to wypytujesz, panie? Chcesz wy­korzystać to, co mówię, przeciwko mnie na następnym spotkaniu strażników? Powinnam była wcześniej zrozumieć, jakie masz intencje. Już nic więcej o tym nie powiem.

- Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie - rzekł cicho. - Zabiłaś Martina Lodera?

- Nie odpowiem!

- Nie?

Zawahała się. Nie pozwoli, by traktował ją jak morderczynię, tak samo jak nie dopuści, by posądzał o tę zbrodnię jej siostrę.

- Przysięgam przed Bogiem, że go nie zabiłam.

- Wiesz, co robię z kłamcami? - spytał już łagodniej.

- Nie wiem. Co? - wykrztusiła z wysiłkiem.

- Chłostam ich.

Uwierzyła, bo właśnie tego się po nim spodziewała.

15

Gdy Laurie ujrzała wreszcie zamek Brackengill na tle wieczornego nieba, jej pierwsze wrażenie było dość ponure. Przywykła do widoku Aylewood, stojącego wysoko na ska­łach, więc otoczony płaskimi łąkami Brackengill sprawiał wrażenie posępnego i mało bezpiecznego. Z daleka mur z szarych kamieni nie wydawał się wyższy niż w Aylewood, ale tam strome podejście do zamku wzmagało wrażenie wyso­kości.

Dopiero gdy przekroczyli rzekę Lyne, spostrzegła, że Brack­engill także znajduje się na wzniesieniu. Stok był łagodny, lecz gdy podjechali bliżej, ujrzała przed sobą imponujący zamek, o murach dwukrotnie wyższych niż w Aylewood, niedostępny, solidnie umocniony.

Wiedziała, że sir Hugh oczekuje jej reakcji, ale się nie odezwała. Widok budowli uświadomił jej - tak samo jak zawarty kontrakt i groźba badania - na co się zgodziła. Była daleko od domu. Im bardziej zbliżała się do Brackengill, tym bardziej czuła się bezbronna. W połowie drogi między wzburzoną rzeką i zam­kiem rosła kępa drzew. Poza tym tu i ówdzie widniały pochylone od wiatru dęby. W słabym świetle zachodzącego słońca wszystko wydawało się szare, a jeszcze większe przygnębienie ogarnęło Laurie na widok żołnierzy pełniących wartę na murach. Koń, którego dosiadała, musiał wyczuć jej niepokój, bo zaczął rżeć i poruszać nerwowo łbem.

Wrota pozostawały zamknięte do chwili, aż podjechali bliżej, i dopiero wtedy rozwarły się szeroko. Płonące pochodnie oświet­lały dziedziniec, na którym czekali uzbrojeni żołnierze. Na znak sir Hugh odsunęli się, robiąc miejsce dla przyjezdnych.

Stajenni chłopcy podbiegli, by odebrać konie. Andrew szybko zeskoczył z siodła, by im pomóc.

Laurie poczuła wzrastające napięcie, gdy sir Hugh stanął na ziemi i odwrócił się, by jej pomóc. Objął ją dłońmi w talii. Czułą jego długie palce i siłę mocnych rąk. Bez wysiłku uniósł ją i postawił.

- Witaj w Brackengill, panienko - powiedział, cały czas trzymając ją w pasie.

Teraz wydawał się jej jeszcze wyższy, większy, bardziej przerażający. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Cały czas myślała o jego groźbie. Nie miała śmiałości spytać, czy zmienił zdanie, w obawie, że zaprzeczy.

- Założę się, że jesteś głodna - odezwał się, proponując jej swoje ramię. - Wejdźmy sprawdzić, co służba przygotowała na kolację.

Jeszcze czuła mrowienie w miejscu, gdzie przed chwilą ją trzymał, jednak skinęła głową i położyła dłoń na jego wyciągniętej ręce. Czuła ssanie w żołądku, lecz jej ciekawość okazała się silniejsza niż głód.

- Potrzebuję worka, który jest przytroczony do mojego siodła - rzekła.

- Ktoś zaraz go przyniesie.

W ciepłym świetle pochodni widać było mężczyzn stojących na środku dziedzińca, którego skraj pozostawał w cieniu. W łu­kowatych oknach na drugim piętrze głównej części zamku płonęło jasne światło. Gdy zbliżali się do wejścia, uświadomiła sobie, że stojący na podwórcu mężczyźni obserwują ją i wymie­niają między sobą ciche uwagi.

Ci, którzy nie byli w Lochmaben, musieli się zastanawiać, kim jest nowo przybyła i wypytywali o to żołnierzy towarzy­szących sir Hugh. Świadoma tego Laurie uniosła dumnie głowę. Nawet przed samą sobą nie chciała się przyznać do ogarniającego ją strachu. Nie da po sobie poznać, jak się naprawdę czuje.

Służba rzuciła się, by otworzyć drzwi, wzmocnione - tak samo jak w Aylewood - licznymi okuciami z żelaza. Spiralnymi schodami weszli na górę i znaleźli się w wielkiej sali, gdzie na podłodze leżały plecione maty. Ich zapach świadczył o tym, że już od dawna nie były zmieniane, lecz ktoś musiał niedawno rozrzucić na nich świeże zioła.

Służący pośpiesznie nakrywali do stołów, przeskakując leżące tu i ówdzie psy; jeden z nich podbiegł, by wziąć rękawice i płaszcz sir Hugh. Zabrał tez okrycie Laurie.

Sala zajmowała całe piętro zamku; na dwóch przeciwległych ścianach znajdowały się wysokie okna. Świece i pochodnie rzucały ruchome cienie na wysoki, wysklepiony sufit.

Na ścianach wisiały kolorowe arrasy i tureckie dywany. Na niewielkim podwyższeniu przy końcu sali znajdował się stół, przy ogromnym kominku, w którym płonął mocno ogień, roz­rzucając dookoła liczne iskry.

Laurie odwróciła się, słysząc za sobą podobne odgłosy trzas­kającego ognia, i ujrzała drugi, bliźniaczy kominek. Nad nim wisiał portret z wizerunkiem bladej ładnej kobiety w różowej sukni. Stała ze spuszczonym wzrokiem, trzymając dłoń na oparciu krzesła.

- To moja matka - wyjaśnił sir Hugh. - Ojciec kazał nama­lować ten portret na krótko przed jej śmiercią.

- Była młodą kobietą - stwierdziła Laurie.

- Tak.

Nagle jej uwagę zwrócił szelest materiału i stukot obcasów na posadzce, dobiegający od lewej strony sali. Gdy się odwróciła, ujrzała wchodzącą do wnętrza drobną kobietę. Jej wiek trudno było określić. Miała na sobie czarną suknię z rozłożystą krynoliną. Koronkowa woalka w niewielkim stopniu ukrywała starannie ufryzowane rude włosy.

- Mój drogi sir Hugh! - zawołała na ich widok. - Jak się cieszę, że już wróciłeś. Nie muszę ci chyba mówić, że wszyscy w domu z radością znowu cię widzą. - Zamrugała oczami krótkowidza. - A kimże jest ta dama?

- Można powiedzieć, pani, że na pewien sposób to moja żona - odparł. - Jednak nie musisz jej za takową uważać. - Pociągnął Laurie do przodu. - Oto Laura Halliot. Przez pewien czas będzie z nami mieszkać. - Przeniósł wzrok na dziew­czynę. - Jak ci wspominałem, lady Marjory jest wdową po moim wuju.

- Bardzo miło mi panią poznać. - Laurie złożyła dworski ukłon.

- Nic nie rozumiem - rzuciła lady Marjory, odpowiadając ukłonem. Zdziwionym wzrokiem wciąż patrzyła na sir Hugha. - Powiedziałeś, że jesteś żonaty?

Machnął niecierpliwie ręką.

- Panienka Halliot później wyjaśni ci wszystkie szczegóły, pani. Teraz wystarczy powiedzieć, ze odbyła się ceremonia, ale podyktowana jedynie względami politycznymi.

- Jaka ceremonia?

- Typowo szkocka. Nazywa się to kontrakt.

- Wiem, co to takiego - odparła lady Marjory. - Mąż dawno temu wyjaśnił mi, na czym polega. Powiedział, że to nietypowa forma małżeństwa stosowana w Szkocji. Jesteś Szkotką, pa­nienko?

- Tak. Mój ojciec jest strażnikiem środkowego pogranicza.

- Na Boga, a kiedyż to sporządzono ten niezwykły akt? - spytała lady Marjory. - Nie miałam pojęcia, że planujesz mał­żeństwo, mój panie. Bardzo chciałam uczestniczyć w twoich zaślubinach, pomagać ci we wszystkich przygotowaniach.

- Nie było takiej potrzeby, pani - odrzekł sir Hugh. - To nie były prawdziwe zaślubiny, lecz jedynie obrządek mający na celu obronę dobrego imienia panienki Halliot. Powinienem jeszcze wyjaśnić, że jest ona zakładniczką powierzoną mojej pieczy do czasu, aż osoba, za którą poręczyła, powróci, by stanąć przed obliczem wymiaru sprawiedliwości. To jej ojciec nalegał, by dopełnić tego rytuału, a lord Scrope zgodził się, zanim ja zdążyłem odmówić. To wszystko.

- Mimo wszystko jest to forma małżeństwa, prawda?

- Tak, ale...

- W takim razie nie jest to ani rozsądne, ani też honorowe wykorzystywać jej położenie, mój drogi - rzekła figlarnie ciot­ka. - Zakładniczka, też coś! Młody przystojny mężczyzna jak ty nie musi zakuwać kobiety w kajdany, by ją przy sobie zatrzymać. Poza tym powinieneś używać tytułu, gdy się do niej zwracasz, nawet wtedy gdy mówisz o niej do mnie.

Sir Hugh rozdziawił szeroko usta. Kompletnie go zatkało. Lady Marjory uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

- Wiem, co czujesz. Mój mąż był dokładnie taki sam.

- O czym ty mówisz, pani?

- Przez pół roku po ślubie nalegał, by przedstawiać mnie jako lady Marjory Hatherlea, zamiast łady Marjory Graham.

Laurie spojrzała na sir Hugh, oczekując wyjaśnień, on jednak wciąż patrzył oniemiały na swoją ciotkę. Po chwili otrząsnął się ze zdumienia.

- Obawiam się, że nadal nie rozumiesz sytuacji, pani.

- Ależ rozumiem! To było dla mnie zarazem denerwujące i zabawne doświadczenie. Mój mąż poprawiał moje nazwisko na ogół wtedy, gdy ktoś mu zwrócił uwagę, lecz sam nie nauczył się nazywać mnie po prostu lady Graham.

- A powinien?

- Mnie było wszystko jedno, czy ktokolwiek wie, że jestem córką księcia, ale mój mąż z lubością szczycił się taką koneksją. Lecz w twoim wypadku, przez wzgląd na drogą lady Graham, powinieneś pamiętać o jej nowym tytule.

Sir Hugh zacisnął usta tak mocno, że aż zbielały. Dłonie zwinął w pięści. Laurie spostrzegła te złowieszcze oznaki.

- Nie ma potrzeby, by tak mnie nazywać, pani - powiedzia­ła. - Obrzęd, o jakim wspomniał sir Hugh, został dopełniony tylko ze względu na moje bezpieczeństwo. Po prostu mój ojciec obawiał się, że sir Hugh może nadużyć swojej władzy nade mną i...

- Ależ moja droga, mężowie zawsze w taki sposób wykorzys­tują żony!

- Dosyć tego, pani - rzucił ostro sir Hugh. - Proszę, byś zechciała nie mówić teraz o tej sprawie. Jeśli sobie życzysz, uczynimy to później.

Łady Marjory zamilkła, ale wyglądała na nieusatysfakcjonowaną.

- Naprawdę, pani - rzekła Laurie. - Nie zostanę tu dłużej, niż musze. Ręczę, że nie patrzę na niego jak na męża i ty, pani, też nie powinnaś tak go traktować.

Starsza pani zmarszczyła czoło.

- Ale taka forma małżeństwa jest przecież małżeństwem, prawda? - Gdy żadne z nich nie odpowiedziało, powtórzyła: - Prawda?

- W pewien sposób tak - przyznała niechętnie Laurie. Sir Hugh nie wypowiedział się.

- Więc skoro małżeństwo zostało zawarte, stałaś się lady Graham - stwierdziła z satysfakcją lady Marjory. - Co więcej, mamy wiele szczęścia, że mój mąż nalegał, by nazywać mnie lady Marjory. W przeciwnym razie mielibyśmy tu teraz dwie lady Graham. To byłoby mylące, prawda?

Sir Hugh wreszcie się otrząsnął.

- W tym domu wszyscy będą się do ciebie zwracali „panienko Halliot” - oświadczył sucho. - Taka jest moja wola i tak będzie.

Lady Marjory uniosła ręce w geście protestu. - Ależ, mój drogi...

- Pani - przerwał jej ze złością. - Jeśli nie chcesz wywoływać mojej srogiej niechęci, nie będziesz się do niej zwracać lady Graham.

- Naprawdę nic nie rozumiem. Przecież nie chcę wzbudzać twego niezadowolenia. Przeciwnie, pragnę umilić ci życie, ale ty i twoja młoda dama niczego nie rozumiecie. Jak to być może...

- Na rany Chrystusa! - ryknął Hugh. - Zamilcz, kobieto, i rób, co mówię.

- Tak, panie - odparła lady Marjory, kłaniając się pokornie. Laurie odczuła pewien żal: jaka szkoda, że tej kobiety nie mogła zobaczyć Blanche, której uległość była o wiele mniej przekonująca niż ciotki sir Hugh. Jeszcze raz zerknęła na portret wiszący nad kominkiem koło głównego wejścia. Ciekawe, czy mężczyźni z rodu Grahamów celowo żenili się z tak łagodnymi, potulnymi kobietami?

Po chwili lady Marjory odzyskała mowę.

- Po tak długiej podróży panienka Halliot powinna odpocząć, prawda, mój panie?

Sir Hugh nie raczył odpowiedzieć. Widać było, że panuje nad sobą resztkami sił. Spojrzał przelotnie na Laurie.

- Jeśli pozwolisz, panienko - odezwała się niczym niezrażona lady Marjory - zaprowadzę cię na górę do... - Urwała z komiczną miną, odwracając się do sir Hugh. - W takich okolicznościach zapewne nie chcesz, panie, by spała w twojej komnacie. Powiedz zatem, gdzie ma spać.

Zawahał się.

- Jeśli jednak pragniesz, by dzieliła z tobą łoże - podjęła ciotka — wystarczy, że powiesz. Jesteś tu panem i twoje życzenie jest...

- Nie będę z nim spała - wtrąciła się Laurie. - On...

- Wystarczy, panienko. - Sir Hugh westchnął głęboko. - Idź się odświeżyć, a ja tymczasem postaram się wyjaśnić całą sprawę lady Marjory. - Odwrócił się do drzwi, którymi weszła ciotka. - Nancy! - zawołał.

Rozległy się szybkie, ciche kroki, po czym w sali zjawiła się może jedenastoletnia dziewczynka, bardzo podobna do Andrew, syna Meggie. Na prostej szarej sukience miała fartuszek, a jej głowę okrywał prosty czepek, zawiązany tasiemką pod podbród­kiem. Długie czarne loki opadały jej aż do pasa. W ręku trzymała kaganek. Zatrzymała się przed nimi i złożyła ukłon.

- Tak, panie?

- Zaprowadź tę damę do komnaty panienki Janet. Na razie tam będzie spała.

- Tak, panie. Bardzo proszę tędy, jaśnie pani. Jestem Nancy.

- A ja nazywam się Laura Halliot - poinformowała ją łagodnie Laurie.

Dziewczynka otworzyła szeroko zdumione oczy.

- Ale moja mama powiedziała, że pojęłaś, pani, sir Hugh za męża. I kazała mi mówić Jaśnie pani”. Ludzie na dziedzińcu mówili to samo, a Andrew...

- Nancy! - ofuknął ją sir Hugh.

Zaczerwieniona dziewczynka złożyła mu kolejny ukłon.

- Tak, jaśnie panie? - spytała wyczekująco.

- Przestań wreszcie gadać i zaprowadź panienkę na górę. Masz wykonywać wszystkie jej polecenia.

- Tak, jaśnie panie. Proszę tędy, panienko. - Pochyliła się, by zapalić kaganek od ognia w kominku, po czym spojrzała za siebie, by sprawdzić, czy Laurie idzie za nią.

Ta zdążyła zrobić jeden krok, gdy zatrzymał ją głos lady Marjory.

- Zaraz przyjdę, by pomóc ci rozpakować rzeczy, moja droga. Wiem, że w nowym miejscu można czuć się niepewnie, więc chyba chętnie skorzystasz z mojej pomocy.

- Dziękuję, pani. - Laurie nie wiedziała, jak inaczej zarea­gować na jej słowa. Była nieco oszołomiona osobowością tej słabej, miłej kobiety, stojącej przed obliczem sir Hugh. Unikając jego twardego spojrzenia, Laurie w milczeniu pośpiesznie wyszła za Nancy.

Schody dla służby - tak samo jak te, które prowadziły od głównego wejścia do wielkiej sali - zakręcały zgodnie z ruchem wskazówek zegara, podobnie zresztą jak większość takich scho­dów. Oznaczało to, że mężczyźni w Brackengill byli zazwyczaj praworęczni. W ten sposób mogli swobodniej operować mieczem podczas obrony przed atakującym z dołu napastnikiem.

Ferniehurst był jedynym zamkiem w Szkocji, gdzie widziała schody skręcające w lewo, bo mężczyźni z rodu Kerr byli leworęczni.

Nancy otworzyła drzwi na drugim piętrze i oczom Laurie ukazało się ponure, ciemne wnętrze. Z przepraszającym uśmie­chem dziewczynka wbiegła do środka i rzuciła się do okna - nieco szerszego niż w komnacie Laurie w Aylewood - próbując otworzyć okiennice. W drugiej ręce cały czas trzymała płonący kaganek.

Po raz pierwszy od przybycia do zamku Laurie uśmiechnęła się i ruszyła jej z pomocą.

- Zacięły się. - Nancy cofnęła się o krok i rozejrzała krytycznie po komnacie.

- Okiennice w moim domu też się zacinają. - Laurie uderzyła w nie zaciśniętą pięścią. - Zapewne taka już ich natura, zwłaszcza gdy spadnie deszcz.

- Nie padało od tygodni - rzekła Nancy, stawiając kaganek w uchwycie koło drzwi. - Ale pan nie kazał ich otwierać, a teraz widzę, że w komnacie jest tylko mały ogarek. Moja mama i ja mamy wiele innych zajęć, a tutaj nikt nie śpi, więc przez długi czas nie było tu sprzątane. Wydawało nam się, że będziesz spać z sir Hugh, panienko. Dlatego gdy mnie zawołał, myślałam, że zaprowadzę cię do jego komnaty i wystarczy mi ten kaganek. Słyszałam, że nie przywiozłaś ze sobą służącej, panienko.

- Na Boga, czy ty i twoja mama to jedyne służące w całym zamku?

- Tak. Lady Marjory przyjechała ze swoją służącą, ale ona nikogo innego nie obsługuje poza swoją panią. Nie ruszy nawet palcem.

- Litości. - Laurie w końcu otworzyła okiennice i zaczerpnęła świeżego powietrza. Na dworze było już ciemno. - Ale dlaczego nie ma tu innych kobiet? Przecież sir Hugh jest bogaty i stać go na więcej służby.

- Tak, ale po wyjeździe panienki Janet żadna kobieta nie chciała tu pracować. Ich mężowie mówili, że zamek bez pani to nie jest odpowiednie miejsce do pracy.

- Więc ty i twoja mama jesteście tu ze względu na lady Marjory?

- Nie. - Nancy zaczęła poprawiać narzutę i poduszki na łożu. - Pani jest tutaj dopiero od niedawna. Mama przyprowadziła nas do zamku już wiele miesięcy temu, gdy pan wysłał Neda Rowana, by zajął się naszym gospodarstwem. To było po śmierci naszego ojca, który zginął w pogoni za bandytami. - Dziewczynka przygryzła dolną wargę i spojrzała z ukosa na Laurie smutnym wzrokiem.

- To byli pewnie szkoccy bandyci - domyśliła się Laurie.

- Tak. - Nancy spuściła wzrok.

- . Zawsze tak jest. - Laurie ściszyła głos. - Kobiety i dzieci bez względu na to, po której stronie granicy mieszkają, siedzą w domu i myślą, czy ich mężczyźni do nich wrócą.

- Tak samo mówiła panienka Janet. - Nancy kiwnęła głową. - A sir Hugh mówi, że nasza mama potrzebuje nowego męża. - Westchnęła. = Ale ona nie chce Neda Rowana.

- To też potrafię zrozumieć.

- Z początku sir Hugh rozgniewał się, gdy mama odmówiła. Ale potem powiedział, że jeśli mama będzie dla niego gotować, to będziemy mogli zamieszkać w zamku. Ale nasz Andrew myśli tylko o jednym: żeby strzelać do bandytów. Zupełnie jak tatuś.

- To twój jedyny brat?

- Niestety, dobry pan Bóg pokarał mnie jeszcze dwoma innymi. - Nancy odsunęła się od łóżka, by rąbkiem spódnicy zetrzeć pajęczyny z taboretu. - Na szczęście najmniejsze dziecko mamy to dziewczynka, tak jak ja, tylko oczywiście mniejsza.

- Więc twoja mama wychowuje pięcioro dzieci, a do tego jeszcze gotuje i sprząta w zamku.

- No tak, ale ja jej pomagam. Mała Susan to jeszcze szkrab. - Nancy spojrzała na pusty zimny kominek. - Może przyniosę trochę drewna na opał, jaśnie pani? - Zreflektowała się i spytała: - Czy mogę mówić „panienko”, czy też muszę „panienko Halliot”?

- Wystarczy samo „panienko”. Właściwie to mogłabyś mówić do mnie „panienko Lauro”, tak jak robią to służący w moim zamku. Lubię to.

- Dobrze. Czy mam zostawić ten kaganek?

- Tak, proszę, chyba że potrzebujesz go, by oświetlić sobie drogę. Co do drewna, poproś któregoś z mężczyzn, by je przyniósł, a także hubkę z krzesiwem. Po kolacji rozpalę ogień. A może służący wróci tu i sam to zrobi.

- Bardzo możliwe, że panienka Janet zostawiła tu gdzieś krzesiwo. Mama każe Andrew przynieść tu drewna. - Lucy nie sprzeciwiła się sugestii Laurie, że ta sama napali w kominku.

Ten fakt był bardzo znamienny. W Aylewood sam pomysł, by ktoś z członków rodziny miał osobiście rozpalić ogień, wywołałby u służby zgorszenie. Laurie nauczyła się posługiwać krzesiwem tylko dlatego, że podczas odwiedzin u Elliotów Lucy chętnie uczyła ją takich rzeczy.

- Powiedz, żeby Andrew przyniósł tu także miotłę. I trochę świec.

Nancy po raz ostatni otarła taboret i skinąwszy głową, wyszła z komnaty.

Po raz pierwszy od wyjazdu z Aylewood Laurie została sama. Podeszła do okna. Księżyca jeszcze nie było widać. W ciemno­ściach widziała jedynie zarysy zabudowań, ale nic ponad to. Odczuła chłodny powiew wieczornej bryzy. Tak, dobrze będzie napalić w kominku.

Wkrótce usłyszała stukot kroków na schodach, a po chwili w progu stanął chłopiec, dźwigając w prawej ręce wiązkę polan, która swoim ciężarem przechylała go mocno na bok. Pod pachą trzymał miotłę, w lewej ręce zaś torbę podróżną Laurie.

- To komnata panienki Janet - odezwał się napastliwie.

- Tak, bardzo tu przyjemnie.

- To prawda - przyznał. Położył na podłodze wiązkę drewna i sięgnął pod koszulę, skąd wydobył dwie świece. - Przyniosłem opał i te świece. Ktoś podał tę torbę i kazał, żeby ją przynieść panience, a Nan powiedziała, że potrzebna panience miotła.

- Dziękuję. Torbę połóż na łóżku. Jest w niej tylko kilka rzeczy. Wrócisz tu później, by rozpalić dla mnie w kominku, czy masz coś innego do roboty?

- Mama powiedziała, żebym zrobił to teraz, ale najpierw powinnaś, panienko, zaniknąć okno. Panienka Janet zawsze tak mówiła, gdy przychodziła do naszej chaty. Bo gdy okno jest otwarte, ucieka przez nie ciepłe powietrze.

Rozbawiona tą przemową Laurie podeszła, by zamknąć okien­nice, chłopiec zaś zapalił pierwszą świecę od pozostawionego przez Nancy kaganka. Przechylił ją, by gorący wosk skąpał do cynowego naczynia, umożliwiając jej ustawienie. Laurie tym­czasem starała się zorientować, na jakiej zasadzie działa zatrzask do okiennic. Gdy wreszcie zamknęła je i odwróciła się, obydwie świece już płonęły, a chłopiec klęczał przy kominku, fachowo rozpalając ogień.

Spojrzał na nią przez ramię.

- Pobiegnę na dół i przyniosę wody. Mama powiedziała, że pewnie będzie chciała panienka umyć się przed kolacją.

- Dziękuję. Na pewno bardzo jest zadowolona z twojej pomocy.

Skrzywił się.

- Większość czasu spędzam w stajni, a sir Hugh powiedział, że jak będę się starał, pozwoli mi pracować przy oznakowaniu nowego bydła w Haggbeck. Nie lubię siedzieć w domu, nosić i usługiwać. Wolałbym jeździć z żołnierzami i pomagać przy zwierzętach.

Laurie wcale mu się nie dziwiła. Podziękowała chłopcu i pozwo­liła odejść. Do czasu, aż wrócił z gorącą wodą, oglądała komnatę, a potem zabrała się za toaletę. Opłukała już twarz i właśnie myła ręce, gdy bez ceremonii do komnaty wkroczyła lady Marjory.

- Wspaniale - powiedziała radośnie. - Widzę, że już dostar­czono ci gorącej wody. Muszę cię ostrzec, że w tym domu nie należy zbytnio polegać na służbie.

- Mnie wydają się bardzo mili - odparła Laurie.

- Tak, są mili - zgodziła się lady Marjory. - Moja służąca nieustannie psioczy - wyznała z uśmiechem - ale Griselda narzekałaby w każdym domu położonym poza Londynem. Wiem, że tak jest, bo była niezadowolona nawet w Southampton, gdzie mieszkałyśmy u mojej córki Sarah, a potem w Kornwalii, kiedy odwiedziłyśmy moją drugą córkę, Filadelfię.

- Więc lubisz, pani, odwiedzać rodzinę. To musi być bardzo przyjemne.

- Wcale nikogo nie odwiedzam, moja droga. Dziwię się, że nasz miły sir Hugh niczego ci nie wyjaśnił. Przyjechałam tu, by służyć mu swoim doświadczeniem w prowadzeniu dużego domu, gdyż jego siostra Janet wyszła za mąż i wyjechała na stałe do Szkocji.

- Jak to miło, pani, że przyjechałaś z tak daleka, by zaopie­kować się sir Hugh.

- Tak, podróż była męcząca, ale on jest chyba bardzo zado­wolony z mojej bytności w zamku. Jak tu przyjechałam, wszystko było w opłakanym stanie. Muszę jednak wyznać, że nawet moja obecność nie zdopingowała tutejszej służby do lepszej pracy.

- To dość duże domostwo. - Laurie, sięgnęła po ręcznik, który Andrew przyniósł jej razem z wodą.

- Owszem, chociaż mniejsze od mojego domu w Londynie.

- Na pewno, lecz ten zamek jest zbyt wielki, by mogła o niego zadbać jedna kobieta z gromadką dzieci. - Dziewczyna powiesiła ręcznik na haczyku obok miednicy.

- To prawda - zgodziła się lady Marjory. Spojrzała krytycznie na zasłonki wokół łóżka. - Ojej, przecież trzeba je wytrzepać. Między fałdami widać pajęczyny.

- Może byłoby właściwe zatrudnić więcej żeńskiej służby - zasugerowała Laurie.

- Nie śmiałabym, moja droga. Sir Hugh ma służącego, ale ten zajmuje się gospodarstwem, a nie domem. W każdym razie jestem pewna, że sir Hugh wolałby nie widzieć tu więcej kobiet, bo nie przywykł do ich obecności, a my nie możemy mu zawracać głowy takimi drobnostkami. Doświadczenie podpo­wiada mi, że mężczyźni nie lubią zmian. Drażni ich to, a podobno sir Hugh miewa napady złości. Gdy wyszłaś z sali rozmawiał ze mną w bardzo przykry sposób.

- Nie powinien był tego robić, zwłaszcza że jesteś dla niego taka dobra, pani. Co powiedział?

- Nic takiego, co mogłoby mną wstrząsnąć. Wiem, że miał ciężki dzień, więc nie zwracałam uwagi na jego słowa. Niemniej jednak powinnyśmy bardzo uważać. Obowiązkiem kobiety jest zapewnić mężczyźnie wszelki komfort, a nie działać mu na nerwy. Biedny drogi sir Hugh ma tyle rzeczy na głowie i wciąż jest zajęty. Jakby mało mu było obowiązków wynikających z funkcji zastępcy strażnika pogranicza, zamierza wziąć się za oznakowanie inwentarza przed sezonem zimowym. Ale uwierz mi, mój mąż był dokładnie taki sam. - Lady Marjory westchnęła głęboko.

Laurie nie odezwała się; szybko dokończyła toaletę i zaczęła robić porządek z włosami. Starsza pani tymczasem przechadzała się po komnacie, zaglądała do szafy, otwierała kufry, nie za­przestając komentarzy. W końcu doszła do smutnej konkluzji, że Janet Graham albo „Janet Scott, jak, niestety, musimy ją teraz nazywać” nie była zbyt kompetentną panią domu.

- Ale nie powinnam mówić takich rzeczy, kiedy jej tu nie ma i nie może się bronić - powiedziała, gdy już nie miała powodów, by lamentować. - To nie w porządku. Pewnie miała różne kłopoty, biedactwo. W każdym razie teraz jej tu nie ma, a my musimy zrobić z tym wszystkim porządek. Jesteś już gotowa, by zejść na dół, moja droga? Ładnie wyglądasz, ale zastanawiam się, dlaczego nie zmieniłaś sukni do kolacji.

- Myślałam, że sir Hugh wyjaśnił, jakim sposobem się tu znalazłam. Kiedy wyjeżdżałam dziś rano z domu, nie miałam pojęcia, że pojadę do Brackengill, nie wzięłam więc ze sobą innych ubrań poza tymi, które mam na sobie. Jest jeszcze płaszcz, ale oddałam go służącemu przy wejściu.

- Ojej, to w czym będziesz chodzić?

- Ojciec powinien niedługo przysłać mi trochę rzeczy.

- Chyba będę ci mogła coś pożyczyć - rzekła z lekkim powątpiewaniem lady Marjory.

- Musiałabym, pani, dokonać znacznych poprawek w twoich strojach. Jestem od ciebie niższa.

- Wymyślimy coś.

Ledwie zajęli miejsca przy wysokim stole, gdy starsza pani odezwała się do sir Hugh:

- Chyba wiesz, kiedy zostaną przywiezione rzeczy naszej drogiej Laury.

Zamrugał zdziwiony.

- Jakie rzeczy?

- Na Boga, mój panie, jej ubrania i pozostałe rzeczy. Nie sądzisz, mam nadzieję, że te, które ma na sobie, jej wystarczą.

Sir Hugh spojrzał ponuro na Laurie.

- Zapomniałem - przyznał. - Twój ojciec coś o tym wspo­minał, ale nie pamiętam już co. Czy naprawdę nie przywiozłaś żadnych ubrań?

- Nie spodziewałam się, że będę poza domem dłużej niż dwa dni - odparła gładko dziewczyna. - Wzięłam koszulę nocną, i to wszystko.

Dłuższą chwilę przyglądał się jej uważnie.

- Zajęłaś komnatę mojej siostry i jesteś mniej więcej jej wzrostu, możesz wziąć z jej szafy, co tylko zechcesz.

- Ależ... nie mogę!

- Oczywiście, że możesz. Janet już nie potrzebuje tych ubrań. Jakiś czas temu zabrała to, co chciała, a ja zostawiłem całą resztę na miejscu. Nie obawiaj się, że ją rozgniewasz. Byłaby zła, gdyby dowiedziała się, że mieszkasz tutaj w jednej zmianie ubrania.

- Ale ojciec niedługo przyśle mi rzeczy. Jestem tego pewna.

- Być może, lecz do tej pory korzystaj z tego, co ci potrzebne. Nie będziemy o tym więcej rozmawiać. Zrób, co mówię.

Spojrzał na nią nieco prowokująco, ale Laurie spokojnie patrzyła mu prosto w oczy. Nie chciała się przeciwstawiać jego władzy. Przynajmniej nie w taki sposób.

16

Z początku pobyt Laurie w Brackengill okazał się przyjem­niejszy, niż oczekiwała. W szafie i kufrach Janet Graham znalazła wiele pasujących na nią rzeczy, tyle tylko, że siostra sir Hugh preferowała zupełnie inne kolory. Większość była w modnych obecnie przytłumionych, stonowanych barwach, podczas gdy Laurie wolała bardziej żywe, głębokie odcienie. Mimo to bardzo podobały się jej szczególnie dwie suknie: jasnożółta oraz szara z aksamitu.

Okazało się, że w biodrach i biuście jest szczuplejsza od Janet. W wypadku niektórych strojów nie miało to aż takiego znaczenia, trochę gorzej było z dopasowanymi szatami zapinanymi na guziki lub haftki. Laurie udało się również wyszukać ładne buciki i pantofelki, które doskonale na nią pasowały; najwyraźniej ona i lady Janet miały takie same stopy.

Sir Hugh był zajęty. Przez pierwszy tydzień poza posiłkami widywała go rzadko. Gdy jednak był obecny, zdawało się, że wypełnia swoją postacią całe pomieszczenie. Wcale nie musiała się rozglądać, by wiedzieć, czy jest w pobliżu. W jego obecności nawet powietrze specyficznie wibrowało.

Nie wspominał więcej o przeprowadzeniu badania i - tak jak obiecał - traktował ją jak gościa. Jego ludzie odnosili się do Laurie z szacunkiem. Wielu z nich było przy zawarciu kontraktu w Lochmaben, lecz większość - a wśród nich lady Marjory - nie do końca rozumiała, na jakiej zasadzie dziewczyna przebywa w zamku. Ciotka sir Hugh całkowicie odrzuciła koncepcję zakładniczki i traktowała Laurie jak członka rodziny.

Zaraz następnego ranka po przyjeździe Laurie starsza pani przyprowadziła do jej komnaty Griseldę, by ta pomogła wybrać ubrania, jakie pozostały po Janet. Nalegała też, by Laurie korzystała z usług Griseldy, kiedy tylko będzie miała na to ochotę.

Pod koniec pierwszego tygodnia przywieziono z Aylewood trochę ubrań i innych rzeczy Laurie. Był też krótki list od ojca z zapytaniem, czy życzy sobie czegoś jeszcze. Nie wspo­minał ani słowem o May, więc zapewne ta jeszcze nie wróciła do domu.

Laurie nie przywykła do okazywania jej życzliwości, więc opieka, jaką otoczyła ją lady Marjory, była dla niej zupełnie nowym doświadczeniem. Jeszcze nikt nigdy z takim wysiłkiem nie starał się zaspokajać jej potrzeb.

Gdy dziewczyna wchodziła do komnaty, w której przebywała starsza pani, ta natychmiast przerywała swoje zajęcie, by spytać, czy Laurie czegoś potrzebuje. Kiedy siadała, lady Marjory podkładała jej poduszkę pod plecy albo podnóżek pod stopy i pytała, w jaki sposób mogłaby umilić jej czas. Jeśli Laurie ziewnęła, ciotka sir Hugh radziła, by się zdrzemnęła. Wystarczyło, że dziewczynie zaburczało w brzuchu, a jej opiekunka natych­miast posyłała do kuchni po coś do jedzenia.

Jeśli Laurie zbyt długo przebywała w swojej komnacie, mogła być pewna, ze lada chwila pojawi się lady Marjory, zaniepokojona o stan jej zdrowia. A gdy już weszła do środka, dokładnie lustrowała wnętrze czujnym okiem. Oglądała zasłony, kufry, toaletkę, jakby chciała sprawdzić, czy służba dobrze wypełnia swoje obowiązki. Nie miała pojęcia, że Laurie sama sprząta i dba o swoją komnatę.

Jedyne czego lady Marjory nie mogła zapewnić podopiecznej, to konkretne zajęcie. Kiedy Laurie z nudów zaproponowała, że może pomagać przy naprawie ubrań, lady Marjory nie wyraziła zgody. Takie zajęcie nie przystoi panience z dobrego domu, a poza tym zajmowała się tym Griselda i świetnie sobie radziła.

Tak więc pod koniec pierwszego tygodnia - mimo towarzystwa i życzliwości lady Marjory - dziewczynę ogarnęła nuda, spo­wodowana brakiem jakiejkolwiek aktywności. Po tym, jak rano ubrała się i posprzątała swoją komnatę, nie miała zupełnie nic do roboty poza konwersowaniem z lady Marjory.

Przez pewien czas te rozmowy dostarczały jej pewnej rozrywki, starsza pani lubiła bowiem opowiadać o Londynie i życiu w wielkim mieście. Jednak wkrótce okazało się, że jej obserwacje są dosyć powierzchowne i nie minęło wiele czasu, a nie miała już o czym mówić. Laurie spostrzegła, że sir Hugh źle reaguje na ciotkę; często wychodził z sali, gdy tylko lady Marjory się pojawiała.

Stosunki starszej pani z zamkową służbą również nie układały się najlepiej. Nieraz zaglądała do kuchni i patrzyła Meggie na ręce, wtrącając przy każdej okazji swoje trzy grosze. Jej rady i zarządzenia zwykle okazywały się niepraktyczne bądź niemoż­liwe do realizacji. Laurie rzuciło się to szybko w oczy, choć dziewczyna nie miała wątpliwości, że starsza pani ma jak najlepsze intencje.

- Te maty na podłodze są w coraz gorszym stanie - powie­działa lady Marjory pewnego ranka. - I tak były zniszczone, jak się tu zjawiłam, a teraz nadają się już chyba tylko do wyrzucenia.

- Trzeba je wymienić na nowe, pani - odparła Laurie.

- Tak, ale kto to ma zrobić, moja droga? Przecież nie Griselda, a Meggie zajmuje się tylko gotowaniem.

- Gdyby pani zechciała wspomnieć o tym sir Hugh, kiedy wróci wieczorem z Bewcastle...

- Nie, moja droga. Mówiłam ci już, że mężczyźni nie lubią, gdy zawraca im się głowę takimi rzeczami.

- Przecież jest nas dwie. - Laurie uśmiechnęła się. - Zobaczę, co da się zrobić.

- Dobrze. Pójdę chyba na górę porozmawiać z Griselda. Dziewczyna nareszcie poczuła się potrzebna, więc zeszła do kuchni, by poradzić się Meggie. Lubiła ją. Choć kucharka była Angielką, bardzo przypominała jej Lucy Elliot i jej przy­jaciółki. Była bezpośrednia, mało wymagająca, przyjemna w rozmowie. Nie patrzyła na nikogo z góry tak jak Blanche, a do Laurie uśmiechała się tak samo ciepło jak do własnych dzieci.

Laurie zdążyła już poznać je wszystkie. Nancy była miniatu­rową kopią matki, Andrew bardzo przypominał Syma Elliota, a poważny Peter większość czasu poświęcał opiece nad dwuletnim braciszkiem imieniem John. Najmniejsza, Susan - jeszcze kil­kumiesięczne niemowlę - większość dnia spała w koszu stojącym w pobliżu paleniska.

Gdy Laurie weszła do kuchni, Meggie była zajęta łuskaniem grochu. Nad ogniem piekł się powoli barani udziec, wypełniając swoim aromatem całe pomieszczenie. Kilkoro dzieci znajdowało się w pomywalni, o czym świadczyły dobiegające stamtąd głosy oraz chlupot wody.

- Trzeba wymienić maty leżące na podłodze w wielkiej sali - powiedziała Laurie. - Czy wiesz, kto powinien to zrobić?

- Nie wiem, panienko, nie mam czasu myśleć o matach. Pan kazał je wymienić w czerwcu, aby służyły przez całe lato. Od tamtej pory nic o nich nie wspominał.

- Są w opłakanym stanie. Biegają po nich psy, którym rzuca się kości i inne, gorsze, rzeczy. Podobno panienka Janet nie pozwalała, by w czasie posiłków psy kręciły się po sali.

- To prawda, nie lubiła tego. - Meggie zmarszczyła czoło. - Ale sir Hugh nie zwraca na to uwagi.

- Tacy są mężczyźni. Wiem, że nie masz czasu się tym zająć, może jednak poradzisz mi, co mam zrobić. Potrzebuję paru chłopców, by pozbierali stare maty i rozrzucili nowe.

Meggie odwróciła się w stronę pomywalni.

- Nan, Peter, gdzie jest Andrew?! - zawołała.

- Poszukam go, mamo - zgłosił się Peter i wybiegł pędem na dziedziniec, ignorując krzyki rodzeństwa.

- No tak, pewnie teraz zniknie na cały dzień - rzekła ponuro Nan, stając w przejściu. - A ja mam zmywać wszystkie gary i jeszcze pilnować małego Johna.

- Wróci - powiedziała uspokajająco Meggie.

Nie myliła się; wkrótce Peter wpadł z powrotem do kuchni.

- Andrew gdzieś pojechał, może nawet do Bewcastle z sir Hugh. Ale przyprowadziłem Geordiego, mamo.

- Nie sądzę, żeby Andrew pojechał z sir Hugh, panienko — odezwał się mężczyzna, który wszedł za Peterem. Zdjął czapkę i złożył Laurie lekki ukłon. - Raczej wybrał się do Haggbeck. Mówił, że będą tam znakować zwierzęta. Powinien był już skończyć, ale lubi pomagać innym.

Laurie wyjaśniła, o co jej chodzi, a Geordie zgodził się przysłać paru chłopców, by jeszcze tego samego popołudnia pozgarniali to, co zostało ze starych mat. Kiedy wyszedł, Peter chciał ruszyć za nim, lecz matka zagrodziła mu drogę.

- Jak pozmywasz naczynia, wtedy możesz zabrać małego Johna na dwór i tam się pobawić - powiedziała, nie zważając na jego protesty.

Laurie zdziwiła się, że z taką łatwością udało jej się załatwić sprawę uprzątnięcia podłogi w zamkowej sali. Ciekawe, dlaczego lady Marjory miała z tym takie problemy?

- Czy pani nie wspominała nigdy o tych matach? - spytała. Meggie skrzywiła się.

- Po prawdzie, panienko, nie bardzo zwracałam na nią uwagę. Ona nigdy nie mówi wprost, czego chce, a najczęściej nie chce niczego, tylko gadać o tym i o tamtym.

- Rozumiem - odrzekła Laurie bez przekonania.

- Łatwo potrafi ogłupić człowieka - ciągnęła Meggie. - Pyta mnie, czy nie trzeba, do czegoś dodać soli, albo mówi, że jej służąca chętnie znajdzie jakąś pracę dla Nan, jeśli ta nie ma co robić. Nan nie musi szukać zajęcia, bo obydwie mamy za dużo roboty.

Laurie poczuła się winna i to nie po raz pierwszy od przybycia do Brackengill. Nieraz obserwowała, jak Meggie i Nancy krzątają się, by wykonać pracę, którą normalnie zajmowałyby się co najmniej cztery kobiety. Wtedy ogarniało ją coś w rodzaju wyrzutów sumienia - podobne uczucie towarzyszyło jej podczas pierwszych wizyt w chacie Davy'ego i Lucy Elliotów. Już po kilku spotkaniach zażądała, by Lucy pozwoliła jej pomagać w różnych domowych zajęciach. Teraz również nie zawahała się, by wystąpić z podobną sugestią, chociaż nie w tak bezpośredni sposób.

- Meggie, przecież to absurd, abyście robiły wszystko same. Przecież teraz, gdy w zamku zamieszkała lady Marjory i ja, niektóre kobiety na pewno wrócą tu do pracy.

- Być może wróciłyby, gdyby pan je poprosił. A może panienka by mu o tym wspomniała?

- Lady Marjory twierdzi, że nie powinniśmy robić takich rzeczy. Podobno on nie lubi zawracać sobie głowy trywialnymi sprawami, lecz prędzej czy później zrozumie, że w Brackengill potrzeba więcej kobiet do pracy. A tymczasem ja mogłabym ci pomagać.

- Sir Hugh nie byłby z tego zadowolony - odparła Meggie.

- On nawet nie musi o tym wiedzieć. Proszę cię, Meggie. Nie mam nawet nic do haftowania, a nawet gdybym miała, nie jestem w tym dobra. Potrafię za to pilnować ognia, mogę myć naczynia, sprzątać, pomagać w praniu.

- Przecież nie robiłaś takich rzeczy w Aylewood, panienko. Nigdy w to nie uwierzę.

Laurie uśmiechnęła się.

- To prawda, nie robiłam tam prawie nic. Moje stosunki z macochą układają się niezbyt dobrze, więc jak mogłam, unikałam wypełniania obowiązków, które mi wyznaczała.

W oczach Meggie pojawiły się wesołe iskierki.

- Moje dzieciaki pewnie chętnie by się dowiedziały, jak ci się to udawało, panienko.

- Moja macocha powiedziałaby, że po prostu uciekałam od pracy.

Meggie spochmurniała.

- Tu się nie da uniknąć roboty. Nie ucz moich dzieci takich rzeczy, panienko.

- Oczywiście. W przeciwnym razie zażądałabyś mojej głowy na srebrnej tacy.

- To prawda - zgodziła się Meggie. - Potrafisz przekręcić rożen, panienko?

- Tak. - Laurie podeszła do paleniska, by zademonstrować tę umiejętność.

- Oj, dziwna jesteś, panienko. Ale powiem ci jedno: będziesz nam znacznie większą pomocą niż lady Marjory, która podobno przyjechała tu, by prowadzić dom.

- Ale ona nie przywykła do takiego domu.

- To prawda. Więc dobrze, rób, jak uważasz, panienko. Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałam. Pan nie będzie z tego zado­wolony.

- Pan w ogóle niczego nie spostrzeże - odparła Laurie pe­wnym siebie głosem. - Ledwie zauważa, że mieszkam w tym domu.

Hugh nie sądził na początku, że będzie miał z zakładniczką jakiekolwiek problemy. Zapoznawszy ją z lady Marjory i wyjaś­niwszy, że nie wolno jej opuszczać zamku, uważał sprawę za zakończoną.

Jednak rzeczywistość okazała się inna. Lady Marjory nie była w stanie pojąć, że Laura Halliot tak naprawdę nie jest jego żoną. Najgorsze zaś było to, że sam nie potrafił ignorować obecności dziewczyny w Brackengill.

Wystarczyło, że zbliżył się tylko do wielkiej sali, a już wiedział, czy ona jest w środku. Informował go o tym jakiś wewnętrzny instynkt, który zresztą bardzo poprawiał mu nastrój. Tłumaczył sobie, że przyczyną jest sposób, w jaki dziewczyna stworzyła bufor pomiędzy nim a gadatliwą ciotką, jednak było w tym coś więcej. Lubił na nią patrzyć, czekał na jej uśmiech, a gdy ten się pojawiał, zalewała go fala ciepła.

Uświadomił sobie, że coraz częściej nie spuszcza z niej oka, i zaczął w myślach doprowadzać się do porządku. Niestety, przychodziło mu to coraz trudniej. Zrozumiał, że stary Halliot miał jednak rację, nalegając na spisanie kontraktu.

Hugh z jeszcze większą energią poświęcił się obowiązkom poza murami zamku. Powracał do domu jedynie na posiłki i nocny spoczynek. Wkrótce z radością zaczął przyjmować wszelkie prace i zaproszenia, wymagające wyjazdu z Brackengill, choćby tylko na kilka godzin. Dlatego też przyjął za­proszenie na obiad od sir Edwarda Nixona i jego żony, miesz­kających w zamku Bewcastle. Pojechał tam, choć wiedział od gospodarza, że będzie siedział przy jednym stole z lordem Scrope.

Nie musiał nawet czekać, aż zasiądzie do posiłku, bo Scrope pojawił się przy Hugh, gdy tylko ten zawitał w zamku.

- Jak ci idzie z uroczą zakładniczką? - spytał radośnie.

- W porządku - odparł krótko Hugh. Rozejrzał się po obec­nych, wśród których był również lord Eure, wymieniając z nimi powitalne ukłony. Dopiero po chwili zorientował się, że Scrope czeka na odpowiedź. - Oczekiwałeś, panie, że będę miał z nią kłopoty?

- Ależ skąd. - Scrope uśmiechnął się. - Po prostu byłem ciekawy, jak ci się podoba małżeńskie życie.

Eure i sir Edward zdusili śmiech. Hugh starał się unikać ich wzroku.

- Mylisz się, panie, sądząc, że to był prawdziwy ślub. Zgo­dziłem się na ten kontrakt tylko dlatego, że nalegał na to jej ojciec. Nie mam zamiaru płacić kary, gdy upłynie jeden rok i jeden dzień. Zresztą mam nadzieję, że nie będę miał na głowie tej panny tak długo. Jej siostra powinna wkrótce wrócić.

- To ty się mylisz - odparł z humorem Scrope. - W Anglii takie małżeństwa nie są uznawane za legalne, ale w wypadku małżeństwa, w których jedną stroną jest Szkot albo Szkotka, obowiązuje szkockie prawo. Trudno ci będzie znaleźć poparcie u kogokolwiek po obu stronach granicy, jeśli będziesz udawał, że nie jesteś mężem tej dziewki. Prawnie jest twoją żoną. Więc wykorzystaj to.

- Chciałbyś, abym woził ją ze sobą po kraju i przedstawiał ją jako żonę we wszystkich zamkach? - spytał zaczepnie Hugh.

- Oczywiście, jeśli ci to odpowiada. Nie zapominaj jednak, że obiecałeś postawić ją przed sądem w miejsce jej siostry podczas kolejnego spotkania strażników pogranicza. Jeśli sę­dziowie zdecydują, że May Halliot jest winna, wtedy twoja lady Graham będzie musiała zapłacić za jej zbrodnię.

- Jeśli stwierdzą - rzekł sucho Hugh.

- Założę się o wszystko, że jesteśmy w stanie dostarczyć im dostatecznych dowodów winy. - Scrope uśmiechnął się chy­trze. - Chyba powinienem ci coś powiedzieć: pozwoliłem sobie zawiadomić jej wysokość oraz tajną radę, że poślubiłeś zakład­niczkę, która może zostać powieszona za morderstwo. Nie ma już twojego wuja Bramptona, który szeptał królowej do ucha, więc nie sądzę, by okazała ci zbyt wiele współczucia. Co o tym sądzisz?

- Jak śmiesz... - zaczął Hugh.

Sir Edward pośpiesznie chwycił go za ramię.

- Wybaczcie, panowie, ale mamy do omówienia inne ważne sprawy.

Hugh wciąż patrzył wilkiem na Scrope'a.

- Jakie sprawy? - spytał.

- Beccleuch i jego banda z Liddesdale znowu napadli na północną część Tynedale. Zginęło sześciu naszych ludzi. Miesz­kańcy opowiadają, że widzieli na czele bandytów człowieka w czerwonym płaszczu. Oczekują naszej reakcji, ale Eure twier­dzi, że zrezygnował z funkcji strażnika. Musimy więc zdecydo­wać, co począć w tej sytuacji.

- Powiem wam, co powinniśmy zrobić - odezwał się Scrope. - Powinniśmy wystosować pismo do sir Williama Halliota z Aylewood z żądaniem aresztowania Beccleucha. - Zapadło pełne zdumienia milczenie, jednak Scrope nie przejął się tym i mówił dalej pewnym siebie głosem: - Jej wysokość dowiedziała się o ostatnim napadzie i ponowiła żądanie, by Jakub zajął się Beccleuchem. Powinien to uczynić niezwłocznie, bo w przeciwnym razie Elżbieta może dostać furii. Jakub musi nakazać aresztowanie Beccleucha i oddanie go angielskim władzom. Na lordzie Eure ta przemowa nie zrobiła wielkiego wrażenia.

- Więc, według ciebie, powinniśmy powiedzieć mieszkańcom środkowego pogranicza, że mają oczekiwać decyzji szkockiego króla?

- Nic takiego nie powiedziałem - . rzekł ostro Scrope. - Obecny tu sir Hugh natychmiast zajmie się bandytami z Liddesdale i Rabbiem Czerwonym Płaszczem. Jeśli twoi żołnierze lub mieszkańcy Tynedale chcą mu towarzyszyć, droga wolna.

- Chciałbym wiedzieć - Hugh starannie dobierał słowa, by nie obrazić Eure'a - kim są ci ludzie, zanim ich poprowadzę. Z mojego doświadczenia wynika, że żywiołowe wyprawy prowadzą jedynie do eskalacji przemocy. Żadna ze stron nie zachowa trwałej przewagi.

Scrope wzruszył ramionami.

- Szczegóły pozostawiam tobie, Hugh. Przecież na tym polega rola zastępcy strażnika pogranicza, prawda? Wykonaj zadanie i daj porządną nauczkę tym szkockim bandytom.

- Życzę ci powodzenia w wypełnieniu tej misji - rzekł Eure z gorzkim uśmiechem.

- Być może twoja śliczna zakładniczka mogłaby okazać się pomocna. - Scrope złośliwie wyszczerzył zęby.

Hugh nie miał ochoty odpowiadać, więc sir Edward zapropo­nował, by zasiedli przy stole do posiłku.

Zaraz po obiedzie Scrope i jego świta odjechali, ale Hugh został, by porozmawiać jeszcze z lordem Eure i sir Edwardem. To właśnie Eure powiedział mu, że sześciu dowódców Grahama, których Scrope odesłał do tajnej rady, by odpowiedzieli za najazd na Carlisle, jest już w drodze powrotnej do domu.

- Scrope otrzymał tę wiadomość od kogoś z Londynu. Po­przysiągł, że znajdzie sposób, by zawiśli na szubienicy, ale na razie twoi ludzie są chyba bezpieczni. Co do kolejnej wyprawy na Liddesdale, musisz postąpić według swojego uznania. Niewiele mogę ci pomóc, a pewnie zauważyłeś, że Scrope nie zaproponował wysłania tam swojej armii. Może sam wymyślisz jakiś sposób, który przyniesie najlepsze rezultaty.

- Może - zgodził się Hugh. Nic jednak nie przyszło mu do głowy, a tymczasem nadeszła pora, by wracać do domu.

Wiadomość, że tajna rada zwolniła owych sześciu, ucieszyła go, jednak perspektywa rozprawienia się z Liddesdale i Rabbiem popsuła mu dobry humor. Już od pewnego czasu podejrzewał, że Rabbie Czerwony Płaszcz to jego szwagier, sir Quinton Scott z Broadhaugh. Jeśli znowu zaczął wszczynać awantury, trzeba będzie coś z nim zrobić.

Późnym popołudniem Laurie stała na progu wielkiej sali, z przyjemnością spoglądając na nowe maty. Znalazła je na długim poddaszu, gdzie suszyły się wraz z ziołami, które zostawiła tam Janet Graham. Teraz dzięki nim w sali unosił się przyjemny aromat.

Lady Marjory obudziła się z popołudniowej drzemki i zeszła do wielkiej sali.

- Czemu stoisz w takim dziwnym miejscu? - spytała radoś­nie. - Co robisz?

- Powąchaj tylko, pani. To rozmaryn i inne zioła, których nie znam z nazwy. Wspaniale pachną, prawda?

- Tak. Najwyższa pora, by wreszcie ktoś zmienił maty na podłodze. Mówiłam o tym już wiele razy, bo wiem, że sir Hugh by sobie tego życzył, ale ta Meggie nigdy nic nie zrobiła. Może jednak źle ją oceniłam. Wiem, że jest bardzo zajęta.

- Tak, jest zajęta. - Laurie postanowiła nie mówić starszej pani, że sama zajęła się zmianą pokrycia podłogi. - Przepraszam cię, pani. Mam jeszcze do zrobienia parę rzeczy przed kolacją.

- Ależ oczywiście, moja droga. Rób, co tylko chcesz. Przecież to jest teraz twój dom i możesz dokonywać wszelkich zmian według swojego uznania. Jeśli będziesz potrzebować rady, nie wahaj się mnie spytać. Lubię czuć się potrzebna.

- Dziękuję. Myślę, że będzie ci tu teraz wygodnie, pani.

Tylko nie pozwól, by zdjęto osłony z palenisk. Za każdym razem, gdy ktoś przychodzi tu z dołu, powstaje silny przeciąg, a te maty są suche jak wióry. Aha, przypomnij, pani, mężczyznom, by nie wpuszczali tu psów w czasie posiłków.

Lady Marjory pokiwała lekko głową, a dziewczyna natychmiast pobiegła do kuchni, gdzie Meggie właśnie posypywała cukrem okruchy chleba w wielkiej misie.

- Kolacja będzie dopiero o szóstej, chyba że sir Hugh wróci wcześniej z Bewcastle - powiedziała Meggie.

- To raczej mało możliwe. Co robisz?

- Chleb z mlekiem, przygotowany tak, jak lubi sir Hugh. Od czasu do czasu ma ochotę na coś słodkiego. Zrobię też zrazy baranie z udźca. Mój Andrew jeszcze nie wrócił, ale kazałam Peterowi, by złapał na jutro kilka kurczaków. Nan jest w pomywalni i łuska groch.

- Przygotuj zrazy tylko wtedy, jeśli sir Hugh wróci na kolację - powiedziała Laurie. - Lady Marjory, ja i pozostali możemy zjeść zimną pieczeń z grochem. Dla bardziej zgłodniałych damy jeszcze sera.

- Tak, panienko. - Meggie wlała mleko do miski z ocukrzonym chlebem, odstawiła ją na bok, po czym zaczęła liczyć czerstwe bochenki.

Tymczasem Laurie umieściła nad ogniem czajnik z gorącą wodą. Pomagała kucharce we wszystkim, na co ta jej pozwalała, i robiła to z prawdziwą radością.

- Masz na sukni tłuszcz z rożna, panienko - powiedziała Meggie z uśmiechem. - Jeśli chcesz ją zmienić przed kolacją, to lepiej się pośpiesz. Już i tak przesunęłyśmy posiłek o godzinę, czekając na powrót pana. Dziwne, że lady Marjory nie zeszła jeszcze do kuchni, by sprawdzić, co będzie na kolację.

- Boże. - Laurie popatrzyła po sobie. - Zupełnie straciłam poczucie czasu. I wyglądam okropnie. Biegnę się przebrać.

- Nancy! - zawołała Meggie, gdy Laurie wycierała ręce w ścierkę. - Idź po Petera i Andrew. Niech przyprowadzą ze sobą jeszcze paru innych, by pomogli przy nakrywaniu stołu do kolacji. Ja w tym czasie dam jeść Johnowi. Ty też możesz zjeść.

- Dziękuję ci, Meggie. - Laurie uśmiechnęła się. - Bardzo się cieszę, że mogłam ci pomóc.

- To niemądre, panienko, ale zawsze będziesz tu mile wi­dziana.

Laurie odwróciła się w stronę schodów i nagle stanęła na dźwięk głębokiego męskiego głosu.

- Meggie, zabrali twojego Andrew.

Odwróciła się gwałtownie i ujrzała Geordiego, stojącego w drzwiach prowadzących na dziedziniec. Nie zwracał na nią uwagi, patrzył wyłącznie na Meggie.

Ta stała w milczeniu z pobladłą twarzą.

- Kto go zabrał? - odezwała się Laurie. - Dokąd?

- Scrope - rzucił szorstko Geordie. - Powiedział, że powiesi chłopaka.

Wtem z podwórca dobiegł jakiś krzyk. Na twarzy Meggie pojawiła się nadzieja.

- Co to? - spytała Laurie. - Myślisz, że Andrew wrócił?

- Nie - odparł Geordie. - To nasz pan. On załatwi tę sprawę. Pójdę i powiem mu, co się stało.

- Idę z tobą - rzekła Laurie, rzucając ścierkę.

17

Było już prawie ciemno, gdy Hugh i jego ludzie wjechali na dziedziniec zamku. Był znowu głodny i miał nadzieję, że czeka na niego smaczna kolacja. Przez Scrope'a w Bewcastle wcale nie miał apetytu.

Usłyszał, że ktoś wołaniem informuje Geordiego o jego powrocie, jednak nie zwracał na to uwagi. Pragnął jedynie wejść do środka, zrzucić zbroję i zjeść kolację. Zeskoczył z konia i podał wodze chłopcu, który właśnie podbiegł. Geordie tym­czasem pędził co sił w nogach w jego stronę. Za nim, podciąg­nąwszy fałdy sukni, podążała żwawo panna Halliot.

Wydawała się czymś głęboko poruszona. Ubranie miała w nieładzie, kosmyki włosów, które wydostały się spod czep­ka, luźno powiewały, a prawy policzek miała wysmarowany sadzą lub czymś podobnym. Jej suknia była częściowo roz­pięta, miękkie białe piersi falowały, gdy starała się nadążyć za Geordiem.

Zaniepokojony Hugh ruszył im na spotkanie. Ned Rowan szedł u jego boku.

- Co się stało, Geordie? - spytał Hugh.

- Ten drań Scrope aresztował Andrew. Hugh ujrzał, jak Rowan zaciska pięści.

Sam poczuł nerwowy tik na policzku. Jego szczęki bezwiednie zwarły się w mocnym uścisku. Lubił Andrew. Chłopak był młody, nie miał jeszcze dziesięciu lat.

- Czy Meggie już wie? - spytał.

- Tak, panie - odpowiedziała Laurie. - Umiera z niepokoju. Geordie powiedział nam, że Scrope zamierza powiesić chłopca, ale przecież nie powiesi dziecka.

- Zrobi to, jeśli go nie powstrzymam - odparł ponuro Hugh. - Wydałeś już polecenia moim ludziom? - spytał Geordiego.

- Nie, panie, dopiero co sam wróciłem. Chciałem najpierw powiedzieć tobie, ale pomyślałem, że Meggie ma prawo wiedzieć.

- Jak to się stało, że go zabrali? - spytał szorstko Hugh. Geordie aż się zgarbił na dźwięk ostrego głosu swego pana.

Spojrzał ostrożnie na Rowana.

- Chłopak cały dzień był poza zamkiem. Myślałem, że po­jechał do Haggbeck, by pomóc przy znakowaniu zwierząt. Ale gdy jeden z ludzi przyleciał tu z wiadomością, zorientowałem się, że Andrew wcale nie był w Haggbeck.

- Gdzie więc polazł ten mały diabeł? - rzucił Rowan.

- Z tego, co rozumiałem, był w lesie niedaleko chaty babci Fenicke. - Geordie unikał twardego spojrzenia Rowana. - Schwy­tał go jeden z ludzi Scrope'a, Francis Potts. Ale z tego, co powiedziała mi staruszka, wynika, że Scrope również tam był.

- To musiało się stać, gdy wracali do Carlisle z Bewcastle - domyślił się Hugh. - Ale dlaczego w ogóle zatrzymali chłopca?

Geordie zawahał się, rzucając Rowanowi kolejne nieśmiałe spojrzenie. Odezwał się dopiero wtedy, gdy Hugh poruszył się niecierpliwie.

- Babcia mówi, że, według słów Pottsa, Andrew chciał go zabić! I ponoć chciał się targnąć na życie Scrope'a. Ten chce powiesić chłopaka zaraz po przyjeździe do zamku, ponieważ Andrew służy u ciebie, panie.

- Przecież to nonsens! - wykrzyknęła Laurie. - Andrew mor­dercą? To oskarżenie jest jeszcze bardziej absurdalne niż zarzut morderstwa stawiany mojej siostrze.

- Być może, panienko - odparł Geordie. - Ale podobno ten mały łobuz strzelił do nich z pistoletu. Babcia nawet pokazała mi go, bo ludzie Pottsa rzucili broń w krzaki, gdy wyrwali ją chłopcu.

- Jak go dostanę w swoje ręce, nauczę smarkacza, co to znaczy mordować i strzelać do kogoś bez pozwolenia! - wygrażał się Rowan.

- Mam tylko nadzieję, że uda ci się dostać go w swoje ręce - powiedziała Laurie. Odwróciła się zaniepokojona w stronę Hugha. - Co mu strzeliło do głowy, panie?

- Nie wiem - burknął Hugh. Nie umiał podać żadnego po­wodu, natchnąć ją nadzieją. - Być może Ned albo Rowan znają odpowiedź.

Rowan westchnął posępnie.

- Z pewnością wziął Pottsa i jego ludzi za rozbójników, panienko. Wbił sobie do głowy, że musi sam zastrzelić szkockiego bandytę. Mówi o tym bez przerwy od chwili, gdy ci dranie w zeszłym roku zabili mu ojca. Chłopak chce się zemścić za śmierć Jocka.

- A skąd wziął pistolet? - spytał Hugh. Rowan spojrzał na Geordiego.

- To była rusznica. Zostawiłem ją u staruszki.

- Wobec tego była to pewnie broń Jocka - domyślił się Rowan. - Meggie zostawiła ją w chacie, ale Andrew cały czas tam biega, więc nikt nie mógłby go upilnować. Scrope nie będzie tracił czasu, panie - dodał ze smutkiem; - Od czasu napadu ma ochotę powiesić tylu ludzi Grahamów, ilu się tylko da.

Przed oczami Hugh stanął obraz Janet. Gdyby dowiedziała się o sytuacji Andrew, mogłaby namówić Beccleucha do ponow­nego ataku na Carlisle. Mogłaby nawet pojechać sama, gdyby na miejscu nie było Quina, który by ją powstrzymał. Hugh nie mógł dopuścić, by Scrope położył łapy na kimkolwiek z jego najbliższej rodziny.

- Każ osiodłać wypoczęte konie - polecił Rowanowi. - Weź­miemy ze sobą grupę żołnierzy, ale powiedz im, by nie marudzili. Chcę wyjechać w ciągu godziny. Chodźmy do środka, panienko - dodał. - Nie powinnaś tu być.

- Nie powinnam? - Otworzyła szeroko oczy.

Hugh przypuszczał, że wygląda jak morderca. Szczerze mó­wiąc, miał ochotę kogoś zamordować. Zmusił się jednak, by mówić łagodnie.

- Jest chłodno - rzekł, podając jej ramię. Zdziwił się, że najpierw otarła dłoń o sukienkę.

Gdy weszli do sali, spodziewał się, że znajdzie tam oczekującą go lady Marjory, jednak zobaczył tylko dwóch chłopców, którzy nakrywali do stołów. Na ten widok przypomniał sobie, że powinien porozmawiać z Meggie.

- Idź teraz na górę - polecił do Laurie. - Doprowadź się do porządku, zanim wrócisz na kolację. Ja muszę pójść do Meggie.

Dziewczyna odwróciła się do niego, położyła mu na piersi otwartą dłoń i zajrzała mu prosto w oczy. Poczuł dziwny dreszcz.

- Tak, panienko? - wykrztusił z trudem.

- Uratujesz go, panie, prawda? - powiedziała przez ściśnięte gardło. Nie spuszczała z niego wzroku. W uszach zadźwięczało mu echo słów Scrope'a: Ona jest twoją żoną. Wykorzystaj to.

Zapragnął objąć ją i obiecać wszystko, o co go poprosi. Opanował się jednak.

- Zrobię, co będę mógł. Carlisle leży niecałe dziesięć mil stąd, więc nawet w ciemnościach droga tam nie zajmie więcej niż dwie godziny. Nie będę się starał wrócić nocą, więc nie czekaj na mnie. Zjawimy się rano.

Skinęła głową i odwróciła się. Hugh ciężkim krokiem poszedł do kuchni.

Meggie mieszała coś w dużym garnku, który wisiał nad paleniskiem. Fałdy spódnicy zawinęła do tyłu, by chronić je przed ogniem. Kosmyki jasnorudych włosów zwisały spod czep­ka, kołysząc się na twarzy, tak samo jak u Laury. Tuż obok Nancy kroiła warzywa na małym stoliku. Dziewczynka miała zapłakane oczy.

W alkowie obok paleniska spało w wiklinowym koszu maleń­stwo Meggie. W kuchni było ciepło, dookoła rozchodził się zapach baraniej pieczeni i świeżego chleba. Hugh znowu poczuł, jak bardzo jest głodny.

Wolną ręką Meggie odgarnęła włosy z twarzy i zobaczywszy go, wyprostowała się szybko i ukłoniła.

- Panie - odezwała się z niepokojem - co będzie z moim synem?

- Pojadę po niego, Meggie.

- Ten lord Scrope zabrał go, jakby nasz Andrew był Szko­tem! - powiedziała ze złością Nancy.

Hugh odwrócił się do niej.

- Tak, maleńka - rzekł łagodnie. - Ale jak już wspomniałem, zamierzam go przyprowadzić z powrotem do domu.

- Uczynisz to, panie. - Głos dziewczynki był pełen ufności. - A jeśli ci się nie uda, zrobi to panienka Janet. Nie płacz, mamusiu. Nie obejrzysz się, a Andrew będzie znowu z nami.

Hugh doznał niemałego szoku: to dziecko pokładało większe nadzieje w umiejętnościach Janet. Spojrzał na Meggie.

- Nie martw się. Odzyskamy go.

- Tak, panie. Przygotuję jedzenie, byś mógł zabrać je ze sobą, dobrze?

- Dziękuję ci. Wyślij kogoś po paru chłopaków, żeby ci pomogli, a potem zanieśli wszystko do koni. Chcę wyruszyć w ciągu godziny.

Wyszedł, a ona nie próbowała go zatrzymać.

Udało mu się uniknąć spotkania z lady Marjory i nie minęła godzina, jak wyjechał z zamku w towarzystwie dwudziestu uzbrojonych, przygotowanych do walki żołnierzy. Co prawda zawsze wyglądali w ten sposób, gdy opuszczali zamkowe mury, ale dzisiaj, skoro Laura i Meggie pokładały w nim wszystkie nadzieje, gotów był zburzyć Carlisle i pogrzebać w gruzach Scrope'a, byleby udało się ocalić Andrew.

Księżyc już wzeszedł, gdy dojechali do wielkiego zamku stojącego nad rzeką Eden. W jego świetle pilnujący bramy wartownicy rozpoznali sztandar zastępcy swojego pana i wkrótce, po tym, jak kapitan potwierdził tożsamość Hugh, bramy otworzyły się, wpuszczając na dziedziniec przybyszów z Brackengill. Rowan spojrzał na potężne mury obronne.

- Podobno Carlisle to najsilniejsza warownia w całej Brytanii - powiedział cicho.

- Tak - zgodził się Hugh. - Mimo że Scrope skąpi grosza na jej utrzymanie.

Carlisle nie był imponującym zamkiem z licznymi wieżami i blankami na murach obronnych. Stanowił kwadratową bryłę, stojącą niczym skała za potężnymi murami, które obejmowały również całe miasto. Zbudowano go, by nie dopuszczał wrogów i dobrze strzegł więźniów. Z reguły świetnie spełniał obydwa te zadania.

Hugh przypominał sobie tylko jedną sytuację, gdy nieprzyjaciel pokonał umocnienia, więzień zaś uciekł z lochów: był to niedaw­ny, zakończony sukcesem bandytów, napad dokonany podczas bytności pana w zamku. Obawiając się, że w inwazji uczestniczy ogromna armia przeciwnika, Scrope zabarykadował się w zam­kowej sali.

Hugh zeskoczył z konia i wszedł do wnętrza, mając u boku jedynie Neda Rowana. W wielkiej sali pełno było mężczyzn, którzy śmiali się i najwyraźniej świętowali. Na blatach stały dzbany z piwem - widocznie lord Scrope odgrywał rolę dobrego gospodarza. Odźwierny zadął w róg, by zaanonsować przybycie nowych gości.

- Wasza miłość, sir Hugh Graham z Brackengill i jego kapitan.

- W samą porę, Hugh! - zawołał Scrope, dając gestem znak, by weszli do środka. - Oczekiwałem cię wcześniej, ale i tak nadjechałeś w najbardziej odpowiednim momencie.

Hugh poczuł ulgę. Obiecał Laurze i Meggie, że przywiezie chłopca, ale przecież mały mógł już zostać powieszony.

- Chciałbym porozmawiać na osobności - powiedział ponad panującym gwarem. Rozpoznał kapitanów z Brougham, Dalton, Muncaster. Był tam również jego kuzyn Musgrave z Edgelair.

Scrope uśmiechnął się i uniósł kubek z piwem.

- A więc dowiedziałeś się o moim ostatnim więźniu?

- To mój krewny - odezwał się Hugh na tyle głośno, że usłyszeli go wszyscy obecni. - Przyjechałem, by się za nim wstawić, panie.

- Usiłował zamordować Francisa Pottsa. Mnie też mógł zabić.

- Powinienem się cieszyć, że tak wysoko oceniłeś jego spraw­ność, panie - powiedział sardonicznie Hugh. - Czy wiesz, że on ma dopiero dziesięć lat?

- Strzelał do moich ludzi - powtórzył Scrope z uporem. - Zasługuje na stryczek.

- Zasługuje na porządne lanie za to, że wziął pistolet bez pozwolenia. Gdyby kogoś trafił, panie, miałbyś powód, by go ukarać. Ale on myślał, że strzela do szkockich ban­dytów.

- Strzelał do moich ludzi - rzucił ze złością Scrope. - Bez wątpienia mnie też by zastrzelił.

Hugh nie chciał go jeszcze bardziej rozsierdzić.

- Ale przecież nie jechałeś wśród przedniej straży, panie. Na pewno, jak zwykle, znajdowałeś się w pewnej odległości za oddziałem. Poza tym musisz przyznać, że Francis Potts nie dba o wygląd swoich ludzi. Wyglądają jak banda złodziei.

Tu i ówdzie rozległy się śmiechy. Niektórzy z biesiadników wyszczerzyli zęby.

- Jeśli o to chodzi, mój kuzyn Hugh ma rację, panie - powiedział ze śmiechem sir Francis Musgrave. - Puść chłopaka, panie. Niech ojciec przetrzepie mu skórę.

- Kto jest jego ojcem? - spytał Scrope.

- Mój nieżyjący już daleki krewny, Jock Graham - odparł Hugh. - Zginął w zeszłym roku z rąk szkockich bandytów. Chłopiec bardzo boleśnie odczuwa jego stratę.

- Szkoda powiesić tak małego chłopca, panie - odezwał się jeden z mężczyzn. - Musi tylko nauczyć się odróżniać wrogów od przyjaciół.

- Problem z tobą, Graham, polega na tym, że jesteś zbyt miękki. - Scrope dopił piwo i z rozmachem postawił kubek na stole. - No dobrze, oddam ci tego huncwota, bo nie mam wątpliwości, że dopilnujesz, by został ukarany.

- Dziękuję ci, panie.

- Nie sądź, że robię to dla twojej przyjemności. - Scrope skinął ręką jednemu ze służących, by przyprowadził Andrew. - Robię to, gdyż nie chcę, by cokolwiek popsuło nasze święto. Czy nie chciałbyś wiedzieć, z jakiej okazji świętujemy?

Hugh kiwnął głową. Nie mógł uwierzyć, że tak łatwo osiągnął cel swojej wizyty. Teraz bał się odezwać. Żadne słowa nie poprawią już sytuacji, mógłby natomiast w niezamierzony sposób rozgniewać Scrope'a, tak że ten zmieniłby decyzję dotyczącą uwolnienia chłopca. Potrafił bez wahania cofnąć dane słowo.

Teraz jednak uśmiechał się.

- Gdy tylko wróciłem do zamku, otrzymałem wiadomość od naszego posła w Edynburgu, że Jakub zgodził się wydać nam Beccleucha.

- Jestem zdumiony - przyznał Hugh.

- To było nieuniknione. Nie tylko najechał na Tynedale, gdzie łupił i zabijał jak dzika bestia, ale nie zjawiwszy się na spotkaniu strażników pogranicza, by odpowiedzieć za swoje zbrodnie, ośmielił się powtórzyć masakrę. W tej sytuacji Jakub nie mógł już dłużej odmawiać prośbie królowej.

- Cieszę się razem z tobą, panie - powiedział Hugh. - Czy to oznacza, że król Jakub w końcu zgodził się odesłać Beccleucha do Londynu?

- Niestety, jeszcze nie do Londynu. Sir Robert Cary, nasz strażnik zachodniego pogranicza, ma przetrzymać go w swoim zamku w Berwick do czasu, aż Beccleuch złoży poręczenie, że stawi się, by odpowiedzieć za swoje zbrodnie. Obiecuję ci, że we właściwym czasie poniesie karę za napad na Carlisle.

- Ależ Berwick znajduje się tylko kilka mil od granicy! - zaprotestował Hugh. - Poza tym Beccleuch może złożyć taką gwarancję w okamgnieniu.

- Tak. I niewątpliwie Cary zapewni mu tak samo luksusowe warunki, jakie miał w Blackness - powiedział Scrope z goryczą. - Jednak w obecnej chwili nie możemy oczekiwać niczego więcej. Przynajmniej nie będzie już stanowił zagrożenia.

- Możesz pożałować jego nieobecności, panie - rzekł Hugh. - To jedyny człowiek w Szkocji, który trzyma na wodzy całe Liddesdale.

Scrope wzruszył ramionami.

- Za bardzo się martwisz. Twój wuj już nie zaproteguje cię w Londynie, więc niedługo pozostaniesz moim zastępcą. Szkoda, że nie ma z nami Lodera. Chętnie zająłby twoje miejsce. Jednak gdy bandyci znowu postawią stopę na angielskiej ziemi, rozprawię się z nimi, jeśli ty i Eure nie potraficie tego zrobić.

Hugh wyczuł, że stojący obok Rowan poruszył się niespokojnie. Sam z trudem panował nad nerwami.

- Widzę, że ten pomysł nie przypadł ci do gustu - podjął Scrope. - Ale to tylko potwierdza, że miałem rację. - Jesteś mięczakiem, Hugh - powiedział naumyślnie głośno - i nigdy nie będziesz inny. Oto twój chłopak. Zabieraj go, póki jestem w dobrym nastroju, i wracaj do tej swojej ślicznej szkockiej żoneczki.

- Jak sobie życzysz, panie. - Hugh ukłonił się sztywno. Starając się opanować wzburzenie, wyszedł z sali. Nie spojrzał nawet, czy Ned Rowan i Andrew ruszyli jego śladem. Dopiero gdy oczekujący żołnierze wydali na widok chłopca radosny okrzyk, spróbował zebrać myśli.

- Zabiorę chłopaka ze sobą, panie - zaproponował Ned Ro­wan, gdy zbliżyli się do czekających. - Mam mu parę rzeczy do powiedzenia.

Hugh wyraził zgodę ruchem głowy, bo wiedział, że może powierzyć Andrew opiece tego człowieka, który dbał o niego jak o własnego syna.

- Hugh! - rozległ się czyjś okrzyk.

Odwrócił się i z niechęcią spostrzegł swojego kuzyna Musgrave'a, biegnącego od strony głównego wejścia do zamku.

- Wracasz nocą do Brackengill? - spytał Musgrave, znalazłszy się dostatecznie blisko.

Hugh nie zastanawiał się nad tym od czasu, gdy powiedział Laurze, że wróci dopiero rano. Jednak wtedy przypuszczał, że oczekują go kłopotliwe negocjacje ze Scrope'em, a tymczasem ich spotkanie trwało bardzo krótko. Było jeszcze dość wcześnie.

- Tak, wracamy - odparł. - Będziemy na miejscu koło pół­nocy. A o co chodzi?

- Przyjechałem tu z nieliczną eskortą po południu i dowie­działem się, że gospodarza nie ma. Gdy wrócił, zostałem, by świętować razem z nim, bo z taką garstką ludzi nie odważyłbym się na jazdę po ciemku. Jednak chętnie opuściłbym już ten zamek, gdybym mógł pojechać razem z tobą i spędzić pozostałą część nocy w Brackengill.

- Jak chcesz, kuzynie - odparł Hugh. - Przyjmę cię chętnie pod mój dach. I dziękuję, że wystąpiłeś w obronie chłopca.

- Miałem swoje powody. - Musgrave zaśmiał się, po czym odwrócił głowę i zawołał: - Każ przyprowadzić konie! Zaraz wyjeżdżamy. - Znowu spojrzał na Hugh. - Byłeś zły na mnie przez ostatnie miesiące. Twierdziłeś, że nie powinienem był aresztować Quintona Scotta w okresie zawieszenia broni. Tak, przyznaję ci rację, chociaż kiedyś patrzyłem na tę sprawę inaczej. Złamałem rozejm, bo jakiś Szkot szepnął mi do ucha, że Quinton to Rabbie Czerwony Płaszcz.

- Nawet gdyby tak było, zawieszenie broni służy nam wszyst­kim. Gdy go nie przestrzegamy, nie tylko dajemy Szkotom powód do nieufności, ale możemy winić tylko siebie, jeśli oni złamią rozejm.

. - No tak, ale to już przeszłość - powiedział dobrodusznie Musgrave. - Nie mówmy o tym. Słyszałem jednak inne po­głoski.

- Naprawdę? A cóż takiego? - Hugh spodziewał się, o co może chodzić.

- Scrope powiedział mi, że się ożeniłeś. Nie uwierzyłem, ale przyznaj się: Gzy naprawdę okazałeś się takim głupcem, by poślubić Szkotkę?

Hugh zawahał się w obliczu dylematu. Przyjął od giermka wodze i wsiadł na konia, widząc, że chłopcy prowadzą już wierzchowce Musgrave'a i jego ludzi. Zrozumiał, że kuzyn musiał wydać im polecenie, zanim jeszcze wyszedł z zamku. Ciekawe, o co mu jeszcze chodziło.

Gdyby Hugh powiedział mu, że ożenił się z Laurie, pogrzebałby nadzieje kuzyna na poślubienie jednej z jego brzydkich córek. Nie chciał jednak robić z ich kontraktowego małżeństwa czegoś więcej, niż było naprawdę. Obawiał się, że Laura lub jej ojciec mogliby się o tym dowiedzieć, a nie potrzebował kolejnych kłopotów.

Odpowiedział więc wprost:

- Jesteśmy związani kontraktem, ot i wszystko. Nalegał na to jej ojciec, by chronić dobre imię córki. Na pewno wiesz, że jest zakładniczką, która poręczyła za swoją podejrzaną o morderstwo siostrę, a ta zbiegła.

Musgrave wsiadł na konia i stanął obok Hugh.

- Tak, tyle dowiedziałem się od Scrope'a. Ale ten kontrakt prawnie obowiązuje, prawda?

- Tak jest - zgodził się Hugh. - Jednak jeśli nie urodzi się nam dziecko, możemy zakończyć nasz związek w dowolnej chwili przed upływem jednego roku i jednego dnia.

- Scrope twierdzi, że będziesz musiał zapłacić równowartość jej posagu, jeśli ją tkniesz, a potem się z nią nie ożenisz. Chciał się założyć, że prędzej ją poślubisz, niż zapłacisz karę. Jestem pewien, że to góra pieniędzy.

- Scrope założyłby się nawet o to, która z deszczowych kropli pierwsza spadnie na ziemię. Jest jednak jeszcze jedna możliwość. Nie tknę jej.

- Może byś wytrwał, gdyby chodziło o jedną z moich dziew­cząt. Są nie najpiękniejsze, ale ta Szkotka jest podobno bardzo powabna.

- Ujdzie - odparł Hugh, czując, że w środku aż go skręca.

- No cóż, sam to niedługo ocenię. - powiedział Musgrave.

Laurie dopiero nazajutrz dowiedziała się o powrocie męż­czyzn. Kiedy rano w jej komnacie zjawiła się Nancy, przekazała wieści, że sir Hugh nie tylko odzyskał Andrew, ale też przywiózł ze sobą kuzyna Musgrave'a. Laurie ubrała się pośpiesznie i zbiegła na dół do Meggie, na której twarzy jaśniał szeroki uśmiech.

Dziewczyna uściskała ją.

- Jakże się cieszę! Gdzie on jest?

- W pomywalni. Szoruje garnki - odparła radośnie Meggie. - Ned Rowan zabronił mu do odwołania pokazywać się na dzie­dzińcu.

- Musisz być szczęśliwa, że znowu masz go koło siebie.

- Tak, nawet gdy wybrzydza na to skrobanie garnków.

- Jak mogę ci pomóc? Nancy powiedziała mi, że razem z sir Hugh do zamku przyjechał jego kuzyn.

- Tak. Nasz pan już wstał, ale sir Francis na pewno jest jeszcze w łożu. Nawet lady Marjory pojawi się wcześniej niż on. Był tu już, więc znam go dobrze. Będę zdziwiona, jeśli ruszy się przed południem. Jednak wszystkim pozostałym trzeba wydać jedzenie. W piwnicy mamy dla nich świeże jabłka. Jeśli chcesz, panienko, przynieś ich trochę, ale lepiej pójdź na górę i zjedz śniadanie. W przeciwnym razie zjawi się tu ciotka pana, by sprawdzić, gdzie się podziewasz.

Laurie usłuchała i po chwili z zadowoleniem zasiadła w wielkiej sali u boku lady Marjory. Rozglądając się, z przyjemnością zabawiała starszą panią rozmową. Miała nadzieję, że sir Hugh wróci do sali, a wtedy będzie mogła ocenić jego reakcję na świeże maty. Poprzedniego wieczoru nawet ich nie zauważył, bo w pośpiechu wyruszał na ratunek chłopcu. Jednak nie przy­szedł, a jej nie przychodził do głowy żaden pretekst, pod jakim mogłaby go poprosić, by się tam zjawił. Jego gość tymczasem wciąż jeszcze leżał w łożu.

Przed południem lady Marjory oznajmiła, że pójdzie na górę porozmawiać z Griseldą.

- Skoro przy obiedzie będzie nam towarzyszył tak znaczny rycerz, moja droga Lauro, musimy pięknie wyglądać. Czy sir Francis jest żonaty? Sir Hugh wspominał coś o tym?

- Nie, pani, ale sama mówiłaś, że ma trzy córki, więc zapewne ma także żonę.

- Moja droga, sama mam dwie córki, ale nie mam męża. Jest prawdopodobne, że sir Francis stracił żonę podczas porodu albo też w wyniku jakiejś strasznej choroby, a teraz samodzielnie stara się wychować córki.

- Może powinnaś go spytać, pani.

Na twarzy lady Marjory odmalowała się wątpliwość. Po­śpiesznie opuściła salę, Laurie zaś poszła do kuchni, by pomóc Meggie w przygotowaniu obiadu.

Kucharka pozwoliła jej policzyć nakrycia i mieszać jęczmienną zupę w kotle. Po jakimś czasie Meggie odezwała się do niej tonem, jaki zwykle rezerwowała dla dzieci:

- A teraz, panienko, biegnij na górę i ogarnij się trochę.

- Prawie nic ci nie pomogłam.

- Musisz iść, bo na obiedzie będziesz miała towarzystwo. Nakarmiłam już małą, a chłopcy pomogą mi podawać do stołu. Zresztą Ned Rowan przyśle paru ludzi do pomocy, jeśli zajdzie taka potrzeba. Damy sobie radę.

Na krętych schodach spotkała Thaddeusa, starego służącego sir Hugh, który właśnie schodził na dół. Spojrzał na nią i uśmiechnął się.

- Mam przekazać panu, że sir Francis zostanie na obiad. To nie będzie dla niego radosna nowina.

- Dla Meggie również - odpowiedziała z uśmiechem Laurie. W komnacie zaczęła robić porządek ze swoim wyglądem. Nie pobrudziła ubrania, które wcześniej Nancy pomogła jej włożyć, więc nie było potrzeby go zmieniać. Była to bladożółta suknia, należąca kiedyś do Janet. Teraz stała się własnością Laurie.

Odgarnęła włosy z twarzy, lecz nie przykryła ich woalem. Kiedy raz włożyła czepiec, lady Marjory zaprotestowała, mówiąc, że zamężne kobiety mogą nosić francuskie woalki, ale w żadnym wypadku nie proste czepki. Laurie zostawiła włosy odkryte, tak jak właśnie lubiła najbardziej.

Zeszła na dół. W sali panował już ruch, bo mężczyźni rozstawili stoły, a teraz Andrew i Peter układali na nich naczynia. W powie­trzu nadal unosił się aromat rozmarynu i innych ziół, rozrzuconych na matach. Miała nadzieję, że sir Hugh zauważył tę zmianę.

Właśnie w chwili, gdy o nim myślała, wkroczył do sali.

- Andrew - powiedział donośnym głosem - biegnij powie­dzieć twojej mamie, że będziemy mieli jeszcze dodatkowych gości na obiedzie. Od wschodu zbliża się grupa jeźdźców. Wartownicy zauważyli sztandar lorda Eure.

Gdy spojrzał na Laurie, serce zaczęło jej bić mocniej.

- Wybacz, dziewczyno - powiedział z uśmiechem - ale muszę iść na górę, by Thaddeus odmienił mój wygląd. Pomagałem w stajni Geordiemu i jego ludziom naprawić boks, który nocą zniszczył jeden z koni. Teraz nie nadaję się do damskiego towarzystwa.

Lord Eure przybył do zamku, zanim jeszcze Hugh i Musgrave pojawili się na dole. Wszedł do wielkiej sali, a pełniący obowiązki gospodarza Ned Rowan przedstawił go lady Marjory.

Starsza pani złożyła mu lekki ukłon.

- Wielka to dla nas przyjemność i zaszczyt gościć strażnika pogranicza na służbie jej królewskiej mości. - Prostując się, wskazała ręką Laurie. - Zapewne, panie, jeszcze nie miałeś sposobności poznać tej młodej damy. Oto lady Graham.

- Nie miałem, pani. - Eure pochylił głowę.

Laurie na chwilę zaniemówiła, zaskoczona sposobem, w jaki przedstawiła ją lady Marjory. Po chwili jednak opanowała się.

- Jest mi niezmiernie miło, panie.

Uśmiechał się do obu kobiet, lecz przemówił do Laurie.

- Niestety, lady Marjory minęła się nieco z prawdą. Już nie jestem strażnikiem pogranicza. Wysłałem tajnej radzie moją rezygnację zaraz po powrocie Beccleucha z Blackness i jego napadzie na Tynedale. Dziś rano otrzymałem wiadomość, że został już wyznaczony mój następca.

- Doprawdy? - zdziwiła się lady Marjory. - I kimże jest ten szczęściarz?

Eure zaśmiał się.

- Szczęściarz? Tego bym nie powiedział, ale być może on potraktuje swoją nominację inaczej. Zresztą niebawem się o tym przekonamy, bo chodzi o sir Hugh Grahama.

Laurie usłyszała okrzyk i odwróciła się. W progu stał sir Hugh. Nie wydawał się specjalnie zachwycony nowiną.

- A, jesteś, Hugh. - Eure podszedł do niego, żeby się przy­witać. - Mam ze sobą ten list. Wygląda na to, że jej wysokość, dowiedziawszy się, iż nie tylko wydałeś siostrę za wpływowego Szkota, ale sam poślubiłeś córkę innego szkockiego lorda, stwierdziła, że idealnie nadajesz się do tej funkcji. Powiedziała, że jeśli człowiek o takich koneksjach jak ty nie będzie w stanie zapewnić pokoju, to nikt inny tego nie dokona. Co ty na to?

- Powiem, że nigdy nie zrozumiem jej wysokości - odparł Hugh z kwaśną miną.

18

Rozmowa przy stole toczyła się wokół obowiązków cią­żących na strażniku pogranicza, a także trudności, jakie może napotkać w czasie pełnienia tej funkcji. Lady Marjory przy każdej sposobności wtrącała swoje uwagi, ale Laurie tylko przysłuchiwała się rozmowie. Mimo widocznej niechęci sir Hugh do objęcia nowego stanowiska, zgadzała się z opinią starszej pani, że będzie z niego znakomity strażnik pogra­nicza.

Mężczyźni kontynuowali konwersację jeszcze po uprzątnięciu stołów. Gdy lady Marjory opuściła towarzystwo, by udać się do komnaty na swoją codzienną drzemkę, Laurie wróciła do kuchni, gdzie przed kolejnym posiłkiem Meggie oczekiwało sporo pracy.

Mimo jej protestów Laurie włożyła fartuch i poszła do pomywalni, by pomóc Nancy i Andrew umyć stosy brudnych naczyń. Kiedy Meggie stanęła na progu i powiedziała jej, że nie jest to odpowiednie zajęcie dla szlachcianki, Laurie roześmiała się.

- Pozwoliłabyś mi gotować? - spytała ją przez ramię.

- A potrafisz, panienko, coś więcej oprócz obracania rożna?

- Niewiele wiem o gotowaniu dla tylu osób.

- Więc jaki byłby z ciebie pożytek, panienko, zanim bym cię nauczyła?

- Ale o to mi właśnie chodzi. - Laurie odebrała od Andrew kolejny czysty talerz i rozglądała się, gdzie go położyć. - Na razie musisz mi pozwolić, bym pomagała ci tak, jak potrafię.

- Ale pan...

- Nie chcę słyszeć o panu. Nic by go to nie obchodziło, poza tym nie musi się o niczym dowiedzieć. A teraz powiedz mi, gdzie mam powiesić ten garnek?

- Najpierw powieszę go nad ogniem, żeby wysechł i nie zardzewiał. - Meggie odebrała jej naczynie i odwróciła się. - Teraz wisi tam inny. Chodź ze mną, panienko, to go zabierzesz i powiesisz na haczyku.

Dziewczyna ruszyła za nią, biorąc po drodze ścierkę, by ochronić dłoń przed rozgrzanym metalem. Przysunęła sobie taboret i stanęła na nim, a gdy wyciągnęła obie ręce po wysoko wiszący garnek, usłyszała krótki, pełen przestrachu okrzyk Meggie.

Spojrzała przez ramię, by sprawdzić, co się dzieje, i poczuła, jak zamiera w niej serce. W drzwiach stał sir Hugh. Jego mina nie wróżyła nic dobrego. Tymczasem Laurie nie trafiła rączką garnka na haczyk, zachwiała się, a wtedy gorące metalowe naczynie odchyliło się, parząc ją w rękę. Odruchowo ją cofnęła, tracąc równowagę.

Gdy taboret się przewrócił, poczuła czyjeś silne ramię. Sir Hugh jedną ręką wytrącił jej z dłoni rozgrzany garnek, a drugą przytrzymał dziewczynę, chroniąc ją przed upadkiem.

- Zmocz ścierkę w zimnej wodzie - rzucił ostro do Meggie. Czubkiem buta wyciągnął spod stołu drewnianą ławę. Usiadł na niej, sadzając sobie Laurie na kolanach. - Pokaż tę rękę - polecił. - Meggie, czemu się tak guzdrzesz?

- Proszę, panie - powiedziała cicho kucharka, podając mu mokrą ścierkę.

Wciąż jednym ramieniem obejmował Laurie, drugą ręką zaś rozerwał rękaw i przyłożył szmatkę do oparzonego miejsca.

Jeszcze nigdy żaden mężczyzna nie trzymał jej w taki sposób. Nie wiedziała, czego może oczekiwać, więc na wszelki wypadek nie odzywała się. Zimna woda cudownie złagodziła pieczenie.

Laurie zwróciła uwagę, że Meggie także się nie odzywa, a dzieci siedzą cicho jak myszki pod miotłą.

Gdy sir Hugh wreszcie zsunął ściereczkę, Meggie odważyła się powiedzieć:

- Czy chciałbyś, panie, przyłożyć jakieś zioła?

- Nie widać pęcherza, a więc nie będzie to konieczne. Szybko się zagoi. A w ogóle co ty tu robisz, panienko? - spytał ostro, spoglądając na Laurie.

Jego wzrok sparaliżował ją, poczuła nieprzyjemne mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Przypomniała sobie zasłyszane podczas pobytu w Brackengill opowieści o jego wybuchowym charakterze. Szkoda, że cały przód jej sukni był mokry. Szkoda, że nie mogła stanąć o własnych siłach na podłodze, by stawić mu czoło.

- Pomagałam Meggie.

- Wytrzyj ręce i chodź ze mną - powiedział groźnie, wstając i stawiając dziewczynę na podłodze.

Patrzyła na jego szerokie piersi.

- Co zamierzasz uczynić, panie?

- Nieważne. Rób, co ci każę.

Meggie spojrzała na nią współczująco. Laurie niechętnie spełniła jego polecenie i poszła za nim krętymi schodami. Przecież w końcu mnie nie zje, pocieszała się w myślach, lecz czuła mocny ucisk w żołądku i co chwila ocierała spocone dłonie o sukienkę.

Zamiast skierować się do wielkiej sali, sir Hugh wszedł do sąsiadującej z nią niewielkiej izby, przepuścił dziewczynę do środka, po czym zamknął drzwi.

Pomieszczenie było niewielkie, duszne i tak małe, że ledwie oboje się w nim mieścili. Laurie oddychała z trudem. Nadal czuła miejsca, gdzie jej dotykał; ręka znowu zaczęła ją piec.

Spróbowała wziąć się w garść, unikając jego wzroku. Roze­jrzała się. Duży łukowaty kominek zajmował niemal całą ścianę naprzeciwko drzwi. Jedyne meble stanowiły drewniana rzeźbiona szafka oraz stolik i krzesło. Izbę oświetlały dwie świece, a w ko­minku płonął ogień.

Sir Hugh stanął twarzą do Laurie z założonymi do tyłu rękami.

- Z tego, co widzę, nie tylko wieszałaś garnki na haczykach, ale także je zmywałaś. Dlaczego, do licha ciężkiego, pracowałaś w pomywalni?

- Ktoś musi to robić - odparła spokojnie.

- Nie ty! - Jednym krokiem pokonał dzielącą ich odległość i chwycił ją mocno za ramiona. - Od tego jest służba. - Potrząsnął nią lekko. - Nie przywiozłem cię tu po to, abyś była służącą, i nie pozwolę, żeby wykorzystywano cię w taki sposób. Możesz być pewna, że Meggie dowie się, co o tym myślę.

- To nie w porządku. - Spojrzała mu wyzywająco w oczy. - Sama zaproponowałam swoją pomoc, panie. Ona o nic nie prosiła.

Znowu nią potrząsnął i nagle z cichym jękiem przyciągnął dziewczynę do siebie, przyciskając wargi do jej ust. Zaskoczona, nie poruszała się. Czuła jego miękkie, wilgotne usta, lecz całe ciało pozostawało twarde, nieprzystępne. Gdy otarł się o jej brzuch, ogarnęło ją drżenie.

Nie myśląc o ewentualnych następstwach, odwzajemniła po­całunek.

Hugh przesunął dłoń, by dotknąć jej piersi ponad górną krawędzią sukni. Znowu jęknął, jakby z bólu, ale nie przerywał pieszczot. Rozchylił językiem jej wargi, rękę wsunął głębiej pod sukienkę. Pieścił palcem sutek i wtedy na Laurie spłynęła fala gorąca. Kiedy gwałtownie nabierała powietrza, Hugh wsunął język w jej usta. Nikt jeszcze nie całował jej w taki sposób, lecz wcale nie protestowała. Przeciwnie, jeszcze mocniej przywarła do niego.

Sięgnął do tasiemek, którymi była związana suknia. Nagle obydwoje zamarli. Hugh opuścił dłonie i położył na biodrach dziewczyny. Spojrzał w sufit, jakby szukał tam pomocy.

- To było niewybaczalne - powiedział cicho. - Nie chciałem cię wykorzystać, ale jeśli teraz nie przestanę, mogę się posunąć za daleko. Ostatnio mało spałem, a tak wiele się wydarzyło, ale to niczego nie tłumaczy. Prawda jest taka, że pragnąłem cię pocałować od pierwszej chwili, kiedy się tu zjawiłaś.

Patrzyła na niego w milczeniu. Bóg zapewne srogo by ją pokarał, gdyby przyznała się, że pragnęła, aby to zrobił. Ba, chciała, żeby to powtórzył, bez względu na ciąg dalszy. Skarciła się w duchu za te grzeszne myśli. Przecież w ten sposób zdradzała rodzinę i swój kraj.

On musiał mieć podobne odczucia, bo powiedział ostro:

- Trzymaj się z dala od kuchni. - Cofnął się o krok i dodał: - Nie waż się więcej zniżyć do wykonywania takiej pracy.

- Ale to niemądre, panie. - Zebrała się na odwagę. - Przecież nie możesz oczekiwać, by jedna kobieta z garstką dzieci dała radę gotować i sprzątać dla tylu mężczyzn. To okrutne.

- Wcale tego nie oczekuję - odparł znudzonym głosem. - Może mieć tylu chłopaków do pomocy, ilu potrzeba. Wystarczy, że ich poprosi.

- Przecież żołnierze nie będą słuchali Meggie, chyba że na rozkaz twojego kapitana.

- . Więc wyda takie polecenie.

- Robi to, ale tylko przy takich okazjach jak dzisiaj, gdy masz gości, panie. Podkomendni Neda Rowana nie będą sprzątać komnat, a jeśli któryś wie, że powinien pomagać przy zmywaniu garnków, to się do tego nie przyznaje. W ich mniemaniu jest to zajęcie dla kobiet. Możemy poprosić o pomóc Petera, Andrew czy któregoś ze stajennych, jeśli nie są zajęci swoją pracą, ale przecież Meggie nie będzie wydawać poleceń twoim ludziom, bo i tak nie posłuchają. Chyba sam to rozumiesz. Czy kiedyś wydałeś im bezpośredni rozkaz, by słuchali jej poleceń? A kto to ma zrobić, jeśli ciebie i Neda Rowana prawie cały czas nie ma w zamku?

Zdumiała się, widząc jego smutne oblicze. Wyraźnie szukał odpowiednich słów.

- Przyznaję, nie wiedziałem, że istnieje taki problem. Takimi sprawami zajmowała się Janet, a moi ludzie słuchali jej tak samo jak mnie. Myślałem, że podobnie zachowują się wobec Meggie, a jeśli nie, to przynajmniej wykonują polecenia mojej ciotki. Każę im, by to robili, tobie jednak nie wolno zajmować się taką pracą.

- Ale ja chciałabym pomagać, panie. Nic innego nie mam do roboty, a nie przywykłam siedzieć bezczynnie na miejscu. Twoja ciotka ma dobre intencje, lecz nie nawykła do życia w takim domu. U siebie miała kamerdynera, który miał pod sobą tuzin lokajów i tyleż pokojówek. Wystarczyło, że tylko o czymś napomknęła, a jej życzenie natychmiast spełniano. Przynajmniej tak mi opowiadała.

- Z pewnością mówiła prawdę. - Westchnął. - Ale jeżeli są wam potrzebne dodatkowe służące, wystarczy, że powiecie Meggie, a ona najmie kobiety do pracy.

- Naprawdę może to zrobić? - spytała zdziwiona Laurie.

- Oczywiście. Ja nie mam czasu na takie sprawy, a jeśli ciotka miała jakiekolwiek zażalenia, to nic mi o nich nie wspominała. Sądziłem, że wszystko jest w porządku.

- Ona ma własną służącą, a poza tym nie chce zawracać ci głowy, panie.

- Cóż, nie przeczę, że poszukiwanie pokojówek będzie kłopot­liwe. Wolałbym, żeby to Meggie zajmowała się zaspokajaniem waszych potrzeb, bo ja nie mam na to czasu. Nie zagrzeję tu miejsca.

- Znowu musisz wyjechać? - W głosie Laurie zabrzmiało rozczarowanie.

- Tak. Twoi przyjaciele z Liddesdale znowu złupili naszą ziemię. Lord Scrope kazał mi się z nimi rozprawić, ale teraz i tak jestem strażnikiem środkowego pogranicza. Jakub zgodził się przekazać Beccleucha sir Robertowi Cary'emu do zamku Berwick. A to znowu rozwścieczy mieszkańców Liddesdale.

- Co zrobisz, panie? - spytała spokojnie, chociaż była coraz bardziej spięta.

- Dam im kolejną nauczkę - rzekł ponuro. - Tym razem wyraźnie odczują, że nie zamierzam tolerować rozbojów doko­nywanych w Redesdale i Tynedale.

- Kiedy musisz wyruszyć?

- Wystarczy jeden dzień, by moi chłopcy zebrali ludzi, ale przypuszczam, że wyruszę w czwartek przed świtem.

Jeden dzień! Laurie wiedziała, że go nie powstrzyma. Trudno jej było znaleźć odpowiednie słowa, w głowie miała kompletny mętlik. A więc znowu napadnie na Liddesdale, znowu zginą niewinni mieszkańcy, chyba że jej uda się temu zapobiec.

- Mam nadzieję, że już się rozumiemy co do twojej pozycji w zamku. - Spojrzał jej prosto w oczy.

- Tak, panie. - Wytrzymała jego wzrok z nadzieją, że nie dojrzy w jej oczach narastającego niepokoju.

Skinąwszy głową, otworzył przed nią drzwi, ona zaś bez namysłu popędziła na schody. Musiała jakimś sposobem wydostać się z zamku i dotrzeć do Liddesdale, by ostrzec tamtejszych mieszkańców. Jako strażnik pogranicza sir Hugh będzie mógł dokonać jeszcze większych zniszczeń na tej ziemi, wymordować ludzi, a ona nie może pozwolić, by jej krajanie zginęli z rąk Anglików.

W swojej komnacie zdeterminowana Laurie szybko zrzuciła z siebie suknię, lecz po chwili zrozumiała, że nie zdoła od razu wymknąć się z Brackengill, zwłaszcza że nie mogła liczyć na czyjąś pomoc. Często spacerowała po' dziedzińcu i wiedziała, gdzie znajduje się boczna brama, lecz nie miała pojęcia, ilu wartowników jej pilnuje. Tu nie mogła liczyć na pomoc Williego Koński Ogon.

Zaczęła się zastanawiać w kim szukać sprzymierzeńca. Czy zdobędzie się na to, by kogoś poprosić? Jedynym prawdziwym przyjacielem, jakiego miała w zamku, była Meggie. Potrzebowała także wierzchowca. Jej koń był w stajni, ale przecież nikt nie zgodzi się osiodłać go dla niej bez pozwolenia sir Hugh. A prze­cież nie zdoła w tak krótkim czasie dotrzeć do Szkocji na piechotę.

Odłożyła na bok żółtą suknię Janet, która wymagała drobnej naprawy, po czym wyjęła z szafy swoją. Była ona zapinana z przodu. Wkładając ją, zastanawiała się nad sytuacją. To, co było możliwe dla córki pana na zamku Aylewood, okazywało się jednak niewykonalne dla zakładniczki w Brackengill.

Cokolwiek postanowi, nie będzie mogła nic zdziałać w cza­sie obecności sir Hugh w zamku ani też nocą, gdy bramy są pod silną strażą. Musiała znaleźć pretekst, by wyjść poza zamkowe mury, i to na tyle istotny, by sir Hugh go zaakcep­tował.

Właśnie zastanawiała się nad tą sprawą, gdy do komnaty bezceremonialnie weszła lady Marjory.

- Moja droga, źle się czujesz? Kiedy sir Hugh powiedział, że poszłaś na górę, z początku nie chciałam dać mu wiary, bo wiem, że nieczęsto przebierasz się na kolację. A jednak widzę, że naprawdę zmieniłaś suknię. Czy rozlałaś coś na tamto ubranie? Niczego nie zauważyłam, powinnaś jednak posłać po Griseldę, by ci pomogła.

- Rozerwałam sobie rękaw, więc przebrałam się, pani - odparła dziewczyna bez namysłu. - Może Griselda zechce na­prawić żółtą suknię, jeśli w ogóle jest to możliwe.

- Och, Griselda to prawdziwa czarodziejka, jeśli o to chodzi. Powiem, żeby przyszła tu i zabrała suknię, gdy będziemy przy kolacji. Ojej, ależ tu zimno. - Starsza pani zatrzęsła się przesad­nie. - Zaziębisz się na śmierć, moja droga Laurie. Pozwól, że przyślę kogoś, by napalił w kominku. Jest już pora kolacji, ale wiem z doświadczenia, że miną godziny, zanim zrobi się cieplej.

Laurie z uśmiechem odgarnęła na miejsce niesforny kosmyk włosów.

Dziękuję ci, pani, za troskę, ale przywykłam do takiej tem­peratury. Myślę, pani, że po przyjeździe z Londynu jesteś bardziej wyczulona na takie rzeczy.

- Moja droga, nie martw się o mnie. Chociaż - lady Marjory westchnęła - zastanawiałam się, dokąd poszłaś, bo miałam nadzieję na pogawędkę, a sir Hugh nie bardzo jest w nastroju na rozmowę. Prawie się do mnie nie odezwał.

- Wierzę, że się nudzisz, pani. - Laurie uśmiechnęła się. Nagle coś przyszło jej do głowy. - A może zechciałaby pani wybrać się ze mną jutro na przejażdżkę po okolicy? Mogłybyśmy pojechać kawałek wzdłuż rzeki. Żadna z nas nie miała dotąd sposobności zapoznać się z terenem w najbliższym otoczeniu zamku.

- Moja droga. - Lady Marjory spojrzała na nią zaskoczona. - Naprawdę miałabyś ochotę na coś takiego? Muszę wyznać, że przepadam za takimi wyprawami, ale jestem gotowa dostosować się do ciebie, a wiem, że ty nie lubisz siedzącego trybu życia.

- To prawda, pani, bardzo brakuje mi ruchu. - Przynajmniej to było prawda. Dziewczyna wstrzymała oddech w nadziei, że starsza pani nie do końca zdaje sobie sprawę, jaka jest sytuacja Laurie w Brackengill.

Lady Marjory zastanowiła się.

- No cóż, wiem, że sir Hugh nie pozwoliłby ci samej wyjechać poza mury, a ponieważ nie ma nikogo innego, nie mam chyba wyboru.

- Proszę cię, pani, nie rób tego specjalnie dla mnie. Jeśli nie podoba ci się ten pomysł, mogę poprosić Meggie. A może zechciałaby towarzyszyć mi Griselda?

- Ależ skąd! Ona ma zbyt wiele rzeczy na głowie. Poza tym nie cierpi koni. Z trudem zmusiłam ją, by tu ze mną przyjechała. Pojadę z tobą, moja droga.

- Dziękuję ci, pani. A teraz może powinnyśmy już pójść do sali na kolację. Aha, jeszcze jedno - dodała Laurie z uśmiechem. - Sir Hugh zgodził się nająć kobiety do pracy w domu, więc mogę przekazać Meggie, aby zajęła się tą sprawą. Może jutro uda się nam odwiedzić kilka z nich i ocenić, czy się nadają do służby na zamku.

- Jak sobie życzysz, moja droga - odparła zrezygnowana lady Marjory.

Przez resztę wieczoru nie wydarzyło się nic godnego od­notowania. Sir Hugh pośpiesznie spożył kolację, co oznaczało, że ma na głowie dużo spraw. Ponieważ stronił od rozmowy, przy posiłku nie było mowy o planach na następny dzień. Obie panie rozmawiały jeszcze przez godzinę po jego odejściu, potem same udały się na spoczynek.

Laurie obawiała się, że lady Marjory zmieni decyzję przed nastaniem ranka, albo zechce zawiadomić o planowanym wy­padzie sir Hugh. Ponieważ zazwyczaj bardzo wcześnie wstawał, jadł śniadanie i wyjeżdżał z zamku, nim jeszcze ciotka zdążyła się obudzić, dziewczyna miała nadzieję, że następny dzień nie będzie wyjątkiem.

Gdy nazajutrz zeszła do wielkiej sali, z ulgą stwierdziła, że nie widać ani śladu sir Hugh. Niestety, nie pojawiła się również lady Marjory.

Do sali weszła Nancy, by spytać Laurie, co sobie życzy na śniadanie.

- Sama pójdę do kuchni - odparła dziewczyna. - A ty biegnij na górę i powiedz Griseldzie, że będę zobowiązana, jeśli jej pani zejdzie na dół, gdy tylko się ubierze. Przypomnij jej również o planowanej przejażdżce.

- Tak, panienko, powtórzę jej, ale ta Griselda nie zwraca na mnie uwagi.

- Mimo to zrobi, o co proszę.

Gdy mała pobiegła na górę, Laurie zeszła do kuchni, by rozmówić się z Meggie, której - jak sądziła - mogła bez obaw powiedzieć o zamiarze wyjścia z zamku. Znała już kucharkę na tyle, by jej zaufać, że z własnej inicjatywy nie opowie o tym sir Hugh.

Upewniwszy się więc, że wcześnie zjadł śniadanie i wyjechał z zamku, oznajmiła:

- Wybieram się na przejażdżkę po okolicy z lady Marjory, ale wcześniej chciałam ci powiedzieć, że sir Hugh zgodził się nająć do pracy w zamku więcej kobiet.

- Boże. - Oczy Meggie zapłonęły radośnie. - To cudownie.

- Tak. Nie powiedział ile, więc decyzję pozostawiam tobie.

- Zanim tu przyszłam, w kuchni pracowały dwie, Matty i Sheila. Miały do pomocy kilka dziewcząt, które sprzątały i robiły inne rzeczy.

- Wybierz tyle, ile ci potrzeba, i każ im natychmiast stawić się do pracy. Powiedziałam lady Marjory, że w czasie naszej wycieczki odwiedzimy kilka z nich, więc jeśli któreś mieszkają w pobliżu, to może Andrew mógłby pojechać z nami i pokazać drogę.

- Och, panienko, gdyby udało ci się namówić Matty i Sheilę do powrotu, byłabym ci niezwykle wdzięczna, ale lady Marjory na pewno zażąda zbrojnej eskorty na waszą przejażdżkę, nie zaś towarzystwa mojego Andrew.

- W pobliżu zamku nic nam nie grozi - odparła Laurie.

- Tak, ale jeśli Ned Rowan jest na dziedzińcu, może mieć coś do powiedzenia w sprawie wyjazdu mojego syna. Kazał mu czyścić garnki. Ale nawet jeśli pojechał z panem, na pewno kazał Geordiemu pilnować, by chłopak nie wychodził z zamku.

Laurie zastanawiała się przez chwilę.

- Powiem im, że nie zamierzamy wypuszczać się daleko, a zależy mi na towarzystwie Andrew. Wiem, że chciałby się wyrwać z kuchni, a w takiej sytuacji nawet Ned Rowan nie miałby nic przeciwko jego wyjazdowi w naszej kompanii. Mogą dać nam dwóch ludzi dla bezpieczeństwa, ale nie chcę, by nasza grupa wyglądała jak zbrojny oddział.

- Tak, może się zgodzą. - Meggie spojrzała jej prosto w oczy, lecz Laurie dzielnie wytrzymała jej wzrok.

Po chwili odwróciła się, by wziąć z rusztu ciepłą bułeczkę. Stała i jadła, odłamując po kawałeczku, sięgnęła też do miski po jagody.

- Czy nie chcesz nic więcej, panienko? - spytała w końcu Meggie.

- Nie, to mi wystarczy. - Laurie była zbyt spięta, by jeść. - Poszukam lady Marjory i dowiem się, co chciałaby na śniadanie.

- Moja Nan się nią zajmie, a ty uważaj na siebie, panienko. Słyszysz?

- Bez obaw, Meggie. - Laurie uśmiechnęła się. - Bez względu na to, co sobie myślisz, na pewno niedługo wrócę.

- Nie chcę, panienko, żebyś wyjechała na zawsze! - wy­krzyknęła kucharka. - Od czasu, gdy się zjawiłaś, ten dom się zmienił. Jest wreszcie pełen życia.

Te słowa ujęły Laurie za serce, lecz jednocześnie wywołały w niej poczucie winy. Z pewnością gdy sir Hugh dowie się o jej ucieczce, będzie za to wszystkich obwiniał.

Andrew był zachwycony perspektywą przejażdżki, więc Laurie pozostało już tylko jedno: odnaleźć lady Marjory i ponaglić ją do wyjazdu.

Jednak mimo wzmożonych wysiłków minęły dwie bite go­dziny, zanim starsza pani, konie i dwóch eskortujących je żołnierzy było gotowych do odjazdu.

19

Hugh był w nie najlepszym nastroju, mimo że sprawnie i szybko wykonał to, co miał zaplanowane na ten ranek. Musiał jedynie powiadomić dowódców oddziałów strzegących rubieży o zamiarze położenia kresu agresywnym napaściom mieszkań­ców Liddesdale, a także natchnąć ich ochotą do podjęcia wyprawy na drugą stronę granicy. Obiecał im konie, prowiant i wszelkie potrzebne sprzęty. Wiedział, że do następnego ranka Ned Rowan zdoła zgromadzić pokaźną liczebnie armię.

Wkrótce po świcie spotkał się w Kielder z lordem Eure, który wraz z nim wybrał się na objazd okolicy, jednak były strażnik pogranicza właściwie okazał się zbyteczny. Hugh zrozumiał, że z powodzeniem mógł wysłać samego Neda Rowana, by ten nakłonił ludzi do chwycenia za broń. A ci dojrzali do już działania. Wiedzieli o napadach bandytów z Liddesdale. Twierdzili, że oddanie przez króla Jakuba Beccleucha w ręce Anglików, jedynie wzmogło napięcie na po­graniczu.

Hugh po rozmowach z ludźmi utwierdził się w przekonaniu, iż Scrope rozsiewa różne pogłoski o Grahamach, a zwłaszcza o nim. Wielu okolicznych panów złożyło mu gratulacje w związku z niedawnym ślubem. Starał się wyjaśnić status Laury Halliot w jego zamku, jednak bardzo szybko dał sobie spokój. Pojął, że fakt, iż zakładnikiem jest kobieta, zupełnie zmienia istotę rzeczy. Cokolwiek by tłumaczył, jego rozmówcy i tak wiedzieli swoje.

Widząc, z jakim entuzjazmem dowódcy patrolowanych od­działów i ich ludzie podchodzą do planowanego najazdu na szkockie ziemie, Hugh pozostawił Neda i innych, by dokończyli zadanie, sam zaś udał się w drogę powrotną do Brackengill.

Słońce oświetlało jasnym blaskiem okolicę, kładąc złote dywany na pobliskie wzgórza, na których tu i ówdzie rosły rozłożyste dęby i buki. Świeże powietrze pachniało ziemią, polnymi kwiatami, świeżo skoszoną trawą. W promieniach słońca błyszczały potoki. Ponad głuchym odgłosem uderzeń końskich kopyt unosił się radosny śpiew ptaków. W krzewach szumiał wiatr, przypominający tłumiony szept plotkujących kobiet.

Hugh myślał o czekających go przygotowaniach przed roz­poczęciem wyprawy do Szkocji. Meggie będzie musiała zatrosz­czyć się o zapasy żywności, ale w tym pomogą jej chłopcy. Nagle jego myśli zaczęły krążyć wokół Laurie.

Oczami wyobraźni widział swą zakładniczkę o wielkich oczach, stojącą przed nim i zarzucającą mu, że niedostatecznie dba o swoich ludzi. Była taka mała, bezbronna, dziecinna. Jednak nie wahała się oznajmić mu, iż nie wykazuje należnej troski o ważne sprawy. Podobnie zachowywała się Janet, ale - o dziwo - wtrącanie się Laury nie wywoływało w nim takiej złości jak wtedy, gdy podobne uwagi kierowała do niego siostra.

Zresztą z Janet nigdy nie potrafili się dogadać. Dotąd niewiele o tym myślał, ale teraz, spoglądając w przeszłość, doszedł do wniosku, że ich kłopoty zaczęły się dość wcześnie. Była jeszcze dzieckiem, gdy rodzice umarli, a on odziedziczył Brackengill i został obarczony odpowiedzialnością za dobrobyt mieszkańców zamku oraz wszelkich włości. Oczywiście musiał również zapew­nić godziwe życie siostrze. Nie mógł się nikomu poskarżyć, ale teraz wiedział, że wówczas, gdy miał dwanaście lat, był o wiele za młody, by podołać tak wielkiej odpowiedzialności.

Mimo to poświęcił się wypełnianiu obowiązków. Wuj Bramp­ton zachęcał go, by sam mężnie stawiał czoło przeciwnościom, zamiast prosić kogoś o pomoc. Zarówno wuj, jak i nauczyciel Hugh byli surowymi, pozbawionymi humoru ludźmi. Po jakimś czasie chłopiec zaczął traktować siostrę tak, jak oni traktowali jego. Ona tymczasem sprzeciwiała się i odpłacała mu pięknym za nadobne. W końcu całkowicie się zbuntowała i bez skrupułów przeciwstawiała się jego woli, co skończyło się małżeństwem z kochankiem mieszkającym po drugiej stronie granicy.

Nadal oburzał go jej postępek i złościł się, kiedy przypominał sobie, jak Janet próbowała go pouczać. Dziwne więc, że uwagi Laury Halliot nie wywoływały w nim takiej reakcji.

Przyszło mu do głowy, że gdyby ujrzał siostrę szorującą gary w pomywalni, nie wpadłby w taką złość jak wtedy, kiedy zobaczył tam Laurę. Po prawdzie cieszyłby się, gdyby siostra wykonywała taką pracę. Teraz nawet uśmiechnął się, widząc w wyobraźni Janet w kuchni.

Po chwili spoważniał. Dotarł na szczyt wzniesienia, z którego rozciągał się widok na Brackengill. Zamek jak zwykle napawał go dumą, lecz tym razem jego uwagę przykuł jakiś ruch o milę na północ, koło rzeki. Zobaczył grupkę jeźdźców, znajdującą się w połowie dystansu, jaki dzielił go od zamku.

Marszcząc czoło, przyjrzał się im uważnie i wyraźnie dostrzegł dwie kobiety. Bez wątpienia jechały z Brackengill. Do głowy przychodziły mu jedynie ciotka i jej służąca. Jednak coś pod­powiedziało mu, że jedną z kobiet może być Laura Halliot.

Nie wątpił, że dziewczyna zamierzała uciec, więc popędził konia do cwału, jaki rezerwował zwykle na zbrojne potyczki.

Laurie ujrzała samotnego jeźdźca, pędzącego ze wzgórza w ich kierunku, i od razu wiedziała, kto to jest. Przez jakiś czas widziała go tylko ona, lecz w końcu jeden z eskortujących żołnierzy krzyknął ostrzegawczo.

- To sir Hugh - powiedziała Laurie.

- Sam? - spytał z powątpiewaniem drugi mężczyzna.

- Tak - odparł Andrew, mrużąc oczy od słońca. - To jego koń. - Spojrzał niepewnie na Laurie.

Przez ostatnie pół godziny bezskutecznie próbowała oderwać się wraz z chłopcem od lady Marjory i jej eskorty. Gdy starsza pani zaczęła się uskarżać na zmęczenie, nim jeszcze dotarli do rzeki, dziewczyna zaproponowała jej powrót do zamku wraz z eskortą, podczas gdy ona i Andrew pojadą, by porozmawiać z Matty i Sheilą.

- Powiemy im, że są znowu potrzebne w zamku, pani - powiedziała chwilę przed tym, jak spostrzegła sir Hugh.

- Nie, moja droga! Nie możesz jeździć po okolicy, mając za obrońcę jedynie chłopca. Przecież to się nie godzi damie, pani na zamku.

- Więc wezmę ze sobą jednego żołnierza.

- Ale wtedy do mojej obrony zostałby również tylko jeden, tak samo jak tobie. Tak nie może być. Od razu mówiłam ci, że dwóch nam nie wystarczy, ale ty upierałaś się, a ja nie chciałam głośno protestować. I tak zbliża się pora obiadu, więc musimy Wracać. Nie sądziłam, że tak bardzo się zmęczę. To na pewno przez ten upał.

Dzień był raczej chłodny, lecz Laurie pomyślała, że nic nie zyska, wypowiadając głośno tę uwagę. A teraz, gdy widziała zbliżającego się sir Hugh, zrobiło jej się zimno.

Był już blisko; wyraźnie widziała jego gniewne oblicze.

Zatrzymał gwałtownie konia, tak że zwierzę zaryło kopytami w ziemię. Jednak Hugh znakomicie panował nad wierzchowcem. Przez chwilę patrzył tylko na Laurie, lecz po chwili omiótł spojrzeniem pozostałych i skinął głową lady Marjory.

- Dzień dobry, pani.

- Witaj, mój drogi. Jak to dobrze, że nasze konie są takie spokojne, bo w przeciwnym razie mogły się spłoszyć twoją gwałtowną jazdą. Lubię patrzyć, jak znakomity jeździec potrafi okiełznać pełnego wigory rumaka. Twój wuj za młodu był zupełnie taki sam. Jednak z wiekiem, niestety, stracił nieco odwagę.

- Muszę przyznać, że jestem zdumiony, widząc cię poza murami zamku, pani. To chyba pierwsza taka wycieczka od czasu twego przybycia do Brackengill.

- Nasza droga Laura chciała zażyć przejażdżki - wyjaśniła lady Marjory.

- Naprawdę?

Dziewczyna poczuła na sobie jego wyzywające spojrzenie.

- Ależ tak - powiedziała żywo starsza pani. - Z chęcią zgodziłam się jej towarzyszyć, lecz chyba przeceniłam swoje siły, co postawiło nas przed małym dylematem. Mamy tu do obrony tylko dwóch żołnierzy, a ja jestem zmęczona i chciałabym już wracać.

- A jakiż z tego wynika dylemat? - spytał Hugh pozornie spokojnym głosem.

- Nasza droga Laura zaproponowała, żebym pojechała do zamku, a ona pojeździ jeszcze trochę z Andrew. Nie mogłam się jednak na to zgodzić, bo potrzebna jej odpowiednia eskorta, a chłopiec, mimo że bardzo miły, nie byłby w stanie jej obronić.

- Jakże roztropnie postąpiłaś, pani.

Nadal mówił łagodnym tonem, lecz Laurie poczuła nieprzyjem­ny dreszcz.

Lady Marjory najwyraźniej nie spostrzegła jego złości, gdyż z radosnym uśmiechem zapewniła go, że zależało jej tylko na bezpieczeństwie Laury.

Ta mogła jedynie przysłuchiwać się w milczeniu ich rozmowie. Wiedziała, że jest wściekły. Nie śmiała nawet wyobrazić sobie, co myślą towarzyszący im żołnierze, ale z pewnością potrafili trafnie ocenić nastrój swojego pana. Żaden z nich się nie odezwał.

- Skoro jesteś zmęczona, pani - zaczął sir Hugh - a z pew­nością także głodna, wszyscy wrócimy razem do zamku. Gibbs - zwrócił się do wyższego z dwóch jeźdźców - ja zabiorę panienkę, a ty ruszaj przodem i poprowadź resztę.

- Tak, panie. - Hugh natychmiast zawrócił konia i stanął koło Laurie, wyciągając rękę po jej cugle. Chwyciła je mocno, rzucając mu ostre spojrzenie. Chciała zaprotestować, lecz nim zdążyła to zrobić, uniósł ją z siodła i posadził bokiem przed sobą. Ogarnął ją gniew, lecz gdy spojrzała na jego złowrogie oblicze, zdecydowała się nie odzywać.

Sir Hugh wyjął jej z ręki wodze i przekazał je Gibbsowi. Andrew spojrzał na swego pana i dziewczynę.

- Panienka chciała pojechać do Sheili i Marty, by namówić je do powrotu do pracy w zamku. Moja mama powiedziała, że mogą wrócić.

- Więc jedź i sam im powiedz - rzucił szorstko sir Hugh. - Ruszaj - ponaglił, widząc, że chłopiec się waha. — Przekaż im, że przyjechałeś na moje polecenie i że pani na zamku potrzebuje więcej żeńskiej służby.

- Mam więc powiedzieć „pani na zamku”? - zdumiał się Andrew. - Mama kazała mówić „panienka Laura”, ale ja wolę „panienka Laurie”, tak jak mówi Nan.

- Już cię tu nie ma. Masz powiedzieć „pani na zamku”. Laurie spojrzała na Hugh wymownie.

- Ja nic...

- Milcz, jeśli nie chcesz popaść w kłopoty - uciął i nie czekając, aż Andrew ruszy w drogę, skierował się do zamku śladem lady Marjory i towarzyszących jej żołnierzy. - Co robisz poza murami zamku, do diabła ciężkiego? - spytał ostro.

Spojrzała na swoje dłonie. Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Opierała się ramieniem o jego szeroki tors, wyczuwając metalową kolczugę, ą także ruch piersi przy każdym oddechu Hugh.

Przypomniała sobie, jak ją całował, dotykał piersi. Pomyślała, że lady Marjory miała jednak rację: to naprawdę gorący dzień. Każdy ruch w czasie jazdy powodował, że ocierała się o niego, myśląc nieustannie o tym, że tak niewiele ich teraz dzieli.

Czekał.

Napięcie rosło. W końcu Laurie zrozumiała, że sir Hugh nie odezwie się pierwszy.

- Pewnie nie uwierzysz, że naprawdę chciałam zażyć przejażdż­ki w towarzystwie twojej ciotki - powiedziała w końcu.

- Nie.

Przełknęła ślinę, oblizała wysuszone usta. Jego krótka od­powiedź nie zabrzmiała zbyt zachęcająco.

- Musiałam coś zrobić - odezwała się cicho - Nie mogłam siedzieć spokojnie w Brackengill i pozwolić, abyś znowu napadł na Liddesdale. Przecież to moi bliscy.

- Jesteś moją zakładniczką. Może o tym zapomniałaś?

- Wiesz, że nie. Ale nie jestem twoją żoną. Nie nazywam się Graham i nie jestem „panią na zamku”.

- Według szkockiego prawa, owszem, jesteś.

Laurie odwróciła się do niego, dając upust wezbranej złości.

- Nie jestem ani twoją żoną, ani nie nazywam się Graham, ani nie jestem panią na twoim zamku.

- Nie będziemy o tym teraz rozmawiać. - Hugh mówił wciąż spokojnie, lecz wzbierająca w nim furia była wręcz namacalna. - Nie wolno ci więcej opuścić zamku, Lauro. Przyjąłem twoją obietnicę, że pozostaniesz w Brackengill jako zakładniczka. Dopóki twoja siostra nie stawi się przed sądem, zostaniesz tutaj i nie będziesz próbowała uciekać.

- Wcale nie uciekałam - zaprotestowała, ale odwróciła wzrok.

- Nie? A jak inaczej to nazwać?

- Chciałam ich tylko ostrzec. Wróciłabym.

- Uważasz, że masz obowiązek przebywać w zamku tylko wtedy, kiedy ci się podoba?

Milczała, więc chwycił ją za prawe ramię i odwrócił, by spojrzała mu w oczy.

- Patrz na mnie. Niechętnie spełniła polecenie.

- A teraz powiedz, że rozumiesz, iż nie wolno ci opuszczać Brackengill pod żadnym pozorem. Nie jesteś moim gościem, lecz więźniem, Lauro.

Poczuła ucisk w dołku. Nie chciała głośno wymówić tych słów. Żaden zakładnik, o jakim słyszała, nie miał tak ograniczonej wolności. Nie przyszło jej do głowy, że jedynym znanym jej zakładnikiem był Beccleuch.

Hugh potrząsnął nią.

- Odpowiedz mi. Czy rozumiesz swoją sytuację?

- Tak, rozumiem - mruknęła.

- To dobrze.

- Rozumiem też, że nie jestem twoją żoną. Nie myśl sobie, że zaciągniesz mnie do łoża!

Usłyszała jego przeciągłe westchnienie, ale nie wiedziała, czy znowu się na nią rozgniewał.

Przez resztę drogi się nie odezwał. Gdy wjechali na dzie­dziniec zamku, lady Marjory zapewne zdążyła już wejść do środka.

Laurie siedziała sztywno na siodle. Hugh zeskoczył na ziemię i chwycił ją oburącz w pasie, unosząc do góry. Patrzyła gdzieś daleko, unikając jego wzroku. Trzymał ją przez chwilę prowo­kująco nad ziemią, ale ona zacisnęła mocno usta i nie podjęła wyzwania.

Jednak jego cierpliwość, a może raczej upór, okazała się silniejsza.

W końcu dziewczyna spojrzała mu w oczy.

- Długo jeszcze będziesz mnie tak trzymał? Już dawno minęło południe. Meggie pewnie się zastanawia, czy mamy zamiar zjeść dziś obiad.

- Myślę, co z tobą zrobić - powiedział.

- Może zacznij od postawienia mnie na ziemi.

- Nie sądzę. - Przerzucił ją sobie przez ramię jak worek owsa. Było jej niewygodnie, czuła się poniżona.

- Co robisz? - spytała ze złością.

- Pokażę ci, jakie są konsekwencje bycia zakładniczką, moja pani.

- Nie masz prawa - syknęła przez zaciśnięte zęby.

- Mam wszelkie prawo jako pilnujący cię strażnik i jako twój mąż. Mogę z tobą zrobić, co zechcę, dziewczyno, Albo, uczynię to tutaj, albo załatwimy to na osobności w twojej komnacie. Wybieraj.

Wcale nie zniżył głosu. Laurie usłyszała śmiech jednego z obecnych na podwórcu mężczyzn. Poczuła się jeszcze bardziej poniżona.

Sir Hugh tymczasem ruszył przez wybrukowany dziedziniec. Oddychała z trudem, gdyż metalowy naramiennik zbroi wbijał się w jej żebra. Z pewnością będzie miała siniaki, lecz najmniej się nimi przejmowała.

- Postaw mnie!

- Cicho! W ten sposób niczego nie zyskasz. Zaczęła go tłuc pięściami w plecy.

- Popisz się swoim okrucieństwem, Hugh Grahamie, ale jeśli kogoś zabijesz, przysięgam, że tego pożałujesz! A teraz postaw mnie...

Urwała, krzycząc z bólu, gdy uderzył ją poniżej pleców.

- Kazałem ci zamilknąć - przypomniał jej. - Poza tym nie bij mnie. Może się zdarzyć, że jak nie będziesz uważać, uderzysz głową albo pięścią w ścianę.

Szamocząc się, nie zwracała uwagi, dokąd ją niesie. Wszedł głównym wejściem i ruszył krętymi schodami do góry. Laurie ujrzała stojącą poniżej lady Marjory, która przyglądała się tej scenie z otwartymi ustami. Tym razem nie wypowiedziała ani jednego słowa.

Dziewczyna zamknęła oczy. Otworzyła je dopiero, gdy sir Hugh z trzaskiem otworzył drzwi. Byli w jej komnacie. Chwycił ją w talii i postawił na podłodze, nie zwalniając jednak uścisku.

Gdy spróbowała się cofnąć, jedną ręką przytrzymał ją w pasie, drugą zaś odchylił jej głowę nieco do tyłu.

Wiedziała, co chce zrobić. Stała nieruchomo, miotana tysiącem uczuć i myśli. Była pewna, że chce ją ukarać, może nawet przestraszyć, by zapamiętała, kto tu rządzi.

Powinna się bać, lecz wcale nie odczuwała strachu; podniecona, oczekiwała dalszego ciągu. Jeśli cokolwiek napawało ją lękiem, to jedynie własne pragnienie, by znowu ją pocałował.

Kiedy wreszcie przywarł do jej ust, gwałtownie przysunęła się do niego, zamykając oczy. Przyciskając ją do siebie, zaczął pieścić jej ciało, jeszcze bardziej namiętnie niż poprzednio. Ujął jej pierś, kciukiem drażniąc sterczący sutek.

Gdy otworzyła oczy, cofnął się i ją puścił.

- Widzisz, jak łatwo mąż potrafi zapanować nad żoną - powiedział.

- Jak śmiesz!

- Spokojnie. Mówiłem ci, że takie jest moje prawo. Mogę również zamknąć cię pod kluczem. Gdyby pobito zakładniczkę, mogłoby to niektórych wzburzyć, nikt jednak nie podniesie głosu, jeśli mąż sprawi manto niesfornej żonie.

- Nie ośmielisz się!

- Czyżby? - Podniósł ją znowu i przyciągnął do siebie. Tym razem nie miała oparcia pod stopami. Ich usta znalazły się znowu blisko siebie. - Czyżby? - powtórzył.

Kiedy bez namysłu podniosła rękę, by go uderzyć, Hugh bezceremonialnie rzucił ją na łóżko.

Zrozumiawszy, na co się poważyła, niezdarnie próbowała odsunąć się od niego, ale zaplątała się w fałdy sukni i wyrżnęła o ścianę.

Hugh stał w tym samym miejscu, nie spuszczając z niej wzroku. Laurie zrozumiała, że nie ma ucieczki. Z łatwością mógł jej dosięgnąć. Serce biło jej jak oszalałe.

- Widzę, że zrozumiałaś niebezpieczeństwo, w jakim się znalazłaś - powiedział złowróżbnie cichym głosem.

Zobaczył przerażenie w jej oczach i poczuł dziwne wyrzuty sumienia. Usiłował je stłumić, jednak bezskutecznie.

Trudno mu było się powstrzymać, by jej nie dotykać. Pragnął zachowywać się wobec tej dziewczyny należycie, ale stanowiła zbyt silną pokusę. Miał nadzieję, że już niedługo uda się odszukać May Halliot.

Laurie milczała.

- Co chciałaś osiągnąć, wymykając się z zamku? - spytał w końcu.

Oblizała usta, wywołując w nim kolejną falę pożądania.

- Co chciałaś osiągnąć, Lauro? - Z trudem się opanował.

- Wiedziałam, że lady Marjory się zmęczy, i chciałam ode­słać ją do zamku razem z eskortą. Andrew miał zostać przy mnie.

- Moi ludzie nie zostawiliby cię z samym chłopcem.

- Słuchają moich poleceń. Może tego nie zauważyłeś.

- Mają rozkaz traktować cię z szacunkiem, ale wiedzą, że nie wolno puszczać cię samej.

Westchnęła. Po raz pierwszy ujrzał w jej oczach smutek z powodu poniesionej porażki. Wcale mu się to nie podobało.

- Nie będzie żadnego zabijania, dziewczyno. Ogłoszę pościg za bandytami. Ostatni napad miał miejsce kilka dni temu, więc twój ojciec będzie musiał pomóc mi aresztować złoczyńców. Właśnie tak powinien się zachować się ostatnim razem lord Scrope i doskonale o tym wie. Niestety, twój ojciec nie zna jeszcze wszystkich praw obowiązujących na pograniczu.

Nie ruszyła się z miejsca, jednak udało mu się obudzić w niej ciekawość.

- Nie bardzo to rozumiem - wyznała Laurie.

- Scrope wyjaśnił mi i pewnie napisał to samo w liście do królowej, że raczej nie może oczekiwać pomocy ze strony szkockiego strażnika. Nie mógł uzyskać żadnego zadośćuczy­nienia za napad na Carlisle, więc udzielił sąsiedzkiej pomocy mieszkańcom Liddesdale, karząc bandytów.

- Kobiety i dzieci prowadzone na sznurach niczym psy były z pewnością wdzięczne lordowi Scrope i jego żołnierzom za tak miłą pomoc - odparła z goryczą.

- Nie zamierzam przysparzać więcej nieszczęścia tym lu­dziom - powiedział łagodnie.

- Nie wierzę ci.

- Muszę wykonywać swoje obowiązki, bo wielu sądzi, że Rabbie Czerwony Płaszcz szuka kolejnych ofiar - wyjaśnił. - Ale bez względu na to, czy to prawda, ja nie jestem lordem Scrope i nie stosuję jego metod.

- Nie? Ale byłeś z nim w Liddesdale. Widziałam cię tam.

- Owszem, lecz nieraz narażałem na szwank moją reputację i stanowisko, odmawiając wykonania jego najbardziej okrutnych rozkazów.

- Ośmielasz się mu przeciwstawiać?

- Tak, ale nie w ten sposób, jak myślisz. Scrope to dobry dowódca, lubi jednak ryzyko i nie potrafi właściwie ocenić sytuacji. Do tej pory zostawiał mnie w spokoju, bo obawiał się mego wuja, który miał pewne wpływy na dworze królowej Elżbiety.

- Ale twój wuj nie żyje.

- Zgadza się, mimo to zostałem strażnikiem pogranicza. Trudno jest zrozumieć decyzje królowej - dodał. A może po prostu tylko on ich nie rozumiał?

Laurie uspokoiła się. Podsunęła zgięte nogi pod siebie i roz­prostowała sukienkę.

- Więc jakim sposobem lord Scrope do tej pory utrzymuje swoje stanowisko? - spytała.

- Wysyłając Elżbiecie kłamliwe meldunki z opisem swoich osiągnięć. Poza tym utrzymuje przyjazne stosunki z miejscową szlachtą i przedstawicielami arystokracji, którzy wolą, by pozostał strażnikiem, gdyż w przeciwnym razie królowa mogłaby obarczyć tą funkcją któregoś z nich.

- Naprawdę? - Laurie uniosła brwi. - To dziwne.

- Dlaczego?

- Bo u nas rycerze rywalizują między sobą o stanowisko strażnika. Mojemu ojcu nie zależało na nim, bo wiedział, że inni będą próbowali wysadzić go z siodła, a nawet zamordować. Król jednak błagał go, by przejął posadę po Beccleuchu i w końcu ojciec się zgodził. Myślałam, że tu jest podobnie.

- Nie jest. - Hugh patrzył, jak dziewczyna odgarnia z czoła kosmyk włosów.

Każdy ruch Laurie był uwodzicielski, a jej niewinność spra­wiała, że pragnął jej coraz bardziej. Delikatna talia jakby za­praszała, by objąć ją i przytulić. Chciał dotknąć i poczuć każdą krągłość jej ciała, błądzić po nim dłońmi i ustami. Przypomniał sobie, że wedle prawa ta kobieta do niego należy i może z nią robić, co tylko zechce. Poczuł jeszcze mocniejsze pożądanie. Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mu jednak, ile może go kosztować pofolgowanie swoim chuciom.

Cofnął się i podszedł do okna.

- W Szkocji strażnicy pogranicza mają dużą władzę - po­wiedział. - W Anglii tak nie jest.

- Nie?

- Nie. Królowa Elżbieta rzadko nominuje kogoś, kto urodził się i wychował w pobliżu granicy. Co gorsza, większość straż­ników jest zależna od jej dobrej woli. Nie mogę oczekiwać zbyt wielkiego poparcia ani od niej, ani od tajnej rady.

- Dlaczego?

- Królowa nie chce dopuścić, by którykolwiek ze strażników uzyskał zbyt wielkie wpływy i niezależność, bo wtedy mógłby przysporzyć jej kłopotów. Tak właśnie jest w wypadku waszego króla Jakuba i jego strażników pogranicza.

Dziewczyna pokiwała głową.

- To prawda. Beccleuch i kilku innych mają dużą władzę.

- Beccleuch miał dużą władzę - sprostował Hugh. - Królowa będzie go trzymać na powrozie, gdy tylko zostanie uwięziony w Berwick.

- Ale nawet twoi ludzie mówią, że sir Robert Cary, który będzie go pilnował, zapewni mu taki sam komfort i swobody, jakie miał w Blackness pod okiem króla Jakuba.

- To prawda. Nie należy zbyt surowo traktować więźnia cieszącego się dużymi wpływami. Poza tym Beccleuch ma prawo złożyć poręczenie. Musi tylko zagwarantować, że stawi się przed sądem, a wtedy królowa Elżbieta znowu go uwolni. Będzie się jednak musiał mieć na baczności.

Ledwie kiwnęła głową, jakby wszystko dobrze zrozumiała.

Hugh miał jednak co do tego wątpliwości. Niewielu ludzi było w stanie pojąć tą skomplikowaną sytuację na granicy Anglii i Szkocji. Sam często nie miał pewności, chociaż jako strażnik pogranicza powinien tkwić w tych sprawach po uszy.

- W każdym razie - odezwał się - nadal zamierzam wyruszyć jutro rano do Liddesdale.

Znowu spojrzała na niego z niepokojem, lecz tym razem Hugh musiał być twardy. Powinien uświadomić jej, że ma nad nią pełną władzę, a poza tym, że jest jego zakładniczką.

- Pozostaniesz tu do mojego wyjazdu - oświadczył. - Za­stanów się w tym czasie nad swoją powinnością. Stanowisz poręczenie za honor swojej siostry. Gdy przekroczę granicę Szkocji, będę musiał natychmiast zwrócić się do twojego ojca z żądaniem udzielenia mi wszelkiej pomocy, więc będę mógł mu przekazać wiadomości od ciebie. Nie wolno ci jednak ponownie opuszczać zamku. Zrozumiałaś mnie?

- Tak. - Westchnęła. - Zrozumiałam.

- To dobrze.

Nie powiedział nic więcej. Po prostu wyszedł z komnaty, zatrzaskując za sobą drzwi.

Patrząc za nim, Laurie znowu westchnęła. Już słyszała o ludziach, którym pożądanie, namiętność, a nawet miłość przy­ćmiewała zdrowy rozsądek. Nie była w stanie wyobrazić sobie, by zakochała się w sir Hugh Grahamie. Nie tylko był jej wrogiem, ale w niczym nie przypominał mężczyzny, jakiego sobie wymarzyła na męża.

Tamten powinien zabiegać o jej względy, być szarmancki, przystojny, dobroduszny, dowcipny, no i wystarczająco majętny. A jednak...

20

Przed wyjazdem sir Hugh wysłał Nancy, by obudziła Laurie i spytała ją, czy ma jakąś wiadomość dla swojej rodziny. Dostarczył jej nawet papier, inkaust i pióro, ale ona odsunęła na bok te przybory i powiedziała dziewczynce, że w tej chwili nie ma nic do napisania. Być może później przyjdzie jej do głowy coś, co chciałaby przelać na papier.

- Powiedz panu, że będę wdzięczna, jeśli przekaże wyrazy szacunku mojemu ojcu i jego żonie. Niech ich spyta, czy mają jakieś wiadomości o mojej siostrze. To wszystko. - Przy­puszczała, że tak czy inaczej dowie się o ewentualnym powrocie May do domu.

Przez kilka następnych dni nie mogła usiedzieć na miejscu, oczekując wiadomości, lecz do zamku nie dotarły żadne wieści od sir Hugh, jego ludzi ani też z Aylewood. Na pewno ojciec już wie, gdzie znajduje się May. Gdyby rzuciła się do rzeki, ktoś znalazłby jej ciało. Czy Blanche udało się namówić męża, by chronił jej ulubioną córkę przed odpowiedzialnością? Czy oboje ukrywali May?

Na pewno nie. Nawet macocha nie oczekiwałaby od Laurie ofiary życia za siostrę. Gdyby sir Hugh miał ochotę ją chronić, Laurie i tak musiałaby stanąć przed sądem zamiast May. Scrope pragnął zemsty za śmierć Martina Lodera, więc jeśli May nie stawi się przed sądem, jej siostra zawiśnie na szubienicy. Na tę myśl Laurie ogarnęły dreszcze.

Lady Marjory nie miała takich obaw. Jak zwykle emanowała radością i zachowywała się tak, jakby najważniejszym jej celem było zaspokajanie potrzeb podopiecznej. Laurie nadal wprawdzie traktowała starszą panią bardzo przyjaźnie, lecz nie liczyła specjalnie na jej pomoc. Na szczęście już wkrótce prawdziwa pomoc zjawiła się w zamku.

Późnym rankiem po wyjeździe sir Hugh i jego żołnierzy, gdy lady Marjory i Laurie siedziały przy śniadaniu, niespodziewanie w wielkiej sali zjawiła się Meggie. Za nią weszły jeszcze dwie kobiety.

- To jest Matty. - Wskazała ręką starszą z kobiet. - A to Sheila.

Obie ukłoniły się. Patrzyły ciekawie na Laurie jako na panią na zamku, a ona tym razem nie miała ochoty tego prostować. Kobiety pracowały w Brackengill przed wyjazdem Janet do Szkocji. Na pierwszy rzut oka było widać, że czują się tu jak w domu i pragną jak najszybciej doprowadzić zamek do nale­żytego stanu.

W ciągu kilku dni dołączyły do nich trzy młodsze służące, z których jedna miała obsługiwać Laurie w miejsce Nan. Gdy zabrały się do pracy pod kierunkiem Matty, dom zaczął tętnić życiem. Sprzątały komnaty, czyściły sprzęty, trzepały zasłony.

Tydzień po wyjeździe sir Hugh, gdy Laurie omawiała z Meggie i Matty zajęcia na nadchodzący dzień, do kuchni wpadł jak burza Andrew z najświeższymi wiadomościami.

- Są wieści od pana! - wykrzyknął.

Nancy i Sheila wyskoczyły z pomywalni, wycierając ręce w fartuchy. Siedzący na ławie przy małym stoliku Peter odwrócił się. Właśnie uczył małego Johna gry w kółko i krzyżyk, korzys­tając z kawałka węgla i tabliczki.

Laurie zamarła. Oczekiwała, że Andrew zacznie opowiadać, jak sir Hugh i jego ludzie palili chaty i mordowali mieszkańców Liddesdale.

- No więc jakie przynosisz wiadomości? - spytała Meggie.

- Ci cholerni... - Zająknął się, zawstydzony. - Ci straszni szkoccy bandyci uciekli ze swych domów do lasu Tarras, zanim nasz pan zdołał ich pojmać. Podobno zapadli się pod ziemię jak lisy w swoje nory. Tego lasu pilnuje sam diabeł!

- A ty pilnuj swego języka - ofuknęła go matka.

- Dobrze, ale ludzie naprawdę tak mówią, mamo. Ci, którzy wchodzą do lasu, giną w bagnach, jakby sam Lucyfer wyciągał po nich rękę przez błoto, by zabrać ich do piekła. Znasz ten las, panienko?

- Znam - odparła Laurie. - To groźne miejsce. Poszycie lasu bardziej przypomina bagnisko niż ściółkę. Tylko okoliczni mieszkańcy znają bezpieczne ścieżki między drzewami.

- A ty je znasz, panienko?

- Niektóre tak. - Przypomniała sobie, jak razem z Symem ukryła się na drzewie.

- Więc mogłabyś powiedzieć panu, jak złapać tych cholernych bandytów!

- Nie mogę tego zrobić, Andrew - odparła gładko.

- Ale...

- Przestań wreszcie, nieznośny ladaco - przerwała mu Nan­cy. - Nie wiesz, że ci ludzie to jej rodacy? Nie zdradzi ich, tak samo jak ty nie zdradziłbyś naszych.

- Ciebie mógłbym zdradzić, gderliwa Nancy.

- Cisza! - nakazała Meggie.

- Czy mówili coś o zamiarach waszego pana? - dopytywała się Laurie.

Andrew zawahał się.

- Może nie powinienem tego mówić - odezwał się w końcu. - Zapomniałem, że panienka jest przecież z kraju naszych wrogów.

- Dosyć takiego gadania - ucięła ostro Meggie.

- Czy wszyscy żołnierze z Brackengill są cali? - Laurie zmieniła temat.

- Tak. Pan postanowił otoczyć teren i czekać na Szkotów. Powiedział, że niedługo wyjdą z lasu i będą błagać go o litość, bo nie mają dość jedzenia, by w tak dużej grupie ukrywać się przez dłuższy czas.

Laurie kiwnęła głową, chociaż wcale nie zgadzała się z oceną sytuacji, jakiej dokonał sir Hugh. Wiedziała, że Davy Elliot przechowywał zapasy żywności właśnie na takie sytuacje, a więk­szość mieszkańców tamtych okolic mogła długo wytrzymać na niewielkich racjach pożywienia. Poza tym żadne oblężenie nie powstrzyma ukrywających się od ucieczki z lasu.

Las Tarras, ciągnący się na obszarze wielu mil, to przecież nie zamek, którego bramy i okna można z łatwością obserwować. Gdyby tylko mogła odwiedzić Elliotów, wśliznęłaby się do lasu, dotarła do ich chaty, a potem niezauważona wróciła. Ani sir Hugh, ani żaden z jego ludzi o niczym by nie wiedzieli.

Zatrzymała te rozważania dla siebie. Z każdym mijającym dniem coraz częściej myślała o nim i ludziach ukrywających się w lesie Tarras.

Tymczasem w zamku panował ożywiony ruch. Matty i Sheila zamieszkały w pomieszczeniu sąsiadującym z izbą Meggie. Inne służące wracały na noc do swoich domów, lecz w ciągu dnia ich głosy i śpiew, przy wtórze którego pracowały, wypełniał Brackengill nowym życiem. Nawet pozostawieni przez sir Hugh strzegący zamku mężczyźni z dnia na dzień mieli coraz lepszy nastrój.

Na razie Laurie była zadowolona ze swojej roli pani domu. W ciągu dnia miała tyle zajęć, że z radością oddawała się wieczornym pogawędkom z lady Marjory. Gdy jednak wszystko powoli zaczęło funkcjonować własnym rytmem, a w codzienną pracę wkradła się rutyna, jej entuzjazm gdzieś znikł. Wiedziała, że służące ją lubią, chętnie wykonują jej polecenia, ale nie przywykła do takiej roli, Meggie zaś już nie potrzebowała jej pomocy.

Blanche zawsze narzekała, że Laurie unika wypełniania swoich obowiązków w Aylewood, lecz dziewczyna tak naprawdę nie unikała obowiązków, lecz macochy. Rezultat jednak był podobny. Tu powoli przestawała czuć się potrzebna.

Gdyby Brackengill był jej prawdziwym domem - jak sądziła służba - być może sprawy wyglądałyby inaczej.

Pogoda nadal była piękna, co uwięzioną w zamku dziewczynę napawało jeszcze większą goryczą. Sądziła, że sir Hugh wróci po kilku dniach, osiągnąwszy - lub też nie - cel swojej misji. Tęskniła do niego. Im dłużej go nie było, tym bardziej drażniło ją wścibstwo i wyszukana uprzejmość lady Marjory.

- Musi ci bardzo brakować naszego drogiego sir Hugh - powiedziała starsza pani, gdy pewnego popołudnia siedziały przy obiedzie. Było to dwa tygodnie po wyjściu żołnierzy z zamku.

Laurie spojrzała na nią zdumiona. Lady Marjory chyba czytała w jej myślach, lecz dziewczyna postanowiła od tej pory bardziej ukrywać emocje. Nie wiedziała, co odpowiedzieć, lecz starsza pani chętnie sama podjęła dalszą rozmowę.

- Kobiety zawsze ciężko przeżywają sytuacje, gdy mężczyźni opuszczają dom, by wziąć udział w walce czy też zajmować się innymi ważnymi sprawami. Mój mąż zwykł spotykać się w Lon­dynie z przyjaciółmi i rozprawiać o polityce, gdy akurat nie służył królowej albo nie podróżował gdzieś dalej w interesach.

- Musiałaś się czuć bardzo samotna, pani - odrzekła uprzejmie Laurie. Miała nadzieję, że lady Marjory będzie dalej opowiadać o mężu. - Kiedy przyjeżdżał tutaj, by zająć się sprawami doty­czącymi Brackengill, z pewnością nie było go w domu przez kilka tygodni.

- To prawda, często pół roku spędzał poza domem. Oczywiś­cie, nie tylko tutaj. Twierdził, że wychowawca sir Hugh był bardzo odpowiedzialny, więc wystarczyło przyjechać tu raz w roku, by sprawdzić rachunki.

Laurie stłumiła ziewnięcie.

- Wybacz, pani. Nie powinnam być śpiąca o tej porze.

- Potrzebujesz więcej świeżego powietrza, moja droga. Może chciałabyś, abym przeszła się z tobą po dziedzińcu? Wiem, że lubisz ruch, a mnie też nie zaszkodzi mały spacer.

Laurie zdawała sobie sprawę, że starsza pani będzie się poruszać w ślimaczym tempie.

- Na pewno wolisz, pani, zażyć poobiedniej drzemki - po­wiedziała z uśmiechem. - Ale dziękuję ci za miłą propozycję. Tak naprawdę chciałabym wskoczyć na konia i jeździć przez godzinę po wzgórzach.

- Więc na co czekasz? Zrób tak, a od razu poczujesz się znacznie lepiej.

Laurie zaczęła już podejrzewać, że sir Hugh nie powiedział nikomu ani słowa o zakazie opuszczania przez nią zamku. Chciała po raz kolejny wyjaśnić lady Marjory, że nie jest panią na zamku, lecz zakładniczką gospodarza.

Ciotka sir Hugh nigdy nie zdołała zrozumieć tej sytuacji i zapewne wcale nie miała ochoty jej zrozumieć. Starsza pani żywiła przekonanie, że więźniowie muszą być ohydnymi krea­turami, a nie młodymi ładnymi kobietami, z którymi można prowadzić interesującą konwersację.

Laurie pomyślała o koniu, który stał w stajni, zajadał owies i obrastał tłuszczem, i nie mogła się oprzeć pokusie, by wybrać się na przejażdżkę. Przecież wcale nie chciała łamać obietnicy danej sir Hugh.

Zignorowała wyrzuty sumienia, wynikające z zatajenia prawdy.

- Wspaniały pomysł, pani! Chyba pojeżdżę konno, jeśli uda mi się namówić któregoś z chłopców, by osiodłał mi wierzchowca.

- Wystarczy, że wydasz takie polecenie, moja droga, ale nie powinnaś jechać sama. Zabierz ze sobą jeszcze dwóch towarzyszy i upewnij się, że są dobrze uzbrojeni.

- Tak, pani - odparła zawiedziona Laurie. Większość męż­czyzn była nastawiona do niej przyjaźnie, lecz dziewczyna wątpiła, czy któryś wyprowadzi dla niej konia. Nie chciała znosić poniżenia, które z pewnością odczułaby, gdyby jej polecenie zostało zignorowane. Odszukała więc Meggie, która w kuchni karmiła właśnie maleńką Susan.

- Chciałabym pojeździć trochę po okolicy - powiedziała Laurie po wymianie kilku zdawkowych zdań.

- Tak, dobry pomysł. - Meggie pokiwała głową. — Dzisiaj środa, więc rano piekłyśmy chleb razem z Matty. Panienka Janet często zabierała świeże bochenki dla tych, którzy sami nie mogli zrobić sobie pieczywa. Pewnie z chęcią poznasz kilku włościan sir Hugh. Ned Rowan cofnął już swój zakaz, więc Andrew będzie mógł pojechać z tobą, panienko, i pokazać ci, komu dostarczyć chleb.

- Chętnie. - Laurie zdziwiła się, że na twarzy Meggie nie było widać nawet cienia dezaprobaty. Czy to możliwe, że sir Hugh nikomu nie powiedział o ich rozmowie? Westchnęła. - Lady Marjory radziła mi zabrać ze sobą dwóch ludzi.

- Więc poszukaj Andrew i każ mu, by osiodłał ci konia, panienko. On już będzie wiedział, który z żołnierzy powinien z tobą pojechać. Albo spytaj o to Geordiego. On dowodzi załogą zamku pod nieobecność pana i Neda Rowana.

Laurie skinęła głową. Wciąż nie mogła uwierzyć, że jej zamiar się powiedzie. Lubiła Geordiego, lecz jeśli sir Hugh rozkazał mu nie wypuszczać jej z zamku, na pewno skrupulatnie wykona polecenie. Postanowiła to sprawdzić. Wyszła na dziedziniec i po chwili odnalazła Geordiego w stajni, gdzie nadzorował naprawę boksu.

- Boże miłosierny! - wykrzyknęła na widok rozwalonej ścia­ny. - Co tu się stało?

Mężczyzna uśmiechnął się.

- To przez niego. - Wskazał dużego czarnego konia w sąsied­nim boksie, który właśnie zarżał i potrząsnął wielkim łbem. - Wywalił deski kopytami i śmiertelnie wystraszył stojącego obok wałacha. Zaraz to naprawimy.

- Nie wątpię - odparła z uśmiechem. - Proszę, każ komuś, by osiodłał mojego konia i jeszcze drugiego dla Andrew. Chciała­bym zwiedzić okolicę, a przy okazji zawiozę mieszkańcom trochę bochenków, które upiekła Meggie, a chłopak pokaże mi drogę.

- To dobry pomysł - zgodził się Geordie. - Nie dostawali chleba od wyjazdu panienki Janet do Szkocji. Wyślę z wami Tailora Cienką Szyję. Nie będzie nam tu potrzebny. Nic się nie dzieje. - Nagle zmarszczył czoło i Laurie wystraszyła się. - Ale nie odjeżdżaj daleko, panienko. Sir Hugh byłby niepocieszony, gdybyście przekroczyli Lyne.

- Więc musisz o tym powiedzieć Andrew i temu żołnierzowi - rzekła spokojnie. - Ja byłam poza murami tylko raz i nie mam pojęcia, która rzeka nazywa się Lyne, a która Czarna Lyne.

Geordie zdusił śmiech.

- Widzę, że nie rozpieszczają tu panienki. - Po chwili złożył dłonie w trąbkę i zawołał Andrew.

Gdy chłopiec przybiegł, Geordie wyjaśnił mu, o co chodzi. Twarz małego chłopca pojaśniała z radości.

- Biegnij do kuchni - poleciła mu Laurie. - Przynieś bochenki, a tymczasem osiodłają nasze konie. Mama powie ci, dokąd mamy jechać. Została na podwórcu, nie chcąc tracić czasu na zmianę sukni. Bała się, że Geordie zmieni zdanie i nie pozwoli jej opuścić zamku.

Andrew wrócił wnet, niosąc worek pełen chleba. Konie były gotowe do drogi. Dziewczyna wskoczyła okrakiem na siodło, zawijając suknię wokół nóg, by nie wyglądać nieskromnie. Wkrótce brama zatrzasnęła się za trójką jeźdźców.

Laurie pełną piersią nabrała powietrza.

Popołudnie było ciepłe i słoneczne. Po lazurowym niebie leniwie płynęły białe obłoki, lekki wiaterek kołysał trawą i wrzo­sami na zboczach pagórków. Przez pewien czas spokojnie jechała za Andrew i Tailorem, lecz gdy odwiedzili już dwie chaty, powolne tempo jazdy zaczęło ją męczyć.

- Pojadę przodem do tamtej kępy drzew! - zawołała przez ramię do żołnierza. - Jeśli chcecie, jedźcie za mną. Andrew, nie upuść chleba.

Uderzyła konia piętami i zwierzę skoczyło radośnie do przodu. Widocznie było tak samo spragnione szybkiego biegu jak ona. Pojechała rysującym się niewyraźnie na ziemi szlakiem, aby koń nie wpadł przypadkowo nogą w króliczą norę. Gdy zwolniła przed kępą drzew, po raz pierwszy od przyjazdu do Brackengill poczuła się znowu sobą.

- . Cudownie - powiedziała do Tailora i Andrew, którzy właśnie się zbliżyli. - Chciałabym tak jeździć codziennie. Może zacznę regularnie wyprawiać się konno po okolicy, chyba że nadejdą wieści, iż w pobliżu zrobiło się niebezpiecznie.

Nikt w Brackengill nie wyraził sprzeciwu przeciwko jej wyprawom, więc stwierdziła, że wszystko będzie w porządku, jeśli tylko za każdym razem po przejażdżce wróci do zamku. Niekiedy Geordie wyznaczał do jej eskorty drugiego żołnierza. Wówczas domyślała się, że musiał otrzymać jakieś niepokojące wieści, którymi jednak się z nią nie dzielił. Ale też nigdy nie protestował przeciwko jej wyjazdom.

Czuła się zupełnie bezpiecznie poza murami.

Skuteczne oblężenie wymaga anielskiej cierpliwości, Hugh Graham zaś do aniołów nie należał. Zajął opuszczoną warownię o nazwie Krucze Gniazdo, która nie zapewniała zbyt komfor­towych warunków, ale miała tę zaletę, że widać z niej było torfowisko i las Tarras. Wzmocnił drewnianą palisadę i postanowił wykurzyć bandytów z kniei.

Gdyby ukrywający się tam ludzie mieli trochę rozumu w gło­wie, poddaliby się już na sam widok jego niewielkiej, lecz bardzo silnej armii. Jako strażnik pogranicza miał prawo ścigać na terytorium Szkocji złoczyńców, którzy napadali na angielskie wioski. Miał również prawo żądać pomocy od miejscowego strażnika pogranicza i jego zastępców. Tak więc misja Hugh powinna zakończyć się powodzeniem. Stało się jednak inaczej, i to z kilku przyczyn.

Halliot co prawda protestował, gdyż Hugh nie dostarczył żadnego dowodu na konkretnych ludzi, a jedynie oskarżenie przeciwko legendarnemu banicie, którego istnienia nikt dotąd nie potwierdził, mimo to zgodził się podesłać Hugh na pomoc trochę żołnierzy. Jego zastępca, Quinton Scott z Broadhaugh, również obiecał pomoc, lecz przez cały tydzień Hugh nikogo się nie doczekał. Dopiero potem Halliot przysłał czterech ludzi, by przekazali, że nic nie wskazuje na udział mieszkańców Liddesdale lub Teviotdale w najazdach na angielską ziemię, które miały miejsce od czasu pościgu Beccleucha za bandytami, którzy uciekli w kierunku Tynedale.

Hugh z ukrywaną pogardą przyjął ten meldunek, a także pomoc w sile czterech ludzi. Musiał postępować z wielkim wyczuciem wobec Halliota, choćby z tego powodu, że trzymał u siebie jako zakładniczkę jego córkę.

W liście sir Halliot zawarł też ponurą informację, że nad brzegiem rzeki Liddel znaleziono ciało służącej jego zbiegłej córki, May. Hugh zdecydował się nie przekazywać tej wieści Laurze do czasu, aż dowie się czegoś więcej. Nawet ojciec dziewczyny nie sugerował, że śmierć służącej oznacza również śmierć jej pani, a Hugh nie chciał niepotrzebnie niepokoić Laurie. Ojciec w ogóle nie wspominał o niej w swoim piśmie, ani słowem też nie odpowiedział na przekazaną mu od niej wiadomość.

W tej sytuacji Hugh ograniczył się do przekazania szkockiemu strażnikowi pogranicza jedynie zdawkowego podziękowania.

Wysłał również list z opisem swoich poczynań do Scrope'a, lecz w odpowiedzi otrzymał jedynie informację, że jego lordowska mość wyjechał z Carlisle i gości u jakiegoś pana, którego imię trudno było odczytać. Prawdopodobnie Scrope oddawał się swojej ulubionej rozrywce, więc jego reakcja na działania Hugh będzie w dużej mierze zależała od tego, ile zdążył już wygrać lub przegrać. Ta świadomość nie poprawiła Hugh nastroju.

Większość czasu spędzał, sprawdzając gotowość swoich ludzi, prowadząc ćwiczenia w walce na miecze, umacniając palisadę na wypadek, gdyby oblężenie miało się przeciągnąć aż do jesieni. Nie był zadowolony ze swojej postawy podczas napaści na Carlisle i postanowił już nigdy nie przegrać takiej potyczki.

Nie złożył wizyty w Brackengill. Na samą myśl o Laurze Halliot, śpiącej w komnacie jego siostry, jego ciało reagowało gwałtownie, ostrzegając go, by nie szukał teraz jej towarzystwa. Nawet gdy koncentrował się na obowiązkach, od czasu do czasu wracały zawiązane z nią wspomnienia. Myślał o tym, czy jej ukryta pod suknią skóra jest jeszcze bardziej miękka niż na piersi, której dotykał. Zastanawiał się, czy poddałaby się jego żądzy, gdyby wiedziała, jak bardzo jej pragnie. Przypomniał sobie, jak szeroko otworzyła zdumione oczy, gdy spojrzał na nią pożądliwie.

Z początku codzienne przejażdżki całkowicie zaspokajały potrzebę Laurie wyrwania się z zamkowych murów, lecz gdy nadeszły wieści od sir Hugh, że oblężenie lasu Taras na razie nie przynosi spodziewanych efektów, nawet wyprawy po okolicy przestały być atrakcyjne.

Nie było jeszcze tak źle, gdy towarzyszył jej Andrew, bo mogła wypytywać go o wszystko, co ich otaczało, i o jego dawną panią. W trakcie jednej z takich rozmów zorientowała się, że dotarli znacznie bliżej lasu Tarras, niż przypuszczała.

Sir Hugh nie opuszczał swoich żołnierzy, by złożyć choćby krótką wizytę w swoim zamku, Laurie przypuszczała więc, że Brackengill znajduje się daleko od lasu Tarras.

Kiedy dowiedziała się, że jest inaczej, ogarnęła ją silna pokusa, zwłaszcza że sam Andrew zapewne często zapuszczał się na szkocką stronę, by odwiedzić Janet Scott.

Laurie nie mogła udawać nawet przed sobą, że sir Hugh zgodziłby się, aby pojechała do Szkocji. Ale pokusa była tym silniejsza, im częściej myślała, że nie wolno jej zrobić niczego wbrew wyraźnemu zakazowi. Zresztą sir Hugh znajdował się na torfowisku Tarras, gdzie uprzykrzał życie jej przyjaciołom.

Wreszcie nadarzyła się sposobność. Któregoś dnia na początku trzeciego tygodnia oblężenia Tailor nie zjawił się jak zwykle, by osiodłać jej konia i towarzyszyć w przejażdżce. Kiedy weszła do stajni, zastała tylko Andrew.

- Gdzie są wszyscy? - spytała. Chłopiec wzruszył ramionami.

- Geordie zabrał Tailora i paru innych do Bewcastle, bo nadeszła wiadomość od sir Edwarda Nixona o kolejnym napadzie na Redesdale. Podobno to znowu sprawka Rabbiego Czerwonego Płaszcza, chociaż nikt nie widział ani jego, arii jego ludzi. Geordie zaniepokoił się, bo całe oznakowane przez sir Hugh bydło jest na pastwiskach koło Haggbeck. Oczywiście kazał go pilnować, ale...

- Więc kto teraz dowodzi załogą zamku?

- Asa Gibbs - odparł chłopiec. Znała go.

- Muszę rozwieźć chleb - rzekła. Chłopiec skinął głową.

- Przyprowadzę więc konie - rzucił.

- Dzisiaj będziesz musiał służyć mi jako eskorta. - Laurie uśmiechnęła się.

Dumnie wyprężył piersi.

- Będę cię pilnował, pani.

Żywiła nadzieję, że chłopak nie będzie miał przez nią kłopotów. Patrzyła, jak Andrew wyprowadza konie, i nagle zrozumiała, że jeśli wyśle go po chleb, on na pewno pochwali się matce oczekującym go zadaniem samodzielnej Ochrony panienki. Laurie szybko pobiegła więc do kuchni.

- Dzisiaj mamy tylko te cztery bochenki - powiedziała ze smutkiem Meggie. - Sheila zagadała się z jednym chłopakiem i zapomniała na czas wyjąć chleb z pieca. Pozostałe są czarne, nadają się tylko na karmę dla świń. - Westchnęła. - Przynajmniej one zjedzą wszystko, co im się poda.

- Weźmiemy, co jest, a pozostali będą musieli poczekać na chleb do przyszłego tygodnia. - Laurie zabrała przygotowany płócienny worek.

Nie wiedziała jeszcze, co zrobi z chlebem, jeśli jej plan się powiedzie, więc ucieszyła się, że w worku nie ma ośmiu czy dziesięciu bochenków. Nikt z mieszkańców pogranicza nie lubił marnować pożywienia.

- Ładny mamy dziś dzień - powiedziała Meggie. - Będziecie mieli miłą przejażdżkę.

- To prawda - zgodziła się dziewczyna i szybko wybiegła na dziedziniec, gdzie już czekał na nią Andrew. Obok stały gotowe do drogi konie. Podała mu worek i przy pomocy jednego z chłopców wskoczyła na siodło, lecz zaczęła swobodnie od­dychać dopiero wtedy, gdy znaleźli się za bramą.

Kiedy Andrew skierował się ku łagodnej dolinie, znanej pod nazwą Uroczysko Bewcastle, spytała od niechcenia:

- Którędy zazwyczaj jeździsz do Szkocji?

Zmierzył ją wzrokiem, jakby się zastanawiał, czy rozmowa o jego wypadach nie przysporzy mu kłopotów. Uśmiechnęła się.

- Wiem, że tam jeździsz. Dużo opowiadasz o panience Janet, więc musisz ją często odwiedzać. Czy sir Hugh wie o twoich wizytach?

- Nie, i nie wolno mu o nich mówić... a także Nedowi Rowanowi. Kiedyś spuścił mi porządne lanie za to, że nie wróciłem na noc, a matka strasznie się martwiła. Groził, że dostanę bicie, jeśli zrobię to ponownie, tyle że od tamtej pory nie zdołał mnie przyłapać.

- Ale od tamtej pory byłeś w Broadhaugh, prawda? Wyraz twarzy chłopca stanowił najlepszą odpowiedź na jej pytanie, jednak Laurie czekała, aż się odezwie. W końcu powiedział z niechęcią:

- Nie zdradzisz mnie, panienko?

- Nigdy - obiecała. - Mam dosyć własnych tajemnic, chłopcze. Wyraźnie mu ulżyło.

- Pojedziemy przez tamten lasek do chaty babci Fenicke - rzekł. - A potem do wdowy po Jobie Wirthingtonie.

- Czy Fenicke mieszka z wnuczką? Taką dziewczynką mniej więcej w twoim wieku?

- Tak. - Andrew przewrócił oczami. - Głupia Klara. Laurie przypomniała sobie, jak Klara chodziła za nim podczas ich poprzedniej wizyty, i uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

- Pomyślałam, że ona mogłaby dostarczyć pozostałe bochenki. Są przeznaczone dla wdowy po Jobie, pani Dunne i pani Hedley, prawda?

- Tak, mama mówiła, że pani Hedley trochę niedomaga, więc dostanie ostatni chleb - powiedział Andrew. - Ale dlaczego mamy dać wszystkie bochenki tej głupiej Klarze?

- Ponieważ - Laurie konfidencjonalnie zniżyła głos - chcę, abyś zabrał mnie dziś kawałeczek poza szkocką granicę.

- Nie mogę! Sir Hugh by mnie... - Zamilkł. Widocznie strach odebrał mu mowę.

- On o niczym się nie dowie - odparła Laurie. - Chciałabym tylko przejechać się po szkockiej ziemi. Pomyśl, jak ty byś się czuł, gdybyś musiał mieszkać w Broadhaugh i nie mógłbyś wrócić do rodziny i ojczyzny.

Zmarszczył czoło.

- Byłoby mi źle - przyznał w końcu. - Mimo to...

- Jak daleko jest stąd do lasu Tarras? - spytała. Andrew wzruszył ramionami.

- Nie wiem, ile to będzie mil.

- Więc ile czasu zajmuje ci jazda do Broadhaugh?

- Większą część dnia. Gdy nie ma Neda Rowana, mogę zostać tam na kolację i wrócić do Brackengill jeszcze przed świtem. Mówię matce, że jadę do Haggbeck. Jeśli jestem w ku­chni, kiedy ona się budzi, nie domyśla się nawet, że w nocy nie było mnie w zamku.

- Jeździsz przez torfowisko Tarras? Znasz tamtejszą drogę?

- Tak, znam. Jedzie się tamtędy nieco ponad godzinę, jeśli mocno się pogna konia i przekroczy Liddel koło Caulside. Tak mówi Ned Rowan. Ale ja nie jeżdżę tamtędy. Trzymam się daleko na wschód od miejsca, gdzie stacjonuje sir Hugh.

Laurie nawet nie próbowała ukryć zdumienia.

- Naprawdę są aż tak blisko? Sądziłam, że torfowisko leży wiele mil od Brackengill, zwłaszcza że sir Hugh nie pojawił się w zamku od czasu rozpoczęcia oblężenia.

- Tak, to niedaleko. Pan wysyła do zamku gońców.

- Co wiesz o tym oblężeniu? — spytała. Chłopiec ponownie wzruszył ramionami.

- Ludzie mało mówią, ale panienka Janet twierdzi, że blokada nie daje rezultatów. Miejscowi ludzie dobrze znają las Tarras, więc swobodnie poruszają się po całym terenie. Ale ja nie mogę powtórzyć jej słów sir Hugh. - Przygryzł dolną wargę.

- Oczywiście, bo wtedy odgadłby, że byłeś w Broadhaugh, a wówczas dowiedziałby się o tym Ned Rowan. No więc powiedz mi, którędy tam jeździsz?

- Koło Kershopefoot, gdzie płynie mały potok. To najłatwiej­sza droga i nikt nie zwraca tam na mnie uwagi. Jade w kierunku Hermitage, a potem przez wzgórza do Broadhaugh.

Laurie znała tę trasę, lecz dla niej była nieodpowiednia, gdyż prowadziła przez sam środek Liddesdale.

- A znasz przejście na zachód od Rowanburn, w pobliżu tamtejszego zamku?

- Tak, jechałem kilka razy.

- Więc może wybierzemy właśnie tę drogę? Znam tamte rejony lepiej niż Liddesdale, zresztą będzie tam bezpieczniej. Chyba nikt nie zwróci uwagi na samotną kobietę z dzieckiem, prawda?

- Nie jestem dzieckiem - oburzył się Andrew.

- Oczywiście, że nie, stanowisz moją eskortę.

- No właśnie. Zobacz, panienko. - Ku zdumieniu Laurie sięgnął pod siodło, skąd wyjął rusznicę, podobną do tej, którą zabrała wtedy, gdy podążyła za May. Triumfalnie pomachał bronią w powietrzu.

- Na Boga, skąd to masz?

- To mojego ojca - odparł. - Siepacze Scrope'a wrzucili broń w krzaki obok chaty babci Fenicke, ale Klara znalazła ją i oddała mi. Jeśli napotkamy po drodze szkockich bandytów, nie odpuszczę im. Lady Marjory mówiła, że nie mogę sam Cię obronić, panienko, ale naprawdę to potrafię. Nikt cię nie skrzywdzi, dopóki będę w pobliżu!

- I tak nikt by mnie nie skrzywdził - odparła łagodnie. - Zapominasz, że to są przecież moi rodacy. - W ich sercach żyła jednak nienawiść, która mogła okazać się niebezpieczna zarówno dla niej, jak i dla każdego Anglika mieszkającego na pograniczu. - Nie wolno ci strzelać do nikogo, jeśli ci nie pozwolę. Obiecaj mi, że tęgo nie zrobisz.

- No dobrze. Panienka Janet powiedziała, że nie wolno mi strzelać, dopóki nie będę dorosły, ale przecież jestem już duży.

- Jesteś - zgodziła się Laurie. Miała nadzieję, że chłopiec potrafi obsługiwać tę broń lepiej niż ona. - Może któregoś dnia pokażesz mi, jak się z tego strzela.

- Pewnie. A dokąd pojedziemy po przekroczeniu granicy?

- Na zachód od lasu Tarras. Jeśli mieszkańcy bez kłopotu poruszają się po tym terenie, to może spotkamy kogoś znajomego. Chciałabym dowiedzieć się czegoś o mojej rodzinie.

- Pewnie o siostrze. - Andrew skrzywił się. Laurie popatrzyła na niego uważnie.

- Czy wiesz, dlaczego przebywam w Brackengill?

- Wiem - odparł zaskoczony jej pytaniem. - Jesteś, panienko, zakładniczką sir Hugh. Twoja siostra zabiła człowieka lorda Scrope, ale nasz pan go nie lubił, więc nie żywi do ciebie, panienko, urazy.

- Tak sądzisz? Hm, dużo wiesz jak na... - rzucił jej ostrzegaw­cze spojrzenie - jak na młodego żołnierza.

Andrew uśmiechnął się.

- Ned Rowan twierdzi, że mam wielkie uszy. Podobno nikt nie wie, gdzie ona jest, ale, według panienki Janet, albo rzuciła się do rzeki razem ze swoją służącą, albo też ukrywa ją wasza rodzina.

Laurie poczuła, jak zamiera w niej serce.

- Znaleziono Bridget? Służącą mojej siostry?

- Nie wiesz o tym, panienko? Znaleźli ją nieżywą w błocie po szkockiej stronie rzeki Liddel.

21

Laurie z trudem ukrywała ogarniającą ją rozpacz. Gdyby obok ciała Bridget znaleziono również zwłoki May, sir Hugh z pewnością dowiedziałby się o tym i uwolnił zakładniczkę. Nawet Scrope nie domagałby się dwóch ofiar za życie swo­jego człowieka, zwłaszcza że praktycznie nie miał niepod­ważalnych dowodów, które mógłby przedstawić szkockim sędziom.

Dziwne, że ojciec zupełnie zapomniał o Laurie. Coraz bardziej była przekonana o istnieniu konspiracji, mającej na celu ukrycie May przed wymiarem sprawiedliwości. Ale dlaczego kosztem Laurie? Zmusiła się do zachowania spokoju.

- Co jeszcze wiesz?

- Wiem, że lord Beccleuch został uwolniony z Blackness, gdzie wasz król Jakub traktował go jak księcia, a nie więźnia. Ale potem nasza królowa Elżbieta zmusiła króla Jakuba, żeby oddał Beccleucha do Berwick, gdzie ponownie został uwięziony. Wiem jeszcze, że sir Quinton Scott, mąż panienki Janet, będzie sprawował pieczę nad Liddesdale podczas nieobecności Beccleucha, a także będzie zastępcą innego strażnika pogranicza.

- Sir Williama Halliota z Aylewood - powiedziała cicho. - Mojego ojca.

- To też wiem.

Chłopiec nie patrzył na nią. Czuła, że stara się odgadnąć motywy jej działania.

- Ja nie próbuję uciec, Andrew, przysięgam ci. Kiedy wrócisz dziś do Brackengill, będę razem z tobą. - Wytrzymała jego badawcze spojrzenie. Jeśli czuła się winna, to nie dlatego, że zamierzała skrzywdzić chłopca. Nie chciała, by cierpiał za jej uczynki, tak samo jak Willie Koński Ogon czy też Sym.

Milczał dłuższą chwilę.

- Mówią, że Rabbie Czerwony Płaszcz napada na Tynedale i Redesdale. Podobno prowadzi swoich ludzi na Anglików na polecenie Beccleucha.

- Tak powiedziała panienka Janet?

- Nie, ona twierdzi, że Rabbie to tylko... tylko... - Zmarszczył czoło. - Jak to nazwać, jeśli nie jest duchem, ale żyje tylko w opowieściach?

- Legenda?

- No właśnie! Ona mówi, że Rabbie to legenda. Ale to chyba nieprawda, bo Ned Rowan i nasz pan twierdzą, że on naprawdę istnieje. Wiedzą to, bo kiedyś go złapali i zamknęli w naszym lochu w Brackengill. Ale to musi być diabeł, bo wymknął się przez drzwi z zamkniętej celi, pilnowanej przez Geordiego, który miał klucz cały czas w kieszeni.

Andrew rozejrzał się jakby w obawie, że zaraz z pobliskich krzaków wyskoczy diabeł. Laurie uśmiechnęła się.

Pojechali dalej, rozmawiając chaotycznie, wreszcie dotarli do Liddel i przekroczyli rzekę. Tak jak przypuszczała, wy­glądali nieszkodliwie, więc nikt nie zwracał na nich uwagi. W końcu wielu ludzi przekraczało granicę. Nawet żołnierze swobodnie jeździli na drugą stronę, choćby po to, by łyknąć piwa w gospodzie leżącej poza granicą ich kraju. Anglicy i Szkoci mieszali się ze sobą tłumnie na targowiskach, wy­ścigach, rozgrywkach w piłkę i podczas dni rozejmu, tak więc nikt nie zwrócił uwagi na młodą kobietę oraz towarzyszącego jej chłopca.

Po jakimś czasie ich oczom ukazał się oczekiwany las.

- Jesteś pewien, że forteca sir Hugh nie znajduje się po tej stronie? - spytała.

- Tak, jestem pewien. On jest w Kruczym Gnieździe.

- Znam to miejsce. Podobno jest nawiedzane przez duchy.

- Jemu duchy nie przeszkadzają, ale wpadnie w straszną złość, jeśli nas zobaczy.

- To prawda. - Laurie przeszedł lekki dreszcz.

W pobliżu nie widzieli innych jeźdźców, ale jeśli ktoś obser­wował las, to na pewno z jakiegoś pobliskiego wzgórza. Jeżeli dopisze im szczęście, nikt ich nie zatrzyma i nie zażąda wyjaśnień, oczywiście pod warunkiem, że nie wjadą do lasu, a Laurie wcale nie zamierzała tego robić.

Omiotła wzrokiem pobliskie wzniesienia i po chwili ujrzała to, czego szukała.

- Tam - powiedziała. - Pojedziemy w stronę tego stada owiec. Jeśli znam tego pasterza, może będzie miał dla mnie jakieś wiadomości.

Wiedziała, że Sym ich spostrzegł, jeszcze zanim zbliżyli się na odległość głosu, lecz zręcznie to ukrywał. Dwa owczarki również spoglądały na przybyszów, oceniając, czy stanowią oni zagrożenie dla stada.

- Witaj, Sym - powiedziała Laurie, gdy byli dostatecznie blisko. - Co słychać?

- W porządku. - Spojrzał podejrzliwie na jej towarzysza. - Kto to?

- Andrew - przedstawiła go Laurie. - Mój przyjaciel.

- Aha, no to witaj i ty, Andrew. - Sym nie przestawał jednak obrzucać chłopca badawczym spojrzeniem.

- Przyjechałam, żeby uzyskać jakieś wiadomości z Aylewood. Co wiesz?

- Tylko tyle, że Bridget nie żyje, a panienka May jeszcze nie wróciła. Dzisiaj mój ojciec jest z Ćwiekiem Myszką, który pewnie wie więcej.

- Znam go - odezwał się Andrew, zdziwiony, że mężczyzna jest znany także Symowi. - Jest ogromny. Prawdziwy olbrzym.

- Tak, to prawda - odparł Sym, już nieco spokojniejszy.

- Więc gdzie oni są? - spytała Laurie.

- U Ćwieka.

- Przecież to bardzo blisko! Nic im tam nie grozi? Wiemy o oblężeniu - dodała, gdy spojrzał na nią zdziwiony.

- Anglicy - rzucił pogardliwie Sym. - Pilnują ścieżek wy­chodzących z lasu. Myślą, że nikt nie chodzi innymi drogami.

Laurie zerknęła na Andrew.

- Okazali się jednak na tyle przebiegli, że uniemożliwili mieszkańcom normalne życie, prawda?

- No tak - zgodził się Sym.

Słysząc tę opinię o Anglikach, Andrew przymrużył oczy. Laurie zrozumiała, że chłopiec staje w obliczu małego dylematu. Nie mogła wejść do domu Ćwieka Myszki, mając go u boku, ale nie mogła go też zostawić w towarzystwie Syma. Nawet gdyby się na to zgodził, chłopcy zaraz skoczyliby sobie do gardeł.

- Są tam - odezwał się Sym, obrzucając Andrew wymownym spojrzeniem. - W tej małej dolince.

Laurie spojrzała we wskazanym kierunku i ujrzała dwóch mężczyzn: jeden był nienaturalnie wielki i szeroki w barach, drugi, znacznie szczuplejszy, sięgał mu ledwie do piersi. Podjęła natychmiast decyzję.

- Andrew, pojedziesz ze mną, ale nie dalej niż na dół tego zbocza. Chcę z nimi porozmawiać, a oni nie zgodzą się, by podsłuchiwał ich angielski chłopiec. Możesz mnie obserwować, byś wiedział, że na pewno dotrzymam danego ci słowa. Czy to ci wystarczy?

- Tak. - Chłopiec patrzył ciekawie na zbliżających się męż­czyzn.

Już po chwili Laurie rozmawiała z Davym Elliotem i Ćwiekiem Myszką. Żaden z nich nie wiedział o May nic więcej ponad to, co dowiedziała się wcześniej od Andrew i Syma.

- Pewnie uciekła i teraz ukrywa się w Anglii u jakichś krewnych lady Halliot - rzekł ponuro Davy. - Jak pomyślę, co oni ci zrobią, jeśli ona nie stawi się na następnym spotkaniu strażników pogranicza... Laurie nie chciała podejmować tego tematu.

- Jeśli May naprawdę znikła, będziecie musieli po prostu zebrać ludzi Rabbiego i mnie ocalić.

- Nie ośmielimy się - rzekł Myszka. - Pan wydał rozkaz, żeby siedzieć cicho, dopóki nie uda się mu ułagodzić królowej Elżbiety.

Słowo „pan” mogło się odnosić jedynie do Beccleucha.

- Więc dlaczego ludzie Rabbiego zorganizowali tyle napa­dów? - zdziwiła się.

- Prawda jest taka, dziewczyno - odezwał się Davy - że od czasu wyprawy pod wodzą Beccleucha na Tynesdale, która była całkowicie zgodna z prawem, nie było żadnych napadów. Wtedy goniliśmy bandytów aż do ich siedliska, a pan kilku z nich powiesił.

- Jesteś tego pewien, Davy?

- Oczywiście. A teraz Beccleuch siedzi zamknięty w Berwick, a sir Hugh Graham obsadził swoimi ludźmi Krucze Gniazdo. Musimy wyżywić rodziny, a ostatnio tak źle nam się wiedzie, że już od dwóch tygodni nie jemy mięsa w lesie. Aha, gdybyś wiedziała o jakimś pobliskim, słabo pilnowanym stadzie, mógł­bym je tu spędzić w okamgnieniu.

- Mimo oblężenia?

Davy uśmiechnął się wzgardliwie.

- Przecież nie spędzilibyśmy niepostrzeżenie dużego stada do lasu, ale z łatwością doprowadzimy parę sztuk bydła do rzeźnika, a stamtąd przeniesiemy mięso pod nosem Anglików, którzy niczego nie zauważą.

- Tak się składa, że akurat niedaleko stąd jest jedno stado - powiedziała z uśmiechem.

- Naprawdę?

- Tak, koło Haggbeck. Należy do sir Hugh. Trzy tygodnie temu oznakował zwierzęta, ale są dobrze pilnowane.

- Bydło sir Hugh?

- Tak, tylko nie kradnijcie wszystkich jego zwierząt, bo wobec mnie zachowuje się honorowo. Weźcie tyle, by nakarmić ludzi w lesie i... - Nagle coś przyszło jej do głowy. - Davy, mam przy sobie kawałek papieru. Możesz wystrugać mi pióro?

- Pewnie. A Myszka ma w swoim worku parę gołębi. A po co ci to?

- Napiszę wiadomość dla sir Hugh.

- Oszalałaś?

- Wcale nie. Po prostu jestem grzeczna. Jeśli przekroczycie granicę, by ukraść jego zwierzęta, powinniście jedną sztukę zostawić koło Kruczego Gniazda, aby on i jego ludzie również zjedli trochę mięsa. - Wyjęła spod stanika papier, który przed wyjazdem dostarczył jej sir Hugh. - Przyczepcie do rogów zwierzęcia tę kartkę.

Davy patrzył na nią z otwartymi ustami, jakby kompletnie straciła rozum, ale zaprzestał dalszej dyskusji. Dał jej zaostrzone pióro, a Myszka wytoczył trochę krwi z gołębia, by posłużyła za inkaust, Dziewczyna kreśliła słowa tak szybko, jak pozwalały te prymitywne warunki.

W drodze powrotnej do Brackengill Laurie ani słowem nie wspomniała swemu towarzyszowi o planach, jakie poczyniła z Davym i Myszką. Podczas częstych wspólnych przejażdżek nabrała do chłopca zaufania. Na pewno by jej nie zdradził, ale gdyby ktoś chciał go podejrzewać o udział w spisku, jedynym dlań ratunkiem była całkowita niewiedza. Zresztą w czasie jazdy zadawał jej wiele pytań na temat Szkocji, a także nie omieszkał wypominać, że ta wyprawa za granicę była przejawem czystego szaleństwa.

Nad ich głowami zaczęły zbierać się chmury. Laurie pomyślała, że pewnie nie zdążą wrócić do domu przed deszczem.

- Mogę się założyć, że zaraz zacznie padać, ale burza raczej nam nie grozi - rzekła.

Nadal cieszyła się na myśl o niespodziance, jaką sprawi sir Hugh. Na pytania Andrew odpowiadała cierpliwie, a jego uwagi dotyczące wariackiej Wycieczki za granicę kwitowała milczeniem lub łagodną zmianą tematu.

- Naprawdę jesteś postrzelona, panienko - wyrzucił z siebie w końcu chłopiec. - Najpierw przekraczasz granicę, jakby w ogóle nie istniała, a teraz uśmiechasz się, gdy wcale nie ma powodów do radości.

Bardzo ją kusiło, by powiedzieć mu, że oblężeni ludzie zamierzają ukraść bydło jego pana, jednak się powstrzymała.

- Chyba masz rację - odparła po prostu.

- Pewnie, że mam - rzucił zniecierpliwiony. - Dobrze, że oni nie chcieli cię zatrzymać przy sobie. Miałem w pogotowiu pistolet, ale nie chciałem strzelać do Ćwieka Myszki, bo to dobry przyjaciel panienki Janet. Byłaby na mnie zła.

- Tak, z pewnością. Nawet o tym nie myśl. Lepiej naucz mnie, jak się nim posługiwać. Możemy zacząć jutro podczas przejażdżki.

- Jasne, jeśli nie będzie padać - zgodził się kwaśno. Po chwili milczenia dodał: - Ale nie pojedziemy już do Szkocji.

- Nie. - Może wcale nie był taki chętny, by nauczyć ją strzelać? A może sam nie umiał posługiwać się bronią?

Od tego momentu wymieniali już tylko luźne uwagi i niebawem dotarli do Brackengill, gdzie ich długa nieobecność nie wzbudziła niczyich podejrzeń. Ludzie przyzwyczaili się już do jej codzien­nych wypadów, a Geordie wyraźnie ucieszył się na widok Andrew.

- Nie odprowadzaj swojego konia do stajni - powiedział mu, dając znak jednemu z chłopców, by zajął się wierzchowcem Laurie. - Mam wiadomość dla tych, którzy pilnuj ą stada w Haggbeck. Biegnij powiedzieć mamie, a potem możesz tam pojechać i zjeść z nimi kolację. Chciałbyś, prawda?

- Jasne - odparł chłopiec z entuzjazmem.

Wyprężył się dumnie z powodu powierzonej mu ważnej misji, a Laurie odczuła ulgę, że nie wyjawiła mu treści swojej rozmowy z Davym i Myszką. Poza tym cieszyła się, że Andrew wróci przed nocą do zamku. Nie sądziła, by przebywający w lesie Tarras mężczyźni tak szybko przystąpili do działania, lecz obawiałaby się o chłopca, gdyby miał być na miejscu podczas ich akcji. W takim momencie łatwo mogła wywiązać się walka. Nie chciała narażać swojego małego przyjaciela na niebez­pieczeństwo.

Deszcz jednak nie spadł. Większą część popołudnia i wie­czoru Laurie spędziła z lady Marjory, która w ciągu dnia miała gości i strasznie żałowała, że dziewczyna się z nimi rozminęła.

- Była tu lady Nixon z Bewcastle i bardzo chciała cię poznać, moja droga. Słyszała o tobie od sir Francisa Musgrave'a, który wciąż nie może uwierzyć, że sir Hugh cię poślubił. - Zaśmiała się. - Widzisz, sir Francis pragnął skojarzyć małżeństwo sir Hugh z jedną ze swoich córek. Lady Nixon mówiła, że wszyscy w okolicy robili zakłady, czy sir Francis osiągnie swój cel. Gdybym o tym wiedziała, mogłabym ich uświadomić. Hugh zawsze podobały się ładne dziewczyny, więc córki sir Francisa raczej nie przypadłyby mu do gustu. - Starsza pani wyjaśniła, że próbowała zatrzymać gościa na kolację, lecz lady Nixon obawiała się deszczu i wolała wracać.

Laurie słuchała jej jednym uchem, rozmyślając o Symie Davym i Myszce. Lecz na wzmiankę o tym, że sir Hugh miałby poślubić jedną z córek Musgrave'a, zaczęła bardziej zwracać uwagę na to, co mówi lady Marjory.

Dopiero przed samym zachodem słońca spadł lekki deszcz i trwał przez godzinę, a może dwie - akurat tyle, by zmyć unoszący się kurz.

Nazajutrz z samego rana Laurie wyruszyła na poszukiwanie Andrew. Chciała go namówić, by nauczył ją strzelać z pistoletu. Dowiedziała się jednak, że chłopiec nie wrócił z Haggbeck, gdzie zapewne spędził noc. W pierwszej chwili ogarnął ją lęk, że coś mu się stało.

Gdy opowiedziała o swoich przeczuciach Geordiemu, ten uspokoił ją.

- Chłopak pewnie wykorzystał deszcz jako pretekst, by nie wracać do domu - stwierdził.

To było prawdopodobne, ale niepokój opuścił ją dopiero wtedy, gdy Andrew po jakimś czasie wrócił do zamku.

- Tak, chciałem tam zostać - wyznał jej. - Ale okazało się, że w nocy zaginęły cztery sztuki bydła. Kazali mi ich szukać cały dzień! Teraz żałuję, że zostałem z nimi na noc.

- Znalazłeś te zwierzęta? - spytała, choć doskonale znała odpowiedź.

Chłopiec pokręcił głową.

- Głupie bestie znikły, jakby zostały zaklęte. Nie mogę dziś z tobą pojechać, panienko. Geordie mówi, że muszę wyrzucić nawóz ze stajni.

- Tak, nie powinieneś zaniedbywać swoich obowiązków przez wzgląd na mnie. Więc jutro pokażesz mi, jak się strzela.

Andrew skrzywił się.

- Jeśli o to chodzi, muszę wyznać, że mam pięć kul do pistoletu, ale brakuje mi prochu. Może gdybym powiedział Geordiemu, że chcesz się nauczyć, panienko...

- Może najpierw sama poszukam prochu - powiedziała rze­czowo Laurie. Nie sądziła, by Geordie łaskawym okiem patrzył na dziewczynę, a zwłaszcza zakładniczkę, która uczy się strze­lać. - Jeśli nie znajdę prochu, to pokażesz mi, jak działa sam mechanizm.

Andrew rozjaśnił się i pobiegł do swoich obowiązków. Patrzyła na niego i myślała z satysfakcją, że sir Hugh i w ogóle Anglicy nie są tacy rozgarnięci, za jakich się uważają.

Pod koniec drugiego tygodnia Hugh wysłał kolejnego po­słańca do Broadhaugh, przypominając sir Quintonowi o jego obietnicy pomocy w schwytaniu bandytów ukrywających się w lesie Tarras. Odpowiedź napisała Janet. Wyraziła nadzieję, że kochany brat ma się dobrze, a jednocześnie zawiadomiła go, że jej mąż został wezwany do Edynburga, a potem ma się jeszcze udać do Berwick, jednak po powrocie na pewno od razu napisze do Hugh.

Ku zdumieniu Hugh, szwagier zjawił się osobiście wraz z oddziałem żołnierzy, żoną i kuzynem, którego przedstawił jako Gilberta Scotta z Hawkburne.

Nieoczekiwane przybycie gości wprawiło Hugh w doskonały humor.

Uścisnęli sobie dłonie.

- Mam nadzieję, że nie oczekujesz ode mnie wyrazów ubo­lewania z powodu nieudanego oblężenia - powiedział sir Quinton.

- Odniosłoby lepszy skutek, gdybym otrzymał należną mi pomoc od ciebie i Halliota.

Hugh był rozgniewany, ale tylko trochę. Jego stosunki z sir Quintonem Scottem skomplikowały się, gdy ten poślubił Janet. Spotkania przy stole rokowań i na polu walki zmieniły naturalną wrogość, jaką Hugh żywił do Szkotów. Cenił poczucie humoru i uczciwość szwagra. Po prostu nie potrafił nie lubić tego człowieka.

- W naszym mniemaniu ludzie ukrywający się w lesie Tarras nie są winni napadów, jakie im przypisujesz - powiedział sir Quinton.

- Więc dlaczego opuścili swoje domy?

- Bo są nauczeni doświadczeniem, że nie uwierzysz w ich niewinność.

- Fakt, nie wierzę. Czy wypełnisz swój obowiązek wobec mnie?

Sir Quinton skinął głową, ale wtedy do rozmowy wtrącił się Gilbert Scott:

- Dlaczego mielibyśmy pomagać ci schwytać naszych szkoc­kich braci?

- Gdyż wymaga tego prawo obowiązujące na pograniczu. - Hugh spostrzegł aprobatę na obliczu sir Quintona i wziął ją za dobrą monetę. Ufał mu o wiele bardziej niż jego młodszemu kuzynowi. Spojrzał na siostrę. - Znakomicie wyglądasz, dziewczyno.

Zignorowała jego wyciągniętą dłoń i serdecznie go uściskała.

- I czuję się znakomicie - powiedziała. - A jak tam twoja zakładniczka? Quinton mówił mi, że jest śliczna.

- Ma się dobrze. - Wiedział, że Janet próbuje zmienić temat, by między mężczyznami nie wywiązała się ostra wymiana zdań. Tylko dlaczego zaczęła mówić o Laurze? Starał się stłumić w myślach obraz dziewczyny, który pojawił się natychmiast, gdy tylko Janet o niej wspomniała. Teraz siostra patrzyła na niego filuternie, a więc jednak nie udało mu się zachować obojętnego wyrazu twarzy. Szybko odwrócił głowę i zawołał, by podano piwo dla gości. - Czy wiadomo cokolwiek o May Halliot? - spytał.

Janet i jej mąż wymienili spojrzenia.

- Nic specjalnego - odparł Quinton. - Z pewnością słyszałeś, że na brzegu Liddel znaleziono ciało jej służącej, ale po pode­jrzanej nie było ani śladu. Jej rodzina milczy, więc pewnie ukryli ją gdzieś w zacisznym miejscu.

- Czy poświęciliby starszą córkę, by ratować młodszą? Quinton wzruszył ramionami.

- Podobno lady Halliot faworyzuje May - odezwała się Janet - bo to jej własna córka. Blanche Halliot jest drugą żoną sir Williama.

- Tak, panienka Halliot wspominała, że nie lubią się z ma­cochą, ale przecież obydwie siostry są jego córkami. Czy on nie ma nic do powiedzenia w tej sprawie?

- Podobno żyje pod jej presją i jest przekonany, że żona przemyciła dziewczynę do swoich krewnych gdzieś w Anglii. Z tego, co wiem, matka lady Halliot urodziła się w Nort­humberland.

- Sprawa polega na tym, że sir William nie jest człowiekiem czynu - stwierdził Qumton Scott, przyjmując kubek piwa od jednego z ludzi szwagra. - Woli samotność niż wojaczkę. Beccleuch mówi, że właśnie dlatego Jakub wyznaczył go na strażnika pogranicza. Królowi przypadła do gustu jego pokojowa natura. Beccleuch starał się wyprowadzić Jakuba z błędu, bo ponoć Halliot lubi spokój jedynie w domu, i to za wszelką cenę, ale król nie chciał go słuchać.

- Wszystko to pozbawione jest sensu - wtrącił się Gilbert Scott, patrząc wyzywająco na Hugh. - Pomysł, że ta May Halliot albo jakaś inna kobieta zamordowała człowieka lorda Scrope jest tak samo idiotyczny jak to twoje oblężenie.

Sir Quinton położył dłoń na ramieniu kuzyna.

- Schowaj swoją arogancję na kilka godzin, Gilbercie - zmitygował go łagodnie. - Napij się piwa. Nie zapominaj, że jesteśmy w gościnie u sir Hugh. - Uśmiechnął się do gos­podarza. - Wybacz mu. Jego ojciec to Hawkburne, jeden z tych, których rozpoznano w czasie wyprawy Beccleucha na Tynedale. Tyle że jego nie wypuścili z Berwick za poręczeniem. Za­proponowałem Gilbertowi pomoc w sprawie uwolnienia ojca. Chłopak jest odważny, ale czasami brakuje mu zdrowego roz­sądku. Radziłem mu, by okiełznał swoje wojownicze porywy.

- Świecąc mu swoim dobrym przykładem - rzekł z nutą ironii Hugh.

- No właśnie. A jak tam twoja forma we władaniu mieczem?

- Nigdy nie była wyższa - stwierdził Hugh. - Jeśli zostaniesz tu kilka dni będziesz miał okazję sam to sprawdzić.

- Bardzo chętnie. Od czasu naszego ostatniego starcia nie miałem okazji wypróbować swoich umiejętności, ale zostać tu mogę tylko do rana. Zorganizowałem Beccleuchowi poręczenie, powinien więc niebawem uzyskać zwolnienie od jej królewskiej mości. A wtedy Beccleuch na pewno wezwie mnie do Berwick, abym mu towarzyszył w drodze. Wcześniej muszę jednak załatwić parę spraw w Broadhaugh.

- Po prawdzie król Jakub powinien był wysłać go prosto do Londynu, a nie do Berwick - odezwał się prowokująco Hugh.

Sir Quinton uśmiechnął się.

- Zważywszy na rozmiar okrucieństwa, z jakim Scrope po­traktował mieszkańców Liddesdale, wy, Anglicy, powinniście uznać się za szczęściarzy, bo Beccleuch ograniczył się jedynie do powieszenia kilku bandytów z Tynedale.

- Tak - poparł go Gilbert Scott. - W dodatku był to pościg całkowicie zgodny z prawem.

- Czyżby? - odparł Hugh. - Przypomnę wam, że Beccleuch uprowadził trzydziestu sześciu jeńców, których później zamor­dował. I to tylko w czasie pierwszego najazdu. Po nim nastąpiły kolejne, jeszcze bardziej krwawe. Podobno palił żywcem niewin­nych ludzi w ich własnych domach.

- Tak postępował Scrope w Liddesdale, a nie Beccleuch w Tynedale - uciął Gilbert Scott. - Beccleuch zaprzecza, a prze­cież on nie kłamie, w przeciwieństwie do Scrope'a, który nie należy do prawdomównych.

- Jeśli o to chodzi, młody zapaleńcu, to powiem ci, że... - zaczął Hugh.

- Dajmy temu spokój - przerwała mu Janet. - Trudno po­wiedzieć, kto jest bardziej winny. Zawsze mówiłam, że jedna strona prowokuje drugą, a - tym sposobem dochodzi jedynie do eskalacji przemocy. Ktoś musi położyć temu kres.

- Więc niech uczyni to Beccleuch lub ten wasz bezcenny Rabbie Czerwony Płaszcz. - Hugh wbił wzrok w szwagra. - Być może Beccleuch nie dowodził osobiście wszystkimi wyprawami. Zresztą nawet nie mógł tego robić od czasu, gdy został przy­musowym gościem w Berwick. Ale uczestniczył w najazdach wystarczająco często, co nie zjednało mu sympatii Anglików. Przeciwnie. A Scrope tego nie zapomni. Jest wręcz opętany żądzą zemsty. Nawet jeśli Beccleuch został unieruchomiony, to założę się, że Czerwony Płaszcz działał ze zdwojoną energią.

- To nieprawda - rzucił gniewnie Gilbert. - Beccleuch wy­dawał rozkazy, według mnie obłąkańcze, i nawet...

- Milcz, zadziorny koguciku - powiedział Quinton. Zaśmiał się gardłowo, ale popatrzył na Gilberta w taki sposób, że młodzieniec natychmiast się uciszył. Potem spojrzał twardo na Hugh. - Rabbie Czerwony Płaszcz nie dowodził żadnym z ostat­nich napadów na angielskie ziemie.

- Wierzysz w to, prawda? - spytał Hugh. - Ty i Beccleuch w ogóle nie chcecie przyznać, że ten bandyta istnieje. Dlaczego mam wierzyć w inne rzeczy, jakie o nim mówisz?

- Bo twierdzę, że możesz dać mi wiarę. Masz tu jedzenie?

Moja pani jest głodna, chociaż zapewne myślisz, że przybrała nieco na wadze i powinna ograniczać ilość spożywanego poży­wienia. Ale wcale tak nie jest.

Hugh zaczął się rozglądać, kogo by wysłać po jedzenie, lecz wyczuł coś dziwnego w głosie szwagra i odwrócił się gwałtownie.

- O czym ty mówisz, do diabła?! - Quinton nie przestawał się uśmiechać. Janet również była rozpromieniona. - A więc co? - I nagle zrozumiał Od razu zapomniał o wrogości do szwagra. - Wyglądasz na uszczęśliwioną - powiedział łagod­nie. - Czyli... Waleczna Janet zostanie matką, prawda?

- Tak - odparła radośnie.

- Chciała zawiadomić cię o tym osobiście - powiedział Quin­ton. - A ponieważ musiałem jakoś zareagować na twoje żądanie pomocy, zgodziłem się zabrać ją ze sobą. Chcę, żeby z samego rana wróciła do zamku i nie powierzę jej bezpieczeństwa małej garstce żołnierzy, zwłaszcza że po naszej stronie granicy sta­cjonuje angielskie wojsko.

Hugh zrozumiał aluzję i znowu uśmiechnął się do Janet.

- Właśnie dlatego nie towarzyszyłaś mu do Lochmaben?

- Tak, chciałam tam pojechać, ale mi nie pozwolił. - Uśmiech­nęła się z uczuciem do męża. - Traktuje mnie jak dzieciaka.

- Na pewno nie jak dzieciaka Rabbiego, pani - powiedział ostrzegawczo Gilbert Scott.

Quinton nawet nie mrugnął: cały czas wpatrywał się w żonę.

- Za dużo gadasz, Gilbert. Przestań albo wyślę cię do Berwick, żebyś uspokoił Beccleucha czekającego na decyzję królowej Elżbiety.

- Więc on oczekuje rychłej odpowiedzi?

- Tak, w dodatku jest pewny, że będzie pozytywna, a on rzadko się myli w sprawach, które bezpośrednio go dotyczą. Pewnie będziesz zły, gdy ci powiem, że parę dni temu odwiedziłem Berwick, a przed przyjazdem tutaj wpadłem jeszcze do Hermitage, aby się upewnić, że zamek gotów jest na przyjęcie gospodarza.

- Myślę, że traciłeś tam tylko czas - odparł Hugh. - Elżbieta jest równie daleka od wybaczenia mu jak Scrope.

- Nie licz na to - rzekł Quinton. - Jego czyny stały się głośne w całej Anglii, a w Berwick jest traktowany jak specjalny gość, a nie więzień, który ma odpowiedzieć za przestępstwa przeciwko Anglii. Podobno zrobił bardzo dobre wrażenie na królowej. Co prawda nalegała, żeby samowolnie oddał się w jej ręce, a gdy to nastąpiło, zaczęła go traktować z wyjątkową uprzejmością.

- Obiecał, że jeśli zostanie zwolniony, zaprowadzi pokój na pograniczu - rzucił z niechęcią Gilbert.

- A królowa Elżbieta wie, że on jest w stanie tego dokonać - podjął Quinton. - Otwarcie nie wierzyłem, że swoją osobą zauroczy królową, więc teraz wcale się nie zdziwię, jeśli nie zapowie swojego powrotu, ale po prostu mnie zaskoczy i pewnego dnia zjawi się nieoczekiwanie. Powinienem wysłać Gilberta do Berwick choćby tylko po to, by w porę nas ostrzegł.

Na twarzy Gilberta odmalował się niemy protest, lecz zanim zdążył otworzyć usta, do Hugh podszedł Ned Rowan. Wydawał się czymś zaniepokojony.

- O co chodzi? - spytał Hugh.

- Wybacz, panie, ale otrzymaliśmy wiadomość z Haggbeck, że ktoś ukradł nocą cztery sztuki bydła z twojego stada.

- Cztery?

- Tak. Tym razem podkradli się niepostrzeżenie, zamiast atakować otwarcie dużą grupą. - Ned Rowan spuścił na chwilę wzrok, po czym spojrzał na gości. - Może byłoby lepiej poroz­mawiać na osobności, panie.

- Nie ma takiej potrzeby - odparł rozgniewany Hugh. — Sir Quinton właśnie mi mówił, że na naszym terenie nie ma żadnych szkockich rozbójników.

- Jeśli o to idzie, jest przynajmniej jeden, którego udało się nam chwycić. Podszedł do naszej bramy, ciągnąc za sobą krowę z twoim znakiem, panie.

- Przyprowadź mi go. Może sir Quintonowi uda się go rozpoznać.

Rowan wrócił po chwili w towarzystwie chłopca bliskiego wiekiem Andrew.

Hugh uniósł brwi.

- Więc to jest ten schwytany przez was rozbójnik?

- Wcale mnie nie schwytali - odezwał się pogardliwie chło­pak. - Przyniosłem ci wiadomość, panie.

- Jeszcze jedna wiadomość? - Hugh skrzywił się, spoglądając na szwagra i Janet. - Już przysłali mi kilka. Powiedzieli, że jestem podobny do świeżo wysmażonej wątróbki, bo szybko stygnę. Prosili, abym został do czasu, aż pogoda poprawi się na tyle, abym mógł bezpiecznie wrócić do domu.

- Jacy mili - stwierdził Quinton. - A ja, zdaje się, znam tego posłańca. To Sym Elliot. Jak się masz, chłopcze?

Sym odgarnął grzywkę.

- Dobrze, panie - odezwał się niepewnie.

- No więc jaką masz wiadomość? - spytał ostro Hugh. Tym razem jednak posłaniec nie miał nic do przekazania ustnie.

Zza pazuchy wyjął złożony kawałek pergaminu i podał go Hugh.

- Przeczytaj to, panie.

Wszyscy obecni byli równie oszołomieni, jak Hugh, który rozłożył papier i zaczął czytać koślawe litery. Najpierw ogarnęła go złość na bezczelnego autora wiadomości, potem jej miejsce zajęło zdumienie. Jakiż zwykły rabuś mógłby napisać coś takiego?

- Pokażesz nam to w końcu? - spytała Janet. - Co tam jest napisane?

W milczeniu podał jej kartkę. Czytając ją, przygryzła wargi, po czym przekazała liścik mężowi, który nie próbował ukryć rozbawienia.

- Co za bezczelność - powiedziała Janet. - Jak śmieli?

- W tej notce jest coś dziwnego - stwierdził Quinton.

- Tak. - Hugh odebrał mu kartkę i schował ją do kaftana. - Sam się tym zajmę. Zabierz chłopaka, Ned. Później z nim porozmawiam.

- Nie, Hugh - zaoponowała Janet. - To jeszcze dzieciak, wypuść go!

- Miał ze sobą skradzione bydło, więc przysługuje mi prawo, by zadać mu kilka pytań. Nawet Quin to potwierdzi. A teraz jeśli jesteście głodni, każę moim ludziom przynieść jedzenie.

Janet nie podjęła kłótni. Chłopiec imieniem Sym wydawał się przestraszony, gdy Rowan wyprowadzał go z sali, ale Hugh wcale go nie żałował. Przynajmniej na strach zasłużył sobie ten mały gałgan.

Rozpoznał zarówno papier, jak i rękę, którą wiadomość została zapisana. Chciał wrzasnąć, by natychmiast przyprowadzili mu konia, ale całą siłą woli powstrzymał się od tego kroku. Nie wiedział, jak tego dokonała, lecz wkrótce pozna prawdę, a wtedy dziewczyna uświadomi sobie, że nie powinna z niego szydzić.

Kiedy został sam, wyjął papier i jeszcze raz przeczytał wia­domość, która teraz wcale nie wydała mu się bardziej zabawna niż wcześniej:

Pozdrowienia dla sir Hugh Grahama! Martwimy się, że brakuje Wam pożywienia, więc przysyłamy w prezencie dobrą angielską wołowiną.

22

Laurie spędziła wieczór z lady Marjory, która uczyła ją grać w tryktraka. Ponieważ umiejętności starszej pani były dość ograniczone, nauka nie szła łatwo, pozwoliła jednak zabić wieczorną nudę. W końcu lady Marjory stwierdziła, że uda się. na spoczynek. Laurie rozstała się z nią przed drzwiami jej komnaty, po czym wróciła na dół i weszła do małego pomiesz­czenia, w którym sir Hugh po raz pierwszy ją pocałował. Od tamtej pory zdążyła się zorientować, że przechowuje tam różne ciekawe rzeczy.

Nasłuchiwała pilnie, czy z wielkiej sali nie dobiega jakiś podejrzany dźwięk, jako że mężczyźni układali się tam do snu. Miała tylko jedną świecę, w której świetle zaczęła sprawdzać zawartość szafek i kufrów. W końcu znalazła skórzany pasek z przywieszonymi do niego drewnianymi zbiorniczkami pełnymi prochu. Zobaczyła też pistolet, ale zostawiła go na miejscu. Był nowocześniejszy od broni Andrew, a poza tym miał dłuższą lufę, więc trudno byłoby go ukryć. Kradzież prochu nie była dużym wykroczeniem, zresztą i tak pewnie nikt nie zauważyłby jego braku. Natomiast pistolet to już zupełnie inna sprawa. W każdym razie Laurie wiedziała, gdzie gospodarz przechowuje broń, co mogło jej się przydać w przyszłości.

Na noc buteleczki z prochem schowała pod kołdrą, następnego ranka zaś przywiązała je sobie do paska ukrytego pod suknią i dopiero wtedy zeszła na śniadanie. Potem odszukała Andrew, który już oczekiwał jej na dziedzińcu. Obok niego stały gotowe do jazdy konie.

- Cholerni Szkoci ukradli zwierzęta - oznajmił. - Tailor pojechał do Haggbeck z większą grupą ludzi do pilnowania bydła, więc znowu muszę ci starczyć za eskortę, panienko.

Miała pewność, że chłopiec nie wygadał się Geordiemu, którego nie było widać w zasięgu wzroku. Obecność jakiegoś mężczyzny zniweczyłaby jej plany, dlatego milczała aż do chwili, gdy znaleźli się poza murami zamku. Spytała, czy Andrew zabrał ze sobą pistolet.

- Tak, wziąłem też kule. A ty znalazłaś proch, panienko?

- Owszem. Możemy pojechać do lasku koło chaty babci Fenicke. Nikt nie zwróci uwagi, jeśli narobimy tam trochę hałasu.

Pokonali pierwsze wzniesienie, gdy zauważyła pędzącego ich śladem jeźdźca. Z tego miejsca nie byli już widoczni dla straż­ników na zamkowych murach. Poczuła się zaniepokojona, bez­bronna.

- Andrew, odwróć się i zobacz, czy rozpoznajesz tego czło­wieka.

Usłuchał polecenia i spojrzał za siebie, przymykając oczy.

- To chyba ten Szkot, który był z Myszką, gdy pojechaliśmy na tamtą stronę.

- Davy? - Ponownie przypatrzyła się mężczyźnie, który ma­chał do nich ręką. Andrew miał rację.

- Złapali Syma - wydyszał Davy, zatrzymując przy nich konia.

- Kto? - spytała zaskoczona Laurie.

- Sir Hugh Graham i jego ludzie.

- Jak to się stało?

- Gdy dostarczył im dobrą angielską wołowinę, ot co - rzucił z goryczą Davy.

- Jaką wołowinę? - odezwał się zdumiony Andrew. Przerażona Laurie zignorowała słowa chłopca.

- Ale przecież nikt nie miał się zbliżać do Kruczego Gniazda. A zwłaszcza Sym!

- Tak, chciał się jednak upewnić, że nikt inny nie zabierze krowy przeznaczonej dla sir Hugh. Miał tylko przyczepić powróz do kołka i wbić go w ziemię koło bramy, a gdyby go złapali, miał powiedzieć, że krowę znalazł, i dać im twoje pismo. Nie wiem, co się nie udało.

- Jakie pismo? - spytał niecierpliwie Andrew.

- Wypuszczą go, Davy. - Laurie poczuła wyrzuty sumienia. - Muszą. Boże, co ja zrobiłam!

Andrew zmarszczył czoło.

- To jedna z tych krów, które zginęły ze stada naszego pana - domyślił się. - Ukradli je wasi rabusie, prawda? Wyszli z tego cholernego lasu i ukradli je! Zawsze to robili!

- Nieprawda - odparł oburzony Davy.

- Prawda. Powiem o tym w zamku. A w ogóle to jesteś moim więźniem. - Wyjął spod siodła pistolet i wycelował w Davy'ego.

- Odłóż to, Andrew! - krzyknęła na niego Laurie. - Nie jest załadowany. Nie zwracaj na chłopaka uwagi, Davy. Przywiózł go, żeby mi pokazać, jak się strzela. Proch do niego mam przy sobie.

- Naprawdę? - spytał Davy. Mimo pozornego niebezpieczeń­stwa jego oczy zabłysły. - Bardzo się cieszę. Nie wiedziałem, co będziesz mogła zrobić w sprawie naszego Syma, ale chciałem, byś znała prawdę. Przyjechałem nocą i czekałem, aż pokażesz się za bramą, ale teraz muszę już wracać. Myszka rozmawia już z naszymi ludźmi. Ally Szuja i paru innych szukają tych, którzy brali udział w poprzednich wyprawach, Myszka twierdzi jednak, że powinniśmy zaczekać na powrót lorda Beccleucha. Niedługo go uwolnią, a wtedy on odzyska chłopca.

- Sir Hugh na pewno nie skrzywdzi Syma - uspokoiła go. Davy zmarszczył czoło.

- Pewnie nie powieszą go za kradzież krowy, ale sir Hugh podobno już wieszał ludzi w napadzie złości. Przypomnij sobie, że chciał powiesić Rabbiego, kiedy raz udało mu się go po­chwycić. Obowiązujące tu prawo będzie tym razem po jego stronie, jeśli stwierdzi, że Sym został złapany na gorącym uczynku ze skradzioną krową.

- Musisz opowiedzieć o tym sir Quintonowi. Powinieneś był zrobić to od razu, zanim jeszcze przyjechałeś tutaj.

- Nic to nie da - odparł Davy. - Sir Quinton był na miejscu, gdy złapali chłopaka. Powiedział Myszce, że sir Hugh nie zrobi małemu krzywdy. .

- Więc pewnie tak będzie. Chce go tylko przesłuchać, by dowiedzieć się, skąd wziął tę skradzioną sztukę bydła. Ale Sym na pewno się wystraszy. Myślisz, że powie?

- Nie zdradzi ani ciebie, ani nas, ale sir Hugh pomyśli, tak jak twój towarzysz, że regularnie dokonujemy rozbojów w Tynedale. A przecież to nieprawda. Przysięgam ci.

- A Rabbie Czerwony Płaszcz? Czy przebywa razem z innymi w lesie Tarras?

- Nie, ale nie uczestniczy też w tych napadach.

- A skąd możesz to wiedzieć? - spytał wzgardliwie Andrew.

- Bo w przeciwnym wypadku jeździłbym razem z nim - odparował Davy.

- Andrew - Laurie zwróciła się do chłopca - czy słyszałeś, jak ktoś w Brackengill lub Haggbeck opowiadał, że widział napastników? Czy ludzie sir Hugh rozpoznali kogoś albo ścigali rozbójników aż do lasu Tarras?

- Nie, ale po napadzie nie zostały im żadne konie, więc wieśniacy i tak nie mogli nikogo ścigać. - Andrew wciąż nie spuszczał oka z Davy'ego. - Geordie mówi, że bandyci wiedzą, gdzie są pozycje naszych obserwatorów, i omijają te miejsca.

- Ja wierzę Davy'emu - powiedziała Laurie. - Może gdybyś pojechał do Broadhaugh i porozmawiał z lady Scott, ona namó­wiłaby sir Quintona... Nie, zaczekaj.

Pokręciła głową. Chłopak był gotów wykonać polecenie, lecz nie mogła wysłać go do Broadhaugh. Nawet gdyby przekonał Janet Scott o czymś, czego sam nie był pewien, a ona zgodziłaby się porozmawiać z mężem, to przecież sir Quintona mogło nie być na zamku. A jeśli nawet był na miejscu, to zanim Andrew przekona Janet, a ona zgodzi się wpłynąć na męża, mogło być już za późno dla Syma. Sir Hugh nie skrzywdzi chłopca, jeśli taką obietnicę złożył Quintonowi Scottowi, ale gdyby przekazał chłopca Scrope'owi... Na myśl o tym ogarnęło ją przerażenie.

- Muszę sama pojechać do sir Hugh - powiedziała, czując ucisk w żołądku. Ulga malująca się na twarzy Davy'ego świad­czyła o tym, że z nadzieją oczekiwał od niej takiej pomocy.

- Możesz to zrobić, dziewczyno? - spytał łagodnie. - Wiem, że przekraczałaś już granicę, lecz na pewno bez pozwolenia sir Hugh.

- To prawda - przyznała. - Będzie na mnie wściekły, ale nic na to nie poradzę. To moja wina. Muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy.

- Pojadę z tobą - zaofiarował się Davy.

- Nie. Pojadę z Andrew, jak poprzednio. Nikt nie zwróci uwagi na kobietę jadącą z chłopcem. Tak będzie bezpieczniej.

- Chyba że chłopak cię zdradzi. - Davy spojrzał wilkiem na jej towarzysza.

- Nie zrobi tego, prawda, Andrew? - powiedziała spokojnie. Nie odpowiedział od razu; zamyślił się na chwilę.

- Wezmę mój pistolet. I załadujemy go, jak należy. Davy chciał zaprotestować, lecz Laurie go uciszyła.

- Będę się czuła bezpieczniej, jeśli go załadujemy. Skoro napadu nie dokonali mieszkańcy Liddesdale, to nie wiemy, kim byli rozbójnicy i gdzie możemy ich napotkać. W każdym razie chcę się nauczyć ładować pistolet. Możesz nam to szybko pokazać?

- Jasne - odrzekł Davy. - Podaj mi go, mały szelmo. Andrew usłuchał, obserwując uważnie, jak Davy sprawdza mechanizm. Tymczasem Laurie odpięła pasek z buteleczkami prochu i wyjęła go spod sukienki. Davy aprobująco pokiwał głową.

- W każdej z nich jest porcja na jeden strzał - powiedział. - To bardzo dobrze, bo wtedy nie można przeładować pistoletu. A więc robi się to tak. - Pokazywał, jednocześnie objaśniając. - Przekręca się kurek w ten sposób, aż zostanie zablokowany, o tak... Teraz trzeba nasypać prochu na panewkę, tutaj, koło otworu lufy. Potem zamykamy pokrywkę panewki. Ten pistolet jest o tyle dobry, że po załadowaniu można go włożyć do pochwy, bo pokrywka chroni proch na panewce, a więc broń nie wystrzeli do chwili, aż się pociągnie za spust. Ale nie wolno go pociągnąć, dopóki nie ma celu, w który chcecie trafić. Wystrzeli tylko raz, a potem już nie wystarczy wam czasu, by naładować go po raz drugi.

- Chcę teraz wystrzelić na próbę - powiedział Andrew.

- Nie, bo usłyszą to w zamku i zaraz tu będą - ostrzegł Davy. Spojrzał na Laurie. - To nie jest dobry pomysł.

- Nie mam teraz innego pomysłu - odparła. - Sir Hugh nie zechce was słuchać, a nie bardzo wiem, jak namówicie sir Quintona, by stanął w obronie Syma, skoro nie wstawił się za nim od razu. Ale jeśli sama powiem sir Hugh, że wierzę w niewinność Syma... - Zamilkła na widok sceptycznej miny Davy'ego, lecz po chwili mówiła dalej: - To jedyna rzecz, jaką mogę zrobić. Będzie wściekły, ale chyba mnie wysłucha. W każ­dym razie muszę spróbować. Ze względu na Syma.

- Dobrze, dziewczyno. Jestem ci ogromnie wdzięczny. Pojadę za tobą w pewnej odległości. Ten mały szczur nie jest w stanie cię obronić, a gdy zajdzie potrzeba użycia broni, to wcale nie jestem pewien, czy ten wasz pistolet wystrzeli. Takie rzeczy lubią się zacinać, kiedy są naprawdę potrzebne.

Laurie pokiwała głową. Będzie się czuła bezpieczniej, wiedząc, że Davy jest w pobliżu, chociaż nie oczekiwała żadnych kłopotów podczas przekraczania szkockiej granicy. Jedyne niebezpieczeń­stwo oczekiwało ją po tamtej stronie, w Kruczym Gnieździe, gdy stanie przed obliczem sir Hugh Grahama. Na samą myśl o tym poczuła, jak skręcają się jej wnętrzności.

Nie miała w zwyczaju załatwiać spraw bezpośrednio, lecz podczas pobytu w Brackengill dowiedziała się paru nowych rzeczy o sobie i nie wszystkie z tych odkryć były przyjemne. Teraz widziała, że gdy w przeszłości zrobiła coś głupiego pod wpływem chwilowego impulsu, zawsze potrafiła jakoś wybrnąć z kłopotów. Zrozumiała też, że zgłaszając się jako zakładniczka w miejsce May, sądziła, iż będzie potrafiła manipulować sir Hugh tak samo, jak kiedyś ojcem.

Jednak sir Hugh okazał się o wiele mniej przewidywalny. Starał się zapewnić jej komfortowe warunki pobytu w Brackengill, pozwolił nająć służące, ale też wpadał w gniew, jak na przykład wtedy, gdy odkrył, że wykonywała pracę nieodpowiednią dla kobiety jej urodzenia. Przypomniała sobie, że groził jej biciem w wypadku przyłapania jej na kłamstwie. Być może podobnie odniesie się do jej wyprawy przez szkocką granicę, bez względu na szlachetne pobudki, jakimi się kierowała.

Dopiero gdy zobaczyła przed sobą drewnianą palisadę Kru­czego Gniazda, przyszło jej do głowy, że sir Hugh mógł rozpoznać jej pismo. Do tego momentu nie miała pojęcia, co mu powie, lecz jeśli on już wie o jej udziale w figlu, którego skutkiem okazało się zatrzymanie Syma, będzie musiała powiedzieć mu szczerą prawdę. I mieć nadzieję, że wszystko dobrze się skończy.

Hugh tylko raz próbował przesłuchać Syma, ale gdy zro­zumiał, że wzbierająca w nim złość nie ma nic wspólnego ze stojącym przed nim chłopcem, kazał go odesłać. Nie chciał się na nim wyżywać.

Kusiło go, by wsiąść na konia, popędzić do Brackengill i rozmówić się z Laurie, lecz powstrzymał się od tego kroku. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że jeśli brała udział w prze­kazaniu tego „podarunku”, który dostarczył Sym, to zapewne była zamieszana w jakiś poważniejszy spisek. Być może bandyci liczyli właśnie na to, że rozpoznawszy jej pismo, natychmiast wyruszy do zamku. Dlatego przed wyjazdem musiał uzyskać pewność. Jego miejsce było tutaj. Wraz ze swoimi ludźmi miał obowiązek kontynuować oblężenie i dopaść bandytów.

Rankiem wysłał do Haggbeck dwóch żołnierzy, którzy już wrócili z wiadomością, że zginęły tylko cztery sztuki bydła. Geordie wzmocnił straż nad stadem w obawie, że rozbójnicy powrócą po resztę.

Hugh chciał wyprawić gońca do Brackengill z rozkazem dla Geordiego, by zamknął Laurę Halliot na klucz w jej komnacie do czasu, aż on wróci do zamku, żeby się z nią rozprawić. Ponieważ jednak wiadomość ta mogła zostać przekazana jedynie ustnie, zrezygnował. Nie wiedział, w jaki sposób rzezimieszki skontaktowały się z Laurą - być może podkupili jednego z war­towników. Ale dowie się od niej wszystkiego, do ostatniego szczegółu, gdy tylko załatwi sprawę w lesie Tarras.

W ogóle nie przyszło mu do głowy, że Laura mogła opuścić zamek. Dlatego zajął się swoją misją, a rozmowę z zakładniczką odłożył na dogodniejszy dla siebie moment. Żył w błogiej nieświadomości do chwili, gdy wczesnym popołudniem do sali wszedł nagle Ned Rowan. Minę miał nietęgą.

- Czego chcesz? - spytał gniewnie Hugh. Gdy tamten wy­mienił imię Laury, niezbyt zrozumiał, o co mu chodzi. Myślał przede wszystkim o jej bezpieczeństwie. - No więc co się stało, do diabła?! Bandyci napadli na Brackengill?

- Ona jest tutaj, panie.

- Tutaj? Co to ma znaczyć? Nie możesz mówić jaśniej, człowieku?

- Lady Graham, to znaczy panienka Halliot jest tutaj. Hugh wreszcie zrozumiał.

- Gdzie? - Skoczył na równe nogi.

- Czeka na zewnątrz. Nie wiedziałem, czy mogę ją wprowa­dzić. .. - Rowan wskazał gestem paru ludzi, którzy szykowali się do wieczornego posiłku, oczekując swojej kolejki na pełnienie warty.

- Przyprowadź ją. - Hugh spojrzał z ukosa na Rowana.

- Jest z nią chłopak, nasz Andrew. On też ma wejść?

- Sam się nim zajmij, a także każdym innym, kogo namówiła, by ją eskortował - warknął Hugh. - Przyprowadź ją! A wy wszyscy wyjdźcie.

Mężczyźni pośpiesznie opuścili salę, mijając się w przejściu z Laurie, u której boku szedł Andrew.

- Nie pozwolę, panie, abyś wyżywał się na Andrew tak, jak na biednym Symie - powiedziała od progu. - Wbrew twojemu poleceniu pozwoliłam mu zostać przy mnie, bo bał się, że Ned Rowan go ukarze.

- I powinien to uczynić - rzucił Hugh. - Tak samo jak ja ciebie. Powinienem powiesić każdego, kto z tobą przyjechał, za pomoc w ucieczce zakładniczki. Co tu robisz, do diabła ciężkiego?!

- Musiałam się tu zjawić - rzekła z mocą. - Nie mogę pozwolić, byś wojował z dziećmi. Gdzie jest Sym Elliot? Wiem, że go uwięziłeś. Tak mi doniesiono.

- Chcę wiedzieć, kto cię o tym poinformował. - Po prawdzie najbardziej chciał wziąć ją za ramiona i potrząsnąć, ale tuż obok stał Andrew.

Chłopiec patrzył na niego z przerażeniem w oczach.

- Odszukał mnie ojciec Syma i powiedział, co się stało. Wiem, że nie powinnam była tu przyjeżdżać, ale...

- Nie wolno ci było zrobić kroku poza mury Brackengill! Niecierpliwie machnęła ręką, jakby chodziło o mało ważną sprawę.

- Dlaczego więzisz Syma?

- Bo podszedł pod samą bramę, ciągnąc krowę, którą ukradł z mojego stada. Powiedz mi, co o tym wiesz, zanim przejdziemy dalej.

Gdy zaczerwieniła się i zacisnęła wargi, poczuł satysfakcję, że wreszcie udało mu się zamknąć jej usta.

Widząc błysk w oczach Hugh, Laurie domyśliła się, że rozpoznał jej pismo.

- Panie, nie patrz tak na mnie - powiedziała w końcu, wbijając wzrok w punkt na jego piersi. W ten sposób unikała jego spojrzenia. Wiedziała, że musi zachować spokój, ale nie było to łatwe, gdy ogarniała go wściekłość. - To dla mnie bardzo trudne. Wiem, że mam pozostawać w Brackengill do powrotu May, ale musiałam przyjechać i porozmawiać z tobą osobiście, gdy dowiedziałam się, że zatrzymałeś Syma. A co do bandytów, popełniłeś omyłkę, panie.

- Omyłkę? Co ty możesz o tym wiedzieć? I jak, do diabła, udało ci się uciec? Jak mi Bóg miły, odpowiesz mi, a moi ludzie pożałują dnia, kiedy...

W końcu odważyła się spojrzeć mu prosto w oczy.

- Nie obwiniaj swoich ludzi, panie. Postępowali zgodnie z twoim poleceniem. Nigdy nie mówiłeś im, by traktowali mnie jak więźnia, sam też tego nie robiłeś. Ufałeś mi i przysięgam, że nadal możesz ufać. Dzisiaj jestem tak samo twoją zakładniczką, jak każdego innego dnia.

- Zakładniczka nie przedostaje się przez granicę do Szkocji, gdy ma przykazane pozostać w Anglii. Kazałem ci nie opuszczać zamku, a ty mi to obiecałaś.

- Nieprawda. - Znowu spuściła wzrok. - Pytałeś tylko, czy cię zrozumiałam, a ja powiedziałam, że tak, nigdy jednak nie obiecałam, że zostanę w zamku. Ponadto - dodała szybko - przyrzekłam, że będę zakładniczką i tego nie złamałam. Przecież wiesz o tym, że możesz mi ufać tak samo, jak wasza królowa zaufała Beccleuchowi, pozwalając mu na pełne rozrywek życie u gościnnych gospodarzy w Berwick.

Hugh zacisnął zęby.

- Nie mówimy o Beccleuchu. Chcę wiedzieć, jakim sposobem ludzie, którzy ukradli moje bydło, weszli w posiadanie napisanego przez ciebie bezczelnego listu.

Przygryzła dolną wargę. Wyznanie prawdy okazało się o wiele trudniejsze, niż przypuszczała.

- No więc - odezwała się wreszcie, wymieniając porozumie­wawcze spojrzenie z Andrew - prawda jest taka, że dzisiaj nie pierwszy raz przekroczyłam granicę.

Sir Hugh także patrzył na chłopca, który odważnie spoglądał w oczy swego pana. Laurie szczerze go podziwiała.

- A co ty masz do powiedzenia na ten temat? Andrew nerwowo oblizał wargi.

- Wiem tylko to, o co panienka mnie prosi, panie - odparł spokojnym głosem. - Myślałem, że głupio robi, gdy uwierzyła tamtym ludziom, że ostatni napad to nie sprawka mieszkańców Liddesdale, ale mówi prawdę, że nikt z naszych z nimi nie rozmawiał.

- Idź teraz do Rowana i zrób, co on ci rozkaże.

- Nie wolno mu karać chłopca - wtrąciła pośpiesznie Laurie.

- Powiedz mu, że później się z tobą rozmówię - dodał Hugh.

- A co z Symem? - spytała, gdy Andrew zaczął powoli kierować się do wyjścia. - Musisz pozwolić mu wrócić do swoich, panie. Nie zrobił nic poza tym... o co sama go po­prosiłam. - Z trudem przełknęła ślinę.

- Rozumiem. - Rzucił jej spojrzenie, które nie wróżyło ni­czego dobrego. - Powiedz Rowanowi, że ma tu przyjść - zwrócił się do Andrew, zanim ten zamknął za sobą drzwi.

Po chwili zjawił się Rowan.

- Tak, panie?

- Odeślij tego Syma z powrotem do rodziny. Był tylko posłańcem, tak jak twierdził. Bez względu na to, co niektórzy sądzą, nie wojuję z dziećmi.

- Tak, panie. Mam się teraz zająć naszym Andrew?

- Nie. On tylko wykonywał polecenia. A ja osobiście zajmę się prawdziwą winowajczynią. - Hugh odprawił go gestem i zamilkł na dłuższą chwilę.

Laurie poczuła, jak nogi uginają się pod nią.

- Ja wcale nie uciekłam - wyrzuciła z siebie. - Przecież rozumiesz to, panie, ale nie zdajesz sobie sprawy, jak ciężko było mi przyjść tu do ciebie. Gdybyś miał serce, na pewno nie...

- Zamilcz - uciął. - Wydaje ci się, że przyjeżdżając tu, postąpiłaś szlachetnie. A ja widzę zakładniczkę, która uciekła bez mojego pozwolenia, i obiecuję ci, że tak właśnie potraktuje cię lord Scrope.

- Ale ja przyjechałam dlatego, że pojmałeś Syma, panie. Poza tym wierzysz, że bandytami są ludzie Rabbiego albo mieszkańcy lasu Tarras, a to przecież nieprawda!

- Kazałem ci milczeć. Nic nie możesz wiedzieć o Rabbiem i jego działaniach. Wiesz tyle, co powiedzą ci jego ludzie, którzy kłamią, żeby chronić własną skórę. Co więcej, usilnie starasz się bagatelizować niebezpieczeństwo, w jakim sama się znaj­dujesz. Czy nie wiesz, że zgodnie z prawem obowiązującym na pograniczu powinienem cię powiesić za ucieczkę, a Andrew za udzielenie ci pomocy? Lord Scrope będzie się domagał waszej śmierci, jeśli dowie się o wszystkim.

- Ale...

W okamgnieniu stanął przy niej i potrząsnął ją mocno za ramiona.

- Posłuchaj mnie! Nie obronię cię przed Scrope'em i jemu podobnymi, jeśli będziesz postępować wbrew temu, co mówię.

Patrzyła mu w oczy, niemal nie słysząc jego słów. Czuła jedynie uścisk męskich dłoni na ramionach, bliskość jego ciała. Miała niejasną świadomość, że powinna się go bać, lecz wcale się nie bała. Jego twarde spojrzenie złagodniało, trzymające ją ręce zaczęły drżeć.

Delikatnie oparła dłoń na jego piersi, jakby chciała uspokoić znarowionego konia. Już wcześniej zdjęła rękawiczki, chociaż nie pamiętała gdzie i kiedy.

Zignorował jej dłoń i chwycił ją jeszcze mocniej za ramiona.

- Czy nie rozumiesz, dziewczyno, że on również mnie zechce obarczyć winą? Udowodni, podobnie jak sama przed chwilą to zrobiłaś, że nie wyjaśniłem moim ludziom, że mają cię traktować jak zakładniczkę.

Mimo tych słów wiedziała, że wcale nie chodzi mu o siebie.

- Jeśli czegokolwiek się nauczyłam - odezwała się - to tego, że pojęcie zakładnika jest zależne od tego, jak ludzie je rozumieją. Na przykład, gdy lord Scrope z lubością nazywał mnie twoją żoną, nie mógł oczekiwać, że będziesz mnie trzymał w zamknięciu. Nie trzyma się żony pod kluczem, przynajmniej w Szkocji.

- Fakt, że lord Scrope uważa cię za moją żonę, wcale nie zmienia sytuacji. On tylko chciał zmącić wodę w nadziei, że potraktuję cię inaczej, niż potraktowałbym mężczyznę zakładnika, a wtedy miałby powód, by nazwać mnie mięczakiem.

- Nie wiem, panie, co masz na myśli, bo wszyscy wiedzą, jak król Jakub i królowa Elżbieta potraktowali Beccleucha - odparła. - Przecież nie mógłbyś cały czas trzymać mnie w lochu.

- Ja nie mógłbym - podkreślił Hugh. - Ale jeśli lord Scrope dowie się, że jeździłaś swobodnie po okolicy i wyprawiłaś się nawet do Szkocji, powie, że puściłem cię wolno, a ja temu nie zaprzeczę. Poza tym naraziłaś Andrew i innych na ogromne niebezpieczeńst­wo. Jeżeli Scrope będzie nalegał, bym cię powiesił, to takie samo żądanie wysunie wobec chłopaka. Przypomnij sobie, że ten mały już raz mu się naraził. Co do Geordiego i pozostałych...

- Mówisz bez sensu, panie - powiedziała Laurie. Miała trud­ności z zebraniem myśli w jego obecności, lecz wiedziała jedno: sir Hugh Graham na pewno będzie bronił swoich ludzi. Może nie chce jej za żonę, lecz wziął ją pod swoje skrzydła, zgadzając się, aby przebywała jako zakładniczka w jego zamku. Nie wierzyła, by pozwolił powiesić ją Scrope'owi lub komukolwiek innemu. - Co zamierzasz zrobić? - spytała.

- Odeślę cię natychmiast do Brackengill, gdzie zostaniesz zamknięta w swojej komnacie. - Wymawiając te słowa, jeszcze bardziej wzmocnił uścisk na jej ramieniu. Myślała, że znowu nią potrząśnie.

Puścił ją jednak, lecz tak powoli, jakby specjalnie koncentrował się na tym ruchu.

- Kto z tobą przyjechał? - cofnął się o krok.

Milczała, ale po chwili ujrzała, jak jego oczy zwężają się niebezpiecznie.

- Myślałam, że już ci doniesiono - odezwała się wreszcie. - Przyjechałam z Andrew.

Krew napłynęła mu do twarzy. Zacisnął pięści. Pewnie za chwilę znowu chwyci ją w swoje kleszcze. Tym razem ucieszyła się, że tego nie zrobił.

- Tylko z Andrew? Z nikim więcej? Czyś ty oszalała, dziew­czyno?

Chciała mu powiedzieć, że jechał za nią Davy Elliot, który nauczył ją posługiwać się pistoletem Andrew, że chłopiec był uzbrojony, lecz żadna z tych rzeczy nie zdołałaby ostudzić jego wzburzenia. Poza tym mogłaby ściągnąć kłopoty na chłopca, któremu Hugh mógł odebrać cenny pistolet.

Zmusiła się do zachowania spokoju.

- Nie jestem szalona, panie. Pomyśl tylko, a zrozumiesz, że jadąc tylko z Andrew, byłam o wiele bezpieczniejsza niż w to­warzystwie uzbrojonej eskorty. - Widziała, że się z nią nie zgadza, ale nie pozwoliła mu dojść do głosu. - I tak Geordie nie zgodziłby się dać mi ludzi. A moi bliscy są dla mnie tak samo ważni jak twoi dla ciebie, panie. Gdy dowiedziałam się, że pojmałeś Syma, musiałam przyjechać. On był ze mną wtedy na drzewie. Jest dla mnie kimś bardzo ważnym.

Hugh wyprostował się. Widziała, że podjął decyzję, której tak łatwo nie zmieni.

- Osobiście odwiozę cię do Brackengill - oświadczył. - Od tej chwili, aż do wydania wyroku przez sędziów, pozostaniesz w zamku. Już na samym początku powinienem był wyjaśnić moim ludziom sytuację. Teraz nie popełnię tego błędu.

Nie patrzył na nią, lecz dojrzała w jego oczach coś nowego. Spłynęła na nią fala poczucia winy za to, że sprawiła mu tyle bólu. Był człowiekiem honoru, potrafił też współczuć, ale teraz te dwie cechy sprawiały mu cierpienie, którego ona była przyczyną.

Mogła jedynie ukrywać przed nim swój żal. Czynił to, co uważał za słuszne, chociaż wcale tego nie chciał. Rozumiała to, dlatego przestała z nim polemizować.

Zebrał drużynę, pozostawiając Krucze Gniazdo pod dowódz­twem Neda Rowana. Tuż za Hugh i Laurie jechał Andrew. Wyruszyli na południowy wschód, do Kershopefoot, gdzie naj­łatwiej i najbezpieczniej można było przekroczyć granicę. Jechali wzdłuż rzeki Liddel w pobliżu miejsca, gdzie May wepchnęła do wody Martina Lodera. Sir Hugh właśnie kazał Laurie nieco zwolnić, by zamienić z nią parę słów na osobności, gdy gdzieś z tyłu dobiegł ich głośny krzyk.

Zdumiona Laurie ujrzała Syma, który odważnie pędził galopem w ich kierunku, zupełnie jakby jeszcze parę godzin temu nie był więźniem sir Hugh.

- Czego chcesz? - spytał ostro Hugh, gdy chłopak zatrzymał się tuż koło nich.

- Panie, mój ojciec kazał przekazać panience Laurie, że na angielską stronę wyruszyli rzezimieszki. Wyjechaliście już z Kru­czego Gniazda, ale wasz dowódcą, Rowan, powiedział, że ktoś może próbować wykraść twoje stado, panie. Wysłał już za tobą gońca, ale powiedział, że ja też mogę jechać i opowiedzieć o wszystkim, chociaż pewnie nie uwierzył w ani jedno moje słowo.

Hugh patrzył to na Laurie, to na chłopca.

- Jeszcze jedna twoja sztuczka? - spytał dziewczynę. - Bo jeśli tak, obiję cię pasem, gdy tylko znajdziemy się w Brackengill. Już dawno powinienem był to zrobić.

Pokręciła głową.

- Nic mi o tym nie wiadomo, panie. Kim są te rzezimieszki, Sym?

. - . Nie wiem, panienko. Ojciec mówił, że widział ich Ally Szuja. Podobno to Anglicy, a nie Szkoci, najpewniej z Tynedale.

- A cóż takiego robił ten Ally Szuja po angielskiej stronie, że widział rozbójników? — spytał sardonicznie Hugh. - I gdzie ten goniec, którego wysłał za nami Ned Rowan? Odpowiadaj, chłopcze.

Sym wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Ally nic nie wspominał o twoim stadzie, panie. To Rowan. Ally powiedział tylko, że widział tych ludzi i panienka Laurie powinna się o tym dowiedzieć, zanim wróci do Brackengill.

- Dlaczego ojciec właśnie ciebie wysłał?

- Bo powiedział, że prędzej uwierzycie, jeśli ja to przekażę. Poza tym nie wkładałbym głowy w paszczę lwa dwa razy w ciągu jednego dnia, gdybym nie mówił prawdy.

- Tak, na pewno chcą, bym ci uwierzył. - Hugh spojrzał na swój mały oddział. - Nie zignoruję tego ostrzeżenia - powiedział do najbliższego żołnierza. - Chłopak zostanie z nami. Czterech z was pojedzie przodem, by sprawdzić, czy w Haggbeck wszystko jest w porządku. Ostrzeżecie naszych ludzi przed spodziewanym napadem. A my pojedziemy tak, by nie rzucać się w oczy na otwartym terenie. Lasem Kershopefoot dotrzemy do zamku Bewcastle, gdzie przenocujemy, a rankiem wyruszymy do Brackengill.

Wybrał czterech ludzi, by ruszyli przodem, Symowi zaś kazał jechać przy Laurie, bo chciał na osobności porozmawiać z An­drew. Pojechali przez wioskę Kershope, a dalej przekroczyli graniczny potok i dostali się do lasu po angielskiej stronie.

Atak nastąpił bez ostrzeżenia. Napastnicy zeskakiwali z drzew, wypadali spośród zarośli, by ich otoczyć, wymachując pałkami i mieczami. Rozległy się strzały i kilku ludzi sir Hugh upadło. Wkrótce Hugh i Andrew znikli z oczu Laurie, którą napastnicy odcięli od reszty grupy.

Pozostał przy niej tylko Sym. Nachyliła się do niego.

- Uciekaj stąd. Schowaj się na drzewie tak jak wtedy, a potem pędź do Davy'ego i razem ruszajcie do sir Quintona w Broadhaugh. Powiedzcie mu, że nie wiem, kim są bandyci, ale to nie są ludzie od nas. I poproście o pomoc!

Po chwili chłopak zeskoczył niezdarnie z konia. Przestraszyła się, że został ranny, ale stłumiła okrzyk, gdy potoczył się w zarośla i znikł jej z oczu. Ujrzała, jak jeden z napastników uderza sir Hugh pałką, podchodząc go od tyłu, gdy w tym samym momencie inny wyrwał jej wodze, a jego towarzysz objął ją w pasie silnym ramieniem. Zaczęła się szamotać, ale na próżno.

Już po chwili związali jej ręce, a na głowię włożyli worek. Wciąż siedziała na koniu, lecz nie widziała, w którą stronę jadą. Wytężała słuch, lecz nie rozpoznała żadnego głosu. Przeraziła się, że sir Hugh i Andrew zostali zabici. Nie potrafiła powstrzymać łez. Po pewnym czasie wyczerpana opadła na końską szyję i zasnęła.

23

Porywacze niewiele rozmawiali, utrzymując powolne tempo jazdy. Laurie obudziła się dopiero wtedy, gdy stanęli. Ktoś zdjął ją z siodła i zarzucił sobie na ramię, nie zdejmując więzów z jej rąk ani worka z głowy. Wyczuła, że znajduje się w jakimś wnętrzu i jest niesiona na dół schodami wykonanymi - sądząc po odgłosie kroków - z kamienia. W końcu postawiono ją na ziemi.

Nikt się nie odzywał, jednak usłyszała tuż obok odgłos głuchego uderzenia. W końcu mężczyzna rozwiązał jej ręce i wyszedł. Nastało milczenie.

Namacała zesztywniałymi palcami sznurki, którymi był związa­ny worek na jej głowie, i po chwili udało jej się go zdjąć. Przez wąską szparę w ścianie zobaczyła, że na zewnątrz jest już prawie ciemno, lecz minimalna ilość światła wpadającego do wewnątrz pozwoliła jej ujrzeć sir Hugh, leżącego obok na stercie słomy.

Niemal natychmiast zorientowała się, że oddycha. Pośpiesznie rozwiązała sznurki, krępujące jego ręce i nogi, lecz nie potrafiła go ocucić. Usiadła przy nim, co chwilę zapadając w lekką drzemkę, nasłuchując odgłosów z zewnątrz, które pomogłyby określić, gdzie się znajdują. Celę ogarnął najpierw zupełny mrok, a potem do wnętrza zawitała delikatna poświata. Dopiero wtedy Hugh odzyskał przytomność.

Laurie dotknęła jego ramienia, w myślach dziękując Bogu za jego łaskę.

- Obudź się!

Powoli otworzył jedno oko, jakby chciał sprawdzić, czy nadaje się jeszcze do życia.

- Jeden z bandytów uderzył cię pałką - powiedziała współ­czująco.

- I to mocno - zachrypiał. - Gdzie jesteśmy?

- Nie wiem. Włożyli mi worek na głowę. Nie wiem, w jakim kierunku jechaliśmy, więc możemy być równie dobrze w Anglii, jak i w Szkocji. Poza tym straciłam przytomność, więc nawet nie mam pojęcia, jak długo jechaliśmy.

Spojrzał na nią zwężonymi oczami.

- Zrobili ci krzywdę?

- Tylko związali mi ręce i włożyli worek na głowę - odparła. Westchnął.

- Dociera tu odrobina światła, więc chyba nie jesteśmy w lochu.

- Ściany są z kamienia, ale drzwi drewniane. Ten wąski otwór pod sklepieniem jest podobny do okien, jakie widziałam w Kru­czym Gnieździe. - Wskazała to miejsce gestem. - Pewnie jes­teśmy w jakiejś kwadratowej wieży.

- Więc skoro to miejsce nie jest w takim samym opłakanym stanie jak Krucze Gniazdo, jego właściciel musi być kimś znacznym. Słyszałaś jakieś znajome głosy?

- Nie, zresztą niewiele się odzywali. Ale mam coś na pociechę. Myślę, że Symowi udało się ukryć, a jeśli tak, natychmiast pojedzie do Broadhaugh szukać pomocy.

- Świetnie. - W oczach Hugh dojrzała jakąś wesołą iskierkę.

- Śmieszy cię to, panie? Wiem, że to tylko mały chłopiec...

- Nie, dziewczyno - sprostował. - Nic z tych rzeczy. Na pewno nie jest młodszy od Andrew, a jeśli coś mnie rozbawiło, to fakt, że właśnie Andrew wysłałem z podobną misją. Łobuziak na widok bandytów już wyciągał pistolet. Przecież gdyby to zobaczyli, mogli go z miejsca zastrzelić, dlatego złapałem go za rękę i kazałem jechać po pomoc. Pewnie zaraz potem dostałem w głowę, bo nić więcej nie pamiętam. Mam nadzieję, że bandyci nie złapali obu chłopców.

- Gdyby tak się stało, pewnie byśmy o tym wiedzieli - odparła. - Z tego, co widziałam i słyszałam, wynika jedno: bandyci są przekonani, że wyłapali wszystkich.

- Nie bądź tego taka pewna - ostrzegł ją Hugh.

- Ale jeśli Andrew pojechał do Brackengill, a Sym do Broadhaugh...

- Nie wysłałem go do Brackengill. Część moich ludzi jest w zamku, a inni pilnują stada w Haggbeck. W żadnym z tych miejsc nie ma dość żołnierzy, by przyjść nam z pomocą. Wysłałem więc Andrew do Broadhaugh. To właśnie wydało mi się zabawne.

- Dlaczego nie posłałeś po lorda Scrope?

- Nie ufam mu, a poza tym nie wiem, gdzie teraz przebywa. Zresztą potrzebna jest szybka akcja, a sama droga do Carlisle zajęłaby mnóstwo czasu. Mam natomiast zaufanie do Janet. Wyszła za Szkota, ale to kobieta honoru, ja zaś nadal jestem jej bratem. Jeśli będzie w stanie nam pomóc, na pewno to zrobi. Może wyniknąć tylko jeden mały problem.

Od razu wiedziała, o co chodzi.

- Jeśli obaj chłopcy wyruszyli po pomoc, nikt nie będzie wiedział, gdzie nas szukać. - Westchnęła. - Chociaż kazałam Symowi, by powiedział Davy'emu... - Urwała, niepewna, czy mówić dalej. Uznała jednak, że nie może milczeć. - Davy może zawiadomić Rabbiego Czerwonego Płaszcza, a jego ludzie to znakomici myśliwi i tropiciele. Jeśli dowiedzą się, w jakie wpadliśmy tarapaty, może uda im się trafić na nasze ślady. Nie było deszczu, który mógłby je zatrzeć.

Hugh zaśmiał się, lecz zaraz syknął z bólu. Chyba chciał wstać. Laurie szybko wyciągnęła rękę, żeby go powstrzymać.

- Nie rób tego! Być może masz cięższą kontuzję, niż myślisz, a wtedy ruch jeszcze bardziej ci zaszkodzi.

- Spokojnie, dziewczyno. Nic mi nie jest, jeśli pominąć tego guza na głowie. Boli jak wszyscy diabli, ale nie zamierzam jeszcze umierać, jeśli o to ci chodzi.

- Nigdy nie myślałam, że umrzesz, chodziło mi tylko o to, żebyś wolniej się poruszał - rzekła z powagą. Nie chciała, by wiedział, jak bardzo przeraziła ją myśl, że umarł.

Nie od razu odpowiedział. Wytężając siły, usiadł i oparł się o ścianę.

- Pewnie nie zostawili nam wody - powiedział.

- Ani kropli. Czy teraz, gdy siedzisz, głowa bardziej cię boli?

- Nie. Okłamałaś mnie, Lauro. Przeszedł ją zimny dreszcz.

- Co?

- Tak, mówiąc, że nie obawiałaś się mojej śmierci.

- Przecież ja wcale... - Urwała, gdy się do niej uśmiechnął. Teraz naprawdę był sobą.

- Daj spokój, dziewczyno. Masz wszystko wyraźnie wypisane na twarzy. Zawsze tak było. Teraz czujesz się dość bezpieczna. Nie mam dość siły, by spuścić ci lanie.

- Nie zrobiłbyś tego. Nie za to, że martwiłam się o ciebie, to byłoby głupie.

- Więcej niż głupie - zgodził się. - Chodź do mnie. Zimno mi, a twoim obowiązkiem jest mnie ogrzać, abym się nie rozchorował w tym okropnym miejscu.

Ostrożnie spełniła polecenie, niepewna, co oznacza jego dziwny humor. Lecz gdy usiadła przy nim, a on objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie, z wdzięcznością oparła głowę na jego ramieniu.

- Jeśli chcesz znać prawdę - odezwała się cicho - twój widok śmiertelnie mnie przeraził.

- Nie wątpię. Gdybyśmy zamienili się miejscami, czułbym podobnie. Jesteś niezwykłą kobietą.

- Proszę, nie opowiadaj takich rzeczy. Nie ma we mnie nic niezwykłego.

- Nie zaprzeczaj mi, to nie wypada. Znam jeszcze tylko jedną kobietę, która w podobnych okolicznościach zachowywała się z godnością. Tyle że ona chodziłaby niecierpliwie po tej celi, żądając, abym wstał i coś zrobił.

- Twoja siostra?

- Tak. Janet w podobnej sytuacji nie wpadłaby w panikę, ale też nie siedziałaby spokojnie. Czy wiesz, co powiedziała, gdy znalazła Quina w lochu w Carlisle?

- Nie, co?

- Wyśmiała go. Powiedziała, że znowu go nie posłuchała, a on nic na to nie poradzi, bo jest zbyt słaby, żeby wstać. Nawet go sklęła, potem kazała ruszyć się i iść za nią, bo przecież nie będzie go niosła na plecach. Sama mi to opowiedziała, nawet chwaliła się swoim tupetem, szelma.

Laurie próbowała stłumić śmiech, lecz bez powodzenia. Ocza­mi wyobraźni wyraźnie widziała tę scenę.

- Nie zrobiła tego!

- Ależ zrobiła. Rzekomo po to, by zmusić go do działania, gdyż nie mieli czasu na dyskusje. Myślę, że zrobiła to, bo wiedziała, że on nic jej nie może zrobić. Przynajmniej raz mogła powiedzieć dokładnie to, co chciała.

- Więc na pewno tak się stało. Ale nie wierzę, by Waleczna Janet zostawiła go tam, nawet gdyby nie miała nikogo do pomocy - powiedziała Laurie. - Zresztą teraz również nie wy­magałaby od ciebie, abyś wstał i coś zrobił, gdyż w tej sytuacji żadne z nas nic zrobić nie może. Musisz odzyskać siły. A my powinniśmy dowiedzieć się czegoś więcej o naszej sytuacji. Nie traćmy bezsensownie energii.

- Moja siostra jest jednak szaleńczo odważna i rzadko okazuje respekt wobec mężczyzn w rodzinie. Mówię ci, nalegałaby, abym coś zrobił.

- Być może, ale jeśli zwracała się do męża w taki sposób, jak to opisałeś, musiała mieć ważne powody - powiedziała Laurie. - Przecież wszyscy wiedzą, że on bardzo ją kocha.

- Pewnie tak. Jak na Szkota jest znośnym człowiekiem. Mimo to jestem zły, że właśnie od jego dobrej woli zależy, czy odszuka ślady i ruszy nam na pomoc.

- Wątpię, by sir Quinton miał takie umiejętności jak ludzie Rabbiego. - Laurie uśmiechnęła się. - Lepiej pokładajmy nasze nadzieje w Symie, który miał zawiadomić Davy'ego. Potem opowiedzą o wszystkim lady Janet i sir Quintonowi, lecz tym­czasem Davy przekaże wiadomość Rabbiemu.

- Rozumiem, że Davy Elliot należy do bandy Rabbiego. - Hugh skrzywił się. - Nie obawiaj się. Przypuszczam, że większość ludzi z lasu Tarras to zwolennicy Rabbiego, ale nic mnie to teraz nie obchodzi. Musimy wierzyć, że rychło ktoś nas odnajdzie i uwolni.

- A do tej pory może spróbuj się przespać - zasugerowała. - Jeśli chcesz użyć mego podołka jako poduszki, to bardzo proszę.

- Nie odrzucę tak hojnej propozycji.

Jego zgoda świadczyła o tym, że głowa boli go bardziej, niż był gotów się przyznać. Znowu zmienił pozycję, kładąc głowę na kolanach dziewczyny, a ona zaczęła uspokajająco głaskać go po czole. Na szczęście nie miał gorączki.

- Chłodną masz rękę - powiedział. - A uda miękkie jak poduszka.

- Śpij. - Nie chciała podejmować dyskusji o tym, co czuje, trzymając na kolanach jego głowę. Ta wstrętna cela nie była dobrym miejscem na myślenie o uczuciach i emocjach, które w niej wzbudzał.

Hugh położył się wygodniej na boku, opierając dłoń na kolanie Laurie. Po chwili przesunął ją wyżej, wzbudzając w niej jeszcze większy dreszcz.

Przewrócił się na plecy i spojrzał jej w oczy.

- Jesteś pewna, że moja głowa nie za bardzo ci ciąży?

- Śpij - mruknęła.

Zamknął oczy. Czuła na udzie jego ciężką głowę, ale było jej z tym dobrze. Oparła się o kamienną ścianę i próbowała myśleć o czymkolwiek, byle nie o sytuacji, w jakiej się znaleźli.

Laurie podskoczyła na dźwięk drewna uderzającego o kamień i syknęła z bólu, czując skurcz w prawym udzie. Ręka Hugh spoczywała tam, gdzie nie powinna - między jej nogami - lecz akurat to było teraz najmniejszym problemem. Pomarańczowa poświata na ścianach nie pochodziła z płomieni piekielnych, jak się obawiała, lecz z pochodni trzymanej przez osiłka, który właśnie otworzył drzwi.

- Co się dzieje? - Hugh usiadł, lecz chyba zbyt szybko, bo zaraz zamknął oczy i złapał się za głowę.

- Ruszajcie się - powiedział gburowato mężczyzna z pochod­nią. - I żadnych sztuczek, sir Hugh Grahamie, bo mamy rozkaz związać ci ręce. Jeśli nie będziesz posłuszny, najpierw zabierzemy dziewkę na górę, by chłopcy trochę się z nią zabawili, a my tymczasem nauczymy cię dobrych manier. A potem i z tobą się zabawimy.

- Nie chcę kłopotów - . powiedział cicho Hugh. - Boli mnie głowa. Pragnę jedynie wiedzieć, kto jest odpowiedzialny za ten gwałt.

- Więc odwróć się twarzą do ściany - rzekł mężczyzna z pochodnią. - Ręce przesuń do tyłu i złącz nadgarstki. A ty, dziewko, chodź tu szybko.

Stanęła i z trudem stłumiła okrzyk, gdy ból przeszył jej udo. Nie miała pojęcia, jak długo spała, lecz na zewnątrz było ciemno i wyraźnie czuła głód.

- Już myślałam, że chcecie nas zagłodzić - powiedziała cicho, starając się zachować godność.

- Nie zapraszamy was na przyjęcie. - Mężczyzna zaśmiał się. Chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie. - Nie będziesz potrzebować jedzenia, chyba że coś źle zrozumiałem. Bierzcie go, chłopcy.

Do celi weszło dwóch ludzi, którzy dotąd czekali na zewnątrz. Ostrożnie podeszli do Hugh. Jeden był równie wielki jak ten z pochodnią, drugi tylko nieco niższy. Laurie miała nadzieję, że Hugh nie zechce z nimi walczyć.

Zachował spokój. Stał bez ruchu, gdy związywali mu ręce. Gdy się odwrócił, miał bladą twarz i wyraźnie cierpiał, ale Laurie, patrząc na niego, domyśliła się, że znacznie bardziej niepokoi się o nią niż o siebie.

Człowiek z pochodnią zaciągnął dziewczynę na korytarz.

- Pójdziesz przed nami, sir Hugh - polecił. - Jeśli spróbujesz zrobić coś głupiego, oparzę dziewkę pochodnią. Przykro będzie zniszczyć taką piękność, ale zrobię to, by udowodnić, że do­trzymuję słowa.

- Wierzę - odparł Hugh. - Nie będę próbował uciec.

- Dobrze. Ruszaj więc.

Mężczyźni nie związali Laurie rąk. Z jednej strony była im za to wdzięczna, z drugiej czuła złość, że nie uznali jej za zagrożenie. Mówili z angielskim akcentem, ale to nie miało większego znaczenia. Odczuła tylko ulgę, że to nie Szkoci.

Gdy szli korytarzem, widziała kolejne pochodnie w uchwytach na ścianach. Zastanawiała się, czy mogłaby użyć jednej z nich jako broni. Jednak uchwyty były zbyt wysoko. Nie zdołałaby dosięgnąć pochodni ani też zrobić z niej praktycznego użytku.

Gdy zwolniła, osiłek szturchnął ją w ramię.

- Idź szybciej. Nic nie zyskasz, ociągając się.

Krótki korytarz kończył się kamiennymi schodami, wiodącymi spiralnie do góry. Jeden z ludzi pilnujących Hugh ruszył przodem i otworzył drzwi u szczytu schodów. Hugh poszedł jego śladem, a tuż za nim drugi ze strażników.

Popchnięta Laurie musiała ruszyć za nimi. Była przerażona tym, co ich czeka.

Hugh spostrzegł, że idący za nim mężczyzna jest na tyle blisko, że gdyby dobrze wymierzyć mu kopniaka, poleciałby na dół. Poczuł ogromną pokusę, żeby spróbować. Nie śmiał się odwrócić, obawia­jąc się, że w ten sposób zdradziłby swoje intencje. Słysząc dobiegające z dołu głosy, zorientował się, że Laurie znajduje się dość daleko, więc spadający ze schodów człowiek nie uczyniłby jej krzywdy. Gdyby plan się powiódł, zostałoby mu tylko dwóch przeciwników.

Wahał się, sprawdzając, jak mocno jest zaciśnięty sznur na jego nadgarstkach. Wtem usłyszał przed sobą przytłumiony męski śmiech, pomruk licznych głosów, szuranie nóg, postuki­wanie metalu. W pobliżu było więcej bandytów, niż się spo­dziewał. Będzie musiał porzucić swój zamiar.

Przekroczywszy próg, znalazł się w przedsionku, oświetlonym jedynie blaskiem pochodni umieszczonych przy łukowatym wejściu z lewej strony.

- Dalej. - Osiłek stanął z boku i popchnął więźnia do środka. - Idź przodem.

Hugh nabrał głęboko powietrza. Szkoda, że nie był w pełni sił, że bolała go głowa. Pochylił się nieco i wszedł w wąski korytarz. Po chwili znalazł się w sali - większej niż ta w Kruczym Gnieździe, lecz przynajmniej o połowę mniejszej niż w Brackengill.

Na środku przy dwóch długich stołach siedzieli mężczyźni, których uwaga była skierowana na pełne jedzenia talerze i misy. Wokół kręciły się psy.

Hugh zerknął na trzeci, najwyższy stół, umieszczony prosto­padle do pozostałych. Siedział przy nim pan na zamku w towa­rzystwie dwóch ludzi, lecz nakryć było więcej. Mężczyzna podnosił do ust puchar, ale na widok wchodzących znieruchomiał i przyglądał się więźniowi ponad krawędzią kielicha.

Hugh zesztywniał i otworzył szeroko usta. Właśnie takiej reakcji oczekiwał od niego gospodarz.

Z tyłu dobiegł cichy okrzyk Laurie.

- Podobno uważałeś mnie za zmarłego, Hugh - odezwał się gospodarz. - Nie wątpię, że z ulgą i radością odkrywasz swoją pomyłkę.

- Więc to ty, Martinie Loderze. Twoja śmierć była tylko żartem wymyślonym przez ciebie i Cornusa Granta. Czy Scrope wie, że żyjesz?

Loder uśmiechnął się szyderczo.

- Wie i w pełni mnie popiera. Jego długi zostały już niemal spłacone, a kufry wkrótce staną się pełne bogactwa.

- Więc te ostatnie napady to twoja sprawka. Loder wzruszył ramionami.

- Jak zwykle tylko wykonywałem rozkazy. Przecież nikt nie obwiniałby za napady zmarłego, zwłaszcza że przywódca roz­bójników nosił dobrze wszystkim znany czerwony płaszcz...

- Ale dlaczego nas porwaliście? - spytał natarczywie Hugh. - Co chcecie przez to osiągnąć?

- To był mój pomysł. Stoisz mi na drodze, Hugh. Scrope już dawno powinien był zwolnić cię ze służby i mianować mnie na twoje miejsce, gdy dowiedział się, jaki z ciebie mięczak. Bał się jednak twojego wuja w Londynie. Ale nawet po tym, jak Brompton zmarł, a ty i Eure nie potrafiliście dać sobie rady z rozbójnikami, Scrope nie mógł cię zwolnić, chociaż przysięga, że napisał do królowej, iż się nie nadajesz do pełnienia tej funkcji. A co ona zrobiła? Mianowała cię strażnikiem pogranicza w miejsce Eure'a! No cóż, ja wiem, jak położyć kres tej non­sensownej sytuacji. Już mi nie zaszkodzisz. Dopilnuję tego raz i na zawsze.

- To nikczemność! - zawołała Laurie.

- Nie odzywaj się, kobieto - rzucił ostro Loder. - Tutaj baby nie mają prawa odzywać się bez pozwolenia. Nie życzę sobie słyszeć więcej twojego głosu.

Hugh spostrzegł, że Laurie już otwiera usta, by odpowiedzieć. Spojrzał na nią ostrzegawczo. Jej oczy płonęły gniewem, ale się nie odezwała.

- Otóż to - powiedział Loder. - Masz być cicho, dziewko. Kobiety szybko dowiadują się, gdzie jest ich miejsce w moim domu. Ale ty i tak nie zagrzejesz tu miejsca.

- A więc chcesz nas zabić - stwierdził rzeczowo Hugh, pragnąc odwrócić uwagę Lodera od Laurie.

Udało mu się.

- Zgodzisz się ze mną, że zabicie was będzie mądrzejsze niż obdarzenie wolnością - rzekł Loder. - Co miałbym z wami zrobić, gdybym was tu zatrzymał? Scrope się o was nie upomni, a już na pewno nie chce, abyś jeździł w amoku po okolicy i paplał o jego dokonaniach.

- Okradał własnych ludzi.

- Owszem, jeśli tak chcesz to ująć. On uważa to za usługę, polegającą na odnajdywaniu cudzej własności i zwracaniu jej za drobną opłatą.

- Więc znajduje bydło na ziemi Szkotów, a potem odsprzedaje im ich własność?

- Cóż, nigdy nie miałeś zbyt wielkiej wyobraźni ani poczucia humoru. Scrope to co innego. Tak, on ma wspaniałe wizje.

- To kłamca, hazardzista i przestępca. Już niedługo dowie się o tym cały świat. Bez względu na to, co zrobiłeś dla niego albo co zrobisz z nami, on wkrótce znowu wszystko przegra. A żona mu w tym dopomoże. I co wtedy zrobicie?

Loder ponownie wzruszył ramionami.

- Martw się lepiej o siebie.

- Co chcesz z nami zrobić?

- Ja? - zdziwił się Loder. - Absolutnie nic. Miłuję pokój. Oddam was w ręce Rabbiego.

- Nie ośmielisz się - powiedziała Laurie. - Rabbie nigdy nie układa się z ludźmi twojego pokroju, zwłaszcza że podszywając się pod niego, uczyniłeś wiele zła.

Loder dał znak mężczyźnie stojącemu przy dziewczynie, a ten uderzył ją tak mocno, że się zatoczyła.

Hugh bez zastanowienia rzucił się w ich stronę, lecz wtedy dwaj strażnicy pochwycili go i przytrzymali.

- Ostrzegałem cię, żebyś trzymała język za zębami, kobieto - powiedział Loder cichym, złowróżbnym głosem. - Nie odzywaj się więcej, bo jak Bóg mi świadkiem, odetnę ci go. A ty, Hugh, stój spokojnie, bo pozwolę moim chłopakom, by w twojej obecności zaznali przyjemności z twoją dziewką, zanim Rabbie zamorduje was oboje pośród wzgórz.

- Więc o to ci chodzi - mruknął Hugh. - Zabijesz nas i zwalisz winę na Rabbiego.

- Tak. I na Beccleucha. Niedługo odzyska wolność, a Scrope ma z nim porachunki. Beccleuch ma władzę nad bandytami, więc Scrope chce, aby zapłacił za swoje zbrodnie. Upewni się, by tym razem Elżbieta i Jakub nie okazali się ślepi, tak jak poprzednio.

Przez jakiś czas w sali panowało milczenie.

- Strąciłeś mowę, Hugh? - spytał wreszcie pan zamku.

- Ty oszalałeś, Loder. Scrope też.

- Być może, ale obrzucanie nas obelgami w niczym ci nie pomoże. Dzisiaj umrzesz, a z tobą twoja dziewka, chyba że ją tu zatrzymam, by dostarczała rozrywki moim ludziom.

- Nie!

W pierwszej chwili Hugh pomyślał, że kobiecy krzyk wyrwał się z ust Laurie. Groźba Lodera musiała ją przerazić. Poza tym był tak głośny, że odbił się echem od ścian i trudno było określić, z której padł strony. Spojrzał na dziewczynę i ujrzał zdumienie na jej twarzy. Zrozumiał, że to nie ona krzyknęła.

Patrzyła gdzieś ponad jego głową.

Odwrócił się i ujrzał młodą kobietę w mocno wyciętej błękitnej sukni. Szła gniewnym krokiem od strony wejścia między dwoma długimi stołami do podwyższenia, gdzie siedział gospodarz.

Nie zwracała uwagi na innych mężczyzn znajdujących się w sali. Patrzyła wyłącznie na Lodera i zatrzymała się gwałtownie przed jego stołem.

- Nie możesz ich zabić! Nie pozwolę na to!

Hugh nigdy dotąd jej nie widział, lecz zdumione oblicze Laurie zdradziło mu tożsamość młodej kobiety.

- To May - powiedziała Laurie. Wciąż dotykała policzka zaczerwienionego od uderzenia. - Niech Bóg ma nas w opiece! To jest moja siostra, May.

24

Laurie nie mogła uwierzyć własnym oczom. Anglicy trzymali ją jako zakładniczkę, podczas gdy May mieszkała z człowiekiem, którego rzekomo zabiła.

Gdy Loder wstał, May przybladła i cofnęła się o krok. W sali zapadła pełna oczekiwania cisza.

Laurie spostrzegła, że niektórzy ludzie Lodera wymieniają między sobą szydercze uśmieszki. Żałowała, że Nie widzi twarzy siostry, lecz jedynie profil, po którym trudno było ocenić jej myśli.

Nagle May zesztywniała, gdy Loder położył obie ręce na stole. Z jego oczu patrzyła śmierć.

- Jak śmiesz! - wrzasnął. - Wbiegasz do mojej sali, szczekasz jak suka na swojego pana, ale ja cię nauczę. Chodź tu do mnie.

May zbladła jak ściana i małą dłonią zakryła sobie szyję, jakby chciała się bronić.

- Panie, proszę cię, to moja siostra - szepnęła. - Nie czyń jej krzywdy.

- Przynieście mi bat. - Loder nie spuszczał z: dziewczyny wzroku. - Dostaniesz lekcję tutaj, kochanie, a jeśli sama do mnie nie przyjdziesz, będziesz musiała zrzucić z siebie każdy fatałaszek, tak jak to robisz dla mnie. Dopiero wtedy wezmę się za bat.

May zatoczyła się, a Laurie nie mogła dłużej stać bezczynnie. Stojący obok strażnik przestał zwracać na nią uwagę, zafascynowany, jak inni, tym, co się dzieje na środku sali. Laurie bez zastanowienia podbiegła do siostry i objęła ją ramieniem.

- Wzruszające - rzekł sarkastycznie Loder. - Jeśli chcesz, dziewczyno, to zostacie ukarane razem, ku naszej wspólnej uciesze. Nie mam nic przeciwko temu.

- Czy nie wystarczy, że zdradziła swoich bliskich, by zostać z tobą? - spytała Laurie. - Powinieneś się wstydzić, że odpłacasz brutalnością za takie poświęcenie i lojalność.

Jeden z mężczyzn podał Loderowi bat. Ten zważył go w dłoni i nagle przerzuciwszy ciężar ciała na rękę, którą opierał się o blat, przeskoczył cały stół i znalazł się tuż przed siostrami.

Laurie poczuła, jak May drży na całym ciele.

- Poświęcenie? - warknął Loder. - Lojalność? - W jego oczach zapłonęła furia. - Myślisz więc, że to właśnie dała mi twoja siostra? Że przyjechała tu ze mną z własnej woli?

- A jak? - spytała Laurie.

May jęknęła i schowała twarz na ramieniu siostry.

- Takie zachowanie nic ci nie pomoże, moja mała - rzekł Lodef. - Powiedz jej, jak bardzo się dla mnie poświęcasz, jak bardzo mnie kochasz.

May załkała. Siostra przytuliła ją jeszcze mocniej.

- Przestań się nad nią znęcać! - zawołała. - Ona nie panuje nad swoimi uczuciami. Jeśli zabiłeś jej miłość, gdy próbowałeś ją utopić...

- A, więc zaczynasz myśleć. - Loder kiwnął głową. - Twoja siostrzyczka ma mi za złe ten mały incydent. Musiałem wykraść ją z komnaty przy pomocy tej głupiej służącej, a potem przywieźć tutaj i nauczyć posłuszeństwa.

- Bridget warn pomogła?

- Oczywiście.

- On ją zabił - jęknęła May. - Udusił i wrzucił do rzeki! Loder uderzył ją w twarz.

- Powinienem był ciebie tam wrzucić. Odpłacić ci za to, że ty wepchnęłaś mnie do wody. Ale ja chciałem więcej, prawda, kochanie?

May znowu ukryła twarz na ramieniu Laurie.

- A już wydawało mi się, że udało mi się ją wychować - podjął Loder. - Ale dziś była na tyle głupia, że wzięła twoją stronę. Teraz będziemy musieli zacząć szkolenie od samego początku. Słyszysz, co mówię, kochanie?

May zadrżała, bojąc się podnieść wzrok.

- Porwał mnie - powiedziała cicho do Laurie - żebym nie mogła stawić się w Dniu Pokoju i powiedzieć, że zamordował swoje żony. To potwór!

- Odsuń się od niej, May - rzucił Loder. - I spójrz mi w oczy!

- Zostaw ją - wtrąciła się Laurie.

- Jesteś bardzo harda jak na osobę, która ma niebawem umrzeć.

- A ty jesteś bardzo odważny wobec bezbronnej kobiety - odparowała. Rozejrzała się. Wszyscy przyglądali się tej scenie z szeroko otwartymi ustami. - Jestem pewna, że twoi kompani ci przyklasną. Tylko na nich popatrz.

Usłyszała gniewny pomruk, ale już się ich nie bała. Pragnęła pomóc siostrze. Może uda jej się wzbudzić w ludziach Lodera choć trochę wstydu, a wtedy nie będą już tak gorliwie popierać swego brutalnego pana.

On tymczasem wyciągnął przed siebie bat i uniósł nim pod­bródek Laurie. Stała nieruchomo, patrząc mu prosto w oczy.

- Jesteś odważniejsza niż nasza May - powiedział, uśmie­chając się złośliwie. - Okazuje się, że ona nie dorasta ci do pięt. Groziłem, że cię tu zatrzymam, by podrażnić Hugh, ale być może rzeczywiście zostaniesz tu ze mną. Ty i twoja siostra będziecie na zmianę dostarczać mi rozrywki, a ja będę was szkolił moimi metodami.

- Odsuń się od niej, ty podły draniu!

Laurie aż podskoczyła na dźwięk głosu Hugh, który oderwał się od pilnujących go strażników i podbiegł do niej, mimo że ręce miał wciąż związane na plecach.

- Zostawcie go - rzucił Loder swoim ludziom. - Skoro tak mu się śpieszy do śmierci...

Przerażona Laurie ujrzała, jak Loder wyjmuje miecz.

- May, opanuj się - powiedziała cicho do siostry. - On chce zabić sir Hugh.

May uniosła wzrok.

- Panie, ukarz mnie, jeśli musisz, ale nie zabijaj ich w taki sposób. Przecież to najzwyklejsze morderstwo.

- Zamknij się, do diabła! Jak skończę z nimi, wezmę się za ciebie. Podejdź, Hugh. Przebiję cię mieczem tu i teraz.

- Daj mi broń do ręki, to zobaczymy, kto kogo przebije.

- Chciałbyś, prawda? Jesteś zwykłym zdrajcą. Zdradziłeś Anglię, oddając siostrę kuzynowi Beccleucha. Pomogłeś naszym wrogom w Carlisle, pomogłeś im także, wiążąc się kontraktem z tą bezczelną Szkotką.

- Wszystko to są kłamstwa - odparł spokojnie Hugh. - W sprawie ślubu mojej siostry miałem niewiele do powiedzenia, gdyż został on uzgodniony między Elżbietą i Jakubem za po­średnictwem Beccleucha i Scrope'a. Moje błogosławieństwo było jedynie formalnością. Jeśli zaś chodzi o nasz kontrakt, więcej wspólnego ode mnie miała z nim twoja tak zwana śmierć.

- Być może przyczyniłem się do tego, bo wziąłeś ją jako zakładniczkę, a potem jako żonę. Ale jakie to ma teraz znaczenie?

- Ta dziewczyna ma rację, Loder, a twoi ludzie dobrze o tym wiedzą. Jesteś tylko tchórzem, który walczy z bezbronnymi kobietami i związanymi mężczyznami. - Hugh podniósł głos. - Na rany Chrystusa, człowieku, nie masz nawet odwagi, by otwarcie dokonywać rozbojów. Najpierw musiałeś upozorować swoją śmierć, by ośmielić się rabować. I nawet wtedy pożyczyłeś sobie imię i reputację innego człowieka, by zatuszować swoje uczynki. Wszyscy powinniśmy byli wiedzieć, że to nie Rabbie jest bandytą. On zawsze działa z odkrytą twarzą. Ma odwagę!

Loder poczerwieniał ze złości. Wycelował miecz prosto w Hugh, który nie miał miejsca, żeby się ruszyć, a co dopiero się bronić.

Laurie nie zdążyła wykonać żadnego ruchu, gdy May jednym skokiem znalazła się między obu mężczyznami i wyciągniętymi rękami chciała odepchnąć Lodera. Ostrze miecza wbiło się w jej ciało poniżej prawej piersi. Upadła bez słowa. Loder był tak zaskoczony, że cofnął rękę i pobladły patrzył na leżącą.

- May? - powiedział cicho. - Głupia, coś ty zrobiła? Laurie rzuciła się na podłogę tuż przy siostrze, próbując zatamować krwawienie.

- May, najdroższa, nie umieraj! Odezwij się do mnie! May zamrugała, po czym chwyciła ręką za ramię siostrę, która nachyliła się, przystawiając ucho do jej warg.

- Co, kochana?

- Weź... sztylet - szepnęła ledwie dosłyszalnie May. - Mam go pod suknią. Chciałam go zabić, ale... nie miałam sposobności. Zatrzymaj go, bo on weźmie cię...

- May? - Laurie spojrzała na siostrę. Poczuła się nagle tak, jakby w sali nikogo więcej nie było, tylko one dwie. Z trudem łapała powietrze.

May po raz ostami zamrugała.

Laurie nie poruszała się, wciąż pochylona nad siostrą. W oczach miała łzy. Wiedziała, że May już nie żyje, lecz nie zareagowała. Musiała pomyśleć.

Miecz Lodera tkwił w ciele dziewczyny, z rany sączyła się krew. Gdyby nawet go wyrwała, musiałaby to zrobić na oczach Lodera i pozostałych.

W sali panowała cisza, czas jakby stanął w miejscu, lecz wiedziała, że na działanie pozostały jej już tylko sekundy. Loder chciał zabić Hugh, a ją wykorzystać. Jego ludzie nie kiwną palcem, by mu przeszkodzić.

Macała palcami suknię May. Jakim sposobem udało jej się zdobyć sztylet? Przez chwilę myślała, że siostra zmyśliła tę historię, jednak po chwili znalazła broń. Był to niestety malutki nożyk z ozdobną rękojeścią. Mimo to ukryła go w rękawie i przysiadła na piętach, spoglądając na mężczyzn, którzy tym­czasem zebrali się dookoła.

- Nie żyje - powiedziała ze smutkiem. - Zabiłeś ją, Martinie Loderze. Cokolwiek się wydarzy, odpowiesz przed Bogiem za tę zbrodnię. On dopilnuje, byś został ukarany.

. - Być może. - . Wydawał się dziwnie niemrawy. - Ale Bóg wie, tak samo jak wszyscy tu obecni, że to była jej wina. Nadziała się na miecz. Powinna była uważać.

Wyprostował się, po czym odetchnął głęboko, odrzucając od siebie wszelkie uczucia, które żywił do May, jeśli w ogóle stać go było na jakieś uczucie. Tak jak pies, który otrząsa się po wyjściu z wody.

- A teraz - zwrócił się do swoich ludzi - zajmijmy się bieżącą sprawą. Lepiej będzie, jak zabierzemy ich na wzgórza i dopiero tam zabijemy. Ich rozlana krew zrobi bardziej przekonujące wrażenie.

Laurie powoli wstała, po czym zbliżyła się do Hugh, jakby chciała się schronić za jego plecami.

Miała pewność, że nikt nie zwraca teraz na nią uwagi, wyjęła więc z rękawa sztylet i zaczęła przecinać sznury, którymi Hugh miał skrępowane ręce. Nóż był nadspodziewanie ostry, lecz więzy mocne i twarde.

Usłyszawszy jakiś krzyk z drugiego końca sali, zaczęła ciąć jeszcze szybciej. Może ktoś zobaczył, co ona robi? Była tak skoncentrowana na swojej czynności, że dopiero po chwili dotarły do niej słowa. Mężczyźni skoczyli na nogi, chwytając za broń. Ten i ów krzyczał:

- Najeźdźcy!

Hugh wreszcie uwolnił ręce z więzów, po czym wyciągnął miecz z ciała May. Loder chciał go w tym uprzedzić, lecz się spóźnił. Stanął nieruchomo z rozpostartymi ramionami.

- Znajdź sobie miecz - powiedział Hugh. - Zakończymy to tu i teraz.

Sala szybko pustoszała, jednak kilku ludzi zatrzymało się, widząc rozwój sytuacji.

- Rzućcie mi miecz! - zawołał do nich Loder. - A potem rozprawcie się z napastnikami, kimkolwiek są.

Jeden z mężczyzn zbliżył się, by podać mu broń. Nie spuszczał wzroku z Hugh.

- Może kilku z nas powinno tu zostać, panie?

- Myślisz że sobie nie poradzę z tym mięczakiem? - warknął Loder.

- W to nie wątpię. Ale dla pewności warto by mieć tu jeszcze ze dwóch ludzi.

- Nieźle go wyszkoliłeś - powiedział łagodnie Hugh. - Ale to ci i tak niewiele pomoże. Wybieraj!

Dwaj ludzie Lodera wyciągnęli miecze.

- Przysięgam, że zastrzelę każdego, kto się wtrąci do tej walki - powiedziała z mocą Laurie. - To ma być rycerski pojedynek.

Hugh nie spuszczał wzroku z przeciwnika, ale kątem oka zauważył, jak jego ludzie spoglądają na nią z przerażeniem.

- Skąd wzięłaś ten pistolet? - rzucił gniewnie Loder.

- Znalazłam go tam, leżał na ławie. Ktoś musiał go tu w pośpiechu zostawić.

- Na pewno nie jest załadowany.

- Ależ jest. Obejrzałam go, a trochę się na tym znam. Kurek jest odciągnięty i zablokowany. Jeśli jesteście ciekawi, czy potrafię wystrzelić...

- Nie wątpię, że potrafisz. Ty i twoja siostra jesteście cholernie nietuzinkowe. Wynoście się - rozkazał swoim dwóm ludziom. - Na zewnątrz jesteście bardziej potrzebni niż tutaj, chociaż z Brackengill mogła przybyć tylko garstka jeźdźców, bo więk­szość załogi pilnuje lasu Tarras. Jeśli chcesz mnie zastrzelić, dziewko, radzę dobrze celować.

- Zrobię to - odparła Laurie.

Hugh niemal się uśmiechnął, słysząc jej pełen nadziei i deter­minacji głos. Zamilkła, jakby rozważała dostępne możliwości.

Zagrożenie jeszcze nie minęło. Hugh nie miał pewności, czy da radę Loderowi. Nie czuł się dobrze, lecz chyba niedługo nadejdzie wsparcie, jeśli napastnicy zdołają wedrzeć się do zamku. Poza tym od czasu ostatniej potyczki na miecze jego umiejętności znacznie wzrosły.

- Celuj w niego - zwrócił się do Laurie. - Będziemy walczyć według jego reguł. Jeśli uda mu się mnie pokonać, wtedy go zastrzel.

- Uczynię to - odparła z godnym podziwu spokojem.

- Piękne zachowanie - rzekł pogardliwie Loder. - Powinie­nem był wiedzieć, że hołdujesz takim samym zasadom jak większość ludzi. Typowy Graham.

- Dziękuję, lecz nie trać sił na gadaninę. Oczekuje cię walka. Jeśli zostawisz dziewczynę w spokoju, nie musisz się niczego obawiać, ona jednak zatrzyma broń na wypadek, gdyby twoi ludzie wygrali bitwę z napastnikami. Zanim ją schwytacie, jeden z was zginie. Wiele wskazuje na to, że będziesz to ty.

- To się jeszcze okaże - powiedział Loder i niespodziewanie skoczył do przodu.

Hugh był przygotowany na ten atak. Już po chwili dziękował w duchu sir Quintonowi, który namawiał go do częstych ćwiczeń z mieczem. Mimo kontuzji i osłabienia, nie czuł zawrotów głowy.

Ramiona i nogi miał silne, stopy poruszały się szybko i zwinnie. Sprawnie sparował pierwsze uderzenie Lodera, po czym ruszył do ataku, zmuszając przeciwnika do cofnięcia się spomiędzy stołów. W sali nie było dość miejsca na czystą walkę, lecz po Loderze i tak spodziewał się wszystkiego najgorszego. Będzie musiał uważać na każdy krok, oszczędzać siły i wierzyć w zwycięstwo.

Laurie oddychała z trudem. Nie mogła patrzeć na tę walkę, lecz nie potrafiła też odwrócić wzroku.

Trzymała pistolet, który mógł wystrzelić, gdyby niechcący pociągnęła spust. Opuściła więc broń. Mimo odważnych słów, jakie skierowała do Lodera, wcale nie była pewna, czy broń jest załadowana i gotowa do strzału. Miała nadzieję, że wystarczy jedynie pociągnąć spust, lecz nie chciała przypadkowo wystrzelić i przestraszyć Hugh, któremu do zwycięstwa potrzebna była pełna koncentracja.

Słyszała dobiegający z podwórca szczęk mieczy. A więc napastnicy wdarli się na teren zamku, gdzie rozpętała się regularna bitwa. Miała nadzieję, że z odsieczą przyjechali ludzie Rabbiego, bo ich zwycięstwa mogła być pewna.

Kimkolwiek jednak byli, zasługiwali na wdzięczność choćby za to, że wyciągnęli z sali i związali walką ludzi Lodera. Nie próbowała nawet zatrzymać dwóch jego towarzyszy, którzy chcieli pozostać w sali i przyglądać się pojedynkowi. Bała się, że zwątpi w sprawne działanie swojej broni albo że któryś z nich wyrwie jej pistolet. Nie miała iluzji, co by się wtedy stało.

Na szczęście dla Hugh, Loder zażądał miecza, a nie pistoletu, z którego mógłby go z miejsca zastrzelić. Chociaż nawet teraz nie miała pewności, że Hugh przeżyje tę walkę.

Gdy ostrze miecza przeciwnika zbliżało się do niego, drżała na całym ciele. W pewnym momencie całą siła woli powstrzymała się od okrzyku, gdy klinga niemal zawadziła o jego pierś.

Z początku stroną atakującą był Hugh, zmuszając Lodera do wycofania się w kierunku wysokiego stołu. Gdy jednak wydostali się spomiędzy stołów, zwolnił, pozwalając przeciwnikowi na kontratak.

Walczyli z coraz większą zawziętością.

Laurie zakryła ręką usta, gdy w pewnej chwili Loder chwycił ze stołu puchar i rzucił nim w Hugh. Chciała zamknąć oczy. Bezskutecznie. Kielich potoczył się po kamiennej podłodze. Wokół niego powstała plama piwa.

Miecz uderzał o miecz, raz wysoko, raz nisko, to znowu z boku. Klingi śmigały w powietrzu, gdy walczący skokami starali się zdobyć lepszą pozycję. Loder znowu zaczął się cofać i Laurie pomyślała, że Hugh osiągnął decydującą przewagę. Jednak przeciw­nik sprytnym manewrem ustawił go plecami do rozlanego piwa.

- Hugh, uważaj! - zawołała.

W tym momencie Loder zaatakował, a Hugh, parując cios, wykonał krok do tyłu, stanął na mokrych kamieniach i się zatoczył. Właśnie usiłował odzyskać równowagę, kiedy przeciw­nik skoczył nań, by zadać śmiertelny cios.

Laurie krzyknęła, po czym bezwiednie uniosła pistolet i pociąg­nęła za spust. Strzał był o wiele głośniejszy, niż oczekiwała. Odrzut był tak silny, że wyrwał jej broń ź ręki. Wszystko stało się bardzo szybko, ale na chwilę odwróciło jej uwagę od walczących. Gdy spojrzała na nich ponownie, obaj leżeli na podłodze.

Podskoczyła do nich z krzykiem, obawiając się, że nie żyją. Jednak oddychali.

Hugh usiadł z mieczem w dłoni. Czubek ostrza przystawił do szyi Lodera.

- To już koniec, Loder. - Popełniłeś dość zbrodni, by zawisnąć na szubienicy, a ja dopilnuję, by tak się stało. Wstawaj, tylko powoli. Nic ci nie jest, Lauro? Nie postrzeliłaś się?

- Chciałam strzelić do niego - powiedziała. - Nie zabijesz go?

- Zawiśnie na szubienicy. Powoli, Loder. Nie zrób jakiegoś głupstwa.

Na zewnątrz zapadła cisza.

- Posłuchaj - rzekła Laurie.

Odruchowo spojrzał w kierunku dwóch wysokich okien, które wychodziły na podwórzec.

- Przestali walczyć - powiedział.

Kiwnęła głową, a wtedy Loder poruszył się niespodziewanie.

- Uważaj! - krzyknęła.

Rzucił się na Hugh ze sztyletem w ręku, który miał ukryty pod ubraniem. Hugh instynktownie odbił cios mieczem i ponow­nie skierował ostrze na przeciwnika. Loder skoczył. Chyba wiedział, że przegrał, bo nawet nie starał się uniknąć ciosu. Ku przerażeniu Laurie, po prostu sam nadział się na miecz.

Hugh uklęknął przy jego boku. Loder jeszcze oddychał, lecz bardzo nieregularnie. Nie próbował mówić. Z jego ust sączyła się strużka krwi. Wreszcie przestał charczeć.

- Nie żyje? - spytała cicho Laurie.

- Tak. I wcale mnie to nie cieszy. Chciałem, by zawisnął za wszystkie swoje draństwa, by ujrzał na własne oczy szubienicę i kata, by odpowiedział za wszystko przed Bogiem. Zbyt lekką miał śmierć.

- To prawda - odezwał się ktoś od strony wejścia. Odwrócili się. Laurie ujrzała szczupłego mężczyznę średniego wzrostu, który zatrzymał się na progu. Ponad jego ramieniem do wnętrza zaglądali stojący za nim żołnierze.

Andrew przemknął się obok niego i wpadł do środka z gotowym do strzału pistoletem. W jego oczach malowało się przerażenie, lecz po chwili uspokoił się na widok Laurie i Hugh. Powoli opuścił broń i spojrzał na człowieka dowodzącego oddziałem, który przybył z odsieczą.

- Są cali, panie.

- Tak mi się wydaje - odparł tamten.

Hugh skoczył na nogi i uśmiechnął się krzywo.

- Nigdy nie sądziłem, że tak bardzo ucieszę się na twój widok, Beccleuch. Rozumiem, że wygrałeś bitwę.

- Sądziłeś, że będzie inaczej? Przecież to tylko zgraja wściek­łych psów.

- Wybacz. Nie wiedziałem, że wróciłeś z Berwick.

- Tym razem wybaczam ci brak wiary - odrzekł wspaniało­myślnie Beccleuch. — Na zewnątrz jest Quinton z Ćwiekiem Myszką i młodym Gilbertem Scottem, którzy uprzątają cały ten bałagan. Niestety, musieliśmy wziąć kilku jeńców. Cholerni jeńcy. Zawsze są z nimi jakieś kłopoty.

- Bardzo im współczuję - odparł Hugh. Wziął ze stołu kielich, podniósł go do ust i zaczął łapczywie pić.

- Jesteśmy ci bardzo wdzięczni, panie - zwróciła się Laurie do ich wybawcy. - Ale niestety mamy złą wiadomość. Moja siostra May nie żyje. Leży tam, między stołami. Zginęła, gdy próbowała ocalić sir Hugh.

- Zatem jest bohaterką, moja damo. Dopilnuję, by jej ciało z godnością odwieziono do Aylewood, gdzie zostanie po­chowana.

- Dziękuję, panie.

Te słowa wydawały się całkowicie nieadekwatne wobec faktu, że to Beccleuch przecież ocalił im życie. Laurie nie potrafiła jednak wykrztusić z siebie nic więcej. Miała nadzieję, że zapanuje nad emocjami. Nie patrzyła na May, jakby w obawie, że naj­mniejszy ruch lub słowo mogą przywrócić ją do życia. Nie chciała też płakać w obecności tylu mężczyzn. Waleczna Janet na pewno by nie płakała.

Wpatrywała się w podłogę, czekając na sygnał do odjazdu. Słyszała, jak Beccleuch wydaje rozkazy, jak jego ludzie potwier­dzają ich przyjęcie, jak z dziedzińca dobiegają okrzyki i odgłosy kroków. Wszystko to było jakieś odległe. Drgnęła, gdy nie­spodziewanie ktoś silną dłonią chwycił ją za ramię.

- Chodź ze mną, dziewczyno - powiedział sir Hugh z nie­zwykłą łagodnością. - Musisz się najeść i napić.

- Nie mogę...

- Możesz i zrobisz to - rzekł bardziej stanowczo. - Chyba że całą drogę do Brackengill będziesz jechała przede mną na moim koniu.

Nawet to nie wydawało się takie straszne, gdyby nie jedna rzecz.

- Muszę jechać do Aylewood. Muszę wrócić do domu z May.

- Nie. Nie nadajesz się, by odbyć tak daleką podróż. Sam cię tam zawiozę, gdy tylko trochę odpoczniesz. Beccleuch obiecał mi, że bezpiecznie dojedziemy do zamku twojego ojca. Chcesz zjeść wołowinę czy tylko chleb? Sam pokroję mięso, chociaż na pewno nie będzie tak dobre jak to, które mi ostatnio podesłałaś.

Zrozumiała, że próbuje żartem poprawić jej nastrój, jednak nie umiała zmusić się do uśmiechu. W myślach widziała jedynie nieżywą May z mieczem wbitym w jej ciało.

Hugh potrząsnął nią lekko.

- Nie zadręczaj się tym teraz, dziewczyno - powiedział twardo. - Ona nie żyje, a poddawanie się czarnym myślom nic już jej nie pomoże. Bolejesz nad śmiercią siostry. I słusznie, bo bardzo się kochałyście. Ale teraz nie pora na udrękę. Najpierw musimy cię odstawić do domu.

Łzy napłynęły jej do oczu.

- Jesteś taki sam jak cała reszta! - krzyknęła pierwsze słowa, jakie przyszły jej na myśl. - Oddała za ciebie życie, a ty wpadasz w gniew, bo ja zachowuję się inaczej, niżbyś sobie życzył.

W odpowiedzi przygarnął ją do siebie i mocno objął, a wtedy łzy popłynęły strumieniami z jej oczu. Nie obchodziło jej, czy Beccleuch i jego ludzie patrzą na jej płacz. Widziała tylko jednego mężczyznę, tego, który trzymał ją w ramionach.

W jego silnych objęciach zaznała ukojenia. Powoli ustępowało napięcie, strach i smutek, jakie towarzyszyły jej w ciągu ostatniej doby. Mówił do niej niewiele, ale był przy niej i chyba rozumiał, co czuje. Kiedy przestała zanosić się płaczem, trzymał ją nadal do chwili, aż się poruszyła.

- Teraz zjesz - powiedział.

Ze zdumieniem stwierdziła, że potrafi się uśmiechnąć.

- O tak, teraz wyglądasz o wiele lepiej - dodał.

- Ale chyba nie dam rady nic zjeść. - Otarła rękawem oczy.

- W jednym z tych dzbanów na pewno jest woda. Umyj sobie twarz, a ja przyniosę jedzenie.

Laurie rozejrzała się, pewna, że ujrzy przyglądających się jej w milczeniu mężczyzn. Jednak sala była pusta. Nie widać było także zwłok May i Lodera.

- Gdzie są wszyscy?

- Na zewnątrz. Zajmują się jeńcami. Proszę. - Podał jej ręcznik. - Wytrzyj się. Przecież nie chcesz, żeby zobaczyli cię w takim stanie.

- Dziękuję. - Zrobiła, o co ją prosił, potem wydmuchała nos. Czuła się osłabiona, wyczerpana, lecz odrętwienie powoli ustę­powało i znowu mogła normalnie myśleć. - Naprawdę powinnam pojechać do Aylewood - powiedziała.

- Nie.

Westchnęła, bo po głosie Hugh zorientowała się, że nie zmieni decyzji. Nawet Beccleuch nie zdołałby na niego wpłynąć.

Kiedy Hugh podał jej chleb i piwo, posłusznie zjadła. Doszła do wniosku, że jeśli odpocznie i odzyska siły, najszybciej trafi do Aylewood, by wziąć udział w pogrzebie May. Chleb był suchy, pozbawiony smaku, lecz zmusiła się do jedzenia. Gdy dołączyli do nich Beccleuch i sir Quinton, czuła się już znacznie lepiej.

25

Dopilnujemy, by twoja siostra spokojnie wróciła do domu - powiedział Beccleuch do Laurie, gdy wyruszyli w drogę. - Twój ojciec znajdzie wreszcie odpowiedzi na dręczące go pytania i wątpliwości.

- A miał jakieś pytania? - spytała cicho. - Nie ufał mi?

- Napisałem do niego, gdy dowiedziałem się o wydarzeniach, jakie miały miejsce podczas spotkania strażników pogranicza. Ciekaw byłem, co się stało z jego córką, którą oddał jako poręczenie. Użyłem dosyć mocnych słów.

Nikt się nie odezwał, lecz Laurie ujrzała w jego oczach jakiś błysk. Ciekawe, dlaczego zawsze porównywano go z lordem Scrope. Beccleuch dopiero co opuścił więzienie, jednak czuło się ogromną siłę, jaka z niego emanuje. Przy nim Scrope wydawał się kimś bardzo mało ważnym. Ten błysk w oku pomógł jej zrozumieć, dlaczego nawet wrogowie traktowali Beccleucha z respektem.

- Co odpowiedział mój ojciec?

- Że nie wie, gdzie jest May, lecz podejrzewa, iż ukryła się u angielskich krewnych ze strony matki, która zapewne pomogła jej w ucieczce.

- Ja podejrzewałam to samo.

- Tak, w końcu znasz swoją macochę. Być może byłaby do tego zdolna, ale teraz wiemy, że Loder przekupił służącą, a pewnie też jednego z wartowników w zamku, potem zaś porwał twoją siostrę prosto z łóżka. Jechali pewien czas w milczeniu.

- Słyszałem pogłoskę - odezwał się Hugh - że zgodziłeś się, panie, zaprowadzić pokój na pograniczu. Czy to prawda?

- Pewnie dowiedzieliście się o tym od Gilberta Scotta z Hawkburne. - Beccleuch uśmiechnął się. - Jego ojciec gorąco popiera tę ideę, lecz Gilbert jest jej przeciwny. Według niego, cała gospodarka regionu opiera się na rabunku. Ale ja myślę, że nadszedł już czas na pokój, i poinformowałem o tym waszą królową.

- Jej królewska mość na pewno okaże swoją wdzięczność. Laurie wyczuła sarkazm w głosie Hugh; raczej nie wierzył, by Beccleuch spełnił obietnicę.

- Jeśli twierdzisz, panie, że zaprowadzisz pokój, to na pewno tak uczynisz - powiedziała. - Ale czy królowa Elżbieta nie pomyśli, że wymusiła to na tobie, panie?

- Może sobie myśleć, co dusza zapragnie. Królowa nadal chce, żebym stawił się w Londynie, by odpowiedzieć za moje tak zwane okropne zbrodnie. Będę musiał tam pojechać. Ona będzie wywierać nacisk na naszego króla Jakuba, który wyda mi rozkaz wyjazdu do Anglii. W tej sytuacji chcę jej zawczasu pokazać, że mogę wykorzystać swoją siłę i wpływy dla jej korzyści, a także dla dobra całej Brytanii.

- Chętnie w tym dopomogę - odezwał się Hugh. - Zakończę oblężenie, bo teraz wiadomo, że złoczyńcą był Loder, a nie mieszkańcy Liddesdale. Muszę cię jednak ostrzec, panie, że Scrope uczyni wszystko, by zniweczyć twoje wysiłki.

- Nędzny szczur! Jeśli wejdzie mi w drogę, porachuję mu wszystkie kości. To zaraza, którą trzeba zniszczyć za wszelką cenę.

- Należy mu się szubienica - powiedziała stanowczo Laurie. - Jest w takim samym stopniu odpowiedzialny za śmierć May co Loder. Wiedział, że ten ją więzi.

- Być może - odparł Beccleuch - ale nie zażądam jego aresztowania, bo nie mamy wpływu na to, kto zostanie jego następcą. Zamiast tego zwiążemy mu ręce.

- Ale jak?

- Jestem teraz w dobrych stosunkach z pozostałymi dwoma angielskimi strażnikami pogranicza. - Beccleuch uśmiechnął się, spoglądając na Hugh. - Z pomocą Jakuba przekonamy królową Elżbietę, by kazała temu chciwcowi przekazać większość swojej władzy zastępcom i innym strażnikom.

- Scrope nigdy się na to nie zgodzi - zauważył Hugh.

- Chyba jednak uda się nam go przekonać. - Z tymi słowy Beccleuch znacząco zamrugał.

Gdy Laurie i Hugh wrócili do Brackengill, było już ciemno. Ujrzała sylwetkę zamku tak samo, jak oglądała ją za pierwszym razem, i zrozumiała, jak bardzo pokochała to miejsce. Witał ją tu każdy kamień. Cieszyła się nawet na spotkanie z lady Marjory.

Hugh zostawił ją na dziedzińcu, mówiąc, że musi się zająć końmi. Miał ściągniętą twarz, zaciśnięte zęby, wyglądał na wyczerpanego.

Dziewczyna weszła do zamku sama, jednak wielka sala była pusta, tylko w kominkach wesoło trzaskał ogień. Zdziwiona, wyruszyła na poszukiwanie lady Marjory i w końcu znalazła ją w komnacie, gdzie zasnęła z tamborkiem w ręku.

- Bogu dzięki, moje dziecko! - wykrzyknęła starsza pani, odrzucając na bok robótkę. - Już nie wiedziałam, co mam myśleć. Gdzie się podziewałaś cały ten czas? Geordie powiedział mi, że podobno jesteś z sir Hugh, ale to przecież niemożliwe.

- Jednak tak właśnie było. Zostaliśmy porwani.

- Porwani? - Lady Marjory załamała ręce.

- To sprawka jednego z dowódców Scrope'a. Pojmał nas, gdy wracaliśmy ze Szkocji do Brackengill.

- Niech Bóg miłosierny ma nas wszystkich w opiece! Szkocja!

Porwanie! Ale tak długo? Przecież ktoś powinien zawiadomić Brackengill, zażądać okupu czy coś takiego.

Dziewczyna przygryzła wargę. Lady Marjory nie miała pojęcia, gdzie Laurie była przez ostatnie dwa dni.

- To długa historia - powiedziała w końcu. - Pojechałam szukać sir Hugh, a gdy go znalazłam, on postanowił, że osobiście odwiezie mnie do Brackengill. Ledwie przekroczyliśmy angielską granicę, gdy wpadliśmy w zasadzkę i zostaliśmy uprowadzeni.

Starsza pani przycisnęła ręce do piersi.

- Litości! - zawołała. - A ty myślisz, że to dzieło Thomasa Scrope'a? Przecież to niemożliwe. On jest lojalny wobec kró­lowej, służy tutaj jako jej strażnik pogranicza, co daje mu ogromną władzę, po co więc miałby brać w niewolę jednego ze swoich pomocników?

- To nie Scrope nas porwał, pani, to Martin Loder.

- Martin Loder! Czy to nie ten, którego zabiła twoja siostra? - Lady Marjory spojrzała na Laurie nieco podejrzliwie.

- Nie mam pretensji, że wątpisz w moją poczytalność, pani, gdyż moja opowieść jest wręcz nieprawdopodobna, ale on żyje. To znaczy - poprawiła się dziewczyna - żył, zanim sir Hugh go zabił... chciałam powiedzieć, zanim Loder zmarł.

Zaczęła wyjaśniać starszej pani wszystko najlepiej, jak umiała. Gdy skończyła, nie miała pewności, czy ta dobrze ją zrozumiała. Jednak lady Marjory pojęła wszystko, co było najważniejsze.

Jak dziecko klasnęła w dłonie.

- Więc skoro Martin Loder przyznał się, że dokonał tych napadów, a w dodatku cały czas żył, a twoja siostra została odnaleziona, nie będziesz już dłużej zakładniczką Hugh, ale normalną żoną. Będzie tu nam wszystkim wspaniale.

- Tak... pewnie tak. Już nie muszę być zakładniczką.

- Właśnie to przed chwilą powiedziałam, moja droga. Jakaż ulga, prawda? Ale tobie chyba jest zimno. Może każę przynieść ci grzanego piwa lub pożywnej zupy? Jesteś głodna? Na pewno tak, skoro nic nie jadłaś cały tenczas. - Starsza pani nie zwracała uwagi na milczenie Laurie. - Sir Hugh bez wątpienia będzie strasznie wygłodzony. Po walce mężczyźni zawsze mają wilczy apetyt. Ale co ja tu jeszcze robię? - Skoczyła na nogi, prostując fałdy sukni. - Zaraz zagonię dziewczyny w kuchni do roboty. Meggie i Nan z pewnością mają coś ciepłego, co zostało z kolacji, bo wczoraj kazałam im zostawić dla ciebie jedzenie. Myślałam, że po prostu później wrócisz z przejażdżki z Andrew. Pójdę i powiem im, żeby przygotowały to, co sir Hugh lubi najbardziej. Na pewno się ucieszą, że już wrócił. Potem przyjdę do twojej komnaty sprawdzić, czy masz wszystko, co potrzeba, aby się przebrać do kolacji. Musisz zmienić to okropne ubranie. Ta Rose, którą najęłaś jako swoją służącą, na pewno wszystkiego dopilnuje, ale nie jestem do końca przekonaną...

Laurie pozwoliła jej mówić. W końcu łady Marjory nie miała już nic więcej do powiedzenia i pośpiesznie udała się do kuchni. Dziewczyna nareszcie została sama. Stała dłuższą chwilę, roz­myślając z pewnym żalem o tym, że nie jest już zakładniczką. Mogła na zawsze opuścić Brackengill. Oczywiście nadal była związaną kontraktem z Hugh, ale umowa ta stanowiła jedynie zabezpieczenie dla niej na czas pobytu w zamku. Przecież nikt nie będzie oczekiwał, by została tu pełen rok i jeden dzień, a dzięki opatrzności wciąż jeszcze była dziewicą. Gdyby zgodziła się poddać badaniu, nie musiałby nawet płacić wartości jej posagu. Mógłby po prostu zawieźć ją do Aylewood, co zresztą już obiecał.

Ciężkim krokiem poszła do swojej sypialni. Chciała zmienić suknię i poprosić Rose, aby zaczęła pakować jej rzeczy.

Otarła łzy, lecz ucisk w gardle nie ustępował.

Wmawiała sobie, że ten smutek jest jedynie normalną emo­cjonalną reakcją na wydarzenia ostatnich dwóch dni. Najpierw odnalazła May, potem patrzyła, jak siostra umiera, dowiedziała się, że Martin Loder żyje. Spojrzała śmierci w oczy, widziała, jak inni tracą życie, potem usłyszała od Beccleucha, że zamierza on zaprowadzić wreszcie pokój na pograniczu.

Wmawiała sobie, że jej przygnębienie nie ma nic wspólnego z opuszczeniem Brackengill i rozstaniem z Hugh. Łzy popłynęły po jej policzkach, lecz tym razem ich nie otarła. Pchnięciem otworzyła drzwi do swojej komnaty. W środku było ciemno i na szczęście pusto. Podeszła do okna i spojrzała w kierunku Uroczys­ka Bewcastle.

W górze migotały gwiazdy, a ich światło odbijało się w spie­nionej wodzie dwóch pobliskich potoków, lecz poza tym nic nie było widać, jeśli nie liczyć zarysu odległych wzgórz. Chłodne powietrze lizało ją po policzkach. Próbowała wyobrazić sobie te pagórki w ulubionej przez siebie porze dnia, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, rzucając złociste promienie prosto na zbocza.

Nie potrafiła pogodzić swoich myśli z pragnieniami. Była wolna, mogła wracać do domu, a jednak wcale nie chciała wyjeżdżać z Brackengill. Tyle że Hugh na pewno chętnie się jej pozbędzie. Zacznie tańczyć z radości. Wyobraziła sobie ten jego taniec i nowe łzy spłynęły po jej policzkach.

- Co się ze mną dzieje? - mruknęła do siebie. Rose mogła wejść w każdej chwili, więc Laurie z trudem zapanowała nad emocjami. Myślała tylko o jednym: jest wolna i może wracać do domu. Przywołała się do porządku. W misce znalazła zimną wodę, którą spryskała sobie twarz.

Wytarła się ręcznikiem, po czym znalazła krzesiwo i zapaliła świece. Zaczęła szukać odpowiedniej sukni do kolacji. Wreszcie przyszła Rose. Jeśli nawet ujrzała ślady płaczu na twarzy Laurie, zachowała to dla siebie, szybko i sprawnie wykonując polecenia swojej pani.

Z kuchni przyniesiono gorącą wodę, którą napełniono balię, a tymczasem Rose rozczesała włosy Laurie, wyjmując z nich różne okruchy i źdźbła słomy.

- Wyglądają już lepiej, panienko, ale trzeba by je umyć - powiedziała.

- Nie teraz. Suszenie ich zajęłoby zbyt wiele czasu. Upnij je pod czepkiem, aby się nie zamoczyły w kąpieli. Potem mnie uczeszesz.

Laurie szybko się wykąpała i ubrała.

- Dziękuję ci, Rose - powiedziała cicho.

Służąca uśmiechnęła się.

- Pięknie wyglądasz, panienko. Ta błękitna suknia świetnie do panienki pasuje. Nikt by nie uwierzył, że przez ostatnie dni siedziała panienka w lochu.

Laurie jeszcze raz podziękowała. Powinna poczuć się nieco pewniej, a jednak wcale tak się nie stało. Miała wrażenie, że jej buty zrobione są z ołowiu.

Z jednej strony bała się teraz spotkania z Hugh, z drugiej jednak zastanawiała się, co on teraz czuje. Obawiała się jego obojętnej reakcji. W takiej sytuacji łatwiej byłoby po prostu zniknąć z Brackengill, nie oglądając go więcej. Wyobraziła sobie, jak Hugh pędzi na koniu, by jej dopaść i sprowadzić z powrotem do zamku. Piękna wizja, ale nie mogła liczyć na jej urzeczywistnienie. Nawet gdyby jej pragnął, uszanowałby decyzję Laurie o powrocie i nie próbował jej zmienić. Cóż, jeśli chce poznać prawdę, będzie musiała stanąć przed jego obliczem i poprosić, by głośno powiedział, co czuje.

Na samą myśl o tym ogarnęły ją dreszcze. Pragnęła być Waleczną Laurie, ale wiedziała, że nigdy tak nie będzie.

Wchodząc do wielkiej sali, ze zdziwieniem stwierdziła, że w środku są tylko służący, którzy przygotowywali stoły do kolacji. Zatrzymała jednego z nich.

- Gdzie mogę znaleźć sir Hugh?

- Na dziedzińcu, panienko.

- Dziękuję.

Wybiegła na zewnątrz i poszukała go wzrokiem z nadzieją, że nie wybrał się sam na przejażdżkę. Skoro zdecydowała się z nim porozmawiać, chciała to zrobić natychmiast.

- Jesteś, Lauro, moja droga - usłyszała za plecami głos lady Marjory, która właśnie szła po schodach. - Szukałam cię!

- O co chodzi, pani? - spytała niecierpliwie dziewczyna.

- Jak to, poszłam do twojej komnaty, by pomóc ci się przebrać. Przecież obiecałam. Ale w środku zastałam tylko Rose, która powiedziała, że zeszłaś na kolację. No i jesteś.

- Jak widać.

- Ale nie powinnaś wychodzić na dwór, moja droga. Jest ciemno, pełno tu kurzu i do tego wieje wiatr.

- Tutaj zawsze wieje wiatr. Jak widzisz, pani, nie potrzebuję pomocy. Wyszłam na zewnątrz, bo chcę porozmawiać z Hugh.

- Z sir Hugh, moja droga. - Lady Marjory spojrzała na nią figlarnie.

Laurie zacisnęła wargi, by powstrzymać się od wypowiedzenia słów, które cisnęły się jej na usta. Dłonie zwinęła w pięści. Kiedy duża ciepła ręka chwyciła ją za ramię, zrozumiała, że lady Marjory nie patrzyła na nią, lecz na Hugh.

- Moja żona ma prawo nazywać mnie tak, jak sobie życzy, ciociu - powiedział.

Starsza pani skłoniła się dworsko.

- Będzie tak, jak sobie życzysz, mój drogi. Proszę, zaprowadź ją do środka. Musi odpocząć po tych przeżyciach.

- Zajmę się nią - rzekł cicho Hugh.

- A więc idziemy razem? Służący już zaraz podadzą kolację.

- Proszę cię, panie - szepnęła do niego Laurie. - Chciałabym z tobą pomówić.

- I ja z tobą - odparł, po czym dodał głośniej: - Powiedz im, pani, że zaraz przyjdziemy. Na pewno jesteś głodna, więc niech podadzą kolację. Jeśli nie wrócimy, zacznij bez nas.

- Ale ja już zjadłam kolację o zwykłej porze - zaprotestowała lady Marjory, uśmiechając się pobłażliwie. - Gdy przyniosą jedzenie, poślę po was. Tylko powiedzcie mi, gdzie was szukać.

- W tej małej izbie obok kuchni, którą wykorzystuję jako miejsce pracy - poradził Hugh.

Starsza pani radośnie skinęła głową i znikła we wnętrzu zamku.

- Chodźmy tędy - powiedział Hugh, gdy zostali sami.

- Ale przecież nie tędy idzie się do tej izby - zdziwiła się Laurie, kiedy poprowadził ją bocznym wejściem do krętych schodów. Po drodze minęli Meggie i jej dzieci.

- Nie, to jest droga do mojej komnaty. - Uśmiechnął się łobuzersko. - Właśnie cię szukałem. A dlaczego ty chciałaś mnie widzieć?

Uśmiechnęła się nerwowo.

. Myślałam... - zaczęła się wycofywać - że zacząłeś przy­gotowania, by zabrać mnie z powrotem do Aylewood.

- Wiem, że chcesz tam wrócić jak najszybciej.

Laurie nie odezwała się. Była zła na siebie. Już i tak za dużo powiedziała, paplała jak dziecko. Pewnie teraz: myślał, że ona chce na stałe wrócić do Szkocji.

Minął ją, by otworzyć drzwi do komnaty, przy czym otarł się ręką o jej ramię. Aż zadrżała, tak go pragnęła. Tak bardzo chciała znaleźć w sobie odwagę, by zarzucić mu ręce na szyję. Weszła do starannie posprzątanej sypialni. Milczała, ale całym ciałem czuła przy sobie obecność Hugh.

Usłyszała, jak zamyka zasuwę. Potem nastała cisza.

- Laurie, spójrz na mnie - powiedział delikatnie. - Nie mogę rozmawiać z twoimi plecami.

Odwróciła się powoli. . - Na pewno z radością odwieziesz mnie do mojego ojca.

- Czy to właśnie chciałaś mi powiedzieć? Że z radością wrócisz do domu?

Przełknęła ślinę. Mówił beznamiętnym głosem, z jego oblicza również nie mogła niczego wyczytać. Gdyby pragnął, by została w Brackengill, z pewnością ujrzałaby to na jego twarzy.

- Im wcześniej wrócę, tym lepiej - szepnęła. - Ale poddam się badaniu, abyś nie musiał płacić równowartości mego posagu.

- Zapłacę. Nie będziesz musiała przez to przechodzić.

- Nie mam nic przeciwko temu - skłamała, o czym z pew­nością dobrze wiedział. Przypomniała sobie, jak ostrzegał ją przed kłamstwem. - To nieuczciwe, abyś miał płacić za coś, czego nie dostałeś - powiedziała szybko.

- Nie w porządku jest również to, abyś miała znosić coś takiego.

- To tylko usatysfakcjonuje moją macochę. Ojca zresztą też, a także każdego potencjalnego kandydata na męża.

Uniósł brwi.

- Pieniądze usatysfakcjonują wszystkich, dziewczyno. Czy właśnie w tej sprawie chciałaś się ze mną widzieć? By wszystko to ustalić?

- A ty szukałeś mnie z innego powodu? Patrzył na nią w milczeniu.

W końcu nie wytrzymała.

- Hugh, ja nie chcę do nich wracać... - wyrzuciła z siebie. - To znaczy chcę, ale tylko na pogrzeb May. Czy mógłbyś... To znaczy, czy wziąłbyś pod uwagę... - Głos uwiązł jej w gardle.

- Nie tylko wezmę to pod uwagę, ale zamierzałem wręcz nalegać. Chodź do mnie, kochanie.

Gdy rozpostarł ramiona, rzuciła mu się na szyję i westchnęła z ulgą.

Zdjął jej czepek, a wtedy poczuła we włosach jego ciepły oddech.

- Byłem na dziedzińcu, bo wysyłałem posłańców do Bewcastle. Nixon ma swojego plebana, który jak najszybciej udzieli nam prawdziwego ślubu.

- Naprawdę?

- Tak. Powiedziałem im, że jeśli go nie zastaną, muszą go szukać do skutku, a potem przywieźć do Brackengill. Nie obchodzi mnie, czy znajdą go w Carlisle, Berwick, Edynburgu czy Londynie. Ma się tu zjawić, nim wyruszymy do Aylewood. Czy po tym, co powiedziałem, odnosisz wrażenie, że chcę cię zostawić z twoją rodziną?

- Ale mówiłeś...

- Kiedy się kłócimy, nie wypominaj mi za każdym razem tego, co kiedyś mówiłem, dobrze?

Zajrzała mu w oczy.

- A będziemy się kłócić?

- Pewnie, jestem bardzo konfliktowy. Lepiej od razu się z tym pogódź.

- Do kłótni potrzeba dwojga, a mnie wcale się to nie podoba.

- Być może, ale nauczysz się. Wykryłem już w tobie duży potencjał.

- Naprawdę?

- Oczywiście. - Skrzywił się. - I nie pozwolę ci uciec od tego. Musisz zostać i walczyć.

- Naprawdę chcesz, żebym została?

W odpowiedzi ujął ją za podbródek i przechylił jej głowę do tyłu. Zrazu był delikatny, lecz po chwili stał się bardziej stanow­czy. Przywarła do niego. Gdy przesunął dłoń i zaczął pieścić jej pierś, westchnęła z rozkoszy.

Po chwili wziął Laurie na ręce. Dopiero gdy zrozumiała, dokąd ją niesie, zaczęła protestować.

- Co robisz?

- Korzystam z mojego prawa męża - rzekł łagodnie. - Jeśli chcesz protestować, zrób to szybko, abyśmy najpierw zdążyli się pokłócić.

- Chyba jesteś bardzo pewien siebie, że w czasie kłótni przeforsujesz swoje zdanie.

- A czy tak nie będzie? Nie zapominaj, że jestem twoim mężem. Prawo stoi po mojej stronie, kochanie.

Pożądanie przyćmiewało jej myśli.

- Ale przecież mamy iść na kolację - powiedziała, chwytając się ostatniej deski ratunku.

- Moi ludzie posilą się, lecz nikt nie będzie nas szukał. Ja mam apetyt na ciebie. Przez te tygodnie bardzo pragnąłem poznać smak twoich ukrytych skarbów. Nie będę cię zmuszał, ale takie jest moje prawo. Jeśli chcesz zostać, nie mamy powodów, by zwlekać.

Nie potrzebował więcej zachęty. Pomógł jej zrzucić ubranie, sam również się rozebrał. Przestała się wstydzić, gdy ujrzała, z jakim uwielbieniem na nią patrzy. Zaczął ją pieścić, wywołując w niej nieodpartą żądzę.

- Masz ciało tak delikatne, że pragnę wycałować każdy jego fragment - powiedział, przystępując do realizacji swego zamiaru.

Same jego pieszczoty przyprawiły ją o rozkosz tak wielką, jakiej tylko może zapragnąć kobieta. Jednak wkrótce przekonała się, że popełniła omyłkę. To przekroczyło jej najśmielsze marzenia. Poza tym odkryła, że sama również potrafi doprowadzić go do ekstazy. Z rozkoszą wsłuchiwała się w jego przyśpieszony oddech i ciche pojękiwanie.

Wtem rozległo się głośnie walenie w drzwi. Namiętność i podniecenie ustąpiły miejsca konsternacji.

- Panie! - zawołał Thaddeus, służący Hugh. - Panie, jesteś tam? Nie możemy nigdzie znaleźć panienki, a lady Marjory boi się, że mogło jej się przytrafić coś złego. Panie, źle się czujesz?

Po chwili usłyszeli głos starszej pani.

- Wiedziałam, że możesz się przeziębić, mój drogi. Oboje o tak późnej porze wyszliście na dwór. Może zrobię ci kleik jęczmienny, zanim dostaniesz kataru lub czegoś gorszego.

Hugh odrzucił kołdrę i wstał.

Patrząc, jak idzie w stronę drzwi, Laurie przykryła się szczelnie aż po uszy. Miała ochotę schować się razem z głową.

Hugh, nie zwracając uwagi na swój wygląd, po prostu zamierzał otworzyć drzwi.

- Zaczekaj! - rzuciła, tłumiąc śmiech. - Jesteś zupełnie nagi! Zignorował ją. Jednym ruchem odsunął rygiel i otworzył szeroko drzwi.

- Co to za walenie? - ryknął.

W korytarzu rozległ się echem kobiecy wrzask. Po chwili jego miejsce zajął pośpieszny stukot obcasów na kamiennych schodach.

- Powinienem ostrzec lady Marjory, że możesz, panie, ot­worzyć drzwi, nie zwracając uwagi na swój wygląd - powiedział przepraszająco stary służący.

Nie siląc się na odpowiedź, Hugh zatrzasnął mu drzwi prosto przed nosem i się odwrócił. Jego oczy promieniały radością.

- To ją czegoś nauczy - powiedział. - Zaraz, na czym to skończyliśmy?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Scott Amanda Poręczenie
Scott Amanda Konkury
Scott Amanda Secret Clan 02 Zaginiona (Baobab, 2004)
Konkury Scott Amanda
Scott Amanda Dangerous 04 Lokatorki
Scott Amanda Konkury
Scott Amanda Zaginiona
Amanda Scott Secret Clan Zaginiona
Rola BGK w systemie poręczeniowym
UMOWA PORĘCZENIA, WZORY UMÓW-SKARBÓWKA,SĄD-ugody,skargi,zlecenia i inne
Umowa poreczenia, WZORY PISM i UMÓW, Wzory Pism(1)
Poręcze , których dotykali naziści(1)
Wniosek o udzielenie poręczenia w trybie uproszczonym (załącznik nr 3 do Regulaminu udzielania po
umowy, umowa porecz splaty pozycz 1, Umowa poręczenia
Poręczenie, prawo cywilne, prawo cywilne część II, Zobowiązania
WN Poreczenia SP w splacie kredytow mieszkaniowych
Umowa poręczenia
Umowa poreczenia
poreczenia i gwarancje

więcej podobnych podstron