George MacDonald
Złoty Klucz
Przełożyła Iwona Żółtowska
Był kiedyś chłopiec, który o zmierzchu chętnie słuchał opowieści ciotecznej babki.
Usłyszał od niej, że jeśli odkryje miejsce, z którego wyrasta tęcza, może znajdzie tam złoty klucz.
– A do czego? – wypytywał chłopiec. – Jak używać takiego klucza? Co otwiera?
– Nie wiadomo – odparła ciotka. – Trzeba się dowiedzieć.
– Skoro jest złoty – powiedział chłopiec w zadumie pewnego dnia – moim zdaniem dostanie się za niego sporą sumę.
– Lepiej nigdy go nie znaleźć niż spieniężyć.
Chłopiec poszedł spać i śnił o złotym kluczu.
Wszystko, co opowiedziała mu cioteczna babka, można by uznać za bajkę, gdyby nie to, że ich mały domek stał na obrzeżach Krainy Elfów. Ogólnie wiadomo, że poza nią znalezienie miejsca, skąd wyrasta tęcza, jest niemożliwe, ta bowiem pilnie strzeże złotego klucza, pierzchając ustawicznie z miejsca na miejsce, aby go nikt nie znalazł. W Krainie Elfów jest inaczej. Co u nas wydaje się rzeczywiste, blednie w ich kraju, a rzeczy ulotne tutaj i znikome, w tamtym świecie trwają niewzruszenie. A zatem starsza pani nie zmyślała, opowiadając siostrzeńcowi o złotym kluczu.
– Czy znasz kogoś, komu się udało go znaleźć? – zapytał kiedyś.
– Tak, jestem niemal pewna, że twemu ojcu się powiodło.
– Możesz mi powiedzieć, co z nim zrobił?
– Nigdy mi o tym nie wspomniał.
– Jak wyglądał tamten klucz?
– Nigdy go nie widziałam.
– Czy raz po raz pojawia się nowy klucz?
– Sama nie wiem. Tak już jest.
– Może to jajo tęczy?
– Kto wie? Będziesz szczęściarzem, jeśli znajdziesz takie gniazdo.
– Być może spada z nieba i zsuwa się po tęczy.
– Całkiem prawdopodobne.
Pewnego wieczoru chłopiec poszedł do swego pokoju, stanął przy oknie o małych szybkach i patrzył na las rosnący na skraju Krainy Elfów, w sąsiedztwie ogrodu ciotecznej babki; walczyło tam nawet o przetrwanie kilka leśnych drzew. Puszcza znajdowała się na wschodzie, a słońce, które zachodziło za chatą, czerwonym okiem spoglądało znad horyzontu w ciemną gęstwinę. Były tam wyłącznie stare drzewa i miały dołem rzadkie konary, więc mogło zajrzeć daleko; sokoli wzrok chłopca sięgał niemal równie głęboko. Pnie stały rzędami niczym rdzawe kolumny w blasku czerwonego słońca, gdy spojrzenie biegło w dal jak przez kolejne nawy.
Kiedy tak patrzył w głąb lasu, wydało mu się, że wszystkie drzewa go wypatrują w oczekiwaniu, które nie ustanie, póki do nich nie przyjdzie. Czuł jednak głód i chciał zjeść kolację, więc odłożył wyprawę na później.
Nagle w głębi lasu – tak daleko, jak docierały słoneczne promienie – ujrzał coś niebywałego: ogromny, jaśniejący skraj tęczy. Chłopiec doliczył się szybko siedmiu kolorów i dostrzegł kolejne barwy ponad fioletem; poniżej czerwieni ujrzał odcień jeszcze wspanialszy i bardziej zagadkowy. Był to odblask źródła łuku tęczy niewidocznego ponad drzewami.
– Złoty klucz! – mruknął do siebie, wybiegł z domu i popędził w głąb lasu.
Niezbyt daleko zaszedł przed zachodem słońca, ale tęcza lśniła jeszcze piękniej, bo w Krainie Elfów nie zależy od słońca jak u nas. Drzewa przyjęły chłopca życzliwie, a krzaki usuwały mu się z drogi. Tęcza potężniała i nabierała blasku; wkrótce dzieliły go od niej zaledwie dwa drzewa.
Wyglądała przepięknie, lśniąc w ciszy wspaniałymi, cudownymi, subtelnymi barwami; każda była oddzielona, wszystkie się ze sobą łączyły. Widział teraz znacznie więcej. Tęcza wznosiła się ku błękitowi niebios, wygięta tak nieznacznie, że trudno mu było powiedzieć, jak wysoko sięga łuk; dostrzegał nadal małą część ogromnej krzywizny.
Długo stał zapatrzony, aż zatracił się w radości; zapomniał nawet o złotym kluczu, którego zamierzał szukać. Na jego oczach cud nabierał blasku, a w każdej z barwnych smug szerokich jak kolumny w kościele majaczyły niewyraźnie śliczne postaci sunące powoli w górę, jakby wstępowały po spiralnych schodach. Pojawiały się nieregularnie: jedna, potem druga, duża gromada, znów kilka i przerwa; mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy odmienni, wszyscy piękni.
Chłopiec zbliżył się do tęczy, która zniknęła. Wylękniony zrobił krok do tyłu i ta pojawiła się znowu, równie zachwycająca jak przedtem. Stał zatem najbliżej, jak mógł, i obserwował postaci zdążające wśród urody kolorów ku nieznanej wyniosłości łuku, który nie urywał się nagle, lecz stopniowo niknął w błękicie nieba, tak że trudno było powiedzieć, gdzie całkiem blednie.
Chłopiec nagle przypomniał sobie o złotym kluczu i roztropnie zanotował w pamięci, skąd wyrasta tęcza, aby przeszukać to miejsce, kiedy ona zniknie. Rósł tam głównie mech.
Tymczasem w lesie robiło się coraz ciemniej. Jedynie tęcza pozostała widoczna, bo lśniła własnym blaskiem, lecz zniknęła ze wschodem księżyca. Daremnie chłopiec zmieniał miejsce; wizja nie powróciła, rzucił się więc na posłanie z mchu, by czekać, aż świt pozwoli mu poszukać klucza. Tam zapadł w sen.
Kiedy obudził się rankiem, słońce patrzyło mu prosto w oczy. Odwrócił wzrok i w tej samej chwili ujrzał lśniący drobiazg, który leżał na mchu niespełna łokieć od jego twarzy. To był złoty klucz. Wykonany z litego kruszcu, uchwyt miał kunsztownie rzeźbiony i wysadzany szafirami. Chłopiec z nabożnym zachwytem wyciągnął rękę i wziął go sobie.
Leżał przez chwilę, obracając klucz raz po raz, i sycił oczy jego urodą. Nagle zerwał się na równe nogi, uświadomiwszy sobie, że śliczny przedmiot nie przyniesie mu na razie żadnego pożytku. Gdzie jest zamek otwierany złotym kluczem? Na pewno istnieje, bo nikt przecież nie jest taki głupi, żeby robić klucz, który do niczego nie służy. Gdzie należy się udać, aby znaleźć ów zamek?
Chłopiec toczył wzrokiem po niebie i ziemi, ale nie zobaczył dziurki od klucza ani wśród chmur, ani w trawie, ani między drzewami.
Kiedy zaczął się smucić, ujrzał poświatę w głębi lasu. Słabe lśnienie wziął za blask tęczy i ruszył w tamtą stronę.
A co działo się na skraju lasu?
W pobliżu chaty, gdzie mieszkał chłopiec, stał inny dom, którego właścicielem był kupiec często przebywający z dala od domu. Kilka lat wcześniej stracił żonę i miał tylko jedno dziecko – małą córeczkę, którą zostawiał pod opieką dwu służebnych; te okazały się jednak leniwe i opieszałe, toteż dziewczynka była zaniedbana i brudna, a czasem nawet poniewierana.
Wiadomo, że istotki zwane ogólnie elfami, chociaż w Krainie Elfów występują rozmaite ich rodzaje, wzdragają się przed niechlujstwem i dlatego bywają złośliwe wobec brudasów. Przywykły do piękna drzew i kwiatów, do schludności ptactwa i wszystkich stworzeń puszczy, więc nawet w leśnych ostępach i na trawiastych dywanach cierpią na myśl, że pod tym samym księżycem stoi brudne, zaniedbane, niechlujne domostwo. Z tego powodu złoszczą się na jego mieszkańców i gdyby mogły, usunęłyby ich z tego świata. Pragną, żeby wszędzie na ziemi panował ład i porządek. Z tego powodu szczypały służące, aż dostawały siniaków, i płatały im paskudne figle.
Mimo to dom nadal wyglądał okropnie i leśne elfy nie mogły tego znieść. Daremnie starały się wpłynąć na służebne, więc postanowiły wreszcie pozbyć się ich raz na zawsze, a zaczęły od dziewczynki. Powinny się były domyślić, że to nie jej wina, ale zasad miały niewiele, a złośliwości aż nadto, więc uznały, że gdy mała zniknie, służące z pewnością zostaną odprawione.
Pewnego wieczoru biedne dziecko zostało wysłane do łóżka wcześnie, bo przed zachodem słońca, a kobiety poszły do wioski, zamknąwszy drzwi na klucz.
Dziewczynka nie wiedziała, że jest sama, i leżała spokojnie wpatrzona w las widoczny za oknem, choć niewiele mogła zobaczyć, ponieważ zarosło bluszczem oraz innymi pnączami. Nagle ujrzała w lustrze małpią mordkę strojąc do niej miny, a główki umieszczone nad wielką starą szafą uśmiechnęły się groźnie. Potem dwa wiekowe krzesła o pajęczych nogach wyszły na środek pokoju i zaczęły pląsać w dziwnym, staromodnym tańcu. Dziewczynka zaczęła się śmiać, zapominając o małpie i główkach. Elfy, świadome, że popełniły błąd, odesłały krzesła na miejsce.
Widziały, że mała po całych dniach czyta baśń o Srebrnowłosej i dlatego wkrótce od strony schodów dobiegły głosy trzech niedźwiedzi: głośny, średni i najcichszy; usłyszała także stłumiony odgłos ciężkich kroków, jakby przybysze w obuwiu na miękkich podeszwach zbliżali się do jej drzwi. W końcu dziewczynka nie mogła już tego znieść i zachowała się jak Srebrnowłosa, na co liczyły elfy: podbiegła do okna, otworzyła je szeroko, chwyciła się pnączy i zsunęła na ziemię, a potem co sił w nogach uciekła do lasu.
Nie zdając sobie z tego sprawy wybrała najlepsze wyjście, bo u siebie każda istota łagodnieje, a poza tym przewrotne stworzenia nie były przecież jedynymi dziećmi Krainy Elfów, jako że ma ona wielu innych mieszkańców. Gdy wędrowiec znajdzie się wśród nich, dobrzy pomogą mu bardziej, niż źli potrafią zaszkodzić.
Słońce już zaszło i zapadł zmrok, ale dziewczynka nie zważała na żadne niebezpieczeństwa prócz ścigających ją niedźwiedzi. Gdyby się obejrzała, oczom jej ukazałoby się jednak całkiem inne stworzenie. Dziwna to była istota, podobna do ryby, ale okryta nie łuskami, tylko barwnymi piórami lśniącymi jak u kolibra; miała jednak płetwy zamiast skrzydeł i płynęła w powietrzu jak ryba w wodzie, a jej głowa przypominała łebek sówki.
Dziewczynka długo uciekała. Gdy zapadł zmrok, przechodziła właśnie pod drzewem o zwisających nisko gałęziach, które opuściło je do ziemi i schwytało ją w pułapkę. Dziewczynka usiłowała się wydostać, ale konary spychały ją w stronę pnia. Była okropnie wystraszona i zbita z tropu, lecz nagle powietrzna ryba wpłynęła między ściśnięte gałęzie i zaczęła rozsuwać je dziobem. Od razu rozluźniły chwyt i nieustępliwie atakowane, w końcu wypuściły zdobycz, a wtedy powietrzna ryba wysunęła się do przodu i popłynęła dalej, błyszcząc i jaśniejąc przepychem niezliczonych barw. Dziewczynka poszła za nią.
Powietrzna ryba prowadziła ją wolno, aż dopłynęła do drzwi chatki; mała szła za nią krok w krok. Pośrodku izby płonął ogień, a nad nim ustawiono kociołek bez pokrywki napełniony bulgoczącym głośno wrzątkiem. Powietrzna ryba dała nurka do gorącej wody i znieruchomiała. Po drugiej stronie ogniska siedziała piękna kobieta, która wstała i podeszła, żeby przywitać dziewczynkę. Wzięła ją na ręce i powiedziała:
– Ach, nareszcie się zjawiłaś! Od dawna cię wypatruję.
Wróciła na miejsce i posadziła ją na swoich kolanach, a dziewczynka przyglądała się jej. Nie widziała dotąd takiej piękności. Kobieta była wysoka i silna, szyję i ramiona miała białe, a na twarzy lekki rumieniec. Dziewczynka nie potrafiła określić barwy jej włosów, ale sądziła, że to ciemny odcień zieleni. Piękna pani
nie nosiła żadnych klejnotów, ale można by pomyśleć, że przed chwilą zdjęła wspaniałe diamenty i szmaragdy; mimo to przebywała w prostej, ubogiej chacie i najwyraźniej czuła się tu jak w domu. Suknię miała jasnozieloną.
Dziewczynka i dostojna pani popatrzyły sobie w oczy.
– Jak ci na imię? – spytała piękna dama.
– Służebne nazywają mnie Pętelką.
– Aha, pewnie dlatego, że włosy masz splątane, ale to przecież ich wina. Okropne babska! Podoba mi się twoje imię, więc zostaniesz Pętelką. Nie czuj się dotknięta, że tak cię wypytuję, sama także możesz pytać o wszystko. Ile masz lat?
– Dziesięć – odparła Pętelka.
– Nie wyglądasz na tyle – stwierdziła piękna dama.
– W jakim pani jest wieku? – zapytała Pętelka.
– Mam tysiąc lat – wyznała jej rozmówczyni.
– Też pani na tyle nie wygląda.
– Naprawdę? Chyba jednak znać po mnie wiek. Przecież widzisz, jaka jestem piękna!
Spojrzała na Pętelkę cudownymi błękitnymi oczyma, w których skupiły się wszystkie gwiazdy nieba, żeby użyczyć im blasku.
– Gdy ludzie żyją długo, starzeją się – zauważyła Pętelka. – Tak przynajmniej sądziłam do tej pory.
– Nie mam czasu na starość. Jestem zbyt zajęta. Starzenie jest oznaką próżniactwa. Mniejsza z tym... Moja dziewczynka nie może być taka niechlujna.
Czy wiesz, że na twojej twarzy nie ma czystego miejsca, które mogłabym ucałować?
– Może... może to dlatego, że przez tamto drzewo tak płakałam. – Pętelka, mimo zawstydzenia próbowała się usprawiedliwić.
– Moje kochane biedactwo! – Piękna pani wzruszyła się. Można by pomyśleć, że światło księżyca rozświetliło teraz jej oczy. Nie zważając na brud ucałowała dziecięcą twarzyczkę. – Podłe drzewo zostanie ukarane za łzy mojej dziewczynki.
– Jak pani na imię? – zapytała grzecznie Pętelka.
– Babcia.
– Naprawdę?
– Oczywiście. Nigdy nie zmyślam, nawet dla zabawy.
– Jak to dobrze!
– Nie mogę, choćbym nawet chciała, bo każde moje słowo się spełnia, a poza tym zostałabym ukarana. – Rozpromieniła się jak słońce, które świeci po letnim deszczu. – Teraz cię umyję i przebiorę, a potem siądziemy do kolacji.
– Wieczorny posiłek zjadłam dawno temu – oznajmiła Pętelka.
– Owszem, przed trzema laty. Nie zdajesz sobie sprawy, że trzy lata minęły od chwili, gdy uciekłaś przed niedźwiedziami. Liczysz sobie trzynaście wiosen, może trochę więcej.
Pętelka spojrzała na nią bez słowa. Czuła, że to prawda.
– Cokolwiek z tobą uczynię, nie będziesz się bała, prawda? – upewniła się piękna dama.
– Postaram się ze wszystkich sił, ale nie mam pewności.
Dostojna pani zdjęła jej nocną koszulę i wstała, trzymając dziewczynkę w objęciach, podeszła do ściany chatki i otworzyła drzwi. Pętelka ujrzała głęboką sadzawkę otoczoną zielonymi roślinami kwitnącymi w najrozmaitszych kolorach.
Rozciągał się nad nią dach taki jak nad domem. W przejrzystej wodzie pływały ryby podobne do tej, która ją tu przyprowadziła. Wodę rozświetlał blask ich barw.
Dama powiedziała kilka słów niezrozumiałych dla Pętelki i wrzuciła ją do stawu.
Ryby skupiły się wokół dziewczynki. Dwie lub trzy podtrzymywały głowę Pętelki, inne ocierały się o nią, myjąc ją wilgotnymi piórkami. Gdy piękna pani, która przyglądała im się przez cały czas, znowu przemówiła, z górą trzydzieści ryb uniosło Pętelkę do góry i złożyło w wyciągniętych ramionach swej właścicielki.
Ta wróciła z dziewczynką do ogniska, wytarła ją starannie, otworzyła skrzynię i wyjęła przepiękną lnianą koszulę pachnącą sianem i lawendą; nałożyła ją Pętelce, a na wierzch narzuciła zieloną suknię podobną do swojej, równie połyskliwą i miękką, spływającą sutymi fałdami od talii przewiązanej brązowym sznurkiem do bosych stóp.
– Babciu, dasz mi także buciki? – zapytała Pętelka.
– Nie, moja droga, żadnego obuwia. Popatrz tylko, ja również chodzę boso.
Mówiąc to uniosła lekko spódnicę i pokazała białe piękne, nieobute stopy, więc Pętelka zapomniała o bucikach. Piękna dama ponownie usiadła obok dziewczynki, rozczesała jej włosy, wyszczotkowała, a następnie pozwoliła im wyschnąć, tymczasem zaś przygotowała kolację.
Najpierw wyjęła chleb z niszy w ścianie, z drugiej wydobyła mleko, z trzeciej rozmaite owoce. Następnie podeszła do kociołka i wyciągnęła ugotowaną rybę, która po zdjęciu opierzonej skóry nadawała się do jedzenia.
– Ależ...! – zawołała Pętelka. Spoglądała na rybę, nie mogąc wykrztusić nic więcej.
– Wiem, o co ci chodzi. – Piękna pani uśmiechnęła się. – Nie chcesz jeść swej przewodniczki, która przyprowadziła cię do domu, ale nie ma dla niej większej przysługi. To stworzenie bało się wyruszyć, aż zobaczyło, że nastawiam kociołek i usłyszało obietnicę, że zostanie ugotowane, jak tylko z tobą powróci. Wtedy od razu pomknęło ku drzwiom. Sama widziałaś, że dało nurka do wrzątku, ledwie się tu znalazło, prawda?
– Owszem – przyznała Pętelka – i bardzo się zdziwiłam, ale wtedy zobaczyłam ciebie i zapomniałam o rybce.
– W Krainie Elfów – ciągnęła piękna pani, gdy siadły do stołu – pragnieniem zwierząt jest, żeby zjedli je ludzie, ponieważ to najwznioślejszy kres żywota, który wcale nie oznacza unicestwienia. Przekonasz się, że z kociołka wyłoni się coś więcej niż tylko martwa ryba.
Pętelka spostrzegła, że garnek jest przykryty, ale piękna pani nie zwracała na niego uwagi, póki jadły rybę, która zdaniem Pętelki była smaczniejsza niż wszelkie gatunki spożywane przez nią do tej pory: bielutka jak śnieg i delikatna jak śmietana. Gdy dziewczynka przełknęła kęs, nastąpiła w niej zmiana, której nie umiała opisać. Zewsząd dobiegały pomruki, które stawały się coraz wyraźniejsze, a im dłużej jadła, tym więcej z nich rozumiała. Gdy skończyła posiłek, głosy wszystkich leśnych zwierząt wpadły przez drzwi, wciąż otwarte mimo panujących na zewnątrz ciemności, i doszły do jej uszu. Nie były to zwyczajne dźwięki, tylko zrozumiała dla niej mowa. Pętelka wiedziała już, o czym gwarzą między sobą owady w chatce. Sądziła, że otaczające dom kwiaty i drzewa także wiodą nocne rozmowy, ale nie umiała określić, czego dotyczą.
Gdy ryba została zjedzona, piękna dama podeszła do kociołka i uniosła pokrywę.
Wyleciała stamtąd prześliczna istota o ludzkich kształtach oraz wielkich białych skrzydłach i krążyła pod stropem izby, a potem opadła i usadowiła się na kolanach urodziwej pani, która wypowiedziała kilka dziwnych słów, podeszła do drzwi i rzuciła stworzenie w ciemność. Pętelka usłyszała trzepot skrzydeł cichnący w oddali.
– Czy skrzywdziłyśmy rybę? – zapytała pani wracając.
– Nie – odparła Pętelka. – Postąpiłyśmy właściwie. Nie mam nic przeciwko temu, żeby każdego dnia zjadać po jednej.
– Muszą czekać na swój czas podobnie jak ty i ja, moja Pęteleczko. – Pani uśmiechnęła się smutno, co dodało jej tylko uroku. – Myślę, że znajdzie się jedna na jutrzejszą kolację. – Mówiąc te słowa ruszyła ku drzwiom, które prowadziły do sadzawki i przemówiła; tym razem Pętelka wszystko zrozumiała: – Niech do mnie przyjdzie jedna z was, ta najmądrzejsza.
Ryby od razu zbiły się w gromadę pośrodku sadzawki, a ich głowy utworzyły krąg nad powierzchnią, ogony zaś większe koło poniżej lustra wody. Naradzały się, oceniając poziom swojej wiedzy, aż wreszcie jedna z nich, radosna i ożywiona, pofrunęła do rąk właścicielki.
– Wiesz, gdzie zaczyna się tęcza? – padło pytanie.
– Tak, Matko, znam to miejsce – odparła ryba.
– Przyprowadź do domu młodzieńca, którego tam spotkasz. On nie wie, dokąd pójść.
Ryba natychmiast pomknęła ku drzwiom. Piękna dama oznajmiła Pętelce, że pora spać. Otworzyła kolejne drzwi w bocznej ścianie i wskazała jej chłodną, zieloną altankę, gdzie było posłanie z czerwonego wrzosu, na które rzuciła wielką kołdrę uszytą z pierzastych skórek mądrych ryb i lśniącą przepięknie w blasku ognia.
Wkrótce uśpioną głęboko Pętelkę nawiedziły przedziwne i cudowne sny, a w każdym pojawiała się piękna pani.
Rankiem obudził ją szelest liści nad głową i plusk wody. Zdumiała się, nie widząc drzwi do chaty; ujrzała tylko porośniętą mchem ścianę. Wyślizgnęła się z altanki i poszła do lasu. Wykąpała się w strumieniu wesoło pluskającym wśród drzew i od razu poczuła się lepiej, bo raz umywszy się w sadzawce Babci, na zawsze miała pozostać czyściutka i schludna. Gdy włożyła zieloną sukienkę, była jak prawdziwa dama.
Spędziła dzień w puszczy, słuchając ptaków, leśnej zwierzyny i płazów. Rozumiała wszystkie ich rozmowy, ale nie potrafiła z nich powtórzyć ani słowa; każdy gatunek miał swoje narzecze, ale była też mowa wspólna, w ograniczonym zakresie umożliwiająca porozumienie wszystkim mieszkańcom lasu. Pętelka nie spotkała pięknej pani, lecz nieustannie czuła jej obecność. Starała się nie tracić z pola widzenia chaty, która była okrągła jak namiot cyrkowy albo wigwam; nie miała ani drzwi, ani okien, które najwyraźniej otwierały się tylko od środka, a z zewnątrz nie można ich było zobaczyć.
O zmierzchu stanęła obok drzewa, przysłuchując się kłótni wiewiórki i kreta, który twierdził, że ogon to jego największy atut, na co wiewiórka oznajmiła, że ma łapska jak szpadle. Gdy zrobiło się zupełnie ciemno, Pętelka zdała sobie sprawę, że drzwi chaty są otwarte, a czerwony blask ognia wylewa się z nich jak rzeka płynąca w mroku. Opuściła kreta i wiewiórkę w nadziei, że same rozstrzygną spór, i pobiegła do domu. Gdy weszła, kociołek bulgotał już na ogniu, a po drugiej stronie paleniska siedziała piękna dama.
– Przyglądałam ci się przez cały dzień – oznajmiła. – Możesz coś przekąsić, ale na kolację musimy trochę poczekać.
Wzięła Pętelkę na kolana i śpiewała jej piosenki, których można by słuchać przez całą wieczność. W końcu migotliwa ryba wpadła do izby i zanurzyła się w kociołku. Za nią wszedł młodzieniec w starym, przyciasnym ubraniu. Twarz miał zdrową i rumianą, a w ręku trzymał klejnocik jaśniejący przy blasku płomieni.
Pierwsze słowa pięknej pani brzmiały tak:
– Co trzymasz w ręku, Meszku?
Takie przezwisko nadali mu koledzy, ponieważ całymi dniami przesiadywał na ulubionym omszałym kamieniu i czytał książki, a oni mówili, że sam zaczyna porastać mchem.
Meszek wyciągnął rękę. Gdy pani ujrzała złoty klucz, wstała z krzesła, pocałowała go w czoło, posadziła na swoim miejscu i stała przed nim jak służebna. On nie mógł tego znieść i zerwał się natychmiast, ale ona ze łzami w oczach błagała, żeby spoczął i pozwolił sobie usłużyć.
– Jesteś, pani, dostojna, cudowna i piękna – żachnął się Meszek.
– Owszem, a mimo to krzątam się przez cały dzień, co mi sprawia przyjemność, ty zaś wkrótce mnie opuścisz!
– Skąd wiesz, pani, jeśli wolno spytać? – zaciekawił się Meszek.
– Masz złoty klucz.
– Nie wiem, co otwiera. Daremnie szukałem zamka. Czy powiesz mi, pani, co mam robić?
– Musisz poszukać dziurki od klucza. Takie jest twoje zadanie. Nie mogę ci pomóc. Powiem tylko, że jeśli wytrwasz w poszukiwaniach, dopniesz swego.
– Jaką szkatułkę otwiera klucz? Co jest w środku?
– Nie wiem. Śnię o tym, ale żyję w niewiedzy.
– Czy mam wyruszyć od razu?
– Możesz tu przenocować i zjeść kolację, ale rankiem powinieneś ruszyć w drogę.
Wolno mi jedynie dać ci nowy strój. Jest tu dziewczyna imieniem Pętelka, którą musisz ze sobą zabrać.
– To miła nowina – ucieszył się Meszek.
– Nie, nie! – krzyknęła Pętelka. – Proszę, Babciu, nie chcę cię opuszczać.
– Musisz z nim wyruszyć, Pętelko. Bardzo mi przykro, że odejdziesz, ale to najlepsze, co mogło cię spotkać. Wiesz, że nawet ryby trafiają w końcu do kociołka, a potem lecą w ciemność. Jeśli spotkasz Morskiego Starca, zapytaj go, proszę, czy nie ma dla mnie nowych ryb. W sadzawce robi się pusto.
Piękna pani wyjęła rybę z garnka i nakryła go pokrywką. Usiedli do stołu i zjedli główne danie, a po kolacji skrzydlata istota wyfrunęła z garnka, zatoczyła kilka kręgów pod sufitem i usiadła na kolanach pani, która po chwili rozmowy podeszła do drzwi i rzuciła ją w mrok. Usłyszeli trzepot skrzydeł cichnący w oddali.
Piękna dama wskazała Meszkowi sypialnię podobną do zakątka Pętelki; rankiem znalazł obok posłania nowy strój. Gdy go włożył, od razu wyprzystojniał, ale kto nosi ubrania od Babci, nie zaprząta sobie głowy swoim wyglądem, tylko zachwyca się nieustannie urodą innych ludzi.
Pętelka nie miała ochoty na wędrówkę.
– Czemu muszę cię opuścić? Przecież nie znam tego młodzieńca, Babciu – tłumaczyła.
– Wszystkie moje dzieci szybko odchodzą. Nie musisz z nim iść, jeśli to ci nie odpowiada, ale chciałabym, żebyś mu towarzyszyła, bo ma złoty klucz. Żadna dziewczyna nie powinna się obawiać wędrówki z młodzieńcem, który go posiada.
Zaopiekujesz się nią jak należy, prawda, Meszku?
– Oczywiście – przytaknął.
Pętelka spojrzała na niego i postanowiła, że będzie mu towarzyszyć.
– Jeżeli – dodała piękna dama – rozdzielicie się podczas wędrówki przez... Nie mogę zapamiętać nazwy tej krainy. W takim wypadku nie lękajcie się, tylko idźcie dalej.
Złożyła pocałunek na ustach Pętelki i na czole Meszka, odprowadziła ich do drzwi i wyciągnęła ramię ku wschodowi, a oni wzięli się za ręce i ruszyli w głąb lasu we wskazanym kierunku. Prawą dłonią Meszek ściskał złoty klucz.
Długo maszerowali, wciąż zaciekawieni rozmowami zwierząt. Wkrótce poznali ich języki na tyle, by zadawać proste pytania. Wiewiórki miały dla nich wiele życzliwości i dawały im orzechy ze swoich zapasów; pszczoły okazały się samolubne i opryskliwe; uznały, że wędrowcy nie są poddanymi ich królowej, wsparcie zaś należy się przede wszystkim ziomkom, a w swym przytułku nie miały teraz żadnego trutnia. Ślepe krety przynosiły im czasem orzeszki ziemne i trufle, a bełkotały tak, jakby w pyszczkach, a także w oczach i uszach miały watę albo własne kłaki. Nim Pętelka i Meszek wyszli z lasu, byli już sobie bardzo bliscy. Dziewczyna nie żałowała, że Babcia kazała jej odejść z wędrowcem.
Z czasem drzewa zaczęły maleć i rosły coraz rzadziej. Grunt się podnosił; szli teraz po zboczu, a drzewa zostawili za plecami; wspinali się wąską ścieżką wśród skał górujących nad nią po obu stronach. Nagle otworzyło się przed nimi z gruba ciosane przejście, którym wkroczyli do wąskiego korytarza wyciętego w skale.
Wędrowali po omacku, ponieważ było zupełnie ciemno, aż wyszli na wąski szlak nad stromym urwiskiem, który prowadził serpentynami w dół ku szerokiej okrągłej dolinie otoczonej zewsząd górami. Szczyty na wprost nich były odległe, a ostre błękitnawe wierzchołki pokryte warstwą lodu wznosiły się bardzo wysoko. Głęboka cisza otoczyła wędrowców. Nie słyszeli nawet szumu wody.
Gdy spojrzeli w dół, nie umieli powiedzieć, czy w głębokiej dolinie są trawiaste łąki, czy wielkie, gładkie jezioro. Z daleka niewiele mogli zobaczyć. Ścieżka prowadząca w dół była trudna i niebezpieczna, ale zeszli nią szczęśliwie.
Okazało się, że dolinę wypełnia drobny jasny piach, miejscami sfalowany, zwykle gładki. Przestali się dziwić, że przedtem nie mogli zgadnąć, co tam zastaną, bo dolinę wypełniały szare miraże; to było morze cieni. Otaczały ich mroczne zarysy gęstego listowia oraz cudowne i zwodnicze postaci przemykające tu i ówdzie, które szybowały i drżały pod tchnieniem wiatru, ale nie można było ich dotknąć ani usłyszeć ich głosów. Ani śladu puszczy na zboczach gór, ani jednego drzewa w zasięgu wzroku, a mimo to cienie liści, gałęzi i pni drzew rozmaitych gatunków, jak okiem sięgnąć, przesłaniały dolinę. Wędrowcy odkryli wnet sylwetki kwiatów ukryte wśród widmowego listowia oraz zarysy ptaków z otwartymi dziobami i gardłem wydętym od śpiewu. Czasami widzieli sylwetki osobliwych i pełnych wdzięku postaci biegających tu i ówdzie między złudnymi pniami i konarami, a potem znikających wśród liści. Szli zanurzeni po kolana w toni bajecznego jeziora, a cienie nie kładły się płasko na powierzchni, tylko układały się warstwami niemal realnych kształtów utworzonych z mroku, jakby rzucane z rozmaitych kierunków. Pętelka i Meszek rozglądali się z podniesionymi głowami, żeby odkryć, skąd padają, ale widzieli tylko połyskliwą mgłę rozpyloną wysoko nad wyrazistymi szczytami gór. Nie dostrzegli żadnych puszcz, liści ani ptaków.
Wkrótce wyszli na otwartą przestrzeń, gdzie cienie rzedły; mijali i takie obszary, gdzie przemykały one tylko od czasu do czasu i trzeba było długo wypatrywać następnych. Oto bajeczny kształt pół ptasi, pół człowieczy szybuje na szeroko rozłożonych skrzydłach. Potem urocza gromadka podskakujących widmowych dzieci, a za nią postać kobiety, i wreszcie ogromny cień o tytanicznych kształtach – wszystkie giną w tajemnej gęstwinie liści. Na moment ukazywał się profil niezwykle szlachetny i pełen dostojeństwa, i szybko znikał. Czasem pojawiali się objęci ramionami kochankowie, niekiedy ojciec i syn albo bracia w trakcie żartobliwej przepychanki, to znów siostry otoczone wdzięczną czeredą złożonych form. Trafiały się również konie galopujące swobodnie lub niosące na grzbiecie cienie dostojnych władców. Obrazów, które budziły największy zachwyt, wędrowcy nie byli w stanie opisać.
Usiedli pośrodku równiny, żeby odpocząć w samym sercu morza cieni. Gdy podnieśli
głowy, okazało się, że oboje toną we łzach, bo tęsknią do krainy rzucającej owe cienie.
– Musimy znaleźć kraj, skąd pada cień – powiedział Meszek.
– Oczywiście, mój drogi – zgodziła się Pętelka. – Może twój złoty klucz otwiera jego bramy?
– Ach, to by było wspaniale! Musimy tu nieco odpocząć, a wówczas zdołamy przejść na drugi kraniec doliny przed zmierzchem.
Meszek legł na ziemi, a wokół niego z boków i ponad głową nieustannie igrały osobliwe cienie. Spoglądał przez nie, widział inne sylwetki – warstwa po warstwie, aż zlewały się w mroczną ciemność. Pętelka także odpoczywała ogarnięta podziwem i tęsknotą za krajem rzucającym cienie. Potem ruszyli w dalszą drogę.
Nie umiem powiedzieć, jak długo szli przez równinę, ale nim zapadła noc, włosy Meszka przyprószyła siwizna, a Pętelka miała zmarszczki na czole.
Po południu cienie stopniowo wydłużyły się i pociemniały, aż wzniosły się ponad głowy wędrowców, którzy szli w zupełnej ciemności. Chwycili się za ręce i trochę przestraszeni maszerowali w ciszy. Otoczeni gęstniejącym mrokiem wyczuwali jego niezwykłość; przestali się zachwycać urodą cieni. Pętelka zorientowała się nagle, że nie trzyma ręki Meszka; nie miała pojęcia, kiedy się rozdzielili.
– Meszku, Meszku! – krzyknęła przerażona, ale nie odpowiedział.
Po chwili cienie opadły jej do stóp, a potem umknęły spod nich; wyrosła przed nią wysoka góra. Pętelka odwróciła się raz jeszcze ku opuszczonej przed chwilą smętnej dolinie, aby zawołać Meszka. Ujrzała falującą ciemność, mroczne i burzliwe morze cieni bez jasnej grzywy pian; nie wyłonił się Meszek i nie wspiął na stok, gdzie czekała, więc rzuciła się na ziemię i płakała z rozpaczy.
Nagle przypomniała sobie rady Babci, która mówiła, że gdyby stracili się z oczu w kraju o nazwie trudnej do zapamiętania, niech się nie lękają, tylko idą dalej.
Poza tym Meszek niesie złoty klucz, więc z pewnością nie dozna żadnej krzywdy.
Podniosła się i ruszyła dalej.
Wkrótce stanęła przed skalną ścianą, w której wycięto stopnie. Gdy dotarła do połowy stoku, schody nagle się skończyły, a ścieżka prowadziła dalej w głąb masywu. Pętelka bała się tam wejść, ale gdy odwróciła się ku schodom, doznała zawrotu głowy na widok przepastnej dali i mimo obaw na oślep rzuciła się w stronę wejścia do jaskini.
Gdy otworzyła oczy, ujrzała delikatną skrzydlatą istotkę, która stała obok niej i czekała.
– Znam cię – oznajmiła Pętelka. – Jesteś moją rybą.
– Owszem, ale zmieniłem postać i zostałem powietrznikiem.
– Cóż to za stworzenie?
– Masz je przed oczyma. Przybywam, żeby cię przeprowadzić górskim korytarzem.
– Och, dzięki, miła rybko... to znaczy powietrzniku! – zawołała Pętelka i wstała.
Powietrznik rozłożył skrzydła i pofrunął długim wąskim korytarzem, a Pętelka wspominała, jak płynął przed nią, gdy jeszcze był rybą. Kiedy poruszył skrzydłami, opadł z nich deszcz wielobarwnych iskier oświetlających drogę. Potem zniknął nagle, a wtedy usłyszała niski i piękny dźwięk, całkiem różny od chrzęstu i trzepotu jego skrzydeł. Stała przed rozświetlonym zwieńczonym łukiem otworem; z zewnątrz dobiegał szum morskich fal.
Pobiegła tam, a potem zmęczona i uszczęśliwiona padła na żółty piasek plaży.
Odpoczywała w półśnie, zawieszona między znużeniem i odpoczynkiem, wsłuchana w plusk i szum morskich fal, które zdawały się nieustannie kusić ląd, żeby odmienił postać i stał się morzem. A gdy tak leżała, oczy miała utkwione w miejscu, z którego wyrastała potężna tęcza rysująca się wyraźnie na tle nieba i sięgająca przeciwległego brzegu. W końcu Pętelka zasnęła.
Po przebudzeniu ujrzała starca z długimi siwymi włosami opadającymi na ramiona, który pochylał się nad nią, podparty kosturem pokrytym zielonymi pączkami.
– Czego tu szukasz, piękna kobieto? – zapytał.
– Stałam się urodziwa? Co za radość! – Pętelka zerwała się na równe nogi. – Moja Babcia jest prześliczna.
– Owszem, ale czego chcesz?
– Chyba to ciebie szukam. Jesteś Morskim Starcem?
– Oczywiście.
– Babcia pyta, czy masz dla niej ryby.
– Chodźmy to sprawdzić, moja droga. – Stary człowiek był bardzo uprzejmy. – A czy mogę coś zrobić dla ciebie?
– O tak! Wskaż mi drogę do krainy, skąd padają cienie. – Pętelka miała nadzieję, że spotka tam Meszka.
– Aha! Zaiste, godna to rzecz – powiedział starzec – ale nie mogę tego zrobić, ponieważ nie znam owej drogi, ale idź do Ziemskiego Starca. Może on ci pomoże.
Jest znacznie starszy ode mnie.
Podpierając się laską poprowadził ją wzdłuż brzegu do stromej skały przypominającej skamieniały okręt odwrócony do góry dnem.
Wchodziło się od steru tego wielkiego statku. Dalej były schody wycięte w skale.
Na samym dole starzec urządził sobie mieszkanie.
Ledwie tam weszli, Pętelka usłyszała dziwny odgłos niepodobny do dźwięków, które dotąd znała. Wkrótce pojęła, że to rozmawiają ryby. Próbowała je zrozumieć, lecz ich mowa była zbyt archaiczna, prymitywna i niewyraźna.
– Sprawdzę, czy znajdą się ryby dla mojej córki – oznajmił Morski Starzec.
Odsunął okiennicę, spojrzał przez grubą kryształową płytę wstawioną w otwór i zastukał. Pętelka podeszła do niego, zerknęła przez okno w bezmiar głębiny zielonego oceanu i ujrzała przedziwne stworzenia, które były okropnie brzydkie albo dziwaczne, wszystkie z osobliwymi pyszczkami; pływały wokół górą i dołem, lecz gdy rozległo się pukanie Morskiego Starca, ruszyły w stronę okna. Tylko nieliczne zdołały dotknąć szyby, lecz nawet te pływające w większej odległości zwróciły ku niej głowy. Morski Starzec przez kilka minut obserwował uważnie całą ławicę, a potem zwrócił się do Pętelki.
– Przykro mi, żadna jeszcze nie jest gotowa. Potrzebuję więcej czasu niż moja córka, ale poślę jej kilka ryb, gdy tylko będę mógł.
Okiennica wróciła na swoje miejsce.
W morzu powstał od razu wielki szum. Starzec odsłonił znów okno i popukał w szybę, a wtedy zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
– Gadały o tobie – wyjaśnił. – Mówiły same bzdury! Jutro – dodał – muszę ci wskazać drogę do Ziemskiego Starca. Mieszka daleko stąd.
– Pozwól mi iść od razu – poprosiła Pętelka.
– Nie. To wykluczone. Najpierw musisz pójść tam. – Poprowadził ją do otworu w ścianie, którego przedtem nie dostrzegła, bo zasłaniały go pnącza o zielonych liściach i białych kwiatach. – Poniżej poziomu morza zakwitają tylko rośliny o białym kwieciu – tłumaczył wiekowy mężczyzna. – Czeka tam na ciebie kąpiel, w której będziesz spoczywać, póki cię nie zawołam.
Pętelka weszła do małej komnaty, a raczej groty. W jej najdalszym kącie znajdowało się zagłębienie w skale napełnione do połowy przezroczystą morską wodą. Drobne strużki wpadały do niego przez skalne szczeliny. Wyżłobienie miało dosyć gładkie ścianki, a dno wysypano żółtym piaskiem. Okrywał je niemal całkowicie baldachim z wielkich liści i białych kwiatów wielu roślin.
Kiedy się rozebrała i zanurzyła w kąpieli, doznała wrażenia, że woda przenika jej ciało. Odpoczywała jak we śnie, ale nie straciła świadomości. Z każdą chwilą czuła się lepiej. Odkąd rozdzieliła się z Meszkiem, nie była równie szczęśliwa i pełna nadziei. Myślała także ze współczuciem o biednym staruszku, który żył tu samotnie, strzegąc morskiego bezmiaru pełnego głupich i niesfornych ryb.
Po godzinie, jak się jej zdawało, usłyszała wołanie i wyszła z kąpieli. Opuściło ją znużenie i ból wywołany trudami wędrówki. Była tak silna i wypoczęta, jakby spała przez cały tydzień.
Podeszła do przejścia wiodącego ku drugiej części domostwa i popatrzyła zdumiona na wspaniałego mężczyznę o twarzy dostojnej i pięknej, który tam na nią czekał.
– Chodź – powiedział. – Widzę, że jesteś gotowa.
– Gdzie jest Morski Starzec? – spytała pokornie, okazując mu uszanowanie.
– Prócz mnie nikogo tu nie ma – odparł z uśmiechem. – Dla niektórych jestem Morskim Starcem. Inni nadają mi rozmaite imiona i strasznie się boją, gdy spotykamy się w czasie moich spacerów po plaży. Staram się ich unikać, bo są tak wystraszeni, że nie widzą, kim naprawdę jestem. Ty mnie dopiero teraz zobaczyłaś. Muszę ci jeszcze wskazać drogę do Ziemskiego Starca.
Zaprowadził ją do groty, w której brała kąpiel, i w przeciwległym kącie wskazał kolejny otwór w skale.
– Idź schodami w dół, one cię do niego doprowadzą – polecił.
Pętelka podziękowała mu uniżenie i odeszła. Szła po spiralnych schodach tak długo, aż zaczęła się obawiać, że nie mają końca. Wiodły ją coraz niżej, zniszczone i popękane, mokre od wody tryskającej ze skały i spływającej po stopniach tuż obok niej. Było dość ciemno, ale Pętelka orientowała się w mroku, bo po niezwykłej kąpieli ludzkie oczy emanują światłem, które umożliwia widzenie. Nie spotkała żadnych płazów ani robactwa, a wędrówka okazała się bezpieczna i całkiem przyjemna mimo ciemności, wilgoci i monotonii.
Stanęła wreszcie na ostatnim stopniu i znalazła się w lśniącej pieczarze.
Pośrodku leżał kamień, na którym siedział wiekowy mężczyzna zgięty wpół ze starości, zwrócony do niej plecami. Widziała z daleka siwą brodę rozpostartą przed nim na kamiennej podłodze. Nie poruszył się, kiedy weszła, więc zbliżyła się tak, by stanąć przed nim i zacząć rozmowę. Gdy spojrzała mu w twarz, ujrzała młodzieńca niezwykłej urody. Siedział bez ruchu, spoglądając z zachwytem w lustro wykonane jakby ze srebra i umieszczone na podłodze u jego stóp. Patrzącej z tyłu Pętelce wydało się, że to siwa broda. Zamarł w bezruchu, nieświadom jej obecności, pobladły z zachwytu nad lustrzanym obrazem. Pętelka stała i obserwowała go uważnie. W końcu przemówiła cała drżąca, ale nie usłyszała własnego głosu. Mimo to młodzieniec podniósł głowę. Na jej widok nie okazał zdziwienia, tylko uśmiechnął się przyjaźnie.
– Czy jesteś Ziemskim Starcem? – spytała.
– Owszem. Jak ci pomóc? – odpowiedział i Pętelka usłyszała go, choć do jej uszu nie doszedł żaden głos.
– Wskaż mi drogę do krainy rzucającej cienie.
– Ach! Nie znam jej, tylko o niej śnię. Czasami widzę jej odbicie w moim zwierciadle, lecz nie mam pojęcia, jak można tam dotrzeć. Moim zdaniem Ognisty Starzec z pewnością zna drogę. Jest ode mnie dużo starszy. To najbardziej wiekowy z ludzi.
– Gdzie mieszka?
– Pokażę ci, jak tam dojść. Nigdy u niego nie byłem. – Wstał i znieruchomiał na moment, spoglądając na Pętelkę. – I ja chętnie odwiedziłbym tamtą krainę, ale muszę pilnować swego zajęcia.
Zaprowadził ją w róg pieczary i kazał przytknąć ucho do ściany.
– Co słyszysz? – zapytał.
– Chyba szum wody płynącej wśród skał.
– Ta rzeka pędzi do siedziby najstarszego z ludzi, Ognistego Starca. Szkoda, że nie mogę go zobaczyć, ale mam przecież swoje zajęcie. Tylko rzeką można się tam dostać.
Ziemski Starzec przykucnął na podłodze groty, podniósł wielki głaz i upuścił.
Kamień wybił spory otwór i popłynął z nurtem.
– Tędy – wskazał.
– Nie ma schodów.
– Musisz rzucić się do wody. Nie ma innego sposobu.
Odwróciła się, spojrzała mu prosto w oczy i stała tak przez minutę, pogrążona w zadumie; w tym czasie minął cały rok. Potem skoczyła w nurt.
Gdy doszła do siebie, poczuła, że płynie szybko z prądem, zanurzona w wodzie.
Głowę miała pod powierzchnią, ale uświadomiła sobie, że odkąd wykąpała się u Morskiego Starca, ani razu nie zaczerpnęła powietrza. Gdy wyjrzała ponad wodę, poczuła taki żar, że natychmiast się zanurzyła i pomknęła dalej.
Potok stawał się coraz płytszy i wkrótce trudno jej było trzymać głowę pod wodą.
W końcu nurt stał się zbyt wolny, żeby ją nieść. Wstała z koryta rzeki i ruszyła dalej po rozgrzanych stopniach. Woda całkiem zniknęła, a skwar był nie do zniesienia i przepalał do szpiku kości, lecz nie odbierał sił. Zrobiło się tak gorąco, że Pętelka obawiała się, iż dłużej chyba nie wytrzyma.
A mimo to szła dalej.
Schody kończyły się topornym łukiem z rozżarzonego kamienia. Pętelka minęła go i chwiejnym krokiem weszła do chłodnej jaskini porośniętej mchem. Dno i ściany pokrywał miękki, zielony i wilgotny dywan. Wąski strumyk wypływał ze skalnej szczeliny i znikał wśród mchu. Przypadła do niego ustami, żeby się napić. Potem uniosła głowę i rozejrzała się wokół, ale nie dostrzegła nikogo w jaskini, lecz kiedy się wyprostowała, ogarnęło ją cudowne przeczucie, że stoi wobec tajemnicy tej ziemi i zasad jej istnienia. Wszystko, co kiedyś widziała lub czego nauczyła się z książek, każda opowieść i piosenka Babci, wszelkie rozmowy zwierząt, ptaków i ryb, cała jej wędrówka z Meszkiem, marsz do serca ziemi u boku starego człowieka i spotkanie z tym od niego starszym – to wszystko stało się jasne.
Doszła do całkowitego zrozumienia i pojęła, że wielość sprowadza się do jednego, ale nie potrafiła ująć tej myśli w słowa.
Po chwili zobaczyła nagiego chłopczyka siedzącego na mchu w rogu jaskini. Bawił się kulkami różnej barwy i wielkości, z których układał na podłożu rozmaite figury. Pętelka zrozumiała, że pewne obszary posiadanej przez nią wiedzy przekraczają jej zdolność rozumienia, ponieważ zdała sobie sprawę, jaki bezmiar znaczeń kryje się w zmienności i następstwie poszczególnych kształtów i figur układanych z kulek przez chłopca, a także w przeróżnych zestawieniach barw, choć nie umiała powiedzieć, co symbolizują.
Chłopiec, zaabsorbowany grą, której oddawał się niezmordowanie i samotnie, ani razu nie podniósł wzroku. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że ktoś obcy przybył do ukrytej głęboko pustelni. Starannie, jak koronczarka manipulująca klockami, przekładał i grupował swe kulki. Pętelka chwilami dostrzegała w układach przebłyski sensu, by zaraz pogrążyć się nie tyle w półmroku, ile w zupełnej ciemności. Długo stała wpatrzona, bo widok ten przyciągał spojrzenie, a im dłużej patrzyła, tym śmielej niewyobrażalnie obca mądrość wzbierała w jej umyśle. Przez siedem lat nieruchomo obserwowała nagie dziecko układające barwne kulki, lecz odniosła wrażenie, że minęło zaledwie siedem godzin. Nagle nie wiedzieć czemu układ kulek przypomniał jej o Dolinie Cieni, więc przemówiła:
– Gdzie znajdę Ognistego Starca?
– Ja nim jestem – odparło dziecko, przekładając kulki na mchu. – Jak ci mogę pomóc?
Całkowity spokój na twarzy chłopca był tak porażający, że Pętelka po prostu oniemiała. Nie uśmiechał się, ale wielkie szare oczy wyrażały głęboką miłość.
Spokojne oblicze rozświetlał blask podobny do księżycowej poświaty i dlatego można było pomyśleć, że lada moment jego twarzyczka rozpromieni się tak niespodziewanie, że na ten widok nawet wytrawny obserwator zaleje się łzami i padnie trupem. Uśmiech się jednak nie objawił, a księżycowa jasność pozostała, ponieważ serce dziecka było tak ogromne, że radość nie mogła przeniknąć z bezmiernej głębi na oblicze.
– Czy jesteś najstarszym z ludzi? – odważyła się zapytać Pętelka, chociaż ogarnął ją lęk.
– Owszem, to prawda. Jestem bardzo stary. I wiem, że potrafię ci pomóc. Każdy może zwrócić się do mnie i otrzymać wskazówki, których potrzebuje.
Dziecko podeszło bliżej i spojrzało na nią tak, że wybuchnęła płaczem.
– Czy wskażesz mi... drogę do krainy... skąd padają... cienie? – szlochała.
– Oczywiście. Znam dobrze ten szlak. Sam niekiedy nim wędruję, ale ty nie możesz pójść moją drogą, bo nie jesteś dostatecznie stara. Pokażę ci, którędy iść.
– Czy wyślesz mnie znowu w ten żar? – spojrzała błagalnie na chłopca.
– Tego nie zrobię. – Dziecko wyciągnęło rękę i położyło małą chłodną dłoń na jej sercu. – Teraz możesz iść. Ogień cię nie spali. Chodź.
Chłopiec wyprowadził ją z jaskini. Idąc za nim, minęła kolejne łukowe i znalazła się na ogromnej pustyni wśród piasku i kamieni. Niebo ponad nią było kamienne, podobne do burzowych chmur. Panował tam żar tak wielki, że zobaczyła jasne strużki żółtego złota, białego srebra i czerwonej miedzi płynące ze skał, ale nie odczuła skwaru.
Kiedy zaszli już dość daleko, dziecko odsunęło wielki kamień i wyjęło spod niego coś na kształt jajka. Następnie palcem wyrysowało na piasku zakrzywioną linię i umieściło na niej owo jajko. Chłopczyk wypowiedział kilka słów niezrozumiałych dla Pętelki i z pękniętej skorupki wyłonił się mały wąż, który wpełzł na linię wyżłobioną w piasku i zaczął rosnąć, aż się z nią zrównał. Gdy osiągnął właściwe rozmiary, zaczął się oddalać, podobny do morskiej fali.
– Idź za wężem – poleciło dziecko. – On cię doprowadzi do właściwej drogi.
Pętelka ruszyła śladem gada, lecz co kilka kroków oglądała się, by popatrzeć na nieziemskie dziecko, które stało samotnie obok fontanny czerwonych płomieni, jakie trysnęły u jego stóp, a palący ogień rozświetlił biel nagiej skóry szkarłatnym blaskiem. Znieruchomiały chłopczyk patrzył za nią, a gdy odeszła daleko, zniknął jej z oczu. Wąż posuwał się naprzód, nie zbaczając na lewo ani na prawo.
Tymczasem Meszek opuścił jezioro cieni i wędrował posępny i samotny, aż dotarł na morski brzeg. Wieczór był ciemny i burzliwy. Słońce już zaszło. Wiatr dął od morza. Fale otaczały skałę ukrywającą dom Starca. Wodna głębia falowała między nią i brzegiem, gdzie spacerował mężczyzna królewskiej postury.
Meszek zbliżył się do niego i spytał:
– Czy zechcesz mi powiedzieć, gdzie znajdę Morskiego Starca?
– Ja nim jestem – padła odpowiedź.
– Widzę dostojnego mężczyznę w sile wieku.
Starzec popatrzył na niego uważniej i powiedział:
– Masz lepszy wzrok, młody człowieku, niż wielu idących tą drogą. Noc jest burzliwa: wstąp do mego domu i powiedz, jak mogę ci być pomocny.
Meszek ruszył za nim. Fale cofnęły się spod nóg Morskiego Starca i jego gość także przeszedł suchą nogą.
Po wejściu do jaskini usiedli i patrzyli na siebie.
Meszek posunął się w latach. Wyglądał poważniej niż Morski Starzec i okropnie bolały go nogi.
Gdy się sobie przyjrzeli, Starzec wziął go za rękę i zaprowadził do ukrytej groty. Pomógł mu zdjąć ubranie i ułożył go w sadzawce. Wtedy spostrzegł, że Meszek zaciska dłoń.
– Co trzymasz w ręku? – zapytał.
Meszek otworzył ją i ukazał się złoty klucz.
– Aha! To wyjaśnia, czemu mnie poznałeś.
– Chcę znaleźć kraj, skąd padają cienie.
– Tak myślałem. Ja również, ale tymczasem jedna sprawa już się wyjaśniła. Do czego służy ten klucz, jak myślisz?
– Otwiera jakiś zamek. Nie mam pojęcia, czemu go noszę, skoro nie znalazłem dziurki od klucza, a żyję na tym świecie dobrych parę lat – odparł zasmucony Meszek. – Jestem już chyba w podeszłym wieku. Czuję, że mam obolałe stopy.
– Naprawdę? – zdziwił się Starzec.
Meszek, który nadal zażywał kąpieli, popatrzył na swoje nogi i zastanawiał się przez chwilę, nim odparł:
– Ale nie czuję bólu. Może nie jestem taki wiekowy.
Wstał, przejrzał się w wodzie i nie zobaczył ani siwych włosów, ani pomarszczonej skóry.
– Poznałeś smak śmierci – powiedział Starzec. – Dobrze ci?
– Tak, jest mi dobrze. Śmierć jest lepsza od życia.
– Nie. Ona jest prawdziwym życiem. Twoje stopy nie będą już tonąć w wodzie.
– Co masz na myśli?
– Wkrótce się przekonasz.
Wrócili do sąsiedniej jaskini, usiedli i długo rozmawiali. W końcu Morski Starzec podniósł się i rzekł do Meszka:
– Chodź za mną.
Wyprowadził go schodami na górę i otworzył inne drzwi, wychodzące ku wschodowi prosto na wzburzone morze. Wśród bezmiaru wód na tle kłębowiska czarnych chmur Meszek ujrzał podstawę tęczy jaśniejącą w mroku.
– To z pewnością moja droga – powiedział, ledwie ją zobaczył, a potem stanął na powierzchni morza, a jego nogi nie pogrążały się w wodzie. Walczył z wiatrem, zmagał się z falami i wędrował ku tęczy.
Burza ucichła, nastał piękny dzień, a potem cudowna noc. Nad szeroką płaszczyzną spokojnego oceanu czuło się chłodną bryzę. Meszek nadal szedł na wschód, ale tęcza zniknęła wraz z burzą.
Dzień po dniu szedł przekonany, że brak mu przewodnika. Nie przeczuwał, że jego krokami ukradkiem kierują lśniące ryby. Przeszedł morze i dotarł do wielkiej stromej skały, na którą prowadziła tylko jedna ścieżka kończąca się w połowie urwiska na skalnej półce. Stanął tam pogrążony w zadumie. To nie jest możliwe, aby droga znikała w ten sposób, bo jej istnienie byłoby pozbawione sensu. Choć prymitywna i marnie utrzymana, zasługiwała jednak na swoje miano. Zbadał powierzchnię skały. Była gładka jak szkło. Gdy tracąc już nadzieję wodził po niej spojrzeniem, coś nagle zabłysło i ujrzał kilka małych szafirów, które otaczały niewielki otwór.
– Dziurka! – zawołał.
Wsunął w nią klucz, a ten pasował. Obrócił go. Rozległ się trzask i chrzęst, jakby żelazne sztaby uderzały w kotły z brązu. Wyjął klucz i skała przed nim zaczęła się walić. Odsunął się na sam brzeg półki. Ogromna płyta legła u jego stóp. Znów miał przed sobą kamienną ścianę, z której osunęła się kolejna warstwa. Gdy wszedł na rumowisko, zawaliła się następna, padając tuż za pierwszą i tworząc drugi stopień schodów. Skała osuwała się tak przed nim raz po raz, gdy wspinał się ku sercu urwiska. Dotarł wkrótce do groty przypominającej nieco tamtą ruinę, bo kształt miała nieregularny i fatalne proporcje, ale podłoga, ściany, kolumny i sklepiony sufit były z połyskliwego kamienia jaśniejącego wszelkimi barwami. Pośrodku umieszczono siedem kolorowych filarów – od czerwieni do fioletu. Na bazie jednego z nich siedziała pochylona kobieta, twarzą dotykająca kolan. Od siedmiu lat tkwiła tu i czekała. Podniosła głowę, kiedy Meszek zbliżył się do niej. To była Pętelka. Włosy opadały jej aż do stóp i falowały lekko jak morze w bezwietrzny dzień u piaszczystej plaży. Twarz miała piękną niczym Babcia, nieruchomą i spokojną niby Ognisty Starzec, a postać wysmukłą i pełną dostojeństwa. Meszek poznał ją od razu.
– Pętelko, jakaś ty piękna! – krzyknął osłupiały i zachwycony.
– Naprawdę? Och, tak długo na ciebie czekałam! Ty przecież jesteś Morskim Starcem. Nie. Przypominasz mi Ziemskiego Starca. Nie, nie. Jesteś taki jak najstarszy z ludzi. Upodobniłeś się do wszystkich trzech, a jednak pozostałeś moim kochanym Meszkiem. Jak tu dotarłeś? Co robiłeś, gdy się zgubiliśmy? Czy znalazłeś dziurkę do klucza? Nadal go masz?
Zadała mu sto pytań, a on miał do niej tyle samo. Opowiedzieli sobie o wszystkich przygodach i poczuli się najszczęśliwsi wśród mężczyzn i kobiet, ponieważ byli teraz młodsi i szlachetniejsi, silniejsi i mądrzejsi niż kiedykolwiek przedtem.
Zapadał zmrok, a ponieważ chcieli przecież dojść do krainy, skąd padają cienie, więc rozglądali się, szukając wyjścia z jaskini. Drzwi, którymi wszedł Meszek, już się zamknęły, a od morza dzieliło ich pół mili kamienia. Pętelka także nie mogła znaleźć otworu w podłodze, przez który wprowadził ją wąż. Szukali, aż zrobiło się ciemno i nic już nie mogli zobaczyć; wtedy dali za wygraną.
Wkrótce jednak grota znów się rozjaśniła. Wypełnił ją blask księżyca, ale nie była to zwyczajna poświata, bo przenikała siedem kolumn stojących pośrodku, rzucając wielobarwne refleksy. Meszek zorientował się, że obok czerwonego filaru stoi inny, którego przedtem nie zauważył; rozpoznał nową barwę, którą po raz pierwszy ujrzał w lesie elfów. Zobaczył niebieskie iskierki. To były szafiry otaczające dziurkę zamka.
Chwycił swój klucz, włożył do dziurki i obrócił przy dźwiękach eolskiej muzyki.
Drzwi wolno uchyliły się na zawiasach, ukazując spiralne schody wewnątrz kolumny. Zniknął trzymany w palcach klucz. Pierwsza ruszyła w górę Pętelka, a potem Meszek. Drzwi zamknęły się za nimi. Szli w górę, opuszczając ziemię i wznieśli się ponad jej powierzchnię. Byli we wnętrzu tęczy. Ich spojrzenie biegło ponad morzem i lądem, a przezroczyste ściany pozwalały widzieć odległy ląd. Schody wiły się spiralnie; piękne istoty w różnym wieku szły po nich wraz z Pętelką i Meszkiem.
Wiedzieli, że idą do krainy, skąd padają cienie.
Myślę, że na pewno już tam dotarli.