Baccalario Pierdomenico Kod Lyoko 01 Podziemny zamek PL

Jeremy Belpois



Podziemny zamek







Tej nocy mija dokładnie dziesięć lat

od chwili, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy, więc myślę,

że nadszedł już właściwy moment, aby o tym opowiedzieć.

Żeby ujawnić wszystkie niewiarygodne zdarzenia, których byliśmy świadkami.

Turni Ishiyama, Ulrich Stern, Odd Della Robbia

i ja, Jeremy Belpois. Ylo i oczywiście Aelita.

Nie ma dnia, żebym nie myślał o Aelicie.

Ta historia jest dla nich wszystkich, dla moich przyjaciół.

ale przede wszystkim jest dla ciebie.

Kto wie, czy jeszcze słuchasz...

Jeremy




1


MOTYL NA DNIE MORZA

(MORZE JAPOŃSKIE - 21 GRUDNIA)


Mówi się, że jak w Pekinie motyl trzepoce skrzydłami, to w Nowym Jorku będzie

padać deszcz. Może tak właśnie było również i tym razem, ale trudno powiedzieć. Tak to jest: wszyscy widzą, że pada, ale nikt nie potrafi wskazać odpowiedzialnego za to motyla... We wtorek, 21 grudnia, o godzinie 14.36 statek KNT-17 zarzucił kotwicę na środku Morza Japońskiego i oficer zameldował bazie naziemnej:

- Zajęliśmy pozycję.

W bazie nasłuchiwała Yu ki ko Itou, ładna, dwudziestotrzyletnia Japonka. Yukiko

spokojnie, skontrolowała zza biurka otaczające ją monitory, przysunęła sobie mikrofon do ust i powiedziała:

- Tu baza, wszystko okej. Spuszczajcie Rovy’ego, kiedy wam będzie pasowało.

KNT-17 to statek, który kontrolował kable telekomunikacyjne łączące Japonię ze

Stanami Zjednoczonymi. Był tylko jeden problem: kable znajdowały się na głębokości ponad tysiąca metrów pod poziomem morza. I dlatego do akcji wkraczał Rovy. Mimo śmiesznego przezwiska był to bardzo wyspecjalizowany robot. ROV: Remotely Operated Vehicle. Jedyny, który był w stanie spokojnie pracować pod ogromnym ciśnieniem, jakie panuje w głębi oceanu. Yukiko miała na swoim monitorze dwa obrazy. Widziała robota - coś w stylu wielkiej żółtej puszki, która właśnie była spuszczana na fale za pomocą żurawia, a obok miała obraz oficera pokładowego znajdującego się na statku.

- Jak się masz, kotku? - zaskrzeczał jego głos w radioodbiorniku.

- Do mnie mówisz? - parsknęła śmiechem Yukiko.

- No coś ty! Rozmawiałem z Rowym.

Kolejny wybuch śmiechu.

- Weź się do roboty albo cała Japonia zostanie bez Internetu!

Awaria podmorskiego kabla telefonicznego trwała już od sześciu godzin. Sytuacja robiła się niepokojąca. Przez ten kabel przechodziła większość rozmów telefonicznych i e-maili, które Japończycy wysyłali do Ameryki i odwrotnie. Trzeba było działać szybko i precyzyjnie. Dzięki napędowi śrubowemu o dużej mocy Rovy płynął pod wodą jak strzała. Dotarł do długiego, czarnego kabla, który leżał na piaszczystym dnie. Ocean był cichy i ciemny. Na tej głębokości nie było nawet ryb. Gdyby ciemności nie rozjaśniała podwodna kamera robota, wydawałoby się, że monitor Yukiko jest wyłączony. Minęło kilka minut. Ciszę w słuchawkach przerwał głos oficera pokładowego.

- Myślę, że znalazłem usterkę. To chyba nic poważnego.

Z wewnętrznej przegrody Rovy’ego wysunęło się mechaniczne ramię, które wydłużyło się i dotknęło powierzchni kabla. W tej samej chwili urządzenia elektroniczne wokół Yukiko zaczęły wariować.

- Stop! - zawołała instynktownie.

- Co jest?

- Miałam tu... coś podobnego do skoku napięcia. Nie umiem tego wytłumaczyć,

ale... wyglądało, jakby się kabel na moment zakorkował...

- Yukiko? Mogłabyś powtórzyć?

- Jak tylko ruszyłeś ten kabel, światło na moment w ogóle przestało płynąć.

- Ale ja go ledwo dotknąłem! Poza tym to niemożliwe, żeby coś takiego się stało

z kablem światłowodowym!

Dziewczyna zignorowała tę uwagę i spojrzała szybko na monitor.

- W każdym razie chyba już wszystko w porządku. Znowu jest łączność.

- Chcesz, żebyśmy jednak dalej naprawiali?

- Nie, nie, nie ma sensu. Misja zawieszona. Wciągnij Rovy’ego i wracaj do domu.

- Świetnie, to spotkamy się dziś wieczorem.

Yukiko uśmiechnęła się i założyła sobie kosmyk włosów za ucho.

- Czemu nie?

W czasie gdy w Japonii zaczynał znowu działać Internet, we Francji, w stołówce szkoły Kadic, trzynastoletnia dziewczynka jadła śniadanie. Nazywała się Aelita Stones, ale w ciągu swojego krótkiego życia nosiła już wiele różnych imion. Jak na swój wiek była niewysoka, miała mały, zadarty nosek, wielkie oczy i rude włosy przycięte na pazia. Nosiła wygodne ogrodniczki i w odróżnieniu od pozostałych uczniów, którzy śmiali się i gadali jak najęci, miała raczej poważne spojrzenie. W stołówce szkoły Kadic czuło się świąteczną atmosferę. Był przedostatni dzień zajęć przed przerwą bożonarodzeniową i lekcje miały się znowu zacząć dopiero w styczniu, prawie dwadzieścia dni później. Dużo wolnego czasu, który można fajnie spędzić w domu z mamą i tatą. Aelita jednak miała inne plany, nie tak przyjemne. Jej rodzice już nie żyli. Dziewczynka miała wrażenie, jakby minęły wieki, odkąd została sama na świecie. Od tego strasznego dnia, w którym jej ojciec...

- Wszystko dobrze? - aż podskoczyła, gdy niespodziewanie zagadnął ją Jeremy.

Jeremy Belpois miał trzynaście lat, tyle co ona, przydługie jasne włosy i okrągłe okulary na nosie. Jeremy był dla niej ważną osobą, ponieważ tego strasznego dnia, w którym jej ojciec...

- Aelita?

Dziewczynka zatrzymała rękę z rogalikiem w połowie drogi. Miała rozchylone usta i spojrzenie zagubione w pustce.

- Poraziły ją emocje - zauważył trzeci kumpel. Był to Odd Della Robbia, jak zawsze uśmiechnięty, z rozwichrzonymi włosami i wyglądem rockmana. - Jeremy, nasz szatański plan jest gotów? - zapytał, zwracając się do przyjaciela.

-Zapięty na ostatni guzik - przytaknął Jeremy. - Aelita i ja jedziemy do moich starych na ferie. Moja mama już się cieszy, że będzie miała dziewczynkę, którą będzie mogła rozpieszczać.

- A ty się nie cieszysz?

- Odwal się, Odd.

- Nasz zakochany informatyk.

Jeremy zaczerwienił się, ale rozmawiał dalej jakby nigdy nic, ze wzrokiem

utkwionym w talerzu.

- Wrócimy do szkoły w niedzielę, dziewiątego. Dzień przed rozpoczęciem

lekcji.

- Świetnie! Co powiedziałeś swoim starym?

- Że będę nocował u Ulricha.

- Ja też! I tak nigdy nie sprawdzają. A inni? Słyszałeś, co mówili?

- Nie, ale omówiliśmy już wszystko. Nie powinno być problemów.

- Hej, Aelita, jesteś tu z nami? - zapytał Odd, widząc, że przez cały ten czas rudowłosej nie drgnął ani jeden mięsień. Rogalik tkwił nadal nieruchomo przed jej buzią.

- Aelita, jeśli to zgryw, to wcale nie jest śmieszny - powiedział Jeremy z

niepokojem.

Dziewczynka patrzyła na niego niewidzącym wzrokiem, prawie nie mrugając.

- Ty się nazywasz Jeremy, prawda?

Z niedowierzaniem wbił w nią wzrok, a potem zaśmiał się, speszony. Odd udał, że bierze udział w zabawie:

- Tak, on jest Jeremy, a ja jestem Odd. Jesteśmy twoimi najlepszymi przyjaciółmi. Pamiętasz?

Miał to być żart, ale Aelita się nie zaśmiała.

- Nie - odpowiedziała.


2


PUSTY DOM

(FRANCJA, MIASTO ŻELAZNEJ WIEŻY, 9 STYCZNIA)


Nowy Rok zaczął się od wyjątkowych mrozów. Rankiem w niedzielę, 9 stycznia, pociąg przyjechał na stację z godzinnym opóźnieniem. Na białym tle widać było dwa ciemne pasy szyn. Śnieg padał przez całą noc i wyglądało na to, że jeszcze będzie padać. Drzwi pociągu otworzyły się z sapnięciem. Jeremy pomógł Aelicie wynieść walizki.

- Cześć! - przywitał ich głos z peronu. - Ale się na was naczekałem.

Był to Ulrich Stern, wysoki i chudy chłopak okutany w czerwoną puchową kurtkę. Na głowie miał wielką wełnianą czapę dla ochrony przed wiatrem. Spod czapki wystawał ciemny kosmyk, który zawsze spadał mu na czoło. Aelita i Jeremy ucieszyli się na jego widok.

- Siemasz! Jak tam ferie?

Ulrich wzruszył ramionami, więc Jeremy już o nic więcej nie pytał. Wiedział, że przyjaciel przechodzi właśnie trudny okres i nie bardzo dogaduje się z rodzicami. Ulrich bez wysiłku podniósł jedną z dwóch walizek.

- Jak się masz, Aelita? Fajnie było u państwa Belpois?

- Rodzice Jeremy’ego są bardzo mili - uśmiechnęła się dziewczynka. - A jego matka świetnie gotuje!

- Super - mruknął Ulrich. Potem popatrzył na nich w milczeniu, nie wiedząc, jak powiedzieć o tym, co skłoniło go do przyjścia na stację. Na koniec walnął prosto z mostu, tak jak lubił:

- A lepiej ci z pamięcią?

Aelita mocniej otuliła się kurtką. Jej oddech zmieniał się w parę.

- Powiedzmy, że spoko. Pamiętam, kim jesteś, a to już coś!

Ulrich uśmiechnął się sceptycznie. Ruszyli przez oblodzone i śliskie ulice miasta. Śniegu napadało tyle, że wszystko dookoła wyglądało jak jeden biały dywan.

- Ale ziąb! W tym pustym domu zamarzniemy na kość - szczękał zębami Jeremy.

- Luzik - uspokoił go Ulrich. - Wczoraj Yumi zakradła się tam i włączyła ogrzewanie. Będzie jak w bajce.

- Odd już jest? - dopytywał się Jeremy, chuchając w zmarznięte dłonie.

- Wrócił dziś rano. Pomaga Yumi porządkować dom.

- Ekstra.

- No tak - zgodził się Ulrich. - Nasz „szatański plan”, jak to mówi Odd, się

sprawdza.

To Jeremy wpadł na pomysł, żeby bez wiedzy rodziców wrócić do szkoły dzień przed rozpoczęciem lekcji. Zamierzali spędzić razem niedzielę, bez obawy, że ktoś będzie się wtrącał w ich sprawy. On i Odd powiedzieli, że będą nocowali u Ulricha, Ulrich, że będzie u Jeremy’ego, Yumi, że u Aelity. Jeremy wykorzystał nawet komputerowy program dźwiękowy. Zadzwonił do wszystkich rodzin, podając się za każdym razem za innego rodzica i potwierdzając wymówkę. Istotnie, szatański plan. Dzięki niemu zyskali czas i spokój, których potrzebowali, aby załatwić pewną sprawę. Ktoś oczyścił ze śniegu drewnianą tabliczkę na bramie i teraz można było z łatwością odczytać napis PUSTELNIA. W znajdującym się za ogrodzeniem ogrodzie rozciągał się taki sam księżycowy krajobraz jak w całym mieście. Na śniegu widać było podwójny rząd śladów, które prowadziły aż do ganku. Pustelnia była wysoką i wąską willą ze spadzistym dachem. Składała się z dwóch pięter i sutereny. Przylegał do niej niski garaż. Otaczały ją pokryte śniegiem świerki. Drzewa rosły gęściej za budynkiem, w miejscu, gdzie niskie ogrodzenie oddzielało ogród od parku szkoły Kadic.

Aelita przystanęła, aby przyjrzeć się ciemnym szybom, białym kolumienkom na ganku i drzewom.

- Pamiętasz ten dom? - spytał ją Jeremy.

- Jak przez mgłę. Ale mam niejasne wrażenie... Czuję, że jest to miejsce, do którego jestem bardzo przywiązana.

Jeremy przytaknął.

- Jak na początek to obiecujące! Ale teraz wejdźmy do środka, bo zimno jak nie wiem.

W środku Odd przyczepiał do sufitu kolorową girlandę. Skoro tylko usłyszał, że drzwi się otwierają, ze zwinnością kota zeskoczył z drabiny, z całej siły klepnął Ulricha w plecy i zaczął ściskać Aelitę, na co Jeremy patrzył z niejaką zazdrością.

- Cześć! - powitała ich Yumi, wychodząc śpiesznie z kuchni. Jej migdałowe oczy błyszczały, a na twarzy jak zwykle miała swój lekki, zagadkowy uśmiech.

Yumi Ishiyama, ostatnia z paczki, była najstarsza i najbardziej odpowiedzialna, przynajmniej w teorii. Wysoka i szczupła, uwielbiała ubierać się na czarno, pod kolor włosów. Jej rodzice byli Japończykami. Do Francji przeprowadzili się zaraz po jej urodzeniu.

- Jak ferie? - spytał ją Jeremy.

- Nieźle. Udało mi się nawet pojeździć na nartach. A wy?

Rozmowę przerwał nagle łoskot wywracanych rzeczy. Zaraz potem pojawił się Kiwi, pies Odda, który zaczął ganiać między przyjaciółmi i radośnie merdać ogonem. Wśród żartów i uścisków wszyscy opowiedzieli sobie o feriach. Potem uznali, że czas zabrać się do pracy. Ulrich wdrapał się na drabinę, aby zawiesić girlandę. Odd i Jeremy, kucharze grupy, przenieśli się do kuchni. Mama przygotowała dla Yumi blachę zapiekanego makaronu, a oprócz tego dziewczynka zrobiła zakupy, kupiła popcorn, napoje, wstępnie obgotowane mięso na pieczeń i siatkę ziemniaków.

- Uważaj i nie obetnij sobie palca - powiedział Jeremy do Odda, który z obieraczką w ręku sadowił się na krześle. Przyjaciel zignorował tę uwagę.

- Gadaj, jak się czuje Aelita? - zapytał, jakby to leżało mu najbardziej na sercu.

- Dobrze - odpowiedział Jeremy, wzruszając ramionami. - Pamięć wróciła jej już prawie całkiem. Przypomina sobie nas i sporo wydarzeń z ostatnich lat...

Zamyślił się na chwilę, po czym dodał:

- ...oprócz Lyoko.

- Co to znaczy „oprócz Lyoko”?

- Znaczy, że całkowicie wymazała z pamięci wszystko, co wiąże się z Lyoko - westchnął Jeremy.

- I Xanę też?

- I Xanę też.

Odd skończył obierać ziemniaka i wziął następnego.

- Myślisz, że ta amnezja jest z winy Xany?

- Niemożliwe - odparł Jeremy poważnie. - Xana nie żyje.

- Super była wyżerka! - wykrzyknął Ulrich, wstając od stołu.

- Zgadnij, kto będzie mył talerze? - mrugnął porozumiewawczo Odd.

- Wykluczone! To robota dla bab!

Yumi szturchnęła go łokciem w brzuch.

- Zamierzałyśmy z Aelitą ci pomóc - powiedziała ze złośliwym uśmieszkiem. - Ale skoro twierdzisz, że to robota dla bab, zostawimy ci tę przyjemność.

Ulrich burczał coś z niezadowoleniem, a reszta się z niego zaśmiewała. Nagle Jeremy wstał od stołu, zniknął na chwilę w pokoju obok i wrócił, trzymając jakąś torebkę.

- Naczynia nie zając. Co powiecie na spacerek? - zaproponował z entuzjazmem.

- Nie widzisz, jaka jest pogoda, Einstein? - zaprotestował Odd, pokazując na okno. - Przynajmniej tysiąc stopni poniżej zera. I założę się, że zaraz zacznie padać śnieg.

- Kiedy jest tysiąc stopni poniżej zera, śnieg nie pada- sprostował „Einstein”. Odd prychnął i przewrócił oczami. - W każdym razie nie możemy iść bardzo daleko. Do parku Kadic będzie w sam raz.

Yumi przyglądała mu się z poważną miną.

- Co ci chodzi po głowie? - zapytała.

Jeremy otworzył torebkę i wyciągnął z niej małą kamerę cyfrową.

- Chciałbym zrobić wideopamiętnik - wyjaśnił. - Pomyślałem, że byłoby zabawnie, gdybyśmy opowiedzieli przed kamerą, co nam się przydarzyło. Kto wie, może kiedyś nam się przyda.

- Świetny pomysł - przytaknęła Yumi z przekonaniem.

- A ja zgadzam się z Oddem - przyznał Ulrich. - Po co tyle kłopotu?

Yumi drugi raz szturchnęła go łokciem, tym razem mocniej i bardziej precyzyjnie. Stęknął.

- To co, ruszamy? - zachęcił ich Jeremy. Nikt więcej już nie protestował.

Założyli kurtki i szaliki i odważnie wyszli na zewnątrz. Niebo było szarofioletowe. Zanosiło się, że będzie padał śnieg. Jeremy poszedł za dom, torując drogę. Odd i Aelita podążyli tuż za nim. Ulrich z Yumi zostali z tyłu.

- Te szturchańce nie były wcale miłe - mruknął chłopak, obrażony.

- A to nie ty jesteś tu mistrzem sztuk walki? - zakpiła. - Nie mów, że nie kapujesz, czemu Jeremy nam zaproponował tę hecę z wideopamiętnikiem.

- Noo... - zawahał się. - Prawdę mówiąc, to nie.

- Dla Aelity, matołku! Jak będziemy opowiadać o Lyoko od samego początku, może wróci jej pamięć.

Ulrich, nie do końca przekonany, mocniej naciągnął sobie wełnianą czapkę na czoło. Wszyscy wyszli tylną furtką z Pustelni i ruszyli przez park. Śnieg sięgał tam prawie do kolan i panowała cisza. Kiwi w podskokach biegał tam i siam. Przystanęli, gdy dostrzegli spadziste dachy budynków Kadic, czarne na tle zimowego nieba. Byli na małej polance. Jeremy i Odd zaczęli kopać rękami w śniegu.

- Patrz - szepnął Ulrich do Yumi. - Odd nie wytrzyma dłużej niż pięć sekund... cztery... trzy...

Gdy doszedł do „jeden”, Odd nabrał w dłonie świeżego śniegu, zrobił dużą kulkę i rzucił ją w nich z całej siły. Ulrich schylił się i śnieżka trafiła Yumi prosto w twarz.

- He, he! - zaśmiał się Ulrich, klepiąc ją po plecach. - A nie mówiłem?

- Zapłacisz mi za to, Odd! - wrzasnęła Yumi, zanurzając ręce w śniegu.

Rozgorzała bitwa.

- Dosyć, dosyć, poddaję się! - wysapała Aelita kilka minut później.

Potem zwaliła się na śnieg obok Jeremy’ego, który już wcześniej się poddał. Walcząc na śnieżki, oczyścili duży kawałek polanki i odsłonili zielone kępki trawy oraz wielką, zardzewiałą żelazną pokrywę od studzienki kanalizacyjnej. Dziwne, że ta najzwyklejsza okrągła płyta nie znajdowała się na ulicy, ale w samym środku parku.

- Ulrich! - zawołał Jeremy, trzymając kamerę. - Zacznij opowiadać, dobra?

- Ja? - wzdrygnął się Ulrich.

- W końcu pierwszy zszedłeś ze mną...

- No przestań, nie rób takiej miny, Ulrich - nalegała Yumi.

- Jeśli ty zaczniesz, obiecuję, że pomogę ci ze zmywaniem. Zgoda?

- Dobra, w takim razie... - odchrząknął i ustąpił.

Wszyscy dobrze wiedzieli, dlaczego Jeremy zatrzymał się koło tego włazu, nie musieli o tym rozmawiać. To właśnie tu wszystko się zaczęło... Dla Ulricha Jeremy zawsze był tylko klasowym kujonem. Od kiedy zaczęli chodzić do szkoły Kadic, zdarzało im się tylko burknąć do siebie „tak”, „nie” i w przelocie „cześć”. Ulrich poznał się na Jeremym o wiele później. Szkoła Kadic składała się z kilku połączonych ze sobą budynków. Dwie szerokie aleje prowadziły od głównej bramy aż do pomieszczeń administracji. Mieściły się one w głównym budynku, od którego odchodziły boczne skrzydła, oddzielone od siebie dziedzińcami. W pierwszym skrzydle były klasy. W drugim niskim skrzydle, oddzielonym od pierwszego centralnym dziedzińcem, znajdowały się stołówki. W ostatnim skrzydle mieścił się internat. Na największym dziedzińcu, tym między stołówkami a internatem, było szkolne boisko. Tego dnia Ulrich stał koło jednego z automatów do kawy rozstawionych wokół boiska. Razem z nim był Odd, jego nowy kolega z pokoju, który cały czas gadał i gestykulował, podczas gdy on popijał spokojnie napój z puszki. W pewnej chwili do automatu podszedł Jeremy, włożył monetę i nacisnął przycisk. Prąd kopnął go tak silnie, że kujon poleciał na ziemię jak worek kartofli. Po chwili wahania Ulrich pospieszył mu z pomocą i odprowadził go do pielęgniarki. Na szczęście nic poważnego mu się nie stało. Ulrich pożegnał go i oddalił się w zamyśleniu. Kilka dni potem Ulrich usłyszał łomot i krzyki dochodzące z pokoju Jeremy’ego. Pobiegł tam i zastał kolegę zajętego walką z czymś w rodzaju puszek na kółkach - najwyraźniej coś poszło nie tak w czasie doświadczeń naukowych.

- Pomóż mi! Wyłącz to!

Ulrich wyciągnął wtyczkę i wszystko wróciło do normy.

- Dzięki.

- Spoko. Zaczynam się przyzwyczajać, że trzeba wyciągać cię z kłopotów.

Jeremy Belpois spojrzał na niego poważnie zza zaparowanych okularów i po chwili ciszy oświadczył:

- To coś zupełnie innego.

- Że co?

- Nie mogę ci tutaj tego wyjaśnić.

- To gdzie?

- Na zewnątrz. W parku. Ale nie od razu, jutro.

Ulrich przyglądał mu się z niedowierzaniem przez kilka sekund, ale się zgodził. Nazajutrz słońce przebłyskiwało między liśćmi, rzucając zielonkawe światło. Cień dawał wytchnienie od tego upalnego, wiosennego dnia. Ulrich ze zdziwieniem obserwował swojego nowego kolegę, który skakał od krzaka do krzaka jak spłoszony królik.

- Jesteś pewien, że to odpowiednie miejsce?

Jeremy popatrzył na niego wilkiem.

- Nikt ci nie kazał przychodzić.

- Robię to dla ciebie. Boję się zostawić cię samego. Masz talent do pakowania się w kłopoty.

Ten śmieszny okularnik, zawsze tak tajemniczy i samotny, wzbudził ciekawość Ulricha.

- To tu! - wykrzyknął wreszcie Jeremy. - Jest!

Wystający z trawy właz wydawał się tu zdecydowanie nie na miejscu.

- Pomóż mi - poprosił Jeremy.

Chłopcy zdołali wspólnie podnieść ciężką żelazną płytę. Ciąg zardzewiałych uchwytów schodził w dół pionowego kanału. Z dołu dolatywał nieprzyjemny zapach.

- I ja mam niby zejść tam na dół?

- Nie pękaj - uciął Jeremy, spuszczając się do dziury jako pierwszy.

Ulrich zawahał się, ale zaczął schodzić za nim. Coraz niżej i niżej. Po ciemku. Nagle jego stopa, zamiast na kolejny szczebelek, trafiła na próżnię. Chłopiec zachwiał się i znieruchomiał, zwisając z uchwytu jak kiełbasa z haka w sklepie mięsnym.

- No co jest? Lęk wysokości? - dobiegł z dołu głos Jeremy’ego.

- Schodki się skończyły. Skacz.

- Co to ma znaczyć skacz?!

- No dawaj, to najwyżej półtora metra, nie więcej.

Ściśnięty w cementowej rurze Ulrich zaczął się zastanawiać, kto go do tego zmusił. Jeremy wyglądał na spokojnego człowieka... ale najwyraźniej miał coś nie tak z głową. Musiał być trochę stuknięty, jak wszyscy geniusze.

- Ulrich, ruszaj się!

Skoczył, przetoczył się przez bark i natychmiast podniósł się na nogi, zdziwiony, że jest jeszcze cały. Rozejrzał się dookoła i zobaczył, że znajdują się w przestronnym i źle oświetlonym tunelu, którego nie było widać z góry. Zauważył również, że ma mokre spodnie. Dnem tunelu płynęło coś w rodzaju szarawej rzeczki i... Jejku, w życiu nie czuł podobnego smrodu! Tunel wypełniał okropny, duszący fetor.

- Tu się... łee... nie da oddychać - dławił się Ulrich.

- To są ścieki - wyjaśnił spokojnie Jeremy. - Jesteśmy w kanałach, stary.

- Idealne miejsce... łee... na miłą wycieczkę!

- No to czego stoisz, jakby cię zamurowało! Im szybciej się ruszymy, tym szybciej stąd wyjdziemy.

Ulrich nie dał sobie tego powtarzać dwa razy. Chłopcy ruszyli po czymś w rodzaju chodnika, który ciągnął się wzdłuż ohydnego ścieku. Ich cienie układały się na ścianach w potworne figury. Ciszę przerywały tylko ich kroki i jakieś zatrwożone piski.

- Szczury? - spytał Ulrich.

- Słuchaj, jaka część zdania: „Jesteśmy w kanałach” nie jest dla ciebie jasna? Oczywiście, że szczury. I jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, te czarne rzeczy, które pływają tam w dole, to są...

- Okej! Okej! Kapuję! - przerwał mu Ulrich z niecierpliwym gestem.

Po kilku krokach tunel nagle zakończył się kratą, która zamykała przejście. Nowy ciąg przymocowanych do ściany żelaznych uchwytów prowadził do góry.

- Wracamy na powierzchnię.

Ulrich westchnął. Był pewien, że ciuchy przeszły mu na zawsze zapachem kanału. Wspięli się w górę, gdzie znajdowała się druga metalowa klapa. Kiedy ją odsunęli, światło słoneczne prawie ich oślepiło. Ulrich wylazł na zewnątrz. I zaniemówił. Wydostali się na powierzchnię filaru mostu prowadzącego do starej fabryki - gigantycznego budynku, który w całości zajmował samotną, rozprażoną od słońca wysepkę. Pod nimi szumiała spokojnie rzeka, która przepływała niedaleko od Kadic. Za plecami Ulricha ulicę, którą kiedyś jeździły do fabryki ciężarówki, blokowała wielka brama z drutem kolczastym u góry. Asfalt był popękany, a z jezdni tu i ówdzie wyrastały kępki trawy. Most też nie był w dobrym stanie. Metalowe filary groziły zawaleniem, przeżarła je rdza. Ale panorama była naprawdę niesamowita. Z mostu widać było w oddali opuszczone baraki, wierzchołki drzew i budynki Kadic.

- Ładnie, co? - uśmiechnął się Jeremy.

- Tak. Ciekawe, dlaczego już nikogo tu nie ma.

- Trochę badałem tę sprawę i... nic nie znalazłem. Fabryka została zamknięta, gdy byliśmy mali. Z jakiegoś powodu właściciel, zamiast ją sprzedać, wolał ją zostawić, żeby sobie w spokoju pleśniała. Potem za miastem powstał nowy obszar przemysłowy i cała ta dzielnica popadła w ruinę - Jeremy przerwał i zapatrzył się na wyspę. - Wcześniej czy później ktoś to kupi i zbuduje parkingi. Albo biura. Albo może hotel - dokończył.

Nieczynna fabryka wyglądała ponuro. Ulrichowi przyszło do głowy, jak wykorzystać cały ten teren: zbudować siłownie, rampy do skateboardu, jakieś fajne lokale i wypasiony park rozrywki.

- Chodźmy- Jeremy potrząsnął go za ramię, a potem wszedł na most.

- Dokąd?

- No jak to dokąd? Do fabryki.


3


ERIK MC KINSKY

(STANY ZJEDNOCZONE, KALIFORNIA, 9 STYCZNIA)


- Będziesz dziś po południu na meczu baseballowym?

- Tak... to znaczy, nie wiem... Może będę zajęty.

- Dalej tą grupą muzyczną?

- To nie jest grupa. To zespół stulecia.

- Skoro tak uważasz.

Chłopcy rozmawiali, siedząc na skraju boiska. Pierwszy z nich nazywał się Mark Holeman. Był to jedenastoletni dryblas, który nosił czapeczkę i szalik Massachusetts Rippety Indians, szkolnej drużyny baseballowej. Drugi zaś nazywał się Erik Mc Kinsky, był w tym samym wieku i nosił odblaskową puchówkę z logo Ceb Digital, tego właśnie zespołu stulecia. Na plecach miał zdjęcie Gardenii, jego wokalistki, która siedziała okrakiem na gitarze jak czarownica na miotle. Na wprost chłopców znajdowało się puste boisko Rippety Indians. Za ich plecami wznosił się nowoczesny i trochę smutny gmach szkoły Rippety. Był to wielki, różowy sześcian z dużymi przeszklonymi oknami, rozmieszczonymi na fasadzie jakoś tak przypadkowo. Mark wyrwał z ziemi kępkę żółtawej trawy i westchnął.

- Słuchaj. Ceb Digital są fajni, a Gardenia jest bombowa, ale...

- Fajni? Bombowa? Ona jest boska! I dziś po południu jest wielki koncert...

- Erik, otwórz oczy! Już nie potrafisz myśleć o niczym innym. Zamykasz się w pokoju i słuchasz ich płyt. Potem włączasz Internet i oglądasz tylko ich stronę, następnie siadasz przed telewizorem i oglądasz ich ostatni wideoklip...

- No i co z tego? - zapytał poirytowany Erik i ukradkiem wyciągnął słuchawkę z ucha. Już może trzynasty raz z rzędu słuchał Luv Luv Punka, ostatniego singla zespołu. Byli naprawdę odjazdowi.

- Do licha! Życie to nie tylko Ceb Digital.

- No tak, lepiej jest oglądać Indians, jak dostają baty jak... jak nie wiem kto. Powinni przynajmniej pozwolić ci pograć. Był to cios poniżej pasa i Erik pożałował go natychmiast. Mark marzył o tym, żeby grać w drużynie szkolnej. Od dwóch lat nie opuszczał ani jednego treningu i starał się na wszelkie sposoby przekonać trenera, żeby pozwolił mu dołączyć do drużyny. Jednak starał się na próżno. Mark naprawdę nie miał talentu do baseballu.

- Ja przynajmniej spędzam czas na powietrzu!

- Ale jest zima! I na dodatek zimno jak w psiarni.

To była prawda. Wstali i pobiegli, żeby wziąć rowery, które zostawili koło otaczającej boisko metalowej siatki. Erik przejechał z piskiem opon przez oblodzoną alejkę i zatrzymał rower koło pogiętej skrzynki na listy, na której było napisane: MC KINSKY.

- Mamo, wróciłem! - krzyknął, otwierając drzwi na oścież. Potem rzucił plecak i zdjął puchową kurtkę. Kątem oka zobaczył matkę leżącą na niebieskim materacu w salonie.

- Cześć... skarbie... - wysapała. - Robię... właśnie... gimnastykę...

Matka Erika była maniaczką aerobiku. Ranki miała zajęte przez ćwiczenia na rozgrzewkę, a popołudnia spędzała w siłowni.

- Idę na górę do pokoju!

- Skończę... rozciąganie... i przyjdę... cię przywitać...

Na ekranie monitora wyświetlił się napis MUSIC-OH. A potem JESTEŚ POŁĄCZONY. Z głośników płynęło na cały regulator Luv Luv Punka, a fiołkowe oczy Gardenii zdawały się śledzić Erika z głębi pulpitu. W skrzynce były dwadzieścia dwa nieprzeczytane e-maile - oficjalny newsletter Ceb Digital; facet, który chciał kupić bilety na koncert, „cena nie gra roli”, nowe wiadomości z forum Music-Oh. Chłopiec zajął się nimi ze spokojem. Jakaś Lisette93 pisała:

Siemaaa Erik!!! Fajowo, ze mi odpowiedziałeś i ze zarejestrowałam się na forum i jestem teraz ful wypas fanką!

Erik już miał skasować ten e-mail, gdy zainteresowała go dalsza część:

Żeby podziękować pokaże ci 1 sekret: zdjęcie Gardenii jak pracowała jako kelnerka zanim została prawdziwa gwiazda za sprawa swego cudownego głosu!!! Tylko mnie nie pytaj jak spotkałam te laskę...

Erika przeszył dreszcz. Wszyscy prawdziwi fani Ceb Digital wiedzieli, że Gardenia, zanim razem z gitarzystą Frenem założyła zespół, pracowała jako kelnerka w restauracji Skate Willy w Bostonie. I wszyscy wiedzieli, że gdy tylko zespół odniósł sukces, ich menedżer sprzątnął wszystkie zdjęcia, podpisane papierowe serwetki, bluzki noszone w tym okresie przez Gardenię. Nie zachowało się ani jedno zdjęcie Gardenii w stroju Willy-Girl, a gdyby znalazło się jakieś, to, no cóż... byłoby bezcenne. W e-mailu Llssette93 nie było załączników, tylko link. Erik już zamierzał kliknąć na niego drżącą ręką. I właśnie w tym momencie do pokoju, wionąc zapachem brzoskwiniowych perfum, wpadła jego matka.

- Erik, kotku! - zawołała. - Chodź na dół, przygotowałam ci małe co nieco.

Erik nadal gapił się w ekran.

- Idę. Chwila.

Matka z czułością zmierzwiła mu włosy.

- Ciągle przed komputerem! To niezdrowe. Zejdźmy, już dziesiąta, a ty jeszcze nic nie jadłeś.

Jej ton nie dopuszczał sprzeciwu. Erik zrozumiał, że będzie musiał przełożyć na potem spotkanie z Gardenią. W tym momencie wewnątrz komputera chłopca inna istota zrezygnowała z czekania. Cyfrowe stworzenie pływało w nieskończonej nicości, gdzie nie było ani imion, ani wspomnień. Czekało, jak zamknięta w kokonie larwa, na odpowiedni moment, by się uwolnić i stać się dorosłym osobnikiem. Potem ciemności rozciął promień światła. Mechaniczne szczypce zbliżyły się powoli, uciskane przez wiele metrów sześciennych wody. Musnęły ją. Wtedy się obudziła. Ale nie wiedziała, dlaczego. Ani co powinna zrobić. Czuła tylko silną potrzebę odzyskania własnych wspomnień. Była pewna, że gdzieś są, ale gdzie? Musi je znaleźć - dzięki nim zrozumie, co ma robić. Coś ukrytego w komputerze Erika wiedziało, że ta pamięć czeka zamknięta w niewidzialnym sejfie. Potrzebowało klucza, żeby go otworzyć. Potrzebowało oka, którym mogłoby patrzeć przez dziurkę od klucza. O, tak. Oko. Musi znaleźć swoje oko. Oko Xany.

Erik musiał wypić obrzydliwy koktajl marchewkowy i wysłuchać tego samego co

zawsze, czyli kazania matki:

- Całe wakacje siedziałeś zamknięty w pokoju i słuchałeś muzyki! Mogłeś chociaż wyjść z tym twoim przyjacielem, Markiem, i trochę się poruszać...

Erik udawał, że słucha, ale czuł, jak rośnie w nim niepokój. Nie mógł zapomnieć o tym e-mailu. Skoro tylko matka wróciła do gimnastyki, chłopiec pobiegł do pokoju i zamknął drzwi na klucz. Chciał mieć pewność, że nikt nie będzie mu przeszkadzał. Tylko mnie nie pytaj jak spotkałam te laskę... Podekscytowany Erik wstrzymał oddech. Potem podniecenie zmieniło się w strach. Tym razem Ceb Digital nie mieli z tym nic wspólnego. Był to paraliżujący strach, taki jaki się odczuwa, kiedy się myśli, że tuż za zamkniętymi drzwiami jest coś okropnego. Ręka na myszce zadrżała. Klik. Na ekranie komputera nie pojawiła się Gardenia o wielkich fiołkowych oczach. Prawdę powiedziawszy, nie było nawet zdjęcia. Był za to rysunek. Koło pośrodku i dwa koncentryczne pierścienie dookoła. Cienka kreska u góry i trzy nieco grubsze kreski u dołu przecinały drugi, zewnętrzny pierścień.

- Zwykła ścierna... - wymamrotał zawiedziony Erik.

Potem jednak zaczął się przyglądać rysunkowi. Co to takiego właściwie? Tarcza strzelnicza? Logo? Erik nie mógł oderwać oczu od ekranu. Nie wiedział dlaczego, ale ten rysunek przypominał mu pewną konkretną rzecz. Oko. Kliknął na nie.




4


PODZIEMNY ZAMEK

(FRANCJA, MIASTO ŻELAZNEJ WIEŻY, NIECO WCZEŚNIEJ)


W rzeczywistości wszystko zaczęło się nieco wcześniej, jeszcze zanim Ulrich zszedł za Jeremym do kanałów. W momencie, gdy się naprawdę zaczęło, Jeremy był sam. Pani Hertz co semestr ogłaszała konkurs klasowy na najbardziej oryginalny eksperyment naukowy i Jeremy zawsze wygrywał. Tamtym razem zdecydował, że skonstruuje miniaturowego robota. Brakowało mu kilku części, aby ukończyć prototyp, a w szkole nie znalazł nic, co by mogło mu się przydać do dalszej pracy. Potem przypomniał sobie o znajdującej się niedaleko od szkoły opuszczonej fabryce. Pomyślał, że może tam znajdzie coś przydatnego. Poza tym niedawno odkrył tajne podziemne przejście, które prowadziło z parku Kadic właśnie do starej fabryki... Metalowa klapa włazu była na zewnątrz całkiem zardzewiała. Ale kiedy ją podniósł, na odwrocie ukazał się dziwny symbol i tajemniczy napis: Green Phoenix - Zielony Feniks. Ten sam symbol był wyryty u stóp metalowej drabinki, która prowadziła do kanałów. Znajdował się też w pionowych szybach, jakby miał wskazywać drogę. A potem... przy wejściu do starej fabryki, która stała na wyspie na środku rzeki, znowu ten nieco zatarty już symbol. Zielony Feniks. Do zrujnowanej fabryki prowadził skąpany w słońcu most. Od głównej bramy dochodziło się do wąskiej galerii, która wisiała kilka metrów nad ziemią. Hala była ogromna i opustoszała. Wzdłuż ścian biegły kładki i korytarze. Dźwigi i inne nieużywane urządzenia były podtrzymywane przez stalowe belki. Okna o dużych zakratowanych szybach wychodziły na rzekę. Zostały w nich tylko nieliczne brudne szyby. Nikt tu nie zaglądał od wielu lat. Jeremy postanowił poszperać na parterze. Ostatni robotnicy zostawili wszystko w nieładzie: rury i opony od ciężarówek, urządzenia elektroniczne, belki, części mechaniczne. Była to prawdziwa kopalnia skarbów. Tu mógł znaleźć części do swojego robota. Szkoda, że z drabiny, która kiedyś pozwalała zejść na parter, zostało tylko kilka zwisających w powietrzu szczebelków. Jeremy spostrzegł dwa grube kable przyczepione do sufitu za pomocą solidnych haków. Kable zwisały blisko galerii i sięgały aż do ziemi.

Powinny wytrzymać mój ciężar...”, pomyślał.

Złapał jeden i pociągnął go z całej siły. Żadnego podejrzanego dźwięku. Wydawał się mocny.

- Jaba-daba-duuu! - krzyknął, spuszczając się w dół po kablu. Kilka sekund potem przekoziołkował po zakurzonej posadzce. Piekły go obtarte dłonie.

Ale udało się. Zaczął kręcić się po opuszczonej hali, szukając czegoś ciekawego. Nagle, trochę przez przypadek, zauważył windę. Był to prosty metalowy kontener, uruchamiany przez dźwignię, która zwisała na sznurku ze skrzyni sterowania. Tylko jeden czerwony przycisk, aby zjechać w dół.

Ciekawostka, dokąd jedzie”, pomyślał Jeremy, stojąc na metalowej podłodze i wcisnął przycisk.

Tak naprawdę to nie wierzył, że winda ruszy - a tu krata ochronna jednak opuściła się, a stary silnik zaczął pracować. Jeremy zaczął myśleć, że popełnił błąd. Po mniej więcej minucie jazdy w ciemności winda zatrzymała się i krata znów się podniosła. Fotokomórka uruchomiła mechanizm i automatyczne drzwi otworzyły się z sykiem. Jeremy znalazł się w wielkiej sali. Było tu jak w zamku - starym, zniszczonym i tajemniczym. Ściany świeciły chłodnym, zielonkawym światłem. Z sufitu zwisało potężne urządzenie składające się z rur i kabli elektrycznych. Prowadziły one do wiszącego pośrodku wielkiego koła. Na podłodze, na podwyższeniu, znajdowało się drugie koło przypominające platformę teleportacyjną z filmów fantastycznonaukowych albo wyrzutnie, z których wylatują pociski w kreskówkach. Tylko że to nie było w kreskówce. To było w realu. I było przed nim. Jeremy nie wierzył własnym oczom. Z sufitu zwisało mechaniczne ramię, które służyło do sterowania wieloma zgaszonymi ekranami i klawiaturą. Przed ekranami znajdował się wygodny fotel z rzędem przycisków na poręczach. Stanowisko dowodzenia. Konsole do sterowania statkiem kosmicznym, Jeremy zapomniał na chwilę o celu swej wizyty i o swoim doświadczeniu naukowym. Głowa mu pękała od natłoku pytań: kto zbudował coś podobnego w podziemiach starej fabryki? Ludzie? A może kosmici? I wreszcie - po co, dlaczego? Podszedł do stanowiska. Szybki rzut oka wystarczył, aby rozwiać pierwszą wątpliwość. Przed ekranami stała normalna klawiatura typu amerykańskiego, najczęściej używana przez programistów. A zatem to miejsce zostało zbudowane przez ludzi. Kosmici nie mogli znać ziemskiego alfabetu. Ale gdzie się właściwie znajduje? W bazie wojskowej? Na opuszczonym planie z filmu fantastycznonaukowego? Nagle Jeremy przypomniał sobie o drucie kolczastym przed mostem i o groźnie brzmiących tabliczkach rozsianych po całej fabryce: NIEBEZPIECZEŃSTWO, WŁASNOŚĆ PRYWATNA, WYSOKIE NAPIĘCIE... Rozejrzał się dookoła i pomyślał, że w pomieszczeniu mogą znajdować się ukryte kamery. Jego obecność mogła zostać zarejestrowana. Gdzieś może włączył się już alarm. Zaraz po niego przyjdą. Ktoś go porwie i nikt go już nie zobaczy. Chociaż się wysilał, nie potrafił sobie wyobrazić, kto to miałby być.

- Jeśli mam mało czasu - powiedział na głos, aby dodać sobie odwagi - to przynajmniej wykorzystam go, żeby zobaczyć, co to takiego.

Usiadł w fotelu...

...i odkrył, że nic to nie dało - przyciski nadal były wyłączone, tak samo jak monitor i klawiatura. Musi zatem znaleźć główny wyłącznik. Jeremy przeszukał uważnie całą salę. Sprawdził wielki komputer, który zwisał z sufitu, ściany, światła... przetrząsnął wszystko, ale bez skutku. Wsiadł ponownie do windy-kontenera, którą przyjechał.

A teraz, jak przypuszczam, wrócę tym na górę”.

Nacisnął wielki czerwony przycisk, żeby sprawdzić swoją teorię, i zaraz znalazł się na parterze fabryki. Nacisnął go ponownie i znowu zjechał do laboratorium komputerowego. Stracił pięć minut, ale postąpił zgodnie z maksymą pani Hertz: droga naukowca składa się z eksperymentów, nie można nigdy brać niczego za pewnik. Zatrzymał się na chwilę, żeby się zastanowić. Jeśli jedyną drogą ewakuacyjną była winda, to główny wyłącznik musi się znajdować w tej sali. Chociaż go szukał, nie mógł go znaleźć, a rzeczy tego rodzaju zawsze są raczej widoczne. Zatem z którejś strony musiało się znajdować drugie wyjście. Ukryte. Jeremy usadowił się wygodnie na fotelu od komputera, odprężył się, zamknął oczy. Czuł się jak na klasówce. Zaczął się kręcić, wciąż siedząc w obrotowym fotelu. Otwierał i zamykał gwałtownie oczy, aby zapamiętać ujęcia pomieszczenia z różnych punktów widzenia. Zgaszone ekrany konsoli i klawiatura. Ogromna konstrukcja mechaniczna zawieszona u sufitu. Zielona ściana. Drzwi windy. Jeremy zatrzymał się. Otworzył oczy, zaczął znów patrzeć na drzwi: były zdecydowanie zbyt nowoczesne w stosunku do zniszczonej blaszanej windy, która znajdowała się za nimi.

To jest wyjście bezpieczeństwa”, powiedział sobie Jeremy. „I broni dostępu do

czegoś ważnego”.

W laboratorium komputerowym wszystko było wyłączone. Mimo to drzwi otwierały się i zamykały bez problemu. I winda wjeżdżała i zjeżdżała.

Co to wszystko może znaczyć?”.

Jeremy podszedł bliżej, starając się nie uruchomić mechanizmu fotokomórki. Powierzchnia drzwi była gładka i wyglądała solidnie. Potem chłopiec zauważył coś, czego nie spostrzegł wcześniej - metalową płytkę po prawej stronie drzwi. Była ona tego samego koloru co one, ale z innego materiału. Jeremy dotknął jej. Nic się nie zdarzyło. Najwidoczniej wszystkie jej funkcje były nieaktywne, poza instalacją automatycznego otwierania i zamykania. Okej, szedł fałszywym tropem, ale nie trzeba tracić ducha. Był pewien, że gdzieś znajduje się inne pomieszczenie. I że musi istnieć sposób, aby się tam dostać. Zaczął lustrować ściany i uderzał mur na różnej wysokości. Krok po kroku. Obszedł całe pomieszczenie - bez rezultatu. Potem kucnął na podłodze i zaczął ją ostukiwać, aż go rozbolały knykcie.

Puk, puk, puk.

Nie znajdzie niczego w ten sposób, a już robi się późno.

Puk, puk.

Wychodzenie poza teren szkoły jest surowo zabronione i...

Puk, puk, brzdęk, puk. Jeremy się zatrzymał. Odczołgał się na kolanach do tyłu.

Puk.

Brzdęk.

No proszę.

Brzdęk.

Szukał palcami brzegu prawie niewidocznej metalowej płyty tak długo, aż paznokcie trafiły na wystający brzeg. Wyciągnął z kieszeni swój szwajcarski scyzoryk i wetknął koniec do małego rowka. Spróbował podważyć płytę. Poruszyła się. Włożył ostrze jeszcze głębiej i ponownie podjął próbę, potem włożył palce do niewielkiej wolnej przestrzeni, która powstała, pociągnął silnie obiema rękami.

I podniósł klapę.

Niżej był pionowy szyb, ciemna dziura. I żelazne uchwyty, po których można było zejść. Jeremy zszedł w dół i dotarł do okrągłej sali o ścianach pomalowanych na ciepły żółtopomarańczowy kolor. Oglądał je długo. Nie miał pojęcia, czym mogły być dziwne urządzenia, które się tu znajdowały, ale z pewnością wyłącznika nie było także w tym pomieszczeniu. Przed nim wznosiły się trzy wysokie kolumny. Były one ustawione tak, że tworzyły idealny trójkąt. Łączyły się z sufitem za pomocą kabli, rur i dziwnej maszynerii. Na każdej kolumnie znajdowały się przesuwne drzwi zwrócone w stronę środka pomieszczenia. I wszystkie były zapieczętowane. Jeremy natychmiast zrozumiał, że tajemnicze kolumny są w jakiś sposób sterowane przez centralny komputer ze stanowiska u góry. Ale... do czego one służą? Czy to wyrzutnie? I co mogą wystrzeliwać? Kolumny najbardziej przypominały supernowoczesne kabiny prysznicowe. Jeremy postanowił wrócić i skupić się na poszukiwaniu głównego wyłącznika. Mógł jedynie spróbować zejść jeszcze niżej. Z westchnieniem wcisnął się znowu w szyb i zaczął schodzić. Adidasy ześlizgiwały się z występów. Zaczynało mu brakować tchu w piersiach. W końcu stopami dotknął podłoża.

Wokół panowały ciemności. Wyjął z kieszeni komórkę i użył wyświetlacza jako latarki. Kilka kroków przed sobą dostrzegł drzwiczki. Były kwadratowe i solidne. Podwójne zawiasy uniemożliwiłyby wyważenie ich nawet przy użyciu łomu. Jeremy uderzył w drzwiczki pięścią. Głuchy oddźwięk powiedział mu, że nie poradziłby sobie z nimi nawet palnik wodorotlenowy. Na prawo od drzwiczek znajdowało się białe plastikowe pudło z wyświetlaczem jednoliniowym i klawiaturą alfanumeryczną. Wyświetlacz był pokryty grubą warstwą kurzu, więc Jeremy przetarł go palcem. Potem nacisnął na chybił trafił jeden klawisz. D3L3ND4, odpowiedział mu ekran. Jeremy usiadł na ziemi, wdychając głęboko suche powietrze z podziemnego przejścia. Być może ten dziwny kod ma coś wspólnego z alfabetem wojskowym stosowanym przez wojsko amerykańskie. Alfa, Bravo, Charlie, Delta... Ale w takim razie po co te liczby? Albo może to jest rodzaj równania, którego wynikiem jest hasło. Spróbował nacisnąć inny klawisz na chybił trafił, ale na ekranie pojawił się napis BŁĄD!!!!, a potem znowu D3L3ND4. Ze złości chłopiec uderzył pięścią w cementową ścianę. Potem spróbował innej kombinacji. BŁĄD!!!! D3L3ND4. Jeremy postarał się skupić. Tajemniczy napis składał się z siedmiu znaków, a wiadomość o błędzie zawierała ich osiem. Zatem hasło mogło składać się z ośmiu znaków. Podniósł się zmartwiony: oznaczało to ponad dwa miliardy możliwych kombinacji! Mógłby stworzyć program crackujący, który sprawdziłby kolejno wszystkie kombinacje, aż znajdzie tę właściwą. Ale gdzie go podłączyć? Na pudle nie było widać ani wtyczek, ani wejść, do których można by wpiąć kabelki. Prawdopodobnie zresztą drzwiczki miały zabezpieczenie przed tego typu próbami włamania. Wydawało się, że to się nie uda.

Jeremy opuścił fabrykę tuż przed zmrokiem. Wrócił do internatu i zaczął myśleć o napisie. Szukał w wyszukiwarce Google i czytał książki z dziedziny zaawansowanych technik kryptograficznych, czystej matematyki, teorii tajnych wiadomości. Szukał nazwy „Green Phoenix” na wszystkich istniejących stronach. Albo przynajmniej miał wrażenie, że to zrobił. Spróbował pomieszać znaki, ustawić je w kolumnę, dodać i odjąć. I nic. Spróbował odnaleźć Informacje o fabryce, o dawnych właścicielach, o tym, dlaczego zamknęli całe przedsiębiorstwo... ale również niczego nie znalazł. Spędził na tym cały dzień. Spędził na tym drugi dzień. Potem trzeci. W końcu los podsunął mu rozwiązanie. Jeremy biegł właśnie do gabinetu pani Hertz, aby pożyczyć kilka książek, kiedy zobaczył dyrektora Delmasa, który wychodził ze swego gabinetu w towarzystwie wysokiego i chudego faceta w średnim wieku. Nieznajomy miał długie białe włosy, które spływały w nieładzie, i gęstą brodę. Wyglądał jak skrzyżowanie neandertalczyka ze Świętym Mikołajem.

- Dzięki, Paul - mówił dyrektor. - Ta zagadka nie dawała mi spać od kilku tygodni!

- Miałem po prostu szczęście - skromnie wymawiał się tamten.

- Bzdura! - upierał się dyrektor. - Nie ma zagadki, której byś nie rozwiązał. Nie bez powodu jesteś dyrektorem Klubu Łamigłówek.

Jeremy’emu coś błysnęło w głowie: być może ten dziwny człowiek zdoła mu pomóc... Spłaszczył się za jedną z kolumn w korytarzu, poczekał, aż dyrektor i tajemniczy osobnik go miną, i zaczął iść za nimi. Dyrektor Delmas pożegnał przyjaciela w drzwiach, a ten podążył samotnie przez park.

To była odpowiednia okazja. Jeremy błyskawicznie dopędził mężczyznę.

- Przepraszam... - zagadnął nieśmiało.

- Tak, młodzieńcze?

Miał bardzo jasne oczy i miły głos.

- No, ja... - co mógł mu powiedzieć? Że podsłuchał jego rozmowę z dyrektorem? Że przypadkowo znalazł superkomputer wojskowy i żeby go odpalić, musi otworzyć tajemne drzwiczki w podziemiach opuszczonej fabryki?

- Mówże! Co się stało?

- Mam zagadkę, której nie mogę rozwiązać.

Mężczyzna w zamyśleniu podrapał się po czole.

- I chciałbyś pomocy? - mruknął jakby do siebie. - W rzeczywistości nie jest ważne rozwiązanie, ale to, w jaki sposób się do niego dochodzi. Jeśli ja rozwiążę zagadkę, stracisz całą zabawę.

- Dyrektor Delmas przecież też... - zaczął Jeremy i ugryzł się w język.

Nieznajomy wybuchnął głośnym śmiechem.

- Podsłuchiwałeś nas, co? Dobrze. Poszukajmy ławki, usiądźmy sobie wygodnie i zastanówmy się spokojnie, jak rozwiązać twoją łamigłówkę.

Kiedy usiedli, Jeremy nabazgrał w pośpiechu D3L3ND4 na kartce papieru i podsunął ją panu Paulowi, który przyjrzał się jej z uwagą.

Kilka sekund później mruknął:

- Osiem znaków.

-Tak! - wykrzyknął Jeremy z niedowierzaniem, przypominając sobie ekran z fabryki. - W jaki sposób można na to wpaść?

- Chyba jesteś za młody na takie rzeczy... Ale z drugiej strony, wy, młodzi, jesteście bez porównania lepsi, jeśli chodzi o komputer, od nas starych. Słyszałeś kiedyś o języku leet?

Jeremy przytaknął. Ściśle rzecz biorąc, leet nie był prawdziwym językiem, tylko sztuczką programistów stosowaną po to, aby zapamiętać najtrudniejsze hasła. Polegał on na zastępowaniu niektórych liter cyframi albo innymi symbolami, które przypominałyby oryginał. Tak więc, na przykład, AMORE zmieniało się w 4MOR3 a VITTORIA zmieniała się w V1TT0R14. W rzeczywistości Jeremy już brał pod uwagę taką możliwość. Ale D3L3ND4 po przetłumaczeniu za pomocą leet zmieniało się w słowo DELENDA.

- Myślałem o tym - wyjaśnił Jeremy. - Ale odrzuciłem pomysł, bo to słowo nic nie znaczy.

- „Delenda”? - zapytał pan Paul z uśmiechem. - Przykro mi, że muszę zaprzeczyć, ale nie masz racji. Jest to słowo łacińskie, które znaczy mniej więcej „to, co trzeba zniszczyć”. A wiesz, z jakiego powodu to słowo jest tak słynne, że niektórzy jeszcze dzisiaj je znają?

- Nie - przyznał się Jeremy. Jego mocną stroną były nauki ścisłe, a nie języki klasyczne.

- W starożytnym Rzymie pewien polityk o imieniu Katon, aby przekonać swoich kolegów do wypowiedzenia wojny wrogiej Kartaginie, każdą, ale to każdą swoją mowę w senacie kończył zdaniem: „Carthago delenda est”, czyli „Kartagina musi zostać zniszczona”.

- „Carthago” ma osiem liter... - wymamrotał Jeremy z rozpromienioną miną.

Wziął od pana Paula długopis i kartkę i nabazgrał na niej C4RTH4G0.

- Gratulacje, mój młody przyjacielu.

To było rozwiązanie. Jeremy włożył do plecaka latarkę elektryczną i laptop, sprawdził, czy na korytarzu jest pusto i wyślizgnął się z pokoju. Potem przemyślał to raz jeszcze i zawrócił. Wyciągnął spod łóżka swoją starą hulajnogę - w ten sposób będzie mógł przebyć kanały o wiele szybciej. Przeszedł przez park Kadic i spuścił się do studzienki. Kiedy winda starej fabryki dowiozła go na pierwszy poziom pod ziemią, obejrzał chwilę w milczeniu fotel sterowania, który stał przed zgaszonymi ekranami.

- Zaraz się dowiem, czy rozwiązanie jest poprawne - powiedział na głos.

Potem spuścił się w dół szybu. Zapaloną latarkę zawiesił sobie na szyi na sznurku. Kiedy dotarł na dół, miał tak spocone dłonie, że palce mu się ześlizgiwały ze szczebelków. Wytarł sobie czoło podkoszulkiem i skierował słabą wiązkę światła latarki na drzwiczki. Na wyświetlaczu urządzenia do otwierania widać było jeszcze ten sam napis.

D3L3ND4

Chłopiec wziął głęboki oddech, a następnie zaczął wystukiwać rozwiązanie. Skoro tylko przycisnął klawisz ze znakiem zero w słowie C4RTH4G0, na ekranie pojawiło się nowe słowo...

DOSTĘP!

...i zamek otworzył się z suchym trzaskiem. Jeremy spodziewał się znaleźć salę, w której aż do sufitu będą stały dziesiątki ciemnych szafek i ściany spokojnie szumiących komputerów. Zobaczył natomiast wielki cylinder pokryty dziwnymi ciemnymi napisami. Nie wyglądał jak komputer. Przypominał raczej nowoczesną rzeźbę. Była to technologia, z jaką Jeremy nigdy wcześniej się nie zetknął.

- Ciekawe, czy zadziała - powiedział i jego głos odbił się echem w pustej sali.

Był tylko jeden sposób, aby to sprawdzić. Jeremy podszedł do wyłącznika u podstawy cylindra. Była to prosta dźwignia, którą należało popchnąć do dołu. Po chwili wahania Jeremy opuścił dźwignię. Strzeliła z niej błękitnawa iskierka.

Jeremy wrócił do laboratorium, aby sprawdzić, czy coś się zdarzyło. Odetchnął głęboko i usiadł na fotelu. Jego ciężar uruchomił czujnik i ekrany natychmiast się zaświeciły. Z okrągłej rampy na podłodze, którą chłopiec wziął za platformę do teleportacji, wznosił się stożek zielonego światła. Przypominało to rodzaj rzutnika. Na monitorach zaczęły wyświetlać się rzędy znaków. Jeremy nigdy nie widział tego języka programowania. Z zachwytem zaczął badać fantastyczny komputer. W czasie gdy stukał palcami po klawiaturze, promień z rzutnika utworzył kulę, która unosiła się w powietrzu. Była podzielona na cztery części. W środku błyszczał intensywnie biały rdzeń.

- Mapa - wyszeptał podniecony chłopiec.

Wielka mapa świata podzielona na cztery sektory. Jeremy był już prawie pewien, że znajduje się wewnątrz bazy wojskowej. Tylko że ta unosząca się w powietrzu kula nie wyglądała na Ziemię. Nie rozpoznał żadnego z kontynentów. Postukał trochę w klawisze. Na czterech sektorach pojawiła się seria nazw:

LYOKO LAS.

LYOKO LODOWIEC.

LYOKO PUSTYNIA.

LYOKO GÓRY.

Lyoko”? Jeremy zwiększył zoom i obraz podzielił się na oddzielne części. Łączył je centralny rdzeń, który nie miał nazwy. Rdzeń był biały. Cztery sektory miały różne kolory.

LAS.

LODOWIEC.

PUSTYNIA.

GÓRY.

Jeremy pocił się z podniecenia, okulary ześlizgiwały mu się na czubek nosa, a szkiełka zaczynały pokrywać się parą. Palce mu drżały, gdy wystukiwał polecenia, których nie mógł nawet do końca zrozumieć.

ZOOM. WEJDŹ. RDZEŃ. WEJDŹ.

PODAJ HASŁO. ODMOWA DOSTĘPU.

Koniec. Nie mógł się dalej ruszyć. Widać było nadal cztery sektory i biały rdzeń. Wyglądały na niedostępne i nie było żadnej innej wskazówki.

PODAJ HASŁO. COFNIJ. LYOKO LAS. WEJDŹ. PODAJ HASŁO.

ODMOWA DOSTĘPU. WYMAGANE POŁĄCZENIE.

- „Połączenie” - wycedził Jeremy przez zaciśnięte zęby. - Z czym ty się masz łączyć?

Kolejne tajemnicze napisy na ekranie.

SKANOWANIE AKTYWNE.

TRWA POSZUKIWANIE ISTOT LUDZKICH...

POSZUKIWANIE ZAKOŃCZONE. ISTOTA LUDZKA ZNALEZIONA.

WIEŻA 3. LYOKO LAS. POŁĄCZYĆ?

Jeremy nic nie rozumiał. Teraz rzutnik pokazywał tylko część sektora lasu. W rogu tej części migotał czerwony punkt...

POŁĄCZYĆ?

Ale co to, do licha, znaczy? Czerwony punkt jest istotą ludzką?

Uspokój się!”, rozkazał sobie Jeremy, biorąc głęboki oddech.

Gigantyczny superkomputer, który stał w samym sercu opuszczonej fabryki, skrywał w sobie bardzo zaawansowaną grę komputerową. Wyglądała na jedną z tych, w których biorą udział osoby z całego świata, łącząc się przez Internet. Być może „istota ludzka” w sektorze lasu oznaczała właśnie... innego gracza. W Wieży 3. W Lyoko. Cokolwiek to znaczy. Jeremy siedział nieruchomo. Jeśli naprawdę odpalił grę komputerową, to dlaczego została ona wcześniej wyłączona? I dlaczego znajdowała się w takim miejscu? W starej fabryce. O wiele starszej od technologii, którą skrywała.

Zaczął się bać. Bardzo łatwo byłoby nacisnąć enter. Zupełnie tak, jakby ktoś chciał, żeby Jeremy to zrobił. Ale kto?

- To nie jest gra - wyszeptał chłopiec, zaciskając zęby. - Być może jest to wirtualna rzeczywistość. Ale nie służy do grania. W tym wypadku więc czerwony punkt, „istota ludzka”, może oznaczać każdą rzecz. Nawet coś niebezpiecznego. Powinien wyłączyć to wszystko. Pójść sobie. Zapomnieć. Skończyć eksperyment na konkurs. Ale Jeremy czuł, że nie może. Siedział przed fantastycznym komputerem. I musiał odkryć, do czego on służy. Musiał dowiedzieć się czegoś więcej.

NACIŚNIJ S, ABY POŁĄCZYĆ SIĘ Z ISTOTĄ.

- No, dobra - Jeremy powiedział to na głos, aby dodać sobie odwagi. - Łączymy się z nią. Jazda.

Jego palec nacisnął klawisz S. Ekran zrobił się nagle ciemny, potem coś się ruszyło. Przestraszony Jeremy zamknął na chwilę oczy. Kiedy je z powrotem otworzył, zobaczył przed sobą twarz dziewczynki. Miała intensywnie różowe, przycięte na pazia włosy, a na czole długą grzywkę. Po bokach twarzy wyrastała jej para spiczastych uszu, takich jak u elfa. Jej delikatne rysy podkreślał egzotyczny makijaż. Na policzkach miała dwie pionowe kreski w tym samym kolorze co powieki. Słychać było jej spokojny oddech, typowy dla osób pogrążonych w głębokim śnie. Dochodził on z jej przymkniętych ust.

- Śliczna - powiedział do siebie Jeremy półgłosem.

Nagle młoda elfka otworzyła oczy. Były zielone, wielkie i błyszczące. Rozejrzała się dookoła, zdezorientowana. Za plecami miała czarną ścianę, na której rozsiane były pozbawione sensu liczby i symbole.

- Gdzie ja jestem? - spytała. Zdawała się patrzeć wprost na chłopca. - Kim ty jesteś?

Jeremy aż zeskoczył z fotela.

- Do mnie mówisz? Ty mnie widzisz?!

Przy stanowisku musiały być kamera internetowa, mikrofon i głośniczki, których nie zauważył. Przede wszystkim jednak, dziwna rzecz - starał się, ale nie był w stanie jasno myśleć.

- Ty nie powinnaś... to znaczy... Właściwie... kim ty jesteś? - wybełkotał speszony.

- Nie wiem. A ty kim jesteś? - powtórzyła za nim elfka.

- Ja jestem... jestem chłopcem.

- No to ja jestem dziewczynką. Tak sądzę.

Jeremy nie wierzył własnym oczom.

- Możesz mi powiedzieć, dlaczego... jestem tutaj? - spytała elfka.

Jeremy nie wiedział, co odpowiedzieć.

- A niczego nie pamiętasz?

Dziewczynka przetarła sobie oczy i znów zaczęła rozglądać się dookoła. Zmartwiona potrząsnęła głową.

- Co robiłaś przed chwilą? - próbował nalegać Jeremy.

- Spałam.

- Spałaś? Od jak dawna?

- Nie umiem powiedzieć - odpowiedziała dziewczynka, coraz bardziej speszona.

Po chwili niezręcznej ciszy chłopiec postanowił się przedstawić:

- Mam na imię Jer... Jeremy.

- Jeremy. Ładne imię. Podoba mi się.

Po raz pierwszy dziewczynka lekko się uśmiechnęła. Potem znów się zasmuciła.

- Ja nie pamiętam nawet, czy mam jakieś imię.

- Zróbmy tak - zaproponował Jeremy po chwili zastanowienia. - Jeśli nie znasz swojego imienia, ja wymyślę dla ciebie jakieś. Co powiesz na... czekaj... Maya?

Dziewczynka zamrugała oczami w sposób, któremu Jeremy nie mógł się oprzeć.

- Maya... - powtórzyła. - Ładnie! Maya i Jeremy. Jesteśmy już od teraz przyjaciółmi?

Jeremy pomyślał, że wszystko to jest strasznie dziwne. Ale bez wahania

odpowiedział:

- Oczywiście. Jesteśmy przyjaciółmi.


5


SEN MAI


Kiedy Jeremy zaprowadził Ulricha do fabryki, zszedł z nim aż do sali z kolumnami, która znajdowała się na drugim poziomie pod ziemią.

- A co to za cosie? - zapytał Ulrich, pokazując palcem te kolumny.

- Nie mam pojęcia.

Zbliżyli się do pierwszych metalowych drzwi, które przesunęły się z brzękiem. Wewnątrz kolumny była oświetlona kabina. Ulrich wsadził tam głowę, aby się rozejrzeć.

- Nie wchodź! - ostrzegł go Jeremy, który trzymał się z tyłu.

- Dlaczego?

Jeremy westchnął.

- Obawiam się, że to może być niebezpieczne. Rozmawiałem o tym z Mayą.

- Tą twoją przyjaciółką, która bawi się w „Śpiącą Królewnę w komputerze”? Skąd ona się łączy?

- W tym sęk. Nie wiem. I wydaje mi się, że nawet ona tego nie wie.

Ulrich podrapał się w głowę.

- Mówiłeś mi, że widziałeś ją w środku lasu, prawda?

- Tak. To jest sektor wirtualnego świata, który wygląda tak, jakby go zaprojektowano w najdrobniejszych szczegółach.

- A ona jak cię widzi?

- Widzi mnie tu. W fabryce.

- Ona widzi świat realny, a ty świat wirtualny.

- No właśnie.

- A jak się słyszycie?

- Jej głos dochodzi z głośników. A mój? Nie wiem. Ona mówi, że słyszy go wszędzie dookoła siebie.

- Noo, farciarzu!

- E tam. No więc wygląda na to, że stąd można kontrolować ten cały wielki świat wirtualny... w którym jest także ona.

- Zatem twoja przyjaciółka należy do świata wirtualnego?

- Nie jestem pewny.

- Dlaczego?

Jeremy chwilę się zastanawiał.

- Trudno wyjaśnić - przyznał w końcu. - Gdy rozmawiałem z nią po raz pierwszy, od razu pomyślałem, że mam przed sobą istotę wirtualną, coś w rodzaju zaawansowanej sztucznej inteligencji. Nie była w stanie odpowiedzieć na pytania, które w naszym świecie są podstawowe, tak jakby nic nie wiedziała. Nie znała nawet swojego imienia. A jednak we wszystkim tym, w jej zachowaniu, w jej głosie... było coś... nieokreślonego i bardzo... ludzkiego. Dlatego nabrałem przekonania, że jest to prawdziwa dziewczynka. Z krwi i kości.

- Szkoda tylko, Jeremy, że ona tkwi w komputerze pełnym wirtualnej rzeczywistości! Coś ty, nie może być prawdziwa! Jak ci przyszedł do głowy taki bezsensowny pomysł?

- Poddałem ją testowi Turinga.

- Czemu ją poddałeś? - wytrzeszczył oczy Ulrich.

Wobec tak bezgranicznej ignorancji Jeremy tylko westchnął z rezygnacją.

- Turing był matematykiem - zaczął wyjaśniać. - Jednym z wynalazców informatyki. Wymyślił między innymi test, aby określić, czy dana istota jest człowiekiem, czy tylko maszyną.

- Chyba widziałem coś w tym stylu w jednym starym filmie z Harrisonem Fordem. Był tam robot, który nie wiedział, że jest robotem... - skomentował Ulrich, drapiąc się po głowie.

- Poddałem ją temu testowi - przerwał mu Jeremy. - Otrzymałem wynik pozytywny. Więc się zastanawiam: jeśli Maya jest realną osobą, która znajduje się wewnątrz superkomputera, to jak do licha się tam dostała? - mówiąc to ostatnie zdanie, oparł się o przesuwne, podświetlane drzwi, które otworzyły się z szelestem.

- Sekundę! - zawołał Ulrich na ten widok. - Coś mi mówi, że znasz już odpowiedź...

- Owszem. Te kolumny mogą mieć z tym coś wspólnego.

Drzwi kabiny otworzyły się ponownie. Trzy kolumny przybrały teraz nowy, niepokojący wygląd. Jeremy wskazał przyjacielowi kable i urządzenia, które odchodziły z ich szczytu i znikały w suficie.

- Wiem, że to bez sensu, Ulrich... ale sądzę, że jest to rodzaj skanerów. Coś w stylu fotokopiarek biotrójwymiarowych.

- Ciekawostka - skomentował ironicznie Ulrich. - A po naszemu?

- W praktyce - tłumaczył cierpliwie Jeremy - te trzy kolumny służą do teleportowania się do świata wirtualnego, w którym żyje Maya.

- Science flction - parsknął Ulrich.

- Tak samo myślałem.

- Chcesz powiedzieć, że dostała się tu do środka i znalazła się... z drugiej strony?

- Dokładnie to chcę powiedzieć - przytaknął poważnie Jeremy.

- A mogę cię spytać, jak na to wpadłeś?

- Sam nic z tego nie rozumiem. Ale tu u dołu, widzisz, na kolumnie jest napis...

- Skaner. Kabina do wirtualizacji. Uwaga. Kurczę.

- Kurczę? Tego tam chyba nie było.

- Wiem, chciałem tylko... Och, nieważne!

- Słuchaj, Ulrich. Test Turinga nie jest na sto procent wiarygodny i Maya może być zaawansowanym programem sztucznej inteligencji, który pod każdym względem naśladuje ludzką osobowość. Ale jeśli tak nie jest, musimy znaleźć sposób, aby ją uwolnić.

- Pytałeś ją, czy przypomina sobie te... kabiny do wirtualizacji?

- Nie przypomina sobie skanerów i nie wie, od jak dawna jest w środku. Mówi, że spała.

Nagle Ulricha przeszedł dreszcz. Zwiedzanie starej fabryki razem z przyjacielem było zabawne. Ale teraz poczuł, że pcha się w coś niebezpiecznego. Coś bardzo niebezpiecznego.

- No więc co chcesz zrobić? - zapytał w końcu.

Jeremy poprawił sobie okulary na nosie.

- To chyba oczywiste? Chcę sprawdzić, czy moja teoria jest słuszna i czy te urządzenia naprawdę działają tak, jak myślę. I w ten sposób dochodzimy do tego, po co tu jesteś.

- Potrzebujesz świnki morskiej.

- Bezbłędne wnioskowanie.

Ulrich uśmiechnął się, bo w jego głowie powoli kiełkował pomysł.

- Daj spokój, stary. Ani myślę wchodzić do środka! Nawet jeśli podoba mi się pomysł ze świnką morską... - Ulrich z dziwnym uśmieszkiem spojrzał Jeremy’emu prosto w oczy. - Znasz takiego jednego, co się nazywa Odd Della Robbia?

- Twój kumpel z pokoju? Ten, co tak leci na dziewczyny?

- Ten. Co o nim myślisz?

- Hm. Wydaje się dziwny.

- Nie widziałeś jeszcze jego psa...

Koło wejścia do internatu Kadic wisiał długi regulamin, którego uczniowie mieli obowiązek przestrzegać.

Rzeczy w stylu: PO KOLACJI NIE WOLNO WYCHODZIĆ Z INTERNATU BEZ OPIEKI NAUCZYCIELA. Albo: PO GODZ. 22.00 TRZEBA ZACHOWYWAĆ CISZĘ, ABY NIE PRZESZKADZAĆ INNYM UCZNIOM. Mniej więcej w połowie kartki widniał czerwony napis, wykonany dwa razy większymi literami, żeby nikt go przypadkiem nie przeoczył: W SZKOLE KADIC NIE WOLNO TRZYMAĆ ZWIERZĄT DOMOWYCH, ŁĄCZNIE ZE ZŁOTYMI RYBKAMI I MAŁYMI ZWIERZĘTAMI W KLATCE (CHOMIKAMI, KANARKAMI ITP). UCZNIOWI, KTÓRY ZŁAMIE TĘ ZASADĘ, GROZI ZAWIESZENIE OD JEDNEGO DO TRZECH DNI, A W CIĘŻSZYCH PRZYPADKACH WYDALENIE ZE SZKOŁY. ZWIERZĘ ULEGNIE KONFISKACIE.

Ulrich nie miał zwierząt. Za to Odd Della Robbia - i owszem. Przeszmuglował do szkoły Kiwiego, obrzydliwego, wyłysiałego szczeniaka ze spiczastymi uszami i rozdziawionym pyskiem. Wprowadziwszy się do ich wspólnego pokoju, Odd stosował najbardziej absurdalne sposoby, aby go ukryć: wpychał go do szafy lub pod łóżko, wynosił w plecaku na dwór dla załatwienia potrzeby. Po pierwszych dwóch dniach Ulrich uznał, że Kiwi jest najbardziej wstrętnym kundlem świata. W nocy skamlał, bo czuł się samotny. Jeśli świecił księżyc, wył, dobrze chociaż, że cicho. W ciągu dnia uwielbiał chować się w szufladach, gdzie gryzł i obśliniał ubrania. Ulrich znalazł swój strój do taekwondo w strzępach. Jego adidasy zostały dosłownie pożarte. Kiedy pokazał je Oddowi, ten tylko wzruszył ramionami: Kiwi zawsze lubił śmierdzące rzeczy. Owego wieczoru Ulrich wrócił ze starej fabryki i jakby nigdy nic wszedł do pokoju. Poczeka, aż zrobi się głęboka noc, a potem... jeśli Jeremy potrzebuje świnki morskiej, to on mu ją dostarczy! Położył się do łóżka całkowicie ubrany i udawał, że śpi. Wreszcie usłyszał, że w łóżku obok oddech Odda staje się ciężki i regularny. Kiwi zwinął się w kłębek na butach swojego pana i skamlał cicho. Ulrich spojrzał na zegarek: minęła północ. Umówił się z Jeremym, że spotkają się przy włazie koło pierwszej. O tej porze również Jim Morales, nauczyciel WF-u, który pilnował uczniów, zwykle już głośno chrapał. Ulrich odczekał jeszcze kilka sekund... Droga wolna! Chłopiec podniósł kołdrę, starając się nie hałasować.

- A teraz czas na nas, wredna bestio! - wyszeptał.

Złapał Kiwiego, przycisnął go do siebie, aby nie szczekał, i wyślizgnął się z pokoju. Promień światła zza drzwi, które się otwierały. Lekkie puk drzwi, które się zamykały. Odd Della Robbia otworzył oczy z nieprzyjemnym wrażeniem, że coś jest nie tak. Moment... Nie słychać chrapania Kiwiego. Odd usiadł zaniepokojony. Łóżko Ulricha - puste. Kiwiego ani śladu.

- Piesku?... - zawołał.

Nic.

Spróbował zagwizdać. Znów nic.

Odd błyskawicznie włożył kurtkę na piżamę i wybiegł z pokoju. Od strony schodów dobiegał odgłos lekkich kroków. I ten dźwięk... to był Kiwi, który poszczekiwał, ale w jakiś taki dziwny, stłumiony sposób!

-Ej, ty! Co...

Drzwi wejściowe do internatu były otwarte i Odd, nie zwalniając, wybiegł na zewnątrz. Owiało go przejmująco chłodne, nocne powietrze. Zobaczył sylwetkę Ulricha, ledwie widoczną pomiędzy drzewami w parku. Dlaczego Ulrich wziął jego psa? Przyszło mu do głowy wiele niepokojących hipotez. Jego nowy kolega z pokoju jest mrukiem, zgoda, ale w gruncie rzeczy wygląda na równego gościa. Z pewnością nie skrzywdzi Kiwiego. Nawet jeśli wściekł się o te pożarte buty!

Odd zatrzymał się między drzewami i złapał oddech. Wokół niego cicho falowała trawa. Rozejrzał się dookoła, szukając kolegi z pokoju, który się jakby zdematerializował. Potem zauważył na ziemi uchylony właz. Podszedł bliżej i aż się cofnął: w głębi było szambo. Chłopiec pochylił się, wsuwając głowę do włazu, ale natychmiast się wycofał, zniesmaczony fetorem, który dobywał się z instalacji kanalizacyjnej. Jednakże z głębi dobiegał cichnący odgłos kroków - Ulrich zszedł na dół. A jeśli zrobił to Ulrich, on też sobie poradzi. Zatkawszy nos, rzecz jasna.

- Ale śliczny! - wykrzyknęła Maya z komputera, gdy Ulrich pokazał jej Kiwiego.

- Jak ty... jak ty to robisz, że nas widzisz? - zapytał ją zaciekawiony chłopiec.

- Przede mną w powietrzu pojawiło się okno - uśmiechnęła się dziewczynka. - I wy jesteście tam w środku.

- Jejku! Ale jazda! - wykrzyknął Ulrich, oglądając ją na ekranie w laboratorium. - To jest coś w rodzaju wideokonferencji.

Jeremy poprawił go tonem profesjonalisty:

- Powiedziałbym raczej, że jest to zaawansowany interfejs, łączący użytkownika ze światem wirtualnym. Wykorzystuje on kamery internetowe, mikrofony i licho wie, co jeszcze. W każdym razie... Mayu, niedługo będziesz mogła poznać Kiwiego osobiście. Znalazłem w komputerze program do wirtualizacji, który tego dokona. Jestem na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewny, że wszystko pójdzie dobrze. Najpierw wyślemy do ciebie psa, potem spróbujemy zrobić jego transfer z powrotem. Kiedy sprawdzimy, że jest cały i zdrowy, my też możemy spróbować przyjść... albo uwolnić ciebie...

- Tylko się nie zagalopuj - szepnął Ulrich. - Jedna rzecz na raz. Zacznijmy transfer zwierzaka.

W oczach dziewczynki błysnął dziwny ognik.

- Jesteś pewien, że wiesz, co robisz, Jeremy?

-Tak. To znaczy, nie... ale nie martw się - próbował ją uspokoić. - To jest tylko pierwsza próba i być może trzeba będzie trochę czasu. Ten superkomputer jest cholernie skomplikowany.

- I być może, niestety, w czasie eksperymentu stracimy Kiwiego na zawsze... - Ulrich uśmiechnął się złośliwie.

Jeremy zgromił go wzrokiem.

- Zejdź na dół. Włóż Kiwiego do jednego ze skanerów, zamknij drzwi i wracaj. Zaczekam na ciebie i włączę odliczanie, dopiero jak przyjdziesz.

Kiedy Ulrich złaził w dół po szczebelkach, piesek, uradowany, że coś się dzieje, oblizał mu całą twarz.

- Fuj! Wreszcie się ciebie pozbędę, wstrętny zwierzaku.

Pięć minut później Ulrich był już z powrotem.

- Gotowe!

- Super. Maya, szykuj się. Musisz mi cały czas mówić, co się dzieje w twoim świecie. Uwaga, włączam odliczanie: pięćdziesiąt... czterdzieści dziewięć...

- Co tam się dzieje? - zapytał nagle Ulrich.

- Co?

- Słyszałem hałas. Jakby ktoś jechał windą.

- Idź sprawdzić.

Ulrich przyjrzał się odliczaniu, które przebiegało nieubłaganie.

- Zaraz - wymamrotał.

Kiedy Odd trafił do sali ze skanerami, był prawie pewien, że znajduje się w środku snu. Albo raczej koszmaru.

Krótko mówiąc, w jakimś absolutnie nierealnym miejscu. Pokonał kanały i żelazny most, przeszedł przez opuszczoną fabrykę i zjechał rozklekotaną windą. Ale dopiero ta jasna sala z supernowoczesnymi kabinami prysznicowymi była naprawdę dziwna.

- Ale odjazd... - wymamrotał, wytrzeszczając oczy.

W odpowiedzi usłyszał cichy, jakby przytłumiony skowyt.

- Kiwi! - zawołał Odd. - Gdzieś ty się schował? Chodź tu, piesiu!

Szczeniak zaczął szczekać jak opętany i drapać od środka jedną z dziwnych kolumn. Odd podbiegł do niej i dotknął ściany, która się otworzyła, przesuwając się na bok.

- Trzy... dwa...

Kiwi wyskoczył na zewnątrz jak pocisk i walnął Odda w sam środek brzucha, omal go nie przewracając.

- Uff, mały... - jęknął chłopiec, opierając się o drzwi kabiny, aby nie upaść. Błąd. Kiwi rzucił mu się pod nogi, podciął go, ściana znowu się odsunęła. Odd zaczął machać rękami w poszukiwaniu oparcia, którego zabrakło, i runął do środka kolumny. Drzwi z trzaskiem zamknęły się za jego plecami.

- Jeden... zero! Wirtualizacja!

Światło wewnątrz zmieniło się nagle w oślepiający blask. Odd poczuł, że się unosi, popychany silnymi podmuchami powietrza, które wichrzą mu włosy na głowie. Zamknął oczy. Skóra go piekła, włoski na rękach się najeżyły i...

...spadł na ziemię jak kot, podpierając się nogami i rękami, żeby złagodzić uderzenie.

Odjazd!

Rany, gdzie ja jestem?”.

Wszystko dookoła miało nierzeczywiste kolory i kształty, typowe dla grafiki 3D z gier komputerowych. Były tam niebotyczne drzewa. Było światło, mimo że nie widział słońca. Kolor podłoża przechodził od ciemnego brązu w piaskowy. Brakowało horyzontu. Krajobraz był sterylny i opustoszały. Odd przełknął ślinę. Do licha! Tak jakby znalazł się wewnątrz gry komputerowej. Wrażenia wzrokowe były tak silne i zarazem tak dziwne, że Odd odruchowo zakrył sobie oczy rękami. I natychmiast je zabrał, przestraszony. To nie były jego ręce! Przyjrzał się sobie uważniej. Nie był już ubrany w piżamę i kurtkę - miał na sobie fioletowy skafander. Na rękach miał coś jakby rękawiczki, które na czubkach palców kończyły się pazurami. Jego ciało także nie było już realne. U dołu pleców wyrastał mu ogon. Najbardziej niewiarygodne było to, że go czuł. Czuł także swoje miękkie futerko, które chłonęło powietrze i robiło się puszyste. Skonsternowany, dotknął twarzy. Została normalna, ale włosy na głowie najeżyły mu się jak u punka, a nad czołem wyrosło dwoje miękkich, włochatych uszu.

- Hej, stałem się czymś w stylu… superkota!

- Odd? - wyrwał go z tych rozmyślań jakiś głos.

Chłopiec odwrócił się, próbując zobaczyć, kto to mówi, ale nie zobaczył nikogo. Głos zdawał się dochodzić bezpośrednio z wnętrza jego ucha, jakby ktoś włożył w nie słuchawkę.

- O kurczę! - wykrzyknął głos, najwyraźniej wzburzony. - Odd, co ty tam robisz?!

Odd ze zdziwieniem rozpoznał głos Jeremy’ego Belpoisa, klasowego megakujona.

- Jeremy...? To ty?

- Tak! To ja!

- Gdzie... jak mnie słyszysz?

- Licho wie. Ale twój głos dochodzi głośno i wyraźnie, i widzę cię na monitorach.

- Odd? - włączył się drugi głos, bardziej znajomy.

- Ulrich! Powiesz mi łaskawie, w co mnie, do cholery, wpakowałeś?

- Sam chciałbym wiedzieć, co robisz tam ty zamiast twojego zapchlonego kundla - głos Ulricha brzmiał niepewnie.

- Ale hej, moment, chłopaki, coś przegapiłem? Czy ktoś zechce mi wyjaśnić, co to za miejsce? Dlaczego mam wrażenie, że nie jest to miejsce... normalne?

Potem głos Jeremy’ego potwierdził jego najdziwniejsze przypuszczenia:

- Bo faktycznie tak jest, Odd. Znajdujesz się w świecie wirtualnym, kontrolowanym przez superkomputer... hm... kwantowy.

- Co?! To żart, prawda?

- Nie. Kabina, do której wszedłeś, a w której miał się znaleźć Kiwi, to skaner do wirtualizacji biotrój...

- Ej, ej, ej! - wybuchnął Odd, który zaczynał się niecierpliwić. - Sorki, że ci przerwę, stary, ale jak mi wyjaśnisz, dlaczego mam... to?

- Kurczę! - wtrącił się ożywiony Ulrich. - Ale to coś to jest ogon!

- Mhm... no... - wybełkotał Jeremy. - Prawdopodobnie obraz, który się materializuje w świecie cyfrowym, nie odpowiada rzeczywistemu obrazowi, ale krzyżuje się z twoimi marzeniami i... Och, do cholery, nie wiem! - jęknął. - Być może po prostu marzyłeś, aby stać się kotem, i komputer zamienił te podświadome pragnienia na cyfrowe wcielenie.

- Kotem...? - powtórzył Odd, rozglądając się dookoła. - No dobra. A teraz gdzie jestem?

Cisza

- W Lyoko.

- W Lyoko?

- Dokładniej mówiąc... na Pustyni Lyoko.

- Nie ma tu nikogo innego oprócz mnie?

- Jest dziewczynka. Maya.

- Ładna?

- Nie w twoim typie. Ma uszy jak u elfa.

- A oprócz mnie i dziewczynki z uszami jak u elfa nie ma tu czasem dziwnych stworów, które wyglądają jak opancerzone grzyby i przemieszczają się stadem...?

- Hm, nie, nie sądzę.

- Więc one też musiały znaleźć się w Lyoko przez przypadek. I właśnie tu idą!

W starej fabryce Jeremy z furią walił w klawisze, zmieniając ujęcie, z którego oglądał Odda.

- Ooo! To one - wykrzyknął Ulrich, bardziej zafascynowany niż przestraszony.

Poruszały się po lesie zwartą grupą, podskakując na ohydnych owadzich nóżkach. Wyglądały jak pokryte brodawkami karaluchy. Jak tylko zlokalizowały Odda, zaczęły w niego strzelać promieniami laserowymi. Chłopiec na mgnienie oka zamarł w bezruchu, sparaliżowany strachem. A potem instynktownie odskoczył do tyłu. Co to był za skok! Odd wzbił się w powietrze jak strzała, fiknął koziołka w locie, bezbłędnie wylądował na gałęzi i stamtąd skoczył naprzód. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak zwinny. Poruszał się w tej dziwnej atmosferze bez najmniejszego wysiłku.

- Widzieliście, jaki czad? Jestem szybki jak błyskawica! - triumfował. - Hej, jesteście jeszcze tam na zewnątrz?

- Tak! - odpowiedział głos Jeremy’ego.

- Jak zrobiłeś ten skok? - zapytał Ulrich nieufnie i z cieniem zazdrości.

- To proste. Patrz!

Odd dał kolejnego susa. Ale w czasie lotu coś go uderzyło w plecy.

- Aj! Co to było?

- Laser!

Gra była komputerowa, ale ból bardzo realny. Plecy piekły. Piekły naprawdę.

- Odd! - ostrzegł go Jeremy. - Trafiły cię!

- Dzięki za info! Boli jak zaraza!

- Na monitorze pojawił się licznik, komputer mówi, że straciłeś trzydzieści... czegoś.

- Czegoś w stylu punktów życia - dodał Ulrich.

- Chłopaki, naprawdę jestem w grze komputerowej! I ile mam tych punktów życia?

- Zostało ci jeszcze siedemdziesiąt, a potem...

- Potem...?

- Game over.

- A wtedy... co się ze mną stanie?

- Nie mam pojęcia.

Odd instynktownie przyspieszył bieg.

- Jee, ale jazda! To co teraz mam robić? - zawołał, wskakując między drzewa.

Głos Jeremy’ego nie kazał na siebie czekać.

- Powinieneś zobaczyć przed sobą białą wieżę.

- Widzę!

- Dobra. To jest Wieża 3. Jest na samej granicy sektora lasu.

- No i?

- To jest miejsce, gdzie znajduje się Maya. Dobiegnij do niej i będziesz bezpieczny.

Odd obejrzał się przez ramię. Karaluchy zbliżały się coraz bardziej. Pustynia powoli przechodziła w równinę porośniętą krzakami, którymi szarpał wirtualny wiatr.

- Nie idź tam! - ostrzegł go nagle nieznajomy głos. Dobiegał z przodu. - Wieża już nie jest bezpieczna!

Łup! Strzał z lasera. Odd zrobił unik i zahamował, żeby się rozejrzeć. Kilka kroków przed sobą zobaczył niewysoką dziewczynkę o spiczastych uszach i obciętych na pazia różowych włosach. Chowała się między krzewami.

- Maya?

- Tak. Za mną, szybko!

Odd zmienił kierunek i podążył za nią, nie zadając dalszych pytań. Kolejny pocisk laserowy świsnął tuż obok niego i rozbił skałę na milion kawałków.

- Jeremy! Oni nie żartują! Nie przyszedł ci tymczasem do głowy genialny pomysł, jak nas stąd wyciągnąć? - wrzasnął Odd.

- Nie! Nic nie rozumiem z tego, co widzę na monitorze! Ale jest druga wieża... niedaleko od was.

- Z której strony?

- Idźcie prosto! Powiem wam, kiedy skręcić. Komputer teraz... wyświetla mi mapę sektora, w którym się znajdujecie.

- Ajjj! Dostałem! - poskarżył się Odd, tocząc się po ziemi w chmurze pyłu. - Boli!

Maya pomogła mu wstać.

- W którą stronę, Jeremy? - zapytała z trwogą.

- Prosto! Wieża zaczęła się błyskać! Na niebiesko...

- Dobra, idziemy! - zawołał Odd, machając kocim ogonem.

Potem usłyszał głos Ulricha:

- Jeremy, ja nie mogę tak stać tu jak głupi i tylko patrzeć. Zejdę do skanerów.

Ulrich dotarł do pomieszczenia z kolumnami. Serce mu waliło. Czuł strach i okropne wyrzuty sumienia. W tym paskudnym położeniu Odd znalazł się z jego winy i on, Ulrich, powinien jak najszybciej coś zrobić. Nie bał się wcale spotkania z tym czymś w rodzaju karaluchów. Od piątego roku życia ćwiczył sztuki walki.

- Spadaj, zwierzaku! - wyminął Kiwiego, który biegał po całym pomieszczeniu i szczekał.

Skaner, do którego wszedł Odd, nie chciał się otworzyć. Ulrich wskoczył do drugiego skanera. Poczekał. Nacisnął kilka guzików, które znajdowały się wewnątrz.

- Słyszysz mnie, Jeremy? - zapytał.

- Całkiem dobrze - potwierdził przyjaciel z głośnika.

- Jestem gotowy.

- Trzymaj się mocno... Wirtualizacja!

Ostre światło poraziło Ulricha. Coś podobnego do trąby powietrznej pociągnęło go do góry... W ciągu kilku sekund wylądował po drugiej stronie. W Lyoko. Być tam znaczyło coś całkiem innego, niż przyglądać się wydarzeniom zza ekranu w laboratorium. Jego oczy z trudem adaptowały się do tego płaskiego i pustego cyfrowego świata. Liście na drzewach poruszały się pod wpływem niewidzialnego wiatru, ale robiły to wszystkie naraz, mechanicznie. Pod jego stopami trawa uginała się z opóźnieniem rzędu ułamka sekundy. Nie była prawdziwa. Ulrich przez chwilę stał nieruchomo, zdezorientowany. Odczuwał wszystko jakoś inaczej, chociaż nie umiałby wyjaśnić, na czym ta inność polega. Było to trochę tak, jakby znalazł się pod wodą, która opóźniała ruchy. On również się zmienił. Miał na sobie samurajskie kimono, a na nogach japonki na koturnach i długie białe skarpety. U pasa dyndała mu katana, tradycyjny miecz japoński.

- Ale wypas! - wykrzyknął, próbując ostrza.

- Ulrich?

- Twoja teoria się sprawdza, Jeremy! Ten, kto tu trafia, przybiera wygląd, który odpowiada jego prawdziwej naturze.

Natura Ulricha, jak widać, była naturą samuraja. Usiłował się zorientować w tym gąszczu wysokich drzew.

- Gdzie jest reszta?

Nie potrzebował odpowiedzi: po jego lewej stronie powietrze przeszył ostry krzyk.

- Maya! - Odd i Ulrich usłyszeli w uszach wrzask Jeremy’ego.

- Trafili Mayę! Komputer nie pokazuje żadnego punktu życia! Nie wiem, co to znaczy, ale uważajcie!

Sorry, Jeremy, to znaczy, że ona nie jest prawdziwa”, pomyślał Ulrich. Ale nie powiedział tego głośno.

Dobiegł do nich w kilku susach. Elfka pędziła, co sił w nogach, a Odd skakał z gałęzi na gałąź i starał się ściągnąć na siebie ogień wroga. Ulrich natomiast zachował się zupełnie inaczej: dobył miecz z pochwy i ugodził nim pierwszego karalucha. Uniknął promienia lasera i uderzył robota, aż katana zawibrowała na jego owadzim pancerzu. Jakby uderzył w kowadło. Ulrich przetoczył się po ziemi, podniósł się na nogi i sprawdził, czy miecz się nie złamał. Potem zatoczył nim młyńca przed sobą.

- Chodź tu, no, śmiało...

Potwór nie miał ani oczu, ani ust. Składał się tylko z pancerza z ciemnymi czułkami. Ulrich uchylił się przed natarciem czułek. Uderzył mieczem - zaiskrzyło. Czuł się nieswojo, gdy tak skakał i biegał w wirtualnym świecie. Wszystko to było takie... nierealne! Nie miał jednak czasu o tym myśleć. Zauważył, że w samym środku pancerza karaluchy mają dziwny znak - podwójny czarny pierścień. Coś w stylu tarczy strzelniczej. Albo oka. Ulrich podskoczył do góry, fiknął koziołka i wylądował na potworze. Bez wahania wbił katanę w sam środek symbolu. Karaluch rozprysnął się na sto błyszczących kawałków.

- O jednego mniej! - wykrzyknął triumfalnie Ulrich.

- Hej, to niesprawiedliwe! - zaprotestował Odd, który siedział nad nim na gałęzi. - Dlaczego ty masz miecz, a ja tylko głupi ogon?

Ale przy tym, gestykulując, machnął niechcący ręką do tyłu. Z jego nadgarstka wyfrunęła strzała, która wbiła się w pień kilka metrów dalej.

- Ale odjazd! Laserowe strzały! - krzyknął. - Moje ręce wystrzeliwują laserowe strzały!

Potem zeskoczył na ziemię koło przyjaciela. Karaluchy zacieśniły krąg wokół dwóch chłopców, którzy stanęli do siebie plecami: we dwóch przeciw ósemce.

- Widzisz to kółko, które mają na pancerzach? - spytał Ulrich.

- Widzę.

- Jeśli trafisz tam, rozpadną się.

- A co, jeśli my się rozpadniemy?

Dwaj kumple z pokoju popatrzyli na siebie. Sytuacja była tak absurdalna, że właściwie nie odczuwali strachu.

- Słuchaj, Odd, chciałem cię przeprosić za porwanie Kiwiego...

- I za wpakowanie mnie do wirtualnego świata, gdzie wyglądam jak kot, a ty jak kelner z japońskiej restauracji, i gdzie są karaluchy, które chcą nas zabić, zanim zdołamy się schować w błyskającej wieży?

- No tak, za to też.

- Nie musisz- Odd uśmiechnął się od ucha do ucha.- Ja się tu świetnie bawię!

Rzucił się na najbliższego potwora, wycelował rękę i wrzasnął:

- Strzała z lasera!

Maya biegła resztką sił. Wzrok utkwiła w białej wieży, która znajdowała się z przodu i była częściowo zasłonięta drzewami. Przypominała ogromną świecę o gładkiej powierzchni, ale emitowała złowieszcze niebieskawe światło. Im bardziej Maya się do niej zbliżała, tym silniejsze miała wrażenie, że w powietrzu rozchodzi się zła energia. Nie po raz pierwszy wyczuwała tę dziwną wibrację. Wrócił jej fragment wspomnień - wibracja była rodzajem sygnału ostrzegawczego: „potwór!”. Teraz już wiedziała, że jest w tej wibracji coś strasznego. W biegu nieoczekiwanie zaczęła sobie przypominać. Przypominać, dlaczego. I kto.

- Jeremy! - krzyknęła. - Przypomniała mi się ważna rzecz!

- Mów.

- To on wezwał potwory!

- Co za on?

- Xana!

- Xana?

- To władca tego świata. Xana kontroluje Lyoko. On mnie nienawidzi! Nienawidzi nas wszystkich!

- Nienawidzi nas? Dlaczego?

- Nie pamiętam... wiem tylko, że jest szalony! A potwory są na jego usługach. Słyszysz ten dźwięk?

- Jaki dźwięk?

- To nawoływanie! Dochodzi z wieży. Wieża błyska się, ponieważ jest zainfekowana wirusem! To Xana ją zainfekował!

Jakim wirusem”, pomyślał Jeremy z dreszczem.

- A dlaczego miałby nas atakować?

- Co to za pytanie? Dlaczego pocisk niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze? - Maya odzyskała kolejny fragment wspomnień. - Nie chce, żebym weszła do wieży!

- Dlaczego? - pytał dalej Jeremy.

- Dlatego, że ja... - mówiła Maya prawie w transie. - Ja mogę go przepędzić. Mogę... zdezaktywować wieżę.

Jeremy nic nie powiedział, wstrząśnięty tą nowiną.

- Musi być tam symbol... - ciągnęła Maya po chwili ciszy. - Oko... Tak! Oko Xany! Musisz powiedzieć chłopakom, żeby w nie celowali! To jego znak na potworach, ale też jego słaby punkt...

- Nie martw się, już to odkryli - uśmiechnął się Jeremy.

Dobiegając do podstawy błyskającej wieży, Maya usłyszała brzęczenie. Znieruchomiała. Na wprost niej pojawił się ogromny krab. Był wysoki na co najmniej dwa metry, miał obrzydliwe odnóża i napuchnięty, ciemny łeb. Dziewczynka rzuciła się na ziemię, a promień wystrzelony z jego szczypców wyrył ciemną szramę na pniu za jej plecami. Maya zerwała się i śmiertelnie przerażona zaczęła biec.

- Idzie za mną! Jeremy! - krzyknęła zrozpaczona.

Chłopiec sprawdził na monitorze. Trzy, cztery, pięć punkcików pojawiło się nagle na mapie.

- Jest ich więcej, depczą ci po piętach. Nie zatrzymuj się!

Nie mogę się zatrzymać. Tylko ja mogę zwalczyć infekcję. Ja znam sposób, aby go zatrzymać. A on się boi. Mnie”.

Kolejne straszliwe brzęczenie. Ziemia u stóp Mai podniosła się, a ona potoczyła się na bok. Potem znów ruszyła. Ale zbyt wolno. Gigantyczny krab był tuż-tuż. Potem zauważyła ruch i dwie postacie wylądowały za nią. Odd i Ulrich.

- Wiej! - krzyknął do niej Ulrich.

- Lepiej zajmij się mną, przerośnięty skorupiaku! - krzyknął Odd.

Krab wziął go za słowo.

Łup!

Odd oberwał na całego i rozpłynął się w nicość. Jakby nigdy nie istniał. Na ten widok oszołomiony Ulrich upadł na kolana.

- Jeremy... On... nie żyje?

Cisza.

A potem mocny i jasny głos Jeremy’ego:

- Właśnie wyszedł z kolumny skanera. Nie jest może w formie, ale... żyje!

- A więc żadne game over!

Krab uniósł szczypce i uderzył nimi o ziemię. Utworzyła się rozpadlina.

- Nie dla nas, jak sądzę. Ale Maya nie ma punktów życia!

Ulrich popatrzył na dziewczynkę o spiczastych uszach, która dalej biegła w stronę błyskającej wieży.

- Zatem nie powinny jej trafić...

- Ona jest inna, Ulrich.

- Co ma zrobić w wieży?

- Nie wiem.

Ona może zwalczyć infekcję”, pomyślał. Ale został, aby popatrzyć.

Uszata dziewczynka starała się nie myśleć o zgrai potworów, które deptały jej po piętach. Starała się nie słuchać, jak katana Ulricha ociera się o ich pancerze. Bolały ją nogi, a do oczu napływały łzy, ale biegła dalej, pod górę, w stronę błyskającej wieży. Łzy? Program komputerowy nie płacze ze strachu. Program komputerowy nie ucieka, aby ratować swoje życie. Nie kieruje się instynktem. Teraz wieża znalazła się kilka kroków przed nią. Bardzo blisko. Mogła jej już dotknąć. Zamiast tego z rozpędu wskoczyła do środka. Przeszła przez białe ściany jak przez dym. Była wewnątrz. Wewnątrz wieży. Panowała tam cisza. Jakby zaciekła bitwa, która toczyła się na zewnątrz, nigdy nie miała miejsca. Ściany wieży były nieoświetlone. Widniały na nich dziwne, białe symbole. Na środku podłogi znajdował się ten sam symbol - dwa koncentryczne pierścienie, trzy kreseczki.

Oko Xany.

Świeciło się ono złym, zimnym, niebieskawym światłem.

- Jeremy? - zawołała dziewczynka.

- Spokojnie. Ulrich i potwory zostali na zewnątrz. Wygląda na to, że nie mogą wejść do środka.

- Tak, ale ja... jak dałam radę?

- Przeszłaś przez... - Jeremy odkaszlnął. - Z informatycznego punktu widzenia można powiedzieć, że firewall wieży cię rozpoznał i...

- Kończ już, mądralo! - przerwał Odd, który tymczasem wrócił do laboratorium.

Dziewczynka o spiczastych uszach rozejrzała się dookoła. Nie wiedziała, co zrobić. Zbliżyła się do oka, które wibrowało na podłodze. Gdy tylko go dotknęła, niewidzialna siła uniosła ją delikatnie do góry, w stronę sufitu. Zatrzymała się przed zwykłym, prawie przezroczystym prostokątem, który unosił się w powietrzu kilka centymetrów przed nią. Był to monitor. Maya dotknęła go dłonią. Na monitorze pojawił się wyraz. Zamknęła oczy i nagle zaczęła gwałtownie poruszać rękoma, pisząc w powietrzu, jakby kierowała nią nieznana siła i jakby chodziło o gest powtarzany już miliony razy. Otworzyła ż powrotem oczy i przeczytała to, co napisała.

KOD LYOKO

Wytworzył się rodzaj wiru. Tak, jakby znikała energia.

- Wieża zdezaktywowana - rozległ się wokół niej metaliczny, dziwny głos.

Potem wieża się ożywiła i symbole na ścianach zmieniły się w kaskadę liter i cyfr.

- Zrobione! - krzyknęła radośnie dziewczynka.

Głos Jeremy’ego drżał z emocji:

- Potwory zniknęły!

W wieży dziewczynka uśmiechnęła się szeroko.

- Wiem, Jeremy! To właśnie to trzeba było zrobić!

- Ale co to znaczy: „Kod Lyoko”?

- To jest sposób zwalczania infekcji! Teraz przypominam sobie także inne rzeczy...

- Jakie?

- Xana nie jest władcą tego świata. To ja nim jestem!

-Ty...?

- Wyobrażasz sobie? I wcale nie mam na imię Maya. Nazywam się... Aelita.


6


NIE JESTEM ISTOTĄ LUDZKĄ


Czas. Potrzebowali czasu.

Czasu, aby zrozumieć, kim albo czym jest Xana. I kim albo czym jest Aelita. Chłopcy wrócili do swojego codziennego życia i do normalnych zająć szkolnych: lekcji, zadań, głupich zbiórek dzieciaków, których teraz już systematycznie unikali... Ale gdy tylko mogli, spotykali się, aby w wielkim sekrecie rozmawiać o Aelicie, Xanie i o wszystkim, co dotyczyło Lyoko, dziwnego wirtualnego świata, który powoli poznawali. Jeremy próbował znaleźć wyjaśnienie. Mówił, że Xana jest czymś w rodzaju oszalałego wirusa, a Aelita jego antywirusem. Ale to nie wystarczało, aby zrozumieć wszystko. Prawdę powiedziawszy, to nie wystarczało, aby cokolwiek zrozumieć. Czym były wieże w Lyoko? Dlaczego w czterech sektorach tego wirtualnego świata było ich aż tak dużo? A te dziwne elektroniczne zjawiska, które zaczęły się pojawiać, odkąd superkomputer został włączony? Światła, które wybuchały, sprzęt stereo i drukarki, które się same włączały, telewizory, które emitowały niebieskawe światło, a potem wyłączały się na dobre. Czy był jakiś związek między tymi wydarzeniami a Lyoko, czy też wszyscy trzej powoli dostawali paranoi?

Czas.

Potrzebowali czasu.

I może, z czasem...

Jeremy, odrywając się od tych myśli, podniósł głowę znad konsoli superkomputera. Miał podkrążone oczy.

- A ona kim jest? - zapytał Ulricha z wyrzutem i wskazał na stojącą koło niego dziewczynkę, która ze zdziwieniem rozglądała się dookoła. W rzeczywistości znał ją, przynajmniej z widzenia. Wiedział, że nazywa się Yumi Ishiyama. I że jest od nich o rok starsza.

Jego przyjaciel schylił głowę i lekko się zaczerwienił.

- Ona, no cóż... przyszła za mną. Znalazłem ją, gdy szperała na dole...

- W sali ze skanerami - uzupełniła dziewczynka.

Ulrich był bardzo zakłopotany, a Yumi, oględnie mówiąc, nastawiona bojowo.

Jeremy wymamrotał z irytacją:

- I tak opowiedziałeś jej wszystko, co?

- Nic jej nie powiedziałem!

- A więc jak się tu znalazła?

- Od kiedy to chłopaki umieją utrzymać coś w tajemnicy? - przewróciła oczami Yumi. - Dobra, ja też chcę wejść do tego świata Lyoko!

- Daj spokój.

- Myślicie, że pękam?

- To nie jest rzecz dla bab... - burknął z rezygnacją Jeremy.

Yumi wskazała na ekrany.

- Czyżby? Ulrich powiedział mi, że tam w środku jest dziewczynka!

Jeremy spojrzał na przyjaciela z rezygnacją.

- No, może coś jej opowiedziałem, Jeremy, ale...

- Na pewno ma już dość zadawania się z takimi trzema łobuzami jak wy! - ciągnęła Yumi. - Podejrzewam, że odczuwa potrzebę zwierzenia się innej dziewczynie.

Jeremy zdawał się rozważać tę myśl.

- Nie słuchaj jej, Jeremy! - włączył się Ulrich. - To nie jest dziewczyna. Yumi zna sztuki walki i bije się jak chłopak. Nawet lepiej. Jeśli ja jestem samurajem, ona stanie za dwóch.

Yumi spiorunowała go wzrokiem. Ale Jeremy już nie słuchał. Zastanawiał się, czy zjawienie się Yumi nie jest czasem pomyślną okazją, a nie przykrą wpadką. Może Yumi miała rację. Może wirtualnej dziewczynce łatwiej byłoby rozmawiać z drugą dziewczynką. Być może. Mimo że on i Aelita naprawdę dobrze się dogadywali.

W końcu kiwnął głową.

- Jeśli naprawdę tak ci na tym, zależy, przygotowujcie się - powiedział nagląco.

Skaner zamknął się wokół Yumi. Potem pojawiło się światło. Ciepłe powietrze owionęło ją i uniosło jej włosy do góry. Yumi zmaterializowała się w Lyoko ubrana w tradycyjne kimono przepasane szarfą, która była zawiązana na plecach w sztywną kokardę. Włosy miała upięte szpilami, a twarz upudrowaną na biało. W ręku trzymała dwa wachlarze o krawędziach ostrych jak brzytwy. Yumi i Ulrich pojawili się w sektorze pustyni. Płaskie wydmy i trochę skał - opustoszały i smutny krajobraz. Yumi kręciło się w głowie. Była trochę zdezorientowana.

- Jak się czujesz? - spytał ją Ulrich tonem pełnym zrozumienia.

- Dobrze. Chyba.

- Na początku trochę trudno się tu poruszać. Do twarzy ci w tym japońskim wdzianku. Jesteś ekstra!

Yumi nie odpowiedziała. Zrobiła kilka kroków, czując, że szumi jej w głowie.

To dlatego, że to nie jest realne”, pomyślała. „Dlatego czuję się taka zagubiona. I dlatego nie rozpoznaję żadnego z elementów środowiska, w którym się zwykle poruszam”.

- Nie martw się - uśmiechnął się do niej Ulrich. - Twoje oczy i twoje ciało muszą się dopiero przyzwyczaić do Lyoko. Daj sobie chwilę.

Yumi spojrzała na białą wieżę, którą było widać w oddali. Nie rozumiała, do czego służy ta budowla. Podstawa wieży była ciemna, zakotwiczona w ziemi za pomocą grubych korzeni, a dalej wznosił się śnieżnobiały cylinder, który niknął u góry.

- Ładna, prawda? - spytał jakiś głos tuż obok niej.

Yumi się odwróciła. To była Aelita.

Nie wiadomo dlaczego, ale wyobrażała ją sobie inaczej. Myślała, że jest wyższa. Bardziej... dorosła. A znalazła się twarzą w twarz z wystraszoną dziewczynką.

- Piękna i... tajemnicza - odpowiedziała, ponownie spoglądając na wieżę.

- A my nie możemy tam wejść. Tylko ona może - rzekł Ulrich, wskazując na Aelitę.

Yumi skinęła głową.

- Ulrich mówi, że jesteś... strażniczką tego wszystkiego.

- W pewnym sensie tak.

- Powiedział mi też, że tu są jakieś potwory, które cię prześladują.

- I które prześladują też was, jeśli jesteście ze mną.

- Dlaczego?

- Nie wiem. Tak samo jak nie wiem, dlaczego te wieże...

Aelita nie zdołała skończyć zdania. Cały horyzont ogarnęły silne wibracje, podobne do czegoś w rodzaju cyfrowego trzęsienia ziemi, które zakołysało dziećmi. Po chwili wieża w oddali, wcześniej śnieżnobiała, wyemitowała niebieskawą poświatę, a potem zaczęła rozpraszać niepokojącą krwistoczerwoną mgłę. W powietrzu rozległo się ostre, przenikliwe zawodzenie, podobne do skrobania tysiąca kawałków kredy o powierzchnię ogromnej tablicy.

- Zwiewajcie stamtąd, natychmiast! - usłyszeli krzyk Jeremy’ego.

- Co się dzieje? - zapytała przestraszona Yumi.

Elfka wzięła ją za rękę i zaprowadziła pod osłonę skały, która znajdowała się za ich plecami.

- Zostań tu i nie ruszaj się - poradziła jej. - Jeśli masz szczęście, on cię nie zauważy.

- Ale co się dzieje? Kto mnie nie zauważy?

- Xana. Istota, która mnie prześladuje.

Wieża zaczęła wysyłać złowrogie przerywane błyski. Aelita przyglądała się jej z niepokojem.

- Już mnie znalazł - dodała głosem pełnym napięcia. - Zwołuje potwory, aby...

Znowu nie zdołała skończyć zdania. Znienacka z piasku przed nimi wynurzył się szkieletowały potwór - tarantula!

Podniósł się i pochwycił Aelitę.

Yumi potoczyła się na piasek.

- Aelitaaa! - krzyknął ze strachem Jeremy.

Ale zamiast ugodzić dziewczynkę, tarantula podniosła ją i ustawiła na wprost swojej pokrytej szczeciną paszczy. Chwilę później obrzydliwa ssawka zaczęła przyciskać Aelitę do tułowia potwora.

- NIE! - zawołał Jeremy.

Aelita oniemiała. Ssawka naciskała ją tak silnie, jakby chciała ją przebić na wylot. Oko Xany narysowane na ciele pająka było tak blisko, że mogła go dotknąć.

Potwór ją obwąchiwał.

Powietrze przeszył metaliczny świst. Wachlarz Yumi rozciął na pół paszczę tarantuli i w strudze światła wyleciał z oka Xany. Potwór rozpadł się, a Aelita upadła na piasek. Ktoś pomógł jej się podnieść. To był Ulrich.

- Sorki, ale zajęło nam to chwilę - powiedział z uśmiechem.

Na wieży za plecami Aelity wibrowały niepokojące odblaski.

- Muszę... pójść ją zdezaktywować - powiedziała machinalnie dziewczynka.

Eskortowali ją aż do stóp wieży, potem Aelita przeniknęła przez ścianę i poszybowała na górną platformę. Położyła rękę na przezroczystym ekranie. Została rozpoznana.

AELITA

KOD LYOKO

Symbole na ścianach wieży zaczęły spadać gwałtownie w dół. Xana znowu został usunięty.

- Przemieszcza się za pomocą wież? - spytała Yumi, gdy czekali na zewnątrz.

Pustynny wiatr przemiatał piasek we wszystkich kierunkach.

- Coś w tym rodzaju - odpowiedział Ulrich. - I chce Aelity.

- Kiedy wróci?

- On zawsze wraca... - szepnęła elfka, wyłaniając się z białej ściany wieży.

Zatoczyła się przed nimi i wyczerpana osunęła na Yumi. Yumi podtrzymała ją i pogłaskała po włosach.

- Wyglądasz na bardzo zmęczoną.

- Już mi przechodzi...

- Nie możemy jej stąd wyciągnąć? - Yumi spojrzała zmartwiona na Ulricha.

- Nie wiemy, jak to zrobić.

- Jeremy?

- Ulrich ma rację. Kiedy znajdujecie się w Lyoko, macie do dyspozycji określoną liczbę punktów życia. Za każdym razem, gdy potwory was trafią, zmniejsza się wam liczba tych punktów. Kiedy dojdzie do zera, kończycie grę. Ale w jej przypadku jest inaczej...

Na te słowa Aelita podniosła wzrok. Miała łzy w oczach.

- No tak, w moim przypadku jest inaczej. Ja jestem inna. Wy tylko gracie w wirtualną rzeczywistość, ja zaś żyję w Lyoko i to jest moja rzeczywistość!

- Aelita, to nie tak...

- Nie jestem istotą ludzką! Jestem programem komputerowym!

- Mylisz się! - Jeremy energicznie potrząsnął głową. - Programem komputerowym jest Xana. Ty nie! Ty nie jesteś taka jak on.

- Jestem dokładnie taka jak on.

- Trzęsiesz się - powiedziała Yumi, przytulając ją mocno, jak starsza siostra.

Aelita spojrzała na nią.

- Trzęsiesz się ze strachu - ciągnęła Yumi, uśmiechając się. - A z tego, co wiem, programy komputerowe się nie boją.

Uwięziona w cyfrowym świecie Lyoko dziewczynka o elfich uszach nie znała senności, głodu ani pragnienia. I w ogóle się nie starzała. Jeremy natomiast od wielu dni odczuwał nieustanny ból głowy. Prawie cały czas spędzał przed komputerem. Programował, analizował i próbował zrozumieć. Ale przede wszystkim rozmawiał z Aelitą.

- No, Aelito - szepnął do ciemnej kamery. - Teraz wstań i skoncentruj się.

- Która tam u ciebie godzina?

Jeremy spojrzał na zegarek swojego laptopa: wpół do czwartej w nocy.

- Jeszcze wcześnie - skłamał.

Siedział zamknięty w swoim pokoju w internacie od... nie wiedział nawet, od jak dawna. Stamtąd łączył się zdalnie z komputerem w fabryce. Rzecz niezbyt trudna dla takiego geniusza informatycznego jak on. Od dnia, w którym Yumi dołączyła do ich paczki, Jeremy żył zabarykadowany w pokoju. Prawie nie wychodził, nawet na kolację. Odd i Ulrich przynosili mu coś ze stołówki. I radzili mu, aby odpoczął, ale ich nie słuchał.

- Spróbujemy raz jeszcze.

- Nie jestem pewna, czy chcę to zrobić, Jeremy.

- Musimy. Nie znam innego sposobu.

- Jak chcesz. Ale popełniasz błąd.

- Nie popełniam.

Jeremy popatrzył na monitor. Aelita chodziła po świecących koncentrycznych pierścieniach, które tworzyły podłogę Wieży 3. Potem zacisnął kciuki i odpalił program. Był to algorytm, który porównywał cyfrowe dane Aelity z Lyoko z danymi znajdującymi się na serwerze w starej fabryce. Wszyscy, którzy weszli do Lyoko, zostali rozłożeni na dane wirtualne i zapamiętani w pamięci superkomputera. Dane te były niezbędne, aby zrobić transfer w odwrotną stronę. Ale z jakiegoś powodu dane Aelity nie odpowiadały sobie. Znajdująca się w Wieży 3 dziewczynka została uniesiona w powietrze, z głową odchyloną do tyłu i rękami wzdłuż ciała. Potem zaczęła stawać się przezroczysta, aż nie pozostało z niej nic poza trójwymiarowym szkicem. Teraz dziewczynka nie mogła już słyszeć Jeremy’ego. Chłopiec skupił się nad monitorem. Kolumna cyfr wirowała z dużą prędkością wokół rysunku Aelity. Dwadzieścia procent. Trzydzieści. Czterdzieści. Gdy licznik przekroczył sześćdziesiąt, Jeremy wstrzymał oddech. Komputer doszedł do dziewięćdziesięciu i zaczął zwalniać. Na górnej wardze chłopca perlił się pot. Dziewięćdziesiąt trzy. Dziewięćdziesiąt cztery. Komputer doszedł do dziewięćdziesięciu dziewięciu i w tym miejscu się zatrzymał.

- Ale dlaczego?? - wściekł się Jeremy i walnął pięścią w stół. Nacisnął kilka klawiszy i wewnątrz wieży Aelita zaczęła odzyskiwać swoją zwyczajną formę, aż znów stanęła na ziemi.

- Jak poszło tym razem? - spytała, gdy tylko doszła do siebie.

- Jeszcze się nie udało. Twoje ciało może się ponownie zmaterializować, a to znaczy, że weszłaś tam przez te same skanery w fabryce... ale z jakiegoś powodu nie możesz stamtąd wyjść. Masz problem z głową.

- No wiesz! Co to ma znaczyć?

- Że dane wejściowe nie zgadzają się z danymi wyjściowymi. Że coś w twojej głowie... się zmieniło.

- Może to się wiąże z moją utratą pamięci. Może mam mniej danych niż wcześniej.

Jeremy obserwował cyfry, które pojawiały się na jego monitorze.

- Albo może masz ich więcej.

Aelita spojrzała na niego zaciekawiona.

- Możesz mi podesłać dane, które masz na swoim komputerze? Ja też je sprawdzę.

- Chyba tak.

W białej wieży, która służyła jej za schronienie, pojawił się wiszący w powietrzu ekran i w ciągu chwili zapełnił się liczbami. Dziewczynka czytała je z uwagą.

- Te liczby są jak... wspomnienia. Morze wspomnień - wymamrotała na koniec.

Jeremy zamyślił się na moment, potem przytaknął. Pamięć Aelity zawsze była delikatna i krucha. Do tej pory nie wziął pod uwagę hipotezy, że mogło to wynikać z nadmiaru informacji, a nie odwrotnie.

- To śmieszne - dodała dziewczynka.

- Co?

- Mam głowę pełną wspomnień... których nie pamiętam!

- Tak, jakby nie należały do ciebie - mruknął Jeremy, pogrążony w myślach. - Tak, jakby ci ktoś je dodał... z zewnątrz.

- Ale kto mógłby zrobić coś takiego? I dlaczego?

- Nie wiem.

- Może są to instrukcje, które pozwalają mi poruszać się w Lyoko. A na zewnątrz, w realnym świecie, nie są mi potrzebne.

- Może.

Albo właśnie z ich powodu Xana poluje na ciebie”, pomyślał Jeremy, ale nie powiedział tego głośno. „I dlatego cię nie zabija. Być może chce tych wspomnień. Potrzebuje ich”.

- Jeremy?

- Co?

- Nie mógłbyś sprowadzić mnie z powrotem, usuwając te dodatkowe wspomnienia?

Jeremy westchnął.

- To może cię boleć.

- Ale spróbować można.

- Ryzykuję, że zniszczę na zawsze twoją pamięć...

- Ale wszystko poza tym zadziała, nie sądzisz?

- Jak mam ci odpowiedzieć?

- Ja myślę, że „tak”.

- To bardzo niebezpieczne.

- Usuń je, Jeremy.

- A jeśli i tak nie zadziała? Jeśli stwierdzimy, że usunęliśmy ci pamięć na próżno?

- Będzie to znaczyło, że się pomyliłeś. I że ja nigdy nie byłam... taka jak wy.

W dniu, w którym próbowali zmaterializować Aelitę, Yumi zwirtualizowała się w Lyoko obok niej, a Odd i Ulrich oczekiwali jej w sali ze skanerami. Pomyśleli o wszystkim: Odd opowiedział dyrektorowi, że jego kuzynka przeniesie się do Kadic. Ulrich sfałszował dokumenty potrzebne do zapisania się do szkoły, a Jeremy wreszcie użył swojego programu do zniekształcania głosu, udając ojca Aelity. Jeremy siedział nad klawiaturą w laboratorium z palcem zawieszonym nad przyciskiem DELETE. Monitor był pełen dodatkowych wspomnień dziewczynki.

- Zrób to, Jeremy! - Aelita była bardzo spięta, chociaż starała się wyglądać na pewną siebie.

Yumi uścisnęła jej dłoń.

- Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Poza tym, że będziesz musiała chodzić do klasy z tymi trzema chuliganami.

- A ty? - spytała Aelita.

- Ja jestem rok wyżej. Ale będziemy się widywać w stołówce i na przerwach.

- Będzie fajnie.

- Będzie bardzo fajnie, zobaczysz. Na pewno lepiej niż tu. No i przynajmniej tam nie ma potworów, z którymi trzeba walczyć, ani złych programów, które na ciebie polują... - Yumi zatrzymała się nagle, patrząc na nią zaniepokojona. - Co ci się stało?

Aelita dotknęła ręką czoła.

- Nic. Coś mnie mocno ukłuło w głowie.

- Zrobione - wtrącił się Jeremy. - Wykasowałem... wszystko, można powiedzieć. Teraz zobaczymy, jak cię tu ściągnąć z powrotem. Gotowa?

Aelita głęboko odetchnęła. Potem zamknęła oczy.

-Tak.

- Okej. Idź do wieży. Tak. Zatrzymaj się.

Jeremy po raz ostatni sprawdził, czy wszystko działa jak należy. Dobra, gotowe.

- Materializacja! - wykrzyknął i wcisnął przycisk.

Chwilę potem w Lyoko Aelita została uniesiona w powietrze i powoli zaczęła się dewirtualizować. Pięć procent.

-Trzymajcie kciuki... Miejmy nadzieję, że tym razem się uda - szepnął Jeremy, który nie był w stanie opanować napięcia.

Komputer dalej przetwarzał dane, z każdego kawałka wirtualnej Aellty odtwarzając po kawałku Aelitę z krwi i kości, zgodnie z tym, co zapamiętały skanery. Trzydzieści procent. Czterdzieści. Sześćdziesiąt. Osiemdziesiąt. Kiedy komputer doszedł do dziewięćdziesięciu, zaczął zwalniać. Dla bezpieczeństwa Jeremy odpalił program, nad którym pracował całą noc.

- Program Maska Wspomnień aktywny!

Dziewięćdziesiąt osiem. Dziewięćdziesiąt dziewięć. Ekran zamigotał na czerwono. Dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięćdziesiąt dziewięć.

- Dalej, dalej, dalej...

STO!

Jeremy opadł na oparcie fotela. Udało się!

Niżej, w sali ze skanerami, otworzyły się przesuwne drzwi jednej z kolumn i dziewczynka wypadła na zewnątrz. Miała włosy rude, a nie różowe, i uszy nieco odstające, ale na pewno nie elfie. Jej ubranie było trochę niemodne.

- Aelita? - spytał Odd niepewnie.

Dziewczynka oparła się o ścianę, żeby nie upaść. Zrobiła gest, jakby się chciała rozejrzeć, chociaż miała zamknięte oczy. Potem powoli je otworzyła i z niedowierzaniem przyjrzała się swoim dłoniom. W końcu podniosła głowę i zobaczyła Odda i Ulricha, którzy wpatrywali się w nią bez słowa.

- Chłopaki... to wy? Jesteście... inni niż sobie was wyobrażałam.

- Chcesz powiedzieć, że myślałaś, że tu też mam ogon? - zakpił Odd. - No, jeśli myślisz, że będę ci się ocierał o nogi i mruczał, to grubo się mylisz!

Na chwilę zapadła cisza. Potem wszyscy troje wybuchnęli gromkim śmiechem. W końcu Ulrich, starając się zachować powagę, oznajmił uroczyście:

- Witaj w świecie realnym, Aelito!

- Wszystko okej? - spytał Jeremy z głośników.

- Poszło jak po maśle, prowadzimy ją na górę.

- Dobra, ja w tym czasie zmaterializuję Yumi.

Głos Jeremy’ego był poważny i profesjonalny, ale można było wyczuć, że chłopak nie może już usiedzieć w miejscu. Kiedy otworzyły się drzwi laboratorium, Jeremy zerwał się z fotela, stanął z rękami za plecami i patrzył na nich, uśmiechając się z zakłopotaniem. Odd i Ulrich stali po bokach Aelity. Jeremy zdjął okulary i oczyścił je brzegiem koszuli. Był zbyt zawstydzony, aby podnieść wzrok.

- No hej, czemu jej nie uściskasz, mistrzu? - zachęcił go Ulrich.

- No bo, eee...

Ale Aelita już biegła, by rzucić się na szyję swojemu wybawcy. Kiedy otworzyły się drzwi laboratorium, Jeremy zerwał się z fotela, stanął z rękami za plecami i patrzył na nich, uśmiechając się z zakłopotaniem. Odd i Ulrich stali po bokach Aelity. Jeremy zdjął okulary i oczyścił je brzegiem koszuli. Był zbyt zawstydzony, aby podnieść wzrok.



7


JOHN F. BULLENBERG

(ZATOKA MEKSYKAŃSKA, 9 STYCZNIA)


Motocykl - hayabusa z turbodoładowaniem, rozwijająca prędkość do ponad trzystu kilometrów na godzinę - z piskiem opon przejechał przed hangarem i zahamował gwałtownie, zostawiając na asfalcie długą czarną smugę. Nieustraszonym motocyklistą był dwudziestotrzyletni chłopak, który miał na sobie postrzępione dżinsy, czarną skórzaną kurtkę i mały plecak. Opuścił podpórkę i zdjął kask.

- Hej, Fernando! - zawołał, rzucając kluczyki od motoru mechanikowi w niebieskim kombinezonie, który wychodził z hangaru.

- John! Znowu wyjeżdżasz? - odpowiedział tamten z silnym hiszpańskim akcentem i złapał kluczyki w locie.

- Koniec wakacji, niestety! Możesz mi zaparkować motor? Jestem spóźniony.

- Nie ma sprawy.

Prywatny odrzutowiec, Gulfstream G550, kosztował prawie sześćdziesiąt milionów dolarów. Na jasnoniebieskim tle widać było wyraźnie wielobarwne logo Music-Oh, wielkiego portalu muzycznego. Stewardesa zerkała ukradkiem przez otwarte drzwi na Johna F. Bullenberga, który majestatycznym krokiem skierował się w stronę schodów.

- Witamy na pokładzie, panie Bullenberg!

- Mów mi John, zdaje się, że jesteśmy w tym samym wieku.

Dziewczyna pachniała kwiatami.

- Jestem od pana starsza o rok, panie... John - odpowiedziała, czerwieniąc się.

Uśmiechnął się do niej. Wchodząc, obrócił się w stronę kabiny pilotów: Tony i Matt oczekiwali go z filiżanką kawy. Na rękawach koszul mieli baretki z logo Music-Oh. Takie samo logo znajdowało się także na mundurze stewardesy.

- Cześć, chłopaki.

- Jesteśmy gotowi - powiedział Tony. - Mógłbyś przejąć stery na czas startu? Ktoś musi zmienić tego staruszka obok mnie.

- Ej! - prychnął Matt. - To ty tu jesteś staruszkiem, który powinien odpocząć.

John niedawno zrobił licencję pilota, a Tony i Matt wiedzieli, że uwielbia sterować odrzutowcem. Ale tym razem chłopak potrząsnął głową.

- Może przy lądowaniu. Muszę wrócić do pracy...

Kabinę pasażerską stanowił elegancki salonik z mahoniowymi meblami i fotelami z jasnej skóry. John usadowił się wygodnie na najbliższym fotelu i wyciągnął z plecaka laptopa.

- Napijesz się czegoś? - zapytała go stewardesa. John nigdy wcześniej jej nie widział. Musiała być nowa.

- Nie, dzięki.

Aż do dwudziestego roku życia John F. Bullenberg był zwyczajnym chłopakiem: studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego bez grosza przy duszy, który ciągle zalegał z opłatami za czynsz i był do tyłu z egzaminami. Pewnego dnia przyszedł mu do głowy pomysł na program komputerowy, który pozwalał się kontaktować miłośnikom muzyki z całego świata. Pierwszą wersję Music-Oh zaprogramował w środku nocy, pod koniec zmiany w restauracji fast food, gdzie pracował. Odtąd sprawy nabrały przyspieszenia: szybkie motocykle, prywatny odrzutowiec, wille na całym świecie. Teraz leciał do Kalifornii. Wracał z Kostaryki, gdzie wspólnie z przyjaciółmi spędził Boże Narodzenie. John Bullenberg żył jak w bajce.

- Lądujemy za pięć minut! - zameldował Tony przez głośnik. - Tymczasem mam Margie na linii.

Margie była osobistą asystentką Johna. Spodziewał się, że wcześniej czy później zostanie również jego dziewczyną, ale do tej pory nie udało mu się jej poderwać. Odrzuciła jego zaproszenie na obiad bożonarodzeniowy. Młodzieniec szybko zdjął słuchawkę zamocowaną na podłokietniku jego fotela.

- Halo!

- Już wylądowaliście?

- Jeszcze nie. Jakieś problemy?

Margie była drobną dziewczyną o czarnych oczach, śliczną i zawsze roześmianą. Tym razem jednak jej głos był poważny i pełen niepokoju.

- Słuchaj, John. Wygląda na to, że Music-Oh został zainfekowany przez wirusa.

Nie była to nowość: w poprzednim roku było co najmniej sto ataków, a John miał na usługach elitę programistów, którzy zajmowali się tego rodzaju problemami. Ale tym razem Margie postanowiła porozmawiać z nim osobiście. To go zaniepokoiło.

- Poważnie?

- Do tej pory zainfekował kilka komputerów. Dziewięć czy dziesięć. Ale nie w tym rzecz. Słuchaj... nigdy nie widziałam czegoś takiego.

Dziesięć komputerów? Music-Oh miał społeczność obejmującą prawie pięćset milionów zarejestrowanych użytkowników. Dlaczego Margie zawraca mu głowę z powodu takiego głupstwa?

- Zrobiłaś zrzuty ekranów? Jaki jest teraz stopień zainfekowania?

- Powiedzmy tak: to może być największa katastrofa informatyczna od czasów robaka milenijnego.

John nie wierzył własnym uszom. Pomyślał, że Margie go nabiera. Ale dziewczyna nie robiła żartów. A co dopiero tego rodzaju żartów.

- Okej. Wyślij mi e-mall, przeczytam go od razu. Rozmawiałaś już z Francisem?

- Jeszcze nie, on też jest na wakacjach. Miałam nadzieję, że ty do niego zadzwonisz.

- Pewnie. Czekam na twój e-mail. Brakowało mi ciebie - dodał John pośpiesznie i zakończył rozmowę.

Z okien G550 mógł zobaczyć hangar, który zaczynał się oddalać, gdy samolot wykonywał manewry na pasie startowym. E-mail Margie dotarł, gdy samolot był już w powietrzu. Wiadomość składała się tylko z dwóch linijek.

Pospiesz się, mówiła pierwsza.

Druga zawierała link do strony Music-Oh.

John kliknął na niego i na ekranie jego laptopa pojawił się obraz. Dwa koncentryczne pierścienie, trzy kreseczki u dołu i jedna u góry, coś w stylu tarczy strzelniczej.

Albo... oka”, pomyślał.

- Przygotowałam ci mrożoną herbatę - powiedziała stewardesa.

John nie odpowiedział. Otworzył program do debugowania, z którego mógł kontrolować kod programu Music-Oh. Przeanalizował kod źródłowy strony, popracował nad nim i zmodyfikował go.

- Zobaczymy, czy teraz zadziała - wymamrotał przez zaciśnięte zęby.

Nacisnął przycisk KOMPILUJ. Kilka sekund oczekiwania. Potem ze zdziwieniem popatrzył na swój kod, który zaczął się ruszać. Znaki, które skakały w górę i w dół. Układały się w pewien rysunek. Dwa koncentryczne pierścienie. Cztery kreseczki. Znowu to dziwne oko. John zaklął, uderzając pięścią w miękką, białą skórę fotela. Spróbował zdebugować program, ale ten się zablokował.

- Wszystko dobrze? - zapytała opiekuńczo dziewczyna.

John westchnął.

- Raczej nie. Wcale nie.

Wyciągnął z kieszeni kurtki telefon komórkowy i zrobił kilka zdjęć monitorowi. Wystał je MMS-em do swojego przyjaciela Francisa.

Zobacz, co to jest”.

Potem wyłączył komputer.

I ponownie zaklął.

MMS Johna został przesłany z jego telefonu do stacji przekaźnikowej, a stamtąd do następnej, a potem znów do następnej. W czasie tej podróży dołączony do wiadomości mały cyfrowy fragment zmienił nagle kierunek. Był to tylko krótki łańcuch kodu, bez imienia i bez pamięci, ale w pewnym sensie żywy. Program zdołał zagnieździć się w komputerze spółki telefonicznej i stamtąd przywołał inne fragmenty kodu bez imienia. Czekały na niego. Jego cyfrowe komórki zajmowały z powrotem swoje miejsce i zaczynały działać. Próbowały dostać się do tej skarbnicy pamięci, która była jeszcze zamknięta na klucz w sejfie.

Nie umarłem, pomyślał stwór, nadal szukając swoich fragmentów. Serwer spółki telefonicznej padł, gdy cyfrowy stwór przemieszczał się wzdłuż linii elektronicznych. Nie umarłem. O tak. Teraz sobie przypominam. Wracam.

Kilka sekund później, w domu położonym gdzieś w Maine, zadzwoniła komórka programisty imieniem Francis. Mężczyzna wziął telefon i przeczytał wiadomość. Zobacz, co to jest. Były także dwa załączniki: zwyczajne strony startowe Music-Oh, które widział miliony razy. Myśląc, że to jakiś dowcip, odpisał: To jest najpiękniejsza strona na świecie. Jego telefon zadzwonił:

- Francis? Co to za żarty?

- Co masz na myśli?

- Wysłałem ci dwa zdjęcia tego dziwnego wirusa. To coś w stylu... czegoś z dwoma pierścieniami i...

- John, o czym ty, u licha, mówisz? Na zdjęciach, które mi wysłałeś, nie widać żadnego wirusa. Wręcz przeciwnie, nie widać absolutnie nic poza zwykłą stroną główną Music-Oh!

John kazał przesłać je sobie z powrotem, żeby uwierzyć. Strona zaczęła ponownie

działać. Wirus znikł, nie pozostawiając śladu. Rozpłynął się bez śladu.



8


CZEKOLADA, KSIĄŻKI I TAJNE PRZEJŚCIA


- Apsik! - kichnął Odd.

- Apsik! - zawtórowała mu Yumi.

- To chyba nie był najlepszy pomysł, żeby przyjść rozmawiać tu, na dworze, w taki mróz - zaśmiał się Jeremy.

- Możemy skończyć pogaduszki w Pustelni - zgodził się Ulrich. - Ja nie czuję już nóg, chyba je odmroziłem. Wracamy do ciepełka? Co wy na to?

- Jak rozkażesz, szefie! - krzyknął Odd i zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, trafił Jeremy’ego w głowę śnieżką. Ten jak długi runął na ziemię.

Yumi zamknęła się w łazience, aby wziąć ciepły prysznic. Ulrich i Odd przykryli się grubą warstwą koców i usadowili w salonie, aby oglądać horror. Kiwi zwinął się w kłębek na kolanach Ulricha, który bezskutecznie próbował go zrzucić.

- Chi, chi! - chichotał Odd. - Jakie to śmieszne!

- Co cię tak bawi? - pytał zirytowany Ulrich. - Ten potwór urwał jej głowę!

- Właśnie! To jest przesada! Czekaj, popatrz, teraz zabije także i jego. Och, jak rany... He, he, he!

Aelita przyglądała się tej scenie z kuchni.

- Odd jest naprawdę niewiarygodny - skomentowała rozbawiona.

- W sensie, że nie ma drugiego takiego wariata? - Jeremy z uśmiechem wziął z półki garnuszek i postawił go na płycie elektrycznej, uważając, aby się nie poparzyć. Potem zaczął wsypywać czekoladę w proszku i wlewać mleko. Aelita usiadła obok.

- Gorąca czekolada, tego właśnie nam teraz trzeba!

Jeremy, patrząc spod oka, zauważył zadowoloną minę przyjaciółki.

- Jak się czujesz?

- Hm. Nie wiem. Najpierw, gdy opowiadaliście, wydawało mi się, że coś sobie przypominam. Urywki. Jakby migawki. Ale miałam dziwne wrażenie, że to nie zdarzyło się naprawdę, tak jakby mi się tylko śniło...

Aelita oparła lekko głowę na ramieniu Jeremy’ego.

- Mogę cię o coś zapytać? - powiedziała szeptem.

- Pewnie.

- Dlaczego, gdy mnie uwolniliście z superkomputera, nie wyłączyliście go raz na zawsze?

Czekolada w proszku powoli rozpuszczała się w mleku.

- Naprawdę próbowaliśmy.

- Ale coś poszło nie tak?

- No. Xana pokazał, że chce przeżyć za wszelką cenę. Aby uniemożliwić wyłączenie go, posłużył się tobą...

- Mną?

Jeremy spojrzał jej w oczy, przyjrzał się jej drobnej twarzy. W jego myślach nadal miała elfie uszy.

- Tylko ty możesz go zwalczać, Aelito. Ty jedna umiesz kontrolować wieże i udaremniać jego ataki.

- No tak, wieże... Ale dlaczego są tak ważne? Jak działają?

- O, to odkryliśmy dużo później - Jeremy zamieszał czekoladę. Błądził wokół pustym wzrokiem. - Wieże są... portalami. To jest klucz do całej tej historii. Stanowią połączenie między światem Lyoko a... na przykład tym - Jeremy położył rękę na mikrofalówce. Aelita uniosła brew.

- Czy w mikrofalówce jest wieża?

- Ej, pamiętaj, to poważna sprawa. W Lyoko są wieże prawie do każdego urządzenia elektrycznego istniejącego w świecie realnym. I jeśli ktoś zaatakuje jedną wieżę tam...

- ...w rzeczywistości zmienia także coś tutaj. Kapuję.

- Ano właśnie. Xana, przynajmniej w teorii, jest w stanie oddziaływać na nasze urządzenia elektryczne. Na każdą rzecz, która posiada ładunek elektryczny. Łącznie z... - Jeremy puknął się palcem w czoło - ...mózgiem, który działa dzięki mikro-wyładowaniom elektrycznym. Z pewnymi wyjątkami, oczywiście, bo na przykład Odd jest bezpieczny.

Dziewczynka zaśmiała się, ale wcale nie czuła się uspokojona. Yumi wyszła spod prysznica z głową owiniętą ręcznikiem. Odd i Ulrich byli jeszcze pod kocami i oglądali „najbardziej zabawną” końcową scenę filmu.

- A gdzie reszta? - zapytała.

- Szom tam na pogaduszkach - zameldował Odd z pełną buzią. - Czaszteczko?

- Obiad był przecież dopiero godzinę temu!

Odd wzruszył ramionami i dalej chrupał ze smakiem pół ciasteczka. Drugą połowę rzucił Klwiemu.

- Jesteśmy! - przerwał im Jeremy, wychodząc wraz z Aelitą z kuchni. W rękach miał tacę z parującą wyśmienitą czekoladą. Oboje dołączyli do siedzących na tapczanie.

Kiwi zaskomlał cichutko, gdy poczuł ten zapach.

- No więc! - zawołał Odd, rozdając wszystkim kubki z czekoladą. - Czas na toast. Za nas... i za ostatni dzień naszych ferii!

- Na zdrowie!

- Pyszna! - zauważył Ulrich, przeżuwając z zadowoleniem. - Zostawiłeś grudki, tak jak lubię...

Jeremy spojrzał na niego znad okularów.

- Jakie grudki? Naprawdę dobrze wymieszałem.

- A jednak... - Ulrich miał wypchane policzki i przeżuwał pracowicie. Potem nagle przestał. Wytrzeszczył oczy, które zrobiły się czerwone. Twarz mu posiniała. I wreszcie gwałtownie wypluł czekoladę, brudząc koce i podłogę.

- Wody! - wrzasnął, zrywając się na nogi. - Dajcie mi wody! Odd, zabiję cię!

Odd pękał ze śmiechu.

- Grudki superostrej papryki! Chi, chi! Postarałem się, żeby czekolada naszego Ulricha była naprawdę niezapomniana.

Skonsternowani Yumi, Jeremy i Aelita wymienili spojrzenia, ale nie wytrzymali i wybuchnęli gromkim, chóralnym śmiechem. Ulrich wrócił z kuchni z załzawionymi oczyma.

- Fuj! Co za głupi żart.

- No, panie Stern, nie rób pan takiej miny. Papryka jest dobra na serce. Zrobiłem to dla twojego zdrowia.

- Zemszczę się na tobie, Odd! Zobaczysz!

Rozbawiona Yumi położyła mu ręce na ramionach.

- No co ty! Raczej zróbmy coś wszyscy razem, dobra?

- Jestem za! - przyłączył się Odd, szczęśliwy, że uniknie zasłużonej kary. - Co proponujesz?

- Chodźmy poszperać na strychu - zaproponowała Yumi. Oczy jej błyszczały.

Ostatnie piętro Pustelni było oddzielone od reszty domu. Mieścił się tam wielki gabinet. Ale nie było w nim żadnych komputerów. Znajdował się tam tylko stół zawalony papierami i trzy tablice pokryte trochę już nieczytelnymi wzorami matematycznymi. W kącie stał mały kredens, ekspres do kawy i kuchenka elektryczna, a obok niej brudna, wyszczerbiona filiżanka. Poza tym znajdowały się tam książki. Setki książek, upchniętych w grożących zawaleniem regałach albo ułożonych w stosy na podłodze. Były tam różne książki, wielkie i małe, niektóre zamknięte, a inne otwarte. W zapieczętowanych kartonowych pudłach leżały całe roczniki pism. Strych oświetlały trzy okna. Pierwsze wychodziło na alejkę wejściową prowadzącą do Pustelni i na ulicę. Z drugiego okna, po przeciwnej stronie, widać było przykryty śniegiem park, a w tle zabudowania Kadic. Wreszcie z trzeciego okna, największego, roztaczał się widok na dawną dzielnicę przemysłową z mostem i wysepką, na której stała opuszczona fabryka. Pustelnia. Kadic. Fabryka. Trzy miejsca, niby oddalone od siebie, ale połączone ze sobą siecią tajnych podziemnych chodników. Jeremy pierwszy podszedł do biblioteczki i przeciągnął palcami po zakurzonych grzbietach okładek.

- Widzisz, zatrzymaliśmy wszystko! - z pewną satysfakcją powiedział do Aelity. - Od podstaw matematyki do zaawansowanej teorii maszyn liczących - wziął opasły tom i zaczął go kartkować. - O tak, to jest prawdziwy skarb!

Odd zaczął kichać jak szalony.

- Apsik! Mówiąc szczerze, wolałbym coś bardziej tradycyjnego. Apsik! Na przykład, nie wiem, szkatułę pełną złotych dukatów...

- Bo się nie znasz - odparł, śmiejąc się, Ulrich.

Yumi zaczęła szperać wśród kartek rozrzuconych na biurku.

- Notatki. Bazgroły. Nawet lista zakupów.

Kiwi zanurzył pysk w przewróconym koszu na śmieci, a potem cały wsunął się niezdarnie do środka.

- Chyba nic nie kapuję. Co miałeś na myśli, mówiąc, że „zatrzymaliście wszystko”? - zapytała zmieszana Aelita, gładząc kilka starych przedmiotów. - Wszystko... co?

- Ups, może nie powiedzieliśmy ci jeszcze... - odpowiedział Odd w zamyśleniu.

- Czego nie powiedzieliście?

- Czekaliśmy tylko na odpowiedni moment - wtrącił się Jeremy.

- No bo koniec końców...

- Czy można wiedzieć, o czym wy, do licha, mówicie? - naciskała Aelita.

- To bardzo proste. To był kiedyś twój dom - powiedział Jeremy i podszedł do niej.

- Mój dom?

- Właśnie.

- Chcesz powiedzieć, że ja tu mieszkałam?

- Tak. Razem z twoim ojcem. Twórcą Lyoko.

Aelita poczuła, że uginają się pod nią nogi.

- Mój ojciec... stworzył Lyoko?

- Tak. Twój ojciec nazywał się Franz Hopper. Profesor Hopper. Uczył w Kadic.

- Chwila, moment - Aelita potrząsnęła głową, nie mogąc zebrać myśli. - Naprawdę mój ojciec wymyślił Lyoko?

- No. Gdy chodziłaś do szkoły - ciągnął Jeremy. - Wydawało się, że wszystko idzie jak z płatka, dopóki... - przerwał gwałtownie, patrząc na nią z powagą. - Czy coś ci mówi data 6 czerwca?

- Nie - Aelita potrząsnęła głową. - A powinna?

- To dzień, w którym uciekłaś razem z twoim ojcem. Dzień, w którym weszłaś do skanerów w starej fabryce.

- My... uciekliśmy?

- Nie pytaj nas, dlaczego. Nie wiemy.

- I kiedy zdarzyło się to wszystko?

- Dziesięć lat temu.

Aelita schowała głowę w ramiona. W oczach miała lęk.

- Dziesięć lat temu? Ale... jeśli naprawdę byłam uczennicą w tej szkole... ile miałam wtedy lat?

- Mniej więcej dwanaście.

- To niemożliwe! Jeśli tak jest, to teraz powinnam mieć ponad dwadzieścia lat!

Jeremy nie potrafił sobie nawet wyobrazić, jak bardzo jest to dla niej bolesne i wstrząsające. Ale wcześniej czy później nadszedłby ten moment i Jeremy dobrze o tym wiedział. Aelita musiała sobie przypomnieć. A z pamięcią nieuchronnie musiał wrócić ból. Zmusił się do uśmiechu.

- Ale nie masz ich. Wiem, że może wydać ci się to absurdalne, ale się nie postarzałaś. Gdy byłaś w Lyoko i komputer był wyłączony, czas się dla ciebie zatrzymał.

Aelita wyglądała na oszołomioną. Zmarszczyła czoło, twarz miała skupioną. Próbowała uporządkować te wszystkie nowe informacje.

- W takim razie kto... wyłączył superkomputer? - wykrztusiła.

- Tego także nie wiemy - potrząsnął głową Jeremy. - Może twój ojciec. Albo ten, kto go ścigał. Może ktoś pomyślał, że to zbyt niebezpieczne, gdy jest włączony.

- Ja... mieszkałam tu z tatą - powtórzyła Aelita, jakby chcąc się upewnić. Potem w głębi oczu rozbłysnął jej ognik. - A... moja matka? Musiałam mieć także i mamę... nie?

- Przykro mi... Nic o niej nie wiemy - tym razem odpowiedziała Yumi, opanowując się, aby nie wybuchnąć płaczem.

Aelita spojrzała na nią bez słowa. Wszystko to było takie absurdalne i takie pełne pytań bez odpowiedzi. Nie była w stanie nawet myśleć, chociaż się starała. Czuła się pusta i bezsilna. Nieświadomie wyjęła z pyska Kiwiego notes, który psiak wygrzebał w koszu. Okładka z czarnej skóry była ściągnięta gumką. Otworzyła go mechanicznie i przekartkowała: wszystkie strony były białe.

Pusty. Tak samo jak moja głowa”.

Włożyła sobie notes do tylnej kieszeni dżinsów i usiadła na podłodze. Chciała zamknąć oczy, obudzić się po miesiącu i nie pamiętać niczego z całej tej historii.

- Hej, słuchajcie! - głos Odda przerwał nagle pełną napięcia ciszę. - Robimy się zbyt nerwowi na tym strychu. I nasz szczególny dzień zamienia się w stypę. Co wy na to, żeby zabawić się w coś?

- Co masz na myśli? - zapytała nieufnie Yumi.

- Co powiecie na zabawę w chowanego?

Nikt nie wyraził entuzjazmu.

Zasmucony Odd rozejrzał się dookoła i westchnął:

- Zgoda, kapuję. Ja będę odliczał jako pierwszy. Ale nie szukajcie zbyt trudnych kryjówek!

Potem wyszedł za drzwi gabinetu, zostawiając je otwarte, zasłonił sobie rękoma oczy i zaczął liczyć na głos: jeden, dwa, trzy, cztery... Jeremy uznał, że pomysł Odda nie jest aż taki zły. Złapał Aelitę za rękę i szepnął jej:

- W tę stronę.


LATARKA ELEKTRYCZNA

Niezbędna w podziemiach opuszczonej fabryki.

MYSZKA SUPERKOMPUTERA

To jest jedyna myszka od superkomputera. Zabrałem ją, kiedy postanowiliśmy go wyłączyć.

KAMERA CYFROWA

Za pomocą tej kamery chcieliśmy odtworzyć twoje wspomnienia, Aelito.

KASETA VHS

Dokumentalne nagranie, które zostawił profesor Franz Hopper, aby wyjaśnić sekrety Lyoko.

CZEKOLADA ROZPUSZCZALNA

Słodka pomoc w walce z zimnem.

KLAMERKA DO BIELIZNY

Podstawa przy przechodzeniu przez kanały. Nie wolno o niej zapomnieć!!!

SZWAJCARSKI SCYZORYK

Mój niezastąpiony scyzoryk, wierny towarzysz w każdej przygodzie!

BILET NA POCIĄG

Podróż, która pozwoliła nam odkryć nowe sekrety Pustelni

FILM GROZY

Ulubiony film Odda. Co on w nim widzi zabawnego...?

Sztuczka programistów, stosowana, żeby zapamiętać najtrudniejsze hasła. Służy do zastępowania liter i cyfr.

NOTES

Znaleźliśmy go na strychu w Pustelni. Należał do profesora Hoppera. Pozory mylą! Nowy singiel „zespołu stulecia”. Tło dźwiękowe tej historii.

WORKI Z WAPNEM

Worki z wapnem, które znaleźliśmy w piwnicy Pustelni. Zaprowadziły nas do braci Broulet.

OBWODY

W fabryce było pełno nieczytelnych schematów. Może odnosiły się do superkomputera?

POTWORY Z LYOKO

Zza konsoli nabazgrałem stworzenia mieszkające w Lyoko.

WIZYTÓWKA

Wizytówka profesora Hoppera. Niewiele więcej się o nim dowiedzieliśmy.

CZARNY KOT

Nie myślałem, że Odd jest znawcą opowiadań grozy. Ta książka chyba jest super. Muszę ją przeczytać.

ŻELAZNY MOST

Most przed starą fabryką. Na pewno go pamiętasz, Aelito.

STUDZIENKA KANALIZACYJNA

Po długiej wędrówce w smrodzie, wreszcie świeże powietrze... ale to nie koniec niespodzianek.

WILLA PUSTELNIA

Punkt wyjściowy naszego dochodzenia. Stary dom profesora Hoppera jest labiryntem tajemnych przejść.

MEDALION

I twój medalion, Aelito. Twój ojciec i twoja matka, Anthea, mieli takie same. Szukaj matki...




9


EVA SKINNER

(STANY ZJEDNOCZONE, KALIFORNIA, 9 STYCZNIA)


Gimnazjum im. Meredith Logan z góry przypominało raczej luksusowy hotel niż szkołę. Był to sześciopiętrowy budynek w kształcie podkowy obejmującej wielki dziedziniec główny. Znajdowały się tam park, pole golfowe i sztucznie spiętrzona rzeka, na której uczniowie mogli ćwiczyć się w wioślarstwie. Szkoła Meredith, bo tak nazywano gimnazjum, znajdowała się pomiędzy miastem Berkeley a Briones Regional Park w Kalifornii. Była uważana za jedną z najlepszych szkół w Stanach Zjednoczonych, i to nie tylko z powodu doskonałej kadry pedagogicznej, lecz także umiejętności organizowania różnego rodzaju imprez, od koncertów po zawody sportowe. W niedzielę, 9 stycznia, w całej szkole panował zgiełk. Od świtu dziedziniec był zastawiony tirami i przyczepami kempingowymi, a teraz robotnicy wyładowywali i montowali części, podłączali przewody. Mniej więcej w południe pojawili się także uczniowie, którzy wrócili o dzień wcześniej z ferii. Jak na tę porę roku był to niezwykle upalny dzień - ponad dwadzieścia stopni. Młodzież ubrana w T-shirty tłoczyła się pod banerami z napisem: CEB DIGITAL, KONCERT NA ŻYWO! Trzy uczennice trzymające pojemniki na lunch stanęły pod starą sosną zwaną Old Joe, która rosła na małym wzgórku koło szkoły. Stamtąd miały świetny widok na cały dziedziniec.

- Niesamowite, prawda? - powiedziała Susy, ulegając podniecającej atmosferze.

- Naprawdę warto było wrócić do szkoły dzień wcześniej!

- Nie mogę się doczekać! - zawtórowała jej Jennifer. - Już widać scenę. O kurczę, jest OGROMNA!

Trzecia dziewczynka, Eva Skinner, miała krótko przycięte blond włosy, które podkreślały doskonałą linię jej noska. Eva spojrzała na koleżanki i zamrugała lazurowymi oczami, których zalotne spojrzenie już niejednemu uczniowi Meredith zawróciło w głowie.

- Jest wielka, ale w Los Angeles była przynajmniej dwa razy taka - skomentowała zimno.

Z nich wszystkich tylko ona miała szczęście uczestniczyć w wydarzeniu stulecia: koncercie Ceb Digital w Los Angeles, na który przyszło prawie sto tysięcy osób. Z tego powodu została wybrana na przewodniczącą szkolnego fanklubu i teraz mogła sobie pozwolić na ocenę pracy robotników.

- Mój stary obiecał, że mnie zawiezie na tamten koncert - westchnęła Susy - ale coś mu wypadło w ostatniej chwili.

- Tak, ale żeby cię przeprosić, na Boże Narodzenie podarował ci kucyka - zwróciła jej uwagę Jennifer.

- Konie, co za obrzydlistwo. Śmierdzą.

- W każdym razie ta scena nie jest taka duża - zawyrokowała Eva, aby wrócić do ulubionego tematu. - Reflektory też są małe. A poza tym w Los Angeles koncert był wieczorem, a nie po południu. Wyobrażacie sobie? W ciemnościach postać Gardenii na telebimach sięgała do samego nieba...

- Powinnam była tam być! - żałowała Susy. Potem poszperała w torebce i wyciągnęła cyfrowy aparat fotograficzny, który wujek i ciocia podarowali jej na urodziny. - Pójdziemy zrobić trochę zdjęć? Będziemy mogły umieścić je na forum Music--Oh.

- Zostały tylko trzy godziny do koncertu, a ja muszę jeszcze wziąć prysznic, uczesać się, umalować i wybrać ubranie - nadąsała się Eva. - Nie mam czasu na...

- Ale ty jesteś przewodniczącą - przypomniała Jennifer ze złośliwym uśmieszkiem. - Masz pewne obowiązki.

Eva zatrzymała się przy ławce przed wejściem do szkoły, aby wziąć listę z nazwiskami wszystkich, którzy chcieli zdjęcie z autografem Gardenii albo innego członka zespołu. Potem Susy poprosiła ją, żeby doradziła jej, co ma na siebie włożyć. Na koniec Jennifer błagała ją, żeby pomogła jej z fryzurą.

- A kiedy ja się przygotuję?

- Ty i tak jesteś piękna. Proszę, przecież wiesz, że to coś wyjątkowego!

Eva wysuszyła jej włosy, ułożyła i pofarbowała jedno pasemko na różowo.

- Zupełnie jak fryzura Gardenii - stwierdziła z zadowoleniem Jennifer, przeglądając się w lustrze.

Eva darowała sobie uwagę, że z tym różowym pasemkiem na piaskowych włosach przyjaciółka wygląda mało inteligentnie. Była gotowa pomalować jej twarz na zielono, żeby tylko móc już wrócić do swojego pokoju. Kiedy wreszcie wyszła z pokoju Jennifer, znalazła się twarzą w twarz z nadbiegającą z korytarza Susy.

- Co znowu? - spytała Eva. Tym razem była naprawdę rozzłoszczona.

Susy wręczyła jej CD.

- To są zdjęcia - wysapała.

- Czy nie mogłabym wywiesić ich na stronie po koncercie? Została już tylko godzina!

- Żartujesz, prawda? Dzięki temu, że Ceb Digital są w Meredith, nawiążemy miliony kontaktów. Nie chcesz zostawić wszystkich fanów z niczym!

- W porządku. Daj mi to.

Eva wpadła do pokoju jak furia, rozebrała się i weszła pod prysznic. Zamiast długiej, relaksującej kąpieli musiała zadowolić się krótkim prysznicem. Potem włożyła szlafrok, owinęła mokre włosy czystym ręcznikiem i chlapiąc na podłogę, pobiegła do komputera. Ładowanie zdjęć będzie niewdzięczną pracą. W dniach koncertów strona Music-Oh działała porażająco wolno. Komputer się uruchamiał, a Eva lakierowała sobie paznokcie. Potem pomachała rękoma, aby je wysuszyć. W tym czasie stopą nacisnęła przycisk otwierający czytnik DVD. Na szczęście, jako przewodniczącej fanklubu, zarezerwowano jej miejsce w pierwszym rzędzie i nie musiała przychodzić wcześniej, żeby tłoczyć się przy barierkach jak zwykli śmiertelnicy. Ale i tak to będzie wyścig z czasem. Wzięła myszkę i kliknęła na ikonę Music-Oh. Na ekranie pokazało się logo Ceb Digital - róża z łodygą zakończoną gitarą elektryczną. Eva rzuciła na nie roztargnione spojrzenie. Obraz zadrżał i zafalował, korona kwiatu powiększyła się, a różowy kolor pociemniał. Na miejscu logo pojawił się dziwny rysunek. Dwa czarne koncentryczne pierścienie. Cztery kreski pionowe, u góry i u dołu. Zdziwiona dziewczynka zamrugała powiekami. Z myszki strzeliła niebieskawa iskra. Potem Eva już nic nie pamiętała.



10


SEKRETY PUSTELNI

(FRANCJA, MIASTO ŻELAZNEJ WIEŻY, 9 STYCZNIA)


Jeremy poprowadził Aelitę w stronę biurka i wskazał jej klapę w podłodze. Była to zwykła drewniana deska, tylko jaśniejsza od reszty parkietu. Odsunęli ją wspólnie i zaczęli kichać od unoszącego się kurzu. Pomiędzy grubymi cementowymi ścianami zobaczyli wąskie kręcone schody.

- Niesamowite! - wykrzyknęła Aelita. -To mi wygląda na tajne przejście.

- To jest tajne przejście, schodzi się nim prosto do podziemi - uśmiechnął się Jeremy. - Pomyśl, stąd odchodzi korytarz, który prowadzi aż do opuszczonej fabryki! Sądzimy, że twój ojciec wykorzystywał je, żeby niepostrzeżenie chodzić do swojego laboratorium. Możliwe nawet, że dziesięć lat temu uciekliście właśnie tędy.

- Mówisz tak, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie... - Aelita wzięła go za ramię i obróciła w swoją stronę. - Proszę cię, Jeremy - szepnęła, patrząc mu prosto w oczy. - Musisz opowiedzieć mi wszystko, co wiesz. Teraz!

- Jak chcesz, ale tylko pod warunkiem że nie damy się od razu odnaleźć - zażartował. Widząc jednak surowy wyraz twarzy Aelity, natychmiast spoważniał. - Odkryliśmy, że twój ojciec był typem człowieka raczej... dyskretnego. Wyposażył dom w drogi ewakuacyjne i ukryte przejścia.

- Ale po co te wszystkie tajemnice?

- Sądzimy, że wiązało się to ze szczególną naturą badań twojego ojca. A może jakąś rolę w tym odgrywają także ci, dla których prowadził te badania...

- Co to znaczy? Dla kogo pracował mój ojciec? - poczuła, jak po plecach przebiega jej dreszcz.

Jeremy potrząsnął głową.

- Nie jesteśmy pewni. Na razie mamy tylko nazwę: Green Phoenix. Zielony Feniks.

- Czyli?

- Poruszamy się po omacku.

Zapadło milczenie, które wydawało się trwać całe wieki. Aelita bez ruchu wpatrywała się w ginące w ciemnościach schody.

- A ty znasz wszystkie te przejścia? - zapytała nagle, tak jakby obudziła się z długiego snu.

- Nie, niestety. Plany budowy Pustelni uległy zniszczeniu. Ale za to przy każdej wyprawie badawczej odkrywamy jakieś nowe przejście. Dlatego zabawa w chowanego tutaj jest tak wciągająca!

Chłopiec uśmiechnął się, a potem porozumiewawczo puścił do niej oko. Aelita odwzajemniła uśmiech i postawiła stopę na pierwszym schodku. Po chwili zastanowienia ponownie odwróciła się do Jeremy’ego.

- Żadnych tajemnic między nami, nigdy. Zgoda?

Jeremy popatrzył na nią poważnie i przytaknął.

- Słowo. Teraz jednak zejdźmy, zanim Odd nas odkryje.

Podziemia Pustelni były czymś więcej niż zwykłą piwnicą. Przypominały magazyn. Jeremy i Aelita wyszli z tajnego przejścia i zamknęli za sobą drzwi. Dzięki cementowej płycie, która je pokrywała, były one całkiem niewidoczne. Na wprost nich mieściła się chłodnia - pomieszczenie zamknięte pancernymi drzwiami. Po prawej stronie znajdowała się spiżarnia pełna metalowych szaf, w których stały jeszcze konserwy. Zaczęli błądzić po korytarzach oświetlonych tylko przez matowe okienka na wysokości sufitu. Znaleźli schowki zawalone miotłami i środkami czyszczącymi, a potem weszli do ogromnej, pustej sali, w której był tylko wieszak do suszenia bielizny i stara pralka. Jeremy wiedział, że Aelicie musi być ciężko, i czuł się winny, że nie jest w stanie szczerze współczuć przyjaciółce. Dawno już nie czuł się tak szczęśliwy. Był na feriach razem ze swoimi przyjaciółmi. A gra w chowanego dostarczyła mu doskonałego pretekstu, aby pobyć trochę sam na sam z Aelitą. Być może zachowywał się niewłaściwie, ale nic nie mógł na to poradzić. Ostatecznie Aelita także zdawała się traktować tę wycieczkę po podziemiach jako rozrywkę.

- A z tej strony? - spytała zaciekawiona, gdy doszli do wylotu ciemnego korytarza.

- Schodzi się do innych przejść, których jeszcze nie zbadaliśmy w całości. Spacer nimi zajmuje dobre dwadzieścia minut. A potem... kto wie?

Aelita miała wrażenie, że już tu była, chociaż nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy. Otrząsnęła się i spojrzała w przeciwną stronę.

- A to? - zapytała.

Było to małe, kwadratowe pomieszczenie o bokach długości zaledwie paru metrów. Wyglądało na magazyn. Znajdowały się tam skrzynki pełne połamanych kafelków, kubeł zabrudzony zaprawą i stara kielnia, a w kącie leżały zakurzone worki z wapnem.

- Poczekaj chwilę - powiedziała Aelita. - Mówiłeś, że nie znalazłeś nigdy planu budowy willi, prawda?

- Prawda.

- Ale ktoś przecież ją zbudował. Mam na myśli murarzy. Może oni mogliby nam coś powiedzieć.

- Hm - Jeremy spojrzał na nią z podziwem. - Masz rację. Nie pomyślałem o tym - przykucnął, aby zbadać worki. - Tu u góry jest napis, którego nie można odczytać. Całkiem zatarty. Pomóż mi przesunąć te worki, może te z tyłu są w lepszym stanie.

Worki sporo ważyły, ale we dwójkę zdołali przesunąć ich pierwszy rząd o kilka centymetrów dalej. Aelita wcisnęła się między worki i schyliła się, aby przeczytać.

- Bingo! Bracia Brouiet, rue de Tivoli 117.

- Z drugiej strony miasta - zauważył Jeremy.

- To znaczy, że mój ojciec zwrócił się do firmy z odległej dzielnicy. Może ona jeszcze działa? Chodźmy tam od razu.

- Ej, powoli! - wykrzyknął Jeremy. - Poczekajmy przynajmniej do końca gry, co?

- Ale pomyśl! - nalegała Aelita. - Czy śledztwo nie jest bardziej wciągające od zabawy w chowanego?

Yumi i Ulrich poszli do ogrodu. Buty zapadały się im głęboko w śniegu. Po kilku krokach Ulrich miał już mokre skarpetki i zaczął kichać.

- Wyjście na dwór to nie był najlepszy pomysł. Zostawiamy mnóstwo śladów, Odd znajdzie nas w sekundę! Trzeba było zostać w środku, w ciepełku.

- Zamknij się! - wybuchnęła Yumi. - Czy nie możesz przestać narzekać i zamiast tego rozkoszować się świeżym powietrzem? Nie sądzisz, że to romantyczne?

Ulrich się zatrzymał.

- Ro... mantyczne?- wybełkotał zmieszany.

Czuł się, jakby Yumi zadała mu jeden ze swych bolesnych ciosów kung-fu.

- Chodźmy, no śmiało! - zachęciła go przyjaciółka. Wzięła go za rękę i poprowadziła w stronę oblodzonej alejki wejściowej. Ręka Yumi była rozpalona, a Ulrich mimo mrozu miał spoconą szyję. Czarne włosy dziewczynki błyszczały w promieniach zimowego słońca.

Yumi zatrzymała się nagle.

- Tfu, co za zbieg okoliczności. Patrz, kto idzie - szepnęła.

Ulrich obrócił się instynktownie w stronę, w którą spoglądała, i skamieniał. W sekundę później objął Yumi i rzucił się z nią na ziemię. Zanurkowali w głębokim śniegu. Przed bramą przechodził ich kolega ze szkoły, William Dunbar. Miał na sobie elegancką, zapiętą pod szyję kurtkę i szarą wełnianą czapkę, która zakrywała mu trochę przydługie czarne włosy. Z uszu wystawały mu słuchawki od odtwarzacza MP3. Pogwizdywał sobie jakiś kawałek.

- Co ci strzeliło do głowy? - krzyknęła na wpół przyduszona Yumi. - Chcesz mnie zabić?

- Cicho bądź! - szepnął Ulrich, kładąc jej dłoń na ustach. Odwrócił się zaniepokojony, aby sprawdzić, czy William niczego nie spostrzegł. Ale chłopiec oddalił się spokojnym krokiem.

To, że zatkał jej usta, dosłownie rozwścieczyło Yumi. Bez zastanowienia zastosowała chwyt dżudo, przerzuciła Ulricha przez bark i wstała. Jego zwykle blada twarz stała się czerwona jak burak. On też patrzył na nią z gniewem.

- Słuchaj no, Stern! - syknęła. - Nie chciałeś, żeby William nas zauważył, co? Nie chciałeś, żeby się ze mną przywitał?

- Daj spokój, dobra?

- Nie będziesz mi mówił, kiedy mam dać spokój, a kiedy nie! Nie masz żadnego prawa! Żadnego!

Dziewczynka obróciła się na pięcie i skierowała wielkimi krokami w stronę domu. Przemoczony Ulrich został na śniegu, zastanawiając się, w którym momencie popełnił błąd.



11


EVA SKINNER

(STANY ZJEDNOCZONE, KALIFORNIA, 9 STYCZNIA)


Czuł się dobrze. Czuł się żywy. I chociaż stracił cenny czas na szukanie odpowiedniej osoby, było warto... Ona była doskonała. Nie to, co ten chłopaczek z Massachusetts. Ani ten młodzieniec z prywatnego samolotu.

Eva.

Ona mu pasowała. To ona była tą wybraną.

Facet z ochrony miał dwa metry wysokości i potężną klatę. Ubrany był w ciemną koszulkę. Zmierzył dziewczynkę złym wzrokiem. Potem zauważył plakietkę z napisem FANKLUB i dał jej znak, żeby weszła.

- Tędy - rzucił szorstko.

Eva Skinner weszła za metalową barierkę, a za nią Susy, Jennifer i pięć innych dziewczynek z komitetu naczelnego klubu. Zaraz miało się zacząć. Po ich prawej stronie uczniowie ze szkoły im. Meredith Logan napierali na barierki. Po lewej stronie była scena, oddzielona od widzów tylko niską zaporą i wąskim pasem trawnika. Sam sprzęt muzyczny zajmował większą część przestrzeni. Stało tam pięć wielkich bębnów i nieokreślona liczba werbli, talerzy, małych bębnów i bębenków. Były tam bongo i plemienne bębny do wolnych piosenek, a także wielki stojak, na którym już umieszczono wszystkie gitary, których Freno będzie używał w czasie koncertu. Komputery do efektów specjalnych znajdowały się obok klawiszy Bumby, zamocowanych na sprężynie, aby mógł się on poruszać w rytm muzyki. Na środku sceny stały mikrofony Gardenii i bas Mistika.

- Ale czad - wymamrotała Susy z szeroko otwartymi oczami.

- Ale odjazd - naśladowała ją Jennifer.

Eva natomiast nic nie powiedziała. Przyglądała się technikom, którzy kończyli podłączać ostatnie kable. Na wielkim telebimie wyświetlane były w kółko nagrania wideo z tournee dookoła świata. Dziewczynki zajmowały fantastyczne pozycje: to one pierwsze zobaczą Gardenię, kiedy wejdzie na scenę i zawoła: „Cieszcie się życiem, ludzie!”. A potem: „Jesteśmy Ceb Digital!”.

Nagle wszystkie światła się zapaliły, a stłoczona przy barierkach młodzież zaczęła głośno skandować: Ceb-Dig! Ceb-Dig! Ceb-Dig! Wszyscy bardzo się rozczarowali, gdy zobaczyli, że na scenę wchodzi nie Gardenia, ale nauczycielka, pani Hanna Jeffrey Logan, dyrektorka szkoły i prapraprawnuczka założycielki szkoły, Meredith Logan. Zapadła cisza i pani Logan rozpoczęła przemowę:

- To wydarzenie, które tak was emocjonuje, w rzeczywistości ma wielkie znaczenie edukacyjne... Muzyka odgrywa niezwykłą rolę w kształceniu młodych umysłów... Koncert, który znajdzie oddźwięk w całym narodzie...

Po pięciu minutach tego ględzenia młodzież nie wytrzymała. Skandowanie odezwało się znowu, głośniejsze niż wcześniej. Słychać było też odosobnione okrzyki:

- Starczy tej gadki! Chcemy Gardenii!

Imię Gardenii było podawane z ust do ust, aż zmieniło się w ogłuszający ryk. Na koniec dyrektorka wzruszyła ramionami i zakończyła:

- Jestem przekonana, że zrozumieliście. Bawcie się w spokoju i nie zróbcie sobie krzywdy. Oddaję głos słynnym Ceb Nominał...

- CEB DIGITAL. - wrzasnął tłum tak głośno, że rozwiały się jej włosy.

- Tak, tak, zgoda, jak uważacie. Miłego popołudnia.

Odwróciła się pospiesznie i na scenie zgasły światła.

- Oto oni - szepnęła Eva, drżąc. - Zaczynają.

Don, don, don, don...

Rozległ się dźwięk basu. Mistik powtarzał ciągle tę samą nutę. Entuzjazm młodzieży sięgał szczytów. Goryle z ochrony musieli opierać się o barierki, żeby nie runęły. Gitara Frena zaczęła solówkę. Scena była jeszcze pusta. Potem dźwięczny kobiecy głos wyskandował:

- Cieszcie się...

- ŻYCIEM, LUDZIE! - odpowiedziała chóralnie publiczność.

- Tak, właśnie tak! - to był prawie szept, ale zawierał w sobie niezwykłą, choć jeszcze przytłumioną energię. - Dzisiaj, w Gimnazjum im. Meredith Logan w BERKELEY, w KALIFORNII! - głos podniósł się na moment, ale szybko wrócił do szeptu. - Poprzedziła nas wasza niezwykle czarująca dyrektorka... Jak wy z nią wytrzymujecie? Całe szczęście, że już nie chodzimy do szkoły.

Krzyki, śmiechy.

- Jesteśmy tu dla was. Żeby was rozerwać. My jesteśmy...

- CEB DIGITAL!

Zapaliły się światła i muzycy wbiegli na scenę. Potem nastąpiła eksplozja muzyki, podskoki, okrzyki i Eva nie kojarzyła już nic poza tym, że jest doskonale szczęśliwa. Przez godzinę i dwadzieścia minut krzyczała aż do zdarcia gardła. Kiedy Freno zaczął solówkę na gitarze altowej, adrenalina ścisnęła jej gardło tak mocno, że poczuła się tak, jakby miała zemdleć.

- Panie i panowie - oznajmiła ze sceny Gardenia. - Mamy zaszczyt zaprezentować wam teraz nasz ostatni singiel. Nazywa się...

- LUV LUV PUNKA! - wyręczyła ją publiczność.

Gitara zaczęła grać głośniej, a inne instrumenty dołączały kolejno. Na ciemnej scenie świecił się telebim. Jakiś chłopak budził się w zabałaganionym pokoju, jadł śniadanie...

- Life is sometimes weird-a, boring-a, laid-a, that’s my shout ‘coz I...

- LUV LUV PUNKA!

Gardenia była przebrana za sprzątaczkę. Szła po ulicy, widziała chłopca, który uciekał, brała go za rękę. Freno grał na gitarze, leżąc na skrzynkach w zaułku, padał deszcz. Zoom na schody przeciwpożarowe budynku i oto Bumba przy klawiszach.

- ...so wanna say that /...

- LUV LUV PUNKA!

Gardenia podniosła z ziemi różę, a ta ożyła. Jej łodyga wydłużyła się aż do ziemi, wypuściła korzenie, stała się potężną rośliną, która uniosła Gardenię i chłopaka ku niebu. Korona róży otwierała się i mieniła różnymi kolorami. Potem na chwilę płatki zmieniły kształt. Utworzyły dwa koncentryczne pierścienie w kształcie oka.

Eva już takie widziała. Obraz błysnął tak szybko, że nikt z publiczności go nie zarejestrował. Ale zdążył odcisnąć się w mózgu Evy Skinner. Wszystko wokół niej stało się czarne.


12


TAJEMNICA BUDOWNICZYCH

(FRANCJA, MIASTO ŻELAZNEJ WIEŻY, 9 STYCZNIA)


Zabawa w chowanego zakończyła się fiaskiem. Gdy tylko Odd zabrał się do szukania, Jeremy i Aelita pojawili się na strychu i krzyknęli, żeby się zatrzymał. Potem cała trójka zeszła, aby poszukać Ulricha i Yumi. Znaleźli ich siedzących w milczeniu na tapczanie w salonie. Musiało między nimi coś zajść, ponieważ dziewczynka wyglądała na rozwścieczoną, a Ulrich obserwował ją nieśmiało.

- Aelita wpadła na pomysł - oznajmił Jeremy. - W piwnicy zostało trochę worków z wapnem zakupionych przez firmę budowlaną

- No i? - burknął Ulrich.

- Chcieliśmy pójść pod adres podany na workach i zapytać, czy ktoś z nich pracował w Pustelni.

- W niedzielę? - włączyła się Yumi.

- Dzisiaj możemy robić to, co chcemy. Jutro zaczyna się szkoła.

- Wiesz, ile lat mogą mieć te worki z wapnem, Einstein? Co najmniej dziesięć.

- Ale to jest jakiś pomysł.

Ulrich przetarł ręcznikiem mokre włosy.

- A czemu to takie ważne?

- Jeremy opowiedział mi o tajnych przejściach - wyjaśniła Aelita. - Może znajdzie się jakiś robotnik, który tam pracował. Może miałby dla nas jakieś informacje. Może ktoś pamięta mojego ojca...

Wpatrywali się w nią w milczeniu.

Yumi powiedziała za wszystkich:

- W sumie, co nam szkodzi spróbować.

- Ale chyba nie pójdziemy tam wszyscy razem - zaoponował Odd. - Ktoś musi tu zostać i przygotować podwieczorek!

- Nie wierzę. Ty po prostu jesteś wiecznie głodny! - wykrzyknął Jeremy.

- Odd ma rację. Nie ma potrzeby, żebyśmy szli wszyscy. Ja na przykład chciałabym tu zostać, żeby sobie coś wyjaśnić z... - Yumi wskazała głową w kierunku Ulricha.

- Zabierzcie ze mnie tego kundla! - w ciszy, która zapadła, rozległ się syk Ulricha. - Albo go uduszę ręcznikiem!

Śnieg padał powoli i osiadał na ubraniach przechodniów. Odd kichnął.

- Nie rozumiem, dlaczego w końcu wypadło na mnie i na ciebie!

- Nie mów, że nie kapujesz - uśmiechnął się Jeremy. - Ulrich i Yumi chcą się pogodzić, ale za nic nie zostaną sami w Pustelni. Dlatego Aelita została.

- Ale mogłem zostać ja! Pogodziłbym ich w nanosekundę!

- Ty? Ty byś ich tak godził, że od razu by przeszli do sparingu kung-fu - skwitował Jeremy ze śmiechem.

Nie miał pojęcia, co zaszło między tamtą dwójką, ale mógł się założyć, że wiąże się to jakoś z Williamem Dunbarem. Kiedy Ulrich i Yumi się kłócili, zawsze tak było. Szare niebo powoli pociemniało i zapadł zmrok.

- Czego dokładnie szukamy? - zapytał Odd po chwili.

- Ruede Tivoli numer 117- przypomniał mu Jeremy. – To adres firmy budowlanej, która nazywa się Bracia Broulet. Jeśli naprawdę pracowali przy budowie Pustelni i pamiętają jeszcze pana Hoppera, to mogą nam dostarczyć mnóstwo informacji.

- Ile czasu minęło, odkąd mogli pracować przy willi?

- Co najmniej jedenaście lat. Może trochę więcej.

- Coś mi się zdaje, że narażamy się niepotrzebnie na zapalenie płuc - skomentował Odd.

Dwaj chłopcy przecięli na ukos kwadratowy, wyłożony ciemnymi płytkami place de la Révolution. Sklepiki dookoła niego jarzyły się od bożonarodzeniowych lampek. Weszli na rue de Provence. Minęli kilka osób w nieprzemakalnych kurtkach, czekających na autobus.

- Rue de Tivoli to powinna być druga albo trzecia przecznica na lewo.

- Jesteśmy dopiero przy numerze 2! - Odd wskazał tabliczkę z numerem pierwszej kamienicy. - Czeka nas dużo łażenia.

Była to anonimowa ulica z biurami. W miarę jak posuwali się wzdłuż niej, eleganckie kamienice ustępowały miejsca uboższym, zaniedbanym budynkom i smutnym, opuszczonym magazynom. Szło się bardzo ciężko, bo wiatr sypał im śniegiem w oczy. Chodniki zmieniły się w tafle lodu i chłopcy poruszali się środkiem ulicy, na której była błotnista breja, gdyż jakiś pług śnieżny rozsypał sól. Cel ich wędrówki stanowiła stara, odrapana kamienica, chyba najbardziej zaniedbana na całej ulicy. Fasada w czasach świetności musiała być koloru oliwkowego, ale teraz była już prawie szara. Drzwi składały się ze zwykłych mosiężnych ram, w których tkwiły ciemne, obrzydliwe szyby. Na domofonie było dwanaście przycisków, ale ani jednego nazwiska.

- Słuchaj, Einstein - powiedział Odd. - Tu nikt nie mieszka od przynajmniej stu lat.

- Spróbujemy zadzwonić na chybił trafił. Czy wolisz od razu wrócić?

Popatrzyli w stronę rue de Provence. Westchnęli. Potem nacisnęli wszystkie guziki naraz i nasłuchiwali.

- Kto wie, czy to działa - wymamrotał Jeremy, ponownie na chybił trafił naciskając jakiś przycisk, i to z całej siły.

Nagle zza szybek dał się słyszeć słaby głos:

- Idę, idę! Po co ten pośpiech. W końcu dziś jest wolne, nie wiecie?

Klucz przekręcił się w zamku i drzwi się zakołysały, ale nie otworzyły. Odd złapał klamkę, szarpnął w swoją stronę i w ramiona wpadła mu staruszka. Była bardzo wątła i niska. Wyglądała trochę jak mała dziewczynka. Miała skórę naciągniętą na policzkach, prawie przezroczystą. Patrzyła zmęczonym i łagodnym wzrokiem.

- Ojej! - wykrzyknęła, uwalniając się delikatnie z objęć Odda. - Naprawdę wam się śpieszy!

- Tak, proszę pani... - odpowiedział Jeremy, trochę zakłopotany. - Szukaliśmy kogoś z firmy Bracia Brouiet. Czy to dobry adres?

Staruszka się uśmiechnęła.

- Nie jesteś za młody, żeby zajmować się budownictwem? Tak, to dobry adres. Wejdźcie. Na zewnątrz jest za zimno, żeby rozmawiać. - Nie odpowiedziała. Zaprosiła ich tylko do środka. - Dopiero co zrobiłam herbatę.

Jeremy i Odd szybko wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Pomysł z herbatą nie był zły. Panna Marie Lemoine zajmowała mieszkanie na parterze kamienicy. Znajdowało się w nim trochę starych mebli, prehistoryczny czarno-biały telewizor i ogromne radio, które ciut trzeszczało. Dostali herbatę w filiżankach z różnych kompletów i talerz ciastek o podejrzanym wyglądzie. Odd włożył do ust jedno z nich i zmusił się, aby przeżuć. Jeremy zobaczył, że przyjacielowi oczy wychodzą na wierzch. Postanowił jednak ich nie próbować.

- Może nie są najświeższe - przyznała staruszka. - Od dawna nie przyjmuję gości.

Jeremy uznał, że nadszedł właściwy moment, aby wyjaśnić cel ich wizyty.

- Tak jak wspomniałem wcześniej, panno Lemoine, szukamy pana Brouleta.

- Z firmy Bracia Broulet - uzupełniła. - Nie mieszka tu już od bardzo dawna.

- Pamięta go pani choć trochę?

Marie wpatrzyła się w Jeremy’ego z surowym wyrazem twarzy.

- Dla twojej informacji, młodzieńcze, byłam dozorczynią w tym domu przez prawie dwadzieścia lat i mam doskonałą pamięć. Miałabym nie pamiętać Philippe’a, Jean-Jacques’a i Jean-Pierre’a Brouletów? Mieli biuro na pierwszym piętrze przez dziesięć lat, zanim... Jeszcze ciasteczko?

Staruszka z niespodziewaną zręcznością podniosła ciastko z talerza i wrzuciła je prosto do ust Odda, który spurpurowiał i zaczął gwałtownie kasłać.

- A więc jak mówiłam, byli tu przez dobrych dziesięć lat, zanim Jean-Jacques i Jean-Pierre zmarli - ciągnęła Marie Le-moine. - Wypadek przy pracy, niestety. Corinne, dziewczyna, która pomagała im przy księgowości, powiedziała mi, że pracowali we dwóch na rusztowaniu. Nie mieli wielu robotników, to była mała firma. No i rusztowanie runęło. Philippe, najmłodszy, to był wieczny wesołek i lekkoduch. W ciągu sześciu miesięcy sprzedał firmę i wynajął biuro panu Gastonowi, który z pewnością nie był dżentelmenem, że tak powiem. Wyobraźcie sobie, że pewnego razu...

- A Philippe? Co się z nim stało? - wtrącił się Jeremy.

Marie wyglądała na zirytowaną, że jej przerwano.

- Wyjechał do jakiegoś miasta na południu. Powiedział, że dłużej tu nie wytrzyma.

- W którym roku to było?

Marie popijała spokojnie swoją herbatę i cieszyła się, że chłopcy słuchają jej z uwagą. Zachowywała się tak, jakby chciała utrzymać ich w napięciu.

- Dziwni z was chłopcy. Przychodzicie tu w niedzielę po południu, żeby wypytywać o rzeczy, które zdarzyły się przeszło dziesięć lat temu! W każdym razie było to w... pomyślmy... kiedy Philippe się przeprowadził? - Odwróciła się w stronę Odda. - Ty chociaż jesteś uśmiechnięty i widać, że lubisz zjeść. Na pewno nie chcesz jeszcze ciasteczka?

Odd znieruchomiał i zacisnął usta. Bał się, że jeszcze jedno ciastko mogłoby wylądować mu w gardle.

Jeremy postanowił pomóc przyjacielowi.

- Panno Lemoine - powiedział najbardziej grzecznym tonem, na jaki mógł się zdobyć. - Przepraszam, że o to pytam, ale czy przypadkiem pan Philippe nie zostawił pani czegoś, co pomogłoby go znaleźć? Dajmy na to numeru telefonu?

- Oczywiście! Telefon i adres, w związku z płatnościami i innymi sprawami do załatwienia. Prowadzenie firmy jest skomplikowane, mnóstwo biurokracji. Trzeba wyrównać rachunki z dostawcami, zakończyć umowy...

- I ma pani jeszcze ten adres?

- Dlaczego to was ciekawi?

Jeremy przygryzł wargę. Próbował szybko wymyślić przekonującą wymówkę.

- Mój przyjaciel - wskazał Odda - jest wnukiem pana Brouleta I nigdy nie widział swojego dziadka.

Na te słowa staruszka podniosła się z krzesła i wycisnęła na policzkach Odda dwa szorstkie pocałunki.

- Wnuczek Phillppe’a! Nie wiedziałam, że miał syna albo córkę... No tak, masz jego oczy! Jak to możliwe, że nie widziałeś nigdy swojego kochanego dziadka, synku?

Jeremy kontynuował improwizację.

- Jest... no... jest to bardzo smutna historia, proszę pani! Córka Philippe’a, mama mojego przyjaciela, musiała przenieść się do Paryża i w wyniku wypadku straciła pamięć. Opowiadała mi, że dawno temu...

- Opowiadała? Mimo że straciła pamięć?

Jeremy się plątał. Odd spróbował go wyciągnąć z tarapatów.

- Czy mogę prosić o drugą herbatę, proszę pani? - zapytał z niewinną miną. - Dziękuję. Pani jest taka miła! - dodał natychmiast. - Od zawsze o tym marzyłem, wie pani. Mam na myśli: o tym, żeby odnaleźć rodzinę...

Marie Lemoine uśmiechnęła się i zapomniała o wszelkich wątpliwościach.

- Pewnie, pewnie. Moje biedactwo. Zaraz idę poszukać ci adresu twojego dziadzia. Tam w salonie mam archiwum wszystkich numerów kamienicy i gdzieś...

Staruszka poczłapała do drugiego pokoju i wróciła po kilku minutach z wymiętoszonym bilecikiem w ręku.

- To tu! Nie mieszka już w naszym mieście, ale możecie go znaleźć w... - Wręczyła karteczkę Oddowi.

Kiedy z powrotem znaleźli się na dworze, Jeremy spojrzał z rozbawieniem na Odda.

- Powiedz prawdę, te ciastka naprawdę były takie paskudne?

- Nawet sobie nie wyobrażasz.

Jeremy wybuchnął szczerym śmiechem.



13


EVA SKINNER

(STANY ZJEDNOCZONE, KALIFORNIA, 9 STYCZNIA)


- Lepiej się czujesz? - zapytał miły kobiecy głos. - Otwórz oczy.

- Napędziłaś nam stracha - dołączył się dziewczęcy głos.

Eva Skinner znajdowała się w szkolnym gabinecie lekarskim i widziała przed sobą zatroskane twarze doktor Johan i swojej przyjaciółki Susy. Otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale nie zdołała. Coś sterowało nią od środka jak pacynką. Coś przejęło kontrolę nad jej mózgiem. Xana wydawał polecenia, jedno za drugim: otwórz usta, poruszaj językiem, mów. Było to bardzo skomplikowane.

- Źle się poczułaś na koncercie - szepnęła łagodnie doktor Johan.

Źle?”, pomyślał Xana. Nigdy nie czuł się tak dobrze. Czuł się wręcz świetnie. Musiał się tylko przyzwyczaić do tego ciała. I odpocząć po długiej podróży. Był przecież fragmentem łańcucha znaków na dnie cyfrowego morza, wirusem w sieci informatycznej, MMS-em, a wreszcie filmem wideo na koncercie. Wszystko po to, aby znaleźć odpowiednią osobę.

Evę Skinner.

- W każdym razie to nic poważnego. Niedługo przyjadą po ciebie twoi rodzice i zabiorą cię do domu.

Eva spróbowała na nowo coś powiedzieć. Nie zdołała. Był to straszliwy wysiłek.

- Zostawmy ją samą - powiedziała pani doktor do Susy. - Musi wypocząć.

Dziewczynka spojrzała na Evę z wyrzutem.

- Pamiętaj, masz wyzdrowieć. Przez ciebie straciłam przecież końcówkę koncertu.

Eva znalazła się sama w pokoju. Dla Xany był to dobry moment, aby zaznajomić się ze swoim nowym ciałem. Musiał nauczyć się ruszać i mówić. Potrafił już kontrolować oczy. W prawo, w lewo, do góry, do dołu. Spojrzał na wezgłowie łóżka, potem na długi sufit ze świetlówką pośrodku, na okno, na drzwi. Teraz musiał pomyśleć o reszcie ciała. Skoncentrował się i spróbował ruszyć palcem wskazującym prawej ręki. Nic z tego.

Rusz... tym... palcem... No, rusz tym palcem. Proszę cię... Do licha!”.

Złość. Prawa pięść nagle się zacisnęła. A więc na tym polega sztuczka: zrobić coś, nie zastanawiając się, jak. Eva otworzyła usta.

- Eeeeeeeej - to było jej pierwsze słowo.

Bezładny i przytłumiony jęk, ale był to już początek. Potem poruszyła wszystkimi palcami nóg i rąk. Kiedy udało jej się unieść koc, zrozumiała, że jest na dobrej drodze. Wstała i od razu upadła twarzą na podłogę. Ból wstrząsnął jej ciałem, jakby ktoś ją chlasnął batem. Głupi, słabi ludzie. Jakoś zdołała się podnieść na czworaki. Wstała, znowu upadła, ale tym razem ręce były przygotowane, aby złagodzić uderzenie. Znowu na nogi. Dwa kroki i upadek. I znowu. Pół godziny później potrafiła przejść cały pokój. Doszła do okna i otworzyła je na oścież. Gabinet lekarski był na trzecim piętrze i wychodził na niezbyt ruchliwą ulicę, po której właśnie przejeżdżała stara ciężarówka, zostawiając za sobą czarny dym z rury wydechowej. W głębi ulicy ubrana na różowo pani biegła z niedużym psem na smyczy. Eva zastanawiała się przez chwilę, czy wyskoczyć na dół przez okno. Zdecydowała, że nie skoczy, aby nie ryzykować połamania kości. Nie mogła sobie na to pozwolić. Pół metra od okna biegła rynna. Wspięcie się na nią nie mogło być trudne. Weszła na parapet i zawisła na rynnie, która wydała metaliczny jęk. Eva była w szpitalnej koszuli i na bosaka. Zaczęła zwinnie schodzić w dół, skupiona na ruchach, które trzeba było wykonać: ręka, noga, ręka, noga. Gdy zeszła prawie na sam dół, puściła się i upadła plecami na asfalt. Kolejne bolesne uderzenie. Jak bardzo wrażliwe jest to ciało?

- Zrobiłaś sobie krzywdę, kochanie? - wołała pani z pieskiem, biegnąc jej na pomoc. Miała blond włosy zebrane w kucyk i okulary przeciwsłoneczne, które zakrywały jej prawie całą twarz. Z uszu wystawały jej dwie białe słuchawki. - Źle się czujesz?

Wyjęła sobie z ucha jedną słuchawkę.

- Dlaczego nie jesteś ubrana? Nie masz nawet butów! Poczekaj, zawołam kogoś...

Ludzie często zmieniali ubrania i prawdopodobnie strój, jaki miała na sobie Eva, był nieodpowiedni. Xana zastanowił się, co robić. Eva podniosła się i podeszła do kobiety. Mniej więcej dziesięć minut później Eva szła sobie spokojnie, ubrana w za duży różowy dres. Podwinęła rękawy, a także nogawki, żeby się nie potknąć. Niedaleko, na rogu ulicy, szczekał rozpaczliwie piesek.



14


NIEPLANOWANA PODROŻ

(FRANCJA, MIASTO ŻELAZNEJ WIEŻY, 9 STYCZNIA)


W salonie w Pustelni znów zapanował spokój. Yumi i Aelita rozmawiały wesoło. Ulrich siedział na tapczanie i od czasu do czasu rzucał Kiwiemu popcorn, a psiak łapał go w locie. Jeremy podniósł słuchawkę telefonu i dał znak pozostałym, żeby byli cicho. Wybrał numer i poczekał.

- Halo? - głęboki głos odezwał się po trzecim dzwonku.

- Halo, dzień dobry. Szukam pana Philippe’a Brouleta.

- Kto go szuka?

- Nazywam się Jeremy. Jeremy Belpois. Chodzi o rzecz sprzed wielu lat. Jestem... jego znajomym.

- Już go daję. Proszę mówić głośno, bo jest trochę przygłuchy.

Inny męski głos, tym razem trochę nieprzyjazny, wydyszał do słuchawki:

- Kto mówi?

- Witam, ja...

- Co? Nic nie rozumiem. Przepraszam, kto mówi?

- HALO. DZIEŃ DOBRY.

- O tak, teraz słyszę pana dobrze. Niech pan mówi.

- JESTEM JEREMY BELPOIS. DZWONIĘ DO PANA Z MIASTA ŻELAZNEJ WIEŻY.

- Ach tak. Ale niech pan tak nie krzyczy, u licha! Pamiętam dobrze pańskie miasto, mieszkaliśmy tam przez wiele lat, ja i moi bracia. Ile to czasu minęło! Nazywali nas „trzej Brouletowie”, chi, chi! - pan Philippe gubił się w natłoku wspomnień.

- SZUKAM INFORMACJI O PROFESORZE ZE SZKOŁY KADIC, PANU HOPPERZE.

- Kim?

- HOPPER. FRANZ HOPPER.

Nagle głos starca stał się zimny i opryskliwy.

- Ja nic nie wiem.

- ALE MUSIAŁ PAN PRACOWAĆ W JEGO DOMU. W PUSTELNI...

- Nigdy o nim nie słyszałem - odparł Broulet. - Przykro mi.

I odłożył słuchawkę.

- Sympatyczny - skomentował Jeremy, patrząc na przyjaciół. - Ale wie pan co, panie Broulet? Jeśli nie chce pan rozmawiać przez telefon, to porozmawiamy u pana w domu.

- Że co? Dokąd chcesz pojechać? - zapytał osłupiały Ulrich.

Jeremy wymienił nazwę nadmorskiego miasteczka, w którym mieszkał pan Broulet.

- Teraz jest wpół do szóstej - dodał. - Jeśli złapiemy najbliższy pociąg, dojedziemy tam koło dziewiątej. Wrócimy ostatnim pociągiem, o północy, i o trzeciej nad ranem znowu tu będziemy. Prześpimy się pięć godzin i jutro pójdziemy do szkoły wypoczęci.

- Ty jesteś całkiem stuknięty, Einstein! - odparł Ulrich. - Chcesz przejechać pół Francji tylko dlatego, że jakiś staruszek rzucił słuchawkę?

- Nie kapujesz - odpowiedział Jeremy. - On coś wie! Gdy tylko usłyszał imię ojca Aelity, uciął rozmowę!

- Może pan Hopper mu nie zapłacił! - zasugerował Odd. Nikt się nie zaśmiał.

- Jeśli on naprawdę pracował w Pustelni, może nam dostarczyć mnóstwo użytecznych informacji na temat domu.

Yumi siedziała na tapczanie ze szklanką soku w ręku. Postawiła ją na ziemi.

- Powiedziałeś, Jeremy, że zastanawiasz się, czy pracował w Pustelni. Wszystko, co wiemy, to jego nazwisko na jakimś worku z cementem w piwnicy. Tak czy inaczej to daleka podróż. Możemy chyba przełożyć ją na później.

- A ja myślę, że to superpomysł! - zaprotestował Odd. - Zaczynałem się już nudzić.

Na koniec odezwał się Ulrich.

- Sądzę, że Aelita powinna zdecydować. W końcu rozmawiamy o jej domu.

Dziewczynka, która aż do tej chwili trzymała się na uboczu, wstała.

- Jeśli Jeremy mówi poważnie, pojadę porozmawiać z panem Brouletem. Wiem, że może trudno będzie wam to zrozumieć, ale... mojego taty już nie ma. I ten dom ze swoimi tajemnymi przejściami i całą resztą jest jedyną rzeczą, która mnie z nim wiąże. Jeśli jest ktoś, kto może powiedzieć mi coś więcej o Pustelni i pomóc mi wszystko sobie przypomnieć, jestem gotowa pójść na koniec świata, żeby go spotkać.

- A ja idę z tobą - powiedział Jeremy stanowczo.

- Nie zgrywaj bohatera - Odd wymierzył mu przyjacielskiego kuksańca. - Jeśli jedzie Aelita, jedziemy wszyscy.

Dotarli na stację minutę przed odjazdem pociągu. Na szczęście nie musieli kupować biletów: Jeremy zadbał, żeby kupić je przez Internet.

- Jeszcze my! - krzyknął Odd do ubranego w ciemną kurtkę konduktora, który upewniał się, czy nikt nie został na peronie.

Ulrich wsiadł, wpychając do środka Aelitę, i drzwi pociągu się zamknęły.

- Rany, co za luksusy! - wykrzyknął Odd. - Nigdy wcześniej nie jechałem TGV!

- Zasługa szkolnej karty kredytowej - uśmiechnął się Jeremy.

- Co!?

- Bilet na TGV sporo kosztuje, a ja nie miałem wystarczająco dużo pieniędzy, żeby kupić dla wszystkich - wyjaśnił Jeremy. - Dlatego podłączyłem się do komputera w Kadic i pobrałem dane karty kredytowej, której dyrektor Delmas używa do zakupów szkolnych.

- Zwariowałeś? - wzięła się za głowę Aelita. - Dyrektor to zauważy!

- Nie. Umieściłem płatność w sekcji Nieprzewidziane wydatki mojej córki Sissi.

Ulrich zmierzył go surowym spojrzeniem.

- Jeremy, to się nazywa kradzież.

- Ja tylko pożyczyłem tę kasę. Zamierzam ją oddać co do ostatniego centa.

Odd zachichotał, trzymając się pod boki.

- Nasz geniusz zawsze taki poważny, a tu odkrywamy, że proszę, haker z niego!

Aelita się nie śmiała.

- Nie podoba mi się to - skomentowała chłodno.

- Okej, może źle zrobiłem - przyznał Jeremy. - Ale nikt nie zauważy, a jutro poproszę rodziców, żeby mi przesłali pieniądze. Zgoda?

- Nie. Każdy z nas zapłaci swoją część.

Usadowili się na swoich miejscach. W przedziale były cztery fotele oddzielone od siebie stolikiem pośrodku. Piąty fotel znajdował się od strony wąskiego korytarza. W taką psią pogodę wagon był pusty. Pociąg przyspieszył bieg, minął przedmieścia. Ciszę przerywał tylko szum klimatyzacji, która dmuchała ciepłym powietrzem. Za oknami pojawiły się przykryte śniegiem pola i chaty o spadzistych dachach. Niebo zwieszało się nisko, zwiastując kolejną śnieżycę.

- Jedziemy przynajmniej w cieplejszą stronę - zauważył Ulrich.

- A do tego mamy trzy godziny na relaks! Świetna okazja, żeby się zdrzemnąć! - zakończył Odd i natychmiast wyciągnął się na siedzeniu, a pod głowę zamiast poduszki podłożył sobie ciepłą kurtkę.

Głośnik wyskrzeczał nazwę Saint-Charles, które było ich stacją docelową. Pociąg wjechał powoli na stację. Była to ogromna konstrukcja ze spadzistym dachem, wykonana ze szkła i stali. Odd zerknął na notatki, które miał w kieszeni.

- Czy miejsce, gdzie musimy pójść, jest daleko?

- Place de Lenche. Nie tak daleko, ze dwa kilometry.

Ulica przy stacji wznosiła się ku górze. Na szczycie pagórka widać było strzelistą dzwonnicę i wielką kopułę kościoła Notre Dame de la Gare. Yumi miała rację. W Prowansji było znacznie cieplej niż w ich mieście, mimo że znad morza wiał silny, wilgotny wiatr.

- Tędy, w stronę Le Panier - zdecydował Jeremy, patrząc na mapę, którą przed wyjazdem wydrukował z Internetu. - Czyli jednego z miejsc o najgorszej reputacji w mieście.

- Poważnie? - zapytał podniecony tą wiadomością Odd.

Jeremy się zaśmiał.

- Nie! Tak było dawno temu. Ale teraz jest to już tylko atrakcja turystyczna.

Latem ta dzielnica musiała wyglądać naprawdę ładnie. Stały tam kolorowe kamienice, jedna obok drugiej. Zaułki były tak wąskie, że nie można było przejść z otwartymi ramionami. Ale tego wieczoru uliczki były puste i ciemne. Dzieci ciągle odwracały się do tyłu ze strachu, że ktoś idzie za nimi. Stanęli na wprost Montee des Accoules - szerokich, stromych schodów wciśniętych między domy.

- Piękne - zauważyła z podziwem Aelita.

- Tak, ale zamiast nich można było, do licha, zamontować porządne schody ruchome! - poskarżył się Odd, sapiąc, gdy się wspinali do góry.

- Dalej, dalej - nabijał się z niego Ulrich. - Podobno jesteś zwinny jak kot!

Ukończyli wspinaczkę i dotarli do place de Lenche. Stanęli na wprost Notre Dame de la Gare. Kościół zajmował cały wierzchołek wzgórza. Na dole migotało morze. Nawet z tej odległości można było dojrzeć spienione fale.

- Jesteśmy - oznajmił Jeremy, wskazując boczną uliczkę.

Doszli do wysokiej pomarańczowej kamienicy z zielonymi balkonami. Na drzwiach była mosiężna tabliczka:

FRANÇOIS I LAURETTE BROULET.

I niżej: PHILIPPE BROULET.

François miał koło trzydziestki i wygoloną głowę, która błyszczała w świetle lampy.

- Czego chcecie?

Jeremy rozpoznał głęboki głos, który słyszał przez telefon po południu. Zebrał się na odwagę i oznajmił:

- Chcielibyśmy porozmawiać z panem Philippe’em, jeśli jest w domu. Dzwoniłem dzisiaj.

Mężczyzna nawet nie drgnął. Jego zwaliste ciało przesłaniało prawie całe drzwi.

- To dla nas bardzo ważne - nalegał Jeremy. - Przejechaliśmy kawał Francji, żeby się z nim zobaczyć.

- A co mnie to obchodzi?

Aelita zamierzała się włączyć, kiedy zza pleców mężczyzny dobiegł kobiecy głos:

- Kto to, kochanie?

- Piątka dzieciaków.

- Wpuść ich, dobrze? Na dworze jest zimno. Zapytaj, czy jedli kolację.

Mężczyzna prychnął, a potem zlustrował ich od stóp do głów.

- Jedliście kolację? - zapytał szorstko.

- Prawdę powiedziawszy, nie - wyznał Odd, który jak zwykle był głodny.

- A więc przygotuję kanapki - odpowiedziała z wnętrza opiekuńcza kobieta.

François odsunął się od drzwi, by ich przepuścić. Weszli do małej, ale przytulnej jadalni. Stół był nakryty, a smakowity zapach pieczeni pobudzał apetyt. Kiedy Laurette przyniosła tacę kanapek, piątka młodych gości dosłownie się na nie rzuciła.

- Pyszne, proszę pani, wielkie dzięki! - mruknął Odd, dławiąc się plasterkiem szynki.

Kobieta uśmiechnęła się pobłażliwie.

- Nie ma za co, nie ma za co!

Potem usiadła przy stole, przyglądając się z przyjemnością, jak dzieci jedzą.

- Powiedzcie mi, co wy tu robicie o tej porze? Jesteście sami czy z kimś?

Yumi pomyślała, że lepiej będzie skłamać, aby nie wzbudzać zbyt wielu podejrzeń.

- Z naszym nauczycielem - ucięła. - Dzisiaj jest ostatni dzień ferii i chcieliśmy go wykorzystać, aby porozmawiać z panem Philippe’em. To bardzo ważne: Mamy nadzieję, że pomoże nam kogoś znaleźć.

- Krewnego Aelity - dodał Jeremy, wskazując na przyjaciółkę. - Czy mogłaby pani go zawołać?

- Tu jestem - odpowiedział głos za ich plecami.

Philippe Broulet był mężczyzną około sześćdziesiątki, tak samo zwalistym jak jego syn, tylko już bez takich muskułów. Miał wielkie i stwardniałe ręce robotnika.

- Tato, te dzieciaki szukają ciebie - oznajmił François.

- Te same, które dzwoniły dzisiaj, jak przypuszczam. Hopper i spółka.

Pan Philippe usiadł i oparł łokcie na stole.

- Podejrzewałem, że łatwo się od was nie uwolnię - westchnął.

- Bo to jest naprawdę ważne, niech mi pan wierzy, panie Broulet.

Philippe obserwował długo dzieci, potem zatrzymał wzrok na Aelicie.

- Pamiętam, że profesor Hopper miał córkę. Była do ciebie podobna jak dwie krople wody, moja mała. Mimo że dzisiaj powinna mieć... o, przynajmniej dwa razy tyle lat co ty.

- No i faktycznie Aelita jest siostrzenicą profesora - wtrącił się szybko Jeremy. - Córką... siostry!

Pozostali spojrzeli na niego w napięciu, ale nic nie powiedzieli. Kiedy Jeremy zaczynał zmyślać, nie było łatwo przewidzieć, jak daleko może się zagalopować.

- Tak, możliwe - mruknął mężczyzna. - Te same oczy, te same włosy. François, przynieś mi coś do picia. Może nalewkę.

- Dlaczego odłożył pan dzisiaj słuchawkę, skoro tylko wymieniłem nazwisko Hoppera? - zapytał Jeremy znienacka.

- Dlatego że ... No cóż, minęło już sporo czasu.

Philippe wziął kieliszek z rąk syna, skosztował nalewki i zaczął opowiadać:

- Nie pamiętam dokładnie roku. Ja i moi bracia pracowaliśmy wtedy w naszej firmie, na północy. Interes szedł marnie. Pewnego dnia skontaktował się z nami taki jeden w sprawie przebudowy fabryki.

- Fabryki na wyspie? - zapytała Yumi.

Philippe przytaknął.

- Praca była dobrze płatna... zbyt dobrze, powiedziałbym. W zamian ten gość nakazał nam wykonywać ją w absolutnej tajemnicy. Był w to zamieszany rząd, rozumiecie, albo przynajmniej nam tak powiedział. Nie wyjawił nam nigdy swojego nazwiska, a spółka, która płaciła rachunki, nie istniała - sprawdziłem w izbie handlowej. Jednak pieniądze docierały na czas i w dużej ilości, dlatego nie byliśmy w stanie odmówić.

Mężczyzna pociągnął łyczek swojej nalewki. Zdawał się patrzeć w jakiś punkt w oddali. Potem ciągnął dalej:

- Wieźli nas do pracy z opaskami na oczach, w ciężarówkach o ciemnych szybach, jak w filmie! A gdy znaleźliśmy się w środku, nie wolno nam było wychodzić z pomieszczenia, które nam przydzielili. Żaden z nas nigdy się nie dowiedział, jak została zaprojektowana ta fabryka ani nad czym dokładnie pracowaliśmy. Pamiętam, że była tam winda i pomieszczenia przygotowane pod... jakieś diabelstwo elektroniczne, jak sądzę. W każdym razie...

Kolejna pauza.

- ...następnego roku ten sam mężczyzna wezwał nas i przedstawił nam Franza Hoppera. Facet był poważny, ale sympatyczny. Miał tę córeczkę, która... do licha, wydaje mi się właśnie, że ona też miała na imię Aelita...

W pokoju zapadła martwa cisza. Ale Aelita szybko ją przerwała:

- Chciał pan powiedzieć Eloital Moja kuzynka.

- Eloita...? Tak, możliwe. W każdym razie Hopper przeniósł się do tamtego miasta, żeby pracować w pobliskiej szkole, czymś w rodzaju gimnazjum, i chciał, żebyśmy dla niego przebudowali starą willę, której nadał taką dziwaczną nazwę.

- Pustelnia?

- Brawo. Zwykłe warunki: kupa forsy, buzia na kłódkę. Skończyliśmy pracę, Hopper był zadowolony i na koniec ten tajemniczy gość nam zapłacił. To wszystko.

- Ale jak to? - zaprotestował Odd.

- Panie Philippe, niech pan będzie z nami szczery - nalegał Ulrich, uśmiechając się porozumiewawczo. - Nie chodziło o zwykły remont, prawda? Widzieliśmy tajne przejście, które łączy Pustelnię z fabryką...

Poirytowany mężczyzna wzruszył ramionami.

- Obiecałem nigdy o tym nie wspominać.

- Ale to ważne!

- Obiecałem. Rząd był w to zamieszany. A jeśli nie rząd, to w każdym razie ktoś niebezpieczny. Nie chciałem mieć wtedy kłopotów, a co dopiero teraz.

Aelita wstała, podchodząc do kuchennych mebli.

- Ale teraz mój... wujek nie żyje. A nic mi po nim nie zostało - powiedziała słabiutkim głosem.

- A co ja mogę na to poradzić?

- Ja uważam - wtrącił Jeremy. - To znaczy, my uważamy, że może nam pan pomóc dowiedzieć się czegoś o profesorze.

Wróciła Laurette, która poszła do kuchni wraz z mężem, aby posprzątać i umyć talerze.

- Śmiało, tato! - uśmiechnęła się. - Powiedz im. To tylko dzieci, co ci mogą zrobić?

Pan Broulet westchnął i skapitulował.

- No dobra. Masz rację, Laurette. Ale w zamian poproszę o jeszcze trochę nalewki.

Potem znów zwrócił się do dzieci i podjął wątek:

- Jest jeszcze tylko jedna rzecz, którą mogę wam powiedzieć, nie łamiąc zobowiązań. Hopper wrócił do mnie po jakimś czasie i tym razem nie było z nim tego gościa bez nazwiska. Minęło już prawie dziesięć lat, ale pamiętam to dobrze. Hopper poprosił mnie o osobistą przysługę: miałem wrócić do Pustelni i wymurować małe pomieszczenie w domu tak, aby było niewidoczne dla postronnych. Powiedziałem mu, że to nie ma sensu, ponieważ ktoś zawsze może sprawdzić na mapie katastralnej. Odpowiedział mi, że on się już tym zajmie. Wydawał się raczej przestraszony. Obiecał, że mi zapłaci. Pewnie, że nie zapłacił tak dobrze, jak tamten drugi, ale suma była przyzwoita. I zgodziłem się.

- Zbudował pan tajny pokój w Pustelni? - powtórzył z niedowierzaniem Jeremy.

- Ale dowcip! - szepnął Odd.

- Dlaczego? Do czego był mu potrzebny? - zapytała sceptycznie Yumi.

Philippe Broulet zamrugał, jakby chciał sobie coś przypomnieć.

- Ostatni raz widziałem Franza Hoppera latem. Zauważyłem, że jest wychudzony i wyniszczony, pewnie pracą. Zawsze podejrzewałem, że to ktoś więcej niż zwykły profesor, za którego się podawał. Poszedłem do niego, aby odebrać zapłatę i parę narzędzi, które zostawiłem w willi. Poprosił mnie, żebym natychmiast sobie poszedł, bardzo się śpieszył. Zanim go jednak pożegnałem, ja również zadałem mu to samo pytanie co wy: „Panie profesorze”, spytałem, „powie mi pan, do czego jest panu potrzebny tajemny pokój, do którego nikt nie może wejść?”. On uśmiechnął się tajemniczo i odpowiedział tylko: „Żeby ją zabezpieczyć. A poza tym zostawiłem mapę właściwej osobie”.

Wszyscy się zwrócili instynktownie w stronę Aelity.

- A teraz to już naprawdę koniec mojej historii.

Nikt nie chciał się zatrzymywać w tym mieście. Dopiero co zrobili superodkrycie: w Pustelni jest tajny pokój! I mapa zostawiona dla właściwej osoby. Prawdopodobnie jest to ta sama osoba, która nie pamięta, gdzie może być mapa.

- Na stację? - zaproponował Jeremy, gdy tylko wyszli z domu Brouletów.

Ulrich od razu kiwnął głową.

- Prowadź.

Pobiegli więc z powrotem pustą ulicą. Aelita szła kilka kroków za nimi. Chciała pobyć trochę sama, żeby inni jej nie przeszkadzali. Dotarli do stacji Saint-Charles na kilka minut przed jedenastą.

- Gazu! - zawołał nagle Jeremy. - Jeśli złapiemy pociąg, który teraz odjeżdża, będziemy w domu o drugiej zamiast o trzeciej. Będziemy mieć godzinę więcej na szukanie pokoju!

Pociąg TGV stał już pod jasno oświetlonym zadaszeniem stacji. Silniki były włączone i głos ż głośnika zachęcał pasażerów do wsiadania. Dzieci popędziły ile sił w nogach w stronę długiego, srebrzystego wagonu/składu, wskoczyły do środka, drzwi się zamknęły i pociąg ruszył.

- Już drugi raz załatwiliśmy wszystko ekspresowo - powiedział z dumą Odd.

- Ups! - mruknął Jeremy. - Mały problem.

- Co?

- Nie zmieniliśmy rezerwacji. Mamy bilety na pociąg o północy, a nie na ten.

- Boisz się, że każą nam zapłacić karę? - zapytał Ulrich.

- Nie, ale nie mamy zarezerwowanych miejsc.

Yumi stanęła pośrodku wagonu i rozejrzała się - nikogo.

- Tej nocy chyba tylko my wsiedliśmy do tego pociągu. Usiądźmy tutaj. Jeśli ktoś przyjdzie, to się przesiądziemy.



15


EVA SKINNER

(STANY ZJEDNOCZDNE, KALIFORNIA, 9 STYCZNIA)


Była prawie północ ostatniego dnia ferii. „Ferie”. Słowo to przemknęło przez głowę Evy jak nieprzyjemne swędzenie. Była to myśl tej innej Evy, która była uwięziona na peryferiach swojego mózgu. Nowa Eva przyjechała autobusem do Downtown Berkeley, centrum miasta. Milczała przez całą drogę, słuchając rozmów innych pasażerów: ludzi, którzy wracali z pracy, kobiet z torbami pełnymi zakupów, młodzieży z plecakami. Kiedy większość osób wysiadła, Eva zrobiła to samo. Szła powoli i słuchała. Odkryła, że w Downtown Berkeley znajdowała się stacja BART-u, najważniejszego przewoźnika w okolicy. Pewna pani powiedziała, że BART jeździ aż do San Francisco. Kto wie, czy z San Francisco nie jest bliżej do Francji. Tłum stopniowo się zmniejszał. Na to właśnie czekała Eva. Nadszedł moment, kiedy ludzie zaczęli mówić, że „robi się późno”. Na szerokich ulicach między kanciastymi budynkami zostało niewiele osób. Musiała się kogoś zapytać. Wstała z ławki, na której siedziała nieruchomo przez ostatnie dwie godziny, i wróciła w stronę stacji BART-u. Zauważyła mężczyznę w czarnym mundurze, z pałką u pasa. Nieco wcześniej jakaś pani zatrzymała tak samo ubranego faceta, żeby poprosić go o informację, i nazwała go „panem policjantem”. Zatem o informacje należało prosić mężczyzn w mundurach.

- Przepraszam... panie policjancie - powtórzyła słowa, których użyła tamta pani.

- Słucham, dziewczynko - odpowiedział z uśmiechem. Był wysoki i miał wielki brzuch, od którego prawie pękał mundur. Na głowie miał tylko kępkę siwych włosów, a za to gęste wąsy.

- Przepraszam... - powtórzyła mechanicznie Eva. - Informacji.

- Co mówisz? - zmieszany policjant podrapał się w głowę. - Potrzebujesz informacji?

Eva skinęła głową: nie szło wcale tak źle. Spróbowała się uśmiechnąć.

- Gdzie... Francja.

- Hotel Francja? Nie znam takiego. Twoi rodzice są tam?

Nie. Tym razem nie zrozumiał. Powtórzyła:

- Gdzie... Francja. Francja... Francuz.

Gliniarz wytrzeszczył oczy.

- Francja w Europie? - zaśmiał się. - I chciałabyś tam dojechać BART-em? Che, che, to jest linia metra, mała. Musisz pojechać do San Francisco i tam złapać samolot. Lotnisko, kapujesz? Lecieć. Francja jest po drugiej stronie świata.

Eva skinęła głową. Rozumiała, co to znaczy „lotnisko”, i wiedziała, czym są samoloty. Ale nie znała pojęcia „po drugiej stronie świata”.

- Lotnisko! - powtórzyła, popisując się kolejnym uśmiechem i wskazując stację.

Zaniepokojony policjant potrząsnął głową.

- Nie masz rodziców, prawda?

- Nie - odpowiedziała Eva. Nie była zmartwiona. Nie miała zielonego pojęcia, o czym mówił ten mężczyzna.

- Jak się nazywasz?

- Eva.

- Eva, a dalej?

- Eva Skinner.

- I jesteś zupełnie sama, Evo Skinner? - policjant westchnął z rezygnacją, uśmiechnął się do niej i wziął ją za rękę. - Zróbmy tak. Odwiozę cię na lotnisko w San Francisco, a ty mi pokażesz, gdzie są twoi rodzice. Okej, mała?

Pokazał jej swój czarny samochód z białymi drzwiami. Na dachu tkwił długi, niebieski kogut, w tej chwili zgaszony.

- Dzięki - odpowiedziała mechanicznie.

I wsiadła do środka.

W czasie jazdy patrzyła uważnie, jak się kieruje tym dziwnym pojazdem. Wydawało się to łatwe: wystarczyło wrzucić bieg, potem przyspieszało się jednym z pedałów, a drugim zwalniało. Auto jechało szybko wśród dziesiątek innych. Mijali niskie budynki. Światło na dachu migało na niebiesko w regularnych odstępach. Funkcjonariusz wziął w lewą rękę jakieś dziwne coś i powiedział do niego:

- Robertson do centrali. Mam tu niejaką Evę Skinner, dziewczynkę lat dwanaście, może trzynaście. Wydaje się trochę dziwna, była sama na stacji Downtown Berkeley. Wiozę ją do centrali.

- Lotnisko! - zaprotestowała Eva, szturchając go w ramię.

- Spokojnie, mała, potem cię tam zawiozę - uśmiechnął się do niej policjant. - Ale najpierw zrobimy małe przesłuchanko, co ty na to?

Głos z pudełka zaskrzeczał:

- Wezwać tych z pogotowia opiekuńczego?

- Super. Załatwimy to szybko.

Eva zmarszczyła brwi. Sprawy nie układały się po jej myśli. Musiała dotrzeć do Francji, straciła już zbyt wiele czasu.

- Stój.

- Co? - spytał funkcjonariusz, przechylając się w jej stronę.

- Stój. Tu. Wysiadam.

- Wykluczone. Teraz jedziemy do centrali, gdzie jedna pani zada ci kilka pytań i zaopiekuje się tobą...

Oszust”, pomyślała Eva. Ten sposób mówienia brzmi fałszywie.

- Stój! - krzyknęła.

- Hej, mała! Uspokój się natychmiast - zaprotestował policjant.

Eva dotknęła jego ramienia.

Samochód gwałtownie zahamował.

Funkcjonariusz w mgnieniu oka stracił przytomność. Teraz leżał skulony na tylnym siedzeniu auta. Eva usadowiła się za kierownicą i wzięła w ręce pudełko.

- Robertson do centrali - zgłosiła się. Mówiła głosem funkcjonariusza. Ciepłym i trochę zachrypniętym. Dorosłym.

- Tu centrala. Masz jeszcze jakieś problemy z tą dziewczynką?

Eva odwróciła się i spojrzała na nieprzytomnego policjanta za nią.

- Nie - odpowiedziała, szczerząc w uśmiechu białe ząbki. - Wszystko w porządku. Fałszywy alarm. Gdzie... lotnisko?

- Robertson, żarty sobie stroisz? Musisz przejechać przez Bay Bridge, dojechać do San Francisco i jechać za oznakowaniami. Ale teraz przywieź tę dziewczynkę do centrali. A potem idź się przespać. Coś mi się zdaje, że masz dosyć na dzisiaj.

Oznakowania. Były zatem oznakowania. Musiała jechać za nimi. Może się szybko przesuwały. Super. Skończyła rozmowę. Potem wcisnęła pedał gazu, podśpiewując sobie jakąś piosenkę.



16


KLOPOTY Z POLICJĄ

(ŚRODKOWA FRANCJA, 1. STYCZNIA)


- Bilety proszę.

Konduktor był wysokim i surowym mężczyzną. Miał wystające kości policzkowe, błyszczącą skórę i wysuniętą do przodu szyję. Do perfekcyjnie wyprasowanego munduru był przyczepiony identyfikator: Jules Tatillon. Jeremy wyciągnął z kieszeni palmtopa i przeczytał mężczyźnie kod rezerwacji, a potem wyjaśnił:

- Zarezerwowaliśmy miejscówki na następny pociąg, ale przyszliśmy na stację trochę wcześniej i postanowiliśmy wsiąść do tego. Czy można zamienić?

- Pewnie.

Pan Tatillon spojrzał na jego palmtopa. Nagle podniósł głowę i zapytał:

- Jesteście niepełnoletni, o ile się nie mylę?

Zimno. Bezosobowo. Jeremy z wahaniem kiwnął głową.

- Bo widzicie - ciągnął konduktor - to bardzo dziwne. Bilety zostały zarezerwowane na nazwisko pana Jeana-Pierre’a Del masa. Czy to ktoś z was?

- Hm, no nie, widzi pan... - spróbował wyjaśnić Jeremy.

Ale konduktor mu przerwał.

- Domyślałem się tego. Zapłacił kartą kredytową, a wy jesteście za młodzi, żeby ją posiadać. Kto jest z wami?

- Nikt - włączył się oburzony Odd. - Jesteśmy wystarczająco duzi, żeby podróżować sami!

- To wam się tylko tak wydaje.

- Ale poprzedni konduktor nie robił nam problemów.

Pan Tatillon westchnął.

- Niestety, niektórzy z moich kolegów nie przestrzegają regulaminu. Mogę się chociaż dowiedzieć, kim jest pan Delmas, który kupił wam bilety?

- To dyrektor naszej szkoły.

- A dlaczegóż to władze szkolne pozwalają nieletnim na podróżowanie po nocy bez opieki, kiedy, o ile się nie mylę, za kilka godzin musicie być w szkole?

- Mamy misję specjalną - spróbował go spławić Jeremy. - Na rzecz naszej szkoły.

Na twarzy pana Tatillona pojawił się grymas rozbawienia, ale w jego wymuszonym uśmiechu nie było radości.

- Taak, wyobrażam sobie - powiedział drwiąco i zaczął coś notować w swoim wielkim notesie.

- Co pan chce zrobić?

- Skontaktować się z najbliższą stacją, naturalnie. Będziemy tam za dwanaście minut. Tam zajmie się wami policja kolejowa, która wezwie waszych rodziców i dyrektora i spróbują to wyjaśnić.

- Ale nie może pan tego zrobić... - błagał Odd słabym głosem.

- Właśnie, że mogę, moi państwo. I gdybym był na waszym miejscu, modliłbym się, żeby wasi rodzice nie wiedzieli o tej sprawie i żeby się okazało, że sami to wymyśliliście. Bo w przeciwnym razie, o ile się nie mylę, mogą zostać oskarżeni o niedopilnowanie nieletnich.

To powiedziawszy, pan Tatillon stuknął obcasami i ruszył wzdłuż wagonu.

- A dokąd pan idzie? - zapytała go osłupiała Yumi.

- Skończyć mój obchód - odpowiedział spokojnie konduktor. - Ale nie martwcie się, gdy będzie stacja, odprowadzę was osobiście.

- O raju, matka zawsze mi mówiła, że skończę w kiciu! - jęknął żałośnie Odd, kiedy straszny konduktor zniknął w następnym wagonie.

- Jeremy, to twoja wina! Nie powinieneś był brać danych karty kredytowej!

- Ten człowiek to wariat!

- Ale od razu „niedopilnowanie nieletnich”? No bez przesady!

- Ja za to odpowiadam... - przepraszał Jeremy.

-To nie jest kwestia odpowiedzialności... Policja! Kapujesz? Policja!

- Ciupa - powtórzył wystraszony Odd.

- Jaka ciupa! Odd, weź przestań. Jesteśmy nieletni. Najwyżej dyrektor nas zawiesi.

- Zawiesi? A kto mu powie...

- DOŚĆ! - wrzasnęła Aelita.

Chłopcy zamilkli natychmiast i wpatrzyli się w nią.

- Nie ma sensu się kłócić - potrząsnęła włosami. - Pomyślmy raczej, co zrobić.

- Możemy zwiać.

- Z pociągu? Skoczymy przy trzystu na godzinę?

- Jeśli każą nam wysiąść, możemy odmówić udzielania odpowiedzi.

- A wtedy naprawdę nas aresztują!

Sedno problemu stanowiła Aelita. Jeremy z przyjaciółmi stworzył dla niej fałszywą tożsamość. Gdyby policja przeprowadziła dochodzenie, wszystko mogłoby się wydać. Te dwanaście minut bardzo im się dłużyło. Potem pociąg wjechał na supernowoczesną stację Saint-Exupéry. Była to gigantyczna konstrukcja z czymś w stylu skrzydeł pośrodku. Miała faliste kształty, a wykonana była ze szkła i stali. Od wewnątrz oświetlały ją silne reflektory. Ktoś zakasłał za ich plecami: pan Tatillon.

- Dzieciaki, wysiadka.

Na peron zajechał mały elektryczny samochodzik, taki, jakich się używa na polach golfowych. Na biało-niebieskiej masce meleksa był napis POLICJA. W środku siedział młody, wyraźnie zmęczony funkcjonariusz w mundurze. Miał krótkie blond włosy i nosisko, które zajmowało trzy czwarte twarzy.

- Jestem Roger Crane - przedstawił się.

- A to te dzieciaki - przywitał go pan Tatillon. Potem ściszył głos:

- Nie zdziwiłbym się, panie władzo, gdyby tę kartę kredytową ukradli. I kto wie, co jeszcze zmalowali! Źle im z oczu patrzy.

- Niech pan pamięta, że pana słuchamy! - wtrącił się obrażony Jeremy.

Pan Tatillon ciągnął nieubłaganie:

- A jeśli chodzi o tego tam - wskazał Odda - to on zaczął protestować, że nie wolno mi wzywać policji, i bałem się, że mnie zaatakuje.

Dzieci popatrzyły na siebie z niedowierzaniem. Że też musiały trafić na szurniętego konduktora!

- Proszę pana, przecież to wariat! - wybuchnęła Yumi.

Pan Tatillon podniósł brew.

- Sam pan widzi.

- Proszę się nie martwić - uspokoił go funkcjonariusz. - Teraz ja się nimi zajmę. Niech pan odjeżdża.

- Za minutę i dwadzieścia sekund - uściślił pan Tatillon, zerkając na zegarek. - Nie mogę przecież pozwolić, żeby pociąg odjechał za wcześnie.

Dzieci, ściśnięte na tylnym siedzeniu, patrzyły, jak policyjny meleks mija stację w Lyonie. Chociaż był środek nocy, głośniki bez przerwy skrzeczały, zapowiadając przyjeżdżające i odjeżdżające pociągi. Na peronach kotłowały się tłumy ludzi z walizkami i zwiniętymi pod pachą gazetami. W barze biznesmeni pili kawę, jakby to był biały dzień. Policjant zaparkował przed wielkimi przesuwnymi drzwiami, nad którymi wisiało godło policji, i kazał im wejść. Poprowadził ich do pustego pokoiku, w którym znajdowała się tylko para krzeseł opartych o ścianę. Potem wyszedł i zamknął drzwi na klucz.

- I co teraz robimy? - zapytał Jeremy.

- Czekamy - burknął Ulrich.

Nie mieli innej możliwości. Pokój był zamknięty i bez okien. Dwie małe kratki wentylacyjne na wysokości sufitu zapewniały przepływ powietrza. Były one tak małe, że trudno byłoby przecisnąć przez nie nawet rękę. Odd zasnął na krześle z głową opartą o ścianę. Aelita zwinęła się w kłębek na ziemi i ukryła twarz między kolanami.

Czekali.

Około wpół do drugiej w nocy drzwi zaskrzypiały i funkcjonariusz Crane wetknął głowę do środka.

- Zapraszam.

Dzieci zostały wprowadzone do innego pokoju. Znajdowały się w nim tylko zawalone szpargałami biurko i krzesło, na którym usiadł funkcjonariusz. Mężczyzna wziął długopis, biały formularz i powiedział:

- Teraz chcę usłyszeć po kolei wasze nazwiska.

Piątka milczała ze zwieszonymi głowami.

Policjant uśmiechnął się.

- Przedstawię wam moją wersję wydarzeń - powiedział tonem starszego brata. - Pomyśleliście, że ostatniego dnia ferii byłoby fajnie zrobić sobie wycieczkę. Naściemnialiście rodzicom, że ty - wskazał na Ulricha - śpisz w jego domu - wskazał na Jeremy’ego - a on w twoim. Złapaliście superszybki TGV, ale wpadliście na tego nudziarza Tatillona i wylądowaliście tutaj. Jeśli podacie mi wasze nazwiska, dostaniecie porządny ochrzan i wszyscy pójdziemy spać. Jeśli zaś będziecie uparcie milczeć, będę zmuszony znowu was zamknąć, wezwać pracownika socjalnego, sprawa przejdzie przez wiele instancji, a wam grozi, że traficie przed sąd dla nieletnich. Na koniec i tak podacie swoje nazwiska. A wasi rodzice wściekną się znacznie bardziej, zapewniam was.

- Jeremy Belpois - zaczął Jeremy, trzymając nadal zwieszoną głowę.

- Ulrich Stern.

- Yumi Ishiyama.

- Aelita... Stones.

- Odd Della Robbia.

Roger Crane wyglądał na zadowolonego.

- Brawo. Dobra decyzja. A teraz opowiedzcie mi dokładnie, co kombinowaliście. Przede wszystkim o karcie kredytowej na nazwisko Jeana-Pierre’a Delmasa.

Wysłuchawszy opowiadania, policjant milczał przez chwilę. Kiedy się odezwał, w jego głosie nie było ani cienia wyrzutu. Ale i tak jego słowa cięły do żywego.

- Wiesz, jak się nazywa to, co zrobiłeś?

Jeremy coś wymamrotał.

- Nie dosłyszałem?

- Kradzież.

- Dokładnie. I myślisz, że ładnie się zachowałeś?

- Nie, proszę pana. To był błąd. Bardzo mi przykro.

- Mam nadzieję - odparł funkcjonariusz.

Przeciągnął się i położył nogi na biurku. Góra szpargałów wylądowała na ziemi, ale młody człowiek się tym nie przejął. Ktoś zapukał do drzwi biura i do pokoju wszedł drugi mężczyzna, bardzo podobny do policjanta, tylko o kilka lat młodszy i z długimi blond włosami schowanymi pod śmieszną, zieloną czapką z daszkiem. Jego twarz miała poczciwy wyraz.

- Czołem, Roger - przywitał się.

- Hej, René.

- Masz jeszcze dużo roboty? - przybysz spojrzał na dzieci.

- Raczej nie. Co jest?

- Melduję, że wyjeżdżam. Jeśli rano chcesz odwiedzić mamę...

Roger Crane zerknął na zegarek.

- Faktycznie, już późno.

Zabębnił ołówkiem po biurku. Potem znowu zaczął patrzeć w zamyśleniu na piątkę dzieci.

- Jeszcze jedno nie jest dla mnie jasne. Można wiedzieć, dlaczego wybraliście się w tak daleką podróż pociągiem? I na dodatek w środku nocy!

- To moja wina - Aelita wysunęła się naprzód. I opowiedziała wszystko: o tym, że jej ojciec nie żyje, że znaleźli worek z wapnem, że poszli do firmy budowlanej i pojechali do tamtego miasta po informacje. Pominęła tylko wszystkie wątki dotyczące Lyoko i tajemnego pokoju.

Roger i René Crane byli pod wrażeniem. Policjant wcale w to wszystko nie uwierzył, ale postanowił udawać, że bierze ich opowieść za prawdziwą. Wziął formularz, na którym do tej pory gryzmolił, i powiedział:

- Widzicie, dzieciaki, teraz mógłbym zadzwonić do waszych rodziców i obudzić ich w środku nocy. Wystraszą się, wściekną, będą się zastanawiali, gdzie zrobili błąd, wychowując was. I w ten sposób ciężar waszej winy spadnie na nich. Nie jest to najlepsze wyjście, nie sądzicie? Wy zaś porządnie najedliście się strachu, zobaczyliście, co znaczy wylądować na posterunku policji, i mam nadzieję, że nie będziecie mieli ochoty powtarzać tego doświadczenia.

- Najmniejszej - potwierdził Odd, kiwając energicznie głową.

- Jesteście dziećmi - zawyrokował René Crane. - A dzieci urządzają dziecinady. My też tak robiliśmy, gdy byliśmy w waszym wieku.

Roger spojrzał na brata z wyrzutem, ale oczy mu się zaśmiały.

- Tak więc pomyślałem o czymś innym.

- To znaczy?

- Że tym razem was puszczę, żeby wasi biedni rodzice nie dostali zawału. Za dwa dni zadzwonię do dyrektora waszej szkoły, powiem mu, że chodzą słuchy o różnych oszustach, którzy się kręcą na wolności, i poproszę go, aby sprawdził swoją kartę kredytową. Jeśli w międzyczasie pieniądze wrócą na jego konto, nie będzie żadnej kradzieży i będę zadowolony. W przeciwnym razie...

Zerknął na Jeremy’ego i dodał:

- Jeśli wasz przyjaciel tak świetnie sobie radzi z komputerem, że umie ściągnąć pieniądze z konta szkolnego, nie dając się złapać, to jestem pewien, że będzie umiał zwrócić je na miejsce.

- Zrobię to jutro rano, proszę pana.

- Bardzo dobrze. A więc zmywajcie się stąd. Nie chcę was już widzieć. Sio!

Dzieci stały nieruchomo na środku pokoju.

- Powiedziałem sio!

Ulrich zabrał głos w imieniu ich wszystkich:

- Eeee, jest tylko mały problem, proszę pana. Jak mamy teraz wrócić do domu?

- No tak - przyznał Crane. - Uciekł wam ostatni pociąg. Na piechotę będzie trudno i..

Zabębnił palcami po biurku. Potem spojrzał na brata, który dalej czekał.

- Co ty na to?

- Miejsce jest.

Latarnie na parkingu kolejowym oświetlały śnieg na żółto-pomarańczowy kolor. Roger Crane podstemplował kartę i przebrał się. Teraz miał na sobie sztruksowe spodnie i grubą kurtkę. Nadal jednak zachował surową minę policjanta i Jeremy zrozumiał, co to znaczy „mieć twarz jak glina”.

- ...bry wieczór, panie władzo - powitał go taksówkarz, który stał z plecami opartymi o drzwi samochodu i palił papierosa.

- Cześć, Tom.

- Co to za dzieciaki? Aresztowałeś je? Wcześnie zaczynają, co? - zarechotał.

- To niebezpieczni kryminaliści, fakt. Jadę ich trochę wymrozić.

- He, he! W taką noc jak ta nie ma potrzeby!

Roger Crane szedł przodem, a tuż za nim piątka dzieci. Światła wielkiej ciężarówki rozświetlały ciemności. Zatrzymała się niedaleko od nich. Był to duży samochód brudnobiałego koloru. Po bokach miał napis, który ozdobnym krojem czcionki głosił: DETEKTYW.

- Ależ to gazeta z naszego miasta! - powiedziała Yumi, rozpoznając tytuł.

Crane kiwnął głową.

- Tak, ale tutaj ją drukują. A mój brat jest jednym z kierowców ciężarówek, którzy dostarczają ją do kiosków. To jest wasza podwózka.

- Wypas!

- Przyjedziemy do miasta około piątej.

- Przyjedziemy? - zapytał Ulrich.

Funkcjonariusz Crane ziewnął.

- Ja też jadę. Obiecałem mamie, że do niej wpadnę.

René zeskoczył z kabiny ciężarówki.

- Wy, dzieciaki, musicie siąść sobie z tyłu na gazetach. W kabinie jest miejsce tylko dla jednego z was.

Otworzył drzwi z tyłu i ukazały się stosy świeżo wydrukowanych gazet. Napis DETEKTYW, wydrukowany wielką czerwoną czcionką na każdym egzemplarzu, jeszcze nie wysechł. Na pierwszej stronie widniała śmieszna karykatura lokalnego polityka.

- Będziecie mieć co czytać w czasie jazdy - uśmiechnął się René. - Chociaż trochę tu ciemno. I obawiam się, że zimno. Ale jeśli będziecie opowiadać sobie kawały, czas minie szybciej. A więc kto z was usiądzie z przodu ze mną i Rogerem? Może któraś z dziewczyn?

Oczy Aelity błysnęły.

- Nie, dzięki, ja chcę posłuchać kawałów - odpowiedziała pospiesznie.

- Dobra! - zgodził się René. - Kawały to najfajniejsza rzecz na świecie. To może ty? Kapuję, że towarzystwo mojego brata nie jest zbyt fajne, ale ja jestem spoko. I w kabinie jest cieplej.

- Chętnie, dzięki! - zaśmiała się Yumi.

- Wskakuj. Pasażerowie na gapę na gazetach, a koleżanka z przodu. Jedziemy.

W czasie podróży Roger opowiedział bratu całą historię z nadgorliwym konduktorem. Yumi, ściśnięta między dwoma braćmi w kabinie ciężarówki, miała ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu. Wycieraczki ruszały się gwałtownie, zmiatając płatki śniegu z przedniej szyby. Wjechali na autostradę.

- Zdradzę ci sekret - szepnął Roger porozumiewawczo. - Mój brat jest znanym autorem thrillerów!

- Serio? - Yumi była naprawdę zaciekawiona.

Zawstydzony René potrząsnął głową.

- Powiedzmy, że pracuję nad tym. W każdym razie, jeśli cię to interesuje, w mojej następnej książce mordercą jest drukarz, jeden z tych, co drukują gazety.

- Nabijasz się ze mnie? - zapytała nieufnie Yumi.

- Jakże bym śmiał! Opowiem ci pierwszą scenę: piękna dziewczyna poznaje w barze tego faceta, drukarza. On pokazuje jej, gdzie pracuje. Są tam ogromne maszyny, wiesz? Dostają z komputera artykuły i wszystkie dane, a potem się włączają. Wielkie wałki zaczynają się kręcić z potworną siłą. W pewnej chwili dziewczyna mówi do drukarza, że chciałaby się znaleźć na pierwszej stronie gazety. On ją popycha i ona naprawdę trafia na pierwszą stronę. Kapujesz?

- Brrrr - wzdrygnęła się Yumi.

- Koleżanka chyba ma już dość wrażeń na dzisiaj, René - powiedział z uśmiechem Roger. - Słuchaj, znalazłem informacje, o które mnie prosiłeś.

- Ekstra. Wal.

- Jest cała dziedzina nauki poświęcona atramentom sympatycznym. Od klasycznego soku z cytryny po złożone związki chemiczne. W każdym razie w archiwum policyjnym znalazłem coś bardzo interesującego, właśnie to, co przyda ci się do ostatniej sceny...

- Super! - wykrzyknął René.

- Czy słyszałeś kiedyś o żelazocyjanku potasu?

René włożył do ust gumę do żucia i podsunął paczkę Yumi.

- Nie, mów.

- Robisz ośmioprocentowy roztwór żelazocyjanku, moczysz w nim pióro i piszesz po zwykłej białej kartce. Pismo jest zupełnie niewidoczne, ale wystarczy posmarować kartkę roztworem azotanu żelaza i ...pa! Pojawiają się kolejno jasnoniebieskie litery.

- Jesteś genialny, bracie.

- Chyba taki atrament był w modzie kilka lat temu. Łatwo go zrobić, a azotan żelaza można kupić.

Yumi kiwała się głowa. Ciepło w szoferce, rozmowa o czymś skomplikowanym. A do tego środek nocy. Dziewczynka nie zauważyła nawet, jak zamknęła oczy i zapadła w niespokojny sen.

Na początku myśleli, że podróż w naczepie ciężarówki będzie romantyczna. Po dwóch minutach nadal było jeszcze romantycznie, ale już ciut niewygodnie. Po dziesięciu minutach zrozumieli, że będzie to droga przez mękę. Stosy gazet zajmowały prawie całą przestrzeń i choć izolowały trochę od zewnątrz, to zimno i tak dostawało się przez zamknięte drzwi. Ponadto świeży tusz plamił ręce i ubrania. Miał tak strasznie silny zapach, że prawie się dusili. Odd odcisnął sobie napis DETEKTYW na kurtce i na spodniach. Nie było siedzeń. Na każdej dziurze w jezdni dziećmi rzucało na wszystkie strony.

- Co za cholerna jazda - skarżył się Odd po raz tysięczny. - A ja miałem ochotę uciąć sobie drzemkę.

Ulrich był prawie niewidoczny w ciemnościach.

- Ciesz się, że poszło tak dobrze.

- No - zgodziła się Aelita. - Na szczęście przyszedł brat pana Crane’a.

- Sorki - przepraszał Jeremy, także po raz tysięczny.

Dziura. Dzieci straciły równowagę i zwaliły stos gazet sięgający aż do blaszanego daszku. Po kilku minutach usadowiły się znowu.

- Mam nadzieję, że nikt nigdy się o tym nie dowie - westchnął Ulrich.

- O, ja na pewno nie powiem.

- Nasza wielka wyprawa zostanie w tajemnicy, przysięgam!

- Ja też.

- Słuchajcie, naprawdę nie da się spać - odezwał się Odd po chwili. - Wykorzystajmy ten czas i skończmy nasz wideopamiętnik.

- Miałam nadzieję, że ktoś to powie... - przyznała Aelita. - Czuję, jakbym jeszcze coś powinna wiedzieć.

Jeremy powalczył z kurtką i wyciągnął z niej kamerę. Włączył ją i niebieski wyświetlacz zaświecił się w ciemności. Chłopiec potrząsnął głową.

- Nic nie widać. Nie ma podczerwieni!

- Nie ma sprawy - pocieszył go Ulrich. - Wystarczy audio. I tak musimy jakoś zabić czas.

- Jeśli coś musicie, to opowiedzieć mi wszystko, ze szczegółami - poprawiła go Aelita. - A więc co było po tym, jak mnie zmaterializowaliście w realu?




17


BÓL GŁOWY

(FRANCJA, MIASTO ŻELAZNEJ WIEŻY, TROCHĘ WCZEŚNIEJ)


Niedługo po tym, jak skanery zmaterializowały ją w świecie realnym, pojawiły się bardzo silne bóle głowy. Łapały Aelitę nagle i tak mocno, że dosłownie nie mogła oddychać. Przyczyna tych migren była zupełnie niezrozumiała, ale jednocześnie bardzo prosta. Aelita była w jakiś sposób związana z wirtualnym światem Lyoko. Nosiła jego ślad - obolałą pamięć. Zauważyli ten niewytłumaczalny związek w momencie, gdy próbowali wyłączyć superkomputer. Aelita upadła nieprzytomna na ziemię. Wyglądała jak nieżywa.

- Odpal go! Odpal komputer, Jeremy! - wrzasnęli wszyscy pozostali w ciemnych podziemiach starej fabryki.

Jeremy przesunął wtedy dźwignię do dołu. I zrozumiał prostą prawdę: nie można było wyłączyć superkomputera. Bo to znaczyło wyłączyć także Aelitę. Długo się nad tym zastanawiał. Na koniec doszedł do wniosku, że problem wiąże się z obszarami pamięci dziewczynki, które były poddawane manipulacjom, a które Jeremy wykasował, żeby uwolnić ją z Lyoko. Problem dla niego zbyt skomplikowany. No i był Xana. Jeremy, chociaż nie wiedział jeszcze dokładnie, kim albo czym jest ta groźna i szalona istota, zaczął podejrzewać, że więź między Aelitą a Lyoko zależy w jakiś sposób od istnienia Xany. Ale nadal było dużo tajemnic i pytań bez odpowiedzi. I była ta okrutna, pulsująca nienawiścią istota, która nie pozwalała im spokojnie spać.

Aż do tamtego wieczoru. Wieczoru, który wszystko zmienił. Kursor na ekranie komputera Jeremy’ego drgnął nagle. Zaczęły wyskakiwać litery, jedna za drugą, aż utworzyły słowo. Potem zdanie.

WRESZCIE CIĘ ZNALAZŁEM.

Chłopiec patrzył zdziwiony na okienko czatu, które pojawiło się na jego monitorze. Przez chwilę nie wiedział, co robić, ale ciekawość wzięła górę. Palce zaczęły nerwowo biegać po klawiaturze.

Kim jesteś?

JESTEM FRANZ HOPPER.

Jeremy aż podskoczył. „To niemożliwe...”. Po plecach przebiegł mu dreszcz strachu. A jeśli to Xana się z nim kontaktuje? Sztuczna inteligencja nienawidziła wszystkiego, co wiązało się z Aelitą i jej ojcem, twórcą Xany. Jeremy trzymał palce zawieszone nad klawiaturą.

NIE JESTEM XANĄ. MOGĘ TO UDOWODNIĆ. ZAPYTAJ MNIE, O CO CHCESZ. PODDAJ MNIE TESTOWI TURINGA.

Przerażony Jeremy przyjrzał się nowemu napisowi. Ktokolwiek pisał do niego, czytał mu w myślach... Nie wiedział, jak zareagować. Ani czy reagować. Postarał się pomyśleć. Co wiedział o Xanie? Że jest sztucznym tworem ze sztucznego świata. Że może przejąć kontrolę nad aktywującymi wieżami połączonymi z urządzeniami elektronicznymi ze świata realnego. A zatem że może się chyba przemieszczać w Internecie. Dlaczego nie? Być może Xana miał dostęp do danych bankowych z całego świata. Mógł korzystać z każdego testu naukowego, opracowywać strategie i robić obliczenia z prędkością światła...

Być może.

Albo, także być może, Jeremy powinien po prostu zamknąć okno dialogowe, wyłączyć komputer i pójść spać.

POSŁUCHAJ MNIE. WIESZ, JAKI JEST SZCZYT GŁUPOTY?

ZAPALIĆ JEDNĄ ZAPAŁKĘ, A POTEM DRUGĄ, ABY ZOBACZYĆ, CZY TA PIERWSZA SIĘ PALI. MYŚLISZ, ŻE XANA OPOWIEDZIAŁBY CI KAWAŁ? COŚ TY, ON NIE MA POCZUCIA HUMORU!

Jeremy uśmiechnął się.

Ty też nie masz. To kiepski kawał.

MUSZĘ CI PRZYZNAĆ RACJĘ.

Dlaczego się ze mną kontaktujesz?

MUSIMY GO WYKASOWAĆ.

Kogo wykasować?

XANĘ.

Jeremy potrząsnął głową, coraz mniej rozumiejąc.

Ale kim jest XANA?

Tym razem musiał czekać kilka sekund na odpowiedź.

WROGIEM.


Spaghetti z sosem bolognese było najgorszym daniem, jakie podawano w stołówce Kadic. Kucharka w zasadzie umiała gotować całkiem nieźle, ale makaron nie był jej mocną stroną. Spaghetti skleiło się w miękką żółtawą bryłę, a sos spływał na dno talerza, gdzie tworzył czerwoną kałużę o nieokreślonym smaku. Mimo to Odd z radością pochłonął swoją porcję i przywłaszczył sobie porcje Yumi i Aelity.

- Zachowujesz się jak prosiak - stwierdził Ulrich.

- Zawsze tak mówicie: „Odd, jesteś wstrętny, Odd, służysz nam za śmietnik”... A ja po prostu nie lubię wyrzucać jedzenia.

- Czy ktoś z was widział Jeremy’ego? - zapytała Yumi, żeby zmienić temat.

- Nie. Dzisiaj nie przyszedł na lekcje.

- Zajrzałam do niego rano - dodała Aelita. - Pracuje na komputerze.

Odd wessał łapczywie gruby zwój makaronu i potrząsnął głową.

- Ten chłopak zachoruje, jeśli będzie dalej tak pracował.

W tym momencie przy stole pojawił się William Dunbar z tacą w ręku.

- Mogę się przysiąść?

- Przykro mi, ale raczej nie - Ulrich nie raczył nawet podnieść oczu znad talerza.

- Co? Znowu rozmawiacie o sekretach waszego zamkniętego klubu?

- Dokładnie tak.

William miał już cisnąć w niego tacą, ale się powstrzymał.

- Jak sobie chcecie! Zresztą jakoś straciłem apetyt.

W tej właśnie chwili zaczął dzwonić telefon Aelity.

- Co mówisz? Co? Mój ojciec? Jeremy... to wcale nie jest śmieszne!

Ale to nie był żart. Aelita, Ulrich, Yumi i Odd weszli wtedy do Lyoko po raz ostatni. Elfka, samuraj, Japonka i superkot z długim, fioletowym ogonem. Powrót do świata wirtualnego był dla Aelity jak zimny prysznic. I nie tylko dla niej. Znajdowali się w sektorze lodowca. W głębi równiny błyszczącej jak łąka diamentów wznosiła się góra. Miała lodowe wierzchołki połączone niebezpiecznymi przejściami z kryształu. Z najwyższego szczytu spadał w dół srebrny wodospad, tworząc u dołu błyszczące jeziorko. Jeszcze silniej niż zwykle odczuwali emocje związane z pobytem w sztucznym świecie. Na białej powierzchni lodowca nie było widać ich cieni i dzieci miały wrażenie, jakby unosiły się kilka centymetrów nad ziemią.

- Gdzie jest mój ojciec? - spytała Aelita, rozglądając się dookoła.

- Schowany koło wodospadu - odpowiedział Jeremy. - Ale nie myśl, że łatwo go rozpoznasz. Ostrzegł mnie, że nie będzie miał postaci ludzkiej.

- Coś mi tu śmierdzi pułapką - syknął Ulrich. - Mam przeczucie, że za tym stoi Xana.

- I właśnie dlatego my też tu jesteśmy - wyjaśniła Yumi. - Aelita nic nie ryzykuje, jeśli z nią jesteśmy.

Jeremy, który siedział w laboratorium starej fabryki, przygryzł wargę. W głębi serca miał nadzieję, że Yumi ma rację. Ale tak naprawdę to Aelita ryzykowała najwięcej z nich wszystkich, jak zawsze. Zwłaszcza że nadal nie miała żadnych punktów życia. Nawet po rematerializacji. Nic jednak nie powiedział. Szli w stronę wodospadu, który wpadał do srebrnego jeziora. Wokół tworzyła się lekka mgiełka. Nad gładkim jeziorem zwisał lodowy most, który znikał za słupem wody. Odd poszedł pierwszy. Z góry spływały tony wody, ale nie było słychać żadnego hałasu. Na lodowcu panowała cisza.

- Co jest za wodospadem, Jeremy?

- Piąty sektor. Rdzeń Lyoko.

- Ten bez nazwy?

- Ten bez nazwy.

- A co jest w... rdzeniu Lyoko?

- Nie mam zielonego pojęcia.

- Chodźmy. I uważajmy.

Gdy doszli mniej więcej do połowy mostu, Aelita nagle się zatrzymała.

- Zostańcie tu. Dalej muszę pójść sama.

- Zwariowałaś?

Aelita potrząsnęła głową.

- Mój ojciec tam jest.

- Tego nie wiemy na sto procent - stwierdził Ulrich.

- Ale ja czuję, że to on. A jeśli tak jest... może lepiej, żebyśmy sami porozmawiali.

- Ma rację, chłopaki - przytaknęła Yumi. - To jej życie. I jej wielka chwila.

Aelita uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością. Potem odwróciła się i zaczęła iść sama po moście, krok za krokiem. Reszta przyglądała się temu, zaciskając pięści. Nie poczuła mokrych bryzgów, chociaż znalazła się dokładnie pod wodospadem. Krople spadały jej na skórę, a zaraz potem spływały, nie mocząc jej. Były tylko iluzją. Za wodospadem kryła się grota o niskim sklepieniu i podłożu zanurzonym w wodzie. Most tworzył wielki łuk nad srebrnymi wodami. I tam właśnie, w najwyższym punkcie, w połowie wysokości nad powierzchnią jeziora, wisiała w powietrzu świetlista kula. Aelita zapatrzyła się na nią z zachwytem. Kula wyglądała jak żywa. Wewnątrz niej kręgi świetlne wirowały i migotały wszystkimi barwami tęczy.

- Aelito!

Kula wypowiedziała jej imię! Dziewczynka, nie mogąc powstrzymać emocji, pobiegła aż na koniec mostu i wyciągnęła rękę, żeby jej dotknąć. Nie mogła jednak dosięgnąć. Brakowało tylko kilku centymetrów.

- Ależ urosłaś, mój mały uszatku. Jestem z ciebie bardzo dumny.

- Tato... - po twarzy elfki ciekły wirtualne łzy, zimne i bez smaku.

- Chciałbym mieć więcej czasu, skarbie - dobiegał z kuli głos jej ojca. - Czasu, żeby ci wyjaśnić. Czasu dla nas. Ale go nie mam. On się zbliża.

- Xana...?

- Zagraża nam wszystkim. Musimy go skasować.

Dziewczynka przytaknęła.

- We dwoje na pewno to zrobimy, tato!

- Tak. Ale nie będzie to łatwe. Zrobi wszystko, żeby nas powstrzymać.

- Tatusiu... strasznie za tobą tęskniłam.

- Ja za tobą też, córeczko. Nawet nie wiesz, jak. Od chwili, gdy byłem zmuszony cię opuścić, cały czas tęskniłem. Przez te wszystkie lata nie robiłem nic innego, tylko myślałem o tobie i o Anthei, twojej mamie. O naszej rodzinie.

Wśród tego nierealnego, sterylnego krajobrazu Aelita czuła bardzo prawdziwe ściskanie w gardle. Przed nią była nie tylko kula, lecz także i głos... ciepły, drżący głos ojca. Który właśnie wymówił imię jej matki. Jedna połowa jej serca chciała krzyczeć: „Tatusiu, chodź tu i przytul mnie! Co nas obchodzi Xana i cała reszta. Potrzebuję ciebie!”. Ale druga połowa chciała wiedzieć.

- Tato? Gdzie jest mama? - zapytała słabym głosem.

- Nie wiem, córeczko. Ale żyje i ty musisz jej poszukać. Zostawiłem dla ciebie w Pustelni jedną rzecz. Została dobrze schowana, ale jestem pewien, że ją znajdziesz.

- Dlaczego nie możemy zrobić tego razem, tato?

- Bo ja już nie wiem, gdzie ona się znajduje. Musiałem pozbyć się moich własnych wspomnień, żeby on ich nie dostał...

Nagle kula podskoczyła, zaczęła kręcić się wokół własnej osi, a wewnątrz niej przepływały prądy o zdecydowanie większym natężeniu.

- Xana! - szepnął ojciec. - Zauważył nas.

Jeremy siedział nieruchomo przed monitorem w laboratorium. Palce miał oparte na klawiaturze. W sali wokół niego panowała prawie całkowita ciemność, świeciły się tylko diody i migotały napisy. Naprawdę nie chciał słuchać tej rozmowy. Ale na monitorze widział wszystko, co działo się w Lyoko, a głośniki superkomputera transmitowały każde słowo i każde westchnienie. Byt tak zamyślony, że nie zauważył cienia, który zbliżał się ukradkiem do jego stanowiska. Nie zauważył zaciśniętej pięści, która wzniosła się za jego plecami. Potężny cios w głowę. Jeremy spadł z krzesła na ziemię, nieprzytomny. William Dunbar, szkolny kolega, o którego Ulrich był tak zazdrosny, z zadowoleniem spojrzał na Jeremy’ego i uśmiechnął się.

Powietrze wokół zlodowaciałego jeziorka nagle napełniło się elektrycznością. Zza lodowego występu wyłoniły się setki potworów Xany, przypominających rój wściekłych owadów.

Yumi zauważyła je pierwsza.

- Tam! - krzyknęła.

- Mówiłem, że to pułapka! - zawołał Ulrich.

W mgnieniu oka grupka znalazła się pod laserowym ostrzałem. Yumi rzuciła swoimi wachlarzami, ale wrogowie byli zbyt liczni. Została trafiona dziesięć razy i natychmiast rozpadła się na niebieskawy pył. Wynurzyła się, dysząc ciężko, z kolumny skanera.

- Jeremy? - zapytała, z trudem łapiąc oddech.

Z głośników w sali do wirtualizacji nie nadeszła żadna odpowiedź. Yumi weszła na pierwsze piętro i zawołała go znowu.

- Jeremy...?

Przyjaciel leżał na ziemi, a obok niego pogięte okulary. Przy stanowisku dowodzenia siedział William Dunbar, a jego palce biegały po klawiaturze.

- Co ty tu robisz? - krzyknęła przerażona Yumi. - Jak to zrobiłeś, że...?

William bardzo powoli obrócił się w jej stronę.

- Cześć, skarbie - zaskrzeczał. Jego ładne, ciemne oczy zniknęły. Na ich miejscu paliły się dwa niebieskie światełka. Oczy Xany.

- O, nie, William... nie!

Yumi nie miała czasu pomyśleć, jak to się mogło stać. Z gardła chłopca wydobył się ryk, który nie miał w sobie nic ludzkiego. Zanim zdążyła zareagować, William wstał z fotela i podniósł ją, łapiąc za bluzkę. Yumi przeleciała przez pokój. Uderzyła plecami o ścianę. Uderzenie było tak silne, że pozbawiło ją oddechu. Po chwili podniosła się, obolała. Obróciła się w stronę drzwi windy i rzuciła się do nich najszybciej, jak mogła.

- Jeremy! - krzyknęła.

Leżący na ziemi chłopiec poruszył ręką, macając podłogę w poszukiwaniu okularów. Yumi nie zatrzymała się. Nie miała pojęcia, co robić. Ale wiedziała, że trzeba wywabić Williama z tego pokoju.

Odd i Ulrich, znajdujący się w sektorze lodowca w Lyoko, patrzyli ze zdziwieniem, jak potwory wycofywały się za góry, zza których kilka minut wcześniej przybyły.

- Cha, cha! - ucieszył się Odd. - Patrz, przepędziliśmy je!

- Nie sądzę, żeby zmywały się dzięki nam. Miały nad nami sporą przewagę liczebną.

- No więc?

- Wygląda to na odwrót strategiczny. Albo...

Nagle zbocze góry zaczęło się kołysać. Potem wstrząsy rozszerzyły się na ziemię i tuż koło nich w lodowcu utworzyła się głęboka szczelina. Strumień wody z wodospadu na kilka sekund się zwiększył, potem zmniejszył, a na koniec zmienił w strużkę kapiącej wody. Świat Lyoko zaczął drgać przed ich oczyma. Dużo silniej niż zwykle odczuli zawroty głowy wywołane przez wirtualne środowisko.

- Myślisz, że Aelita potrzebuje pomocy? - spytał Odd.

- Nie wiem. My na pewno.

- Czemu?

- Patrz tam! - pokazał Ulrich.

Zza lodowych szczytów wyłonił się gigantyczny stwór. Był tak wysoki, że mógł jednym krokiem przejść nad całą górą. Wielka biała maska, z jednym okiem tworzyła głowę. Z czaszki wyrastały czarne czułki, podobne do zwariowanych dredów. Kolos miał postać ludzką, ale był o wiele potężniejszy. Uderzył pięścią w górę i wielki fragment lodowca na wierzchołku odczepił się i runął do jeziora. Szczelina jeszcze się powiększyła.

- O, cholera... - wymamrotał Odd, czując, że uginają mu się kolana.

- Odd! Ulrich! - usłyszeli głos Aelity.

Dziewczynka biegła po lodowym moście, a kilka metrów za nią frunęła świetlista kula. Dobiegła do nich w kilka sekund.

- To mój ojciec! - wyjaśniła, wskazując kulę.

- O, dzień dobry, panie Hopper - przywitał się grzecznie Odd, chociaż pierwszy raz w życiu zdarzyło mu się rozmawiać z czymś w rodzaju... lampy. - Czy mógłby pan nam pomóc z tym potworem?

- Chyba mógłbym - odpowiedziała kula, wprawiając chłopców w osłupienie. - Ale musimy to zrobić razem.

- Jak?

- Miałem nadzieję, że Jeremy wam to powiedział.

- No... nie był zbyt rozmowny ostatnio.

Kolos skoczył do przodu. Uderzenia jego ogromnych stóp o ziemię niszczyły wszystko. Szczelina zmieniła się w przepaść, która rozciągała się między nogami giganta. Podniósł ręce ku niebu. Chwilę potem walnął pięściami w ziemię. Uniosła się fala srebrzystej wody, która zniknęła, zmieniając się w gęstą parę.

- Za mną! - zawołała kula. - Róbcie wszystko, żeby nie zdematerializowało Aelity!

- Ty idź, Odd! - Ulrich zawinął młyńca kataną. Błysnęło ostrze. - Spróbuję odwrócić jego uwagę.

- Niech pan idzie pierwszy, panie Hopper! - krzyknął Odd do kuli. - Biegniemy za panem!

Kolos znowu uderzył pięścią i tym razem przepaść doszła do jeziora, które zadrgało, jakby na znak protestu. Srebrna woda zaczęła się wylewać, znikając w cyfrowych otchłaniach tego, co zostało ze świata Lyoko. Kula dała nurka do przepaści, a za nią Odd i Aelita. Wylądowali dokładnie na ustawionej pod kątem prostym platformie z gładkiej skały, która wisiała nad bezdenną rozpadliną. Na komputerze w starej, opuszczonej fabryce, pod piątym sektorem - rdzeniem, który do tej chwili był biały - pojawiła się nazwa.

KARTAGINA

Była to nazwa miasta bez wymiarów, zbudowanego z niezliczonych, bardzo precyzyjnie rozmieszczonych niebieskich bloków o regularnej, gładkiej powierzchni. Po cyfrowym niebie latały we wszystkich kierunkach setki potworów. Szybowały, wykorzystując wielkie płetwy w formie skrzydeł. Miały długie paszcze z parą małych, ruchomych rogów i płaskie, szerokie, białe ciało. Były podobne do mant. Gdy tylko zauważyły intruzów, wydały ostry okrzyk i zaczęły zlatywać się w ich stronę, strzelając w nich mnóstwem laserowych strzał. Odd, Aelita i kula uciekali pod krzyżowym ogniem. Znajdujące się poniżej miasto z niebieskich bloków rozpadało się i składało w nieskończoność. Znaleźli drugą platformę, a potem trzecią, i biegli do utraty tchu aż do chwili, gdy ostatnia platforma skończyła się nad zupełną pustką. Tak, jakby dobiegli jednocześnie do centrum i do końca wszystkiego. Przed nimi zmaterializował się pozbawiony obudowy, falujący ekran.

- Aelito, teraz twoja kolej! Musisz zainstalować program! - rozkazała kula, która wisiała tuż za jej plecami.

- Jaki program?

- Jeremy wie.

- Jeremy! Podeślij mi dane! Jeremy!!! - wrzasnęła, podnosząc oczy do góry.

Ale nie było żadnej odpowiedzi.

Odd zwinnie skakał do przodu i do tyłu, nadstawiał nadgarstki, wystrzeliwał swoje laserowe strzały, rozpaczliwie próbując bronić dziewczynki. Na szczęście potwory nie interesowały się dwójką dzieci, lecz koncentrowały swoje wysiłki na kuli, która unosiła się nieruchomo w powietrzu. Kula powoli zwiększała swoją objętość.

- Jeremy! - krzyknęła zrozpaczona Aelita. - Potrzebuję programu! TERAZ!

- Już... jestem - wymamrotał Jeremy głosem osoby powracającej z zaświatów.

- Gdzie się podziewałeś, do licha?

- Były... problemy. William...

- Nie czas na pogaduszki! - krzyknął Odd. - Jeremy, podeślij nam ten cholerny program! A pan, panie Hopper, musi stąd uciekać, jest pan zbyt łatwym celem!

- Zajmijcie się programem! - rozkazała kula. - Nie przejmujcie się mną! Program!

Aelita dotknęła dłońmi ekranu i w kilka sekund załadowała do pamięci Lyoko przesłany przez Jeremy’ego program.

- Zrobione! - oznajmiła, zrywając łączność. Ale coś szło nie tak. Dziewczynka popatrzyła na falujący ekran. - Załadowałam program do systemu, Jeremy, ale się nie odpala! Wyskakuje mi błąd!

- To nie błąd - uściślił chłopiec. - Superkomputer nie ma wystarczająco dużo mocy, żeby aktywować program.

- To wyjaśnij mi, po co było go instalować? - wrzasnął Odd, który dalej zaciekle walczył z mantami. Był wykończony, tak samo jak reszta. Walczyli przecież z nieujarzmioną i prawdopodobnie nieskończoną potęgą. - Skąd teraz weźmiemy moc?

- Ze mnie - powiedziała kula. - Zawieram w sobie całą moc, która jest wam potrzebna.

Yumi znajdowała się na pierwszym piętrze starej fabryki, tam, gdzie metalowa galeryjka prowadziła do bramy wejściowej i do żelaznego mostu. Sytuacja była niewesoła. William zachowywał się jak szalony. I stał się potwornie silny. Biegnąc po galeryjce, Yumi czuła, że ze strachu serce podchodzi jej do gardła. Tu, w świecie realnym, nie miała punktów życia ani ostrych jak brzytwa wachlarzy. Bolały ją plecy. Jeszcze jedno takie uderzenie i na pewno straci przytomność. Nie mogła stawić czoła Williamowi, ale mogła próbować utrzymać go z dala od laboratorium. I przy tym przeżyć. Wślizgnęła się między zardzewiałe przegrody. Uważała na każdy podejrzany ruch czy hałas. Ale najwyraźniej niewystarczająco. William wyłonił się zza niej jak widmo i złapał ją za szyję. Yumi próbowała się wyrwać. Jej tenisówki ślizgały się po cemencie i nie znajdowały punktu oparcia. Szamotała się.

- Pomocy - szepnęła słabo.

William przyciągnął ją do siebie, trzymając za gardło. Zamierzał cisnąć nią o jedną z ceglanych ścian fabryki. Potem zmienił zdanie. Na twarzy pojawił mu się grymas. Symbol Xany błyszczący w jego oczach drgał pod wpływem jakichś zakłóceń. Yumi poczuła, że unosi się w powietrze, jej stopy już nie dotykały podłogi. William kołysał nią nad próżnią za metalową barierą galeryjki...

...żeby zrzucić ją w dół. Upadek z przynajmniej pięciu metrów.

Odd nauczył się, że wszystko ma swoje granice. Mógł samotnie walczyć z trzema, może czterema potworami. Nie z setką. Chłopiec wskoczył na grzbiet manty, złapał ją za rogi i kierował nią tak, żeby poleciała do góry, gdzie tysiące innych potworów tłoczyło się wokół pana Hoppera. Rozzłoszczona manta próbowała go zrzucić, ale Odd wbił w nią pięty i nie zwolnił uścisku.

- Przeklęte bestie! - wrzeszczał.

Zmusił ją do wzbicia się w górę, zabił drugiego i trzeciego potwora. Wtedy zobaczył błysk lasera.

Łup!

Dostał dokładnie pomiędzy oczy. Przesuwne drzwi odsunęły się na bok i Odd znalazł się w sali ze skanerami.

- Yumi? Jeremy? - wysapał.

- Odd, wróciłeś? - głos Jeremy’ego brzmiał tak, jakby przyjaciel był przerażony. - Leć piętro wyżej! Tam jest Yumi, a z nią William Dunbar.

- A ten co tu robi?

- To nie jest prawdziwy William! To Xana! Chce ją zabić!

- O, cholera...

Odd zerwał się, nie mówiąc nic więcej. Serce biło mu jak szalone, ale nie zwracał na to uwagi. Dobiegł chwiejnym krokiem do windy, ściągnął ją, nacisnął czerwony guzik oznaczający parter fabryki. Wjechał na górę. Próbował zgadnąć, gdzie ma iść. Rozejrzał się, zdezorientowany. Pachniało kurzem. Odgłos uderzenia. Cichy okrzyk. Kątem oka dojrzał ruch. Na galeryjce stał William. Trzymał coś zawieszonego nad przepaścią... Ej, chwila! To jest Yumi!

- NIEEE! - krzyknął instynktownie Odd.

William go zobaczył. Posłał mu sadystyczny uśmiech i zwolnił uścisk.

Odd bez zastanowienia rzucił się ku spadającej dziewczynie.

Na skraju zamarzniętego jeziora, które właśnie rozpadło się na tysiące fragmentów kodu, Ulrich wciąż zmagał się z kolosem. Albo raczej uciekał co sił w nogach, a potwór deptał mu po piętach. Strategia już się nie sprawdzała, trzeba było szybko wymyślić coś innego. Postanowił schować się między otaczającymi go bryłami lodu i przeczekać. Nagle tuż za sobą usłyszał ciężki chód kolosa. Skoczył zwinnie do przodu i z całej siły wbił miecz w zewnętrzną stronę jego stopy. Użył klingi jako oparcia, żeby podciągnąć się do góry. Gigant nie przejął się tym zbytnio - szedł dalej i rozbijał na kawałki to, co zostało ze srebrnego jeziora. Ulrich wytężał wszystkie siły, aby wspiąć się na rękojeść miecza. Wyciągnął ostrze ze stopy giganta i skoczył znowu. Wbił miecz w sam środek jego uda. Wspiął się wyżej. Kontynuował wspinaczkę aż do pasa kolosa. Tu było trudniej - potwór miał wielką, wystającą klatkę piersiową. Nie dawało się na nią wspiąć. Zaczekał, aż gigant ruszy ramieniem, i wyliczył skok tak, aby wylądować na jego gigantycznej ręce. Wbił miecz w jedną z ogromnych opuszek palca. W tym momencie potwór, który do tej pory nawet go nie zauważał, zareagował. Ręka machnęła gwałtownie i chłopiec musiał skulić się w zagłębieniu między palcem wskazującym a palcem środkowym, żeby uniknąć zmiażdżenia. Zdał sobie sprawę, że nie poradzi sobie bez pomocy.

- Jeremy - błagał. - Słyszysz mnie? Jeremy!

- Jestem! - Ulrich usłyszał głos Jeremy’ego, a potem kolos zaczął go miażdżyć. Bolało. Naprawdę bolało!

- Jeremy! Zrób coś!

- Nic nie mogę zrobić! Chyba że... Umiesz jeździć na motorze?

- JEREMY!

Obok chłopca na wielkiej ręce potwora pojawił się mały cyfrowy motor. Potwór zwolnił uścisk na tyle, że Ulrich zdołał wyślizgnąć się z jego palców. Wskoczył na motor, przekręcił manetki i dodał gazu. Zjechał wzdłuż kciuka i zanurkował za paznokciem. Potem zaczął wspinaczkę. Przedramię. Łokieć, ciemna jama koloru spalonego żelaza. Krzywizna bicepsu. Teraz kolos zachowywał się jak ktoś, kto próbuje uwolnić się od muchy. Ale zamiast zwolnić, Ulrich jeszcze przyspieszył. Plecy. Szyja. Położył się na motorze i wystrzelił jak sprężyna w stronę białej maski, która była twarzą potwora...

...która w tym momencie właśnie się pochyliła i pokazała mu swoje jedyne oko: symbol Xany. Ulrich jeszcze w powietrzu dobył miecza. I z całej siły wbił sztych katany w czarny środek okropnego symbolu. Dotąd dla giganta miecz Ulricha był jak szpilka. Teraz jednak poczuł cios. Zachwiał się. Ulrich zacisnął zęby i starał się trzymać z całych sił. Podciągnął się do góry i oparł stopy o gładką powierzchnię maski. Potem jeszcze głębiej wbił katanę. Kolos skoczył gwałtownie w bok i Ulrich znalazł się w powietrzu, głową do dołu i bez miecza. Zwinął się w kulkę, fiknął koziołka i uderzył stopami o ziemię. Wylądował na stojąco, ale wstrząs był bardzo silny, zęby Ulricha uderzyły o siebie i przez moment chłopak myślał, że je sobie połamał. Wszystko jednak miał całe. Zęby też. Nie miał czasu, żeby się zdziwić. Potwór, dygocząc z furii, runął prosto na niego. I zdezintegrował go.

- Panie Hopper! - zawołał Jeremy ze swego stanowiska. - Potrzebujemy pańskiej mocy, natychmiast.

- Jestem gotowy, Jeremy - oznajmiła kula. - Zabierz stąd resztę drużyny.

- Tato... co to znaczy? - pytała Aelita. - O jakiej mocy wy mówicie?

Dziewczynka znajdowała się jeszcze na platformie, otoczona przez manty. Wysilała się, żeby utrzymać je z daleka. Z rąk wystrzeliwała energetyczne kule, które oświetlały przestrzeń na różowo. Nie było nikogo poza nią i kulą.

- Mamy mało czasu, mój mały uszatku - powiedział czule ojciec. - Dotknij mnie i daj mi dostęp do programu.

Kula podpłynęła w stronę ekranu, nie przejmując się potworami ani ich laserami. Jej powierzchnia pociemniała mocniej, a przepływające w niej prądy stały się jeszcze bardziej niespokojne i szybkie.

- Nie! - zaprotestowała Aelita. - Najpierw musisz mi powiedzieć, co się z tobą stanie!

- Aelito, PRZESTAŃ! Nie bądź głuptaskiem! Dotknij mnie!

Dziewczynka opuściła ręce i cofnęła się. Manty wypuszczały w stronę kuli chmurę strzał. Światło wewnątrz niej ciemniało, aż wreszcie kula stała się czarna jak noc.

- Panie Hopper! Aelita! Program traci moc! Zostało jeszcze czterdzieści procent - odliczał zaniepokojony Jeremy. - Trzydzieści... dwadzieścia...

Aelita zbliżyła się do ojca.

- Nie rób tego, tatusiu... - wymamrotała z płaczem. Manta strzeliła znowu, dziewczynka zafalowała i prawie się zdezintegrowała. Całym ciałem oparła się o kulę. Objęła ojca. Przez chwilę poczuła, że ma w ramionach osobę z krwi i kości...

- Aelita! - krzyknął Jeremy. - Panie Hopper...

Kula rozpuściła się. Bez wybuchów, bez hałasu. Tak, jakby nigdy nie istniała. Fala mocy zalała całą Kartaginę. Stamtąd przeniosła się do innych sektorów Lyoko. Rozchodziła się na wszystkie strony jak wezbrane morze. Zalała bloki, cyfrowe drzewa, skały na pustyni i zamarznięte jeziora. Było to morze, które wypędzało Xanę. Z białej fali zmieniło się ono w kłębowisko czułków, które szukały jego nowych fragmentów i nowych kryjówek. Gdy tylko potwory z Lyoko zetknęły się z falą albo czułkami mocy, pękały jak kolorowe bańki. Ale to nie one się liczyły. Były przecież tylko pionkami. Na koniec morze znalazło Xanę, który wrzasnął z gniewu i strachu. Kawałek po kawałku jego cyfrowe ciało ulegało zniszczeniu. Również znajdujący się w starej fabryce William krzyknął z bólu i zgiął się wpół. Głowa wygięła mu się w tył, a z otwartych ust zaczął buchać gęsty, czarny jak smoła dym, który zwijał się w szerokie spirale, a potem zniknął.

William Dunbar zemdlał.

Kilka metrów niżej Odd leżał na betonie i trzymał Yumi w ramionach. Uratował ją w ostatniej chwili. Gdy William rzucił dziewczynkę w dół, Odd użył własnego ciała jako poduszki, aby zapewnić jej miękkie lądowanie.

- Dobrze się czujesz? - zapytał.

- Tak, a ty?

- Pomijając kilka siniaków! - parsknął wesoło Odd. - Powinnaś przejść na dietę.

Odd, Yumi, Ulrich i Jeremy stali w milczeniu w sali ze skanerami. Czekali, aż kolumna się otworzy, żeby wypuścić Aelitę. Jeremy’emu łomotało serce, oczy miał wilgotne. No i wreszcie, oto ona. Chwiejnym krokiem wyszła ze skanera. Spojrzała na nich kolejno, a potem podeszła do Jeremy’ego. Po twarzy ciekły jej łzy.

- Nie żyje, prawda? Mój ojciec...

Nikt nie odpowiedział. Przyjaciele zbliżyli się do niej i objęli ją w milczeniu.




18


TAJNY POKÓJ

(FRANCJA, MIASTO ŻELAZNEJ WIEŻY, 1. STYCZNIA)


Jeremy przerwał opowieść, żeby objąć Aelitę, która siedziała na stosie gazet z tyłu ciężarówki i cicho płakała.

- Trzymaj się - szepnął. - Nie płacz. Nie płacz, proszę.

Aelita wyjęła z kieszeni chusteczkę, wydmuchała nos i wytarła mokre oczy.

- Dzięki - wymamrotała. - Jesteście kochani.

Milczeli przez chwilę, słuchając głuchego dudnienia ciężarówki.

- Czy jeszcze coś powinnam pamiętać? - spytała Aelita.

- Tylko jedną rzecz - zaczął Jeremy. - Kilka tygodni temu...

- Wróciliśmy do laboratorium - powiedział Odd.

- Rozmawialiśmy o tym wszyscy i pomyśleliśmy o tajemnicy, która nas połączyła - dodał Ulrich.

- Ale też o tym, jak było niebezpiecznie. Xana, który chciał nas zabić, potem William, potem twój ojciec...

- Załapaliśmy, że to, co braliśmy za supermegagrę komputerową, wcale nią nie było...

- Bo ona miała coś wspólnego ze światem realnym.

- Tak więc postanowiliśmy wyłączyć superkomputer.

- To zrobiłaś ty, Aelito.

- Twój ojciec powiedział, że tylko ty możesz to zrobić. Podeszłaś sama do głównego wyłącznika, a my staliśmy za twoimi plecami...

- Powiedziałaś: „Mój ojciec by tego chciał” i opuściłaś dźwignię.

- Potem wszyscy poszliśmy do mojego pokoju - zakończył Jeremy. - Rozebraliśmy mojego laptopa, z którego łączyłem się z komputerem w fabryce...

- Zamknęliśmy go w szafie.

- Tak było trzeba.

- Dość już potworów.

- I dość informatyki. Chyba że trzeba kupić bilety na pociąg... - Jeremy podrapał się po głowie.

- Z tym też uważaj - poradził mu Odd. - Patrz, ile kłopotów mogliśmy sobie narobić!

Chociaż ból związany z ich wspomnieniami był jeszcze świeży, ta uwaga podziałała na wszystkich. Powoli, prawie ze wstydem, zaczęli się śmiać - najpierw cicho, a potem coraz głośniej, bo zrozumieli, że ten śmiech jest jedną z najpiękniejszych rzeczy w ich przyjaźni. Ktoś zapukał do drzwi ciężarówki.

- Hej, wy! Wszystko dobrze?

Był to René Crane. Usłyszeli, jak walczy z zamkiem, i nagle drzwi się otworzyły. Na zewnątrz panowała ciemność. Kurtka mężczyzny była zaśnieżona, a za jego plecami wirowały białe płatki. Jeremy wychylił się z ciężarówki jako pierwszy i zobaczył, że na ulicach jest jeszcze więcej śniegu, co najmniej ze trzydzieści centymetrów.

- Jesteśmy na miejscu? - zapytał.

- Wy tak - odpowiedział René. - Ja i mój brat mamy jeszcze kawałek. W tę psią pogodę nie tak łatwo jechać.

- W takim razie szerokiej drogi!

Po chwili z szoferki wyszła Yumi. Dziewczynka miała oczy napuchnięte od snu, a buzię owiniętą szalikiem.

- Oto ta, która smacznie spała! - powiedział Ulrich, czule gładząc jej włosy.

Ciężarówka zaparkowała na wprost głównego wejścia na teren Kadic. Wielka czarna brama wznosiła się między dwoma słupami z czerwonej cegły. Alejka, która przechodziła przez park i prowadziła do majestatycznych budynków szkoły, była zasypana śniegiem.

- Poradzicie już sobie? - zapytał funkcjonariusz Crane.

- Mamy bardzo blisko do domu, dzięki - zapewnił Jeremy. - Mniej niż dziesięć minut piechotą.

- Na ulicy pustki, nie ma strachu, że ktoś was zauważy - zakończył policjant. - Zmykajcie. I nie wpakujcie mi się znowu w jakieś kłopoty.

- Nie, proszę pana.

- I pamiętajcie, że we wtorek zadzwonię do waszego dyrektora i dowiem się, czy zwróciliście pieniądze pobrane z karty kredytowej.

- Tak, proszę pana.

Na koniec Roger Crane się uśmiechnął.

- Powodzenia, dzieciaki. Jeśli wybierzecie się kiedyś znowu w podróż, wpadnijcie do mnie.

- Dobra, ale nie do aresztu! - rzucił szybko Odd.

Wszyscy się zaśmiali. Stali wokół ciężarówki w samym środku zawiei śnieżnej. Śnieg zasypywał wszystko: szkołę, dzielnicę przemysłową, rzekę, żelazny most i dachy opuszczonej fabryki. Fabryki, która skrywała w swym wnętrzu tajemniczy podziemny zamek. Dzieci szły do Pustelni, zataczając się pod silnymi podmuchami zimnego i ostrego wiatru. W pewnej chwili Odd oparł się o skrzynkę na listy i westchnął.

- Nie dam już rady. Jestem głodny, jest mi zimno i zasypiam na stojąco.

- Jest już blisko, Odd! Pięć minut i jesteśmy w domu.

- Nie mogę się doczekać, żeby wleźć pod kołdrę...

Jeremy potrząsnął głową.

- Żadnej kołdry. Jest dopiero wpół do szóstej, do lekcji mamy trzy godziny.

- No i?

- Zapomnieliście już o panu Broulecie? I o zamurowanym pokoju?

- Nie chcecie chyba szukać go... teraz…

- Czuję, że to ta noc, Odd - przerwała Aelita. - Ostatnia noc naszych ferii.

W końcu doszli do Pustelni i czekali, marznąc, pod gankiem, aż Aelita otworzy drzwi. W willi było jeszcze w miarę ciepło, mimo że wyłączyli ogrzewanie, kiedy wychodzili złapać pociąg.

- Jasne, że nie ma co gadać o spaniu - narzekał Odd. - Inaczej rano obudzimy się jako sopelki. Ale coś zjeść chyba można? Ktoś ma ochotę na małą przekąskę?

Wszyscy mieli. Ulrich włączył piec centralnego ogrzewania i ustawił go na maksimum. Potem cała piątka poszła do kuchni. Został jeszcze chleb z obiadu, trochę omletu, sery i czekolada, masło orzechowe. Wzięli się ochoczo do roboty i w kilka minut potem wszyscy zgodnie ruszali szczękami..

- Jeśli chodzi o zamurowany pokój - powiedział na koniec Jeremy - to pomyślałem sobie, że musimy się podzielić. Odd, Yumi i Ulrich, wy ostukacie wszystkie ściany, żeby sprawdzić, czy gdzieś się nie odezwie pustka. Ja i Aelita przeszukamy na nowo strych. Jeśli pan Hopper naprawdę zostawił tę mapę, to tylko Aelita może ją znaleźć.

- Okej - przytaknął Ulrich. - Kto coś znajdzie, zawiadamia resztę.

Podczas gdy pozostali obszukiwali ściany kawałek po kawałku, Jeremy zajął się biblioteczką na strychu. Zdjął książki z najwyższej półki i położył je na podłodze, a potem zaczął je uważnie kartkować. Aelita krążyła po pokoju. Nagle wskazała na zniszczoną skórzaną walizkę, która leżała na jednym z regałów, i powiedziała ironicznie:

- Naprawdę jest tu wszystkiego po trochu. Nawet zestaw małego chemika, który ma przynajmniej dwadzieścia lat!

Usiadła na podłodze obok przyjaciela i zaczęła razem z nim przeglądać książki.

- Jeremy, jaki był mój ojciec? - zapytała w pewnym momencie.

- Nie znałem go przecież osobiście.

- Ale pisał do ciebie.

- Owszem.

- I pracowaliście razem.

- Przez krótki czas, nad programem, który zniszczył Xanę. Nigdy bym nie dał rady bez niego - Jeremy się zawahał. - Był największym geniuszem, jakiego można sobie wyobrazić. I naprawdę bardzo cię kochał.

Kontynuowali pracę w milczeniu, skończyli badać książki i zaczęli przeglądać pisma. Nie znaleźli jeszcze nic przydatnego: żadnej notatki na marginesie, żadnego znaku, żadnego bileciku włożonego między okładkę a obwolutę. Zupełnie nic. Z dołu schodów dobiegł głos Ulricha.

- Jesteście tam? Skończyliśmy już! Rezultaty zerowe, niestety.

- Tak samo tutaj! Chodźcie nam pomóc! - zaproponował Jeremy.

Weszli na strych. Wszyscy mieli zmęczone twarze, ale pracowali dalej i nikt nie narzekał.

- Nic - westchnął w końcu Odd.

- A ta kupa pism tam w głębi?

- Już ją przejrzeliśmy.

Profesor wykonał świetną robotę. Jeśli faktycznie zostawił wskazówki, jak znaleźć zamurowany pokój, to doskonale je ukrył.

- Podejrzewamy, że istnieje jakaś mapa - zastanawiał się Ulrich. - Ale jeśliby nawet istniała, profesor Hopper mógł ją ukryć wszędzie. W ścianie, którą potem kazał ponownie pomalować, albo w meblu z podwójnym dnem...

- Nie wiem czemu - wtrąciła się Aelita - ale jestem pewna, że to w książce. I jeśli miałabym powiedzieć, w jakiej, wybrałabym tę!

W rękach trzymała Opowiadania Edgara Allana Poe.

- A dlaczego?

- Bo jest w niej coś znajomego. Może ojciec czytał mi te bajki, gdy byłam mała?

Odd, który był fanem takiej literatury, odpowiedział:

- Nie wierzę! Poe pisał powieści grozy, niezbyt odpowiednie dla małej dziewczynki. Ale czekaj, tam było coś a propos tajemnic...

- Co?

Odd wziął książkę z rąk Aelity i zaczął ją gwałtownie kartkować. Spojrzał na spis treści, a potem otworzył na odpowiedniej stronie.

- Dobrze pamiętałem!

- Możesz nam to wytłumaczyć? - sapnął zniecierpliwiony Ulrich.

- To jest to słynne opowiadanie, Skradziony list, w którym bohater musi odnaleźć cenny list schowany w wielkim domu.

- Coś mi to przypomina.

- No: nas.

- I udaje mu się chociaż

-Tak, na koniec go znajduje... - zaśmiał się Odd. - W skrzynce na listy! Kapujecie? Policja szuka tego listu od wielu dni, ale jedyne miejsce, gdzie nikt nie zajrzał, jest najbardziej oczywiste!

- Sądzę, że to bzdura - powiedział sceptycznie Ulrich. Odd zamknął książkę, zbiegł pędem piętro niżej, wyszedł do ogrodu, zajrzał szybko do skrzynki na listy i wrócił na strych.

- Okej. Fałszywy trop - oznajmił rozczarowany. - Tam też nic nie ma.

Ulrich wzniósł oczy do nieba.

- Nie mów! - powiedział ironicznie i dalej myślał na głos.

- Może narysował ją na kartce albo może w jednym ze swoich...

- Notesów! - dokończyła za niego Aelita. - Takich jak ten. Wyciągnęła z kieszeni dżinsów notes, który wyjęła Kiwiemu z pyska poprzedniego popołudnia, gdy po raz pierwszy szperali na strychu. Wszystkie kartki były białe.

- Pusty - zauważył z rozczarowaniem Odd.

- Może profesor coś w nim napisał atramentem sympatycznym.

- Nooo, na przykład sokiem z cytryny...

Na te słowa oczy Yumi zabłysły.

- Ej, czekajcie! - krzyknęła. - Sok z cytryny nie jest jedynym łatwym do zrobienia atramentem sympatycznym. Pan Hopper był także profesorem od przedmiotów ścisłych, a więc znał się na chemii! Nie zdziwiłabym się, gdyby użył żelazocyjanku potasu. Jeśli tak jest, wystarczy nam tylko azotan żelaza, żeby odsłonić sekretny zapis.

Wszyscy popatrzyli na nią zdziwieni. Yumi nigdy nie była mocna z chemii. Skórzana walizka wciąż leżała otwarta na podłodze. Wewnątrz tkwiły probówki z kolorowymi związkami chemicznymi i aparaty destylacyjne. Była też mała instrukcja obsługi.

- Te rzeczy są już trochę przeterminowane - zauważył Jeremy.

- Miejmy nadzieję, że i tak zadziałają.

Aelita wybrała probówkę, otworzyła ją i chciała wylać zawartość na pierwszą stronę notesu. Do wnętrza probówki musiała jednak dostać się wilgoć, bo na kartkę spadł azotan żelaza w postaci bryły. Aelita zaczęła kruszyć ją w palcach, delikatnie pocierając papier żółtymi kryształkami. I nagle zobaczyła niebieskie litery, napisane w pośpiechu wiele lat wcześniej.

Moja maleńka Aellto, mam nadzieję, że to ty czytasz te słowa...

Aelita rozpoznała pismo ojca. Poczuła tęsknotę. Podniosła dłoń do ust, znieruchomiała i obserwowała, jak ożywają napisane dla niej słowa.

Zejdź do piwnicy Pustelni i dojdź do chłodni. Kiedy ją już zobaczysz...

Drżąc z przejęcia, Aelita zaczęła smarować kolejne strony azotanem żelaza. Pojawiła się mapa Pustelni razem ze wskazówkami, jak dojść do zamurowanego pokoju za chłodnią.

- Byłem pewien, że to właśnie tam! - zażartował Odd.

Profesor zapisał tylko cztery strony.

Na końcu czwartej pojawiło się krótkie zdanie: Kocham Cię.

I podpis: Tata.

Następne strony były już czyste. Odd zerwał się na nogi.

- Kto ostatni w piwnicy, zmywa talerze! - wrzasnął i rzucił się w dół po schodach.

Chłodnia nie miała okien. Było to zwykłe prostokątne pomieszczenie o grubych ścianach, w którym znajdowały się dwa rzędy niskich półek. Wyloty w suficie służyły do chłodzenia powietrza. Na ścianach sterczały wielkie haki na wędliny, teraz pokryte pajęczynami. Aelita otworzyła znowu notes ojca i czytała wskazówki, które jej zostawił:

- „Ustaw się plecami do drzwi i znajdź trzeci hak na lewej ścianie, licząc od wnętrza chłodni”.

- To tamten! - pokazał Ulrich.

- „Pociągnij go do siebie”.

Ulrich wspiął się na półki i uczepił się haka. Usłyszeli głośne brzęk i hak z trzaskiem obniżył się o kilka centymetrów.

- „Znajdź czwartą półkę na dole po prawej i podnieś ją”.

Odd popchnął metalowy wspornik w stronę ściany. Coś chrupnęło.

- „Zamknij drzwi pomieszczenia. Otwórz je znowu i zamknij”.

- Zrobione - oznajmił Jeremy.

- „Na koniec pociągnij znowu za hak”.

Tym razem oprócz trzasku usłyszeli zgrzyt i na ścianie w głębi otworzyły się drzwi tak niskie i wąskie, że można było przez nie przejść tylko na czworakach. Z drugiej strony przejścia, w pokoju, który był zamknięty przez dziesięć lat, zapaliło się światło. Dzieci weszły kolejno: najpierw Aelita, potem Jeremy, Odd, Ulrich i wreszcie Yumi. Znaleźli się w zwykłym pokoju o białych ścianach, które wyglądały, jakby je dopiero co otynkowano. Ze środka sufitu zwisał kabel elektryczny zakończony lampką, która słabo migotała. Stał tam wygodny tapczan z ciemnej skóry, a na wprost niego mała szafka z telewizorem i odtwarzaczem wideo. Były to stare modele. Kineskop telewizora prawie dotykał ściany, a ekran był wypukły.

- Ale odjazd! - krzyknął Odd. - To coś jest jeszcze na kasety! Zabytek!

Jeremy uśmiechnął się.

-Ten pokój został zamknięty, zanim wynaleziono czytniki DVD.

- Nie kapuję tylko, po co profesor robił sobie tyle kłopotów i wzywał firmę budowlaną, żeby schować tapczan i telewizor - skomentował Ulrich.

- Może żona nie pozwalała oglądać mu meczów piłki nożnej?

Zignorowali uwagę Odda. Pamiętali, jak samotna jest Aelita.

Usadowili się na tapczanie, Ulrich i Odd na poręczach, bo brakowało miejsca. Potem Jeremy zaczął walczyć z odtwarzaczem wideo.

- W środku jest kaseta. Dajcie mi chwilę.

Nagle włączył się telewizor. Najpierw pokazał się zwykły szary obraz oznaczający brak sygnału. Potem odtwarzacz uruchomił się ze zgrzytem i ekran zrobił się czarny. Jeremy podkręcił dźwięk i usiadł na tapczanie z pozostałymi.

- Cokolwiek to jest, zaczyna się.

Z głośników starego telewizora popłynęły słodkie dźwięki fortepianu. Stare, pożółkłe zdjęcia ukazywały się powoli w rytm muzyki. Aelita w wieku dwóch lub trzech lat, drepcząca po ogrodzie koło domku w górach. Domek miał czarny dach. Na trawniku stał rowerek o trzech kółkach. Aelita w objęciach pięknej pani o niebieskich oczach i rozpuszczonych, rudych włosach, takich samych jak włosy dziecka. Pani miała na sobie krótką, twarzową sukienkę w kwiatki.

- Mama - wyszeptała dziewczynka zdławionym z emocji głosem.

Obrazy wyświetlały się dalej. Jeszcze raz matka Aelity, teraz w eleganckiej sukni wieczorowej i na wysokich obcasach. Na szyi miała sznur pereł, które błyszczały na jej jasnej skórze. Znowu ona, w objęciach profesora Hoppera, obydwoje w fartuchach laboratoryjnych. Uśmiechnięty profesor Hopper z twarzą częściowo zakrytą gęstą, czarną brodą. A potem, bez uprzedzenia, z głośników dobiegł dźwięczny głos profesora, który nałożył się na muzykę. W tym czasie na ekranie ukazywały się nowe zdjęcia: Aelita przy fortepianie, Aelita ze swoją ulubioną maskotką, uśmiechnięty pan Hopper przy grillu.

- Moja maleńka Aelito! Mam nadzieję, że to ty oglądasz ten film. Ukryłem go starannie. Wiedziałem, że twoje zamiłowanie do sztuczek chemicznych i niezapisanych notesów zaprowadzi cię tutaj. Mam nadzieję, że znam cię na tyle, żeby się nie mylić.

Skończyły się zdjęcia, a na ich miejsce ukazał się profesor. Siedział na tym samym tapczanie, co teraz dzieci. Miał na sobie koszulę w kratę. Był wyprostowany, ręce trzymał skrzyżowane na brzuchu. Jego powieki, widoczne za grubymi szkłami okularów, były opuchnięte ze zmęczenia.

- Jeśli oglądasz ten film, to znaczy, że nie poszło mi dobrze. Złożyłem sobie przysięgę, że jeśli wrócę do Pustelni, gdy się skończy ta przygoda, sam wejdę do tego pokoju i spalę tę kasetę. Jeśli tak się nie stało, to znaczy, że mnie już nie ma. Przykro mi. Będę za tobą tęsknił, mój mały uszatku. A zdjęcia na początku tego filmu to prezent ode mnie, żebyś nie czuła się samotna.

Jeremy odwrócił się w stronę Aelity: patrzyła w ekran jak zahipnotyzowana.

- Tymczasem myślę, że jestem ci winny wyjaśnienie. Kiedy się urodziłaś, nosiłem jeszcze moje prawdziwe nazwisko - nie Franz Hopper, tylko Waldo Schaeffer. W tym czasie ja i Anthea, moja żona, a twoja matka, pracowaliśmy w Szwajcarii nad ściśle tajnym projektem, który miał kryptonim „Kartagina”. W momencie, gdy nasze badania były już bardzo zaawansowane, zrozumieliśmy, że zostaną one wykorzystane, by kontrolować ludzkość. Dlatego postanowiliśmy się ukryć. Ale nie udało się nam. Twoja matka została porwana. Nie wiem, gdzie ją trzymają, ale jestem pewien, że jeszcze żyje. Mam nadzieję, że czuje się dobrze. Ileż ja się jej naszukałem! Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby ją odnaleźć. Ale musiałem też chronić ciebie. Ukryłem się w tym mieście i zacząłem uczyć w Kadic, posługując się fałszywym nazwiskiem. Tutaj stworzyłem Lyoko, wykorzystując te same programy, które opracowałem razem z twoją matką przy projekcie Kartagina. Chciałem, żeby Lyoko chroniło nas przed użyciem Kartaginy do złych celów. Ale po pewnym czasie oni znaleźli mnie jednak także i tutaj. A kiedy przyjechali, musiałem się przygotować do nowej ucieczki. Próbowali cię złapać i zranili cię. Bardzo poważnie zranili. Kula rozorała ci głowę. Mogłaś umrzeć.

Aelita powoli podniosła drżącą rękę. Pod włosami miała szeroką bliznę.

- Był tylko jeden sposób, żeby cię wyleczyć. A jeśli teraz mnie słuchasz, wiesz już, jaki. Kiedy wyłączę przycisk nagrywania, wezmę cię ze sobą do Lyoko. W bezpieczne miejsce. Żeby cię wyleczyć. Bardzo się boję, Aelito. Xana...

Zakłócenia przerwały resztę zdania i obraz na ekranie chwiał się chwilę.

- ...Jeśli teraz mnie słuchasz, prawdopodobnie nie poszło mi tak, jak powinno. A więc musisz zniszczyć superkomputer i wszystko, co się znajduje w starej fabryce.

- My też na to wpadliśmy... - mruknął Odd.

- Musisz go zniszczyć, żeby nikt nie mógł go znaleźć i wykorzystać. To nie wynalazki stanowią problem, tylko ludzie. Ludzie są niebezpieczni, Aelito. Ludzie są źli.

Profesor Hopper na ekranie wytarł chustką oczy. Głos mu drżał ze wzruszenia i gniewu. Potem ciągnął dalej:

- A teraz druga rzecz, o którą muszę cię prosić: otwórz szafkę pod telewizorem. Znajdziesz w niej drewnianą skrzyneczkę. W niej jest medalion na łańcuszku. To jest prezent, który dała mi twoja matka, a ja dałem jej identyczny. Zachowaj go jako najcenniejszą rzecz, jaką masz. I znajdź swoją matkę, Aelito. Wiem, że to trudne i niebezpieczne zadanie, córeczko, ale jesteś dzielna i znajdzie się ktoś, kto ci pomoże, tak jak mnie pomógł. Właśnie dlatego możesz poprosić o pomoc...

Zakłócenia zagłuszyły słowo, film przeskoczył o kilka sekund do przodu.

- ...ern. Zwróć się do nich, jeśli będziesz w potrzebie. A kiedy znów obejmiesz mamę, ucałuj ją ode mnie.

Film przeskoczył dalej z powodu nowego zakłócenia. Taśma musiała się uszkodzić w ciągu tylu lat. Jeremy spróbował powalczyć z odtwarzaczem, ale bez rezultatu.

- Nic się nie da zrobić - westchnął ze smutkiem. - I tak to jest już koniec. Nie ma nic więcej.

Aelita wstała w ciszy, podeszła do Jeremy’ego i odsunęła go lekko. Potem otworzyła ciemne drzwiczki szafki. Tak jak powiedział jej ojciec, w środku była drewniana skrzyneczka, niewiele większa od jej dłoni. Otworzyła ją i wyjęła cienki złoty łańcuszek, na którym wisiał medalion wielkości dużej monety, tak błyszczący, że Aelita mogła się w nim przejrzeć.

Na powierzchni medalionu wyryto dwie litery, W i A, a poniżej rysunek węzła marynarskiego.

- Waldo i Anthea - szepnęła dziewczynka, która teraz znała już prawdziwe imię swojego ojca.

- Związani ze sobą - dodał Jeremy.

- Tak. Razem na zawsze.



19


EVA SKINNER

(STANY ZJEDNOCZONE, KALIFORNIA, 1. STYCZNIA)


Pierwszy samolot do Francji startował o szóstej rano i głośniki zapraszały pasażerów, żeby szli w stronę bramek do wejścia do samolotu. Eva Skinner szła przez długie korytarze, ciągnąc za sobą sztywną walizkę na kółkach, która służyła jej za podręczny bagaż. Zmieniła strój i teraz miała na sobie obcisłe dżinsy i kolorową bluzkę. Uśmiechała się. Myślała, że ludzie są naprawdę skomplikowani. Żeby polecieć z Ameryki do Francji, trzeba było kupić bilet, potrzebowała też wizy i specjalnego pozwolenia, bo była „niepełnoletnia” i „nie pod opieką osoby dorosłej”. Musiała zdobyć bagaże. Ubrania. A jak już dotrze do Francji, będzie musiała jeszcze dojechać do miasta, w którym znajdowało się gimnazjum. Nieźle. Wolny czas w samolocie wykorzysta, żeby połączyć się z Internetem i przygotować swój przyjazd: jutro dyrektor będzie na nią czekał z otwartymi ramionami. Nowa uczennica ze Stanów Zjednoczonych, która jest na wymianie szkolnej. Eva minęła ogromne sklepy wolnocłowe. Popatrzyła na monitory, szukając swojej bramki. Numer 27. Musiała iść za oznakowaniami i pospieszyć się, ludzie zaczęli już wsiadać do samolotu. Stewardesa uśmiechnęła się do niej. Była to miła dziewczyna w śmiesznym berecie pod kolor stonowanego kostiumu linii lotniczych.

- Nazwisko?

- Eva Skinner.

- Chwileczkę - wystukała coś na komputerze i uśmiechnęła się znowu. - Rezerwacja w pierwszej klasie. Bez opieki osoby dorosłej. Dobrze. Mogę zobaczyć dokumenty i zgodę twoich rodziców?

Eva podała kobiecie ulotkę z sieci fast foodu, którą trochę wcześniej znalazła na ziemi: cheeseburger w promocji za jedynego dolara i dwadzieścia pięć centów, upominek, menu dla dzieci. Wręczając stewardesie ulotkę, Eva musnęła jej długie, zadbane palce. Kobieta otworzyła ulotkę, na której znajdowało się wielkie, kolorowe zdjęcie kanapki.

- Wszystko w porządku. Moja koleżanka na pokładzie pokaże ci miejsce.

Eva skinęła głową i razem z innymi pasażerami udała się do długiego metalowego rękawa, którym przeszła do samolotu. Pierwsza klasa była prawie pusta. Niedaleko Evy, po drugiej stronie korytarzyka, siedziało dwoje innych pasażerów - pani w czarnej sukni, skupiona nad swoim laptopem, oraz mężczyzna w średnim wieku, który zasnął jeszcze przed startem, a teraz ślinił się na swój krawat za pięćset dolarów.

- Wszystko w porządku, panno Skinner? - zapytała inna uśmiechnięta stewardesa, która miała taki sam kostium jak poprzedniczka. - Można rozpiąć pasy, wystartowaliśmy. Czy podać coś do picia?

- To samo co temu panu - odpowiedziała Eva, wskazując na drzemiącego mężczyznę.

- Koniak? Oj, chyba jednak nie. Może lepiej sok owocowy?

- Tak. Proszę.

Stewardesa, kołysząc biodrami, szła wzdłuż korytarza. Wyglądała na uradowaną, że jest użyteczna. Za tę użyteczność jej przecież płacili. Fotele w pierwszej klasie były wielkie i wygodne. Może teraz zasnąć? Nie trzeba się będzie martwić, co kazać robić ciału Evy Skinner. Xana będzie mógł spokojnie pomyśleć. A miał niemało do przemyślenia: na przykład jak zaprzyjaźnić się z dziećmi i zdobyć ich zaufanie. A przede wszystkim - jak je zabić.




20


PIERWSZY DZIEŃ SZKOŁY

(FRANCJA, MIAST ŻELAZNEJ WIEŻY 1. STYCZNIA)


Yumi, Jeremy, Odd, Aelita i Ulrich przybyli przed bramę wejściową Kadic spóźnieni dziesięć minut. Na koniec, po wyjściu z tajnego pokoju, zasnęli. Ale godzinę później zadzwonił budzik. I już tu są, zadyszani i z oczami piekącymi po nieprzespanej nocy.

- Zaczynamy więc! - oznajmił uroczyście Odd.

- My mamy dwie godziny chemii - oznajmił Jeremy, patrząc na zegarek.

- Ja historię - dodała Yumi. - I powinnam się ruszyć, psorka już pewnie weszła do klasy.

- Zwariowaliście! - oburzył się Odd. - Miałem na myśli... zaczynamy z Pustelnią i Lyoko?

- Jasne - przytaknął Jeremy. - Będziemy szukać matki Aelity. Ale superkomputer zostawimy wyłączony.

Aelita miała na szyi medalion ojca.

- Ale przynajmniej mamy na to wszystko masę czasu, co nie? - uśmiechnął się Ulrich.

Yumi przełożyła plecak z książkami na drugie ramię.

- Za to historzyca nie lubi czekać. Muszę spadać.

- To do zobaczenia na obiedzie w stołówce.

- Dobra. No to udanego pierwszego dnia i całej reszty semestru - odpowiedziała, wchodząc przez bramę jako pierwsza.

Był 10 stycznia i wreszcie przestał padać śnieg. Słabe światło słoneczne oświetlało posypane solą ulice. W alei wjazdowej Kadic było wiele śladów sportowych butów. Piątka dzieci, którym strasznie chciało się spać, pobiegła oblodzoną ścieżką. Mimo wszystko byli szczęśliwi, że są wciąż razem. Na wprost nich stał główny budynek gimnazjum. Wygląd miał surowy, ale ani trochę groźny - zimowe słońce odbijało się w szybach okien, a wielkie drzwi były otwarte. Jednym susem przyjaciele wbiegli na schody.




SPIS TREŚCI


1. Motyl na dnie morza 7


2. Pusty dom 13


3. Erik Mc Kinsky 29


4. Podziemny Zamek 37


5. Sen Mai 61


6. Nie jestem istotą ludzką 91


7. John F. Bullenberg 109


8. Czekolada, książki i tajne przejścia 117


9. Eva Skinner 129


10. Sekrety Pustelni 135


11. Eva Skinner 143


12. Tajemnica budowniczych 149


13. Eva Skinner 159


14. Nieplanowana podróż 163


15. Eva Skinner 179




16. Kłopoty z policją 185


17. Ból głowy 203


18. Tajny pokój 231


19. Eva Skinner 249


20. Pierwszy dzień szkoły 253




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Baccalario Pierdomenico Kod Lyoko 01 Podziemny zamek
Baccalario Pierdomenico (pseud Moore Ulysses lub Belpois Jeremy) Kod Lyoko 01 Podziemny zamek
Baccalario Pierdomenico Kod Lyoko 1 Podziemny Zamek
Baccalario Pierdomenico Kod Lyoko 02 Bezimienne miasto
Baccalario Pierdomenico Kod Lyoko 2 Bezimienne Miasto
Baccalario Pierdomenico Kod Królów
Baccalario Pierdomenico Kod Królów 2
Baccalario Pierdomenico (pseud Moore Ulysses lub Belpois Jeremy) Kod Lyoko 02 Bezimienne miasto
kod lyoko evolution pl
kod lyoko ewolucja pl
Nokia C1 01 Instrukcja Obsługi PL
5000039999 01 03 1152713 PL
01 world economy pl
ASSETS 10p04 01 [ www potrzebujegotowki pl ]
TI 12 01 02 12 T pl
kod na vipa na moviestarplanet pl
kod lyoko igrica na facebooku
Baccalario Pierdomenico, Alessandro Gatti Magiczna zagadka
5000039999 01 03 1152713 PL

więcej podobnych podstron