WSPOMNIENIA Z BIAŁEGO PIEKŁA
Józef Kozielecki
WSPOMNIENIA Z BIAŁEGO PIEKŁA
OPOWIEŚĆ AUTOBIOGRAFICZNA
JACEK SANTORSKI & CO WYDAWNICTWO WARSZAWA 19%
Redakcja KRYSTYNA PODGÓRECKA
Redakcja techniczna i korekta PAWEŁ LUBOŃSKI
Projekt okładki LIDIA BONIECKA
Opracowanie techniczne okładki STUDIO “PRYZMAT', WARSZAWA
Skład i łamanie OFICYNA WYDAWNICZA “REWASZ", PRUSZKÓW
Copyright © 1996 by the Józef Koziekdd
WYDAWNICTWO JACEK SANTORSKI & CO
03-930 Warszawa, ul. Nobla 25 Redakcja i punkt sprzedaży: Warszawa, ul. Podwale 11 pok. 17 i 14
Tel. 311461 w. 362 i 353 Adres do korespondencji: 03-912 Warszawa 33, sfcr. poczt. 54
Wydrukowano w Norwegii
ISBN 83-86821-10-8
“...cywilizacja raczej stwarza więcej coraz głębszych cierpień, aniżeli pomniejsza zakres cierpień poprzez pełniejszą i skuteczniejszą walkę z ich przyczynami/'
Max Scheler
“Jedno, co przeklinam na tej ziemi, to cierpienie."
Tadeusz Konwicki
“pomówmy jednak o Rzeczach Naprawdę Wielkich"
Zbigniew Herbert
Przygoda, którą przeżyłem blisko dziesięć lat temu w Warszawie, wykracza poza normalne, pospolite zdarzenia życiowe. Była dramatyczna i niewiarygodna; graniczyła ze zjawiskami metafizycznymi. Mroziła krew w żyłach. Czasem wywoływała szczery śmiech. Jej niezwykłość polegała na tym, iż zaczęła się od uszkodzenia mojego Mózgu, będącego siedliskiem pamięci, wyobraźni, twórczości, emocji i woli; będącego — mówiąc patetycznie — największą tajemnicą kosmosu. Dotychczas mózg ten — ten królewski organ, ten kłębek neuronów — funkcjonował sprawnie i niezawodnie jak komputer. I nagle ślepy los przestawił zwrotnice na tory prowadzące do niebytu. Jedynie udana Operacja Neurochirurgiczna mogła powstrzymać ten proces.
Przygoda ta miała jeszcze inną niemiłą cechę. Przypominała zachowanie się klocków domina: po skończeniu jednego epizodu chorobowego następował — nieoczekiwanie — kolejny; po pierwszej operacji przygotowywano się do drugiej. I nie widać było kresu tej apokaliptycznej sztafety. Pewien lekarz-neurochirurg krzyknął kiedyś ze złością, kiedy,
7
JÓZEF KOZIELECKI
do cholery, skończy się epopeja tego pacjenta? Te słowa dotarły tylko do karaluchów, które ukrywały się w czterech kątach sali szpitalnej.
Czuję nieodpartą potrzebę opisania lewą ręką — jedyną, którą władam — tej przygody, tej choroby mojej, która nagle skoczyła mi do gardła. Jednak głównym bohaterem opowieści nie będę ja ani moja rodzina, ani lekarze, ani rzesze znajomych. Głównym przedmiotem moich rozważań stanie się Cierpienie fizyczne i psychiczne, cielesne i duchowe. Cierpienie jest nieusuwalnym składnikiem życia i Walka z nim — ryzykowna niby poker — potwierdza ludzką wolę życia, wolę przeżycia i wolę dożycia. Muszę wznieść się ponad swój egoizm, muszę przezwyciężyć własne skrzywienie zawodowe, aby te wspomnienia z “białego piekła" były rzeczowe i obiektywne jak obrazy rejestrowane przez oko kamery.
Wszystkie dane zawarte w tej książce, należącej do literatury faktu, są autentyczne. W każdym razie starałem się unikać fantazji i konfabulacji. Korzystając z własnych obserwacji, z rozmów z życzliwymi lekarzami i przyjaciółmi, z wyników badań medycznych, starałem się zrekonstruować istotne wydarzenia. Ta rekonstrukcja nie jest jednak pełna: niektóre epizody zatarły się w pamięci, musiałem również ze względu na brak miejsca odsiać wiele szczegółów. Wreszcie miejsca akcji, nazwiska kilku osób i niektóre zdarzenia mogące zaszkodzić środowisku lekarskiemu zostały zmienione lub zupełnie opuszczone.
Nieprzypadkowo wspomnienia te piszę w Trzeciej Osobie pełniącej rolę świadka. Opowiadanie o swoim “ja" krępuje autora, często prowadzi do upiększania osobistej historii i wykreślenia z niej podłych czynów. Dzięki temu, że piszę o Józefie Rezmerze (takie nazwisko nosiła moja matka przed ślubem), mogę z pewnego dystansu spojrzeć na siebie, mogę z większą swobodą relacjonować swoją nie zawsze mądrą
OD AUTORA
walkę z cierpieniem, walkę, w której ważyły się moje losy: raz autor władał nieszczęściem, później ono władało autorem. Piszę te wspomnienia przede wszystkim dla tych ludzi — młodych i starych, zdrowych i chorych — którzy mają stalowe nerwy i dość odwagi, aby śledzić dramatyczne przeżycia drugiego człowieka. W zrozumieniu tych wspomnień pewną rolę odegrać musi również poczucie humoru, ponieważ śmieszność i wesołość często przytulają się do tragiczności; groteska wynurza się z tragedii.
Autor
Haga-Warszawa, 1994/95
8
Część pierwsza
DUCH BUNTU
“Człowiek zbuntowany... w swoim pierwszym odruchu sprzeciwia się naruszeniu tego, czym jest/'
Albert Camus
Józef Rezmer, uczony o innowacyjnym umyśle i kanciastym charakterze, miał już wszystkie ważne wybory egzystencjalne poza sobą. Osiągnął w życiu wiele; niektórzy powtarzali opinię, że należy nie tylko do osób znanych, ale również wybitnych, przynajmniej we wschodnim zakątku Europy. Był człowiekiem sukcesu w nauce o podejmowaniu decyzji. Piął się nieustannie — za pomocą zacnych i niecnych środków
— w górę po szczeblach kariery zawodowej. Gonił za coraz ambitniejszymi celami intelektualnymi. Szczególnie lubił przekraczać granice, które dla innych były nieprzekraczalne. Szybko zdobył kolejne stopnie i tytuły naukowe. Jego publikacje ukazywały się w wielu językach, nawet w japońskim. Wykładał na wszystkich kontynentach, często w prestiżowych uniwersytetach amerykańskich. Dla relaksu pisał czasem — dość miernie — utwory SF. Pasjonowała go również eseistyka, chociaż i w tej dziedzinie jego dokonania nie były najwyższego lotu. Zdobył liczne nagrody i wyróżnienia krajowe oraz międzynarodowe. Nie zaznał goryczy niepowodzeń. “Stary
— mówili koledzy — ty, jesteś wybrańcem bogów." Jedynie zazdrośnicy, których w nauce jest mrowie, plotkowali, że “Rezmer, drań, tylko naśladuje i imituje Amerykanów".
13
JÓZEF KOZIELECKI
DUCH BUNTU
Przed laty studenci z Uniwerku spytali go otwarcie, czemu zawdzięcza swoje sukcesy, co motywuje go do osiągania coraz ambitniejszych celów naukowych kosztem życia prywatnego, gdzie znajduje się rozrusznik jego wyczynów? Odpowiedź Rezmera była równie szczera, co zaskakująca. Powiedział, iż wszystko zawdzięcza swojemu ojcu, człowiekowi surowemu, o ciężkiej ręce wileńskiego policjanta. Uważał on, że jego głównym obowiązkiem jest dać swoim dzieciom solidne wykształcenie, a przede wszystkim nauczyć je pięknego, kaligraficznego pisma, tak potrzebnego w pracy urzędnika czy nauczyciela. W procesie edukacji stosował twarde metody.
Józek był zdolnym uczniem; już jako sześcioletnie dziecko czytał po polsku i rosyjsku, umiał wykonywać podstawowe działania arytmetyczne do miliona. Nie mógł jednak nauczyć się pięknie pisać; stawiał litery krzywe i koślawe. “Piszesz jak kura łapą" — strofował go ojciec. Chociaż stosował coraz brutalniejsze metody, chociaż wydłużał czas lekcji, nie osiągał pożądanych rezultatów. Przeciwnie, pismo syna stawało się coraz bardziej szpetne.
—Jak nie nauczysz się kaligraficznie pisać, to z ciebie nic nie wyrośnie — powtarzał ojciec przy każdej okazji.
Te gniewne słowa utrwaliły się w pamięci Rezmera. Przenikały do nieświadomości. Rodziły poczucie winy i niższości. Jako smarkacz marzył o śmierci ojca; modlił się o nią w kościele Św. Rafała. Później starał się w sposób bardziej racjonalny skompensować swoją “wrodzoną wadę". Wybierał coraz trudniejsze cele życiowe, aby udowodnić rodzicom, iż jest coś warty. Skończył uniwersytet jako prymus. Później zrobił doktorat. Wydawał liczne książki i artykuły. Mimo to ojciec był niezadowolony. Rezmer zwiększył czas pracy. Gdy opadał z sił, gdy palce nie trafiały już w klawisze maszyny, przywiązywał się w nocy do krzesła, a nogi wstawiał do miednicy z zimną wodą. Kilka razy zemdlał. Żona, kobieta opiekuńcza i troskliwa, czę-
14
sto buntowała się. Gdy powtarzała, że ich małżeństwo rozłazi się w szwach, odpowiadał, iż wszystko, co znajduje się trzy metry od jego biurka, nie ma dla niego większego znaczenia. Świadomie czy nieświadomie chciał dowartościować siebie, chciał uzyskać uznanie w oczach ojca.
W końcu dopiął swego, przynajmniej częściowo dopiął. Jako stosunkowo młody człowiek otrzymał w Belwederze tytuł profesora. Wziął dyplom i pojechał do Torunia, gdzie zadomowiła się jego rodzina. Pokazał go ojcu. Stary człowiek nałożył okulary i długo studiował ten dyplom. W końcu powiedział:
— Ziuk, więc jesteś profesorem?
— Tak — odpowiedział Rezmer. W głosie jego czaiła się niepewność.
— I otrzymałeś ten tytuł w Belwederze, gdzie mieszkał marszałek Piłsudski — stwierdził ojciec, dla którego Naczelnik był wzorem osobowym.
Rezmer milczał, pocąc się jak ropucha.
— Ziutek, myliłem się, że z ciebie nic nie wyrośnie... myliłem się. Osiągnąłeś najwięcej z naszej rodziny. Jestem z ciebie dumny... ale, ale jeszcze trochę popraw swoje pismo.
Te proste słowa, wypowiedziane na pomorskiej równinie, wywołały wzruszenie. Wywołały coś więcej niż wzruszenie. Rezmer przeżył zjawisko, które psychologowie nazywają szczytowym doświadczeniem. Był szczęśliwy jak zdobywca Everestu. Takie momenty zdarzają się tylko raz w życiu. W pewnej chwili chciał pocałować ojca, ale ten człowiek o twardym sercu nie lubił “babskich" gestów.
Studenci ze sceptycyzmem słuchali tej nieoczekiwanej opowieści. Byli pełni wątpliwości i niedowierzania. “To baśniowa hipoteza" — powiedział ktoś z sali. Jednak Rezmer wierzył bezgranicznie, iż takie są rzeczywiste źródła, jego sukcesów. Powiedział zebranym:
15
JÓZEF KOZIELECKI
— Często prawda jest niestrawna jak szpinak na talerzu. Często odrzuca się ją, ponieważ przypomina herezje... ale z biegiem lat te herezje okazują się oczywistością.
Nie przekonał studentów. Przekonał... samego siebie.
Początek
Od kilku dni Rezmer odczuwał nasilające się bóle głowy w części ciemieniowej lewej półkuli mózgu. Koncentrowały się na obszarze nie większym od pinezki. Dziś było tak samo. Nie przerwał jednak pracy. Przed północą skończył poprawianie zadań studenckich; postawił znacznie więcej piątek niż dwójek. “Chyba się starzeję, bo staję się coraz łagodniejszy w ocenie młodzieży. A może właśnie ona jest lepsza od mojego pokolenia?" — pomyślał. Wypił kawę i zaczął pisać list do Warda Edwardsa, pracującego na uniwersytecie w Kalifornii. Sama myśl wyjazdu do Kalifornii wywoływała zadowolenie. W latach sześćdziesiątych był stypendystą na Uniwersytecie Stanforda, położonym niedaleko San Francisco. Doskonale poznał pół Kalifornii, gdzie mieszka chyba więcej -\ laureatów Nagrody Nobla niż w całej Europie. Spotkał się z Czesławem Miłoszem. Szczególnie utrwaliło mu się w pamięci jedno wydarzenie. Pojechał wraz z Bolkiem Borejszą i z innymi kolegami na wydłużony weekend. Po wypiciu galona taniego kalifornijskiego wina powracali do Stanfordu autostradą “number one", biegnącą wzdłuż Oceanu Wielkiego. Samochód prowadził Bolek, który pod Monte Cassino stracił j oko. Byli podchmieleni i nie zdawali sobie sprawy z wielkiego ryzyka. Po upływie lat Rezmer wspominał ten szaleńczy wypad
16
DUCH BUNTU
z przyjemnością. Pamięć nie utrwaliła oceanicznego strachu, jaki przeżył.
Pisząc list zawiadamiał Edwardsa, iż przyjedzie na konferencję i wygłosi bulwersujący referat o decyzjach ryzykownych. Gdy postawił kropkę nad i, wyobraźnia przeniosła go do San Francisco; wydawało mu się, że jedzie staromodnym tramwajem przez China Town, a później — spogląda z mostu Golden Gate, mostu samobójców, na Zatokę. W lutym 1988 roku miał urzeczywistnić te plany.
Głowa ciągle bolała. Nie mógł zmrużyć oka. Wziął więc środki nasenne i zasnął snem niemowlęcia. Obudził się około ósmej rano dnia 12 stycznia. I wtedy, i wtedy zaczęło się TO. Chciał założyć zegarek leżący na stoliku nocnym. Sięgnął po niego prawą ręką... i zegarek spadł na podłogę. Próbował go podnieść, ale nie udało się. Nagle spostrzegł, że kciuk i palec wskazujący zesztywniały. Nie był zdolny nimi poruszać. “E, to drobnostka. Chyba zwyczajne zaburzenia krążenia, które często występują po nocy" — pomyślał. Poszedł na seminarium w dobrej formie. Dyskutował ze studentami, opowiadał im anegdotki, żarty. Myśl o wyjeździe do Kalifornii poprawiała samopoczucie. Jednak wieczorem zauważył, że nie może poruszać również trzecim palcem prawej ręki. Fakt ten trochę go zaniepokoił. “Czyżby jakaś pełzająca choroba" — pomyślał.
W następnym dniu — za namową żony, która była lekarzem — udał się do neurologa. Przyjął go wysoki mężczyzna o bladej twarzy i siwiejących włosach. Był prawie bezzębny. Po przeprowadzeniu standardowych badań powiedział stanowczo:
— Niestety, nadaje się pan do szpitala... właśnie wypisuję skierowanie.
— Zapewne pan, doktorze, żartuje — powiedział Rezmer zaskoczony. — To wygląda jak... katar.
Neurolog spojrzał na niego karcącym wzrokiem.
17
DUCH BUNTU
— Proszę nie lekceważyć niedowładu palców... to może być poważna sprawa neurologiczna... może mózg... Rezmer bezczelnie przerwał.
— Panie doktorze, mnie nic złego się nie zdarza... — zaczął żartobliwie. — Życie zaczyna się dopiero po pięćdziesiątce.
— Po pięćdziesiątce to ono się zacina, a nie zaczyna.. Przecież “wiek męski to wiek klęski".
— Na szczęście schorzenia mnie omijają — stwierdził pacjent.
Lekarz podniósł wzrok, w którym ukrywał się nieuleczalny smutek.
—Ja też tak sądziłem — powiedział i odsłonił swoją lewą, sztywną nogę. — Gdybym w młodości nie ignorował drobnych dolegliwości, byłbym całkowicie sprawny, a tak...
W ciągu długiej praktyki lekarskiej neurolog zauważył, że pacjenci — szczególnie mężczyźni — lekceważą sygnały bólowe. Sądzą, że nieszczęścia zawsze przechodzą obok, że chwytają za gardło sąsiada, kolegę, przechodnia idącego z drugiej strony ulicy, wszystkich, z wyjątkiem nich. Być może dlatego umieralność w kraju jest tak przerażająca.
Neurolog podał Rezmerowi skierowanie do szpitala, ale ten je odsunął i powiedział:
— Nie pójdę do lecznicy. Właśnie wyjeżdżam do Kalifornii. Lekarz uderzył pięścią w stół.
— Do jasnej cholery, czy pan jest idiotą? Proszę zrozumieć powagę sytuacji. W pana głowie prawdopodobnie zaczęły się dziać procesy patologiczne, które mogą doprowadzić do — szukał odpowiedniego słowa — katastrofy.
Zaskoczony wybuchem gniewu lekarza, pacjent milczał.
—Jeszcze raz proszę, aby wziął pan to skierowanie — powiedział łagodnie, jak do dziecka. — Może to jest polisa na dalsze, szczęśliwe życie.
Rezmer ze złością wsadził skierowanie do lewej kieszeni i wyszedł nie pożegnawszy się z neurologiem. Początkowo nie wiedział, co o tym myśleć. Później zaczął budować w głowie prościutki mechanizm obronny. Przekonywał siebie, że lekarze znajdują schorzenie nawet tam, gdzie go nie ma. To ich skrzywienie zawodowe. Tak jak ksiądz wszędzie dostrzega grzeszników, a prokurator — przestępców, tak lekarze wszędzie doszukują się pieprzonej choroby. Zresztą z tego żyją. Te myśli pogłębiły tylko jego gniew i złość.
— Co powiedział ci lekarz? — spytała łagodnie żona.
— Uznał, iż nadaję się do szpitala, i to do kliniki neurologicznej.
— Widocznie miał powody, aby tak sądzić. Rezmer wybuchnął gniewem.
— Brednie! Jestem zdrowy jak koń... dzisiejsi lekarze wszystkich uznają za chorych. Wszystkich. Nawet w Bogu widzą tylko pacjenta.
Zamiast planowanego wyjazdu do Kalifornii Rezmer trafił do szpitala na Ochocie. Był jednak w niezłym nastroju; ogarniał go umiarkowany optymizm. Sądził, że za kilka dni, może za kilka tygodni znów podejmie normalne zajęcia uniwersyteckie. Przekonywał siebie, że krótki odpoczynek należy mu się po ciężkiej pracy przy biurku. Jednocześnie odczuwał swego rodzaju niepokój przed nieznanym; szary, gigantyczny kompleks szpitalny, górujący nad tą peryferyczną dzielnicą Warszawy, jak Wawel nad Krakowem, zmniejszał pewność jego kroków, budził ciekawość i obawy. Zdawał sobie sprawę,
18
19
JÓZEF KOZIELECKI
że — podobnie jak amator szachów — zaczyna grę, której reguł jeszcze nie opanował.
Wszedł do gabinetu lekarza dyżurnego. Lekarka wzięła od niego skierowanie i spytała:
— Czy pan już kiedyś leczył się u nas?
— Nie, nigdy nie leżałem w szpitalu... Przepraszam, w czasie wojny biłem się z jednym żulikiem wileńskim na ulicy Kalwaryjskiej i złamałem sobie nogę... Przebywałem więc pewien czas w sowieckiej lecznicy... Ale to historia.
Lekarka spojrzała na niego znacząco; może pochodziła też z Kresów, a może przeciwnie, nazwa tego litewskiego miasta nic jej nie mówiła; wywołała tylko zdziwienie. Nigdy z wyrazu twarzy nie potrafimy odczytać z całą pewnością ludzkich myśli. Pozostaje tylko dwuznaczność.
— Taaak — powiedziała przeciągając słowo. — Przypuszczam, że teraz pana pobyt potrwa długo, może — bardzo długo.
— Chyba pani doktor kpi ze mnie... nie zamierzam żyć zakorkowany w lecznicy... chodzi tylko o te gówniane trzy palce — w jego głosie zdziwienie łączyło się z protestem.
Nie zwróciła uwagi na jego słowa, ponieważ przeglądała jakieś materiały. Po chwili stwierdziła autorytatywnie:
— Niestety, widzę, iż wszystkie sale w klinice są zajęte. Położymy więc pana na korytarzu... Siostro Barbaro — zwróciła się do pielęgniarki — proszę położyć pacjenta na łóżku koło pokoju opatrunkowego.
— Pani doktor, nie chcę przebywać na korytarzu, ponieważ...
Przerwała mu i zaczęła go besztać.
— Proszę nauczyć się już na początku, że w szpitalu, a szczególnie na takim trudnym oddziale jak neurologia, wszyscy chorzy muszą bezwzględnie wykonywać polecenia lekarzy... Zresztą — zmieniła władczy ton na miękki głos
20
DUCHBUNTU
kobiecy — na korytarzach leży elita, do której — o ile wiem _ również pan się zalicza.
Zauważył lekki uśmiech na jej twarzy.
— Ludzie elity, uczeni, politycy, literaci, przedsiębiorcy, często odżywiają się nieregularnie, pracują w nocy, zbyt dużo palą i zbyt dużo piją, więc ich układ odpornościowy nie wytrzymuje. Najczęściej im trafiają się zawały, wylewy, zatory, osłabienia. Ulegają nagłym wypadkom... Nie ma dla nich zwykle zarezerwowanych miejsc w salach szpitalnych. Muszą więc czasowo położyć się na korytarzu.
Chciał zażartować, że tym ludziom najczęściej też grają marsza żałobnego Chopina, ale w ostatniej chwili uznał, że taki żart nie byłby na miejscu.
Poszedł w kierunku, gdzie znajdowało się jego korytarzowe łóżko. Powietrze pachniało uryną i potem. Żona, która mu zawsze towarzyszyła, powkładała jego rzeczy do stolika nocnego, poprosiła o czystą pościel i przygotowała łóżko. Początkowo przez wiele godzin nikt się nim nie interesował, miał więc dużo czasu, aby obserwować klinikę, personel i chorych.
Szpital przypominał białe getto, zaludnione zbieraniną ludzi. Trafiali do niego nie tylko chorzy, ale również osoby porzucone przez rodzinę, dranie z rynsztoków, a także ludzie starzy i bezdomni. To getto jednocześnie było przytułkiem, schroniskiem i izbą wytrzeźwieli Koło Rezmera leżała staruszka, z którą nawiązał szczerą rozmowę. Powiedziała mu ze łzami w oczach, że rodzina zachowała się wobec niej podle. Była spluwaczką, na którą pluły dzieci i wnukowie, niewdzięcznicy. Teraz ma przynajmniej wikt i opiekę. Może do każdego otworzyć usta. Zatem szpital ten stanowił schronienie dla różnych pensjonariuszy.
W tej instytucji wszystko znajdowało się w ruchu, jak na autostradzie. Działała potężna maszyneria diagnostyczna i terapeutyczna, zwana złośliwie kupą żelastwa. Przez korytarz
21
JÓZEF KOZIELECKI
przejeżdżali pacjenci na zabiegi i z zabiegów. Chorzy, których czekał zabieg chirurgiczny, udawali się do bloku operacyjnego na ruchomych łóżkach. Trzy razy dziennie wózki kuchenne, ciężkie jak czołg, przetaczały się przez korytarze. Lekarze, pielęgniarki, księża szybkim krokiem przechodzili z sali do sali. Ich ruchy wydawały się przypadkowe, chaotyczne, nieukie-runkowane jak wędrówka mrówek. Jednak miały jakiś ukryty cel. Nad wszystkim dominowały tępe odgłosy drewniaków lekarzy, które były szczególnie przykre dla Rezmera.
W tym tętniącym życiem szpitalu tylko dwa miejsca stanowiły oazę ciszy i zadumy; były nimi kaplica przyszpitalna i prosektorium. Pacjenci, głównie ci chodzący samodzielnie, często przychodzili do kaplicy modlić się do Boga o zdrowie. Ich prośby rzadko były wysłuchiwane. Może dlatego, że modlili się zbyt gorliwie, może nie umieli znaleźć wspólnego języka z Opatrznością? W każdym razie statystyka zgonów była przerażająca. Prosektorium codziennie przyjmowało wiele plastykowych worków.
Gdy Rezmer z pewnego dystansu obserwował białe getto, coraz bardziej przekonywał się, iż jest ono najważniejszą instytucją wymyśloną przez ludzi. Mędrcy Wschodu powiadali, iż “człowiek rodzi się, cierpi i umiera". Te trzy strategiczne przystanki egzystencji znajdowały się w szpitalu. Tu zaczynało się życie i tu następował jego kres. Ale w szpitalu codziennie toczyła się także heroiczna lub nierozumna walka z cierpieniem. W tej walce używano coraz doskonalszej aparatury diagnostycznej i terapeutycznej, która była wytworem ludzkiego geniuszu. Często zawodziła, ale czasem wyciszała człowiecze bóle i męki. W procesie leczenia nie było miejsca na miłość, litość i sentymenty. Lekarze wykonywali swoje mozolne zadania z zimną krwią i w poczuciu obowiązku. Tylko dranie brali kopertówki. Co by pomyślał Hipokrates, gdyby znalazł się w środku tego molochu?
22
DUCH BUNTU
Rezmer leżał na łóżku znajdującym się na szerokim korytarzu kliniki neurologicznej i odczuwał sprzeczne emocje: nadzieję i obawę, dumę i wstręt, zadowolenie i gniew.
— Zupa, zupa fasolowa — krzyknęła kucharka. — Niech pan łaskawie podniesie swój tyłek. Laluś!
— Dziękuję za arystokratyczną diagnozę.
— Świnia... zuuupa...
Te dosadne słowa, pochodzące jak gdyby z innej galaktyki, przerwały łańcuch mętnych rozmyślali Rezmera i sprowadziły go z powrotem na ziemię. “Zupa, zupa fasolowa" — odpowiadało echo.
Wszystkie klasyfikacje ludzi na zacnych i podłych, na mądrych i głupców, na ekstrawertyków i introwertyków traciły swoje znaczenie w tym warszawskim szpitalu. Tu dominował podział pacjentów na “chodzących" i “nie chodzących". Ci pierwsi mogli wędrować po korytarzu i korzystać z kawiarni. Zaliczali się do arystokracji; czasem nawet demonstrowali poczucie swojej wyższości: robili orle miny! Tymczasem pacjenci przytroczeni do łóżka byli całkowicie zależni od innych. Jedyne, co im pozostało, to tępe patrzenie w sufit. Przypominali podludzi lub ludzi drugiej kategorii, chociaż głośno nikt tak ich nie określał. Jednak zachowania “chodzących" były bardziej wymowne niż słowa.
Po kilku dniach, po kilku nieprzespanych nocach, Rezmer został przeniesiony do trzyosobowej sali. Leżeli w niej mężczyźni w średnim wieku, o wyblakłych oczach i wytartych twarzach. Wymieniali między sobą jakieś banalne słowa. Przy-
23
JÓZEF KOZIELECKI
DUCH BUNTU
pominali pascalowską trzcinę, kruchą i łamliwą, ale jednocześnie nie zawsze myślącą. Ponieważ Rezmer samodzielnie chodził, pomagał swoim towarzyszom niedoli. Przynosił im — z pewnym obrzydzeniem — kaczki i baseny, pomagał w spożywaniu posiłków. Z biegiem czasu przyzwyczaił się do tych czynności i wykonywał je automatycznie jak fachowiec. Trudno powiedzieć, czy stał się bardziej opiekuńczy i życzliwy. Zapewne okoliczności zmuszały go do niesienia pomocy innym; okoliczności, a nie potrzeba serca.
Wieczorem czytał gazety, oglądał telewizję, prowadził dyskurs z pielęgniarkami, które na tym oddziale były pełne urody. W dobrym nastroju położył się spać. Obudził się około szóstej rano, bez bólów głowy. Spojrzał za okno: styczeń rozwijał się prawdziwie wiosennie. Chciał sięgnąć po kubek z herbatą i... doznał szoku. Serce podeszło mu do gardła. Prawa ręka okazała się całkowicie wiotka, jak źdźbło trawy. Nie mógł nią wykonywać żadnych ruchów. Pragnął usiąść na łóżku i spostrzegł, że stracił władanie w prawej nodze. Zorientował się, że cała prawa strona została sparaliżowana. Stracił w niej czucie. Wydawało mu się, że nie należała już do niego, że został przepołowiony niby kłoda drzewa. Czuł się jak schizofrenik. Opanował go nie tyle lęk i przerażenie, ile zaskoczenie i zdziwienie. “To nieprawdopodobne, to niewiarygodne... czy przypadkiem nie śnię?" — powtarzał. Uszczypnął się w policzek, aby przekonać się, czy to złudzenie. Ale to nie było złudzenie, to była brutalna rzeczywistość, której nie chciał zaakceptować. Gdy po pewnym czasie obudzili się jego współtowarzysze niedoli, powiedział bezwiednie: “Jedziemy na tym samym wózku", ale nikt nie zainteresował się jego schorzeniem.
Cisza zagnieździła się w czterech kątach sali.
24
W czasie porannego obchodu powiedział lekarzom o paraliżu. Spojrzeli po sobie znacząco. Doktorzy mało mówią, ale dużo robią. Zaraz uruchomili całą maszynerię diagnostyczną i terapeutyczną. Najpierw polecili pielęgniarce, aby na stałe założyła do żyły Rezmera wenflon i podłączyła go do kroplówki. Od tej chwili wlewano w organizm chorego dziesiątki litrów antybiotyków, leków przeciwobrzękowych, przeciwdrgawko-wych, glukozy. Rezmer otrzymywał także różne zastrzyki i tabletki. Kroplówki, kroplówki, kroplówki zaczęły wyznaczać rytm jego życia. Jak czarnoksiężnik miały przestawić zwrotnice na tory prowadzące ku zdrowiu.
— Pani doktor — spytał pewnego dnia swojej lekarki, Haliny Danek — czy to coś poważnego... może nieodwracalne uszkodzenie mózgu?
Danek była doświadczonym medykiem. Blondynka, o miłej twarzy, zawsze ważyła każde słowo.
— Będziemy mogli postawić pewną diagnozę po przeprowadzeniu wszystkich badań, a przede wszystkim po wykonaniu tomografii komputerowej.
Zawahała się. Rezmer spostrzegł, iż więcej wiedziała, niż chciała powiedzieć.
— Może to obrzęk naczynia krwionośnego albo... — urwała zdanie i wyszła.
Rozpoczęły się badania żmudne, nużące, bolesne. Czasem pacjent miał wrażenie, że znajduje się w maszynce do mielenia mięsa. Ponieważ był sparaliżowany, pielęgniarki woziły go po korytarzach, piętrach, hallach. Te podróże stawały się męczące i upokarzające. Po pewnym czasie trafił do pracowni tomogra-ficznej. Technicy musieli przenieść go na stół komputera.
— Panie — powiedział jeden z nich — jest pan ciężki jak yeti.
— Bryły złota zawsze są ciężkie! — odparował żartem.
25
JÓZEF KOZIELECKI
DUCH BUNTU
Z pewnym niepokojem oczekiwał na wyniki badań. Czasem, w chwilach złego nastroju, uważał, iż prawda będzie bolesna jak wyrok sądowy. Po kilku dniach przyszła do jego łóżka doktor Danek i z wyczuwalnym niepokojem w głosie powiedziała:
— Wyniki tomografii komputerowej są... niejednoznaczne.
— Nie gramy w ciuciubabkę. Proszę wyrażać się jaśniej! — wykrzyknął prawie. — Nie mam zdolności telepatycznych.
Jej twarz zaróżowiła się. Nie była przygotowana na taką reakcję.
— W części ciemieniowej lewej półkuli są wyraźne zmiany. Nie sądzę, że to jest coś groźnego. Może tylko obrzęk, może... ropień...
Doktor Danek—jak prawie wszyscy rodzimi lekarze — nie powiedziała całej prawdy, ale również nie skłamała. Lekarze nie wprowadzają w błąd chorych, ale budują gmach nadziei, utrwalają złudzenia, które pozwalają przetrwać najcięższe chwile. Kłamstwo lekarzy nie jest łgarstwem, ale miłosierdziem, związanym z ich trudną rolą zawodową. Doktor Danek nie powiedziała Rezmerowi, iż zmiany widoczne na zdjęciu komputerowym są charakterystyczne dla guza mózgu. Ta diagnoza była pewna w 95 procentach. Istniało tylko nikłe prawdopodobieństwo, że jest to ropień mózgu lub inne schorzenie.
Lekarze zdecydowali się jednak na leczenie zachowawcze, które w przypadku niewielkiego ropnia daje czasem dobre wyniki: antybiotyki powodują powrót pacjenta do zdrowia.
Rezmer nie wiedział o opinii lekarzy. Dlatego wierzył, iż ta góra kroplówek postawi go na nogi. Powtarzał słowa żydowskiego kolegi, że jeśli człowiek ma poczucie kontroli nad zdarzeniami, to może nawet przejść przez papierowy most, może opanować też ciężką chorobę.
26
W jego sali położono obecnie młodego człowieka, który tryskał humorem, śmiał się i chichotał. Widząc jak Rezmer męczy się z niekończącymi się kroplówkami, chciał go rozweselić. Wziął z sąsiedniego pokoju kroplówkę i zaczął z nią tańczyć. W tym tańcu było coś komicznego i coś tragicznego zarazem.
— Kolego — odezwał się cierpiący — zamiast tego tańca, oczekuję od pana dobrego słowa...
Wesołek spoważniał i znieruchomiał. Powiedział głosem mędrca:
— Dobre słowa stwarzają zły świat — i opuścił salę.
Decyzja
Żona Rezmera, Wisia, przychodziła codziennie, także poza godzinami oficjalnych odwiedzin. Chociaż szpital był strzeżony jak twierdza, udawało jej się uśpić czujność portierów. Pracowała jako lekarz-stomatolog w praskiej szkole. Mimo iż wchodziła w średni wiek, ciągle należała do pięknych i eleganckich kobiet; jej kasztanowe włosy, brązowe oczy, śniada cera i oryginalne usta tworzyły harmonijną całość. Nawet znamię barwnikowe na lewym policzku miało swój urok. Koledzy Rezmera zazdrościli mu takiej powabnej kobiety. “Piękne dziewczyny są tylko w Łowiczu" — żartował.
Jednak małżeństwo Rezmerów nie należało do idealnych. Stosunki w nim były często napięte, nieprzyjazne, czasem wrogie. Konflikty i kłótnie wybuchały prawie codziennie; na szczęście nie przekraczały progu nienawiści i fizycznej agresji. Główną przyczyną takiego stanu rzeczy był trudny charakter Rezmera i jego wygórowane aspiracje naukowe. Ciągły
27
JÓZEF KOZIELECKI
pościg za sukcesem utrudniał zajęcie się rodziną. Koledzy uniwersyteccy powiadali — trochę złośliwie — że gdyby córka Józka, Ewa, wypadła przez okno, to jej ojciec dopiero po trzech dniach spytałby żonę, co dzieje się z Ewą. Ciągłe niezadowolenie i zrzędzenie żony pogarszało sytuację. Pewnymi związkami małżeńskimi rządzą dość tajemnicze prawa: mimo napiętych stosunków, mimo iż wydaje się obserwatorowi, że lada moment rozpadną się, trwają one dziesięciolecia. Tak było również z małżeństwem Rezmerów.
W czasie rozwijającej się choroby Rezmera te konflikty i napięcia zostały wyciszone lub zupełnie zanikły. Wisia stała się bardziej opiekuńcza, życzliwa i ofiarna. Nie tylko zaspokajała wszelkie potrzeby chorego, ale zarażała go bezgraniczną wiarą w pełne wyzdrowienie. Dawała mu wsparcie. Mimo iż zdawała sobie sprawę, że stan chorego staje się coraz cięższy, nigdy nie traciła nadziei.
—Józek — pytała codziennie — jak się czujesz?
— Objawy nie ustępują, Wisiu. Jak powiada Tadeuszek Konwicki, wszystko się sypie i rozłazi. Czuję się słaby, mam trudności z mową i z czytaniem.
Odpowiadała z powagą, nie dopuszczając żadnej wątpliwości:
— Ufaj, że niedługo proces choroby zacznie się cofać i zanikać... Będziesz mógł wkrótce powrócić do twoich ulubionych zajęć.
— Wisiu — mówił głosem, w którym łagodność mieszała się z gniewem — skąd u ciebie bierze się ta infantylna wiara i prostacka nadzieja. Czyż sądzisz, że jakiś czarnoksiężnik odwróci bieg wydarzeń... że nastąpi przełom egzystencjalny?
Nie lubiła takich rozmów, które graniczyły z filozofią i metafizyką. Była praktykiem, żyjącym wśród codziennych obowiązków i zadań. Jednak w tym momencie odsłoniła źródła swojej nadziei.
28
DUCH BUNTU
— Ufam, że Bóg wysłucha mojej modlitwy. Nigdy nie opuszczał nas w chwilach trudnych.
_ A może czeka nas los Hioba? — powiedział pełen sceptycyzmu.
Nie zareagowała, tylko zajęła się pielęgnacją chorego: przyniosła czystą pościel, wymyła naczynia, zrobiła porządki w szafce nocnej. Może to była terapia zajęciowa?
Mijały dni i tygodnie, a stan chorego nie poprawiał się. Przeciwnie, stawał się on coraz słabszy, coraz trudniej było mu prowadzić codzienne rozmowy. Mimo systematycznej rehabilitacji niedowład prawej strony ciała nie ustępował. Pojawiały się trudności w czytaniu i pisaniu. Koledzy przynieśli mu Imię róży Eco. Nie mógł czytać tej książki. Druk rozmazywał się: nie trafiał na kolejne linijki tekstu. Musiał ją więc odłożyć. Nie było wątpliwości, że leczenie zachowawcze mózgu nie daje żadnych rezultatów. Antybiotyki, kroplówki czy intensywna rehabilitacja były równie skuteczne, jak ziółka jego babci. Staczał się w nicość. Nic nie robił, tylko się staczał. Widział już dno głębokiej studni.
Lekarze uważnie obserwowali te niekorzystne procesy. Postanowili powtórzyć badania komputerowe. Zmiany patologiczne w mózgu nie ustępowały. Wówczas pewnego dnia przyszła do łóżka chorego profesor Irena Hausmanowa, kierownik kliniki, i powiedziała twardym głosem:
— Leczenie zachowawcze nie dało spodziewanych wyników. Potrzebna jest operacja neurochirurgiczna, która usunie ognisko zapalne. To jest jedyna szansa powrotu do zdrowia, panie profesorze. Jedyna!
Więc padło w końcu to słowo, odmieniane przez lekarzy we wszystkich przypadkach:
Operacja
Operacji ,
Operacją
29
JÓZEF KOZIELECKI
Operację
Operacja... i Rezmerowi serce podeszło do gardła, zaczął drżeć, pojawiły! się mroczki przed oczyma. Przeżywał gonitwę myśli. Stawały j się one chaotyczne, infantylne, niedyskursywne, w każdyi razie — nie kontrolowane przez świadomość. Wyobrazi sobie, że chirurg otworzy jego czaszkę i dotrze do największ tajemnicy przyrody — Mózgu, jego mózgu! Zobaczy szarą kor mózgową, na której znajdują się fałdy, zwoje, bruzdy i szcze-1 liny... będzie dotykał tkanki neuronowej, będzie nacinał ją, aby wykryć ognisko zakażenia, i w końcu postara się je usunąć... A więc dotrze do siedliska świadomości, pamięci, emocji, woli J zjawisk metafizycznych... dotrze do jego warsztatu pracy:..! A jeśli ingerencja chirurgiczna pogorszy funkcjonowanie, jeśli doprowadzi do nieodwracalnych zmian... jeśli neurony zemszczą się na człowieku, który wtrąca się do dzieła bogów? Jeśli doprowadzi do “śmierci" jego osobowość? Wówczas będę tylko ja, ale bez podmiotu “ja". Najgorsze może się zdarzyć! Rezmer zalał się zimnym potem i wyjąkał:
— Pani... profesor... muszę się... zastanowić... muszę...
— Naturalnie — odpowiedziała. — Proszę porozumieć się ze swoją rodziną, ze swoją żoną, która jest rozsądną kobietą. Przez całe dorosłe życie Rezmer zajmował się procesem podejmowania decyzji przez innych ludzi, przez komputery. Badał, jak oceniają możliwe działania, jak przewidują ich konsekwencje, jak szacują wartości i prawdopodobieństwa, jakie akceptują ryzyko i niepewność. Osiągnął w tej trudnej dziedzinie znaczne sukcesy. Obecnie stanął przed najważniejszą decyzją własnego życia. Decyzją, naddecyzją, od której zależała^ jego dalsza egzystencja lub niebyt. Zdawał sobie sprawę, że w tym zadaniu wszystkie warianty są złe, nawet — bardzo | złe. Musiał więc wybierać między beznadziejnością a rozpaczą, między trwałym kalectwem a prosektorium. Wszawe życie!
30
DUCH BUNTU
Powiedział żonie o propozycji lekarzy; o operacji neurochirurgicznej. Jej reakcja była natychmiastowa.
—Józek, Ziutek, musisz się zgodzić na ten zabieg. Wielu z powodzeniem przechodzi tę operację... jesteś w dobrych rękach... w rękach wspaniałych chirurgów.
— Wisiu, zrozum, że to jest najtrudniejsza decyzja mojego życia... Muszę rozważyć wszystkie za i przeciw, muszę ocenić ryzyko i hazard. Przynajmniej raz w życiu muszę być .racjonalny jak formuła matematyczna.
Wówczas nastąpiło coś, czego nie oczekiwał, mimo iż znał swoją żonę od dziesięcioleci. Wzniosła się ponad swoje możliwości, przekroczyła siebie i wyszła poza codzienne zachowanie. Powiedziała twardo i stanowczo:
—Józek, to nie jest Decyzja, to jest Konieczność!!! Nie masz wyboru. Znajdujesz się w przymusowej sytuacji.
— Ale ja... ja boję się konsekwencji tej operacji... boję się, że nigdy nie będę tym, czym jestem, że nie będę mógł już pracować naukowo, że stanę się niespełna rozumu... że stanę się ciężarem dla wszystkich.
Zapadło milczenie. Wisia utkwiła wzrok w podłodze, po której biegł przestraszony karaluch. Zaczęła się modlić: “Boże, spraw, aby mój mąż miał dość odwagi, żeby zaakceptować to, co konieczne, i aby starczyło mu męstwa, aby odrzucić to, co wydaje się możliwe."
—Józek, przyjmij tę konieczność, tę nieodzowną operację... jeśli nie możesz zrobić tego dla siebie, to zrób to dla mnie, dla Ewy, dla nauki, którą tak kochasz, dla Boga, o którym zapomniałeś...
Przerwała, aby wytrzeć oczy.
— Pamiętaj, będziemy zawsze przy tobie. Zawsze. Weszła lekarka z kwestionariuszem. Spytała spokojnie:
— Czy może pan podpisać zgodę na operację neurochirurgiczną?
31
JÓZEF KOZIELECKI
Rezmer bez namysłu powiedział: tak! Wziął kartkę papierui i lewą ręką złożył swój podpis. Sam nie wiedział, dlaczego robij to tak bezrefleksyjnie i tak szybko. Klamka zapadła.
Gdy żona wyszła, przypomniał sobie słowa, jakie kiedyś wypowiedziała Magda Czapińska, że kobiety są głównym bogactwem naturalnym tego kraju.
Żadnych myśli, żadnych emocji, tylko zmęczenie.
Sztubacki bunt
Rozwijał się już wieczór, gdy sanitariusze przewieźli Re-zmera do Kliniki Neurochirurgicznej: korytarze, windy, piętra, i pacjent znalazł się w sali, w której leżał teraz sam. Skończył się obchód lekarski. Zbliżała się noc, chłodna noc lutowa. Późnym wieczorem przyszła jeszcze pielęgniarka i uprzejmie spytała:
— Czy pan czegoś nie potrzebuje?
— Tak, proszę siostry... Zjadłbym spaghetti lub pizzę mediolańską — odpowiedział pół żartem, pół serio Rezmer.
—Jest pan strasznie dowcipny — odrzekła z nieukrywaną złością i zgasiła światło.
Zapanowała ciemność i cisza. Warszawa udała się na odpoczynek. Rezmer nie mógł zmrużyć oka. Czuł przypływ samotności, beznadziejności i melancholii. Całą jego psyche, całe ciało, cały indywidualny kosmos opanowało tylko jedno słowo — Operacja. Wydawało się potężne, złowrogie i podłe. Chciałby uciec z tej sali, z tej kliniki, z tego białego piekła, jak szczury uciekają z tonącego okrętu, ale był sparaliżowany i słaby.
32
DUCH BUNTU
Sytuacja stawała się nieznośna, więc zapalił światło, które często bywa jedynym sojusznikiem i jedynym terapeutą. Gdy zrobiło się jasno, zauważył, że nie jest sam: po ścianach, podłodze, nawet po suficie biegały karaluchy lub prusaki — nigdy nie mógł odróżnić od siebie tych owadów. Gdy przyszedł do szpitala, budziły w nim wstręt i odrazę. Jednak z upływem czasu, w ciągu kilku tygodni, przyzwyczaił się do nich, nawet w pewnym sensie polubił je. Były to zwierzęta-tułacze porażone głodem, ciągle poszukujące okruszyn spadających ze stolików pacjentów. Rzucała się w oczy ich bezbronność. Nie umiały walczyć ze swym śmiertelnym wrogiem — człowiekiem, który wyładowując swoją agresję lub swój gniew, zabijał je niemiłosiernie za pomocą środków chemicznych lub nawet gołą dłonią. Ratowały się tylko ucieczką.
Widząc je, wędrujące chaotycznie, poczuł się lepiej. Ale przygnębienie, beznadziejność i bezradność nie zniknęły. Czuł się wypełniony negatywnymi uczuciami, jak balon trującym gazem. Nie był zdolny ich kontrolować. Aby poprawić samopoczucie, zaczął do siebie mówić. Myślenie przeradzało się w słowa, zdania w dyskurs, którego jedynymi słuchaczami stały się karaluchy. W jego słowach wzrastał Bunt, bunt nieokreślony, nierozumny, sztubacki. Nie zdawał sobie sprawy, przeciwko komu protestuje i do kogo krzyczy— nie!
— Dlaczego właśnie ja, dlaczego także mój sąsiad zza ściany? Dlaczego spotkał nas ten podły Los? Dlaczego choroba trwa tak długo? Dlaczego posunęła się tak daleko? Dlaczego zbliża się do granicy niebytu? Dlaczego zmiany mogą być nieodwracalne? Dlaczego w tym miejscu pełnym odoru?
Ponieważ zabrakło mu tchu, sięgnął lewą ręką po kubek znany z barów mlecznych. Popił trochę zimnej herbaty i kontynuował.
33
JÓZEF KOZIELECKI
— Może predyspozycje genetyczne spowodowały tę ch robę? Może zbyt ciężki wysiłek, ciągła pogoń za osiągnięcianj aby udowodnić ojcu, że jestem czegoś warty? Może nauka. Gombrowicz — przypomniał sobie bezwiednie — pisał: “Nauka ogłupia, Nauka pomniejsza, Nauka oszpeca, Nauka paczy"
ale te słowa nie mają sensu w tym kontekście... Za wszystko może być odpowiedzialny ślepy los albo, albo — tu ściszył głos — to jest kara boża, kara za grzechy... za brak szacunku dla rodziny, przyjaciół, za podłe czyny.
W miarę upływu czasu jego bunt przeciwko nieznanemu, bunt sztubacki, wzrastał, jak rośnie sztormowa fala.
— Kiedyś — mówił słabym głosem — matka postanowiła pójść do Kaplicy Ostrobramskiej i Ostrej Bramy. W kaplicy znajdował się znany obraz Matki Boskiej, słynący cudami i będący symbolem Wilna. Obraz ten — w przeciwieństwie do obrazu z Częstochowy — przedstawiał Maryję bez Dzieciątka Jezus, z głową pochyloną nieco na prawo i rękami złożon do modlitwy. Prawdopodobnie został namalowany przez ai stę należącego do szkoły włoskiej z połowy szesnastego wie) Chyba wykonał go jeden z nadwornych malarzy z Italii, prai cujących dla Zygmunta Augusta. Obraz ten zasłynął cudami; przypisywano mu nadludzką moc gaszenia pożarów... — nagle przerwał ten wykład. Zauważył, że karaluchy nie są wiernymi słuchaczami, że pochowały się po kątach. Znów był sam.
Czuł zmęczenie, zatem słowa zamienił w myśli. “Matka była głęboko wierzącą kobietą. Powiedziała kiedyś: Ziuk, pójdziemy się pomodlić za ojca, który jest w łagrze, i za dobro całej rodziny. Ja jednak nie reagowałem na tę prośbę matki. Bawiłem się na ulicy z rówieśnikami. Wtedy zaczęła krzyczeć: Ty, żuliku, ty. Ulica ciebie wychowała, bolszewicy
34
DUCH BUNTU
ciebie omamili. Już nie boisz się Boga... gdy powróci ojciec, rozprawi się z tobą. Nie reagowałem na jej groźby, wezwania. Nie poszliśmy do Kaplicy Ostrobramskiej... może za to Bóg mnie skarał... Ejże, to wymysły chorej wyobraźni. Głowa przeszkadza mi myśleć! Bóg nie jest taki małostkowy, jakim przedstawiają go ludzie/'
Jego bunt znów falował: wzrastał i opadał. Przybierał różnorodne formy. Zmieniały się osoby i przedmioty, przeciwko którym protestował. W pewnej chwili spojrzał na krzyż Chrystusa wiszący na szpitalnej ścianie.
— Dlaczego zgotowałeś nam ten los? Dlaczego nas opuściłeś? — gdy mówił te słowa, potężniała fala emocji. Przestał kontrolować swoje myśli, swoje czyny, swoje ciało. W pewnej chwili, kierowany chyba ukrytymi siłami nieświadomości, złapał kubek z baru mlecznego i rzucił nim lewą ręką—jedyną, którą władał — w ścianę, na której wisiał krzyż. Nie wiadomo, czy ten nierozumny akt furii skierowany był w świętość, czy tylko w szpitalną ścianę. Czy był to akt celowy, czy bezcelowy.
Nastąpiło rozładowanie napięcia. Opadły emocje. Stuk rozbijającego się kubka spowodował otrzeźwienie i wzrost realizmu myślenia i działania. Poczuł się lepiej.
Słysząc hałas, potęgowany przez ciszę nocną, przybiegła pielęgniarka, piękna blondyna z zaspanymi oczyma. Krzyknęła. Głośno krzyknęła.
— Co pan tu wyprawia? — spojrzała na rozbity kubek i ścianę zalaną herbatą. — To ciężkie przewinienie. Zaczęła kląć jak dorożkarz.
—Jeśli jeszcze raz to się powtórzy — ostrzegła — zwiążę pana pasami bezpieczeństwa. O, tymi — pokazała, i wychodząc zatrzasnęła drzwi.
— Napnę muskuły — powiedział złośliwie Rezmer, ale pielęgniarka była już na korytarzu. Wszystko robił za późno.
35
JÓZEF KOZIELECKI
Po tym incydencie Rezmer zasnął. Obudził go doktor Adam Maj, który opiekował się nim w klinice. Był to młody, inteligentny chirurg, człowiek o niezwykłej erudycji.
—Jak pan się czuje? — spytał rutynowo.
—Jak skazaniec — odpowiedział Rezmer. Maj usiadł na krześle i wziął go za rękę.
— Pielęgniarka powiedziała mi o jakimś incydencie nocnym — rzekł łagodnie.
— Panie doktorze, nie mogłem spać, więc buntowałem się przeciwko swojemu zasranemu losowi... przeciw wszystkiemu, co żywe... przeciwko panu... przeciwko sobie rów-; nież...
Lekarz ironicznie uśmiechnął się. ,
— Lepiej dobrze przygotować się do operacji niż organizo-J wać harcerskie bunty — powiedział.
— To prawda, ale, jak powiedział... no, no — Rezmer zapomniał nazwiska — jak napisał znany pisarz: “buntujemy się, więc jesteśmy". Właśnie tak sądził autor Dżumy...
— Skończył się romantyzm, a zaczęła się trudna walka o zdrowie, o życie pacjentów — skończył sentencjonalnie? lekarz.
— Dziękuję za nauczkę, doktorze.
Przez
korytarz przetoczył
się wózek ze śniadaniem. Rezmer
starał
się jeść to, co było niejadalne: on — jajogłowy — nie
mógł
przełknąć jajka twardego jak kamień.
Procesje, procesje...
Wieść
o poważnym stanie zdrowia Rezmera szybko do-
tarła
do instytutu naukowego, w którym pracował, na ulicę
Stawki,
na Krakowskie Przedmieście, na Nowy Świat, do
36
DUCH BUNTU
pałacu Kultury; nawet do Ameryki dotarła. W trakcie rożnów telefonicznych, w czasie przypadkowych spotkań na korytarzach uniwersyteckich czy w kawiarniach przyjaciele, znajomi i studenci ściszonym głosem wzajemnie informowali się o zbliżającej się operacji neurochirurgicznej Rezmera. Jak to zwykle bywa w świecie nauki—prawda mieszała się z blagą, fantazje graniczyły z konfabulacjami. Niektórzy twierdzili, że u Rezmera wykryto guz mózgu, że stracił mowę, że wystąpiły drgawki padaczkowe. Ludziom o słabych nerwach uginały się nogi, drżał głos, pojawiały się bóle w klatce piersiowej, podobne do dolegliwości wieńcowych. A wszyscy, prawie wszyscy nie mogli uwierzyć, że zdarzyło się Nieprawdopodobne, że człowiek wysoki jak dąb i zdrowy jak biały byk z dnia na dzień znalazł się na krawędzi niebytu.
I rozpoczęły się procesje do chorego. Rodzina bliższa i dalsza, przyjaciele i wrogowie udawali się do szpitala, aby na własne oczy przekonać się, co się stało, aby dotknąć nieprawdopodobnego. Motywacja tych odwiedzin była różnorodna, często trudna do określenia; świadome mieszało się z nieświadomym. Ciekawość, współczucie, solidarność, pragnienie niesienia pomocy kierowały tym potokiem ludzi. Gdy zbliżali się do sali, w której leżał chory, opanowywał ich niepokój i lęk przed nieznanym i nieokreślonym. Wielu czaiło się najpierw na korytarzu, później przechodziło szybkim krokiem przed otwartymi drzwiami sali, aby oswoić się z widokiem przyjaciela lub kolegi. Dopiero po pewnym czasie kierowali niepewne kroki do łóżka Rezmera. Świat wypadł z orbit, więc zachowywali się często zupełnie infantylnie, jak dzieci.
Jednak nie przychodzili z pustymi rękami. Dźwigali w workach plastykowych rzeczy dość przypadkowe, jakby ślepy los kierował ich wyborami. Na stoliku nocnym chorego znalazła się książka Rozwiązywanie końcówek szachowych, pudełko orze-
37
JÓZEF KOZIELECKI
chów, maskotki i inne niepotrzebne przedmioty. Wśród tej rzeszy odwiedzających była także Maria Manturzewska, która nie przyniosła żadnego prezentu. Po powitaniu usiadła na łóżku, delikatnie uścisnęła sparaliżowaną prawą rękę Rezmera i trzymała ją długo, bardzo długo, nie wypowiadając żadnego słowa. Patrzyła jedynie łagodnym wzrokiem w przygasłą twarz przyjaciela. To milczące zachowanie, ten dotyk do dłoni pozbawionej czucia, wszystko to poruszyło Rezmera. Ciągle przypominał sobie ten zwyczajny gest.
W procesji znajomych i nieznajomych znajdowały się również osoby, które świadomie chciały pomóc Rezmerowi, które wierzyły, że ich umiejętności lecznicze zawrócą bieg wydarzeń. Wśród nich dominowali przedstawiciele medycyny naturalnej, holistycznej i alternatywnej: radiesteci, energobioterapeuci, uzdrowiciele, parapsychologowie; ludzie nawiedzeni i niena-wiedzeni. Słowem — rodzimi Kaszpirowscy. Rezmer niezbyt wierzył w skuteczność tego typu zabiegów, a jednak nie wyrażał sprzeciwu. Sądził, iż nie wolno mówić “Nie" ludziom dobrej woli.
Zjawił się Maciej Pilch. Znał go z lat studenckich. Później nie spotykali się przez dziesięciolecia. Od czasów studiów niewiele się zmienił: wysoki, przystojny, zawsze opowiadający paradoksalne historyjki.
— Cześć, Józek. Jak się czujesz? — spytał. Chory nie odpowiedział, tylko podniósł lewą rękę na znak powitania.
— Chciałbym ci pomóc — zaczął. — Zajmuję się medycyną naturalną, która często daje lepsze wyniki niż medycyna akademicka. W każdym razie otwiera fascynujące perspektywy — mówił z taką pewnością, jakby recytował tabliczkę mnożenia.
— Naprawdę? — spytał Rezmer łamiącym się głosem. — A... a czy radiestezja została już wypróbowana na szczurach, Maciej?
38
DUCH BUNTU
To pytanie było tak zaskakujące, że kolega nie wiedział, jak na nie odpowiedzieć. Zapadła cisza...
— Widzę — odrzekł po chwili — że jesteś w dobrym humorze. Prawdziwy mały Józio!
Maciej wyjął ze swojej teczki różne aparaty: jakieś wahadełko kryształowe, wahadło egipskie, biometr i chyba jeszcze coś innego. Następnie zaczął się seans. Umieszczał wahadełko nad wybranym organem ciała i śledził jego ruchy. Zapisywał obserwacje na specjalnym kwestionariuszu; robił to dokładnie, jak księgowy. W czasie wykonywania tych tajemniczych czynności dużo mówił o stanie narządów wewnętrznych, ale chory nie był w stanie śledzić jego słów. Po postawieniu diagnozy Maciej rozpoczął terapię. Przesuwał dłonie wzdłuż ciała Rezmera i co pewien czas potrząsał nimi, jakby chciał odpędzić złe duchy.
— Choroba powinna się stopniowo cofać, powinna nastąpić poprawa zdrowia.
Rezmer nic nie odpowiedział. Maciej włożył do teczki swoją aparaturę i żegnając się oznajmił:
— Wpadnę za kilka dni, aby się przekonać, czy nastąpiła poprawa.
Wbrew przewidywaniom Macieja, stan zdrowia chorego raczej się pogarszał. Choroba mózgu coraz głębiej drążyła jego organizm. Widząc to Maciej, człowiek życzliwy, ofiarny i opiekuńczy, poprosił o pomoc swojego kolegę, Jana Reja. Rej był młodym naukowcem, który osiągnął międzynarodowe sukcesy w radiestezji i energobioterapii. Prowadził wykłady w Zachodniej Europie. Leczył w najlepszych przychodniach szwajcarskich i niemieckich. Udzielał wywiadów czołowym czasopismom. O jego sukcesach napisano książkę.
Zjawił się przy łóżku Rezmera w białym fartuchu i powiedział:
39
JÓZEF KOZIELECKI
— Rodzimi lekarze nie tolerują medycyny naturalnej, tego próbuję odgrywać rolę pracownika tego szpitala. Proszę mi wybaczyć!
Był to człowiek bardzo kulturalny, dobrze wykształcony i wzbudzający zaufanie. Na wstępie zastrzegł, iż jego metody leczenia nie zawsze dają oczekiwane rezultaty, ale... ale jest duże prawdopodobieństwo, iż zmiany w mózgu cofną się, a przynajmniej się zatrzymają. Nie uznawał żadnych aparatów i przyrządów. Jedynym środkiem leczenia były jego ręce. Gdy je wyciągnął, Rezmer poczuł falę ciepła, która od nich biła; wydawało mu się, że zbliża się do piecyka elektrycznego. Mimo iż należał raczej do ludzi sceptycznych, nie mógł zaprzeczyć, że organizm Reja promieniuje jakąś energią, nieznaną współczesnej fizyce.
W sposób skomplikowany, w którym Rezmer nie mógł uchwycić żadnej regularności, radiesteta manipulował dłońmi w górnej części jego ciała. Najwięcej czasu poświęcił lewej półkuli mózgu, w której znajdowało się ognisko zakażenia. Ciepełko bijące z rąk Reja poprawiało samopoczucie Rezmera. Gdy skończył się ten przyjemny seans radiestetyczny, chory spytał:
— Czy naprawdę teraz mogę oczekiwać efektów?
— Istnieje duża szansa poprawy zdrowia — odrzekł Rej.
— Nawet... nawet, gdy zdarzy się najgorsze, nawet gdy... — nie miał odwagi wymówić tego podłego słowa. Rej zrozumiał intencje chorego i powiedział:
— Nawet wtedy. Medycyna naturalna daje dobre wyniki nawet w ciężkich przypadkach.
Nie dała!
Zgłaszali się także inni uzdrowiciele, często ludzie nawiedzeni, którzy bezkrytycznie wierzyli w skuteczność swoich metod. Raz przyszedł nieznajomy, który twierdził, iż opanował tajemnice medycyny chińskiej. Przekonywał, że zastrzyki
40
aplikowane w zwoje znajdujące się pod szczęką uwolnią chorego od bólów głowy i poprawią ogólne samopoczucie. Jednak Rezmer i jego żona nie zgodzili się na takie zabiegi.
Wszystkie te próby ratowania zdrowia Rezmera, wszystkie te próby ludzi dobrej woli, nie dawały rezultatów. Choroba mózgu okazywała się trudnym przeciwnikiem. Przeciwnikiem odnoszącym sukcesy w grze z medycyną klasyczną i naturalną. “Może dzieje się tak dlatego, że lekarze przestali myśleć i stali się Narzędziami Własnych Narzędzi. Sprzedali więc duszę maszynom" — myślał Rezmer w chwilach, gdy ogarniała go melancholia.
Oko w oko z prawdą
Doktor Maj wpadł do kliniki wcześnie rano. Był w złym nastroju. Czuł odpowiedzialność za zdrowie pacjentów, którymi się opiekował. Tymczasem w ostatnim czasie sprawy układały się niepomyślnie. Mimo ofiarności lekarzy nie udało się wyleczyć kilku chorych, chociaż rokowania początkowo były pomyślne. W szpitalu pojawiły się nowe źródła infekcji, wystąpiły ropienia pooperacyjne, które są największym wrogiem chirurgii.
Maj skoncentrował się ponownie na przypadku Rezmera. Jego stan był krytyczny. Jeszcze raz przejrzał stos analiz medycznych, aby szukać w nich promyków nadziei. Spojrzał na zdjęcie komputerowe. Rozległe zmiany w płacie ciemieniowym mózgu wskazywały na guz i to nie na guz łagodny, ale na nowotwór złośliwy. Taką diagnozę mógł sformułować z 99-procentowym prawdopodobieństwem. Opanował go smutek. Wbrew sztuce lekarskiej, która nakazuje trzymanie
41
JÓZEF KOZIELECKI
emocji w ryzach, był wściekły na ślepy los, który tak głęboko doświadczył Rezmera. Lubił tego chorego, mimo iż czasem wybuchały między nimi konflikty. Często pacjenci krnąbrni, agresywni, ale z barwną osobowością, zyskują sympatię lekarzy.
Do pokoju lekarskiego weszła magister Laska pracująca w klinice jako psycholog kliniczny. Jej obserwacje dotyczące Rezmera były całkowicie zgodne z dotychczasowymi badaniami medycznymi. Pacjent tracił kontakt z otoczeniem społecznym. Pogłębiały się zaburzenia mowy i coraz częściej występowały luki pamięciowe. Nie umiał czasem poprawnie odpowiedzieć na proste pytania. Gdy prosiła go, aby powiedział, co jadł na śniadanie, milczał albo wybuchał agresją typu: “Proszę mnie nie egzaminować, jestem profesorem uniwersytetu, a nie królikiem doświadczalnym." Słowem, częściowej afazji towarzyszyła częściowa amnezja. — Ale — powiedziała pani psycholog — są te cudowne chwile, gdy Rezmer funkcjonuje prawie normalnie.
Doktor Maj postanowił odwiedzić chorego. Gdy wszedł do sali, zobaczył przy łóżku jego żonę.
— Pani doktor, kiedy pani śpi? — spytał.
— Kiedy? Najczęściej wtedy, gdy... pracuję, przy fotelu dentystycznym...
— Teraz wiem, dlaczego boję się stomatologów. Zwrócił się do Rezmera.
— Proszę powiedzieć, jak pan się czuje?
— Podle, jak... wykastrowany kocur...
— Ale głowa przestała boleć?
— Nie boli ciągle, ale... ale czasem odczuwam bóle... jakby targał mnie... wściekły pies.
Doktor Maj poprosił żonę Rezmera do swojego gabinetu. Szli długim korytarzem. Szli, szli, a korytarz się wydłużał, wyciągał, uciekał, jakby poza granice szpitala. Żona Rezmera
42
DUCH BUNTU
zdawała sobie sprawę, że Maj ma jej coś ważnego do zakomunikowania.
Weszli do gabinetu.
— Może napije się pani kawy? — powiedział, aby odroczyć moment przekazania złej wiadomości.
— Dziękuję.
Zaległa cisza. Ktoś krzyczał. Ktoś bredził. Ktoś jęczał. Ktoś przeklinał. Ktoś płakał. Te odgłosy szpitala nie robiły żadnego wrażenia na Maju. Przyzwyczaił się do nich, jak kapitan okrętu przyzwyczaja się do fali sztormowej.
— Proszę parii... mąż znajduje się na ostrym zakręcie — zaczął Maj. — Proszę spojrzeć na klisze tomograficzne... chyba umie pani je odczytywać... Zmiany w części ciemieniowej są charakterystyczne dla Guza Mózgu — zawiesił głos i potem dodał, że prawdopodobnie jest to nowotwór złośliwy.
— Czy ta diagnoza jest całkowicie pewna? — spytała Wisia. Pod powiekami czuła łzy.
—Jak pani wie, w medycynie nie ma rozpoznań zupełnie kategorycznych... Zawsze istnieje margines ryzyka... Zawsze pali się płomyk nadziei... Może to być jakiś nietypowy ropień albo...
— Wierzę — powiedziała łamiącym się głosem — że to nie jest guz, że najgorsze nie zdarzy się mojemu mężowi, że wyzdrowieje...
—Ja też w to wierzę, ale musimy być przygotowani na wszystko...
Po przerwie dodał refleksyjnie:
— Taki już jest los lekarza, iż musi mówić ludziom gorzką prawdę, że musi również — zaciskając zęby — informować ich o nowotworach i wylewach... Chce się wyć!
Powróciła do Rezmera, który nie zauważył jej bladej twarzy i podkrążonych oczu. Nie powiedziała mu nic o dramatycznej diagnozie medycznej, o jego opłakanej sytuacji, tylko zajęła się
43
JÓZEF KOZIELECKI
drobnymi sprawami codziennymi. Wymyła kubek i wlała do niego herbaty. Poprawiła pościel. Wylała kaczkę. Wykonywała te czynności tak, jak poprzednio. Gdy żegnała się z chorym, starała się dodać mu otuchy.
— Zobaczysz, Józek, że wszystko skończy się pomyślnie. Ufam Bogu.
— To będzie najdłuższa noc mojego plugawego życia — powiedział tak cicho, że chyba nie zrozumiała tych słów.
Późnym wieczorem wyszła ze szpitala. Była zdruzgotana. Pojechała prosto na Plac Grzybowski, do Kościoła Wszystkich Świętych. Długo modliła się w samotności i w pustce.
Gdy opuszczała świątynię, ktoś powiedział na ulicy:
—Jutro tłusty czwartek... trzeba pójść na pączki do Bli-klego.
“A więc wszystko odbędzie się w tłusty czwartek." Tłusty czwartek... tak bardzo lubiła ten dzień, mieszkając na Pomorzu czy studiując medycynę w Poznaniu. Przeżywała konflikt emocji: dramat chwili zderzał się z przyjemnymi wspomnieniami z dalekiej przeszłości; wspomnienia te wywoływały poczucie winy... poczucie wstydu wywoływały.
Nad Grzybowską świeciły gwiazdy.
W czwartek Rezmer obudził się około godziny szóstej;1 obudził się pełen niepokoju. Ten niepokój nie tyle związany był ze zbliżającą się operacją, ile z treścią snu. Od kilku miesięcy przeżywał zadziwiające sny, które miały ten sam Schemat, ale różniły się akcją, rodzajem bohaterów, szczegółami. Nazywał je “Ucieczką". Nie był w stanie ich zrozumieć. Tylko wybitny
DUCH BUNTU
psychoanalityk mógłby je zinterpretować, chociaż i to było wątpliwe.
Śniło mu się, że zwiedza słynny Park Narodowy Yellowstone, jeden z najpiękniejszych parków Ameryki. Podziwiał unikatowe wodospady, zatrzymywał się przy gejzerach, które wybuchały gorącą parą i wodą, obserwował siarczane źródła, z których wydobywała się para o ostrym zapachu. W pewnym momencie zauważył małego niedźwiedzia albo coś, co przypominało mu tego groźnego ssaka. Niedźwiedź szybko zbliżał się do niego. Rezmer chciał uciekać, ale nie mógł, ponieważ — podobnie jak w poprzednich snach — nie był zdolny oderwać nóg od podłoża. Wydawało mu się, że wrosły w ziemię jak korzenie. Wszelkie próby kończyły się fiaskiem. A tymczasem niedźwiedź był już blisko. Zaczął krzyczeć lub tylko wydawało mu się, że krzyczy... I nagle obudził się. W przeszłości chciał studiować Freuda, aby zrozumieć ten schemat snów, ale w końcu porzucił psychoanalizę, uznając, iż nie pojmuje jej praw. Były zbyt mętne.
Szybko otrząsnął się z tego ponurego snu. Czuł się dosyć dobrze. Nie bolała go głowa, nie miał mroczków przed oczyma. Ustąpiły częściowo zaburzenia mowy. Około godziny siódmej przyszedł pielęgniarz i zaczął golić mu głowę. Po wykonaniu tej przykrej czynności powiedział:
— Panie, teraz przykleję plaster z pana nazwiskiem. Rezmer poczuł się dotknięty i upokorzony.
— Nie zgadzam się na taki plaster... nie czeka jeszcze na mnie baba z kosą... Proszę włożyć mi bransoletkę identyfikacyjną, tak jak to się robi na Zachodzie.
— Proszę nie pajacować — rzekł ostro pielęgniarz. — Takie są przepisy. Jeśli pan nie chce, to wezwę lekarza.
W końcu, mimo sprzeciwu, pielęgniarz przylepił plaster. Potem weszła siostra, uśmiechnięta, pięknie uczesana, i podała premedykację, czyli lek przygotowujący do uśpienia.
JÓZEF KOZIELECKI
Rozpoczął
się transport do bloku operacyjnego. Trwał
długo.
Zegar psychologiczny zamieniał sekundy na minuty,
a
minuty na godziny. Pielęgniarki z kliniki wiozły Rezmera
przez
korytarze, później — siedem pięter windą w dół. W koń-
cu
przekazały łóżko pielęgniarkom z bloku operacyjnego.
Odbywało
się to na czerwonej linii, oddzielającej te dwa światy
szpitala.
Rezmer
znalazł się w sali chirurgicznej. Wszystko w niej
było
zielone, i ściany, i podłogi, i fartuchy operatorów, i
ubiór
pielęgniarek.
Białe piekło zamieniło się na piekło zielone.
To
był ulubiony kolor chorego. Anestezjolog wprowadził
kanikułę
do żyły Rezmera i podał leki usypiające. W tym
momencie,
w tej błogiej chwili zapadania w sen, Rezmer
doznał
zjawiska
zwanego
przez psychologów Hipermnezją,
nadpamięcią.
W ciągu kilku sekund, a raczej w czasie, któ-
rego
nie można było racjonalnie określić, przed Rezmerem
“stanęło"
całe jego życie. Widział obraz składający się z wielu
epizodów
jego egzystencji. Epizody te
zlewały się w jedną
nierozłączną
całość: dzieciństwo spędzone w Wilnie na ulicy
Mętnej
— wypędzenie jego rodziny z tego miasta — młodość
w
Borach Tucholskich — praca na Uniwersytecie Warszaw-
skim
— rodzina — wyjazdy do USA, Japonii, Niemiec. Szpital.
Niedowład.
Wizyty kolegów, znajomych. Nie wiedział dokład-
nie,
czy obraz ten powstaje w wyobraźni, czy też w
przestrzeni
wirtualnej
lub parapsychologicznej. Nie wiedział również, czy
wszystko
odbywa się w określonym czasie, czy też pozbawione
jest
tego kluczowego
wymiaru egzystencji. W pewnej chwili
czuł,
że zapada w głęboki sen. Zniknęło zjawisko hipermnezji.
Stracił
przytomność. Może tylko jego nieświadomość w dal-
szym
ciągu była aktywna.
Wszedł
profesor Jerzy Bidziński, który miał przeprowa-
dzić
tę trudną operację. Był to człowiek średniego wzrostu,
o
siwiejących już skroniach i błyszczących oczach; ubierał się
46
DUCH BUNTU
elegancko
i szykownie, w angielskim stylu. W ciągu prawie
czterdziestu
lat pracy wykonał kilka tysięcy operacji. Lekarze,
pielęgniarki
i pacjenci mówili o nim “wybitny" lub “sława",
jeden
z kolegów zajmujących się psychologią kliniczną powie-
dział
Rezmerowi, że ma szczęście, iż będzie go operował sam
profesor.
Bidziński posiadał wyjątkowe zdolności manualne:
manipulował
narzędziami
chirurgicznymi jak wirtuoz lub jak
znakomity
rzemieślnik. Te zdolności były szczególnie ważne
w
operacjach mózgu, w których minimalny błąd chirurgiczny
może
doprowadzić do katastrofy albo do nieodwracalnych
powikłań.
Ponadto charakteryzował się umiejętnością
syn-
tetycznego
myślenia — zręcznie scalał grad różnorodnych
danych
medycznych i formułował trafne wnioski.
Zasady
sztuki lekarskiej i fachowość wyznaczały jego za-
chowanie.
Starał się całkowicie panować nad swoimi emo-
cjami
i namiętnościami. Nawet w chwilach, gdy inni wyrażali
gniew
lub radość, zachowywał zimną krew. Był to prawdo-
podobnie
wynik długiej pracy nad sobą. Gdy wchodził do
sali
operacyjnej, emocje zostawiał za drzwiami. Przypominał
“komputer",
którego jedynym celem jest skuteczność pracy.
Może
dlatego zaliczał się do osób samotnych?
W
klinice wymagał dyscypliny i posłuszeństwa, zarówno
od
asystentów, jak i od pacjentów. Sprawiał wrażenie czło-
wieka
nieprzystępnego, surowego, nawet autorytarnego. Ale
Rezmer,
który znał się trochę na ludziach znajdujących się
na
świeczniku,
podejrzewał, że profesor z natury jest życzliwym
i
troskliwym człowiekiem. W klinice jednak musiał grać Rolę
surowego
ojca, ponieważ sądził, że wymaga tego jego trudny
zawód.
Przypominał łagodnego z usposobienia
aktora, który
zgodnie
z treścią sztuki staje się człowiekiem apodyktycznym
i
nadmiernie wymagającym. Wszystkie te oceny osobowości
profesora
były tylko ułomnymi przypuszczeniami. Trzeba być
47
JÓZEF KOZIELECKI
Platonem, Freudem i Maslowem jednocześnie, aby poznać ludzką duszę, szczególnie duszę człowieka nieprzeciętnego.
Wchodząc na salę operacyjną — jak zwykle — odczuwał niepokój niezauważalny dla otoczenia. Nie był pewny, czy uszkodzenie mózgu będzie takie, jakie sobie wyobrażał, czy diagnoza, że w głowie pacjenta rozwija się złośliwy nowotwór, okaże się słuszna. Niepokoił się także tym, czy plan operacji, wraz z jego modyfikacjami, pomagającymi podejmować nagłe decyzje śródoperacyjne, będzie wykonalny. Chirurg musi być przygotowany na każdą niespodziankę i zagadkę. Skoncentrował się maksymalnie. Przy pomocy trepana otwarto czaszkę. Po zdjęciu fragmentu kości w części ciemieniowej profesor zobaczył oponę twardą, pokrywającą mózg. Była prawidłowa. Po nacięciu jej nożyczkami chirurgicznymi ukazał się mózg Rezmera. MÓZG... Chociaż profesor wielokrotnie obserwował ten królewski organ, zawsze robił na nim wrażenie. Przecież na tej najdelikatniejszej, najdoskonalszej i najbardziej frapującej tkance, jaką wytworzyła natura lub Opatrzność, kryła się największa tajemnica kosmosu; największy sekret, który neurochirurgowie — niby Prometeusz — bezwstydnie wykradali bogom.
Mózg nie tylko odzwierciedlał rzeczywistość, ale przede wszystkim ją kreował. Ten organ pełen zwojów, fałd i bruzd był sprawcą przełomowych osiągnięć ludzkiego geniuszu. Dzięki niemu dokonywano wielkich odkryć naukowych i dzięki niemu powstawały wspaniałe dzieła literackie. W tej szarej masie rodziły się plany otwartego społeczeństwa i monstrualne zbrodnie przeciw ludzkości. Rozwijała się miłość bliźniego i nienawiść. Zapisane były uczynki świętych i draiistwa cze-kistów. Tu tworzyło się pojęcie dobra i zła, Boga i szatana. Człowiek jest zawsze tym, czym jest jego mózg; mózg, będący centralnym punktem osoby ludzkiej i centralnym punktem wszechświata. Rezmerowi wydawało się czasem, że wszystko
48
DUCH BUNTU
;est wytworem mózgu i mózg jest wytworem wszystkiego, chociaż to drugie twierdzenie było dyskusyjne. Bidziński zostawił swoje emocje poza salą operacyjną, z uwagą więc i chłodnym spokojem przystąpił do kulminacyjnego punktu
operacji.
W sposób wirtuozowski naciął powierzchnię mózgu na głębokość pięciu milimetrów i natrafił... natrafił nieoczekiwanie na nie otorbiony zbiornik ropy, zbiornik przypominający podziemne jezioro. “A jednak to nie guz, ale ropień... tylko ropień"—pomyślał spokojnie. “Jak często diagnozy medyczne są błędne... Trzeba jeszcze wiele dziesięcioleci, aby wykluczyć takie pomyłki." Trudno powiedzieć, czy się cieszył. Fachowość wzięła chyba górę nad emocjami. W każdym razie przeżył pewien moment odprężenia i ulgi psychicznej.
Chociaż czuł się zmęczony, w dalszym ciągu z wielką precyzją wykonywał swoje czynności. Opróżnił zbiornik ropy, przepłukał lożę operacyjną solą fizjologiczną. Operacja dobiegała końca. Jeszcze tylko trzeba było wstawić na swoje miejsce zdjęty płat kostny, jeszcze trzeba było zszyć skórę, jeszcze trzeba było wykonać grad drobnych czynności. Zajęli się nimi asystenci i pielęgniarki.
W czasie gdy trwała bezkompromisowa walka o życie pojedynczego człowieka, jej męża, Wisia czuwała przed salą operacyjną. Przyszli też koledzy i asystenci Rezmera, Maryla, Tadeusz, Nina. Czuli solidarność z chorym i wiedzieli, że jego żona — tak jak nigdy — potrzebuje ich wsparcia. “Wisiu — powiedziała Maryla — sytuacja nie jest opłakana. Znam przypadek..." i opowiedziała o swoim znajomym, który był w analogicznej sytuacji. Rozmawiali, nawet żartowali. Wisia opowiadała o swojej niedawnej wycieczce do Tajlandii. W pewnej chwili wyszedł Profesor.
— Pani doktor — powiedział spokojnie. — To nie był guz, tylko ropień mózgu.
49
JÓZEF KOZIELECKI
— Dziękuję, profesorze, za tę wspaniałą wiadomość.
— To mój obowiązek — odpowiedział i odszedł na chwiejących się nogach jak katorżnik.
Wisia przestała kontrolować swoje emocje. Wpadła w objęcia Maryli i tłumiąc łzy, powiedziała: “Marylko, to tylko ropień, ropień". Wszyscy czuli się szczęśliwi.
— Idziemy na pączki do kawiarni — zaproponowała Wisia. — Ja zapraszam.
— Idziemy, idziemy—powtórzyli koledzy. Gdy jedli pączki, gdy jedli te pączki rodzime, pełni radości, nie wiedzieli, nie mogli nawet przypuszczać, że w szpitalu rozpoczął się kolejny akt dramatu, być może najważniejszy.
Około godziny czternastej pielęgniarki przewiozły Rezmera do sali pooperacyjnej. Był ciągle nieprzytomny. Przypominał człowieka pogrążonego w głębokim śnie, który powrócił z dalekiej podróży. Mijały długie minuty i godziny, a pacjent nie odzyskiwał świadomości. Jak mówią lekarze, nie powracał do życia: oczy miał zamknięte, nie reagował na polecenia... przebywał jak gdyby poza przestrzenią i czasem.
Lekarze zaczęli podejrzewać, że chory przeżywa głęboki kryzys egzystencjalny, że wystąpił Obrzęk Mózgu, który często towarzyszy operacji ropnia. Natychmiast wykonana tomografia komputerowa potwierdziła to przypuszczenie. W obszarze obrzęku zwiększało się ciśnienie tkankowe, zmniejszał się przepływ krwi przez naciśnięte naczynia, gromadził się nadmiar cieczy. Obrzęk taki prowadzi do niedotlenienia mózgu i
50
DUCH BUNTU
_- gdy nie ustępuje — wymaga przeprowadzenia powtórnej operacji, zwanej reoperacją.
— Do dupy — powiedział z furią jeden z lekarzy.
Zadzwonił do profesora Bidzińskiego, który powrócił już do domu. Profesor wydał stosowne polecenia i zawiadomił współpracowników, że jeżeli obrzęk nie ustąpi, przyjedzie do szpitala, by przeprowadzić następny zabieg chirurgiczny. Po telefonie ze szpitala profesor nie mógł zasnąć. Nikt nie jest w stanie policzyć nocy, w których nie zmrużył oka.
Jeszcze raz rozpoczęła się dramatyczna walka o życie. Znów ruszyła maszyneria diagnostyczno-terapeutyczna. Medycy wytoczyli przeciw losowi najcięższe działa i całą wiedzę fachową: leki przeciwobrzękowe, zabiegi terapeutyczne... Mimo tych czynności obrzęk nie ustępował. Wydawało się, że zbliża, się chwila, kiedy trzeba będzie wezwać Profesora...
Chory nie odzyskiwał przytomności, ale jego stan fizjologiczny i psychologiczny ciągle się zmieniał. Śpiączka stawała się głębsza lub płytsza. W pewnej chwili — pamięta to doskonale, jak nazwisko swojej matki — właśnie w pewnej chwili poczuł, że jego życie kończy się, że odchodzi na zawsze. Ale to nie była nicość... to nie były zaświaty... ale coś, co przypominało łono matki: biła z niego olśniewająca jasność. Żył — a może chwilowo już nie żył — w tej świetlistej i ciepłej przystani.
Nie doświadczał żadnych emocji, żadnych namiętności ani lęku, ani nadziei, tylko żal, ten piekący żal, że nie dane mu było dokończyć swoich prac naukowych, że los udaremnił wyjazd do Kalifornii. Wszystko leżało rozłożone na biurku w artystycznym nieładzie. Przypomniała mu się książka Infelda o Einsteinie. Gdy zapytano genialnego fizyka-dziwaka, jak by się zachował, gdyby wiedział, że za kilka godzin, a może za kilka dni umrze, twórca teorii względności odpowiedział prosto jak dziecko. Nie traciłby czasu. Dokończyłby rozpoczęty artykuł,
51
JÓZEF KOZIELECKI
uporządkowałby swoje papiery, zapaliłby świece i w końcu położyłby się na łóżku oczekując beznamiętnie swojej godziny.
Rezmer odczuwał żal, rujnujący żal, iż nie dane mu były te godziny, te dni, w których usiadłby za biurkiem i pisałby pracę o decyzjach transgresyjnych. Wstąpił w niego duch buntu. Zawsze się buntował i przewidywał, iż ten bunt przyniesie \ oczekiwane rezultaty. Wydawało mu się, że krzyczy, bredzi, przeklina... W końcu pomyślał, że ten bunt nie ma sensu, bo jego życie toczy się już... poza życiem... i nikt go nie wskrzesi... nikt!
Dramatyczna walka o życie Rezmera nie ustawała. Lekarze chwiali się na nogach, pot lał się strużkami. Plugawe życie, aby trzeba tak o nie walczyć... Zbliżała się godzina dwudziesta druga... I wówczas... wówczas chory otworzył oczy... Zaczął reagować na proste polecenia typu: proszę pokazać język, proszę podnieść lewą rękę. Batalia kończyła się zwycięstwem. Nie było fanfar, nikt nie bił brawa triumfatorom, trudno byłoby nawet określić pole chwały. W tym białym piekle jutro wszystko zostanie zapomniane... bo rozpocznie się kolejna batalia o wskrzeszenie czyjegoś życia.
Gdy po jakimś czasie koledzy pytali się Rezmera, na czym polegał obrzęk mózgu, który wywołał dramatyczny kryzys, odpowiadał anegdotycznie. Przyszedł chłop do lekarza, trzymając przed sobą półmisek. A lekarz: co pan tam niesie? Wtedy chłop: panie doktorze, to mój mózg... to się w głowie nie mieści! Niektórzy koledzy się śmiali, inni uważali, że ten dowcip jest niesmaczny i niestrawny.
Po operacji zaczęło się intensywne leczenie. Dominowały w nim kroplówki, kroplówki i kroplówki. Kroplówki tyranizowały chorego, zniewalały go, rujnowały jego buntowniczą osobowość. W końcu żyły wysiadły i nie było gdzie wprowadzić wenflonu. Protestował. Przeklinał. Złorzeczył.
52
DUCH BUNTU
— Panie doktorze, do jasnej cholery, kiedy te skorpiony przestaną żądlić mój organizm? Kiedy?
—Jeszcze tylko kilka tygodni. Proszę być cierpliwym — odpowiadali.
— Kilka tygodni, to dla mnie cała wieczność!
Takie życie w życiu... w życiu przeciętym na dwie połowy.
Życie w bezczasie
W szpitalnym getcie czas płynął w swoistym rytmie. Jego * miarą nie były cykliczne przemiany w przyrodzie, pory roku czy okres siewu i żniw. Nieadekwatna stawała się piękna metafora strzały, zgodnie z którą pędzi on ciągle naprzód, przed siebie. Wprawdzie ludzie chorzy używali tych samych zegarków, jednak w ich umyśle minuty, dni, tygodnie, miesiące miały inne znaczenie psychologiczne. Pacjenci, którzy ulegli nieszczęśliwym wypadkom, którzy przeżyli zawał lub wylew i których karetka przywoziła na sygnale, byli poddawani intensywnym zabiegom medycznym. “Dostawali w kość", aby szybciej przełamać kryzys. Chorzy ci, włączeni w maszynerię diagnostyczną i terapeutyczną, nie mieli wolnej chwili, aby odpocząć. Żyli w czasie galopującym, zagęszczonym, ciężkim. Rozmywały się w ich pamięci granice między przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. W zasadzie żyli tylko “tu i teraz". Ale ci chorzy, egzystujący na skraju przepaści, należeli do wyjątków.
Dla większości mieszkańców szpitalnego getta czas płynął Wolno, jak nizinna rzeka. Był on krańcowo rozrzedzony i spowolniony. Ludzie ci tygodniami, a czasem miesiącami, czekali
53
JÓZEF KOZIELECKI
na określony zabieg czy określone badanie diagnostyczne. Gdy jakiś unikatowy aparat ulegał awarii, czas ten jeszcze się wydłużał. Pielęgniarki i lekarze przechodzili szybko koło ich łóżek. Byli samotni i opuszczeni. Niektórzy z nich — o ile mogli chodzić — setki razy dziennie przemierzali korytarz szpitalny. Ale ich głównym zajęciem stawało się patrzenie na wiszący nad nimi sufit. Wielu, a może niewielu gałganów trzepało sobie kapucyna, aż koce falowały. Czy się nudzili? Trudno powiedzieć. Słowa przeniesione z normalnego świata w szpitalu często traciły sens. Rezmer zauważył, iż ta grupa chorych czasem Zapominała, dlaczego przebywa w szpitalu i na co czeka. Cele stawały się środkami i środki celami.
Ale byli również pacjenci, którzy ustawicznie cierpieli, którzy mieli — jak mówią lekarze — swoisty zespół bólowy. Pękała im głowa, dokuczał kręgosłup lub określony narząd wewnętrzny ścinał ich z nóg. Te dolegliwości trwały czasem tygodniami. Ponieważ nie ma adaptacji do ustawicznego bólu, nie mogli się przystosować do niego. Zamykali się w sobie jak małże i cierpieli, cierpieli. Nie mówili już “mnie boli", lecz “ja jestem bólem, tylko bólem".
W czasie obchodów zwracali się do lekarzy:
— Panie doktorze, nie oczekuję, że pan wyleczy moją chorobę, oczekuję jednak, iż wyciszy pan moje męki i cierpienia.
Lekarze odpowiadali życzliwie: “wkrótce dolegliwości miną", “proszę uzbroić się w cierpliwość", “ten lek na pewno pomoże...", lub chamsko: “nie bądź babą", “stul gębę, chłopie". Dla tych biednych ludzi czas w ogóle przestał płynąć. Ustawiczne cierpienia powodują, iż człowiek traci rachubę dni i tygodni. Żyli więc ponad czasem lub — jak pięknie powiedział Leśmian — w bezczasie. Zostali pozbawieni najważniejszego wymiaru człowieczeństwa.
Rezmer nie mógł zmrużyć oczu. Wziął więc środki nasenne, które pozwalały mu zasnąć. Jednak obudził się o trzeciej nad
DUCH BUNTU
ranem. Czuł wzrastający ból głowy, który trwał niezmiennie do wieczora. I tak codziennie. Bóle były różnorodne: skupione w jednym płacie mózgu lub rozlane, stałe lub falujące, piekące lub kłujące. Najgorsze stawały się bóle obejmujące całą głowę, bóle monotonne, niezmienne. Wówczas choremu wydawało się, że ktoś położył mu na głowę wielki głaz. Nie mógł przyzwyczaić się do cierpienia. Czasem przekraczało ono granice jego możliwości i wówczas Rezmer marzył o tym, aby zapaść się pod ziemię. Aby wytrzymać te dolegliwości, wkładał poduszkę do ust albo starał się myśleć o swojej pracy naukowej, ale te zabiegi nie skutkowały. Przez dłuższy okres żył ponad czasem. Był zbyt słaby, aby się buntować. Skutki uboczne operacji ropnia mózgu stawały się nierzadko nie-do-znie-sie-nia.
Kiedyś przypomniał sobie słowa indyjskiego wiersza, który czytał przed wielu laty:
“Wszystkie istoty są zrodzone z radości i wszystkie powrócą do radości."
I ani przyjemności, ani radości, i ani smutku, ani rozpaczy. Tylko jucha, ropa i pot, tylko jucha...
Lekcj a optymizmu
Długo oczekiwał na tę wizytę. W końcu przyszedł On, jego nauczyciel umiłowany, profesor Tadeusz Tomaszewski. %ł Iwowiakiem, którego charakter i umysł ukształtowały się Pod wpływem szkoły Iwowsko-warszawskiej, którego można by nazwać jej ostatnim żyjącym przedstawicielem. Szkoła ta w dziedzinie filozofii, logiki, podstaw matematyki, a także
JÓZEF KOZIELECKI
szeroko rozumianej kultury humanistycznej zdobyła uznanie światowe, co należało do rzadkości w tym zaściankowym kraju, kraju romantyków, kaznodziejów i chamów.
Tomcio — jak nazywano go powszechnie — różnił się od Rezmera prawie wszystkim. Chyba nie miał tak innowacyjnego umysłu jak jego uczeń, ale za to posiadał szlachetny charakter, a także niezwykłe umiejętności nawiązywania życzliwych i serdecznych stosunków z ludźmi. Stał się wzorem osobowym legionu studentów i asystentów, zyskał ich sympatię i zaufanie. Wszystkich zarażał optymizmem i wiarą w człowieka. Zapewne nie znał takich stanów, jak stan obniżonego nastrój u,, melancholia czy depresja.
Przed laty Rezmer — może powodowany zazdrością — spytał Tomcia, jak udaje mu się utrzymać dobre stosunki międzyludzkie w kraju, gdzie nienawiść, zazdrość czy ataki furii są zjawiskami codziennymi. Odpowiedział z uśmiechem, że w kontaktach z innymi można stosować dwie metody. Pierwsza polega na przyjęciu założenia, iż ludzie są z natury dobrzy, życzliwi i godni zaufania. Jednak gdy zawodzą, trzeba robić negatywne poprawki. Według drugiej metody zakładamy, iż są oni źli, egoistyczni i podli. Jeśli jednak okaże się, że — wbrew oczekiwaniu — zachowują się życzliwie, opiekuńczo i spolegliwie, wykonuje się pozytywne korekty. Tomcio zwierzył się, iż stosując tę pierwszą metodę, metodę wiary w człowieka, rzadko doznaje zawodu. Gdy jednak spotkał na swojej drodze osobę nieuczciwą, podłą i kanalię — która starała się dobudować szlachetne motywy do swoich niecnych celów — wówczas powiadał ironicznie, że “każde tłumaczenie pogarsza tylko sytuację**. I tyle. W ten sposób poruszył niejedno sumienie.
Dopiero w czasie codziennych, wieloletnich kontaktów z profesorem Tomaszewskim Rezmer zrozumiał, jaką rolę w wychowaniu odgrywają poczucie humoru, dowcipy i aneg-
56
doty W każdym razie dają lepsze wyniki wychowawcze niż kaznodziejskie wywody i stosowanie kar. Być może, że gdyby Biblia pisana była bardziej swobodnym językiem, gdyby było w niej więcej ironii i autoironii, to łatwiej byłoby przekonać ludzi do trudnej zasady miłości bliźniego.
Rezmer utrwalił sobie w pamięci pewien epizod z seminarium magisterskiego. W trakcie seminarium jeden ze studentów, który nie koncentrował się na przedmiocie dyskusji, poproszony o zabranie głosu, mówił od rzeczy, mówił nie na temat, mówił obok, jak przekupka. Wówczas profesor Tomaszewski opowiedział pewną anegdotkę.
W stołecznym mieście Krakowie odbywało się zebranie językoznawcze, w którym uczestniczył profesor Kazimierz Nitsch. Ten sławny profesor był już wówczas przygłuchy. Gdy przemawiał jego przedmówca, Nitsch drzemał. Po skończeniu swojej wypowiedzi młody człowiek usiadł. Zapanowała cisza, która wyrwała profesora ze snu. Poprosił o głos. “Wprawdzie jestem trochę przygłuchy i trochę drzemałem, ale wiem z doświadczenia, jakie mój przedmówca zajął stanowisko. Pragnę się do niego ustosunkować/* I krystalicznym językiem polskim zaczął ostro polemizować z młodszym kolegą. Gdy skończył, odezwał się przewodniczący i — zwracając się do Nitscha — powiedział: “Panie profesorze, ale w tym dniu pana przedmówca zmienił trochę stanowisko naukowe... bardzo mi przykro/* Sala wybuchnęła śmiechem. Tylko Nitsch zachował zimną krew. “Panie przewodniczący — ripostował — ja wziąłem pod uwagę tę zmianę stanowiska. Jestem dość inteligentny, aby wiedzieć, że czasem ludzie modyfikują swoje niewydarzone pogłądy. Więc moja polemika jest trafna/*
Studenci zaczęli się śmiać, tym śmiechem szczerym, głębokim. Tylko ich kolega zaczerwienił się i spuścił głowę. Może dręczyło go sumienie?
57
JÓZEF KOZIELECKI
Tomcio wszedł na salę, gdzie leżał Rezmer. Jego kn zwykle energiczny i swobodny, w tym przypadku był niepe\ i powolny. Przypominał człowieka wybierającego nieznć drogę przez dżunglę. Powiedział smutnym głosem: “Dzu dobry, panie Józku!" i wyciągnął rękę na powitanie.
Rezmer podał mu jedynie sprawną lewą rękę.
Tomcio usiadł i zaczęła się rozwijać cisza. Coś wisiałi w powietrzu. W końcu przerwał ją Rezmer. Mówił słat zachrypniętym głosem jak facet chory na anginę.
—Jak się cieszę, profesorze, że pan znalazł czas, aby odwiedzić. lak brak mi ludzi optymistycznych, pogodnych...j
Gdy Tomcio to usłyszał, jego twarz rozpromieniała i poi wrócił błysk w oczach. Ożywił się i krzyknął radośnie:
— Nooo, noo, jak dobrze, że pan nie stracił funkcji mowy... jak dobrze. Idąc do szpitala byłem pełen obaw... Panie Józku, to cud, to prawdziwy cud. Nie wierzyłem w cuda, ale chyba na starość uwierzę.
Rezmer był zaskoczony taką emocjonalną reakcją starego j człowieka. W pierwszej chwili nie wiedział, jak się zachować.;
— Panie profesorze, urodziłem się w Wilnie, gdzie często trafiały się cuda... ale, ale dlaczego pan sądził, że wystąpią zaburzenia afazji?
— Neurologowie powiedzieli mi przed operacją, że prawie zawsze po niej pacjent traci mowę, co jest uzasadnione tym, że w lewej półkuli znajdują się ośrodki Broca i Wernickiego, które decydują w dużej mierze o tej czynności.
W tym momencie Rezmer zaczął się śmiać. Był to chyt pierwszy wybuch radosnego śmiechu po operacji.
— Ale ja... ale ja jestem leworęczny, a u leworęcznyc lokalizacja mowy jest bardziej złożona, u nich decyduje o tym i raczej prawa półkula. Dzięki temu, dzięki szczęśliwemu tra-J fowi Jestem Człowiekiem.
Tomcio zrobił zdziwioną minę.
58
DUCH BUNTU
— Pamiętam, że był pan praworęczny, w każdym razie pisał pan prawą ręką.
— To prawda — rzekł Rezmer. — Pisałem prawą ręką, ponieważ mój ojciec — jeszcze w Wilnie — zmusił mnie do tego. Uważał, że mańkuci są pośmiewiskiem.
W tym momencie Tomcio wybuchnął radością i Rezmer wybuchnął radością. Tomcio doznał chwili szczęścia i Rezmer doznał chwili szczęścia. Ta chwila trwała, wyciągała się, przedłużała. Obaj wiedzieli, że dzięki leworęczności Rezmer w dalszym ciągu jest normalną osobą; w przeciwnym przypadku byłby wrakiem.
Wydawało się choremu, że temu wybuchowi radości Tomcia towarzyszą łzy, które stary człowiek umiejętnie maskował.
— Panie Józku, jest pan nam potrzebny. Potrzebny nam jest pana innowacyjny umysł, pana nowe książki i zajęcia dydaktyczne... Nawet pana zmienny charakter. Niech pan powraca na Stawki jak najszybciej.
— Ale jeszcze czeka mnie długa rehabilitacja, bardzo długa, tym bardziej, że postępy w tej dziedzinie są nikłe.
Wtedy Tomcio przytoczył fragment wiersza, który napisał kiedyś:
Pisał poeta w znanym utworze,
Że kto chcieć nie chce, ten móc nie może.
— Zrozumiałem — stwierdził Rezmer.
— Wierzę, że rehabilitacja nie potrwa długo... Czytałem ostatnio pana książkę o transgresji, o tej ludzkiej zdolności przekraczania granic własnych osiągnięć, o przekraczaniu siebie, o wznoszeniu się ponad siebie. To interesująca koncepcja... i praktyczna. Wystarczy zastosować ją do samego siebie i wynik będzie pomyślny.
Weszła sprzątaczka z kubłem i ścierką.
— U panów pachnie uryną — powiedziała z wyrzutem.
— Za co pani płacą? — spytał Rezmer.
59
JÓZEF KOZIELECKI
— Na pewno nie za to, panie!
— Chyba za hodowlę karaluchów, które gnieżdżą się we wszystkich kątach.
— Gbur — zdiagnozowała. Było mu przykro, że profesor wysłuchał tego cierpkiegc dialogu. Powiedział więc:
— Przepraszam za ten incydent.
— Samo życie, samo życie — odpowiedział Tomcio i szedł. Wydawało się, że idąc imituje lot ptaków.
Odkrycie ciała
Stan zdrowia Rezmera falował: w pewnych okresach dolegliwości cofały się, w innych — choroba znów atakowała, czyli pojawiały się nowe komplikacje pooperacyjne. Jednak] ogólny kierunek zmian był korzystny. Jak powiedział jeden z neurologów, “idzie ku lepszemu". Wówczas rozpoczęła się rehabilitacja, prowadzona przez terapeutów ruchu. Jej celem było usprawnienie sparaliżowanej części ciała. Zajęcia te wymagały prawdziwie katorżniczej pracy, siły woli, hartu ducha i kobiecej cierpliwości. l Wyniki codziennego treningu były skromne, często zupeł-j nie niewidoczne. Rezmer miał niedowład połowiczny, który nie ustąpił ani na jotę po operacji. Obszar mózgu wielkości czterech centymetrów, odpowiedzialny za ruch mięśni, został całkowicie zniszczony. Szczególnie powoli ustępował paraliż prawej ręki. Wprawdzie pojawiały się częściowe ruchy w stawie barkowym i łokciowym, wprawdzie zaczął poruszać palcami, ale zmiany te były nieskoordynowane, chaotyczne,
60
DUCH BUNTU
miniaturowe. Mimo wielu tygodni i miesięcy treningu nie umiał podnieść łyżki, nie mówiąc już o pisaniu.
Szybciej postępowała rehabilitacja prawej nogi. Ale w pewnym momencie pojawiła się tu gigantyczna przeszkoda, która mogła zaważyć na całym życiu pacjenta. Kolano stało się wiotkie. Gdy próbował stanąć, staw “puszczał". Gdyby nie pomoc terapeutów, Rezmer upadłby na ziemię. W celu utrzymania nogi w wyproście wykorzystywano specjalne cuda techniki, takie jak łuski gipsowe, nakolanniki rehabilitacyjne. Ale i one nie dawały spodziewanych rezultatów. Pacjent nie mógł chodzić. Miesiącami poruszał się na wózku. Niektórzy przewidywali, że stan ten już nie ulegnie zmianie. Świadomość tego wywoływała klasyczne skutki frustracji, jak agresja, gniew i zachwianie się poczucia własnej wartości, które jest potrzebne do życia jak kromka chleba. Kurewskie kolano!
Postępy rehabilitacji byłyby zapewne szybsze, gdyby nie fakt, że Rezmer nie posiadał wysokiej motywacji do treningu. Nie wykonywał “zadań domowych", niechętnie ćwiczył na przyrządach rehabilitacyjnych. Był niecierpliwcem, który chciał mieć natychmiastowe efekty. Tymczasem ciało stawiało opór.
Pewnego dnia jego terapeuta wpadł w złość:
—Józek, jesteś wybitnym leniwcem. Takiego próżniaka, niecierpliwego i krnąbrnego dupka nie miałem od dziesięciu lat.
To była prawda, ale prawdą było również to, iż jego nauczyciel nie przykładał się do pracy. Rozpoczynał ćwiczenia i znikał na kilka godzin. Telefony, dziewczyny, biznesy.
Rezmer odpowiedział brutalnie:
—Już Freud dowiódł, iż ludzie projektują nieświadomie swoje wady na innych.
— Przepraszam, ale nie rozumiem — stwierdził terapeuta.
61
JÓZEF KOZIELECKI
Rezmer nie wiedział, czy jego nauczyciel ruchu rzeczywiście nie rozumiał, czy też udawał, że nie pojmuje słów o Freudzie. W każdym razie winę za ślimacze tempo rehabilitacji ponosiły obie strony
W szpitalu, głównie dzięki rehabilitacji, Rezmer dokonał ważnego odkrycia. Doznał olśnienia na miarę bohatera utworu Moliera. Po pięćdziesięciu latach życia zdał sobie sprawę, że składa się nie tylko z psychiki, osobowości i własnego “ja", ale również z Ciała, bez którego organizm szybko rozpadłby się, jak dom z pustaków. Dotychczas ignorował ten fakt, ignorował ciało i jego potrzeby. Nie dostrzegał konieczności usprawniania swoich rąk i nóg, konieczności przestrzegania higieny ciała. Takie nastawienie nie było przypadkowe. Żył w kraju, w którym uczeni, poeci, księża zajmowali się tylko duchem. Mickiewicz pisząc Odę do młodości nie widział piękna i potrzeb ciała chłopców i dziewcząt, dostrzegał jedynie ich psyche. Lekceważył więc fakt, że dla młodzieży ciało stanowi zaproszenie do samorealizacji.
Rezmer powiedział kiedyś do pacjenta, który normalnie chodził:
— Wolę stać na własnych nogach w piekle niż jeździć na wózku inwalidzkim w niebie. Chory zaczął się śmiać.
— Nie śmiej się durnowato. Wszystko zaczyna się od parszywego ciała. Kto nie odsłonił jego sekretów, nie poznał siebie. Bez badania ciała Sokratejskie samopoznanie to semantyczna fikcja. Kultura europejska zapomniała o tej prawdzie.
Rozmówca Rezmera machnął ręką i zagłębił się w lekturze Eco. Trudno było rozszyfrować ten gest.
62
DUCH B U N TU
Odór cierpienia
Gdy Rezmer pracował na uniwersytecie amerykańskim w stanie Indiana, pewien redaktor meksykańskiego miesięcznika “Yiielta" poprosił go o napisanie artykułu o rozmiarach cierpienia we współczesnym świecie. Gdy otrzymał tę propozycję, ogarnęło go zdziwienie, a później zaczął się ironicznie śmiać. Pomyślał sobie, że sprawy nieszczęść są dobre dla kaznodziejów, a nie dla uczonych zajmujących się zagadnieniami decyzji ekonomicznych i politycznych przesądzających o losach planety. Po pewnym czasie zrozumiał zamysł redaktora “Yuelty". Polskie społeczeństwo cierpiało wówczas pod butem zomowskiej bestii i było zagrożone przez wielkiego brata, więc redaktor sądził, iż Rezmer będzie mógł więcej powiedzieć na temat nieszczęść i niedoli niż uczony amerykański opływający w dobrobyt. Postanowił więc spełnić jego prośbę. Obłożył się książkami. Poprosił o konsultację specjalistów. Męczył się i pocił. W trakcie pisania wydawało mu się, że od czasów Hioba nasza wiedza o cierpieniu niewiele się zmieniła. W końcu wysłał artykuł. Wydrukowali. Dostał skromne honorarium. Postanowił jednocześnie, że nigdy nie powróci do tego trochę przypadkowego epizodu swojej kariery naukowej. Nie wiedział, nie przypuszczał nawet, że dalsze jego życie potoczy się mniej pomyślnie, że będzie nurzał się w cierpieniu jak płaz w bagnie. Nie, tego nie wiedział. O przyszłym swoim podłym życiu nie wiedział nic.
Obecnie, gdy powracał do zdrowia, coraz częściej snuł refleksje na ten doniosły temat. Obserwował ludzkie nieszczęścia i męki wszędzie — w sali szpitalnej, w bloku operacyjnym, w kaplicy przyszpitalnej. Czytał o cierpieniach
63
JÓZEF KOZIELECKI
zadawanych ludziom przez terrorystów, snajperów, przezi okrutnych rodziców. Czasem wydawało mu się, że ludzkość? mieszka w gigantycznej pieczarze wypełnionej cierpieniem. Granice tego cierpienia wyznaczają granice życia. Rzadko jednak rozmawiał na ten temat. Osoby ścięte z nóg przez ból, nieszczęścia i męki niechętnie zajmują się psychologią czy metafizyką cierpienia.
Do sali, w której leżał Rezmer, weszła kobieta, którą znał, ale której nazwiska nie mógł sobie przypomnieć.
Zdjęła rogowe okulary i zwracając się do niego, spytała:
— Przepraszani, może pan wie, gdzie leży profesor Rezmer?
— To właśnie ja — odpowiedział. Tak się zmienił, że wiele osób nie było w stanie go rozpoznać.
— Ach, jak mi przykro, panie profesorze — zaczęła się usprawiedliwiać. — Jak przykro. Jestem po raz pierwszy w szpitalu, więc czuję się niepewnie.
— Nic nie szkodzi... Pani była chyba moją studentką, ale nie pamiętam pani nazwiska, tylko imię... Maria. Potwierdziła.
— Taki szpital — powróciła do poprzedniego wątku — robi smutne wrażenie. Życie jest tu przykre i monotonne. Ale osoby cierpiące odzyskują w nim zdrowie... należy więc do najważniejszych instytucji społecznych...
— To prawda, ale w czasie kataklizmów ludzie ratują przede wszystkim banki i magazyny z bronią, a nie lecznice.
— Bo nie doceniają ich roli... Dbają tylko o swoje nikczemne interesy — dodała z egzaltacją.
— Masz rację — zaczął. — Ale cierpienie cuchnie, wydziela nieprzyjemny odór, więc każdy omija je z daleka — próbował ironizować.
Spojrzała na niego bystrym wzrokiem.
64
DUCH BUNTU
— Tak się zastanawiam, czy cierpienie znaczy to samo, co ból, czy też ma szersze znaczenie?
Chociaż Rezmer czytał prace Schelera, Freuda i Frankla, jego poglądy na temat cierpienia były nieskrystalizowane, mętne, często sprzeczne.
— Nie, cierpienia nie można utożsamiać z bólem. Jest ono przeżyciem psychicznym, które rodzi się w Świecie Wartości, podobnie jak w ogrodzie pełnym kwiatów wyrastają chwasty
— powiedział z namysłem. — Ludzie stają oko w oko z nieszczęściem, gdy tracą zdrowie, gdy rozpada się ich rodzina, gdy zostają zwolnieni. Pamiętasz powieść Pogrążyć się w mroku? Jej bohater, o ile pamiętam, Loftis, nie miał łatwej biografii. Życie udaremniło mu sny o karierze. Jego rodzina uległa całkowitemu rozkładowi. Poszukiwał przyjaźni i miłości, pukał do wielu drzwi, które były zamknięte. Gdy dowiedział się, że jedna z jego córek odebrała sobie życie, wpadł w rozpacz i depresję. Skapitulował. Stracił naczelne wartości — prestiż, miłość, harmonię wewnętrzną. Przypominał rozbitka na pełnym morzu.
Przerwał. I to nie tylko dlatego, iż czuł się zmęczony, ale dlatego, że jego słowa brzmiały zbyt drętwo, nawet — gazetowo. Niespodziewanie jednak zainteresowały Marię.
— Wszędzie są wartości, więc wszędzie rodzi się cierpienie
— powiedziała.
— Nie mogę się z tym zgodzić — zaprzeczył. — Są enklawy, do których wstęp dla nich jest wzbroniony.
— Czyżby?
— Do takich enklaw należy nauka, a szczególnie nauki przyrodnicze. W jednym z laboratoriów amerykańskich uczeni wywiesili dowcipny napis: “Gdy wchodzisz do laboratorium, zostaw swoje palto i swoje wartości w przedpokoju". Zatem uczeni nie zajmują się nimi; ich interesują tylko fakty i prawa naukowe.
65
JÓZEF KOZIELECKI
DUCH BUNTU
— Więc nauka jest nieludzka? — spytała podniesionym] głosem.
— Tego nie twierdzę — zaprzeczył. — Badacze celowo za-j mknęli laboratoria przed wartościami, aby móc obiektywniej j poznawać fakty, które można wykorzystać dla dobra ludzkości, < dla szlachetnych zamiarów.
— Ale także dla zamiarów zbrodniczych.
— Także dla zamiarów niecnych — powtórzył. Weszła pielęgniarka ze strzykawką.
— Panie Rezmer — powiedziała oficjalnie — czas na z strzyk. Trochę będzie bolało. Proszę na chwilę opuścić salę — poprosiła Marię.
Po zabiegu Maria powróciła do poprzedniej rozmowy:
— Zastanawiam się, jak rodzi się cierpienie. Chyba w naszych czasach głównym jego źródłem bywają podłe i zbrodnicze czyny ludzi, czyny udaremniające wstęp do ogrodu wartości.
— Podoba mi się ta metafora! Istotnie, często na niewinnych ludzi spada grad ciosów... Chyba w żadnym okresie historycznym nie było tak wielu podłych i bestialskich działań. Lem powiedział niedawno, że zasada “męcz i dręcz bliźniego swego" zastąpiła “złotą regułę" chrześcijańską.
Pilnie słuchała jego słów, jak student pierwszego roku.
— Czy to znaczy, że zmienia się natura ludzka, że popęd destrukcji, o którym pisał Freud, stał się silniejszy?
— Nie sądzę. Natury ludzkiej — jeśli już przyjmiemy to pojęcie — nie zmienia się tak łatwo jak garnituru. Tu nie chodzi o naturę, ale o to, że w naszym wieku ludzie mają skrzynkę z doskonałymi narzędziami destrukcji, narzędziami racjonalnymi i tanimi. Mogą więc skuteczniej niż Neron zaspokajać popędy niszczenia. Mogą także lepiej ukrywać swoje zbrodnie.
Rezmer przerwał i popił trochę pomidorowego soku.
— Panie profesorze, najbardziej mnie interesują jednostki, które działają świadomie przeciw sobie, które zadają sobie cierpienia. Pełnią one jednocześnie rolę kata i ofiary, ofiary i kata. Postępują jak skorpion, który żądli własne ciało.
— Może również ja należę do takich osób, może sam sprawiam sobie męki? — zażartował.
— Nie, nie, nie, pana choroba jest wywołana przez ślepy los, przez bakterie i wirusy, które nie oszczędzają nawet orłów
— powiedziała stanowczo. — Mnie interesują samobójstwa, narkomania, samookaleczanie, a nawet czyny takie, jak postępek Lorda Jima.
— To akty autodestrukcji — zaczął. — Mają one często charakter patologiczny. Chociaż patrząc na współczesne konflikty między narodami i między cywilizacjami, nie wykluczam, nie wykluczam, że cała ludzkość stanie się katem ludzkości i jej ofiarą.
— Nie jestem aż taką pesymistką.
— Wszelkie okoliczności trzeba przewidywać, aby im zapobiegać.
— To prawda — stwierdziła.
— Mario, istnieje jeszcze jeden ważny problem. Wydaje mi się, że ludzie współcześni, żyjący w luksusowych warunkach, stają się mniej odporni na cierpienie. Gdy spadają na nich ciosy, nawet o średniej sile, to załamują się, wpadają w rozpacz, przeżywają melancholię. Nie umieją uciekać przed nieszczęściem i mękami... Sądzę, że nikt dzisiaj nie wytrzymałby cierpienia Hioba czy ojca Kolbego.
— Na pewno ja bym się załamała — wyznała szczerze.
— Ten brak odporności psychicznej na cierpienie jest często społecznie groźniejszy od samego cierpienia.
Zapadło milczenie, które rozwijało się, potężniało i słabło. Po dłuższej chwili Maria zwierzyła się:
JÓZEF KOZIELECKI
— Gdy ja cierpię, gdy nie dopisuje mi zdrowie, gdy doznaję ciężkich niepowodzeń, gdy męczy mnie samotność, to zamykam się we własnej dziupli, rzadko wychodzę z domu, w każdym razie ukrywam swoje cierpienie przed innymi.
—Jesteś typową obywatelką naszego stulecia. W przeciwieństwie do romantyzmu (“ja cierpię za miliony"), cierpienie w naszych czasach stało się zjawiskiem wstydliwym, szczególnie w Ameryce. Ludzie je ukrywają, bo obniża poczucie własnej wartości, bo szkodzi obrazowi osoby, bo stanowi cios w osobowość narcystyczną. Ja także tak postępowałem do czasu, gdy moje nieszczęścia wyszły na ulicę... Zwykły mechanizm obronny.
Na zakończenie tego dość chaotycznego dyskursu Maria sformułowała pogląd, który był tak zaskakujący i tak oryginalny, iż Rezmer podniósł się na łóżku.
— Panie profesorze, cierpienie jest złem, które rujnuje osobowość. Ale... ale gdyby zupełnie zniknęło z naszej planety, gdyby zostało wykorzenione jak drzewo, to... to przypuszczam, że ludzie czuliby się nieswojo, że nie szczędziliby sił, aby znów stało się ono cząstką ich losu.
Najpierw chciał wybuchnąć gniewem, chciał powiedzieć, że wygłasza brednie, ale później doszedł do wniosku, że jakieś ziarenko prawdy tkwi w tych absurdalnych poglądach.
— Nie mam zdania na ten temat, więc zawieszam swój sąd, Mario.
— Muszę już iść — powiedziała i niespodziewanie pocałowała Rezmera w policzek.
— Przepraszam za ten harcerski gest! — krzyknęła w drzwiach.
Rezmer nie zdążył powiedzieć, dziękuję ci, Mario. Tego nie zdążył wysłowić.
Czuł odór cierpienia.
68
Udało się
Proces budowania zdrowia Rezmera przypominał górską drogę, pełną zakrętów, pętli, nagłych spadków i podjazdów. Choroba ustępowała, cofała się po to, aby nieoczekiwanie powrócić w innym kształcie; występowały nowe powikłania i objawy. Stawała się okrutnym i złośliwym wrogiem człowieka. Jednak, mimo tych zawirowań, następowała ogólna poprawa. Lekarze — nieskłonni do ocen — powiadali, że “najgorsze ma pan poza sobą" lub “przekroczył pan próg nadziei". Te słowa brzmiały zgodnym chórem.
Świat intelektualny i społeczny rekonwalescenta rozszerzał się. Zaczął czytać poezję, prozę, dzieła naukowe. Rozpoczął od najpiękniejszego wiersza napisanego w jego kraju, od Pana Błyszczyńskiego Leśmiana. Później przeczytał Imię róży Eco. Następnie — prace fachowe z podejmowania decyzji. Planował nowe badania. Myślał o wyjazdach zagranicznych. Zastanawiał się, jak nadrobić stracony w szpitalu czas.
Jednak pewna sprawa stale go niepokoiła. Postępy w chodzeniu były nikłe, to znaczy nie było ich wcale. Kolano ciągle nie spełniało swoich funkcji; ciągle było wiotkie, nie mógł więc stanąć na wyprostowanej prawej nodze. Ani łuska gipsowa, ani nakolanniki nie pomagały. Poruszał się tylko na inwalidzkim wózku. Koledzy, którzy go odwiedzali, mówili:
—Józiu, ty stary koniu, kiedy w końcu odstawisz ten wózek i zaczniesz chodzić na własnych nogach?
— Odpowiadał — w zależności od samopoczucia.
— To jest moje krzesło elektryczne, a z krzesła elektrycznego się nie wstaje, lecz jest się znoszonym.
— Czarny humor, stary — odpowiadali niektórzy.
69
JÓZEF KOZIELECKI
Wreszcie
nadszedł Ten dzień, dzień przełomowy. Byja
majowa
środa. Zdrzemnął się po podłym obiedzie. Przyszły
Wisia
i Ewa, Nina i Fredek. Czuł się dobrze. Usiadł na łóżku
i
kierowany jakąś nieświadomą mocą wziął laskę i
spróbował
stanąć.
Pierwsza próba nie udała się. Wreszcie druga... i ko.
lano
“chwyciło". Mógł postawić prawą nogę wyprostowaną.
— Patrzcie,
mogę chodzić — krzyknął, jak człowiek wy-
zwolony
z kajdan.
— Józek!
— zaczęła mówić żona i słowa utkwiły
jej w gar-
dle.
Chwilę
potem Rezmer przypomniał sobie głęboki wiersz
o
naturze ludzkiej, Udało się, napisany przez Różewicza.
“Janek ma rok
chodzi na czworakach
pewnego dnia
patrzę
a on
stoi na dwóch nóżkach
«No
— myślę z ulgą —
znów
się udała ta sztuczka
naszej
starej ludzkości»."
— To
odnosi się także do mnie: znów się udała ta sztuczka
—
powiedział.
— Przepraszam, nie dosłyszałam?
— Nic,
nic, to tylko refleksje o naturze ludzkiej — odpo-
wiedział.
Po
tej pamiętnej środzie następowała szybka poprawa na-
rządów
ruchu. W mózgu tworzyły się nowe związki czasowe,
nowe
sieci asocjacyjne. Zaczął więc myśleć o wyjściu ze
szpitala.
Gdy żegnał się z współtowarzyszami niedoli, jeden
z
nich powiedział filozoficznie:
70
DUCH BUNTU
Ludzie
dzielą się na dwie kategorie. Tych, którzy już
powrócili
do tego getta, i tych, którzy niedługo powrócą.
Nigdy
nie zdarzył się wyjątek od tej reguły. Ale wierzę, że
ty
rozpoczniesz serię wyjątków.
\V
pierwszym odruchu Rezmer chciał mu dać po gębie,
ale
dzięki Bogu powstrzymał się od wykonania tego zamiaru.
Powiedział
tylko kipiąc złością:
_
Jest jeszcze jedna grupa ludzi, których wywożą w pla-
stykowych
workach.
Po
kilkunastu miesiącach opuszczał to białe piekło.
Szedł
samodzielnie,
ale ciągle o lasce. Szedł długim korytarzem,
który
wydłużał się w nieskończoność. Był nienaturalnie
wy-
prostowany,
sztywny i ociężały. Z największą ostrożnością
stawiał
prawą nogę. Na korytarzach, w windzie, w hallu było
pełno
ludzi. Nikt nie zwracał na niego uwagi, nikt go nie
podziwiał,
nikt nie oklaskiwał jego chwilowego zwycięstwa.
Znalazł
się w tłumie takich jak on jednostek. To go trochę
zaniepokoiło.
Wreszcie
wyszedł ze szpitala. Uderzył go ciepły podmuch
wiatru.
Spojrzał w niebo, po którym przelatywały nieliczne
obłoki.
— Ooo,
Słońce,
Słońce... — chociaż wypowiedział te słowa
zachrypłym,
cichym i prawie beznamiętnym głosem, chociaż
ich
treść była banalna, brzmiały one jak wyraz “eureka",
który
wykrzykują
uczeni w tych szczęśliwych chwilach wielkich
odkryć,
gdy wydzierają przyrodzie
jej największe tajemnice.
Nagle
wybuchnął śmiechem, niepohamowanym, dzikim,
nienaturalnym,
chichotał, rechotał. Jego wesołość przypo-
minała
śmieszność hebefreniczną. Tylko że hebefrenik śmieje
się,
ponieważ uznaje zasadę “śmiejmy się i szalejmy, bo
wszystko
jest bez sensu". Tymczasem śmiech Rezmera wyra-
żał
radość, że udało się. Że udało się pokonać naturę i
chorobę,
71
JÓZEF KOZIELECKI
będącą
wyrazem chaosu i zamętu. A może chodziło o coś
innego?
Pytania, pytania, a mózg rozkiełbaszony.
Część druga
WALKA Z ABSURDEM
“Jeśli ludzkość nie upora się
z cierpieniem, to cierpienie upora się
z ludzkością."
JózefRezmer
Skrzywdzeni i odrzuceni
Rezmer
od dawna lubił jeździć do Konstancina. Ta pod-
warszawska
miejscowość letniskowa, zatopiona w łagodnym
krajobrazie,
otoczona była sadami i lasami sosnowymi oraz
świerkowymi.
W środku uzdrowiska znajdowały się tężnie,
urządzenie
do odparowywania solanek. Często uciekał ze
szpetnej
i cuchnącej Stolicy, aby powdychać świeżego powie-
trza
i skorzystać z dobrodziejstw
uzdrowiska. Zwykle zatrzy-
mywał
się w domu pracy twórczej ZAIKS. Był to luksusowy
ośrodek,
w którym spotykało się artystyczną i intelektualną
śmietankę
Warszawy.
Z
tych dawnych pobytów w Konstancinie szczególnie za-
pamiętał,
bo silnie przeżył, rozmowy z Tońkiem, znakomitym
przedwojennym
satyrykiem zamieszkałym wówczas w Anglii.
Audycja
radiowa “Na lwowskiej fali", w której występował,
podbiła
serca Polaków. Tońko należał do ludzi
wszechstronnie
wykształconych.
Po wojnie wykładał grekę i łacinę w szkole
angielskiej.
Ten “papież humorystów" wypełniony był goryczą
1
melancholią. Czuł się samotny. Wypędzony ze Lwowa, od-
trącony
przez emigrację i zapomniany w kraju, nie mógł sobie
znaleźć
na starość cichej przystani. Gdy Rezmer spytał go,
Czy
powróciłby
do swojego miasta, odpowiedział stanowczo:
75
JÓZEF KOZIELECKI
“Do
Lwowa? To już nie jest moje miasto. Pozostała
przedwojenna
legenda... Nie, nie powróciłbym nigdy/'
Teraz
Rezmer jechał do Konstancina niejako intelektualista
i
uczony, ale jako pacjent. Spiętrzone chmury burzowe kłębiły
się
na wieczornym niebie. Żona prowadziła samochód. P0.
szukiwali
sanatorium neurologicznego, które zajmowało się
głównie
usprawnianiem narządów ruchu i mowy. Sanatorium
to
przypominało oazę zaszytą wśród sosnowych lasów.
Prę.
zentowało
się okazale. Dobrze zaplanowane budynki, park
kwiaty
i wiele urządzeń rehabilitacyjnych na świeżym powie-
trzu.
Najpierw
formalności. Lekarka wskazała pokój, w którym
miał
zamieszkać. Jego współtowarzyszem niedoli był młody
człowiek
po trzydziestce, który miał wylew do mózgu i po
tym
fatalnym zdarzeniu zupełnie stracił mowę. Rezmer nazy-
wał
go Pierwszym. Pierwszy, przystojny, wysoki mężczyzna,
prowadził
niezwykle uregulowany tryb życia. Posiłki. Co pół
godziny
— palenie papierosów. Dwa lub
trzy razy w tygodniu
uczenie
się mowy, co nie dawało widocznych rezultatów.
A
między tymi czynnościami leżał na łóżku i patrzył
przed
siebie.
W pokoju panowała absolutna cisza i pustka. Pewnego
razu
Pierwszego odwiedziła żona z trójką małych dzieci. Była
to
kobieta zagubiona i całkowicie zdruzgotana. Ciągle nie
przyjmowała
do wiadomości, że to, co się stało, rzeczywiście
się
stało, nie godziła się z losem. Jej dzieci nie rozumiały, że
ich
ojciec stracił mowę.
— Proszę
pana — spytała. — Co zrobić, aby przedłużyć
mężowi
pobyt w sanatorium? Wierzę, że tu, pod fachową
opieką,
nauczy się mówić. A w domu? Stał się agresywny
dostaje
ataków furii... dręczy mnie, dzieci i siebie.
Zapewnił,
że porozmawia ze znajomą lekarką. Porozma-
wiał.
Powiedziała mu, że sytuacja
Pierwszego jest drama-
76
WALKA Z ABSURDEM
tyczna:
ma liczne zawężenia tętnic i w każdej chwili grożą
mu
następne wylewy.
Kilka
dni później Rezmer wybrał się na popołudniowy
spacer
do pobliskiego lasu. Gdy powrócił, nie zastał już
Pierwszego
w pokoju. Chciał zapytać pielęgniarkę, co z nim się
stało,
ale powstrzymał się. W szpitalu czy w sanatorium nie
wypada
zadawać takich pytań, bo ranią one ludzkie serca lub
co
najmniej wywołują zakłopotanie. Nigdy nie dowiedział się,
co
stało się z jego współtowarzyszem.
Zapewne nie znalazł
łodzi
ratunkowej.
Wkrótce
do pokoju Rezmera wprowadził się Drugi, technik
samochodowy
o głębokich zaburzeniach ruchów. Wprawdzie
człowiek
ten mógł chodzić o kulach, ale nie był w stanie
samodzielnie
się ubrać; pomagała mu pielęgniarka. Drugiemu
nie
zamykały się usta. Jego głos przypominał czasem jąkanie
się,
czasem bełkot, czasem paplanie, czasem gaworzenie
dziecka.
Popełniał liczne błędy językowe. Przy dobrej woli
można
było jednak go zrozumieć. Ciągle ubolewał, że nikt go
nie
odwiedza, że rodzina, znajomi i koledzy — łajdacy, cha-
midła
— zapomnieli o jego istnieniu. Gdy prowadził dobrze
prosperujący
zakład samochodowy, drzwi od jego mieszkania
nie
zamykały się. A teraz — samotność i zapomnienie. Gdy po
raz
któryś powtarzał
te
słowa, Rezmer nie wytrzymał i zawył:
— Do
diabła, nie interesują mnie szczegóły z pańskiego
życiorysu...
czytam powieść.
Zamilkł
na jakiś czas. Później znów — jak katarynka —
powtarzał
przykre fakty z osobistej historii. Rezmer często
wychodził
z pokoju, co wcale nie powodowało wyciszenia
monologu
Drugiego. Być może mowa stanowiła dla niego
rodzaj
przyjemności, jedynej, jakiej doznawał.
Był czerwiec. Ciepły, pachnący żywicą. Rezmer codziennie
Pocerował po lesie. Przy pomocy laski mógł przejść około
kilometra. W sanatorium miał własnego terapeutę ruchu,
77
JÓZEF KOZIELECKI
z
którym ćwiczył codziennie około godziny. Korzystał równie1
z
sali gimnastycznej, w której znajdowały się przyrządy
reha
bilitacyjne,
niestety pochodzące chyba z poprzedniego
wieku
Jednocześnie
obserwował sanatorium i jego mieszkańców
Było
ono enklawą cierpienia, prawie całkowicie odciętą od
świata.
Żyli w nim ludzie skrzywdzeni przez ślepy los i odrzu-
ceni
przez rodziny, kolegów. W przeciwieństwie do szpitala
rzadko
tu przychodzili faceci z normalnego świata. A jeśli już
ktoś
przekraczał bramy sanatorium, to szybko dawał skromne
upominki,
wkładał do szafki czystą bieliznę i uciekał jak
z
zadżumionego miasta. Rezmer czuł się tu przygnębiony
i
rozgoryczony.
W
połowie czerwca przyszedł do niego dawny kolega, Jan
Schulz.
Nie zjawił się bezinteresownie. Prosił o drobną przy-
sługę.
Jego znajoma zdawała egzamin wstępny na studia, więc
Janek
pytał się — spuszczając głowę — czy nie można by
tego
“załatwić".
Ponieważ Rezmer był człowiekiem
z zasadami,
misja
Schulza skończyła się fiaskiem.
Usiedli w końcu na ławce w parku.
— Czuję
się nieswojo wśród tych inwalidów, afatyków
i
oszołomów — powiedział Janek. — To przypomina mi
ludzkie
bagno.
— Dlaczego
bagno? — ripostował Rezmer. — Przecież tu
żyją
ludzie biedni i odtrąceni... ale ludzie!
— Nie wiem, czy to są jeszcze ludzie?!
— Jesteś podły, stary! — beształ go Rezmer.
— Nie
bądź, Józek, taki zasadniczy... rozdrażniony.
Atmosfera
stawała się napięta, gęsta i gorąca.
— To na razie, Józek — pożegnał się kolega.
— Na
zawsze, na zawsze, bydlaku — wycedził przez zęby
Rezmer.
Ale
jego rozmówca już nie dosłyszał tych słów. Nie mógł
albo...
nie chciał.
78
WALKA Z ABSURDEM
Iluminacja
w enklawie
cierpienia
W
zimie, gdy choroba chwyciła
Rezmera za gardło, a nawet
w
okresie operacji, rzadko rozmyślał o cierpieniu, nie starał
się
zrozumieć,
nie próbował odsłonić sensu ludzkiej udręki. Bun-
tował
się, protestował przeciw chorobie, przeciw bakteriom,
które
spowodowały paraliż prawej strony
ciała, przeciw Bogu.
Jednak
bunt ten był typowo sztubacki, nie oparty na głębszej
wiedzy
medycznej, psychologicznej i filozoficznej. Protestował
przeciwko
temu, co czuł, ale czego nie pojmował. Postępował
jak
człowiek, któremu płonie dom i który przede wszystkim
stara
się skutecznie ratować swoją rodzinę, osobiste
szpargały,
dobytek.
W czasie szalejącego ognia nie ma czasu zastanawiać
się,
kto zaprószył ogień i jaki jest jego sens. Dopiero po
ugaszeniu
pożaru może badać przyczyny i źródła kataklizmu.
Obecnie,
gdy przebywał w Konstancinie i gdy śmiertelne
niebezpieczeństwo
dla życia minęło, zaczął snuć ogólniejsze
refleksje,
zaczął przede wszystkim stawiać sobie pytanie,
zwane
przez Nietzschego — rozpaczliwym, czy cierpienie ma
Sens,
a jeśli tak, to jaki?
Żona
przynosiła mu liczne lektury,
które
pochłaniał. Większość filozofów, teologów i
pisarzy
przyjmowała
pogląd, iż ludzkie nieszczęścia, niedole, męki są
celowe,
chociaż cele te niełatwo jest odkryć. Czytał w znanej
książce
V.
Frankla:
“Chodzi więc... o przyjęcie cierpienia. Aby
móc
je zaakceptować, muszę cierpieniu nadać jakiś cel...
moje
Clerpienie
może mieć intencję i mogę cierpieć sensownie tylko
wtedy,
gdy cierpię za coś lub za kogoś. Toteż cierpienie,
Jesli
rna mieć sens, nie może być celem samym w sobie,
bo
w tym momencie cała gotowość cierpienia i gotowość
79
JÓZEF KOZIELECKI
poświęcania
się przemieniałaby się w masochizm... Cierpien-
sensowne
wskazuje zawsze poza siebie, o czym w cierpien:
chodzi.
Jednym słowem, jest ono przede wszystkim ofiara"
Autor
ten posuwa się jeszcze dalej twierdząc, że cierpienie
któremu
nadajemy sens, które obarczamy znaczeniem, staje
się
autentyczne.
Ponieważ
Rezmer z trudem rozumiał te poglądy, zaczął ana-
lizować
przykład przytoczony przez Frankla. Starszy człowiek
z
zawodu lekarz, który stracił żonę, wpadł w stan
głębokiej
depresji.
Umarła osoba, którą bezgranicznie kochał i która
odwzajemniała
mu jego miłość. Lekarz ten sądził, że jego
cierpienie
nie ma sensu. Nie uświadamiał sobie bowiem, iż
nikt
i nic nie pozbawi
go pamięci o szczęśliwym małżeństwie.
Jego
miłość trwała i fakt ten uświęcał cierpienie, nadając
mu
sens. Krótka rozmowa z terapeutą spowodowała, że
lekarz
przeżył “przewrót kopernikański", zrozumiał bowiem
cel
swojej męczarni. Po tym przewrocie w dalszym
ciągu był
w
stanie obniżonego nastroju, ale uwolnił się od
uczucia
bezsensowności
i absurdu.
W
przeszłości Rezmer czytał tego typu prace, nie starając
się
poddawać ich krytycznemu osądowi. Przyjmował pogląd,
że
ludzkie cierpienia mają jakiś ukryty sens i jakieś znaczenie,
że
są pewnego rodzaju ofiarą składaną rodzinie, nauce czy
Bogu.
W pewnych przypadkach udręka może uszlachetniać
człowieka
i rozwijać jego osobowość. Uważał, iż w wierszu
Dehmela
znajduje się ziarenko prawdy:
“Jest taka studnia, którą zwą cierpieniem,
płynie w niej sama szczęśliwość.
Pij!...
a wytryśnie światło."
Akceptował
pogląd, iż cierpienie stanowi nieodłączny
składnik
ludzkiego losu i dzięki przypisywaniu mu sensu zycie
80
WALKA
ABSURDEM
staje się bardziej znośne. Takie przekonania przyjmował przed
chorobą.
Im
dłużej cierpiał fizycznie i duchowo, im dokładniej ob-
serwował
udręki innych, tym częściej opanowywały go wąt-
pliwości,
tym częściej analizował krytycznie poglądy filozofów,
teologów,
psychologów. Tu, w Konstancinie, żył wśród ludzi
chorych
i mógł lepiej niż w szpitalu śledzić ich zachowanie się.
\V
pewien czerwcowy dzień, zaraz po śniadaniu, po-
szedł
na spacer do lasu. Chodził wśród wysokich sosen, po
czym
usiadł na swojej kłodzie przewróconego przez wichurę
drzewa.
Szczególnie lubił to miejsce. W pewnej chwili spojrzał
na
wierzchołki sosen, przez które przebijało słońce. I nagle,
nagle
doznał iluminacji, przeżył olśnienie, podobne do tego,
które
przeżywają uczeni.
Ahaaa!
Błysnęła
myśl jasna niby piorun. Była ona oczywista i nie
dopuszczała
żadnych wątpliwości. “Tak, tak — mówił emocjo-
nalnym
głosem — cierpienie, a tym bardziej cierpiętnictwo
nie
ma sensu... jest niedorzeczne... jest absurdalne... jak
mogłem
być ślepym przez tyle lat... jak mogłem przypisywać
mu
znaczenie."
Po
tej iluminacji uważał, że cierpienie nie ma
sensu,
podobnie jak nie mają sensu chwasty, które niszczą
plony.
Pytał, jaki jest cel udręki młodej kobiety, która choruje
na
raka piersi? Dlaczego męczą się jego współtowarzysze
—
Pierwszy i Drugi? Za co cierpią
ludzie zniewoleni przez
tyrana?
Jakie znaczenie miały tortury sprawiedliwego Hioba?
Postrzelonego
dzika? Ściętego kwiatu? Myśli Rezmera były
chaotyczne,
nieskładne i nieuporządkowane, ale jednocześnie
~~
Jasne, jak ognisko.
Znow
spojrzał na zalane światłem wierzchołki drzew so-
snowych.
Jego myśl biegła jak błyskawica: “Obdarzanie takich
okrutnych zdarzeń sensem, nadawanie znaczenia ludzkim
udrękom stanowi tani rodzaj Samooszustwa, samooszustwa,
81
JÓZEF KOZIELECKI
które
może przynieść ulgę jak każda iluzja, ale jednocześni
zmniejsza
motywację do walki z cierpieniem. Zapewne Freud
uznałby,
że poszukiwanie sensu zjawisk absurdalnych to
rodzaj
mechanizmu obronnego, który zmniejsza chwilowo
męczarnie
i lęk, ale który — jak każdy paliatyw — nie zwalcza
przyczyn
i źródeł udręki."
Rezmer
czuł się zmęczony i wyczerpany Pot płynął po jego
twarzy.
Chciał powrócić do sanatorium i położyć się na łóżku.
Nie
był zdolny urzeczywistnić tego zamiaru, nie mógł prze-
rwać
natłoku myśli, które — niespodziewanie — wkraczały
w
świat filozofii, metafizyki i transcendencji. Ludzie,
którzy
przypisują
cierpieniu sens, nie zdają sobie sprawy z głębokich
konsekwencji
swoich poglądów. Skoro bowiem nasze udręki
—
ta ropiejąca rana — są celowe, to... to życie nie ma sensu.
Nie
może mieć sensu istnienie zanurzone w oceanie cierpie-
nia,
nie może mieć znaczenia egzystencja, która stanowi drogę
przez
mękę. Przed chorobą Rezmer poświęcał cały swój
czas,
wszystkie
zdolności pracy naukowej, twórczemu poznaniu
świata.
I te wysiłki intelektualne
nadawały jego życiu sens,
były
źródłem nieustannej satysfakcji. Choroba i jej
następstwa
spowodowały,
że życie straciło znaczenie... Zatem cierpienie,
jako
zjawisko absurdalne, powoduje, że ludzkie istnienie traci
swoją
rację bytu. Walka z cierpieniem
jest jednocześnie batalią
o
szczęśliwe i celowe życie. “Jeśli ludzkość nie upora się
z
cierpieniem, to cierpienie upora się z ludzkością. W każdym
razie
życie przestanie być warte życia." Te ostatnie
zdania
wypowiedział
głośno, jakby wykładał do tysięcy
słuchaczy.
Wydawało
mu się, że to nie mówi on, ale jego nieświadomość.
Słońce
znajdowało się już w zenicie. Słychać było odgłosy
ptaków.
Zobaczył wiewiórkę skaczącą z sosny na sosnę. P°~
stanowił
przerwać te rozmyślania. Poszedł do sanatorium
i
położył
się. Natychmiast zmorzył go sen, a obudził dopiero
82
WALKA Z ABSURDEM
nek
na obiad. Nie poszedł do stołówki, ponieważ stracił
etyt.
Zadowolił się kilkoma miętowymi cukierkami.
Przyszła
pielęgniarka.
— Czas
na obiad — powiedziała karcąco. — Ile razy bę-
dziemy
pana prosić?
— Siostro, odkryłem absurd cierpienia — odpowiedział
Rezmer.
Spojrzała na niego jak na oszołoma.
— Mnie
pana odkrycia nie interesują. Einstein w Kon-
stancinie!
Mnie interesuje żołądek pacjentów — powiedziała
i wyszła.
Po
południu postanowił pochodzić między drzewami i po-
szukać
wczesnych grzybów. Znalazł dwie lub trzy kurki. Lubił
ich
zapach. Lubił spożywać je na surowo. Po pewnym czasie
znów
usiadł na swojej kłodzie. Starał się podsumować poranne
myśli.
Cierpienie jest zjawiskiem
absurdalnym i niedorzecz-
nym.
Ludzie często przypisują mu sens dlatego, aby zmniej-
szyć
rozmiary udręki, aby odczuć pozorną ulgę: złudzenia
nierzadko
ułatwiają życie. Ale nadawanie cierpieniu sensu
stanowi
rodzaj samooszustwa, samooszustwa brzemiennego
w
skutki. Samooszustwo zniechęca do walki ze złem, prowa-
dzi
do apatii i dezercji. Jednocześnie zmniejsza wolę życia.
W
tej chwili Rezmer przypomniał sobie pogląd, tak po-
wszechny
w naszej kulturze, że cierpienie uszlachetnia. Nie
można
było temu całkowicie zaprzeczyć. Okresy nieszczęść
prowadzą
do samopoznania. Często w trakcie długiej cho-
roby
osoba odkrywa swoje zacne i niecne cechy charakteru,
odkrywa
właściwości własnego umysłu. Ten obraz samego
siebie
pozwala w przyszłości racjonalniej działać.
W pewnych
Przypadkach
uruchamia motywację do samodoskonalenia się
1
autokreacji. Nie ulega wątpliwości — a wskazuje na to
okres
rornantyzmu
— że nieszczęścia mogą wpłynąć na twórcze i in-
nowacyjne
myślenie. Słowacki pisał: “Ty wiesz, jak muszę cier-
83
JÓZEF KOZIELECKI
pięć,
aby śpiewać." Ten posępny stan emocjonalny wzmacnia
czasem
również ludzką solidarność, kształtuje uczucia sympa-
tii,
poświęcenia, opiekuńczości i miłości. W
najtrudniejszych
chwilach
ludzie zaczynają poszukiwać Boga. Rezmer czytał
przed
laty książkę o jednym z przedsiębiorców typu “money
maker",
który zbankrutował i stracił rodzinę. W tej tragicznej
chwili
powiedział, że dopiero teraz, po pół wieku życia,
zobaczył
błękit nieba i zaczął myśleć o sprawach ostatecznych.
Ale
cierpienie
może prowadzić do innych, znacznie waż-
niejszych
zjawisk. Pisał Franki: “Cierpienie to dokonanie
i
wzrost. Człowiek bowiem, który wyrasta ponad siebie,
dojrzewa,
dorasta do siebie. Proces dojrzewania to rzecz naj-
bardziej
istotna, która dokonuje się pod wpływem cierpienia."
Zatem
udręki, niedole i nieszczęścia często wpływają na roz-
wój
osobowości, zwiększają motywację do samodoskonalenia
się
i autokreacji.
Trudno
byłoby podważać te fakty. Ale Rezmer zupełnie
inaczej
oceniał pogląd, że cierpienie uszlachetnia. To prawda,
że
skutkiem ubocznym choroby czy terroryzmu mogą być
zjawiska
korzystne. Ale nie należy zapominać, że cierpienie
przede
wszystkim wywołuje spustoszenie w indywidualnej
osobowości,
że niszczy zdrowie i... prowadzi do zagłady
dorobku
kulturalnego
ludzkości. Chwasty mogą być piękne,
ale
nie zmienia to faktu, że niszczą plony i dlatego trzeba je
tępić.
Bilans zysków i strat jest wyraźnie niekorzystny.
Cierpienie
czasem wzmacnia motywację twórczą i pro-
wadzi
do samorozwoju. Ale znacznie lepiej jest tworzyć
autentyczne
wartości nie w męczarniach, ale w czasie nor-
malnej
pracy; lepiej, aby źródłem twórczości nie była choroba,
ale
miłość; lepiej aby życie duchowe ubogacało się w
toku
samorealizacji,
nie na stole operacyjnym. Ciepło rodzinne,
harmonia
wewnętrzna, życzliwe środowisko pracy stają si?
autentycznym
źródłem osiągnięć zawodowych i twórczych
84
WALKA Z ABSURDEM
Nadają
one sens jego życiu. Zatem twierdzenie, że
nieszczęście
uszlachetnia, jest do luftu, do kitu. Bardziej trafny
bywa
pogląd, że rujnuje ono osobowość i kulturę. Jest więc
złem,
przeciw któremu trzeba zmobilizować wszystkie środki.
A
kto korzy się przed cierpieniem i przytakuje mu, staje się
godną
pogardy szmatą, głupcem działającym przeciwko sobie!
Gdy
powrócił do sanatorium, czekały na niego Wisia i Ewa.
_
Przyniosłam ci pyzy, które tak lubisz — powiedziała
Wisia.
— Kochanie,
co mi tam pyzy! W ciągu ostatnich dni
dokonałem
ważnego odkrycia. Przekonałem się, że
cierpienie
jest
niedorzeczne...
— Józek,
jako lekarz wiem, że ból jest strażnikiem życia,
stanowi
sygnał ostrzegawczy — czerwone światło biologii —
wskazujący,
że w organizmie toczą się procesy chorobowe.
— To
prawda, ale sam ból nie jest cierpieniem. Gdy
trwa
długo
i jest silny, może wywołać cierpienie. Ale powiedz
mi,
dlaczego sygnałem ostrzegawczym dla organizmu jest
ból
właśnie — wrażenie przykre — a nie bodziec przyjemny,
taki
jak ostry zapach lub niepowtarzalny smak... Ostatecznie
mógłby
być również ból, ale ból łagodny, który nie ścina
z
nóg... powiedzmy taki, jak ukąszenie komara.
Spojrzała z litością.
— Proponujesz
rzeczy, które z medycznego punktu widze-
nia
są herezją.
— Wisiu,
dzisiejsze herezje jutro mogą stać się oczy-
wistością,
którą zaakceptują wszyscy, nawet ludzie tak kon-
serwatywni,
jak lekarze.
— Józek, pyzy stygną!
Gdy
spożywał ten wileński rarytas, gdy go spożywał, myślał
tylko
o jednym, myślał o absurdzie cierpienia, o samooszu-
i
o walce z absurdem,
ic
prócz tego.
85
JÓZEF KOZIELECKI
Kilka
lat potem rozmawiał z zaprzyjaźnionym księdzem,
któremu
wyłożył swoją “teorię cierpienia", z której był
dumny
jak
prymus.
— Z
tego, co powiedziałeś, wynika, że również cierpienie
Chrystusa
na krzyżu nie miało sensu, a przecież była to męka
ofiarna?!
Pytanie to zaskoczyło Rezmera. Wywołało stan wahania.
— Nie
znam się na teologii. Jestem tylko wyrobnikiem
nauki
— powiedział pełen niepewności.
— To
jest typowa reakcja unikowa... nie możesz zasłaniać
się
ignorancją w sprawach, które dobrze przemyślałeś.
— Wybacz
mi, wielebny wikariuszu... ale nie mam odwagi,
aby
wypowiadać się na ten temat.
— Nie
sądziłem, iż jesteś tchórzem — rzekł niezadowolony
ksiądz.
— Cha, cha — zaśmiał się Rezmer i zaczął ironizować:
— Cierpienie
tak mnie uszlachetniło, iż stałem się tchó-
rzem...
To jest dodatkowy dowód potwierdzający moją tezę.
Groźniejsze od skorpionów
Rozwijał
się czerwiec, jeden z najpiękniejszych miesięcy J
w
naszym zakątku Europy. Przed wybuchem choroby Rezmer |
w
tym okresie roku jeździł — czasem ze swoją córką, Ewą — na
J
Pomorze
do Borów Tucholskich na grzyby. Na początku lata
rosły
tam głównie kurki i maślaki. Grzybobranie odbywało
się
niezmiennie według tego samego scenariusza. Chodził |
zawsze
do lasu położonego nad samą Brdą, do którego jeszcze
nie
docierała zgraja turystów z Wybrzeża. Grzybów więc było
dużo.
Po ich zebraniu siadał na wysokim brzegu wijącej się jak
86
WALKA Z ABSURDEM
wąż
Brdy. Rozmyślał o pięknie natury. Powracał do Tucholi.
Te
same bory, ten sam skrawek lasu, te same grzyby, ta sama
rzeka,
te same myśli o przyrodzie. Ale “ta samość" co roku
była
inna. A może tylko inaczej ją spostrzegał. W każdym razie
nigdzie
tak dobrze nie wypoczywał, jak w tym zielonym krajo-
brazie
północy, ani w Kalifornii, ani w Paryżu, ani w Sapporo.
Po
powrocie
z Konstancina był jeszcze za słaby, aby wybrać
się
do Borów Tucholskich. Postanowił się zająć swoimi spra-
wami
zawodowymi, naukowymi i osobistymi. Napisał wiele
listów,
dokończył — z trudem — zaczęty przed miesiącami
artykuł,
znalazł trochę czasu na
uporządkowanie swoich cen-
nych
zbiorów numizmatycznych. Miał dobre samopoczucie.
Podjął
strategiczną decyzję osobistą, która wyznaczała jego
drogę
życiową. Postanowił, że nie nie będzie się już
dłużej
rozpraszał,
ale skoncentruje się na pisaniu Dzieła Życia,
które
nazwał Psychotransgresją, a w którym chciał przedstawić
nowe
spojrzenie na psychikę człowieka. Wiedział, że jest to
ambitny
zamiar, ale wiedział również, że się starzeje i musi
się
spieszyć. Człowiek bywa “przykuty do swojego czasu",
ale
robi
wszystko,
aby go przekroczyć, aby wyjść poza ogranicze-
nia
biologiczne. Przede wszystkim tworzy dzieła artystyczne,
naukowe,
wychowawcze, które mają trwać w kulturze i w pa-
mięci
przyszłych pokoleń, które będą żyć w czasie długim.
Rezmer
chciał, jak inni,
pozostawić ślad po sobie. Wierzył
—
podobnie jak Horacy — że non omnis moriar. Myśl, że po
nim
coś pozostanie, nadawała sens jego istnieniu. Dlatego
postanowił
pisać dzieło swojego życia.
Praca
pochłonęła go bez reszty. Gromadził literaturę, wy-
suwał
hipotezy, robił wstępne notatki. Wieczorem poświęcał
godzinę
na rehabilitację, szczególnie rehabilitację ręki. Chciał
nauczyć
się nią pisać, ale bezskutecznie. W końcu zrezygnował
z
tego zamiaru. Do poduszki czytał poezje, prozę, prasę
codzienną,
głównie o wydarzeniach
sportowych, którymi in-
87
JÓZEF KOZIELECKI
teresował
się od dziecka. Powoli wchodził w normalny rytm
Znów
zaczął ulegać złudzeniu, że nic, co jest złe, nigdy
się nie zdarzy.
Pod
koniec czerwca, w czasie golenia, zauważył na skroni
wybrzuszenie
skóry wielkości główki od szpilki, które z dnia
na
dzień powiększało się. Wycisnął wrzód i wylały się z
niego
kropelki
ropy. Zupełnie zignorował to zdarzenie. Nie powie-
dział
nawet o nim żonie. “To nic. Nie warto się przejmować.
Takie
rzeczy
zdarzały
się często w przeszłości" — myślał,
Jednak
się mylił. W kolejnych dniach znów pojawiła się ropa.
Zauważyła
to żona.
Józek,
pojedziemy do szpitala, zrobimy posiew i zba-
damy,
skąd bierze się ta ropa.
Rezmer
śmiał
się.
— Wisiu,
to
powierzchniowa rana,
która nie ma znaczenia.
Zobaczysz,
że szybko się zagoi.
Żona nalegała. Mówiła z trwogą.
Jestem
lekarzem i wiem, że należy szybko leczyć nawet
drobne
schorzenia. Powiedziałeś w Konstancinie, że przyta-
kiwanie
cierpieniu jest niegodne człowieka, tylko walka...
— Ale
ja przygotowuję się do napisania dzieła życia, które
wejdzie
do kultury. Nie mogę się więc rozpraszać!
—
Józek, bądź rozsądny... Musisz sprostać tej trudnej
chwili!
— prosiła.
Gdy
rana na skroni nie goiła się, Rezmer w końcu dał się
namówić
na wizytę w szpitalu.
— To
wygląda na ropienie pooperacyjne. Musimy zrobić
panu
posiew — powiedział lekarz.
Badania
wykazały, że procesy ropne wywołuje bojowa bak-
teria
zwana gronkowcem złocistym. Są to powabne mikroby:
mają
kształt kulisty i układają się w grona, w wiązki. A więc
znów
gronkowiec! Ten sam, który wytworzył zbiornik ropny
w
mózgu Rezmera! Ten sam, który był przyczyną niewy-
88
WALKA Z ABSURDEM
powiedzianych
cierpień. Groźniejszy niż skorpiony. Czyni
spustoszenie
w organizmie, tyranizuje
go.
Rezmer
przypomniał sobie ironiczny wiersz o mikrobach,
który
pochodził z Pana Cogito.
“—widział ty Wania mikroba
— nie widział
— a on bestia po twojej skórze łazi
— nie mówcie jaśnie panie
— a łazi i ogon ma
— a duży?
— na dwie albo trzy wiorsty."
Pomyślał,
że gdyby Herbert miał rację i gdyby gronkowce
były
duże jak pluskwy, to walka z nimi byłaby łatwa, ale
one
są niewidoczne gołym okiem i ukryte w zakamarkach
kości.
Nigdy nie można przewidzieć, kiedy wbiją nóż w plecy
choremu.
Są nietykalne jak święte
krowy.
I
w ten sposób zaczął się dalszy ciąg epopei Rezmera.
Chociaż
tym razem gronkowiec wyglądał niewinnie i działał
powierzchniowo,
należało go zwalczyć natychmiast, wszyst-
kimi
dostępnymi środkami. Rezmer jeździł co drugi dzień do
szpitala
i profesor Bidziński wykonywał zastrzyki w miejscu
rany.
Chciał zatopić bakterie w morzu antybiotyków. Mimo
wysiłków
profesora ropa ciągle ciekła. Pewnego dnia błysnął
promyk
nadziei. Lekarz powiedział do pielęgniarki:
— Widzę, że ropa się ewakuuje.
Ale
było to czasowe wycofanie się tej bojowej bakterii,
chwilowe
osłabienie jej niszczycielskiego działania. Leczenie
zachowawcze,
nawet prowadzone po mistrzowsku przez pro-
fesora
Bidzińskiego, nie dawało żadnych wyników. Fiasko,
frustracja
i stres są zawsze wpisane w
pracę lekarza.
Kończyły
się pokłady cierpliwości Rezmera. Kiedyś —
rozdrażniony
— powiedział do żony:
— Może przerwiemy tę zabawę? Co będzie, to będzie...
89
JÓZEF KOZIELECKI
WALKA Z ABSURDEM
Nalegała,
prosiła, strofowała nawet, żeby podporządkować
się
woli lekarzy, żeby nie zdawać się na ślepy los.
— Bitwa
z bojowym gronkowcem nie ma sensu! Nie można
go
zakatrupić! Jakie ma szansę Dawid walczący z Goliatem?
— Czasem wygrywa Dawid — próbowała kontrować.
— Wygrywa tylko w bajkach dla dzieci — rzekł ostro.
W
końcu przekonała go, a może on przekonał samego sie-
bie.
Zaczął się nowy etap zmagań z absurdalnym cierpieniem...
i
z samym sobą.
Stary chirurg
Rezmer
powrócił do szpitala. Siostra zaprowadziła go do
dużej
sali, w której znajdowało się sześć, a może osiem
osób.
Zapach uryny mieszał się z odorem potu. Sala ta
przypominała
schronisko, w którym zatrzymują się ludzie zu-
pełnie
przypadkowi, nijacy. Leżeli w niej pacjenci skierowani
na
obserwację lub oczekujący na jakiś miniaturowy
zabieg
chirurgiczny.
Pacjenci,
których los potraktował dość ulgowo.
Panował
w niej gwar jak w wiejskiej karczmie. Wszyscy
o
czymś mówili, o sporcie, o kobietach, o biznesach.
Pacjenci
opowiadali
anegdoty, które nie miały początku, i popisywali
się
dowcipami nie kończącymi się żadną puentą. Rezmer
doszedł
do wniosku, że ten dyskurs nie miał jakiejkolwiek
wartości
semantycznej, że nie chodziło w nim o przekazanie
informacji.
To mówienie chaotyczne i nieskładne rozładowy-
wało
napięcie psychiczne i przynosiło ulgę obolałym duszom.
Może
było również swoistym rodzajem autoterapii?
Rezmer
wchodził do tej sali z iskierką nadziei: lekarz
dyżurny
poinformował go, że prawdopodobnie jego pobyt
90
w
szpitalu skończy się drobnym zabiegiem chirurgicznym;
zabiegiem
polegającym na nacięciu skóry, ewakuacji ropy
i
zastosowaniu silnych antybiotyków. Fakt, iż leżał na tej
ulgowej
sali, wzmacniał jego nadzieję. Znów ruszyła maszyne-
ria
diagnostyczna i terapeutyczna: tomografia komputerowa,
rentgen,
badanie składu ropy, moczu, krwi. Badania te nie były
zbyt
uciążliwe, ponieważ poruszał się na własnych nogach.
Wyniki
niektórych analiz sprawiały mu niejaką satysfakcję.
Po
ich zakończeniu przyszło do jego łóżka kilku lekarzy,
których
nazwisk nie udało mu się zachować w pamięci. Jeden
z
nich powiedział stanowczo:
— Po
przeprowadzeniu szczegółowych badań doszliśmy do
wniosku,
że należy wykonać operację usunięcia ropiejącego
płata
kostnego.
— Czyli...
czyli — jeśli rozumiem — będę miał Dziurę
w
Głowie... Będę miał łeb rozkiełbaszony.
— Tak
bym nie powiedział — wyjaśniał lekarz. — Zdej-
miemy
część kości czaszki i zabezpieczymy miejsce operacji.
— Czy to jest niezbędne? — spytał pacjent.
— Bezwzględnie
tak — potwierdził lekarz. Jego słowa
brzmiały
złowieszczo.
W
tym momencie z Rezmerem zaczęły się dziać rzeczy,
których
nie znał i których nie rozumiał. Psychologowie po-
wiadają,
że człowiek przeżywa czasem “doświadczenie szczy-
towe".
Tymczasem u Rezmera wystąpiło zapewne “doświad-
czenie
denne". Przeżył głęboki stan załamania i depresji,
stan
rozpaczy
i beznadziejności.
Te przeżycia łączyły się ze złością,
gniewem,
agresją i atakiem furii. Do tego dołączały się zja-
wiska
fizjologiczne, takie jak wzrost ciśnienia, przyspieszenie
pulsu
i podniesienie się poziomu adrenaliny. W stanie den-
nego
doświadczenia jego reakcje
stały się nieprzewidywalne.
— Ja
nie zgadzam się na żadną pieprzoną operację! —
oświadczył
kategorycznie.
91
JÓZEF KOZIELECKI
— Proszę
pana, to jest zabieg bez porównania łatwiejszy
niż
usunięcie ropnia mózgu. Przede wszystkim chirurg
będzie
dotykał tkanki mózgowej.
— Nie
zgadzam się na ten zabieg — upierał się Rezmer.
Jutro
wychodzę z tego białego piekła!
Chirurg
popatrzył ze zdziwieniem i z litością na wojowj
niczego
pacjenta.
— Czy
zdaje sobie pan sprawę z konsekwencji takiej ni<
przemyślanej
decyzji? — powiedział spokojnie.
— Zdaję sobie doskonale sprawę — odpowiedział Rezme
— A
jednak, chyba nie rozumie pan śmiertelnego ryzyl
które
pan podejmuje. Gdy ropienie kości czaszki będzie w dal]
szym
ciągu postępować, to...
Rezmer przerwał.
— Proszę
mnę nie pouczać... jestem świadomy skutkó;
procesu
chorobowego... ale dalsze cierpienie przekracza moj<
siły...
wolę czekać na wyrok losu... a może wyjadę na leczeni^
na
Wyspy Galapagos... — Rezmer stracił kontrolę nad swoii
słowami.
Mówił metodą wolnych
skojarzeń.
Gdy
to powiedział, odwrócił się do ściany jak obrażon^
smarkacz.
Pacjenci na sali, słuchając tej ostrej wymiany słó\
nie
wiedzieli, jak się zachować. Zapanowała grobowa cisz*
cisza
jak makiem zasiał, trwająca aż do wieczora. Niektórz^
schowali
twarze pod kołdry. Trudno powiedzieć, co myślel
o
widowisku, które przeżyli.
Było
już po kolacji. Do Rezmera przyszedł profesor Jerzj
Wisławski.
Był to najstarszy neurochirurg. Znajdował się trój
chę
na uboczu spraw, którymi żyła klinika neurochirurgiczni
Rezmer
słabo go znał, a mimo to darzył profesora sympatią^
Wisławski
umiał nawiązywać przyjazne stosunki z chorymi.
Należał
do tych lekarzy — coraz mniej licznych — którzy
rozumieją
nie tylko chorobę, ale także chorego.
Usiadł przy łóżku pacjenta i powiedział ciepło:
92
WALKA Z ABSURDEM
— Czy mógłbym z panem porozmawiać?
— Niechętnie
— powiedział gniewnie Rezmer. W jego
głosie
nie było jednak stanowczości.
— A
jednak proszę pana, kolego, o krótką rozmowę.
Rezmer
nie odpowiedział, ale z jego wyrazu twarzy, pozba-
wionego
już napięcia i ostrości rysów, widać było, że przyzwala
na dyskurs.
— Panie
kolego — zaczął dość nieskładnie—jestem starym
człowiekiem.
Mam już sześćdziesiąt pięć lat. Dla chirurga
to
już wiek podeszły. Coraz trudniej jest mi
przeprowadzać
samodzielnie
operacje. Zresztą, miałem kilka zawałów serca.
Zawał
to ciężki ból zamostkowy... jakby ktoś dynamitem
rozsadzał
klatkę piersiową. Staram się przyjmować swój los
z
powagą. Staram się przyzwyczaić do mojego schorzenia.
Walczę
o życie, chociaż w takim
wieku siły są nierówne. Każdy
dzień
jest dla mnie dniem darowanym.
— Profesorze,
dlaczego pan o tym mówi? — spytał Rezmer.
—
Czy dlatego, aby mnie pocieszyć, abym stał się bardziej
uległy lekarzom?
— Sam
nie wiem, dlaczego zwierzam się przed panem.
Naprawdę
nie wiem. Może to rodzaj psychoterapii, może
potrzeba
rozmowy z drugim człowiekiem? Może w ten sposób
wypełniam
czas oczekiwania na moją ostatnią godzinę?
Rezmer
pilnie obserwował twarz Wisławskiego. Poszu-
kiwał
w niej smutku, a odkrył objawy wskazujące na pogodę
życia,
na “nieuleczalny" optymizm.
— Chciałbym
teraz panu coś powiedzieć. Przeżył pan ciężką
operację,
w czasie której życie wisiało na włosku. Teraz zaś
ucieka
pan przed operacją znacznie lżejszą. Postępuje więc pan
jak
człowiek, który przeżył wybuch bomby atomowej, a boi
się
ekstrakcji zęba.
— Profesorze,
pan blefuje — powiedział Rezmer. — Prze-
cież
wycięcie płata kostnego wielkości dłoni stwarza gigan-
93
JÓZEF KOZIELECKI
WALKA Z ABSURDEM
tyczne
niebezpieczeństwa... Wystarczy, że spadnie mi na
głowę
szyszka, jabłko.
— Medycyna
znalazła na to sposób — wyjaśniał Wisławski.
—
Po kilkunastu miesiącach chirurg wstawi płytkę plastykową
i
czaszka odzyska pierwotny kształt.
Nastąpiła przerwa. Wydłużała się, przeciągała.
— Kolego,
proszę zgodzić się na tę operację. Proszę to
zrobić
dla mnie. Być może ratując swoje życie... oddali pan
ode
mnie wyrok losu.
— Nie
mogę obecnie podjąć takiej decyzji — oznajmił
zaskoczony
Rezmer.
— Proszę
wziąć przepustkę ze szpitala, proszę zastanowić
się
w domu. Proszę porozmawiać z żoną, z rodziną...
Rezmer
należał do osób o kanciastym charakterze, był agre-
sywny
i gniewny, ale te słowa bezinteresowne, wypowiedziane
przez
starego chirurga skruszyły jego serce. Uśmiechnął się.
— Zgoda, profesorze — oznajmił.
— Dziękuję panu — powiedział Wisławski.
— To
ja dziękuję... Dzięki panu zrozumiałem, że usunięcie
kości
czaszki to nie jest koniec świata.
Następnego
dnia Rezmer poprosił doktora Andrzeja Mar-
chia,
który się nim opiekował, o kilkudniową przepustkę.
Na dnie
Wychodził
na przepustkę wypełniony smutkiem, bezna-
dziejnością
i bezradnością, jak szczur, który niezależnie od
tego,
czy wykona poprawną, czy błędną reakcję, zawsze jest
karany
wstrząsem elektrycznym. Jednak w głębi psychiki tliła
się
jeszcze wola życia. Żona
prowadziła samochód — jak
94
zwykle
— ulicami Żwirki i Wigury, Raszyńską, Towarową,
Grzybowską.
Rezmerowi wydawało się, że po raz pierwszy
przejeżdża
przez tę dzielnicę Warszawy. Znajdował się w tym
samym
środowisku, zegary wskazywały tę samą godzinę,
a
jego struktury przestrzenno-czasowe zapadały się. Wszystko
było
obce i ponure, jak w zacofanym afrykańskim mieście.
Widział
rzeczy i ludzi w szarych oraz smolistych barwach, jak
górnicy
w czasie tąpnięcia ziemi. Gdy tak przejeżdżali przez
Warszawę,
porównywał
swój los z doświadczeniem Iwana
Iljicza.
Porównywał nieporównywalne!
Wszedł
do swojego gabinetu. Zobaczył rozłożone stosy
książek,
artykułów, notatek, fiszek. Maszynę do pisania i pa-
pier,
czekający na autora, który zapełni go literami. Wszystko
było
przygotowane do pisania książki życia, książki będącej
celem
jego egzystencji i zapewniającej mu — być może —
długie
trwanie w kulturze. Obecnie odczuwał bezsens tego
pomysłu,
bezsens reguły non omnis moriar. Czarny koloryt
jego
uczuć, ciemny autoportret
i szarość otaczającego świata
powodowały,
że wydawało mu się, iż życie stało się niedo-
rzeczne.
A gdy istnienie traci swój sens, gaśnie Słońce i jedyna
myśl,
która zajmuje świadomość, to jak z tym skończyć!
Dawniej
żartował, że w czasie nieuleczalnego smutku
można
jeszcze
poszukiwać sensu na Wyspach Galapagos, w sercu
niewyobrażalnie
pięknej przyrody. Obecnie i ten pomysł wydał
mu
się żałośnie śmieszny.
Dopiero
teraz zdał sobie w pełni sprawę z tego, co po-
wiedział
mu Bidziński, że organizm stanowi jedność psycho-
somatyczną.
Gdyby ktoś zadał sobie trud zbadania symp-
tomów
fizjologicznych Rezmera, odkryłby skoki ciśnienia
krwi,
zwolnienie tętna, zmianę poziomu adrenaliny, szumy
w
uszach i totalny brak apetytu: nawet bliny smakowały niby
trawa.
A nad wszystkim
dominowały bóle głowy, bóle rozlane
i
punktowe, piekące i gryzące. Często całymi dniami bolała go
95
JÓZEF KOZIELECKI
głowa
tak silnie, że nie mógł sobie znaleźć miejsca na ziemi.
Odczuwał
charakterystyczne krążenie bólu. Nagle przerzucał
się
on z głowy na piersi i wówczas przypominał
dolegliwości
pozamostkowe.
Innym razem przenosił się na żołądek, na
plecy.
Te bóle wywoływały specyficzne cierpienie. Powodowały
apatię
i przygnębienie. Nic go nie cieszyło. Brak było
tak
charakterystycznej
dla Rezmera
dynamiki życiowej.
Pewnego
dnia zajrzał do książki Kępińskiego o melancholii.
Lubił
tego lekarza i filozofa. Doceniał głębię jego myśli,
chociaż
jednocześnie niepokoił go brak precyzyjnego języka
naukowego.
Przeglądał teraz tę książkę — jak mówiła matka
—
“piąte przez dziesiąte". Melancholia to przede
wszystkim
ludzki
smutek. “Gdy smutek jest głęboki, prawie zawsze
towarzyszy
mu lęk. Jest to zrozumiałe, gdyż ciemności często
lęk
towarzyszy; im ciemność większa, tym lęk większy/' Dalej
lekarz
ten dowodził,
iż smutek nierzadko wiąże się również
z
agresją. “Gdy depresja jest słabsza, wówczas nad
lękiem
przeważać
zaczyna, agresja... bo agresja wymaga większej dy-
namiki
życiowej." O ile w szpitalu Rezmer wykazywał pewną
agresję
i lęk, obecnie te emocje zostały
wyciszone. Był tylko
smutny
jak pustelnik i zmęczony jak galernik.
Wisia
spełniała w domu wszystkie obowiązki. Czasem
zastanawiał
się, skąd czerpie nowe pokłady energii życiowej.
Pełniła
funkcję lekarza-neurochirurga i profesjonalnie zmie-
niała
opatrunki. Ropa ciekła ciągle, jak krople z kranu. Gron-
kowiec
triumfował. Żona przemywała ranę i wstrzykiwała
porcję
odpowiednich antybiotyków. Codziennie powtarzała tę
czynność.
Stan
zdrowia Rezmera ulegał wahaniom. W pewnych okre-
sach
czuł się lepiej. Bardziej optymistycznie i realistycznie
patrzył
na świat. W takich chwilach myślał sobie, że trzeba
wydostać
się z bagna smutku i zacząć racjonalnie walczyć
z
chorobą. Powtarzał sobie, że tylko skończony dureń poddaje
96
WALKA Z ABSURDEM
się
cierpieniu, że dezercja i ucieczka w chwilach próby nie są
godne
człowieka. “Stary, bierz przykład z Wisi" — myślał,
ale
brak
mu było sił, aby urzeczywistnić te zamiary.
Widział
stygnące życie w stygnącym bycie.
Recydywista
Skończyła
się przepustka. Rezmer znów jechał do szpitala
tymi
samymi ulicami: Grzybowską, Towarową, Raszyńską,
Żwirki
i Wigury, Banacha. W miarę zbliżania się do szpitala
—
wbrew oczekiwaniom — czuł się coraz lepiej. Ulga i od-
prężenie
zastąpiły smutek i przygnębienie. Dominował stan
obojętności.
Wszystko jedno, co będzie, to będzie.
Na
korytarzu spotkał profesora Wisławskiego, który za-
trzymał
się i podał mu rękę.
— Wiedziałem,
że pan zdecyduje się na operację — po-
wiedział.
— Ja
nie byłem taki pewny, bo... recydywiści rzadko powra-
cają
dobrowolnie na miejsce wypadku.
Uśmiechnął
się.
— Nigdy
nie sądziłem, że wybitny uczony mógłby popełnić
tak
tragiczny błąd życiowy.
— Wahałem
się, ponieważ każda druga operacja przypo-
mina
mi zabawę z zapałkami — replikował Rezmer.
_
Ale w naszej klinice ryzyko
niepowodzenia zmniejszone
jest
do minimum. Wyciągniemy pana z tego ognia.
— To samo mówią chirurdzy na Wyspach Dziewiczych.
— Porozmawiamy
o tym po operacji — powiedział Wisław-
ski
i skierował swoje kroki do sekretariatu kliniki.
97
JÓZEF KOZIELECKI
Siostra
zaprowadziła Rezmera do sali, w której leżał sam.
Wydawało
się, że została ona specjalnie przygotowana na jego
przybycie.
Czyżby stał się wybrańcem losu? Na następny
dzień
sierpnia zaplanowano operację wycięcia ropiejącego
płata
kostnego czaszki. Miał ją przeprowadzić doktor An-
drzej
Marchel, którego Rezmer znał z poprzedniego pobytu
w
szpitalu. Ten młody lekarz miał dobrą opinię wśród per-
sonelu
i wśród pacjentów. Posiadał encyklopedyczną wiedzę
teoretyczną
i duże doświadczenie chirurgiczne. Inteligentny,
błyskotliwy,
pracoholik. Utrzymywał dobre kontakty z pacjen-
tami.
Należał do tych nielicznych lekarzy, którzy przed obcho-
dem
odwiedzali swoich pacjentów i pytali ich o samopoczucie.
Jednak
w trudnych momentach czasem nie umiał kontrolować
swoich
emocji, gniewu, złości; może miał trudne dzieciństwo,
może
nie wytrzymywał stresu i ryzyka zawodu?
Nadszedł
dzień operacji. Znów pielęgniarka goliła głowę.
Znów
złożył mu wizytę anestezjolog. W końcu przyszedł
doktor
Marchel.
— Jak spędził pan noc? — spytał.
— Dziękuję,
jestem recydywistą, więc kolejne operacje nie
wywołują
już takich emocji.
— Zapewniam
pana, że operacja usunięcia płatu kostnego
jest
znacznie łatwiejsza. Potrwa około godziny i po niej będzie
pan
czuł się znacznie lepiej.
— Panie
doktorze,
pogodziłem się już z tym, że będę miał
dziurę
w głowie — powiedział Rezmer z zimną krwią.
— Cieszę się, że jest pan obecnie w lepszym nastroju.
Rezmer
nie powiedział lekarzowi całej prawdy. W nocy
—
podobnie jak przed pierwszą operacją — gnębił go sen,
zwany
przez niego “Ucieczką". Śniło mu się, że chce zbiec
ze
szpitala, ale znów nogi wrosły mu w ziemię i nie był
zdolny
się poruszyć. Zaczął krzyczeć i ten krzyk wyrwał go
ze
snu. Był zaniepokojony faktem, że nie umie wyjaśnić tych
98
WALKA Z ABSURDEM
powtarzających
się marzeń sennych. Żałował, iż nie studiował
psychoanalizy.
Około
ósmej godziny pielęgniarz zawiózł go na wózku
do
bloku operacyjnego. Znalazł się w królestwie zieloności,
symbolu
nadziei. Gdy położono go na stole operacyjnym,
opanowała
go totalna obojętność. Przypominał człowieka,
któremu
chirurgicznie wycięto emocje: żadnego smutku, żad-
nego
lęku, żadnej agresji. Zasypiając pomyślał sobie, że
jest
szczęśliwy,
iż nie ma uczuć, ponieważ one prowadzą człowieka
do
klęski.
Operacja
przebiegała sprawnie. Trwała około dziewięćdzie-
sięciu
minut. Po jej skończeniu doktor Marchel czekał, aż
pacjent
się obudzi. Gdy Rezmer otworzył oczy, Marchel spytał
głośno:
— Jak pan się czuje?
— Dobrze,
tylko piekielnie boli mnie łeb... Chyba to jest
ból
kości.
— Współczuję panu.
Rezmer odzyskiwał sprawność umysłową.
— Doktorze
— żartował — niech mi pan nie współczuje,
bo...
bo dzień bez bólu jest dniem straconym.
— Widzę,
że jest pan w dobrym humorze...
.
— ...wisielczym.
— ...ale
niemniej — w dobrym nastroju — powtórzył
Marchel.
— To
zwykła euforia pooperacyjna — zakończył pacjent.
.
Doktor Marchel miał bardzo oryginalne poglądy w swojej
dziedzinie.
Często powtarzał, że nawet szympansa można
by
nauczyć wykonywania operacji chirurgicznej, ale likwida-
cja
skutków pooperacyjnych zależy od kompetencji chirurga.
Właśnie
w sali opatrunkowej ujawnia się cała jego wiedza
i
całe jego mistrzostwo.
99
JÓZEF KOZIELECKI
Te
poglądy odnosiły się również do Rezmera. Po pra-
widłowo
przeprowadzonym zabiegu wystąpiły komplikacje
pooperacyjne.
Rana trudno się goiła. Wprawdzie Marchel nie
powiedział
o tym pacjentowi, ale z jego zachowania się, z roz-
mowy
z siostrą Rezmer wywnioskował, iż powstają pewne
komplikacje.
Trzeba było więc wykonać dodatkowe zabiegi.
Wieczorem przyszła żona z córką.
— Wiesz,
Wisiu, zdarzyła się rzecz niezwykła: odczuwam
ból
usuniętej kości — powiedział Rezmer.
— To
są zwykłe złudzenia psychologiczne — stwierdziła
żona.
— Nieważne,
czy to iluzje, czy nie, ważne, że ten piekielny
ból
mi dokucza, Wisiu.
Zmienił
temat.
— Wisiu,
straciłem swoją prywatność. Teraz każdy łajdak
będzie
zaglądał do mojego mózgu. Nie będę mógł utrzymać
żadnej
tajemnicy... Ale z drugiej strony, mam umysł otwarty
jak
spadochron. O takim umyśle marzyli filozofowie i psycho-
lodzy,
Popper,
Rokeach, Kozielecki...
— Przestań
filozofować. Musisz odpocząć — powiedziała
żona.
I Rezmer zdrzemnął się.
Walka bez litości
Na
stoliku nocnym stały róże. Rezmer, siedząc na krześle,
bacznie
się im przyglądał. Przez jego umysł płynął
Strumień
Świadomości.
Fakt, iż miał dziurę w czaszce, nie przeszkadzał
jasnemu
formułowaniu myśli. Zaczął zdawać sobie sprawę
100
WALKA Z ABSURDEM
z
tego, iż choroba jego ma charakter przewlekły. Gronkowiec
złocisty,
którego, zdaniem lekarzy, wyssał z mlekiem matki,
będzie
ciągle atakował jego organizm. I na to trzeba być przy-
gotowanym.
Dotychczas buntował się przeciwko absurdal-
nemu
i niedorzecznemu cierpieniu. Jego bunt w dużej mierze
prowadził
donikąd. Obecnie musi prowadzić walkę z cier-
pieniem,
walkę bezkompromisową,
jak z każdym okrutnym
wrogiem.
Wyobrażał sobie, że gra z gronkowcem złocistym
w
kości, w rosyjską ruletkę, w której stawką jest jednak życie.
W
tej grze trzeba stosować racjonalne posunięcia i skuteczne
fortele.
Trzeba zaskakiwać wroga oryginalnymi
i sprytnymi
chwytami.
Trzeba być jednocześnie lwem i lisem. Albo upora
się
z cierpieniem, albo cierpienie upora się z nim.
Strumień
świadomości ciągle płynął. Rezmer zdawał sobie
sprawę
— jaśniej niż kiedykolwiek — że dotychczas
popełniał
kardynalne
błędy w tej walce. W chwilach obniżonego nastroju
litował
się nad sobą, przeżywał apatię i zniechęcenie. Tymcza-
sem
łzami i szlochem nikt jeszcze nie pokonał nawet... kataru.
Bezczyn,
rezygnacja, dezercja i czekanie na pomoc lekarzy lub
Boga
pogarszają
tylko
sytuację. Oddajemy inicjatywę chorobie
i
często otwieramy drzwi prowadzące do tragedii.
W
starciach z cierpieniem trzeba stosować różnorodne
środki.
W każdym razie nie można ograniczać się do far-
makopei:
leki, nawet te najskuteczniejsze, stanowią rodzaj
“oświeconej
trucizny". Częściej osłabiają organizm, niż go
leczą.
Nie można całkowicie zdawać się na łaskę i niełaskę
lekarzy,
trzeba stać się samolekarzem, jak samolekarzem
bywają
zwierzęta liżące swoje rany. Wtem w strumieniu
świadomości
pojawiła się
refleksja krytyczna: “Czy w krytyce
leków
i lekarzy nie posuwam się za daleko?" — myślał. Może,
ale
jedno jest pewne — cierpienie trzeba likwidować różno-
rodnymi
środkami — farmakologicznymi, psychologicznymi,
rehabilitacyjnymi,
teologicznymi. Czyż skoncentrowanie
się
101
JÓZEF KOZIELECKI
na
pracy twórczej, która bez reszty pochłania człowieka, nie
jest
lepszą metodą niż chemiczna pigułka?
Myślał
także o innych swoich błędach. Zbyt często skupiał
się
na sobie, na swoim “Ja". Tymczasem bitwa z cierpieniem
staje
się bardziej owocna, gdy zapominamy o sobie, gdy
częściowo
zatracimy siebie. Zapomnieć o sobie to pół sukcesu.
Gdy
przestaniemy koncentrować się na własnej osobie, to
wyciszymy
wiele cierpień spowodowanych przez samotność
czy
brak miłości. Skupienie
się na świecie, na ludziach, na bar-
barzyńskich
strategiach stosowanych przez bojowe bakterie,
takie
jak gronkowiec złocisty, to królewska droga prowadząca
do
zdrowia.
W
tym momencie częściowo zmienił się kierunek strumie-
nia
świadomości. Rezmer zaczął opracowywać nowe metody
walki
z cierpieniem. Przypomniał sobie list profesora Adama
Podgóreckiego.
który obecnie pracował w Kanadzie. Uczony
ten
przed laty przeszedł też operację mózgu, więc miał
auten-
tyczne
doświadczenie w zmaganiu się z chorobą.
Pisał
bardzo
kulturalnie,
nie dawał żadnych pouczeń, których chorzy nie lu-
bią,
ale dzielił się swoimi przeżyciami. Pisał, że jeśli
człowiek
chce
przetrwać tak trudną chorobę, musi uruchomić w sobie
jeden
z pierwotnych popędów, takich jak miłość,
potrzeby
rodzicielskie,
dążenia do władzy czy pragnienia osiągnięcia
wyższości
nad innymi. Trzeba w sposób bezwzględny skupić
się
na tych popędach. I — gdy sytuacja tego wymaga —
stosować
brutalne środki, takie jak nienawiść, agresja czy siła.
Chociaż
Rezmer nie akceptował
teorii popędów pierwotnych,
zgadzał
się z ich autorem, że całkowite zaangażowanie się
w
jakąś aktywność, wychodzącą poza granice dotychczaso-
wych
osiągnięć, będzie ciosem wymierzonym gronkowcowi
złocistemu
i innym dolegliwościom.
Dla
Rezmera takim
popędem pierwotnym była twórczość,
praca
nad książką życia, rozwijanie nowego spojrzenia na
102
WALKA Z ABSURDEM
człowieka.
Postanowił, że po wyjściu ze szpitala zacznie pisać
tę
książkę. I gdy w trakcie pracy będzie trzeba pokonywać
prze-
szkody
zewnętrzne, nie zawaha się zastosować metod brutal-
nych,
przekraczających granice moralności. Ale jednocześnie
wiedział,
że w czasie pierwszej operacji cztery centymetry jego
mózgu
uległy zniszczeniu. Musi więc racjonalnie rozkładać
swoje
siły, aby nie
osłabić organizmu, aby nie zrujnować
układu
odpornościowego. Jak to zrobić? Trzeba chyba poradzić
się... Tomcia.
Strumień
świadomości jeszcze raz zmienił kierunek. Przed
Rezmerem
stanął gigantyczny problem. Choroba nie obniżyła
jego
ilorazu inteligencji i nie osłabiła zdolności twórczego
myślenia.
Przeciwnie, zdawało mu się — zapewne niesłusznie
—
że obecnie z większą łatwością wysuwa oryginalne pomysły.
Za
to system emocji, wzruszeń i namiętności znajdował się
w
stanie opłakanym. Nie był zdolny panować nad
swoją
złością
czy agresją, nie umiał również kontrolować pozy-
tywnych
uczuć. Zatem iloraz inteligencji został ten sam, za
to
iloraz emocjonalny niebezpiecznie się skurczył. To był
wielki
problem życiowy. Często wpadał w gniew i złość,
często
opanowywała go apatia i melancholia. Przyjaciele bali
się
go odwiedzać. Nigdy nie mogli przewidzieć, jakie będą
jego
reakcje uczuciowe. Wiedział, że jeśli nie będzie zdolny
panować
nad sobą, to straci wszystko, łącznie z rodziną. Co
więc
robić? Strumień świadomości
zatrzymał
się i poczuł
w
głowie pustkę.
Powrócił
do tego palącego problemu w następnym dniu.
Medycyna
wyprodukowała wiele środków uspokajających i
psychotropowych,
ale ich skuteczność była nikła, a ponadto
wywoływały
one przerażające skutki uboczne, które ścinały
z
nóg, nawet najbardziej odpornych pacjentów. Firmy farma-
ceutyczne
bardziej troszczyły się o grubość portfela niż o dobro
ludzi
chorych.
103
JÓZEF KOZIELECKI
WALKA Z ABSURDEM
Pozostają
więc metody psychologiczne, terapia ruchu, po-
ezja,
muzyka, może elementy medycyny alternatywnej. Po-
winny
one podnieść iloraz emocjonalny i zwiększyć panowanie
nad
życiem uczuciowym. Ale powstawał poważny dylemat.
Zbytnia
kontrola emocji, wyciszenie swoich negatywnych
uczuć
zmniejsza barwność osobowości i człowiek
staje się
komputerem,
a nawet — kupą żelastwa. Afekty pełnią donio-
słą
rolę w motywacji twórczej, zwiększają wytrwałość pracy,
czasem
nawet ułatwiają wysuwanie oryginalnych pomysłów.
Ciekawość,
radość, duma, euforia często pomagały dokonywać
genialnych
odkryć w fizyce, biologii czy psychologii. Bez tych
emocji
Rezmer nie byłby zdolny w przeszłości siedzieć przy
biurku
osiemnaście godzin z nogami w miednicy. Przypo-
minałby
zimny komputer. Z emocjami trzeba postępować
delikatnie
jak z porcelaną. W czasie
czyszczenia łatwo jest
ją
uszkodzić.
Gdy
tak zastanawiał się nad środkami walki z cierpieniem,
z
tym absurdalnym i niedorzecznym zjawiskiem, stopniowo
formułował
coraz bardziej radykalne środki, które były trudne
do
urzeczywistnienia, ale które pobudzały jego wyobraźnię
i
zmuszały do dalszych przemyśleń.
Wieczorem
przyszła żona z czystą bielizną, z gazetami,
z
jakimiś frykasami. Już w drzwiach powiedział jej uroczyście:
— Wisiu,
wiesz nad czym się dzisiaj zastanawiałem? My-
ślałem,
jak skutecznie walczyć z chorobą, z tym pieprzonym
gronkowcem
złocistym.
Nie
zareagowała, prawdopodobnie dlatego, że Rezmer czę-
sto
w przeszłości zajmował się tą sprawą.
— Wymyśliłem
skuteczne metody zwalczania choroby, któ-
re
postawią mnie na równe nogi.
— Józek
— zaczęła z powątpiewaniem. — Dawniej wielo-
krotnie
mówiłeś mi to samo... i nic z tego nie wynikło... Masz
104
za
słabą wolę, aby urzeczywistnić swoje — czasem sensowne
—
postanowienia.
— Obecnie
będę grzeczniejszy... chcesz wiedzieć, od czego
zacznę?
— Od czego?
— Postaram
się zamienić kulturę smutku na kulturę rado-
ści...
Właśnie radości. Radość to najlepszy lek, jaki
ludzkość
wynalazła.
Spojrzała na niego sceptycznie.
Cicha przystań
Kaplica
przyszpitalna była jedną z nielicznych przystani
ciszy
i spokoju. Odwiedzali ją pacjenci poruszający się o wła-
snych
siłach, jak również ci, którzy jeździli na wózkach i
którzy
byli
przynoszeni przez krewnych. Przychodzili do niej po
to,
aby obcować z Bogiem, aby prosić Go o uzdrowienie,
o
udaną operację, o kres cierpienia. W niedzielę
Rezmer
poszedł
do kaplicy, aby wysłuchać kazania. Interesował się
przede
wszystkim tym, co kapłan powie ludziom cierpiącym,
których
dni są często policzone. Po powrocie z kaplicy położył
się
na łóżku i starał się przeanalizować słowa, które padły
z
kazalnicy. Opanowały go mieszane uczucia.
Kapłan
rozpoczął od treści trywialnych. Przypomniał, że
świat
współczesny jest morzem cierpienia, cierpienia powo-
dowanego
przez ślepy los i złą wolę ludzi. Wojny, konflikty
plemienne,
terroryzm, znęcanie się w rodzinie nad kobietami
i
dziećmi są najczęściej przyczyną udręki.
I
nagle ten kapłan, mówiący słabym, beznamiętnym gło-
sem,
przeistoczył się w kaznodzieję, którego słowa brzmiały
105
JÓZEF KOZIELECKI
z
kazalnicy przekonywająco i doniosłe. Bracia i siostry
mówił
jak trybun wiecowy — Bóg nie tylko jest po stronie
cierpiących,
nie tylko cierpiący znajdują się bliżej Pana i nieba,
ale
Zbawiciel przeżywa udręki z nami. Chrystus umarł na
krzyżu
w straszliwych mękach. Poniżył się przed ludźmi.
I
to “zgorszenie
krzyża" pozostaje kluczem do wszelkiego
indywidualnego
i zbiorowego cierpienia. Ale również obecnie,
gdy
kona człowiek niewinny, to także umiera Bóg, jako jeden
z
naszych najmniejszych braci. On cierpi i umiera z nami,
ponieważ
jest miłością. Miłością bezgraniczną.
Rezmer za-
uważył,
że gdy kaznodzieja mówił o cierpieniu i śmierci
Chrystusa,
wielu obecnych na mszy spojrzało na wiszący krzyż
i
jednocześnie ich twarze rozjaśniły się, jakby padały na
nie
promienie
Słońca.
Kaznodzieja
mówił dalej. Nie umiemy wykorzenić zła,
męczarni
i udręki. Oddajmy więc Bogu nasze cierpienia.
Ta
ofiara przyniesie nam ulgę i radość. Tak jak pomagała
znosić
udręki męczennikom, braciom Machabeuszom, be-
stialsko
zakatowanym na śmierć, ojcu Kolbemu, który zginał
z
rąk nazistowskich
siepaczy. Męczennicy ci uważali, że świat
jest
przepełniony miłością, a cierpienie to tylko mała
wyspa
wulkaniczna
w morzu miłości. Bierzmy z nich przykład!
W
końcu z kazalnicy popłynęły słowa o modlitwie. Kapłan
zachęcał
chorych, aby codziennie modlili się do Boga. Mo-
dlitwa
jest intymną rozmową z Bogiem, dlatego dla chrześci-
janina
ma tak fundamentalne znaczenie. Prośmy więc Pana,
aby
pozwolił nam znieść cierpienie, aby odsunął od nas
męki
choroby, aby łaska uświęcająca spłynęła na cierpiących
i
pozwoliła
im wkrótce powrócić do domów. Skończył wspólną
modlitwą
“Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego..."
Rezmer
zadumał się nad słowami, skierowanymi do ze-
branych
w kaplicy przyszpitalnej. Kaznodzieja nie usprawie-
dliwiał
cierpienia. Nie wspomniał nawet, że jest ono karą za
106
WALKA Z ABSURDEM
grzechy,
że Bóg chłoszcze boleścią niesprawiedliwych i zło-
czyńców,
aby oczyścić ich z tego, co ziemskie, i aby mogli
odpokutować
swoje winy. Takie poglądy, prawie powszechnie
przyjmowane
w czasie młodości Rezmera, budziły sprzeciw
i
bunt. Nie wyjaśniały męczarni niezawinionej, takiej jak
męczarnia
przeżyta przez Hioba. Czyżby Kościół zupełnie
porzucił
te straszliwe sądy? Rezmer ucieszył się, że z kazalnicy
nie
padły słowa o karze za grzechy. Był za to wdzięczny
kaznodziei.
Jednocześnie
kazanie to wywoływało niedosyt, nawet —
pewien
niepokój. Brak było w nim zachęty, aby chorzy ak-
tywnie
i heroicznie toczyli walkę ze swoimi dolegliwościami.
Wiele
faktów wskazuje, że przekonanie o osobistym wpływie
na
chorobę, że wiara, iż od mojego świadomego wysiłku wiele
zależy,
często jest kluczem do powrotu do zdrowia. Kobiety
chore
na raka piersi, które miały poczucie wewnętrznej kon-
troli
nad chorobą, szybciej uzyskiwały zdrowie i dłużej żyły
od
tych, które oczekiwały
biernie
na łaskę losu. Tymczasem
w
czasie kazania nie padło chyba żadne słowo zachęty
do
kształtowania
swoich cech charakteru, takich jak poczucie
wpływu
na chorobę, hart ducha, aktywna postawa wobec
życia
szpitalnego. Nie, takie słowa nie padły, może dlatego,
iż
kapłan
nie znał dostatecznie białego getta? Może ze
względów
dogmatycznych?
Takie
słowa były potrzebne jak tlen. Rezmer w ciągu
długich
miesięcy obserwował zachowania się chorych w tym
gigantycznym
szpitalu warszawskim. Przeważała postawa
bierna
i apatyczna. Wielu chorych snuło się bezmyślnie po
korytarzach,
paplało, paliło papierosy lub godzinami patrzyło
w
sufit. Oczekiwali na pomoc lekarzy lub najbliższych. Nie
kiwnęli
nawet palcem, aby poprawić stan swojego zdrowia.
Wierzyli,
że cierpienie, ta absurdalna
i płowa bestia, kiedyś
opuści
ich organizm. Przypominali manekiny, manipulowane
107
JÓZEF KOZIELECKI ^
przez
lekarzy i przez okoliczności. Dzięki takiej postawie
choroba,
ten bojowy i bezkompromisowy przeciwnik, przej-
mowała
inicjatywę i bez przeszkód rujnowała zdrowie pa-
cjenta.
Wielu z tych, którzy mogli powrócić do swoich do-
mów,
wywożono w plastykowych workach do prosektorium.
Dopiero
w tym warszawskim szpitalu Rezmer przekonał się,
jaką
kolosalną rolę w procesie chorowania odgrywają
cechy
psychologiczne,
charakter, postawy wobec choroby, skuteczne
sposoby
walki z bojowym wrogiem. Pragnął porozmawiać
o
tym z kapłanem, ale nie było obecnie okazji.
Poczuł
się zmęczony i przygnębiony. W pewnej chwili całe
jego
ciało opanowały te cudowne chwile zwątpienia i scep-
tycyzmu,
które otrzeźwiają człowieka, które, usuwając iluzje,
znów
sprowadzają go na ziemię. Podłe życie — pomyślał —
w
którym walka z cierpieniem przypomina starcie się płotki
z
rekinem. Może rację miał Russell, że... uciekła mu myśl,
nie
mógł
sobie przypomnieć słynnego poglądu wybitnego filozofa
o
cierpieniu. Wiedział jednak, że pogląd ten przesiąknięty
jest
pesymizmem,
jak gąbka wodą.
Zamyślił
się. Walka z cierpieniem jest ryzykowna, często
przekracza
energię i zasoby motywacji, które otrzymaliśmy od
natury
i kultury, ale ważne jest to, iż ocala ludzką godność...
Po
pewnym czasie myśli te wydały mu się zbyt patetyczne
i
chciał je wymazać z pamięci. Ale pamięć broniła się
przed
zapominaniem.
Przestawił
więc psychiczne zwrotnice i zaczął myśleć o suk-
cesach
i klęskach piłkarzy Lecha (Poznań). Zawsze im kibico-
wał.
108
WALKA Z ABSURDEM
;j Świadomość nie ginie
W
klinice często odbywała się wędrówka ruchomych łóżek.
Chorzy
zmieniali sale i pokoje. Cele tej wędrówki nie były cał-
kiem
jasne. Gdy pytali się pielęgniarki, dlaczego wyprowadza
się
ich z miejsca, w którym już się zadomowili, otrzymywali
krótką
odpowiedź: “takie jest polecenie lekarza" lub “nie
pana
sprawa".
Jednak te przeprowadzki nie były zupełnie przy-
padkowe.
Rządziły nimi pewne regularności. Wielu lekarzy
starało
się, aby na sali leżał co najmniej jeden sprawny pacjent,
który
mógłby pomagać ciężko chorym w spożywaniu posiłków
lub
w załatwianiu czynności higienicznych. Obowiązkowo byli
izolowani
chorzy, u których wykryto źródło infekcji, takie-
jak
wydobywająca się ropa. Mogli oni rozsiewać zakażenie.
Rezmer
podejrzewał również, iż przeprowadzano do innych
sal
pacjentów krnąbrnych, agresywnych, kanciastych, którzy
zatruwali
życie innym. Być może,
że podejmowano decyzje
o
przeprowadzce ze względów wyższych — filozoficznych
i
metafizycznych; ruch oznacza życie, ruch tworzy osobistą
biografię.
Tymczasem brak zmienności przypomina o kresie
i
niebycie. Podejmując takie decyzje, lekarze bronili się prze-
ciwko
własnej bezradności i frustracji.
Obecnie
Rezmer — jak się wyrażał — znajdował się w trzy-
osobowej
klatce. Z jego prawej strony leżał pacjent, zwany
powszechnie
“panem Kaziem". Przybył do tego słynnego
szpitala
na obserwację, ponieważ cierpiał na rzadkie dole-
gliwości
mięśni. Przyjechał z jakiegoś wojewódzkiego miasta,
w
którym nie było bardzo skomplikowanego aparatu, sprowa-
dzonego
za grube dewizy. Jego pobyt przedłużał się, ponieważ
w
Warszawie aparat ten się popsuł i trzeba było ściągnąć tech-
109
JÓZEF KOZIELECKI
ników
zza granicy. Pan Kazio doskonale przystosował się do
okoliczności.
Był człowiekiem o osobowości ekstrawertycznej,
mającym
dużą łatwość obcowania z wszystkimi, z ordyna-
torem
i z kucharką. Większość czasu spędzał na szerokim
korytarzu
lub w kawiarni. Ciągle paplał i ta paplanina, pełna
wdzięku,
zjednywała mu słuchaczy, szczególnie, gdy mówił
o
łapownictwie wśród lekarzy. Często odwiedzała go rodzina
i
koledzy z pracy. Przynosili nieprzyzwoitą ilość wałówek,
które
pan Kazio
konsumował, nawet w nocy. Czasem wy-
dawało
się, że ta konsumpcja ma charakter kompulsywny.
Rezmer
rzadko z nim rozmawiał. Kazio czuł pewną wyższość
osobowości
nad pacjentami niepełnosprawnymi.
Z
lewej strony Rezmera leżał człowiek młody, może
czter-
dziestoletni,
z pięknymi, niebieskimi oczami i włosami blond.
Rzadko
wstawał z łóżka. Jego twarz stawała się coraz bledsza.
Gasł
powoli, jak świeca. Stopniowo tracił ważne funkcje
psychiczne:
występowały u niego zaburzenia pamięci i mowy.
Nikt
go nie odwiedzał.
Nie interesowali się nim lekarze
i
pielęgniarki. Chyba czekał — jak rozbitek na pustyni —
na
spełnienie
się ludzkiego losu. Rezmer nazywał go “Osobnym"
i
pomagał mu w załatwianiu spraw elementarnych.
Rozwijał
się wieczór. Właśnie skończył się obchód. Re-
zmer
wylał Osobnemu kaczkę i napełnił kubek gorącą her-
batą.
W tym dniu Osobny czuł się chyba trochę lepiej, bo
uśmiechnął
się i powiedział łamliwym głosem:
— Panie
profesorze... na studiach czytałem pana książki...
były
trudne, ale zmuszały do myślenia... szczególnie podobała
mi
się ta... zapomniałem... chyba mam Alzheimera.
— Dziękuję
ci, przyjacielu — odpowiedział poruszony Re-
zmer.
— Ciężko
mi — mówił coraz słabszym głosem. — Boję się
myśli
o końcu życia... gdy byłem silniejszy, chciałem z tym
110
WALKA
ABSURDEM
wszystkim
skończyć... ale teraz nie jestem w stanie wykonać
tej
ostatecznej decyzji.
Rezmer
szukał słów pocieszenia, chciał zamienić smutek
w
żart, ale doszedł do przekonania, że każde słowo tylko
pogorszy
sytuację, więc milczał.
— Co
będzie po... ja nie wierzę tym kaznodziejom... sły-
szałem,
że religie są tylko protezami ułatwiającymi nam
oswojenie
się... z kostuchą.
Przerwał. Napił się herbaty i długo milczał.
— Niech
pan powie... co jest tam — spojrzał w górę —jeśli
w
ogóle coś tam jest?!
Rezmer
był całkowicie zaskoczony tym pytaniem, ale jako
nauczyciel
szybko pozbierał myśli i zaczął swoją metafizyczną
opowieść,
chociaż nie był pewny, czy powinien o tym mówić.
— Nikt
nie może powiedzieć kategorycznie, co jest tam.
Istnieje
grad przypuszczeń. Żyjemy w oceanie niepewności
i
nieokreśloności. Tylko głupcy popisują się swoją
nie-wiedzą.
Nie
wiem, czy pana zainteresują moje ostatnie lektury i moje
ostatnie
przemyślenia.
Skinął głową.
— Nie
mówię o tym jako uczony, ale jako laik. Otóż
przejąłem
się poglądem Koestlera, angielskiego uczonego,
o
indywidualnej świadomości. Uważał on, że ten tajem-
niczy
i wspaniały dar osoby ludzkiej nie ginie po śmierci.
Świadomość,
świadome “Ja", jest cząstką większej całości
zwanej
świadomością kosmiczną. Lubię analogię,
zgodnie
z
którą jednostkowa świadomość — jak duchowa rzeka —
wpływa
w końcu do bezkresnego oceanu, pozostawiając po
drodze
błotnisty osad.
— Myśli
mi się plączą — rzekł Osobny. — Proszę jeszcze
raz
powtórzyć te słowa.
— Może
dokończymy tę rozmowę jutro? — zaproponował
Rezmer.
111
— Nie...
nie... — protestował Osobny.
Rezmer
kontynuował niechętnie.
— Zatem,
nasze świadome “Ja" jest skazane na długie
trwanie,
może — na wieczność... Zresztą podobne poglądy
wyrażali
również genialni fizycy. Osoba ludzka jest częścią
większej
całości, całości uniwersalnej, nieskończonej, wiecz-
nej,
niezmiennej. Gdy nasze “Ja" łączy się z całością, to
tak
jakby
wyzwalało się z indywidualnego więzienia.
Znów
milczenie. Osobny poruszał ustami, jakby chciał coś
powiedzieć.
— Więc
tą całością... tą całością... tą kosmiczną świado-
mością
jest Bóg!?
— Tego
nie wiem. Uczeni raczej nie mówili o Bogu. Ale
był
taki filozof chrześcijański Silesius, żyjący w
siedemnastym
wieku,
który dowodził, że tak jak każda kropla docierając do
morza
staje się morzem, tak dusza, która dociera do Boga,
staje
się Bogiem... zresztą jestem tylko uczonym, a nie teolo-
giem,
więc moja wiedza o tajemnicy życia pozagrobowego jest
ograniczona.
Świecę odbitym światłem.
Rezmer
zauważył
lekki uśmiech na twarzy nieznajomego.
I
blask w jego nienaturalnym błękicie oczu.
Rano,
gdy obudził się z głębokiego snu, w pokoju nie było
już
Osobnego. Ślad po nim zaginął. Nie odważył się nikogo
pytać
o jego losy. “A może wczorajsza rozmowa z nim była
gigantycznym
błędem — pomyślał — a może dobrym uczyn-
kiem?
Może dzięki moim słowom łatwiej mu było połączyć
się
ze świadomością kosmiczną?"
Niepewność, tylko niepewność.
112
P-P-P
Życie
w szpitalu toczyło się jednostajnym, powolnym ryt-
mem.
Przeważały w nim czynności rutynowe i nawykowe,
nie
wymagające myślenia. Pacjenci stopniowo zamieniali się
w
roboty. Mierzenie temperatury ciała, mycie, trzy posiłki
dziennie,
zabiegi lekarskie, dwa obchody, wizyty gości pożą-
danych
i niepożądanych. Słowa sypały
się jak z rękawa, ale nie
było
w nich ładu i składu. Każdy z pacjentów oczekiwał na
ten
szczęśliwy
dzień, gdy lekarz podejdzie do niego i powie uro-
czystym
głosem: “Jest pan zdrów i jutro mogę pana wypisać",
albo:
“Za tydzień będzie pan z rodziną". Chorzy
oczekiwali
na
ten moment wyzwolenia, jak więzień czeka na skończenie
wyroku.
Skazani znają dzień i godzinę; wiedzą, kiedy to
nastąpi.
Tymczasem w szpitalu ta radosna chwila okryta jest
mgłą
tajemnicy, nie znają jej nawet lekarze. To oczekiwanie
stawało
się
źródłem dodatkowego stresu, który czasem był nie
do
wytrzymania. Mężczyźni niewieścieli, kobiety dziecinniały.
Wielu
pacjentów nie dożywało tej szczęśliwej chwili. Mimo
pozytywnych
rokowań lekarskich, czasem — niespodziewa-
nie
— następowało tąpnięcie i
musieli udać się w ostatnią,
najbardziej
tajemniczą podróż.
Chcąc
skrócić czas oczekiwania, pacjenci wyszukiwali sobie
różnorodne
zajęcia. Jednym z nich były rozmowy z rodziną,
przyjaciółmi,
kolegami. Rozmowy nie mające wartości seman-
tycznej,
ale przybliżające do normalnego świata.
Byli
jednak również tacy chorzy, których nikt nie odwiedzał.
Po
kolejnej wędrówce łóżek Rezmer leżał obecnie z mężczyzną
w
średnim wieku, częściowo sparaliżowanym po wylewie. Był
zamknięty
w sobie jak małża. Żadnych rozmów z chorymi,
żadnych
wizyt. Rezmerowi zrobiło się żal tego człowieka
113
JÓZEF KOZIELECKI
WALKA
ABSURDEM
żyjącego
w wieży z kości słoniowej. Kiedyś podszedł do
niego
i starał się nawiązać z nim kontakt. Tajemniczy
pacjent
niechętnie
odpowiadał na jego pytania. W pewnej chwili
wybuchnął.
— Pan
próbuje litować się nade mną, pan próbuje mnie
pocieszać.
Ja tego nie lubię. Jestem samotnym człowiekiem
z
Wyboru, jak pustelnik. Tak, drogi panie, z wyboru. Kiedyś
było
inaczej. Teraz zacząłem unikać ludzi, unikam nawet
rodziny.
Był rozdrażniony i pełen goryczy.
— Dlaczego
nastąpiła taka zmiana? Wygląda pan — mó-
wił
Rezmer — na człowieka towarzyskiego... znam się na
ludziach.
— Dziwię
się, że pan tego nie rozumie! Dlaczego? Dla-
czego?
— gorączkował się nieznajomy. — Gdy stałem się
inwalidą
i znajomi wiedzą, że nie będę już zajmował ekspo-
nowanego
stanowiska, wszyscy nagle zaczęli mnie poniżać,
wszyscy
uwłaczają mojej godności. A ja jestem człowiekiem
dumnym.
— Proszę
pana, znam ludzi i nie sądzę, żeby wszyscy byli
podli
i haniebni. W zbiorowisku bestii są również osoby
życzliwe.
— Może
są, ale nie w moim otoczeniu... W moim otoczeniu
wszyscy
stosują zasadę 3 P, zasadę P - P - P. Społeczeństwo
schamiało!
— Brzmi to jak jakiś tajemniczy kod — zdziwił się Rezmer.
— Nic
nie ma
w tym tajemniczego: P - P - P to skrótowe
nazwy
zachowań ludzi, które mnie rozdrażniają i dręczą.
Pierwsze
P to Pociecha. Krewni, znajomi, przyjaciele starają
się
pocieszyć mnie, dodać otuchy: że wszystko będzie dobrze,
że
w najbliższym czasie dolegliwości ustąpią, że powrócę na
swoje
stanowisko.
114
— Przepraszam,
ale w tym pierwszym P nie widzę niczego
zdrożnego,
po prostu dobrze panu życzą.
— Brednie,
opowiada pan brednie! Nie wierzą w to, co
mówią.
Czuję fałsz w ich głosie... W rzeczywistości sądzą, że
moja
choroba jest przewlekła, że nigdy już nie powrócę do
normalnego
życia. Niektórzy nawet źle mi życzą... Chciałbym,
żeby
zamiast słów pociechy mówili prawdę o mnie, żeby
traktowali
mnie jak człowieka dorosłego, jak faceta z jajami.
Rezmer
milczał, ponieważ bał się, że i jego słowa będą
słowami
pociechy.
— Drugie
P to Pouczanie. Nagle ci, którzy czerwienili się
na
mój widok, dla których byłem autentycznym
autorytetem
intelektualnym
i moralnym, zaczęli dawać mi dobre rady. Na
temat
diety, rehabilitacji, form leczenia, wzorów zachowania
się.
Te pouczenia są naiwne i dyletanckie. Czasem podłe.
Uwłaczają
mojej godności. Durnie chcą odgrywać rolę guru.
— W
czasie swojej długiej choroby też spotkałem takich
gnojków,
ale ostro reagowałem na infantylne pouczenia. Czę-
sto
wskazywałem odwiedzającym drzwi.
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Jest
jeszcze trzecie P, które bywa najgorsze. To stoso-
wanie
formy Przymusu. Ludzie zniewalają chorego. Wbrew
mojej
woli wkładają mi do ust pokarm, którego nie znoszę,
zapraszają
uzdrowiciela, któremu nie wierzę, trwonią moje
pieniądze
w sposób karygodny... Jestem zbyt słaby umysłowo
i
fizycznie, aby skutecznie się bronić... Trzeba być
chorym,
niedołężnym
i przytroczonym do łóżka, aby poznać ludzkie
okrucieństwo
i ludzką podłość.
— Dokonał
pan wielkiego odkrycia. Te 3 P mnie też dręczą,
czasem
nie pozwalają zmrużyć oka... Ale z drugiej strony,
wszyscy
narzekamy na bliźnich, a życie bez nich staje się nie
do
zniesienia.
A jak pan daje sobie radę bez rodziny, przyjaciół,
znajomych?
115
JÓZEF KOZIELECKI
— Przywołuję
w pamięci znane postacie historyczne, lite-
rackie,
naukowe lub kreuję na własny użytek własnych boha-
terów.
Lubię obcować z Raskolnikowem i braćmi Karamazow.
Dyskutuję
także o sprawach tego świata z Miłoszem, Konwic-
kim...
W takich chwilach powraca radość życia.
— Ale fikcja to nie rzeczywistość, czy nie powinien pan...
— Słyszę
— przerwał brutalnie — że również pan zaczyna
mnie
pouczać... więc dziękuję za rozmowę.
Odwrócił
się do ściany i schował w swojej muszli.
W
jego jaźni iskrzyła się nienawiść.
Szok
Rana
pooperacyjna Rezmera zaczęła się zabliźniać. Nad-
chodził
czas zdjęcia szwów. Pacjent ze zgoloną głową i za-
padniętą
czaszką, przypominającą krater księżycowy, wyglądał
szkaradnie.
Człowiek pozbawiony jakiegoś fragmentu ciała,
w
tym przypadku płata kostnego, przeżywa głęboki żal, że
stracił
cząstkę siebie. Potrzeba dłuższego czasu, aby pogodzić
się
z tą stratą, aby zrozumieć, że nie oznacza ona umierania
na
raty.
Doktor Marchel przyszedł jak zwykle przed obchodem.
— Jak się pan czuje? — spytał.
— Panie
doktorze, chyba najwyższy czas, żeby recydywista
opuścił
klinikę. Dość się w niej wybyczyłem, teraz trzeba
zacząć
doganiać uciekające cele naukowe.
— Jutro wypiszę pana ze szpitala.
— Dziękuję, panie Andrzeju.
Rezmer
opuszczał
klinikę w dobrym nastroju. Czuł się jak
zwycięzca
olimpijski. Pokonał bojową bakterię zwaną gron-
116
WALKA Z ABSURDEM
kowcem
złocistym. Utopił ją w rzece antybiotyków. Zniszczył
w
bezkompromisowej walce.
Pożegnał
się z doktorem Marchlem i współtowarzyszami
niedoli.
Jakieś koniaki, jakieś czekoladki, jakieś książki.
Był
absolutnie
przekonany, że opuszcza ten gigantyczny szpital
na
zawsze. Gdy wsiadał do samochodu, spojrzał na to białe
piekło
z wyższością i pogardą. Splunął. Nie wiedział,
dlaczego
wykonał
ten niekulturalny gest.
Był
w stanie euforycznym. Poszukiwał przyjaciół i kolegów,
aby
zakomunikować im radosną wieść. Najpierw zadzwonił
do
Tomcia.
— Panie
profesorze, wydaje mi się, że w końcu zwycięży-
łem
tę przeklętą chorobę, że pokonałem tego sukinsyna —
gronkowca
złocistego... nie mam jeszcze tylko olimpijskiego
medalu.
— Panie
Józku, jak się cieszę, jak się cieszę... Ale dlaczego
powiedział
pan, że panu się “wydaje"? Czy wyzdrowiał pan,
czy
tylko panu to się wydaje?
— Wyzdrowiałem!
— To
dobrze... a propos słowa “wydaje się". Gdy studiowa-
łem
we Lwowie, moim nauczycielem był profesor Kreutz ze
szkoły
Iwowsko-warszawskiej. Pewnego dnia przyniosłem mu
pracę
seminaryjną... już nie pamiętam, co było jej tematem. Po
kilku
dniach wezwał mnie
profesor i zaczął ją czytać, zdanie
po
zdaniu, słowo po słowie. Pierwsze zdanie zaczynało się
tak:
“Wydaje się, że twierdzenie..." Kreutz spytał,
dlaczego
użyłem
słowa “wydaje się". Wydawać się może harcerkom
lub
skrybom, ale nie uczonym. W nauce decydują
argumenty
empiryczne.
A ja: właśnie... mam argumenty popierające ten
pogląd.
Na to Kreutz: proszę więc przedstawić te argumenty
i
wykreślić słowo “wydaje się". Zacząłem podawać
uzasadnie-
nia
i... okazało się, że znam tylko jeden argument. Kreutz:
to
dlaczego
mówi pan o argumentach, a nie o argumencie. Proszę
117
JÓZEF KOZIELECKI
wykreślić
liczbę mnogą. Następnie profesor zaczął analizować
podany
argument. Wkrótce okazało się, że jest on banalny.
Poprosił
o skreślenie mojego uzasadnienia. Tak analizował
pierwszą
stronę. Po kilku godzinach nie zostało z niej suchej
nitki.
W końcu powiedział: proszę powiedzieć mi w kilku
zdaniach,
jakie są tezy pana pracy? Pociłem się, jąkałem,
paplałem...
A profesor: stwierdzam, że pan nie wie, o czym
pisze!
Proszę jeszcze
raz przygotować pracę seminaryjną.
Rezmer
zaczął się śmiać i Tomcio zaczął się śmiać. Rezmer
pękał
ze śmiechu i Tomcio pękał ze śmiechu. Rezmer chichotał
i
Tomcio chichotał. Razmer rechotał i Tomcio rechotał. Po tej
sesji
humoru Rezmer powiedział:
— Zrozumiałem
pana intencję. Zawiadamiam, że wyzdro-
wiałem,
o czym świadczą następujące argumenty: pierwszy...
drugi...
— Wystarczy,
panie Józku. Zdolny z pana uczeń, panie
profesorze.
Znów
zapanował śmiech. Rezmer uważał, że rozmowa
z
Tomciem była specyficzną lekcją optymizmu. Znalazł się
w
normalnym świecie.
Po
“zaliczeniu" wielu kontaktów z przyjaciółmi,
kolegami,
uczniami,
Rezmer powrócił do przerwanego projektu napisa-
nia
Dzieła Życia o psychotransgresji, czyli o nowym spojrzeniu
na
człowieka. Porządkował kupę materiałów, robił notatki,
zaczął
pisać pierwszy rozdział książki, który okazał się
tak
tandetny,
iż go podarł. Stopniowo powracał do normalnego
rytmu
pracy. Jednocześnie prowadził, u boku doświadczonego
terapeuty
ruchu, systematyczną rehabilitację.
Był
wieczór, drugi lub trzeci dzień po wyjściu ze szpitala.
Żona
przygotowywała się do zmiany opatrunku. Robiła to
fachowo
jak lekarz. W pewnej chwili powiedziała z przera-
żeniem:
118
WALKA
ABSURDEM
—Józek,
nie mogę oderwać bandaża od skóry. Coś się
dzieje.
— Czyżby znów wylała się ropa?
— Prawdopodobnie.
Rezmer
doznał szoku, który przemienił się w nieuleczalną
wściekłość.
Zaczął przeklinać po litewsku. Później się opano-
wał.
Wiedział już, że ani lament, ani płacz, ani rozpacz nie
poprawią
jego stanu. Tylko walka, bezkompromisowa walka
może
dać wyniki. Wziął się w garść.
— Chyba
gronkowiec złocisty znów zaatakował — powie-
dział
spokojnie.
— Wszystko na to wskazuje.
— Ciągle
wygrywam bitwy, ale nie mogę wygrać z nim
wojny.
To, co wydawało się twarde jak głaz, było tylko bańką
mydlaną.
Żona milczała. Pod powiekami tuliła łzy.
Nasienie szatana
Rezmer
zadzwonił do doktora Marchia. Powiedział mu
o
swoich spostrzeżeniach. Ta wiadomość wstrząsnęła
młodym
lekarzem.
Czuł się załamany. Tyle wysiłków, tyle zabiegów
i
znów trzeba było zaczynać od początku. Chirurdzy często
stawiają
poprawne diagnozy, wykonują bezbłędne operacje,
a
mimo to ślepy los sprawia im bolesne niespodzianki. Igra
z
nimi. Trzeba mieć stalowe nerwy, aby nie ugiąć się pod
ciężarem
złośliwości i okrucieństwa
natury.
W
następnym dniu Rezmer z żoną znów zjawił się w szpi-
talu.
Znajoma pielęgniarka, widząc go, powiedziała:
119
JÓZEF KOZIELECKI
— Sądziłam,
że pan już opuścił naszą klinikę.
Rezmer
próbował żartować.
— Szpital
wysłał za mną listy gończe, więc żona mnie
przyprowadziła.
— Czarny humor...
— Dokładnie.
Doktor
Marchel zdjął opatrunek i wyciekła ropa. Wykonał
posiew
i znów okazało się, że to jest gronkowiec złocisty, praw-
dziwe
nasienie szatana. Zaczęły się częste wizyty w szpitalu.
Marchel
aplikował antybiotyki, ale gronkowiec nie ustępo-
wał.
Mijały dni, tygodnie i miesiące. Wyczerpały się
pokłady
cierpliwości
żony. Buntowała się. Traciła życiową dynamikę.
Jednak
Rezmer był w bojowym nastroju. Wiedział, że bitwa
toczy
się o najwyższą
stawkę “kto kogo?".
Kiedyś
wieczorem przeczytał tekst nie znanego mu autora.
Pisał
on: “Gdy dojdziesz do tego, że cierpienie stanie ci się
miłe
i zasmakujesz w nim dla miłości Chrystusa, bądź pewny,
że
jesteś na dobrej drodze, że znalazłeś raj na ziemi. Ale
póki
uginasz
się pod jego ciężarem i chcesz go unikać, źle jeszcze
z
tobą. Ono i tak dosięgnie cię, gdziekolwiek byś uciekał."
Po
przeczytaniu tych słów Rezmer dostał ataku furii. Autor
—
pies mu mordę lizał — nie tylko nie zachęcał do starcia
z
cierpieniem,
nie tylko kapitulował przed nim, ale uwielbiał
je.
Ludzie-masochiści, którzy piszą “ody do cierpienia",
sami
sobie
kopią głęboki grób. Ten tekst tylko zwiększył motywację
walki.
Rezmer
czekał na wyzdrowienie, czekał, oczekiwał, wycze-
kiwał...
i nie doczekał się. Sytuacja stawała się niebezpieczna.
Kuracja
zachowawcza nie dawała oczekiwanych rezultatów.
Gronkowiec triumfował.
Szatan triumfował.
Rezmer
był gotowy postawić wszystko na jedną kartę, na-
wet
kartę najbardziej ryzykowną. Chciał wyjechać za granicę,
120
WALKA
ABSURUtM
ale
pomysł ten okazał się trudny do urzeczywistnienia. Poszu-
kiwał
innego rozwiązania, konsultował się ze specjalistami.
W
końcu postanowił:
zmienić szpital,
zmienić lekarzy,
zmienić metody leczenia.
Chciał
jednak, żeby te zmiany pozostały jego prywatną
tajemnicą,
dlatego nie będą one przedmiotem szczegółowego
opisu.
Pauza na milczenie.
Pauza na myślenie.
Wyniki
tego Nowego Leczenia okazały się rewelacyjne.
Prowadzili
je lekarze o innowacyjnych umysłach — pracu-
jący
daleko od centrum Warszawy. W ciągu dziesięciu dni
skończyło
się ropienie pooperacyjne; kawał dobrej, pełnej
poświęcenia
roboty, i zniknęło nasienie szatana. Rezmer mógł
powrócić
do swojej zagrody, do swojego biurka, do swojej
pracy,
którą kochał.
Czuł się jak VIP, a w każdym razie jak ktoś vipowaty.
I
wydawało mu się, ale tylko wydawało się — naiwniakowi
—
że przeskoczył swój los.
Część trzecia
DAROWANE LATA
“...z
drzewa tak rosochatego, z jakiego
zrobiony
jest człowiek, nie można
wyciosać
czegoś zupełnie prostego."
Immanuel Kant
Wysokie schody
Nad
Warszawą hulał wiatr, chłodny, bezkierunkowy. Niebo
pokrywały
poszarpane chmury, przez które przeświecały drga-
jące
promienie Słońca. W ten wiosenny dzień 1989 roku
Rezmer
zwołał zebranie naukowe Katedry i po raz pierwszy
pojechał
na uniwerek, na ulicę Stawki, gdzie znajdował się
jego
wydział. Nie był tu przeszło rok, a jednak się nie
spieszył;
odwlekał
decyzję wielokrotnie. Wielokrotnie ją odwoływał.
Zachowywał
się jak początkujący narciarz, który chce zjechać
ze
stoku, ale jakieś moce wewnętrzne powstrzymują go. Te
moce
tkwiły głęboko w nieświadomości Rezmera. Wszyscy
o
nich wiedzieli, poza nim samym. Nie warto zatem ich
opisywać.
W końcu jednak wziął taksówkę i pojechał na
Stawki.
Czekali na niego koledzy, asystenci,
studenci.
Jechał
pełen emocji: niepokój i nadziej a wypełniały całe j ego
ciało.
Wszedł do gmachu wydziału. Był to budynek przed-
wojenny,
o wysokich piętrach i wysokich schodach. Wtorek.
Korytarze
jeszcze były puste. Zaczął się wspinać na te wysokie
schody.
Zbyt wysokierrPo kilku krokach czuł, że pot spływa
strużkami
po twarzy i po plecach. Nogi stawały się ciężkie jak
dębowe
kłody. W pewnej chwili zaczęło mu się wydawać, że
porusza
się po ruchomych schodach, ale w przeciwnym do ich
125
JÓZEF KOZIELECKI
ruchu
kierunku. Czuł, że stoi w miejscu. “Stary, pomyślał, weź
się
w garść. Musisz sprostać temu zadaniu. Nie bądź fujarą."
Po
kilkunastu minutach znalazł się na pierwszym piętrze.
I
wtedy stracił ostrość widzenia; przed oczami pojawiły
się
mroczki,
szarość. Przytulił się do ściany i odpoczywał.
Pozostało
jeszcze jedno piętro, wysokie jak podium. Przy-
klejony
do ściany, podpierając się laską, zaczął pokonywać
schody.
W coraz wolniejszym tempie. Nogi stawały się coraz
cięższe.
Czuł ból w piersiach i szum w uszach. Jeszcze
trzy
schody... jeszcze dwa, jeszcze jeden, i znalazł się na
drugim
piętrze, gdzie mieścił się jego gabinet. Odczuł głębokie
uczucie
ulgi. Pamięć znów przywołała wiersz Różewicza:
“No — myślę z ulgą —
znów się udała ta... druga sztuczka
naszej starej ludzkości."
W
strumień jego świadomości wlała się myśl, że może
pokonał
te schody dlatego, że żona włożyła mu do kieszeni
kasztany,
które — jej zdaniem — mają moc uzdrowicielską.
Zebranie
Katedry odbyło się w jego gabinecie. Przychodzili
asystenci,
adiunkci, profesorowie. Wielu z nich nie poznawało
Rezmera:
miał twarz bladą i posępną, schudł około piętnastu
kilogramów.
Zebrani śledzili każdy jego gest, każdy krok,
każde
słowo. Stawiali diagnozy. Starali się odpowiedzieć
sobie
na pytanie, jaka jest różnica między starym a nowym
Rezmerem.
Zaczął
zebranie. Mówił głosem niewyraźnym, poszarpa-
nym,
zmęczonym. Najpierw przepraszał za to, że tak długo
był
nieobecny, że ślepy los oderwał go od uniwerku. Rezmer
nie
pamięta już tematu posiedzenia, nie pamięta referenta, nie
pamięta
dyskusji. Pamięta tylko gigantyczne zmęczenie, które
przeżył
po jego zakończeniu. Wydawało mu się, że zdobył
Rysy.
126
DAROWANE LATA
Po
zebraniu podeszła do niego koleżanka, profesor Idą
Kurcz,
i spytała z troską:
— Józek, jak się czujesz?
— Czuję
się jak debiutant w nauce, jak raczkujący niemow-
lak.
Zaczynam pracować, ale ciągle wydaje mi się, że nic nie
uczyniłem.
“Dokonuje
się, a niezaczęte" — przypomniał sobie wiersz
Miłosza,
ale nic nie powiedział Idzie
o tym przypomnieniu.
— Dobrze, że jesteś znów z nami — powiedziała.
— Dobrze,
że w ogóle Jestem... Mój los wisiał na włosku...
ale
mam nadzieję, że przeżyję jeszcze darowane miesiące,
darowane
lata.
— Na pewno — stwierdziła Idą.
— Po
powrocie z uniwerku
Rezmer był w dobrym nastroju.
Żartobliwie
zwrócił się do żony:
— Dzisiaj
romansowałem z kulturą, teraz chciałbym poro-
mansować
z naturą.
r
— Nie rozumiem — powiedziała.
'{
— Człowiek żyje między kulturą, czyli światem wykreowa-
nym
przez siebie, i naturą, czyli przyrodą. O ile wiem, nauka
należy
do tego pierwszego świata. Przynajmniej należała
w
przeszłości. Chciałbym, abyśmy w niedzielę całą
rodziną
pojechali
do Żelazowej Woli, miejsca narodzin Chopina, aby
odpocząć
na łonie natury.
— Czy
ten wyjazd nie
będzie dla ciebie za trudny? —
spytała
sceptycznie.
— Dla
człowieka, który pokonał schody na Stawkach, nic
nie
jest za trudne. Zresztą gronkowce złociste źle znoszą
zieleń.
Duszą się!
W
niedzielę pogoda była piękna. Słońce grzało jak w lipcu.
W
Zaborowie skręcili do Puszczy Kampinoskiej. Jak dawniej
zatrzymali
samochód pod dziką gruszą. Rezmer trochę chodził
po
lesie, potem położył się na leżaku i patrzył na przyrodę.
127
JÓZEF KOZIELECKI
Pola,
lasy. O tej porze roku było wiele ptaków, które
krzyczały,
śpiewały,
świergotały. Próbował je naśladować.
— Wiecie,
dziewczyny — powiedział do Wisi i Ewy—jeden
z
poetów buddyjskich napisał, że głosy ptaków zwiększają
i
pogłębiają samotność lasu.
— Eee, to chyba nieprawda — wątpiła córka.
— Tu
nie chodzi
o prawdę i o fałsz, chodzi o przeżycie
piękna
— powiedział Rezmer.
— Ale
zapewne nasza obecność nie powoduje, że puszcza
staje
się bardziej samotna? — spytała córka.
Z
Rezmera wylazła wstrętna dusza belfra:
— Gdy
ludzie są razem, gdy rozmawiają zgodnie, wówczas
również
las staje się mniej samotny. Zaludnia się.
Nadszedł
czas na obiad.
— Jestem
już głodna... pora pojechać do Żelazowej Woli —
powiedziała
Wisia.
— Przepraszam
cię, Wisiu — próbował żartować Rezmer
—
ale ja nie jadę, ponieważ przytłacza mnie geniusz Chopina.
Przy
nim doznaję poczucia niższości i małowartościowości.
Przypominam
szarą myszkę polną.
— Powiedz
prawdę, jesteś zmęczony — zaniepokoiła się
Wisia.
— Tak, jestem zmęczony.
Dziewczyny
były zawiedzione. Marzyły o dobrym obiedzie
w
karczmie, o zwiedzeniu domu Chopina i parku. Musieli
z
tego wszystkiego zrezygnować. Mimo zmęczenia i znużenia
Rezmer
cieszył się, że znów rozszerzył swój świat, bez
którego
pojęcie
człowieczeństwa staje się semantyczną fikcją.
128
DAROWANE LATA
Radosna chwila
Biegły
darowane miesiące, biegły darowane lata. Rezmer
stopniowo
wchodził w cudowną codzienność: zajmował się
sprawami
pospolitymi i przyziemnymi, które były czasem
brutalne,
czasem szczęścionośne. Najwięcej czasu — zgodnie
z
postanowieniem — poświęcał pracy naukowej, popular-
nonaukowej,
eseistycznej. Chciał nadrobić wielomiesięczne
straty,
chciał dogonić uciekające cele. Ciągle przygotowywał
książkę
życia o psychotransgresji, publikował eseje na te-
mat
naszego okrutnego świata skażonego przez
nieodpowie-
dzialność
moralną. Napisał pracę o religii, będącą fragmentem
dzieła
życia. Koledzy plotkowali, że zajął się wierzeniami,
gdyż
cierpienie
zbliżyło go do spraw metafizycznych i transcendent-
nych.
Jednak
nie był zdolny pracować tak intensywnie, jak daw-
niej.
Często po napisaniu strony kładł się i godzinami wypo-
czywał.
Gdy znajomi podziwiali jego produktywność naukową
i
publicystyczną, odpowiadał, że w tym, co robi, jest więcej
potu
niż polotu.
Nie
mógł jeszcze prowadzić wykładów i seminariów. Od
czasu
choroby nie wyjeżdżał za granicę. Nie chciał przeciążać
swojego
układu odpornościowego: całe czeredy gronkowców
złocistych
czekały w jego organizmie na nadarzającą się okazję.
Pracował
na zwolnionych obrotach.
Był
wrzesień 1992 roku. Pojechał na Uniwersytet. Wziął
z
teczki swoją korespondencję i zauważył w niej list z Holan-
dii.
Gruby. Gdy go otworzył, fala radości przepłynęła przez
psychikę.
Zadzwonił do żony.
129
JÓZEF KOZIELECKI
— Wisiu,
wiesz, że były pastuch krów, krowiarz ze wsi
Kamionka
na Pomorzu, będzie pracował wśród luminarzy
nauki
z całego świata?
— Józek, wyrażaj się jaśniej!
— Właśnie
dostałem zaproszenie z Holandii, z instytutu
nauk
społecznych NIAS, znajdującego się na przedmieściach
Hagi.
— Na jak długo?
— Na cały rok akademicki 1993 -1994.
— Czy
będziesz dość silny, aby podołać obowiązkom? —
spytała
z troską.
— Dla
mnie wszystko jest trudne, ale nic — niemożliwe...
Słowem,
następny rok spędzimy w Tulipandii.
— Cieszę się — stwierdziła beznamiętnie.
Rozpoczęły
się przygotowania. Naukowe. Zdrowotne. Re-
zmer
nie lubił dobrych rad, których liczba ostatnio znacznie
wzrosła.
Ale jedna rada wydawała mu się rozsądna.
— Józek
— zaproponowała koleżanka, Nina Malska, kobie-
ta-dynamit
— czy nie warto byłoby pomyśleć o wstawieniu
płytki
w czaszce? Będziesz wyglądał jak człowiek i zwiększy
się
twoje bezpieczeństwo podróżowania.
— Good idea! — wykrzyknął Rezmer.
Na
początku roku 1993 pojechał z żoną do wielkiego
szpitala,
mieszczącego się na Pradze Północ. Weszli do ga-
binetu
ordynatora, profesora Witolda Mazurowskiego. Był to
lekarz
o osobowości ekstrawertycznej, bardzo miły w obco-
waniu.
Lubił żartować, anegdotki sypały mu się jak z rękawa.
Był
szanowany zarówno przez pacjentów, jak i przez lekarzy.
Przyjął
ich uprzejmie. -;
— Panie
profesorze — zaczął Rezmer. — Mam dziurę
w
czaszce, którą chciałbym zasklepić jakąś płytką plastykową.
— Dlaczego pan tak długo zwlekał?
130
DAROWANE LATA
— Tak
byłem zajęty mniej ważnymi sprawami, iż zapomnia-
łem
o sprawach najbardziej istotnych.
— Ta
płytka jest ważna — powiedział z naciskiem profesor
—
nie tylko ze względu na bezpieczeństwo osobiste, ale
także
stabilizuje
ciśnienie śródczaszkowe... prawdopodobnie mniej
będzie
bolała pana głowa.
— Ale
ostrzegam, profesorze, że należę do krnąbrnych
pacjentów.
Mazurowski uśmiechnął się.
— Jestem
dość długo lekarzem, aby wypracować sobie
metodę
również na niepokornych chorych. Zresztą chirurg
jest
jak pilot samolotu przygotowany na każde okoliczności.
Po
rozmowie z profesorem pielęgniarka zaprowadziła Re-
zmera
do trzyosobowej sali. Najpierw ze zdziwieniem za-
uważył,
że nie było w niej karaluchów i panowała dobra
atmosfera...
Chociaż jednemu z pacjentów nie zamykały się
usta;
zgodnie z rodzimym archetypem paplał i paplał. W tym
paplaniu
nie było ani sensu,
ani nonsensu. Znów rozpoczęły
się
badania. Nie były zbyt uciążliwe, gdyż poruszał się
samo-
dzielnie.
Myśl o wyjeździe do Holandii wprawiała go w dobry
nastrój.
Operacji
podjął się młody, dobrze zapowiadający się lekarz,
Mirosław
Ząbek. Był to człowiek chudy, średniego wzrostu,
o
bystrych oczach i ospowatej twarzy. Żartował, że wcale nie
jest
Ząbkiem, ale Zębem Trzonowym. Cechowała go znaczna.
dynamika
życiowa: ciągle się spieszył, jak spieszy się pasażer
do
ostatniego pociągu. Przeprowadził kilka innowacyjnych
operacji,
które odbiły się echem w Europie. Dokonał między
innymi
przeszczepu płodowej tkanki mózgowej do mózgu
pacjenta
cierpiącego na chorobę Parkinsona. Będąc w Szwecji,
nauczył
się przeprowadzać operacje plastyczne czaszki. Miał
jedną
niemiłą cechę umysłu, która niepokoiła Rezmera: prze-
131
JÓZEF KOZIELECKI
jawiał
królewską pewność siebie, co w nauce i medycynie jest
wątpliwą
zaletą.
Rano
Rezmer przewieziony został na blok operacyjny.
Znów
sale, korytarze, windy, halle. Wiedział, że zabieg wy-
konania
plastyki sklepienia czaszki nie jest trudny, ale zawsze
trzeba
się liczyć z tym, że organizm odrzuci plastykową płytkę;
natura
broni się przed... kulturą.
Po
narkozie, gdy pacjent zasnął, doktor Ząbek szczegółowo
obejrzał
miejsce operacji, ułożył prawidłowo głowę chorego,
następnie
narysował na skórze przewidywany kształt jej nacię-
cia.
Umył się przy pomocy personelu i założył jałowy
zielony
fartuch,
w którym przypominał zakonnika. W tym fartuchu
przeszedł
na salę operacyjną, gdzie włożył rękawiczki. Po
przecięciu
skóry i odsłonięciu brzegów ubytku kostnego zaczął
nadawać
im równe kształty.
Nastąpił
kulminacyjny punkt operacji, w którym ręce chi-
rurga
odgrywają większą rolę niż jego intelekt. Doktor Zą-
bek
wziął plastyczny materiał polimeryzujący i rozpoczął
z
niego modelować płytkę kostną, pasującą do wielkości
ubytku
w czaszce chorego. Materiał ten szybko twardniał,
więc
należało pracować intensywnie. Po wykonaniu plastyki
chirurg
wywiercił maleńkie otworki w czaszce i płytce pla-
stycznej,
które pozwalają “przyszyć" płytkę do czaszki, a
więc
połączyć
żywą kość z martwym materiałem. W końcu zaszył
tkankę
podskórną i skórę. Aby wykonać te czynności, trzeba
mieć
ręce wirtuoza lub majsterkowicza.
Po
wykonaniu zabiegu okazało się, że płytka plastykowa
nie
została właściwie wymodelowana. Widać było na niej
nierówności.
Profesor Mazurowski był zmartwiony. W póź-
niejszej
rozmowie z pacjentem stwierdził:
— Nie udało się wykonać operacji tak, jak zamierzaliśmy.
— Czy budzi zastrzeżenia estetyczne? — spytał Rezmer.
— Wynik nie jest idealny.
132
DAROWANE LATA
— Czyli
góra urodziła mysz?!... Tego nie można po prostu
wetrzeć
w ścianę i zapomnieć.
Profesor
milczał.
— Ale czy płytka wykazuje przynajmniej trwałość?
— Tak,
jest twardsza od żelaza; wytrzyma
nawet uderzenie
bandziora
z ulicy Brzeskiej.
— To jest dla mnie najważniejsze — wyznał Rezmer.
Po
kilku tygodniach pobytu w szpitalu wyszedł do domu.
Na
szczęście organizm jego nie odrzucił sztucznej płytki. Był
znów
bezpieczny.
Pod
koniec sierpnia
razem z żoną pojechał samochodem
do
Hagi. Opuszczali biedną, szarą i schamiałą Ojczyznę
z
radością. Odległość tysiąca dwustu kilometrów
wytrzymał
dobrze.
Gdy dojechali do Wassenaar, nad Holandią świeciło słońce.
Oddychali świeżym powietrzem znad Północnego Morza.
Oaza luminarzy
"••'*
Rezmer znalazł się w unikatowej instytucji nauk społecz-
nych
NIAS, mieszczącej się na przedmieściach Hagi, w Wasse-
naar.
Uczeni z całego świata nadawali jej barwne i zagadkowe
nazwy:
oaza humanistów, świecki klasztor, perski ogród, raj
dla
pracoholików. W każdej z nich tkwiło zapewne ziarenko
prawdy.
Celem
tego pozauniwersyteckiego instytutu było prowa-
dzenie
przez najwybitniejszych uczonych badań z dziedziny
historii,
ekonomii, psychologii, literatury, muzyki, malarstwa.
Ktoś
powiedział błyskotliwie — a nikt nie podejrzewał o to
Rezmera
— że w NIAS poszukuje się Genów Kultury. Nie
133
JÓZEF KOZIELECKI
jest
dziełem przypadku, że instytut ten powstał w Holandii.
W
kraju, w którym działał jeden z najwybitniejszych huma-
nistów
naszego milenium, Erazm z Rotterdamu, i w którym
nauki
o człowieku ciągle są doceniane przez rzesze ludzi.
Corocznie
instytut zapraszał do Holandii, którą Rezmer
nazywał
Tulipandią, wielu uczonych i ludzi sztuki z całego
świata.
Na ogół przez sito rygorystycznej selekcji przechodzili
tylko
luminarze, naukowcy o uznaniu międzynarodowym.
Niezaprzeczalną
zaletą NIAS była całkowita swoboda wy-
boru
tematu, metod badań, sposobu publikacji wyników. Nikt
tu
nie sprawdzał listy obecności. Nikt nie żądał
okresowych
sprawozdań.
Twórcy instytutu zakładali, że elita humanistów
posiada
nieprzeciętne zdolności i wysoką motywację. Praktyka
potwierdzała
te oczekiwania. W doskonale urządzonych pra-
cowniach
światło paliło się nierzadko do późnej nocy. Praca
była
dla
tych ludzi swoistym sposobem samorealizacji.
Różnorodność
tematów i problemów badawczych była
ogromna.
Pracownicy ślęczeli nad administracją publiczną,
historią
Indonezji, poezją rzymską czy muzyką średniowiecz-
ną.
Klaus Lenk z Niemiec zajmował się tak trudnym i nudnym
tematem,
jakim jest administracja i zarządzanie. Sformułował
on
teorię kartofli, teorię noszącą tak polską nazwę. Głosiła
ona
— w wielkim uproszczeniu — że jeśli postawiono na
stole
ziemniaki,
to racjonalny człowiek powinien bez zwłoki zabrać
się
do ich jedzenia. Wtedy bowiem mają największą wartość
odżywczą,
są pachnące i smaczne. W miarę upływu czasu tracą
te
przymioty kulinarne i mogą spowodować nieżyt żołądka.
Teoria
ta nie jest żartem uczonego. Przeciwnie — sformuło-
wana
w ścisłym języku — ma szerokie zastosowanie w po-
lityce,
administracji i życiu codziennym. Szybkie reagowanie
we
wszystkich tych dziedzinach daje na ogół najlepsze
wyniki.
Tymczasem
zwłoka, odraczanie decyzji, grzech zaniedbania —
tak
powszechny w Polsce — często prowadzi
do fiaska.
134
DAROWANB LATA
Pracując
w Holandii, Rezmer zbierał ciągle materiały do
dzieła
życia o psychotransgresji oraz pisał długi artykuł o de-
cyzjach
ekonomicznych, podejmowanych w czasie przemian
społecznych.
Nie wiadomo, czy te badania pozwalały na wy-
krycie
genów kultury, ale na pewno były wkładem do kultury.
Ale
życie w świecie książek i komputerów, w świecie
wykładów
i seminariów byłoby nudne i monotonne, gdyby
nie
przyroda, w której zanurzony był instytut. Leżał na
peryferiach
Hagi, trzy kroki od Morza Północnego. Otaczał
go
park, w którym rosły sosny, stare dęby, buki, klony, wiązy,
cisy
i zawsze zielone rododendrony. Wśród roślinności wyty-
czono
specjalne alejki, po których spacerowali i dyskutowali
uczeni.
Perłą instytutu był Perski
Ogród Róż, będący miniaturą
osiągnięć
architektury arabskiej. Chociaż nie pasował on
do
charakteru północnego kraju, pracownicy najczęściej
go
odwiedzali.
Piękno zniewala również uczonych.
Kiedyś
Rezmer usiadł na ławce, z której widać było dy-
wan
różnorodnych kwiatów. Widok ten wywoływał uczucia
estetyczne.
W pewnym momencie przypomniał sobie swoją
wizytę
w Japonii. Japończycy, zakochani w naturze, umieją tę
miłość
wyrazić w poezji haiku i tanki. Gdy Rezmer pracował
w
Sapporo, jeden z Japończyków napisał
na jego cześć dwa
wiersze,
których tematem była przyroda. Zapamiętał jeden
z
nich, napisany w formie tanki i wykaligrafowany specjalnie
w
pełnym uroku, ale trudnym języku chińskim.
“Na bambusowych tyczkach
co wspierają
rozkwitłe ledwie chryzantemy
Na każdej
ważka czerwona"
Nie
był przekonany, czy tłumacz oddał dobrze ducha tej
poezji.
Mimo to lubił te amatorskie wiersze. Niestety, ani
135
JÓZEF KOZIELECKI
Holendrzy,
ani Polacy nie umieją obecnie pisać poezji o pięknie
przyrody,
jak niegdyś czynił to
Adam Mickiewicz.
Uczeni
ze wszystkich kontynentów, którzy spotkali się
w
NIAS, nie tylko dyskutowali swoje prace naukowe na
seminariach
i wykładach, nie tylko oceniali własne artykuły
i
książki, ale prowadzili bogate życie towarzyskie.
Wspólne
wycieczki
rowerowe wzdłuż Morza Północnego, gry spor-
towe,
wśród których królował krykiet, wspólne zwiedzanie
tulipanowych
łanów, wspólne wyprawy do muzeów, w któ-
rych
znajdowały się obrazy genialnych malarzy holenderskich,
zwiedzanie
polderów, tam i zapór
morskich, to wszystko
nie
tylko zbliżało do siebie uczonych, ale również pozwalało
poznać
mentalność i styl działania Holendrów. Rezmer zasta-
nawiał
się czasem, czy nie można mówić o pewnym
archetypie
holenderskości.
Ale miał za ubogą wiedzę, aby formułować
na
ten
temat rozsądne poglądy.
Kiedyś
rozmawiał z miejscowym ogrodnikiem o różnych,
dość
przypadkowych sprawach. Rozmowa zeszła w końcu na
temat
Holendrów.
— Sir
— zaczął ogrodnik. — Czy pan wie, jak jest różnica
między
Holendrem a rybą?
— Nie mam pojęcia.
— Tylko jedna: ryby mają skrzela — powiedział ogrodnik.
— A Holendrzy? — spytał Rezmer.
— Przepraszam, ale położył pan cały dowcip.
— Tak
mi przykro — oznajmił ze skruchą Rezmer, który
dopiero
po pewnym czasie zorientował się, dlaczego jego
pytanie
było nie na miejscu.
Chyba zbyt wolno spożywał gorące kartofle Klausa Lenka.
136
DAROWANE LATA
Rozmowa o eutanazji
Zaraz
na początku września dyrektor instytutu NIAS wydał
uroczysty
bankiet na cześć pracowników, stypendystów, per-
sonelu.
Odbywał się on w zabytkowym pałacyku o wdzięcznej
nazwie
Ooievaarsnest, czyli w “Bocianim Gnieździe". Rezmer
z
żoną usiadł przy oknie z widokiem na malowniczy park.
Pieczenie,
sałatki, napoje, wino i inne frykasy niderlandzkie
były
fachowo przygotowywane i podawane z
gracją.
Przy nim
zajął
miejsce profesor Dirk Van de Kaa, dyrektor NIAS, wy-
bitny
demograf. Posiadał wszechstronne, prawie
renesansowe
zainteresowania.
Znali się od dawna.
— Dirk
— zaczął Rezmer — chciałbym porozmawiać z tobą
o
eutanazji, ale nie wiem, czy
bankiet to odpowiednia po temu
okazja.
Holender spojrzał na Rezmera badawczo.
— OK,
Joe. Wiem nawet, dlaczego interesujesz się tym
gorącym
tematem. Pochodzisz z najbardziej katolickiego kraju
w
Europie. Wasza hierarchia kościelna, wasz papież potępiają
nas
za stosunek do eutanazji. Czy i ty chciałbyś osądzić
mnie
surowo?...
Zawsze krytyka była najsilniejszą twoją stroną!
— Mylisz
się, Dirk. Nie bardzo interesuje mnie stanowisko
naszej
mocno konserwatywnej hierarchii. Chciałem podysku-
tować
z tobą z innych powodów. Wiesz, że przeszedłem
ciężką
operację mózgu. W szpitalu widziałem ludzi złamanych
cierpieniem,
ludzi, którzy nie mogli znieść tego zasranego
życia
i błagali lekarzy o środki przeciwbólowe, o morfinę.
Ale
środki te nie pomagały. Były do kitu. Przeżywali
więc
tortury,
prosząc Boga, a może szatana, aby szybciej odebrał
im
życie. O ile wiem, w Holandii eutanazja jest prawnie
137
JÓZEF KOZIELECKI
dozwolona.
Kiedy więc lekarz otrzymuje swoisty immunitet
na
jej przeprowadzenie?
— W
szczegółowo określonych przypadkach, gdy pacjent
jest
nieuleczalnie lub chronicznie chory, na przykład na raka
płuc
lub na AIDS, oraz ma pełną świadomość swojej choroby:
wie,
iż nieuchronnie prowadzi ona do śmierci. Kiedy jego
udręki
są nie do zniesienia, a wszelkie środki
przeciwbólowe
i
zabiegi terapeutyczne zawodzą. Kiedy nie ma dla niego
łodzi
ratunkowej...
przynajmniej w tym stuleciu.
— Widziałem
takich pacjentów w klinice neurologicznej
w
Warszawie.
— Gdy
bóle są nie do zniesienia — kontynuował Dirk —
pacjent,
będący w pełni władz umysłowych, może zwrócić się
do
lekarza o zakończenie swego pełnego męki życia. Ale to
nie
wystarcza.
Lekarz ma obowiązek skonsultować się z innym
lekarzem,
z rodziną. Musi zgłosić swój zamiar wykonania
zabiegu
eutanazji odpowiednim władzom.
Istnieje
jeszcze
wiele
innych warunków, które trzeba spełnić, aby wykonać
prośbę
chorego.
— Czy
Niderlandczycy popierają eutanazję? — spytał Re-
zmer.
— Znaczna,
większość — tak. Rzecz jasna, że księża i bis-
kupi
katoliccy są jej na ogół przeciwni.
Do
stołu
Dirka Van de Kaa i Rezmera podchodziło coraz
więcej
osób. Wszyscy — trzymając lampkę wina lub kufel piwa
w
ręce — zaczęli przysłuchiwać się toczącemu się dyskursowi.
— Gorącymi
zwolennikami eutanazji są pacjenci — ciągnął
swój
wywód Dirk. — W pewnym mieście holenderskim lekarz
domowy
odmówił kobiecie konającej na raka dokonania tego
zabiegu.
Mimo wielokrotnych jej próśb, mimo zgody innych
lekarzy.
Wówczas chora, przykuta do łóżka, a więc bezradna
jak
niemowlak, odmówiła przyjmowania leków i wszelkich
138
DAROWANE LATA
pokarmów.
W ten sposób wydała na siebie wyrok: wybrała
niebyt!
Dlaczego musiała dodatkowo tak cierpieć?
Rezmer
próbował polemizować.
— Dirk,
czy eutanazja nie stanowi jednak świadomej próby
złamania
przysięgi Hipokratesa? Czy to nie jest odejście
od
posłannictwa medycyny? Czy zamiast zadawać śmierć,
nie
byłoby lepiej, żeby lekarz — w procesie psychoterapii
—
dodawał odwagi, dodawał męstwa nieuleczalnie chorym.
Wówczas
czekaliby na naturalną śmierć. Przynajmniej
mogliby
jeszcze
jakiś czas patrzeć na wschody i zachody Słońca.
— Joe,
wszyscy krytycy tak mówią, szczególnie duchowni.
Są
to teoretycy chodzący trzy metry nad ziemią, którzy nie
mają
pojęcia o gigantycznym rozmiarze ludzkich cierpień...
Teraz
ja zadam ci pytanie. Czy w twoim kraju i w innych
krajach
nie praktykuje się ukrytej eutanazji?
— U
nas nie — odpowiedział Rezmer kategorycznie. —Jest
zabroniona
prawem i wywołuje sprzeciw opinii publicznej,
którą
stanowią w większości katolicy.
Dirk ironicznie się uśmiechnął.
— Mylisz
się. W twoim kraju mamy zapewne do czynienia
z
zamaskowaną eutanazją, wykonywaną bez zgody pacjenta.
Lekarze
odłączający nieuleczalnie chorym aparaturę podtrzy-
mującą
życie albo podający końską dawkę środków przeciw-
bólowych
zabijają człowieka. Z litości. Nie mogą patrzeć na
pacjentów
wypełnionych boleścią. To przekracza ich siły... są
tylko
ludźmi...
— Jeżeli
takie przypadki się zdarzają... powinny być szcze-
gółowo
badane przez grona lekarskie i przez przedstawicieli
opinii
publicznej. — Rezmer zamilkł i dodał po chwili:
— Dirk,
doskonale rozumiem twoje argumenty, doskonale
rozumiem
poglądy Niderlandczyków, a jednak moje Sumie-
nie
buntuje się przeciwko eutanazji, przeciw “samobójstwu"
wykonywanemu
przez lekarzy... Buntuję się może
dlatego,
139
że
pochodzę z innej planety, a może... To nie jest metoda...
Bernard
Russell ironizował, że ludzie strasznie cierpią i aby
zmniejszyć
do minimum rozmiar tych męczarni, należałoby
możliwie
największą ich liczbę pozabijać... wtedy zniknęłoby
cierpienie
na Ziemi.
— To jest nadużycie intelektualne — rzekł stanowczo Dirk.
— Dobrze,
podam ci mój przykład. Przez wiele miesięcy
leżałem
w szpitalu złamany cierpieniem. Najpierw byłem
bliski
rezygnacji, później buntowałem się przeciwko niemu,
w
końcu zacząłem z nim walczyć, raz racjonalnie, raz
durnie.
Czepiałem
się parszywego życia, jak tonący koła ratunkowego;
nie
poddawałem się temu okrutnemu wrogowi i dzięki temu,
dzięki
temu — przynajmniej chwilowo — wygrałem. Jestem
w
Hadze i
normalnie
pracuję...
Przerwał.
— Nie byłeś chronicznie chorym człowiekiem.
— Może
nie byłem, ale miesiącami bolała mnie nieuleczal-
nie
głowa.
— Nie
chcę dyskutować twojego przypadku, Joe — powie-
dział.
— Chciałbym zająć się kwestią ogólniejszą. Człowiek
powinien
mieć Prawo do Przerwania Cierpienia, cierpienia
przekraczającego
jego siły. Holendrzy mówią otwarcie, że
czują
się spokojniej, gdy wiedzą, iż w sytuacji bez wyjścia,
gdy
męki zwalą ich z nóg, nikt nie odmówi im prawa do
wcześniejszej
śmierci.
— Rozumiem.
Ale to prawo może być nadużywane! Leka-
rze,
rodzina, przyjaciele mogą nieświadomie zachęcać chorego
do
wcześniejszego zakończenia życia. Nikt nie lubi
przewlekle
chorych!
Nikt!
Twarz Dirka spoważniała.
— Widzę,
że nie rozumiesz Holendrów, ich systemu warto-
ści,
ich struktur czynnościowych. W tym kraju przyjmuje się
pozytywną
koncepcję człowieka. Człowieka autonomicznego
140
i
całkowicie odpowiedzialnego za swoje czyny. Człowieka
sprawującego
kontrolę nad zdarzeniami i nad samym sobą.
Człowieka
kompetentnego i wytrwałego. Mówi się, że Bóg
stworzył
świat, ale Niderlandię stworzyli Holendrzy... Może
w
stwierdzeniu tym jest dużo przesady, ale tkwi w nim rów-
nież
ziarenko prawdy. Osaczeni przez morze zbudowaliśmy
gigantyczne
tamy, zapory, wały ochronne... W tym kraju ludzie
na
ogół nie
nadużywają swoich praw. Działają powściągliwie
i
rozważnie. Ich ostatnia decyzja, decyzja metafizyczna, jest
w
przeważającej mierze przemyślana. Można ufać pacjentom
i
lekarzom.
Spojrzał na zegarek
— Przepraszam,
Joe, ale muszę pojechać do Amsterdamu...
Dziękuję
ci za tę rozmowę.
— To ja dziękuję za twardą lekcję, której mi udzieliłeś.
Gdy
Dirk opuścił Bocianie Gniazdo, Rezmer wziął puszkę
holenderskiego
piwa i zaszył się w kącie pięknego parku.
Czuł
się trochę zmęczony i roztrzęsiony długą rozmową.
Rozumiał
argumenty Dirka, a jednak sumienie buntowało się
przeciwko
nim. Opanowało go poczucie niedorzecznej winy.
Wykonał
pewien eksperyment myślowy. Wyobraził sobie, że
jest
lekarzem-onkologiem i jego pacjent, śmiertelnie chory,
prosi
go o przyspieszenie
śmierci. Prosi codziennie, błaga,
lamentuje,
beszta nawet. Wyje z bólu. Proponuje, żeby doktor
zrobił
mu zastrzyk zawierający śmiercionośny środek wieczo-
rem,
gdy się zmierzcha i przyroda przygotowuje się do snu.
Łatwiej
jest w takiej chwili umierać. Czy
spełniłby tę prośbę?
Nigdy.
Nigdy.
Przenigdy!!!
Zrezygnowałby
z wykonywania zawodu lekarza, ale nie
dokonałby
takiego gównianego zabiegu. Pomyślał, iż to ka-
tegoryczne
“Nie" jest jakoś związane z archetypem polskości,
141
JÓZEF KOZIELECKI
archetypem
nieprzystającym do współczesnej rzeczywistości.
Nie
mógł się jednak z niego wyzwolić. Wydawało mu się, że
gdy
człowiek, nawet pojedynczy człowiek, podejmuje świado-
mą
decyzję o skróceniu własnego życia, to tak jakby zginęła
cała
europejska kultura... jakby
człowiek skapitulował przed
okrutnym
losem.
Koło
ławki Rezmera przechodził Douglas Lewis z Uniwer-
sytetu
w Melbourne. Spytał, zaciekawiony:
— O czym tak głęboko myślisz, Joe?
— Myślę
— improwizował Rezmer — że w tym parku
brakuje
eukaliptusa, na którym siedziałoby najpiękniejsze
zwierzątko
świata, australijski miś koala.
Zaśmiał się i poszedł dalej.
Almere, Almere...
Rozmowa
o eutanazji, którą przeprowadził z Dirkiem,
często
włączała się w nurt jego myślenia, często nie pozwalała
mu
zasnąć. Postanowił przerwać pracę naukową i napisać
artykuł
na temat tej najtrudniejszej decyzji życia do jakiegoś
czasopisma
anglojęzycznego. Obłożył się książkami i esejami.
Męczył
się i pocił. Jednak rezulaty jego wysiłku były mizerne.
Pisał
artykuł bez jasnej tezy, przypominający
pozycje anty-
kwaryczne.
Co gorsza, spod jego pióra wychodziły zdania
pseudomoralizatorskie.
Postanowił więc wszystko wyrzucić
do
kosza.
— Nad
czym tak ciężko pracujesz, Józek? — spytała się
Irena
Kotowska, demograf, inteligentna stypendystka z war-
szawskiej
SGH.
142
DAROWANE LATA
— Staram się coś “popełnić" na temat eutanazji i nic z tego
nie wychodzi.
— A
może lepiej — zaproponowała — pojechalibyśmy
w
niedzielę do jakiegoś uroczego zakątka Holandii, na przy-
kład
do miasta Almere?
— Fajny
pomysł! — zapalił się Rezmer.
Pojechali
w trójkę do unikatowego miasta Almere, leżą-
''
cego zaledwie 25 kilometrów od Amsterdamu. Jeszcze ćwierć
wieku
temu było tu jezioro i otwarte morze. Niderlandczycy
dokonali
gigantycznej pracy, polegającej na otoczeniu
terenu
groblami,
osuszeniu go i kultywacji ziemi. Gdyby nie ten
mozół,
duży obszar kraju znajdowałby się pod wodą. Pracę,
którą
wykonali, można porównać z budową egipskich piramid.
Wjechali
do Almere, miasta położonego na dnie morza. Za-
częto
je budować
w szybkim tempie dopiero w 1976 r. Zgodnie
z
planami, miasto będzie liczyło 250 tysięcy
mieszkańców.
Zrealizowanie
tego projektu okazało się jednak trudne. Na
dnie
morza znajdowała się dwu-trzymetrowa warstwa gliny;
pod
nią był piasek. Zatem, aby wznosić
większe konstrukcje,
budowniczowie
musieli tworzyć wzmocnienia i fundamenty
sięgające
do... dwudziestu metrów w głąb.
Kiedy
przekroczyli granice Almere, wydawało im się, że
przekroczyli
limes XXI stulecia. To złudzenie nie było przy-
padkowe.
W Warszawie Rezmerowie mieszkali Za Żelazną
Bramą,
a więc na osiedlu, którego domy są turpistyczne,
ponure,
przypominające prowincjonalne koszary. Tymczasem
Almere
budowano z fantazją i humanistyczną wyobraźnią. Ar-
chitektom
chodziło o pojednanie funkcjonalności z harmonią,
nowoczesności
z realizmem. Ludzie wychowani na dziełach
wielkich
malarzy holenderskich poszukiwali nowych form
architektonicznych,
które byłyby piękne dla współczesnego
człowieka.
W znacznej mierze wykonali to zadanie.
143
JÓZEF KOZIELECKI
W
mieście
są trzy dość niezależne centra: Haven, Stad
i
Buiten, budowane kolejno. To jest swoiste Trójmiasto połą-
czone
siecią komunikacyjną. Jedną z najbardziej oryginalnych
i
rodzinotwórczych budowli są domy w kształcie winogron,
zwane
nie bez racji “domami-kangurami".
Pełnią one specy-
ficzną
funkcję: wynajmuje się je tylko rodzinom dwupokole-
niowym,
które są najbardziej społecznie pożądane, w których
jest
miejsce dla starszej generacji. To ziarenko humanistycz-
nego
myślenia o odchodzącym pokoleniu.
W
Almere-Buiten jest centrum handlowe Deo-More przy-
pominające
trochę Centrum Pompidou w Paryżu, ale bar-
dziej
fantazyjne, bardziej funkcjonalne. Łatwo dostrzegalne
są
w nim elementy stylu postmodernistycznego. Jednocześnie
najbardziej
oryginalny fragment
centrum nasuwa myśl o wio-
sce
Beduinów: między domami handlowymi rozpięto gigan-
tyczne
namiotowe dachy, bardzo spiczaste, na których umiesz-
czono
kalwińskie krzyże. Nie można oderwać wzroku od tych
konstrukcji.
Zgodnie
z założeniami budowniczych, to trójmiasto jest
ogrodem-parkiem.
Jego trzecią część stanowią tereny rekre-
acyjne
i wypoczynkowe: otwarta przestrzeń, jeziora, zatoki,
wielkie
tereny bagniste. Doskonałe warunki dla wędkarzy,
żeglarzy
i surfistów. Posadzono siedem milionów drzew.
W
pobliżu
znajdują
się unikatowe rezerwaty nie spotykanych
w
Europie ptaków. To sanktuarium przyrody jest terenem
wypoczynkowym
dla mieszkańców, ale może też sprzyjać
rozmyślaniom
uczonych. Czy po takich drogach spacerowali
Sokrates,
Galileusz, Einstein?
Wartościom
humanistycznym podporządkowana jest ko-
munikacja.
Preferuje się miejskie autobusy, rowery i ruch
pieszy.
Istnieją wyznaczone specjalne drogi dla... psów. Samo-
chody
prywatne są jedynie tolerowane, chociaż jest to chyba
jedyne
miasto holenderskie, w którym
parkingi są bezpłatne.
144
DAROWANE LATA
Miasto
ma swoją osobowość, której cechy są harmonijnie
połączone.
I szpitale, i teatry, i szkoły, i kościoły tworzą
pewną
całość. Tej harmonii towarzyszy różnorodność.
Szpital,
niekonwencjonalny,
budowany z fantazją, nie przypomina
polskiego
ponurego gmachu, na którego widok uginają się
kolana...
A jednak on również jest białym piekłem.
Rezmer
rozmawiał z przygodnymi mieszkańcami. Jest ich
obecnie
przeszło 110 tysięcy i liczba ta szybko rośnie. Po-
wiadają,
że porzucili Amsterdam, ponieważ tęsknili za prze-
strzenią,
za czystym powietrzem i możliwością uprawiania
sportów.
Czy nie odczuwają lęku przed zatopieniem? Nie
odczuwają.
W ankietach oceniają miasto wysoko, przyznając
mu
ponad 7 punktów na 10 możliwych.
Może
Almere będzie wizytówką naszego stulecia, tak jak
wizytówką
poprzednich wieków były Florencja, Toruń czy
Toledo?
Może nasze dzieci będą się wzorować na
osiągnięciach
budowniczych
miasta skonstruowanego na otwartym morzu?
Może
przejmą koncepcję “domów-kangurów"?
Powracali
z eskapady wypoczęci, zadowoleni, radośni. Gdy
jednak
Rezmer opowiedział swojemu koledze, Charlesowi
Ylekowi,
o Almere, ten wylał na niego kubeł zimnej wody.
Powiedział
emocjonalnie, iż środowisko w Holandii jest w du-
żej
mierze zdewastowane, dotyczy to również Almere.
Ludzie
odpowiedzialni
za budowę fabryk i osiedli, za rozmieszczenie
reaktorów
jądrowych i broni nuklearnej często nie liczyli się
z
przyrodą, z potrzebami roślin i zwierząt, z czystym powie-
trzem
i źródlaną wodą. Rezmer
pomyślał,
że niderlandzka
przyroda
też jest złamana cierpieniem. Zatem nigdzie w Euro-
pie
nie można już powiedzieć za Kantem, że “Są dwie rzeczy,
które
napełniają duszę podziwem i czcią, niebo gwiaździste
nade
mną, prawo moralne we mnie".
Czy Charles blefował?
145
JÓZEF KOZIELECKI
Cierpienie wśród tulipanów
Tulipany
łagodzą ludzkie zachowania, ale nie są one w sta-
nie
usunąć z życia przestępstw kryminalnych, zabójstw,
aktów
znęcania
się nad rodziną czy handlu narkotykami. Nie są
w
stanie wyciszyć cierpienia i udręki, które człowiek
zadaje
człowiekowi.
W Holandii — podobnie jak w każdym kraju —
nie
brakuje łajdaków, złoczyńców i bandziorów, którzy czynią
zło.
Na
wiosnę 1994 roku Rezmer otrzymał zaproszenie od
profesora
Willema Wagenaara z Uniwersytetu w Lejdzie. Lejda
to
jedno z najpiękniejszych miast Tulipandii; zabytkowe domy,
sieć
kanałów, wiatraki, tak charakterystyczne dla łagodnego
krajobrazu
tego kraju; te elementy tworzą niepowtarzalną
całość.
Rezmer znał Willema od dawna. Gdy spotkał go po
raz
pierwszy,
uczony z Lejdy był początkującym naukowcem,
który
nie liczył się na rynku międzynarodowym. Zajmował
wtedy
jedno z ostatnich miejsc na “liście dziobania". W
póź-
niejszych
latach Willem zrobił błyskotliwą karierę; był cyto-
wany
przez luminarzy nauki,
był ulubieńcem mass mediów.
Rezmer
zawsze zastanawiał się nad tym, jak szybko z de-
biutantów
wyrastają gwiazdy naukowe i jak szybko wybitni
uczeni
spadają na dno zapomnienia. Nie w pełni rozumiał te
metamorfozy.
Niedawno
Willem wraz z kolegami wydał książkę z psy-
chologii
kryminalnej i sądowej, która okazała się bestsellerem
w
Holandii, w Anglii, w USA. Szczególnie interesowały go
rozprawy
sądowe trudne, wątpliwe, w których nie było naocz-
nych
świadków albo świadkowie ci składali fałszywe
zeznania.
Materiały
dowodowe były więc skromne lub niepewne. Cza-
146
DAROWANE LATA
sem
przestępcy zadają cierpienia niewinnym ofiarom, ale nie
można
udowodnić im winy. Zdarzają się również przypadki,
iż
skazuje się ludzi sprawiedliwych. Willem wykrył, że sądy
w
Holandii wydawały około 14% błędnych wyroków. Książka
ta
przyniosła sławę jej autorom, ale też wywołała protesty
i
oburzenie. Autorów obrzucano zgniłymi jajami.
Rezmer
pojechał do Lejdy nie tylko dlatego, aby spotkać
się
z długo nie widzianym przyjacielem, ale również dlatego,
żeby
dowiedzieć się z pierwszej ręki o rozmiarach cierpienia
ukrytego
w cieniu tulipanów oraz o metodach walki z nim.
— Witam
sławnego uczonego, który jest na językach wszy-
stkich!
— Nie przesadzaj, Joe — bronił się Willem.
— Ależ
w mass mediach ciągle dyskutuje się o twoich
badaniach.
— Wiesz
dlaczego? Dlatego, iż porzuciliśmy łamigłówki
naukowe,
które nikogo nie interesują, a zajęliśmy się proble-
mami
będącymi na ustach społeczeństwa.
— Powiedziałbym,
że zajmujecie się cierpieniem, a raczej
przestępcami,
którzy dręczą i męczą niewinne ofiary.
Willem
zaprzeczył.
— Nasze
zamiary są skromniejsze; badamy trudne roz-
prawy
sądowe, w których materiał dowodowy jest niewy-
starczający,
w których prokuratorzy, sędziowie, obrońcy czy
świadkowie
popełniają elementarne pomyłki.
— Nawet w Holandii?
— Również w Holandii — powiedział stanowczo.
— Stary,
nie zajmuję się psychologią kryminalną ani są-
downictwem,
dlatego chciałbym, abyś mi — jak uczniowi —
podał
jakiś przykład, który mnie oświeci.
Zaczął się zastanawiać. Zmarszczył czoło i zmrużył oczy.
— Podam
ci przykład, który nazywam “improbability sto-
ry",
czyli nieprawdopodobną historią. Dotyczy on pana Ca-
147
JÓZEF KOZIELECKI
stelyna.
Otóż ten człowiek został oskarżony o nadużycia
seksualne
wobec dwóch dziewczynek: ośmiomiesięcznej Rity
i
dwu i półrocznej Elster.
— Przepraszam,
czy się przesłyszałem: powiedziałeś o oś-
miomiesięcznym
niemowlaku, czy tak?
— Dobrze zrozumiałeś.
— Ale to niewiarygodne!
— Zapomniałeś,
Joe, że opowiadam ci nieprawdopodobną
historię.
— Mea culpa, moja wina, przepraszam, Willem.
— Szczególnie
interesujący jest przypadek niemowlaka,
Rity.
W normalnych rozprawach sądowych o przestępstwa
seksualne
największy ciężar gatunkowy mają zeznania po-
krzywdzonej,
ale — czego nie trzeba uzasadniać — Rita nie
mówiła
ani słowa. Rzekomo jej siostrzyczka, dwu i półroczna
Elster,
powiedziała o tym zdarzeniu swojej matce, która
powiadomiła
policję. Według słów Elster, niemowlak skarżył
się
na bóle brzucha. Pozostawiając
na boku sprawę, czy tego
typu
bóle są dobrym wskaźnikiem wykroczenia seksualnego,
powstaje
pytanie, jak Rita mogła jej o tym powiedzieć? Może
za
pomocą języka migowego, może przez wskazanie palcem?
Sąd
przyjął więc, że Elster była obecna przy
przestępstwie
popełnionym
przez pana Castelyna i dlatego wie o jego
niecnych
czynach. Takie założenie było sprzeczne nie tylko
z
bardzo mętną mową oskarżyciela, ale również niezgodne
z
zeznaniami oskarżonego, który wprawdzie w śledztwie pod
wpływem
nacisku policji
powiedział, że Elster widziała cały
incydent,
ale w sądzie kategorycznie zaprzeczył temu.
Willem popił trochę kawy i kontynuował:
— Stwierdzenie
sądu o obecności Elster wydaje się nie-
prawdopodobne.
Czy jest rzeczą możliwą, aby mała dziew-
czynka
obudziła się w środku nocy i przeszła do pokoju
gościnnego,
aby obserwować przestępcze czyny?
148
DAROWANE LATA
— Jaki był wyrok sądu?
— Sąd,
zarówno rejonowy, jak i apelacyjny, uznał Castelyna
winnym
i skazał go na więzienie.
— Istotnie
trudno zaakceptować
to postanowienie. To przy-
pomina
proces kafkowski albo groteskę.
— Joe,
z naszych badań wynika, że często, mimo braku
przekonywających
danych, zapadają skazujące wyroki.
— Powiedz
mi, Willem, czy ty osobiście sądzisz, że Caste-
lyn
dopuścił się przestępstwa?
— Nie wiem! Brodzę w morzu niepewności.
Opowieść
Willema poruszyła Rezmera. Długo myślał o ba-
daniach
Willema. Skoro tak trudno wykryć złoczyńcę lub
łajdaka,
który pomnaża ludzkie cierpienia, skoro tak trudno
wydać
sprawiedliwy wyrok skazujący, jedyne, co pozostaje
ludzkości,
to poszukiwanie skutecznych sposobów zapobie-
gania
cierpieniu. Dotychczasowe środki, takie jak system
prawny,
wychowanie w szkole, lęk przed karą bożą, są często
tyle
warte, co pęk suchej słomy. Ciągle — nawet w krainie
tulipanów
— pojedynczy człowiek ugina się pod ciężarem
udręki.
Zadyma
Wmajwstąpienie.
W miesiącu tym Holandia zamienia się
w
gigantyczny ogród tulipanów. Tulipany białe, czerwone,
różowe,
żółte, błękitne, tulipany wielobarwne, setki odmian
tych
kwiatów zalały kraj. Rezmer nie lubił tulipanów, nie
lubił
wszystkich
bezwonnych kwiatów. Musiał jednak przyznać,
że
ich łany wyglądały imponująco: kołysały się,
tańczyły.
Odgrywały
taką rolę, jak kwitnące wiśnie, sakura, w Japonii
149
JÓZEF KOZIELECKI
czy
kwitnące jabłonie w Polsce. W czasie tulipanowych “żniw"
Holendrzy
stawali się bardziej pogodni, bardziej uśmiechnięci,
optymistycznie
patrzyli na świat. W tym kraju widać było, że
człowiek
bardziej zależy od genów natury niż od archetypów
kultury.
Rezmer
raz zwiedził wielkie targowisko, gdzie sprzeda-
wano
tysiące, miliony tulipanów. To było niepowtarzalne
przeżycie,
rodzaj terapii kwiatowej. Ale maj był dla niego
przede
wszystkim miesiącem wytężonej pracy naukowej. Do-
stał
właśnie ze Stanów Zjednoczonych recenzje swojego
arty-
kułu
o decyzjach ekonomicznych dotyczących wielkich prze-
mian
ustrojowych. Recenzje te były pozytywne, ale ich ano-
nimowi
autorzy proponowali różne poprawki i uzupełnienia.
Musiał
zakasać rękawy, aby sprostać zadaniu. Chociaż ta
praca
naprawcza
była nudna i monotonna, całkowicie go
pochłonęła.
Spieszył się, gdyż pod koniec czerwca kończyło
się
jego stypendium i musiał powrócić do Polski.
Ale
ukryty w jego organizmie wróg nie spał. Ostrzył sobie
zęby.
Pod koniec maja Rezmer zaczął odczuwać ból głowy
w
części ciemieniowej. Ból ten przypominał dolegliwości
kostne
i był zlokalizowany z lewej strony, gdzie płytka pla-
stykowa
stykała się z czaszką. Dolegliwości te powtarzały się
ciągle.
Zobaczył, że w sposób nienaturalny zaczerwieniły mu
się
oczy. “W
końcu jestem komuchem", pomyślał żartobliwie.
Poczuł
się słaby. Często musiał przerywać pracę i kłaść
się.
Początkowo
sądził, że te bóle są przypadkowe, chwilowe, że
czas
je wyciszy. Płytka kostna założona w szpitalu na Pradze
“przyjęła
się". Nie przewidywał,
że zdarzy się nieprawdopo-
dobne
i będzie miał z nią kłopoty.
A
jednak to niewyobrażalne stało się rzeczywistością.
Żona
zauważyła,
że w części pooperacyjnej czaszki następuje wy-
brzuszenie
skóry, które szybko wzrasta, pęcznieje.
150
— Czyżby
ten sukinsyn, gronkowiec złocisty, znów zaczął
nie
wypowiedzianą wojnę? — spytał Rezmer.
— Józek,
bądź dobrej myśli — zaczęła. — Może tam
zbiera
się ropa o jałowym odczynie... Może wystąpiło jakieś
schorzenie
dermatologiczne?!
— Nie wiem — w jego głosie czaiła się wątpliwość.
Żona
wygoliła miejsce, wokół którego zbierała się praw-
dopodobnie
ropa, przemyła je i założyła opatrunek. W ciągu
kilku
dni wybrzuszenie skórne zwiększyło się do wielkości
ogórka.
Zastanawiające było to, że z tego gigantycznego zbior-
nika
“czegoś" nie wyciekła ani kropelka ropy ani innego
płynu.
Wytłumaczenie
tego zjawiska przekraczało wiedzę Rezmerów.
— Musimy zwrócić się do lekarza — nalegała Wisia.
— Słuchaj,
kończę poprawianie ważnego artykułu, który
za
kilka dni muszę wysłać do Ameryki. Od tego zależy moja
kariera.
Czuję się trochę lepiej. Zupełnie przestała mnie boleć
głowa.
Jednak
żona prosiła, nalegała, błagała. W jej oczach krył
się
lęk. Zjawiska trudno wytłumaczalne wywołują największe
przerażenie.
W
końcu zgodził się z jej propozycją. Udali się do le-
karza
domowego, opiekującego się instytutem NIAS. Re-
zmer
wszedł do pomieszczenia, które bardziej przypominało
ośrodek
komputerowy niż gabinet lekarski. Powiedział o swo-
ich
dolegliwościach. Lekarz włączył komputer i zaczął
prze-
prowadzać
szczegółowy wywiad. Wszystkie dane biograficzne
wprowadzał
do maszyny.
— Nazwisko
i imię, zawód, rok urodzenia, miejsce uro-
dzenia?
Gdy spytał o miejsce urodzenia, Rezmer rzekł spokojnie:
— Sir,
czy to takie ważne? Myślałem, że będzie pan mnie
badał,
a nie znęcał się nad moim życiorysem?! Jestem już
zmęczony.
151
JÓZEF KOZIELECKI
Lekarz
tak był zaskoczony pretensją Rezmera, że przez
chwilę
nie mógł wymówić słowa. Później wpadł w złość.
— Proszę
pana, oczekuję odpowiedzi na moje pytania,
w
przeciwnym razie będzie pan musiał opuścić mój gabinet.
— Yes, sir — zgodził się Rezmer.
— Więc — miejsce urodzenia.
— Kreml.
Lekarz
bezmyślnie to zapisał. Po półgodzinnym wywiadzie
powiedział:
— Skierowuję
pana do szpitala w Hadze. Proszę zgłosić się
do
doktora... o godzinie... — i poprosił sekretarkę o
wezwanie
następnego
pacjenta.
Rezmer przeżył szok. Powiedział błagalnym głosem:
— Sir,
proszę mnie zbadać, proszę zdjąć opatrunek i zo-
baczyć,
co się dzieje... Może uda się wyleczyć schorzenie
w
tutejszej
sali opatrunkowej?
— To zbyt poważna sprawa — powiedział kategorycznie.
— Skąd
pan o tym wie, przecież nie zdejmował pan opa-
trunku.
Powtórzył
stanowczo słowa o skierowaniu do szpitala.
Wówczas
Rezmer nie wytrzymał... i zaczęła się zadyma.
— Moja
żona zmieniała opatrunek, a dla pana jest to zbyt
poważna
sprawa... Jest pan tępym biurokratą zapatrzonym
w
komputer, który ma zdrowie pacjenta w dupie... lazy bum!
—
wyszedł i zatrzasnął drzwi.
Później
chyba żałował, że przestał kontrolować swoje emo-
cje.
Nie, wcale nie żałował; był raczej dumny, iż pokazał siłę
swego
ego!
Nie wiedział, że najgorsze ma jeszcze przed sobą.
W
następnym dniu Rezmerowie pojechali do szpitala,
leżącego
na przedmieściach Hagi. Długo błądzili, zanim trafili
do
właściwej lecznicy. Przyjął Rezmera młody neurochirurg,
152
DAROWANE LATA
który
też nie przeprowadzał żadnych badań i nie zdjął
nawet
opatrunku.
Po wstępnej rozmowie powiedział:
— Przykro
mi, ale pana organizm odrzucił płytkę plasty-
kową.
— Na
miłość boską, skąd pan o tym wie, przecież nie jest
pan
duchem świętym — powiedział ostro do chirurga.
Wówczas
lekarz odchylił lekko opatrunek i powiedział, że
jego
diagnoza potwierdza się.
— Za
kilka dni plastyczna operacja — zaczął — operacja
usunięcia
płytki kostnej.
— Czy płytka została odrzucona, ponieważ była nierówno
założona?
— Nie
mogę na to pytanie odpowiedzieć definitywnie —
Rezmer
zauważył lekki uśmiech na jego twarzy. — Proszę
jeszcze
dzisiaj przejść podstawowe badania — powiedział.
I
zaczęła się następna odsłona dramatu. W ultranowocze-
snej
pracowni EKG rejestratorka zażądała polisy ubezpiecze-
niowej.
Wyjął polską polisę “Warty". Patrzyła na nią jak
na
chińskie
hieroglify. Powiedziała, że jej nie akceptują.
— Do
jasnej cholery, w całej Europie jest ona ważna. Prze-
cież
Warszawa nie leży na Księżycu! — powiedział Rezmer.
Rejestratorka
wysłała go do jakiegoś ważnego urzędnika,
który
miał gabinet na siódmym piętrze. Ten wyraził zgodę.
Podobnie
miała się historia z innymi badaniami. Trudności
rosły
lawinowo. Rezmer tracił siły. W końcu podjął męską,
ale
krańcowo
ryzykowną decyzję.
— Musimy
jutro wyjechać do Polski... nie mogę znieść
tej
biurokracji. A poza tym... kto zapłaci za operację...
czy
zaakceptują
polską polisę... niedługo kończy się moja praca
w
NLAS, gdzie będziemy mieszkać?
— Chcesz
wyjechać do kraju, w którego szpitalach króluje
brud
i karaluchy?
153
JÓZEF KOZIELECKI
— Chcę!
Tak, chcę... Przynajmniej w tym zacofanym kraju
będę
traktowany jak normalny pacjent.
Łączność
w Holandii działa znakomicie. Zaraz po powrocie
Rezmera
z Hagi przyszedł do jego mieszkania dyrektor NIAS.
— Joe,
czy zastanowiłeś się nad swoją decyzją powrotu do
kraju?
— Nie jestem dzieckiem! — powiedział Rezmer.
— Do
Warszawy jest 1200 kilometrów. Czy wytrzymasz
samochodem
taką odległość?
Rezmer
milczał.
— Wszystko
już odkręciliśmy w szpitalu... Możesz jutro
bez
przeszkód poddać się zabiegowi... Będziesz operowany
przez
znakomitego chirurga. Będziesz przebywał w luksuso-
wych
warunkach.
— Podjąłem decyzję, z której się nie wycofam...
— Joe,
czy wiesz, że sprawiasz przykrość mnie i całemu
instytutowi
NIAS?
— Przepraszam
za to, ale moje postanowienie jest nie-
odwołalne
— zachowywał się uparcie jak kozioł.
Dirk
był wstrząśnięty. Pod jego żałobnym czołem pojawiły
się
łzy.
— Nie
wiem, czy jeszcze się zobaczymy — powiedział.
—
Dlatego już dzisiaj wręczam ci tę piękną statuetkę sowy
za
twoje wybitne zasługi dla instytutu. Jesteś osobą
bardzo
krytyczną.
Ta krytyka pomogła nam usprawnić pracę NIAS...
Żegnam
się, przyjacielu. Będziemy
długo ciebie pamiętać... —
załamał
mu się głos.
Rezmer był również wzruszony.
— Dziękuję
ci, Dirk. Tak dobrze pracowało się w oazie
luminarzy.
Żałuję, że tak kończy się mój pobyt.
Pod
koniec czerwca wyjechali do Warszawy. Żona prowa-
dziła
samochód. Coraz pewniej, coraz sprawniej. Jechało im
się
dobrze aż do chwili, gdy zatrzymali się na niemieckim
154
DAROWANE LATA
parkingu
około stu kilometrów od polskiej granicy. Gdy po
zjedzeniu
obiadu w przydrożnej restauracji wyjeżdżali z par-
kingu
po brukowanej nawierzchni, Rezmer poczuł straszny
ból
głowy. Trwał może trzy, może cztery sekundy... nagle
ustąpił.
Już w Warszawie dowiedział się, że w tym momencie
nieludzkiego
bólu ropa prawdopodobnie przedostała się pod
plastykową płytkę.
Gdy jechali ulicami Warszawy, gdy tak jechali, Rezmer
powiedział:
— Mówi
się “wyszedł z domu i nie powrócił", a ja powró-
ciłem,
powróciłem... do Ojczyzny. To jest pryszczata Ojczyzna,
ale Ojczyzna.
Warszawa witała ich cuchnącym powietrzem i brudem.
Która to operacja?
Żona
Rezmera zatrzymała samochód przy Grzybowskiej 9,
gdzie
mieszkali. Po wejściu do mieszkania skierował kroki
do
swojej pracowni. Wyglądała ślicznie. Jego dzieci, Ewa
i
Piotr, zmienili w niej meble i wystrój. Wszystkie meble
były
wykonane
z jasnego drewna i tylko
pociągnięte lakierem. Czuł
się
jak w Borach Tucholskich. Na chwilę zapomniał o swojej
chorobie
i pomyślał, że w takiej pracowni przyjemniej będzie
pisać
książkę życia i przeżycia.
Przed
snem żona zaczęła mu zmieniać opatrunek na głowie.
Gdy
odwiązywała bandaż - w pewnej chwili — ropa trysnęła
jak
z gejzera. Miała barwę ciemnoszarą, smolistą. Córce
zrobiło
się słabo, jedynie Wisia wykonywała dalsze czynności
z
zimną krwią. A może tylko nie uzewnętrzniała swoich emo-
155
JÓZEF KOZIELECKI
cji?
Była przecież lekarzem. Wyczyściła ranę z ropy, przemyła
ją
i założyła nowy opatrunek.
— Wisiu,
a więc to jest ten sukinsyn, ten gronkowiec
złocisty
— powiedział Rezmer.
— Nie
wiem; naprawdę, nie wiem. Dopiero po wykonaniu
posiewu
będziemy mogli odpowiedzieć na
to pytanie.
— Nie mogę się mylić.
Rano
telefon do profesora Mazurowskiego i wyjazd ze
Śródmieścia
na Pragę. Jak zwykle profesor przyjął Rezmera
z
otwartymi rękami.
— Bardzo
rzadko się zdarza, że po tylu miesiącach orga-
nizm
odrzuca płytkę plastykową — powiedział.
— Profesorze
— zaczął Rezmer. — Starzy Holendrzy po-
wiadają,
że wysokie drzewa najczęściej ścina wiatr.
— W
tym przysłowiu jest dużo racji.
Przeszli
do sali opatrunkowej, gdzie Mazurowski osobiście
obejrzał
ranę, przemył ją i założył opatrunek.
— Jutro
wykonamy tomografię komputerową, zrobimy po-
siew
i przekonamy się, czy organizm odrzucił płytkę, czy też
można
ją jeszcze uratować.
Słysząc
te słowa Rezmer pomyślał, jak po ludzku traktuje
się
pacjenta w tym szpitalu, w przeciwieństwie do Holandii,
gdzie
kupa żelastwa staje się ważniejsza od człowieka. Boże,
dokąd
zmierza nasza cywilizacja? Czy osoba ludzka jeszcze
coś
w niej znaczy? Może jest tylko odpadkiem.
Rezmer
przez całą noc nie mógł zmrużyć oka. Dręczyło
i
męczyło go pytanie, jakie będą wyniki badania na kom-
puterze.
Po raz pierwszy od wielu miesięcy przeszył go lęk.
Ten
lęk był uzasadniony. Obawiał się, że ropa przedostała się
do
tkanki mózgowej i gronkowiec zaczął w niej czynić spu-
stoszenia.
W tym najgorszym przypadku operacja
plastyczna
czaszki
zamieniłaby się w operację mózgu, podobną do tej,
156
DAROWANE LATA
którą
przeszedł przeszło sześć lat temu. To byłaby prawdziwa
tragedia.
W
następnym dniu pojechał na badania tomograficzne
z
sercem w gardle. Próbował nawet żartować z technikiem,
ale
wszyscy wiedzieli, że była to próba odwrócenia uwagi od
choroby.
Rezultaty badań okazały się skomplikowane. Ropa
przedostała
się pod płytkę, ale na szczęście nie dotarła do
mózgu.
Gdy profesor powiadomił go o tym, był tak zmęczony
całonocnym
napięciem, że nie umiał się cieszyć, nie był zdolny
powiedzieć
naturze “dziękuję". Jedynie szeroki uśmiech pro-
fesora
poprawił trochę jego samopoczucie.
Przygotowywał
się do następnej operacji neurochirurgicz-
nej.
Czy była to czwarta operacja? Tak, czwarta. Tracił rachubę
czasu.
Zastanawiał się, jakie są granice możliwości człowieka,
których
przekroczenie prowadzi do niebytu. Czy wytrzyma
serce
i układ krążenia? Czy nie zawiodą płuca? Czy
system
odpornościowy
zda egzamin? Nie znał odpowiedzi
na
te
gorące
pytania. Również lekarze ich nie znali. Jak zwykle
pocieszali,
że wszystko będzie przebiegać normalnie.
Operacji
podjął się sam profesor Mazurowski. Był wyjąt-
kowo
doświadczonym lekarzem. Ale wraz z wiekiem u niego
—
jak u wszystkich starych ludzi — zmniejszały się umie-
jętności
manualne: ręce stawały się mniej posłuszne. Zabieg
przebiegał
zgodnie z planem. Trzeba było wyjąć płytkę pla-
stykową,
oczyścić brzegi kostne, zdjąć kożuch ziarniny
ropnej
pokrywającej
twardą oponę i zaszyć skórę czaszki.
Po
obudzeniu się z narkozy Rezmer czuł się złamany bólem
głowy.
Żadne środki nie pomagały. Trzeba było tylko wytrwale
czekać,
aż natura zlituje się nad nim.
— Jak się pan czuje? — spytał ciepło Mazurowski.
— Profesorze,
przypominam feniksa, który co pewien
czas
odradza
się z popiołów — rzekł Rezmer.
Mazurkowski
uśmiechnął się.
157
JÓZEF KOZIELECKI
— Ale nie odpowiedział pan na moje pytanie.
— Odpowiedziałem
pośrednio: feniks odrodzony z popio-
łów
czuje się nijako...
Po
dwutygodniowym pobycie w szpitalu
Rezmer powrócił
do
swojej zagrody, do swojej ukochanej pracowni. Zaraz po
powrocie
wysłał faksy do NIAS. Starał się pisać je dowcip-
nie,
aby maksymalnie zmniejszyć niepokój kolegów, którzy
w
napięciu oczekiwali na wiadomość od niego. Wysłał wiele
faksów,
do Dirka, Woultera, Annę, Rity, Elster. Natychmiast
otrzymał
odpowiedzi. Pełne radości i podziwu.
Nagle zobaczył ciepłe ręce przyjaźni.
Prawdą w oczy
W
czasie rekonwalescencji i powrotu do zdrowia rzadko,
coraz
rzadziej, odwiedzali Rezmera znajomi, koledzy,
asy-
stenci
czy dziennikarze. Dawniej w jego pracowni toczyły
się
mądre lub banalne dyskusje; gra szła o idee. Często
urywały
się telefony. Dostawał dużo korespondencji z całego
świata.
Obecnie kontakty te zmalały lub wygasły całkowicie.
Jego
więzy
ze światem systematycznie słabły. Był skazany na
samotność
i osamotnienie.
Jesienią
1994 roku — a datę tę będzie pamiętał zawsze —
odwiedziła
go dawna koleżanka, Janka Wolska. Nie widział
jej
przez lata, nie wiedział, jak potoczyły się jej losy. Miała
jedną
cudowną i odpychającą cechę, która napełniała ludzi
wstrętem
lub szacunkiem. Mówiła prawdę prosto w oczy, jak
na
Sądzie Ostatecznym. Większość ludzi deklaruje słownie, że
prawda
jest czymś wielkim, że należy do naczelnych wartości,
ale
w praktycznych sytuacjach
życiowych ukrywają ją, nie-?
158
DAROWANE LATA
nawidzą
jej, dodają do niej ziarenka fałszu. Stosunki między
jednostkami,
instytucjami, krajami opierają się na kłamstwach
i
kłamstewkach, dominują w nich blaga i blef. Może dzięki
tym
kłamstwom,
może dzięki tym fałszom, tak miłym dla ucha
współczesnych,
ludzie nie wykatrupią się wzajemnie.
Początkowo
rozmowa z Janka toczyła się nieskładnie.
Wspomnienia
ze studiów, korupcja gnieżdżąca się w nowej
klasie
politycznej złożonej z solidarnościowców i komuchów.
Ploteczki
o kolegach. W pewnej chwili Janka przerwała tę
paplaninę
i powiedziała:
— Po tej długiej chorobie nie będziesz już tym, kim byłeś
poprzednio,
Józek.
Rezmer
przerwał.
— Przecież cierpienie uszlachetnia... — mówił to, w co nie
wierzył.
— Włóż
to między bajki... W każdym razie choroba podko-
pała
lub zrujnowała twoją motywację, twoje twórcze zdolno-
ści,
twoją siłę przebicia. Stałeś się bardziej nieznośny dla
oto-
czenia.
Straciłeś lub tracisz wielki prestiż, który miałeś w kraju
i
zagranicą.
Faceci są okrutni i nie lubią osób przewlekle
chorych.
Chyba czujesz... chyba widzisz, że wielu odwróciło
się
do ciebie plecami, tak jak odwraca się od ludzi
starych,
niedołężnych,
którzy już odchodzą. Przyszłam powiedzieć
ci
prawdę... Musisz pogodzić
się
z tą podłą koniecznością,
musisz
tak ułożyć sobie życie, aby przystosować się do swoich
licznych
ułomności. Gdy będziesz chciał za wszelką cenę
ominąć
tę konieczność, gdy będziesz pracował w dalszym
ciągu
po osiemnaście godzin i co kilka miesięcy pisał
książki,
to
wysiądzie twoje serce i twój układ odpornościowy. I
życie,
zamiast
toczyć się, będzie się staczać; zamiast się rozwijać,
będziesz
się zwijać; zamiast iskrzyć się, będziesz stygnąć.
Nikt
dotychczas nie mówił do Rezmera w ten sposób.
Wszyscy
stosowali wobec niego zasadę P-P-P, wszyscy go
159
JÓZEF KOZIELECKI
pocieszali,
pouczali i stosowali przymus. Tymczasem Janka
z
całą szczerością i życzliwością powiedziała mu prawdę,
prawdę
bolesną, ale prawdę. Buntował się przeciw niej, ale
nie
mógł zaprzeczyć, że opisywała z grubsza jego życie.
Często
myślał
o tym niezwykłym spotkaniu.
Był
styczeń 1994 roku, a więc ósma rocznica jego parszywej
choroby.
Siedział na swoim ulubionym fotelu i przysłuchiwał
się
krakaniu wron, które tu, za Żelazną Bramą, uwiły swoje
gniazdo.
Starał się jednocześnie zrobić bilans swojej choroby.
Był
osobą niepełnosprawną. Umiał samodzielnie, podpierając
się
laską, chodzić, ale jego chód był powolny; szybko się
męczył.
Prawa ręka nie stała się sprawna; pełniła tylko
funkcję
podpórkową.
Mimo systematycznej i kilkuletniej rehabilitacji
nie
nauczył się nią pisać ani prowadzić samochodu. Wiedział,
że
prędzej piekło zamarznie, niż zacznie przy jej pomocy
spełniać
normalne funkcje życiowe. Trudności lokomocyjne
przeszkadzały
mu w pracy naukowej. Nie mógł wsiąść do
samochodu
i pojechać do biblioteki; nie był zdolny prowadzić
męczących
wykładów. Poprzednio nie zdawał sobie sprawy, jak
kluczową
rolę w pracy uczonego odgrywają zdrowe ręce i nogi.
Osiągnięcia
intelektualne człowieka
to chyba w większym
stopniu
wynik sprawnego ciała niż sprawnego rozumu. Ciągle
miał
również kłopoty z bólami łba.
Na
szczęście gronkowiec złocisty nie zniszczył jego ro-
zumu.
Umysł Rezmera w dalszym ciągu działał sprawnie;
był
analityczny i innowacyjny. Choroba nie zrujnowała jego
zdolności
twórczych i krytycznych. Jednak z powodu trudniej-
szego
dostępu do literatury i do źródeł, z powodu kłopotów
z
prowadzeniem badań empirycznych — jego wydajność spa-
dła
na łeb na szyję. Musiał prosić — często bezskutecznie
—
rodzinę, przyjaciół, asystentów, aby przynieśli książkę
z
biblioteki, aby zrobili odbitkę kserograficzną. Praca nad
160
Dziełem
Życia, nad jego ukochaną Psychotransgresją, posuwała
się
w żółwim tempie.
Choroba
spowodowała największe spustoszenie w jego roz-
budowanych
stosunkach z innymi ludźmi, a przede wszystkim
w
kontaktach ze światem nauki. Trudno było je odbudować.
Nie
mógł jeszcze jeździć na konferencje międzynarodowe. Nie
mógł
prowadzić za granicą wykładów. Gdy dostawał zapro-
szenia
z uniwersytetów
amerykańskich czy meksykańskich,
tłumił
łzy. Zauważył, że lawinowo zmalały jego kontakty
z
najbliższym otoczeniem. Wielu kolegów odsunęło się od
niego.
Nie wiedział dlaczego. Może dlatego, że w okresie
choroby
częściej mówił im prawdę w oczy, może
dlatego,
iż
traktowali go jako zadżumionego, z którym kontakty są
niebezpieczne
dla zdrowia, może dlatego, że w ich oczach
stracił
autorytet intelektualny, moralny i nauczycielski; może
sądzili,
że rozmowy z nim są stratą czasu? Cholera wie!
Nie
poddawał
się. W jego strumieniu świadomości nigdy,
prawie
nigdy nie pojawiały się słowa “rezygnacja" i
“kapitu-
lacja".
Musiał jednak liczyć się ze skutkami choroby. Mądrość
człowieka
polega na wykorzystaniu wszystkiego, co można
wykorzystać,
i na pomijaniu tego,
co stało się nieosiągalne.
Ułomny
nie powinien wspinać się na Everest. Na swój użytek
ukuł
sobie taką pokraczną regułę: przekraczaj granice, które
są
przekraczalne, i nie próbuj przełamywać barier
nieprzeła-
mywalnych,
ponieważ skręcisz kark.
Przypomniał
sobie rozmowę z Janka i pomyślał — “Dzię-
kuję
ci, Janko, że odkryłaś mi prawdę. Z nią łatwiej i
jedno-
cześnie
trudniej jest żyć."
Napełnił
kieliszek koniakiem i wypił go jednym haustem.
Gdy
alkohol uderzył mu do głowy, pamięć przywołała postać
ojca,
któremu zawdzięczał wszystko. Wówczas pomyślał...
Właśnie,
co wtedy pomyślał?
161
JÓZEF KOZIELECKI
Co będzie jutro?
Przygoda
Rezmera trwała już przeszło osiem lat. Na razie
żył
normalnie i normalnie pracował. Płynęły darowane lata.
Ale
Rezmer wiedział to, z czego nie zdawali sobie sprawy inni,
wiedział,
że wygrał batalię, ale jeszcze nie wygrał wojny z cho-
robą.
Z bolesną świadomością zdawał sobie sprawę, że jest
nosicielem
gronkowca złocistego, swojego okrutnego wroga.
Kolonie
tej bakterii, mające nie więcej
niż kilka milimetrów,
ukrywały
się zapewne w śluzówkach, w skórze, w kościach,
Bóg
wie gdzie. Wyssał je z mlekiem matki. Te małe kuliste
stworzenia,
układające się w nieregularne formy, będą mu
towarzyszyć
do Sądu Ostatecznego.
Obecnie
były niewidoczne, ukryte w zakamarkach orga-
nizmu.
Ale może nastąpić czas, gdy to nasienie szatana,
ten
bojowy gronkowiec złocisty znajdzie się w podwyższonej
gotowości
chorobotwórczej i wówczas “zębami ostrymi jak
piła"
ruszy z furią do natarcia, zaatakuje serce, może
szpik
kostny,
może mózg. Wówczas tkanka mózgowa, ta najdo-
skonalsza
tkanka, którą stworzyła Opatrzność lub Natura,
znajdzie
się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wówczas
osobowość
Rezmera, jego podmiotowe Ja, nawet — jego
parszywe,
wspaniałe życie, będą zagrożone.
Dodatkowym
źródłem
niepokoju była dziura, wielkości dłoni, którą miał
w
czaszce.
Żył
w oceanie niepewności, która zapełniała jego świado-
mość
i nieświadomość. Nie wiedział, czy gronkowiec złocisty
zaatakuje;
nie znał ani dnia, ani godziny, kiedy to nastąpi,
kiedy
dostanie nożem w plecy. Nie miał pojęcia, jaki organ
wewnętrzny
zostanie pierwszy zagrożony. Myśl o możliwym
162
ataku
dręczyła go, męczyła, ale czasem również rozśmieszała
do
rozpuku. Oczekiwanie — na wieczne powroty — jest często
gorsze
niż traumatyczne zdarzenie.
Był
fizycznie i duchowo przygotowany na nie wypowie-
dzianą
wojnę. Wiedział, iż — w wypadku ataku gronkowca —
stoczy
z nim męską walkę. Postara się poszarpać go na kawałki,
a
w każdym razie nie da się spodlić. Prawdopodobnie tę
walkę
ostateczną
przegra, ale ponosząc klęskę ocali resztki swojego
umiłowanego
Ja. Przyjmie tę klęskę z pogardą i poczuciem
wyższości
nad ślepym losem. To wszystko, co może zrobić
stary
człowiek. Czy rzeczywiście starczy mu sił, aby wykonać
to
zadanie w
chwili próby???
Same
znaki zapytania.
Same
niepewniki
Dlaczego napisałem o tym?
Gdy
przygotowywałem tę książkę, gdy zaczynałem ją
pisać,
gdy wreszcie postanowiłem przesłać jej maszynopis do
wydawnictwa,
moja rodzina wyrażała wątpliwości, a nawet
protestowała
przeciw tym krokom. Rozumiem to krytyczne
stanowisko.
We wspomieniach bowiem przedstawiam swoje
traumatyczne
przeżycia, przeżycia, które wkraczają głęboko
w
sferę prywatności i — zdaniem wielu osób — nigdy nie
powinny
ujrzeć światła dziennego.
Rozumiem
te wątpliwości, ale ich nie podzielam. Głównym
celem
mojej książki wcale nie jest opis poszarpanego życia
Rezmera,
opis zacnego oraz niecnego zachowania się rodziny,
pacjentów
i lekarzy. Chodziło mi o sformułowanie przesłania,
że
cierpienie jednostki i zbiorowości
jest Złem, którego nie
wystarczy
przeklinać, jak to czyni Koń wieki, ale z którym
trzeba
prowadzić walkę do ostatniego tchu. W książce tej
przedstawiłem
kilka metod zmagania się z nieszczęściami,
męczarniami
i udrękami. Niewiele słów powiedziałem
o naj-
ważniejszej
z nich. Potężną bronią w czasie boju z cierpieniem
jest
Miłość do Drugiej Osoby. W zasadzie nie ma ludzi
chorych,
są tylko ludzie nie kochani. Miłość jest podstawowym
lekiem
psychologicznym przeciw męczarniom: ona je łagodzi,
165
JÓZEF KOZIELECKI
— Ale nie odpowiedział pan na moje pytanie.
— Odpowiedziałem
pośrednio: feniks odrodzony z popio-
łów
czuje się nijako...
Po
dwutygodniowym pobycie w szpitalu Rezmer powrócił
do
swojej zagrody, do swojej ukochanej pracowni. Zaraz po
powrocie
wysłał faksy do NIAS. Starał się pisać je dowcip-
nie,
aby maksymalnie zmniejszyć niepokój kolegów, którzy
w
napięciu oczekiwali na wiadomość od niego. Wysłał wiele
faksów,
do Dirka, Woultera, Annę, Rity, Elster. Natychmiast
otrzymał
odpowiedzi. Pełne radości
i podziwu.
Nagle zobaczył ciepłe ręce przyjaźni.
Prawdą w oczy
W
czasie rekonwalescencji i powrotu do zdrowia rzadko,
coraz
rzadziej, odwiedzali Rezmera znajomi, koledzy, asy-
stenci
czy dziennikarze. Dawniej w jego pracowni toczyły
się
mądre lub banalne dyskusje; gra szła o idee. Często
urywały
się telefony. Dostawał dużo korespondencji z całego
świata.
Obecnie kontakty te zmalały lub wygasły całkowicie.
Jego
więzy ze światem systematycznie słabły. Był skazany na
samotność
i osamotnienie.
Jesienią
1994 roku — a datę tę będzie pamiętał zawsze —
odwiedziła
go dawna koleżanka, Janka Wolska. Nie widział
jej
przez lata, nie wiedział, jak potoczyły się jej losy. Miała
jedną
cudowną i odpychającą cechę, która napełniała ludzi
wstrętem
lub szacunkiem.
Mówiła prawdę prosto w oczy, jak
na
Sądzie Ostatecznym. Większość ludzi deklaruje słownie, że
prawda
jest czymś wielkim, że należy do naczelnych wartości,
ale
w praktycznych sytuacjach życiowych ukrywają ją, nie-
158
DAROWANE LATA
nawidzą
jej, dodają do niej ziarenka fałszu. Stosunki między
jednostkami,
instytucjami, krajami opierają się na kłamstwach
i
kłamstewkach, dominują w nich blaga i blef. Może dzięki
tym
kłamstwom,
może dzięki tym fałszom, tak miłym dla ucha
współczesnych,
ludzie nie wykatrupią
się wzajemnie.
Początkowo
rozmowa z Janka toczyła się nieskładnie.
Wspomnienia
ze studiów, korupcja gnieżdżąca się w nowej
klasie
politycznej złożonej z solidarnościowców i komuchów.
Ploteczki
o kolegach. W pewnej chwili Janka przerwała tę
paplaninę
i powiedziała:
— Po
tej długiej chorobie nie będziesz już tym, kim byłeś
poprzednio,
Józek.
Rezmer
przerwał.
— Przecież
cierpienie uszlachetnia... — mówił to, w co nie
wierzył.
— Włóż
to między bajki... W każdym razie choroba podko-
pała
lub zrujnowała twoją motywację, twoje twórcze zdolno-
ści,
twoją siłę przebicia. Stałeś się bardziej nieznośny dla
oto-
czenia.
Straciłeś lub tracisz wielki prestiż, który miałeś w kraju
i
zagranicą. Faceci są okrutni i nie lubią osób przewlekle
chorych.
Chyba czujesz... chyba
widzisz, że wielu odwróciło
się
do ciebie plecami, tak jak odwraca się od ludzi
starych,
niedołężnych,
którzy już odchodzą. Przyszłam powiedzieć
ci
prawdę... Musisz pogodzić się z tą podłą koniecznością,
musisz
tak ułożyć sobie życie, aby przystosować się
do swoich
licznych
ułomności. Gdy będziesz chciał za wszelką cenę
ominąć
tę konieczność, gdy będziesz pracował w dalszym
ciągu
po osiemnaście godzin i co kilka miesięcy pisał książki,
to
wysiądzie twoje serce i twój układ odpornościowy. I
życie,
zamiast
toczyć się, będzie się staczać; zamiast się rozwijać,
będziesz
się zwijać; zamiast iskrzyć się, będziesz stygnąć.
Nikt
dotychczas nie mówił do Rezmera w ten sposób.
Wszyscy
stosowali wobec niego zasadę P - P - P, wszyscy go
159
JÓZEF KOZIELECKI
pocieszali,
pouczali i stosowali przymus. Tymczasem Janka
z
całą szczerością i życzliwością powiedziała mu prawdę,
prawdę
bolesną, ale prawdę. Buntował się przeciw niej, ale
nie
mógł zaprzeczyć, że opisywała z grubsza jego życie.
Często
myślał
o tym niezwykłym
spotkaniu.
Był
styczeń 1994 roku, a więc ósma rocznica jego parszywej
choroby.
Siedział na swoim ulubionym fotelu i przysłuchiwał
się
krakaniu wron, które tu, za Żelazną Bramą, uwiły swoje
gniazdo.
Starał się jednocześnie zrobić bilans swojej choroby.
Był
osobą niepełnosprawną. Umiał samodzielnie, podpierając
się
laską, chodzić, ale jego chód był powolny; szybko się
męczył.
Prawa ręka nie stała się sprawna; pełniła tylko
funkcję
podpórkową.
Mimo systematycznej i kilkuletniej rehabilitacji
nie
nauczył się nią
pisać ani prowadzić samochodu. Wiedział,
że
prędzej piekło zamarznie, niż zacznie przy jej pomocy
spełniać
normalne funkcje życiowe. Trudności lokomocyjne
przeszkadzały
mu w pracy naukowej. Nie mógł wsiąść do
samochodu
i pojechać do biblioteki; nie był zdolny
prowadzić
męczących
wykładów. Poprzednio nie zdawał sobie sprawy, jak
kluczową
rolę w pracy uczonego odgrywają zdrowe ręce i nogi.
Osiągnięcia
intelektualne człowieka to chyba w większym
stopniu
wynik sprawnego ciała niż sprawnego rozumu. Ciągle
miał
również kłopoty z bólami łba.
Na
szczęście gronkowiec złocisty nie zniszczył jego ro-
zumu.
Umysł Rezmera w dalszym ciągu działał sprawnie;
był
analityczny i innowacyjny. Choroba nie zrujnowała jego
zdolności
twórczych i krytycznych. Jednak z powodu trudniej-
szego
dostępu do literatury i do źródeł, z powodu kłopotów
z
prowadzeniem badań empirycznych — jego wydajność spa-
dła
na łeb na szyję. Musiał prosić — często bezskutecznie
—
rodzinę, przyjaciół, asystentów, aby przynieśli książkę
z
biblioteki, aby zrobili
odbitkę kserograficzną. Praca nad
160
DAROWANE LATA
Dziełem
Życia, nad jego ukochaną Psychotransgresją, posuwała
się
w żółwim tempie.
Choroba
spowodowała największe spustoszenie w jego roz-
budowanych
stosunkach z innymi ludźmi, a przede wszystkim
w
kontaktach ze światem nauki. Trudno było je odbudować.
Nie
mógł jeszcze jeździć na konferencje międzynarodowe. Nie
mógł
prowadzić za granicą wykładów. Gdy dostawał zapro-
szenia
z uniwersytetów amerykańskich czy meksykańskich,
tłumił
łzy. Zauważył, że lawinowo zmalały jego kontakty
z
najbliższym otoczeniem. Wielu kolegów odsunęło się od
niego.
Nie wiedział dlaczego. Może dlatego, że w okresie
choroby
częściej mówił im prawdę w oczy, może dlatego,
iż
traktowali go jako zadżumionego, z którym kontakty są
niebezpieczne
dla zdrowia, może dlatego, że w ich oczach
stracił
autorytet intelektualny, moralny i nauczycielski; może
sądzili,
że rozmowy z nim są stratą czasu? Cholera wie!
Nie
poddawał się. W jego strumieniu świadomości nigdy,
prawie
nigdy nie pojawiały się słowa “rezygnacja" i
“kapitu-
lacja".
Musiał jednak liczyć się ze skutkami choroby. Mądrość
człowieka
polega na wykorzystaniu wszystkiego, co można
wykorzystać,
i na pomijaniu tego, co stało się nieosiągalne.
Ułomny
nie powinien wspinać się na Everest.
Na swój użytek
ukuł
sobie taką pokraczną regułę: przekraczaj granice, które
są
przekraczalne, i nie próbuj przełamywać barier
nieprzeła-
mywalnych,
ponieważ skręcisz kark.
Przypomniał
sobie rozmowę z Janka i pomyślał — “Dzię-
kuję
ci, Janko, że odkryłaś mi prawdę. Z nią łatwiej i
jedno-
cześnie
trudniej jest żyć."
Napełnił
kieliszek koniakiem i wypił go jednym haustem.
Gdy
alkohol uderzył mu do głowy, pamięć przywołała postać
ojca,
któremu zawdzięczał wszystko. Wówczas pomyślał...
Właśnie,
co wtedy pomyślał?
161
JÓZEF KOZIELECKI
Co będzie jutro?
Przygoda
Rezmera trwała już przeszło osiem lat. Na razie
żył
normalnie i normalnie pracował. Płynęły darowane lata.
Ale
Rezmer wiedział to, z czego nie zdawali sobie sprawy inni,
wiedział,
że wygrał batalię, ale jeszcze nie wygrał wojny z cho-
robą.
Z bolesną świadomością zdawał sobie sprawę, że jest
nosicielem
gronkowca złocistego, swojego okrutnego wroga.
Kolonie
tej bakterii, mające nie więcej niż kilka milimetrów,
ukrywały
się zapewne w śluzówkach, w skórze,
w kościach,
Bóg
wie gdzie. Wyssał je z mlekiem matki. Te małe kuliste
stworzenia,
układające się w nieregularne formy, będą mu
towarzyszyć
do Sądu Ostatecznego.
Obecnie
były niewidoczne, ukryte w zakamarkach orga-
nizmu.
Ale może nastąpić czas, gdy to nasienie szatana,
ten
bojowy gronkowiec złocisty znajdzie się w podwyższonej
gotowości
chorobotwórczej i wówczas “zębami ostrymi jak
piła"
ruszy z furią do natarcia, zaatakuje serce, może szpik
kostny,
może mózg. Wówczas tkanka mózgowa, ta najdo-
skonalsza
tkanka, którą stworzyła Opatrzność lub Natura,
znajdzie
się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wówczas
osobowość
Rezmera, jego podmiotowe Ja, nawet — jego
parszywe,
wspaniałe życie, będą zagrożone. Dodatkowym
źródłem
niepokoju była dziura, wielkości dłoni,
którą miał
w
czaszce.
Żył
w oceanie niepewności, która zapełniała jego świado-
mość
i nieświadomość. Nie wiedział, czy gronkowiec złocisty
zaatakuje;
nie znał ani dnia, ani godziny, kiedy to nastąpi,
kiedy
dostanie nożem w plecy. Nie miał pojęcia, jaki organ
wewnętrzny
zostanie pierwszy zagrożony. Myśl o możliwym
162
DAROWANE LATA
ataku
dręczyła go, męczyła, ale czasem również rozśmieszała
do
rozpuku. Oczekiwanie — na wieczne powroty — jest często
gorsze
niż traumatyczne zdarzenie.
Był
fizycznie i duchowo przygotowany na nie wypowie-
dzianą
wojnę. Wiedział, iż — w wypadku ataku gronkowca —
stoczy
z nim męską walkę. Postara się poszarpać go na kawałki,
a
w każdym razie nie da się spodlić. Prawdopodobnie tę
walkę
ostateczną
przegra, ale ponosząc
klęskę ocali resztki swojego
umiłowanego
Ja. Przyjmie tę klęskę z pogardą i poczuciem
wyższości
nad ślepym losem. To wszystko, co może zrobić
stary
człowiek. Czy rzeczywiście starczy mu sił, aby wykonać
to
zadanie w chwili próby???
Same
znaki zapytania.
Same
niepewniki
Dlaczego napisałem o tym?
Gdy
przygotowywałem tę książkę, gdy zaczynałem ją
pisać,
gdy wreszcie postanowiłem przesłać jej maszynopis do
wydawnictwa,
moja rodzina wyrażała wątpliwości, a nawet
protestowała
przeciw tym krokom. Rozumiem to krytyczne
stanowisko.
We wspomieniach bowiem przedstawiam swoje
traumatyczne
przeżycia, przeżycia, które wkraczają głęboko
w
sferę prywatności i — zdaniem wielu osób — nigdy nie
powinny
ujrzeć światła dziennego.
Rozumiem
te wątpliwości, ale ich nie podzielam. Głównym
celem
mojej książki wcale nie jest opis poszarpanego życia
Rezmera,
opis zacnego oraz niecnego zachowania się rodziny,
pacjentów
i lekarzy. Chodziło mi o sformułowanie przesłania,
że
cierpienie jednostki i zbiorowości jest Złem, którego
nie
wystarczy
przeklinać, jak to czyni Konwicki, ale z którym
trzeba
prowadzić walkę do ostatniego tchu. W książce tej
przedstawiłem
kilka metod zmagania się z nieszczęściami,
męczarniami
i udrękami. Niewiele słów powiedziałem o naj-
ważniejszej
z nich. Potężną bronią
w czasie boju z cierpieniem
jest
Miłość do Drugiej Osoby. W zasadzie nie ma ludzi
chorych,
są tylko ludzie nie kochani. Miłość jest podstawowym
lekiem
psychologicznym przeciw męczarniom: ona je łagodzi,
165
JÓZEF KOZIELECKI
wycisza
i unicestwia. Niestety,
w naszych czasach do takiej
miłości
zdolne są kobiety, tylko kobiety! Kierują się one
szlachetną
zasadą, że człowiek jest tym, co z siebie daje, a nie
tym,
co sobie daje. Może to dzięki ich poświęceniu ludzie
wychodzą
z białego piekła na własnych
nogach. Na pewno
dzięki
nim...
Jednocześnie
z całą mocą przeciwstawiam się niedorzecz-
nym
poglądom, że cierpienie ma sens i znaczenie, że jest
rodzajem
ofiary składanej rodzinie, kulturze czy Bogu. Od-
rzucam
przekonanie, że udręki uszlachetniają, ponieważ —
przeciwnie
— najczęściej rujnują one osobowość i dorobek
kulturowy.
Potępiam stanowisko, które prowadzi do zaniecha-
nia
walki, które powoduje kapitulację i dezercję. Krew mnie
zalewa,
gdy słyszę surmy i fanfary na cześć korzyści płynących
rzekomo
z cierpienia.
Ci spośród nas, którzy uważają, że
cierpienie
ma sens i walka z nim jest lekkomyślnością lub
szaleństwem,
otwierają drzwi prowadzące do tragedii. Każde
zdanie
zawarte w tych wspomnieniach potwierdza te poglądy.
Ale
pisząc te wspomnienia kierowałem się również mo-
tywacją
czysto egoistyczną. Dla mnie, mola książkowego
i
skryby, który niewiele umie poza składaniem liter, Pisanie
jest
Receptą na Przetrwanie; stanowi lek na melancholię, pesy-
mizm
i przekonanie o małej wartości osobistej; pozwala często
zachować
radość życia, optymizm i poczucie własnej ważności.
Pisanie
stanowi rodzaj autoterapii, która bywa skuteczniejsza
niż
niestrawne środki farmakologiczne. Zatem egoizm, tak
besztany
przez moralistów, wywarł znaczny wpływ na to
dzieło.
JÓZEF
KOZIELECKI
(ur. 1936 w Wilnie), psycholog, eseista i pisarz,
profesor
Uniwersytetu Warszawskiego i członek Polskiej Akademii
Nauk.
Zajmuje się psychologiczną problematyką podejmowania
decyzji
ryzykownych. W tej dziedzinie wydał nowatorskie dzieło
Psychological
Decision Theory (1981), będące podsumowaniem dwu-
dziestoletnich
badań jego zespołu.
Jest
twórcą psychotransgresji — nowego spojrzenia na psychikę.
Zgodnie
z tym ujęciem, człowiek jest podmiotem przekraczają-
cym
granice dotychczasowych swoich osiągnięć; myślenie twórcze
czy
ekspansja terytorialna należą do typowych rodzajów
czynności
transgresyjnych.
Napisał monografię Koncepcja transgresyjna człowieka
(1987).
Profesor
Kozielecki zajmuje się także eseistyką z dziedziny
humanistyki.
W tym zakresie wydał szereg dzieł, np. Koncepcje
psychologiczne
człowieka (1976), Wielki świat (1988), O człowieku
wielowymiarowym
(1988), Koniec wieku nieodpowiedzialności (1995).
Jest
autorem kilku utworów SF, m.in. Smutek spełnionych baśni
(1979)
z przedmową Stanisława Lema.
Wykładał
i prowadził badania w wielu krajach, m.in. w USA,
Japonii
i Meksyku. Otrzymał Nowojorską Nagrodę Kulturalną
za
psychotransgresję.
Jego prace zostały przetłumaczone na dziesięć
języków.
Mieszka
w Warszawie z żoną Jadwigą, lekarzem-stomatologiem.
Jest
ojcem dwojga dorosłych dzieci, Ewy i Piotra. Dużo czasu spędza
ze
swoją wnuczką, Zosią, ucząc się od niej optymizmu życiowego.
l
Spis rzeczy
Od autora ..................................................... 7
CZĘŚĆ PIERWSZA: DUCH BUNTU
Z ciebie nic nie wyrośnie ................................ 13
Początek .................................................. 16
Jak getto .................................................. 19
Taniec z kroplówką ...................................... 23
Decyzja ................................................... 27
Sztubacki bunt ........................................... 32
Procesje, procesje... ...................................... 36
Oko w oko z prawdą ..................................... 41
Operacja .................................................. 44
Dramatyczne godziny .................................... 50
Życie w bezczasie ........................................ 53
Lekcja optymizmu ....................................... 55
Odkrycie ciała ............................................ 60
Odór cierpienia .......................................... 63
Udałosię ................................................. 69
169
CZĘŚĆ DRUGA: WALKA Z ABSURDEM
Skrzywdzeni i odrzuceni ................................. 75
Iluminacja w enklawie cierpienia ....................... 79
Groźniejsze od skorpionów ............................. 86
Stary chirurg ............................................. 90
Na dnie ................................................... 94
Recydywista .............................................. 97
Walka bez litości ........................................ 100
Cicha przystań .......................................... 105
Świadomość nie ginie .................................. 109
P-P-P.................................................. 113
Szok..................................................... 116
Nasienie szatana ........................................119
CZĘŚĆ TRZECIA: DAROWANE LATA
Wysokie schody ........................................ 125
Radosna chwila ......................................... 129
Oaza luminarzy ......................................... 133
Rozmowa o eutanazji .................................. 137
Almere, Almere... ...................................... 142
Cierpienie wśród tulipanów ........................... 146
Zadyma ................................................. 149
Która to operacja? ...................................... 155
Prawdą w oczy .......................................... 158
Co będzie jutro? ........................................ 162
Dlaczego napisałem o tym? ............................... 165
Nota o Autorze ............................................ 167
BESTSELLERY
WYDAWNICTWA
JACEK
SANTORSKI & CO
w ciągłej sprzedaży
Susan
Forward
TOKSYCZNI
RODZICE
Thich Nhat Hanh
KAŻDY KROK NIESIE POKÓJ
Zeń w sztuce codziennego życia
Robin
Skynner i John Cleese
ŻYĆ
W RODZINIE I PRZETRWAĆ
Robin
Skynner i John Cleese
ŻYĆ
W TYM ŚWIECIE I PRZETRWAĆ
Joseph
Campbell
KWESTIA
BOGÓW
Kathleen Hurley i Theodore Dobson
ENNEAGRAM W DZIAŁANIU
Jak wzmocnić siłę ducha
Jostein Gaarder
ŚWIAT
ZOFII
Romans
z historią filozofii
Ken Wilber
ŚMIERTELNI NIEŚMIERTELNI
Prawdziwa
opowieść o życiu, miłości, cierpieniu, umieraniu
i
wyzwoleniu
Marie Cardinal
TO TRZEBA WYRAZIĆ
Powieść o psychoanalizie
KSIĄŻKI ŻYCIA
KSIĄŻKI ŻYCIA to nowa seria Agencji Wydawniczej Jacek Santorski
& Co. Znajdziecie w niej wielkie bestsellery powstałe na styku
literatury pięknej, psychologii i filozofii.
To
książki poruszające i wciągające.
Książki,
które pomagają nam zrozumieć siebie, zrozumieć Człowieka.
TYTUŁY ROKU 1995
Jostein
Gaarder
ŚWIAT
ZOFII
Romans
z... historią filozofii. Piętnastoletnia dziewczyna
wśród
niezwykłych
wydarzeń szuka odpowiedzi na podstawowe pytania.
Ken Wilber
ŚMIERTELNI NIEŚMIERTELNI
Prawdziwa
historia życia, miłości, cierpienia, umierania i wyzwolenia
Trei
Killam Wilber. Niezwykły wykład filozofii wieczystej.
Marie
Cardinal
TO
TRZEBA WYRAZIĆ...
Autentyczna,
autobiograficzna opowieść o miłości i psychoanalizie
odbywanej
u jednego z najwybitniejszych francuskich terapeutów.
Wilhelm
Reich
MORDERCY
CHRYSTUSA
Szokująca analiza życia religijnego, seksualnego i emocjonalnego
“małego człowieka", obłudnego i pogrążonego w iluzjach, którego
wybitny psychiatra, pionier pracy z ciałem w psychoterapii,
demaskuje w każdym z nas...
Karsten Alnaes
SABINA
Poruszająca powieść o psychoterapeutce Sabinie Spielrein, rosyjskiej
Żydówce zamordowanej przez hitlerowców, pacjentce, uczennicy,
przyjaciółce i natchnieniu Carla Gustava Junga.
w PRZYGOTOWANIU
Lisa Appignannesi, John Forrester
KOBIETY FREUDA
Zygmunt Freud jako kochanek, mąż, ojciec, kolega... Pasjonująca
opowieść biograficzna, wprowadzająca w zakamarki psychoanalizy
i niezwykłej osobowości jej twórcy.
..
w serii PSYCHOLOGIA, PSYCHOTERAPIA i MEDYCYNA
••
UKAZAŁY SIĘ
Birgitte Brun, Ernst W. Pedersen, Mariannę Runberg
SYMBOLE DUSZY. BAJKA w PSYCHOTERAPII
,: PeterKramer
WSŁUCHUJĄC SIĘ w PROZAC. PRZEŁOM
W
PSYCHOFARMAKOTERAPII DEPRESJI
Manfred
Kets de Vries, Sidney Perzów
PODRĘCZNIK PSYCHOANALITYCZNYCH STUDIÓW
CHARAKTEROLOGICZNYCH
(tom I)
Christian
Barnard
GODNE ŻYCIE, GODNA ŚMIERĆ. WYBITNY KARDIOLOG
O EUTANAZJI I SAMOBÓJSTWIE (wspólnie z Wydawnictwem CiS)
W
ROKU 1996 M.IN.
Wilhelm
Reich
FUNKCJA ORGAZMU
Manfred Kets de Vries, Sidney Perzów
PODRĘCZNIK PSYCHOANALITYCZNYCH STUDIÓW
CHARAKTEROLOGICZNYCH
(tom II
i
III)
Dean
Ornisb
OTWÓRZ SERCE. PODRĘCZNIK PSYCHOKARDIOLOGII
Stanley I. Greenspan
PODRĘCZNIK KLINICZNEJ DIAGNOZY i PSYCHOTERAPII
MAŁYCH DZIECI (dwa tomy)
Milton
Cudney, Robert Hardy
AUTODESTRUKCJA
- MECHANIZMY, LECZENIE, SAMOLECZENIE
Jurg Willi
MAŁŻEŃSKIE UKŁADY. PODSTAWY TERAPII ZWIĄZKÓW
Burness Moore, Bernard Fine
SŁOWNIK PSYCHOANALIZY. KLASYCZNE POJĘCIA i NOWE
KONCEPCJE
PUBLIKACJE O PSYCHOANALIZIE W WYDAWNICTWIE
JACEK SANTORSKI & CO
Manfred Kets de Vries, Sidney Perzów
PODRĘCZNIK
PSYCHOANALITYCZNYCH STUDIÓW
CHARAKTEROLOGICZNYCH
(w
trzech tomach, tom II
i
III w przygotowaniu)
Maria
Sokolik
PSYCHOANALIZA i JA
Erna
Furman
JAK
WSPIERAĆ DZIECKO W ROZWOJU
Donald Woods Winnicott
DZIECKO, JEGO RODZINA i ŚWIAT
Stanley I. Greenspan
PODRĘCZNIK KLINICZNEJ DIAGNOZY i PSYCHOTERAPII
MAŁYCH
DZIECI
(w
dwóch tomach, w przygotowaniu)
W
antologii pod redakcją Marii
Lis-Turlejskiej
NOWE
ZJAWISKA W PSYCHOTERAPII:
Anna Czownicka, Ewa Wojciechowska
PSYCHOPATOLOGIA i PSYCHOTERAPIA PROBLEMU
SCHIZOIDALNEGO
W UJĘCIU H. GUNTRIPA
Krzysztof
Pawlak
PSYCHOANALIZA WEDŁUG JACQUESJA LACANA
W antologiach z serii
REZONANS i DIALOG:
Otto Kernberg
PROJEKCJA i IDENTYFIKACJA PROJEKCYJNA. ASPEKTY
ROZWOJOWE I KLINICZNE
Stephen
Johnson
ROZWOJOWA
TEORIA KSZTAŁTOWANIA SIĘ CHARAKTERU
Zofia Milska-Wrzosińska
PSYCHOTERAPIA INDYWIDUALNA, w POSZUKIWANIU ZASAD
UNIWERSALNYCH,
CZYLI O NOWYM KONSERWATYZMIE
JoseAlberto
Cotta
PRZECIWPRZENIESIENIE. ACTING our WYOBRAŻONEGO JA
Maarten Aalberse
TEORIA UGRUNTOWANIA i “NOC CIEMNA" DUSZY