JOHN TOLAND
BOGOWIE WOJNY
TOM 2
(Przełożył: Bohdan Drozdowski)
CZĘŚĆ PIĄTA
DECYDUJĄCE BITWY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
1.
Okolice Saipanu, czerwiec 1944
Noc była parna. Mark spał niespokojnie i zbudził się o czwartej nad ranem dnia D, zanim uderzono w dzwon okrętowy. Czterdzieści pięć minut później, podczas śniadania, zjadł na siłę serwowany co dzień stek z jajami. Był to ich ostatni gorący posiłek w perspektywie wielu dni - a być może jego ostatni w ogóle.
- To tak, jakby człowiek siedział w celi śmierci San Quentin - zauważył któryś z weteranów Tarawy.
Trwał łoskot, głośny jak zawsze, ale wyczuwało się w nim niezwykłe napięcie. Trudno było w ładowniach oddychać, więc Mark i Tullio porwali swoje plecaki i wyszli na pokład z karabinami, w hełmach, z pasami do pistoletów i noży. Ledwie wstawał świt, ale Mark dostrzegł widmową, purpurową bryłę. Saipan.
Nieczęsto widywał tak piękny wschód słońca. Wyspa Saipan wyglądała na spokojną, choć przypominała, pasmem swoich gór, wyłaniającego się z morza prehistorycznego potwora. Po tak długim przebywaniu na wodzie, zieleń działała nań ożywczo. Czuł się jeszcze bardziej spięty niż na Tarawie. Wiedział, że wylądują tego ranka, tuż za pierwszymi falami desantu, i że straty będą duże.
Ciszę przerwała nagle kanonada ciężkich dział pancernych i krążowników. Reszty ostro dokonały niszczyciele. Był to ostatni akord przeorywania plaż. Im więcej tego, tym lepiej, myślał Mark, wspominając Tarawę. Wypełnił ładownicę osiemdziesięcioma nabojami, sprawdził apteczkę, manierki i zarzucił plecak na kark. Oglądał wielkie okręty desantowe. Wiozły pływające ciągniki zwane aligatorami, zdolne pokonywać rafy z dwudziestoma żołnierzami na pokładzie.
Z megafonów grzmiał głos kapelana. Tullio nie mógł go rozpoznać. A był to z pewnością głos Wielkiego Józia.
- Z pomocą Bożą zwyciężymy, a podczas gdy większość z was powróci, niektórzy spotkają się z Bogiem, co ich stworzył. - Padło trochę pogardliwych komentarzy. - Żałujcie za grzechy wasze. Którzy jesteście wyznania mojżeszowego, powtarzajcie za mną... - Czytał z podręcznika hebrajskiego. - A teraz wy, chrześcijanie, protestanci i katolicy, powtarzajcie za mną...
- Wpakowałbym mu w ten rozwarty dziób parę kul - powiedział Tullio. Mark miał ochotę puścić serię w głośnik, ale powtórzył tylko. - Co to za pożegnanie!
Billy J. zaczął złazić za Markiem po okach sieci do barki desantowej wyładowanej aligatorami, wyposażonymi w ryczące silniki lotnicze. Odnaleźli swój pojazd i zajęli w nim miejsca.
Wkrótce barkę zapełnili ludzie z plecakami i karabinami tak, że zanurzyła się po burty. Ryk motorów i dym spalin zamieniały ją w piekło, Mark czuł, że się udusi, zanim dobiją do plaży. W końcu jednak wielkie wrota barki rozwarto i aligatory zaczęły osuwać się do morza niczym wodne gady. Zderzenie z wodą i wstrząs omal nie wyrzuciły Marka za burtę. Billy J., przekrzykując huk motorów, polecił im na wypadek, gdyby musieli płynąć, odpiąć ciężkie pasy z ładownicami. Mark odetchnął z ulgą świeżym powietrzem i rad poddawał twarz słonym chlaśnięciom wody. Bobrowali wzdłuż brzegu, czekając aż obsadzi go pierwszy rzut i umocni przyczółek; 1/6 miał iść tam i wtedy, gdzie i kiedy będzie potrzebny.
Tuż po ósmej, w ślad za kanonierkami i pływającymi czołgami ruszyły aligatory, wypełnione sześcioma batalionami piechoty morskiej. Rozciągnięta na cztery mile flotylla podpłynęła do wybrzeża szerokości ośmiuset jardów, skąd obsypał ją grad pocisków artyleryjskich i moździerzowych. Pierwsza ławica aligatorów jęła przełazić rafę sposobem krabów. Kilka utonęło, ale następne parły naprzód nieustępliwie, aż wychynęły na płytkiej lagunie. Tłukły o rafę wysokie grzywacze, jedne ciągniki wywracając, inne wytrącając z kursu. Zepchnięte z trasy oddziały szturmowe lądowały na północ od wyznaczonych plaż.
Kiedy 1/6 czynił manewr, by podejść do wyznaczonych mu lądowisk, ujrzał całe stada samolotów szturmujących zajęte plaże. Okręty wojenne po raz ostatni ostrzelały obronę wybrzeża. Widowisko było niesamowite. Dom wariatów tak skotłowany, że Mark nie mógł dojrzeć, jak się wiedzie pierwszemu rzutowi.
Dokładnie o 8.44 pierwsi Marines dobili do brzegu. Powitał ich jednak ogień tak piekielny, że zmusił następne aligatory do zrzucenia ładunków na samym jego skraju. Ciągniki, które weszły głębiej, ugrzęzły w piasku albo zapadły w leje. Mimo to kilka minut po dziewiątej ponad dziewięć tysięcy Marines było już na Saipanie i, mimo zaciekłego oporu, po desperacku wdzierało się w głąb wyspy.
O 10.15 Sullivan odebrał wreszcie rozkaz lądowania i wsparcia dwu innych batalionów 6 Pułku Marines. Teraz miała nastąpić najzabawniejsza część całej operacji: pokonanie rafy. Sterczała dokładnie tam, gdzie przełamywały się przybrzeżne fale. Problem polegał na tym, żeby przepłynąć nad rafą w poprzek, to znaczy, żeby nie dać się obrócić bokiem i nie wyrżnąć w rafę burtą.
Batalion podchodził do rafy w dobrym stylu, przebył ją fachowo i spłynął na ciche, błękitne i zielone wody laguny. I tu wpadł pod ostrzał artylerii i moździerzy. Jeszcze bardziej morderczy ogień dostał z czołgu okopanego na flance. Aligatory poczęły się gubić i gmatwać szyki. Oficerowie wystawiali głowy nad burty, mimo ciężkiego ostrzału z broni maszynowej, byle tylko ustalić kierunek. Mark, słysząc jak pociski obijają kadłub aligatora, skulił się, chroniąc za jego pancerzem. Billy J. stał tuż przy Marku, wystawiając głowę nad burtę, po czym niespodziewanie siadł na skrzynce amunicji. Mark schylił się nad nim, by spytać, co mu jest. Błysnęło nad ich głowami. Spostrzegł, że pułkownik opływa krwią.
Krew tryskała na Marka. Pomyślał, że to z pułkownika. Po chwili spostrzegł, że Billy J. porusza palcami, jakby sprawdzał, czy jeszcze żyje. Obrócili się jednocześnie. Stojący za nimi człowiek, oficer, nie miał głowy. Inny, tuż obok niego, też nie żył, ale aligator tak był przetłoczony, że obaj stali nadal. Mark poczuł mdłości.
- Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą - wymamrotał, ale dalej zapomniał. Kolejny pocisk uruchomił pokładowe karabiny maszynowe kalibru 50.
- Podjedź tak blisko, jak tylko możesz! - krzyknął Billy J. w stronę sternika.
- Nie mogę już bliżej.
Sullivan rozkazał wyskakiwać przez sterburtę, po stronie przeciwnej do ostrzału. - Wyskakujcie po dwóch, po trzech jednocześnie. Potem razem walcie na brzeg. - Przekazywano rozkaz na tyły, Sullivan zaś sprawdzał przez radio, co się dzieje w jego kompaniach i wydawał stosowne rozkazy. Mark nadal nie mógł się poruszyć. Podziwiał spokój swego dowódcy. Co z niego, do stu diabłów, za człowiek?
- Nie leźcie w głąb plaży - uprzedzał chłodno. - Czekajcie, aż wydam rozkazy. - Popchnął Marka. - Ruszaj!
Mark czuł się słaby jak kocię. Billy J. podźwignął go na nogi. Mark stał zgarbiony. Podszedł Tullio. - Skacz, zanim będziesz miał dwie dziury w dupie!
Całą trójką wyskoczyli z aligatora jako ostatni.
- Wszystko u pana w porządku, pułkowniku? - spytał Mark półprzytomnie.
- Jasne. Spójrz, cały jesteś we krwi.
Sullivan pośpiesznie zmywał z siebie plamy krwi i płaty mózgu; Mark patrzył na to w zupełnym otępieniu.
- Gnojek z ciebie, Mark. Pieprz to, chodź! - Mark zrobił, co mu kazano, niemal automatycznie. Gdy podchodzili do brzegu, łoskot był przerażający. Ludzie padali na piach, jedni w milczeniu, inni krzycząc. Sullivan spostrzegł, że jego kompanię rozrzuciło po całej plaży. Trzeba ją było pozbierać. Wysłał na lewo kompanijnych gońców.
- Mark, ty wal do tamtych wydm. - Wyciągnął ramię w prawo.
- Poszukaj kapitana Beldinga, Kompania Charlie. To w stronę 8 Pułku Marines. Postaraj się go znaleźć i osobiście tu przyprowadź. - Mark nadal się kulił. - Ruszże już stąd swoją dupę! Ostry głos Sullivana podziałał jak chluśnięcie szklanki zimnej wody w twarz.
- Rozkaz, sir!
Pobiegł. Nagle znalazł się przed masywnym, dobrodusznym kapelanem, który przypominał mu braciszka Tucka. Pochylał się nad skurczonym żołnierzem, udzielając mu niewątpliwie ostatniego namaszczenia. Nie. Szukał czegoś w płóciennej torbie, a gdy wyjął dłoń, trzymał udko pieczonego kurczęcia i podał ją oszołomionemu piechurowi. - No, synu, to cię postawi na nogi. - I gdy Marinę ugryzł kawałek, kapelan wydobył, z torby przewieszonej przez drugie ramię, butelkę szkockiej whisky. - Nie chciałbyś sobie przepłukać gardziołka? - Ranny Marinę zaśmiał się, łyknął solidnie, po czym porwał swój karabin i skoczył w krzaki.
Mark pomachał kapelanowi dłonią i pobiegł, lekceważąc wybuchające ze wszystkich stron miny moździerzowe. Usłyszał ostry szczęk karabinu maszynowego. Zawirował piach po prawej. Mark padł, poturlał się, poderwał i skulony pobiegł. Jeszcze był w szoku, ale nad sobą panował. Nie mógł nawalić Billy'emu J. Pociski armatnie wybuchały w wodzie. Nagle zaczęły przelatywać tuż nad jego głową, fjuu, fjuu, i lądowały dwadzieścia jardów dalej, wyrzucając chmury piasku. Szrapnele. Mark padał jednak mechanicznie na piach i odłamki szrapneli przelatywały z wściekłym gwizdem nad jego hełmem.
Rannych pozbierano na plażach w grupy, czekając aż ostrzał plaż i raf zostanie stłumiony i będzie można przewieźć ich na okręty-szpitale.
Mark w pewnej chwili spostrzegł, że gapi się w dół na słynne, wygięte jak kierownica roweru rude wąsy J ima Crowe'a, dowódcy 2/8 i starego przyjaciela Billy'ego J. Przypadł do leżącego. Crowe wciskał kciuk w środek skrwawionej piersi.
- Cześć, Mark - powiedział cicho. - Mam dziurę w piersi. Nie waż się wyciągać mojego kciuka, zanim doktor czymś tę dziurę zatka, albo wykrwawię się na śmierć.
I gdy Mark sięgał po swoją apteczkę, Crowe rzekł: - Nie, ona może się przydać tobie albo Billy'emu J. Połóż mi plecak na brzuchu, nie oberwę w bebechy szrapnelem.
Zrobiwszy to, Mark pobiegł i wkrótce znalazł Beldinga, drobnego Irlandczyka o czarnych włosach i błękitnych oczach, po czym obaj ruszyli z powrotem. Kapelan nadal dzierżył kurczę i whisky. Belding zdawał się ubawiony. - Moja matka nigdy by w to nie uwierzyła - krzyknął, gdy go mijali.
Sullivan właśnie zszedł z plaży w zarośla. Dawał znaki swemu radziście, który czołgał się w jego stronę. - Połącz mnie z pułkiem.
- Podszedł do Beldinga, wydał mu krótki rozkaz i zwolnił, po czym rzekł: - Tu Czerwony Bill. Szósta. - Ruszamy. Dwiema kompaniami. Jedna kompania w odwodzie. - Słuchał, kiwał głową.
- Tak, sir. Dam panu znać, jak tylko wejdziemy w styczność z nieprzyjacielem.
Nadeszły wieści z sąsiednich batalionów. Ponieważ obydwaj dowódcy byli ranni, zastępowali ich szefowie sztabów. Mimo to obie jednostki powoli posuwały się w głąb wyspy, postępując tak, jak to robi czasem straż pożarna. Wtedy Belding z Kompanii Charlie złożył pierwszy meldunek. Zebrał swych ludzi i nacierał w dobrym szyku. Sam był ranny w ramię, ale nie pozwolił się ewakuować.
Dziesięć minut później z Kompanii Charlie nadeszła kolejna wiadomość. Tym razem dzwonił szef sztabu. - Przykro mi, że muszę panu o tym donieść, pułkowniku. Kapitan Belding został trafiony.
- Jak ciężko?
- Niech to szlag, śmiertelnie.
- Pan obejmuje dowództwo.
- Rozkaz, sir.
Sullivan wysłał raport do pułku i otrzymał rozkaz kontynuowania natarcia i nieokopywania się aż do osiągnięcia celu.
Najmilsza sercu Juna Kato, kuzynka Hiroko, obserwowała bitwę z pieczary z widokiem na Garapan. Wbrew zastrzeżeniom ojca, który był właścicielem wielkich plantacji trzciny cukrowej, została ochotniczo sanitariuszką. Podczas wczorajszego straszliwego ostrzału uciekła z punktu opatrunkowego dosłownie kilka sekund przed wybuchem pocisku z działa okrętowego, który rozwalił go w pył i proch. Uciekła na zbocze góry Tapotchau, a teraz, patrząc na hordę Marines dobijającą powoli do plaż na dziwnych łodziach, myślała: „Nigdy nie wyjdę za mąż i nie będę miała dzieci". Amerykańscy barbarzyńcy zajmą całą tę wyspę, ale przedtem ona raczej się zabije, niż pozwoli zgwałcić.
Ukochane Garapan stało jeszcze w płomieniach. Jej dom runął. Rodzice i małe siostry zapewne już nie żyją, zaś brat tkwił w jednym z tych czołgów sunących naprzeciw najeźdźcom, żeby ich zatrzymać. Krzyknęła: - Bracie mój, Tokiji!
Jakiś żołnierz wrzasnął: - Dziewczyno, właź do pieczary, tam będziesz bezpieczniejsza! - Ale ona zawsze była nieustraszona, a jej brat, choć o dwa lata starszy, pozwalał towarzyszyć sobie w najbardziej awanturniczych wyprawach w góry. Wysunęła się ku przodowi, by lepiej widzieć. Czołgi japońskie na dole doszły już do przystani i ostrzeliwały hurmem wypełzające na brzeg aligatory. Na wielkich okrętach wojennych daleko od brzegu zaczęło błyskać. Kilka sekund później wstrząsnęła Garapanem seria grzmotów i wybuchów. Samoloty wroga, niczym wściekłe osy, zaczęły kłuć plaże, podczas gdy z łodzi desantowych, wysoko unosząc karabiny, wyskakiwały malutkie figurki. Zanurzone w wodzie do piersi, brnęły przez lagunę w stronę przystani i ku jej ukochanemu bratu. Zamarła z przerażenia. Małe figurki wdrapywały się na molo i szły w stronę czołgów, z których wiele dymiło. Nie strzelały. Zapewne jej brat i pozostali dzielni czołgiści już nie żyli. A jeszcze przed dwoma dniami Tokiji z dumą pokazywał swój czołg, „Jaskółkę". Pozwolił zejść do wnętrza. To było fascynujące. Żałowała, że nie jest chłopcem, mogłaby wtedy taki czołg prowadzić. A teraz brat nie żył. I martwy był cały Garapan, i nie żyli już wszyscy jego mieszkańcy.
Zdumiało ją samą, że nie płacze. Wszystko to uznała za koszmarny sen, który wkrótce się skończy. Ale to była rzeczywistość, a ona - samotna w świecie, została na wyspie sponiewieranej przez barbarzyńców. Przypomniała sobie owe cudowne opowieści, jakie snuł kuzyn Jun o Amerykanach na Hawajach. Jacy uprzejmi, jacy inteligentni. Wierzyła mu aż do tej chwili. Rację miał ojciec. Amerykanie to barbarzyńcy, a ona musi służyć swemu krajowi. Niewiele kobiet opiekowało się dzielnymi rannymi obrońcami. Podjęła nagłą decyzję. Pójdzie na przełaj przez wyspę, ku jej drugiemu brzegowi, gdzie w pobliżu góry Donnay mieści się główny szpital polowy. Zgłosi się ochotniczo jako pielęgniarka.
Skłoniła głowę przed Garapanem, ku któremu skradali się teraz - zająwszy już przystań - Amerykanie. - Żegnaj, bracie - powiedziała, po czym zaczęła się żwawo wspinać na zbocze. Panował tam spokój, jakby w ogóle nie istniało coś takiego jak wojna. Do podnóża góry Donnay dotarła przed wieczorem, a gdy podchodziła do szpitala, zaczęło zmierzchać. Osłupiała. Dostrzegła tylko tysiące rannych, ułożonych rzędami na nagim polu. Na mgnienie zemdliło ją od smrodu i miała ochotę uciekać. Zacisnęła jednak zęby i weszła między rzędy ułożone tak blisko siebie, że musiała przesuwać się bokiem.
- Co tu, u diabła, robisz, kimi? - pogroził jej palcem młody lekarz w brudnym białym fartuchu. - To nie jest miejsce dla dziewczyny. Zmiataj stąd!
Szedł ku niej lekarz w średnim wieku, zgarbiony ze zmęczenia.
- O co chodzi, poruczniku Fukuda? - Podniósł latarkę, zdumiał go widok dziewczyny. - Moja droga młoda damo. Tu nie jest bezpiecznie. - Kazał Hiroko zejść z góry, zanim się nadto ściemni.
- Ale ja nie mam dokąd iść. Cała moja rodzina zginęła. Porucznik Fukuda ujął ją stanowczo za ramię i zaczął wyprowadzać. Uwolniła się i ruszyła za starszym lekarzem.
- Nie rozumie pan, przyszłam, żeby zostać pielęgniarką. - Powiedziała, że ma za sobą kurs pierwszej pomocy. Zlekceważył ją, ale była tak uparta, że w końcu westchnął.
- Robię to wbrew sobie, ale zostań.
- Majorze Ogawa -zaprotestował Fukuda. - To nie miejsce dla dziewcząt. Tu jest nieprzyzwoicie.
- Poruczniku - powiedział Ogawa - nie ma czasu na przyzwoitość. Ona może się przydać. - Zdjął z ramienia opaskę z czerwonym krzyżem i podał ją Hiroko. - Od tej chwili jesteś pod moimi rozkazami i będziesz robić wszystko, co powiem. - Zdjął hełm i włożył na jej głowę. - Teraz jesteś w wojsku. Fukuda zmarszczył brwi, nierad z takiego dowcipu.
- Od tej chwili - powiedział Ogawa surowo - będziesz myśleć tylko o rannych. Jest nas tu dziesięcioro. Trzech lekarzy i siedmiu medyków. Ty będziesz jedenasta. - Obejrzał ją od stóp do głów i głos mu złagodniał. - To wymaga odwagi, ale myślę, że ją masz. Staraj się, młoda damo.
Zakładała opaskę Czerwonego Krzyża z nie skrywaną dumą.
- Ona myśli, że to coś w rodzaju filmu - powiedział Fukuda. - Kiedy zobaczy, jak tu jest naprawdę, nie sądzę, żeby to potrafiła znieść.
Major Ogawa wręczył jej latarkę. - Staraj się na coś przydać, siostro. - Przyświecała, gdy dwaj lekarze i student medycyny - medyk - szli wzdłuż rzędu, oceniając w pośpiechu każdy z przypadków. Mdlił ją widok krwi, bała się, że zaraz zwymiotuje.
- Oświetlaj ranę! - strofował Fukuda.
- Spokojnie, siostro - powiedział miękko Ogawa i Hiroko wzięła się w garść.
Podeszli do człowieka z głęboką raną w ramieniu. - Zdejmij bandaż, siostro.
Opatrunek tak nasiąkł krwią, że przywarł do rany. Hiroko szarpnęła i pacjent jęknął. Pociągnęła delikatniej, bez skutku.
- Partaczysz - powiedział zniecierpliwiony Fukuda. Odepchnął ją na bok, a sam szarpał ostro do chwili, gdy tampon puścił i chlusnęła krew.
Hiroko zbladła.
Major Ogawa pokręcił głową. - Odetniemy ci ramię, żołnierzu. Załóż mu ten stary bandaż, siostro. Zajmiemy się nim później.
Gdy podeszli do następnego pacjenta, Ogawa rzekł: -- Tym zajmiesz się sama.
Hiroko pragnęła, by to było lekkie draśnięcie, ale żołnierz miał poważną ranę w nodze. Pacjent uśmiechnął się do niej, choć tym razem zrywała bandaż ze stanowczością porucznika. Ogawa obejrzał ranę, wymruczał pochwałę i kazał Hiroko zmienić bandaż. Zrobiła to zręcznie.
Po upływie godziny nawet Fukuda przestał ją krytykować. Wówczas zdobyła się na odwagę i przypomniała majorowi, że ma operować żołnierza ze strzaskanym ramieniem.
- Dziękuję, siostro, to mi wypadło z pamięci. Przynieście go na stół operacyjny. - Sanitariusze ustawili nosze na dwu skrzyniach. Gdy Ogawa zaczął piłować kość tuż nad łokciem, Hiroko doznała szoku. A gdy pacjent zaciskając zęby syczał z bólu, czuła, że serce podchodzi jej do gardła.
Wykrztusiła: - Trzymaj się, żołnierzu. To prawie koniec. - Czuła pod pachami zimny pot. Ulżyło jej, operacja była skończona, ale zaczęła się nowa potworność. Z kikuta bluzgała krew. Ogawa szukał arterii, ale ona mu się wymykała. Przetarł szkła i próbował znowu. - Nie mogę znaleźć! - powiedział. Młode oczy Hiroko były lepsze. Odsunęła go na bok i sięgnęła bez słowa po szczypce. Jednym dźgnięciem uchwyciła krwawiącą żyłę. Chwilę później związała ją, spięła i zabandażowała, zdumiewając tym nawet Fukudę, ale ten nie wyrzekł ni słowa. Pacjent uśmiechnął się blado.
- Tak - powiedział Ogawa. - To dobra robota, siostro. Hiroko poczuła przypływ dumy i ufności. Wreszcie mogła się przydać.
Po drugiej stronie wyspy 1/6 osiągnął cel kilkaset jardów od brzegu morza i okopał się na noc. Sullivan i Mark leżeli cicho na nowym stanowisku dowodzenia, w obszernym leju.
- Myślę, że nocą będziemy mieć atak banzai - powiedział pułkownik i puścił po oddziałach komunikat, że mają się spodziewać nocą Japońców i ciskać w nich wszystkim, łącznie z kuchennymi klamotami.
O jedenastej przyczołgał się do nich Tullio. Chwilę później usłyszeli w pobliżu donośny szelest. Mark chwycił karabin i wyjrzał.
- To tylko kraby lądowe - powiedział Tullio. - Japonce tak nie hałasują.
Zabrzęczał polowy telefon. Ktoś z Kompanii Charlie donosił szeptem, że coś się przed ich frontem porusza. Billy J. zażądał od swego niszczyciela iluminacji. Po chwili rozległy się wybuchy i nad polem bitwy zawisły flary na spadochronach, oświetlając je trupim blaskiem. Nie dostrzegli cieni ani ruchu. Fałszywy alarm.
Około północy coś się zaczęło dziać na przedpolu. Poszły w górę flary i Mark dostrzegł w mętnym świetle jeden japoński czołg. Potem usłyszał śpiew i dzikie wrzaski. Nagle zapadła cisza i trwała do chwili, gdy jakiś Amerykanin krzyknął: - Powiedzcie staremu, że tu są kuchenne klamoty!
Wywołał ryk śmiechu, po czym Batalion zaczął miotać obelgi na cesarza Japonii. To doprowadziło wroga do szału. Trębacz dał z czołgu sygnał do natarcia. I gdy czołg z chrzęstem ruszył, ktoś walnął weń z bazuki. Szczęśliwie trafił, unieruchomił czołg i japońska piechota dała dyla.
Wkrótce ucichło na całym froncie. - Myślę, że na tę noc mają dosyć - powiedział pułkownik i zasnął.
2.
O świcie Billy J. wycofał swoje czujki. Widział, że są dobrze kryci.
- Na koń! - Rozkaz poszedł do trzech jego kompanii i zaczął się powolny, nużący marsz ku zboczom gór.
Leżała przed nimi lekko sfalowana ziemia. Kilka rozbitych zabudowań gospodarskich wśród rzadko rozrzuconych bananowców i drzew chlebowych. Płytkie rowy melioracyjne i opuszczone japońskie okopy dawały dobrą osłonę. Wpadali pod ostrzał licznych gniazd karabinów maszynowych, dobrze zamaskowanych snajperów, zapadali w potrzaski, więc do zmierzchu posunęli się zaledwie kilkaset jardów. Sullivan kazał się im okopać. Był niemal pewien, że tej nocy nieprzyjaciel spręży się do dużego natarcia. Ani on sam, ani Mark nie zmrużył oka, ale godziny mijały bez żadnych oznak działań bojowych, jeżeli nie liczyć długiego, hałaśliwego pojedynku artylerii. Trudno było coś widzieć przed sobą, ponieważ księżyc raz po raz nurkował w mgławe chmury. Mark w końcu zapadł w drzemkę, ale już w kilka minut później obudził go polowy telefon. Usłyszał jak Billy J. mówi cicho: - Informuj mnie.
- I odwiesił słuchawkę. - Kompania Baker wycofuje forpoczty - powiedział Markowi. - Słyszą przed sobą ruch. Grzechot
ciągników. - Wezwał Kompanię Able. - Słyszycie coś przed sobą?
Nie słyszeli. - Marku, idź i powiedz pułkownikowi MacDowellowi z JASCO, żeby porządnie oświetlił prawe skrzydło. - Mark wyczołgał się z leja i ruszył w stronę zespołu radzistów, którzy zamawiali ostrzał z niszczyciela. Gdy wrócił na stanowisko dowodzenia Batalionu, na niebie wybuchały już świecące pociski.
Sullivan wywołał teraz Kompanię Sztabową, poderwawszy kapitana Mullinsa, który wycedził: - Nie ma tu żywej duszy, szefie, prócz nas, kurczaków. - Księżyc odłożył słuchawkę i skinął na Tullia.
- Postaw na nogi pluton szturmowy i wszystkich, jakich możemy zebrać. - Nie mówił w czym rzecz, dodał jedynie, że idzie na stanowisko dowodzenia, żeby się dowiedzieć czegoś więcej od Billy'ego J. - I nie zapomnij o automacie. - Wziął swój pistolet automatyczny browning i uśmiechnął się uszczęśliwiony, ponieważ przepadał za dobrą bitwą.
Kiedy Księżyc wrócił, Tullio miał już przy sobie pluton szturmowy oraz „części zamienne" - w sumie dwudziestu pięciu chłopa. Księżyc był podniecony. Mieli donosić zaopatrzenie i wesprzeć kompanie liniowe.
- Za mną! - powiedział i poprowadził grupę w stronę okopów Kompanii Baker tak, jakby się udawali na piknik. Przeleźli powoli przez rów przeciwczołgowy i wyszli na otwarte pole. Kilka minut później Tullio usłyszał pomruki i odgłosy walki dobiegające z rowu. Jeden z jego ludzi spadł na żywego Japończyka. Przygniatał twarz wroga potężnym ramieniem.
- Co u diabła mam z nim zrobić? - dyszał.
- Uduś gnoja - szepnął Tullio. - Ale nie rób, na Boga ojca, hałasu, pośpiesz się z tym.
Tullio wiedział, że coś się nie klei. Przebiegli linię Kompanii B i weszli na teren wroga. Patrol, niosący amunicję i zaopatrzenie dla dwu kompanii strzelców, wlókł się z tyłu. Wtedy dostrzegł jak przez mgłę japoński ciężki karabin maszynowy z trzema ludźmi obsługi.
- Cekaem! - krzyknął. - Padnij!
Tullio widział, że większość chłopców pada jak pijany rekrut, ale Księżyc tak był zajęty popychaniem w dół idącego przed nim żołnierza, że seria zerwała mu z głowy hełm. Zabłysła flara i Tullio ujrzał twarz Księżyca we krwi. Sierżant kanonier Kelly, Bestia, zaklął szpetnie. Uniósł strzelbę i opróżnił obydwa patrony, czym uciszył gniazdo nieomal natychmiast. Chwilę potem rozległ się koszmarny wrzask i ze wszystkich stron naraz ruszyły na Tullia i jego pluton szturmowy japońskie czołgi.
- Nazad! - krzyknął. - Kryć się w dziurach A i B! - Nagle zdał sobie sprawę, że wpadli we dwa ognie, krzyknął więc za siebie: - My jesteśmy Marines! - Usłyszał za plecami zgrzyt. To oficer japoński wymachiwał mieczem. - Na rany boskie, niech tam który rąbnie tego sukinsyna! - Sam nie mógł strzelić, ale w końcu ktoś z Kompanii B wystawił łeb z rowu i wypalił miecznikowi w samo czoło.
Tullio zagnał wszystkich swoich ludzi do okopów Kompanii B. Nigdy nie widział podobnego burdelu. Czołgi rozgniatały transzeje, a Marines wstawali ze swymi bazukami i obtłukiwali im boki pociskami. W środku tego rejwachu sterczał dowódca Kompanii B, kapitan Rawlings, kierując bitwą jak indiański wódz. Tullio nigdy nie widział faceta z równym mu charakterem. Bimbał na oświetlające go flary, na kule fruwające wokół głowy. Otaczający go Marines dokonywali cudów waleczności. Jeden wpełzł do okopu tuż przed gąsienicami czołgu. Cud, że go nie rozgniotły. Wskoczył na czołg. Marinę wyrwał zawleczkę granatu, wrzucił go do wnętrza pojazdu, po czym zatrzasnął klapę wieży. Stał na czołgu do chwili, gdy granat eksplodował i czołg stanął w ogniu.
Kapitan Rawlings składał Billy'emu J. metodyczne sprawozdania z przebiegu bitwy, nie opuszczając stanowiska dowodzenia; tak, jakby relacjonował przebieg meczu futbolowego.
- Nadchodzą ze wszystkich stron - mówił. - Są wśród nas. Billy J. usłyszał wybuch i radiotelefon umilkł. Zwrócił się do
Marka. - Trafili Rawlingsa.
Ale chwilę później Rawlings dał się słyszeć ponownie. - Właśnie odpaliłem granat z karabinu - powiedział spokojnie. - I trafiłem gnoja. Jestem cały, tylko nie słyszę. Mogę mówić, nie jestem ranny, pułkowniku. Ale ni cholery nie słyszę, muszę zawołać mojego szefa.
Przejął telefon szef sztabu, a Sullivan kazał mu przejąć dowództwo. Zwrócił się do Marka. - Wal na tyły i sprowadź tu kapitana Grogana. - Obaj wrócili po paru minutach...
- Ruszaj do Kompanii Baker, weź paru sanitariuszy - rozkazał Groganowi. - Myślę, że większość japońskiej piechoty padła. Odeślij Rawlingsa i sanitariuszy z rannymi. Przejmiesz dowództwo nad Kompanią Baker.
Piętnaście minut później stał przy telefonie szef sztabu Rawlingsa. - Sanitariusze już tu są - powiedział, ale kapitan Grogan został po drodze zabity i pozostawili go tam, gdzie padł.
- W porządku. Ty dowodzisz. Odeślij kapitana Rawlingsa i innych rannych, i donoś mi o wszystkim.
Widzieli przed sobą czołgi palące dosłownie wszystko. Trwał dziki, szalejący wir setek zaciekłych małych walk na bagnety i karabiny. Najskuteczniejsi byli nieustraszeni bazukowcy z Kompanii B, których rakiety siały śmierć.
Bitwa czołgów trwała niecałą godzinę, ale rozproszeni japońscy piechurzy atakowali nieustępliwie aż do zmierzchu. Potem Billy J. wylazł z leja, by obejrzeć pobojowisko. To była jatka. Ponad dwadzieścia pięć czołgów zamieniono w tlące się wraki. Ocalał jeden i pułkownik dostrzegł go, jak wspina się po krętej drodze po stromym wzgórzu. Dostrzegł go także porucznik MacDowell z JASCO i po upływie kilku minut oficer dowodzący artylerią na niszczycielu wspierającym 1/6 oddał dwadzieścia strzałów, nim trafił w cel. Z ostatniego japońskiego czołgu buchnął oleisty dym.
W okopach Kompanii B Bestia opłakiwał śmierć Księżyca Mullinsa. Obydwaj z Tulliem przysięgali zaopiekować się jego matką i dwunastoletnim bratem, brzydkim dzieckiem, z którego Księżyc był tak dumny. Księżyc stał się członkiem ich własnych rodzin.
Billy J. obchodził wraz z Markiem jatkę Kompanii B. Towarzyszył im szef sztabu Rawlingsa. Ujrzeli, obok tlącego się czołgu, ciała sześciu Japończyków. Tworzyli groteskową kupę. Mark spostrzegł ze zdumieniem, że Billy J. pochyla przed nimi głowę, jakby się modlił. Wtedy wybuchł wrzask. Ludzie obiegli osobnika podtrzymywanego przez dwu medyków. Był to niepokonany Księżyc z bandażem przewiązanym ukosem przez czoło.
- Tylko mnie drasnęło, Bill - powiedział. - Ale potrzebuję nowego hełmu.
- Odwieźcie go - polecił Sullivan medykom.
- Ech, do czorta, jestem ledwie ciut przymroczony. - Rozejrzał się po zniszczonych czołgach. - Jasny gwint, popatrzcie, co mnie ominęło! Pułkowniku, proszę!
- Myślę, że on jest w porządku - powiedział jeden z medyków.
- Chciałbym sobie tylko dobrze golnąć i dostać nowy hełm.
- Okay, idź do diabła. - Billy J. zwrócił się do Marka. - Wolę dowodzić tym pomylonym Batalionem, niż sypiać z Hedy LaMarr.
3.
W świetle dnia rankiem 17 czerwca Hiroko Kato ujrzała, że „szpital" leży w kotlinie otoczonej stromymi wzgórzami.
Podeszła do młodego porucznika odzianego jedynie w przepaskę na biodrach. Zawstydzony zakrył twarz rękami. Oderwała je i omal nie zwymiotowała, ujrzawszy jego opuchłe lewe oko zakryte kłębowiskiem larw. Drugi oczodół miał pusty, oko wyżarło robactwo. Chciała uciekać, ale powiedziała spokojnie:
- Myślę, że mogę ci pomóc. - Zaczęła zręcznie wyrywać larwy szczypcami. - Mój brat był żołnierzem. Kierował czołgiem. Poległ walcząc za cesarza.
Gdy powiedziała porucznikowi - a nazywał się Shimada - że została pielęgniarką, ponieważ cała jej rodzina nie żyje, jego lewe oko zaczęło obficie łzawić. Z wyraźnym wysiłkiem wyjął z przepaski pogniecioną fotografię. Przedstawiała miłą, krągłolicą dziewczynę ubraną w kimono. Jego żonę.
W południe słońce piekło tak dokuczliwie, że pacjenci błagali o więcej wody. Hiroko poszła do młodego doktora, Fukudy.
- Poruczniku - spytała - czy mogę iść po wodę?
- Nie - odparł grzecznie. - To absurd. - Wróg nie ostrzeliwał obszaru szpitala, ale palił do każdego, kto się zbliżył do pobliskiego strumienia. - Ona jednak nie mogła znieść błagań żołnierzy i, kiedy Fukuda nie patrzył, ukradkiem pozbierała ich manierki. Strumień płynął milę dalej. Najpierw sama napiła się wody zaczerpniętej w złożone dłonie. Jakże ta woda była słodka! Napełniła tuzin manierek i przerzuciła je przez ramiona. Były tak ciężkie, że kusiło ją, by połowę zostawić. Ale tylu prosiło o wodę, pomaszerowała więc dalej.
Kiedy się znów pojawiła w kotlinie, podszedł do niej rozeźlony Fukuda. - Skąd brałaś wodę? Z gospodarstwa?
- Nie, ze strumienia.
- Zakazałem ci robienia takich głupstw! - powiedział gniewnie. - Musisz nauczyć się słuchać przełożonych.
Tegoż wieczoru, gdy Hiroko przechodziła między żołnierzami, rozdzielając ostatnie krople wody, porucznik z zarobaczywionym okiem spytał, czy zna słowa „Ryoshu". Był to japoński odpowiednik „Dom, ukochany rodzinny dom". Znała.
- Zaśpiewaj ją, siostro, proszę, - powiedział inny żołnierz. Hiroko zaczęła śpiewać czystym, miłym głosem. Ustały nawet jęki, ponieważ ranni skupili się, żeby ją słyszeć.
Pod niebem dalekim od kraju
jesienna noc późno zapada,
me serce przepełnia tęsknota
za domem, za ojcem, za matką,
więc wracam tam we śnie co noc.
Pod niebem dalekim od kraju
jesienna noc późno zapada,
me serce przepełnia tęsknota,
bo czuję się tu tak samotnie.
Burza za oknem wyrywa mnie ze snu,
więc wracam do domu myślami.
Jakże mi tęskno do ojca i matki,
drzew szczyty majaczą mi w oczach.
Burza za oknem wyrywa mnie ze snu,
więc wracam do domu myślami.
Kiedy skończyła, ktoś z drugiego krańca pola krzyknął:
- Słowiczku, przyjdź do nas i zaśpiewaj też nam !
Fukuda przywarł do jej rękawa.
- Siostro - powiedział - muszę przyznać, że jesteś naprawdę wspaniała! Mam, wiesz, siostrę w twoim wieku. Brzydziłem się na samą myśl ujrzenia jej w tym koszmarnym miejscu. Wybacz mi, proszę.
Tego popołudnia 1/6 powoli posuwał się w górę zbocza. Natarcie Kompanii Able wspierał sunący przodem czołg. Szedł obok niego dowódca kompanii, kapitan Murphy, który na Tarawie zdobył Krzyż Marynarki Wojennej. Czołg ściągał na siebie huragan ognia z broniącej wzgórza broni małokalibrowej, ale Murphy to lekceważył. Zdjął słuchawkę telefonu ustawionego na tyle czołgu i kierował ogniem przeciw karabinom maszynowym wroga, które powstrzymywały natarcie. Puknął pojedynczy strzał karabinowy i Murphy osunął się na ziemię martwy.
Jego szef, porucznik Morrow, wezwał Sullivan a do radiotelefonu.
- Murphy poległ - powiedział roztrzęsiony.
- Okay - odparł Billy J. - przejmij dowództwo.
- Nie rozumiesz? - krzyknął Morrow niemal histerycznie - Murphy został zabity!
- Tak, usłyszałem cię. Kapitan Murphy nie żyje. Powtarzam, przejmiesz dowództwo.
Pauza. - Tak, tak, sir.
Billy J. szedł z Markiem zaśmieconą drogą w kierunku Kompanii Able. - Muszę obejrzeć Morrowa. Jest roztrzęsiony. - Morrow czekał na nich u szczytu drogi. Otrzymał postrzał i niemal płakał.
- W porządku, poruczniku - powiedział Sullivan. - Odeślę cię na tyły. Przekażę dowództwo następnemu facetowi, wedle stopnia.
Morrow zaprotestował.
- Jesteś ranny, poruczniku. Odejdź stąd. To rozkaz. - Wezwał medyka. - Zajmij się nim, doktorku. Odprowadź go na tyły.
Kompanię A znaleźli w niezłym stanie, choć wstrząsnęła nią strata lubianego dowódcy. Billy J. zrobił obchód, chwaląc żołnierzy za ich czyny i wydał rozkaz zajęcia skały jeszcze tej nocy. Nie, nie będzie przygotowania artyleryjskiego.
- Chcemy ich zaskoczyć. - Kiedy się odczołgali na stanowisko dowodzenia, Mark pragnął spytać czemu, u diabła, mają brać tę skałę jeszcze tej nocy. Było to samobójstwo. Jedząc rację C, Mark milczał.
- Coś cię gryzie, Mark? - spytał Billy J.
- Nie, sir. - Odstawił puszkę. - Wygląda na to, że pana guzik obchodzi to, co się dzisiaj stało. Wie pan, co mam na myśli, strata kapitana Murphy'ego, potem Morrow i ta zawszona skała.
- Jesteśmy w dobrej formie. Cóż to był za człowiek?
- Wie pan, pułkowniku - powiedział Mark - mieliśmy trochę szczęścia, po wyjściu na ten brzeg.
- Czuję, że Bóg oparł dłoń na moim ramieniu - odparł Sullivan. Zamilkli obaj. Zatrzaskał przed nimi karabin maszynowy. Billy J. wywołał przez telefon Kompanię B, powiedzieli mu, że to chyba jakiś znerwicowany Japoniec. - Modlę się przed zaśnięciem i modlę się po przebudzeniu, prosząc Go przed atakiem o pomoc.
To przypomniało Markowi modlitwę, jaką Billy J. zdawał się odmawiać nad poległymi Japończykami. - Czy modlił się pan za nich?
- Tak. Wierzymy, że słuszność jest po naszej stronie. Oni wierzą, że po ich. A wielu z nas pada w końcu trupem. Toczymy brutalną wojnę, a do mnie należy zabijanie Japońców i ratowanie tak wielu naszych chłopców, ilu to w ogóle możliwe. - Zamilkł na długo, po czym rzekł. - Ten pieprzony Murphy nie musiał leźć za czołgiem. Powinien był zostać na stanowisku dowodzenia i kierować akcją, a nie odgrywać kowboja.
- Murphy chciał się rozejrzeć. I oberwał kulę dokładnie między rogi. Po północy rozszalała się orgia ognia, po czym zaterkotał polowy telefon. Billy J. słuchał.
- Wzięli ich znienacka. Dobra. Ile ofiar? Tylko trzech lekko rannych. Bardzo dobrze. - Odwiesił słuchawkę.
- Wzięli skałę? - spytał Mark, gdy pułkownik owijał się swoim poncho.
- Taaa. Bez wysiłku. Jutro o zmierzchu zrobimy następny skok. Mark obudził go przed świtem.
- Ojciec O'Brian odprawia poranną mszę - powiedział Billy J. Zwilżył szczeciniastą, zmizerniałą twarz i obaj dołączyli do tłumu mężczyzn idących na tyły. Gdy doszli do niewielkiego zagajnika rzadkich drzew, błysnęło pierwsze światło dnia. Wielkiego Józia otaczała grupka żołnierzy. Wyglądał, jak oni, kiepsko. Jeszcze się msza nie skończyła, a Billy J. spojrzał na zegarek i skinął na Marka.
- Lepiej wracajmy na stanowisko dowodzenia, trzeba popchnąć sprawy. - Gdy odchodzili, Wielki Józio mówił: - Dominus vobiscum. - Rozległ się świst i kapłan wrzasnął: - Padnij!
Wypatrzyli zagajnik kanonierzy działa ukrytego w jednej z niezliczonych pieczar góry Tapotchau. Billy J. wskoczył w zagłębienie. Mark sekundę po nim. Przypadłszy do ziemi, usłyszał wybuch i świst przelatujących nad głową odłamków szrapnela. Potem rozległy się krzyki bólu. Tam, gdzie stał Wielki Józio, miotało się kłębowisko ludzkich ciał. Mark stał oszołomiony, Sullivan krzyczał: - Sanitariusz! - Wielki Józio leżał na kupie, krwawiąc obficie z pleców. Wylazł spod niego żołnierz. Krzyczał histerycznie.
- Wskoczył na mnie Wielki Józio! Osłonił mój zad! Przybiegli sanitariusze, pułkownik wydawał suche rozkazy,
formując oddział noszowych, którzy w te pędy odnosili rannych na plażę. Mark odwrócił żołnierza leżącego obok Wielkiego Józia. Był to jego przyjaciel, nie miał połowy twarzy. Łaska boska, pomyślał.
- Ta bomba miała na sobie nasze nazwiska, pułkowniku - powiedział.
- Gówno, kapralu. Dowodzisz sanitariuszami. Wal z nimi na plażę, ale gazem!
Dwadzieścia minut później Mark pomagał przenosić Wielkiego Józia na aligatora. Kapłan zamrugał oczyma. Ujrzawszy Marka, wyciągnął słabe ramię. - Niech cię Bóg błogosławi.
Mark zwrócił się do sanitariusza. - Zajmij się tym żołnierzem porządnie, doktorku.
- Nie martw się. Powiedz Billy'emu J, że jeszcze zdążę.
Hiroko obudził jęk. Było jasno, ale słońce stało nisko i panował chłód. Czuwała przez większą część nocy, doglądając tych, którzy wołali o wodę. Wstała ociężale, wezwała dwu medyków i przystąpiła do codziennych zajęć. Czuła się już jak weteranka. Nikt nie śmiał jej zwracać uwagi, a pacjenci nazywali ją Słowiczkiem. Witali żartami, a ci, którzy mogli, uśmiechami.
Stwierdziła, że ciało Shinody jest wilgotne. - Poruczniku, zimno panu? - Nie odpowiedział, nie poruszył się. Wyczuła jego puls. Nie był martwy. Nie żył jego sąsiad. Pobiegła do porucznika Fukudy i spytała, czy może rozebrać nieboszczyka i ubrać Shinodę, który miał na sobie tylko przepaskę.
Fukuda zawahał się, ale medyk rzekł: - Dziewczyna dobrze myśli. Martwi nie mają oczu.
Medyk zaniósł wraz z Hiroko martwego żołnierza w krzaki. Zawahała się, potem, wziąwszy się w garść, zdjęła zeń mundur. Ubrała Shinodę, ale tak się czuła winna rabunku odzieży martwego człowieka, że pobiegła do pobliskiego, opuszczonego domostwa, znalazła w szafie jakieś brudne szmaty i odziała w nie trupa.
Wróciła do Shinody i odwinęła bandaż z jego oczu. Larwy przegryzły gazę. Nie zabił ich środek dezynfekujący. - Skąd pochodzisz, poruczniku? - Szepnął, że z prefektury Aichi i znowu wyciągnął zdjęcie żony. - Kiedy umrę, odeślij to proszę, mojej żonie. - Po co tak mówisz? Nie umrzesz. Ja cię wyleczę.
4.
Noc minęła spokojnie, ale w czasie pośpiesznego śniadania samoloty z lotniskowca wychynęły z morza, by nurkować nad i poza górą Tapotchau. Rakiety furczały tak, jakby jakiś olbrzym darł w niebie olbrzymie jedwabne prześcieradła. Tego popołudnia goniec z plutonu szturmowego doniósł, że patrol Kompanii Sztabowej wykrył pieczarę, w której są jacyś ludzie. Zażądali natychmiastowego przybycia starszego sierżanta. Tullio poprosił Billy'ego J. o pozwolenie zabrania Marka. Otrzymał zgodę pod warunkiem, że obaj wrócą przed zmierzchem. Poszli więc, zachowując ostrożność, do pieczary przesłoniętej przez drzewa bananowca. U wejścia spotkali Bestię uzbrojonego w strzelbę. Za nim stało pięciu żołnierzy z miotaczami ognia, dwiema bazukami i plecakami dynamitu.
Bestia krzyczał w pieczarę z południowym akcentem. - Dataycoyo!
- Co to ma znaczyć? - spytał Mark.
- Wyłazić, głupie gnojki!
Mark wspiął się ku wejściu do pieczary i powiedział po japońsku:
- Nie chcemy was skrzywdzić. Jesteśmy żołnierzami, ale nie chcemy was zniszczyć. - Mówił spokojnie, przekonująco. - Mamy dla was dużo wody i jedzenia.
Żadnego odzewu.
- Dajmy im popalić - powiedział Bestia do jednego z miotaczy ognia.
- Pozwól mi tam zajrzeć - rzekł Tullio. - Trzymaj mój karabin.
- Ukląkł i zajrzał do jamy. Usłyszał płacz dziecka. Potem jęk bólu. Wsunął głowę i to, co ujrzał, zjeżyło mu włosy na głowie. Była tam ranna kobieta, Azjatka. Trzymała w ramionach dziecko. Wyciągnął dłoń, by pomóc jej wyjść. Kobieta odtrąciła ją z gniewem.
- Na litość Chrystusa, pani, nie mam zamiaru pani krzywdzić. Chcę pani pomóc. Niech pani natychmiast stąd wyłazi, albo ją wyciągnę siłą! - Szarpnął i pojawiła się z ociąganiem zakonnica w średnim wieku. Wyszło za nią siedmioro dzieci i dwie młode zakonnice.
Tullio zaczął mówić po włosku, ale rozeźlił tym mniszkę jeszcze bardziej. Mark przemówił do niej po angielsku, cedząc słowa, wtedy zrozumiała. Pochodziła z Columbus, Ohio, ale na Marianach przebywała już tak długo, że niemal zapomniała ojczystego języka. Odpychała Tullia jakby w obawie, że ten zamierza ją zgwałcić. Mark przekonywał pół godziny, zanim uwierzyła, że jest w rękach przyjaciół.
Tej nocy Billy J. wziął Marka na stronę. - Winienem cię kopnąć w dupę. Nie wspomniałeś w podaniu o przyjęcie do Marines ani słowem, że mówisz po japońsku.
- Chciałem bić Hitlera, a nie Japończyków. Wychowałem się wśród nich.
- Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?
- Nie chciałem, żeby mnie zrobili pułkowym tłumaczem. Chcę zostać w 1/6.
- Ale... - zaczął Sullivan, po czym rzekł: - Ech, do diabła z tym.
- To był przecież jego pieprzony błąd. Mając za ojca profesora McGlynna, człowiek musi, rzecz jasna, gadać płynnie po japońsku.
Naciskany przez dwie amerykańskie dywizje, dowódca sił japońskich generał Yoshitsugu Saito po raz kolejny musiał przenieść swoją kwaterę, tym razem do małej pieczary położonej o milę od góry Tapotch.au. Usiadł w milczeniu, patrząc jak jego oficer operacyjny wyznacza ostateczną linię obrony w poprzek wyspy. Pytanie tylko, jak można tego dokonać, mając ledwie kilka tysięcy zdolnych do noszenia broni żołnierzy i kilka linii łączności. Najlepszych oficerów wyznaczono do utrzymywania więzi między oddziałami. Na górę Donnay wysłano majora, by pozbierał resztki 36 Pułku. Znalazł tam jednak tylko pacjentów polowego lazaretu.
Tego popołudnia Hiroko znalazła wreszcie czas, by odwiedzić swego ulubionego pacjenta, porucznika Shinodę, i kolejny raz oczyścić mu oczy z robactwa. Nie leżał jednak na dawnym miejscu, przeniesiono go na bok. Nie dawał znaku życia. I jakimś cudownym sposobem pozbył się z twarzy larw. Wyglądał spokojnie.
- Dlaczego nie przyszłaś zeszłej nocy? - spytał jakiś pacjent. - Nieszczęsny Shinoda wzywał cię od rana. Potem umarł.
Słyszała tej nocy tyle wezwań. Rozbrzmiewały niczym śpiew cykad. Jakże mogłaby przychodzić na wszystkie? Mimo to miała do siebie żal, że nie dosłyszała właśnie wołania Shinody.
Następnego ranka 1/6 przysłano posiłki. Jeden z oficerów, kapitan Kevin McCarthy, kawaler Krzyża Marynarki za Guadalcanal, palił się do walki. Wdział na siebie nakrochmalony mundur khaki z krawatem i małą zawadiacką czapkę.
- Co ty tu, bracie, wyrabiasz? - spytał Sullivan. - Gdzie masz hełm?
- Nie miałem czasu na zbieranie wojennych klamotów, sir.
- No, ale my tu ich używamy. Postaraj się o nie.
- Rozkaz, sir.
- Dam panu Kompanię A - powiedział Sullivan. - Będzie pan dowodził kupą żółtodziobów.
- Pan się nie martwi - odparł McCarthy buńczucznie. - Zadbam o nich i podszlifuję.
Dwa dni później Billy J. poszedł z Markiem popatrzeć, jakie też Kompania A czyni postępy. A tam McCarthy pod krawatem, w nakrochmalonym mundurze khaki, z gołą głową, sunął przed frontem swoich żołnierzy i warczał jak dziki wściekły pies. Chłopcy deptali mu po piętach, szczęśliwi jak na paradzie. Skinął nań Billy J. i odprowadził za pokaźną skałę.
- Co pan, u diabła, robi?
- No cóż, chłopców bawi oficer w khaki. To dobrze wpływa na ich morale.
- Być może. Ale to źle wpływa na pańskie zdrowie. Jeśli następnym razem nie zobaczę pana w przepisowym mundurze, odeślę pana do Tulagi, brachu. I niech pan nie zadziera z Billem Sullivanem, jasne? Nie dam za pana ani centa, ale jeśli pan nie włoży hełmu, jak mogę oczekiwać, że chłopcy nałożą hełmy? A o nich muszę dbać.
- Tak jest, sir!
Następnego ranka, gdy Billy J. gratulował sobie wyprostowania McCarthy'ego, Tullio doniósł, że na froncie robi się cyrk. Pułkownik wlazł z Markiem na niewielkie wzgórze, skąd roztaczał się widok wręcz fantastyczny. Był tam wysztyftowany McCarthy, który wył jak pies, a tuż za nim szedł żołnierz niosący na długim bambusowym kiju ogromny sztandar. Była to zręcznie zrobiona flaga z jaskrawoczerwonego płótna z ciężkimi kutasami. Żółte pasy tworzyły „A 1/6". Widok był cudaczny, ale wzruszający: chłopcy szli za McCarthym jak w transie.
Kilka minut później wezwano Sullivana do pułku. - Co to za kretyńska flaga powiewa nad pańskimi liniami frontu? - Rozgniewany pułkownik rozkazał odnieść flagę na punkt dowodzenia pułku w ciągu godziny.
Billy J. posłał po McCarthy'ego, który i teraz był bez hełmu, odciągnął za dużą skałę i rozkazał zanieść flagę pułku.
- Ej, daj pan spokój - przekonywał McCarthy, który zarobił już na przydomek „Wściekłego Psa". - Chłopcy świetnie się bawią. Nie boję się, że mi Japonce mogą coś zrobić. Mnie nigdy nawet nie tknęli.
- Pan mnie guzik obchodzi, McCarthy. Jeśli trafią pana, zdejmą mi chyba największy ciężar z pleców. Ale pan się wygłupia z tą szmatławą flagą kosztem moich Marines. I gdzie, u diabła, jest pański hełm?
McCarthy puknął się w głowę. - O ku, musiałem go gdzieś zapomnieć.
- Jeśli raz jeszcze zobaczę pana bez hełmu, zdejmę z dowództwa. Pan mnie odbiera, kapitanie?
Do 25 czerwca dzielił Amerykanów od zwycięstwa już tylko trudny do przebycia teren. Japończycy mieli zaledwie trzy czołgi i jakieś dwa tysiące zdolnych do walki żołnierzy. Ale i te resztki walczyły tak zaciekle, że każda piędź ziemi kosztowała bardzo drogo. W jednym dniu poległo trzech żołnierzy z 1/6, a siedemnastu zostało rannych. Billy J. utracił większość podoficerów, a Mark dojrzewał tak szybko, że pułkownik zaproponował mu przejście do Kompanii B, do pomocy nowemu porucznikowi w dowodzeniu jednym z plutonów.
- Nie, dziękuję, - powiedział Mark.
- To by się równało awansowi do stopnia sierżanta. Jako mój ordynans pozostaniesz na zawsze kapralem. A jeśli się sprawdzisz w Kompanii B, możesz dostać patent oficerski.
- Nie zależy mi na tym. Tu się spotyka więcej ciekawych typów. W dodatku, przy panu czuję się znacznie bezpieczniej. Japońcom nigdy nie uda się pana zabić. - Spytał, czy może odejść, bo chciałby porozmawiać z nowym kapelanem.
Znalazł ojca Josepha Callaghana w okopie, gdzie udzielał rozgrzeszenia rannemu chłopcu z uzupełnień. Mark, gdy przyszła jego kolej, zwierzył się z zamiaru przejścia na katolicyzm.
- Czy cię coś przed tym powstrzymuje? - spytał Callaghan, masywny jegomość o zaraźliwym uśmiechu, którego już chłopcy przezwali „Skaczącym Józiem". - Coś cię trapi?
- Nie - odparł Mark niepewnie. - Chociaż, tak. Nie czuję się wystarczająco gotowy. - Opowiedział o swoich poszukiwaniach za radami Wielkiego Józia i o tym, że na większość pytań znalazł już odpowiedzi. - Ciągle mam koszmarne sny o tych Japońcach, których zabiłem na Tarawie. Widzę ciągle ich twarze, jak patrzą na mnie i oskarżają.
- Czyż nie broniłeś własnego życia?
- Tak, ale...
- A więc to nie był grzech. To tak samo, kiedy policjant jest zmuszony zabić przestępcę w obronie własnej albo dla ratowania ofiary. Gdybyś zabił z zimną krwią jeńca, to byłby grzech. Niektórzy Japończycy wychodzą z jaskiń tylko w przepaskach na biodrach i z rękoma podniesionymi do góry, a potem znienacka wyciągają nóż. Czy byłoby słuszne oskarżać człowieka o grzech, ponieważ się tego obawiał i ze strachu strzelił do jeńca? Nie. Byłaby to tylko tragedia. Ale ty bronisz swego kraju i narodu. Musiałeś zabijać i wypełniłeś swój obowiązek. - Położył dłoń na ramieniu Marka. - Ale cieszy mnie, że to nie daje ci spokoju.
Tegoż wieczoru, po drugiej stronie pasma gór, kucharze przyrządzili dla szpitala w Donnay danie zaiste niespodziewane - ryżowe placki nadziewane mięsem krabów. Starszy lekarz przystawił jeden niemal do ust Hiroko.
- Wszyscy dostaną, kiedy siostra skosztuje jako pierwsza. - Wyglądało to tak, jakby ojciec karmił swoją małą córeczkę, a młody lekarz, porucznik Fukuda, był tym wyraźnie ujęty.
- To byłaby niezła filmowa scena - powiedział.
Hiroko otworzyła usta szeroko i ugryzła omusubi. Było tak smakowite, że poczuła się winna.
Przyniesiono na noszach kapitana marynarki wojennej. Miał pokaźną ranę w jednej nodze, a cały mundur we krwi.
- Dlaczego nie umarłem? - powtarzał raz po raz. - Szkoda tylko tego, że nie umarłem!
Został opatrzony i odniesiony. Godzinę później usłyszała krzyk, Tenno haika! Banzai! A potem ostry strzał.
Wróciła do kapitana marynarki wojennej. Z jego podbródka tryskała krew. W dłoni trzymał jeszcze pistolet. Co za bohaterska śmierć, pomyślała. Była oszołomiona, ale nie płakała. Pomyślała, że jej brat także umierał krzycząc „Niech żyje cesarz!". Młody podporucznik, który opiekował się kapitanem, płakał jakby wbrew sobie. Major Ogawa i porucznik Fukuda patrzyli nań pochyliwszy głowy.
Następnego popołudnia, w ostatnim dniu czerwca, linie japońskie pękły i z kwatery dowództwa nadszedł do szpitala rozkaz: „likwidować". Ciemniało, rozdawano granaty, jeden na ośmiu żołnierzy. Ogawa wspiął się ociężale na jedno z niewielkich wzgórz.
- Na rozkaz naczelnego dowództwa - krzyknął - lazaret polowy zostanie przeniesiony do wsi odległej o cztery mile od północnego cypla tej wyspy.
Na obszernej arenie panowała cisza. - Wszyscy pacjenci ambulatorium pójdą za mną. Z wielkim smutkiem, ale muszę opuścić towarzyszy, którzy nie mogą chodzić. Żołnierze, zróbcie tak, jak to uczynił ten mężny marynarz ostatniej nocy. Umrzyjcie śmiercią honorową japońskiego żołnierza.
- Zostanę i zabiję się razem z moimi pacjentami – powiedziała Hiroko.
Podszedł do niej kapitan. - Pójdziesz z nami. To rozkaz.
Schyliła głowę. Podczołgali się ku niej pacjenci, którzy nie mogli chodzić. Każdy miał przesłanie dla kogoś ukochanego. Każdy próbował opowiedzieć coś o swojej rodzinie. Obiecywała cierpliwie, że opowie o wszystkim, co się działo na Donnayu, jeśli tylko wróci do Japonii.
Jeden z żołnierzy, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę, wykonywał rozpaczliwe gesty. Miał zmiażdżoną szczękę, napisał na piasku: Kudanzaka, potem „piosenka".
- Chcesz, żebym zaśpiewała piosenkę Kudanzaka? Potwierdził gwałtownymi ruchami głowy.
Była to jedna z jej ulubionych pieśni. Wzruszająca historia o matce zanoszącej medal poległego syna do Yasukuni Jinja, świątyni japońskich wojowników na wzgórzu Kudan w Tokio. Gdy zaczęła śpiewać, exodus z pola zamarł. W jasnej poświacie księżyca wszyscy słuchali wzruszeni.
Byłam ja czarną kurą, co urodziła sokoła.
To przecie dola cudowna i ponad moje zasługi.
Chciałam ci przypiąć, mój synku, Order Złotego Latawca,
A teraz przyszłam zobaczyć cię na Kudanzaka.
W amfiteatrze natury zapadła cisza. Potem wybuchły okrzyki: - Do Yasukuni Jinja! Do Yasukuni Jinja razem! - Potem krzyczeli: - Żegnaj, Słowiczku! Dziękuję, Słowiczku!
Ścigana okrzykami tych, co pozostali w tyle, Hiroko szła z długim szeregiem rannych. Świecił jasny księżyc. O północy doszli do plantacji trzciny cukrowej. Raz po raz niebo rozświetlały flary i raz po raz ludzie przypadali do ziemi. Hiroko była tak wyczerpana, że mogła jedynie przykucać. W końcu zemdlała. Odzyskawszy przytomność, usłyszała, jak major woła o nosze. Były tylko jedne i leżał na nich stary generał. Hiroko usiłowała dotrzymać kroku, ale nogi nie chciały jej nieść.
- Podejdź tu - powiedział generał i kazał uchwycić się noszy i oprzeć. - Ile masz lat? - Powiedziała. - Mam córkę w twoim wieku. - Pacnął ją po dłoni. - To ty dałaś mi swoją krew, prawda? - I to ja cię narażam na te wszystkie kłopoty. - Jęknął. - Ja za to ponoszę odpowiedzialność.
Rozbłysła na niebie kolejna flara. Obejrzała się, ujrzała procesję zjaw. Wiele z nich chwiało się łamliwie jak ona. Odzyskała siły i wróciła, by wesprzeć żołnierza, który mówił, że tuż przed odjazdem na Saipan został ojcem.
- Pozwól mi upaść - błagał. - Już nie mam siły.
- Odwagi - zachęcała. - Rano będziemy bezpieczni. Musisz wrócić do domu i być przy żonie i dziecku. - Potknął się, ale poruszał nogami nadal, jak automat.
5.
Następnego ranka działo się niewiele, więc Billy J. kazał Markowi wziąć jeepa i odebrać kolejne uzupełnienia w osobie sierżanta weterana, który miał wypełnić wielką wyrwę powstałą w Kompanii Sztabowej. Jednostka ta pozostawała w odwodzie i Mullins, jej dowódca, zaoferował się zawieźć Marka na plażę. Księżyc był w nastroju refleksyjnym, mówił o planach, jakie wiązał ze swym małym bratem. Przed miesiącem pragnął, żeby ten został architektem. Dziś miał zostać lekarzem. Mullins zaparkował jeepa pod palmą, wydobył swój słodki kartofel, wyciągnął długachne nożyska na opuszczoną przednią szybę i zaczął grać sentymentalną piosenkę. Za rafą borykał się z jakimiś trudnościami aligator. Stanął dęba i był bliski wywrotki. Sterczał w nim pasażer i wymachiwał ramionami. Łódź się w końcu wyprostowała i po chwili wsunęła na plażę. Pasażer, najwyraźniej przysłany w charakterze owego uzupełnienia, wywrzaskiwał paskudne przekleństwa w narzeczu Południa, czym budził w Marku pewne wspomnienia.
Był to sierżant Redd, który Markowi i kolegom obrzydzał obóz rekrutów. Ktoś zniósł na plażę ciężką skrzynkę z rzeczami, co spowodowało kolejną tyradę.
- Zakład, że to mój stary kumpel, sierżant Redd – powiedział Mark.
Redd poznał go. - O Jezu, i to cały twój ekipaż? Mark na to: - Mam tam jeepa. Pomogę ci nieść skrzynkę.
- Nieś sam - warknął Redd i pomaszerował w stronę jeepa. Mark ruszył za nim, wziąwszy tylko marynarski worek. Rzucił go na tylne siedzenie auta, gdy pojawił się Księżyc, bez insygniów i nie przestając śpiewać wyciągnął dłoń.
- Jakie tu u diabła zwyczaje, gdzie czujność? - warczał Redd. Księżyc nie zwracał nań uwagi.
- Okay, kapralu, smaruj po mój kuferek.
- Za ciężki - powiedział Mark.
- To rozkaz.
- Pocałujże mnie w dupę, Redd.
- Postawię cię do raportu, gnojku.
- Synku - wycedził Księżyc - u nas się tak nie przemawia do ordynansa pułkownika.
- Oba weźcie dupy w troki i przynieście mój kufer. Księżyc spojrzał na Marka, uśmiechnęli się jednocześnie.
- Obu was, gnojki, postawię do raportu.
- Daj spokój, sierżancie, nie rób tego. - Księżyc wylazł powoli z jeepa. - Chodź, Mark, przyniesiemy mu ten kufer, zanim nas rozszarpie.
W punkcie dowodzenia Batalionu Billy J. uścisnął Reddowi dłoń. - Witaj na pokładzie, sierżancie.
- Mam coś do powiedzenia, sir - powiedział Redd, wyjmując niewielki notes w czarnej oprawie.
- Później, sierżancie. Widzę, żeś pan już spotkał swego nowego dowódcę, kapitana Mullinsa.
Księżyc uśmiechnął się z politowaniem do speszonego Redda.
- Roztoczę nad nim staranną opiekę, pułkowniku.
- Myślę, że nie będzie się pan tu nudził, sierżancie - powiedział pułkownik. - Jutro rano mamy według planu zająć wzgórze Sugar Loaf. - Wskazał niewielką kamienną górę. - Japonce podziurawiły ją i mają fortecę. Niezłe zadanko.
- Tak jest, sir - powiedział Redd, ale tylko Mark spostrzegł, że pobladł.
W dniu 2 lipca o godzinie 8.30 wykonali w tamtym kierunku skok wraz z innym batalionem. Pierwsze godziny, ponieważ jechało się im łatwo, minęły bez kłopotów, dotarli do złowieszczego z wyglądu wzgórza bez strat. Billy J. wysunął się na czoło, by kierować atakiem. Do południa kompanie strzelców z obu batalionów zeszły po zboczach i wpadły pod morderczy ogień z pieczar. Przełażący przed skałą szeregowiec otrzymał postrzał w lewe oko. Pocisk oderwał mu połowę twarzy, spryskując sierżanta, który podskoczył i wrzasnął do idącego przed nim żołnierza.
- Jak rany, Mac, trza tam wleźć i rozgnieść tych gnojów! - Poderwali się obaj i ruszyli w górę skały, ku pieczarom, a koledzy za nimi. Przedzierali się między głazami, myszkując i przekopując sobie drogę. Zawisłszy na występach skalnych, wrzucali do pieczar granaty.
Stojący niżej Mark widział, jak nowy dowódca Kompanii Baker, młody porucznik, wrzucił granat, po czym sturlał się na twardy grunt, już jako czwarty dowódca tej kompanii, który został ranny lub zabity na Saipanie. Inni trafieni Marines spadali na skały, ponosząc śmierć. Ale idący za nimi nie zawahali się ani przez chwilę i po paru minutach całą hałastrą wdarli do pieczar. I ruszyła na nich w szaleńczym natarciu grupka dziko wyjących Japończyków. Marines, padłszy na ziemię, wystrzelali ich do nogi.
A nieco niżej Bestia prowadził atak na wzgórze.
- Wyłazić z dziur! Nie tak się dostaje Purpurowe Serce!
Księżyc był wściekły. - Ten nowy sierżant to kolejny gówniarz! - krzyknął do Marka. - Kryje się po tych purpurowych krzakach na dole!
Rano Billy J. kazał Księżycowi wyrzucić Redda. Polecił Markowi i Bestii odwieźć sierżanta tam, skąd go przywieźli. W czasie całej jazdy Redd milczał, a znalazłszy się na miejscu, nie pozwolił pomóc sobie w niesieniu kufra. Wdrapał się na aligatora. A gdy ten jął sunąć ku wodzie, Bestia krzyknął:
- Hej, gnojku! Masz tu coś, co będzie ci nas przypominać!
- Wrzucił do aligatora granat. Siedzący w aligatorze zlekceważyli to, ale Redd z krzykiem wyskoczył za burtę. Wynurzył się, powitany pogardliwym śmiechem. Marinę z aligatora odrzucił niegroźny granat z powrotem do Bestii.
- Masz swoją zabawkę, ancie.
Podczas gdy Pierwsza Kompania Szóstego Pułku spędzała popołudnie na oczyszczaniu innych pieczar, Mark i Tullio otrzymali zadanie znalezienia bezpieczniejszego miejsca na punkt dowodzenia. Mieli do dyspozycji pododdział JASCO zapewniający łączność. Jego porucznik, Ed McDowell, został przeniesiony do 21 Pułku Piechoty Morskiej i zastąpił go nowo przybyły, niemal bez doświadczenia polowego. Postanowił przejrzeć teren wraz z całym oddziałem i odszedł bez porozumienia z Tulliem. Pół godziny później wrócił żołnierz JASCO wrzeszcząc, że grupa porucznika dostała się pod ostrzał i chyba wszyscy zginęli. Poprowadził Marka, Tullia, sierżanta i szeregowego miotacza płomieni w stronę dwu skał wysokości około pięćdziesięciu stóp. Znaleźli żółtodzioba-porucznika z dziurą w piersiach, wielką jak pięść. Tullio przyklęknął.
- Nie żyje - powiedział i z obu skał plunęło wściekłym ogniem. Tullio stoczył się z Markiem w krzaki. Sierżant był wolniejszy. Jęknął, zraniony w ramię.
- Wracaj do Batalionu i sprowadź pomoc - rozkazał Tullio.
- Więcej miotaczy ognia.
Znaleźli dalsze ciała Marines, jedno z własnego plutonu szturmowego Tullia i dwa żołnierzy pododdziału JASCO. Tullio obrócił się na prawy bok i ściągnął na siebie serię z cekaemu. Sięgnął po karabin. Płonął wściekłym gniewem.
- Co ty u diabła, chcesz robić? - spytał Mark.
- Spacerować za tymi gnojkami! - Tullio począł spiesznie wybierać granaty z chlebaków poległych Marines, Markowi zaś rozkazał czekać na nadejście posiłków, a operatorowi miotacza płomieni iść za sobą. Ruszył w górę zbocza, a za nim niechętny szeregowiec. Tullio dostrzegł przed sobą wystający zza bananowca karabin. Chwycił go za lufę, odrzucił precz i cisnął dwa granaty. W kilka sekund dopadł pierwszej pieczary. Miotnął granat, potem drugi.
Tullio, wlokąc za sobą zadyszanego szeregowca, wdrapywał się ku drugiej pieczarze. Wrzucił granat.
- Daj ognia! - krzyknął do miotacza. Ale nie było ognia. Aparat nie działał.
- Chryste, co teraz! - powiedział głośno do siebie, po czym przerzucił nad głową kolejny granat.
- Oberwali! - krzyknął Mark.
- Kazałem ci zostać! - warknął Tullio i miotnął następny granat. Dał się słyszeć donośny syk. Operator uruchomił miotacz.
Skierował na pieczarę długi, pomarańczowy jęzor. Z wewnątrz dobiegł skowyt. Mark wrzucił tam swój granat. Pieczara buchnęła dymem.
- Wracamy, wykończymy tamtą pieczarę - powiedział Tullio i wszyscy trzej zaczęli się zsuwać po urwisku. Mark wrzucił pierwszy granat, Tullio drugi. Syknął płomień nad lewym ramieniem Marka, przypiekając go lekko. Z wnętrza pieczary dobiegły przeraźliwe jęki. Potem zapadła cisza.
Po zmierzchu Tullio przysiadł się do Marka i pułkownika, na wspólną zimną kolację złożoną z racji C.
- Postanowiłem prosić o przedłużenie kontraktu, sir - powiedział Tullio. - Odłożyłem niezły żołd. Matka ma zapewnioną opiekę.
Także następny, czwarty dzień lipca, nie był dniem wypoczynku. Do późnego rana czyścili teren między wzgórzami a plażą. 1/6 miała do opróżnienia tylko parę pieczar, a te były zajęte niemal wyłącznie przez Chamorrów i japońskie kobiety z dziećmi. Mark poprosił o zgodę na udzielenie im pomocy i to jemu samemu udało się niemal wyprowadzić z pieczar przerażonych cywilów. Ale nawet on miał trudności w jednej z wielkich jaskiń, z której dolatywał płacz dzieci i jęki rannych dorosłych. Mimo nawoływań Marka, nikt nie chciał wyjść na zewnątrz.
Księżyc Mullins, który robił bez zezwolenia zdjęcia swoim mocno poturbowanym kodakiem, oznajmił nagle, że on sam potrafi ich wyprowadzić. Usiadł na skale u wejścia do pieczary i zaczął grać na okarynie rozczulającą, chwytającą za serce melodyjkę. Mark usłyszał głosy i ruch, i ponowił obietnicę tym ze środka, że nie doznają żadnych krzywd.
Jako pierwsza wyszła posępna, zabiedzona Japonka, niosąc w ramionach przerażonego chłopca. Dołączyła do niej druga kobieta, z płaczącym niemowlęciem. Obie podeszły do otworu i Mark ruszył im na spotkanie. Nagle kobiety padły na ziemię i Mark ujrzał wściekłą, ponurą mordę japońskiego żołdaka. Człek ten rzucił granat między oszołomionych Marines.
Księżyc, poderwawszy się ze skały, skoczył do granatu ułamek sekundy przed jego wybuchem. Ktoś Japończyka zastrzelił. Mark przechylił się nad Mullinsem. Usiłował coś powiedzieć, ale krew buchała mu z ust. Nie żył. Kilku Marines łkało, nie wstydząc się łez. Mark nie był w stanie uczynić nawet ruchu. Wtedy pojawił się Billy J. Ukląkł, policzki miał mokre. Próbował coś powiedzieć, ale słowa więzły mu w zaciśniętym gardle. Księżyc nadal zaciskał prawą dłoń na swoim słodkim kartoflu i wtedy dopiero Billy J. wykrztusił:
- Odeślij to jego rodzinie.
Skaczący Józio przykucnął, by udzielić Księżycowi ostatniego namaszczenia. Pochylił głowę i powiedział:
- Nikt nie był bardziej kochany...
Wędrujący pacjenci z Donnayu dotarli wreszcie na miejsce im wyznaczone. Był to, myślała Hiroko, raj w piekle. Nie opodal płynął strumień chłodnej, słodkiej wody. Tyle wody, ile dusza zapragnie. Trawy nie zryte kraterami bomb, a drzewa nie zsiekane przez szrapnele. Teren zaśmiecały porzucone rzeczy cywilów, świadcząc, że ich właściciele uciekli stąd w przerażeniu, ostrzeżeni w ostatniej chwili.
Starszy lekarz kazał personelowi kopać rowy. Hiroko miała ryć ziemię tuż przy nim; odmówiła, po pierwsze dlatego, że była wyczerpana, a po wtóre uznała to za bezużyteczne dla kogoś, kto się gotuje na śmierć. Ogawa jednak gderał i nalegał, zaczęła więc w końcu rozgrzebywać twardą ziemię wiotką gałązką. Zlitował się nad nią.
- Właź do mojej dziury - rzekł, bo wykopał ją dość dużą dla dwojga. - Panno siostro - powiedział, gdy odpoczywali - naraziłem cię na poważne kłopoty. Gdy tu przyjdą bratnie oddziały, odeślę cię do domu.
- Mój dom leży w gruzach, a moi rodzice nie żyją.
Pościg za Japończykami zamienił się w polowanie na króliki. Stały napór nie pozwolił im na zorganizowanie ostatecznej linii obrony, stłoczyli się więc w północnej ćwiartce wyspy. W jaskini japońskiej Kwatery Głównej trzej najwyżsi rangą oficerowie wysłuchiwali raportu oficera sztabowego, który donosił, że nie ma już żadnej linii frontu. Żołnierze cofają się bez rozkazów. Po chwili przytłaczającej ciszy dowódcy uznali, że bitwę trzeba skończyć jednym, finalnym atakiem o zmierzchu.
Wczesnym rankiem obudziły Hiroko krzyki wzywające na zbiórkę.
Na szczycie potężnej skały stał major Ogawa.
- Mam rozkaz naczelnego dowództwa - oznajmił. - Wieczorem nastąpi generalny atak, z udziałem wszystkich sił. Weźmiemy w nim udział także my, ze szpitala polowego. Każdy, kto może chodzić, musi walczyć.
Hiroko słuchała w oszołomieniu. Dopiero zeszłej nocy major Ogawa mówił o nadejściu bratnich oddziałów. Zrozumiała więc, że nie nadejdą żadne. Mieli ze sobą zaledwie parę pistoletów i noży. Ludzie zaczęli zestrugiwać kije, by przerobić je na oszczepy.
Po zmierzchu Ogawa przemówił do około stu mężczyzn zdolnych do chodzenia.
- Zejdziecie z tej góry na dół, na brzeg i dołączycie do reszty. Nasza siostra zabierze tych pacjentów, którzy mogą się czołgać albo kuśtykać w górę, do sztabu. - Podał Hiroko granat. - Użyj go w potrzebie.
- Proszę mi pozwolić zostać z pacjentami, którzy się już nie mogą poruszać. Proszę mi pozwolić umrzeć razem z nimi.
- Nie. Z nimi pozostanę ja, to mój obowiązek. Ty musisz odejść. To rozkaz.
Żołnierze poczęli schodzić po zboczu, Hiroko poprowadziła rannych, zdolnych do poruszania się o własnych siłach, ku szczytom gór. Posuwali się powoli, z trudem. Ludzie dyszeli, jęczeli. Zeszła ku maruderom, by pomóc najsłabszym. Szli dwie godziny. Gdzież był ten sztab? Ogawa dał im tylko ogólny kierunek; na szczyt. W końcu pojęła. Chciał, żeby znaleźli schronienie w miejscu najbezpieczniejszym. O północy dobrnęli do polany, z której roztaczał się widok na całe wybrzeże zachodnie. W jasnym świetle księżyca dostrzegła setki okrętów. Jakie więc szansę ma ostatni atak?
Następnego wieczoru spalono wszystkie pułkowe sztandary, a trzej dowódcy popełnili sepukku, najbardziej honorowy i godny sposób odbierania sobie życia w kaście samurajów. Ciała spalono, po czym trzy tysiące Japończyków, wśród nich także cywile, zeszli ze stromych zboczy, by pojawić się na zachodnim płaskim wybrzeżu pięć mil od miasta Garapan. O godzinie zero uderzyli na pozycje amerykańskie za niewielkim miasteczkiem Tanapag.
Hiroko słyszała ze szczytu gór łoskot dział. Zaczął się atak generalny. Wtedy na okrętach wroga jęły rozbłyskać światła, a po nich poszedł odległy grzmot i w końcu huki eksplozji w pobliżu plaży. Zamarła w bezruchu. Huk wielkich dział umilkł i łoskot toczonej w dole bitwy zacichał. Czyżby już się skończył ten generalny atak? Czy wszyscy jej przyjaciele polegli?
Na wschodzie zaczęło świtać; spostrzegła w dolinie, którą opuściła, poruszające się w jej stronę małe figurki. Szpital polowy ocalał! Poczęła zbiegać w tamtym kierunku i po godzinie wpadła na majora Ogawę.
- Dlaczegoś tu wróciła, mała wariatko? Ty mnie w ogóle nie rozumiesz. Jesteśmy prawie osaczeni przez wroga. Wracaj tam, skąd przyszłaś.
- Nie! - zaprotestowała. - Umrę tu, razem z polowym szpitalem. Wróciłam, żeby umrzeć z wami.
Ogawa westchnął. - Zgoda. Właź do naszego dołu, będziemy w nim razem z Fukudą. - Wiedział, że spór z upartą dziewczyną nie ma sensu.
Wskoczyła do rowu z taką radością, jakby to był jej dom.
Zrozumiała w końcu intencje starego człowieka i to dodało jej odwagi. Wkrótce pojawiło się czerwone słońce i dostrzegła, że po krawędzi zbocza coś się porusza.
- Majorze - powiedziała - nadchodzą. - Tak.
I gdy te figurki powiększyły się, dostrzegła, że mają czarne twarze. Przeciągali się i przykucali. Wyglądali jak goryle. Usłyszała gwizdy, po czym ci Murzyni - należeli do 27 Dywizji - zaczęli powoli otaczać polowy lazaret. Straciła poczucie czasu, odczuwała jedynie dziwny lęk.
Wezwał ją stary generał. Leżał na noszach w sąsiednim rowie.
- Dziękuję, siostro - powiedział. - To tyś mnie utrzymała przy życiu. Ale nadchodzi już ostatnia chwila. Ty jednak nie jesteś żołnierzem, twoje życie zacznie się od teraz. Musisz żyć dla nas wszystkich. Uciekaj na Zachód. - Płakała. - Chciałbym ci dać upominek, ale nie mam nic... prócz tego. - Podał jej parę małych nożyczek. - Używałem ich od dzieciństwa.
Podziękowała mu poprzez łzy i odpełzła do swojej jamy. Wtedy ujrzała, zdumiona, że ranni żołnierze wyłażą powoli z okopów na powierzchnię. Niektórym pomagali w tym koledzy. Stanęli tyleż dumnie co niepewnie na chwiejnych nogach i skierowali twarze ku północy, w stronę pałacu cesarza. Uczyniwszy głęboki skłon, przykucnęli, gotowi do ataku na drewniane lance i pałki.
Murzyńska piechota szła teraz szybciej przy akompaniamencie dziwacznej muzyki. Nigdy Hiroko nie słyszała podobnych dźwięków. Ich dziki rytm szarpał nerwy. Nadawało je radio, odbijała echem dolina, wypełniając serce Hiroko strachem i zdumieniem.
Żołnierzy, którzy z takim trudem wypełzli z rowów, by ruszyć do ostatniego natarcia najbardziej przerażał jazz. W popłochu wleźli z powrotem do jam. Gdzieś w pobliżu ktoś strzelił z pistoletu. To chyba palnął sobie w łeb generał. Potem huknął strzał w innym dole. Hiroko wyjrzała z rowu na nadchodzące postaci. Widziała teraz wyraźnie ich czarne twarze. Musieli to być ludożercy, sprowadzeni przez Amerykanów z Afryki.
Wyciągnęła zawleczkę granatu i rzuciła go na skałę. - Umarłam - powiedziała.
Usłyszała potem niewyraźne słowa, które z chwili na chwilę stawały się coraz bardziej zrozumiałe. Rozwarła nieco powieki. Widziała zrazu jak przez mgłę, potem zrozumiała, że jest otoczona przez gaijin. Pochylał się nad nią młody amerykański sierżant i rozkazał po japońsku, żeby się nie ruszała. To wspaniałe, móc usłyszeć język japoński z ust barbarzyńcy. Który patrzył na nią ze współczuciem. Ale dlaczego jest ranna? Przypomniała sobie granat. Powinna była umrzeć. Paliło ją w gardle.
- Mizu - szepnęła.
- Nie. Jesteś ranna. Nie możesz pić wody. - Podał jej sok pomidorowy, ale ten sok smakował jak trucizna, więc go wypluła. Nie dała się zwieść łagodnym oczom. Wiedziała, że ich właściciel jest wrogiem, a to nic dobrego.
- Co zaszło w lazarecie?
- Przeżyłaś tylko ty.
Chciała jako pielęgniarka dowiedzieć się wszystkiego o swojej ranie. Trafiło ją gdzieś w okolicach pępka. Próbowała zrzucić koc, lecz nie starczyło sił.
Młody Amerykanin usiadł przy niej.
- Studiowałem na japońskim uniwersytecie - wyjaśniał. - Ale tuż przed wybuchem wojny wróciłem do kraju i ochotniczo wstąpiłem do wojska. Nie chciałem zabijać Japończyków, dlatego zostałem medykiem.
Spytała, co to za dziwna muzyka, którą nadal było słychać. Czy to nowa amerykańska taktyka wojenna? Medyk zaśmiał się. – To jazz.
Nigdy nie słyszała tego słowa. Próbował ją uspokoić.
- Choć tylko ty ocalałaś z lazaretu, przeżyło wielu japońskich cywilów, są w obozie pod Charan Koa. Są radzi, bo żyją.
Nadal mu nie dowierzała.
- Amerykanie gwałcą wszystkie kobiety i wycinają jądra mężczyznom, jeśli ich nie mordują. I używają czarnych jak goryle żołnierzy. - Tych obawiała się najbardziej.
Amerykanin w śmiech. - Oni cię właśnie uratowali.
Błagała go, by pozwolił jej dołączyć do krajanów z Charan Koa.
Mogła przy nich umrzeć w pokoju. Otrzymała pozwolenie i odwieźli ją tam ciężarówką. Kierowca był Murzynem, ale Hiroko czuła się bezpieczna, bo siedział przy niej młody sierżant. Leżała na platformie ciężarówki, patrząc na księżyc i myśląc o tych wszystkich smutnych wypadkach, w jakich przyszło jej uczestniczyć. Ale w obecności wrogów nie chciała, nie miała prawa płakać.
- Jesteśmy w Garapan - powiedział sierżant nieco później. - Nie ocalało nic, same gruzy. - Wtedy uderzyła w szloch.
- Co z tobą, panienko?
- To mój dom... - Pomyślała o zmarłych rodzicach i małych siostrach. I o ich bracie.
- Przykro mi - powiedział szofer.
Dziwnie słyszeć słowa współczucia z ust czarnego obcokrajowca, pomyślała, i straciła przytomność.
Z ponad trzech tysięcy tych, którzy poszli do ataku banzai, przeżyła tylko garstka. Ojciec Callaghan odprawił na pobojowisku mszę dla sporej grupy żołnierzy, łącznie z Billym J., Markiem i Tulliem. Nad zrzuconymi w przerażający kopiec japońskimi trupami, uwijały się w straszliwym upale miliony much. Wnętrzności puchły jak balony i kolebał nimi lekki wiatr. Powietrze wypełniał odór zgnilizny. Skaczący Józio zauważył, że pułkownik Sullivan patrzy na stos trupów, potem schyla głowę w modlitwie. Zauważył to także Mark i choć sam głowy nie schylił, pomodlił się w milczeniu za Mullinsa i wszystkich, którzy polegli.
W drodze powrotnej Mark, po raz pierwszy od wylądowania na tej wyspie, pomyślał o Hinemoi. Przygnębiło go odkrycie, że pomyślał o niej bez przeszywającego serce bólu, choć sądził, że będzie to ból wieczny. Zaczął rozumieć powody, dla których wybrała Tarę, mimo iż jego kochała bardziej. Miała słuszność, on zaś był zbyt zadufany w sobie, by to dostrzec. Od tej chwili mógł ją wspominać bez goryczy.
W dziewiątym dniu lipca admirał „Groźny" Turner oznajmił, że Saipan został oficjalnie spacyfikowany. Markowi było tylko z tego powodu smutno. Wiedział, że jeszcze daleko do końca walki. Księżyc poległ, na kogo kolej teraz?
Następne dni były niebezpieczne ł trudne, ponieważ Marines usiłowali wypłoszyć z pieczar pozostałych Japończyków. Mark i Tullio zgłosili się do tej roboty na ochotnika i potrafili uratować masę istnień. Po upalnym, nużącym popołudniu spędzonym w pieczarach na wschodnim wybrzeżu, Mark zastał Billy'ego J. przy pisaniu listów kondolencyjnych do żon i rodziców. Cisnął pióro.
- Nie potrafię napisać do matki Mullinsa - powiedział.
- My z Tulliem napisaliśmy listy do niej i do jego małego brata - oznajmił Mark. - powiedzieliśmy jej, co myślą o Księżycu chłopcy z Kompanii Sztabowej. Wszyscy się pod nim podpisali. - Podał list i gdy Billy J. przeczytał go uważnie, powiedział zdławionym głosem: To piękne, Mark. Poślę go razem z moim listem i słodkim kartoflem. - Pułkownik spojrzał w niebo. - Widzę jeszcze, jak ten gnojek drepcze po plaży na Tarawie, niczym Żołnierz Rewolucji, i przygrywa na tej pieprzonej okarynie. - Potem dopisał swój list do końca.
- To tyle. Teraz mamy się szykować na Tinian. - Wskazał małą, płaską wysepkę, położoną kilka mil na południowy wschód. Była im potrzebna, jako główna baza do nalotów na Japonię. - Mamy na przygotowania zaledwie dwa tygodnie.
1.
Saipan, lipiec 1944
Z terenu obozu, rozbitego nad Garapanem, roztaczał się widok na pasmo spokojnych, szerokości dwu i pół mili, wód oddzielających Saipan od północnego cypla Tinianu, wyspy nieco mniejszej, bo długości jedenastu mil i szerokości pięciu. Widać zeń było port lotniczy Ushi, najlepsze lotnisko na całym środkowym Pacyfiku. Stamtąd miały startować do masowych nalotów na Japonię superfortece B-29. Cały ów obszar zryły pociski z niszczycieli i krążowników.
W przeciwieństwie do Saipanu, była to wyspa dość płaska, najwyższe jej wzgórze wśród wzniesień po drugiej stronie Ushi sięgało ledwie 500 stóp. Nie wyglądała na trudną do prowadzenia działań wojennych, ale Mark pamiętał uwagę Bestii o Tarawie.
- Najgorszy teren jest tam, gdzie cię trafią. - Czy tam ma się urwać szczęście Billy'ego J. i jego samego?
Dołączył doń Tullio. -Zasrana płaska deska -zauważył. Po całym ostrzale i bombach, jakie tam zrzucono, opór nie powinien być duży.
- Tarawa też tak wyglądała - powiedział Mark - ale kiedyśmy tam weszli, okazało się, że gówno prawda.
Marines na Saipanie byli w nastroju zaczepnym. Ostatnio przybył na wyspę naczelny dowódca wszystkich sił na Pacyfiku, generał porucznik C. Richardson, żeby osobiście odznaczyć żołnierzy armii. Nie zadał sobie trudu, nie zasięgnął opinii admirała Nimitza, ani Wyjącego Wariata Smitha. Waśnie między obiema służbami rozjątrzyły na dobitkę napaści gazet Hearsta, utrzymujących, że straty poniesione przez piechotę morską na Saipanie były znacznie większe od tych, jakie ponosiła pod wodzą MacArthura, „przeto dowództwo naczelne na Pacyfiku winno zostać, oczywiście, zgodnie z logiką i niezwłocznie, powierzone właśnie jemu". Czarę goryczy Marines przepełniły zamieszczone przez te same gazety Hearsta opisy triumfalnego wjazdu wojsk amerykańskich do Rzymu, gdy im przyszło nadal grzęznąć na Saipanie. Zdjęcia żołnierzy wkraczających do tamtego wielkiego miasta ulicami w kwiatach, wśród wiwatujących tłumów, w niczym nie przypominały ich sytuacji na Saipanie. Nie było nawet wśród witających atrakcyjnych, podnieconych dziewczyn, gdy zajmowali Garapan.
Niemal jedyną radość sprawiło morskim piechurom rozbicie kuchni polowej, gdzie przyrządzano pierwsze od wielu tygodni gorące dania. Tullio napisał do matki, że to wielka ulga, gdy się dostaje do jedzenia coś więcej niż rację K. Sypiali teraz pod namiotami, a jemu udało się zdobyć obszerną japońską moskitierę. „Chciałbym wziąć kąpiel i ładnie pachnieć. Wszyscy musimy sypiać w tych samych drelichach od miesięcy. Ale ja się nie martwię, Mamusiu. Co jakiś czas piorę swoją bieliznę i nie jestem nazbyt odrażający".
Billy J. starał się uprzyjemnić ludziom warunki bytowania. Oddział JASCO wyłudził skądś skrzynię trunków i rozdawał je wszystkim bez wyjątku. Pułkownik zalecił jedynie, żeby pili na własnym terenie i nie tłukli pustych butelek. Następnego dnia wydał zaświadczenia pięćdziesięciu pięciu rannym z l /6 na podstawie których, powiedział, po powrocie do kraju otrzymają medale Purpurowego Serca.
Po przybyciu do obozu internowanych japońskich cywilów, Hiroko przeważnie spała. Na myśl o żołnierzach, przymierających głodem w górskim lazarecie, nie mogła przełknąć przyniesionych jej dużych kul ryżu. Odwiedzało ją wiele osób, pytając o krewnych, ale nie znała żadnego, ponieważ wszyscy pochodzili z Charan Koa. Gniewała ją także ich obojętność na niedolę żołnierzy. Wydawali się jej lekkomyślni i nonszalanccy. Nie chciała jeść, ani nawet żyć. Ci ludzie potrafili mówić jedynie o utracie jakichś przedmiotów. Tego dnia rozeszła się pogłoska, że dokonuje przeglądu obozu młody amerykański porucznik, który pragnie wyłuskać, podających się za cywilów, japońskich żołnierzy. Wkrótce ów oficer wszedł do namiotu Hiroko.
- Jesteś pielęgniarką, prawda? - spytał po japońsku.
- Nie.
Podał jej zawiniątko.
- To twoje, prawda? - Pozostawiła je w górach, skinęła więc głową. Amerykanin uśmiechnął się.
- Mój przyjaciel, sierżant Winters, który cię tu przywiózł, prosił, żebym to oddał.
Przyjęła zawiniątko, uniosła do czoła i schyliła je w podziękowaniu. Porucznik wyjaśnił, że Winters znalazł to w domu, gdzie ją po raz pierwszy opatrzono. Była mu wdzięczna, ponieważ zawiniątko zawierało cenne przedmioty, polecone jej opiece przez pacjentów: zdjęcia, włosy, ścinki paznokci.
Porucznik spytał, czy nie chce wrócić do szpitala polowego na zmianę opatrunku, ale oświadczyła mu, że jest już zdrowa. Otworzyła pośpiesznie pakunek i zaskoczył ją całkowicie widok samych tylko amerykańskich leków, gazy i bandaży. Przepadły wszystkie cenne pamiątki, zaczęła więc płakać. Znalazła jedynie małe nożyczki starego generała. Nieco ją to pocieszyło, lecz nie uwolniło od poczucia winy, że nie dotrzyma danej pacjentom obietnicy.
Kobiety z namiotu nalegały, by pozwoliła opatrzyć sobie ranę i obwiązać czystym bandażem. Nie zważając na jej protesty, rozebrały ją z brudnej odzieży i odziały w czystą. Poczuła się odświeżona i, rzecz dziwna, pomyślała przez chwilę, że zmarli rodzice pragnęliby, żeby żyła.
Wieczorem 24 lipca żołnierze z 4 Dywizji ładowali się na łodzie desantowe. Niedługo potem pierwszy rzut wylądował na południowo-zachodnim wybrzeżu wyspy Tinian. Dzięki zwiadowi wykonanemu przez oddział pod dowództwem starszego brata Billy'ego J. natrafili na niewielki tylko opór. Nieznaczny ogień powitał tych, co lądowali kilka godzin później, w świetle dnia, straty ponieśli więc niewielkie.
Tuż po Drugiej Dywizji, jeszcze tegoż ranka, wylądowała bez żadnych strat 1/6. Sullivan uformował swój Batalion w kolumny marszowe kompanii i poprowadził je poprzez płaskie plantacje trzciny cukrowej w kierunku lotniska Ushi. Najgorszym wrogiem było dla niego palące słońce. Inni narzekali na muchy i smród.
- To pachnie jak babeczka - powiedział Tullio, który nie odzyskał zmysłu węchu, utraconego na Tarawie.
W ciągu pierwszej godziny nie padł ani jeden strzał. Do pierwszego starcia doszło, gdy nadjechało kilka jeepów wyładowanych wojennym łupem.
- Stać! - krzyknął major Nelson, szef sztabu, który wyglądał, jak zwykle zresztą, jakby właśnie wyszedł z łaźni. W pierwszym jeepie siedział porucznik piechoty morskiej obłapiając olbrzymi zegar. Mimo iż niższy stopniem, Nelson wypalił:
- Żądam, żeby zatrzymano tę kolumnę, pułkowniku. Cały ten łup ma być zwrócony tam, skądeście go zabrali. Przyszliśmy tu toczyć wojnę, a nie łupić wroga. Chcę mieć nazwiska każdego z tych, którzy wzięli cokolwiek. Jeśli zajdzie potrzeba, zablokuję drogę ogniem moich dział!
Pułkownik parsknął gniewnie, ale major nie popuścił.
Tullio trącił Marka łokciem. - Waga piórkowa z zadęciem na ciężką.
Szli dalej w stronę lotniska, które teraz przykrywał dym gaszonego pożaru. Wszedłszy na wzniesienie, ujrzeli przerażający widok: szczątki około stu Japończyków ostrzelanych z dział okrętowych. Drogę pokrywały ochłapy ludzkich ciał, pociętych tak starannie, jakby tego dokonano w olbrzymiej rzeźni. Mięso było jeszcze czerwone, a upalne słońce nie zdążyło wysuszyć krwi.
Tullio dostał mdłości.
- Wy tam, gnojki na przodzie, trzymać mi krok! - krzyknął. Mark czuł, że smród przewierca mu nos. Przysiągł sobie, że nigdy nie weźmie do ust czerwonego mięsa. Popchnął idącego przed nim żołnierza. Po kilku minutach minęli cały ten szlachtuz, ale wydawało się, że nie ma on końca. Przedzierali się poprzez gaj bambusowy i o zmierzchu byli już w połowie drogi do lotniska. Następnego dnia pomogli przy zajęciu Ushi, po czym wsiedli na samochody i pojechali prosto na południe, ku drugiemu końcowi wyspy. Nadal ponosili straty tak niewielkie, że Mark przestał się obawiać, iż on sam albo Billy J. może zginąć. Przeczucia okazały się tylko grą wyobraźni.
Dwudziestego siódmego lipca dopadł ich ogon tajfunu. Lunęło jak z cebra. Zaparowała rozgrzana ziemia i po godzinie czerwona gleba zamieniła się w głębokie do kolan błoto. Ulewy zamieniły w koszmar dwa następne dni. Szli wolno, a spanie w rowach do połowy wypełnionych wodą było czymś gorszym od wszystkiego, co się Markowi przydarzyło w dawnych trasach. Naciągali na głowy poncha, żeby nie zamoczyło amunicji. Czuli się jak w basenie pływackim. Dopóki brnęli, zanurzeni po pachy, było im dosyć ciepło. Ale gdy tylko wyłazili na chłodne powietrze nocy, ziębiła ich własna mokra odzież. Na domiar złego oblazły wojsko całe masy ślimaków, które wślizgiwały się w spodnie i przywierały do skóry. Rano, żeby je zeskrobać, trzeba było użyć ostrego noża albo bagnetu.
Marsz na południe opóźniał także batalion zapasowy. Jego dowódca, „Wielki Tom" Weston, zachowywał się jak dziki koń; do wojska przyszedł z poboru i nie potrafił czytać kompasu. Atakował w poprzek linii frontu 1/6. Sullivan telefonował do niego bezustannie, prostując mu marszrutę. Wreszcie Wielki Tom wdrapał się na mały kopiec i przystawił oczy do wielkiej japońskiej lornety, ustawionej na wysokim trójnogu. Bezskutecznie szukał 1/6, która, rzecz jasna, skryła się wśród trzcin i zarośli.
- Gdzie jesteś, u diabła, Billy?
Billy cierpliwie podawał mu koordynaty. - Właśnie tam jestem, Tom.
Nadal cię nie widzę. Pomachaj mapą.
- Nie mam zamiaru wstawać i machać pieprzoną mapą, żeby mi odstrzelili łeb.
- Pomachaj mapą, muszę wiedzieć, gdzie jesteś.
Billy J. popatrzył na Marka z rozpaczą, potem ujął swój karabin i nabił mapę na lufę. Wysunął mapę nad trzciny. Rozległ się terkot kaemu.
- W porządku, Tom, teraz masz dziury w mojej mapie. Dostałem w nią serię z kaemu. Zadowolony?
- Eee, nie wariuj z tego powodu, Bill. Nie podniecaj się. Wiem, gdzie jesteś.
Kilka następnych dni upłynęło na żmudnej, codziennej robocie. Wróciło słońce i żołnierze posuszyli mundury. Padło zaledwie kilku, wyglądało na to, że wyspę zdobyto tanim kosztem. Ale gdy, w tydzień po pierwszym lądowaniu, podchodzili do południowego cypla Tinianu, opór wzrósł i przybyło strat.
Wczesnym rankiem następnego dnia, do wznoszącej się nad południowym cyplem wyspy pokaźnej skały, podpłynęła łódź desantowa wyposażona w megafony.
- Jesteśmy amerykańską piechotą morską, która pragnie wam pomóc - powiedział tłumacz po japońsku. - Nie obawiajcie się nas. Przywozimy wam żywność i lekarstwa.
Ci z łodzi desantowej ujrzeli u podnóża skały tłum cywilów. Byli to ludzie starzy, kobiety, dzieci, dreptali w dół z beznadzieją i lękiem. Gdy łódź desantowa podpłynęła bliżej, tłumacz dostrzegł wyzierające z licznych w skale pieczar przestraszone twarze. Wtedy dojrzał w jednej z większych jaskiń żołnierzy i skierował w ich stronę teleskop. Stało ich tam ze dwudziestu, a z pół tuzina leżało na ziemi, zapewne rannych.
- Wy tam, żołnierze. Nie wygłupiajcie się. Już po bitwie. Damy wam wody i opatrzymy waszych rannych. Nie będziemy strzelać, jeśli wejdziecie na szczyt skały i z rękami do góry ruszycie na północ.
Pół mili dalej 1/6 posuwał się wolno w stronę skały napotykając sporadyczny ostrzał z karabinów i broni maszynowej. Czasem wybuchał z prawej strony drogi jakiś pocisk artylerii górskiej lub moździerza.
Wściekły Pies McCarthy szedł na punkt dowodzenia Billy'ego J. w asyście szefa oddziału JASCO, porucznika Grady'ego, gdy zaczęły im gwizdać nad głowami pociski górskiej armaty. Grady padł na ziemię, Wściekły Pies tylko się roześmiał.
- Nie zwracaj na to uwagi - rzekł. - Jeszcze nas nie namierzyli. Gdy znowu weszli na drogę, rozległ się świst pocisku i Grady wskoczył do płytkiej jamy.
- Śmierdziel z ciebie, Grady! - powiedział Wściekły Pies, z obrzydzeniem. W następnej chwili wybuchł tuż przy nim pocisk, Wściekły Pies padł z ciężką raną w lewym ramieniu. Grady krzyknął po sanitariusza, który założył mu opaskę zaciskającą. Wściekły Pies siedział wyprostowany i krzywił w uśmiechu twarz.
- Dzięki Bogu, nie trafili w łapę potrzebną do picia. - Ujrzawszy nadchodzących Billy'ego J. i Marka, zaczął się śmiać. - Hej, pułkowniku, jestem sakramencko ranny, wracam do Pearl, do siostrzyczek...
Rozległ się kolejny wystrzał z armaty górskiej, po nim dygotliwy świst. Billy J. i Mark przypadli do ziemi. Pułkownik wstał potem zdumiony, że nie oberwał żadnym odłamkiem.
- Znowu pudło, Mark - powiedział i wtedy ujrzał, że jego ordynans leży na ziemi a z piersi bluzga mu krew. Oczy miał otwarte, ale był w stanie szoku.
- Sanitariusz! - krzyknął Sullivan i schylił kark. - Żyjesz, synu - powiedział uspokajająco. - Pokaż, gdzie cię trafili.
Przybiegł sanitariusz, rozciął nożem Markowi koszulę.
- To szrapnel, sir - powiedział. Zasypał ranę proszkiem, zatkał gazą.
- A panu nic, pułkowniku? - wymamrotał Mark.
- Wiesz, że mnie trafić nie mogą. I ty się z tego wyliżesz, synu. Mark był przekonany, że umrze. Wiedział także, że to wymysł, całe to gadanie, że człowiek nigdy nie słyszy pocisku, który ma go trafić. Mark swój pocisk słyszał. Czuł, jak wycieka z niego życie, zdołał jeszcze powiedzieć: - Ojciec Callaghan...
- Rozumiem. - Sullivan krzyknął do Tullia, który gapił się oszołomiony. - Znajdź Skaczącego Józia. Widziałem go przed chwilą gdzieś z tyłu.
Traci dużo krwi, sir - powiedział sanitariusz. - Trzeba go stąd wynieść.
Billy J. krzyknął, żeby sprowadzili jeepa. Mark zakaszlał i krew bluznęła mu z ust. Przypadł doń ojciec Callaghan. Mark usiłował coś powiedzieć, ale kapelan go nie rozumiał.
- Powiedz memu ojcu...
- Tak, Mark...
Oczy zaszły mu mgłą i stracił przytomność.
Przyjechał jeep i Bestia ostrożnie złożył go na noszach, potem pomógł sanitariuszom wstawić je na wóz. Ojciec Callaghan udzielił jeszcze ostatniego namaszczenia, gdy na miejscu obok kierowcy siadł Wściekły Pies.
- Ty zaczekasz na następny autobus - powiedział Billy J. - Tullio, ty z nim pojedziesz, masz go zawieźć na plażę w jednym kawałku.
Sanitariusz ostrzegł kierowcę, żeby po wybojach jechał powoli.
- Ruszamy - powiedział Billy J. do Skaczącego Józia, gdy ten dokończył obrzędu i odszedł kilka kroków.
Billy J. patrzył, jak jeep powoli jedzie na północ.
2.
Oficjalnie bitwa skończyła się następnego dnia, jeśli nie liczyć zwyczajnej, choć zazwyczaj przykrej i niebezpiecznej roboty, przy wyczesywaniu ostatnich obrońców. Wedle tych, którzy dowodzili operacjami z okrętów wojennych, wyspa była już „bezpieczna"; w uszach uczestników walk słowo to brzmiało wręcz nieprzyzwoicie. Druga Dywizja utraciła „zaledwie" stu czterech żołnierzy w zabitych, a ktoś zapewniał korespondentów, że była to łatwa kampania. „Nie ma łatwych kampanii", odciął generał „Czerwony Mike" Edson. „Wszystkie są trudne".
Na skałach południowego cypla Tinianu Pierwsza Kompania Szóstego Batalionu właśnie osaczyła grupę japońskich żołnierzy. „Są jak szczury, które nie mają dokąd wiać" - donosił Billy J. rodzicom. „Musimy ich wykopywać po kilku. Czasem żołnierze nie pozwalają cywilom poddawać się i ci nieszczęśni ludzie często kończą ze sobą skacząc na wystające z morza skały. Można płakać na widok martwej matki z niemowlęciem przywiązanym do jej kimona, gdy je unosi fala. Nie mamy pojęcia, dokąd nas stąd poślą, teraz zajmujemy się głównie budowaniem obozu. Sami, dla odmiany, mieszkamy dość wygodnie w kwaterach japońskich lotników. Donoszą mi, że mój ordynans, Mark, czuje się dobrze, został ranny odłamkiem szrapnela. Polubiłabyś go, Mamusiu. Przyrządzał mi różne dania, co wieczór słał łóżko i pilnował, żebym w czasie deszczu nie wychodził bez kaloszy". Nie napisał matce jedynie o tym, że ściany kwater lotników pokrywały japońskie obrazki pornograficzne, więc Bestia zawsze szukał okazji, żeby się do dowódcy przymilić, bo strasznie chciał bodaj zerknąć na nie.
Tydzień później Billy J. pisał, że Batalion wraca na Saipan i przechodzi do odwodów. „Każdy pułk otrzymał pewną część wyspy i pomoc inżynierską przy budowie czegoś, co nazywamy tu szałasami. Lepsze to, niż nasze stare namioty. Składają się z drewnianych podłóg, drewnianych szkieletów, na które nakładamy namiotowe płótna i już nie potrzeba żadnych linek ani kołków. One nas osłonią przed wywianiem z tej wyspy w razie nadejścia tajfunu. Jeden tajfun dopadł nas w czasie bitwy na Tinianie, a był taki, jakiego nigdy nie widziano w Kansas".
Wrócił na Saipan 13 sierpnia i dokonawszy inspekcji budowy obozowiska na terenie już oczyszczonym po wschodniej stronie wyspy, ruszył jeepem, razem ze swoim nowym ordynansem, w kierunku polowego szpitala armii. Zaprowadzono go na oddział Marka. Odziana w bawełniany kombinezon pielęgniarka odesłała go na środek sali. Miała szorstkie dłonie i twarz czerwoną od koralowego kurzu tej wyspy, wiatru i okrutnego słońca. Inna siostrzyczka odsunęła parawan.
Billy J. zbladł. - Co tu się dzieje?
- Przykro mi, pułkowniku - powiedział lekarz. - Przed chwilą go straciliśmy.
- Nie oberwał aż tak strasznie.
Lekarz wyjaśnił cierpliwie, że przyplątały się komplikacje. Miał niestety grupę B minus, i ...
- Doktorze - odezwała się jedna z sióstr. - Wyczuwam słaby puls!
Lekarz wydał krótkie polecenia, po czym pochylił się nad Markiem. Billy J. patrzył z nadzieją i strachem. W końcu lekarz zwrócił się doń.
- Widziałem już coś podobnego w Denver, gdy byłem na praktyce.
- Wyjdzie z tego?
- Robimy co w naszej mocy.
Sullivan spostrzegł, że nie jest tu potrzebny. Wyszedł. Pozwolono mu porozmawiać z Markiem trzy dni później.
- No i jak się sprawujesz, morski piechurze? - powiedział.
- Wspaniale! Niech mnie pan zabierze z powrotem do oddziału. Uścisnęli sobie dłonie.
- Powiem tylko cześć reszcie chłopaków i zaraz wracam, O.K.? Gdy Billy J. wrócił, Mark powiedział:
- Martwiłem się, że Batalion nie da sobie beze mnie rady. Musi wam być ciężko tak samotnie wykańczać Japów.
Sullivan siadł na jego łóżku, spojrzał nań poważnie i rzekł:
- Nie masz pojęcia, jak zdumiewająco szybko wszystko zaczęło działać. Żadnych tam nawalanek, zniekształconych rozkazów, braku benzyny dla jeepów. Jestem przekonany, że naprawdę powinieneś zostać oficerem. To mi cholernie ułatwi prowadzenie wojny...
- Potem dodał poważnie: - Dopiekłeś nam parę dni temu, Mark.
- Mówił mi o tym doktor - Mark zniżył głos. - Tego dnia, kiedy miałem zapaść, śniłem najbardziej niesamowity sen w życiu.
- Rozejrzał się dokoła. - Opowiem panu, ale proszę się nie śmiać.
- Nie będę się śmiał.
- Śniłem, że unoszę się nad łóżkiem i patrzę na siebie z góry. Uczucie było przedziwne. Nie bałem się. Czułem się wspaniale, spokojnie, bezpiecznie. Potem zobaczyłem pana stojącego nad moim ciałem. Był pan bardzo smutny i skłonił głowę w modlitwie. Próbowałem panu powiedzieć, żeby się nie martwił, że jestem w porządku, ale pan mnie nie słyszał. Zgniewało mnie, że pan mnie nie słyszał i krzyknąłem głośniej. I wtedy sen się nagle urwał... Obiecał pan, że nie będzie się śmiał.
- Stałem nad twoją pryczą. I schyliłem głowę w modlitwie. Lekarz powiedział mi, że umarłeś.
- Umarłem? - Mark był oszołomiony. - Nikt mi nie powiedział, że był pan tu, żeby mnie odwiedzić.
Godziny mijały powoli, ponieważ nie miał nic do roboty, jak tylko gapić się w sufit - i myśleć. Mark widywał w przeszłości nadzwyczajne wyczyny Billy'ego J., Tullia i Księżyca. Zadawał sobie pytania, czym oni różnią się od niego. Długo nie znajdował odpowiedzi i czuł się poniżony we własnych oczach: przez całe swoje życie był egocentrykiem. Już jako podrostek doszedł do wniosku, że ojciec myśli głównie o sobie, przeto jeśli sam nie będzie tak postępował, zostanie zerem. Wyrósł więc, nie wiedząc kiedy, na samoluba. Gdyby go oceniono w ten sposób jeszcze kilka tygodni temu, byłby oburzony. Teraz jednak, w łóżku, prawda wyszła na jaw tak, jakby nagle podniesiono kurtynę. Zastanawiał się, czyje życie powinno się raczej ocalić? Sullivana, Tullia, Księżyca czyjego własne? Musiał przyznać, że nie jego własne. Przysiągł sobie, że jeśli przeżyje, wyrwie z siebie samolubstwo z korzeniami.
Tego popołudnia, w czasie obchodu rannych z pułku, ojciec Callaghan zatrzymał się przy Marku. Powspominawszy tych, co padli na Tinianie, Mark powiedział nagle: - Ojcze, chcę przejść na katolicyzm.
- A jak sobie poradzisz z tym, co cię powstrzymywało?
- To teraz nie ma żadnego znaczenia, ojcze.
- Radzi jesteśmy, że przystajesz do nas. Przygotujemy co trzeba, gdy tylko stąd wyjdziesz.
Kilka dni później Billy J. przyniósł urzędowy z wyglądu dokument.
- Jak wiesz, nie mamy jeszcze medali Purpurowego Serca - powiedział. - Na razie musi ci wystarczyć ten certyfikat. - Usiadł na Markowej pryczy. - Nie żartowałem wtedy, mówiąc, że powinieneś otrzymać patent oficera.
- Całkowicie mi wystarcza to, że mogę być pańskim ordynansem, pułkowniku.
Mnie nie. Masz zbyt wiele talentów, żeby pozostawać kapralem.
- Zrobiłem coś, co pana zraziło?
- Nie bądź dupa. Sam wiesz, jak mi się przydajesz. Potrzebujesz czego? Dostajesz pocztę?
- Tak, sir. Nie mam skarg, ale chcę już wyjść z tej mordowni i wrócić do Batalionu. Jak idzie budowa obozu?
- Świetnie. Jesteśmy na skale z widokiem na Zatokę Magicienne. Japońcy od tej strony nie mogą nas podejść w żaden żywy sposób. Na południe od nas siedzą sztaby pułków, na północy Drugi Batalion a za drogą Trzeci Batalion. Oba mają nowych dowódców. Szefem sztabu w pułku jest pułkownik Swift, a świeżo upieczony pułkownik nazwiskiem Jonas objął batalion drugi. Podpułkownik Haffner, pamiętasz go, został dowódcą Trzeciego Batalionu. Ze względu na nasze położenie, nie lękam się o bezpieczeństwo. Po zmierzchu trzymam w namiocie wacht oddział straży wewnętrznej, a dwuosobowy posterunek wystawiam na drodze. Przepłoszyliśmy paru maruderów i potykamy się czasem tylko o trupy przeciwnika.
Ożywił Marka ten fachowy wywód. Wyżej podniósł plecy, siedząc w łóżku.
- Ciekaw jestem, co te biedne gnojki porabiają w nocy, zaryte w norach, bez światła i najpewniej bez żarcia.
Uśmiechnął się Billy J.
- Srają albo rżną w pokera. -- Opowiedział o naturalnym amfiteatrze w zalesionej kotlinie. - Zbudowaliśmy tam scenę z ekranem kinowym i kabiną projekcyjną. Prądu dostarcza generator. Wyświetlamy filmy co wieczór.
- Pierwsza klasa. Na czym siadacie? Na ziemi?
- Nie, do diabła. Ustawiliśmy rzędy worków z piaskiem. Wyżej nad teatrem Skaczący Józio ma namiot-kaplicę, z workami piasku zamiast klęczników. Coś nieprawdopodobnego przydarzyło się nam wczorajszego wieczoru. Kiedyśmy, już po seansie, zaczęli się rozłazić, jakiś facet świecił latarką po ostatnim rzędzie worków. Na końcu, tuż przy drzewach jaru... - Zaniósł się śmiechem.
- Co w tym śmiesznego?
- Siedział tam Japoniec, żołnierz. No i Marines zaczęli wrzeszczeć: Japoniec! I porwało go z dziesięciu chłopców. - Mark także zaczął się śmiać. - Przynieśli go do naszego Batalionu i teraz go przesłuchują. Zgadniesz, co nam zeznał?
- Zakopał się w jarze i przyszedł się poddać?
- Nie, u diabła. Powiedział, że się poddaje, bo się sakramencko zmęczył oglądaniem na okrągło tych samych marnych filmików.
Wszyscy, którzy to usłyszeli, wybuchnęli śmiechem. Gdy ucichło, Billy J. rzekł: - I ten skurwiel opieprzył Batalion za brak lepszych rozrywek.
Po południu nadeszła poczta. Długi, dziennikarski list od Maggie. Wynajęła mieszkanie w Honolulu i przygotowywała się do wylotu na jedną z wysp Pacyfiku, gdy tylko zostanie oczyszczona z żołnierzy nieprzyjaciela. Nie miała pojęcia, jaka to będzie wyspa, ale Mark wywnioskował, że z pewnością Saipan. Odrazą napawał go widok Maggie wśród żołdaków. Marines byli diabła warci, ale ci z poboru to zwierzęta.
Dopisała wątek, który Marka zaintrygował. „Kilka tygodni temu gościliśmy tu sławnych ludzi. Opowiem ci o tym przy okazji". Prezydent przybył dla omówienia z Nimitzem i MacArthurem następnej wielkiej operacji, a jej się udało zdobyć zdjęcie prywatnego domu na Waiki Beach, gdzie się spotkali. Dowiedziała się też od jakiegoś pyszałkowatego majora, że ten słyszał, jak MacArthur powiedział triumfalnie do jednego z doradców, przed odlotem do Brisbane: „Sprzedaliśmy to!".
Otrzymał także długi list od ojca Hinemoi, wraz ze zdjęciem jednomiesięcznego chłopca. Pan Finn przyznawał, że twardo sprzeciwiał się małżeństwu z Tarą, ale teraz rozpiera go duma. „Ten mały brzdąc bardziej przypomina Irlandczyka niż Maorysa. To Finn, nie mam żadnej co do tego wątpliwości!" Mark po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że to on powinien być ojcem tego chłopca. Przyjrzał się zdjęciu uważnie. Było w nim pewne podobieństwo. Poczuł zrazu gorycz, potem wstyd, po którym popadł w rozdrażnienie. To było jego dziecko, dlaczego nie powiedziała mu o tym Hinemoa? Mogliby wziąć ślub przez telefon. W takich okolicznościach Billy J. i Wielki Józio nie mogliby się sprzeciwić. Im dłużej wpatrywał się w niemowlę, tym wyraźniej dostrzegał w nim McGlynna. Czemu to, u diabła, Hinemoa zdobyła się na coś podobnego? Wiedział, że go kocha i on kochał ją. Po całonocnych rozmyślaniach doszedł w końcu do wniosku, że Hinemoa dokonała słusznego wyboru. Małżeństwo zawarte przez telefon zrujnowałoby jej reputację, a dziecku dało fatalny bilet wstępu między ludzi. Znając ją był pewien, że wyznała mężowi całą prawdę. Modlił się, żeby dumny Tara nie zaczął jej za to zadręczać.
Przystanęła przy nim pielęgniarka. - Co się dzieje, morski piechurze? Coś boli?
Podniósł na nią spłoszone oczy i dopiero wtedy poczuł, że po policzkach ciekną mu łzy. - Troszeczkę, siostro.
- Chcesz coś na to?
- Nie, dziękuję. - Nie potrafił oderwać wzroku od fotografii. Hołubił nadzieję, że Hinemoa mu przebaczy.
Zwolnili Marka ze szpitala w końcu sierpnia. Teren obozu już uporządkowano, dzielił z Tulliem i kilkoma podoficerami namiot ustawiony na skale z widokiem na przepiękną Zatokę Magicienne. Było cicho, sielsko, jakby nigdy nie stoczyli tu żadnej bitwy. Wiał słaby wietrzyk, więc tylko z rzadka dokuczały im moskity i muchy. Także wyżywienie poprawiło się znacznie. Otrzymywali teraz dania gorące, a co tydzień każdy żołnierz dostawał pajdę białego chleba. Nie było piwa ani widoków na piwo, ale to Markowi nie przeszkadzało. Piwo i papierosy traktował jako towar na wymianę.
Przeczesywanie terenu już prawie zakończono. W sąsiednim batalionie nadal gadali tylko o jakimś Japońcu, co wysiadywał na górze i obserwował mecze baseballa, rozgrywane między Marines i Seabees. Pewnego dnia tak się rozeźlił na niesłuszny, krzywdzący Seabees, werdykt sędziego, że zbiegł ze wzgórza, wrzeszcząc po japońsku: zabić kalosza! Jakiś morski piechur, tak brzmiała opowieść, wstał, ruszył na Japońca, z którym się nie zgadzał, i zastrzelił go.
Gdy Mark poczuł się dość silny, by popływać, Billy J. zabrał go do niewielkiej lagunki otoczonej rafą koralową u stóp skały. Mark spodziewał się, że woda będzie tam paskudnie ciepła, ale ku swojej radości stwierdził, że jest orzeźwiająco chłodna, jakby w niej biły źródła.
Opalali się na plaży, a Billy J. mówił o przezwiskach dawanych postaciom dowódców. - „Byk" Halsey, „Józio Ocet" Stillwell, „Wyjący Wariat" Smith. Nagle spytał: - Mark, czy chłopcy nie przezywają mnie czasem „Dzikim Billem"?
Mark zaśmiał się. - „Dziki Bill"! Dlaczego mieliby pana tak przezywać? Może pan być wszystkim, tylko nie „Dzikim Billem".
Billy J. poczuł się urażony i okazał to.
- Czemu się panu nie podoba pańskie przezwisko?
- Jakie przezwisko?
- Nie wie pan, że wszyscy nazywają pana Billym J.?
Billy J. wyprostował się, był wstrząśnięty. - Billy J.? Żartujesz.
- Wszyscy tak pana nazywają, z wyjątkiem paru starszych artylerzystów.
- A oni, jak mnie nazywają?
- Junior.
Billy J. zaśmiał się. - Rzygam na to.
- Bestia nazywa pana „Chłopcem".
To także wzbudziło w Billym J. niesmak. - Ale Billy J. to brzmi jak tłuste, małe dziecko z Georgii.
- Myślę, że to dobry przydomek, pułkowniku. Niech to pan przemyśli.
- Billy J., Billy J., Billy J. - Sullivan kiwał głową. - Och, do diabła, mógłby być o wiele gorszy. Myślę, że się przyzwyczaję do Billy'ego J. Billy J. Mamie się to spodoba.
Popłynęli raz jeszcze, daleko, potem położyli na piasku, okrywając ręcznikami nagie ciała.
- Mówiłem w dywizyjnym G-2 o twoich wyczynach w pieczarach, Mark. Powiadają, że trzeba im tłumaczy.
- Wolę zostać w Batalionie.
- Jesteś potrzebny Korpusowi i krajowi jako tłumacz. Będziemy was potrzebować w miarę zbliżania się do ich wysp macierzystych. Będziesz mógł uratować wiele istnień. Ale decyzja należy do ciebie. Możesz zostać ze mną do końca wojny.
Mark nie odpowiedział. Tej nocy nie mógł zasnąć, dręczyły go wspomnienia o przerażonych cywilach, których namawiał do wyjścia z pieczar. Myślał o smutnej śmierci Księżyca. Rano powiedział pułkownikowi.
- Przemyślałem to, co mi pan radził. Gdybym tylko mógł zostać w Szóstym Batalionie Marines, mogę zostać nawet tłumaczem.
- Niestety, to akurat jest na razie niemożliwe. Ale zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby cię odzyskać.
- Okay.
- Wobec tego, za twoją zgodą, rzucam piłkę do gry.
- Dobrze.
Po południu pojechali jeepem do Sztabu Dywizji. Sullivan przedstawił Marka pułkownikowi Jackowi Colleyowi, oficerowi wywiadu. Ten wysłuchał z zainteresowaniem opowieści Marka o jego latach nauki w Japonii i Nowej Anglii.
- Poczekaj kilka minut na zewnątrz, Mark - powiedział Billy J., a gdy ten wyszedł, powiedział: - Składam wniosek o Srebrną Gwiazdę dla niego. Ten sukinsyn ma nie tylko krzepę, ale i mózg. Będzie dobrym oficerem.
Colley był zachwycony.
- Przekonałeś mnie. Rano jadę do G-2 Korpusu i zobaczę, czy uda nam się nasmarować tę pochylnię i sprawę popchnąć. Będzie chyba musiał wrócić do Pearl, na krótkie przeszkolenie.
Tydzień później Colley powiadomił Billy'ego J.:
- Korpus porozumiał się z Pearl. Zatwierdzili wniosek. McGlynn może tam jechać zaraz po przejściu komisji lekarskiej i po zatwierdzeniu jego awansu. Wtedy wsadzę go do pierwszego samolotu. - Billy J. podziękował. - Wszyscy jesteśmy ci wdzięczni. Następny wielki show będzie na Iwo Jimie, bardzo potrzebują tłumaczy. Ten chłopak to cenne znalezisko.
Kilka dni później, podczas porannej mszy, Mark został ochrzczony wraz z dwoma innymi żołnierzami. Wszyscy trzej musieli odczekać tydzień, zanim na ich chrzest przybył biskup. Ceremonię odprawiono w na poły zrujnowanym kościele w Gara-pan. W obecności Sullivana, Tullia i innych katolików z Batalionu, biskup ogłosił: - Znaczę cię znakiem krzyża. Namaszczam cię olejem świętym, abyś był zbawiony w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Uderzył Marka w oba policzki delikatnym pacnięciem, co miało symbolizować jego zgodę na noszenie krzyża, na wzór Krzyżowców Chrystusa, wyznanie wiary i gotowość przyjęcia wszelkich cierpień w jego obronie.
Tullio był strapiony. - Bez ciebie będzie tu nudno - powiedział. Wyrzucił z siebie otrzymaną w liście wiadomość, że jego brat Tony poległ w Normandii. - Kiedy czytałem list, zdawało mi się, że nie mam już serca. Byłbym gotów zamordować każdego Szkopa. Byłbym to wyładował na Japońcach, ale co my tu jeszcze właściwie robimy? Niech już nas poślą na front. Ale wtedy pomyślałem o mamie i przestałem myśleć o sobie. Co mam jej napisać, Mark? Co mam powiedzieć? I czy mam zrobić piekło siostrom za to, że mi nie doniosły o Tonym? Musiałem się o nim dowiedzieć od obcych.
- Może powinieneś napisać coś ładnego i zwyczajnego. Powiedz jej, żeby się o ciebie nie martwiła, bo postanowiłeś przeżyć tę wojnę. Nie sądzisz, że jej to trochę ulży?
- Ale ja już nie mam brata.
Mijali cmentarz Marines, którzy polegli na Saipanie. Była to zwyczajna łąka, otoczona zasiekami kolczastego drutu. Weszli i zatrzymali się przed krzyżem kapitana Rawlingsa z Kompanii B, który tak świetnie walczył podczas nocnego ataku czołgów.
- Nigdy nie zapomnę go, jak stał w okopie niczym Geronimo i kierował bitwą jak meczem piłki nożnej.
Odszukali krzyż Murphy'ego. Billy J. mówił dalej: - Cholera, nie powinien był nigdy iść na front, on z tamtego czołgu robił sobie jaja.
Stanęli przed płytą nagrobną Księżyca Mullinsa. Żaden nie odezwał się ani słowem. Gdy szli potem z powrotem w stronę obozu, Tullio powiedział: - Nigdy już nie znajdzie się taki gość, jak Księżyc.
W namiocie zastali kolegów w stanie wrzenia. Starszy sierżant Mills przyniósł właśnie wiadomość, że wszyscy oficerowie, którzy lądowali z dywizją na Guadalcanal, otrzymują urlopy w kraju. Żołnierze z poboru - nie. Na wszystkich twarzach malowało się rozgoryczenie, kilku płakało.
- To tak, jakby każdemu poborowemu, co szedł ze swoim batalionem, dali w pysk - postękiwał Bestia.
- Albo tak, jakbyś żył ze swoją starą na kocią łapę - dodał zmaltretowany sierżant.
Inni uzupełniali: „Pierdolone oficerki otrzymują wszystko, awanse, urlopy, medale, o czym tu gadać". „To jest tak. Oficerowie wpieprzają pierwsi, a nam zostaje po nich gówno". „Jedyny sposób, żeby wrócić do domu, to dać sobie odstrzelić dupę. Ale wtedy ci ją połatają i też odeślą tutaj". „Pierdolone, parszywe żarcie, pierdolone wyspy, wszystko tu cuchnie".
Mark poczuł się niezmiernie głupio, ponieważ miał właśnie zostać oficerem i wkrótce wyjechać na Hawaje. A ci żołnierze obserwowali się nawzajem od obozu rekrutów, Elliotta, poprzez Islandię i w czasie gry w kości na Guadalcanal, Tarawie, Saipanie i Tinianie. Teraz mieli przed sobą następne wyspy i w końcu samą Japonię albo śmierć. Żarcie było podłe, organizacja wypoczynku żadna, żadnej kobiety w zasięgu wzroku z wyjątkiem armijnych pielęgniarek, kwatery kiepskie, a na domiar złego zaczynała się pora monsunów. Nic dziwnego, że olewali starannie wszystkich, łącznie z psem Kompanii A i batalionową małpką. Paru bluzgało nawet na Billy'ego J. Było to tak nieładne, że Mark miał zamiar stanąć sztorcem, ale Tullio posłał mu ostrzegawcze spojrzenie, więc milczał.
Następnej soboty, w upalnym słońcu, przypinano odznaczenia za Saipan. Billy J. otrzymał Krzyż Marynarki, Tullio i Mark Srebrne Gwiazdy. Wszystkie pochwały podpisał Wyjący Wariat. Po tygodniu Mark dostał awans na podporucznika. W czasie uroczystości batalionowej pułkownik Sullivan przypinał mu do kołnierza koszuli khaki złote paski. Tej nocy poborowi znęcali się nad nim bezlitośnie. Następnego jednak ranka, kiedy jechał jeepem, ci sami ludzie oddawali mu przepisowe honory, a potem zgotowali huczne pożegnanie. Sullivan i Tullio odprowadzili go na obszerne lotnisko, budowane dla bombowców, które będą atakować Japonię. Billy J. promieniał jak ojciec wysyłający syna do szkoły z internatem. Tullio obłapił Marka.
- Bywaj, wielki bracie. Pilnuj się w tamtejszych pieczarach.
Mark czuł, że coś dławi mu gardło. - Bywaj, mały bracie. Utrzymuj 1/6 w formie. - Gdy wszedł do wnętrza kadłuba wielkiego Marine C-42, był podniecony na myśl o czekających go nowych przygodach. Pomachał z fotela przyjaciołom. Czy się jeszcze kiedy zobaczą? Samolot wzbił się ociężale, zatoczył krąg i przepłynął nad dwiema wyspami, z którymi wiązało się tyle wspomnień. Dobrali paliwa na wyspie Guam i polecieli ku Wyspie Johnstona. Następny postój zapowiedziano na Oahu, ale mała była nadzieja na spotkanie tam Maggie, ponieważ pogoda i kłopoty techniczne uniemożliwiały dokładne określenie czasu lądowania. Na Hickam Field czekał nań oficer eskortujący, który go zaprowadził do Połączonego Centrum Wywiadu, operującego na oceanicznych wyspach Pacyfiku. Po sprawdzeniu personaliów odwieziono go do Camp Catlin w bazie piechoty morskiej. Kupił tam nowe mundury i wszelkie baretki, które uznał za ważne. Obejrzał się w lustrze. To nawet robi wrażenie! Kupił potem najdroższe perfumy, jakie mógł znaleźć w PX i zadzwonił do Maggie.
Pisnęła radośnie, gotowa natychmiast skoczyć do bazy Marines, ale kazał jej zaczekać u siebie na miejscu. Otrzymawszy adres, wezwał taksówkę, kucnął na brzeżku kanapy i po jeździe, która zdawała się nie mieć końca, wysiadł przed nieciekawym jednopiętrowym budynkiem w Honolulu. Wyglądała przez okno z pierwszego piętra. Krzyknęła tak, że wydało mu się, iż ma zamiar wyskoczyć.
Spotkali się na schodach. Skoczyła ku niemu, narzuciła mu na kark wieniec z kwiatów i objęła ogniście. Potem cofnęła o krok, by się przyjrzeć jego wychudłej, zbrązowiałej twarzy. Podczas ostatniego z nim widzenia miał naszywki kaprala. Teraz był oficerem z błyszczącymi złotem dystynkcjami. Jeszcze większe wrażenie sprawiły dwa rzędy baretek. Był odmieniony, choć uśmiechał się tym samym zaraźliwym uśmiechem. Był starszy, bardziej pewny siebie. Gdy podniósł ją z podłogi, zamachała w proteście nogami.
- Twoja rana!
- To tylko blizna.
Ciągnęła go do mieszkania, paplając o swojej pracy. Wkrótce miała polecieć na którąś z wysp Pacyfiku. Wiedział, że cokolwiek powie, nie powstrzyma jej, udawał więc, że cieszy się wraz z nią. Nagle wybuchnęła radośnie:
- A najlepsza wiadomość! Papa jest tutaj! Oszołomiła go. - Jak to tak?
- Myślę, że za ten sznurek pociągnął pewien jego stary kumpel z Harvardu.
- Prezydent?
- Kiedy usłyszał, że masz tu przylecieć, ojciec zaaranżował sobie jakieś zajęcia w twoim konwersatorium. Ma wykłady o kulturze i języku Japonii. Zostawiłam mu wiadomość, żeby tu przyjechał po zajęciach w szkole tak szybko, jak będzie tylko mógł. - Próbował jej powiedzieć, że właśnie się tam zameldował, ale paplała o swoich najnowszych opisach szkolenia oddziałów na wyspach i wyliczała korespondentów, których ostatnio spotyka. Wszyscy, naturalnie, byli gotowi jej pomóc. I jest tu taki jeden cudowny kapitan marynarki wojennej, pracuje w wydziale propagandy, obiecał mnóstwo ciekawostek o Marines...
Gdy w końcu dorwał się do głosu, poprosił o szklankę soku pomarańczowego. Przyniosła mu po chwili duży, zimny dzban. Osuszył trzy szklanki i musiał wyjść do łazienki. Gdy wrócił, zastał ojca. Oblał się rumieńcem.
- Tatuś! - Schwycił ojcowską dłoń.
- Nie urwij jej - zaprotestował profesor, ale także się uśmiechał. Zaskoczył go wygląd syna. Był taki dojrzały. - Rzeczywiście, wyglądasz, jakbyś pasował do Korpusu Marines.
- To prawdziwe zoo, ale mnie się tam podoba. Nie uwierzyłbyś, że mogą istnieć takie typy, a tam są.
Podczas kolacji w jednym z wielkich hoteli, cała trójka roztrząsała sprawy rodzinne. Nie nadchodziły żadne wiadomości o Floss i jej rodzinie z Tokio, ale profesor niedawno otrzymał krótki list od Willa. Był teraz w partyzantce, gdzieś na Filipinach. Nie mógł podać szczegółów, donosił tylko, że jest zdrów. Po północy wrócili do mieszkania Maggie. Musiała iść do łóżka, ponieważ rano czekała ją konferencja prasowa. Mark rozmawiał z ojcem do drugiej nad ranem. W końcu zdecydował opowiedzieć o swoich doświadczeniach na Tarawie. Zaczął od zabawnych dykteryjek, ale łyknąwszy nieco whisky - opowiedział o krwawym incydencie w japońskim blokhauzie. Język mu się rozluźnił, a po kolejnym drinku zwierzył się ojcu ze strachu, jakiego doznawał podczas lądowania na Saipanie i o krwawej łaźni, jaką przeszedł z Billym J. w ciągu dwu następnych dni. Zauważywszy, że twarz ojca szarzeje, jął przepraszać:
- Nie powinienem był ci o tym wszystkim... - powiedział.
- Tłumiłem to w sobie tak długo.
- Rad jestem, żeś mi o tym powiedzą!, Mark - odparł profesor. Był wstrząśnięty, mimo to pochwalił syna za tę spowiedź. - Zawsze zastanawiałem się, jak ja bym postąpił w podobnych okolicznościach. Otrzymałem list od jakiegoś kapelana - dodał. - Donosił, że zostałeś ranny na wyspie Tinian.
Mark się stropił. O czym mógł mu donieść ojciec Callaghan?
- To musiał napisać Skaczący Józio. Wspaniały kumpel. Zawsze jest na froncie.
- Napisał do mnie także twój dowódca, pułkownik Sullivan. Zapewniał, że twoja rana nie jest ciężka.
- Miałem szczęście być jego ordynansem. To najlepszy dowódca batalionu w piechocie morskiej, to znaczy na świecie.
- Ma o tobie doskonałe zdanie.
Następnego ranka Mark zbudził się na lekkim kacu. Nigdy przedtem nie wypił tyle drinków pod rząd, i to mocnego alkoholu. Chciał wierzyć, że sobie ojca nie zraził. Pamiętał tylko tyle, że profesor był miły i wcale go nie krytykował.
W centrum językowym powitano Marka entuzjastycznie.
- Bierzemy każdego, kto umie bodaj kichnąć po japońsku
- powiedział instruktor. - A wiem, żeś chodził do szkoły w Tokio. Przelecisz tędy jak ten wiatr. Uczymy tu głównie sposobów przesłuchiwania. Ty możesz sobie darować szkolenie wojskowe, rzecz jasna. Jesteś może spokrewniony z profesorem McGlynnem?
- To mój ojciec. Zaimponował tym instruktorowi.
- Wygłosił wczoraj wspaniały wykład o wydarzeniach, które doprowadziły do Pearl Harbor.
Mark dołączył do tuzina innych praktykantów, wysłuchujących długiego wykładu na temat technik przesłuchań, potem każdy z osobna musiał to wypróbować na japońskim jeńcu. Gdy odesłano jeńców do cel, studenci podsłuchiwali ich rozmowę. Jeńcy ci nabijali się z niezwykłej uprzejmości oficerów amerykańskich, szydząc, że ich traktowano jak gości honorowych. Wczesnym popołudniem zaprowadzono grupę praktykantów do audytorium, na wykład profesora McGlynna.
- Wielu z was, chłopcy, będzie jedynie przesłuchiwać jeńców, a to sprawa stosunkowo łatwa - powiedział. - Niektórzy z was będą jednak zmuszeni przekonywać japoński personel wojskowy, któremu od dzieciństwa wpajano pogardę dla kapitulacji, by zechciał złożyć broń. Zajmę się właśnie tym problemem. Jeśli będziecie słuchać uważnie, możecie uratować siebie i życie jakichś Japończyków. Dam wam jedynie pewne sugestie, które mogą, ale nie muszą, się przydać. Powinniście brać je pod uwagę, a potem improwizować. Będziecie mieli do czynienia z ludźmi zdesperowanymi, którzy myślą inaczej niż wy. - Zagłębił się w dysertację na temat różnic w myśleniu ludzi Zachodu i Japonii. - Wasza logika jest precyzyjna, tłumaczy wszystko. Japończyk jest urodzonym dialektykiem, który wie, że samo jego istnienie stanowi sprzeczność samą w sobie. Wy znacie różnicę między tym co słuszne i niesłuszne, między Bogiem a człowiekiem, między czarnym a białym. A dla niego wszystko to harmonijnie współistnieje, można być dobrym i złym jednocześnie. Jego myślenie jest o wiele bardziej mgliste. Wyłóżmy to tak: wasza logika jest walizką określonych gabarytów. Jego zaś jest jak furoshiki, tkanina, której używa do przenoszenia rozmaitych przedmiotów. W tym samym kawałku materiału może przenieść ładunek mały i duży, a potem schować go do kieszeni. - Mrugnął do Marka, dumny na widok wrażenia, jakie wywierał zarówno na studentach, jak i na instruktorach.
- Uznajecie Japończyka za istotę tajemniczą i przewrotną, ponieważ umie być uprzejmy u siebie w domu i grubiański na stacji metra. Potrafi być skrupulatnie uczciwy i umie oszukiwać. Bywa leniwy, a zaraz potem niebywale pracowity. Ale Japończyk w tym wszystkim widzi sens - jednolitą całość. I nie może pojąć, dlaczego wy tego nie rozumiecie. Dla niego człowiek bez sprzeczności jest zbytnim prostakiem, by go szanować, podczas gdy człowiek o osobowości bardzo powikłanej żyje życiem znacznie pełniejszym, ponieważ musi pokonywać własne słabości. Wywodzi się taka postawa z buddyzmu, w który nie zamierzam się zagłębiać, powiem tylko, że dzięki niemu można wyjaśnić napaść Japonii na Mandżurię i Chiny. Mylimy się, zakładając, że te najazdy były skutkiem spisku dowódców rodzajów wojsk, którzy, podobnie jak Hitler, zapragnęli podbić dla siebie świat. Ta tragiczna pomyłka doprowadziła do Pearl Harbor. - Profesor wyczuł w sali opór.
- Musicie zdać sobie sprawę, że japoński militarysta ulega równocześnie metafizycznej intuicji i zwierzęcemu popędowi. To właśnie idealizm popchnął młodych buntowników do zabójstw i terroryzmu jeszcze przed wybuchem wojny. Żołnierze, którzy wkraczali do Chin, żeby wypędzić stamtąd zachodnich imperialistów, zakończyli masakrą swoich wschodnich braci. Popychał ich do tego szczery patriotyzm, nie mieli więc poczucia grzechu. Mieli w sobie ciepło i współczucie, ale ani krzty człowieczeństwa; mimo iż surowy model japońskiej rodziny dawał im poczucie bezpieczeństwa, to pozbawił indywidualności. Jest tragedią, że spotykamy teraz pracowitych, przekonanych, zdolnych do samopoświęcenia ludzi - ludzi naprawdę szlachetnych - a rozdartych między dążenia całkowicie przeciwstawne. To są właśnie ludzie, których wy, panowie, musicie wywabić z pieczar bez przelewu krwi.
Przerwał na chwilę. - Chcę mieć nadzieję, że wszyscy wyjdziecie z tego żywi. Nie macie jednak żadnych szans przeżycia, jeśli nie potraficie postawić siebie na miejscu ukrytego w pieczarze Japończyka. Musicie poczuć się nim, by pojąć jego stosunek do śmierci. Dla niego sens życia wyraża się w sposobie wypowiadania słowa „do widzenia": sayonara-sayo - tak więc, nora - jeżeli. To znaczy: niech się tak stanie. Człowiek w jaskini mówi sayonara wszystkim, ponieważ jego życie jest snem. Najwięksi przywódcy świata mogą umrzeć, narody idą w rozsypkę, trzęsienia ziemi zamieniają wielkie miasta w gruz, plagi pustoszą kraje. Ale Zmiana, którą ja piszę dużą literą, nie zmienia się nigdy, łącznie z samą Zmianą.
Lustrował grupę bacznie, jakby pragnął jej pomóc spojrzeniem w zrozumieniu. - Wejdźcie w skórę człowieka z jaskini. Wyobraźcie sobie, że jego uznanie śmierci dodaje mu sił do stoickiego przyjęcia każdej katastrofy, jaka nań spadnie, a zarazem pozwala mu namiętnie cieszyć się każdą chwilą, ponieważ może to być chwila ostatnia. Pójdzie na śmierć bez skomlenia, bo wie, że jest mu pisana. Niemal każdy z was, w co wierzę, uzna to za pesymizm. Ale tak nie jest. Wasz nieprzyjaciel postanowił jedynie przyjąć wszystko, cokolwiek go spotka - radość, ból, sukces, porażkę.
Wycelował palcem w kogoś z pierwszego rzędu. - Czy chwycił pan cokolwiek z tego, co mówię od pół godziny? Jeśli nie, to nie nadaje się pan do tego, by tam iść i ryzykować nie tylko życiem własnym, ale i tego Japończyka w jaskini. Proszę słuchać uważnie. Dlaczego rybą dla Japończyka najbardziej godną poważania nie jest pstrąg ani łosoś, ani barrakuda, ale mizerny karp? To wy jesteście w błędzie, nie on. Czy wiedzieliście, że ta ryba, którą Amerykanie mają w głębokiej pogardzie, dla Japończyków jest bohaterką, ponieważ dzielnie płynie pod prąd i przeskakuje karkołomne wodospady niczym morski piechur? - Sala wybuchnęła śmiechem a połowa grupy, w tym Mark, złożyła dłonie do oklasków. Profesor uśmiechnął się, przypominał synowi wielkiego kota, który czatuje na mysz. - Ale gdy legnie na desce, ten rybi kawaler Medalu Honoru leży spokojnie, zgadzając się pokornie i mężnie na to, co go spotyka. Niech będzie, co ma być. Sayonara. Wywabienie podobnego człowieka z jaskini, przekonanie go, że to tyleż nieuchronne, co honorowe, stanowi zadanie prawie niewykonalne. Jak macie zamiar tego dokonać, doprawdy nie wiem. Ale sądzę, że można to zrobić, kiedy się wejdzie w jego buty, a potem dowiedzie mu, że jest się wrogiem honorowym, który przybywa, by powitać w nim honorowego przeciwnika. - Skinął szybko głową. - Sayonara wam wszystkim.
Aplauz był tak głośny i spontaniczny, że Mark dostał z uczucia dumy gęsiej skórki.
Obiad w chińskiej restauracji jedli tylko we dwóch. Starszego McGlynna podjęto z orientalnym szacunkiem. Zamawiał po chińsku, a Mark nigdy jeszcze nie zajadał się tak wybornymi i zróżnicowanymi potrawami.
- Żałuję, że nie słyszałem twojego wykładu przed lądowaniem na Saipanie - powiedział syn. - Gdybym go słyszał, stary Księżyc jeszcze by żył. - Wyjaśnił, że choć nadal płynnie mówi po japońsku, to podchodził do tych spraw jak typowy człowiek Zachodu. Pojechali potem do mieszkania Maggie. Nadal była gdzieś zajęta, Mark zdobył się więc w końcu, choć mocno podenerwowany, na szczerą z ojcem rozmowę o sprawach trapiących go od lat.
Nalał profesorowi do wysokiej szklanki burbona z domieszką wody, a sobie soku pomarańczowego. Przez kilka minut rozprawiał o szkole języka, namawiając ojca, by przedłużył sobie dwumiesięczny kontrakt. W końcu jednak zdobył się na trudne wyznanie: - Muszę ci o czymś powiedzieć.
- O czym? - Profesor także poczuł się nieswojo.
- O dziewczynie.
O Boże, pomyślał McGlynn, ten chłopiec jeszcze się nie uodpornił na działanie zabójczego wirusa dziwnej choroby zwanej miłością.
- Nigdy nie znalazłem czasu, żeby pogadać z tobą o tajnikach życia, prawda?
Mark uśmiechnął się. - Zaczynałeś wiele razy, aleś się nigdy nie posunął poza ostrzeżenie, że jeśli mam się uczepić jakiejś dziewczyny, niech będzie przynajmniej ładna, na wypadek, gdybym się miał zamiar z nią ożenić.
McGlynn wykrzywił twarz i sięgnął po kielich. - Nie była to najlepsza rada.
- Zawsze czułem ulgę, kiedyś mnie spławiał.
- Musiałem...
- Do diabła, wszystko o seksie powiedział mi w stodole Harry Morton, kiedy miałem dziesięć lat. - Zaśmiał się. - Jego starzy pracowali w filmie, przysięgał, że pozwalali mu się podglądać nawet w łóżku.
- Uch...
- Harry powiedział: Mark, to całkiem proste. Wyobraź sobie parówkę i rozkrojoną parówkę.
Profesor zaśmiał się głośno. - Ja bym tak nie potrafił.
- Bardzo się zmieniłem od Pearl Harbor - powiedział Mark poważnie.
McGlynn skinął głową.
- Musiałem wam nieźle zajść za skórę.
- Owszem.
- Początkowo dałem się też Billy'emu J. mocno we znaki.
- Billy'emu J.?
- Pułkownikowi Sullivanowi. Patrzy na człowieka lodowatymi, niebieskimi oczami i człowiek gotów się zapaść pod ziemię. Potrafi dopiec jak ostatni drań. - Zacisnął pięści i wywalił z siebie spowiedź o ucieczce na Guadalcanal.
- Twój pułkownik pisał, żeś mu wtedy uratował życie.
- Ach tam. Po prostu, złapałem go, jak zaczął spadać z pełnym plecakiem. - Opowiedział potem o Hinemoi i o tym, jak Wielki Józio i Billy J. nie chcieli mu dać pozwolenia na ślub z dziewczyną, którą naprawdę pokochał. - Nienawidziłem ich odwagi i działałem jak idiota, a potem przyznałem, że mieli rację. Nie byłaby szczęśliwa ze mną w Ameryce. - Powiedział o jej liście „Drogi Jasiu". - Znienawidziłem ją zrazu i długo trwało, zanim zrozumiałem, że postąpiła rozsądnie. - Nie oparł się chęci pokazania ojcu zdjęcia jej dziecka.
McGlynn wziął fotkę jakby od niechcenia i stężał.
- Ty też tak sądzisz, prawda?
- Chryste, Mark!
- Naprawdę ją kochałem. - Wyjął zdjęcie Hinemoi. - Nigdy takiej nie spotkałem. Byłbym z nią szczęśliwy, ale najpewniej uschłaby bez Nowej Zelandii. - Miał w oczach łzy.
Milczeli dłużej. Mark czuł ucisk w gardle, wyszedł do kuchni mówiąc, że po sok pomarańczowy.
- Czy mogę ci coś podać, ojcze?
- Nie.
Mark odchrząknął. Jak teraz wyzna, nie raniąc ojca, o swoim przejściu na katolicyzm? Opowiedział, jak to na ułamek sekundy przed pociskiem, który obryzgał go krwią i mózgiem sąsiada, schylił głowę; o przerażeniu nocnym atakiem czołgów.
- Billy J. i Tullio przeszli to samo. Rzygali, ale nie łamali się nigdy, potrafili nad sobą panować. Ja nie umiałem. Ciągle śni mi się ten młody Japończyk, któremu przerżnąłem gardło nożem i ten w średnim wieku, któremu wbiłem w brzuch bagnet, i ten nieszczęśnik, któremu zmiażdżyłem twarz kolbą karabinu. Widzę ich twarze w snach. - Zauważył, że twarz ojca zszarzała. - Przykro mi, że musiałem ci o tym opowiedzieć, tatusiu. Ale i ty musisz zrozumieć, dlaczego zrobiłem to, co zrobiłem. McGlynn wyprostował się gwałtownie. - Co zrobiłeś?
- Zostałem katolikiem.
McGlynn zaniemówił. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu zatkało go zupełnie.
- Billy J. i Tullio są katolikami. Tak jak większość chłopców w Batalionie. Kiedy mnie ranili na Tinianie, wiedziałem, że umrę. - Miał ochotę opowiedzieć swój dziwny sen w szpitalu, ale nie mógł posunąć się aż tak daleko. - Kiedy się ocknąłem i zrozumiałem, że będę żył, poczułem, że muszę się nawrócić.
- Trudno mi to wszystko poskładać - McGlynn był zakłopotany, ale nie zły, ani uszczypliwy.
- Nauczyli mnie, jak się spotyka śmierć, tatusiu. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe?
Profesor patrzył nań uważnie. Była to jedna z tych nielicznych chwil, kiedy przypatrywali się sobie badawczo; po raz pierwszy zaglądali sobie w oczy ze zrozumieniem. McGlynn nie namyślając się klepnął Marka w kolano. Mark miał ochotę ojca objąć, ale się na to nie zdobył.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
1.
Berlin, styczeń 1944
W ciągu sześciu miesięcy roku 1943 Armia Radziecka posunęła się na niektórych odcinkach frontu aż o 440 kilometrów odrzucając Niemców z jego południowej i środkowej części za rzekę Dniepr. Katastrofa zawisła także nad ich frontem zachodnim. Alianci do początków roku 1944 uzyskali tak znaczną przewagę w powietrzu, że Naczelne Dowództwo Wehrmachtu zdało sobie sprawę, iż siłami, jakie miało do dyspozycji, nie było w stanie odeprzeć żadnej zmasowanej inwazji na wybrzeżach Francji. Należało zmobilizować wszystkich Niemców zdolnych do noszenia broni.
Waszyngton, luty 1944
Profesor McGlynn porównywał najnowsze doniesienia wywiadu do wydziału Op-16-W, oceniające produkcję i rezerwy ludzkie w Japonii. Jest oczywiste, informował kapitana Zachariasa, że Japończykom wiedzie się równie źle jak Niemcom. McGlynn obawiał się, że Pentagon nie potraktuje jego sprawozdania poważnie. Wojskowi, którzy nie doceniali Japończyków przed Pearl Harbor - teraz ich wyraźnie przeceniali.
Tokio, marzec 1944
W Japonii ratowano się przed katastrofalnym spadkiem produkcji kosztem ofiar ponoszonych przez zwykłych obywateli. Ponieważ wiele przedsiębiorstw pracujących na potrzeby ludności cywilnej przestawiono na produkcję wojenną, trudno było na rynku o odzież czy utensylia domowe. Trzeba było wzmocnić siłę roboczą kobietami i młodzieżą. Ustanowiono siedmiodniowy tydzień pracy, skasowano wolne niedziele i inne ulubione święta. Obowiązywało hasło: ZREZYGNUJ ZE WSZYSTKIEGO AŻ DO ZWYCIĘSTWA. Obywatele obywali się więc bez wszystkiego, i to nader posłusznie.
Podróżowanie pociągami stało się tak uciążliwe, że ludzie wyładowywali agresję, kradnąc pokrycia foteli i wybijając okna, byle się dostać do, lub wydostać z wagonu. Przeciętna rodzina japońska, i tak już odżywiana gorzej niż amerykańscy biedacy, teraz musiała walczyć o przetrwanie, żywiąc się byle czym. Najbogatsi czuli się jakby troszkę nieswojo. Wskutek ostrego sprzeciwu personelu i robotników najemnych, zamknięto luksusowe restauracje. Dlaczegóż to, protestowali, dyrektorzy przedsiębiorstw i oficerowie sił zbrojnych mogą nadal jadać w machiai, kiedy pozostałym żywność się wydziela? Trudno było otrzymać cokolwiek: benzynę, węgiel drzewny, trumny, odzież. Ponieważ tak wiele lokali rozrywkowych zamknięto, życie stało się ponure.
Korespondent francuski, Robert Guillain, zdumiał się na widok niezliczonych jam wykopanych w mieście, by pełniły rolę schronów i strapił szczerze, stwierdziwszy, że kopacze-ochotnicy, odziani w zniszczone kombinezony, wyrzucali gliniasty grunt na chodniki i do rynsztoków. Przerwano połączenia telefoniczne, jezdnie zapełnili cykliści na rowerach bez opon. Stare samochody porzucano.
Znikło wszystko, co w życiu Japończyków było radosne. Od półwiecza poeci i malarze przypochlebiali się Japonii, by zechciała zaspokajać zapotrzebowanie ludności na rzeczy ładne i miłe.
Przepadły gdzieś gustowne drobiażdżki, dobre maniery, niewieści wdzięk. Ze smutkiem stwierdził, że znikły kimona, nie tylko dlatego, że przeszkadzały w pracy dla wojny, ale że rządzący Japonią mężczyźni wymagali prostoty. Kobiety musiały wdziewać na siebie monpei przypominające kostiumy clownów.
Junowi Kato najdotkliwiej dokuczało wydzielanie papierosów. Ponieważ nie wystarczało mu sześć na dzień, nabył na jednym z rozplenionych w całym mieście czarnych rynków maszynkę do robienia papierosów. Zamiast bibułki używał cienkiego papieru, na jakim wydrukowano słowniki, a zachowane resztki tytoniu uzupełniał liśćmi oberżyny, łopianu i itadori.
W biurze prasowym Jun wymieniał informacje nadchodzące ze źródeł europejskich z reporterami obsługującymi inne obszary. Wszystkie informacje zanosił swemu doradcy z departamentu gospodarczego, ospałemu Fujicie. Ten w zamian analizował materiały, zawsze z punktu widzenia lewicy. Wczesną wiosną Jun otrzymał wezwanie na drugą komisję poborową. Fujita poradził mu, żeby natychmiast zaczął pić dużo sake, a w przeddzień stawienia się przed lekarzami wypił kubek sosu sojowego dla podniesienia temperatury. Tym razem miał się stawić w sztabie 5 dywizji w Hiroszimie. Gdy tam zajechał, miał już lekką gorączkę i kaszel. Po trwających tydzień badaniach został zwolniony, otrzymał życzenia powrotu do zdrowia i na komisję w roku 1945. Zaraz po przyjeździe do Tokio włączono go do małej, wybranej grupy osób, którym szef wydziału informacji Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Katsuo Okazaki, wygłaszał nieformalne raporty o sytuacji. Okazaki, absolwent Tokijskiego Uniwersytetu Cesarskiego, był człowiekiem kulturalnym i inteligentnym. W 1924 reprezentował Japonię na olimpiadzie, zaprzyjaźnił się z Amerykanami i Brytyjczykami. Należał do orientacji prozachodniej i często przemycał, w czasie spotkań z wybraną grupą, informacje tajne, które mogły jej posłużyć jako materiał wyjściowy przy opracowywaniu raportów własnych. Wszystko, co mówił, było nie do publikacji, miało być wykorzystywane dyskretnie i tak, żeby źródła pochodzenia danych uległy zatarciu. Na przykład, kiedy Okazaki podał im szczegóły lądowania we Francji w dniu D, Jun napisał artykuł pod tytułem „Co się stanie, jeśli upadnie Francja?". Istniały, wnioskował, dwie możliwości: albo Niemcy poddadzą się natychmiast, albo poczekają, aż alianci zajmą Berlin. Jun zdawał sobie sprawę z tego, że czytelnicy będą porównywać sytuację Niemiec z własną. Czy Japonia przystąpi do rozmów pokojowych, jeśli Ameryka zajmie Okinawę, czy też zaczeka, aż wojska tej ostatniej wejdą do Tokio? Temat był tak niebezpieczny, że Jun musiał korzystać z terminów możliwie najbardziej abstrakcyjnych, po czym podsunął brudnopis Fujicie, by ten sprawdził, czy nie posuwa się za daleko.
Tajne spotkania z Okazakim zwoływano zawsze tuż po oficjalnym spotkaniu szefa wydziału informacji z całą prasą. Pół tuzina członków kręgu wewnętrznego porozumiewało się ze sobą dyskretnie i spotykało przed biurem Okazakiego. Wpuszczeni do środka, przyciskali go do muru, a on odpowiadał w sposób wyważony na wszystkie pytania z milczącym założeniem, że nic z tego, co mówi, nie pozostanie zacytowane wprost.
Przyjęto, że nikt z grupy nie przekaże co smakowitszych kąsków informacji własnemu szefowi, ale Jun bąkał od czasu do czasu Fujicie o tym, co właśnie usłyszał. Kolega z wewnętrznego kręgu nie był tak ostrożny jak Jun i posłał do Mainichi Shimbun artykuł, w którym stwierdził, że „decydująca bitwa o Pacyfik rozegra się z dala od wysp macierzystych. Ale gdy nieprzyjaciel wyląduje na naszych brzegach, to będzie koniec".
Premier Tojo wpadł we wściekłość. Wezwał prasę i oznajmił:
- Będziemy walczyć na śmierć i życie aż do zmiażdżenia wroga, nawet jeśli Tokio zostanie zamienione w spaloną ziemię.
Pół godziny później Biuro Informacyjne zakazało dalszej sprzedaży Mainichi i wezwało wszystkich redaktorów naczelnych miejscowych gazet, by zakazać im publikacji podobnych artykułów na zawsze. Autora przesłuchano i wpisano na czarną listę Kempeitai za „mimowolne" przekazanie tajnych informacji wrogowi.
Tadashi Toda, jako dobry przyjaciel Okazakiego, wiedział o istnieniu wewnętrznego kręgu, ale trzymał się od niego z dala, nie chcąc, by go z nim łączono. Nadal obawiał się, że może trwać dochodzenie przeciw wszystkim członkom personelu wydziału prasowego MSZ i że jego współudział w redagowaniu depeszy Roosevelta do cesarza może zostać ujawniony. Tej nocy, gdy Masao usnął, opowiedział Floss o reakcji Tojo na artykuł.
- Ale ty nie miałeś z tym nic wspólnego, prawda? - powiedziała
Floss.
- Oczywiście, że nie. Byłem bardzo ostrożny.
- No więc czemu się martwisz? Jeśli to okażesz, zaczną podejrzewać, że maczałeś w tym palce. Jutro, kiedy wrócisz do pracy, musisz zachowywać się normalnie.
- Normalnie? - Zaśmiał się. - Nie zachowuję się normalnie od wyjazdu ze Stanów Zjednoczonych.
Ucałowała go serdecznie. Martwiła się głównie o dziecko, nadal chudziutkie i chorowite. Choć już półtoraroczna, Ryuko nawet nie próbowała chodzić, a jedyne słowa, jakie wypowiadała, to mama, papa i Sao, zamiast Masao. Ostatnio zaraziła się kaszlem od brata i jej ostry, suchy kaszelek doprowadzał matkę do rozpaczy.
Także robienie zakupów stało się uciążliwe. Nawet te nieliczne kobiety, z którymi początkowo utrzymywała przyjazne stosunki, popatrywały na nią podejrzliwie. Gdyby jej nie pomagała matka Tadashiego i kilka dawnych przyjaciółek szkolnych, nie potrafiłaby odpowiednio zaopatrzyć rodziny.
Obudził ich, jak zwykle, poranny łoskot japońskich samolotów.
Floss jęknęła:
- Znowu lecą. Huczą tak, jakby ktoś tłukł w przepalone garnki.
To musi być jakaś taniocha.
Masao obserwował je z niewielkiego ganku. Wyszedł doń Tadashi, objął chłopca ramieniem.
- Psu na budę, te codzienne przeloty nad Tokio - zauważył.
- Dlaczego, tatusiu?
- One niby mają bronić miasta. Jak mogą to robić, jeśli nie wylecą na spotkanie bombowców? Głupota armii jest niewiarygodna. Mają nas bronić, a tylko budzą co rano.
Gdy Masao poszedł do szkoły, Tadashi spostrzegł szczura pożerającego mydło w kuchennym zlewozmywaku. Floss, popadająca w przerażenie na widok myszy, chwyciła długi patyk i bezceremonialnie zaczęła go bić, aż czmychnął. Tadashi patrzył na dom stojący nieco niżej.
- Tam zwykły sypiać na dachu koty - powiedział, wskazując ów dom. - Od miesięcy nie widziałem żadnego. Myślisz, że ludzie je zjedli?
- Mówił nam tato, że podczas pierwszej wojny światowej zjedli swoje koty berlińczycy. Nazywali je królikami strychów i uważali za przysmak.
Tadashi podszedł do Floss, która gotowała gulasz. - Jesteś taka chuda. Nie dojadasz?
Zamieszała gulasz. - Gdybym się miała urodzić po raz drugi, wybrałabym tego samego męża.
Tydzień później Ryuko zmarła, bez płaczu i bez skargi. Cała rodzina czuła się winna jej śmierci. Floss, ponieważ nie była w stanie karmić jej piersią. Masao, ponieważ zaraził ją kaszlem, Tadashi, ponieważ ich przywiózł do Tokio. Ale o swojej winie Tadashi przezornie milczał.
Czerwiec był niebywale upalny, więc praca w pralni męczyła w dwójnasób. Dziewczęta biadały na swój los przez cały długi dzień. Pranie, prasowanie w tym parniku, stanowiły istny koszmar. Tęskniły do szkoły. Wszystko, co działo się wokół nich, było dalekie od normy. Młodzi mężczyźni znikali jeden po drugim. Kilku poznanych w kościele studentów powołano do wojska. Sumiko darzyła szczególnym uczuciem Kojiego Sugano, studenta wydziału literatury na Keio, który wyjechał tak nagle, że nie zdążyli się pożegnać. Chciała do niego napisać. Ale pod jaki adres? Czy kiedykolwiek wróci do domu? Teraz wojna toczyła się tyleż w ojczyźnie, co na dalekich polach bitew. Rząd nazywał ją frontem obrony wewnętrznej, dziewczęta musiały więc toczyć wojnę także w pralni, i pragnęły ją wygrać. Miały walczyć do końca. Nie mówiły tylko o strachu przed bombardowaniami, wiedząc, że wkrótce się rozpoczną.
Sumiko czuła się swobodniejsza, gdy rozmawiała z Yasuko, dziewczyną, która pożyczyła jej książki Dostojewskiego i Gorkiego, przy innych była powściągliwsza. W odróżnieniu od nich, zaprzyjaźniła się z robotnikami, pozdrawiała ich serdecznie co rano i rozmawiała z nimi, lekceważąc społeczne różnice. Prawdopodobnie to, co dla Yasuko było tylko opowieścią Gorkiego o tych, co na dnie, jej pozwoliło zrozumieć ludzi z klasy robotniczej i poczuć dla nich sympatię.
- Nie chciałabyś już wrócić stąd do szkoły? - spytała Sumiko.
- Ciekawa jestem, dlaczego toczymy wojny? - odparła Yasuko z namysłem. - Jest w ludziach coś takiego, co każe im walczyć.
- Przekonuję się czasem, że to coś w rodzaju prawa natury. Nawet mrówki mają armie i zwalczają inne mrówki. Chyba wszystkie żywe istoty na ziemi są skazane na walkę.
- Najpierw zniszczenie, potem odbudowa. Być może to proces konieczny, zanim nastanie prawdziwy pokój.
Sumiko zniżyła głos. - Tylko parę moich przyjaciółek wie, że mam amerykańską szwagierkę. A i te, co wiedzą, milczą. Byłoby mi trudno, gdyby o tym wiedzieli wszyscy.
- Ja nie powiem.
- Mój mały kuzyn jest pół-Amerykaninem. Jest naprawdę bardzo miły. Tak jak jego matka. Mamy wielu amerykańskich przyjaciół. Jakże mogłabym nienawidzieć Amerykanów tylko dlatego, że toczymy z nimi wojnę? Ale wiem, że są także straszni Amerykanie, których naprawdę można znienawidzić.
- Nienawidzę wojny! - podsumowała Yasuko.
Niechęć japońskich cywilów do narzuconych im przesadnych ograniczeń wzmagało powszechne podejrzenie, że wycofanie wojsk z Guadalcanal i utrata Saipanu były czymś o wiele poważniejszym, niż to sugerowały urzędowe komunikaty. Oburzenie publiczności skupiało się wokół Tojo, wierzono najcudaczniejszym nawet plotkom. Publiczność była przeświadczona, że premier przekupuje Cesarską Agencję Dworu, szambelanów i osobistych doradców. Powtarzano powszechnie, że Tojo kupił braci cesarza, Chichibu i Takamatsu, dając im w prezencie samochody. Nie było dowodów na tego rodzaju pomówienia, ale przecież Tojo nadużył władzy, posługując się Kempeitai do inwigilacji dysydentów; wielu aresztowano, a kilku zatorturowano na śmierć. Takie nadużycie władzy wywołało w całej Japonii fale oburzenia, mimo iż w ocenie zasięgu represji znacznie przesadzono.
W połowie lipca niezadowolenie społeczeństwa stało się tak jawne, że Tojo udał się do markiza Kido po radę. Strażnik Prywatnej Pieczęci, wzburzony po upadku Saipanu, zdawał sobie sprawę, że nadeszła pora skrytych działań na rzecz pokoju. Oznajmił więc Tojo sucho, że jako premier i minister wojny skupia za wiele władzy. I że admirał Shimada, który pełni podobnie podwójną rolę w marynarce wojennej, jest jego marionetką.
- Wszystkich nas to trapi - powiedział Kido ozięble. - Sam cesarz jest wielce tym zgnębiony.
Tojo był głęboko urażony, ale potem ochłonął.
- Jeśli Kido ma do tego taki stosunek - powiedział bliskiemu przyjacielowi, generałowi Kenryo Sato - to znaczy, że cesarz stracił do mnie zaufanie. Dlatego nie będę przebudowywał gabinetu. Rezygnuję.
- Rezygnacja w najbardziej krytycznym momencie wojny nie wchodzi w rachubę! - krzyknął zapalczywy Sato. - Można sprawę załatwić, zastępując admirała Shunadę admirałem Yonaim, który uspokoi nie tylko flotę, ale także liberałów w rodzaju Konoyego.
Tojo, acz z oporami, poprosił Shimadę o ustąpienie. Ten okazał wdzięczność.
- Ja, który odchodzę, zrzucam z ramion ciężar. Wy, którzy pozostajecie, będziecie nadal ponosić wielką odpowiedzialność. - Życzył Tojo powodzenia w walce, a ten zawsze opanowany premier tak się wzruszył, że załamał.
Następnego dnia, 17 lipca, Shimada złożył rezygnację, ale to nie spacyfikowało Konoyego i liberałów. Ani nawet Kido. Do najważniejszych obowiązków Prywatnej Pieczęci należał wybór nowego premiera, ale prawem tradycji, musiał wpierw zwołać jushin, byłych premierów i przed stawieniem się z propozycją u cesarza, zasięgnąć ich opinii. O godzinie 18.30 stawili się na wezwanie Kido wszyscy starsi mężowie stanu. W powietrzu wisiał spisek. Po miesiącach bezskutecznych prywatnych skarg, witali się teraz w poczuciu celu. Ktoś ostrzegł, że nawet gdyby gabinet Tojo został przebudowany, naród go nie poprze.
Tojo nie wytrzymał. Nacisk był zbyt duży. Złożył urząd premiera. Zastąpił go generał Koiso, który służył w Korei, a że miał kocie oczy i płaski nos, przezywano go „Tygrysem z Korei". Kido był rad z tego wyboru. Koiso łatwiej sterować, niż kimś w rodzaju Tojo, a następne miesiące miały zdecydować o moszczeniu drogi do pokoju.
2.
Z końcem lata pogorszyło się zaopatrzenie w żywność. Dostawy ryżu zmalały stopniowo tak bardzo, że zaspokajały potrzeby rodzin zaledwie w połowie. Przydzielano w zastępstwie jęczmień, tłuczoną kukurydzę i kaoliang. Wszyscy, prócz wieśniaków, gotowali przydzielany ryż z ziarnami soi, jęczmienia, z dodatkiem suchych słodkich patatów, makaronów a nawet morskiego zielska, byle tylko powiększyć jego objętość.
Wszystko było w praktyce racjonowane, sos sojowy, miso, cukier, mąka, olej jadalny, warzywa, owoce morza. Mało było jaj, niemal zabrakło mięsa i papierosów, czasem tylko pojawiało się piwo lub sake. Ludzie wyczekiwali w długich kolejkach po kawałek kiełbasy, plasterek szynki czy inne rzadkie specjały. Emi Toda, jak wielu mieszkańców miast, co tydzień wyjeżdżała z Matsu na wieś, by wymienić kimono na ryż, jaja czy dostępne w danym sezonie warzywa. Buty były nieomal nieosiągalne, ale Emi udało się kupić kilka par za pośrednictwem przyjaciela, który nabył je w Szanghaju. Skończyło się także mydło. Dobrze myło ordynarne szare mydło, ale Sumiko nie znosiła jego obrzydliwego zapachu. Rodzina Todów nie mogła co dzień grzać wody do kąpieli, ale nie musiała przynajmniej chadzać do łaźni publicznej, gdzie woda bywała ledwie ciepła i niezbyt czysta.
Życie w pralni toczyło się monotonnie jak zawsze. Sumiko, podobnie jak inne dziewczęta, nie przynosiła już drugiego śniadania w torebce. Wszystkie miały zatsuno, plecaczki, by w razie potrzeby mieć obie ręce wolne. Oczekiwano, że wkrótce zaczną się naloty, wszyscy musieli nosić przy sobie bandaże i maści na oparzenia, kieszonkowe notesy, mały ręcznik i garść niezbędnego pożywienia, takiego jak suszone ziarna soi w puszce po papierosach i kilka sucharków.
Pewnego dnia Sumiko włożyła do swego zatsuno album wycinków z Life'u, by je pokazać Yasuko i paru najbliższym przyjaciółkom. Były tam zdjęcia reklam i z życia Stanów Zjednoczonych. W czasie przerw dziewczęta gromadziły się w niewielkim pomieszczeniu na pierwszym piętrze, gdzie naprawiano odzież i przyszywano guziki, i gdzie wolne od nadzoru gawędziły, a czasem grywały w karty, w grę pod nazwą Sto Sławnych Wierszy. Zachwycały się fotografiami samochodów, maszyn i warunkami życia w Ameryce. Największe wzięcie miały fotografie żywności. Nigdy nie oglądały tak ślicznie wyglądających ciast ani lodów. Ani pieczonych indyków, ani niewiarygodnie soczystych steków.
Pierwszego dnia jesieni pojawił się kuzyn Sumiko, Yuji, ubrany w obcisły mundur oficera marynarki wojennej. Tak się nim pysznił, że podciągał spodnie, by się nie wypchały na kolanach. Ten sympatyczny, miły młody człowiek był jedynym synem młodszego brata jej ojca. Uzyskawszy dyplom inżyniera górnictwa w 1943, dzięki wstawiennictwu ojca otrzymał ofertę pracy w Japońskich Stalowniach.
Yuji był dumny ze swych nowych dystynkcji, właśnie awansował na chorążego i oczekiwał skierowania na jakąś nieznaną wyspę na południu, by dowodzić oddziałem rakietowym. Powiedział, że przyjeżdża, by błagać o pewną łaskę.
- Matka i siostra zaczęły wyszywać mi pas o tysiącu szwów, chciałbym bardzo, żebyście pomogły w jego wykończeniu. - Był to wąski pas tkaniny, jakim owijają się w talii żołnierze idący w bój. Jeśli tysiące ludzi zawiążą po węzełku na czerwonej nici przetykającej pas, ten, kto go nosi, będzie miał szczęście w bitwie. Matka z siostrą wykonały już tysiąc czerwonych kropek płonącym hanko (lakiem) i nakłoniły niemal siedemset osób do zawiązania węzełków.
Emi, jako chrześcijanka, uważała to za bzdurny przesąd, ale członkowi rodziny należało przecież pomóc. Zaczęła od sąsiadki urodzonej w Roku Tygrysa. Tacy ludzie mieli prawo zawiązywać po jednym węzełku za każdy rok swego życia. Byli więc bardzo poszukiwani, a wiązanie tak wielu węzełków męczyło ich bardzo. Jednakże ze względu na kuzyna, Emi wymogła na przyjaciółce zawiązanie aż sześćdziesięciu sześciu węzełków. Potem Sumiko poszła z matką na najruchliwsze skrzyżowanie ulic, gdzie co jakiś czas zdobywały jeden węzełek. Następnego ranka Sumiko zabrała pas do pracy.
Gdy Yuji wrócił po kilku dniach, pas był gotów. Pożegnał się z nimi, a na pytanie Sumiko, czemu jest smutny, odparł:
- Obawiam się, że wysyłają mnie na tak małą, położoną na uboczu wyspę, że tam nie będzie żadnej akcji. Miałem nadzieję pojechać na Filipiny, gdzie, jak mówią, dojdzie do wielkiej bitwy.
Nieco później przyjechał Ko w mundurze kaprala wojsk lądowych. Przyniósł bukiet gardenii dla matki, a dla Sumiko szkicownik wypełniony rysunkami z życia obozu. Śmiał się, usłyszawszy o tysiącu węzełkach na pasie kuzyna.
- Co za średniowieczna mania! - powiedział. - Zostawi też chyba swoje obcięte paznokcie.
Przy lunchu wpadł we wściekłość na widok marności dań.
- Nas opychają byle czym - powiedział. - Żebyście widzieli, co jedzą oficerowie! - Wygłosił tyradę przeciw armii. Podoficerowie są brutalni, a w całej kompanii nie znajdzie się ani jeden facet, co by słyszał o Szekspirze, nie mówiąc już, żeby co z niego przeczytał. - Człowiek się czuje tak, jakby żył wśród bydląt. Powinni byli nas posłać do marynarki wojennej.
Tego popołudnia dołączył do nich Maeda. Przeklinał armię jeszcze siarczyściej.
- Przysięgam - powiedział dramatycznym tonem - mogę żyć i umierać dla Ojczyzny, ale nie dla tej przeklętej armii.
- Nie mów o umieraniu - powiedziała Sumiko, czując, że cierpnie jej skóra.
Gdy pani Toda wyszła po zakupy, obydwaj młodzi mężczyźni zaczęli krytykować armię i rząd jeszcze zapalczywiej. Sumiko była zafascynowana wzlotami ich artystowskiego słownictwa, choć z tego, o czym rozprawiali, rozumiała niewiele.
- Daję ci słowo honoru - mówił Maeda, kładąc dłoń na sercu - że począwszy od dziś, nigdy nie wejdę w kompromis z tymi, którzy ograniczają wolność myśli.
Ko był równie zdecydowany. - Nadal wierzę, że liberalizm stanowi jedyny lek na uzdrowienie Japonii.
- Japonia rozkwitła dzięki strukturze władzy i totalitaryzmowi - dodał Maeda - ale tylko na pewien czas.
- Rzeczywistość sprzyja nam - powiedział Ko. Tej nocy zapisał w dzienniku: „Czuję się raczej zawiedziony, ponieważ armia nie jest taka, jaką sobie wyobrażałem".
W końcu dla Sumiko i jej matki musiał nadejść ten okropny dzień. Odprowadziły Ko na dworzec tokijski, gdzie oczekiwał ich wraz ze swymi rodzicami uroczysty Maeda. Przyszedł także Jun, z małymi prezentami dla przyjaciół. Peron wypełniały rodziny żegnające odjeżdżających synów.
Stojąca nie opodal duża grupa, najwyraźniej robotnicza, słuchała mowy człowieka, zapewne najstarszego w rodzie, adresowanej do trzech młodych żołnierzy:
- Wasza służba - grzmiał pompatycznie - jest naprawdę niezmiernie ważna.
I gdy tak mówił dalej, kilku jego młodych słuchaczy zaczęło chichotać, co ubawiło zarówno Ko, jak i Maedę. Potem dała się słyszeć pieśń wojowników. Potem krzyki Banzai! Banzai i „Milion głosów Jak Jeden Głos", a szóstka małych dzieci uderzyła do taktu w cynowe bębenki. Sumiko zauważyła, że Ko i Maeda mają w oczach łzy. Kochali kraj, wbrew swemu krytycyzmowi.
Wjechał na stację pociąg i poczęli opuszczać wagony pogrążeni w smutku rodzice, niosący z szacunkiem białe skrzynki z popiołami poległych w boju synów. Żołnierze, którzy mieli odjechać, pochylili głowy w hołdzie poległym kolegom i zaczęli wchodzić do wagonów.
Maedowie i Todowie wymienili ostatnie pożegnalne uściski.
- Ganbare-yo - powiedział Jun. Znaczyło to „szczęścia w walce", ale obaj przyjaciele wiedzieli, że myślał „wracajcie żywi".
- Ganbattene - powiedziała Sumiko, mówiąc to samo w języku dziewcząt.
- Kio tsukete - bądź ostrożny - krzyknęła Emi, która także pragnęła powiedzieć „wracaj"! Jej słowa utonęły w wywrzaskiwanym ze wszystkich stron Banzai! Banzai!
Ko i Maeda weszli do wagonu i wkrótce wystawili głowy za okno, machając rękami. Pociąg ruszył z wolna ku swemu celowi, w stronę portu Moji. Tam zostali załadowani na statek, który - o czym nie wiedzieli - miał ich zawieźć do Manili.
Emi wróciła z Sumiko do domu, gdzie czekał na nie list z dobrą nowiną. Shogo donosił, że wraca! Przenoszono go do Sekcji Operacyjnej Sztabu Cesarskiego. Nie mógł jej napisać, że wraz z pułkownikiem Tsujim został przegnany z Nankinu, ponieważ pułkownik zbyt otwarcie krytykował swego dowódcę, generała, za co zesłano go do parnej birmańskiej dżungli, dokąd przybył tuż po katastrofalnej operacji w Indiach. Trzy japońskie dywizje, wzmocnione dywizją Chandry Bosego z Indyjskiej Armii Narodowej, najechały Indie północno-wschodnie z zamiarem zajęcia Imphalu. Wyparto je, poniosły straszliwe straty. Zginęło sześćdziesiąt pięć tysięcy ludzi, a wyczerpani do cna ocaleńcy tak upadli na duchu, że kazano Tsujiemu odbudować ich morale za wszelką cenę. Jedną z jego metod było zmuszenie wybranej kadry młodych oficerów do zjedzenia wątrób dwu wziętych do niewoli alianckich lotników. Od czasu Guadalcanal Shogo obawiał się, że podziwiany przezeń człowiek popada w obłęd. Zwymiotował na widok kanibalizmu, po czym, dzięki przyjaciołom, uzyskał przeniesienie. Tsujiego przerzucono do Tajlandii. Musiał się z nim pożegnać, ale tak, by nie okazać wszechogarniającego wstrętu. Było to zadanie najtrudniejsze z trudnych.
Płynące na południe transportowce były przepełnione żołnierzami uwalonymi na drewnianych platformach, a już pierwszego dnia dwa statki z konwoju weszły na miny postawione przez amerykańskie okręty podwodne i zatonęły. Trzeci zatopił okręt podwodny, gdy konwój podchodził do Formozy. Powietrze w ładowniach stało zgniłe, ale na szczęście ludzie tak już przywykli do niewygód, że prawie nie było skarg. Ko i Maeda całymi godzinami pisali listy i omawiali szansę przeżycia tej wojny.
„Myślę, że ojciec był trochę zakłopotany moim wzruszeniem na stacji kolejowej" - zapisał Maeda w dzienniczku. „Tak bardzo pragnąłem powiedzieć mu, że jestem dumny z jego nazwiska, i że nie odczuwam żadnego niepokoju... Teraz jednak muszę wyznać, że boję się bardzo. Niektóre z naszych transportowców już poszły na dno. Czy jutro przyjdzie kolej na nas? Boję się i zarazem spokojnie patrzę w oczy śmierci. Ale czy naprawdę?"
Zanim ten duży konwój dopłynął do Manili, połowa jego statków poszła na dno. Ludzie w brudnych, zawszonych mundurach, żwawo wypełzali z cuchnących żołnierskim potem ładowni. Straty były tak olbrzymie, że resztki pułku Ko umieszczono na statkach, które przewoziły sławną dywizję zwaną Perłą, na wyspę Leyte. Poraziła ich myśl, że stanowią zaledwie uzupełnienie jednostki, w której czuli się całkowicie obco. Przydzielono ich do 3 drużyny kompanii Yahiry. Ich dowódca, kapral Kiyoshi Kamiko, współczuł osamotnieniu żołnierzy i zapewniał, że będą traktowani tak, jakby byli wychowankami dywizji. Pierwszej nocy po opuszczeniu Manili, Kamiko poinformował swoją drużynę, że Amerykanie wylądowali na Leyte.
- Porucznik Yahiro powiedział, że dywizja Perła zatrzyma wroga. Powiedział, żeśmy się długo przygotowywali na ten dzień, nadeszła więc pora, by zastosować nasze umiejętności i spryt.
Kamiko nie wiedział, że kilka dni wcześniej flota wojenna Stanów Zjednoczonych zadała Połączonym Flotom Japonii morderczy cios w trzydniowej bitwie w zatoce Leyte. Amerykanie zatopili cztery lotniskowce, trzy pancerniki, sześć ciężkich krążowników, trzy krążowniki lekkie i dziesięć niszczycieli. Z chwilą, gdy na Leyte wylądowała dywizja Perła, znajdujące się tam wojska japońskie odcięto od zaopatrzenia i uzupełnień. Zostały skazane na zagładę.
Spokój Kamiko uspokajał Ko i Maedę; uznali, że jest jednym z nich. Był nauczycielem szkoły podstawowej; otrzymał powołanie do wojska po ataku na Pearl Harbor; podzielał ich umiłowanie literatury. Słuchali bez protestu, kiedy ostrzegał ich, by panowali nad swoją niechęcią do armii.
- Początkowo czułem to samo - zwierzył się im. - Ale po latach ćwiczeń w Mandżurii nauczyłem się zgadzać na brutalność podoficerów. Ich okrucieństwo uratuje nas w bitwie.
Kamiko wyznał, acz z pewnym zakłopotaniem, że polubił wojskowe poczucie braterstwa, tę świadomość, że zależą od siebie nawzajem.
- Wszyscy pragniemy dowieść, że jesteśmy coś warci w bitwie, a kiedy trzeba - umrzeć za cesarza. - Naiwność, tak stężona, przemówiła nawet do tych dwu młodych cyników.
- To podnosi na duchu - przyznał Ko - świadomość, że kiedy pójdziemy w bój, towarzysze nie spuszczą nas z wodą.
Po zapadnięciu zmierzchu ustał dudniący łomot silnika. Potem rozległ się donośny grzechot łańcuchów spuszczanych kotwic. Przekrzykiwały go wydawane rozkazy. Przybyli do Leyte! Ko zaczął się wdrapywać po stromych schodkach na górny pokład. Po cuchnącej ładowni, łapczywie wdychał świeże powietrze tropiku. Nocne niebo nad głową rozjarzały jasne gwiazdy. Morze było spokojne... Słyszał tylko z oddali kanonadę wielkich dział. Spojrzał na zegarek. Była to chwila godna zapamiętania na całe życie. Całe życie, pomyślał, gdy kanonada nabierała na sile. To znaczy jak długo jeszcze? Stojący przed nimi zaczęli zrzucać z burty sznurowe drabinki. Obciążony czterdziestopięciokilogramowym ładunkiem Ko zaczął powoli, mozolnie złazić. - Skacz! - krzyknął ktoś z dołu. Wskoczył do chybotliwej łodzi, padł na wznak i wtedy zwalił się nań Maeda.
Kompania Yahiry pomaszerowała ku pobliskiemu gajowi drzew kokosowych, gdzie żołnierze natychmiast przystąpili do kopania takotsubo, sideł ośmiornicy, japońskiej odmiany dołków strzeleckich, w których mieli zaczekać na lądowanie pozostałych pododdziałów 57 pułku. Pot zalewał oczy Ko, koszula przylgnęła mu do pleców, ale rozkoszował się tropikalnym upałem. Usiadł w swoim takotsubo. Pachniało nader egzotycznie. Błądził gdzieś myślami, po czym spostrzegł płynące gdzieś ze wschodu słabe, różowawe światełko. Wyczołgał się z dołka i rozciągnął rozkosznie. Jaka cisza, co za spokój. Nagle usłyszał odległy brzęk.
- Samoloty wroga! - ktoś krzyknął i Ko wskoczył do swego dołka.
Brzęk przeszedł w ryk. Nadlatywały amerykańskie B-24 obojętne na pukaninę działek przeciwlotniczych i rozkwitające wokół nich dymki. Ko spostrzegł małe bombki lecące wahliwie ku statkom, z których nadal wyładowywali się ludzie. Wszystkie takotsuby wydały wrzask radości, gdy na bombowce spadły nagle całe sfory Zer. Bombowce statecznie robiły swoje, lekceważąc je całkowicie. Ko był wstrząśnięty, ujrzawszy, że dwa Zera stają w ogniu i spadają jak meteory. Nadchodziła kolejna fala bombowców. Ko patrzył w oszołomieniu, jak na statek, który przywiózł ich na Leyte, spada seria bomb. Dwie rozwaliły pokład. Wkrótce kadłub ogarnęły płomienie. Ko widział, że dowódca 57 pułku patrzy na to jak w transie. Pułkownik ten ruszył ociężale w stronę Ko, mrucząc:
- Jakże teraz powstrzymamy Amerykanów? - Ciągniki, konie i większość amunicji pozostały na płonącym statku.
Tuż po świcie 57 pułk wyruszył wąską drogą, szosą nr 2, na północ. Przez cały ranek nękały żołnierzy amerykańskie bomby i ostrzeliwanie z dział. Ko był przerażony. Widział z tuzin towarzyszy rozszarpanych na strzępy albo nafaszerowanych pociskami. W południe wykończony przez upał, opadł na skraj drogi. Maeda bezskutecznie próbował postawić go na nogi. Pochylił się nad nim Kamiko.
- Jeśli tu zostaniesz, wkrótce cię załatwią - powiedział i odszedł. Ko zmusił się, by wstać i ruszył za innymi, wsparty o Maedę. Do 3 listopada zmarło w pułku ponad dwustu ludzi, żywym nie przynosiła ulgi nawet zapadająca noc. Ludzi, którzy padali na pobocza drogi, atakowały chmary wściekłych moskitów. Kamiko ostrzegał, by nie zasypiali, bo obudzą się z opuchłymi od ukłuć oczyma.
Pułk ruszył znowu tuż po północy. Ludzie nie mruczeli, nikt się nie skarżył. Niektórzy nawet żartowali, Ko nabierał sił dzięki ich zwierzęcemu wręcz entuzjazmowi. O zmierzchu następnego dnia 57 pułk wspiął się krętą drogą na szczyt pasma wzgórz. Urwisty płaskowyż po prawej pokrywała wysoka do ramion trawa cogon. Stanowił naturalną osłonę, gęsto pokrytą kotlinami i zarosła gęstym lasem.
Mogli tu zatrzymać nacierających Amerykanów, tak postanowił ich pułkownik, i zarządził postój. Zaczęto szeptać po oddziałach, że trzeba będzie pozbyć się wszystkiego, z wyjątkiem sprzętu bojowego, a niewielkie plecaki wyładować sucharami i granatami. Kompania Yahiry dostąpiła zaszczytu walki na pierwszej linii, zaś drużyna Kamiko zaszczytu dodatkowego - walki na pierwszej linii kompanii. „Zaszczyt swoistego rodzaju" - mruknął Maeda do Ko, ale przy Kamiko, którego twarz promieniała dumą, milczał.
O świcie rozwiał się lekki chłód i wkrótce mundury przesiąkły potem. Ko wywąchał w powietrzu kwaśny zapach strzelniczego prochu. Serce zabiło mu mocniej. Pole bitwy było zapewne już niedaleko. Panowała jednak cmentarna cisza. Wesoło śpiewały ptaki. Spojrzał na Kamiko, którego wzrok płonął gotowością. Wszyscy członkowie drużyny, z wyjątkiem Maedy, byli równie podnieceni.
Gdy Kamiko zaczął się przedzierać przez zarośla i wspinać na grzbiet wzgórza, sierżant z plutonu krzyknął:
- Nie w tę stronę! - Zaczęły wybuchać granaty. Grudy ziemi spadły na Ko. Człowiek, idący obok, jęczał. Ko oślepł na chwilę, popadł w panikę, pamiętał jednak, że musi nad sobą zapanować albo zginie. Leżał bez ruchu do chwili, gdy zaczął dostrzegać wybuchające wokół niego gejzery ziemi. Toczył się ku niemu granat. Amerykanie zapewne celowo zrzucali je w ten sposób ze szczytu wzgórza. Przekoziołkował do jakiejś jamy tuż przed jego wybuchem.
Szli ku niemu ze wzgórza atakujący Amerykanie. Przypadł jak oszalały do Kamiko, który metodycznie palił z karabinu. Maeda z prawej strzelał także. Ko zdał sobie wreszcie sprawę, że trzyma w dłoniach karabin i zaczął walić na ślepo przed siebie.
Potem rozległy się głuche tąpnięcia moździerzy, głębokie postukiwania karabinu maszynowego, którego dźwięk był bardziej złowieszczy niż ten, który wydawał ich własny. Świstały nad głowami kule, słyszał, jak jedna trafia w żołnierza idącego za nim. Chłopak krzyknął, zaskoczony, na widok bluzgającej mu z ust krwi. Zmiatało ich. Ko był pewien, że wkrótce zginie. Zły na siebie, przeładował karabin i strzelał dalej. Ujrzał oślepiający wybuch, usłyszał grzmot i opadła go ciemność pod postacią ziemi i kamieni. Zdumiał się stwierdziwszy, że nie jest ranny. Wpełznął do dymiącego krateru.
Ktoś runął mu na plecy. Był to Kamiko. Po nim jeszcze dwaj żołnierze z lekkim karabinem maszynowym, ale gdy go rozkładali, po obu stronach krateru wybuchły dwa pociski granatnika.
- Wyłazić! - wrzasnął Kamiko i sam się wyczołgał, a za nim Ko.
Dłubali spiesznie wśród korzeni strzaskanej palmy własne takot-subo. Nagle moździerz przestał strzelać i Ko podniósł głowę. Kamiko ściągnął go w dół, a nad wykop wysunął hełm na lufie karabinu.
- Widziałem to na filmie - powiedział. Gdy nic się nie stało, wyjrzał powoli dowódca drużyny. Na zboczu nie było nikogo. - Amerykanie odeszli - stwierdził zdumiony. - Zjedzmy co, zanim wrócą.
Ko rozejrzał się za Maeda i zaczął wyłazić z dołka. Kamiko powiedział:
- Dokąd się wybierasz, chłopcze?
- Boję się, że trafili Maedę.
Popełznął ostrożnie na lewo i w końcu wypatrzył przyjaciela skulonego w dymiącym kraterze, dzierżącego w gotowości karabin z nasadzonym na lufę bagnetem. Zlękniony Maeda wykonał gwałtowny skręt ciała i wymierzył w Ko, który padł w porę.
- Dzięki Bogu, że to ty! - powiedział Maeda i zaczął się nerwowo śmiać.
Odpełzli w stronę takotsubo Kamiko, ale było puste. Kilka minut później zsunął się do niego bez hałasu.
- Tamte dwie drużyny wybite prawie do nogi. Ocalało tylko trzech.
Do utrzymania całego wzgórza pozostało ich zaledwie sześciu.
Gdy zapadł zmierzch, Kamiko sprowadził tamtych trzech i kazał kopać dołki strzeleckie obok własnego. Potem on sam, Ko i Maeda wspięli się na wzgórze, by pozbierać amunicję, broń i manierki z wodą poległych towarzyszy. O świcie byli gotowi do odparcia ataku.
Godziny wlokły się, nie mogli spać, Ko spytał Kamiko, czy też uważa, że przeznaczeniem ich pokolenia jest zginąć w tej wojnie. Kamiko odparł, że myśli tylko o dniach szczęśliwych, o tym, że wróci do swojej sali wykładowej.
- A nas, studentów, pozbawiono niezależności i studiów, odesłano na front - powiedział Ko. - Czuję, że wszystko przemija i wszystko przepada. Może to i dobrze. Może to w pewnym sensie proces bardzo naturalny.
Kamiko był zbity z tropu. Przecież są Japończykami i muszą walczyć za swój kraj, powiedział. - A ty masz tylko nadzieję, że przeżyjesz i doświadczysz lepszego świata, kiedy powróci pokój.
- Głupia Japonia - stwierdził Ko. - Ale masz rację dowódco drużyny. Bez względu na to jak głupia, jest naszym krajem, musimy więc powstać i bronić jej.
- Na pewno nadarzy się po temu okazja jutro rano.
Nocą dobiła do nich drużyna czwarta. Kamiko ogłosił dobre wieści. Było ich teraz dziewiętnastu. Mogli odeprzeć wroga. Przyszedł świt, ale nie przyszli Amerykanie. Minęły dwie godziny. Gdzież się podziali ci kowboje? Pospali się, czy jak? Co się z nimi dzieje? Wczoraj wycofali się dopiero wtedy, gdy roznieśli w strzępy kompanię Yahiry. Czyżby byli takimi tchórzami, jak piszą w ulotkach? Wreszcie o dziewiątej Ko usłyszał wydawany po angielsku, cichy rozkaz.
- Oficer każe im wbiec na wzgórze - przetłumaczył. Kilka minut później ziemię wokół takotsubów Kamiko zaczęły ryć pociski. Gdy ogień na chwilę przycichł, Kamiko wywołał żołnierzy po nazwisku. Wszyscy odpowiedzieli „Hai!".
- Jeśli podejdą, granatami w nich! - krzyknął.
Wróg znowu zaczął strzelać z wielu ciężkich karabinów maszynowych jednocześnie. Ktoś krzyknął, skryty w sąsiedniej dziurze, że płoną pobliskie zarośla. Całą przestrzeń pokrył gęsty dym, trzaskała w ogniu wysoka trawa cogon. Na chwilę wiatr odwiał dym w bok, ujrzeli wyłaniające się spoza wzgórza sylwetki.
- Amerykanie! - Serce Ko waliło jak kafar. Miał nieprzepartą ochotę czmychnąć.
- Trzecia drużyna! - krzyknął Kamiko. - Bagnet na broń, granaty w dłoń!
Ko nie od razu nasadził bagnet tam, gdzie jego miejsce. Trzęsącymi się dłońmi wydobył trzy granaty. Usłyszawszy czyjś krzyk totsugeki! omal nie udławił się własnym językiem. To krzyknął mały porucznik Hakoda, dowódca plutonu. Wydał im rozkaz do ataku! Ko zaczął z ociąganiem wyłazić z dołka, ale zatrzymał go Kamiko i cofnął rozkaz.
- Trzecia drużyna, stać! - wyjaśnił wdzięcznemu Ko, że atak winno poprzedzić jakieś przygotowanie ogniowe. Ko bał się bardzo, mimo to wyjrzał z jamy. Nieprzyjaciół przesłaniał płonący gąszcz. Nagle, ku swemu przerażeniu, dostrzegł ich z prawej, w odległości zaledwie stu jardów.
- Cel: prawo w skos! - krzyknął Kamiko. - Ognia! Zaczęli strzelać ze wszystkich luf.
- Totsugeki! - krzyczał porucznik Hakoda, poprzez morderczy ogień, powtarzając wściekle rozkaz do ataku. Ko widział, jak się Hakoda potyka i pada na ziemię, usłyszał jego cienki, chłopięcy krzyk: - Kamiko, przejmij dowodzenie!
Amerykanie wyglądali potężnie, Ko był pewien, że to już koniec. Kamiko wstał i cisnął granat. Granat eksplodował i dwaj żołnierze padli. Zatrzymał tym natarcie tylko na chwilę. Ko usłyszał zgrzyt, po czym kilka jardów przed sobą ujrzał wybuch i fontannę ziemi. Stało się to tak nagle, że zarówno piechota amerykańska jak i japońska przestały strzelać. Spadł kolejny pocisk, zmiatając całą grupę Amerykanów; następny rozwalił gniazdo amerykańskich karabinów maszynowych.
- To nasi! - wrzasnął podniecony Kamiko.
Gdy tylko kilka innych nieprzyjacielskich karabinów maszynowych rozszczekało się na nowo, przeleciał nad głowami czwarty japoński pocisk i wybuchł. Nagle zapadła cisza. Groźna i tajemnicza. Ko poczuł, że jest upał. Pożar, pchany przez wiatr, schodził w dół zbocza.
- Musimy odnaleźć Hakodę - powiedział Kamiko. Maeda udał, że nie słyszy, więc tylko sam Ko poszedł za dowódcą drużyny na poszukiwanie dowódcy plutonu. Znaleźli jedynie pas Hakody i jego szablę.
- Pewnie Amerykanie wzięli go do niewoli - powiedział Ko. Zastukał karabin maszynowy, bełtając piach po ich prawej.
Wskoczyli do rowu po lewej. Ko nie mógł opanować ciekawości i wyjrzał.
- Znowu idą! - powiedział, gotów cisnąć granatem.
- Za daleko! - zauważył Kamiko, powstrzymując go. Sam ruszył naprzód z dwoma granatami w dłoniach. Ko nie mógł się poruszyć. Przywarł do ziemi. Wtedy usłyszał dobiegający z tyłu głos dowódcy kompanii, porucznika Yahiry. Nadeszły wreszcie siły główne! Ko pobiegł za Kamiko, który wrzeszczał triumfalnie, płacząc łzami radości. Walnął granatem o hełm, odliczył raz-dwa i miotnął odbezpieczony na wzgórze. Ko i reszta zrobili to samo. Nastąpiło pięć szybkich wybuchów.
- Totsugeki! - krzyczał Kamiko, leząc niezdarnie ku stanowisku cekaemu. Ko poczuł dziwny przypływ mocy i usłyszał, biegnąc przed siebie, że sam też wrzeszczy. Obok galopował Maeda. Oczy miał dzikie z podniecenia. Ko widział z obu stron ciała martwych Amerykanów w groteskowych pozach. Niewielka drużyna wskoczyła do gniazda karabinu maszynowego. Ko zagapił się na opuchłe ciała strzelców. Pas z amunicją jednego z żołnierzy trzaskał, niczym seria petard. Jeden z wybuchających nabojów odbezpieczył granat, Ko i Maeda dali nogę w porę. Żaden nie oberwał, ale Ko nie mógł się przez chwilę ruszyć. Dlaczego ocalał? To musiał być senny koszmar. Kamiko także sterczał jak ogłuszony, potem skulił się i odzyskał przytomność. Kamiko, ubezpieczany przez Ko i Maedę, pobiegł ku szczytowi wzgórza przezwanego przez amerykańskich szeregowców Łamaczem Karków. Ko wdarłszy się na szczyt, ujrzał czmychających ze zbocza co sił w nogach nieprzyjaciół. Wyglądało to nader komicznie, do chwili, kiedy z tuzin chłopaków nakrył się nogami w wyniku kanonady z luf całej drużyny, która się wdarła na szczyt. Ko nie umiał się pozbierać, żeby pociągnąć za spust. Wydawało mu się to nieludzkie. Stojący obok Maeda palił natomiast bez przerwy, a w jego oczach płonęło, towarzyszące zabijaniu, podniecenie.
Mimo iż w nim samym żądza krwi ostygła, Ko poczuł się dumny. Jego malutki pluton, wsparty jedynie pociskami artylerii, odparł atak dzielnego przeciwnika, co pozwoli nadejść całemu 57 pułkowi, zająć pozycje i zamienić pasmo w fortecę.
Maeda, zbyt podniecony, by mówić, uśmiechał się jak kot. Podniósł triumfalnie hełm amerykańskiego oficera i wreszcie odnalazł język w gębie.
- Samuraje zwykli zabierać głowę wroga - powiedział. - Czy to słuszne, żeby człowiek nowoczesny, liberalny, zbierał łupy?
Porucznik Yahiro, z jednym ramieniem na temblaku, złożył Kamiko gratulacje.
- Dziękuję, żeście wytrzymali taki napór - powiedział. Kapitan Sato, dowódca batalionu, pojawił się niespodziewanie i wpisał ich nazwiska na listę zasłużonych, co dla piechurów stanowiło niebywały zaszczyt. Sato wziął od Maedy amerykański hełm i klepnął. Pochwalił jego lekkość.
- Nie macie jakiego bez przestrzeliny? - Kamiko obiecał taki hełm znaleźć.
Tego wieczoru Sato oznajmił, że zaginionego Hakodę zastąpi na stanowisku dowódcy plutonu Kamiko.
- Nie mogę spać - wyznał Maedzie i Ko. Milczał kilka minut, po czym rzekł z poczuciem winy: - Nie dają mi spokoju ciała naszych kolegów, nie pogrzebane, nie poskładane...
- Dzisiaj się nie bałem - powiedział Maeda. - Wczoraj chciałem wiać po pierwszym strzale. Dziś byłem cały nabuzowany, gdybym miał paść, tobym się spotkał z moim starszym bratem, Tatsu. Co może być lepszego, niż takie spotkanie w niebie? - Ko z trudem powstrzymywał uśmiech, mrugnął do Kamiko, który zrozumiał. - Teraz nie boję się śmierci nic a nic - ciągnął Maeda - bo uważam ją za zdarzenie, które zaprowadzi mnie do nieba. Bo, widzicie, nawet intelektualista, jeśli wierzy, może uznać śmierć za zjawisko znaczące i docenić jej wartość. Boją się śmierci tylko ci, którzy mają o jej znaczeniu pojęcie zaledwie mętne.
Amerykanie ponowili o świcie atak na strategiczne pasmo Łamacza Karków, tym razem uderzając szerszym frontem siłami Pierwszej Dywizji Kawalerii. Cel główny stanowiło wzgórze, obsadzone przez osiemdziesięciu ludzi z kompanii Ko, czekających na rozkaz otwarcia ognia. Dopiero gdy Amerykanie podeszli na siedemdziesiąt pięć jardów, porucznik Yahiro krzyknął: - Ognia!
Na widok długiego szeregu wspinających się Amerykanów, Ko rozdziawił usta. Inni natomiast zaczęli przeskakiwać nieruchome ciała i ciskać granaty na dużą odległość, jakby to były piłki baseballowe. Straty rosły przerażająco, Ko nie widział szans na dłuższą obronę. Nikt jednak nie uległ panice, strzelali spokojnie do chwili, gdy dwaj Amerykanie podali tyły. To odwróciło sytuację. Po nich załamali się inni i zaczęli turlać się w dół, po długim zboczu wzgórza.
Wytrwali, ale z całej kompanii pozostało ich przy życiu tylko dwudziestu pięciu. W pierwszej grupie, odesłanej na odpoczynek po drugiej stronie szosy numer 2, znaleźli się Maeda i Ko. Radzi umyli twarze w chłodnej wodzie strumienia, napełnili manierki, zjedli sucharki i legli na gołej ziemi. Taka jest właśnie, myślał Ko, rozkosz nicości. Maeda był zbyt zmęczony, żeby filozofować.
W 9 dniu listopada nadciągnął tajfun, niebo nad Łamaczem Karków pociemniało, trawa cogon zaczęła młócić ziemię. Wkrótce rozszalała się inna burza, tym razem spowodowana przez ciężką artylerię wroga. Pociski moździerzowe trafiały dokładnie w dziury takotsubo na szczycie pasma wzgórz. Skutek był tak miażdżący, że Yahiro rozkazał kompanii zejść niżej, do takotsubów wykopanych wcześniej bliżej szosy, i z nich bronić się do ostatka. Ko ześlizgiwał się i staczał wraz z kolegami w dół, ale stare dziury zalała niemal do pełna woda. Uchodząc przed ścigającymi ich pociskami, Ko dał nura do pierwszej z brzega. Mgła obsiadła wzgórze tak, że widoczność nie przekraczała dziesięciu jardów. Dobił doń Kamiko.
- Nie doceniliśmy przeciwnika - powiedział. - Nie jest tchórzem i może rzucać granaty dwa razy dalej niż my. I zawsze jest pod parą.
Ko, zmizerniały i przemoczony, milczał, pragnąc jedynie, by mieli tyle artylerii i żarcia, ile ich ma przeciwnik.
Natarcie wspierał czołg, ale dwaj ludzie Yahiry cisnęli mu pod gąsienicę tornister z dynamitem. Gdy to wybuchło, piechota amerykańska zaczęła się cofać. Kamiko wyskoczył z jamy i wrzasnął:
- Do ataku!
Ko ruszył za nim żwawo, ponieważ po siedzeniu w wodzie dawało mu to jakąś ulgę. I znowu, gdy wleźli na szczyt, Kamiko zaczął rzucać za uciekającymi Amerykanami granaty. Inni robili to samo, potem zbiegali w dół, po następne granaty. Wkrótce drugie zbocze wzgórza było wolne od wroga. Kilku żołnierzy zaczęło wrzeszczeć radośnie, ale Kamiko nie triumfował.
- To nie jest żadne zwycięstwo - powiedział do Ko. - Te amerykańskie odwroty, to taktyczne zagrywki, będą tu wracać do chwili, gdy już niczym nie będziemy w stanie ich zatrzymać.
Rozkazał ludziom, by powrócili do swoich dziur na dole z tej strony wzgórza. Burza nabierała mocy, wyrwała z korzeniami kilka ocalałych jeszcze palm. Ku zdumieniu Kamiko, tego popołudnia wróg już nie powrócił.
- Sądzę, że nie lubią deszczu - powiedział.
Rano zaczęło się kolejne ciężkie przygotowanie artyleryjskie. Potem ruszyły do ataku dwa przemoczone bataliony amerykańskie z 24 Dywizji. Lało tak, że zostali odparci. Deszcz sprzyjał obrońcom. Amerykańskie drogi zaopatrzenia rozmiękły do cna, piechota dostała bąbli na stopach, płatami odpadała z nich skóra.
Ludzie Kamiko bezskutecznie usiłowali osuszać swoje takotsuby. Przemokli do suchej nitki i tak przemarzli, że podpalali gumowe węże swoich masek gazowych.
- Co za smród! - protestował grymaśny Ko, ale Maeda grzał się przy tej kopcącej ohydzie.
Świt następnego dnia wstał także ciemny. Ulewa szalała, nieprzyjacielskie pociski orały wzgórza nad nimi. Od ciągłych wstrząsów ziemi grunt takotsubo zaczął pękać i Ko pomyślał, że nadchodzi właśnie chwila śmierci. Jedyna pociecha w tym, że kiedyś przestanie padać.
Gdy kanonada ucichła, poprowadził ludzi na górę porytą teraz przez pociski tak, jak dziurawiono ziemię w Europie podczas znanej mu ze zdjęć Pierwszej Wielkiej Wojny. Spojrzał w dół i znowu dostrzegł wspinających się ku niemu chmarą Amerykanów. Co najmniej dwa bataliony! Był przekonany, że tego dnia nie przeżyje. Tę napierającą hordę miało zatrzymać dwunastu pozostałych w kompanii ludzi.
Kamiko biegł wzdłuż szeregu jak szaleniec i gestami rozkazywał wracać do dziur takotsubo u podnóża góry. Ko nie czekał na kolejne ostrzeżenie. Pognał po zboczu i zanim dosięgły go kule, zniknął z oczu, zanurzając się w wodzie niczym łódź podwodna.
Zdążył jeszcze dostrzec staczające się za nim granaty. Szczęśliwie wybuchły przed celem, jakim była ostatnia linia obrony.
Ludzie ze wszystkich stron krzyczeli, że zabrakło im amunicji. Kamiko wyskoczył z okopu. Ko widział, że powoduje nim bardziej gniew niż strach. Ruszył w górę, a za nim jeszcze jeden tylko żołnierz. Potem poszedł Maeda, a za Maedą, całkiem bezwiednie, Ko. Kiedy Kamiko wlazł na grzbiet, cisnął granat i wrzasnął wściekle po angielsku: - Charge! Charge!
Jakiś Amerykanin, myśląc, że to rozkaz, ruszył po grzbiecie wzgórza z bagnetem na karabinie. Obaj z Kamiko wlepili w siebie wzrok i zamarli, niezdolni postąpić kroku. W końcu Amerykanin wrzasnął i skoziołkował na swoją stronę wzgórza. Wtedy zaszło coś równie niespodziewanego. Rozległ się z tyłu krzyk porucznika Yahiry: - Kompania, tenshin! - Oznaczało to tyle co w tył zwrot i marsz! Nigdy nie słyszeli podobnego rozkazu, mieli zakaz cofania się, nie wiedzieli, że to naśladowanie taktyki amerykańskiej w celu zmniejszenia niepotrzebnych strat.
I mimo iż Yahiro powtórzył rozkaz, ludzie wyleźli z dziur, gotowi ruszyć do ostatecznego ataku. On zaś biegał jak wariat i wrzeszczał:
- Tenshin! - żeby zawrócili i szukali schronienia na dole.
Ko szukał rady w oczach Kamiko, ale ten stał jak sparaliżowany. Yahiro przycisnął do biodra zdobyczny amerykański karabin i strzelał. Powalił jednego Amerykanina, potem drugiego, potem sam się sturlał na ziemię. Kamiko i Ko zawlekli go do krateru po eksplozji pocisku, Ko przystawił mu do ust manierkę. Yahira pociągnął jeden łyk, po czym opuścił głowę. Los kompanii Yahiry przechodził w ręce Kamiko. Tego przeszkolono tak dokładnie, że nigdy nie zdobyłby się na wydanie rozkazu odwrotu. Co jeszcze można zrobić przed chwalebną śmiercią, prócz tego, by wróg musiał za nią słono zapłacić?
- Do ataku! - krzyknął, tym razem po japońsku, i ruszył w górę rozmiękłego zbocza z Ko, Maedą i jeszcze trzema. Wrzeszcząc dziko, pozbyli się reszty granatów. Amerykanie patrzyli na to z niedowierzaniem. Gdybyśmy mieli choć jeden karabin maszynowy, myślał Kamiko. Był to pomysł głupawy, oprzytomniał i doszedł do wniosku, że bitwa została przegrana. Powinien uratować ludzi na następny dzień.
- Za mną! - krzyknął i pobiegł na czele dziesięciu ocalonych ku szosie numer 2. Potem spojrzeli za siebie. Na szczycie wzgórza stali znowu Amerykanie. Kamiko pociągnął swych ludzi drogą, w kierunku Ormoc, z cicha przeklinając siebie za tchórzostwo. Widać było, że w sumieniu pali go wstyd.
- Pierwszy zarządził odwrót porucznik Yahira - powiedział Maeda.
- Biorę za to osobistą odpowiedzialność - mruknął Kamiko. - Pozostawiłem ciało mojego dowódcy. Własne życie oceniłem wyżej niż honor.
- I uratowałeś nas - powiedział Maeda. - Po co umierać bez potrzeby?
Zaśmiał się Kamiko.
- Co by dała krajowi nasza śmierć na tej górce?
- To prawda - odparł Kamiko, czując, że mu lżej na sercu. Podeszli do drenu, przez który pod powierzchnią drogi płynął strumień.
- Trzeba tylko robić jak najlepiej to, co ma się do zrobienia
- powiedział Maeda - i nie martwić się o przyszłość. Jeszcze żyjemy.
- Zaczął z siebie ściągać brudny mundur. Potem rozebrali się wszyscy. Ich obnażone nogi były bezbarwne jak pnącza fasoli, w przeciwieństwie do samopoczucia, które nabierało rumieńców przy praniu mundurów; kilku zaczęło nawet okładać się wzajem zmoczonymi w strumieniu łachami, jak rozbawieni chłopcy. Potem, już tylko w samych gatkach, legli wzdłuż brzegu i wkrótce posnęli.
W połowie listopada czołgi amerykańskie dotarły do krętej szosy numer 2; piechota morska opanowała cały teren, prócz południowego krańca Łamacza Karków. Tu trzymała się jeszcze garstka żołnierzy Kamiko, tym razem w zastępstwie kompanii Yasudy. Już od dwóch dni tkwili zaryci w norach, otrzymując jedną porcję ryżu na ośmiu chłopa. Trzeciego dnia Kamiko został ranny w ramię i stopę. Rany były niegroźne. Mimo to i wbrew protestom, odesłano go na tyły. Rozkaz odwiezienia kolegi do Ormoc otrzymali Ko i Maeda. Kilka dni później ich pułk solidnie przetrzebiono; ocalało zeń mniej niż czterystu żołnierzy, a wpadł w kleszcze 32 Dywizji. Bitwa o Łamacza Karków wygasła ostatecznie.
Kamiko, Ko i Maeda wlekli się powoli szosą na południe. Gdy weszli w parów, owiał ich niesamowity smród. Trafili na tysiące wzdętych, zniekształconych ciał, na których roiło się od czegoś w rodzaju węży. Maeda wybałuszył oczy.
- To tak wygląda śmierć?
Siedzący na skale, obdarty żołnierz zaśmiał się ponuro. - To są węże od masek gazowych. Nazywamy ten parów Doliną Śmierci. Powiedział, że jego dywizję zmiotła, podczas pokonywania Łamacza Karków, amerykańska artyleria.
Trzej mężczyźni ruszyli w stronę dżungli, a idąc mijali rannych; ci leżeli wzdłuż drogi i cierpliwie czekali na śmierć. Ko, Kamiko i Maeda parli przed siebie, choć także mieli ochotę dać za wygraną i zostać. A gdy z niemałym trudem przeleźli przez górę, spotkali siedmiu innych maruderów, którzy uprzedzili ich, że Amerykanie posuwają się u podnóża Łamacza Karków i zagrażają przełamaniem japońskiej obrony na całej długości. Poczłapali dalej, natknęli się na amerykański posterunek, napadli nań, ponieważ byli głodni. Zrabowali trochę broni, trochę żarcia i mimo że ich ostrzelano, zbiegli. Maeda, pożarłszy z wilczym apetytem tabliczkę czekolady, powiedział:
- Gdybyśmy mieli tyle żarcia, co Amerykanie, siedzielibyśmy nadal na tej górze.
Kamiko też był zdania, że zwycięstwo w bitwie zależy po prostu od zaopatrzenia, i spytał:
- Jak możemy wygrać z wrogiem tak bogatym?
1.
Cebu City, październik 1944
Więzili Willa na wyspie Negros ponad cztery miesiące, potem przewieźli do Cebu City, gdzie musiał czekać na statek płynący z Davao do Manili.
Dołączył na peryferiach Cebu do grupy dwudziestu innych jeńców gnanych w morderczym słońcu na miejscowy cmentarz. Ponieważ to miejsce wiecznego spoczynku wybrukowano kocimi łbami, wygrzebali sobie na legowiska, zaledwie płytkie dołki.
Will, podobnie jak wszyscy pozostali, tak był zmęczony, że mimo niewygody spał okrągłą dobę. Byczyli się potem w prażącym słońcu na tej rozgrzanej, dusznej, kamiennej przestrzeni trzy długie dni. Było nudno, ale odzyskiwali siły i, przynajmniej Will, wiarę w siebie. Godzinami patrzył na wyspę Mactan. Filipińczyk, jeniec, powiedział mu, że to tam właśnie tubylcy zabili Magellana, ponieważ próbował nawracać na chrześcijaństwo i Portugalię.
Wreszcie poprowadzili ich w kierunku doków. Swój statek poznali po buchającym z ładowni ludzkim zaduchu. Stłoczeni w nim jeńcy z Davao gonili ostatkiem sił. Ścisk i słona woda szerzyły dyzenterię, a ta waliła ludzi z nóg. Inni chorowali na malarię i beri-beri. Will, po miesiącach spędzonych na wolnym powietrzu u boku Cushinga, odwykł od zaduchu i ścisku panującego w obozie O'Donella i na Cabanatuanie. Aczkolwiek podróż do Manili trwała tylko parę dni, stracił nadzieję, że tam kiedykolwiek dopłynie. Gdy się więc dowiedział, że pozostaną czas pewien w ładowniach, nawet po przybyciu do Manili, musiał się wziąć w garść, żeby nie wybuchnąć. Pierwszej nocy zmarło dwóch, następnej jeszcze jeden. W końcu pozwolono im zejść na ląd. Will wdychał głęboko letnie powietrze manilskich doków. Rozkoszował się, wbrew zabójczemu słońcu, nawet marszem do więzienia Billbid. Pobyt tam trwał krótko. Po tygodniu wrócił na Cabanatuan. Na sam widok znanej scenerii poczuł się podle. Nadal sterczał tam ów ship, przy którym tyle przecierpiał w ciągu trzech dni i nocy. Czy byłby w stanie przeżyć kolejny wyrok skazujący na zabójczy upał dnia, na chłód nocy, w charakterze stołówki czerwonych mrówek? Przysiągł sobie, że nie będzie już prowokował losu.
W obozie dostrzegł wiele nowych twarzy, a niektóre, kiedyś znajome, rozpoznawał nie od razu. Kilku jeńców krzyknęło na jego widok. Postarzeli się bardzo, straszliwie wychudli. Nagle dostrzegł twarz rozjaśnioną uśmiechem. Był to porucznik Bliss. Nie zmieniony, nadal opanowany, niewzruszony. Will poczuł, że odzyskuje nadzieję.
Nie mogli porozmawiać, ponieważ nowo przybyłych zabrano do odległej filii obozu i całkowicie izolowano. Dopiero po upływie tygodnia zostali przeniesieni do obozu głównego. Ku zaskoczeniu Willa, pozostało tam ledwie kilka tysięcy jeńców. Bliss mówił, że dwa transporty odesłano do Billbid, a potem do Japonii.
- Japońcy - powiedział - zabierają, zanim wyląduje tu Mac Arthur, tylu robotników, ilu się tylko da. - Zaprzyjaźniony strażnik zdradził mu, że Amerykanie są już na Leyte. - Nasze bombowce atakują Clark Field.
Tydzień później załadowano ich na ciężarówki.
- Przez wrota piekieł - krakał Bliss, gdy wylatywali z obozu, wzniecając tumany kurzu.
Will miał uczucia mieszane. Dzięki Bogu, opuszczali to miejsce. Ale co ich czekało? W kącie pudła ciężarówki kulił się zgnębiony Popov. Dziwnie skurczony, miał przy sobie tylko konopny worek.
Will, Bliss, Popov i jeszcze jakiś poborowy, trafili do pojedynczej celi na pierwszym piętrze starego więzienia federalnego Billbid. Podciągając się na rękach do krat, widywali nurkujące ku statkom w porcie amerykańskie samoloty. Zgnębionemu Popovowi ataki te dostarczały jedynego powodu do radości.
- Teraz już nikt nas nie wywiezie z Manili! Naloty jednak ustały i Popov popadł w rozpacz.
Nie mieli nic innego do roboty, jak tylko siedzieć i czekać. Od czasu do czasu wywoływano z celi pojedynczego jeńca, żeby roznosił wiadra ryżu i wody, której był dostatek, albo żeby dołączył do oddziału sprzątaczy. Samoloty wróciły po dwu tygodniach. Will, gdy niebezpieczeństwo minęło, spytał strażnika, co słychać. Strażnik, z dnia na dzień coraz bardziej uczynny, zdradził, że Amerykanie zajęli już większą część Leyte i wkrótce ruszą na północ.
Will przekazał wiadomość innym.
- Niewątpliwie zechcą nas odesłać do Japonii - rozumował Bliss. - Zostaniemy zakładnikami.
Wszyscy czterej obserwowali następne naloty i z trudem opanowywali wybuchy entuzjazmu. Will czuł się tak, jakby za chwilę miała mu eksplodować pierś. Nadchodzili Amerykanie! Wiadomość przenikała z celi do celi. Ludzie wiwatowali. Niektórzy krzyczeli z radości i wywijali taneczne piruety. Inni siedzieli. Obejmując się ramionami, marzyli o wolności i domu. Popov nie brał w tym udziału.
- To tylko kolejna wszawa plotka - mamrotał. Zawartość jego worka skonfiskowała straż. Zachował tylko nieprzemakalną torbę z paczką rewersów i podpisów zadłużonych u niego towarzyszy niedoli z Cabanatuanu. Will próbował podnieść go na duchu, ale Popov kiwał tylko smutno głową.
Dobry nastrój prysł następnego ranka. Amerykańscy lekarze wojskowi, w obecności lekarza japońskiego, zaczęli badać wszystkich przybyłych z Cabanatuanu, by ustalić, którzy są dostatecznie zdrowi, by przetrwać trudną podróż do Japonii. Popov zameldował, że umiera, a gdy amerykański lekarz potrząsnął z powątpiewaniem głową - nazwał go kolaborantem.
Wieczorem, 12 grudnia, podano jeńcom po pół kubka parzonego ryżu i ćwierć kubka zupy.
- Ostatnia wieczerza - wróżył Bliss i poradził wszystkim, by następnego ranka napełnili manierki wodą. „Jeśli MacArthur jest już tak blisko, a pozwoli nam odpłynąć, to znaczy, że nas olewają" - zapisał w dzienniku.
Parę godzin przed świtem zahuczał wielki gong, wiszący na strażnicy więziennej. Wiedzieli, że właśnie nadszedł oczekiwany z takim lękiem dzień, i że jest za późno na wyzwolenie przez MacArthura. Will z trudem podniósł się z betonowej podłogi. Wziął prysznic i ogolił się w ciemności, zwątpiwszy, czy kiedyś jeszcze zazna podobnego luksusu. Ułożył w plecaku kurtkę, zmianę bielizny i kilka zachowanych szczęśliwie przyborów toaletowych. Popov przeliczał ukradkiem, w kącie, swoje rewersy, jakby w obawie, że koledzy z celi zechcą go obrabować. Wszyscy zjedli po połowie kubka wodnistej, ryżowej mazi.
Wraz z pierwszym brzaskiem, straż pozwoliła jeńcom opuścić cele, po czym ustawiono ich w szereg razem z bagażami. Stali tak długo, ponieważ ich własny dowódca, pułkownik piechoty morskiej, asystujący japońskiemu strażnikowi, nie mógł doliczyć się głów. A było ich tysiąc sześciuset dziewiętnastu. Wszyscy, z wyjątkiem trzydziestu jeńców z wojsk sprzymierzonych, byli Amerykanami. W tym około tysiąca stu oficerów, a wśród nich wielu awansowanych na polu bitwy.
Lekarz japoński usiłował jeńców uspokajać. Wyjaśniał dobrą angielszczyzną, że właśnie wszedł do portu statek, którym zostaną odtransportowani do Japonii.
- Będziecie bezpieczni. Popłyną na jego pokładzie nasze własne żony i dzieci. Statek został oznakowany tak, żeby go nie bombardowano. - Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że jeńcy najbardziej obawiali się zesłania do Japonii właśnie w chwili, gdy wolność zdawała się tak blisko.
O ósmej ruszyła z wolna przez bramę, w Aleję Rizala, długa kolumna. Pozostawieni w więzieniu chorzy i ranni krzyczeli, machali dłońmi z okien i drzwi. Czoło kolumny było już daleko za bramą, gdy zawyła syrena alarmowa. Strażnicy, w panicznym popłochu, zawrócili idących, wrzeszcząc: - Nazad, do więzienia!
Jeńcy z trudem opanowywali wybuchy radości.
- Speedo, speedo!
Mimo tysiąca modłów, samoloty nie nadleciały. Minęła godzina. Ludzi zalewał pot. Strażnicy ruszyli wzdłuż szeregów, zrywali z wrażych głów siatki przeciw moskitom i tropikalne hełmy. W Japonii byłyby niepotrzebne.
Wreszcie, około jedenastej, oficer wydał rozkaz i kolumna ruszyła po raz wtóry. Przechodzili między rzędami świadomych sytuacji Filipińczyków. Wszystkie twarze wyrażały współczucie. Przed wojną w Alei Rizala pulsował tłum, sunęły rzeki pojazdów. Teraz Filipińczycy byli wychudzeni, obdarci. Nigdzie ni śladu kucyków czy wózków. Liczne sklepy zabito deskami. Domy nosiły znamiona grabieży. Niemal poznikały metale. Pokrywy włazów i żelazne kraty okien wyrwano i posłano do Japonii jako złom.
Jeńcy spoglądali w niebo z nadzieją, że wiatr przepędzi chmury i samoloty będą mogły wznowić bombardowania. Szli przeważnie boso, a rozgrzane płyty chodnika parzyły stopy. Mimo upomnień, by oszczędzali wodę, niektórzy wyżłopali ją z manierek, z butelek po ketchupie i innych naczyń - do dna.
Wszędzie piętrzyły się gruzy zbombardowanych domów, niektóre jeszcze dymiły, ostrzeliwując ulice gorącymi iskrami. Przeszli po moście Quezona. Ku zdumieniu Willa, pozostał nienaruszony.
A gdy się wlekli obok Parku Luneta, Will zobaczył w nim, równie zaskoczony, masę ciasno ustawionych, skleconych naprędce baraków. Tu i ówdzie sterczały lufy artylerii przeciwlotniczej. Jakiś Filipińczyk rzucił mu cukierek. Dostrzegł to strażnik, dopadł Filipińczyka i powalił go ciosem na ziemię. Weszli w obszar miasta otoczony murem wzniesionym w epoce przed przybyciem białego człowieka. Obrastały je olbrzymie drzewa ogniste, pokryte olśniewającym czerwonym kwieciem, jakże niestosownie pięknym wśród zgliszcz i zniszczeń.
W końcu przeszli przez ogrodzony dziedziniec kościoła Santo Domingo, zamienionego teraz w kupę gruzu, i dotarli do mola numer siedem, Mola Miliona Dolarów, podobno najdłuższego na świecie. Bomby rozbiły w pyl i proch jego słynne kolumny z białego marmuru, zdołano jednak zacumować przy nim wielki, luksusowy liniowiec Oryoku-Maru.
Wchodził już na jego pokład tłum japońskich kobiet i dzieci. Chciały, zanim zacznie się bitwa o Luzon, wrócić jak najprędzej do domów. Kobiety w kimonach, objuczone wielkimi płóciennymi lub plecionymi ze słomy torbami, pogodnie zapędzały do szeregu rozbrykane dzieciaki, jeńców lekceważąc zupełnie. Grupa marynarzy, najwyraźniej wyłowionych z morza, gdy ich łajby poszły na dno, towarzyszyła żołnierzom wyznaczonym do obsługi dział przeciwlotniczych.
Jeńcy, czekając na zaokrętowanie wszystkich, a było ich z półtora tysiąca, pasażerów, stłoczyli się jak bydło u wejścia na trzy trapy. Bliss, wskazując palcem pośpiesznie przenoszone przez dźwigi do ładowni auta, amerykańskiej produkcji, powiedział:
- Packard MacArthura! - Zaśmiał się, gdy lśniący pojazd wyrżnął o krawędź luku i szpetnie powyginał błotniki. Stojący za nim człowiek warknął: - Szkoda, że nie siedzi w nim ten skurwiel.
Bliss, który przypominał przewodnika studenckiej wycieczki krajoznawczej, zaczął złazić do luku. Tuż za nim szedł zniesmaczony Popov. Odwrócił się do Willa:
- Nigdy stamtąd nie wyjdziemy żywi. Will popchnął go.
W ładowni stłoczono ich siedmiuset. Powietrze dochodziło jedynie przez otwór o powierzchni dwudziestu stóp. Stojący obok człowiek zemdlał, ale ciasnota nie pozwoliła mu upaść. Z trudem oddychali nawet ci, co stali blisko luku.
Byli zbyt oszołomieni, żeby gadać. Nagle rozległ się w mroku krzyk:
- O mój Boże, facet pije własne szczyny!
Potem usłyszeli, ni przypiął, ni przyłatał, głos Blissa:
- Wiedziałeś, że jestem członkiem Klubu Faerie Queene? - Ktoś inny mruczał:
- To i tu mamy pieprzonego pedryla? - Bliss go zlekceważył i wyjaśnił, że każdy, kto przeczyta wszystkie rymowane, rycerskie romanse Spencera, może do tej wybranej grupy wstąpić. - Wydało mi się, że to chciałeś wiedzieć?
Will zachichotał, a za nim paru innych. Potem, w tym stężonym zaduchu zapanowała cisza. Większość mężczyzn bezmyślnie opróżniła manierki i butelki z wodą jeszcze w czasie marszu. Zaczęli wachlować powietrze, czym kto miał w ręku, wszystko na nic.
- Kiedy stąd odpłyniemy? - marudził któryś. -- Na morzu wiałoby solidniej.
Zaczęli wołać o wodę. Straże miały te wrzaski gdzieś. Czyż ich właśni towarzysze broni nie przybyli na Filipiny w tych samych ładowniach? A nie jęczeli. Amerykanie to mięczaki. Płuca jeńców wysysały z wolna resztki tlenu. Stojący opodal major zaczął się dusić i upadł, nie jęknąwszy nawet. Cóż za godna podziwu postawa - pomyślał Will, starając się zapanować nad własnymi nerwami. Setki mężczyzn, dysząc z braku powietrza, zaczęły tłuc pustymi naczyniami i krzyczeć: - Wody!
Statek ruszył powoli dopiero o trzeciej nad ranem, i wtedy lekki wiatr przyniósł pewną ulgę. Płynęli na północ, z prędkością około dwudziestu węzłów, wzdłuż wybrzeży Zambales, w składzie konwoju złożonego z krążownika, niszczycieli i kilku statków wyładowanych wojskiem. Kołował nad nimi wielki, srebrny japoński hydroplan. Strzeżeni tak pilnie, mogli roić nadzieje, że ujdą cało, bo amerykańskie samoloty nie zdołają ich zatopić.
Ledwie ta miła uszom wieść zdążyła oblecieć wszystkich, gdy usłyszeli przeraźliwe wycie alarmowych syren. Po chwili zaczął narastać huk nadlatujących maszyn, witanych szczekaniną artylerii przeciwlotniczej. Rzęziły rykoszetujące wokół ładowni pociski i odłamki szrapneli.
Wszyscy, stłoczeni przy otwartym luku, zaczęli się przepychać ku miejscom uznanym czemuś za bezpieczniejsze. Napięcie prysło nagle, gdy któryś wycedził z silnym akcentem południowca:
- Kupi kto mój zegarek?
Niewiele brakowało, a prujący całą naprzód statek oberwałby solidnie. Na razie krwawili tylko ludzie. Ci, co stali najbliżej, starali się tamować bluzgającą krew kolegów. Ładownię wypełnił odór eksplozji, kurz i fruwające płaty rdzy. Nawet ci, co nie modlili się od miesięcy, błagali Boga o ratunek.
Jazgot nurkujących samolotów i grzechot broni maszynowej narastał i zacichał na przemian. Jeńcy wracali na poprzednie miejsca, byle zaczerpnąć świeższego powietrza. Sanitariusze i ochotnicy opatrywali rannych, starając się robić to na miarę sił i możliwości, i przenosili ich w miejsca pod ściany.
Znowu rozległ się ryk motorów i grzechot działek, wybuchy bomb. Tym razem nikt nie żartował. Naloty powtarzano, z przerwami, przez cały dzień. W czasie ostatniego z nich - wpadły do ładowni odłamki skał. Statek wszedł na mieliznę i dzięki temu nie został zatopiony.
2.
Słońce już zachodziło, gdy Will wyczuł, że statek rusza, ociężale, ale rusza. Prawdopodobnie podniósł go przypływ. Uwolniony, sunął na zachód. Mógłże być w tak znośnym stanie, żeby dopłynąć do dalekiej Formozy? Wspiął się po schodkach roznosiciel żarcia, ale wkrótce wrócił z rozbitym łbem. Nie ma papu, nie ma leków, nie ma wody. Zresztą, po zniszczeniach dokonywanych przez amerykańskie samoloty, czy jeńcom coś się jeszcze należy?
Gdy statek szedł w morze i ciemność, od czasu do czasu słyszeli głuche detonacje.
- Bomby głębinowe - rozpoznał Bliss. - Chyba nasi podwodniacy szykują się do skoku. - Jeńcy zaczęli się modlić o to, by Amerykanie przestali ich ścigać. Nagle maszyny stanęły. Spuszczano kotwice. Usłyszeli, że podpływają do nich małe, japońskie łodzie. Bliss domyślił się, że zabierają cywilów i rannych.
Strażnik krzyknął w dół, żeby wyszli na pokład wszyscy lekarze, ale „speedo!". Wyleźli. Pokład był zupełnie zniszczony. Wymieniono pięć załóg obsługujących działa, bo je zmiatało po kolei. Straty wśród kobiet i dzieci były przerażające. Amerykańscy lekarze i sanitariusze zastali pokłady, kabiny, jadalnie - zarzucone trupami i umierającymi Japończykami. Zadanie mieli beznadziejne, ponieważ dano im tylko świece i żadnych leków ani nawet bandaży. Rozwścieczeni strażnicy zaczęli nieszczęsnych lekarzy niemiłosiernie bić.
Jeńcy, przyparci do kadłuba, lizali jego blachy, bo skraplała się na nich para. Było gorzej niż poprzedniej nocy. Ci, którzy - jak Will czy Bliss - oszczędzali wodę, teraz dzielili się nią z towarzyszami. Nie ocalała ani kropla. Gdy temperatura wzrosła do 110 stopni Fahrenheita, kłótnie o wodę przemieniły się w bunt. W miesiącach, które minęły, Will bywał świadkiem wybuchów niewybaczalnego okrucieństwa, ale nigdy w takim stężeniu jak teraz. Przypomniało mu to dziecięcą lekturę o Czarnej Dziurze Kalkuty. Uczuł ostry ból w karku, potem usłyszał świszczący dźwięk. Bóg świadkiem: ktoś, jak Drakula, chłeptał jego krew! Wykonał gwałtowny obrót, chwycił tego człowieka za gardło, i wydusił zeń zwierzęcy skrzek. Bliss wyrżnął go w mordę tak, że kanibal padł jak martwy. Całe tuziny innych przegryzały gardła i nadgarstki towarzyszy, by ssać ich krew. Tylko nieliczni gasili pragnienie krwią z własnych żył.
Owładnięci szałem, tratowali chorych i rannych. Wybuchły dzikie, mordercze bijatyki. Jeden wywijał manierką wypełnioną szczynami, waląc po łbach wszystkich, którzy się do niego zbliżyli. Jakiś pułkownik wlazł do połowy schodów i usiłował przywrócić spokój krzykiem. Groził, ale gdy na chwilę ucichli, zaczął przemawiać łagodniej. Któryś jednak chwycił go za nogę i ściągnął z powrotem w wir.
Will czuł, że jeśli to szaleństwo potrwa jeszcze chwilę - sam oszaleje także. Kto kiedy mógł sobie wyobrazić coś równie potwornego? Był to koniec cywilizacji. Nagle, ze środka ładowni, rozległ się czyjś władczy głos. Przemówił ojciec Cummings, kapłan, którego Will spotkał w szpitalu na Bataanie. Był jednym z czternastu obecnych na statku kapelanów.
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje... - mówił z takim poczuciem mocy, że szał przycichł. - Przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi. - Modlił się dalej, własną ufnością zmuszając ludzi do słuchania. Potem powiedział im żeby - nie, pomyślał Will, on im rozkazał - żeby uwierzyli. - Uwierzcie w siebie i w dobroć bliźniego swego.
- Jak może ględzić o dobroci człowieka - myślał Will - po nie nadających się do opisania wyczynach, popełnionych nocą przez tych ludzi? Zauważył jednak, że ci ludzie zaczęli na siebie popatrywać z wyrazem wstydu w oczach.
- Musicie wiedzieć, że w was samych i w tych, co stoją obok was, widzicie wizerunek Boga. Ponieważ człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boga.
Will nie mógł wierzyć w Boga, który dopuszczał do podobnej ohydy, ale czuł, że pragnie wierzyć. Kapelan mówił dalej, nie zrażony potężniejącą kakofonią skowytów i wrzasków, i większość odzyskiwała równowagę ducha tyleż wskutek słuchania słów kapelana, co w miarę przybywania światła w luku. Stopniowo normalniejsi zapanowali nad szaleńcami. Nastąpiło coś w rodzaju zakończenia lub zawieszenia tej kompromitującej rytualnej jatki.
O świcie dobili do portu u zachodniego krańca półwyspu Bataan. Zlazł do nich zgarbiony, cywilny tłumacz nazwiskiem Wada.
- Wkrótce zejdziecie na ląd, możecie zabrać ze sobą gacie, koszule, manierki i inne naczynia. Musicie zabrać buty.
Will wpakował do kieszeni wszystko, co się w nich mogło zmieścić. Korzystając z ciemności, wcisnął do podręcznej torby dodatkowe przybory toaletowe, koszule i szorty. Związał ją w tobołek sposobem podpatrzonym u Marka. Kłębiący się wokół niego ludzie pożerali resztki żelaznych racji.
- W porządku! - krzyknął Wada przez luk. - Niech wyjdzie najpierw dwudziestu pięciu. - Grupa ta, w tym pięciu rannych, zaczęła powoli włazić na drabinę. Pan Wada wrócił po kilku minutach i wezwał następnych dwudziestu pięciu. Gdy jednak i ci zaczęli się wspinać - pan Wada spędził ich w popłochu na dół. - Dużo samolotów! Dużo samolotów! - ryknął.
- Chłopcy - zawołał jakiś inny kapłan, ojciec Duffy. - Podziękujmy Bogu, że nas ochronił wczoraj. Prośmy Go, by nas ocalił dziś, jeżeli taka jest Jego święta wola. Jeśli nie - niech nas powoła do nieba. - Modlił się, recytując akt pokuty i wszystkim udzielił rozgrzeszenia.
Chwilę później do ładowni wpadła siejąca odłamkami bomba. Ktoś chwycił ojca Duffy'ego, bo stał nieporuszony, i ściągnął go za stopy pod osłonę jakiejś półki. Załamał się strop ładowni, cudem tylko omijając Willa i Blissa. Sufit sięgnął dna statku, przygniatając doń dziesiątki ludzi. Pojedyncze deski przebiły paru sąsiadów Willa na wylot. Wrak stanął w płomieniach. Wpadające do pozostałych ładowni bomby wstrząsały całym kadłubem.
Bliss ruszył ku schodom z tobołkiem na ramieniu, Will za nim. Żelazne szczeble, gdy lazł coraz wyżej, odgniatały mu bose stopy, Bliss, dobrnąwszy do szczytu schodków, zaczął się mocować z narzuconym na właz rumowiskiem. Pomógł mu Will i po chwili przecisnęli się na pokład. Spostrzegli w pobliżu worki melasy cukrowej. Natychmiast zrzucili kilka tym, co na dole i sami pożarli po parę garści. Will, przekonany, że wylazł z ładowni resztką sił, teraz poczuł, że cukier przywraca mu dawną krzepę.
Ujrzał Japończyków zabitych zeszłej nocy przez bomby i broń maszynową, okrytych workami po ryżu i ułożonych długim rzędem, pięcioma warstwami. Dalej, z innej ładowni, jak wypuszczone na wolność zwierzęta, wyskakiwali ich jeńcy. Will krztusił się cierpkim smrodem płonącego fosforu. Z iluminatorów prychał czarny dym. Część rufową statku ogarnęły płomienie. Usłyszał łoskot strzałów karabinowych. To strażnicy strzelali do Amerykanów myszkujących w poszukiwaniu żarcia i lekarstw. Poszukał oczyma Blissa. Czekał, gotów wyskoczyć za burtę.
- Skacz! - krzyknął. - Ja za tobą. - Wykonał straceńczy lot. Zimna woda orzeźwiła go, ale ciosy otrzymane w czasie dwu spędzonych w ciasnocie dni sprawiły, że popuścił w spodnie. Wtedy sobie przypomniał, że zostawił na pokładzie tobołek z notatnikiem zawierającym bezcenne zapiski. Krzyknął Blissowi, żeby płynął dalej, sam zaś wrócił ku płonącemu Oryoku-Maru.
Statek przypominał złomowisko. Will jął się wspinać po dyndającym trapie, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo w istocie osłabł. A był już w połowie wysokości. Piął się tylko siłą woli, potem padł na deski niemal bez życia. Odszukał swój tobołek i już był gotów skoczyć do wody ponownie, gdy dostrzegł sterczącego u burty, niezdecydowanego ojca Cummingsa.
- Statek tonie, ojcze! - zawołał. - Wiej z tego piekła! Cummings uśmiechnął się niemrawo. - Pływam jak kamień. Zdjął okulary i starannie schował je do kieszeni. - No cóż, niech się dzieje wola nieba - powiedział i skoczył w rozwartą pod nim otchłań. Will, wynurzywszy się po zeskoku, począł szukać oczyma kapłana. A ten, głowę trzymając wysoko nad wodą, machał rękami „po piesku" - i płynął!
- Myślałem, że w ogóle nie umiesz pływać, ojcze!
- Jakoś mi się to na razie udaje - wysapał.
- Nie mów nic. Kiedy zasłabniesz, przewróć się na grzbiet i pozwól się ciągnąć.
Kapłan gorliwie pokiwał głową.
Nagle usłyszeli ryk nurkującego samolotu i przerażający terkot cekaemów. Pociski pruły wodę tuż-tuż. Will dał nura w głąb taką jak nigdy. Wydało mu się, że ciśnienie rozsadza płuca, wyprysnął więc na powierzchnię i walnął głową w ciało czerwone od krwi. Cummings, pomyślał. Ale dostrzegł go w chwilę potem, nawet nie draśniętego, jak się gramoli na brzeg. Usłyszał kolejne wycie. Atakował drugi samolot. Will począł szaleńczo wymachiwać ramionami. Inni, płynący jeszcze, robili to samo. Samolot zakołysał skrzydłami i z rykiem wyskoczył w górę. Żołnierze, dryfując, wiwatowali.
Podpłynąwszy do brzegu Will zauważył, że jeńcy, którzy dobili tam wcześniej, drepcą w miejscu. Co znowu? Potem dopiero dostrzegł wysoką tamę. Stało na niej kilkunastu Japończyków. Strzelali w wodę i żeby ich trzymać w szachu. Will poczuł, że szybko traci siły. Nie miał pojęcia, jakim cudem ojciec Cummings wytrzymał tak długo. Płynął przed siebie, roztrącając wodę torsem, ponieważ straże, acz z wahaniem, przestały strzelać. W końcu poczuł pod stopami piach.
Stali, zanurzeni do bioder, ponad godzinę, błagając żołnierzy z tamy bodaj o łyk wody. Niektórzy próbowali morskiej i natychmiast wymiotowali. Strażnicy gapili się tylko w dół, mierząc z karabinów do każdego, jeśli próbował podejść bliżej. Któryś z bardziej zapalczywych jeńców usiłował wspiąć się po omszałym murze. Padł strzał i człowiek osunął się do wody, martwy.
Wreszcie jeden ze strażników krzyknął po japońsku, że mogą włazić. Will zaczął się wspinać pewien, że nigdy na ten mur nie wlezie, ale poczuł, że z dołu popycha go Bliss. Sam zaś, już będąc na górze, jemu pomógł się wciągnąć. Nie trwało pół godziny, a wlazło na tamę tysiąc trzystu chłopa. Przeliczono ich i pognano w kierunku Olongapo, odległego zaledwie o milę, ale wielu jeńców doczłapało tam tylko dlatego, że Japończycy dźgali ich dla zachęty bagnetami. Miasteczko było małe i przyjemne, przylepione do zbocza jakiejś zielonej góry. Stłoczono ich na kortach tenisowych, otoczonych wysokimi kolczastymi zasiekami. Miejsca starczyło ledwie na to, by mogli usiąść, dotykając kolanami pleców kolegi.
Słońce prażyło niemiłosiernie, więc półnadzy mężczyźni czerwienieli w jego promieniach niczym gotowane raki. Ktoś bąknął, że Japonce niosą wodę, ale była to tylko pogłoska. Will, żeby osłonić ciało przed słońcem, ubrał się w zapasowe ubranie. Wzbudził tym wśród nagusów zrozumiałą zawiść. Odnosił wrażenie, że chętnie by się z nim podzielili. Zbędną koszulę podarował Blissowi.
Wielu miało połamane ręce i nogi, kilku postrzelono, lub oberwali odłamkami bomb rozpryskowych. Ich pojękiwania zagłuszyło jednak wołanie o wodę. Wreszcie strażnicy wezwali pięciu.
Wrócili, dźwigając pięciogalonowe kanistry. Woda! Bractwo hurmem runęło ku nosłwodom. Każdy chciał być pierwszy. Pułkownik wezwał strażników, żeby zaprowadzili jakiś ład. Jeden tylko Japończyk wszedł, acz z nieskrywaną odrazą, do tej klatki stłoczonych, przepychających się mężczyzn i w końcu oczyścił środek kortu o tyle, że można było rozdzielać wodę w miarę uczciwie. Każdy otrzymał jej pięć łyżek. Pierwsi protestowali, że to mało, ale ich odepchnięto. Willowi, zanim oficer odmierzył starannie i wlał mu do manierki pięć stołowych łyżek wody, zdawało się, że minęła cała wieczność. Delektował się każdą jej kroplą. Cóż w życiu może być cudowniejsze od wody?
Nim obaj z Blissem znaleźli dla siebie kąt na legowiska, zapadł zmierzch. Wzeszedł księżyc, lekka bryza poruszyła liście palm.
- Wygląda to jak, nie przymierzając, afisz biura podróży - zauważył Bliss. Will, siedząc w kucki, nie mógł usnąć. Przez całą noc słyszał nieustający jęk i skowyt.
3.
O wschodzie słońca żołnierz japoński wsunął na kort tenisowy dyszę gumowego węża. Odkręcono wodę, ludzie runęli ku niej z okrzykami radości, opryskując się jak nowojorskie dzieci z czynszowych kamienic pod zepsutym hydrantem. Ugasiwszy pragnienie, syci wody, wracali myślami ku żarciu i lekom. I wtedy usłyszeli złowieszczy warkot samolotów. Strach. Jedna bomba, zrzucona w tłum, spowodowałaby masakrę. Samoloty przeleciały, usłyszeli wybuch i grzechot broni maszynowej. Olongapo brało solidne cięgi. Potem jeden samolot wrócił, zatoczył nad ich głowami krąg, dał nura i zakołysał skrzydłami. Ludzie zaczęli krzyczeć. Zostali rozpoznani! Sfrunęły z pozdrowieniami inne samoloty i odleciały.
Beton był rozgrzany jak brytfanna. Ciała pokryły pęcherze. Will czuł się jak czajnik - wypita woda zdawała się w nim wrzeć i parować wszystkimi porami ciała. Godziny płynęły ociężale. Słońce zaszło. Nadal nie dowieziono jedzenia. Potem, w magiczny niemal sposób, nadbiegły chmury, i na tysiąc trzystu stłoczonych mężczyzn lunął deszcz.
Następnego popołudnia pojawił się pan Wada, tłumacz. Przyniósł arkusze jakichś papierów.
- Mam tu listę wszystkich Amerykanów, co jadą z Manili. - Ktoś musiał sprawdzić, którzy z nich umarli. Odczytywanie nazwisk trwało do zachodu słońca. Beton szybko i przyjemnie wychłódł, potem ostygł zupełnie. Uwalili się pokotem na kolejną dręczącą noc. Rano znaleźli następny tuzin martwych ciał. Wody mieli pod dostatkiem. I nic do jedzenia. Wyżsi stopniem oficerowie zażądali usunięcia zwłok i po pewnym czasie straż obozowa pozwoliła wynieść je na stok wzgórza.
Will, z głodu i upału, doznawał zawrotów głowy.
- Trzymaj się - zachęcał Bliss, opanowany jak zawsze. Wieczorem dwaj strażnicy przynieśli wielki wór ryżu. Tym razem nie było pospolitego nań ruszenia. Ludzie ustawili się w spokojną kolumnę i paroma kręgami opasali utworzoną wokół pułkownika arenę. On zaś przydzielał każdemu dwie łyżki surowego ryżu. Will wrzucił do ust jedno ziarnko, żuł je starannie aż do rozpuszczenia. Nigdy, w żadnej restauracji, nie podano mu równie wytwornego dania. Potem obaj z Blissem ucztowali w ten sposób do północy. Przez trzy następne dni otrzymywali taką samą porcję ryżu. Narastało w ludziach zniecierpliwienie i agresja. Nieustające nocne waśnie doprowadzały strażników do szewskiej pasji: zagrozili w końcu, że zaczną strzelać w kort na chybił-trafił. Nadal brakowało leków i bandaży.
W 21 dniu grudnia, sześciuset osiemdziesięciu jeden jeńców załadowano na trzydzieści ciężarówek i wywieziono. Will i Bliss pozostali w obozie. Tegoż dnia byli świadkami odrażającej sceny: chirurg usiłował, tępym scyzorykiem i bez środków dezynfekujących, amputować zgangrenowane ramię piechurowi morskiemu nazwiskiem Dugan.
- Czy możemy ci w czymś pomóc? - spytał chirurg. - Nie zechciałbyś gryźć tego kawałka drzewa? - Dugan poprosił o papierosa i ktoś przypalił mu połówkę. Will omal nie zemdlał słysząc chrobot maltretowanej kości, gdy młody Dugan wypluł tylko peta i zgrzytając zębami wlepił wzrok w gwiazdy.
- Zniosę to - zapewnił chirurga. - Niedługo się stąd wydostaniemy, będziemy wolni. Wreszcie ramię odpadło. Teraz trzeba było ranę przepalić. Japończycy zakazali rozniecania ognisk wewnątrz zasieków, ale tym razem pozwolili podać płonące łuczywo. Gdy płomień oblizał ranę, Will wyczuł drażniącą woń. Dugan nawet nie stęknął. Dwa dni później zmarł.
Następnego ranka Wada ogłosił, że pozostali także zostaną wywiezieni. Tych, którzy nie są w stanie przejść pół mili do miejsca załadunku, trzeba się będzie pozbyć. Will nie był pewien, czy da radę pójść. Pomógł mu wstać Bliss.
- Obejmij mnie ramieniem - rozkazał.
Will myślał o Duganie, który skonał jak bohater. - Dam radę, rzekł i pokuśtykał w stronę bramy. Minął kilkunastu rozciągniętych na betonie mężczyzn. Kilku dawało jeszcze nikłe znaki życia. Strażnicy usiłowali ożywić te nieruchome kształty kopniakami. Paru bezskutecznie próbowało wstać. Jakiś młodzik usiłował podnieść na nogi przyjaciela.
- Jack, dasz radę! - błagał. Ruszył mu z pomocą Bliss i obydwaj wywlekli bezradnego człowieka za bramę. Will chciałby mieć tyle sił, żeby pomagać tym, którzy nie mogli już chodzić, wiedział jednak, że powinien się uznać za szczęściarza, jeśli sam ujdzie z życiem.
Dostrzegł kątem oka, jak kolba karabinu roztrzaskuje czaszkę znieruchomiałej ofiary. Ojciec Cummings przepchnął się obok tarasującego mu drogę strażnika, żeby nad zmarłym uczynić znak krzyża. Will minął bramę, odwrócił się, by spojrzeć na kapłana, który -- lekceważąc wrzaski strażników -- udzielał ostatniego namaszczenia także innym zmarłym.
Była to długa powolna wędrówka po wyboistej górskiej drodze. Znowu nadleciały samoloty, ludzie lękali się, że wzbijane przez konwój ciężarówek tumany kurzu ściągną na nich bomby i serie z pokładowych cekaemów. Ale dopisywało im szczęście, bezpiecznie dojechali do San Fernando Pampang. Tu zagnano ich do pustego kinoteatru. Tym razem wody mieli pod dostatkiem, a także nadzieję, że znów otrzymają codzienną porcję surowego ryżu. Toteż serca skoczyły im do gardeł na widok dwu mężczyzn wnoszących na pomarszczonym prześcieradle całą jego parującą górę. Pierwsze gorące danie od wyjazdu z Billbid! To przywracało ludziom siły. Will poczuł, że teraz już wytrzyma.
Rankiem 24 grudnia ogólny nastrój poprawił się jeszcze bardziej. Wyprowadzono ich z kina i skierowano na ulicę prowadzącą na dworzec kolejowy. Szeregi nie ukrywających sympatii Filipińczyków popatrywały w milczeniu na zapędzanych przez straż do szeregu, bosonogich jeńców. Dworzec był zrujnowany, wlokąca wagony towarowe lokomotywa podziurawiona przez pociski. Do każdego wagonu miano załadować po około stu trzydziestu chłopa, a pan Wada spytał, czy są ochotnicy do jazdy na dachach. Kiedy samoloty zobaczą Amerykanów - nie będą bombardować pociągu. Zgłosiło się zaledwie kilku, ponieważ było oczywiste, że jazda na dachu w piekącym słońcu będzie nieznośna. Na dach jednego z wagonów wspiął się po drabince sprężysty jak chłopak - ojciec Cummings. Poszło za nim kilkunastu innych.
- Nie dajcie się zwariować. Po godzinie pospadacie stamtąd wszyscy.
Wleźli do wagonu, którym przewożono ryż. Już po paru minutach zapanował w nim gęsty zaduch, nie było czym oddychać. Gdy pociąg szarpnął i ruszył, chorzy i ranni rozjęczeli się na nowo.
Mijała godzina za godziną. Wiedzieli, że nie jadą do Manili, ponieważ pociąg biegł na północ. Stanęli w środku nocy w jakimś mieście i usłyszeli dolatujące z pobliskiego kościoła śpiewane przez Filipińczyków bożonarodzeniowe kolędy, potem niewyraźny głos kapłana odprawiającego pasterkę.
- Jezu Chryste - westchnął któryś - to musi być Wigilia. Ten i ów próbował żartować, ale odzew miał marny. Will poczuł, że wiruje, i stracił przytomność. Obudził się, leżąc na podłodze wagonu z twarzą przyklejoną do szerokiej szpary między deskami. Zapewne ułożył go tu Bliss. Bez tego byłby się udusił. Czynił sobie wyrzuty od chwili, gdy ktoś mu przypomniał, na jakie udręki narażają się ci z dachu. Pęd pociągu musiał ich porządnie wyziębić.
Dotarli do celu około trzeciej nad ranem. Było to miasto San Fernando La Union, położone u wejścia do Zatoki Lingayeńskiej, nie opodal miejsca, na którym wylądowały, jako pierwsze, wojska generała Hommy. Ludzie wypadali z wagonów. Ojciec Cummings, mimo iż zlazł ze swej grzędy na ziemię bardzo osłabiony, zachował wieczny, widać, optymizm.
Ledwie odzipnęli nieco na dworcowym dziedzińcu pokrytym drobnym tłuczniem, gdy poderwano ich o wczesnym poranku i popędzono główną ulicą miasta. Ludzie ze współczuciem gapili się, wychyleni znad parapetów okien, na ten wolno sunący pochód. Przeszli przez bramę szkolnego dziedzińca, otoczonego wysokim kamiennym murem. Było to miejsce zacienione przez ogród hibiskusów i kępy tygrysich lilii. Zrywali i żuli słodkie, czerwone i łososiowego koloru wielkie kwiaty hibiskusa. Po godzinie ogród wyglądał jak po ataku szarańczy. Później pożarli korę drzew i trawę rosnącą w alejkach. Któryś wyrwał tygrysią lilię z korzeniami. Jej cebulka aż zalecała się do podniebienia. Nadgryzł ją. Smakowała jak surowy, słodki patat.
- Radzę ci, zostaw to - ostrzegł Bliss, ale tamten już połknął. I już poczuł, że rozsadza mu żołądek. Padł na kolana z wirem w głowie. Zwijał się z bólu, a z nim jeszcze pięćdziesięciu nieprzezornych głodomorów.
Tegoż wieczora otrzymali na wieczerzę wigilijną po pół kubka gotowanego ryżu. Will, choć także połakomił się na cebulkę tygrysiej lilii, przełknął ryż bez kłopotów. A gdy mościli sobie w trawie leże na noc, Wada ogłosił, że pomaszerują dalej. Tych, którzy ośmielili się narzekać, rozsierdzona biadoleniem straż uciszyła wściekłym wymachiwaniem ramion. Przemierzyli kilkanaście mil. Niebo lśniło gwiazdami, nie było tak chłodno jak zeszłej nocy. W powietrzu wyczuwało się zapach morza. Wkrótce minęli szereg palm i skierowano ich w stronę plaży. Piach działał kojąco na bose stopy. Był jeszcze ciepławy. Wielu naraz wygrzebało dołki. Obsypali się piachem. Posnęli, ukołysani poszumem fal.
Obudzono ich brutalnie o piątej rano, podzielono na grupy po stu i rozdano kulki ryżu. Jak zwykle, nie starczyło dla wszystkich. Will podzielił się swoją porcją z Blissem. Potem poprowadzono całą grupę do morza i kazano się kąpać. Kąpiel ożywiła jeńców bardziej niż jedzenie. Rozkoszowali się ciepławą, czystą wodą. Potem jednak poddano ich męczarni oczekiwania na plaży pod słońcem bez plamki cienia. Wszystkim przydzielono po trzy łyżki wody na cały dzień. Dwóch zmarło.
Następnego ranka przeliczono kolumnę ponownie i popędzono dalej. Przemierzyli półwysep, dobrnęli do mola, przy którym zacumowano sześć wielkich statków transportowych. Zatoka Lingayeńska była zaśmiecona na pół zatopionymi wrakami. Widzieli, jak barki desantowe przywożą na brzeg żołnierzy i amunicję. Pierwszą grupę jeńców załadowano na barki opróżnione z wojska, niebezpiecznie rozkolebane przez wysoką falę. Musieli wskakiwać do nich z wysokości ośmiu stóp, niejeden więc jeniec wahał się i wzdragał. Strażnicy spychali strachliwych. Niektórzy spadali fatalnie, łamiąc sobie ręce i nogi. Jeden wyrżnął głową w krawędź burty i spadł do wody. Wyłowili ciało i wywlekli na brzeg.
Popłynęli w stronę starego frachtowca o wyporności dziesięciu tysięcy ton. Nazywał się Brazil-Maru. W końcu przyszła kolej na grupę Willa. Wypełnili pustą barkę. Wiedząc, jak postępowano z tymi, co się wahali, Will ocenił dystans od dna unoszącej się i opadającej łodzi, i zeskoczył. Wywinął kozła, ale krzywdy sobie nie wyrządził. Bliss wylądował gorzej i tylko chrząknął. Już barka miała odbijać od brzegu, gdy zawyły syreny. Łódź, w ogólnym zamieszaniu, ruszyła ku innemu frachtowcowi, oznaczonemu numerem 1. Był to Enoura-Maru. Will wspiął się po długim trapie na pokład i ruszył za innymi w stronę ładowni, w której przywieziono z Japonii konie. Podłogę pokrywały końskie odchody. Jeszcze gorsze okazały się roje wielkich, rozjuszonych gzów. Odgarnęli nawóz pod ściany kadłuba i legli pokotem, żeby odpocząć.
Mijały godziny. Ponieważ oblepił ich koński gnój, gzy dostały głodowego amoku: nikt nie śmiał otworzyć ust, żeby jakiego nie połknąć. Kadłub statku zadygotał. Zaczął się długi rejs na północ. Jakie udręki czekały ich na ziemi wroga? Czy możliwe, żeby były jeszcze boleśniejsze od tych przecierpianych po wyjściu z kotła Bataanu?
4.
Leyte, 15 grudnia 1944
Zorganizowany opór był bliski załamania, więc Kamiko, Ko i Maeda, żeby dotrzeć do odległego od Ormoc skrzyżowania dróg, musieli sforsować linie wroga. Trafili na oddziałek spadochroniarzy wysłanych dla powstrzymania nieustępliwych w ataku Amerykanów. Byli młodzi, świetnie wyposażeni i ciągnęło ich do bitwy.
- Tamtych będzie z dziesięciu na każdego z was - ostrzegał Kamiko.
- Mam dziesięciu zabić, potem sam mogę zginąć - zaszarżował jeden ze spadochroniarzy, chłopiec o twarzy niemowlaka, po czym - ujrzawszy współczucie na twarzach trzech maruderów - poczerwieniał. Kamiko, kiedy już nikt nie mógł go podsłuchać, jął wyrzekać na Cesarską Kwaterę Główną. - Jak oni mają czelność wysyłać, na wypady przecież samobójcze, takie dzieciaki!
Nagle podjął decyzję, która jeszcze kilka tygodni wcześniej jego samego przeraziłaby śmiertelnie. - Musimy uciec na inną wyspę. Dlaczego także i my mielibyśmy umierać bez pożytku?
Ani Maedy, ani Ko nie trzeba było na to aż namawiać. Postanowili podjąć próbę przedarcia się ku najbliższej plaży, potem mieli ukraść łódź tubylca i popłynąć na Borneo.
Ruszyli więc niezwłocznie na zachód, w kierunku miasta Palompon, opędzając się od miejscowych partyzantów, przedzierając przez bagna, pokonując urwiste wąwozy i brnąc niestrudzenie poprzez piaszczyste, wędrujące wydmy, ciągle naprzód, wbrew pokusom poniechania donkiszockiego zaiste planu ucieczki z tej wyspy śmierci. Niedaleko wybrzeża trafili na jeszcze dwóch maruderów, którzy dołączyli do nich nader ochoczo. Jeden, rybak z zawodu, utrzymywał, że mógłby ich zaprowadzić na pewną zupełnie bezpieczną wyspę. Drugi był ranny, ale z pomocą kolegów dobrnął do plaży w miejscu odległym zaledwie o kilka mil od tymczasowej kwatery głównej dowódcy topniejących wojsk Japonii. Dowiedziawszy się, że w niedalekim Palomponie wre wielka bitwa, poczuli wyrzuty sumienia, i już nie było mowy o dezercji. Zostawili rannego kolegę i ruszyli na pomoc walczącym, ale pół godziny później, wycofujący się oficer japoński rozkazał im dołączyć do swego oddziału. Poszli za nim niechętnie, aż do gaju kokosowego, w którym leżał ranny Tokoro. Wymieniwszy znaczące spojrzenia, trzej maruderzy jęli odstawać od grupy, by w końcu umknąć w zagajniku. Postanowili spróbować ucieczki i zaczęli szukać łodzi. Było bożonarodzeniowe popołudnie, ale oni o tym nie wiedzieli.
Generał MacArthur ogłosił był właśnie, że kampanię na Leyte, jeśli nie liczyć drobnych operacji oczyszczających, zakończono. Przygotowywał się do inwazji na Luzon. Tuż po zmierzchu, odgłosy bitwy pod Palomponem przycichły. Ko usłyszał z oddali znaną mu ze szkółki niedzielnej kolędę:
Cicha noc, święta noc...
Ko zrozumiał, że okupujący wzgórze puszczają płytę z kolędami i nagle opadła go, tłumiona od miesięcy, tęsknota za domem i rodziną. Godzinę trwało, zanim maruderzy znaleźli bańce. Umocowawszy do salingu niewielki żagiel, sporządzony z namiotu, wrzucili swój mizerny dobytek i karabiny. Wchodzili do łodzi, gdy Ko spytał: - A Tokoro?
Nakamura, ów rybak, ostrzegł, że taka łupina pięciu nie uniesie, ale sprzeciwił mu się Kamiko: - Ko ma rację. Nie możemy porzucić kolegi. - Maeda wziął stronę rybaka. - On wie lepiej.
Usłyszeli głos z ciemności: - Dowódco, ja tu zostaję. Tu jest moje przeznaczenie.
Odwrócili się wszyscy, jak na komendę, w stronę skulonego nie opodal Tokoro. Nakamura wylazł z bancy.
- Dowódco - powiedział - ja także zostaję. - Ko zrobił to samo.
Kamiko wyciągnął z Maedą łódź na plażę, po czym obaj dołączyli do tamtych dwóch, którzy usiedli w milczeniu przy Tokoro. Długo trwało, zanim Tokoro przemówił. - Przepraszam za kłopot, jaki wam sprawiam. - Wstał z wielkim trudem i pokuśtykał w ciemność.
- Tak czy owak, to beznadziejne - sumował rybak. - Przeciążymy łódź nawet we czterech.
Kamiko zerwał się, wściekły: - Czemuś tego nie powiedział od razu? - krzyknął. - Najpierw boisz się kojfnąć na lądzie, teraz robisz w portki przed śmiercią na morzu?!
- Cóż za różnica, gdzie się umiera? - przerwał przytomny Maeda. - Co daje nam większą szansę przeżycia: ląd czy morze?
Nie otrzymał odpowiedzi: objęli się ramionami, bacznie sobie wzajem przypatrując. Ciszę przerwał wystrzał z pistoletu.
- Tokoro - domyślił się Kamiko.
- Głupek - skomentował Ko.
- Lepiej, że to zrobił, niżby miał potopić nas wszystkich - dodał Maeda.
Tego już Kamiko nie wytrzymał. - No to weźmy przykład z Tokoro! Skończmy ze wszystkim na lądzie, z honorem! - Kazał im się skupić ciaśniej i uderzył granatem o skałę. Wiedzieli, że za pięć lub sześć sekund wybuchnie. Maeda cofnął się błyskawicznie, rybak Nakamura wrzasnął: - Idę! - a Kamiko wrzucił granat do morza, dosłownie na chwilę przed wybuchem.
Przepchnęli bańce przez pierwsze fale, wleźli do środka. I gdy łódź sunęła powoli w blasku księżyca, Nakamura stał się zupełnie innym człowiekiem. Bez żadnych uzgodnień z załogą skierował ją ku wyspie Cebu. Nagle światło księżyca zgasło, przesłoniła go chmura i spadł na nich, ostro zacinający w policzki, deszcz. Deszcz przerósł w ulewę i wkrótce sami zapadli w złowieszczą, ciemną chmurę. Wyparowało samodurstwo Nakamury. Rozglądał się dokoła niespokojnie. - Myślę, że powinniśmy zawrócić - wymamrotał.
- Jesteśmy na morzu, Nakamura - zauważył Kamiko. - Tak, czy siak - umrzemy, więc umrzyjmy tutaj.
Krachy korabik to zapadał między grzywacze, to nad nie wyfruwał, bo morze było wzburzone. Nakamura z samozaparciem dzierżył rumpel, a dwaj jego pasażerowie wylewali menażkami wodę. Deszcz ustał równie nagle jak lunął, i wtedy usłyszeli warkot motoru. Zamajaczył przed nimi niewyraźny, ciemny kształt. Kamiko był przekonany, że to ścigacz przewożący sztab 35 armii na wyspę Cebu. Wszyscy trzej zaczęli krzyczeć, w nadziei, że zabiorą ich na pokład. Ale motorówka przehuczała mimo, i kiedy księżyc wychynął na chwilę spomiędzy chmur, Ko poznał, że była to łódź amerykańska.
Kilka godzin później wstające słońce ukazało, że otaczają ich małe, skaliste wysepki. Na zachodzie Ko rozpoznał dużą wyspę.
- Cebu - domyślił się Nakamura i zmienił kurs. Wiatr, na dobry omen, wypełnił żagiel i wypchnął zalaną bańce na spokojne wody.
- Zaśpiewam piosenkę - powiedział Kamiko. - Śpiewałem ją z moimi uczniami. Bardzo ją lubię - dodał z pewnym zażenowaniem, po czym zaczął miękko, lirycznie:
Z wyspy nieznanej, z wyspy bez imienia,
przypłynął kokos, niesiony przez fale.
Jak długo krążył, jakie przebył dale,
spod jakiej palmy urwałeś się cienia?
Myślę o twoim porzuconym gaju –
ciekaw, czy wrócę sam do mego kraju?
Ko usiłował ukryć napływające mu do oczu łzy do chwili, gdy spostrzegł, że koledzy także cicho płaczą.
1.
Guam, listopad 1944
Mark ukończył kurs. Była to przyjemna eskapada, ponieważ koledzy, oficerowie-lingwiści, należeli do gatunku osobników spolegliwych. W większości cisi, zamyśleni, chętniej oddawali się szachom, lekturom, słuchaniu muzyki klasycznej, niż obleganiu barów, chodzeniu na dziwki i mordobiciom. Tylko nieliczni spośród nich przeszliby z powodzeniem komisje lekarskie piechoty morskiej. Początkowo, strwożeni Markowymi odznaczeniami, uważali go - zważywszy na doświadczenie bojowe tego kolegi, za outsidera. Stwierdziwszy jednak, iż był on - podobnie jak większość z nich - UwJ (Urodzony w Japonii) i lata spędził w japońskich szkołach, nie tylko zaakceptowali go, ale - ze względu na dokonania - darzyli szczerym podziwem.
Przybył na wyspę Guam tydzień przed Dniem Dziękczynienia, skierowany rozkazem z 2 Dywizji, na przeszkolenie uzupełniające w swoim nowym pułku, 21 Marines, 3 Dywizji. Pewną liczbę jej żołnierzy, którzy walczyli na wyspach Saipan i Tinian, wysłano do pomocy przy wyzwalaniu Guamu. W krwawych walkach zginęło tam także czterech fotoreporterów piechoty morskiej i korespondent wojenny. Teraz czynili przygotowania - o czym nie wiedział - do ataku na plaże małej, nieznanej wyspy, położonej w połowie drogi do Tokio. Miała posłużyć jako lotnisko awaryjne dla bombowców B-29 i eskort myśliwskich powracających z nalotów na stolicę Japonii.
Kiedy tam przybył Mark, Guam zamieniono już w wielką bazę floty wojennej przeznaczonej do kolejnych operacji. Dla kogoś, kto zaznał Saipanu, warunki życia zdawały się tu komfortowe. Na przykład klub oficerów komendantury wyspy urządzono nader wymyślnie i kontrastowo: miejscowe maty, wyspiarskie pamiątki sąsiadowały tu z reliktami walki. Pod sufitem udrapowano - w rodzaj baldachimów - spadochrony, które miały stworzyć klimat intymnej osobności i być zarazem ozdobą. Bar, upiększony siatkami maskującymi, obsługiwał były kierownik wagonu pullmanowskiego, który potrafił sporządzić i wypić każdy znany temu światu koktajl. Co ważniejsze, był tam wielki wybór pielęgniarek i sióstr Czerwonego Krzyża. Nie mieli prawa umawiać się z nimi tylko poborowi. Markowi poradzono, żeby odbywał swoje randki w krainie oficerów. Ponieważ kilku już, gdy wyprowadzali dziewczęta w miejsca osobne, zaatakowali zazdrośni szeregowcy.
Mark umówił się najpierw z sanitariuszką o miłym charakterze, ale o grubych kostkach. Znajomość tę przerwało przybycie bardziej atrakcyjnych pielęgniarek służących w marynarce wojennej, zaczął więc chodzić z polującą na męża rudowłosą z Bostonu, imieniem Eloise.
W pierwszym dniu grudnia zdumiał się szczerze, wpadłszy w klubie oficerskim na Billy'ego J.
- Co pan tu robi, pułkowniku?
- Jadę na Boże Narodzenie do domu z Dukem Jorgensenem - odparł Billy J. Mark zaprosił ich do baru.
- Zrobiliśmy tu sobie międzylądowanie, żeby dotankować, a okazało się, że coś nie w porządku z silnikami.
- Nie uwierzysz - wtrącił podpułkownik Duke - ale jeden z tych cholernych motorów zaczął rzęzić zaraz po starcie. A drugi pilot wyłazi z kokpitu i powiada, że nie ma się czym trapić.
- Ale ten dzieciak nie miał więcej jak dziewiętnaście lat i mleko pod nosem - usprawiedliwiał Sullivan. - Czy - spytałem - naprawdę jesteś drugim pilotem? Odpowiedział, że owszem, więc go spytałem, co sądzi o tym samolocie?
Przerwał mu Duke. - A ten chłopak odpowiada, ach, jest w porządku, jeśli nie liczyć lewego silnika, a ja mówię, co to ma znaczyć? A on mi na to: „cóż, czasem zwyczajnie gaśnie. Po prostu wysiada". Co potem? pytam go dalej, a ten szczeniak uśmiecha się jak taki chłystek z Bronxu i robi tak. - Wykonał palcem ruch wirowy ku podłodze.
Billy J. zaniósł się śmiechem. - No i wtedy ten szczeniak zrobił takie puff, a Duke na to: „ty sukinsynu, nie powinieneś był mi o tym w ogóle wspominać!".
Mark towarzyszył im w zwiedzaniu wyspy i zaprosił na kolację. Sullivan był dumny ze swego byłego ordynansa, jakby Mark był jego młodszym bratem i nie omieszkał opowiedzieć Duke'owi o kilku wyprawach Marka do pieczar. Mark poczerwieniał, speszony, lecz zadowolony. Rano odwiózł ich pułkowym jeepem na lotnisko.
- To jest ten dzieciuch, o którym ci opowiadaliśmy - powiedział Billy J. Podszedł do drugiego pilota, który właśnie polecał obsłudze naziemnej wyjąć drewniane klocki ze stateczników i sterów.
- Po cóż je tam powpychali? - spytał Billy J.
- To środek zapobiegawczy. Na wypadek wichury.
- Nigdy nie zapominacie ich wyjąć? - spytał Duke.
- Och, tak, ale bardzo rzadko. Raz na jakiś czas. W gruncie rzeczy raz tylko, przed trzema tygodniami, wypuściliśmy samolot z tymi klockami.
- I co się stało?
Chłopak uśmiechnął się, zachrypiał i wskazał kciukiem ziemię.
Duke chwycił Billy'ego za ramię. - Następne lądowanie mamy na Wyspie Johnstona. Ale zanim wystartujemy, muszę sprawdzić te klocki i będę je sprawdzał przed każdym pieprzonym startem aż do samej Kalifornii. Ty patrz na stronę prawą, Bill, a ja sprawdzę lewą.
Billy J. popchnął Duke'a ku pomostowi, potem uścisnął Markowi dłoń.
- Widziałeś się z siostrą na Hawajach? - Mark złożył mu szybkie
sprawozdanie ze spotkania z Maggie i ojcem. Sullivan oparł dłoń na jego ramieniu. - Cieszę się, że porządkujesz własne pole bitwy. Nie zapomnę o tobie. Może się zobaczymy, kiedy będę tędy wracał. Widząc, jak Sullivan wspina się po drabince do samolotu, Mark poczuł ucisk w gardle. Czy nie może tak się stać, że Billy J., który przeżył Canal, Tarawę, Saipan i Tinian, skończy w Pacyfiku?
Przez następne trzy tygodnie Mark i inni oficerowie-lingwiści uczyli morskich piechurów kilkunastu japońskich zdań w rodzaju „wyłaź i poddaj się". Przesłuchiwali także Japończyków wziętych do niewoli w czasie bitwy na Guamie. Zdumiewało Marka, że niemal wszyscy byli temu radzi. Pokonali już w sobie pierwszy wstyd i załamanie spowodowane podniesieniem rąk. Mark grywał z nimi w karty, opowiadali sobie anegdoty o przedwojennej Japonii. Uznali go za przyjaciela. Przynosił im papierosy i słodycze, i dbał o to, by systematycznie zmieniano im opatrunki.
Był tam jeden wyjątek, kapitan wojsk lądowych; siadywał osobno i za każdym razem, kiedy Mark próbował nawiązać z nim rozmowę, bacznie mu się w milczeniu przypatrywał. Pewnego dnia Mark zauważył, że człowiek ten siedzi nie opodal zasieków. Jakiś jeniec wrzasnął nagle:
- Harakiri! On się przerzyna kolczastym drutem!
Mark rozkazał strażnikom, by cofnęli jeńców, a sam ruszył powoli w stronę kapitana. Skłonił głowę, mówiąc, że jest piękny dzień i poprosił o rozmowę.
Kapitan przestał haratać sobie nadgarstki i także schylił głowę.
- Muszę się zabić - powiedział. - Zostałem zhańbiony. Nie mogę wrócić do domu.
- To smutne - szepnął Mark i usiadł obok niego, krzyżując nogi. Japończyk schwycił kolczasty drut, żeby robić swoje dalej.
- Sądzi pan, że Japonia może wygrać tę wojnę? - spytał Mark łagodnie.
- Nie. Ameryka jest za silna. My Japończycy mamy dużo bushido, ale wy macie więcej armat. Musimy przegrać.
- Jeśli Japonia przegrywa wojnę, to dlaczego pan nie miałby wracać do domu?
Japończyk zaśmiał się ponuro. - Pan zna Japonię, poruczniku, lepiej niż dobrze. Mężczyzna, który się poddaje, wykreśla się z listy obywateli miasta. Przestaje istnieć. Rodzina mnie nie powita. Muszę się zabić.
- Ale jeśli Japonia przegra wojnę, to także jej generałowie i admirałowie zostaną zhańbieni. Administracja państwowa zostanie zhańbiona. A także sam cesarz. A jeśli cały naród zostanie zhańbiony - czemu pan nie może wrócić do domu?
- Nie. Wracać nie mogę. Ich hańba nie jest hańbą mężczyzny, który się poddał.
- Kiedy pana schwytano, był pan ranny. Słyszałem, że próbował pan zabić żołnierza, który pana schwytał.
- Chybiłem, pozwoliłem mu się schwytać. Mark skłonił głowę.
- Rozumiem, ale myślę, że pan się myli. Po wojnie w Japonii zajdą wielkie zmiany. A to będzie znaczyć, że poddał się cały kraj. - Wstał i skłonił głowę. - Jeśli pan pozwoli, wrócę rano, porozmawiamy.
Kapitan nie odpowiedział. Skłonił tylko głowę.
Mark wydał strażnikom zakaz podchodzenia do jeńca. A także dostarczania mu pożywienia i wody. Rano wrócił, skłonił się, podał kapitanowi paczkę papierosów i usiadł.
Upłynęło wiele minut, zanim kapitan przemówił.
- Być może powinienem wrócić do domu. - Schylił głowę, przypalił papierosa i rozejrzał się uważnie dokoła. - Gdyby ktoś pana spytał, co stanowi istotę japońskiego ducha, niech pan odpowie, że uroda kwitnących w górach, wiśniowych sadów.
Mark milczał, skinąwszy głową.
- Wrócę do domu - oznajmił kapitan.
20 grudnia Maggie McGlynn wylądowała wraz z grupą innych korespondentów i fotoreporterów w Aganie. W czasie długiej podróży z Hawajów była niemal zawsze czymś podniecona. Spełniało się wreszcie jej marzenie. Tygodniami molestowała swego szefa w Kansas City o akredytację korespondenta wojennego. Gdy nie poskutkowały pochlebstwa, zagroziła, iż użyje wpływów ojca i znajdzie wydawcę, który ją wyśle na tereny walk. - Chcę pisać o tym, co tam robią kobiety - oświadczyła stanowczo.
- To niezły pomysł - brzmiała gburowata odpowiedź.
- I o tym wszystkim co się tam będzie działo podczas mojego pobytu.
Wydawca warknął, po czym wypalił: - Tak się jakoś składa, że potrzebujemy kogoś na Pacyfiku, ale od zaraz. Zrobię wszystko, na co mnie stać. Ty się postaraj wcisnąć wszędzie pierwsza.
Waszyngtońską biurokrację udało się jakoś obejść i w ciągu zaledwie czterdziestu ośmiu godzin, co graniczyło z cudem, akredytację zatwierdzono. Mundur korespondenta wojennego był tak nieskazitelnie nowy, że obawiała się docinków ze strony innych korespondentów, ale stwierdziła z ulgą, że ją traktują jak równą sobie. Sprawdziwszy swój bagaż na kwaterze, którą stanowił zwykły namiot, dołączyła do grupy korespondentów wyjeżdżających na wycieczkę do klubu oficerskiego komendantury wyspy. Przy barze narzekali na brak pełnokrwistych nowin.
Powiało grozą. Była to przecież śmietanka dziennikarstwa. Rozpoznawała sławne twarze. Późnym popołudniem weszli oficerowie marynarki wojennej i piechoty morskiej. Doznała małego wstrząsu na widok porucznika Tyrone'a Powera, który łaził tu zupełnie jak normalny, zwykły facet. Porucznik piechoty morskiej, który wyciągnął ją spomiędzy korespondentów, żeby przedstawić gwiazdorowi, gdy ten już odszedł, rzekł:
- Fajny z tego Tyrona facet, ale wszawy pilot. Dowozi nam zaopatrzenie. Ale pani nie radzę z nim startować. - Po czym wskazał innego porucznika, który pił z marynarzami. - Poznaje go pani? - Poznała. Był to Henry Fonda. - Służy w Dowództwie Floty Wojennej na Pacyfiku - informował wszystkowiedzący morski piechur.
Usłyszała, że wzywa ją po imieniu czyjś znajomy głos. Był to Mark. Najpierw ją objął, potem przedstawił schludnemu podporucznikowi o chłopięcej twarzy.
- To jest Ed MacDowell. Poznaliśmy się na Saipanie. Tylko majtek, ale dosyć ludzki. A to moja młodsza siostrzyczka.
- Młodsza siostrzyczka! - nie wytrzymała. - Jesteś ode mnie starszy zaledwie o dziesięć minut!
Mark zaprowadził ją do najdalszego od korespondentów stołu i wyjaśnił, że MacDowell jest dowódcą JASCO przy 21 Batalionie Piechoty Morskiej. Kieruje ogniem artylerii pokładowej.
- Mac był obiecującym reporterem w charlestońskim Monitorze, a marynarka świadomie dała mu szansę ściągnięcia sobie na łeb salwy własnych dział. Pierwszorzędny bałaganiarz.
MacDowell nie wywarł na Maggie zbyt wielkiego wrażenia: jąkał się przy każdej próbie wypowiedzenia do niej kilku słów. Pochodził z Południowej Karoliny, niewątpliwie wyznawał przedpotopowe poglądy na temat Murzynów i Żydów, a i wyglądał tak, że nie było na co patrzeć. Mark nalegał jednak, żeby wzięła go na przewodnika po wyspie, ponieważ sam musi rano odwalić jakąś nasiadówkę.
Dokładnie o jedenastej, przed kwaterę Maggie zajechał jeep ze schludnym i zdenerwowanym MacDowellem przy kierownicy. Maggie była w nastroju zaczepnym, wściekła na Marka, że usidlił ją z najnudniejszym facetem na całej wyspie. Tak dobrze znała swego brata: nadal uważał się za strażnika jej cnoty, więc w każdym przystojniaku węszył skurczybyka-gwałciciela.
MacDowell starał się na miarę swych możliwości zabawiać ją, ale opowiastki o historycznych korzeniach tubylczych Chamorrów nudziły ją niepomiernie i całkiem tego nie kryła. Owszem, sprawił miłą niespodziankę, zaprowadziwszy do chamorroskiej jadłodajni, ulokowanej wprawdzie w czymś na kształt rudery o fałdzistym dachu, ale dania przyrządzano tam przepyszne i atmosfera panowała wręcz niecodzienna. Szybko przywykła do południowego akcentu Maca i odkryła, że czynione przezeń prostolinijne uwagi nie są wcale takie głupie. Gdy jednak wybuchła po jednej z jego uwag śmiechem, zarumienił się na twarzy i poczuł zobowiązany do wygłoszenia kolejnej pogadanki historycznej. Wczesnym popołudniem zmienił temat, opowiedział o swoich i Marka doświadczeniach na Saipanie. Obudził tym ciekawość Maggie, zaczęła ciągnąć go za język, chciała wiedzieć o wyczynach brata wszystko, zwłaszcza jak wywabiał z jaskiń japońskie kobiety z dziećmi.
Wracając poprzez zrujnowane miasto Agana, dostrzegli czarnego marynarza, który wyprysnął z jakiejś chałupy, ścigany przez gromadę białych Marines. Goniący wrzeszczeli i ciskali w niego butelkami po piwie. Przerażony majtek potknął się i upadł. Kiedy biali zaczęli go bić, MacDowell zatrzymał jeepa z piskiem opon. Wrzasnął wściekle na napastników zbyt pijanych, żeby chcieli go słuchać. Nie zwracali nań uwagi do chwili, gdy chwycił najpotężniejszego za kark i zagroził, że rozwali mu łeb.
Oprzytomnieli i pokornie ustawili się w szeregu. Spisał ich nazwiska. Wygłosił krótki, ostry wykład, kazał czarnemu wsiąść do jeepa i odjechał. Maggie zaczęła się śmiać.
- Co panią tak bawi, panno McGlynn? - spytał.
- Zagroził pan, że rozwali tych facetów palcem.
Swoim wyczynem wywarł na niej niespodziewanie dobre wrażenie.
- Zszedłeś z jednego z tych statków, marynarzu? - MacDowell spytał Murzyna.
- Nie, sir, służę w 25 Kompanii, pilnujemy magazynów. - Trzęsło nim. - Ja nic nie zrobiłem, sir.
- No więc po coś był w tamtej budzie?
- U dziewczyny. Zaprosiła mnie. Potem przyszli ci biali faceci i zaczęli wyzywać od skur - pani mi wybaczy... Powiedzieli, że wszystkie dziewczyny są dla nich.
- Czy takie rzeczy zdarzają się Murzynom często? - spytała Maggie, węsząc temat.
- Ja się nie skarżę, ma'am. Ja po prostu już wiem, że nie mam czego szukać w tym mieście.
- Ten czarno-biały konflikt wybuchł tu przed dwoma miesiącami - powiedział MacDowell. - Niektórzy nasi biali Marines dają Murzynom popalić. Nieraz już ktoś wrzucił granat między namioty Murzynów. Na szczęście żaden nie zginął.
- Jeszcze nie zginął - dodał czarny. - Przezywają nas negrami. Obiecano nam urlopy po półtora roku służby i gówno, nic.
Gdy MacDowell wysadził go w rejonie magazynów floty wojennej, wskazał jedną z ramp: - W zeszłym tygodniu pracowało tu trzydziestu kolorowych chłopaków bez koszul. To było nieregulaminowe, więc biały MP kazał im wdziać koszule, a oni go okrążyli i wyciągnęli noże. No to on wyciągnął pistolet i odegnał.
- To głupi przepis, kazać im pracować w koszulach w takim piekle.
- Tak - potwierdził spokojnie. - Ale to był przepis i ten MP wykonywał tylko to, co musiał. - Zamilkli na chwilę. - Myślisz pewno, że ponieważ jestem z południa, popieram Jima Crowa.
Tak też sądziła, ale nawet nie przeszło jej przez myśl, żeby temu zaprzeczyć.
- Próbuję tylko wyjaśnić, że mamy tu niebezpieczną sytuację i że może ona doprowadzić do wybuchu. Wynikło to stąd, że czarnych chłopców się tu dyskryminuje. Niektórzy wiedzą, jak sobie z tym radzić, ale innych wścieka byle co, nawet niewinny gest, spojrzenie.
Tego wieczoru MacDowell powiedział Markowi, że złożył raport na temat incydentu z butelkami po piwie, ale postanowiono nie nadawać sprawie biegu.
- Nie wyczuwają - mówił MacDowell - że jeden krwawy incydent, jedno zabójstwo, może wywołać wielki bunt.
2.
Incydent zdarzył się już po trzech dniach, 24 grudnia. W kłótni o chamorroską kobietę, biały marynarz zastrzelił czarnego marynarza nazwiskiem McMorris. Dwie godziny później, pijany biały piechur morski zaczął się znęcać nad czarnym marynarzem pełniącym wachtę przy magazynie polowym numer 5, a był tak nachalny, że czarny wystrzelił dwa razy. Drugi strzał położył piechura trupem. Omawiano te strzały w klubie oficerskim. Po kolacji Mark chciał odwieźć Maggie do namiotu, ale się nie zgodziła. Zwęszyła wielki temat. MacDowell upominał ją, żeby rozważyła wszystkie jego konsekwencje. Będzie to materiał, który narazi na kłopoty zarówno flotę, jak piechotę morską.
Rano mówiono w klubie oficerskim głównie o wielkiej bożonarodzeniowej fecie, planowanej na najbliższą noc. Izby obwieszono wesołymi dekoracjami z papiêr-maché i ustawiono wykonaną z tektury imitację choinki. Maggie nadal narzekała na narzuconą przez Marka i MacDowella cenzurę, ale w duchu była rada, że zeszłej nocy nie okazała swego oburzenia publicznie. Była dość sprytna, by wiedzieć, że jako korespondent wojenny może odnieść sukces tylko wówczas, gdy nie narobi sobie niepotrzebnych wrogów. Nie zaprotestowała nawet, gdy brat oddawał ją pod opiekę MacDowella. Markowi towarzyszyła miła, ognistowłosa pielęgniarka, Eloise, zasłuchana w każde wypowiadane przez niego słowo.
Była to wesoła, hałaśliwa zabawa z udziałem gburowatego pułkownika Marines, faceta o ptasim móżdżku, H. A. Evansa. Oficer ów słynął z kiepskiego gustu. Miał zwyczaj klepania w tyłek każdej z obecnych dziewczyn. Od dnia przybycia, a pojawił się przed miesiącem, by objąć ważne stanowisko w komendanturze wyspy, zarobił na przydomek „Hank Ciężka Łapa". Był to zarazem człowiek z natury dobry. Małpiego rozumu dostawał dopiero po trzech drinkach. Pech chciał, że zaczął pić wcześniej i już o dziesiątej wieczór do furii doprowadziły go udane manewry Marka i MacDowella, mające na celu ochronę Maggie i rudowłosej przed jego niedźwiedzimi zalotami. W końcu przycisnął Marka do muru, każąc sobie przynieść drinka ze szczelnie oblężonego baru. Mark nie mógł odmówić, pozostawił Maggie pod opieką MacDowella, który był nie tylko niższy stopniem, ale i lżejszej wagi. Pułkownik rwał Maggie do tańca i ona z nim poszła, byle uniknąć scysji. Ten zaś, już po kilku niezdarnych okrążeniach parkietu, zaczął wypychać ją na werandę. Nadal nie chcąc urazić ważnego oficera, Maggie próbowała to obrócić w żart i uwolnić się z jego łap. Bez powodzenia. Jemu szło tylko o jedno... W końcu się wściekła i kopnęła go w piszczel. Był tak zalany, że bólu nie poczuł. Objął ją w talii, jakby była workiem. Trzasnęła go kilka razy na odlew, nie poniechał zamiaru, wielki i mocny. Jej zaś wpajano od dziecka, że publicznie się nie wrzeszczy. Już ją wynosił przez tylne drzwi, gdy nadszedł MacDowell z wiaderkiem lodu i wody. Wylał zawartość na głowę pułkownika. Ciężka Łapa parsknął, zaszokowany i wściekły.
- Przepraszam, sir - powiedział MacDowell uprzejmie. - Rozlał mi się drink.
Obiegło ich kilkunastu oficerów piechoty morskiej. Zaczęli pastwić się nad Hankiem Ciężką Łapą. Mark był tak wściekły, że runął ku niemu, roztrącając tłum. Evans otrzeźwiał po szoku, bo ucapił Marka za gors koszuli i wrzasnął:
- Ja ci tego, gnojku, nie zapomnę. - Cofnął pięść do ciosu, ale dwaj kapitanowie piechoty morskiej sprawnie go obezwładnili i odprowadzili na kwaterę.
Szczęśliwie, na drugim krańcu wielkiego lokalu trwał nieopisany zgiełk i tylko nieliczni zauważyli rozegraną tu scenę. Ktoś przyniósł wiadomość, że w Aganie zatrzymano dwie ciężarówki ze „zbuntowanymi" czarnymi marynarzami. Żandarmeria wojskowa znalazła przy nich czternaście pistoletów automatycznych, rewolwer, noże i kupę amunicji.
Wiadomość ta przerwała zabawę, większość kobiet rozwiezione na kwatery. Maggie, choć raz w życiu pokonana, nie zaprotestowała, kiedy Mark zaproponował, że odwiezie ją z Edem i Eloisą do „domu".
- Podziwiam sposób, w jaki zatroszczyłeś się o Hanka Ciężką Łapę - powiedział Mark, kiedy wracali na teren pułku. - Ja bym go trzasnął i miałbym sąd polowy.
- To był tylko marny incydent - odparł MacDowell sucho. Wyjechawszy na drogę, biegnącą między polem namiotowym czarnych marynarzy i terenem magazynów floty wojennej, dostrzegli jeepa otoczonego przez około trzydziestu Murzynów. Mark zatrzymał wóz i popędził w tamtym kierunku. Dostrzegł w jeepie dwóch żandarmów. Jeden, siedzący na miejscu pasażera, pytał:
- Co się tu, u diabła, dzieje?
- Nie twój zasrany interes! - krzyknął któryś. - Myślisz, że kim ty jesteś?
- Jestem żandarmem wojskowym. Co tu jest grane? Czarny ucapił żandarma za gardło, po czym, gdy ten sięgał po pistolet, zabrał leżącą obok strzelbę, używaną do rozpędzania burd. Czarny wsunął w jej lufę nabój. - Jeżeli sięgniesz po swoją czterdziestkę piątkę - rozkwaszę ci mózg.
- Zaczekaj - krzyknął MacDowell. - Nie mamy broni! Drugi żandarm przełazi na tył jeepa. Żeby opanować sytuację, wyjął pistolet i przeładował. Czarny przystawił mu lufę do brzucha i wrzasnął: - Wypruję z ciebie flaki!
Żandarm odbił lufę w bok, wyrżnął napastnika w łeb kolbą pistoletu i wrócił na fotel kierowcy. Gdy jeep skoczył naprzód, czarny rąbnął siedzącego z tyłu żandarma kijem w kark. Rozpętała się palba karabinowo-pistoletowa. Jeep zygzakował, ale kierowca najwyraźniej uszedł cało, bo wyrównał jazdę i dodał gazu.
Wszystko działo się w tempie wręcz oszałamiającym, a Mark, który w boju działał automatycznie, na widok Amerykanów walczących z Amerykanami był tak zaszokowany, że zdrewniał zupełnie. MacDowell popchnął go w stronę jeepa. - Spieprzajmy stąd.
Spodziewali się kolejnej salwy, ale nikt za nimi nie strzelał. Zawrócili i odjechali.
Następnego dnia komendant wyspy zwołał posiedzenie Wydziału Śledczego Sądu Wojskowego, w celu ustalenia okoliczności nielegalnego wiecu i buntu. Nie zamierzano nikomu wytaczać procesu, po prostu Wydział Śledczy miał doprowadzić do załagodzenia tarć między kolorowymi i białymi tak, jakby chodziło o wygranie wojny i powrót do domów. Zbiegiem okoliczności, na pobliskiej wyspie przebywał Walter W. White, sekretarz odpowiedzialny Narodowego Stowarzyszenia na Rzecz Popierania Ludzi Kolorowych. Był korespondentem nowojorskiej gazety Post. Przyleciał na Guam 28 grudnia i otrzymał zgodę na udział w przesłuchaniu zamieszanych w incydent Murzynów.
Przesłuchania zaczęto w magazynach zaopatrzeniowych marynarki wojennej w dniu 30 grudnia, w obecności White'a jako obserwatora i doradcy kilkunastu postawionych w stan oskarżenia czarnych. Był inteligentny, panował nad głosem, choć spodziewano się po nim teatralnej zapalczywości. Był także bardzo przebiegły, zdecydowany nie tylko bronić oskarżonych, ale wywlec na światło dnia przyczyny powstania.
Przewodniczący sądu, pułkownik Samuel Woods, był dystyngowanym, uprzejmym gentlemanem z Północnej Karoliny; uchodził za człowieka rzetelnego i zrównoważonego.
- Ten sąd - powiedział - interesuje zagadnienie istnienia lub nieistnienia dyskryminacji jakiejkolwiek rasy, która jeśli ma miejsce, to dlaczego?
Mark został powołany na świadka nocnego incydentu z jeepem. Zająwszy wolne krzesło przy drzwiach, spojrzał na skład sądu. Ku swemu zdumieniu zobaczył siedzącego po prawicy pułkownika Woodsa - Hanka Ciężką Łapę, Evansa. Spotkali się oczyma i Evans posłał mu wściekły błysk.
White spokojnie wypytywał o kwalifikacje dowódcze oficerów stojących na czele czarnych oddziałów, choć wszyscy byli biali. Często, mówił, słyszy się narzekania ze strony czarnych żołnierzy służby zasadniczej, że nigdy żaden oficer nie chce wysłuchać ich skarg. Mark uznał, że White właściwie stawia sprawę i był pod wrażeniem głębokiej troski tego człowieka, nie skażonej żadnym uprzedzeniem ani przesadą.
W czasie sesji popołudniowej przewodniczący spytał, czy nie jest tak, że gdziekolwiek żyją lub pracują Amerykanie, zawsze u określonych jednostek pojawia się rasowe uprzedzenie, nad którym nie potrafi zapanować żaden oficer.
- Tak - odparł White. - Ale do obowiązków dowódców wojskowych należy redukowanie tych tarć. - Jeśli ich interwencja nie przeszkadza w skutecznym prowadzeniu wojny.
Na tym skończył się pierwszy dzień przesłuchań. Markowi powiedziano, że nie musi przychodzić do czasu, gdy przyjdzie kolej na jego zeznania.
Przesłuchania świadków zastrzelenia McMorrisa, który zmarł w szpitalu rankiem w pierwszym dniu Bożego Narodzenia, trwały kilka dni. W końcu wezwano Marka i MacDowella. Idąc w stronę magazynu, gdzie mieściła się izba przesłuchań, Mark powiedział:
- Powiem im, że bardzo dobrze pamiętam wygląd jednego z tych Murzynów, co obstąpili jeepa.
- Tego, który chwycił za gardło żandarma?
- Nie, tego co stał za nim. To był facet z gatunku przywódców, klął też najgłośniej. Wywijał nożem.
- Nie widziałem go.
- Nigdy nie zapomnę jego wściekłej twarzy. Miał wielką, paskudną bliznę na prawym policzku.
- Ja pamiętam dość dobrze tego, który przystawił lufę do pleców drugiego żandarma, ale nie wiem, czy bym go na pewno rozpoznał.
Gdy weszli do izby przesłuchań, Mark ujrzał White'a zajętego rozmową z czarnymi marynarzami. Jeden z nich miał widoczną szramę. Człek ten spojrzał zezem i dostrzegł patrzącego nań Marka. Błysnął wściekłym wzrokiem.
Mark trącił MacDowella w bok.
- To ten facet. Chyba go znam. To musi być ten sam gość, z którym miałem na pieńku w czasie seminarium Amerykańskiej Mobilizacji Pokoju w czterdziestym pierwszym. Straszny zbój.
Po długich przesłuchaniach w krzyżowym ogniu pytań zadawanych przez obrońcę i White'a, pułkownik Woods ogłosił przerwę. Mark zauważył, że czarny marynarz z blizną gapi się nań uporczywie.
Spojrzał mu w oczy. Nie miał wątpliwości. To był ten sam człowiek, który w czasie owego seminarium AMP wyzwał go od rasistów, ponieważ Mark, mówiąc o Murzynach, użył w roztargnieniu słowa czarni. Człowiek ów nazwał go dzieckiem uczelni bogaczy, które się dla fasonu tylko szlaja po slumsach. Mark zapanował nad nerwami dopiero wtedy, gdy stanął między nimi mediator, Żyd, gotów za wszelką cenę zmusić ich do zawieszenia broni.
Po wznowieniu sesji, obrońca zaczął od przesłuchiwania Marka, i Mark opowiedział to, czego był świadkiem. Spytany, czy dobrze zapamiętał choćby jednego z kolorowych żołnierzy oblegających wtedy jeepa, Mark odparł:
- Tak, sir. Tego, co stał za facetem, który dusił sierżanta Boltza.
- Co robił?
- Wymachiwał nożem. Sądzę, że był to ka-bar. Wrzeszczał przy tym.
- Pamięta pan, co wrzeszczał?
- Wyzywał kaprala od matkojebów.
- Może go pan opisać?
- Tak, sir. Miał szramę na prawym policzku. - Mark spostrzegł, że jakiś inny czarny powstrzymuje opisanego przezeń faceta. - Tego jestem pewny, sir, to ten marynarz, który siedzi tam. - Wskazał człowieka z blizną. Wówczas zauważył, że Hank Ciężka Łapa coś szepce Woodsowi do ucha.
Evans pochylił się do przodu i, po raz pierwszy w czasie całego procesu, przemówił:
- Poruczniku McGlynn, obserwowałem wymianę spojrzeń między panem i marynarzem, którego pan tu rozpoznał. Odnoszę nieodparte wrażenie, że znaliście się już przed tym incydentem, który pan opisał. Czy może się mylę?
- Tak, sir.
- Proszę nam o tym opowiedzieć - małe, kaprawe oczka Evansa zalśniły pogodnie.
- Spotkałem go Nowym Jorku - odparł zakłopotany Mark.
- W jakich okolicznościach? - naciskał pułkownik.
Mark pomyślał, że to nie ma nic wspólnego ze sprawą. Evans grzebał w jego przeszłości ze względu na incydent z Maggie.
- Proszę odpowiedzieć na moje pytanie - pilił Evans.
- W czasie seminarium, o ile pamiętam było to na początku roku 1941.
- Jakiego rodzaju było to seminarium?
- AMP, to znaczy Amerykańska Mobilizacja Pokoju, zorganizowała konferencję. Zostaliśmy podzieleni na różne grupy i seminaria. Uczestniczyłem w jednym, które odbywało się w Hotelu Great Northern. Dyskutowaliśmy przypadek Jima Crowa.
Prokuratora wyraźnie irytował tryb przesłuchania.
- Pułkowniku Evans, to nie ma żadnego związku z prowadzonym tu śledztwem. Nie widzę, ku czemu pan zmierza, a wszyscy tracimy czas.
- Zmusiłem go, żeby się przyznał, że dryfuje wokół lewaków, jeżeli pan nie słyszał, co to jest ta Amerykańska Mobilizacja Pokoju - odpalił wściekle pułkownik Evans.
- Mimo to - nie ustępował prokurator - to było przed wojną i nie ma związku z tą sprawą. - Spojrzał z nadzieją na przewodniczącego sądu.
Pułkownik Woods skinął głową i zwrócił się do Evansa.
- Pan prokurator ma rację. Proszę na przyszłość trzymać się tego, co na wokandzie. Jest pan wolny, poruczniku.
Trzask ołówka, który Evans obracał w palcach, zabrzmiał w cichej sali przesłuchań jak wystrzał z pistoletu.
Mark wychodził z budynku na lunch, gdy zastąpił mu drogę kapitan piechoty morskiej.
- Poruczniku McGlynn, chciałbym zadać panu kilka pytań. - Przedstawił się, pracował w kontrwywiadzie. - O ile się nie mylę, to AMP była częścią fasady partii komunistów.
- Tak, sir.
- Co więc, u diabła, pan tam robił?
- W owym czasie, sir, wierzyłem w cele przyświecające AMP. Widzi pan, była to jedyna organizacja, która obstawała za pokojem a także występowała przeciw antysemityzmowi i Jimowi Crowowi. Stała także po stronie związków.
- I pan to wszystko popierał?
- Tak, sir. Wtedy. Wystąpiłem z AMP po najeździe Hitlera na Rosję. Dopiero potem chcieli się przestawić na propagandę prowojenną.
- No więc, powiedzmy sobie wprost, poruczniku. Wiedział pan, że AMP należy do frontu komuchów?
- Tak, sir.
- I mimo to pan tam tkwił.
- Tak, sir. W owym czasie byłem naiwny. Byłem komunistą.
- To wcale nie jest śmieszne, poruczniku. Porozmawiamy sobie za kilka dni.
O tym co zaszło, opowiedział Mark Maggie i MacDowellowi podczas lunchu, żeby sprawę zbagatelizować. Maggie uznała, że to trywialne, MacDowell natomiast bardzo się przejął. Mark nie komentował do chwili, gdy Maggie odeszła. Dopiero wtedy wyznał, że w Seattle skłamał.
- Sierżant z Komisji Uzupełnień przeczytał moją ankietę i poradził, żebym po prostu przemilczał przynależność do komunistycznej partii, i zamiast „tak", pisał „nie". Zrobiłem to.
Minęły dwa tygodnie, kapitan kontrwywiadu nie dawał znaku życia, ale niepokój w Marku narastał. W tym czasie przesłuchano w sądzie ostatnich świadków i prokurator wojskowy spytał Waltera White'a, czy nadal czuje, jak to oświadczył wcześniej, że morale kolorowych oddziałów na wyspie Guam jest przygnębiająco niskie. I gdy White wyliczył powody, dla których to morale jest tak niskie, ten rzekł:
- Nie chodzi o to, że Murzyni domagają się po prostu murzyńskich generałów i admirałów. Chodzi o coś bardziej zasadniczego. W wojnie, jaką teraz prowadzimy, w wojnie o wolność człowieka, Murzyni nie tylko na wyspie Guam, ale także w samych Stanach Zjednoczonych i wszędzie indziej, pytają: Czy status, który im został mniej lub bardziej ściśle przypisany i na jaki zostali skazani od bardzo wielu lat - to znaczy status klasy, z grubsza biorąc, służebnej - ma zostać utrwalony, czy może otrzymają możliwość awansu odpowiadającego ich indywidualnym zdolnościom, lojalności i energii?
Przewodniczący zadał jedno, końcowe pytanie: - Czy żywi pan jakąkolwiek wątpliwość, mając za sobą uczestnictwo w tej serii przesłuchań i własne spostrzeżenia, poczynione na wyspie Guam, że sprawiedliwość w tym środowisku wojskowym będzie wymierzana bezstronnie i jednakowo, bez względu na rasę, wyznanie czy kolor skóry?
- Teraz już nie mam co do tego wątpliwości.
Tego samego dnia wezwano Marka do Sztabu Operacyjnego Dywizji, gdzie czekało nań trzech ponurych oficerów.
- Otrzymaliśmy kopie pańskich ankiet personalnych i innych dokumentów - oświadczył pułkownik nazwiskiem Quinn. - Najbardziej niepokoi nas fakt, że wpisał pan, iż nigdy nie należał do żadnej radykalnej grupy czy partii. A już pan przyznał, pod przysięgą, że wiedział, iż AMP wchodzi w skład frontu komunistów.
- Tak, sir.
- Czy więc istotnie był pan członkiem partii komunistycznej?
- Tak, sir.
- Innymi słowy pan kłaniał.
- Tak, sir.
- Czy ma pan coś na swoją obronę?
- Chciałbym tylko przypomnieć, że kiedy wstępowałem do partii, o ile mi dziś wiadomo, nie była to organizacja nielegalna.
- Nas niepokoi to, że pan kłamał. - Pułkownik Quinn zebrał papiery i włożył do teczki. - Ma pan dobre notowania z Tarawy, Saipanu i Tinianu, McGlynn. - Uderzył teczką w blat stołu. – Ale mnie się to nie podoba. Nie mam pojęcia, co można z tym począć. Odmaszerować.
Mark przekazał tę złą wiadomość Maggie. Omal się nie rozbeczała. MacDowell, który towarzyszył jej w każdej wolnej chwili, nie tracił nadziei.
- Im naprawdę brakuje oficerów-tłumaczy, Marku.
Następnego dnia Mark zobaczył, ku swemu zdumieniu, wychodzącego z biura kapitana Quinna, pułkownika Sullivana. Podszedł, by go przywitać.
- Kiedy pan zdążył wrócić ze Stanów?
Billy J. nie odpowiedział. - Właśnie się dowiedziałem o szambie, w jakie się wpakowałeś.
- Zabiłem Quinnowi prawdziwego ćwieka.
- Czemuś mi nie powiedział o tej ankiecie? Myślałem, że mi ufasz.
- Nie chciałem pana martwić. To mi się wydawało mało ważne, sir.
- Mało ważne! - parsknął Billy J. - Sfałszowana ankieta mało ważna! - Zrobił gwałtowny w tył zwrot i wszedł do biura G-l.
- Witaj, Bill - powiedział Quinn, wskazując dłonią krzesło. - Co mogę dla ciebie zrobić?
- Idzie mi o porucznika McGlynna. Widziałem go w boju. To świetny Marinę.
Poorane oblicze Quinna stężało.
- Tak. Mówiłem z Jackiem Colleyem. Wiem, żeś się napracował, żeby uzyskać dla niego patent. Ale Bóg mi świadkiem, Bill, sprawa jest poważna. Ten chłopiec łgał. Co gorsza, do niego zdaje się nie dociera powód, dla którego tak nas to wkurza. Usprawiedliwia swój postępek tym, że kiedy należał do partii komunistycznej, nie była ona nielegalna.
- Rozumiem - Sullivan pokiwał głową. - Zatajenie tego przed komisją poborową, to absolutnie nie jest w jego stylu. To, że może posłuchał czyjejś głupiej rady, nie łagodzi ani nie zmieni niczego. Zełgał. I to mnie zdumiewa najbardziej, pułkowniku. Kiedy się pojawił w moim oddziale z obozu rekrutów, miałem z nim kłopoty, stawał do raportu częściej niż inni. Zawsze robił jakieś wygłupy, ale nigdy nie łgał i nigdy nie starał się zwalać winy na innych.
- No dobrze, co więc proponujesz? Nie możemy tego zignorować.
- Zgadzam się, ale chłopak ma wspaniałe wyniki na froncie, a teraz zwłaszcza będą nam potrzebni oficerowie-lingwiści, tacy właśnie jak on. Dajcie mu, proszę, jeszcze jedną szansę, sir. Może uratować wiele istnień.
Pułkownik Quinn już to wszystko przemyślał. W końcu walnął pięścią w biurko.
- Jak to możemy zrobić, nie naruszając naszych powinności w stosunku do niego?
- Niech mu ktoś pomoże przygotować prośbę do Sztabu Korpusu Piechoty Morskiej z zaznaczeniem, że w czasie, kiedy wstępował w jej szeregi był na tyle nierozważny, że pewne rubryki wypełnił na nie, a teraz pragnie wpisać tam tak. Wtedy pan to podżyruje i zaleci rozpatrzenie pozytywne. Może pan wyliczyć jego dokonania w boju i wspomnieć o stałej potrzebie dobrze przygotowanych oficerów-tłumaczy. To powinno wystarczyć.
- Tak, to powinno wystarczyć - zgodził się Quinn. - Ale musimy, u diabła, wbić mu w łepetynę tę prawdę, że w Korpusie Marines się nie kłamie. Jak sobie z tym poradzimy?
- Chciałbym mieć nadzieję, że mu pan zaserwuje tę rację, jaką żuje słynny osioł Quinna. - Billy J. zaśmiał się i wstał. Potem, zajrzawszy pułkownikowi w oczy, dodał ponuro: - Niech pan pamięta, że po Iwo Jimłe wraca do Drugiej Dywizji Piechoty Morskiej. Wtedy go znowu przejmę.
Quinn uśmiechnął się i wyciągnął dłoń. - Tak, wierzę, że pan to zrobi, Bill. Dziękuję, żeś pan tu wdepnął.
Mark czekał na Sullivana przed wejściem do G-l. Podniósł głowę.
Billy J. tylko nań spojrzał przelotnie i szedł dalej. Mark ruszył obok niego takim samym krokiem.
- Ale - protestował - pan mi nie pozwolił dokończyć wyjaśnień. Billy J. stanął i spojrzał mu w oczy. - No więc?
- No więc, kiedy byłem komunistą, nie było to nielegalne - powiedział niepewnie.
- Co z tego? - spytał obojętnie Billy J. - Łgarstwo na federalnym kwestionariuszu było. Było nie tylko nielegalne, było także niemoralne i, niech mnie diabli, nie było w stylu Marines. Coś jeszcze, McGlynn?
Mark zaczął wyjaśniać, że właśnie uległ namowom sierżanta z komisji poborowej. Wtedy przypomniał sobie pogardę, jaką Billy J. żywił dla facetów zwalających winę na innych. Ujrzawszy, że pułkownik robi gwałtowny zwrot i odchodzi, Mark pomyślał:
- Och, a niech cię szlag trafi.
Billy J., już w pewnej odległości, odwrócił się, spojrzał na niego i wsiadł do jeepa. Mark zacisnął pięści i gapił się w odlatującą chmurę kurzu.
Wiele dziewcząt, z którymi Mark flirtował w klubie oficerskim, zaczęło unikać jego towarzystwa, a teraz Eloise, rudowłosa pielęgniarka, przerzuciła się na świeżo przybyłego kapitana marynarki wojennej. W następny poniedziałek wezwał Marka pułkownik Quinn.
- Namówiono mnie - oznajmił lodowato - w pewnym sensie wbrew memu przekonaniu, żebym ci pozwolił poprawić swoje notowania. Zamelduj się u adiutanta i zrób, co ci każe. Weź to sobie do serca i nigdy, nigdy o tej lekcji nie zapominaj. Wiesz, co mam na uwadze?
- Tak, sir.
- Odmaszerować.
Trzy dni później Mark wszedł na pokład frachtowca, którym miał popłynąć ku małej, bardzo odległej wyspie. Oglądana z powietrza, przypominała tłusty, wieprzowy kotlet. Iwo Jima.
CZĘŚĆ SZÓSTA
ŻYWI I MARTWI
1.
Na morzu, 28 grudnia 1944
Na pokład Enoura-Maru, płynącego do Takao na Formozie - a był to pierwszy etap podróży do Japonii - wpędzono tysiąc jeńców wojennych. Will z Blissem wraz z siedmiuset innymi tkwili w ładowni rufowej. Odszukali przygnębionego Popova i starali się go jakoś przywrócić do życia. Ładownia miała siedemdziesiąt stóp szerokości, dziewięćdziesiąt stóp długości. W połowie wysokości, po jednej stronie biegł balkon, na którym wydzielono osobne miejsca dla chorych. Odchody z tego balkonu udręki spadały na głowy tych z dołu. Brakowało żywności i wody, co ta gromada wyzutych z wszelkich praw ocalałych uznawała już za stan zupełnie normalny.
Nadal prześladowały ich muchy. Gdziekolwiek kto postawił naczynie z ryżem, natychmiast obsiadały je chmary skrzydlatych napastników, niczym stada myśliwskich samolotów. Zanim kocioł dotknął podłogi - ryż znikał pod rojem much. Nie zrażeni ludzie spędzali te, podobne do szerszeni, owady i pożerali swoje porcje w mgnieniu oka, dbając jedynie o to, by przy okazji połknąć ich jak najmniej. Energiczniejsi uzupełniali skąpe racje wygrzebywanymi z końskiego żłobu ziarnami jęczmienia.
W drugim dniu rejsu spadł deszcz i ludzie, wysoko trzymając manierki i menażki, walczyli o dostęp do miejsc, którędy szczelinami w pokrywie ładowni ściekała deszczówka. Największym szczęściarzom udało się złowić po kilka kropli. Ludzie skarżyli się, że przydziałowa woda jest słona. Zewsząd słychać było płacz i przekleństwa. Nagle rozległ się ostry głos ojca Cummingsa. Mówił o tym, jak to Malajowie, przemierzając na swoich łodziach setki mil, pili tylko morską wodę. Uczono ich tej sztuki od dziecka, dlatego przetrwali.
- Sądzę, że moglibyście pić ją także, gdybyście ćwiczyli, gdybyście chcieli i mieli wiarę. - Kilku wlało w siebie po łyku słonej wody i jakoś to znieśli.
O zachodzie słońca Will ocknął się z ciężkiego snu, zbudzony grzmotem pokładowych dział. Obaj z Blissem ściągnęli Popova z drewnianej klapy, służącej mu na metalowej podłodze za łóżko. Po obu stronach statku słyszeli głuche eksplozje, kadłub kołysał się niebezpiecznie.
- Bomby głębinowe - powiedział Bliss. Kanonada trwała niemal pół godziny. Potem zapadła cisza i usłyszeli dolatujące z pokładu wiwaty Japończyków. Garbaty pan Wada, połyskując oczyma spoza grubych, okrągłych szkieł, był bardzo czymś podniecony.
- Cesarska Flota Morska Japonii - krzyknął w dół - zatopiła amerykański okręt podwodny.
Ciemna noc minęła na handlu wymiennym: pióra, pierścionki i przybory kuchenne szły za papierosy i wodę. Następny dzień 30 grudnia, był dokuczliwy, ponieważ szalał sztorm. Otrzymali po pół kubka ryżu i kilka łyżek wody. Tego wieczoru znowu trwała na górze kanonada, a pod kadłubem wybuchały bomby głębinowe. Jakiś Japończyk tak się tym podniecił, że spadł do ładowni i skonał z odniesionych obrażeń.
Sztorm trwał do rana. Ponieważ przebyli już połowę drogi do Formozy, noce stały się bardzo chłodne. Wystrzępione resztki letnich mundurów, jakie nosili na Oryoku-Maru oraz cienkie bawełniane podkoszulki i portki przydzielone tym, co nago dopłynęli do brzegu, marną dawały osłonę. Ziąb spływał w dół ładowni, ludzie w poszukiwaniu ciepła przywierali do siebie ciaśniej. Podniszczona kurtka, jaką Will zabrał przezornie mimo palącego wtedy skwaru, teraz ratowała mu, bez przesady, życie. Śmierć zbierała obfite żniwo. W ostatnim dniu roku 1944 jeńcy wzniecili taki bunt, że Wada otrzymał w końcu zgodę na wyniesienie zwłok na górę. Wrzucono je do morza.
Jakiś płaczliwy facet błagał ojca Cummingsa, żeby ten go ochrzcił. Umierał. Cummigs przedarł się do Willa.
- Nie mógłbyś pożyczyć... - zaczął. Will nie miał jednak wody, nie miał jej także Bliss. Kapłan wrócił do konającego człowieka, napluł na dwa palce i potarł mu czoło. - Chrzczę ciebie w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. - Ujął jego dłoń i człowiek przestał skomleć.
W dzień Nowego Roku sprawiono im ucztę. Otrzymali po pięć spleśniałych bisquitów i po trzy czwarte kubka wody. To był już niemal bankiet, ale mimo to niektórzy łazili dokoła, błagając o papierosa. Inni łasili się, albo grozili, byle dostać jeszcze bodaj krzynę tego marnego żarcia.
- Zachowują się jak zwierzęta w klatce - szepnął Will.
- Cud - dodał Bliss - że się jeszcze nie pożeramy nawzajem. Ziąb narastał, nie było gdzie się przed nim schronić. Dwa dni później Wada zażądał ochotników do czyszczenia kabin na pokładzie. Zgłosił się Will, i zgłosił się Bliss. Zdumiało ich, gdy ujrzeli, że stoją w dużym porcie otoczonym stromymi, pokrytymi śniegiem górami. Było to Takao - najdalej na południe wysunięte miasto Formozy. Chorych i rannych Japończyków zniesiono już na brzeg, ochotnikom kazano zdezynfekować dymem opuszczone powierzchnie. Wszyscy pracowali pilnie, z nadzieją na dodatkową rację pożywienia. Gdy jednak któryś z jeńców wyciągnął dłoń, strażnik trzepnął go pochwą miecza.
Amerykański pułkownik, sprawujący nadzór nad jeńcami, zażądał od Wady powiększenia przydziałów żywności. Okręty podwodne Stanów Zjednoczonych, brzmiała odpowiedź, zatopiły wszystkie japońskie statki do jej przewozu.
- Oskarżajcie ich, nie nas.
Mało było jedzenia i wody także w następne dni. Nastał taki ziąb, że strażnicy, mimo iż owinięci grubymi płaszczami, trzęśli się jak galareta. Na Enoura-Maru przeniesiono kilkuset jeńców z Brazil-Maru. I w dniu 8 stycznia, po południu, wszystkich mężczyzn z dolnego poziomu ładowni przerzucono do ładowni dziobowej, żeby uzyskać więcej miejsca na ładunek cukru.
Następnego dnia Will, jedząc marne śniadanie, usłyszał warkot samolotów. Poznał po dźwięku, że są amerykańskie. Zawyły syreny alarmowe. Z pokładów licznych zakotwiczonych w porcie statków zaczęła walić artyleria przeciwlotnicza. Myśli o wodzie i żarciu sczezły niczym poranna mgła. Niektórzy jeńcy wrzeszczeli, przerażeni. W ładowni zapanowała panika. Tupot butów, tłumiony na drewnianej pokrywie, na stalowej podłodze zamienił się w łoskot.
- Stać na miejscu! - krzyknął młody kapitan. - Jesteście tu tak samo bezpieczni jak tam.
Potem usłyszeli świst spadających bomb. Gdy statek zakołysał się od wybuchu przy burcie, druga bomba spadła na pokład. Wielki pomarańczowy rozbłysk i ogłuszający wybuch. Pokrywa ładowni sfrunęła na jej dno, na stłoczonych tam ludzi. Pryskały oderwane deski, waląc w nich jak popadło. Will sądził, że zapada w otchłań. Statek podskoczył i zarył dziobem w wodę. Latały ze świstem kawałki metalu, a w kadłubie zaświeciły dziury. Wyglądał jak sito. Powietrze kipiało od jęków, krzyków, przekleństw, a wszędzie leżały uwalone trupy. Will zakrztusił się kurzem i dymem. Gdzie Bliss? Jął go szukać jak oszalały, w końcu znalazł pod kupą złomu. Kurz osiadł, Will podniósł masywną belkę z siłą, jakiej się w sobie nie spodziewał. Bliss wylazł powoli. Włosy miał białe od kurzu. Chciał coś powiedzieć, ale nie wykrztusił ani słowa. Stanął wreszcie na nogach,
- Popov - wyjęczał w końcu. Znaleźli go, miał przywalone nogi. Patrzył szeroko rozwartymi oczyma. Podnieśli nieco pogięty przygniatający go dźwigar.
- Wyłaź! - krzyknął Will, ale Popov tylko patrzył na nich nie widzącymi oczyma.
Chwycił Popova pod pachy i wywlókł jakiś major.
- Musimy pomóc innym - powiedział i wszyscy trzej zabrali się żwawo do roboty. Spod osiemnastocalowej, żelaznej belki dobiegały liczne, acz słabe jęki. Will doznał wstrząsu. Przygniotło co najmniej pięćdziesięciu, sześćdziesięciu mężczyzn. We trzech nie mogli podnieść tej belki nawet o włos. Tu potrzebny był parowy dźwig. Will opadł z sił, kucnął bezradnie. Co najmniej sześciu zginęło na miejscu.
Rozlegające się w ciemnościach krzyki bólu rannych, wzmogły histerię wśród ocalałych. Kilkunastu lekarzy i sanitariuszy odciągało poszkodowanych na jedną stronę, owijając rany brudnymi ręcznikami, prześcieradłami i wszystkim, co im podawali ci, którzy mieli więcej szczęścia.
Ojca Cummingsa opatrywało dwóch szeregowców.
- Wcale nie jestem ranny - zapewniał. - Dostałem tylko w łeb jedną z tych belek. - Powstał z trudem i zaczął obchód rzeczywiście rannych. Samą swoją spokojną obecnością gasił panikę, a każdemu zdrowemu stanowczo polecał pomagać tym, którzy starali się opanować chaos.
Potem usłyszeli znowu odległy pomruk samolotów. Wracali Amerykanie! Panika wybuchła na nowo. Ojciec Cummings głosem wibrującym i stanowczym raz jeszcze narzucił spokój. Krzyki i jęki przycichły. Podniósł oczy i spojrzał w górę.
- Panie - rzekł, jakby miał z nim łączność bezpośrednią - nie rozumiem wszystkich Twoich zamysłów. Pozwoliłeś nam przetrwać próby zaiste ciężkie. Teraz czekamy na życie, przeto jeśli pozostawisz nas samym sobie, zginiemy w następnym ataku. Panie, proszę Cię, weź nas w opiekę. Poprowadź tych pilotów ku innym celom. Oszczędź nam kolejnej już kary!
Samoloty przelatywały, ale na Enoura-Maru nie spadła ani jedna bomba.
Następnego dnia, mimo iż trwały wołania o jedzenie, wodę i pomoc medyczną - „góra" nie reagowała zupełnie. Śmierć była czymś tak pospolitym, że nie należał do niezwykłych widok człowieka siedzącego na zwłokach i jedzącego swój nędzny posiłek.
Któryś z lekarzy zauważył, że podgląda ich z góry pan Wada. Poprosił go o pomoc w unię człowieczeństwa.
- To były amerykańskie samoloty - odkrzyknął Wada. - Nic nas nie obchodzi, jeśli pomrzecie. Wasze samoloty zabiły także naszych.
Mimo to, następnego dnia zeszła do ładowni mała grupka japońskich lekarzy. Odzianych na biało, w maskach. Posmarowali co lżejsze rany maścią rtęciową, rany poważne zlekceważyli całkowicie. Ostatecznie, w dniu 13 stycznia, chorych i rannych wciągnięto sznurami na powierzchnię. Pozostali wyleźli po długiej drabince. Will czuł się tak, jakby opuszczał kostnicę. Przewieziono ich na stary frachtowiec, Brazil-Maru, który widzieli ostatnio w Zatoce Lingayeńskiej. I kiedy wleźli na jego pokład, Will pomyślał, że to już trzeci statek śmierci, który czy kiedykolwiek dopłynie do Japonii?
Z tysiąca sześciuset dziewiętnastu mężczyzn, jacy wyjechali z Manili, ocalało mniej niż dziewięciuset. O świcie statek powoli opuścił port Takao. Ładownia o wysokości sześciu stóp została przedzielona płaszczyzną dodatkową, a przestrzeń o połowę niższa mogła przyprawić każdego o klaustrofobię.
Czas mijał powoli, przydzielane raz dziennie wątłe porcje, z trudem utrzymywały ludzi przy życiu. Trzeciego dnia zaczął padać śnieg, a w miarę posuwania się na północ narastał mróz. Żeby nie tracić ciepła, ułożyli się przytulając do siebie szczelnie pod słomianymi matami. A kiedy któryś pragnął zmienić pozycję, uprzedzał: - Zmiana! i wszyscy jak jeden mąż przewracali się na drugi bok. Poprzedniej nocy sąsiad Willa nie wykonał zwrotu. Był martwy.
Pod koniec tygodnia mróz stężał. Will czuł się winny, że tylko on ma kurtkę. Ludzie coraz częściej zapadali na zapalenie płuc. Czasem udawało się przekupić strażnika i za złoty pierścień dostać worek po ryżu zamiast koca. Wkrótce jednak nikt już nie miał niczego na wymianę i każdego ranka znajdowano po trzydzieści martwych ciał. Złowieszczy krzyk „wyrzucić zmarłych" przypominał Willowi opowieści z czasów zarazy w Londynie.
Nieokiełznany egoizm żywych stawał się jedynym arbitrem w walce o być albo nie być.
- Zdaje się, że życie więzienne korumpuje albo uszlachetnia - zauważył Will.
- Jedno i drugie - dodał Bliss.
Najlepsze przykłady człowieczeństwa dawali kapłani. Najofiarniejsi byli luteranie, protestanci, no i nieugięty zaiste ojciec Cummings. Każdego wieczoru, o godzinie dziewiątej, Cummings ogłaszał radośnie: - Chłopcy, kapłan was wzywa! - Po czym zaczynał od Ojcze Nasz i ciągnął dalej modlitwę specjalną za tych, którzy pomarli i za tych, co umierali. Potem zwykle następowała krótka rozmowa, nawołująca - żądająca raczej - by ludzie zachowali nadzieję i wiarę. - Tylko jeszcze jeden dzień! - błagał co dzień, prosząc ich, by wybaczali winy swoim wrogom.
- Nie mogę - powiedział Will Blissowi. - Przeklinam ich najgorszymi słowami.
- Tak myślisz?
Cummings nie miał butów. „Prosił o przekazanie kolegom pytania, czy ma który jakieś zapasowe, od dziewiątki wzwyż. Bliss zdjął własne i podał. Cummings zaprotestował, ale Bliss oznajmił, że wie, skąd rano wytrzasnąć inną parę. Zdjął je z trupa. Z tego samego ciała ściągnął także koszulę i szorty. Podał kapłanowi, który spytał o ich pochodzenie. Bliss uśmiechnął się.
- Z nieba, ojcze. - Cummings oddał blady uśmiech. Było oczywiste, że nie pociągnie dłużej, jeśli nie otrzyma trochę wody.
Nocą, 24 stycznia, Will podał Cummingsowi kilka łyżek wody, ale ten pić więcej nie chciał.
- Podziel się z chłopcami - powiedział i zemdlał. Następnego dnia z wielkim trudem wyruszył na swój codzienny obchód a podczas nabożeństwa wieczornego zasłabł.
- Wyjdę z tego, chłopcy - mówił do tych, którzy go odnosili na legowisko. Następnego ranka daremnie usiłował się stamtąd wygramolić. Wargi miał spieczone i spękane, głos bardzo słaby. Wieczorem jednak zażądał, żeby go ktoś postawił na nogi. Zdołał jeszcze, ledwo dosłyszalnie, wymówić Ojcze Nasz.
- Na pewno przetrwasz - pocieszał jeniec nazwiskiem Mosher. - Jesteśmy już tak daleko. - Mosher wypił trochę wody ze śniegu. Will, narażając się na znaczne ryzyko, zgarnął dla padre z pokładu.
- Bardzo mi zimno - skarżył się Cummings.
Mosher znalazł słomianą matę i przy pomocy Blissa owinął najpierw swoje ramiona, potem kapłana, wierząc, że przekazuje mu nieco własnego ciepła.
- Czuję się dobrze - zapewniał Cummings. Piętnaście minut później Mosher ujął go za nadgarstek. Nie wyczuł pulsu. Zawołał Blissa i Willa. - Ojciec Cummings nie żyje.
Zapadła cisza, tylko Popov, wskazując palcem całą wiązkę notesów z nazwiskami swoich dłużników, jakby to były paciorki różańca, bąknął: - Ja będę następny.
Will pomógł Mosherowi owinąć kapłana w matę, a rankiem umieścili go na stercie zwłok. Gdy spuszczono do ładowni liny, bosman obwiązał jedną stopy Cummingsa, drugą szyję.
- W porządku, możecie go wyciągać! - zawołał.
Patrzyli, jak to zmizerniałe ciało powoli unosi się ku zimowemu niebu. I gdy Ojciec Cummings wychynął z ładowni - padł na niego promień słońca.
- Jak on mógł jeszcze wierzyć w Boga po tym, co widział? - pytał Will.
- Mój ojciec był pastorem - powiedział Bliss. - Dobry człowiek, szanowany, a może nawet kochany. Ale nigdy nie widziałem, żeby z czego zrezygnował na rzecz bliźniego swego. Mówił o Bogu i życiu wiecznym, ale kiedy sam umierał - bał się okropnie. Myślę, że bał się, że tam w ogóle nie ma żadnego Boga.
Następnej nocy dobili do Moji, ważnego portu na północnej stronie wyspy Kiusiu. Na pokład weszła duża grupa oficerów, szeregowych i cywilów. Lekarze i asystenci poddali wszystkich jeńców badaniu, które polegało tylko na wsadzeniu termometra w odbytnicę. Jeden Bliss się przy tym, dość bolesnym, zabiegu roześmiał. - Oni nam to naprawdę wsadzają w dupy! - powiedział.
O świcie tłumacz Wada przekazał im kilka ostatnich słów.
- Tu spędzicie wojnę aż do końca - oznajmił. - Cesarskie Siły Zbrojne Japonii będą was strzegły przed cywilami, którzy pragnęliby was bić lub zabić z zemsty za śmierć i zniszczenie dokonywane przez wasze bombowce. Lepiej więc nie wysuwajcie nosa poza przeznaczony wam teren. Bądźcie zdrowi i sayonara.
Wyprowadzono ich na górę i przydzielono nową odzież. Ci, którzy jak Will i Bliss, byli na początku kolejki, otrzymali po komplecie, łącznie z długimi bawełnianymi gaciami i pikowanymi kurtkami. Kazano im jednak rozebrać się w lodowatym wietrze i deszczu ze śniegiem. Jeden ze strażników, któremu wyraźnie nie spodobał się taki wysoki blondyn, żeby go rozruszać, zaczął Willa okładać po plecach kijem. Zdobyczne brytyjskie buty wręczano jak leci, Will napocił się setnie, zanim zmarznięte stopy wtłoczył w wyfasowaną parę.
Schodził ze statku, podtrzymując Popova, gdy nagle opryskano ich lizolem, który wywoływał ataki kaszlu. Popova aż skręciło. Dzień był zimny, mglisty, posępne ulice obrastały szare, posępne gmachy. Na schodzące po trapach ludzkie szkielety spoglądały odziane w kimona robotnice portowe. Nie golili się od wyjazdu z Billbidu, byli zawszeni, cuchnęli. Gnano ich ulicami w zacinającym deszczu ze śniegiem. Ludzie oglądali ich z niedowierzaniem, niektórzy zadzierali przy tym nosy.
Mieli przejść ledwie parę przecznic, ale mimo nowej odzieży zdawało się im, że pomrą po drodze z zimna. Will z trudem wlókł Popova, Bliss podpierał go z drugiej strony. W końcu wypełnili pusty magazyn. Okna były otwarte, lodowaty wicher zmuszał do szukania ciepła w tłoku. Ktoś powiedział, że widzi kran, straż nie przeszkadzała pić wody do woli. Will łyknął solidnie. Była lodowato zimna, poczuł skurcz żołądka. Ostrzegł Blissa i Popova.
Nastroje poprawiło pojawienie się strażników z wielkimi wiadrami parującego ryżu. Pachniał smakowicie. Wydzielali go chochlami do kartonowych pojemniczków. Nie do wiary, ale następni strażnicy wnieśli jeszcze więcej jadła. Każdy otrzymał po kilka płatów solonej ryby, po dużej languście, po kilka plasterków solonej rzodkwi, po kawałku czegoś, co było pieprzne oraz po owocu, który miał smak ananasa. Uczta nie lada.
Rano podzielono ich na grupy. Chorych i rannych odwieziono do miejscowego szpitala, pozostałych do obozów pracy. Will i Bliss, widząc, że Popov stracił chęć do życia, namówili go, by został z nimi. Wszyscy trzej, wraz z dziewięćdziesięcioma dwoma innymi, otrzymali przydział do Obozu 13. Leżał jakieś sto mil na południe. Mieli tam pracować w kopalni węgla.
Z tysiąca sześciuset dziewiętnastu, którzy opuścili Manilę, zostało przy życiu zaledwie czterystu pięćdziesięciu, a i spośród tych wielu umierało. Nikt nie wiedział, ilu przeżyje do chwili wyzwolenia. Will postanowił być wśród tych, co przeżyją, choć bardzo lękał się przyszłości. Zsyłano ich do niewolniczej pracy w kopalni węgla, pod strażą ludzi, których kraj ojczysty, jak powiadał pan Wada, amerykańskie bomby zamieniały w proch i w pył.
2.
Nastała surowa, mroźna zima; ludność cierpiała na brak opału, ciepłej odzieży, żywności. Najbardziej dawał się jednak we znaki strach przed bombardowaniem. Wycie syren w pierwszym dniu listopada podziałało paraliżująco na miliony ludzi. Był to pierwszy prawdziwy alarm od nalotu Doolittle'a, dokonanego przed dwoma i pół laty. Od wielu miesięcy zakłócała normalne życie stolicy straż pożarna, ćwicząca się w sztuce gaszenia pożarów.
W końcu nadszedł ów z lękiem oczekiwany dzień. Floss obserwowała wraz z innymi kobietami niebo, czy nie pojawi się gdzieś złowróżbny błysk kadłuba latającej fortecy B-29. Powietrze rozdarły trzaski dział przeciwlotniczych. Potem zapadła cisza. Syreny odwołały alarm. Radio nadało komunikat, że nad stolicą przeleciał jeden samolot, ale nic nie zrzucił.
Następnego ranka ogłoszono kolejny alarm. Znowu przeleciał pojedynczy samolot, ale zniknął nie zrzuciwszy nawet jednej bomby. W ciągu kolejnych paru tygodni przeleciały dwa lub trzy B-29 i zaczęto gadać, że one tylko fotografują. Gazety pisały o rządowych planach ewakuacji cywilów nie pełniących żadnych istotniejszych funkcji, ale nadal nie działo się nic. Zamiast tego oblepiono domy instrukcjami zalecającymi ludności pozostawanie w razie nalotów w domach. Tokio można ocalić tylko wówczas, gdy każdy będzie ratował przed spaleniem swój dom. Floss doszła wraz z innymi kobietami do wniosku, że skoro rząd pozwala masie cywilów pozostać w mieście, to znaczy, że naloty nie będą takie niszczące.
Pierwszego nalotu na Tokio dokonano w dniu 24 listopada. Jego celem były zakłady lotnicze Nakajima w Musashino, dziesięć mil na północ od Pałacu Cesarza. Dziewięćdziesiąt cztery superfortece B-29, bez myśliwskiej osłony, przehuczały nad miastem z prędkością 450 mil na godzinę i zaczęły zrzucać bomby. W zakład trafiło ich tylko czterdzieści osiem, powodując nieznaczne uszkodzenia, reszta spadła na doki i gęsto zaludnione dzielnice. Trzy dni później sześćdziesiąt dwa wielkie samoloty zmierzały ku temu samemu celowi. Ale fabrykę silników zupełnie przesłoniły chmury, zostały więc zmuszone uderzyć na cele drugorzędne.
Jakkolwiek straty były niewielkie, to zarówno ludność cywilną jak Sztab Cesarski zmroziła świadomość, że praktycznie nie istnieje żadna - przeciw latającym wysoko superfortecom - skuteczna obrona. Podstawy krajowego przemysłu kluczowego poważnie ucierpiały wskutek systematycznych, dokonywanych z powietrza i spod wody - amerykańskich ataków na drogi morskie Japonii. W rafineriach pozostało niewiele ropy naftowej, brakowało koksu i rudy dla stalowni, fabrykom amunicji nie dostarczano stali i aluminium. Przedłużanie się nalotów B-29 zagrażało ruiną całej gospodarce.
W końcu listopada dokonano pierwszego nalotu w nocy. I znowu, szkody były nieznaczne, ale wzniecone na obszarze całego Tokio małe pożary wywołały panikę wśród ludności. W początkach grudnia bomby spowodowały jeszcze więcej pożarów, pozostawiając w całym mieście miejsca zupełnie martwe. Poszła pogłoska, że Amerykanie zamierzają dokonać poważnego nalotu w dniu 8 grudnia, w rocznicę Pearl Harbor. Spowodowało to masowy exodus z miasta tych, którzy mieli dokąd uciekać.
Tadashi błagał Floss, by wyjechała do Karuizawy, miejscowości wypoczynkowej dla cudzoziemców, ale nie chciała być sama, a Masao potrzebował ręki ojca. W rocznicę Pearl Harbor spakowała żelazne racje i nieco odzieży, lecz mimo ogłoszenia czterech alarmów, nie spadła ani jedna bomba. Celem nalotu była tym razem Shizuoka, miejscowość położona na południu, a dwie godziny po zniknięciu Amerykanów płonące miasto nawiedziło okrutne trzęsienie ziemi; poskręcało ono beznadziejnie długie odcinki dróg żelaznych, zgruchotało fabryki amunicji i unieruchomiło zakłady wytwórcze maszyn precyzyjnych. Z początkiem roku 1945 mieszkańcy Tokio tak już przywykli do niewielkich nalotów, że alarmy lotnicze oznaczały dla nich zaledwie małą niedogodność. W dziewiątym dniu stycznia superfortece uderzyły na Tokio po raz szósty, ale i ten nalot okazał się mało skuteczny.
Tokio sprawiało wrażenie przygnębiające. Ludzie ubierali się w pikowane kaptury i portki, które nadawały im wygląd robotników. Pewnego późnego popołudnia Floss pozostawiła Masao z Emi, a sama wybrała się z Tadashim do miasta. Ulice były nie oświetlone. Brnęli po brudnym śniegu. Dostrzegli stragan, a przy nim jakiś człowiek sprzedawał coś do jedzenia. Para unosząca się znad jego piecyka tańczyła radośnie, lecz kiedy podeszli bliżej, poczuli odrażający smród. Przypiekał czosnek do zupy. Gdy się odwrócili, zawołał:
- Sah, kiedy napijesz się tej zupy, ogrzeje cię aż do pięt. I nie przeziębisz się w nocy, w schronie. Jeden kubek, dziesięć senów!
Ustawiali się w kolejce inni, więc stanęli w niej także Tadashi i Floss. Zupa składała się tylko z wrzącej wody, przypieczonego czosnku i garści wodorostów. Poszli dalej, ale każdą restaurację oblegały długie kolejki. W końcu trafili na stołówkę bez żywej duszy w środku.
- To restauracja kartkowa - wyjaśnił Tadashi. Miał przy sobie tylko jeden kupon.
Minęli afisz przylepiony do witryny sklepowej. Przedstawiał zajadłą twarz amerykańskiego pilota. Slogan głosił: ZNISZCZYĆ BESTIALSKĄ AMERYKĘ I BRYTANIĘ! Ostatecznie znaleźli niewielką restauracyjkę bez kolejki. Przecisnęli się przez wąskie drzwi i weszli do obskurnej, brudnej izby, przypominającej magazyn rupieci. Klientela obsiadła cztery stoły, jedząc przekąski, popijając herbatą z wodorostów i pogryzając arare, ryżowe ciastka. Tadashi zaproponował, żeby zamówili daktyle, arare, ryż i herbatę. Pozostawił ją przy stole samą, ponieważ był to lokal samoobsługowy. Wrócił bez daktyli.
- Czy wiesz, ile kosztują? Trzy i pół jena!
Floss na skutek złej pogody nie widziała Todów od tygodnia, nie wiedziała więc, że Shogo właśnie powrócił z Burmy i otrzymał przydział do Sekcji Operacyjnej Sztabu Cesarskiego. Swoim zachowaniem niepokoił Emi. Kiedykolwiek ją odwiedzał, łaził ponuro po domu i powtarzał, że sprawy w Burmie mają się bardzo źle.
Shogo wrócił z nadzieją, że w ojczyźnie odżyje. Tymczasem popadł w jeszcze większe przygnębienie na widok zmian, jakie w ciągu ostatnich dwu lat zaszły w Tokio. Wyglądało jak miasto umarłych. Ludzie apatyczni, poruszali się jak automaty. Japoński duch walki zdawał się zanikać zupełnie. Defetyzm był wyczuwalny nawet w samym Cesarskim Sztabie.
Wyszedł ze stanu przygnębienia pewnego styczniowego wieczoru, kiedy to przyjaciel, oddany młody oficer, zaprowadził go na odczyt Kiyoshi Hirazumiego. Ten były profesor Tokijskiego Uniwersytetu Cesarskiego porzucił katedrę, zniechęcony narastaniem w campusie nastrojów prokomunistycznych, i założył szkołę patriotyzmu pod nazwą „Zielona zieleń", zainspirowany słowami pewnego chińskiego patrioty, wypowiedzianymi przezeń tuż przed egzekucją z rąk najeźdźców mongolskich: „Roślina wiecznie zielona - w śniegu jest jeszcze zieleńsza". To znaczy: każdy, kto zielony pozostaje w ogniu - jest czysty prawdziwie.
Łagodny, mały człowieczek Hirazumi wstąpił na podium z mieczem w dłoni. Odłożył go na bok i zaczął mówić głosem ciepłym, bez żadnych efektownych gestów i grymasów twarzy. Mimo to, zebranych w izbie młodych oficerów elektryzował swoją gorejącą bezpośredniością.
- Społeczeństwo japońskie - powiedział - opiera się na całkowitej lojalności i posłuszeństwie wobec rodziców, narodu i cesarza; „Zielona zieleń" uczy was, że kościec tej postawy stanowi Szinto, konfucjanizm - ciało, zaś buszido - krew.
Mówił o Cesarskiej Drodze i kraju spokojnie, ale tak przekonująco, że Shogo odzyskał wiarę w sens całopalenia dla cesarza i ojczyzny. Po odczycie przedstawiono go zadzierzystemu, młodemu podpułkownikowi nazwiskiem Takeshota, który - po licznych długich spotkaniach - namówił Shoga do wstąpienia w szeregi grupy specjalnej, która szła o krok dalej, niż „Zielona zieleń". Był to krok potrzebny narodowi znajdującemu się w wielkim impasie, ale mogli do niej należeć jedynie ludzie najczystszych ideałów, tylko tacy, którzy się nie zawahają, nawet przez mgnienie oka, poświęcić swego życia Cesarstwu. Po tygodniu był już całkowicie przekonanym członkiem grupy przeświadczonej, że bezwarunkowa kapitulacja zniszczy Yamato damashi, ducha Japonii, i kokutai, tożsamość narodową.
Nareszcie więc wyrwa w życiu Shoga, po całkowitym rozczarowaniu do Tsujiego, została zasypana. Przeskoczył z deszczu pod rynnę.
Takeshita wraz z innymi przywódcami grupy, dostrzegli przybierający na sile wśród wysoko postawionych osobistości administracji cywilnej ruch, stawiający sobie za cel wymuszenie na dowódcach sił zbrojnych bezwarunkowej kapitulacji, zanim Japonia ulegnie całkowitemu zniszczeniu. W dniu 12 lutego, jeden z ludzi najwyżej postawionych w hierarchii, książę Konoye, został wezwany do Pałacu dla przedyskutowania problemów wojny z Jego Majestatem, Wielkim Kanclerzem i Kido. Tegoż dnia wieczorem Konoye odwiedził potajemnie Shiregu Yoshidę, wybitnego dyplomatę o nastawieniu prozachodnim, który także należał do grupy przygotowującej kraj do zawarcia pokoju. Konoye przekazał szkic swego prywatnego raportu, jaki miał zamiar złożyć cesarzowi następnego dnia.
Yoshida przeczytał dokument zatytułowany „Memoriał do Tronu". Jak niemal wszystko, co miało związek z Konoyem, był to tekst niebywały - subiektywny i obiektywny, praktyczny i niepraktyczny. Zaczynał się dziarskim oświadczeniem: „Jakkolwiek to naganne, sądzę, że Japonia już wojnę przegrała". Dalej szarżował, pisząc, że największe zagrożenie dla japońskiego systemu imperialnego stanowi „nie sama porażka, ale groźba rewolucji komunistycznej", i że niektórzy dowódcy rodzajów wojsk są tak przesiąknięci sympatiami prosowieckimi, że za wszelką cenę będą dążyć do aliansu z Rosją.
Yoshida zrozumiał, że strach Konoyego przed komunizmem jest przesadny, ale wywarła na nim wrażenie nieodparta logika wniosków: można dyskutować o pokoju tylko wówczas, gdy się militarystów przechytrzy. „Mimo iż wiedzą oni, że wojny wygrać nie mogą, sądzę, że będą walczyć do ostatka dla zachowania twarzy. Jeśli tedy podetnie się drzewu korzenie, uschną jego konary i opadną liście". Zalecenie Konoyego co do sposobów postępowania z jastrzębiami było niewykonalne, choć pożądane: wyeliminować ich w drodze zamachu stanu i negocjować bezpośrednio z Ameryką i Wielką Brytanią.
Ponieważ Yoshida zgadzał się w zasadzie z Konoyem, pracowali nad projektem memoriału do późnej nocy. Razem redagowali ostateczną jego wersję, z paroma uzupełnieniami. Następnego dnia Konoye przybył do Pałacu i w obecności Kido przeczytał Jego Majestatowi na głos ośmiostronicowy dokument. Memoriał, mimo iż nie pozbawiony sprzeczności i dość chaotyczny, wywarł wrażenie zarówno na cesarzu, jak i jego głównym doradcy. W przeciwieństwie do swego kolegi Jushina, Konoye odkrył istotę problemu i choć proponował rozwiązanie mało praktyczne, to pragmatyczny Kido mógł je w ostateczności przekształcić w skuteczny plan pokoju.
Wkrótce potem, w Ministerstwie Spraw Zagranicznych aż huczało od pogłosek na temat wizyty Konoyego u cesarza, i jak zwykle, informacje najdokładniejsze dotarty do wewnętrznego kręgu, a więc poznał je także Jun. Był jednym z najżarliwszych odbiorców wiadomości o pokoju, ponieważ otrzymał właśnie trzecie wezwanie na komisję lekarską w Hiroszimie. Powziął jeszcze bardziej stanowcze postanowienie, że musi odpaść i tym razem. Jakiż to bezsens, umierać, gdy pokój tuż-tuż! Dowiedział się przez przyjaciół, że przyłapano takich, co dla wzrostu ciśnienia krwi brali sos sojowy. Nie mógł ponownie ryzykować, powtarzając ten sam numer. Gdyby go zdemaskowano, dziadek umarłby ze wstydu.
Tym razem nie było pożegnalnych przyjęć, pożegnalnych podarunków, a tylko kolejne ostrzeżenie ze strony jego doradcy, Fujity, żeby unikał służby w wojsku za każdą cenę. W pociągu do Hiroszimy spotkał innego młodego człowieka, jadącego na to samo badanie.
- Niedawno zbadali mojego kuzyna - powiedział. - Biorą ludzi nawet bez ręki czy nogi.
- Jaki pożytek z faceta bez ręki?
- Jak to, drugą ręką może pucować buty swemu dowódcy. Nawet jedna noga przyda się teraz cesarzowi. Tym razem nie mamy żadnych szans na zwolnienie.
Następnego dnia przygnębiony Jun zgłosił się do sztabu pułku. Pierwszy z badających, sierżant, powiedział cicho:
- Staraj się. Nasz lekarz jest ginekologiem. Możesz go wykiwać pierwszymi wynikami badań. - Zakaszlał wielce sugestywnie.
Kilka minut później ginekolog spytał Juna: - Czy poprawił się stan twoich płuc?
- Przykro mi to mówić, ale nie - Jun zakaszlał spazmatycznie, jak dogorywający suchotnik.
- Każą nam przyjmować nawet chłopców bez ramion.
- Ja chcę służyć memu krajowi - powiedział Jun. - Ale jeśli zachoruję w czasie tych wymagających ćwiczeń, weźmie pan odpowiedzialność za moje skierowanie?
Ginekolog z lękiem studiował Junowe papiery. - Widzę, że pracujesz dla Tokio Shimbun?
- Tak, proszę pana. Ginekolog był wyraźnie wylękniony.
- No cóż, młody człowieku, muszę cię dla dobra armii odrzucić.
1.
W Waszyngtonie prezydent Roosevelt przygotowywał się do lotu w kierunku Jałty, uzdrowiska nadmorskiego na Krymie, gdzie Wielka Trójka miała zadecydować o przyszłości nie tylko Europy, ale i Dalekiego Wschodu. Szefowie Połączonych Sztabów przekonali prezydenta, że przystąpienie Rosji do wojny z Japonią ma znaczenie wręcz zasadnicze. Zarówno Marshall, jak i MacArthur byli przeświadczeni, że pokonanie siedmiusettysięcznej elitarnej armii kwantuńskiej w Mandżurii, bez pomocy Sowietów, będzie kosztować życie setek tysięcy Amerykanów.
Tego popołudnia, gdy profesor McGlynn czytał po raz któryś z rzędu swój napisany przed paroma tygodniami raport o armii kwantuńskiej, otrzymał rozkaz natychmiastowego stawienia się w Białym Domu. Mimo iż zawsze, jako stary przyjaciel, był witany w Owalnym Gabinecie w sposób nieformalny, sam przestrzegał stosownych form.
- Frank, to co mam zamiar ci powiedzieć, nie może wyjść poza ten pokój - zaczął Roosevelt. Wyjawił, że wybiera się do Jałty. McGlynn już o tym wiedział, ale roztropnie milczał. Nie widział prezydenta od paru miesięcy i był wstrząśnięty postępami jego starości. Skórę miał ziemistą, oczy bardzo zmęczone, ręce mu drżały. Na jego twarzy malował się wiek i ból. McGlynn obawiał się, że zabraknie mu sił, by się oprzeć Stalinowi podczas tego ważnego spotkania.
Roosevelt bystro czytał w myślach McGlynna.
- Frank, sądzę, że wczoraj się trochę w nocy zasiedziałem - powiedział, by wytłumaczyć drżenie rąk. - Chciałbym wiedzieć, jak, wedle ciebie, powinienem sterować sprawami Dalekiego Wschodu.
- Wolałbym skomentować to, co już poradzono panu robić. Roosevelt uśmiechnął się. - Zawsze dobrze grałeś w pokera, Frank.
- Lepiej w szachy, jeśli pan prezydent pamięta.
- George Marshall i jego ludzie są przeświadczeni, że musimy namówić Wujka Józia, żeby wypowiedział wojnę Japonii tak szybko, jak to możliwe. W przeciwnym wypadku poniesiemy olbrzymie straty.
McGlynn z trudem powstrzymał grymas. - A co w zamian mamy dać Stalinowi?
- Zapewne zechcemy zachować status quo w Mongolii Zewnętrznej i pozwolimy mu zająć terytoria zajęte przez Japonię po wojnie 1904-1905, na przykład południową część Sachalinu.
McGlynn popadł w zadumę. - A co z Kurylami?
- Jeśli zajdzie potrzeba. Tym się nikt nie powinien przejmować.
- Z wyjątkiem Japończyków.
Roosevelt się zaśmiał. - Frank, jesteś rozkoszny.
- Nie starałem się być rozkoszny, panie prezydencie. Pomyślałem o okresie powojennym. Chyba że pański sąsiad, pan Morgenthau, zamierza ryć pod Japończykami tak jak pod Niemcami.
- Frank, zawsze mogę liczyć, że postawisz kwestie dotyczące przyszłości, zanim uporamy się z doraźnymi.
- Cena wygląda mi na wygórowaną.
- Jestem pewien, że Winstonek na to pójdzie.
- To znaczy: za ile?
- Nie martw się, Frank. Potrafię nieźle handlować końmi.
- Niestety, panie prezydencie, tym razem nie będzie pan handlował końmi.
Roosevelt się zasępił. - A więc, najwyraźniej, na pewne z tych rozwiązań się nie zgadzasz.
- Panie prezydencie - powiedział McGlynn przytomnie - nie zgadzam się na żadne z nich. - Zaczekał na reakcję Roosevelta, ale ten milczał. - Proszę mi pozwolić na kilka wyjaśnień. Po pierwsze, pańscy szefowie Połączonych Sztabów nie potraktowali poważnie raportu kapitana Zachariasa, dostarczonego im przed tygodniem.
- George zapewniał mnie, że to kolejny wzlot Zachariasowej wyobraźni. Zakładam, że to człowiek błyskotliwy, ale jego przekonanie, że armia kwantuńska istnieje tylko na papierze, nie ma najmniejszego sensu.
- Panie prezydencie, nasze ustalenia mówią jasno, że trzon tej armii dawno temu został przeniesiony na Leyte.
Roosevelt potrząsnął głową. - Nawet MacArthur zgadza się z Georgem.
- Gada, jak mu wygodniej - odparł McGlynn.
Połaskotał tym Roosevelta. - Jak zwykle. Ale tym razem zgadza się przypadkiem z szefami Połączonych Sztabów.
McGlynn wiedział, że dalsze rozwijanie tego tematu jest bezużyteczne i zaczął namawiać prezydenta, by w Jałcie zastanowiono się nad okresem powojennym.
- Bardzo pana namawiam, żeby pan w niczym Stalinowi nie ustępował. Na litość boską, niech pan nie stara się go przekupić terytoriami Japonii, choć pragnie ich jak kania deszczu. On chce wejść do Mandżurii. Nie będzie ryzykował niczym i poniesie niewielkie straty.
- Na czym opierasz swoje twierdzenie?
- Japonia jest już pokonana, panie prezydencie. To tylko kwestia czasu. Zapraszanie Stalina na Daleki Wschód jest tym samym, co otwarcie kurnika przed wilkiem. - Roosevelt coś sobie zanotował i McGlynn był ciekaw, czy to nie był tylko jakiś gryzmoł.
- Czy mogę sobie pozwolić na sugestię końcową, panie prezydencie?
- Możesz, proszę, Frank.
- Kiedy pan już będzie w Jałcie, proszę, żeby się pan ograniczył wyłącznie do rozwiązań kwestii europejskich. Jestem przekonany,
że losy świata rozstrzygną się na Wschodzie. Musimy ponownie wciągnąć Japonię w orbitę demokracji. Osłabiona Japonia na tamtym nieustatkowanym kontynencie przeważy szalę na stronę komunistów.
Roosevelt przechylił się poprzez stół i wyciągnął prawe ramię.
- Dziękuję, Frank. Zawsze będę liczył na twój zimny prysznic.
Gdy ściskali sobie dłonie, McGlynn myślał: - „Mój Boże, trzymam dłoń umierającego człowieka, który wyobraża sobie, że jest nieśmiertelny".
Wyszedł z Białego Domu zasępiony, żałując, że nie zażądał przerwania terrorystycznych nalotów, które zamieniały w ruinę wszystkie znaczniejsze miasta Japonii. Roosevelt był najbardziej ludzki spośród sprawujących najwyższą władzę, a mimo to zatwierdził działania, które prawdopodobnie uśmiercą milion cywilów, których jedyną zbrodnią jest to, że są Japończykami. Pomyślał o własnej córce i wnukach. Czy przetrwają? Czy jego ukochany Will, o którym wiedział już, że jest w japońskiej niewoli, przeżyje? A Mark, który się szykował do ataku na kolejną, zajętą przez Japończyków wyspę, czy ujdzie cało? I on sam, czy jeszcze kiedykolwiek spotka któregoś ze swych japońskich przyjaciół?
2.
Jeden z Todów przebywał na Iwo Jimie; Yuji, którego pas o tysiącu szwów przygotowały Emi i Sumiko, otrzymał właśnie awans na podporucznika. Ubolewał nad tym, że zesłano go na tę ustronną wyspę, zamiast na prawdziwy front. Gdy jednak ujrzał silne fortyfikacje i ponure gęby tych, którzy tu wylądowali przed nim, domyślił się, że przyjdzie tu stoczyć morderczą bitwę.
Najbardziej rzucającym się w oczy wyróżnikiem Iwo Jimy był wygasły wulkan na jej wąskim krańcu. Mimo iż mierzył zaledwie 548 stóp wysokości, sprawiał wrażenie znacznie potężniejszego, ponieważ wyrastał wprost z morza. Była to góra Suribachi, miała kształt postawionego do góry dnem stożkowatego kielicha. Wyspa długości niespełna pięciu mil i szerokości najwyżej dwu i pół mili, miała powierzchnię jednej trzeciej Manhattanu. Jej wulkan był nieczynny, ale całą ożywiały strugi pary i wrzące źródła płynnej siarki. Z oddali Iwo Jima przypominała skałę Gibraltaru; Yuji doznał mdlącego przeczucia, że może zniknąć w ciągu jednej nocy. Szersza, północna część wyspy, była płaskowyżem o wysokości 350 stóp, o niedostępnych, skalistych obrzeżach, ale jej wąski koniec w okolicach Suribachi łagodziły szerokie płachty plaż, na które z pewnością uderzą Amerykanie. To, co przypominało czarny piach, było w istocie wulkanicznym żużlem i popiołem tak lotnym, że ciężki mężczyzna grzązł w nim powyżej kolan.
Nielicznych cywilów ewakuowano stąd już dawno, zaś 14 tysięcy żołnierzy wojsk lądowych i 7 tysięcy marynarki wojennej rozdzielono na pięć sektorów, w tym 1860 osadzono na górze Suribachi. Mieli walczyć niezależnie, opóźniając natarcie wroga tak długo, jak to tytko będzie możliwe. Wydrążono w zboczach liczne wnęki z widokiem na plaże. Wejścia do nich wykuto w ten sposób, by unieszkodliwić atak miotaczy ognia.
Pozostałą część wyspy naszpikowano grubościennymi bunkrami. Odcinek północny stanowił teraz gmatwaninę naturalnych i wykonanych przez ludzi pieczar, przekopów, tuneli, komór z otworami wentylacyjnymi do odprowadzania oparów siarki. Pierwszą linię obrony stanowiła sieć wkopanych w ziemię stanowisk artylerii, lekkich karabinów maszynowych i zamaskowanych czołgów. Biegła ona wzdłuż południowego krańca płaskowyżu, między dwoma skromnymi lotniskami. Specjalna linia obrony rozciągała się tuż za drugim lotniskiem. Tam też stacjonował porucznik Toda, jako dowódca oddziału rakiet. Personel naziemny lotnictwa morskiego sprytnie przerobił 60- i 250-kilogramowe bomby na rakiety odpalane elektrycznie z długich, pochyłych, drewnianych wyrzutni. Taka „rakieta" wznosiła się pod kątem 45°, osiągała pułap dwóch tysięcy metrów i wybuchała przy zderzeniu z celem. Bateria Yujiego miała rozpocząć atak natychmiast po spodziewanym ataku Amerykanów.
W dniu 16 lutego transportowiec Marka przebył połowęxlrogi do celu. Mapy plastyczne i fotografie tamtej wyspy wyglądały fascynująco. Ale jaka okaże się w rzeczywistości? I co przyjdzie mu tam robić? Znal już mniej więcej czekające go zadania. Nawet jego zwierzchnicy nie bardzo wiedzieli, czemu mają służyć oficerowie-lingwiści. Oczywiście, mieli przesłuchiwać jeńców i tłumaczyć przejęte dokumenty. Ale jak wygrzebać Japońców z nor? Wyspa jest wszak pokryta pieczarami i tunelami.
Żołnierze przepakowywali swoje plecaki. We wszystkich zakamarkach łajby dopieszczali broń, bo od niej zależało ich życie. Liczni pisali listy do dziewczyn i rodziców. Mało który coś czytał. Przeważnie, po prostu, palili papierosy i gadali. Chłopcy z dywizji Marka, teraz trzeciej, byli już w większości weteranami i ci narzekali głównie na to, że ich przesunięto do odwodów. Co za sakramenckie szczęście, przeklinali. A orkiestrę posłano do 5 Dywizji, która w ogóle nie powąchała prochu.
- To nie fair - powiedział jeden z młokosów, dosłanych do oddziału w ostatnich dniach bitwy o Guam.
- Od kiedy to spodziewasz się, że w Marines cokolwiek jest robione fair? - spytał sterany w bojach weteran trzech desantów, sam w wieku lat zaledwie dwudziestu. Mark miał uczucia mieszane. Chciał się bić, ale czuł, że tym razem przyszła na niego kolej.
Na okręcie flagowym wiceadmirał Turner zwołał konferencję prasową dla około siedemdziesięciu korespondentów. Nie było między nimi Maggie, ponieważ uznano, że to nie jest miejsce dla damy; pozostała więc nadąsana na Guamie. Cóż za dyskryminacja!
3.
Wyjący Wariat Smith spędził ten wieczór w kabinie okrętu swego dowództwa, Eldorado, czytając Biblię. Wiedział, że Marines już za kilka godzin, po wylądowaniu na plażach, poniosą ciężkie straty. Parę tygodni wcześniej napisał do dowódcy Korpusu Piechoty Morskiej, iż czuje, że zdobycie szturmem fortecy takiej jak Iwo Jima nie jest warte spodziewanych ofiar, i że „prosi Boga, by stało się coś, co by wpłynęło na odwołanie całej operacji".
O godzinie 3.30 nad ranem Marines otrzymali na śniadanie po solidnym steku. Był 19 lutego, dzień D. Kiedy Mark wszedł na pokład, świtało. Dostrzegł Iwo Jimę poprzez mgłę. Wyglądała na opuszczoną i samotną. Przypominała mu na poły zanurzonego wieloryba. W nisko płynących chmurach znikała złowieszcza góra Suribachi.
Porucznik Yuji Toda wstał przed świtem. Zapisał w dzienniczku: „Dziś otrzymaliśmy od cesarza zaszczytny prezent: tytoń". Wspiął się na wzgórze za lotniskiem numer 2, skąd ujrzał olbrzymią gromadę okrętów. Widok był przejmujący. Zbiegł na swoje stanowisko i przygotował ludzi na atak. Mieli się pochować w schronach natychmiast po rozpoczęciu nieprzyjacielskiego bombardowania. A gdy się ono skończy - wybiec, zająć pozycje i odpalić rakiety na cały obszar plaż.
Transportowce i łodzie desantowe sunęły ku pozycjom wybranym dla desantu. Dzięki Bogu, myślał Mark, woda jest dość spokojna. Nie było także strzępiastych raf, które trzeba by przełazić. Usłyszał łoskot wielkich dział i spojrzał na zegarek. Była dokładnie 6.40. Siedem niszczycieli, cztery ciężkie i cztery lekkie krążowniki szarpały wyspę pociskami. Pięć minut później dziewięć kanonierek zasypało płaskowyż rakietami, podczas gdy inne kanonierki obrzucały zbocza martwego wulkanu salwami z moździerzy.
O 7.20 rozległ się i potężniał pomruk samolotów. To nadlatywały z Saipanu B-24. Zatoczyły powolny krąg, a spadające z nich na wyspę bomby przypominały choinkowe lampki. O 8.03 bombardowanie ustało, by ustąpić miejsca samolotom z lotniskowców. Było ich ponad sto i zaczęły atakować wyspę jak chmara szerszeni.
Japończycy tłoczyli się wtedy w bunkrach, blokhauzach i pieczarach. Toda, żeby nie ogłuchnąć, zatykał sobie uszy palcami. Gdy kanonada ucichła, wylazł na pokrywę bunkra i ujrzał flotyllę nieprzyjacielskich jednostek w szyku desantowym. Cóż za dyscyplina i jakież to piękne. Przerażał go sam ten zmasowany sprzęt, ale nie przewożeni na nim ludzie. O amerykańskich wojownikach wiedział wszystko z odczytów propagandowych i ulotek. Byli dzielni, ale tylko dla rozgłosu. Nie zależało im na sławie przodków, ani na sławie dla potomków, ani na sławie swego nazwiska.
Wiedział wszystko o tych postrzeleńcach, co to próbowali pokonać wodospad Niagara w beczkach. Jednak, jako jednostki, bali się śmierci, nie bardzo dbając o to, co nastąpi po niej. Wchodzili w bitwę bez duchowej podniety, polegając wyłącznie na przewadze materiałowej. Na tym całym zmasowanym sprzęcie!
Tymczasem wyładowane wojskiem łodzie desantowe zajmowały pozycje wyjściowe do pierwszych pięciu fal uderzeniowych. Mark widział, poprzez dym, jak czołgi-amfibie płyną na podobieństwo wodnych pluskiew, potem gramolą się na plażę i leniwie pełzną naprzód. Po kilku jardach natrafiły na stromy taras. Wykonały gwałtowny skręt, podnosząc chmurę czarnego, wulkanicznego popiołu. Kilka na tę stromiznę wlazło, innym się to nie udało, musiały wypluć swoje załogi, które zaczęły powoli wpełzać na nią o własnych siłach. I gdy pierwsza fala zalała płytki taras wulkanicznego popiołu, zaczęły na nią spadać improwizowane rakiety oddziału Yujiego.
Mark, wraz z kolegami z 21 Pułku Marines, przywarł niemal do jednego z głośników rozmieszczonych na pokładzie, by słuchać stężonego jazgotu nadawanych na jednej fali komunikatów z pola bitwy i przez obserwatorów z powietrza. Młodsi biadali, że ich trzymają w odwodzie, podczas gdy już dwie inne dywizje miały ubaw po pachy. Ci, co walczyli na Saipanie, wiedzieli, jakie czeka ich piekło. Nie to, że nie rwali się do walki, im było do niej po prostu nie spieszno. Gdy opary bitwy opadły nad plażami, a doniesienia stały się mętne lub sprzeczne, ludzie zaczęli drzeć między sobą koty. Czy straty były większe, czy mniejsze niż oczekiwano i czy pułk wejdzie do akcji? Przez cały długi dzień małe grupki otaczały beczkę z wodą. Mark usiłował czytać, ale popatrywał stale na brzeg. Inni czyścili swoje nieskazitelnie czyste karabiny i karabinki, albo bezskutecznie polowali na bodaj godzinkę snu.
Do zmierzchu na brzegu było już trzydzieści tysięcy Marines. Poległo lub konało z ran ponad sześciuset, gdy pozostali stłoczyli się na małym, wąskim skrawku plaży szerokości 4400 jardów. Niezdolni osiągnąć celów wyznaczonych na pierwszy dzień, oczekując kontrataku, wkopali się w sypki popiół.
Yuji wyszedł na inspekcję podległego mu obszaru. Spadło nie opodal kilka pocisków, ale wyrzutnie rakiet pozostały nietknięte, i tylko paru żołnierzy odniosło rany.
Rano jednak atak był tak gwałtowny, iż zdawało się, że przeorze całą wyspę. Ostrzał ustał po południu i każdy z żołnierzy otrzymał po buteleczce zawierającej sto pastylek witaminy, po dwadzieścia papierosów Kinshi, po parze getrów i suchary. Raniono jeszcze czterech, trzech poległo. Bardziej zasmucające było jednak zniszczenie trzech wyrzutni rakiet.
Mark czuł się jak zawodnik siedzący na ławce rezerwowych podczas fascynującego meczu piłki nożnej. Stary sierżant artylerii mruczał: - Wchodzimy - usłyszał bowiem raport o pierwszych bardzo wysokich stratach. Z zapadnięciem nocy zgodzono się powszechnie, że teraz jest mała szansa skierowania ich w bój o północy jednak obiegła okręt autorytatywna wiadomość, że jednak wchodzą.
O świcie Mark ruszył z piątym rzutem 21 Pułku Marines. Trwał wysoki przypływ, morze było wzburzone, przemókł, zanim opadł z łoskotem na dno małej łodzi desantowej. Załadunek na większą łódź okazał się jeszcze bardziej męczący i niebezpieczny, ponieważ mała wyskakiwała na wysokość sześciu stóp i tłukła o większą. Morze tak szalało, że musieli powiązać swoje manatki i podawać je na sznurku. Mark wczołgał się pierwszy. Utrzymał względną równowagę do chwili, gdy łódź wyfrunęła na szczyt fali, wtedy uchwycił się drabinki większej łodzi tak wysoko, jak mógł sięgnąć, i wdrapał się na nią żywo, żeby uniknąć zmiażdżenia między burtami obu.
- Teraz potrzeba nam tylko do szczęścia deszczu - powiedział. I, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaczęły padać powoli pierwsze wielkie krople. Szybko nabierały prędkości, mocząc wszystkich od stóp do głów. Któryś krzyknął:
- Dlaczego, u diabła, nie lądujemy?
Piach plaży zaczął wybuchać. Trwał ciężki ostrzał z moździerzy. Łodzie desantowe krążyły godzinami, podpływały, odpływały, zataczały koła. Ostatecznie wylądowali późnym popołudniem. Zapadali w głęboki wulkaniczny pył. Parli naprzód. Szczęśliwie ostrzał japoński ustał. Wiedzieli jednak, że lada chwila zacznie się znów. Mark próbował biec, ugrzązł jeszcze głębiej. Zdjął plecak, wrzucił go do leja, zabrawszy tylko manierkę i karabinek. Zamierzał wrócić po resztę, gdy się ściemni. Ledwie wdrapał się na wysoki taras, gdy usłyszał nadlatującą minę moździerzową. Wybuchła tuż za jego plecami. Wskoczył do leja tak świeżego, że jeszcze dymił.
Noc była uciążliwa. Deszcz lał nieustannie, wulkaniczny popiół zamienił się w czarną maź. Gdy tylko deszcz ustał, dały się słyszeć lądowe kraby, pełznące po zaroślach i wydmach głośniej, niż skradający się Japończycy. Co kilka minut zawieszano na niebie oślepiające flary, które swoim blaskiem uruchamiały na ziemi teatr bajkowych cieni. Miny moździerzowe wybuchały w regularnych odstępach czasu, a nad głowami żołnierzy przefruwały rakiety. Spadanie wystrzeliwanych z wyrzutni Tody bomb raz po raz kwitował krzyk konających.
Uporczywy, zimny deszcz lał przez cały następny dzień D plus 3. Ostrzał japoński zelżał i Mark odszukał w końcu punkt dowodzenia 21 Pułku, zainstalowany na niegdysiejszym stanowisku japońskiego działa przeciwlotniczego. Na razie nie miał nic do roboty, więc podczas przerwy w ostrzale wrócił do leja i odzyskał swój plecak.
Dla Yujiego to był kolejny parszywy dzień. Jego stanowisko zamieniło się w błotną dziurę, na domiar złego oblazły go roje wszy. „One nas naprawdę dopadły!", zapisał w dzienniczku. „Ziemia jest morzem błota. Ciemno, choć oko wykol, a temperatura bardzo spadła. Okropnie zimno".
Rano Marines z południowego cypla wyspy ponowili szturm na górę Suribachi. Zdobywali bunkier po bunkrze, przejścia podziemne, włazili do mniejszych pieczar, z nożami w zębach, byle wyprzeć wroga, nawet w walce wręcz. Około 10.15 czołowy oddział dotarł do krawędzi krateru, zasypanego trupami Japończyków. Kiedy któryś znalazł długi kawałek rury, umocowali do jednego jej końca sztandar amerykański o wymiarach 54 na 28 cali.
Kilka minut później dostrzeżono ten mały symbol z niżej położonych plaż. Ledwie go było widać, ale żołnierze z okopów wiwatowali i okładali się z radości kuksańcami. Pułk Marka usłyszał o tym od dowódcy swego odcinka, bo ogłosił komunikat przez megafon używany przy operacjach wyładunku: - Góra Suribachi jest nasza! Zatknęła na niej sztandar 5 Dywizja Piechoty Morskiej. Dobra robota, chłopcy.
Mark poczuł ciarki na plecach.
Dowódca desantu ciągnął: - Pozostało nam do zajęcia całej wyspy tylko 2630 jardów.
- Tylko - powiedział ktoś w pobliżu. - Wczoraj pokonaliśmy już dwadzieścia pięć. To znaczy, że mamy przed sobą jeszcze tylko sto pięć dni walki.
4.
Maggie tkwiła właśnie w pokoju prasy na Guamie, gdy nadeszła wiadomość z Eldorado, że sztandar Stanów Zjednoczonych zatknięto na szczycie Suribachi. Kilkunastu chłopców zaczęło gwizdać.
- Telegrafista z Eldorado - powiedział któryś - robi sobie jaja. Inni zgodzili się, że nie można tak nieprawdopodobnych pogłosek przekazywać do centrali w Stanach. Wówczas aparat zaczął wystukiwać:
POTWIERDZONO OFICJALNIE ŻE FLAGA STANÓW ZJEDNOCZONYCH POWIEWA Z GÓRY SURIBACHI NAJWYŻSZEGO PUNKTU TEJ WULKANI-CZNEJ WYSPY.
Wśród dziennikarzy wybuchł entuzjazm. Maggie, sądząc, że korespondent wojenny także ma prawo do okazywania emocji, tarła powieki kłykciami. Widziała, że facet z Associated Press przetarł okulary, ale nie przestawał stukać w klawisze maszyny.
I gdy sama wystukiwała w pośpiechu swój tekst, doradca korespondentów, ryży porucznik marynarki wojennej, wezwał ją do swego biura.
- Gdzie chciałaby pani pojechać?
- Na Iwo Jimę! - palnęła bez wahania, potem dodała na wszelki wypadek, wiedząc, że wysłanie kobiety na front jest mało prawdopodobne: - Tak daleko, jak mogłabym dojechać.
Porucznik kazał jej zaczekać; wrócił po półgodzinie.
- Ma pani rozkaz, zaokrętują panią na Samaritan. - Był to pływający szpital marynarki wojennej. - Płynie w stronę Iwo Jimy. Jeep będzie na panią czekał jutro na drodze, o piątej rano przed namiotem. Zawiezie panią na statek, który odpłynie natychmiast. - Oszołomił ją. - Maggie, czy pani słyszy?
Objęła go serdecznie, szybko ukończyła depeszę o Suribachi i pomknęła do namiotu, żeby się przygotować na największą przygodę swego życia. Gdy wszystko było gotowe - spojrzała na zegarek. Miała czekać jeszcze szesnaście godzin.
Czas wlókł się niemiłosiernie. Prawie nie spała ze strachu, że nie wstanie w porę. W końcu weszła na pokład wielkiego statku. Pomalowany na biało i lśniący świeżą farbą wymalowanego po obu stronach olbrzymiego czerwonego krzyża, zdawał się zabezpieczony przed atakami. Ale już wieczorem następnego dnia rejsu, pojedynczy samolot japoński dokonał nad nim dwu przelotów, a statek oświetlony był rzęsiście; za pierwszym razem nie trafił, za drugim odstraszył go niszczyciel. Dla Maggie było to podniecające pół godziny i choć nic się w istocie nie stało, poczuła, że wreszcie jest na wojnie.
Na Iwo Jimie strzelec z 21 Pułku Piechoty Morskiej znalazł w pieczarze japoński notatnik i przyniósł na punkt dowodzenia, gdzie przekazano go Markowi. Mark stwierdził, że zawiera on w zarysach plan obrony wyspy.
Powiadomił o znalezisku pułkowy G2 i otrzymał rozkaz natychmiastowego doręczenia go do Sztabu Dywizji. Mimo więc silnego ostrzału z moździerzy, ruszył poprzez pusty, nagi spłacheć skalistych występów, porytych szczelinami i wąwozami. Wyglądały jak samo jądro piekła. Ciarki strachu biegały mu po krzyżu. Przejście kilkuset jardów zajęło całą godzinę, ale je przebrnął bez szwanku. Z ulgą oddawał cenny notes majorowi sprawującemu nadzór nad tłumaczami. Nie dostrzegł po drodze ani jednego nieprzyjaciela, ale ze strachu zesztywniał. Na Saipanie żył w stanie wiecznego zagrożenia, nie odczuwał jednak tak przemożnego strachu. Zastanawiając się dlaczego, doszedł do wniosku, że tu czuje się osamotniony - zdany na samego siebie. Na Saipanie otaczali go towarzysze z 1/6, którzy nigdy nie pozostawiliby go na łasce losu. Tu w zasadzie nie należał do żadnego oddziału. Zrozumiał wreszcie, co czuli chłopcy z uzupełnień w 1/6, zanim zostali zaakceptowani.
O świcie Maggie dostrzegła najpierw wielką skałę góry Suribachi. Na wodzie było tłoczno od wszelkiego typu okrętów. Widok poruszający. Potem zaskoczył ją łoskot dział trzech niszczycieli. Missouri skrył się w chmurze ognia - to ją oszołomiło zupełnie. Po chwili wyspą targnęły wybuchy, w kilkunastu miejscach wyrosły gejzery ziemi, przybierając na chwilę kształty roślin zaiste magicznych. Maggie dostrzegła, poprzez dym, malutki samolocik - amerykański - jak nurkował nad Suribachi, przypuszczalnie wspierając jakichś wziętych w krzyżowy ogień Marines.
Ku jej przerażeniu, samolot poderwał się, ale za późno, i wyrżnął z impetem w wulkan. Jedno z odtrąconych skrzydeł odfruwało jak na zwolnionym filmie.
Gdy Samaritan zarzucił kotwicę, ruszyły ku niemu hurmem malutkie łodzie. Maggie wbiegła na mostek, żeby je lepiej widzieć. Na pierwszej ujrzała trzy ustawione na dziobie nosze. Zeszła ostrożnie po długich schodkach na niższy pokład i patrzyła na popielate twarze wnoszonych rannych. Mimowolnie sprawdzała, czy któraś z nich nie należy do Marka albo MacDowella. Widok tych nieruchomych kształtów coś jej wreszcie uświadomił. Kochała obu. Początkowo podkpiwała sobie z Maca, potem zaczęła go darzyć niechętnym podziwem, a teraz dopadła ją miłość. Było to pierwsze tego rodzaju doświadczenie, ponieważ dotychczas kochała tylko mężczyzn z własnej rodziny. A Mac był tak niepodobny do Marka i ojca. Samo porównywanie go z nimi wydawało się nie na miejscu. Chowała dlań uczucie, jakim nie darzyła jeszcze nikogo. Uroniła łzę i szybko ją starła, zła na swoją słabość. Wyjęła notes i wróciła do zajęć.
Wałęsała się niestrudzenie po całym wielkim statku, notując westchnienia, zapachy, język cichej udręki. Chwilami z trudem zachowywała spokój, wielekroć miała ochotę drzeć się jak niemowlę. Próby traktowania poturbowanych mężczyzn i rozmawiania z nimi jak z obiektami chłodnej obserwacji, kończyły się beznadziejnym fiaskiem. Wiedziała jednak, że musi zachować pewien dystans, albo - pisząc - popadnie w rzewne rozczulenie.
Jeden z żołnierzy miał na sobie przywieszkę z napisem PILNE, a sanitariusz przetaczał mu całą krew. Ktoś napisał na jego czole dużą literę M; otrzymał zastrzyk morfiny. Poruszył pokrytymi spienioną krwią wargami, próbując coś powiedzieć. Noszowi złożyli go na pokładzie, uklękła przy nim Maggie.
- Żołnierzu - wyjąkała, myśląc rozpaczliwie co by mu powiedzieć - jak się czujesz? - Ryknęło na pobliskim okręcie i nie dosłyszała odpowiedzi.
Potem zapadła cisza i ten rzekł wyraźnie: - Jestem pierdolonym Marinę.
Wiedziała, że pragnie się uśmiechnąć. -- Dobra, pierdolony Marinę - powiedziała, po raz pierwszy w życiu używając tego zakazanego słowa. - Pytałam, jak się czujesz?
Twarz mu ożyła, uśmiechnął się. - Czuję - się - szczęśliwy.
- Rozbawił ją tym setnie, spostrzegł to. - Bo - jestem - tutaj
- siostro. Z dala od tamtej pierdolonej plaży.
Przemilczała to, żeby nie tracił sił, ale on chciał gadać. - Chociaż miałem tam najlepszych kumpli. - Przerwał, skrzywił się z bólu, ale ciągnął dalej. - Wiedziałem, że mnie lubią. Wyraźnie zbierał siły. - Ale nie wierzyłem, że chłopcy tyle zrobią, żeby mnie z tego piekła wyłabudać. - Znowu ryknęły działa. - Chłopcy nieśli mnie trzy mile. To człowiek musi być szczęśliwy.
Słowa te wypowiadał chłopiec, któremu kapłan udzielał ostatniego namaszczenia. Oczy zachodziły mu mgłą, ale złowił spojrzenie Maggie. - Dla kogo tu węszysz?
- Dla tych, co w domu, żołnierzu.
- Dla tych co w domu - o rany. Co tam - pierdolę tych, co w domu.
Zamknął oczy, lekarz kazał noszowemu, żeby go odnieśli. Prześladowały ją ostatnie, gorzkie słowa tego chłopca. Czyżby otrzymał, jak Mark - list Drogi Jasiu? Czy może odebrał ostatnią wymówkę od despotycznego ojca albo apodyktycznej matki? Zanotowała nazwisko i numer, ale pisać o jego rodzinie nie miała zamiaru. Przechodziła z oddziału na oddział, robiąc notatki, wysłuchując opowieści podobnych do siebie jak dwie krople wody, a mimo to każdy z tych ludzi wywierał na niej niezatarte wrażenie. Bowiem niezapomniane są surowe w wyrazie uczucia umierających mężczyzn. Czuła, że już nigdy nie będzie taka jak dawniej i że nie potrafi patrzeć na życie tak, jak kiedyś. To, co czytała o bitwach, było blade i mdłe. Pod koniec dnia, fizycznie i psychicznie zupełnie wyczerpana, leżąc w swojej koi, słyszała sporadyczne odgłosy bitwy toczonej na małej, morderczej wyspie. Modliła się o życie dla dwu swoich mężczyzn.
Następnego dnia doprowadzono na stanowisko dowodzenia 21 Pułku dwóch jeńców i poproszono Marka, żeby ich przesłuchał. Pierwszy, porucznik, milczał jak grób. Drugi, żołnierz z poboru, jeszcze był w stanie szoku. Mark podał mu wodę i papierosa, potem spytał, czy nie pochodzi z Tokio. Nie, pochodził z zaśnieżonej wioski na północy. Mark opowiedział mu o wycieczce, jaką tam odbył mając jedenaście lat. Kiedy sobie pogadali o urodzie północnej Honsiu, żołnierz zdradził, że zna generała Kuribayashiego, głównodowodzącego wojskami Iwo Jimy. - Jest dla nas uprzejmy.
Człek ten przyznał się, po cierpliwym wypytywaniu, że był szyfrantem generała. Mark, zdawszy sobie sprawę z jego znaczenia, poprosił o zgodę na eskortowanie go do Sztabu Dywizji. Tym razem tak mu zależało na bezpiecznym przeprowadzeniu tego człowieka przez ostrzeliwany teren, że w ogóle nie czuł strachu. Tłumacz dywizyjny także przejął się jeńcem. W Pearl Harbor potrafiliby wydobyć z niego szyfr. Oficer kazał Markowi odprowadzić go dalej, do Sztabu Korpusu. Odprowadził, a kilka godzin później szyfrant siedział już w samolocie lecącym ku wyspie Guam.
O zachodzie słońca, drugiego dnia pobytu Maggie u wybrzeży Iwo Jimy, Samaritan podniósł kotwicę i z ładunkiem rannych ruszył całą parą w kierunku Saipanu. Każdy jego korytarz zamieniono na oddział, a tych, którzy wymagali operacji było tak wielu, że okładano ich - dla zapobieżenia infekcji - lodem. Maggie zmusiła się, żeby patrzeć na chirurgów przy pracy. Co trzydzieści minut w ciągu całej doby dokonywali jednej amputacji; co trzy godziny pięćdziesięciogalonowy kocioł zapełniano odciętymi rękami i nogami.
Gdy trzy dni później dobili do Saipanu, straszno było patrzeć, jak przenoszą ich do ambulansów. Jako pierwszego spuszczono mężczyznę, który oddychał i odżywiał się przez rurki, po nim poszedł przypadek - to znaczy człowiek - popalony, jedyny ocalały z załogi czołgu; upiekli się na nowym typie miny ziemnej, a ten przez całą poprzednią noc zanudzał Maggie opisywaniem rakiety przerobionej z dwustufuntowej bomby.
Po wyniesionych na noszach, ruszyli ranni zdolni iść o własnych siłach. Oficer pokładowy odciągnął Maggie na stronę i uprzedził, że jako ostatnich zniosą pięciu Japończyków, o których nie wolno jej nawet wspomnieć w korespondencji.
- Dzięki Bogu, ranni Marines nie wiedzą, że mieli ich na pokładzie - bo niechybnie wznieciliby tumult.
Gdy ruszyli szeregiem noszowi z ciężko rannymi Japończykami, u wejścia na pomost tłoczyło się ze dwudziestu mniej rannych Marines. Wystąpił ku najbliższemu Japończykowi potężny piechur morski w skrwawionej kurtce i z ramieniem na temblaku. Młody oficer pokładowy pobladł, Maggie spostrzegła, że wyjmuje rewolwer. Sądził zapewne, że tamten sięga po swój. Ale Marinę wyłuskał tylko paczkę papierosów. Bez słowa stuknął nią o temblak, wysunął jeden, wetknął w spierzchłe wargi Japończyka i przypalił. Widząc, że nieprzyjaciel nie może poruszać rękoma, wyjął mu papierosa z ust, żeby ten mógł wypuścić dym. Umożliwił wrogowi kilkanaście takich sztachnięć. Ktoś na pomoście krzyknął, żeby się ruszali, wtedy wielki piechur morski stanął, wsunął paczkę papierosów do kieszeni i odczłapał, już się za siebie nie oglądając. Maggie zapisała to w notesie. Nadawało się na ładne zakończenie reportażu, choć nie była pewna, czy redaktor nie usunie go pod zarzutem braku patriotyzmu.
Tegoż popołudnia poleciała z Saipanu na Guam i przespała w namiocie okrągłą dobę. Obudziła się opętana żądzą powrotu na Iwo Jimę, tym razem na samą wyspę. Poskarżyła się koleżance, korespondentce z sąsiedniego namiotu, Barbarze Finch od Reutera, że biuro prasowe domaga się od niej wyłącznie opisu wojny z punktu widzenia kobiet. - Przecież kobieta może pisać także o czymś innym!
Pani Finch, weteranka wśród korespondentów z obszaru Chin Południowych przyznała, że takie tematy rzeczywiście istnieją.
- Wieczorem lecę na Iwo Jimę samolotem ewakuacyjnym. Dlaczego nie miałabyś poprosić o taki sam lot jutro?
Maggie przybiegła do biura prasowego zdyszana, gotowa stoczyć bitwę, ale tak, żeby pióra fruwały. Ku jej zdumieniu oficer, odpowiedzialny za przydziały korespondentów, nie sprzeciwił się i wypisał dla niej rozkaz wylotu. Nigdy nie była równie podniecona jak podczas następnej nocy, kiedy podeszła do pilota pękatego C-47, który z niepokojem doglądał załadunku środków medycznych.
Maggie wręczyła mu swój rozkaz, uśmiechając się rozkosznie, po czym dołączyła do grupy pielęgniarek i sanitariuszy. Pilot jednak chwycił ją za ramię.
- Przykro mi, ale jesteśmy już obładowani po same skrzela.
- Ale powiedziano mi...
- Nie obchodzi mnie, co pani powiedziano. Może pani pisywać swoje bajeczki stąd. Nie wie pani, że nie dostaniemy na Iwo Jimie paliwa, musimy więc zabrać stąd także na powrót? - Zaczęła protestować, ale trzymał ją mocno. - Proszę posłuchać. Producenci tego samolotu poradzili flocie, żeby nie startować z ładunkiem przekraczającym trzynaście ton. A my mamy wystartować mając piętnaście i pół tony.
- Plus 105 funtów - powiedziała troszeczkę kłamiąc.
Nie mógł się oprzeć jej błagalnemu spojrzeniu. - Ach, do diabła, niech pani włazi. Ale niech się pani nie skarży swemu kongresmanowi, jeśli nie zdołamy się oderwać od ziemi.
Wyfrunęła do samolotu, zanim zdążył zmienić decyzję. Zaryczały dwa silniki i niezdarny na pozór aparat ruszył po pasie startowym. Byli już blisko jego końca, gdy uniósł się ciężko jak znękany wdowiec.
Tuż po świcie ujrzeli górę Suribachi. Maggie dostrzegła w pobliżu lotniska wykwity wybuchów, pilot musiał zatoczyć krąg, marnując cenne paliwo. Po trwającej wieki mitrędze - a krążyli z dziesięć minut - ostrzał nieprzyjacielskiej artylerii ustał i samolot zaczął opadać w dół. Pilot wylądował pośpiesznie tuż za piaszczystą wydmą.
- Nie marudzić! - krzyknął. - Biegiem!
Wyskoczyła i zapadła w wulkaniczny popiół. Usiłowała biec, ale to był tylko spowolniony koszmar. Ujrzała przed sobą dwa głęboko wkopane w tę dziwną ziemię namioty i biegnącą między nimi zapadłą dróżkę. Musieli tam leżeć ranni Marines, których nie zdołano przewieźć na statki-szpitale.
- Witajcie na tej zapyziałej wyspie - rozległ się czyjś łagodny głos. - Przynosicie nam szczęście.
Dostrzegła siwowłosego, dystyngowanego mężczyznę w zapaćkanym drelichu. Nie nosił dystynkcji i golił się nad wypełnionym wodą hełmem. Skłonił się dwornie pielęgniarkom, informując je zarazem, że jest komandorem-porucznikiem z Nowego Jorku, chirurgiem.
- Mój polowy szpital - powiedział, wskazując obydwa namioty.
- Pan to nazywa szpitalem? - spytała Maggie. Zaciął się brzytwą.
- W oczach Boga i zwierzchnictwa to jest szpital. - Golił się nadal. - Nie było tu tak źle - powiedział - ostatniej nocy pracowali przy świetle flar. Zajrzała do jednego namiotu, służył za salę operacyjną. Nie było w nim żadnych mebli, żadnych stołów operacyjnych. Po prostu - ustawiono na skrzyniach nosze. Pstryknęła kilka zdjęć zajętych pracą, kaprawookich lekarzy i sanitariuszy. Zauważyła przyglądającego się jej pacjenta. Jedna z jego nóg, cała we krwi, była niewiarygodnie wykręcona.
- Nie masz pistoletu - powiedział.
- Korespondenci nie noszą broni, żołnierzu.
Zawiadomił ją pogodnie, że lekarz zamierza jego nogę ratować.
- Ma mi zara poedzić, czy da rade. A mnie to wisi. Szczęściarz jestem. - Bardziej przejmował się losem Maggie niż sobą. - Weź mój ka-bar - powiedział, wyjmując z płaszcza nóż.
Zawahała się, ale nalegał. - Przy tobie czuję się jakby lepi.
Zrobiła mu zdjęcie, zapisała nazwisko, numer ewidencyjny, nazwę miasta, z którego pochodził, po czym wyszła na drogę.
- Stój panna! - ktoś wrzasnął. Zastygła i w tym momencie guzik jej munduru przejechał po pędzącym czołgu. Dostrzegła po drugiej stronie drogi zirytowanego kapitana piechoty morskiej i domyśliła się, że to on wrzasnął.
- Co u diabła porabia tu baba? - spytał.
- Jestem Maggie McGlynn, korespondentka. Przyleciałam na Iwo, żeby pofotografować Marines i pogadać z nimi co nieco.
Spuścił z tonu. - Gdzie ty chcesz iść, dziewczyno?
- Tak daleko, jak mi pozwolicie.
- Dobra - ujął ją za ramię i poprowadził w stronę opancerzonego transportera. - Ale nie próbuj mnie zagadywać, żebym cię puścił za linię frontu.
A co mogło być za linią frontu? Tego właśnie była najbardziej ciekawa. Kapitan prowadził pojazd w kierunku góry Suribachi. Po dziesięciu minutach poradził jej, żeby pstryknęła kilka zdjęć wulkanu. Ujrzała dym i usłyszała daleką strzelaninę, ale nie dostrzegła nigdzie ani żywej duszy. Potem ruszył w stronę drugiego krańca wyspy. Po upływie piętnastu minut jego transporter opancerzony wykonał gwałtowny zwrot i stanął w poprzek drogi.
- Koniec trasy, dziewczyno, kropka.
Wyszła z wozu. Słyszała pojedyncze strzały karabinowe, ale nadal nie dostrzegła nikogo. Czuła się samotnie jak na księżycu.
- Gdzież są Japończycy? Wskazał ziemię.
- Myślę, że gdzieś pod nami. Są tu tysiące jaskiń. Nasi ludzie doszli daleko, próbując ich wydłubać.
Zaczęła wdrapywać się samotnie na stromą, piaszczystą wydmę. Przystanęła w połowie drogi, żeby odetchnąć. Odwróciwszy się, ujrzała nonszalancko uwalonego przed pojazdem kapitana. Palił papierosa. Ruszyła ku szczytowi. Przed sobą i poniżej widok miała przerażający, coś w rodzaju olbrzymiego wafla. Cały obszar przypominał plaster miodu. Lej przy leju. Nic dziwnego, że nie słyszała odgłosów bitwy i nie widziała nic. Kilkaset jardów dalej stały trzy czołgi. Gdy jeden drgnął, zrobiła zdjęcie. Kilka sekund później usłyszała łoskot. Zapewne strzelił. Rozejrzała się dokoła i ujrzała wreszcie trzech kopiących w ziemi Marines. Wkrótce jednak znikli i znowu była zupełnie sama. Oczywiście, cały ten obszar żył ukrytym życiem. Usłyszała brzęk os i zaczęła je odpędzać machnięciem dłoni. Wykonała kolejne zdjęcia, odegnała kolejne osy, po czym ześlizgnęła się po zboczu wydmy tak, jak zjeżdżała slalomem z Góry Waszyngtona.
Uśmiechnęła się do kapitana, bardzo z siebie dumna, a on leżał nadal. Pstryknął z palców niedopałkiem i gapił się na nią.
- To był najbardziej sakramencki widok, jaki w życiu widziałem. Czy wiesz że cała artyleria i połowa snajperów z obu stron tej pierdolonej wojny miała tylko dziesięć minut na to, żeby nad tobą pogłówkować?
Próbowała się tłumaczyć.
- Czy nikt ci nie włożył do tego małego łebka, że nie postałabyś tak malowniczo na tle nieba dłużej niż dziesięć zajebanych minut? Zdajesz sobie sprawę, że gdyby cię postrzelili, resztę wojny i dziesięć lat potem spędziłbym na pisaniu pierdolonych raportów? - wgapił się w nią, oczekując wyjaśnień.
Wracali, gdy wreszcie zdobyła się na słowo przeproszenia. Zatrzymał transporter.
- Dziewczyno, chcesz mi wmówić, żeś nic o tym nie wiedziała? Udajesz, że jesteś tutaj i nie wiesz, jak się zachować?
- Myśli pan, że powinnam robić zdjęcia na leżąco?
- Dobry pomysł, dziewczyno. Zapamiętasz to sobie na przyszłość?
- Nie zapomnę, kapitanie. Ale czułam się tam taka samotna. Żyje tam tylko kilka os.
- Os! - omal nie eksplodował. - Nie ma na tej przeklętej wyspie żadnych os! - Wyciągnął przed siebie prawe ramię jak karabin i wydał ustami kilka dźwięków naśladujących strzały.
- Więc to nie były osy? - spytała ledwie dosłyszalnie.
Nie powiedział już nic do chwili, gdy pomógł jej wysiadać, podając dłoń, w rejonie szpitala.
- Dziewczyno - powiedział - chciałbym, żebyś wiedziała, że naprawdę zafundowałaś mi niesamowity dzień. - Już miał odjeżdżać, gdy spytała, czy nie zna porucznika McGlynna. - Z jakiego jest oddziału?
- Dwudziesty Pierwszy Pułk Piechoty Morskiej, Trzecia Dywizja.
Zaprzeczył ruchem głowy, mówiąc, że pochodzi z dywizji czwartej.
- W takim razie zna pan chyba porucznika marynarki wojennej, Eda MacDowella?
- Jasne, widziałem go wczoraj. - Machnął dłonią. - Dzięki za to rozrywkowe popołudnie - rzekł i ruszył z kopyta, rycząc silnikiem i wyrzucając spod kół tumany wulkanicznych popiołów.
Maggie dowiedziała się, że ładowanie C-47 rozpoczną dopiero za godzinę, poszła więc do namiotu szpitalnego. Powietrze było tam gęste od dymu tytoniowego, potu, brudu i zapachu krwi. Ludzie leżeli na składanych łóżkach, cierpliwie czekając na ewakuację.
Panowała tu zadziwiająca cisza. Ktoś pojękiwał, inni milczeli, albo rozmawiali szeptem z lekarzami lub noszowymi. Skinął na nią żołnierz, który nie golił się z pewnością od dnia wylądowania na wyspie.
- Hej, damo, nie pstryknęłabyś mi fotki? - Gdyby jego matka zobaczyła zdjęcie syna w gazecie w Asbury Park, toby dostała skrzydeł. Poprosił sanitariusza, żeby go posadził prosto, wtedy Maggie dostrzegła, że ma tylko jedno ramię. - To ładnie, żeś zauważyła - powiedział i nasunął na kikut połę kurtki. Wzięła jego nazwisko, adres i obiecała posłać egzemplarze gazety matce.
Zerknęła na kartę chorobową następnego pacjenta, szeregowca z 21 Pułku Piechoty Morskiej. Zaczęła wypytywać go o brata, ale spostrzegła, że śpi. Przeczytała diagnozę: Liczne rany lewej stopy (odłamki szrapnela), lewej nogi, łokcia, pośladków i okolic lędźwi. 40 000 jednostek penicyliny.
- Strasznie jego pułk oberwał - powiedział sanitariusz. - Wczoraj przyjęliśmy z 21-go ponad stu rannych.
Maggie pobladła i przebiegła szybko między rzędami łóżek, sprawdzając karty chorobowe. Na ostatnim znalazła MacDowella. Spojrzał na nią, kompletnie zdumiony. - Co ty tu, u diabła, robisz?
Miał na koszuli zakrzepłą krew, prawe ramię na temblaku. Zatkało ją, mogła jedynie wykrztusić:
- Mac. - Uklękła przy nim i ujęła za lewą dłoń. - Co się stało?
- Nic groźnego. Po prostu oberwałem w ramię. Delikatnie dotknęła skrwawionej koszuli.
- To nie moja. To sąsiada. - Zaczął ją besztać. Nie miała prawa tu być. To nie jest miejsce dla damy. A ona po prostu kiwała głową, nadal trzymając go za dłoń. Nagle zdała sobie sprawę, że zachowuje się nieprofesjonalnie. Wyjęła blok i przepisała informacje z jego karty. W końcu zdobyła się na odwagę i spytała o Marka.
- Widziałem go wczoraj, albo może przedwczoraj, na stanowisku dowodzenia pułku. Gadał z jakimś Japem tak, że można by pomyśleć, że są kumplami z jednej budy.
Jakiś oficer wsadził do namiotu głowę i krzyknął: - Okay, chłopcy, zacznijcie ich wynosić. - Pół godziny później C-47 z Maggie i MacDowellem na pokładzie sunął po zharatanym pasie startowym. Uniósł się powoli, lecąc chwilę w stronę czerwonego jak krew słońca, zatoczył krąg nad martwym wulkanem i skierował ku domowi.
Yuji Toda skrobał w zrujnowanym wykopie list do rodziców opisując bohaterską obronę i to jak ich linie przełamano, i swoją wściekłość, ponieważ zabrakło mu już rakiet.
„Muszę się uniewinnić. Bądźcie pewni, że nazwisko Toda nie zostanie zhańbione. Proszę was, żebyście dbali o siebie i robili wszystko co należy, aż do zwycięstwa. Żegnajcie. Kończę ten list w oczekiwaniu śmierci". Skończywszy, zameldował się Toda u dowódcy Drugiej Brygady Mieszanej, porywczego oficera, który wojował z Rosjanami w Mandżurii. Zgłosił gotowość rzucenia się z ładunkiem wybuchowym pod gąsienice wrażego czołgu. Dowódca pogratulował mu odwagi i odesłał do najbliższej pieczary dla podobnych mu antyczołgistów. Po północy Toda opuścił ją z przywiązanym do pleców pudłem dynamitu. Nie opodal wąwozu, którym przedarły się dostrzeżone wcześniej przez Maggie trzy czołgi, trafił na ciała poległych. Sądząc po śladach gąsienic, wydedukował, że logicznie rozumując, czołgi przejdą o świcie właśnie tędy. Przebił się poprzez cuchnącą stertę zwłok, usmarował twarz i mundur cudzą krwią i udrapował wnętrznościami. Myślał przy tym: komu posłużą moje flaki jutro?
Wreszcie błysnęły pierwsze światła dnia. Nie przyjechał żaden czołg. Słońce wzeszło wysoko, czekał cierpliwie, spocony jak mysz, na pożądany grzechot gąsienic. Smród doprowadzał go do mdłości. Zaczęły nad nim brzęczeć olbrzymie błękitne muchy, zupełnie jak sępy. Dlaczego koniec nie nadchodzi szybko i zwyczajnie? Pragnienie śmierci przerywały sceny z dzieciństwa i całkiem zdradzieckie myśli. Czy po to właśnie uczył się i szkolił? Matka poświęciła wszystko, żeby go przepchnąć przez uczelnię. Przekonywano, jego i kolegów, że wojna uchroni Japonię przed zepchnięciem na pozycje państwa trzeciorzędnego, że pięknie jest i wzniosie umierać za cesarza. Pomyślał, że profesorom, którzy gawędzili o tego rodzaju pięknie, przydałoby się poleżeć nieco wśród śmierdzących bebechów poległych.
Ostatecznie skończył się upalny dzień, Yuji po omacku wpełznął ponownie do pieczary. Próbował się oczyścić, ale mdlący odór śmierci trwał przy nim uporczywie. Spał niespokojnie i jeszcze przed świtem coś go znowu wyciągnęło na pobojowisko. Spędził kolejny, nie kończący się dzień na śladach gąsienic czołgu, wśród rozkładających się trupów, cierpiąc męczarnie na myśl, co to znaczy żyć, będąc Japończykiem. Początkowo modlił się, żeby nadjechał amerykański czołg, ale już późnym popołudniem doszedł do wniosku, że taki stalowy potwór, przewalający się nad jego ciałem, musi być przerażający. Tuż przed zmierzchem usłyszał złowieszczy szczęk i nagle w kanionie pojawiły się dwa czołgi naraz. Łoskot potężniał. Yuji zacisnął zęby i zamknął oczy. Czuł, że gąsienica przejeżdża mu po prawym rękawie. To był koniec. Idiotyzm tego co robił, był oczywisty, lecz żale spóźnione. Poczuł zapach spalin czołgu, a potem usłyszał, ku swemu osłupieniu, że szczęk zacicha, aż ucichł zupełnie. Było dosyć ciemno, żeby wrócić do pieczary, ale przez kilka minut nie potrafił poruszyć nawet palcem. W końcu zdołał odczołgać się w bezpieczne miejsce, odarty z resztek złudzeń. Jednego był teraz całkiem pewny: nigdy już nie zgłosi się na żywą bombę.
Trzecia Dywizja Piechoty Morskiej nadal czyniła niewielkie postępy w przełamywaniu uporczywego oporu Japończyków. Mark zajmował się głównie przesłuchiwaniem jeńców. Nie stosował standardowego zestawu pytań; każdy tłumacz musiał postępować wedle własnej intuicji. Najpierw usiłował skusić jeńca, żeby zdradził do jakiego należy rodzaju broni; potem pytał o stopień i doświadczenie. Jeśli facet był artylerzystą, Mark skupiał się na pytaniach o rodzaje uzbrojenia; jeśli piechurem - usiłował sprawdzić, czy posiadane informacje na temat Tablicy Organizacyjnej zgadzają się i ustalić, z ilu żołnierzy składa się aktualnie pluton i kompania.
Tego dnia miał jednak zadanie znacznie ciekawsze. Sunął za nacierającymi w jeepie, wyposażonym w system łączności Armii Pacyfiku. Nagle zostali ostrzelani. Zeskoczył za lewą burtę auta, kucnął z mikrofonem w garści. - Jesteście pokonani - powiedział po japońsku. - Wyspa została praktycznie opanowana. Oszczędźcie siebie, wracajcie i pomóżcie zbudować nową Japonię. My, piechota morska, szanujemy was za waszą dzielność w boju. Walczyliście z honorem. Wyłaźcie, mamy dla was kupę tytoniu! Mamy mnóstwo wspaniałego żarcia! Nie stanie się wam żadna krzywda.
Wylazła z pieczary mała figurka z podniesionymi rękoma. Mark skłonił przed Japończykiem głowę, ten zaś był tak zaambarasowany, że nie odkłonił się w odpowiedzi.
- No, teraz zrzuć łachy, do naga - rozkazał Mark. - Zbił chłopa z pantałyku. - Musimy się upewnić, że nie masz przy sobie granatów ani żadnej broni. - Żołnierz rozbierał się niechętnie. - Teraz właź do jeepa - zaprosił Mark. Człowiek wlazł lękliwie do auta. Z tej samej pieczary wychynął kolejny Japończyk. Też szedł przed siebie niepewnie.
- Dołącz do swego kolegi - ponaglał Mark cicho. - Jest bezpieczny. Ty także możesz być bezpieczny.
Człowiek ten stawiał co pewien czas pół kroczku i nieruchomiał. Mark nie podniósł głosu, mówił nadal tonem przyjaznego rozmówcy. - No a teraz, bądź łaskaw, rozbierz się do naga.
Żołnierz zrzucił kurtkę, po czym zrobił nagle w tył zwrot i pomknął w kierunku pieczary. Siedzący obok Marka strzelec pociągnął za spust i Japończyk padł trupem.
Natarcie wznowiono o świcie. Mark otrzymał pozwolenie użycia jeńca nazwiskiem Isobe jako tarczy. Isobe, sanitariusz, obawiał się, że wielu jego rannych kolegów umrze, jeśli nie otrzymają szybkiej pomocy. Narysował dokładny plan jaskini, z wieloma korytarzami i pięcioma różnymi wyjściami. Mark włożył na głowę czapeczkę drużyny baseballowej Brooklyn Dodgers, wygraną kiedyś w pokera, wyobrażając sobie, że będzie w niej wyglądał mniej groźnie. Postępując za Isobem w stronę głównego wejścia, skierował na nie światło latarki. Przestąpił tarasujące wejście zwłoki i podszedł do wykutych w skale, stromych schodów. Zszedł ostrożnie dwadzieścia pięć stopni, a wtedy Isobe chwycił go za ramię. Zauważył w niszy resztki świeżego jedzenia.
- Ostrożnie - szepnął. - Żywi Japończycy tam na dole. - Popchnął Marka w górę schodów i krzyknął w ciemność pod schodami. - Jest tam kto?
- Czterech.
Mark wrócił i skierował strugę światła ku dołowi schodów. Stał tam zbuntowany Japończyk, z granatem w dłoni.
- Ja się poddałem - powiedział Isobe. - Dali mi jeść, dali pić, dali słodkiej wody i papierosy. Traktowali mnie bardzo dobrze. Dlaczego nie miałbyś się też im poddać?
Człowiek z granatem stracił pewność siebie.
- Opór nie ma sensu, towarzyszu - powiedział Isobe. - Marines są przy każdym wejściu. Jeżeli się natychmiast nie poddasz, wysadzą dynamitem wszystkie wejścia i zatkają tu was jak szczury. Wracaj do reszty i powiedz im to. Dajemy wam dokładnie pół godziny.
Czas minął.
- Powiedz im, że zaczynam zakładać dynamit - kończył Mark. Isobe przekazał tę informację krzykiem.
- Dajcie nam jeszcze pół godziny - odkrzyknął ich dowódca. Gdy minęło kolejne pół godziny, pojawił się kapitan z granatem w ręku. Isobe powiedział spokojnie:
- Proszę odłożyć granat, kapitanie.
Kapitan wolał kompromis. Wrzucił granat do kieszeni na sercu, na znak, że jeśli to podstęp, popełni samobójstwo. Mark wyszedł ku niemu powoli, wyciągnął pudełko papierosów. Oficer wziął je podejrzliwie. Mark podał mu manierkę z wodą. Oficer powąchał wodę, spróbował i oddał Markowi granat.
- Mam na dole szesnastu ludzi - powiedział. - Nadal dyskutują, poddać się czy nie.
Mark zrozumiał, że trzeba coś zrobić, żeby tych z dołu przekonać. Wyszedł z pieczary i wrócił z przenośnym gigantofonem.
- Hej wy tam, wiem, że jest was szesnastu. Daję wam do namysłu dokładnie jedną minutę - powiedział tonem rozkazującym. Minęło ledwie pół minuty i wylazło z jamy siedmiu mężczyzn. Każdy niósł granat i wszyscy, przekupieni papierosami i wodą, oddali całą posiadaną broń.
Było już prawie zupełnie ciemno, Mark wiedział, że musi doprowadzić sprawę do końca. - To moje ostatnie ostrzeżenie - krzyknął do tych, co pozostawali na dole. - Za minutę wysadzę wszystkie pięć wyjść.
Wypchnęli jeńców na powierzchnię. Mark patrzył na zegarek. Po upływie pięciu sekund wyskoczył z jamy następny jeniec. Mark machnął dłonią i rozległo się pięć wybuchów.
Isobe potrząsnął ze smutkiem głową. - Przez głupotę ludzie nie wiedzą, kiedy trzeba się poddać.
Marines szli całą długością frontu, ale o każdy jard musieli zaciekle walczyć. Był to brutalny bój; w 25 dniu marca Kuribayashi stwierdził, że pozostało mu zaledwie tysiąc pięciuset żołnierzy, ściśniętych na obszarze jednej kwadratowej mili najkoszmarniejszego odcinka wyspy. Na jej północno-wschodnim krańcu zaryło się w systemie pieczar ponad stu. Przez pięć długich dni odpierali ataki usiłujących wyskrobać ich stamtąd Marines. Mark poprosił o pozwolenie zejścia na dół i pogadania z nimi.
Dowodzący oddziałem strzelców kapitan nie dowierzał własnym uszom.
- Mówisz to poważnie, McGlynn?
- Tak, sir. - Wiedział, że atakujący pieczary Marines wyginą do nogi.
- W porządku, McGlynn, jeśli mówisz poważnie, jesteś kopnięty w mózg.
- Czy pan odrzuca moją prośbę, sir? Kapitan obejrzał Marka od stóp do głów.
- McGlynn, nie dostaje się odznaczeń za samobójstwo. Ale nie zamierzam cię powstrzymywać. Twoja dupa, więc wal.
Mark zlazł po skale na dno wąwozu, karabinek niosąc wysoko nad głową. Tego dnia włożył hełm. Zszedłszy, położył hełm i broń na ziemi, i ruszył powoli w stronę pieczar. Najrozsądniej, myślał, iść bez broni. Miał nadzieję, że uznają w nim parlamentariusza. Przystanął u wejścia do zamaskowanej jaskini.
- Przynoszę wam szansę poddania się! - krzyknął. - Nie bójcie się! - Zajrzał w jej czerń i postąpił krok naprzód. - Zostawiłem broń za sobą. Przyszedłem do was z białą flagą zawieszenia broni.
- Ruszył naprzód. - Wkrótce zacznie się atak i zostaniecie zmiażdżeni. Wszyscy jesteście w tych pieczarach z góry skazani.
Postanowił ryzykować i brnął dalej. Uszedłszy kilkanaście kroków dostrzegł majaczące na dnie jaskini sylwetki żołnierzy. Wzrok przywykł do półmroku, ujrzał więc, że są obdarci. Zaciskali w pięściach granaty. Kilku trzymało karabiny, lufami w dół.
- Walczyliście z honorem i bardzo dobrze - powiedział Mark.
- Ale większość waszych kolegów poległa. Nie przyjdą wam z pomocą ani armia, ani flota. Złóżcie broń i wyłaźcie. - Usłyszał, że zaczynają coś między sobą mamrotać. - Obiecuję, że nie stanie się wam żadna krzywda. Opatrzymy wasze rany. Damy jeść i pić.
- Czekał.
Wreszcie odezwał się któryś. - Czy możesz dać nam czas? Musimy to między sobą omówić.
- Wrócę za pół godziny - powiedział, cofając się powoli. Wyszedłszy na zewnątrz ruszył zdecydowanie ku drugiej pieczarze. Tu znalazł co najmniej pięćdziesięciu. Przemówił do nich tak jak poprzednio.
- Daję wam czas do namysłu - powiedział. - Potem tu wrócę. Marines, wyzierając spoza skał, gapili się z niedowierzaniem, gdy
Mark sunął ku trzeciej pieczarze, potem czwartej i piątej. W tej ostatniej trafił na czterech. Stali ramię przy ramieniu, niemal na baczność. Gdy zaczął im gadać, że walczyli dzielnie, jeden, z karabinem w rękach, wystąpił przed kolegów i rzekł:
- Muszę się porozumieć z towarzyszami z innych pieczar. Przeszedł obok Marka, który miał zrazu ochotę zatrzymać go, ale wytrwał bez ruchu. Oczekiwanie było męczące. Trzej pozostali Japończycy patrzyli nań podejrzliwie.
Milczał. W końcu ten czwarty, porucznik, wrócił.
- Żołnierze japońscy potrzebują więcej czasu - oznajmił.
- Dziesięć minut - zgodził się Mark. - Daję wam tylko dziesięć minut.
Porucznik wyszedł ponownie. Mark spojrzał na zegarek. Była godzina 15.13. Wsunął kciuki za pas. Minęło dziesięć minut. Usłyszał wołanie. Gdy Mark wychynął z pieczary, stał u jej wejścia porucznik, który skinął nań i ruszył przodem.
Mark wskazał pozostałe pieczary. - A co z tymi? - Japończyk potrząsnął głową. - Nie ma w tych jaskiniach żołnierzy?
- Oni nie wyjdą.
- A co z tymi trzema z pańskiej pieczary?
- Oni nie przyjdą.
Mark był wściekły. - Co tu się u diabła dzieje?
- Chodź - powiedział porucznik i zaczął schodzić ku następnym jaskiniom.
Przeszli dwie z nich, nie spotkawszy nikogo, ale z trzeciej wykuśtykał jeden. Mark myślał już, że przegrał, gdy z pierwszej pieczary wylazło na słońce trzech. Postanowił tam wrócić i wywabić wszystkich pozostałych. Gdy to się uda, mogą za ich przykładem wyjść także inni. Szedł powoli. Mieszkańcy podziemi patrzyli nań podejrzliwie.
- Postąpiłem z wami honorowo - powiedział. - Dałem wam możność poddania się. Daję wam tę szansę jeszcze raz. Jeśli się nie poddacie, przyjdą tu Marines z miotaczami ognia i dynamitem. Ostrzegam was, że znamy rozkład każdej jaskini i wszystkie wejścia. Przekażę informację naszym oddziałom. -- Pomilczał chwilę. - Przemyślicie to jeszcze raz?
Żadnego odzewu.
- Kapitulacja albo śmierć - dodał Mark, wychodząc. - Wyłazić - rozkazał tym pięciu, którzy się poddali, i popchnął ich w stronę pozycji zajmowanych przez Marines. Odchodzili, mając Marka za plecami. Wiedział, że ci z pieczar mogą strzelać. Ale czy powstrzymując towarzyszy broni przed samopohańbieniem przy okazji skosiliby także jego?
Oczekiwał salwy po każdym kroku. Gdy podchodził do krawędzi wąwozu, jakiś piechur wrzasnął:
- Oni mają granaty!
Jeńcy wykonali w tył zwrot i Mark ujrzał, że każdy trzyma przy brzuchu granat.
- Nie bójcie się - powiedział z narzuconym sobie spokojem.
- Idźcie. Nikt was nie skrzywdzi. - Japończycy zaczęli się wspinać na szczyt wąwozu. Mark krzyknął do kolegów z góry: - Cofnąć się! Niech wejdą spokojnie.
Gdy weszli, kazał im usiąść. Podał pierwszemu z brzegu kubek wody. Człowiek wyżłopał ją i odłożył granat na ziemię. Pozostali trzej zrobili to samo.
Mark narysował szkic rozkładu jaskiń i prowadzących do ich wejść ścieżek. Wskazał kapitanowi Marines najbezpieczniejsze. Gdy wznowili ostrzał, poczuł, że się odpręża. Był wycieńczony. Padł na ziemię, nie wiedząc czemu już ledwie zipie.
- Nie wiesz, że byłeś w tych pieczarach ponad dwie godziny? - spytał kapitan.
Zaskoczył go zupełnie. Sądził, że trwało to najwyżej pół godziny. Wąwozem wstrząsnęły wybuchy. Wejścia do wszystkich pięciu pieczar zatarasowano. Powietrze wypełnił cierpki smród kordytu. Odczytując wyraz twarzy Marka, kapitan powiedział:
- McGlynn, wojny nie wygrywa się uprzejmością wobec wroga. Mark skrzywił się. - Jest pan tego pewien?
Dwadzieścia cztery godziny później, dwadzieścia trzy dni od lądowania, mała grupa oficerów piechoty morskiej stała na baczność wokół spalonego japońskiego bunkra. Pułkownik odczytywał komunikat o całkowitym opanowaniu Iwo Jimy. Na bunkier weszło trzech szeregowców. Przypięli sztandar do masztu wysokości osiemdziesięciu stóp, i gdy trębacz odtrąbił hejnał, podnieśli go na sam szczyt.
Wyjący Wariat Smith zwrócił się do swego adiutanta: - Jak na razie, tu było najtrudniej.
Mark przesłuchiwał jednego z jeńców, wziętych do niewoli poprzedniego dnia. Człowiek ów zeznał, że oficer japoński mówił im całkiem serio, iż z kości lewego ramienia poległego Japończyka zrobiono nóż do otwierania listów dla tego francowatego Żyda, Roosevelta. I gdy Mark, wysłuchawszy tej idiotycznej bajdy, śmiał się, otrzymał rozkaz natychmiastowego wyjazdu do dywizji. Piętnaście minut później powiedziano mu, że ma spakować swoje manele i poszukać samolotu odlatującego na Saipan. W trybie nagłym zwrócono go macierzystej, Drugiej Dywizji, przygotowywanej do wyprawy na Okinawę. Pożegnał się z przyjaciółmi, po czym odwiedził zgrupowanie stu dwudziestu pięciu wziętych do niewoli jeńców. Pogawędził z tymi, których poznał osobiście, wyrażając nadzieję, że dojdą do siebie na Hawajach.
Samolot wystartował o zachodzie słońca, w chwili gdy Kuribayashi powiadamiał przez radio Tokio, że bitwa dobiega końca. Toda wraz z dwunastoma towarzyszami broni siedział jeszcze w głębokiej jaskini. Zaopatrzeni w wodę i żywność postanowili pozostawać tam tak długo, jak się tylko da.
W namiocie na wyspie Guam, Maggie i MacDowell czcili uroczyście nominację Maca na oficera łącznikowego do kontaktów z prasą w czasie kampanii na Okinawie. Ramię nosił jeszcze na temblaku. Wiedział, że mu go zdejmą za tydzień. Jakimś sposobem dobrał się w klubie oficerskim do szampana, Maggie miała więc czym wznieść toast za jego przenosiny do pracy, na której znał się dobrze i która mogła mu zapewnić nieco dłuższe życie.
- Musiałem dostać to stanowisko - przyznał. - Nie powinienem był nadużywać szczęścia.
Ucałowała go. - Wznoszę toast za jedynego faceta, który stracił cnotę z ręką na temblaku. Oblał go rumieniec. - Nie powinnaś tego mówić głośno.
- W porządku, powiedzmy: za jedynego MacDowella, który tego kiedykolwiek dokonał. Mój drogi Macu, rumienisz się jak gimnazjalistka! Przysięgam.
Otoczył ją ramieniem. - Nigdy nie przypuszczałem, że będę tak szczęśliwy. Z moim wyglądem.
- Nie mogę być szczera?
- Nie powinnaś tak mówić. - Był najwyraźniej urażony.
Zachowywała się odrobinę wyzywająco, ale chciała mu uświadomić, że ostatnia noc znaczyła dla niej bardzo wiele. Ich związek, zawarty z radości i zadziwienia, umykał wszelkim opisom. Słowa tu nie wystarczały, mogła więc jedynie uśmiechać się czule i powiedzieć: - Tak, mój drogi.
MacDowell domyślił się, co chciała powiedzieć naprawdę i ucałował ją delikatnie.
5.
Na Saipanie 1/6 kończył przygotowania do następnej operacji. Wyspę przemieniono w małą Amerykę. Rojno było na niej od jeepów, wozów sztabowych i innych pojazdów. Uruchomiono pół tuzina kinoteatrów, w których wyświetlano filmy i występowały znakomitości w rodzaju Betty Hudson i Gertrudy Lawrence. Gertie szokowała licznych młodych piechurów morskich pikanterią swoich odżywek.
- Rany boskie, sir - skarżył się Billy'emu J. siedemnastolatek. - To tak, jakby do człowieka własna matka gadała cztero-literowymi słowami!
Jadło nadal było liche, ale dowozili piwo; szpital nad zatoką Magicienne utrzymywano w czystości, a obsadę miał sprawną jak każda tego rodzaju instytucja w kraju. Był przepełniony nie tylko rannymi, ale i tymi, których łamało w kościach po ukąszeniu moskitów. Gorączkowali okrutnie. Tylko nielicznym Marines udało się tego uniknąć.
Zapewne największym przeobrażeniom uległo Isley Field. Kilka mil dalej, na Tinianie, wykończono jeszcze większe lotnisko i huk monstrualnych B-29 latających do Tokio i z powrotem stał się pospolity jak ruch na Piątej Alei. Wielu Marines tak się fascynowało tymi olbrzymimi samolotami, że większość czasu spędzali na Isley. Jednym z nich był Wściekły Pies McCarthy, obecnie major, który wrócił na stanowisko z legendarnego już urlopu w Stanach. Najsłynniejszym psikusem, jaki spłatał, było wpuszczenie żywego rekina do basenu generała piechoty morskiej, mieszkającego w pobliżu San Diego. Niepohamowany Wściekły Pies namówił trunkowego pilota, żeby go zabrał w rejs nad Tokio. Gdy ich samolot powrócił następnego ranka, blady na obliczu Wściekły Pies zlazł na ziemię i rzygnął solidnie. To, co widział nad Tokio, otrzeźwiło McCarthy'ego tak dokładnie, że przez całe dwa dni do klubu oficerskiego nie zaglądał.
Mark wrócił do tego wątpliwego raju w połowie marca. Zgłosiwszy się w sztabie Drugiej Dywizji, otrzymał informację, że będzie towarzyszył swemu staremu pułkownikowi na Okinawie jako tłumacz. Wchodził więc na teren 1/6 z uczuciami mocno mieszanymi. Byłoby cudownie móc spotkać Tullia i przyjaciół, ale co zrobi, gdy stanie przed pułkownikiem Sullivanem? Nie mógł zapomnieć tej sceny na Guamie, kiedy człowiek, którego podziwiał, potraktował go tak lodowato.
Podszedł do placu ćwiczeń. Chłopcy wagi lekkiej tłukli ciężkie wory treningowe; wagi średniej - skakali przez liny; wagi ciężkiej - walczyli z cieniami. W rogu ringu, pilnując sparringu dwu średniaków, sterczeli Tullio i Skaczący Józio Callaghan.
- Ty stary sukinsynu! - wrzasnął Tullio. Uścisnął Marka.
- Witaj w domu!
Kapłan wyciągnął dłoń. - Niech cię Bóg błogosławi, Mark. Naprawdę cieszymy się, żeś wrócił.
Otoczyli go też inni, waląc w kark i pytając, czy na Iwo było tak źle jak na Tarawie. Czy też właził do pieczar, żeby wywabić z nich Japońców? Czy nie natknął się na któregoś ze starych kumpli z Czwartej Dywizji? Minął pewien czas, zanim Tullio zdołał go odciągnąć na bok.
- Słyszałem, że miałeś na Guamie niezłą przeprawę. Miałeś szczęście, że był tam wtedy Billy J.
- Szczęście? Co ty gadasz, spuścił mnie w kanał.
- Billy J.? Ten stary cię kocha. Uratował ci dupę. - Tullio dowiedział się za pośrednictwem skumplowanych ze sobą podoficerów, że Sullivan opracował swojego starego przyjaciela, pułkownika Quinna.
Mark zdumiał się szczerze.
- Położył na pniu własny łeb, żebyś dostał to swoje skierowanie. Bronił cię jak matka. Powinieneś mu się za to odwdzięczyć.
Mark szedł do namiotu Sullivana z uczuciem ulgi pomieszanej z troską.
- Znalazłeś czas, żeby mnie odwiedzić - Sullivan wyciągnął dłoń. - Jack Colley dzwonił do mnie w chwili, kiedy lądowałeś z Iwo.
- Cieszę się, że pana widzę, pułkowniku. - Mark uścisnął trzymaną dłoń. - Tullio powiedział mi, jak pan mnie wyratował przed wylaniem z Korpusu.
Billy J. podsunął Markowi płócienne krzesło i przez chwilę się w niego w milczeniu wpatrywał. - Czegoś się z tego zwarcia nauczył, Mark?
- No cóż, jakby to wyłożył Bestia, może pan spokojnie ręczyć za mnie własnym tyłkiem, że już nigdy nie zełgam. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Pułkownik Colley mówił mi, że na Iwo robiłeś cuda. Możesz być pewny odznaczenia.
- Każdy na Iwo zasługuje na odznaczenie, sir. Wiem, że zostałem przydzielony do 2/6 na Okinawę. Dlaczego tak? Dlaczego nie do 1/6?
Teraz pewność siebie stracił Billy J.
- No cóż, może twój następca, Tony, lepiej niż ty parzy kakao - tłumaczył się nieśmiało, po czym westchnął. - O.K., przyznaję, może nie mógłbym patrzeć, jak robisz to, coś wyprawiał na Iwo Jimie. Może się starzeję. A nawiasem, Tullio nafajda w portki, kiedy zobaczy, jak włazisz bez broni do pieczary, żeby pogadać z Japońcami. Dlatego pójdziesz do 2/6.
Hiroko Kato zaleczyła rany i została pielęgniarką w klinice obozowej dla cywilów. Pracowała za dnia wśród chorych sierot, które ją uwielbiały. Nocami opróżniała nocniki.
Kilka dni po przybyciu Marka, podbiegł do niej pędem japoński cywil.
- Hiroko-chan! Pewien robotnik mówi, że widział czołg twego brata na południowym cyplu Garapanu, w krzakach.
Gdy zapadł zmierzch, spotkała się z nowym przyjacielem, amerykańskim żandarmem imieniem Chuck. Ten pożyczył jeepa i we dwoje pojechali do Garapanu. Była oszołomiona. Kiedy widziała to miasto po raz ostatni, leżało w gruzach. Teraz go nie poznawała: wspaniałe amerykańskie miasto. Ale stare Garapan sczezło z kretesem.
Po godzinach bezskutecznych poszukiwań, jakiś żołnierz skierował ich ku ustronnemu miejscu u stóp góry Tapotchau. Rosły tam wysokie drzewa, a wśród nich rdzewiało siedem czołgów zepchniętych na kupę buldożerami. Hiroko wdrapała się na pierwszy z nich, potem na drugi i trzeci. Czwarty leżał na boku. Widniał na nim biały napis - „Jaskółka". Czołg jej brata. Miała wrażenie, że serce chce wyskoczyć z piersi. Próbowała otworzyć wieżyczkę. Nie drgnęła nawet. Chuck walnął w nią młotkiem. Zardzewiała jednak na dobre. Hałas zwabił tłum Marines.
- Co tu się dzieje? - spytał jeden.
- Ta dziewczyna chce zajrzeć do środka - powiedział Chuck. - Pomóżcie nam.
- Po kiego?
- Jej brat tam siedzi.
Marines pogadali między sobą i po paru minutach wrócili z młotkami i dłutami. Wleźli na czołg i zaczęli obrabiać wieżyczkę. Klapa odpadła już po półgodzinie. Buchnął z wnętrza taki zaduch, że Hiroko omal nie zemdlała. Mimo to wstrzymała oddech i zajrzała do środka. Tkwiły tam dwa ciała. Twarze nierozpoznawalne, zgniłe niemal do kości. Odczytała jednak na plakietce pierwszego „Kato". Był to jej ukochany brat. Obok niego leżał pistolet.
Uroniła nań kilka łez. Potem pomodliła się cicho i zeszła powoli z czołgu. Włazili nań po kolei Chuck i Marines, zaglądali do środka i złazili w nastroju ponurym. Jeden z piechurów ujął dziewczynę za ramię i usiłował odprowadzić. Stawiła mu opór. Chuck ujął ją za drugie ramię, wtedy powiedziała wreszcie:
- Zegnaj, bracie. - Wspięła się na jeepa, a gdy tylko ruszył, pozwoliła łzom płynąć swobodnie. Suszył je tylko wiatr.
Mark spędził ze starymi kolegami tyle czasu, ile mu dano. W dniu, kiedy mieli się zaokrętować, towarzyszył Billy'emu J. w końcowej inspekcji świeżo przysłanych uzupełnień. Wszyscy wyglądali tak, jakby się właśnie urwali spod matczynego fartuszka.
Kitka godzin później wchodzili już na pokłady transportowców zakotwiczonych w porcie Tanapag. Mark towarzyszył Drugiemu Batalionowi, którego dowódcą był stary przyjaciel Billy'ego J. Mieli przed sobą tysiącdwustumilową wycieczkę przez Morze Filipińskie, ku ostatniej większej wyspie na drodze do Japonii - Okinawie. Patrząc na tonącą w morzu górę Tapotchau, Mark myślał mimo woli: ilu z tych zapalonych chłopców, widzianych podczas inspekcji, przeżyje.
1.
Kiusiu, Japonia. Styczeń, 1945
Obóz 13 zbudowano w odległości dwu mil od Omuty, bezbarwnej mieściny z paroma zaledwie trawnikami i kępami drzew. Ogrodzono go czarnym, drewnianym płotem wysokości dziesięciu stóp, ze zdwojoną na szczycie spiralą kolczastego drutu. Od wewnątrz, na wysokości pięciu stóp od ziemi, rozwieszono trzy pasma przewodów pod wysokim napięciem. Drewniane budynki obozu także pomalowano na czarno. Wyglądały okropnie. Tłumacz, człowiek w średnim wieku, powiedział Willowi i Blissowi, którzy mieli - przywilejem oficerów - dzielić jeden wspólny pokój, że przed każdorazowym wejściem muszą zostawiać buty na ławce. Jest to, wyjaśniał, zwyczaj japoński; tu każdy tak postępuje wchodząc do swego domu. Pokój, oznajmił z dumą chłopca hotelowego, ma wymiary ośmiu tatami (tatami to mata wielkości trzy na sześć stóp) i jest, jak dla dwóch mężczyzn, bardzo obszerny. Niestety, zwykli żołnierze będą mieszkać w jednym z baraków, gdzie na przestrzeni dziesięciu tatami musi się zmieścić ośmiu chłopa.
Bliss nigdy w życiu nie widział mat tatami, wszedł zafascynowany ich ledwie wyczuwalną elastycznością. Tłumacz, który poprosił, by zwracać się do niego Inouye-san, był wyraźnie ujęty jego rozradowaniem, wyjaśniając, że te zrolowane pod ścianami przedmioty to futony, japońskie materace.
- Niestety, nie są tak grube jak wasze - dodał z pokorą. - Zechcecie jednak łaskawie zwijać je co rano i starannie odstawiać pod ścianę.
Bardzo sobie koledzy-oficerowie chwalili następnego ranka urządzenie obozu. Każdy barak miał czystą latrynę z trzema sedesami i pisuarami; kąpiel mogli brać co dzień w osobnym budynku, wyposażonym w wielki zbiornik na wodę i cztery opalane węglem podgrzewacze.
Zaprowadzono ich do obszernej stołówki, dostępnej także dla szeregowych, gdzie otrzymali ryż z rozmaitościami. Manierki napełnili herbatą. I gdy usiedli przy stołach, pożerając obiad z wilczym apetytem, wkroczył na salę schludnie odziany oficer i zaczął przemawiać, tnąc słowa na kawałki:
- Jesteście w kopalni węgla - powiedział po japońsku. - Zostaniecie nauczeni niezbędnych japońskich zwrotów, byście mogli zrozumieć waszego nadzorcę. Oczekuje się, że będziecie pracować pilnie, w przeciwnym razie zostaniecie rozstrzelani. - Trzepnął się szpicrutą po udzie i wymaszerował.
Inouye-san, skurczony ze strachu, odczekał, aż tamten wyjdzie, po czym poinformował ich, że był to porucznik Wakasugi, komendant obozu. Szeregowcy zdolni do pracy na wolnym powietrzu, będą pracować w kopalni.
- Musicie pracować wydajnie. Proszę was o to. Jeśli nie - będą was karać. Obawiam się, że mogą do was nawet strzelać. A teraz wszyscy z poboru ustawią się w szereg przed stołówką i zostaną rozdzieleni na baraki.
Kiedy poborowych poddano ślamazarnemu procesowi rozdzielania do właściwych izb, Inouye odciągnął oficerów na stronę. Nie będą, zgodnie z Konwencją Genewską, zmuszani do pracy, otrzymają jednak rozmaite funkcje w rodzaju kierowników stołówki czy magazynów. Inni mają nadzorować prace w kopalni.
- Czy zgłasza się kto na ochotnika?
Nie zgłosił się nikt, więc Inouye-san stosownie się zakłopotał.
Bliss spojrzał na Willa, Will na Blissa i obaj podnieśli ręce. Ochotników zgłosiło się niewielu.
Po obiedzie oficerów z baraku Willa popędzono do łaźni. I gdy zaczęli się wspinać do obszernej parówki, rosły amerykański kapral, który przybył do obozu sześć miesięcy wcześniej, krzyknął:
- Najpierw każdy myje się sam! To japoński zwyczaj – tłumaczył - i bardzo dobry. - Zażywali kąpieli z rozkoszą. Woda była gorąca, ale Will, nawykły do japońskich łaźni, przechylał kark bez obawy.
- Uważajcie na siebie nawzajem - ostrzegał kapral. - Słabsi z was mogą odwalić tu kitę. - Poradził im, żeby pozostali w łaźni aż do zupełnego rozgrzania ciał. Potem, ubrawszy się powinni narzucić płaszcze, pogalopować do baraków i wskoczyć, zanim ostygną, do łóżek. - Jakby kto chciał, niech nabierze gorącej wody do manierki i weźmie ją pod koc.
Obudzili się w zimny, posępny ranek. Po śniadaniu mieli odmaszerować do kopalni. Ponieważ w południe miano im podać jedzenie na stanowiskach, każdy wyfasował bento, drewniane pudełeczko napełnione ryżem. Kierownik, sierżant o nazwisku Peterson, ostrzegał, że praca jest ciężka, zwłaszcza w jednej ze sztolni kopanej pod zatoką Ariake. Tam, w niektórych miejscach, lodowata woda sięga do kolan. Wyprowadzono ich przez bramę, bez płaszczy, ale z bento pod pachami. Uszedłszy niecałą milę, trafili na szereg pustych węglarek. Dalej ujrzeli obszerną stalową konstrukcję pokrytą falistą blachą. Obeszli spory budynek i zatrzymano ich przed torii, dwoma sterczącymi drewnianymi słupami połączonymi górą dwiema poziomo ułożonymi belkami.
- To brama świątyni Szinto - objaśnił Will Blissowi. Ktoś idący z tyłu, rzekł:
- Oczekują, że będziemy się do tej bramki modlić? Nadchodził jakiś japoński cywil i Peterson zarządził ciszę.
A gdy ci dwaj skończyli trwającą kilka minut naradę, Peterson rzekł:
- Ten facet jest urzędnikiem Kompanii Węglowej Mitsui. Wita was jako pracowników Mitsui. Ma nadzieję, że wam się tu spodoba. Mówi też, że każdego ranka zatrzymacie się tu i na jego rozkaz zdejmiecie czapki z głów i staniecie na baczność, bo taki tu obowiązuje rytuał.
Urzędnik wydał rozkaz, jedni zdjęli czapki i stanęli na baczność, pozostałych trzeba było szturchnąć. Urzędnik obszedł szeregi wyraźnie zadowolony.
Peterson wprowadził grupę do obszernej hali z wysokim u jednego końca podium, przed którym ustawiono rzędy ław. Gdy jeńcy usiedli, wszedł masywny cywil. Obrzucił grupę spojrzeniem nieprzyjaznym, jawnie zdegustowany jej opłakanym stanem.
- Jesteście tu - zaczął dobrą angielszczyzną - po to, by nauczyć się wydobywać węgiel. Jeśli będziecie wykonywać swoją robotę tak, jak wam się rozkaże, potraktujemy was dobrze. Zapłatę otrzymają tylko ci, którzy pracują. Podoficerowie otrzymają piętnaście senów dziennie, szeregowcy dziesięć senów. Kompania Węglowa Mitsui jest dla ciężko pracujących szczodra. Otrzymacie więc dodatkowo premie za wydajność, od trzech do pięćdziesięciu senów dziennie. Sprawni w pracy mogą w obozie kupować towary. Niewydolni nie dostaną nic. Taki jest tu styl życia.
Szli potem czujnie wzdłuż wąskich torów, do pokaźnej budowli. Will pomyślał, że to jest właśnie kopalnia. Widywał kopalnie na filmach i wyobraził sobie, że na dół zwiozą ich windami. Peterson wyjaśnił jednak, że to kopalnia naziemna. Będą schodzić po pochylni w głąb zbocza góry. Z mrocznego chodnika wychynął pociąg małych wagoników i jeńcy zaczęli na nie włazić. W każdym siedział już jeden nadzorca. Ten, którego zastał Will, był niski, zwalisty, zbudowany jak goryl. Mały pociąg ruszył powoli, ale szybko nabierał tempa. Przetelepał przed, z rzadka na skalnych ścianach rozwieszonymi, ledwie żarzącymi się lampami. Po kilku minutach Will poczuł wilgotny, stęchły odór. Było tam już tak ciepło, że musiał zrzucić kurtkę.
Szarpiący, wahliwy ruch wagonika tłukł nim systematycznie o jedną ściankę więc, gdy pociąg zwolnił bieg, prawe ramię miał obolałe. Nadzorca wykonał gest zapowiadający, że mają za chwilę wyłazić, po czym sam - zanim jeszcze pociąg stanął - zwinnie wyskoczył. Odwrócił się i machnął niecierpliwie dłonią, żeby grupa szła za nim. Will wraz z trzema poborowymi wszedł do małej izby, gdzie otrzymali narzędzia, kaski ochronne i lampy. Nadzorca pokazawszy im, jak się obchodzić z lampą zasilaną przez baterie, ruszył chodnikiem przed siebie. Było tak wąsko, że wydawało się niemożliwe, że tamtędy przeciskają się wagoniki. Usłyszeli daleki łoskot. Nadzorca wpędził ich w niszę chodnika, a chwilę później wyłonił się z mroku wagonik wypełniony węglem, pchany przez trzech jeńców z oczyma świecącymi jakby spoza sczerniałych twarzy.
- Wyście te nowe Jankesy? - spytał wychudzony młodzik. - My.
- No to szczęść wam Boże.
Wszyscy trzej byli chudsi od Willa, który patrzył na nich, gdy go mijali, z podziwem. Ich ciała pokrywał węglowy kurz. Ściekające po plecach strugi potu ujawniały białą skórę. Uszli jeszcze ćwierć mili, gdy nadzorca wskazał strop. Nie mieli pojęcia, o co mu chodzi. Trzej jeńcy zaczęli odgarniać szuflami odłamki skał na jedną stronę. Rozwścieczyli tym nadzorcę i ten rąbnął najbliżej stojącego w łeb, wrzeszcząc:
- Nie na ten bok!
Will to przełożył i zgłosił gotowość przekazywania poleceń. Nadzorca skinął głową. Powiedział, że muszą zbudować szalunek, żeby podeprzeć strop, ale najpierw trzeba odgarnąć głazy.
- Spieszcie się, zanim ten strop runie!
Ledwie to Will przetłumaczył, a już jeńcy żwawo usunęli głazy i zaczęli obudowywać obwisły strop. Było tak gorąco, że pozostali w samych majtkach. Do lunchu pierwsze stemple obudowy stanęły tam, gdzie powinny i niebezpieczeństwo zawału zażegnano. Gdy jeńcy jedli, nadzorca opowiadał Willowi o swojej rodzinie. Miał pięcioro dzieci i z trudem zarabiał na ich utrzymanie. Dobrze jest pracować dla Mitsui, dodał, ponieważ płacą premie. Po lunchu Will przestał pracować fizycznie, zajął się dozorowaniem pracy innych. Zirytował tym nadzorcę i wcale go nie udobruchał informacją, że jest oficerem.
- Czy chciałbyś, żeby Amerykanie kazali pracować oficerowi japońskiemu?
- Żaden oficer japoński się nie poddaje - odparł nadzorca, ale już do tematu nie wracał.
Prace przy obudowie zajęły całą, trwającą dziesięć godzin szychtę. Wracali za nadzorcą utrudzeni, w górę sztolni, mnąc w dłoniach zawilgocone łachy. Oddali na powierzchni kaski, lampy, narzędzia i poszli za nadzorcą do kopalnianej łaźni. Czekały na nich wielkie kadzie z ciepłą wodą głębokości pięciu stóp. Will zanurzył się w nią, moczył ciało kilka minut, by po chwili stwierdzić, że staje się coraz zimniejsza i brudniejsza. Wytarł ciało ręcznikiem wielkości ścierki; musiał go wielekroć wyżymać, po czym się ubrał.
Podczas kolacji powiedziano im, że karty pocztowe do domów mogą wysyłać raz na trzy miesiące. Nie wolno pisać więcej niż trzydzieści pięć słów. Nie wolno wspominać o obozie ani o jego położeniu, ani o warunkach pracy, ani o sposobie ich traktowania. Nie wolno pisać o chorobach i dolegliwościach, o przebiegu wojny, o potrzebach w zakresie wyżywienia i ubrania, ani o kwestiach finansowych. Dowiedzieli się także, że podstawowa wypłata dla oficerów wynosi czterdzieści jenów miesięcznie, podoficerów dziesięć jenów, szeregowych cztery jeny. Próbowali potem odszukać Popova, ale go w baraku nie zastali. Ktoś podsunął domysł, że został zabrany do szpitala.
Następny tydzień Will spędził w kopalni, nadzorując wydobycie węgla. Warunki pracy były podłe, pod koniec dnia ludzie ledwie powłóczyli nogami. Początkowo praca w ciepłej kopalni sprawiała przyjemność, wkrótce jednak jeńcy dorobili się siniaków i obrażeń, a słony pot palił skórę, piekł w oczy, a nawet parzył genitalia. Drapali się beznadziejnie. Jedynym ich pocieszycielem był Inouye, który starał się w miarę sił ułatwiać im życie, często się za nimi wstawiał, choć to poważnie zagrażało jego stanowisku.
Lekarz zdradził Willowi, że Popov został umieszczony na oddziale specjalnym.
- To zwykła chałupa, bez ogrzewania, bez niczego - powiedział. - Nazywamy ją Domem Śmierci.
Bliss uznał, że trzeba i można go stamtąd wyrwać z powrotem do zwykłego szpitala.
- Cud będzie, jeżeli przetrwa do rana - dodał lekarz.
- A jeśli przetrwa, postarasz się go zabrać do szpitala? - spytał Will.
- Nikt z Domu Śmierci nigdy nie wyszedł żywy. Wymienili spojrzenia. - Damy ci pięćdziesiąt jenów – obiecał Will.
- I po dziesięć za każdy dzień jego pobytu w szpitalu - podbił stawkę Bliss.
Lekarz wahał się jeszcze. Bliss podał mu cztery papierosy. Tamten wsunął je do kieszeni.
- A jeśli do rana umrze?
- Mimo to damy ci te pięćdziesiąt jenów.
Tuż przed północą Will, zabrawszy dwa koce, manierkę wypełnioną gorącą wodą i pudełko ryżu z rybą wyczołgał się z baraku. Było przeraźliwie zimno. Jasny zimowy księżyc oświetlał ogrodzony dziedziniec, szczęśliwie teraz pusty. Ostrożnie otworzył drzwi baraku. Dostrzegł w księżycowej poświacie trzy lub cztery nieruchome kształty.
- Popov! - szepnął.
Cisza. Podszedł do pierwszej postaci, dotknął jej twarzy. Była zimna jak kamień. Trup. Podszedł do następnej i usłyszał świszczący oddech.
- Popov! - potrząsnął człowiekiem. Człowiek jęknął. Był obcy.
- Popov!
Z końca baraku dobiegł słaby głos:
- Tutaj.
Will był już przy nim. - Chcemy cię stąd wyrwać.
- Zapomnieliście o mnie - żalił się Popov. Szczękał zębami. Will położył mu na piersi ciepłą manierkę i nakrył go dwoma kocami.
- Nie pozwalają nam wchodzić do szpitala. - Podał Popovowi kilka łyżeczek ryżu pachnącego rybą. - Rano medyk zabierze cię stąd do lazaretu.
- Dz-dzięki, chłopcy. Bałem się, żeście o mnie wszyscy zapomnieli.
- Trzymaj się do rana. Dasz radę. - Zdjął kurtkę i ubrał w nią, choć nie bez trudu, Popova. Potem znowu owinął go dwoma kocami.
Inouye-san dostrzegł po śniadaniu, że Will dygoce. I gdy Bliss zdradził, że oddał komuś kurtkę, tłumacz tak się wzruszył, że zdjął z pleców i podarował mu swój ciepły, wełniany sweter. Nalegał, żeby Will go przyjął.
- Mój płaszcz jest wystarczająco ciepły - powiedział, patrząc, jak Will wkłada ów wytarty, nędzny łach.
Tego wieczora jeńcy brytyjscy puścili w obieg najnowsze wieści. Jacyś sojusznicy przeszmuglowali do obozu radio, część po części. MacArthur zajął Manilę i rychło opanuje całe Filipiny. Co ważniejsze, naloty B-29 na Japonię nabierały na sile. Obiegały obóz długie opowieści o wyczynach superfortec i Will po raz pierwszy ujrzał uśmiechnięte twarze. Optymiści przewidywali koniec wojny w ciągu miesiąca. Pesymiści wyrażali obawy, że strażnicy zemszczą się za naloty właśnie na nich, i ci mieli rację. Najdrobniejsze naruszenie przepisów narażało na bicie styliskiem kilofa, żelazną rurą lub deską. Niekiedy strażnicy kazali trwać godzinę w pozycji horyzontalnej, człowiekowi wspartemu tylko na czubkach palców nóg i dłoniach. Wyłamywali ramiona, wyrywali włosy. Kopali ludzi po nogach, po brzuchach, po plecach. Kiedy jeniec mdlał, cucili go, żeby bić dalej.
Dwaj byli najpodlejsi - „Wiluś Dzieciak" i „Jednoręki Bandyta". Ten drugi miał ramię ucięte w łokciu. Mały, i tym zacieklejszy, uwielbiał karać ludzi krótką pałą. Znał kilka angielskich słów i zawsze, pobiwszy jeńca, zwykł był perorować:
- Wy Amerykany nic wart. Wy zawsze tylko wielki kłopot. Wy nam kłamie. Wy nas kradnie. Wy nas za plecy nazywa małpiaki. Kiedy ja was kara, wy nie okazuje szacunek jak trzeba, i pokora. Wy nie chce robić dobrzej. Wy nie robi pokuta. Wy nie współpraca. Czemu? My was zamknie w ciemni. My wam po mordzie i kijem. My na was patrzy. Rozumicie? Kurwa, nie. Wy wychodzi z ciemnicy, czapki w góra i zęby szczerz; i mówi: pierdolić ich! Wy wszystkie nic wart!
W okrucieństwie nie dorównał jednak temu, którego przezwali Wiluś Dzieciak. Jak na Japończyka był to chłop ogromny, wagi 175 funtów. Will widział, jak z zimną krwią przekłuł bagnetem człowieka przyłapanego na czytaniu Nippon Timesa. Kiedy indziej wykrył młodego marynarza, który siedział na pryczy i palił papierosa. Wrzasnął:
- Yoku nail (niedobrze), wyrżnął go pięścią w twarz, potem miażdżył jego bose stopy podkutymi gwoźdźmi butami. Rozkazał dwu innym strażnikom zakatować go na śmierć. Zwłoki zawlekli do szpitala. Wiluś Dzieciak zgłosił zgon na udar serca i zmusił japońskiego lekarza, by tak właśnie zanotowano w jego obozowych papierach.
Porucznik Wakasugi przymykał na te bestialstwa oczy i nieustannie odrzucał skargi wyższych stopniem oficerów amerykańskich na okropne warunki pracy w kopalni, na okradanie przez jego załogę paczek Czerwonego Krzyża. Warunki tak się pogorszyły, że pod koniec lutego amerykański komendant obozu, podpułkownik Diggs, zwołał oficerów i zaproponował, by wystąpili do Wakasugiego ze specjalną petycją.
Bliss był temu przeciwny.
- Ten skurwiel jest zimny jak ryba. Nienawidzi nas do szpiku kości. Jeszcze nam gorzej dopaskudzi.
Spierali się między sobą, kiedy wpadł Inouye-san tak podniecony, że ledwie mógł mówić.
- Porucznik Wakasugi wyjeżdża! Mamy nowego komendanta obozu! Chce się widzieć z pułkownikiem Diggsem!
Will zgłosił gotowość tłumaczenia, zamiast Inouye-sana, i ten zaprowadził ich do budynku komendatury. Przeszli wypucowany do czysta korytarz i stanęli przed gabinetem komendanta obozu. Diggs zapukał, usłyszeli uprzejme zaproszenie do wejścia, wypowiedziane po japońsku. Za biurkiem siedział pięćdziesięcioletni mężczyzna o siwiejących skroniach.
- Siadajcie, panowie - powiedział poprawną angielszczyzną. - Jestem major Watanabe. - Poczęstował ich papierosami.
- Powiedziano mi, że morale w tym obozie jest niskie. Macie mało, lub żadnej rozrywki. Nie śmiejecie się, nie śpiewacie. Musimy jakoś temu zaradzić. - Wyjął teczkę z papierami. - Odkryłem, że mamy w zasięgu ręki dość urządzeń dla zorganizowania wypoczynku. Jest tu wyposażenie do baseballa dla kilku drużyn, mogłyby więc grać jednocześnie. Widzę, że mamy także piłki futbolowe i, no właśnie, instrumenty muzyczne - trzy gitary, dwie mandoliny, dwa akordeony i skrzypce. Dlaczego nie organizujecie własnych przedstawień? Możecie zbudować scenę w stołówce albo w innym jakim budynku. - Odwrócił kartkę. - Są tu także szachy, warcaby i karty do gry. Zdumiało to Willa i Diggsa niezmiernie.
- Mam własny projekt. - Podszedł do okna. - Spójrzcie tam! Sądzę, że możemy przemienić to pole w ogród, moglibyście w nim spacerować i gawędzić. Macie jakieś pytania?
- A wyżywienie, majorze? - spytał Diggs.
- Temu daję pierwszeństwo. Sądzę, że możemy je poprawić. Być może nawet uda się nam poprawić warunki w kopalni. Musicie jednak rozumieć, że działamy w warunkach wojny, z jej ograniczeniami. Nasza własna ludność cywilna jest niedożywiona, a bombardowania powiększają trudności z zaopatrzeniem. Mogę jedynie przyrzec, że będziemy się o to starać w miarę naszych sił. Ale nie oczekujcie cudów.
Odprowadził ich do drzwi i spytał, czy Will jest spokrewniony z historykiem, McGlynnem.
- To mój ojciec, sir.
- Czytałem z przyjemnością jego książki. Posiada niezwykłą u człowieka Zachodu intuicję. - Uznał, że Will powinien dać sobie spokój z nadzorowaniem kopalni. - Sądzę, że będzie pan przydatniejszy w obozie, mógłby pan pomagać pułkownikowi Diggsowi w doglądaniu potrzeb waszych ludzi.
Will zgodził się i poprosił o pozwolenie na wejście do szpitala, w którym przebywa jego przyjaciel. Major skinął głową.
- Ja także mam kilka sugestii odnośnie do sprawowania się niektórych waszych ludzi. Słyszę, że są niesforni. Nawet gorsi niż Australijczycy. Mam nadzieję, że zechcecie brać przykład z jeńców brytyjskich i holenderskich.
Tegoż popołudnia Bliss i Will odwiedzili Popova w szpitalu na 187 łóżek, zbudowanym dla jeńców przez barona Mutsu, absolwenta Dartmouth. Znaleźli Popova leżącego na czystej pryczy i pomrukującego tak, jakby liczył plik papierzysk. Kiedy podeszli, uśmiechał się szeroko...
- Sto dziewięćdziesiąt kwitów! - powiedział. - To daje razem czterdzieści trzy tysiące sto czterdzieści pięć dolarów i sześćdziesiąt pięć centów! - Wszystko za machinacje popełnione w Cabanatuanie. - Kiedy wrócę do domu, będę miał dość na założenie interesu.
Nadal był bardzo wychudzony, ale w dobrym humorze. Nawet słowem nie napomknął o wybawieniu z Domu Śmierci do chwili, gdy Bliss odszedł, żeby pogadać z innym przyjacielem. Dopiero wtedy Popov wyjął rewersy Willa i podarł je na strzępy.
- Dziękuję ci, stary draniu - powiedział. Upewnił się, że Bliss nie może go podsłuchać - Nigdy nie patrzyłeś na mnie z góry, jak ta cała reszta. I wiem, że się nie będziesz ze mnie śmiał, jak ci coś powiem, coś takiego, czegom nikomu jeszcze nie powiedział.
- Odchrząknął nerwowo. - Ożeniłem się, jak miałem szesnaście lat, z cud-dziewczyną! Mabel miała ledwie czternaście. Mieszkaliśmy w małym, parszywym górniczym miasteczku. - Wykrzywił twarz.
- Mój stary unieważnił ślub. Sukinsyn! No to zwiałem z domu. Zacząłem boksować. I nauczyłem się z każdego wyciskać gówno, po równo...
W drodze powrotnej do baraku Will powiedział:
- Co sprawia, że trwamy? Jak na razie, udało się to jednemu na czterech albo pięciu. Wielu przeżyło, bo wierzą w Boga. Niektórzy, tacy jak ty, wierzą w człowieczeństwo jako takie. Ja nie wierzę w nic.
- Może tobie się to udaje, bo jesteś upartym skurwielem - odparł Bliss. - Albo dlatego, że pochodzisz z gatunku takich, co przeżywają-
- Popatrz na te resztki ocalonych. Okradali kumpli z żarcia i wody. Najlepsi, tacy jak ojciec Cummings, nie mieli takiej szansy jak ci najgorsi.
- Zdumiewające - zauważył Bliss - że w ogóle ktokolwiek z nas ocalał. Ta zasrana armia udzieliła nam tylko instrukcji na wypadek dostania się do niewoli: podaj nazwisko, stopień i numer ewidencyjny. Ale tego, co najważniejsze, nie powiedzieli.
Podchodząc do baraku, trafili na Wilusia Dzieciaka.
- Nie musimy już - powiedział Will - bać się tego sukinsyna. Major przytrzyma go na smyczy. - Obaj mu zasalutowali elegancko.
Wiluś Dzieciak wgapił się w Willa. Miał w oczach czarną nienawiść.
- Myślę - zauważył Bliss - że on nadal sądzi, że w Obozie 13 jest capo di tutti capi.
2.
Tokio, luty 1945
Zima była niezwykle mroźna, więc mieszkańcy licznych domów musieli miesiącami cierpieć skutki popękanych rur wodociągowych, zanim je naprawiono. Rury kanalizacyjne w toalecie nad mieszkaniem Floss pękły także, rodzina musiała więc tygodniami korzystać z parasoli. Gdy woda zamarzła na podłodze, Masao miał frajdę: ślizgawka na miejscu! Floss omijała ją ostrożnie: była w czwartym miesiącu ciąży.
W miarę nasilania się bombardowań, wszyscy się do nich przyzwyczaili, stały się niemal czymś w rodzaju katastrofy naturalnej, którą trzeba przecierpieć. Emi Toda, podczas pewnej wiejskiej wyprawy na zakupy zatrzymała się, by popatrzeć na widowisko - nadlatujące Betki - jak popularnie nazywano superfortece. Obserwowała, jak ze wschodniej strony nieba wynurza się powietrzna armada. Wlokąc za sobą białe warkocze spalin płynęła po błękitno-złotym przestworze w szyku doskonałym, sprawiając wrażenie ławicy perłowołuskich ryb, przemierzającej oceany kosmosu. Jednakże te poetyczne medytacje wzięły w łeb z chwilą, gdy szlachetne z wyglądu ryby jęły miotać ikrę.
Wróciła co sił w nogach do domu, by stwierdzić z ulgą, że całe jego sąsiedztwo nadal pozostało nienaruszone. „W czasie niemal każdego nalotu" zapisała tegoż wieczora w swoim dzienniku, „odnoszę wrażenie, że Amerykanie zrzucają nowe rodzaje bomb i pocisków, które wydają inne dźwięki, niż te użyte poprzednim razem. Te, nie słyszane wcześniej, dźwięki wzmagają przerażenie i zdają się potęgować wyrządzane szkody. Modlę się wtedy nie tylko za własną rodzinę i sąsiadów, ale za wszystkich mieszkańców Tokio".
Narastający strach przed bombardowaniem w całej Japonii wywołał nową falę przesądów: jeśli zjadłeś kulki ryżu z szalotką i czerwoną fasolą - bomba cię nie trafi nigdy. Jeszcze lepiej jest zjeść szalotkę na śniadanie, wtedy ma się całkowitą pewność bezpieczeństwa. Pod koniec lutego dano jeszcze jeden bodziec: powinieneś zdradzić ten sposób innemu - na zasadzie łańcucha listów - w przeciwnym wypadku to nie poskutkuje.
Inny przesąd zrodził się po ocaleniu pary, która w cudowny sposób przeżyła bliski wybuch bomby i w leju znalazła dwie martwe złote rybki. Uznali, że owe złote rybki umarły za nich. Rozgłos tego cudu taki miał zasięg, że rychło z wielkim trudem można było znaleźć żywą złotą rybkę. Zaczęto więc w wielkich ilościach produkować porcelanowe rybki i sprzedawać je po niebotycznych cenach. Emi, choć się z tych przesądów naśmiewała, na śniadanie podawała Sumiko szalotkę.
Ostatniej niedzieli lutego Sumiko obudziła się i ujrzała, że wyciemnione ulice i szare domostwa pokrywa przepiękna kołderka śniegu. Jak na Tokio, była wcale gruba, Sumiko ubrała się szybko, żeby odcisnąć w śniegu orła lub anioła. Przemiana miasta w baśniową zaiste krainę, cieszyła ją kilka dobrych godzin. Potem rozległ się jazgot alarmowych syren. Nadlatywały Betki! Wkrótce przehuczały nad jej głową, nie czyniąc szkód, potężne samoloty. Pojedyncze bomby spadły tylko w pobliżu mieszkania Tadashiego i wypatroszyły kilka miejskich zabudowań.
W ciągu dwu następnych dni większą część miasta sparaliżował nie tylko sążnisty opad śniegu, ale i pożary. Stanęły długie rzędy wagonów tramwajowych; odcięto całe dzielnice miasta. Ponieważ Sumiko nie mogła dostać się do pralni, spędzała dni na lekturze, pomagając matce w zakupach i w kuchni.
Jun otrzymał zadanie specjalne: objeżdżał rejony najbardziej zniszczone i rozmawiał z tymi, którzy ocaleli. Pokonywał ruiny Asakusy, gdzie ludzie, którzy utracili domy, grzebali w kopcących zgliszczach w poszukiwaniu jakichś przedmiotów. Zarówno młodzi, jak i starzy, pracowali nader sprawnie. Jun podziwiał ich za hart ducha.
Bon soir, gdzie przed tygodniem pił kawę, była teraz kupą popiołu. Słynna, pobliska kawiarenka Picasso także legła w gruzach. Nie opodal tłum ludzi stał w kolejce przed kinoteatrem. „Jakże niezłomne są serca tych ludzi!" zapisał w notesie. Kilka przecznic dalej znalazł inny teatr, z którego rozlewała się rozkoszna muzyka.
Wsiadł do pociągu jadącego ku stacji Ueno. Doznał wstrząsu na widok obszarów Kurumazaka i Okachimachi. Była to ziemia spalona. Potem wszedł na ów skrawek Tokio, który uniknął wielkiego trzęsienia ziemi w roku 1923. Nadal stało tam wiele starych domów. Znowu dopisało im szczęście.
Ruszył ku stacji, by wrócić do domu. Zazwyczaj nigdy obcy nie zaczepiał człowieka w pociągu, ale w Tokio rozwinął się nowy rodzaj braterstwa. Ludzie stali się ostatnio bardzo przystępni. Dobrowolnie wchodzili do zatłoczonych wagonów, nie popychani przez innych pasażerów. Żeby zrobić więcej miejsca, siadywali bez oporów na kolanach ludzi sobie obcych.
Kilka dni później, w czasie jazdy metrem, Jun słyszał jak nauczyciel daje wykład małej grupie uczniów.
- Churchill i Roosevelt zredagowali coś, co nazywają Kartą Atlantycką i postanowili wybić wszystkich Japończyków. Oświadczyli ni mniej, ni więcej, że wymordują wszystkich mężczyzn i wszystkie kobiety. Czyż możemy pozwolić, moje dzieci, żeby nas wytłukli?
Grupa dała jednoznaczny odzew: - Nie!
Jun miał ochotę powiedzieć im, że ani Churchill, ani Roosevelt nigdy niczym takim nie grozili, ale zmilczał, wiedząc, że po ostatnich bombardowaniach zostałby prawdopodobnie obity.
A nauczyciel mówił dalej:
- Kiedy wróg zajmie Honsiu, ma zamiar wyciąć jądra wszystkim mężczyznom, żeby nie mogli płodzić dzieci. Kobiety zostaną zgwałcone. Wszystkie dzieci zostaną wysłane na odludne wyspy do pracy na plantacjach trzciny cukrowej.
Naloty bombowe głęboko przeoraty życie i zmieniły obyczaje Japończyków. Nie osiągnęły tylko celu podstawowego: zniszczenia wszelkiej produkcji. Program bombardowań strategicznych, który zrujnował Niemcy, w zasadzie nawet nie osłabił przemysłu, ponieważ w Japonii w dwu trzecich został on rozdrobniony po domach i fabryczkach zatrudniających najwyżej trzydziestu pracowników. Z tego właśnie powodu operujący na Marianach dowódca formacji B-29, generał Curtis LeMay, wpadł na pomysł działań druzgocących. Postanowił wysyłać swoje superfortece nocami, na niskim pułapie, pozbawione niemal wszelkiej broni pokładowej po to jedynie, żeby zwiększyć liczbę bomb. Zrezygnował z bomb burzących; samoloty miały odtąd zrzucać wyłącznie zapalające, i to na wielkie obszary zabudowane łatwo palnymi, drewnianymi domami. Dwa dni później, bez porozumienia z Waszyngtonem, wydał rozkaz dokonania wielkiego nalotu na Tokio.
Załogi, kiedy następnego ranka 9 marca poinformowano, że mają atakować Tokio z małej wysokości - 5000 do 8000 stóp, zaprotestowały stanowczo. Zwłaszcza że kazano im wymontować wszelką broń z wyjątkiem umieszczonej w ogonie kadłuba. Ci, co mieli lecieć, uznali pomysł za samobójstwo. Pierwszy B-29 pokołował pasem startowym North Field na Guamie o 17.36. Zanim upłynęło czterdzieści minut, Mark dostrzegł superfortece dołączające do olbrzymiej armady z Saipanu i Tinianu. Słyszał, że ich celem jest Tokio, i gdy te 333 gigantyczne bombowce leciały z łoskotem na północ, modlił się, żeby Floss z rodziną i wszyscy Todowie uniknęli ich ataku.
Księżyc w nowiu roztaczał nad Tokio blady blask, ale gwiazdy świeciły jaskrawo. Samoloty zwiadowcze LeMaya z łatwością zlokalizowały wyznaczone cele już o północy i gotowały się do oznaczenia centrum Tokio wypełnionymi napalmem bombami M-47. Miały pokryć obszar miasta o powierzchni trzy na cztery mile, jeszcze tak niedawno uznawane za najruchliwsze centrum rozrywki całego Wschodu. Teraz ruch panował tam niewielki, większość sklepów i teatrzyków zabito deskami. Trzy czwarte miliona niskopłatnych robotników wiodło mizerną egzystencję w przeludnionym mieście, w mieście, które nie zasypiało nigdy. Tysiące domowych wytwórni pracowały bez chwili przerwy.
Obfitość drewnianych zabudowań w Tokio narażała je na olbrzymie pożary od czasów, kiedy nosiło nazwę Edo. Pożogi te stały się tak integralnym wyróżnikiem miasta, że nazwano je Kwiatami Edo". Nawet nowocześnie wyposażona straż pożarna - gdy rozszalał się żywioł ognia - była bezsilna.
3.
Wycie syren około północy 9 marca nie wydało się Floss bardziej alarmujące niż wszystkie poprzednie. Dotychczasowe zniszczenia miały zasięg niewielki, sądziła więc, że nie ma się czym przejmować. Przebywających na ulicach ludzi niepokoił wiejący ponad miastem wiatr. Wiał z siłą wiosennego tajfunu, mógłby więc błyskawicznie roznosić pożar.
Jeszcze nie dostrzeżono samolotów zwiadowczych sunących nisko ku nieprzezornemu miastu, przeto dwa pierwsze bombowce, przeleciawszy linię celu, równocześnie o godzinie 0.15 zwolniły łańcuchy bomb.
Obserwujących z ziemi sparaliżował widok nisko lecących maszyn i wleczony przez nie cień. Masao wpadł w zachwyt. Huczące bombowce przypominały mu wielkie smoki. Stanęła przy nim Floss, dołączył Tadashi w obawie, że za chwilę uderzą. Przelatujące z hukiem, ale nie wyrządzające szkód bombowce, obserwowały z dziedzińca w Azabu także Emi i Sumiko. Nagle usłyszały serię dalekich wybuchów.
Bomby M-47 pękały sto stóp nad ziemią, rozrzucając długie na dwie stopy laski napalmu, które przy zderzeniu zapalały się, rozpryskując galaretowatą, gorejącą maź. W ciągu kilku minut centrum Tokio trawił płonący znak X. Nadleciało z hukiem dziesięć następnych maszyn, by na obszar X zrzucić także swój ładunek napalmu. Za nimi nadciągnęły siły główne, trzy skrzydła, w porządnym, acz dziurawym szyku, żeby nie być zbyt łatwym celem dla obrony przeciwlotniczej. Leciały na zróżnicowanych wysokościach, od 4900 do 9200 stóp. Macały je na oślep reflektory, pociski z dział przeciwlotniczych wybuchały nie wyrządzając szkody. Nie pojawił się żaden myśliwiec.
Pożary rozprzestrzeniał coraz gwałtowniejszy wiatr, B-29 leciały ku dzielnicom mieszkalnym, by tam zrzucić tysiące lasek napalmu. Ogień żywił ogień, wywołując przerażającą burzę płomieni, jak w Dreźnie. Olbrzymie kule ognia przeskakiwały z budynku na budynek z siłą huraganu, tworząc falę uderzeniową o temperaturze ponad tysiąca ośmiuset stopni Fahrenheita.
Ludność cywilną, której zarządzeniem o obronie przeciwlotniczej zabroniono opuszczać miasto, ogarnęło przerażenie. W walce z ogniem woda była bezużyteczna, rychło więc grupy obywateli zwalczających ogień, odrzuciły wiadra i zaczęły gasić płomienie odzieżą i kołdrami. Bez skutku. Pozostała tylko ucieczka.
Alarm zaskoczył Juna Kato w pensjonacie. Wiedział, że musi opisać wydarzenie wczesnym rankiem i chciał w miarę możliwości odpocząć. Gdy jednak huk samolotów potężniał, widział, że to nie jest już zwykły nalot. Nie miał ochronnego, pikowanego kaptura, nasadził na głowę stalowy hełm, porwał pakiet pierwszej pomocy i wybiegł na zewnątrz. Mógł ze swego miejsca obserwować matecznik ognia i rozkwitające nad domami kwiaty pękających bomb.
Czerń nieba zlizywały ze wszystkich stron czerwone języki płomieni. Ich trzask tonął w ogłuszającym łoskocie silników superfortec. Drżała szarpana wybuchami ziemia. Jun poczuł żar, potem usłyszał przeraźliwe wycie wichury. Z ponurego, czerwonego kosmosu spadały wokół niego kawałki płonących szczap. Dach pobliskiego domu zajął się nagłym płomieniem, Jun skoczył na ratunek mieszkańcom. Zaczął okładać ogień „packą", strzępami umoczonych w wodzie szmat przywiązanych do długiego kija. Następny dom eksplodował ogniem niczym butla wypełniona gazem. Mieszkańcy miotali się w poszukiwaniu schronienia, a Jun z nimi. Z prawej strony płonęło wszystko. Jakże to się mogło zająć tak szybko? Pobiegł ku głównej ulicy po lewej, gdzie sterczał bezsilny wóz strażacki, którego sflaczałe węże leżały wśród płonących domów. Zabrakło wody.
Niemal ze wszystkich stron otaczały go płomienie. Jedyną drogę ratunku stanowił most przez rzekę Sumida, ale i ten leżał poza ścianą ognia. Skłębiony na ulicy tłum gapił się w płomienie jak zahipnotyzowany.
Rozległ się krzyk dziewczynki: - Mamo, palę się!
Płomienie lizały bawełnianą monpei. Gdy Jun skoczył, by stłumić płomień na jej plecach, powalił go potężny podmuch wiatru. Z trudem stanął na nogach. Płomienie owijały nogi dziewczynki. Wyła z bólu. Zaczął je tłuc pakietem pierwszej pomocy i w końcu zgasił. Pochyliła się nad dzieckiem spłakana matka. Było martwe.
Zaśmiecały drogę zwęglone jak zapałki drzewa i słupy telefoniczne. Strażacy gnali ludzi w stronę mostu, wrzeszcząc, że most, albo śmierć. Jun szarpnął matkę, która kołysała w ramionach martwą córkę. Oderwał ją i powlókł ulicą tuż przed ścigającymi ich płomieniami, co już lizały zwłoki dziewczynki. Matka szarpnęła się, uwolniła i wróciła do córki. Ubranie Juna dymiło. Skoczył naprzód, przeskakując pnie drzew płonące jak w mamucim kominku. Zdumiała go własna zwinność. Oślepiony jaskrawym blaskiem, łapał z trudem oddech. Potknął się u kresu sił. I wtedy poprzez skłębiony dym, spostrzegł betonowy most.
Wbiegali nań ludzie przerażeni do szaleństwa ścigającym ich, jak dzikie zwierzę, ogniem. Jun uznał, że się przez tłum nie przebije i pobiegł w lewo. Potężny podmuch wessanego przez płomienie wiatru, cisnął mu w twarz garścią ostrego żwiru. Nieco dalej, przebiwszy dach fabryki, wystrzeliły w niebo beczki z ropą i wybuchały wysoko nad ziemią kulistymi kwiatami ognia.
Nie było gdzie się ukryć, zawrócił więc w stronę mostu. Olbrzymi tłum zdawał się rozginać balustrady. Wszyscy nieśli jakieś przedmioty, jedni wlekli wózki, inni rowery. Jun spostrzegł, że szukają na moście schronienia także ludzie z drugiej strony rzeki. Ale już było za późno, żeby się wycofać. Zakleszczyli go pośrodku.
Niebo było ogniście czerwone, fala potwornego żaru buchała w przelatujące superfortece, podrzucając je na wysokości kilku tysięcy stóp.
Jun czuł, że go wgniatają w balustradę mostu. Już się żegnał z życiem, gdy wiatr cisnął w tłum potężną garścią iskier. Domy po obu stronach rzeki stały w ogniu. Na ramiona stojącej przed nim kobiety spadł gorący popiół. Zdławił ogień. Iskry spadły na jego ubranie, gasił je gestami szaleńca. Palił się stojący obok mężczyzna, ale Jun był zbyt zajęty sobą, żeby mu pomóc. Wył chłopiec, któremu płonęły włosy. Jego matka trzymała w ramionach niemowlę; nagle wrzasnęło przeraźliwie. Jun spostrzegł w jego ustach czerwoną grudkę i usiłował ją wyrwać. Matka wydłubała ten rozpalony węgiel i nakryła dziecko kurtką. Kurtka stanęła w ogniu.
Ojciec wrzucił żonę i syna do rzeki, porwał niemowlę i skoczył za nimi. Spłonęły rzęsy Juna. Piekła cała czaszka. Gdzieś zgubił hełm i jak wyczuł - włosy. Było coraz goręcej. Przelazł przez barierę i skoczył. Woda lodowata. Poczuł się tak, jakby w nozdrza wbito mu sztylet. Wypłynął na powierzchnię. Nigdy dobrze nie pływał, wiedział, że utrzyma się tylko kilka chwil. Zobaczył przepływającą obok tratwę. Uwiesił się jej desperacko. Wciągnął go na wierzch jakiś mały człeczyna. To ten, co skoczył z niemowlęciem. Cudem wyłowił także swoją żonę. Skąd w takim człowieczku tyle siły, myślał Jun. Człowiek ten czerpał wodę i oblewał nią żonę. Zapewne myślała tylko o małym synku, który przepadł.
Nurt był coraz szybszy, przepływali pod następnym mostem zatłoczonym skowyczącymi ludźmi. Ktoś zeskoczył, uderzył w bok tratwy. Była to dziewczynka, Jun wyciągnął ku niej ramię, ale utonęła zbyt szybko. Ludzie pod mostem nakrywali głowy dużymi, płatami spalonej blachy. Śpiewali modlitwę do Buddy.
Pożary po obu stronach rzeki potężniały, słychać było trzask rozpadających się gmachów. Tratwa utknęła na jakiejś przeszkodzie, której ani mały człowiek, ani Jun, nie potrafili pokonać.
Przepływał obok łodzią stary człowiek.
- Proszę cię, pomóż - powiedział człowieczek. - Weź moją żonę i dziecko.
Stary odebrał dziecko i zaprosił oboje rodziców. Opuszczony Jun patrzył jak wchodzą na łódź, zbyt nieśmiały, by poprosić o przewiezienie.
Stary skinął nań, żeby też do nich dołączył.
- Tylko nie siadaj na dziobie! - ostrzegł.
Następny był most Kikkabashi. Drewniany, więc płonął od brzegu do brzegu. Woda odbijała płomienie przęsła, tworząc gorejący pierścień. Człowieczek trzymał niemowlę przy piersi i pochyliwszy się, własnym ciałem opiekuńczo osłonił żonę. - Kładź się! - krzyknął do Juna starzec.
Jun rozpłaszczył się na dnie łodzi i modlił do Boga. Łódeczka, wirując jak muszelka przemknęła pod płonącym mostem. Usłyszeli chóralny jęk. Skąd? Jun spojrzał w górę. Przepłynęli bezpiecznie, ludzie mocowali się z wodą. Wyciągnął ramię, ale nie dosięgną! żadnego z nich.
W końcu dopłynęli do miejsca, w którym nie gorzał ani jeden dom. Stary człowiek dowiosłował do brzegu, mogli wygramolić się po kolei na nasyp. Kobieta płakała. Straciła syna, niemowlę zmarło. Mąż usiłował ją pocieszyć i otoczył ramieniem. Krzyknęła z bólu, była poparzona. Obejmowała martwe niemowlę, przykucnęła i nie chciała ruszyć dalej.
- Nobu, Nobu, ciesz się! - powiedział mąż. - Chodźże, Betki odleciały.
Kołysała niemowlę nie wyrzekłszy ani słowa.
Jun padł na nasyp i zapadł w niebyt.
Gdy się zbudził z dręczącego snu, świtało. Mały człowiek znikł wraz ze swą żoną. Jun wstał, rozejrzał się dokoła. Śródmieście Tokio było płaską pustką, z której sterczały jedynie kamienne posągi, betonowe słupy i ściany, stalowe konstrukcje i szczątki słupów telefonicznych, których szczyty dymiły jeszcze jak zgaszone świece. Wszystko stracone, pomyślał.
Żar emanujący z ziemi zdawał się zamieniać chłodny wiosenny dzień w lato. Był 10 marca. Pamiętał, że to Dzień Armii, ciekaw, czy ktokolwiek będzie go celebrował. Wschodziło podobne do krwawego skrzepu słońce. Zdawało się dygotać w falach żaru. Niebo pozostało jednak złowieszczo ciemne.
Poszedł w stronę mostu zatkanego zwłokami tych, co dali się tam zakleszczyć. Zdawało się, że rzeka wyparowała, tak była zawalona ciałami i ludzkim dobytkiem. Wyławiali je z wody ludzie w mundurach i układali na brzegu, jak ryby na targu.
Ruiny fabryk powykręcało i pogięło jak stopione cukierki. Trupy leżały wszędzie. Jedne nagie, czarne. Kilka zastygło w pozycji kucznej, jak na chwilę przed startem do biegu. Jedne złożyły dłonie do modlitwy, inne siedziały pogrążone w zadumie. Głowa jakiegoś mężczyzny zmalała do rozmiarów grapefruita. Na dziedzińcu szkolnym ułożono ciała w wysokie pryzmy i nakryto słomą. Powietrze kaził odór śmierci.
Minął szpital z zapasowym basenem wody. Wypełniały go ułożone warstwami zmaltretowane zwłoki. Zatoczył się nań człowiek w łachach.
- Byłem w tym - powiedział bezbarwnym głosem, jakby nie dowierzał własnym słowom. - Nie ocalał nikt. To cud. Mnie nawet nie drasnęło. - Patrzył niewidzącymi oczyma.
Ludzie wtykali między trupy długie kije; szukali bliskich. Z obi starej kobiety sypały się pieniądze, ale nie tknął ich nikt.
Wszędzie widział trupy zastygłe w pozach bólu. Matki próbowały osłonić zwęglone niemowlęta. Żar zespawał ze sobą ciała mężów i żon, splecionych w ostatnim uścisku. Jeszcze smutniejszy był widok ocalonych, poszukujących bezskutecznie tych, których kochali. Zapłakał, ujrzawszy człowieka gryzmolącego na płycie chodnika wiadomość dla żony.
Jun poszedł ku siedzibie redakcji gazety, dotarł tam późnym rankiem. Gmach pozostał nietknięty. Cały, otaczający go obszar doznał tylko niewielkich zniszczeń. Otrzymał samochód wydawcy, fotoreportera i zamówienie na opis bombardowania Asakusy. Na punktach kontrolnych zatrzymywała ich policja, ale legitymacja prasowa torowała drogę wszędzie. Wyszedł z auta i pozwolono mu przeleźć pod linami rozpiętymi przez policję.
Nie mógł ich przekroczyć żaden cywil. Jak okiem sięgnąć - był to teren zniszczeń całkowitych. Martwe miasto. W powietrzu wisiał dojmujący smród.
Zasięg katastrofy obezwładniał. Nie poznawał żadnego skrawka tego obszaru, który znał przecież tak dobrze. Panowała martwa cisza, zakłócona tylko trzaskiem migawki aparatu. Do wczoraj wojna była abstrakcją. Teraz poznał, czym była naprawdę. Oszołomiony, z uczuciem mdłości, powlókł się z powrotem do samochodu.
Spalono szesnaście mil kwadratowych Tokio; urząd miasta podał, że zginęło sto trzydzieści tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci.
4.
Mark wrócił na Isley Field o świcie, by popatrzeć na powracające znad Tokio B-29. Pierwsze z nich powitał radosny aplauz oczekujących, gdy ledwie się na dalekim horyzoncie pojawiły. Szef sztabu LeMaya przywiózł fotografie pożogi, potwierdzające, że Tokio było piekłem. Gratulacje trwały godzinę, albowiem odniesiono olbrzymi sukces niewielkim kosztem. Potem zaczęły lądować ostatnie maszyny.
Przyjaciel Marka, drugi pilot, potrząsnął na powitanie głową. Twarz miał popielatą.
- Mój Boże! - tylko tyle potrafił powiedzieć, po czym zamilkł na minutę. - Czuło się smród palonych ciał - dodał. - Myślę, że każdy na pokładzie mógł upiec własną pieczeń.
Bombardowań w Europie dokonywano z wielkich wysokości i były w powietrzu całkiem aseptyczne. Tu stały się przyprawiającą o mdłości rzeczywistością.
Profesor McGlynn przeraził się najnowszymi doniesieniami tak samo jak radosną na nie reakcją całego Waszyngtonu. Tej nocy LeMay wysłał jeszcze 313 bombowców, by rozsypały napalm nad Nagoyą - trzecim co do wielkości miastem wroga i zabiły masy cywilów. Niewątpliwie nowe metody przynosiły hałaśliwy sukces i zdobywały sobie powszechny aplauz. McGlynn pamiętał, z jaką odrazą ci sami entuzjaści przyjmowali doniesienia o masowych morderstwach popełnianych na ludności Hiszpanii i Chin. I o odezwie Roosevelta do wszystkich walczących stron, wystosowanej na początku wojny w Europie, by powstrzymywały się przed barbarzyńskim bombardowaniem ludności cywilnej. Wówczas reprezentował humanitarną etykę wszystkich Amerykanów, ale nawet po Pearl Harbor, zwłaszcza liberałowie chwalili postanowienie dowództwa sił powietrznych o precyzyjnym, dziennym bombardowaniu ściśle określonych celów wojskowych. Jednakże wbrew buńczucznym meldunkom dowództwa lotnictwa wojskowego, stało się oczywiste, że skuteczność tego programu była wątpliwa. Dlatego został poszerzony poprzez włączenie doń planu zniszczeń wszystkiego, co podtrzymywało opór wroga, nawet gdy oznaczało to masową eksterminację samej ludności.
McGlynn zaczął pisać memorandum do przyjaciela z Gabinetu Owalnego, podnosząc kwestię stosunków powojennych i problemów, jakie mogą wyniknąć z kontynuowania taktyki, o której się nie mówiło i nie wspominało w dokumentach pisanych. „Przerażające liczby ofiar wśród cywilnej ludności Tokio i Nagoi", pisał „zostaną niewątpliwie powiększone o podobne ofiary we wszystkich większych miastach Japonii. Czyż mają one, za jakiś czas napiętnować nas jako największych łamaczy praw człowieka? Czy nasze sukcesy mają prowadzić do jeszcze większych sukcesów, które rzucą cień hańby na cały naród? Czy trzeba koniecznie, Panie Prezydencie, sponiewierać całą ludność Japonii, zanim jej przywódcy ugną karki i podpiszą bezwarunkową kapitulację? Czy musimy trwać przy surowych rygorach bezwarunkowej kapitulacji głównie po to, by zadośćuczynić rosnącej potrzebie zemsty za Pearl Harbor, mimo iż to my dzierżymy sztandar międzynarodowej demokracji? Proszę mi wybaczyć tę bezpośredniość, ale mdli mnie na myśl o tak licznych drogich mi przyjaciołach, skazywanych na piekło jeszcze kilka lat temu wręcz niewybaczalne".
Dwa dni po wielkim nalocie na Tokio, Jun idąc z jednego peronu dworca, na drugi, niemal zakrztusił się własnym oddechem na widok tragicznego tłumu. Mężczyźni i kobiety byli bladzi i poparzeni. W większości czarni od dymu. Z czerwonymi, opuchłymi oczyma. Niektórzy, jak on, mieli spalone brwi. Wielu nosiło na sobie tabi, niektórzy byli boso.
Wyszedłszy ze stacji Ueno znowu musiał wstrzymać oddech, taki wisiał tam dym i odór śmierci. Dworzec wypełniali ludzie z wypalonych domów. Czekając na pociągi, mające wywieźć ich na wieś, tłoczyli się na podłodze i zjadali przydziałowe racje ryżu. Jun usiłował wyobrazić sobie podobne sceny w Honolulu, gdzie dorastał. Poszedł w kierunku Asakusy. Domy, które tam widział jeszcze przed paroma dniami, obrócono w popiół. Rozciągało się przed nim po kraniec horyzontu spalone pustkowie. Koszmar! Koszmar! To przechodziło najdzikszą wyobraźnię. Chciał, żeby zobaczyli to ludzie z Waszyngtonu, żeby pomyśleli o własnych gmachach, alejach i pomnikach zamienionych w kupy gruzów.
Szły w kierunku Honjo kolumny ofiar nalotu. Zdawało się, że nic nie widzą. Inni parli im naprzeciw, żeby wygrzebywać z ruin jakieś ocalałe przedmioty albo odnaleźć przyjaciół i krewnych.
Knajpka, której specjalnością był smażony węgorz (jadł tam przed tygodniem wyśmienity obiad), stała się kupą wypalonych gruzów. Szedł jak w makabrycznym śnie. Czy to tu miała swą siedzibę Kannon-sama, bogini miłosierdzia? Zniknęła Brama Nio, ukochana przez pokolenia. Nie ocalała ani jedna kolumna. Świątynia spłonęła do fundamentów, a w jej niegdysiejszym środku ustawiono znak, wokół którego gromadzili się teraz ludzie. Modlili się i rzucali tam pieniążki na szczęście. Jun, wyczerpany, bardziej psychicznie niż fizycznie, usiadł na wielkim kamieniu.
Ukochana Asakusa. Rozkoszna Asakusa. Przepadła z kretesem! Kanno przetrwała wielkie trzęsienie ziemi tylko po to, żeby ją spalili Amerykanie. Zwłoki tych, którzy szukali ratunku w ucieczce, ułożono w wysokie pryzmy. Leżało tam ciało dziecka, czerwone i wzdęte do ogromnych rozmiarów. Poczuł, że się dusi. Zapłakałby, gdyby miał jeszcze łzy.
Pomyślał o Chinach, przypomniał sobie filmy o bombardowaniach ich miast. O wiele mniejsze tłumy podnosiły o wiele większy lament. Tu dla kontrastu, panowało japońskie milczenie. Męstwo, opanowanie, skromność i wytrwałość. Wyrwał go z zadumy głośny krzyk. Jakiś urzędnik zapędzał tłum do sprzątania rumowiska. Ludzie odłożyli swój pożałowania godny dobytek i popalone futony, i posłusznie przystąpili do roboty. Pomagały im nawet maleńkie dzieci. Zapadał zmierzch. Zachwycające zjawisko. Jun poczuł, że roni łzy. Dawał upust uczuciom. Chcę żyć i umierać z tymi ludźmi, powiedział do siebie.
W Waszyngtonie McGlynn czytał Time'a. Opisywano tam pożogę wznieconą przez bomby zapalające jako „spełnienie marzeń", które dowiodło, że „właściwie podpalone, miasta japońskie będą się kopcić jak jesienne liście". Cisnął gazetę w kąt pokoju, wiedząc, że przemawiała do wyobraźni niemal wszystkich Amerykanów. Nie czuli sympatii do wroga, który bez ostrzeżenia zaatakował Pearl Harbor i dopuścił się takich potworności podczas Marszu Śmierci na Bataanie. Z rzadka tylko rozlegał się głos apelujący do ludzkich uczuć tych, którzy skazywali na masakrę i spopielenie setki tysięcy japońskich cywilów.
Wyciął list jakiegoś duchownego do nowojorskiego Timesa i posłał go prezydentowi: Bóg dał nam broń; użyjmy jej.
„Oto typowy przykład amerykańskiej opinii" napisał do Roosevelta. „Ogromna większość naszych obywateli szczerze wierzy, że to, co było zbrodnią w Coventry, Rotterdamie, Warszawie i Londynie - jest bohaterstwem w Dreźnie, Nagoi i Tokio. Zdobędzie pan poklask, dogadzając dzisiejszej większości. Ale co ona powie za lat sto?".
1.
Ulithi, marzec 1945
Kilka dni przed wyjazdem Marka z Saipanu na Okinawę, jego siostra leciała ku atolowi Ulithi, gdzie gromadzono główne siły do Operacji Góra Lodowa. Samolot wiózł wraz z nią kilkunastu korespondentów oraz porucznika MacDowella jako jednego z oficerów prasowych marynarki wojennej. Maggie już podniecała myśl o korespondencjach z kolejnej kampanii, choć Mac ostrzegał ją, że tym razem flota nie pozwoli zejść na ląd żadnej kobiecie. Nie traciła wiary, że jakoś sobie z tym poradzi.
Siedzący naprzeciw Maggie Bob Sherrod, zachował kamienny spokój w czasie całego dwugodzinnego lotu. Myślał tylko: „Oto lecę ku następnemu lądowisku, gdzie mnóstwo fajnych młodych mężczyzn umrze i Bóg jeden wie, kiedy to się skończy". Nie miał żadnej ochoty lecieć na Okinawę, ponieważ widział już tyle krwi na Iwo Jimie, że mu tego widoku mogło wystarczyć do końca życia. Okinawa miała stać się jednak miejscem operacji najważniejszej ze wszystkich, logicznym zakończeniem historycznej kampanii na środkowym Pacyfiku. Okinawa stanowiła ostatni ważny bastion strzegący własnej ojczyzny. Długa, mierząc z północy na południe, na sześćdziesiąt mil a w połowie długości szeroka zaledwie na mil dwie, byłaby idealnym przyczółkiem przed kampanią ostateczną, lądowaniem w Japonii; miała płaskie przewężenia na lotniska i dwie głębokie zatoki nadające się na bazy morskie.
Spojrzawszy w dół, na Ulithi, Maggie powiedziała zaskoczona:
- To prawie same rafy!
Wielka armada wewnątrz laguny Ulithi zdawała się zakotwiczona na środku oceanu. Widok ten jednak mylił. Ulithi, łańcuch małych płaskich wysepek uformowanych w atol o kształcie naszyjnika, leżała czterysta mil na południowy zachód od Guamu. Jej olbrzymie, mierzące 112 mil kwadratowych kotwicowisko mogło pomieścić niemal tysiąc okrętów i stało się głównym miejscem zbiórki Floty Pacyfiku Stanów Zjednoczonych. Mimo prowadzenia wojny od tak dawna, tylko nieliczni znali jej rzeczywistą wartość, łącznie z Japończykami, którzy nadal zajmowali oddaloną o 110 mil na wschód wyspę Yap.
Wylądowali na pasie długości 3300 stóp. Wykuto go na wyspie Falalop dla ochrony olbrzymiego skupiska okrętów wojennych. Potem zostali przeprawieni promem na mniejszą wysepkę Asor. Kwaterował tam dowódca atolu. Zająwszy przydzielone im kwatery, MacDowell odprowadził Maggie do klubu oficerskiego pod nazwą Czarna Wdowa. Ośrodkiem zainteresowania był tam, siedzący na barowym stołku, mały, kruchy, szpakowaty mężczyzna. Zapewne zbliżał się do końca opowieści, ponieważ pochylili się ku niemu zaintrygowani słuchacze. Nagle wszyscy wybuchnęli zgodnym śmiechem.
- Chodź, poznam cię z Ernie Pyłem - powiedział MacDowell. Maggie szła za nim cała drżąca. Ernie był jej ideałem. Pisywał korespondencje z większości kampanii europejskich i miał lądować na Okinawie z Pierwszą Dywizją Piechoty Morskiej. Pyle powitał Maggie ciepło i postawił jej drinka. Nie spytawszy, co tu robi taka ładna dziewczyna, potraktował ją jak równą sobie.
- Słyszałem, że lądowałaś na Iwo - powiedział. - Nigdy nawet tej zafajdanej skałki nie widziałem na oczy. Gdybyśmy mogli spędzić kilka minut na osobności, chciałbym, żebyś mi opowiedziała jak tam było. Maggie dostała z podniecenia gęsiej skórki.
- Tu, na Dalekim Wschodzie, sprawy mają się całkiem inaczej - powiedział. - Te odległości, ten klimat i całe to nastawienie psychiczne. Ja tego jeszcze nie czuję. No i cenzura jest tu zupełnie inna.
Zainteresował tym pozostałych korespondentów. Słyszeli o walkach stoczonych przez Pyle'a z marynarką wojenną. Wściekły, że nie może wymieniać nazw, jak to robił w Europie, zagroził, że wróci do domu albo na Filipiny.
- Nie mogę pisać nawet o batalionie saperów mieszających cement na Asorze.
Następne dni minęły spokojnie, a dowódca atolu, komodor*, „Śmieciarz" Kessing, okazał się dobrym gospodarzem. Asor miała ledwie kilkaset jardów szerokości i była niewiele dłuższa. Ale dzięki kokosom i palmom, i białemu piaskowi prezentowała się dość przytulnie. Co ważniejsze, nie panował tam zbyt wielki upał.
Wieczorem Maggie spotkała w klubie oficerskim generała majora Lemuela Shepherda, dowódcę Szóstej Dywizji Piechoty Morskiej. Zaprosił ją do swojej jednostki na Okinawie.
- Nie mam rozkazu zejścia na ląd, sir - powiedziała.
- A ja wierzę, że opiszesz moją dywizję w walce, Maggie. Powtórzyła, że nie ma rozkazu, ale on tylko uśmiechnął się tajemniczo i zaczął chichotać.
W dniu 25 marca zawieziono korespondentów małymi łódkami na Panamint, na odprawę w związku z Operacją Góra Lodowa. Minęli po drodze trzy lotniskowce niedawno ciężko uszkodzone przez kamikaze u wybrzeży Japonii. MacDowell zdradził Maggie, że te trzy okręty straciły ponad tysiąc pięciuset ludzi. Gdy podpłynęli bliżej do Franklina, Maggie uznała za cud już to, że zdołała dobić do portu.
Oficer wywiadu Oddziału Specjalnego 53 komandor Sutphin, wyjaśnił, że Okinawa to „stopa w drzwiach przed ostatecznym wtargnięciem do Cesarstwa Japonii".
- Góra Lodowa to największa akcja, jaką kiedykolwiek widziano na Pacyfiku. - Włączono do niej wszystkie siły rozmieszczone na zachodzie Pacyfiku, z wyjątkiem Filipin i Aleutów.
Lotnictwo wojsk lądowych zneutralizuje Formozę nalotami swoich B-24 i B-25 na jej pięćdziesiąt pięć lotnisk i sparaliżuje transport wodny u wybrzeży Chin. Szybkie lotniskowce już osłaniają trałowce oczyszczające z min wody wokół Okinawy zaminowane tak gęsto jak Morze Północne w czasie pierwszej wojny światowej. Okręty podwodne patrolują wszystkie wejścia na japońskie morza wewnętrzne.
- Pierwszego kwietnia - mówił Sutphin - jest Dniem Miłości, to znaczy dniem M, a taki kryptonim nosi lądowanie na Okinawie. - Jej tereny są niedogodne do prowadzenia walk. Jest to wyspa górzysta, z pasem stromych, ostrych wzgórz od północy aż po jej południowy kraniec. Będzie pierwszą gęsto zaludnioną wyspą, na jakiej wylądujemy. Jej ludność liczy około czterystu pięćdziesięciu tysięcy i nie mamy powodu, by wierzyć, że czymkolwiek się różni od ludności rdzennej Japonii. Spodziewamy się fanatycznego, zaciekłego oporu.
Maggie doznała ukłucia strachu o Marka, który, jak się dowiedziała, ma tam wylądować wraz ze swoją starą, Drugą Dywizją. Będzie musiał włazić do jaskiń i wydłubywać z nich owych sfanatyzowanych cywilów.
- Nie wiemy, czy cywile zostali uzbrojeni - dodał pułkownik wojsk lądowych. - Podejrzewamy, że są tam siły policyjne i tubylcza gwardia cywilna. Wiemy, że mają tysiące pieczar i bunkrów, umocnień i okopów. Obrona będzie zaciekła - a może nawet jeszcze gorsza.
W drodze powrotnej na Asor, Maggie milczała. Wiedząc czym się trapi, MacDowell zapewniał ją, że tych, którzy wylądują na plażach, poprzedzi bombardowanie z okrętów i powietrza takie, jakie sobie w ogóle trudno jeszcze wyobrazić. Tego wieczoru komodor Kessing wydał dla korespondentów pożegnalne przyjęcie w Czarnej Wdowie. Z sześciu zakotwiczonych w atolu okrętów-szpitali przywieziono na Asor siedemdziesiąt pielęgniarek i dwie radiotelegrafistki ze statku norweskiego. Obok generałów, admirałów, ich sztabów i innych wysokich stopniem oficerów był take Dennis Day, zmobilizowany do wojska estradowiec z pobliskiej wyspy oraz Bob Crosby, dyrygent orkiestry Piątej Dywizji Piechoty Morskiej.
Był tam także, oczywiście, Ernie Pyle w asyście Maxa Millera, komodora rezerwy i autora książki Piszę z morskiego frontu. Pyle był wyraźnie zgnębiony. Nie przespał na Ulithi ani jednej nocy, bał się lądowania i powtarzał Millerowi, że przeczuwa śmierć, jeśli raz jeszcze zejdzie na jakiś piaszczysty przyczółek. „Kiedy się położę i uruchomię wyobraźnię, boję się, że gdy znów wlezę na pole bitwy, coś we mnie trzaśnie i zostanę prawdziwym przypadkiem wojennej neurozy" - pisał w ostatnim liście do żony. „Gdybym kiedyś wyczuł, że jestem bliski załamania, urwę się stąd i wrócę do domu". Tego jednak wieczoru Ernie Pyle stał się duszą przyjęcia i podpisywał banknoty każdemu, kto o to poprosił. Były to sklejone ze sobą banknoty różnych odwiedzonych krajów, już podpisane przez przyjaciół i notabli.
Do grona czcicieli Pyle'a należał także dowódca straży wybrzeża, Jack Dempsey. Bardzo sobie przypadli do serca, ale ponieważ trunki płynęły szeroką strugą, zanim wybiła północ, Ernie wyzwał Dempseya na bokserski pojedynek. Były mistrz świata w wadze ciężkiej osłonił się, ubawiony, przed kilkoma chybionymi pacnięciami i krew się nie polała.
O czwartej nad ranem MacDowell odwiózł Maggie na kwaterę i pocałował na dobranoc. Chciała, żeby został dłużej, ale jej przypomniał, że rano płyną na Okinawę. W asorskim doku stawiło się ponad czterdziestu smętnych korespondentów. Już tam na nich czekał wczorajszy gospodarz, Śmieciarz Kessing. Sprowadził orkiestrę czarnych marynarzy i ta huknęła boogie-woogie przerobioną na smutną pożegnalną melodyjkę. Każdy z korespondentów wchodząc do szalupy otrzymywał od oficera trzy flaszki dobrej whisky Kessinga i teczkę tajnych materiałów, którą mogli otworzyć dopiero po wejściu na pokład transportowca. Maggie miała wejść na łódź, którą otrzymał Pyle.
- Trzymaj głowę nisko, Ernie! - krzyknął jakiś kolega.
- Słuchajcie, gnojki - odpalił Pyle. - Wypiję kielicha nad każdym z waszych grobów! - Po czym zwrócił się do Dempseya, który go odprowadził, i podniósł obie pięści. - Chcesz się bić? - Demspey się roześmiał, ale gdy Pyle ruszył ku szalupie, Maggie ujrzała w oczach mistrza boksu łzy.
Oddalona o setki mil, płynęła w tym samym kierunku Druga Dywizja Piechoty Morskiej.
2.
Późnym popołudniem tego dnia trzy dywizje piechoty morskiej i cztery armii lądowej przygotowywały się do bitwy. Po to, aby przetrzepać na Okinawie jakieś siedemdziesiąt tysięcy Japończyków, zgromadzono około trzystu tysięcy żołnierzy. Chłopcy pakowali i przepakowywali swoje manele, smarowali broń i przeliczali otrzymane na tę inwazję jeny i seny.
Ociepliło się i morze było gładkie jak szkło.
- Przypomina to typowy hawajski wieczór - zauważył jakiś oficer obserwujący z Sherrodem zachód słońca. - Ale jutro kupa dobrych chłopców padnie trupem.
„Uczestniczę w kolejnej inwazji", pisał Ernie Pyle w liście do żony, Jerry. „Wcale nie miałem takiego zamiaru. Czuję jednak, że muszę opisać naszych Marines, a można to zrobić uczciwie tylko wtedy, gdy się pójdzie razem z nimi. No więc tu jestem. Obiecałem Maxowi Millerowi, obiecałem sobie i przyrzekam tobie, że jeśli wyjdę cało z tej - nie wezmę udziału w żadnej następnej". Zjadł na kolację kawałek indyka, spakował to, co miał zabrać na brzeg, wykąpał się i położył do łóżka. Denerwowało go kołysanie, obracał się nerwowo z boku na bok i było mu słabo.
MacDowell oderwał się po kolacji od swoich absorbujących zajęć, żeby pożegnać Maggie. Nigdy nie widziała go tak rozstrojonego.
- Kiedy wrócimy na Guam - jeżeli wrócimy - wyjdziesz za mnie?
- Tak - odpowiedziała bez wahania.
Rozejrzał się dokoła ukradkiem, potem ją gwałtownie pocałował.
Główne siły inwazyjne płynęły ku szerokim plażom zachodniego wybrzeża Okinawy w pobliżu jej przewężenia, podczas gdy Druga Dywizja odbiła ku przeciwnej stronie wyspy i jej południowemu krańcowi, na który miała przypuścić atak pozorowany w celu odciągnięcia obrońców od miejsca lądowania rzeczywistego. Żołnierze pomrukiwali między sobą, ale oficerowie zapewniali, że istnieje możliwość odesłania ich potem do odwodów. Mark nie odczuwał żadnego niepokoju porównywalnego z tym, jaki targał nim przed i w czasie lądowania na Iwo. Będąc oficerem-tłumaczem nie miał nic do roboty podczas działań wstępnych, ale namówił pułkownika Haffnera, dowódcę 2/6, żeby go posłał z innymi, bo się cholernie zanudzi bez żadnych zajęć do chwili wejścia w styczność z nieprzyjacielem.
Obudzono ich o 4.00. Była to Wielka Niedziela a zarazem prima aprilis. Po zwyczajnej kolacji ze stęka na jajkach, żołnierze pozbierali swoje poukładane na kojach oporządzenie i wylegli na pokład, by czekać na dalsze rozkazy.
Druga Dywizja Piechoty Morskiej, jak dotychczas, godziła się na swoją bezczynność. Natomiast Mark miał pewnego cichego poranka wielką ochotę pożeglować jedną z takich małych, szarych łódek, potem wrócić na okręt i lec w wygodnej koi. Nie byłoby też najgorzej wylądować w końcu na przyczółku już opanowanym. Wstało słońce i zanosiło się na pogodny, jasny dzień. Nagle między transportowcami przemknęło sześć japońskich samolotów. Załogi działek przeciwlotniczych natychmiast otworzyły ogień, ale Japończycy machnęli tylko skrzydłami i odlecieli, bez strat.
Billy J. pochylał się nad relingiem i obserwował przygotowania 1/6 do udziału w działaniach pozorujących. Miał nadzieję, że Japończycy połkną haczyk. Mark widział z pokładu jednego z dalszych okrętów siły główne, zmierzające ku drugiej stronie Okinawy. Zajmowały zapewne ponad piętnańcie mil kwadratowych: okręty wszystkich typów, rakietowce, niszczyciele, krążowniki, kontrtorpedowce.
Groźny to był widok. Szło tu z półtora tysiąca okrętów wojennych, niewątpliwie największa liczebnie armada w historii świata. Czy kiedykolwiek jeszcze ujrzymy coś porównywalnego? Z transportowców spuszczano puste łodzie desantowe, którymi mieli popłynąć Marines. Opadłszy na wodę zaczęły opływać macierzyste okręty niczym małe kaczęta. W końcu wydano rozkaz wyjścia na ląd i Marines poczęli złazić do barek. Morze było jasnobłękitne, a nad nim czyste, lazurowe niebo. Łódź Marka szybko zbliżała się do brzegu, który przypominał mu Południową Kalifornię; jej jasno brunatne pola, prerie, gęste zarośla, karłowate drzewka, wzgórza.
Gdy barki wyszły na linię ataku, łoskot dział niszczycieli, krążowników i pancerników ogłuszał, ale był wspaniały. Szu-szu przelatujących nad głowami pocisków płoszyło tylko tych, co słyszeli go po raz pierwszy. Mogli z bliska zobaczyć barki przerobione na łodzie rakietowe: wyskakiwały z szeregu, a ogień i dym sprawiał, że ich rakiety wydawały się jeszcze groźniejsze. Gdy barki desantowe weszły w zasięg broni małokalibrowej Japończyków, Mark dostrzegł pianę rozbijającą się o plażę. Pociski nieprzyjacielskich dział i moździerzy wzbijały między łodziami flotylli gejzery wody. Łodzie gwałtownie zmieniały kurs, udając, że się wycofują. Lotnictwo floty wojennej zaciekle ostrzeliwało i bombardowało plaże i wzgórza: pejzaż kipiał wybuchami.
Łodzie czmychnęły z powrotem ku macierzystym okrętom, a Mark spostrzegł dobywający się z kilku dym. Ponowne zaokrętowanie trwało krótko, nakazano pośpiech i wycofanie się na pełne morze tak szybkie, jak to tylko możliwe, w obawie przed kolejnymi atakami kamikaze. Mark, szukając Haffnera, dowiedział się, że Hinsdale został uszkodzony właśnie przez kamikaze.
- Tam przecież jest batalion Duke'a Jorgensena - krzyknął zaskoczony Mark, przypomniawszy sobie spotkanie na Guamie.
- Zrozumiałem - Haffner skinął głową, ignorując zażyłość Marka z oficerem wysokiej rangi. - Przysięgam, myślałem, że słyszę, jak się Duke wydziera przekrzykując rakiety: „Zawszone żółtki. Nawet nie skończyłem się golić. Niech tam który wezwie pomoc, bo toniemy".
Jak na ironię poza stratami na Hinsdale i dwu łodziach desantowych innych niemal nie poniesiono w czasie całego lądowania. Główne uderzenie po drugiej stronie wyspy poszło gładko i bezpiecznie. Gdy dwie dywizje piechoty morskiej i dwie wojsk lądowych zalewały brzeg, niemal nie napotkały oporu. Stanąwszy na Żółtej Plaży, Pyle nic nie zobaczył, ani nie usłyszał, żadnego Japończyka. Nikt nie poległ, nie zatonęła ani jedna łódź, nie spłonął żaden czołg. W całym Piątym Batalionie Piechoty Morskiej były tylko dwa przypadki wymagające pomocy medycznej. Jeden żołnierz zranił się w nogę, drugiego wykończył upał.
- Jasny gwint - burknął jakiś Marinę - poszło nam tak, jak MacArthurowi! - Inni uznali, że to Pyle przyniósł im szczęście i pewien sierżant ryknął, że chciałby go nosić jak czarodziejski naszyjnik. Nawet nie zamoczyli stóp. Okinawa była kaszką z mlekiem.
Sherrod, brnąc po płytkiej wodzie, myślał: „Cóż za cudowny widok, ani jednej rozbitej amfibii czy strzaskanej łodzi". Widział czołgi wpełzające już na odległe wzgórza, a pływające transportery snuły się z zaopatrzeniem wzdłuż wybrzeża jak w czasie pokoju. Nikt w panice nie kopał sobie dołka. Wszyscy stali wyprostowani. Zapisał w notesie: „Trudno w to uwierzyć".
Maggie przeniesiono na okręt-szpital Comfort, spędziła więc cały ten deprymujący poranek obserwując owo łatwe lądowanie. Na Guamie wybłagała u kontradmirała Millera, oficera prasowego Floty Pacyfiku, pozwolenie zejścia na ląd za piechotą morską, z sanitariuszami. Jednakże „Szyper Min", jak go przezwali reporterzy, kazał jej pozostać na Comforcie i pisać o tym, jak się używa krwi do ratowania rannych. To nie było w porządku. Korespondenci-mężczyźni zeszli już na ląd i mają na wszystko oko, ona zaś nawet nie może przeprowadzić wywiadów z rannymi.
Jeszcze przed zapadnięciem nocy trzydzieści tysięcy Amerykanów zeszło na przyczółek długości trzech mil i głębokości jednej. Koszt własny: dwudziestu ośmiu poległych, dwudziestu siedmiu zaginionych. Wojska lądowe wraz z piechotą morską posuwały się płynnie na całym froncie i już pod koniec drugiego dnia oczyszczono lotnisko Kadena i naprawiono dla lądowań awaryjnych.
Następnego ranka wściekłość Maggie zamieniła się w bunt. Kazano jej opisać wszystko, co dotyczyło przetaczania krwi, ale nadal nie dostarczono ani jednego rannego. Jakże mogła wykonać rozkaz Szypra Min pozostając na pokładzie? Postanowiła zasięgnąć rady wyższego autorytetu i skorzystała z pierwszej okazji (właśnie nadarzała się barka), by popłynąć na zakotwiczony tysiąc jardów dalej El Dorado. Była pewna, że znajdzie tam zastępcę Szypra Min. I oczywiście spotkała na pomoście MacDowella.
- Co ty tu robisz? - spytał zaniepokojony.
- Wiesz, że mi kazali śledzić obieg krwi do ratowania rannych - zaczęła przymilnie. - Flota chce większych dostaw od cywilów. Pomogłoby, gdybym mogła zrobić kilka dobrych zdjęć. Machnę ładny reportaż.
- Rzeczywiście dostajemy ze Stanów za mało krwi - przyznał. Mieli tylko dostęp do zasobów wojsk lądowych w Brown Beach.
Zasalutowała. - Proszę o pozwolenie sfotografowania tych na Brown Beach, sir - wypaliła.
- Jesteś niepoprawna.
- Tak jest, sir.
- Do licha. -Ujął ją za ramię. - Zjemy lunch w mesie oficerskiej. Potem popłynie na plażę jedna barka.
Była tak poniecona, że prawie nie tknęła jedzenia. Mówiła o wszystkim, z wyjątkiem swojej wycieczki, ze strachu, że Mac się rozmyśli. On zań odstawił ją na barkę osobiście.
- To tylko króciutki rejsik - powiedział. - Przywiozą cię z powrotem przed wieczorem.
- Tak jest, sir - pisnęła z entuzjazmem i puściła doń ukradkiem oko. Wskoczyła do łodzi, i gdy ta miała już odbijać, ktoś krzyknął z El Dorado.
- Ta dziewczyna nie może schodzić na brzeg! Maggie na to: - A niech to wszyscy diabli! - Zatkało ją. Potem ten sam głos dodał: - Musi włożyć hełm.
Sfrunął hełm z pokładu. Złapawszy go uświadomiła sobie, że jest to jedyny przedmiot z ekwipunku polowego, jaki miała. Wyruszyła bez manierki a nawet mapy. Ten krótki rejsik nie tylko że trwał dwie godziny, to jeszcze w połowie drogi ku plaży musiała się, wraz z korespondentem z Australii, przesiąść na pływający ciągnik. Wyskoczyli oboje na brzeg.
- To jest Pomarańczowa Plaża - wyjaśnił sternik czy też kierowca ciągnika. - Na Brunatnej fala była za wysoka. - Maggie szła już wzdłuż plaży, gdy kierowca krzyknął:
- Dzisiaj po was nie wrócę. Będzie wiać!
Maggie zamiast się zmartwić, ucieszyła. Oznaczało to, że może będzie musiała zostać na noc. Spytała Australijczyka, gdzie jest ta Brunatna Plaża. Nie wiedział nawet o jej istnieniu. - Gdzie twoja mapa?
- Nie mam żadnej mapy - wyznała.
On także nie miał. - Mam pisać o pierwszym oddziale frontowym, jaki napotkam.
Wspaniały pomysł. Ale gdzie ten front? Odgłosy bitwy dochodziły z bardzo daleka, były to na przemian poświsty i eksplozje. Dwadzieścia jardów dalej piach się nagle urywał.
- Musimy to obejść - powiedział spokojnie Australijczyk, potem spytał poważnie: - Czemu pani tego nie sfotografuje?
Odpowiedziała, że ojciec radził jej zawsze by - jeśli zabłądzi
- rozejrzała się za policjantem, po czym ruszyła polną drogą. Po kilku już minutach dopędził ich jeep żandarmerii polowej.
- Gdzie jest Brunatna Plaża? - spytała.
Żaden z dwu żandarmów nigdy nie słyszał o Brunatnej Plaży.
- To wojskowa plaża - dodała Maggie.
- Zawieziemy cię na prawdziwą plażę, siostro. Podwieziemy cię do Szóstej Dywizji Marines.
Maggie ochoczo wskoczyła do wozu, Australijczyk wolał się przejść piechotą do innej dywizji. Maggie była w swoim żywiole. Wszystko szło po jej myśli. Dowódcą Szóstej Dywizji był generał Shepherd, z którym odbyła pamiętną rozmowę na Ulithi. Zapraszał ją przecież do swego oddziału i chichotał, gdy uprzedzała, że nie ma rozkazu zejścia na ląd.
Shepherd nie był jej widokiem zaskoczony. Domyślił się, że nie mogła się oprzeć pragnieniu zejścia na brzeg nawet bez rozkazu.
- Moja droga - rzekł - jest z ciebie dzielna dziewczyna. – Nigdy nikt nie powiedział jej nic milszego. Zaprosił na wspólny posiłek. Siedząc przy stole wykonanym z desek, słyszała dźwięk przypominający łoskot towarowego pociągu po moście, gdy człowiek siedzi pod nim. Przerażał ją, obawiała się, że to po niej widać.
- To nic takiego, Maggie - powiedział Shepherd. - To nasze. - Wyjaśnił, że tak brzmią salwy z dywizyjnych haubic kalibru 155 mm. Przeleciała nad głowami kolejna salwa i Maggie znowu zadrżała. - Przywykniesz - dodał.
Po posiłku zabrał Maggie na stronę dywizyjny, nadworny można rzec, fotograf. Powiedział, że jej aparat błyszczy i ściągnie ogień snajpera. Pomalował chromowane części czarnym lakierem.
- Jeśli niebacznie ściągniemy na siebie ogień, oddziały frontowe każą nam natychmiast wracać. - Obiecał, że rano pomoże jej zorientować się w sytuacji, ale uprzedziła go z żalem, że już jej tu wtedy nie będzie.
Skinął na nią siedzący obok Shepherda pułkownik. - Powinna pani już wracać na plażę - przypomniał.
Powiedziała, że nie może wrócić na okręt, chyba żeby trafiła się jakaś okazja.
- Lepiej więc zostać tu na noc - powiedział pułkownik. Drogę ostrzeliwał snajper.
Maggie miała wyrzuty sumienia. Jeśli nie wróci na Comfort wieczorem, Mac może mieć kłopoty. Wyznała całą prawdę Shepherdowi. Zeszła na ląd mając tylko rozkaz ustny.
- Nie chcę wydawać rozkazów cywilom. Sama to rozważ, Maggie. To, co przed chwilą powiedział ci pułkownik, możesz mieć na piśmie.
Kusiło ją, żeby zostać, ale powtórzyła, że woli wracać. Nawiasem biorąc, nigdy kobieta-reporter nie nocowała wśród żołnierzy frontowej dywizji piechoty morskiej.
Shepherd się uśmiechnął. - W to także nie wierzę - rzekł.
- Może jednak - odparła - nie byłoby fair wystawiać kierowcy Marines na ostrzał snajperów tylko dlatego, żeby się ustrzec przed docinkami.
- Ja także sądzę, że to nie byłoby fair - powiedział ubawiony Shepherd.
Tej nocy spała w polowym biurze generała, to znaczy w namiocie. Zbudziła się zmartwiona, że to już jasny dzień. Zjadłszy pośpiesznie śniadanie, dowiedziała się, że na froncie zraniono ośmiu Marines, są w stanie krytycznym, i że właśnie za chwilę pojedzie tam jeep-sanitarka z zaopatrzeniem dla polowego szpitala. Pomna przestrogi otrzymanej od fotografa-weterana, że nigdy ma nie prosić o pozwolenie na cokolwiek, wskoczyła na tylne siedzenie.
- Jedziesz z nami? - spytał zaskoczony oficer marynarki wojennej.
- Jeśli mnie nie wyrzucicie.
- Myślę, że nie wyrzucimy.
Tak oto Maggie wyruszyła na front, w otoczeniu czterech ciężko zbrojnych Marines. Spełniało się marzenie. Jeep wspinał się na niewysokie wzgórze i zaraz za pierwszym zakrętem natknął na tarasującą drogę lufę czołgu. Kierowca jeepa nie zamierzał zwalniać, machnął tylko ramieniem. Z wieżyczki czołgu machnęło drugie ramię. Lufa plunęła ogniem i uniosła się dokładnie w chwili, gdy przelatywał pod nią bezpiecznie szalony jeep. Chwilę później Maggie usłyszała z tyłu kolejny strzał. Załoga czołgu nie wypadała z rytmu kanonady. Niewiele było tam do oglądania, z wyjątkiem pochylonych nad drogą drzew, ale łoskot bitwy narastał nieustannie.
Lunch zjedli na chybcika w jakiejś rozwalonej wsi. Maggie snuła domysły, co się stało z jej mieszkańcami.
Oficer powiedział: - Rzeczywiście, przerobiliśmy ją na miazgę.
Ruszyli naprzód, Maggie wyjęła aparat. Nie było ludzi, a tylko martwe kurczaki, psy, szczury. Zniszczenie tak doszczętne, że nie mogli znaleźć miejsca nadającego się na punkt sanitarny, nie mówiąc już o polowym szpitalu. Pół godziny stracili na wyszukanie budynku o czterech nienaruszonych ścianach.
Zajrzał do środka medyk. - Pusty! - krzyknął. Szukali dalej.
Maggie się niecierpliwiła. Dzień prawie dogasał, a ona jeszcze nie widziała frontu.
- Czy zobaczymy go jutro? - spytała. Rozbawiła ich.
- Przecież jesteśmy na nim - odparł dowódca. - Od chwili, kiedyśmy minęli czołg, nie jesteś już poza frontem. - Ostrzegł ją, żeby w swoich doniesieniach nie wspominała, że przekroczyła linię frontu o kilka mil. - Po tych wszystkich zawijasach, jakieśmy wykonali, przypuszczalnie nie wjechaliśmy na Ziemię Niczyją głębiej niż tysiąc jardów.
- Naprawdę? - westchnęła.
Zmierzchało, gdy znaleźli wreszcie ów polowy szpital, drewniany budynek o wielu oknach, w których każdą szybę oklejono skrzyżowanymi taśmami papieru. Komendant szpitala, szczupły chirurg, zagapił się na Maggie: - Jak, u diabła, pani się tu dostała?
- Ona chce sfotografować sposób, w jaki wykorzystujecie krew - tłumaczył dowódca jeepa.
Po kolacji - podano gorący gulasz - oprowadzili ją po szpitalu, który był kiedyś okinawską szkołą. W jednej klasie leżało dwunastu rannych. Następna służyła za pokój załodze szpitala. Kolega głównego farmaceuty wskazał Maggie jej polowe łóżko. To dobre miejsce, powiedział, w razie ich nocnego napadu. - Będziesz ostatnia w spisie tych, którym poderżną gardła.
Obudziły ją krzyki i dwa wystrzały z karabinu. Na zewnątrz panowała zupełna ciemność. Zaświeciły reflektory jeepa. Chwyciwszy aparat, wyskoczyła za drzwi; noszowi dźwigali czterech rannych. Obserwowała potem pracę chirurga, operującego przy świetle jednej latarki, ziejącą ranę piersi morskiego piechura. Chirurg rozkazał koledze głównego farmaceuty, by ten zbudził dwu ludzi do trzymania latarek.
- Wystarczy panu jeden - powiedziała Maggie, odkładając aparat i biorąc latarkę.
- Jest pani pewna, że nie zemdleje? -- spytał chirurg, nie podnosząc na nią oczu.
Czuła, że zbiera się jej na mdłości, ale odparła: - Nie zemdleję, doktorze.
Obserwowała całe dwie godziny, z jaką starannością ten lekarz ze stanu Wisconsin ratuje życie. W chwili, gdy pieczołowicie zakładał ostatni szew, Maggie miała ramiona zupełnie drętwe. Odłożyła ciężką latarkę, ale nie mogła opanować drżenia rąk.
Podziwiała odporność rannego piechura na tego rodzaju operację.
- Jak on mógł to znieść? - spytała.
Asystent głównego farmaceuty odparł znużonym, łamliwym głosem:
- Och, granice ludzkiej wytrzymałości nie zostały jeszcze przekroczone.
Oburzył tym Maggie. - Jest pan świnią, szefie!
Odpoczywający na skrzyni chirurg krzyknął z ciemności: - Dziewczyno, ładuj się w bety i nie budź za wcześnie do koryta. - Obiecał, że pomoże jej przy robieniu zdjęć.
Piechota morska jeszcze tego dnia przecięła wyspę na pół, zaś dwie dywizje ogólnowojskowe pokonując chaotyczny opór przeciwnika parły spokojnie na południe. Nadal straty były stosunkowo nikłe. Gdzie się podział japoński opór? Czyżby dawali za wygraną?
Premier Koiso dokonywał w Tokio szalonych, lecz daremnych prób pozostania u władzy. Drastycznie przebudował gabinet, ale markiz Kido przyjął to tak ozięble, że urażony Koiso zapowiedział złożenie dymisji.
I znowu Kido miał rekomendować nowego premiera. Przede wszystkim musiał wysłuchać z osobna opinii czterech dowódców rodzajów wojsk. Każdemu sugerował, że chyba nadeszła pora, by utworzyć „Sztab Cesarski" albo gabinet wojenny, którego premier, koniecznie człowiek wojskowy, sprawowałby kontrolę zarówno nad sprawami państwa, jak i pełnił funkcje naczelnego wodza.
Sprzeciwił się temu szef sztabu wojsk lądowych Tojo, sprzeciwił się też minister wojny.
- Bitwa o Okinawę - przyznał Tojo - ma kiepski przebieg. Japonia musi jednak być gotowa walczyć do końca. - Minister był równie złego zdania. - Kiedy Rosja pokona Niemcy, może doradzić swym aliantom, by zawarli z nami pokój.
Szef sztabu marynarki wojennej wątpił nawet, czy zwycięstwo na Okinawie doprowadziłoby do zakończenia wojny.
- Nieprzyjaciel najzwyczajniej uderzy jeszcze raz. Oświadczenia tych trzech mężów stanu przekonały Kidę, że
Dowództwo Naczelne doszło wreszcie do wniosku, iż wojny wygrać się nie da. Czwarty natomiast dowódca, minister marynarki wojennej Yonai, działał - potajemnie, wedle informatorów Kidy - na rzecz pokoju. Dlatego też, gdy Yonai zaproponował admirała Kantaro Suzukiego jako najodpowiedniejszego z kandydatów na stanowisko premiera, Kido ten wybór przyjął. Miał pewność, że potrafi nakłonić podstarzałego admirała do pokojowych rozwiązań japońskiego dylematu.
W piątym dniu kwietnia, po południu, zebrał się w Izbie Cesarskiej jushin, by pomóc Kidzie w wyborze premiera. Pierwszy zabrał głos Tojo.
- Koiso w swojej rezygnacji oświadczył, że stan państwa a także Naczelnego Dowództwa wymaga korekty. - Rozejrzał się wyzywająco dokoła. - Co to oznacza?
- Premier Koiso nie daje żadnych szczegółowych wyjaśnień - odparł Kido spokojnie.
- Liczne zmiany w rządzie podczas wojny nie są pożądane - powiedział Tojo wojowniczo. -- Następny gabinet musi być zarazem ostatnim. Istnieją w tym kraju dwie szkoły myślenia: jedna, że winniśmy walczyć do końca, by zapewnić naszemu krajowi przyszłość; druga, że trzeba co rychlej zawrzeć pokój, nawet za cenę bezwarunkowej kapitulacji. Sądzę, że musimy tę kwestię rozstrzygnąć.
Admirał Okada, odpowiadając, dodał, że muszą także rozpatrzyć wiele innych zagadnień.
- Jest to rząd, na którego barkach spocznie los naszego narodu do samego końca; rząd, który będzie kierował całym potencjałem tego kraju. Takich zagadnień jak wojna i pokój tutaj dyskutować nie można.
Próby uspokojenia Tojo podjęli się dwaj byli premierzy cywilni. Obaj zapewniali, ku osłupieniu Kidy, że wojnę trzeba prowadzić do końca.
Po trwającej godzinę kłótni o wymogach, jakim musi odpowiadać następny premier, jeden z cywilów zaproponował Suzukiego. Wszyscy, z wyjątkiem Tojo, przyjęli pomysł z entuzjazmem. Został jednak przegłosowany i Kido namówił siedemdziesięcioośmioletniego admirała na przyjęcie tego stanowiska, choć ten protestował, uprzedzając, że ma słaby słuch. Tak więc podczas następnego spotkania z Jego Majestatem, również Suzuki, który lat siedem służył mu jako Wielki Kanclerz, poprawnie zinterpretował nie wypowiadane słowa cesarza: zamierzał zakończyć ten okropny konflikt tak szybko, jak to tylko okaże się możliwe.
3.
Maggie nadal przebywała na froncie, robiła zdjęcia, rozmawiała z Marines i poznawała naturę walki. Były to najsilniej przeżywane, niezapomniane godziny życia. Przerażał, odrzucał naturalizm tej wojny, a zarazem podbudowywała ją siła odwagi i głębia poświęcenia, jakich na jej oczach dawali dowody ludzie, z którymi w życiu cywilnym pewie nie zamieniłaby ani słowa.
Operację Góra Lodowa przeprowadzano z pewnym wyprzedzeniem, ponieważ opór stawiały tylko forpoczty nieprzyjaciela. Admirał Turner był tak pewny swego, że w dniu 8 kwietnia wysłał do Nimitza radiogram tej treści:
MOŻE JESTEM WARIATEM ALE WYGLĄDA NA TO ŻE JAPONCE SKOŃCZYŁY WOJNĘ PRZYNAJMNIEJ NA TYM ODCINKU
Nimitz odpowiedział sardonicznie: WYKREŚL WSZYSTKO PO „WARIATEM"
Dwie godziny później dwie ogólnowojskowe dywizje dotarły wreszcie do pierwszych, masywnych japońskich pozycji obronnych powyżej miasta Shuri. Było to pasmo wzgórz, które nie wydawało się trudne do pokonania, bo ani wysokie, ani urwiste, ot takie sobie kopce porosłe trawą, zaroślami i małymi drzewkami. Wojsko zaatakowało to pasmo o świcie dziewiątego kwietnia, ale natrafiło na tak zaciekłą obronę, że musiało, poniósłszy ciężkie straty, podać tyły. Zaczęła się prawdziwa bitwa o Okinawę i teraz, dla odmiany, nie Marines, ale wojska lądowe miały iść na pierwszy ogień. Druga Dywizja Piechoty Morskiej pozostawała w odwodzie na pokładach transportowców opływających Morze Chińskie, gotowa lądować na każde wezwanie.
Tego ranka wrócił do szpitala polowego jeep, który tam przywiózł Maggie.
- Jeszcze pani tutaj? - spytał oficer marynarki wojennej i kazał pakować aparat. - Pani wyjeżdża.
- Z powrotem? - spytała mocno zawiedziona.
Oficer zachichotał. Kazał jej wskoczyć do wozu, jeśli ma ochotę obejrzeć najdalej wysunięty posterunek lekarski.
- Ten był najdalszy, ale już nie jest. - Eskortowali ich frontowi żołnierze, zatrzymały po drodze dwie gwałtowne potyczki. Jeszcze przed południem zobaczyła wnoszoną do nowego szpitala pierwszą ofiarę. Następne czterdzieści osiem godzin minęły jej na szalonym wysiłku; rozmawiała z bardzo wieloma rannymi.
Rankiem 11 kwietnia zatrzymał jeepa żandarm piechoty morskiej, który płaczliwym melancholijnym głosem powiedział, że nie powinna już nigdy prosić ich o zrobienie czegoś tam. Maggie nie miała pojęcia, o czym ten człowiek mówi. Nie znała go.
- Nigdy nie prosiłam was o nic.
- Pani nie, ale nadawali przez radio dwa, trzy razy dziennie pytanie, czyśmy pani gdzie nie widzieli. - Poinformował, że wydano rozkaz aresztowania jej. - Powiedzieli: zastrzelić na miejscu, ale myślę, że to było zniekształcenie transmisji. - Narzekał, że przejechała dziś obok niego aż trzy razy.
- Chcesz mnie od razu wziąć do aresztu?
- Nie ja. Może jednak zechciałaby pani stawić się w dywizyjnym biurze prasowym?
Wieźli ją kilkanaście mil wzdłuż wybrzeża do na poły zburzonego budynku, gdzie spotkała oficera prasowego dywizji, oschłego porucznika.
- Jest pani aresztowana - oznajmił.
- Nie może mnie pan aresztować - odparła Maggie. - Przyjechałam, żeby się panu poddać dobrowolnie.
Po krótkiej sprzeczce porucznik oświadczył jej, że jest oskarżona o to, że sprawia kłopot admirałowi.
Opuściła Okinawę wczesnym rankiem następnego dnia na pokładzie wyładowanej rannymi barki desantowej.
- Może pani tu pozostać do chwili, gdy powiadomię flotę, że została odnaleziona - powiedział młody szyper, porucznik. Po dziesięciu minutach odebrał odpowiedź nadaną jako pilna: ZATRZYMAJ PANNĘ MCGLYNN W ARESZCIE KAJUTOWYM ONA NIE MOŻE POWTARZAM NIE MOŻE OPUSZCZAĆ STATKU
Odprowadziwszy ją do kajuty, porucznik spytał: Co pani narobiła?
Nie miała pojęcia, co narobiła i spytała, jakimże to sposobem wszyscy na wyspie wiedzieli, że zaginęła? W tejże chwili zawyły syreny alarmowe i powietrze upstrzyły jazgotliwe, opadające w dół nieba, punkty. Jeden kierował się wprost na nią. Prysnęły ku niemu serie pocisków z działek tuzina okrętów. Maggie sparaliżowało. Człowiek kierował się ku niej, by razem ze sobą zabić ją. Samolot miał jednak większy cel, niszczyciela eskorty zakotwiczonego po prawej. Wyrżnął w okręt. Nastąpił koszmarny wybuch, Maggie oczekiwała, że okręt natychmiast zatonie. Widziała miotające się po pokładzie małe figurki, a pół godziny później, gdy przepływał obok, popalone, nagie, ułożone rzędami zwłoki.
Okręty płonęły naokoło. Wiele musiało zatonąć albo uległo silnym uszkodzeniom. Po południu podpłynęła do barki szalupa. Żandarm piechoty morskiej kazał Maggie, by się przesiadła, sam przelazł za nią. Pomachała dłonią załodze barki desantowej, nie dając po sobie poznać, że cała dygoce. Szalupa podpłynęła do okrętu-szpitala Comfort.
- Właź na pokład, kobieto - powiedział gburowaty żandarm. Na pokładzie wyszła jej na spotkanie uprzejma pielęgniarka.
Dowódca nie był tak uprzejmy.
- Panno McGlynn? - zaczął.
- Tak jest, sir.
- Zostanie pani zamknięta w kajucie tak długo, jak tu postoimy - oznajmił srogo.
- Jest do pańskiej dyspozycji sir. Cała - powiedział morski piechur. Uśmiechnął się. - Bywaj, Maggie. O cokolwiek cię oskarżą, nie przyznawaj się do niczego.
Jej brat płynął w kierunku Saipanu. Druga Dywizja Piechoty Morskiej otrzymała rozkaz powrotu na Saipan tuż przed atakiem kamikaze. Stało się oczywiste, że na Okinawie nic po nich, a kilka celnych torped mogło zabić więcej Marines na morzu, niż w czasie miesiąca trwających walk. Tego wieczoru poinformowano żołnierzy, że zmarł prezydent Roosevelt. Na okręcie zapanowała ponura atmosfera.
Był to jedyny tak dobrze znany im prezydent, więc większość z nich odebrała tę wiadomość jak list o śmierci kogoś z najbliższych. Mark przyjął tę śmierć ze smutkiem, choć był czas, kiedy - jako członek AMP - uważał Roosevelta za reakcjonistę.
Także jego ojciec boleśnie odczuł stratę prezydenta. Profesor obawiał się strat większych niż ta osobista. Czy śmierć prezydenta nie wpłynie na przebieg wojny? Czy jego następca, Harry Truman, będzie się także domagał bezwarunkowej kapitulacji? Roosevelt, przy wszystkich swoich błędach i słabostkach, był humanistą i miał wyobraźnię, a niekiedy słuchał nawet dobrych rad. McGlynn wątpił, czy Harry Truman wiedział o jego istnieniu, a nawet jeśli wiedział, to z pewnością nie będzie zwracał się do niego po radę.
Japońscy propagandziści w Tokio wykorzystali tę sytuację, ogłaszając, że Roosevelt umarł cierpiąc, i zmienili jego ostatnie słowa „bardzo mnie boli głowa" na „popełniłem straszliwy błąd". Jednakże nowy premier, admirał Suzuki, złożył przez radio kondolencje narodowi amerykańskiemu. Tego samego dnia wyraził zgodę na powołanie ochotniczej armii mężczyzn w wieku od lat piętnastu do pięćdziesięciu pięciu i kobiet od lat siedemnastu do czterdziestu pięciu, do obrony wysp macierzystych.
Kilka dni później MacDowellowi udało się odwiedzić Maggie prywatnie. Bała się, że będzie na nią zły, ale on tylko ją objął i poprosił, żeby się zanadto nie martwiła.
- Naprawdę nie mogłam się temu oprzeć - próbowała szukać usprawiedliwienia.
- Nic na to nie poradzisz, że jesteś straszliwym głuptasem
- powiedział i czule ją pocałował.
Wściekła na siebie, zalała się łzami. - Mam nadzieję, że nie miałeś z mojego powodu przykrości. Zaśmiał się.
- Kto by się, u diabła, tym przejmował! Myślisz, że chcę w marynarce robić jakąś karierę? - Poradził jej, żeby z nikim o tym nie mówiła. Obiecał zatuszować sprawę, gdy tylko wróci z małego rekonesansiku z Erniem Pyłem.
- Armia chce umożliwić mu małe lądowanko na przybrzeżnej wysepce, kilka mil stąd na północ. Nazywa się Ie Shima. Poprosił mnie, żebym mu dotrzymał towarzystwa.
Pyle przeziębił się na Okinawie i pozwolił się pielęgnować na Panamint.
- Jestem za stary na to, żeby iść w bój razem z tymi dzieciakami - zwierzył się Sherrodowi. - Poza tym za jakiś miesiąc wracam do domu. - Napisał także do swego dobrego przyjaciela, komodora Maxa Millera. „Mam dość upiorne uczucie, że oszczędzono mnie po raz któryś i że to będzie czymś w rodzaju wyzywania losu. Mam więc zamiar dotrzymać danej tobie i sobie obietnicy, że to już po raz ostatni".
Dotrzymując tej obietnicy, Pyle obserwował wraz z MacDowellem, z pokładu okrętu lądowanie na Ie Shimie. Trzy lotniska i dwie trzecie wyspy zajęto kosztem bardzo niskich strat. 17 kwietnia Pyle, MacDowell i inni korespondenci zostali załadowani na łódź Higginsa. Było dość chłodno, więc Ernie nałożył kurtkę, żeby się znowu nie przeziębić.
- Jestem jak ta stara drynda. Rozsypię się na pierwszych wybojach.
Zaczekali na plaży na przewodnika, który miał zaprowadzić ich na punkt dowodzenia 305 Pułku, ponieważ mogli byli wleźć na pole minowe. Gdy przewodnik nie nadchodził, pojechali z transportem amunicji, bacząc jedynie na snajperów. Zobaczyli nie opodal żołnierza, który nadepnął na minę. Ernie pobladł na ten okropny widok.
- Chciałbym już być w Albuquerque.
Przez cale popołudnie Pyle rozmawiał z wieloma żołnierzami i oficerami. - To jest mój żywioł - powiedział MacDowellowi. Przeziębienie ustąpiło, samopoczucie poprawiło i znikło przeczucie śmierci.
Następengo ranka Pyle, MacDowell wraz z kilkoma oficerami z 305 Pułku wsiedli do jeepa i wyruszyli tą samą wąską jednokierunkową drogą, którą pokonali poprzedniego dnia. Piętrzył się przed nimi szczyt wysokości sześciuset stóp, przezwany przez szeregowych Pinaklem. Drogę dokładnie rozminowano i nigdzie nie było śladu snajpera. Zanosiło się w sposób oczywisty na nudną podróż.
U zbiegu dróg w pobliżu wsi Ie, MacDowell rozpoznał szczekaninę japońskiego cekaemu. Był to nambu kaliber 31. Przeczesywał teren po lewej i tuż przed nimi. MacDowell dostrzegł kłaczki kurzu strzelające z pola. Kierowca zahamował jeepa i pasażerowie zbiegli chyłkiem do płytkich przydrożnych rowów. Pyle, MacDowell i pułkownik byli bezpieczni dopóty, dopóki leżeli plackiem na ziemi. W końcu pułkownik podniósł ostrożnie głowę, żeby się rozejrzeć za towarzyszami. To samo uczynili MacDowell i Pyle. Zobaczyli pozostałych i Pyle się uśmiechnął.
- Jesteście cali? - krzyknął.
Wybuchła strzelanina. Pociski trzaskały w drogę i rykoszetowały nad głową pułkownika. Odwrócił się do Erniego, żeby spytać jak się czuje. A on leżał, odwrócony twarzą do góry, bez śladu krwi. Dopiero po chwili pułkownik dostrzegł w jego skroni mały otwór. MacDowella wyrzuciło na jezdnię. Nie miał prawego oka.
Żołnierze zbili trumnę z kilku ordynarnych desek i pochowali Pyle'a wśród szeregowców, których tak lubił, w odległości kilkuset jardów od Morza Chińskiego. Pochowali go w hełmie na głowie.
- Myślimy, że tego by sobie życzył - powiedział kapelan. - Większość żołnierzy była zdania, że wyglądał w nim o wiele naturalniej. Tuż obok złożyli MacDowella.
4.
Śmierć Erniego Pyle'a zasmuciła całą Okinawę. Maggie pomyślała przede wszystkim o MacDowellu, ale nikt nie widział, co się z nim stało. Kilkanaście godzin miotała się między rozpaczą i nadzieją. Usłyszawszy prawdę, popadła w rozpacz. Była wdzięczna tym, którzy ją uwięzili w kabinie; nie chciała dzielić bólu z nikim. Prawdę mówiąc, nigdy nie doświadczyła tego rodzaju doznań. Tylko paru starszych członków rodziny umarło, a ich odejście zdawało się całkiem naturalne.
Utratę MacDowella odebrała jak cios w żołądek. Do czasu poznania MacDowella sądziła, że nigdy się tak naprawdę w nikim nie zakocha. Pamiętała, jaki zdawał się na początku nudny. Rósł w jej oczach, aż zrozumiała, że był bardzo niezwykłym, nieefektownym, ale wrażliwym człowiekiem czynu. Kto jeszcze potrafiłby tak skutecznie i spokojnie zarazem wylać kubeł wody z lodem na łeb Hanka Ciężkiej Łapy?
Bitwa na Okinawie nabierała rozpędu, a jej dni wlokły się niemiłosiernie. Nie miała nic do roboty, jak tylko siedzieć w kabinie i czekać, aż statek podniesie kotwicę. W końcu jednak Comfort, wypełniony rannymi, ruszył w rejs na Guam. Ten wielki biały statek, rzęsiście oświetlony, płynął nie atakowany przez żadnych kamikaze. Maggie wreszcie odzyskała wolność poruszania się po statku i próbowała zapomnieć o wszystkim, rozmawiając i pstrykając niezliczoną ilość zdjęć. Wyczerpana, zapadła po raz pierwszy od śmierci Maca w głęboki sen, a wieczorem 28 kwietnia poderwał ją z pryczy ordynarny ryk alarmowych syren. Usłyszała krzyki, potem łoskot czegoś, co uderzyło w kadłub. Odniosła wrażenie, że Comfort się zachwiał. Ktoś jęczał. Ponieważ centralny system alarmowy statku został nagle uszkodzony, uruchomiono system kabinowy. Maggie poczuła dym i usłyszała gwałtowny trzask. Niemal wyważyła drzwi z rozpędu, ale rzucił ją na ścianę podmuch ognia. Miała przed sobą morze płomieni. Zatrzasnęła drzwi, zmoczyła dwa ręczniki, owinęła się w koc i wpełzła pod koję. Potem owinęła głowę i ramiona jednym z mokrych ręczników, a oddychała poprzez drugi.
Marynarze znaleźli ją pół godziny później. Materiał nad jej głową spłonął, ale ona leżąc na brzuchu ocalała. Następnego dnia powiedziano jej, że zaatakował statek kamikaze, i że jest jedną z czterdziestu dziewięciu osób rannych. Dwadzieścia dziewięć innych zginęło.
Mogła, mimo poparzeń, zejść ze statku na wyspie Guam. Powitał ją porucznik z korpusu prasowego. Był sympatyczny, ale przynosił złe wieści. Odebrano jej akredytację korespondenta wojennego. Porucznik zbeształ ją. Napytała kłopotów jednemu admirałowi, a napędziła strachu innym admirałom i paru generałom. Zbliżył się do niej, gdy wchodziła na pokład samolotu Air Force odlatującego do San Francisco, pewien generał piechoty morskiej. Wyraziwszy zaniepokojenie jej oparzeniami, pogratulował niemal cudownego ocalenia i wyraził ubolewanie z powodu odwołania do kraju.
Maggie zdobyła się na uśmiech.
- Ale czy musiał pan wydać rozkaz zastrzelenia mnie na miejscu?
- To nieprawda! - zaprotestował.
- A rozkaz natychmiastowego aresztowania?
- To też nieprawda! - Uśmiechnął się do niej po ojcowsku. - Myśmy po prostu usiłowali ratować ci życie, Maggie.
Mark bolał nad śmiercią MacDowella, ale nic nie wiedział o losach siostry. Przypuszczał, że nadal opisuje bitwę o Okinawę z pokładu, zakotwiczonego u wybrzeża, okrętu. Wrócił na Saipan, żeby się szkolić do kolejnej bitwy. Poszła pogłoska, że mają uderzyć na plaże Kiusiu albo Honsiu, i inna, że kilka batalionów mogą odesłać z powrotem na Okinawę. Cieszył się życiem, pływał, czytał, robił konne przejażdżki z Tulliem i innymi przyjaciółmi z 1/6. Przyjaźń z Billym J. osiągnęła nową jakość. Pułkownik, jak starszy brat, był dumny z jego awansu na porucznika i odznaczenia kolejną Srebrną Gwiazdą za czyny dokonane na Iwo Jimie.
Tymczasem bitwa na Okinawie dreptała w miejscu i cały jej ciężar nieśli na swoich barkach żołnierze sił lądowych. Ostatecznie, poniósłszy olbrzymie straty w zabitych, przerwali linie obrony na przedpolu Shuri i przy wsparciu pododdziałów piechoty morskiej parli na południe. Na Okinawie przebywało już sto siedemdziesiąt tysięcy Amerykanów, a ci - podobnie jak Saipan - przerabiali ją na małą Amerykę. Już poszerzono i poprawiono drogi, rozmieszczono magazyny zaopatrzenia, ustawiono artylerię przeciwlotniczą, zainstalowano łączność telefoniczną armii i floty.
Czwartego maja Japończycy przystąpili do desperackiego przeciwnatarcia, ale już następnego dnia, w południe, Amerykanie odzyskali utraconą przestrzeń i ruszyli naprzód szybciej niż kiedykolwiek. Nawet najzacieklejsi spośród japońskich młodych dowódców zrozumieli, że dla Okinawy nie ma już ratunku. Klęska była nieunikniona.
Kilka dni później, w samo południe 8 maja, zaskoczyły Japończyków trzy gigantyczne salwy oddane niemal ze wszystkich luf całej amerykańskiej floty wojennej. W ten sposób Amerykanie świętowali kapitulację Niemiec. Nawet jednak uznając, że klęska jest niechybna, Japończycy nie dali sobie chwili wytchnienia; postanowili walczyć do gorzkiego końca, każąc Amerykanom krwawo płacić za każdy zdobyty jard ziemi.
1.
Obóz 13, kwiecień 1945
Zrealizowano wiele reform obiecanych przez majora Watanabego. Amerykanie, gdy pozwalała na to pogoda, grali w baseball i piłkę nożną, a wszyscy z przyjemnością oglądali popisy amatorskich grup estradowych i słuchali koncertów orkiestry. Równie popularny był wspólny śpiew, zwłaszcza ulubionej przez Amerykanów „Boże błogosław Amerykę" i znanej na całym świecie „Błogosław wszystkich nas". Racje żywnościowe nieco powiększono, a z upływem czasu poprawiły się także warunki pracy w kopalni. Jednakże coraz częstsze bombardowania zapalające całego terytorium Japonii dodawały władzy takim jak Wiluś Dzieciak i jego naśladowcy. Nigdy się otwarcie nie sprzeciwiał majorowi, ale „Gentleman Jim", jak jeńcy nazywali teraz Watanabego, nie mógł osobiście doglądać całego obozu, więc bito coraz zacieklej.
Ponadto: Wiluś Dzieciak pozyskał teraz nowego sprzymierzeńca w osobie amerykańskiego podpułkownika Harry'ego Abbotta. Ten, mimo iż wyższy stopniem od Diggsa, poprosił jedynie, żeby go mianowano szefem stołówki. Był pracowity i pilny. Rozkleił długą listę przepisów i karał za ich łamanie każdego bez względu na stopień. Nie tolerował drobnych kradzieży żywności czy przedmiotów codziennego użytku. W kwestii wyżywienia jego słowo było prawem, stał się więc najważniejszym jeńcem Obozu 13.
Początkowo podobał się oficerom, ponieważ działał skutecznie. Gdy jednak zaczęto mówić, że nie tylko sam bije niesubordynowanych, ale przekazuje ich Wilusiowi Dzieciakowi do dalszej obróbki, zażądali jego odwołania. Najpierw pułkownik Diggs poprosił, żeby był bardziej wyrozumiały, a gdy to nie poskutkowało, próbował mianować innego oficera na jego miejsce. Abbott jednak nie chciał odejść, a popierał go w tym Wiluś Dzieciak.
Popov, już całkowicie wykurowany, pracował na jadalni i stale informował Willa i Blissa o występkach Abbotta. Jego ostatnią ofiarą był kapral nazwiskiem Banning, który kupił od Japończyków ryż za papierosy i sprzedawał go w stołówce. Pułkownik powalił Banninga na podłogę, skopał, a potem przekazał Wilusiowi Dzieciakowi, który zawlókł kaprala na strażnicę.
- Słyszałem, jak Banning wygrażał Abbottowi: „Jeżeli ja nie dożyję dnia, kiedy cię postawią przed sądem polowym, Abbott, doczekają tego inni!". Widziałem, że Banning przez dwa tygodnie siedział o chlebie i wodzie. Potem Abbott kazał mi donosić mu po pół porcji ryżu. Wiecie, to jest Marinę, cholerny z niego twardziel. Ale słowo daję, zagłodzą go na śmierć.
Will przekazał to Diggsowi i obaj poszli do stołówki. Abbott grał na mandolinie. Miał rozmarzony wzrok. Diggs spytał, dlaczego przekazał Banninga Japońcom.
- Ponieważ nielegalnie handlował ryżem. Demoralizował kolegów-jeńców. Banning na to zasłużył i to samo zrobię z każdym handlującym na czarno, jakiego złapię.
Diggs, wściekły, zażądał zabrania Banninga ze strażnicy, zanim umrze. Abbott spojrzał na niego wzrokiem doskonale obojętnym.
- Pułkowniku Diggs, ja tu rozkazuję i nie przyjmę żadnych rozkazów od pana. Wykonuję moje obowiązki właściwie. Będę kierował stołówką, a pan resztą obozu.
Poszli więc ze swą prośbą do Watanabego. Ten był zakłopotany i nie chciał zdradzić, że na skutek bombardowań strażnicy okrutni, tacy jak Wiluś Dzieciak, przejmowali coraz większą władzę.
- Dlaczego wy, Amerykanie, nie możecie zachowywać się właściwie, jak Brytyjczycy czy Holendrzy? Wy i Australijczycy zawsze pakujecie się w kłopoty.
Diggs sprzeciwił mu się, złożył zażalenie na najnowszą formę kary, jaką zastosował Wiluś Dzieciak. Zmuszał winowajcę do walki w dżiu-dżitsu, po czym walił nim o ziemię jak workiem.
- Sir - dodał Will - czy nie mógłby pan czegoś uczynić dla amerykańskiego kaprala, głodzonego na śmierć w strażnicy? Nazywa się Banning.
- Jestem pewien, że to przesada. Ale zapoznam się z tą sprawą. Watanabe zmienił temat. - Domagam się, byście panowie zaprzestali tego, między sobą, wymiennego handlu. To was degraduje.
Gdy byli już na drzwiami, Diggs powiedział: Widzę, że facet się nie odważy przeciwstawić. Wiluś Dzieciak ma nad nim władzę.
Kilka dni później Diggs został wraz z Willem wezwany do komendanta obozu. Watanabe powitał ich przyjaźnie, nieomal przepraszająco.
- Mam dla was pewną smutną wiadomość. Wczoraj umarł wasz prezydent.
Will doznał wstrząsu. Roosevelt był prezydentem tak już długo, że zdawało się - na wieczność.
- Siadajcie, panowie. Willa opadły wspomnienia.
- Mój ojciec był jego wielkim przyjacielem. Razem studiowali na Uniwersytecie Harvarda.
Watanabe przeczytał im prasowe doniesienia o tej śmierci.
- Może się panom wydać dziwne, ale uważam pana Roosevelta za największego spośród wszystkich przywódców państw. Pragnąłbym, żeby któryś z waszych kapelanów odprawił nabożeństwo żałobne ku jego czci. Robicie to w Stanach, nieprawdaż, pułkowniku Diggs?
- Tak, majorze.
- Zechce więc pan łaskawie polecić jednemu ze swoich kapelanów żeby to zrobił jutro. Na placu ćwiczeń. - Zawahał się. - Przykro mi, że osobiście nie będę w tym uczestniczył, ale wyślę wartę honorową, która będzie mnie reprezentowała.
Następnego popołudnia większość Amerykanów, łącznie z republikanami, przybyła na plac ćwiczeń. Stało tam już ośmiu japońskich żołnierzy w galowych mundurach, a tuż przed rozpoczęciem nabożeństwa pojawił się sam Watanabe.
Pastor protestancki polecił jeńcom, by zwrócili się twarzami ku Stanom Zjednoczonym, po czym uderzył w werble amerykański dobosz. Coś ścisnęło ludzi za gardło, do oczu napływały łzy.
Zapadła długa cisza. Kapłan udzielał błogosławieństwa.
Watanabe, mimo okazanego przeciwnikom szacunku, nie potrafił zapobiec okrucieństwom popełnianym przez swoich podwładnych. Przyznał, wyraźnie zawstydzony, że nie może zapanować nad ścierwem o przezwisku Wiluś Dzieciak, ponieważ ten zawsze ma świadków zeznających, że nie uczynił nic złego. Z początkiem maja przybiegł do Willa pewien sierżant.
Pod strażnicą katowali jeńca. Will dotarł tam w chwilę, gdy Jednoręki Bandyta podnosił uzbrojone w pałkę ramię, by uderzyć człowieka, który już krwawił. Will chwycił pałkę od tyłu. Jednoręki Bandyta odwrócił się zaskoczony.
- O co tu chodzi? - spytał Will po japońsku.
- Nie oddał mi honorów.
Will poznał długonosego McGee, zadzierzystego Irlandczyka.
- Miej to w dupie, McGee - powiedział. - Radziłem ci już kiedyś, żebyś salutował jak trzeba. - Zwrócił się do Jednorękiego Bandyty: - Ten głupi szeregowiec zasługuje na solidne lanie. Przekaż go mnie. Sam mu dam w kość, nigdy tego nie zapomni.
Tak był w swoim gniewie przekonujący, że otrzymał zgodę na odprowadzenie McGee'a do baraku. Ujął miotłę, żeby było jasne, że ma nią zamiar sprać gówniarza i wepchnął go do środka.
- Ty głupi pacanie! Teraz rycz! - Rąbnął miotłą w ship i McGee zawył, udając wściekły ból. Po kilku minutach Will wręczył mu tę miotłę: - Teraz nią zamieć cały barak.
Pod koniec kwietnia widok B-29 przelatujących do Honsiu był zjawiskiem już pospolitym. Kilka bomb zrzuciły na Omutę, co przyśpieszyło budowę wielkich betonowych zbiorników na wodę do gaszenia pożarów. Po raz pierwszy weszły na teren obozu do pomocy przy budowie tych zbiorników, kobiety. Były przeważnie młode i mężczyźni, którzy od chwili popadnięcia w niewolę myśleli jedynie, jak ją przeżyć - nagle poczuli zew krwi. Pewnego poranka, gdy Will odlewał się w latrynie, usłyszał chichot. Odwrócił się i ujrzał patrzącą nań siedemnastoletnią dziewczynę.
- Oki shimpo! - powiedziała, podziwiając jego penisa. Poczerwieniał i szybko zapiął rozporek.
- Amerykanin może robić duże, mocne dzieci - powiedziała i zaczęła zdejmować swoją monpei. Wycofał się pośpiesznie. Inni nie byli aż tak niechętni. Zazwyczaj te Betonowe Anie, jak je przezywano, prosiły o zapłatę w postaci kostki mydła, tylko parę z nich pragnęło zajść w ciążę.
Wiosna przyszła wcześnie i od czasu do czasu przelatywała przez obóz ciepła bryza, niosąc za sobą słodki zapach zatoki Ariake. Niemal każdej nocy huczały nad obozem w drodze na Honsiu B-29. Jeńcy wiwatowali. Zbliżał się koniec, wiedzieli, że wkrótce zostaną uwolnieni. Każdy przelot poprzedzało porykiwanie syreny alarmowej umieszczonej nie opodal strażnicy. Jeńcy, pomrukując i grzebiąc się, niechętnie włazili do schronu długości 120 stóp, szerokiego na stóp osiem, a tak płytkiego, że co wyżsi musieli się w nim schylać.
Mimo licznych alarmów, aż do początków maja nie spadła na obóz ani jedna bomba. Will szedł sobie spokojnie i powoli jak zwykle. Już dochodził do drzwi schronu, gdy obsypał go gruz. Wskoczył do środka, gdy druga bomba trafiła w plac ćwiczeń. Potem nastąpiły kolejne wybuchy.
Ktoś otworzył drzwi i Will zobaczył błysk płomieni. Pułkownik Diggs krzyknął:
- Szpital! - i wygramolił się na zewnątrz, a za nim Will i jeszcze z tuzin chłopa. Obóz zamienił się w piekło. Płonął szpital, płonęły inne zabudowania, a także ich własne baraki. Japończycy usiłowali gasić pożar przestarzałymi pompami wodnymi. Pomagali im jacyś jeńcy. Inni krzyczeli! - Niech się pali! Niech się pali!
Zdawało się, że Omutę spowija pomarańczowa opończa. Musiało płonąć całe miasto. Jacyś Amerykanie podskakiwali z radości, Will obawiał się, że rano weźmie za to srogą zemstę Wiluś Dzieciak.
Rzeczywiście, zaczęli bić za byle co. Tego dnia zmarł w strażnicy Banning. Najstarszy z amerykańskich lekarzy, Pruitt, domagał się oględzin zwłok. Był wstrząśnięty. Oczywiście, tego człowieka zagłodzono. Ważył przedtem jakieś 170 funtów. Teraz trzy razy mniej.
I tegoż wieczora pułkownik Abbott przyłapał w kuchni szeregowca nazwiskiem Harris na kradzieży bułek. Wygłosiwszy wszystkim, którzy mogli go słyszeć, najpierw referat o szkodliwości złodziejstwa, posłał po Wilusia. Dzieciak zjawił się wraz z dwoma Japończykami i wszyscy trzej zaczęli Harrisa okładać, na oczach całej stołówki, kijami i pięściami, po czym wywlekli go do strażnicy.
Przez cały następny tydzień dochodziły wieści, że Harrisa torturują. Pewien kapral widział, jak kazali mu klęczeć na ostrych bambusowych prętach, a sami Bill pasami. Inni widzieli go powieszonego przed strażnicą za palce. Jeden zeznał, że najpierw umoczyli skatowanego Harrisa w wodzie, potem owinęli mu kark przewodem elektrycznym i włączyli prąd. Prawie nie dają mu jeść, po dziewięciu dniach cierpień leży przed strażnicą, bez zmysłów, w błocie, na deszczu. Rano japoński lekarz stwierdził zgon na atak serca.
Także nadzorcy w kopalni, z zemsty za naloty na Omutę, stali się nieznośni i wyładowywali wściekłość na jeńcach.
Wiluś Dzieciak często rozmawiał z nadzorcami, jeńcy domyślali się, że ich jeszcze bardziej podjudza. Will i Bliss ponownie zgłosili się ochotniczo do zajęć w kopalni w przekonaniu, że mogą być tam w czymś pomocni. W pierwszym już dniu ich pobytu ludzie z grupy odmówili poszukiwania nie odkrytego pokładu węgla, ponieważ musieliby się przebijać przez twardą, litą skałę.
- To samobójstwo - powiedział któryś z nich. - Spytaj Shirasu. - Był to jeden z nadzorców sympatyzujących z jeńcami. - Poproś, żeby ci opowiedział, co się stało z ostatnim oddziałem, jaki drążył ten chodnik.
Początkowo Shirasu bał się mówić, ale gdy go Will zapewnił, że zachowają to dla siebie, przyznał, że ostatnia grupa źle wyliczyła czas potrzebny na odpalenie ładunków dynamitu i została rozniesiona na strzępy. On sam obawiał się o swoje życie, ale musiał być posłuszny pod groźbą utraty pracy.
Will złożył skargę w zarządzie kopalni, mówiąc, że to poważne naruszenie Konwencji Genewskiej.
- Wojna wkrótce się skończy - powiedział. - Przyrzekam, że jeśli nam nie pomożecie, postawię was przed sądem za zbrodnie wojenne.
Urzędnik pobladł, po czym odpowiedział z przymilnym uśmiechem małego funkcjonariusza:
- Kapitanie, tu zaszło nieporozumienie. Kompania Mitsui nakazała nam surowo, byśmy traktowali jeńców właściwie. - Wezwał szefa nadzorców, obsztorcował go hałaśliwie za popełnienie tak głupawej pomyłki, po czym skłonił się służalczo.
Mimo to, większość nadzorców nadal traktowała jeńców z taką bezwzględnością, że niektórzy celowo łamali sobie ręce lub nogi, byle się uwolnić od kopalni, a co bardziej oporni zaczęli organizować sabotaż. Sypali piasek do silników, ukrywali kilofy, i narzędzia specjalne pod skalnym rumowiskiem. Do codziennych praktyk należało wyjmowanie zawleczek z rolek transportera, niszcząc w ten sposób setki stóp gumowej taśmy. Cukier kradziony ze stołówki wsypywali do benzyny poruszającej najrozmaitsze silniki. Sabotaż rozwścieczał Dzieciaka bardziej, niż najdokuczliwszych urzędników kopalni. Nadal ściśle współdziałał z Abbottem i z początkiem czerwca mało który oficer odważył się z pułkownikiem rozmawiać.
Bicie jeńców podsycało tylko w nich żądzę buntu. Do wściekłości doprowadzało ich jednak okradanie przez strażników paczek Czerwonego Krzyża. Od stycznia każdy z jeńców otrzymał tylko pół paczki, podczas gdy strażnicy nieustannie paradowali z amerykańskimi papierosami w zębach, przegryzając dym amerykańską czekoladą. Popov odzyskał nie tylko zdrowie, ale i pogodę ducha, namówił więc jeszcze dwu innych zatrudnionych w stołówce, żeby zrobili z nim skok na schron przeciwlotniczy, gdzie zmagazynowano setki paczek Czerwonego Krzyża. Jeden miał stanąć na oku, podczas gdy drugi spuszczał trzeciego przez otwór wentylatora. Plan został wykonany następnej chmurnej nocy. Na oku stanął Popov. Już miał ten trzeci włazić w otwór wentylacyjny, gdy pojawił się Abbott.
- Dorobo! - wrzasnął.
Obskoczyli schron strażnicy, żeby złapać złodzieja. Było ciemno, wszyscy trzej jeńcy dali nura ku barakom. Popov z jeszcze jednym przelazł przez latrynę, trzeci zaś, długonosy McGee, uciekł między barakami, powaliwszy po drodze jeńca Holendra, który w odwecie rozdarł mu koszulę.
Rano pułkownik Abbott zebrał jeńców na placu apelowym. Twarz miał purpurową.
- Ostatniej nocy kilku ludzi usiłowało wykraść żywność przechowywaną w schronie. Kradli żywność stanowiącą własność nas wszystkich. Niektórzy z was znają złodziei. Żądam, żeby wystąpili i wskazali ich palcem.
Nikt nawet nie drgnął.
- Wystąpić! - rozkazał. Nikt nie wystąpił. Abbott przeszedł przed szeregiem i zobaczył rozdartą koszulę McGee'a. - Brałeś w tym udział!
- Nie, sir.
- Rozepnij koszulę.
McGee rozpiął, ukazując głębokie zadrapania. Abbott ucapił McGee'a i potrząsnął nim.
- Gdzieżeś się tak podrapał?
- W kopalni - odparł McGee.
- Łżesz jak pies. Pracujesz w stołówce. - I gdy tarmosił McGee'em jak gruszką, wystąpił pułkownik Diggs.
- Wypuść pan tego człowieka.
Abbott go zlekceważył i palnął McGee'a w twarz. Diggs chwycił go za ramię.
- Do cholery, pułkowniku, zostaw pan tego chłopca. Wystąpił także Will, z nim jeszcze sześciu oficerów i ruszyli z takim impetem, że Abbott McGee'a wypuścił.
- Jeżeli pan przekaże tego człowieka Dzieciakowi - powiedział Diggs - przysięgam, że pan za to odpowie.
- Robię tylko to, coście powinni robić wy, panowie oficerowie. To jest miejsce hańby - powiedział zgodnie z prawdą. Zdradził jednak Abbotta wściekły błysk oka.
Will natychmiast poszedł do biura majora Watanabego. Kipiąc jeszcze z wściekłości, powiedział:
- Sytuacja staje się nie do zniesienia, majorze. - Opowiedział, co zaszło na placu apelowym, po czym wylał tłumione skargi na okrucieństwa popełnione ostatnio przez japońskich strażników.
- Jak pan może tolerować takie zbrodnie, słyszał pan jak się znęcali nad Banningiem i Harrisem? Co z was za ludzie? - Opowiedział o prześladowaniach jeńców na trzech statkach śmierci. - Jak może pan usprawiedliwiać podobne bestialstwa?
Watanabe słuchał z pochyloną głową. Will stał przed nim, spocony z gniewu. Major w końcu przemówił:
- Nie ma usprawiedliwień dla bestialstwa, kapitanie McGlynn. Nie zaprzeczam niczemu, co pan powiedział. Jestem pewien, że tak się stało. - Wskazał krzesło. - Proszę usiąść i posłuchać. - Poczekał, aż Will usiądzie, bo siadać nie chciał. - Studiowałem na Columbii a moja rodzina, choć buddyjska, ma przyjaciół wśród chrześcijan, a także wielu przyjaciół na Zachodzie. Wszyscy moi chrześcijańscy przyjaciele są lojalnymi Japończykami, mimo to byli przygnębieni atakiem na Pearl Harbor. Ja także. Wszyscy widzieliśmy, że Ameryka nie jest naszym prawdziwym wrogiem, choć nie chcieliście zrozumieć pewnych naszych problemów.
- Co to ma wspólnego z waszymi okrucieństwami?
- Proszę o cierpliwość. Mieszkam w pięknym małym mieście o pięćdziesięciu tysiącach mieszkańców. Jesteśmy dumni z naszych licznych świątyń i pomników, i ogrodów. Nasi ludzie są dość cywilizowani i łagodni. Mamy także małą fabryczkę amunicji, stoi jakąś milę za miastem. W ciągu ostatnich trzech miesięcy nasze małe miasto zostało zbombardowane sześciokrotnie. Fabrykę doszczętnie zniszczono już za pierwszym razem - a mimo to bombardowań wymierzonych wyłącznie przeciw niewinnym cywilom dokonano jeszcze pięć razy. Zabito co czwartego mieszkańca miasta. Jest to, jak sądzę, większy procent strat, niż wszystkie wasze dywizje piechoty morskiej poniosą w ciągu całej wojny.
- Przykro mi, majorze, ale wyście się tej wojny domagali.
- Myśmy się domagali? To dyskusyjne. Właśnie otrzymałem list z mojego, niegdyś tak pięknego miasta. W ostatni piątek mój własny skromny domek trafiła bomba zapalająca. W ciągu paru minut straciłem ojca, matkę, ukochaną żonę i dwie oddane mi siostry.
Speszył tym Willa.
- W ubiegłym tygodniu musiałem pojechać do Tokio. Byłem wstrząśnięty widokiem naszego największego z miast, obróconego w perzynę. Może pan sobie wyobrazić Nowy Jork ze szkieletami drapaczy chmur i całą resztą w gruzach? Może pan sobie wyobrazić Waszyngton z ruinami Kapitolu i placem Lincolna zasłanym trupami? Proszę mi teraz pozwolić zadać panu jedno pytanie, kapitanie. Czy uważa pan mord popełniony na setkach tysięcy moich rodaków za mniejsze okrucieństwo od tego, jakiego doznaliście wy i inni na owych statkach śmierci?
Will nie potrafił odpowiedzieć.
- Załóżmy, że wasze okrucieństwa są higieniczne. Żaden Amerykanin nie zbił Japonki pałą, ani nie nadział japońskiego dziecka na bagnet. Ale japońskie kobiety i niemowlęta zamieniają na popiół wasi ludzie, którzy są wysoko i nie słyszą ich krzyków przerażenia. - Wstał. - Schylam ze wstydu głowę za okrucieństwa popełnione przez moich krajan. Pana zaś proszę, żeby był łaskaw zajrzeć w głąb własnego serca. Czy wasze aseptyczne morderstwa są mniej okrutne, niż te popełnione bezpośrednio? Zawsze jestem pod wrażeniem słów Jezusa, zwłaszcza „kto jest bez winy, niech rzuci w nią kamieniem". - Skłonił się i otworzył drzwi.
Will ruszył powoli w stronę baraków. Słowa Watanabego wywarły na nim wrażenie, ale nie przekonały. Bomby spadające na Japonię miały zakończyć tę wojnę, którą sama przecież wywołała. Pozostało im tylko poddać się, a zostanie zakończona. Ameryka nie zamieni ich w niewolników, nie zgwałci ich kobiet, ani nie zakatuje mężczyzn.
Dostrzegł Dzieciaka i zasalutował grzecznie. Ale Wiluś chwycił go za ramię.
- Powiadają, że jesteś amerykańskim mistrzem dżiu-dżitsu. Will uśmiechnął się. - Ameryka nie ma mistrza, a ja jestem tylko małym uczniem.
- Jesteś dość dobry, żeby ze mną poćwiczyć.
Will wiedział, jaką przyjemność sprawiały mu te wygibasy. Sprzeciw nie miał sensu.
- Postaram się.
Strażnik chwycił Willa za koszulę i powalił na ziemię. Will wstał powoli, starając się wymyślić sposób na uniknięcie poważnych obrażeń, bez konieczności powalenia tego oprawcy.
Wiluś Dzieciak triumfował. -- Wielki Amerykanin - zapiał. - Mały Japończyk. - Znowu powalił Willa i ten znowu wstał powoli. Potem Dzieciak podciął kopniakiem nogi Willa i wyrżnął kolanem w szczękę, gdy Will padał. Już otaczał ich tłum jeńców i strażników. Strażnicy wiwatowali, jeńcy patrzyli z niepokojem. Will okulał. Jeszcze jeden taki kopniak, a trzaśnie kość. Musiał się bronić. Gdy Wiluś ucapił go znów za koszulę, Will zrobił unik, objął przeciwnika i trzasnął nim o ziemię.
Jeńcy wydali okrzyk radości.
Wiluś Dzieciak wstawał powoli. Świecąc okiem, w którym płonęła dzikość jego charakteru, ruszył leniwie naprzód. Obchodzili się dokoła. Japończyk skoczył, ale Will wykonał zwinny unik i pchnął go w dół. Tym razem jeńcy byli już na tyle mądrzy, żeby powstrzymać wybuch radości, cieszyli się po cichu.
Obaj mężczyźni okrążyli się raz jeszcze, trzymając za koszule. Poniżony strażnik wykonał błyskawiczny ruch, który mógł Willa rozłożyć, ale on się tylko przygiął, zwinął i przerzucił sobie Japończyka przez plecy.
Wiluś Dzieciak poderwał się na równe nogi i ruszył ku Willowi rozjuszony, ten jednak z łatwością powalił go w piach. Tym razem Dzieciak podniósłszy się, chwycił pałkę. Podszedł złowieszczo do Willa. Zatrzymał go rozkazujący głos:
- Przyprowadzić jeńca do mojego biura! - rozkazał major Watanabe stanowczo i odmaszerował.
- Nie przeżyje pan w tym obozie ani dnia dłużej - powiedział Watanabe Willowi, gdy ten wszedł po kilku minutach do jego gabinetu. - Komendant Obozu 14 jest moim przyjacielem. Spodoba się panu. Dobrze mówi po angielsku, gra w shogi i prowadzi wzorcowy obóz. Ma dobrych podoficerów.
Przyszedł Bliss z zawiniętymi w koc manatkami Willa. - Do zobaczenia po wojnie - powiedział. - Dziś wieczór podpalę na twoją cześć moje pierdy!
„Jacyż z tych Amerykanów wariaci", myślał Watanabe potrząsając Willowi dłoń. - Może się znowu spotkamy w lepszych okolicznościach.
„Jacyż z tych Japończyków dziwacy", myślał Will. Podziękował Watanabemu za wszystko, co ten dla niego uczynił.
Urzędnik wyprowadził go za budynek, gdzie czekała mała ciężarówka. Kazali mu usiąść z tyłu. Wlazł na platformę, spuścili plandekę. Gdy ciężarówka ruszyła ku bramie wyjazdowej, kucnął.
Kilka minut później poczuł zapach zatoki Ariake. Wspinali się na niewielkie wzgórze, ujrzał z lewej obszar wzburzonej wody. Był bezpieczny, kłopoty miał za sobą. Poklepał kierowcę po ramieniu. - Gdzie ten Obóz 14, żołnierzu?
Kierowca wskazał obszar za zatoką. - Tam. W Nagasaki.
Yoshida, były minister spraw zagranicznych, nadal działał potajemnie na rzecz pokoju. Człowiek ten, który pomógł Konoyemu napisać „Memoriał dla Tronu", i wywołał furię kół wojskowych nawołując do szybkiego zakończenia wojny, otrzymał wiadomość, że wiceadmirał Ozawa na własną rękę negocjuje z Brytyjczykami. Yoshida natychmiast udał się do Sztabu Cesarskiego. Ozawa powitał dyplomatę uprzejmie, gdy jednak usłyszał, że flota ma zamiar przewieźć negocjatora do Brytyjczyków na pokładzie okrętu podwodnego, opadła mu szczęka.
- Nic mi o takim przedsięwzięciu nie wiadomo - powiedział oschle.
Yoshida czuł się jak dureń, ponieważ jego informator był szanowanym, starym mężem stanu. Wyszedł bez zwłoki. Dwa dni później pojawili się w jego domu w Oiso dwaj kempei. Poprosili uprzejmie, żeby im towarzyszył do sztabu w Kudanie. Yoshida uznał, że wpakował go w to Ozawa i zdumiał się, poinformowany w czasie przesłuchania, że jego aresztowanie nie ma nic wspólnego ze sprawą okrętu podwodnego.
- Proszę powiedzieć szczerze wszystko, co panu wiadomo o kontekście sprawozdania przedłożonego Tronowi przez księcia Konoyego w lutym.
Odgadł, że wiedzą o jego udziale przy pisaniu „Memoriału".
- Nie mam nic do powiedzenia - rzekł. Konstytucja nadal chroniła tajemnicę korespondencji, nie mogli więc odeń żądać, by im streszczał raport adresowany do cesarza.
Przyciskali go, a ich wnikliwe pytania dowodziły w oczywisty sposób, że chcieli jedynie poznać treść zaleceń, przekazanych przez Konoyego Jego Majestatowi. Inni przesłuchujący zaczęli go ostro wypytywać o przyjaźnie z ambasadorami Brytanii i Ameryki. Przyznał, że łączy go szczególna przyjaźń z Grewem, i że posyłał mu od czasu do czasu paczki żywnościowe, gdy po Pearl Harbor zamknięto go we własnej ambasadzie.
- Poinformowano nas, że w owym czasie obiecywał pan spotykać się z ambasadorem Grewem potajemnie. Gdzie się spotykaliście? Jaki był cel tych spotkań?
- Nigdy nie składałem takich obietnic! - odparł oburzony Yoshida.
- Mamy dowód, że pan je składał.
- To pokażcie mi ten dowód.
Jeden z przesłuchujących wręczył mu list napisany przez Yoshidę do Grewa przed repatriowaniem ambasadora.
- Wysłałem go jawnie, wiedząc, że zostanie ocenzurowany. Było to zwyczajne pożegnanie.
Drugi z przesłuchujących wskazał zdanie wyrażające nadzieję, że spotkają się w lepszym czasie.
- To znaczy tyle co „obyśmy się spotkali w lepszych czasach".
- Innymi słowy jest to obietnica potajemnego spotkania.
- Oczywiście, że nie jest - powiedział rozdrażniony Yoshida. - Możecie to tak w angielszczyźnie odebrać, ale ja napisałem tylko słowa pożegnania. Nie ma tu żadnego wielkiego spisku, ani tajnych spotkań.
Yoshida wyjaśniał i wyjaśniał, przesłuchujący nie chcieli tych wyjaśnień rozumieć. Uprzejmie odprowadzili go do celi. Został najzwyczajniej uwięziony. Należało to, prawdę powiedziawszy, do tradycji rodzinnej. Jego ojciec siedział w więzieniu za pomoc udzieloną rebeliantom podczas Rewolty Satsumy.
Yoshida był tylko pierwszym z dwunastu uwięzionych za związek z „Memoriałem". Inni, o których wiedziano, że sympatyzują z Zachodem, zostali przesłuchani, wśród nich sekretarz księcia Saionjiego i prezes Towarzystwa Amerykańsko-Japońskiego. Celem nadrzędnym tych poczynań było zgromadzenie dowodów, jakie by usprawiedliwiały aresztowanie Konoyego, który na ręce markiza Kido złożył ostry protest.
- Dlaczego ci z Kempeitai tak gorliwie poszukują treści mego „Memoriału" do Tronu? Po prostu nie rozumiem, dlaczego muszą to robić. Przekazałem go zgodnie z wolą cesarską i wyraziłem moje zdanie tak, jak tego żądano. - Był wysoce oburzony, ponieważ uważał, że jego rodzina jest równie dobra jak cesarska. - Jeśli sprawy będą prowadzone jak ta, zamierzam zrezygnować ze zobowiązań wobec Dworu i zrzec się wszelkich zaszczytów. Nie mogę wykonywać swych obowiązków jako jushin w tak uwłaczających okolicznościach. Udaję się bezpośrednio do ministra wojny Anamiego i zażądam wyjaśnień.
Kido zastanowił się chwilę.
- Zanim pan porozmawia z Anamim, pozwoli książę, że sam się z nim zobaczę. On mi to wyjaśni. - Nim dzień ten dobiegł końca, Prywatna Pieczęć otrzymał zapewnienie ministra wojny, że Kempeitai przerywają wszelkie dochodzenia i przesłuchania w związku z „Memoriałem".
Konoye dał się udobruchać, ale niepokoju panującego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych nie udało się stłumić.
Tadashi wpadał w popłoch przy każdym pukaniu do drzwi jego gabinetu ze strachu, że go z jakichś przyczyn powiążą z grupą zwolenników pokoju i że ujawni się jego udział w przesłaniu Roosevelta do cesarza.
Jedynym, który się tym w ogóle nie przejął, był jowialny Okazaki, mimo iż powszechnie wiedziano o jego bliskich związkach z Yoshidą. Ale szef prasy spokojnie spacerował korytarzami, ubrany jak zwykle w swoje amerykańskiej produkcji garnitury i budził respekt.
Trwała nadal seria amerykańskich nalotów mających na celu całkowite zniszczenie japońskich centrów przemysłowych. Zwyczajowym teraz pozdrowieniem było „Jeszcze się nie spalił?". Wszystko inne nie miało znaczenia. Jun przypomniał sobie śpiewkę, nadawaną do znudzenia przez tokijskie radio przed pierwszym nalotem, który wzniecił wielki pożar:
Dlaczego mamy bać się tych nalotów?
Stalowe sieci rozwieśmy na niebie –
młodyś czy stary - powstań i bądź gotów
bronić honoru Ojczyzny w potrzebie!
Przylatuj, wrogu, kiedy tylko chcesz...
Jun, podobnie jak jego współlokator, przestał chodzić do schronów. Pochylali się natomiast w swojej izdebce nad krótkofalówką, podsłuchując rozmowy prowadzone przez załogi samolotów B-29. Jun był tym zafascynowany, ponieważ po raz pierwszy od początku wojny słyszał język angielski w wydaniu amerykańskim. Jeszcze bardziej ekscytował go słuchany przez lotników jazz. Obaj młodzieńcy zostali tą podniecającą muzyką zarażeni.
Na początku maja na dom, w którym mieszkał Tadashi z rodziną, spadła seria bomb zapalających i dom spłonął. Znaleźli się wśród pogorzelców. Shogo znalazł dla nich nowe mieszkanie w okolicach Cesarskiej Kwatery Głównej. Życie Todów w nowym pomieszczeniu stało się bardzo trudne. Floss miała mniej przyjaciółek, otaczali ją podejrzliwi sąsiedzi. Nie mogła robić zakupów, ponieważ była w dziewiątym miesiącu ciąży. Na szczęście dostawali paczki żywnościowe od ministra spraw zagranicznych Togo i paru innych osób.
W dniu 23 maja, w chwili gdy kończyli kolację, weszło dwóch ubranych na szaro męższyzn. Jeden z nich oświadczył, że mają rozkaz doprowadzić Tadashiego do sztabu na przesłuchanie.
- Nie martw się o nas - powiedziała Floss, ale jej oczy były bardziej wymowne.
Tadashi zaprzeczył w sztabie, że cokolwiek wiedział o Yoshidzie albo o „Memoriale".
- Wiemy - powiedział major. - Dowiedzieliśmy się w czasie śledztwa, że czynił pan starania, by przekonać prezydenta Roose-velta o celowości wysłania listu do cesarza.
Udziału w tej sprawie Tadashi się nie wyparł. - Chciałem tylko zapobiec katastrofalnej wojnie.
Major spytał, kto jeszcze był w tę aferę zamieszany, ale Tadashi odmówił odpowiedzi.
- Będzie pan miał wielkie nieprzyjemności, Toda - zagroził major. - Chyba że nam pan pomoże.
- Sam za to odpowiadam.
Major kazał mu przemyśleć sprawę raz jeszcze, potem zwolnił. Zabrali go do więzienia garnizonowego w Yoyogi i osadzili w celi sąsiadującej z celą Yoshidy. Godzinę później zawyły syreny. Potem dał się słyszeć huk motorów i eksplozji na obszarze Harajuku. Wybuchom towarzyszyły krzyki. Płonął gmach więzienia. Strażnicy odprowadzili Tadashiego i Yoshidę do magazynu warzyw. Żar był tam jednak taki, że mogliby się upiec na śmierć.
- Wyjdźmy stąd - powiedział strażnik i przeprowadził ich przez ulicę do Świątyni Meiji. Pobiegli, by schronić się w ogrodzie zewnętrznym. Tadashi pomyślał przez chwilę o ucieczce, ale dokąd mógłby uciec?
Dwie noce później powróciło nad Tokio pięćset superfortec, by zmasakrować jego centrum. Po raz pierwszy płomienie liznęły Pałac Cesarza. Fruwające szczątki domów przeskakiwały szeroką fosę, podpaliły żywopłot, po którym ogień dotarł do kilku budynków i samego Pałacu. Zmarło dwudziestu ośmiu ludzi jego załogi, natomiast cesarz z cesarzową rezydowali wtedy w Obunko, bibliotece cesarskiej, oddalonej o pół mili od Pałacu i usytuowanej w cesarskim ogrodzie. Para cesarska była bezpieczna w podziemnym bunkrze Obunko, lecz poza murami stojące pawilony cesarzowej wdowy, następcy tronu i innych członków rodziny cesarskiej zostały zniszczone doszczętnie. Legło w gruzach także Ministerstwo Spraw Zagranicznych i oficjalna rezydencja premiera. Całe połacie dzielnic bankowych, handlowych i rządowych wkrótce poszły z dymem wraz z tokijskim więzieniem wojskowym, w którym spłonęło żywcem sześćdziesięciu dwóch alianckich lotników.
Floss wybiegła z Masaem ze swego dwukondygnacyjnego, drewnianego domu już wtedy, gdy na wyznaczony cel zaczęła spadać ulewa bomb zapalających. B-29 buczały na tokijskim niebie całkiem bezkarnie, ponieważ stanowiska artylerii przeciwlotniczej skutecznie zbombardowano wcześniej. Grzmot tysięcy motorów był przerażający, ale Masao, prowadząc ciężarną matkę w stronę Cesarskiej Kwatery Głównej, nie okazywał strachu. Usłuchali Shoga, by w razie niebezpieczeństwa, schronić się w bunkrach armii. Ciągnęli ku ich wrotom tłumnie także inni cywile.
Jeden z samolotów przewarczał nisko zrzucając syczące i trzeszczące pęki zapalających lasek na dach ich domu. Buchnęły płomienie. Masao unosił ze sobą jedynie wiaderko do gaszenia ognia i myślał o tym wszystkim, co pozostawił za sobą. Pociągnął matkę na otwartą przestrzeń wokół schronów. Do zaryglowanych drzwi dobijały się setki cywilów.
Zaczęły na nich spadać wielkie kule ognia, rozbiegali się więc na wszystkie strony jak liście zdmuchnięte przez wiatr. Floss poczuwszy ostry ból w brzuchu, błagała niebo, żeby to nie był przedwczesny poród. Lekarz zapewniał ją, że dziecko nie przyjdzie na świat wcześniej niż za dziesięć dni. Masao był zafascynowany spadającymi kulami ognia; przypominały mu płomienie latarni. Oglądał je niczym sztuczne ognie. Nie było paniki, nikt nie skowyczał. Matki starały się uspokajać dzieci, one zaś choć strwożone, przywierały cicho do rodziców.
Oficer wydał rozkaz i poborowi zaczęli otwierać przed ludźmi wrota. Nie runęli w nie tłumem, czekali na przewodników. Ale gdy zaczęli wchodzić, wybuch ognistych kul wywołał popłoch i napór na drzwi. Masao odciągnął matkę w tył, żeby ją uchronić przed zgnieceniem. Patrzył na „latarnie" cicho opadające w dół. Wybuchały z łoskotem tuż przed lądowaniem, rzygając wokół laskami ognia. Jedna frunęła ku Floss. Masao zasłonił ją własnym ciałem i oberwał laską w głowę, nakrytą pikowanym kapturem. Ponieważ
Floss nie chciała nosić kaptura, Masao nasadził na jej głowę wiadro. W tejże chwili laska zaczęła pryskać ogniem.
Wprowadził ją w drzwi schronu. We wnętrzu panował gęsty mrok, a tłum z zewnątrz napierał na tych w środku, popychając ich coraz głębiej. Masao i Floss byli jeszcze tak blisko drzwi, że widzieli pożar całej dzielnicy. Płakały dzieci, matki usiłowały je uciszać. Przenikał do schronu dym i ludzie zaczynali kaszleć. Narastał żar.
Oczy Floss łzawiły od dymu. Łzy ściekały po policzkach. Ludzie w głębi schronu dusili się na śmierć i usiłowali wydostać na powietrze, podczas gdy ci przy wyjściu - by uciec od płomieni, starali się wejść głębiej. Floss poczuła zawrót głowy, potem zemdlała. Masao wziął ją na barana, tak jak to czynili widziani na filmach strażacy i powlókł ku wyjściu. Miał nadzieję, że pożar na zewnątrz przygaśnie. W każdym razie wolał podjąć to ryzyko, niż pozostać wewnątrz i udusić się w męczarni. Ciężar matki przygniótł go do ziemi już u samych drzwi. Poczuł, że ktoś ją zdejmuje mu z pleców. Wstając ujrzał żołnierza wynoszącego matkę na zewnątrz. Wyszedł za nimi na otwartą, wolną od płomieni przestrzeń. Usłyszał za sobą rozpaczliwe jęki. Uszli w porę, bo właśnie wylądowała u wrót schronu kolejna ognista, rzygająca ogniem kula.
Żołnierz podawał Floss manierkę z wodą. Potem przeprosił i pobiegł pomagać innym. Matka z synem, wtuleni w siebie, spędzili w tej kruchej oazie bezpieczeństwa całe godziny. W końcu pożary przygasły.
Po marcowej masakrze ten nalot okazał się najbardziej niszczycielski: w ciągu jednej nocy zrównano z ziemią siedemnaście mil kwadratowych stolicy. Świt odsłonił ziemię spaloną, ale dym i kurz wisiały nad nią tak gęste, że przesłaniały wschodzące słońce. Wszędzie snuli się oszołomieni ludzie: szukali swoich bliskich. Żołnierze organizowali ocalałych w grupy, każdemu ofiarowując kulkę ryżu. Od grupy do grupy przechodził oficer, ostrzegając:
- Nikomu nie mówcie, co się tu stało.
Był to pierwszy biały ryż, jaki Masao jadł od miesięcy. Floss zmuszała się do jedzenia, choć czuła mdłości. Usłyszeli krzyk ulgi:
- Ach, bujide yokatta! - Był to Shogo. Objął Masao i delikatnie postawił Floss na nogi.
- Jesteście cali? - spytał z troską w głosie.
- Chyba tak. - Pochyliła się i objęła Masao. - On uratował nam życie ostatniej nocy. Nie wiem, jak to zrobił, ale wyniósł mnie ze schronu, gdzie bym się na pewno udusiła.
Shogo uścisnął chłopcu dłoń.
- Dobry żołnierz - powiedział.
Kobieta o twarzy poczerniałej od sadzy, w popalonej sukni, podniosła przed Shogiem pięść.
- Wy wojskowi! - krzyknęła. - Wy ciągle nosicie ładne buty. My, lud japoński, biegamy po tym piekle boso albo w zdartych kapciach, dzień i noc. Nie mamy nic do jedzenia, a wy obrastacie w tłuszcz.
Shogo pochylił głowę i milczał.
- Jak możesz, żołnierzyku, łazić między nami i chełpić się pełnym żołądkiem? Czemu nie jesteś w samolocie i nie strącasz tych Betek i nie bronisz ojczyzny? Wstydź się!
Shogo zaczął coś mówić.
- Myślisz, że jestem jakaś bezczelna baba. - Machnęła wiadrem do gaszenia ognia. - Myślisz, że się ciebie boję? Spróbuj mnie przewrócić! Zastrzel mnie! Wolę umrzeć, niżeli żyć w tym świecie, któryś dla mnie zgotował!
Shogo, zasępiony, odprowadził Floss do bramy; wzdragał się pod ciosami ścigających go, wściekłych słów. Ich dom był teraz kupą dymiących popiołów. Mimo to dwójka mieszkańców zaczęła przegrzebywać rumowisko w poszukiwaniu jakichś przedmiotów. Shogo prosił Floss o cierpliwość, a sam poszedł, by znaleźć środek transportu i przewieźć Floss do domu Todów.
Masao, rozglądając się po okolicy w oczekiwaniu na powrót Shoga spostrzegł tłum otaczający wrak superfortecy B-29. Poprosił Floss, by pozwoliła mu tam pójść i popatrzeć. Przepchnął się przed gapiów. Obok kawałka skrzydła leżał zwęglony tors Amerykanina. Jacyś ludzie modlili się za jego duszę. Jedna wszakże kobieta, martwe niosąc dziecko, przepchnęła się przez tłum.
- Amerykański morderca! - krzyknęła i zaczęła kopać trupa.
Odciągnął ją delikatnie jeden z gapiów.
- On też musiał mieć matkę - powiedział. Wściekła, odwróciła się i, zalana łzami, odeszła.
2.
Był późny ranek, gdy Shogo mógł wreszcie zawieźć Floss i Masao do domu Todów. Emi i Sumiko kończyły właśnie przygotowania do ewakuacji do Nagano, położonego sto dwadzieścia mil na północ od stolicy, mierząc w linii prostej. Bywały już w Nagano parokrotnie, wynajęli tam, poprzez jednego z przyjaciół, niewielki domek, więc dom w Tokio został niemal doszczętnie ogołocony, pozostały w nim jedynie duże meble, łóżka i część odzieży. Nie było w okolicy lekarza, ale późnym wieczorem sprowadzono do Floss położną, która ją zbadała. Zapewniła rodzinę, że dziecku nic się nie stało, a bóle, jakie Floss odczuwa, spowodował wysiłek ostatniej nocy. Emi nalegała, by Floss wyjechała z nimi do Nagano.
- Nie mogę pozostawić Tadashiego, jest taki samotny w więzieniu - zaprotestowała.
Shogo poparł matkę.
- W twoim stanie nie przeżyjesz następnego nalotu. Poza tym nie możesz mu w niczym pomóc. - Obiecał, że spróbuje Tadashiego uwolnić. - Postawione mu zarzuty nie są aż tak poważne, a on ma też wpływowych przyjaciół.
Ostatecznie przekonali Floss, że będzie najlepiej dla całej rodziny, jeśli wyjedzie z Tokio, i na trzeci dzień zakończono pakowanie rzeczy. Mieli wyjechać następnego ranka.
Tej nocy zawyły syreny, skryli się więc w rodzinnym schronie. Prowizoryczny strop nakryto warstwą ziemi grubości jednej stopy. Usiedli na prymitywnych ławach, gotowi natychmiast wybiec, gdyby spadły na dom owe zapalające laski.
Pomruk nisko lecących maszyn przerósł w ogłuszający hurkot. Było oczywiste, że zostali zaatakowani, wybiegli więc na zewnątrz. Monstrualne samoloty, podświetlone od dołu przez płonące miasto, miały barwę pomarańczy, były niewysłowienie i przedziwnie piękne. Padały nie opodal ogniste kule. Todowie zaczęli polewać ściany swego domu wiadrami wody. Po chwili stanęły w ogniu dwa domy sąsiadów. Wiedząc, że wkrótce pożar dopadnie ich domu, wbiegli do środka, by uratować bodaj odzież i kilka najcenniejszych rodzinnych przedmiotów. Nie pomyśleli o zdjęciu butów, przebiegli pokoje tatami. Co w końcu już za różnica, skoro dom ma stanąć w płomieniach?
Wybiegli pośpiesznie na ulicę, unosząc rzeczy osobiste. Najbezpieczniejsza była otwarta przestrzeń wokół świątyni buddyjskiej. Sunęli ku niej także inni. Nikt nie biegł; nie było łez ani krzyków. Masao odwrócił się i ujrzał za plecami ogień.
- Patrzcie! - zawołał i wszyscy się odwrócili. Zapewne płonął ich rodzinny dom. Choć przewidywali, że może zostać w końcu zniszczony, Emi żywiła skrytą nadzieję, że to się nigdy nie stanie. Straszny to będzie cios dla jej męża, gdy wróci z Chin i zastanie spaloną ziemię!
Dziedziniec świątyni buddyjskiej przygarnął tłum uciekinierów. Todowie rozłożyli na ziemi koce i siedli, wtuleni w siebie.
Nikt nie mógł zasnąć, ale tylko czasem padało jakieś słowo. Gdy wzeszło słońce, ruszyli zasępieni ku swemu domowi mijając dymiące ruiny cudzych domów. Jakież było ich zdumienie i jakaż ulga, gdy ujrzeli dom nietknięty. Jeszcze nie wierząc własnym oczom, Sumiko krzyknęła nagle:
- Nie powinniśmy byli wchodzić do tego domu w butach! - Musieli teraz czyścić podłogi tatami używając mokrych szmat. Nie do pomyślenia zdawało się pozostawienie brudu we własnym domu. Byli już gotowi do odjazdu, gdy przyszedł piechotą Shogo, by pomóc im w odniesieniu ostatnich pakunków dobytku na dworzec Ueno.
Centralny dworzec kolejowy pulsował masą ludzi dźwigających ogromne furoshiki wypełnione najpotrzebniejszymi przedmiotami codziennego użytku i odzieżą, przepychających się ku wszystkim peronom, żeby się rozjechać w różne strony kraju. Zdawało się, że idzie także sama szafa, ponieważ Sumiko widziała pod nią tylko parę nóg. Potem dołączył do defilady kufer z kimonami i inne meble.
Wejście do pociągu zdawało się niemożliwe, zostawili więc swoje furoshiki pod opieką Shoga, sami zaś wepchnęli się do wagonu zatłoczonego stojącymi ludźmi. Shogo, nie bez trudu, wepchnął ich pakunki przez okno. Nie było wolnych miejsc, to oczywiste, ale jakiś człowiek w średnim wieku, widząc, że Floss jest w ciąży, gdy pociąg ruszył - odstąpił swoje miejsce. Shogo biegł obok wagonu, usiłując ich wypatrzeć. Floss siedziała! To cudowne! Emi dopchała się z dziećmi do okna, by jeszcze na niego spojrzeć. Pomachali mu rękoma.
Floss, gdy pociąg nabierał prędkości, poczuła się winna temu, że ów mężczyzna, który odstąpił jej swoje cenne miejsce, naciskany teraz ze wszystkich stron, cierpi niewygodę. Odstąpienie przez Japończyka miejsca kobiecie, zwłaszcza gdy oznaczało to wielogodzinne stanie, było czymś bardzo niezwykłym. Wzruszona jego uprzejmym gestem zaczęła się zachwycać mówiąc: jakże wspaniali są niektórzy ludzie w tych czasach próby. Sumiko myślała: „Człowiek, który zostaje gentlemanem w podobnie odrażających warunkach, jest gentlemanem prawdziwym. Ten mężczyzna jest także odważny, ponieważ okazał dobrą wolę w stosunku do gaijin w czasie wojny". Była to chwila dla rodziny, zwłaszcza dla Floss, bardzo smutna, ale przecież opuszczali wreszcie niebezpieczne miasto.
Po dwóch godzinach od wyjazdu z Tokio usłyszeli jazgot lotniczych motorów. Dźwięk ten potężniał, pasażerowie rozglądali się trwożnie dokoła. W ciągu kilku ostatnich tygodni startujące z lotniskowców amerykańskie samoloty ostrzeliwały pociągi i inne cele. Znacznie niebezpieczniej było, gdy pociąg stawał, niż kiedy jechał.
Wyciu samolotów towarzyszył terkot karabinów maszynowych. Pociski pruły poprzedni wagon. Floss, czując, że to już koniec, położyła w opiekuńczym geście, dłoń na plecach Masaa, który wyglądał, jak zahipnotyzowany, przez okno. Rozległ się kolejny niesamowity skowyt pikującego samolotu, i następny wybuch ognia.
Z jakichś powodów samoloty odleciały równie nagle, jak przyleciały. Nalot się skończył, a pociąg jechał dalej.
3.
Zdawało się, że obrona japońska na Okinawie krzepnie, zaś straty powodowane przez kamikaze rosły. W tej sytuacji 8 Pułk Piechoty Morskiej, nowy pułk Marka, otrzymał rozkaz zajęcia dwu małych wysp przybrzeżnych, na których można by zainstalować urządzenia radarowe. W dniu 3 czerwca, po ciężkim ostrzale z dział okrętowych, dwadzieścia sześć barek desantowych z pułkiem tym na pokładach, zrzuciło kotwice u brzegów Ideya Shima, miłej małej wysepki, położonej na północny zachód od Okinawy. Nikt stamtąd nie odpowiedział ogniem i Mark zastanawiał się, czy to nie kolejny japoński podstęp. Patrzył, jak osiada na brzegu rój dwu batalionów. Nie padł ani jeden strzał. Mark zszedł na ląd z trzecim batalionem i z ulgą przyjął witającą ich ciszę. Na wyspie nie było ani jednego japońskiego żołnierza, jedyną przeszkodę stanowił tak rzęsisty deszcz, że musieli przespać tę noc w oceanie błota. Nazajutrz Marines ruszyli ku przeciwległemu brzegowi wysepki, spychając przed sobą przerażonych okinawskich cywilów i mnóstwo domowych zwierząt.
Sześć dni później batalion Marka wylądował, nie napotkawszy na opór, na drugiej wyspie, położonej na zachód od południowego cypla Okinawy. Było to bezpieczniejsze, komentował jakiś szeregowiec, niż jazda po autostradach Kalifornii. Następne dni spędzili jak w uzdrowisku. Należało schwytać i przesłuchać kilku cywilów, paru Okinawczykom opatrzyć rany otrzymane w czasie ostrzału. Podniecające było tylko pojmanie dwu japońskich pilotów udających cywilów. Trzeciego dnia Mark mógł z nimi porozmawiać. Mówili bez oporów. Marines piekli się na plażach, dosiadali małych okinawskich koników i usiłowali ujeżdżać woły, oczywiście na oklep.
Wakacje skończyły się 16 czerwca, kiedy przewieziono 8 Pułk Piechoty Morskiej na Okinawę i oddano pod dowództwo taktyczne l Dywizji Marines. Mieli zluzować wyczerpany bratni 7 Pułk. 18 czerwca, tuż po świcie, Mark znowu znalazł się na polu walki, tym razem w szeregach 2 Batalionu. Tuż po południu przyszedł na wizytację jednostki Marka służbisty generał. Było to wielkie chłopisko; ktoś puścił informację, że nazywa się Simon Bolivar Buckner i jest generałem porucznikiem, dowódcą Dziesiątej Armii.
Ktoś chciałby wiedzieć, co u diabła robi taki palant na linii frontu. A ten siadł na rozłupanym kamieniu, rozejrzał się po polu bitwy. Usłyszeli, że mówi „sprawy idą tu tak dobrze, że chyba zajrzę do innej jednostki". W chwilę później trafiło dokładnie w punkt obserwacyjny pięć pocisków. Odłamek trzasnął w występ rafy koralowej, jeden jej ostry kawałek frunął i trafił w pierś Bucknera. Nie upłynęło dziesięć minut i generał skonał.
8 Pułk Piechoty Morskiej ruszył naprzód, ku położonemu na południu miastu Makabe. Już po trzech dniach ogłoszono, że wyspa została opanowana, ale dla Marka był to dopiero początek zadania. Znowu miał wywabiać z jaskiń żołnierzy i cywilów.
W jednej z jaskiń nakłonił żołnierza japońskiego do złożenia broni, obiecawszy mu, że wyjedna dla niego pozwolenie pozostania przy okinawskiej pielęgniarce, z którą ten pragnął się ożenić. Wizyta w następnej jaskini omal nie skończyła się katastrofą. Tworzył ją wielopoziomowy labirynt, który piechota usiłowała oczyścić przy użyciu dymu. Już mieli pompować benzynę w otwór i podpalić, gdy Mark poprosił, żeby zaczekali z tym pół godziny. Spuścił się na linie do wnętrza i łaził po omacku kilka długich minut.
Usłyszał krzyk kobiety.
- Hello! - po angielsku. - Pochodzę z Hawajów, jest ze mną starszy brat, z Okinawy.
- Przyszliśmy, żeby was uwolnić - powiedział Mark. Z wolna wychynęli z głębi oboje, mężczyzna i kobieta, i Mark nie musiał ich ponaglać, by wyszli za nim na powierzchnię. Powitali ich tam Marines, częstując wodą i papierosami. Porucznik uścisnął dłoń mężczyzny. Okinawczyk, ujrzawszy, że niosą ku jaskini kanistry z benzyną, zamachał gwałtownie ramionami. Powiedział Markowi po japońsku, że płonąca benzyna zabije nie tylko żołnierzy przebywających na wyższych poziomach jaskini, ale także ośmiuset cywilów na niższych.
- Pozwól więc, że pójdę z tobą i wyprowadzę cywilów. Mark przedłożył to wszystko kierującemu operacją porucznikowi i ten zgodził się ją wstrzymać na następne pół godziny. Niemal tyle czasu zajęło Okinawczykowi sprowadzenie Marka na dół, do obszernej groty, w której tłoczyło się mnóstwo łudzi.
Okinawczyk tłumaczył, że Mark, piechur morski, wyprowadzi ich bezpiecznie na zewnątrz.
- Dali nam wodę i papierosy - powiedział. - A jeden wielki Marinę potarł swoim policzkiem mój policzek.
Ruszył z Markiem ku wyjściu, reszta za nimi. W połowie drogi trafili na tuzin Japończyków, którzy zatarasowali przejście karabinami. Okinawczyk próbował wyjaśniać, ale ich dowódca wrzasnął:
- Jesteś szpiegiem! Mark wyciągnął ramiona.
- Jestem bez broni. Przychodzę w pokoju, by ratować ludzi. Żołnierze pogadali między sobą i w końcu, burcząc nieprzyjaźnie, pozwolili ludziom przejść.
- A wy, żołnierze, nie pójdziecie z nami? - spytał Mark. - Walczyliście dzielnie, ale bitwa się skończyła. Nie utracicie honoru.
Żołnierze odeszli jednak w milczeniu na swój wyższy poziom.
Gdy cywile wylegli hurmem na powierzchnię, Mark powiedział porucznikowi, że pozostało w jaskini kilkuset żołnierzy, i że ci nie wyjdą. Wlano więc w otwór benzynę i wrzucono zapaloną szmatę. Buchnęły płomienie.
- Zrobiłeś tyle, ile mogłeś, McGlynn - powiedział porucznik. Tej nocy Mark myślał o tych żywcem spalonych żołnierzach.
W następnym tygodniu dziewięć tysięcy innych żołnierzy i cywilów, którzy odmówili wyjścia z jaskiń, zniszczono jak szczury - miotaczami ognia albo ładunkami dynamitu. Z końcem czerwca operację oczyszczającą zakończono. W ciągu trzech miesięcy, kosztem ponad siedmiu tysięcy zabitych Amerykanów, wyeliminowano sto tysięcy nieprzyjacielskich żołnierzy i czterdzieści dwa tysiące cywilów.
8 Pułk Piechoty Morskiej powrócił na Saipan, by przygotować się do ataku na główne wyspy Japonii. Mark był tą perspektywą przerażony. Iluż jeszcze niewinnych cywilów padnie, zanim zapanuje pokój?
Trafił, w dniu lądowania, na Bily'ego J., gdy ten pakował manatki. Wracał, wedle jego własnych słów, do Stanów, żeby przetrenować nowych oficerów.
- Myślę, że będziesz musiał osobiście, Mark, posprzątać pole bitwy. - Billy J. uścisnął mu dłoń. Nastąpiła męcząca pauza. - Daj mi znać, jak sobie radzisz. - Objął Marka krótko, lecz serdecznie, po czym wrócił do pakowania.
CZĘŚĆ SIÓDMA
„ZNIEŚĆ TO, CO NIE DO ZNIESIENIA, PRZETRWAĆ – CO SIĘ PRZETRWAĆ NIE DA”
1.
Iwo Jima, lipiec 1945
Żołnierze na Filipinach i wysepkach Pacyfiku tak małych, że można je przerzucić kamieniem, byli dla Japonii straceni. Tylko nieliczni powrócili do ojczyzny, a ci, którzy wrócić nie mogli, nie popełnili harakiri i nie polegli w ostatnim samobójczym ataku, zostali porzuceni, chorzy i umierający z głodu. Żyli z dnia na dzień, uciekając przed partyzantami lub Amerykanami, gnani jedynie pragnieniem przeżycia. Na Iwo Jimie skupiło się więcej tych straceńców na mili kwadratowej niż na jakiejkolwiek innej wyspie na Pacyfiku. Co najmniej tysiąc nadal zamieszkiwało miriady jaskiń, wyłaniając się po zmierzchu, by myszkować w poszukiwaniu żywności i bezpieczniejszego schronienia.
Oddziały saperów przezwane „Morskimi pszczołami", położyły już dwadzieścia mil dróg, wzniosły mnóstwo domów, splantowały środkowy płaskowyż, by zbudować najdłuższy na Pacyfiku (10 000 stóp) pas startowy. Japońscy zamiatacze ulic często spotykali się na swoich ścieżkach o północy, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Tylko gdy świecił księżyc, a dla Japończyków to sentymentalna pora, przystawali, by powspominać dom, ulubione dania i kochane osoby.
Kuzyn Sumiko, porucznik Yuji Toda, próbował popełnić samobójstwo, włożywszy w usta lufę pistoletu. Gdy jednak pociągnął za spust, usłyszał tylko pstryknięcie iglicy. Kilka tygodni wcześniej pozwolił swoim żołnierzom złożyć broń, przypomniawszy im, że wszyscy, którzy to zrobią, sprowadzą na swoją rodzinę wieczną hańbę. Czeka ich los wyrzutków, ich nazwiska zostaną skreślone ze spisów ludności miast i wsi. W świetle prawa, przestaną istnieć i będą zarabiać na życie tylko pod przybranymi nazwiskami, daleko od domów.
Sam Toda zaczął myśleć o poddaniu się, wierząc, że zostanie po wojnie - jako oficer - skazany na śmierć. Wraz z pięćdziesięcioma innymi, już przerzucanymi z jaskini do jaskini, dał się ostatecznie złapać w połowie czerwca. Amerykanie, miotając granaty i bomby dymne, zapędzili ich w najgłębsze zakątki jaskini. Zaczęli w nią pompować wodę morską, Toda z siedmioma innymi był wśród tych, którzy uciekli do biegnącego nieco wyżej bocznego tunelu. Wówczas usłyszał krrump: wodą popłynął płomień. Puścili i podpalili benzynę. Ocaleli tylko ci, którzy byli przy nim.
Następnego dnia zaczął penetrować wypełnioną dymem jaskinię żółtawy płomień. To szedł japoński marynarz z latarką w dłoni.
- Amerykanie dali nam wszystkim papierosy i żarcia tyle, ile kto chciał - mówił. - Traktują nas bardzo dobrze. Jest tam wielu jeńców. Mamy nawet majora. - Skłonił głowę. - Zdecydujcie się sami. - Powiedział i wyszedł.
- Jeśli chcecie się poddać - zwrócił się Toda do pozostałych - zróbcie to.
Żołnierze, kolejno, składali przed nim formalny ukłon, jakby prosząc o wybaczenie, i opuszczali jaskinię, pozostawiając Todę z jednym rannym kolegą. - A ty co chcesz zrobić? - spytał.
- Nie chcę tylko umierać - odparł żołnierz.
- Ja także nie - powiedział Toda. Zgubił jednak w walce przepaskę, a nie chciał poddawać się nago. Znalazł sztukę bawełny i, posuwając się za rannym, wylazł z pieczary. Trzymał w garści pistolet. Natknął się u wyjścia na kilku Amerykanów. Jeden z nich powitał go uściskiem dłoni.
- Jestem oficerem - powiedział Toda - zanim wam się poddam, muszę coś na siebie włożyć. - Stanął, skromnie odwrócony do nich plecami, by zawiązać przepaskę, po czym się poddał.
Panował nad sobą aż do kąpieli pod prysznicem. Potem się załamał i, po raz pierwszy w życiu, rozpłakał. Nie chciał z nikim rozmawiać, tłumacząc to skrajnym wyczerpaniem, ale patrzył szczerze zafascynowany, gdy amerykański lekarz opatrywał ranną nogę wroga, pozwalając wrażej krwi i ropie zbryzgiwać jego własny mundur. Żaden lekarz japoński nigdy by do czegoś podobnego nie dopuścił!
Z odrazą patrzył na radosny nastrój kolegów-jeńców. Radzi z tego, że ocaleli, wyśpiewywali sprośne piosenki. Wstydził się, że jest Japończykiem i jeszcze tej nocy przegryzł język, żeby się udławić własną krwią. Wystawił go i zaczął się kłuć w podbródek. Bolało bardzo, ale krew prawie nie ciekła. Potem próbował się udusić sznurkiem skręconym w grubą pętlę. Gdy zaczął czernieć, przybiegli strażnicy.
Zaklął, wzruszył ramionami. Prawdopodobnie, powiedział sobie: przeznaczono mi życie. Nie chciał jednak rozmawiać ze współjeńcami i przez dwa dni niczego nie wziął do ust. Namówiono go w końcu, żeby coś przegryzł. Mimo to nadal uważał, że poddając się, zhańbił siebie.
Od chwili ucieczki łodzią z wyspy Leyte, jego kuzyn Ko uniknął schwytania i śmierci co najmniej kilkanaście razy. Grupa kaprala Kamiko dopłynęła do Negros, wielkiej wyspy na zachód od Cebu, gdzie pojmano Willa. Spotkali po drodze tuzin innych maruderów i namówili ich, by razem szukali drogi do wolności. Grupa ta, nadal pod wodzą Kamiko, zaszyła się w gęstą dżunglę i skierowała ku południowo-zachodniemu wybrzeżu. Przełazili górę za górą, przymierając głodem, albo tygodniami mając za pożywienie tylko kraby i ślimaki.
Pod koniec czerwca Maeda tak wychudł, że mógł objąć swój nadgarstek kciukiem i palcem wskazującym. Drapiąc wyschłą skórę ramienia, strącał z niej biały kurz. Wypadła mu połowa włosów, a ilekroć spojrzał w strumień, drżał ze strachu na widok odbicia swojej kościstej twarzy.
Nic tak nie unieszkodliwiało trujących ukłuć owadów jak własna uryna. Podczas snu wgryzały się im w oczy kleszcze, przywierały wytrwale do chwili, gdy obrzmiałe jak szklane paciorki, odpadały. Pożerali je, bo nic nie powinno się marnować.
Byli już tak osłabieni, że mogli pokonywać zaledwie dwa kilometry dziennie. Obsesją stało się jedzenie. Poborowy nazwiskiem Ohno powtarzał pogłoskę, że kucharz ich jednostki warzył zupę z rozwalonego Filipińczyka.
- Rzygać się chce na myśl o żarciu ludzkiego ścierwa - mówił Maeda. - Ale czytałem, że jest dosyć nawet smaczne.
- Dopóki tego nie sprawdzisz - dodał Kamiko, który zauważył, że Ohno popatrywał na Maedę ukradkiem, jakby widział w nim surowiec na zupę.
Ohno szybko przesunął spojrzenie w bok.
- Gdy człowiek naprawdę umiera z głodu - powiedział w samoobronie - gotów zjeść wszystko.
- Jadłeś kiedy ludzkie mięso? - spytał Ko.
- Nie -- odparł Ohno. - Ale pracowałem w krematorium i niedługo trwało, zanim człowiek przestał myśleć, że pali ludzkie zwłoki.
- Obrzydliwe! - krzyknął Ko.
- Bo widzisz - powiedział Ohno na swoją obronę - jeśli jesteś wrażliwy, nie możesz być palaczem zwłok.
Ko, obudziwszy się następnego ranka, spostrzegł, że liściaste legowiska Ohno i Maedy są puste. Znalazł obu w pobliskim strumieniu. Maeda wyciągnął po kąpieli swoje wychudłe ciało, gdy Ohno, skryty za krzakiem z mieczem w garści, gapił się nań jak kot polujący na mysz.
- Uważaj! - ostrzegł Ko przyjaciela, który siadł przerażony.
Ohno miał ogień w oczach. Po chwili upuścił miecz jak ktoś, kto się przyznaje do winy, skamląc:
- Wybaczcie mi! - Ko bił go aż do bólu własnych pięści. Ohno, poddawał się ze zrozumieniem, po czym padł, zalany krwią.
Podczas popołudniowego odpoczynku Maeda pokazał Ko wiersz.
- To mój ostatni - powiedział i przeczytał słabym łamliwym głosem.
Jesienią tego roku
wiatr będzie krzyczeć
pustynnie i zimno
i nie ocaleje nic.
Tej nocy Ko śnił, że w jasny wiosenny poranek bierze udział w pogrzebie. Kwiaty pachniały odurzająco i nigdy przedtem nie widział równie błękitnego nieba.
- Mamy go pochować, czy spalić? - spytał Kamiko, ubrany w montsuki, strój ceremonialny.
- Spalcie go - powiedział Ohno. - Mnie to pozwólcie zrobić.
- Nie - odparła kobieta, na której klaśnięcie dłoni przybiegły piękne dziewczęta. - Najpierw musimy przygotować danie. - Dziewczęta ugotowały zupę i podały miseczkę Ko. Miało smak satsuma-jiru, zupy sojowej na wieprzowinie i z jarzynami. - Uhum, bardzo dobra - powiedział Ko, oblizując wargi.
- Tak, oczywiście - potwierdziła jedna z dziewcząt. - To jest mięso Maedy.
- Naprawdę? Mięso Maedy? - powiedziała druga z dziewczyn z radosnym śmiechem. - Pyszne!
Sen był euforyczny, Ko wstał odświeżony. Nigdy nie czuł się tak dobrze od chwili wylądowania na Leyte. Ciekaw dlaczego, przypomniał sobie, zresztą niejasno, sen. To dziwne, ale nie czuł wstrętu, a dobre samopoczucie trwało. Następnego dnia pomagał Maedzie iść i nie doznawał wyrzutów sumienia, gdy usłyszał, że pomrukuje w rytm swego oddechu i swoich kroków: Ja chcę-zjeść Ma-e-dę, ja-chcę-zjeść Ma-e-dę.
Pokonawszy kolejną górę zeszli ku rzece wirującej po ulewnych deszczach. Kamiko przebrnął ją jako pierwszy i pomachał, że bezpieczna. Pokonali ją dwaj inni. Potem przyszła kolej na Maedę. Załamały się pod nim słabiuchne nogi, porwała go woda. Ko dostrzegł jeszcze w jego twarzy przerażenie i skoczył za nim. Maeda słabo walczył z wirującym prądem, i zanim Ko był w stanie dobić do niego - zniknął pod wodą. Godzinę całą Ko brodził wzdłuż koryta rzeki, ale nie znalazł po przyjacielu ani śladu. Odszukał własne ślady, ale zgubił ślady kolegów. Pozostał na wrogiej ziemi sam.
2.
Tokio, lipiec 1945
Starszy brat Ko, Tadashi, nadal przebywał w więzieniu. Tego popołudnia zaprowadzono go do izby przesłuchań i ponownie poproszono, by ujawnił współsprawców swojego czynu. Znowu odmówił i znowu został zbity, tym razem twardym kijem. Do celi musieli go odnieść strażnicy.
Yoshidę właśnie z sąsiedniej celi wypuszczono. Po powrocie do Oiso, otrzymał wezwanie do Szkoły Podstawowej Meguro, gdzie rezydował generał porucznik. Generał był nadspodziewanie uprzejmy, nawet wylewny.
- Nikt nie jest większym patriotą od pana, ekscelencjo. Wczorajszy spiskowiec nagle stał się ekscelencją i patriotą.
- Bardzo dziękuję - powiedział Yoshida i miał zamiar wychodzić.
- Proszę chwileczkę zaczekać, wasza ekscelencjo, mam panu bowiem coś do zakomunikowania.
Generał zrobił pauzę, wyglądał na skłopotanego.
- Prawdę mówiąc, wojskowi toczyli gorący spór o to, czy powinno się pana postawić w stan oskarżenia, czy też może nie. Ja obstawałem za tym, żeby pana nie sądzić. Ostateczną decyzję podjął generał Anami i jest pan wolny. - Odczekał, wyraźnie oczekując, że Yoshida przekaże podziękowania dla Anamiego, ale Yoshida milczał.
Yoshidę zwolniono, ponieważ koła wojskowe zaczęły potajemnie starać się o zawarcie pokoju za pośrednictwem Związku
Sowieckiego jako w obecnych okolicznościach mediatora najporęczniejszego. Jednakże były premier Hirota, którego poproszono, by wysondował tę szansę poprzez ambasadora sowieckiego, został przezeń potraktowany tak ozięble, że zapał Naczelnego Dowództwa wystygł.
Do tego czasu markiz Kido, jako zaufany doradca cesarza, czuł się tradycyjnie zobowiązany do trzymania się ponad polityką, ale w końcu nadeszła pora działań pozytywnych. Inicjatywa winna wyjść od armii, której władza może udaremnić wszelki inny wysiłek. Jednemu tylko źródłu decyzji nikt nie był się w stanie przeciwstawić - a był nim Tron. Kido postanowił ująć cesarza szczerością, w istniejącym kryzysie podobnie bezprecedensowe podejście było niezbędne po to, by przekonać Jego Majestat o potrzebie osobistej interwencji na rzecz zakończenia wojny.
Rano Kido przeniósł wszystkie swoje argumenty na papier, który zatytułował: „Prowizoryczny plan opanowania sytuacji", a po południu wręczył cesarzowi. Stwierdzał, że Japonia musi zdecydowanie dążyć do zawarcia pokoju poprzez zaniechanie ataków wrogości i wyjście z minimalnymi warunkami honorowych uzgodnień.
Jego Majestat, wielce usatysfakcjonowany tym, co przeczytał, zaproponował wysłanie do Moskwy ambasadora do specjalnych poruczeń, by ten poprosił Związek Sowiecki o pomoc w doprowadzeniu do końca wojny.
Cesarz wybrał do tej misji Konoyego i ten został wezwany do Pałacu w dniu 12 lipca. Za radą Kidy, choć wbrew protokołowi, spotkali się bez świadków. Prywatna Pieczęć miał nadzieję, że to będzie sprzyjać szczerości. Gdy Konoye przyznał, że wojnę trzeba skończyć tak szybko, jak to było możliwe, cesarz rzekł:
- Proszę się przygotować do wyjazdu do Moskwy.
Konoye był przeciwny używaniu Rosji jako pośrednika, ale czuł się zobowiązany uczynić wszystko, co naprawi jego pomyłki popełnione na stanowisku premiera.
- Jeżeli taki jest rozkaz cesarza - oznajmił - jestem gotów dla Jego Majestatu ryzykować własnym życiem.
- Tym razem - powiedział cesarz Kidzie - wyglądał na zdecydowanego.
Jun Kato przylgnął wraz ze swoim współlokatorem do krótkofalówki, podsłuchując rozmowy przelatujących nad Tokio amerykańskich lotników. Słuchanie jazzu i soczystych amerykańskich głosów weszło im niemal w nałóg, usiłowali zgłębić ich nowy żargon. Dziwne, ale Jun nie odczuwał konfliktu tożsamości. Jakkolwiek bombardowania zbliżyły go do ludności japońskiej, nie uznawał lotników za swych wrogów. Ich gadanina i muzyka zdawały się mieć niewiele wspólnego z sianym na dole przerażeniem. Głosy Amerykanów stały się czymś tak pospolitym, że zaczął się rozglądać, czy gdzieś ich nie zobaczy.
Nawet niebezpieczeństwo wpadki dodawało conocnym nasłuchom napięcia. Nawiasem biorąc, ryzyko było teraz małe, ponieważ policja i Kempeitai mieli się czym zajmować: czuwali, by podczas bombardowań nie dochodziło do aktów grabieży. Samo życie było codziennym ryzykiem. Jun nabrał odwagi także dlatego, że wojna mogła się wkrótce skończyć. Wiedział wszystko o pokojowych manewrach z Sowietami i spędzał całe godziny na dyskusjach o tej możliwości z Fujitą, który, będąc komunistą, bardziej się tym podniecał niż Jun. Większość jego przyjaciół z Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie dawała po sobie poznać, że Rosjanom nie ufa i że należało zagrać tę uwerturę Amerykanom i Brytyjczykom.
Mimo rozpoczęcia gry rosyjską kartą, koła wojskowe uparcie kończyły plany samobójczej obrony Japonii. Zgromadzono ponad dziesięć tysięcy samolotów. Dwie trzecie spośród tych niewiele wartych aparatów, w przewadze pośpiesznie przerobionych z samolotów szkolno-treningowych - miano rzucić do walki o Kiusiu, ku której płynęła dywizja Marka. Pozostałe miały odpierać wszelkie próby lądowania w okolicach Tokio. Po krwawych lekcjach odebranych na Saipanie i Iwo Jimie, nowy plan zakładał zmiażdżenie najeźdźców na plażach siłami pięćdziesięciu trzech dywizji piechoty i dwudziestu dwu brygad złożonych w sumie z 2 350 000 żołnierzy. W rezerwie pozostawało niemal cztery miliony zatrudnionych w armii i flocie cywilnych robotników oraz dwadzieścia osiem milionów członków milicji obywatelskiej uzbrojonych w ładowane od przodu strzelby, kije bambusowe zaostrzone jak dzidy, łuki i strzały z czasów feudalnych oraz w nowoczesne koktajle Mołotowa.
3.
Waszyngton, lipiec 1945
Profesor McGlynn miał spotkanie z Josephem Grewem. Obaj byli przekonani, że nadszedł czas, by rozpocząć pokojowe negocjacje na rozsądnych warunkach. Były ambasador w Japonii nakłaniał już prezydenta Trumana, by ten poinformował Japończyków, że bezwarunkowa kapitulacja nie oznacza końca cesarstwa. Grew ostrzegł, że bez takiej gwarancji Japończycy prawdopodobnie nie poddadzą się nigdy. Popierał Grewa nie tylko McGlynn, którego próby doprowadzenia do spotkania z nowym prezydentem spełzły na razie na niczym, ale także eksperci Departamentu Stanu, w osobach Eugene Domana (asystenta Grewa w Tokio), Josepha Ballantine'a oraz profesora George'a Blakeslee.
„Już się nad tą sprawą zastanawiałem" odpowiedział Truman Grewowi „i pomysł wydaje mi się przekonywający". Poprosił Grewa, by porozumiał się z szefami Połączonych Sztabów oraz sekretarzami wojny i floty wojennej. Forrestal przyjął pomysł z entuzjazmem, Stimson miał zastrzeżenia, Marshall zaś obawiał się, że publiczna proklamacja byłaby w tej chwili przedwczesna. Sformułowania proklamacji, powiedział Stimson, trzeba by uzależnić od udanych prób nowej amerykańskiej tajnej broni, bomby atomowej.
Fizyk odpowiedzialny za zbudowanie i wypróbowanie tej bomby, dr J. Robert Oppenheimer ujawnił, że pojedyncza bomba może prawdopodobnie zabić nawet dwadzieścia tysięcy ludzi. Stimson był oburzony. A także Marshall, ale ten popierał jej użycie w celu szybkiego zakończenia wojny i dla ratowania życia wielu Amerykanów. Najwybitniejsi, pracujący nad projektem uczeni, zgadzali się, że bomby użyć trzeba. Jednakże ośmiu innych znakomitych uczonych było temu przeciwnych, uważając, że Ameryka wywoła wyścig zbrojeń i utrudni osiągnięcie międzynarodowego porozumienia co do kontroli podobnych broni w przyszłości. Zalecali, by bomba nuklearna została ujawniona przed światem poprzez jej zademonstrowanie na uprzednio wybranym, nie zamieszkanym obszarze.
Ostrzeżenia takie zostały jednak zlekceważone i było oczywiste, że bomba zostanie, w razie konieczności, zrzucona. Guzik miał nacisnąć jeden człowiek - Harry Truman - kapitan artylerii z czasu Wielkiej Wojny. Odpowiedzialność za to wziął z całym przekonaniem na siebie. Jest to przecież, myślał, broń czysto wojskowa - ot, kawał potężnej artylerii, musi więc zostać użyta dla ratowania życia amerykańskich chłopców.
15 lipca Truman przyleciał do Poczdamu na spotkanie ze Stalinem. Dwa dni później rozmawiali o wojnie na Pacyfiku. Dopiero wtedy sowiecki przywódca zdradził, że Japończycy rozważają zawarcie pokoju.
- Nie dałem bezpośredniej odpowiedzi - rzekł - ponieważ nie są gotowi zgodzić się na bezwarunkową kapitulację.
Truman wiedział o całej sprawie, ponieważ przechwycono wymianę depesz między Tokio i Moskwą, przekazywanych „purpurowym szyfrem", który został złamany, ale udał, że słyszy o tym po raz pierwszy. Ku cichej uciesze Trumana, Stalin oznajmił, że Armia Czerwona już za kilka godzin będzie gotowa uderzyć na Japończyków. Najpierw jednak muszą uzgodnić kilka drobnych spraw z Czang Kai-szekiem, takich jak zadysponowanie portem Dairen.
Truman otrzymał już wiadomość o pomyślnym doświadczeniu z bombą atomową na Alamogordo, ale gdy nazajutrz popołudniu ponownie spotkał się ze Stalinem, o bombie nawet nie wspomniał. Stalin ujawnił tajemnicę już Trumanowi znaną, że cesarz prosił traktować księcia Konoyego jako emisariusza pokoju.
- Czyż mogłem to zignorować? - spytał Stalin takim tonem,
jakby szukał rady.
- Proszę robić tak, jak pan uważa za stosowne.
- A co, jeśli ich ukołyszę do snu? Mógłbym im powiedzieć, że
zapowiedź wizyty Konoyego była zbyt enigmatyczna, nie potrafię dać więc konkretnej odpowiedzi. Truman pomyślał, że to jest niezły pomysł.
Waszyngton, 17 lipca 1945
Profesor McGlynn zgadywał, co się dzieje w Poczdamie. Zredagował wraz z innym cywilem list, z zamiarem wysłania go do redaktora waszyngtońskiej gazety Post.
Zastanawiali się zrazu, czy nie pokazać go swemu szefowi, kapitanowi Zachariasowi, ale McGlynn doszedł do wniosku, że ten go zatrzyma. Wysłali go więc z własnej inicjatywy, podpisawszy „Obserwator". Ukazał się 18 lipca, głosząc, że amerykańskie prawo wojskowe w oparciu o historyczne precedensy, jasno postanawia, że podbój lub okupacja nie naruszają suwerenności pokonanego narodu. Apelował, by Stany Zjednoczone otwarły się na negocjacje i prowadziły je zwykłymi kanałami dyplomatycznymi.
McGlynn zatelefonował do Maggie, która przebywała w mieście, czyniąc ostatnie przygotowania do powrotu na Pacyfik. Tym razem wysłano ją do sztabu MacArthura. Poradził jej, żeby przeczytała kolumnę listów w waszyngtońskiej Post. Kilka minut później śmiała się do rozpuku.
- To płód twego mózgu, papo? - spytała.
- Być może - odparł. - To tylko korkowiec, ale może narobić hałasu. - Potem mówił już poważnie. - Maggie, obawiam się, że Truman może nawarzyć strasznego bigosu. Chcą przytrzeć nosy Japończykom za Pearl Harbor. Zapłacimy za to, kiedy się skończy, piekielną cenę. - Tego wieczoru zjedli kolację razem. On był w świetnym humorze, ponieważ dobrze zorientowani waszyngtończycy snuli domysły, że list w Post to balon próbny Administracji i wywołał małą furorę. Ona zaś paplała z entuzjazmem o swoim nowym przydziale.
- Ludzi MacArthura guzik obchodzi, co o mnie myśli paru admirałów. Będę tam miała znacznie większą swobodę ruchu niż we flocie. - Jej samolot, powiedziała, odlatuje jutro rano.
McGlynn dodał, że właśnie odebrał wiadomość od Marka.
- Wrócił na Saipan i szykuje się do kolejnego desantu. Tym razem będzie to z pewnością już sama Japonia. Prawdopodobnie Kiusiu.
To przypominało obojgu o Willu. Przychodziły odkrytki powiadamiające, że ma się dobrze i jest gdzieś w Japonii. Oboje byli ciekawi, co się z nim stanie, gdy na wyspie wylądują Amerykanie. Maggie lękała się, że może utracić nie tylko obydwu braci, ale także Floss.
26 kwietnia prezydent Truman polecił Biuru Informacyjnemu Ministerstwa Wojny, by wysłało do Japonii ostatnie ostrzeżenie aliantów - Deklarację Poczdamską, w której grożono całkowitym zniszczeniem Japonii właściwej, jeżeli ta nie wyrazi zgody na bezwarunkową kapitulację. Japońskie koła wojskowe domagały się natychmiastowego odrzucenia Deklaracji, podczas gdy minister spraw zagranicznych Togo, zgodnie z przewidywaniami, zalecał jej rozważenie. Premier Suzuki zajął stanowisko kompromisowe i powiedział reporterom „musimy to mokusatsu", czyli, w dokładnym tłumaczeniu: „utrupić po cichu", ale Suzuki pragnął, by odebrano to jak angielskie „no comment" (bez komentarza). Jednakże Truman, co zrozumiałe, wolał nadać temu znaczenie słownikowe: „potraktować z cichą pogardą" ł co za tym idzie, zrozumiał słowa Suzukiego jako stanowcze odrzucenie.
Operacyjne rozkazy użycia bomby atomowej zredagowano w zarysie, polecając generałowi Carlowi A. Spaatzowi, nowemu dowódcy lotnictwa strategicznego, zrzucić bombę „gdy tylko pogoda pozwoli na bombardowanie „na oko", około 3 sierpnia 1945 na jeden z celów: Hiroszima, Kokura, Niigata i Nagasaki".
1.
Nagasaki, l sierpnia 1945
Ujrzawszy ponownie Nagasaki, Will poczuł dreszcz oczekiwania. Tuż przed wyjazdem rodziny do Williamstown, profesor zabrał wszystkich w te okolice, by móc zebrać materiał do artykułu dla National Geographic o tych wrotach, przez które przenikała do Japonii zarówno cywilizacja chińska jak i zachodnia.
Niemal dziecinne podniecenie ojca w czasie poszukiwań potrzebnych mu faktów, udzieliło się im wszystkim, nawet Markowi, który początkowo udawał, że go to nudzi, ale on także wpadł w zachwyt, gdy profesor ukazał im, w jaki sposób Nagasaki stało się oknem na świat zewnętrzny. McGlynn, tak jak w swoich książkach, miał dar ożywiania przeszłości, gdy opowiadał dzieciom o pierwszych europejskich odkrywcach z roku 1543, o długiej procesji misjonarzy i kupców z Zachodu, którzy przybywali po nich. Do początków wieku siedemnastego Portugalczycy, Holendrzy, Anglicy i Rosjanie założyli firmy handlowe i osiedla na wzgórzach z widokiem na port Nagasaki. McGlynn wymęczył dziecięce nogi, oprowadzając ich i opowiadając, jak cały ten obszar już tak dawno temu odróżniał się obcymi strojami, rodzajem pożywienia, architekturą, religiami i obyczajami, po których nadal pozostało wiele szczątkowych śladów tych wczesnych kontaktów z cudzoziemcami.
Nagasaki było portem pokazowym, szczególnie pięknym tego pierwszego dnia sierpnia. Główna część miasta powstała na wzgórzach za portem. Centrum przemysłowe rozciągało się wzdłuż rzeki Urakami, w kierunku północnym. Pracowała tam większość miejscowych robotników. Kompleks ten zaczynał się tuż za dworcem kolejowym Nagasaki na miejscu byłej przędzalni. W 1941 maszyny wywieziono do Chin wraz z dziewczynami fabrycznymi, zaś teren sprzedano spółce Mitsubishi. Ta przekształciła zakład w fabrykę maszyn, zaś część terenu przeznaczono na Obóz Jeńców Wojennych nr 14.
Ponure budynki z czerwonej cegły, pokryte łupkowatą dachówką, stały między dworcem Nagasaki i rzeką Urakami, przypominając Willowi ponure młyny z Dickensowskiego „Posępnego domu", ale stwierdził, że panuje tam atmosfera o wiele bardziej przyjazna, niż w jakimkolwiek z widzianych obozów. Gdy przybył Will, trzymano w nim około dwustu jeńców, w tym szesnastu Anglików, dwudziestu czterech Australijczyków, cała reszta to Holendrzy. Byli też kiedyś jacyś Amerykanie, ale przed ponad rokiem zostali wraz z innymi alianckimi więźniami rozwiezieni do różnych obozów.
Po Obozie 13, ten zdawał się rajem. Kwatery były obszerne. Mieli tu świetlicę z dwoma stołami pingpongowymi, a także stoły do gry w karty i szachy. Można było otrzymać gitary i skrzypce i nigdy nie brakowało muzyków, którzy chcieli na nich grać. Po sąsiedzku stała łaźnia z wielką balią dla jeńców i małą dla strażników. Will był zdumiony, gdy pierwszego już dnia ujrzał panujące tu koleżeństwo między jeńcami, cuchnącymi potem po pracy w stoczni Mitsubishi, i ich strażnikami, gdy gadali ze sobą głośno podczas kąpieli, a nawet przerzucali się mydłem.
Tylko „ta cała reszta", jak Brytyjczycy określali swoich szeregowych, musiała pracować. Oficerowie się nie przemęczali, hodowali pomidory, grywali w szachy, czytali, gimnastykowali się, i starali zachować równowagę ducha. I, choć wyczerpująca, praca w stoczni, gdzie zatrudniano pozostałych jeńców, była nieporównywalna z rygorami kopalni węgla. Ludzie wychodzili z obozu o 7.30 w towarzystwie oficera-jeńca, podoficera i kilku strażników, i maszerowali przez most Iwasa na drugi brzeg rzeki Urakami a potem jeszcze cztery miłe do stoczni zbudowanej nad zatoką po drugiej stronie miasta.
Nie było tu strażników-sadystów w rodzaju Jednorękiego Bandyty czy Wilusia Dzieciaka, choć niektórzy należeli do gatunku nieprzejednanych służbistów. Początkowo Will próbował przekonywać kolegów, że mają szczęście, wkrótce jednak uznał, że wywołuje tylko niechęć. Dowiedział się także, iż przeszli swoje piekła przed przybyciem do Nagasaki, a przywieziono ich tu w bardzo podłej kondycji fizycznej. Ostatnia zima była dla nich za zimna, ponad stu zmarło na zapalenie płuc. Dostawy żywności stopniowo malały, od miesięcy nie jedli zielonych jarzyn. Mięsa dawano mało, więc kucharze, żeby sporządzić gulasz z ziemniakami i mąką, brali ze szlachtuza kości wołowe i wieprzowe. Czasem podawano jeńcom mieszaninę kaorianu na parze - ziaren pszenicy i soi.
W niedziele pozwalano jeńcom brać udział we mszy odprawianej w katedrze Urakami. Will chodził tam zawsze, ale głównie po to, żeby się przejść. Słuchając nabożeństwa, wyobrażał sobie reakcję ojca. Była to jednak budowla historyczna, wzniesiona niedaleko od innego punktu orientacyjnego, miejsca, na którym dwudziestu sześciu chrześcijan, przeważnie Japończyków, ukrzyżowano za odmowę wyrzeczenia się nowej wiary.
Czas płynął Willowi szybko. Książek angielskich było mało, spędzał więc wiele godzin na nauce holenderskiego. Nauczycieli miał bardzo cierpliwych i skorych do pochwał jego wymęczonych postępów.
W czasie wycieczek do kościoła, Will spostrzegł, że mieszkańcy Nagasaki nie okazują wrogości spotykanej w Moji czy Omucie. Działo się tak z pewnością dlatego, że do cudzoziemców od stuleci przywykli, albo może dlatego, że nie doznali jeszcze poważnego bombardowania. Miesiąc przed jego przybyciem spadło tu kilka bomb, jedna na dziedziniec Obozu 14. Ofiar prawie nie było. Potem zbudowano obok baraków schrony, ale choć ogłaszano alarmy, gdy samoloty przelatywały nad miastem, bomb nie zrzuciły już nigdy.
Pierwszego dnia sierpnia, a był to dzień pamiętny, Will usiłował czytać książkę holenderską, siedząc w świetlicy, gdy usłyszał krzyk strażnika dyżurującego na wieży obserwacyjnej: alarm lotniczy!
Podał ostrzeżenie dalej i wybiegł na zewnątrz. Jeńcy wyroili się z baraków i na łeb na szyję pognali ku schronom. Will, już w drzwiach swego bunkra, rozglądał się uważnie po niebie.
- Właź szybko! - krzyknął jeden z holenderskich oficerów. Will był jednak zbyt zafascynowany plamkami na niebie, które rosły z chwili na chwilę.
- Tam jest niebezpiecznie! - ostrzegł strażnik, gdy samolot zniżył lot i zaczęły błyskać jego karabiny maszynowe. Will usłyszał tępe puss, puss!; pociski padały obok.
Strażnik wrzasnął: - Uważaj! - i ucapiwszy go za koszulę, wepchnął do ziemianki. Usłyszał wybuch. Potem następny i następny. Jedna bomba rozwaliła sąsiedni budynek i schron zatrząsł się w posadach. Zaczął się sypać. Potem potężnie zgrzytnęło i betonowa ściana zbombardowanego budynku runęła na schron. Powaliło Willa na podłogę, poczuł, że go przygniata wielki ciężar. To koniec, pomyślał. Potem ktoś go wyciągnął i uwolnił. Żył i nie mógł w to uwierzyć. Wszystkich zamurowało. W końcu się wyczołgali w komplecie i wgapili w wielką dziurę o średnicy dziesięciu jardów. Szczątki ich schronu zapadły w głęboką wyrwę.
Ci, co szukali ratunku w sąsiedniej ziemiance, mieli mniej szczęścia. Bomba spadła wprost na nich. Dwu zginęło.
2.
Dwa dni później, o godzinie 8.15, zrzucono bombę atomową na Hiroszimę, ósme co do wielkości miasto Cesarstwa. Wielu mieszkańców ewakuowano na wieś, ale pozostało 245 000. Miasto, niemal nie draśnięte przez wojnę, kilka sekund później straciło 100 000 ludzi; równie dużo umierało od poparzeń, ran i nowej przerażającej choroby - popromiennej. Wśród zabitych znalazło się dwudziestu dwu Amerykanów, w tym dwie kobiety. Dwudziestego trzeciego Amerykanina japońscy ocaleńcy wyciągnęli z rumowiska żywego, ale tylko po to, żeby go zmasakrować.
Trzy dni później inny samolot amerykański, Bock's Car, uzbrojono w plutonowy, obły pocisk długości dziesięciu stóp i ośmiu cali, i pięciu stóp średnicy. Pilot tego samolotu, major Charles Sweeney, dowiedział się podczas startu, że ta bomba o przezwisku „Tłuścioch" (Fat Man) odeśle pierwszą bombę atomową do lamusa.
Bock's Car leciał ku swemu pierwszemu celowi, Kokurze, ale miał wyraźnego pecha. Najpierw wykryto, że pompa paliwowa w ładowni bombowej przestała działać, co ograniczyło zasięg samolotu, ale Sweeney zawracać nie chciał. Minutę przed wyznaczonym czasem Bock's Car doleciał do południowego wybrzeża Kiusiu, gdzie miał rendez vous z dwoma myśliwcami eskorty. Kilka minut później dołączył do nich samolot z instrumentarium pomiarowym. Po upływie następnych czterdziestu pięciu minut dobił wreszcie samolot fotografów i Sweeney skierował bombowiec w stronę Kokury. Stwierdziwszy jednak, że zakrywają dym i mgła, spytał oficera odpowiedzialnego za „Tłuściocha" czy zgadza, się, by zrzucili bombę na cel zapasowy. Gdy ten potwierdził, Sweeney powiadomił załogę: Lecimy do Nagasaki. - I zawrócił na południowy zachód.
Część jeńców Obozu 14 pracowała, jak zwykle, w stoczni, większość jednak pozostała w obozie, uprzątając rumowisko po ostatnim bombardowaniu i naprawiając schrony. Will doglądał grupy wypompowującej wodę z zalanego bunkra.
Tuż przed godziną jedenastą, człowiek z grupy Willa, obdarzony nadzwyczajnym słuchem, uznał, że słyszy samolot. Will wylazł, by posłuchać. Sądził, że też słyszy słabiutki pomruk, ale złożył to na karb nerwów. Niczego na niebie nie wypatrzył.
Pech nadal prześladował Bock's Car. Już nadlatywał nad cel, gdy pogoda spsiała. Pokrywa chmur nad Nagasaki miała grubość prawie nieprzeniknioną. Z częścią odciętych zbiorników paliwa, mogli nad nią przelecieć tylko jeden raz. Sweeney zaproponował, żeby zrzucić bombę, namierzywszy cel radarem, a bombardier odpowiedzialny za „Tłuściocha", ponieważ nie mogli tego wykonać „na oko", wyraził zgodę. Miejscem zrzucenia, wybranym z myślą o spowodowaniu możliwie największych zniszczeń, był sam środek miasta, jego punkt newralgiczny. Eksplodowanie bomby ponad nim zmiecie z powierzchni ziemi główną część pięknego Nagasaki, rejon portu, dosięgnie nawet fabryk z doliny Urakami. Dokładnie o godzinie jedenastej na ekranie radaru pojawiło się Nagasaki. Bombardier krzyknął: Mam je! Widzę to miasto! - Nie musiał bombardować na radar. Mógł mimo wszystko, zrobić to „na oko". Przez lukę w chmurach dostrzegł owalny obwód stadionu nad brzegiem rzeki Urakami. Znajdował się on w odległości niemal dwu mil na północny zachód od wyznaczonego hipocentrum, ale musiał wystarczyć. Bomba spadnie więc tylko tysiąc jardów od Obozu 14. Minutę po jedenastej „Tłuścioch" wypadł i samolot uniósł się wyżej.
Will nadal niczego nie dostrzegł. Nagle, pracujący na dachu człowiek krzyknął, że był samolot. Will zauważył trzy, rozkwitające niemal nad jego głową, spadochrony. Co to, u diabła, może być? Pobiegł, bardzo podnieciony, do baraku, żeby powiedzieć o tym oficerowi holenderskiemu, który pisał właśnie raport dzienny.
Wchodząc na pierwsze piętro, dostrzegł przez okno oślepiający, błękitnawy rozbłysk. Kilka sekund później doleciał doń niesamowity syczący dźwięk. Poczuł, że rozsadza mu płuca i pęka czaszka, tak straszny odebrał cios w tył głowy. Czuł, że płonie, jakby go nabijano na rozpalony, żelazny pręt. Stracił przytomność.
Pani Michiko Goto była gotowa do wyjścia na spotkanie w sprawie nalotów, zwołane w szkole podstawowej Iwasa, gdzie uczyła drugą klasę. Szkoła miała przerwę wakacyjną, ale pryncypał pragnął zorganizować swój personel tak, by ten poradził sobie w każdej nagłej próbie. Spojrzała na zegarek. Pani Ohto obiecała przyjść o jedenastej i zaopiekować się dwójką jej dzieci. Otworzyła okno, by zawołać je z podwórka. Tamiko, pięcioletnia, bawiła się dwiema lalkami; Hajime, trzy lata starszy, wskazywał na niebo.
- Samolot! - krzyknął. - Leci śliczny, srebrny samolot, mamo! - dodał, rozradowany na widok otwierających się nagle trzech spadochronów. - Tamiko, patrz, spadochrony!
- Chodźcie, dzieci - zawołała pani Goto. - Zaraz przyjdzie do was pani Ohto.
Błysk był olśniewający a wybuch potężny. Michiko ujrzała, że pojawiają się nagle setki tysięcy żółtych piłek. Jedne były wielkości baseballowych, inne tak duże jak te, którymi się gra w koszykówkę. Cały nieboskłon poróżowiał, strzelały weń serie złotych kół. Pomyślała: „Jakie to piękne!". Ułamek sekundy później poczuła, że musi odejść na tył pokoju. I zapadła w czerń.
Narażeni na eksplozję bezpośrednio - nie słyszeli nic, prócz dźwięku w rodzaju saaa! Ci, co przeżyli, nie mogli się potem zgodzić co do barwy rozbłysku, określonego słowem pika. Jedni utrzymywali, że była różowa, inni, że błękitna, czerwonawa, ciemnobrunatna, żółta lub purpurowa. Żar wydzielany przez ognistą kulę był tak intensywny, że topił powierzchnię granitu w promieniu tysiąca jardów od hipocentrum - pod samym wybuchem na ziemi nie ocalało dosłownie nic. Wzdłuż całej doliny Urakami, na ścianach i mostach utrwaliły się sylwetki zamienionych w parę ludzi.
Kilka sekund po pika nastąpił nieziemski wstrząs, który w promieniu dwu mil starł z powierzchni ziemi solidne gmachy. Gdyby tego dnia nie było chmur, centrum jednego z najśliczniejszych miast świata zostałoby zmiecione całkowicie. A gdyby bomba spadła tam, gdzie miano ją zrzucić, na stadion sportowy, większość jeńców z Obozu 14 zmarłaby natychmiast. Szczęśliwie dla Willa i innych, znajdowali się około tysiąca pięciuset jardów od punktu zerowego, więc ci co przebywali wewnątrz gmachów albo pracowali w schronach, zostali przed bezpośrednim podmuchem osłonięci.
Minutę przed zrzuceniem bomby premier Suzuki zwołał nadzwyczajne spotkanie dowódców rodzajów wojsk. Związek Sowiecki wypowiedział Japonii wojnę.
- W obecnych okolicznościach - oznajmił - doszedłem do wniosku, że jedyną naszą alternatywą jest zgoda na Deklarację Poczdamską i zakończenie wojny. Chciałbym usłyszeć waszą na ten temat opinię.
Milczeli jak groby.
- Dlaczego nic nie mówicie? - spytał admirał Yonai. - Do niczego nie dojdziemy, jeśli nie wypowiemy się bez ogródek.
Trzej pozostali dowódcy poczuli się zdradzeni, ponieważ jeden z nich był skłonny kapitulację rozważać. Najazd Rosjan na Mandżurię wstrząsnął nimi bardziej, niż zbombardowanie Hiroszimy.
Spotkanie przerwał oficer, który doniósł, że właśnie zrzucono drugą bombę atomową. Wiadomość ta rozwścieczyła zapiekłych w uporze militarystów. Kolejno odmawiali zgody na Deklarację Poczdamską nawet w przypadku, gdyby pozwolono rządzić cesarzowi. Zażądali także, by japońskich zbrodniarzy wojennych sądzili sami Japończycy, żeby sami zdemobilizowali armię i żeby siły okupacyjne były bardzo ograniczone.
Togo, podkreśliwszy swoje znaczenie, usiłował uświadomić im, jak absurdalne są to warunki.
- Widzicie jakakolwiek nadzieję na zwycięstwo? - spytał.
- Nie - przyznał minister wojny, Anami. - Ale musimy stoczyć jeszcze jedną wielką bitwę na naszej ziemi.
- Czy może pan zapobiec desantowi przeciwnika?
- Przy odrobinie szczęścia możemy odrzucić najeźdźców, zanim wylądują - powiedział generał Umezu, szef sztabu armii. - W każdym razie mogę powiedzieć, że będziemy w stanie zniszczyć przeważającą część sił inwazyjnych. Znaczy to, że możemy zadać wrogowi bardzo dotkliwy cios i spowodować poważne straty.
- I co to zmieni? - powiedział Togo. - Przeciwnik po prostu uderzy po raz wtóry albo i trzeci.
Jednak ci trzej krnąbrni samuraje nie ustąpili i spór pozostał nie rozstrzygnięty.
3.
Gdy Will odzyskał przytomność, lała się nań z pękniętej rury woda. Minął czas pewien, zanim w smolistej ciemni przypomniał sobie co zaszło. Choć miał mętlik w myślach i własna głowa ciążyła mu nieznośnie, zrozumiał, że powinien uciekać. Ten budynek mógł w każdej chwili stanąć w ogniu. Został jednak przygnieciony belką i nie mógł się nawet poruszyć. Spróbował obrócić ciało na bok. Spowodowało to jedynie silniejszy wyciek wody. Ostrożnie raz jeszcze spróbował półobrotu, potem znowu i znowu aż w końcu trochę się wysunął. Wyczerpany, wiedział, że jeśli pozwoli sobie na bezruch - umrze. Zdobył się na ostatni wysiłek i wylazł spod belki.
Ukląkł, by zaczerpnąć powietrza, po czym wstał i po omacku jął szukać wyjścia. Przewijał się, prześlizgiwał i przemykał, aż wreszcie dostrzegł w rumowisku promień światła. Wychodził z koszmaru. Przedarł się na strzaskany dach. Koszulę i spodnie miał czarne i w strzępach. Wstał, by ujrzeć kopce gruzu, wszędzie, jak okiem sięgnąć - ruiny. Cały obszar zasnuwał żółty, skłębiony dym. Katedra stała w ogniu. Dalej średnia szkoła zawodowa. Niebo sczerwieniało i posępnie żółkło. Nad wszystkim panował chaos.
Nieprzeliczona mnogość pożarów. Wiele pań domu przygotowywało popołudniowy posiłek, więc same piecyki na węgiel drzewny podpaliły suche jak hubka rumowiska. I te tysiące małych ognisk zamienił w furiacką pożogę podmuch wichru wsysanego w próżnię hipocentrum z taką siłą, że porywał wyrwane z korzeniami drzewa. Poprzez faliste, blaszane dachy domów strzelały nagle, niczym z palnika spawarki, języki ognia, spopielając je jak tekturę, a domy rozsadzając w gruz. W szalejącej pożodze nawet metalowe mosty dostały angielskiej choroby: powykręcała je i pogięła.
Will widział, jak pobliski ship telegraficzny staje w jednej chwili w ogniu na całej wysokości, jak wylatują w niebo fabryczne zbiorniki paliwa i opadają niczym rakiety na zwolnionym filmie. Zlazł na ziemię, żeby się rozejrzeć za innymi ocaleńcami. Większość jeńców pracujących poza obozem, osłoniły przed żółtym żarem gmachy i wieża ciśnień, a sam ten żółty żar syczał jak lana w ogień woda. Ci, którzy nie byli wystawieni na promienie pika bezpośrednio, nie wykazywali pierwotnych skutków napromieniowania takich jak niszczenie skóry, ale których ono dopadło, leżeli na ziemi jęcząc. Jeden płonął jak pochodnia, na drugim paliły się spodnie, trzeci potwornie poparzony, krzyknął do Willa: Ratuj mnie! - Żebra przebijały mu skórę. Miotnęło nim i skonał.
Zaczęło wybuchać w wytwórni gazu. Spadały wokół szczątki rozwalonych budowli. Zadziwiająco powoli. Poczuł, że go dusi czarna, trująca chmura dymu znad wytwórni gazu. Paliło mu w gardle, język spuchł. Pobiegł w kierunku dworca. Wzdłuż torów snuły się długie rzędy oszołomionych ludzi. Byli poparzeni, półnadzy, poruszali się jednak wbrew wszystkiemu. Niektórzy tak osmaleni, że Will nie mógł poznać - mężczyzna to, czy kobieta.
Jakiś robotnik kolejowy krzyknął, że zaraz nadejdzie pociąg ratunkowy, żeby zaczekali. Nikt jednak nie zwracał nań uwagi. Podbiegła do Willa jęcząca kobieta. Jej monpei spłonęło, opasała się tylko w talii kawałkiem białego płótna, które także zajęło się ogniem; Will zaczął gasić ogień dłonią, ale ku swemu przerażeniu spostrzegł, że z palców zwisają mu płaty jej skóry. Upadła i na swoje szczęście - zmarła.
Nie opodal leżało martwe niemowlę. Usiłowała się doń doczołgać matka. Płakała tak żałośnie, że Will podniósł niemowlę i zaniósł matce. Przytuliła je, i zmarła. W ranach martwej kobiety kłębiły się czerwie. Mój Boże, skąd się tam już wzięły?
Złowił potem spojrzenie Kitano, strażnika, który w stosunku do jeńców był najbardziej ludzki. Pozbierał dwudziestu i próbował wyprowadzić ich w bezpieczne miejsce. Powiedział Willowi, że nie mogą przejść przez most Iwasa, spróbują przez następny. Ale następny także został zniszczony. Usłyszeli krzyk chłopca. Zmiotło zeń koszulę i majtki, stał tylko w bieliźnie. Z jego głowy i ciała skóra zwisała płatami. Był to Hajime Goto.
- Mamo! - krzyknął. - Ona jest pod tym domem!
Jeńcy ruszyli biegiem ku rozsadzonemu domowi Gotów i zaczęli rozgrzebywać rumowisko. Zdawało się to beznadziejne, ale chłopiec i jego pochlipująca siostrzyczka, błagali jeńców: ona tam jest, szukajcie dalej. Wtedy Will dostrzegł wystające z rumowiska ramię. Skrzyknął pomoc i po kilku minutach wygrzebali Michiko. Twarz miała czarną, monpei poszarpane, a sama jakby nietknięta! Przypadły do niej dzieci. Wstrząsnął nią widok okropnych oparzelin Tamiko. Dziewczynka straciła brwi i twarz jej tak spuchła, że zdawało się, iż zanikł nosek.
- Czy nie możecie jej pomóc? - spytała Michiko Willa. Czymże mógł pomóc? Wziął dziewczynkę na ramiona i poszedł za innymi. Chłopiec pomagał matce, która zrazu utykała, potem odzyskała siły.
Nieco dalej Kitano zatrzymał oddział, żeby uwolnić z potrzasku własnego domu starą kobietę, która z pasją i desperacją usiłowała wyciągnąć syna, zaklinowanego pod obaloną ścianą. Dopiero pięciu jeńcom udało się ją podważyć, wtedy wywlókł go Kitano, oczywiście z pomocą kobiety. Dwadzieścia metrów dalej wydobyli starego człowieka. Ku przerażeniu Willa, skóra schodziła zeń jak rękawiczka. Trafili za rogiem ulicy na innego starca, który zdawał się martwy. Nagle dostał konwulsji. Zbliżał się pożar, Kitano kazał zabrać go jeńcom. - Musimy człowieka stąd wynieść, albo spłonie. - Podniósł starca i włożył potężnemu Australijczykowi na ramiona.
Kitano, uznawszy, że wielki pożar uniemożliwia dalszy marsz na północ, znalazł drogę skręcającą na prawo i przeprowadził ich za kanał ku urwistemu wzgórzu nad wschodnim brzegiem rzeki Urakami. Doszli wreszcie do drogi nie zatarasowanej płonącymi budynkami i zaczęli się wspinać na zbocze. Ciągnęło za nimi wielu innych. Kobieta o spalonych włosach miała na sobie jedynie postrzępioną bluzkę. Z jej twarzy, piersi i rąk zwisały płaty ciemnoczerwonej skóry. Oczy płonęły nienaturalnym blaskiem. Cierpiała potworną męczarnię, milcząc.
Idący obok mężczyzna meczał jak baran:
- Co za ból! Co za ból!
Inni popatrywali nań z pogardą.
Płonął przed nimi jednopiętrowy budynek szkolny, w którym uczono starszych uczniów udzielania pierwszej pomocy. Któryś krzyknął do jeńców: - Są tam w środku!
Will usłyszał stłumione wołanie o pomoc: pod opadłą ze stropu belką leżał uczeń. Will położył dziewczynkę na ziemi i ruszył wraz z innymi jeńcami ku płonącej szkole. Podnieśli belkę i chłopca wydobyli. Miał przepalony brzuch, wyłaziły zeń jelita. Obok leżał martwy nauczyciel. Do zbiornika wody wskakiwali uczniowie w płonących ubraniach. Inni, wypełzający ze szkoły byli tak okropnie poparzeni, że przezierało przez oparzeliny żywe mięso. Gwałtowny wybuch ognia ogarnął cały budynek. Potrzask. Przeraźliwy, rozpaczliwy krzyk tych, którzy się nie wydostali.
Jeńcy wspinali się ścieżką na wzgórze, unosząc kilkunastu rannych. Tamiko, zrazu lekka jak listek, nabrała ciężaru ołowiu. Zasłabła idąca obok kobieta. Zajął się nią Kitano.
- Jak ona w ogóle mogła iść? - powiedział.
Ścięgna i mięśnie jej nóg były naszpikowane tłuczonym szkłem. Ponieśli ją na drzwiach dwaj Holendrzy. Wszyscy byli już potwornie wymęczeni, powłóczyli nogami i z trudem łapali oddech. Gdy tylko weszli na tarasowate pola, Kitano zarządził postój. Ludzie z wdzięcznością opadli na ziemię.
Will usiłował uspokajać Tamiko, która z trudem, ale powstrzymywała łzy.
- To bardzo dzielna dziewczynka - powiedział pani Goto.
- Tatuś jest daleko od domu, w niebezpiecznym miejscu - powiedziała Tamiko. - On chce, żebym była dzielna i pomagała mamie.
Michiko wzięła dziewczynkę na kolana i zaśpiewała kołysankę. Dziewczynka usnęła. Hajime trącił Willa łokciem:
- To jeszcze dziecko - szepnął. - Ona myśli, że papa żyje. On umarł w Chinach rok temu, ale ona go tak bardzo kocha, że myśmy jej o tym nie powiedzieli.
Will po raz pierwszy mógł się z bliska przyjrzeć matce. Mimo ubrudzonej twarzy i podartej sukienki, była to kobieta bardzo powabna. Zauważywszy, że się jej uważnie przygląda, Michiko pochyliła wstydliwie głowę.
- To dziwne, że pan mówi po japońsku - powiedziała.
- Uczyłem się w Tokio - odparł i opowiedział o swoich szkolnych latach.
- Jest pan Anglikiem?
- Nie, Amerykaninem. - Zamilkli oboje.
- To straszne, co się działo w tamtej szkole - powiedziała i głos jej zadrżał. - Pomyślałam o moich własnych uczniach.
Zauważyli, że inni biegną na sąsiednie pole po coś do zjedzenia, a wracają z oberżyną i innymi jarzynami. Will poszedł za innymi, przyniósł dynię i kilka oberżyn dla Gotów. Obudziła się Tamiko, ale nic nie chciała wziąć do ust. Chłopiec i matka usiłowali jeść surową oberżynę. Will widział, że robią to tylko przez grzeczność, i powiedział, że zje te jarzyny sam.
Słońce miało już zachodzić, gdy Kitano spytał jeńców, czy chcą na tym wzgórzu przenocować, czy wlec się gdzieś dalej i szukać innych jeńców.
- Nie ma sensu tu zostawać - powiedział jeden z Australijczyków, poparli go Holendrzy.
Kitano wskazał grupę domków przylepionych do zbocza na dole.
- Zejdźmy do tej wsi - zaproponował. Zaczęli schodzić w milczeniu.
Gdy podeszli bliżej, Will zauważył, że wszystkie domki są pochylone i pozbawione rozsuwanych, papierowych drzwi, które wywiało. Wlókł się z coraz większym trudem, ciężar niesiony na plecach był już teraz nie do zniesienia. Na moście wiodącym ku wsi zastąpił im drogę oficer ze szpadą w garści.
- Stać! Jeśli spróbujecie uciekać - rozniosę was na sztuki!
Wystąpił naprzód Kitano i oficer przystawił mu szpadę do gardła.
- O co tu, do diabła, chodzi? - spytał oburzony Kitano.
- Jesteś żołnierzem? - oficer obejrzał Kitana uważnie. - Myślałem, że jesteś zbiegłym jeńcem. - Schował szpadę do pochwy.
Podeszli do nich prawdziwi jeńcy. - Wszystko wyjaśnione? - spytał Will po japońsku. - Wszystko w porządku?
Widząc, że jeńcy nie mają zamiaru go atakować, oficer spuścił z tonu. Poklepał Kitana po ramieniu.
- Muszę już iść. Troszczcie się o siebie sami.
Ruszyli ku skrzyżowaniu ulic przy szkole podstawowej Kat-suyama i Will mógł się wreszcie zorientować, gdzie ich przyniosło. Po lewej mieli świątynię wyznawców szintoizmu pod wezwaniem Suwy, boskiego patrona Nagasaki. W tym miejscu co roku odbywał się słynny jesienny festiwal Okunchi. Ledwie zdążyli skręcić w ulicę Nishijama, gdy usłyszeli czyjś krzyk: - Nalot!
- Podchwycili ten krzyk inni, więc Kitano kazał im się kryć, gdzie kto może.
Nadleciał samolot, jeńcy stłoczyli się w ziemiance koło pierwszego z domków. Nie spadła ani jedna bomba, ruszyli ku koszarom wojskowej żandarmerii.
- To by nam odpowiadało - powiedział Kitano i krzyknął: - Mamy zaszczyt prosić! - Nie było odpowiedzi, więc powtórzył hasło. Głuche milczenie. Dopiero gdy weszli do koszar, pojawił się żandarm.
- Czy nie mógłby pan oddać nam pewnej przysługi? - spytał Kitano. - Jesteśmy z obozu jeńców wojennych, czy nie moglibyśmy tu chwilę odpocząć?
Żandarm patrzył nań podejrzliwie do chwili, gdy mu się Kitano przedstawił jako strażnik. - Ach tak - powiedział i poprowadził jeńców korytarzem. Ściany były nienaruszone, ale okna potrzaskały i wszędzie walało się rozbite szkło.
- Czy nie dostalibyśmy czegoś do jedzenia? - spytał Kitano. Obiadowy ryż rozmiotło i pomieszało ze szkłem, ale Kitano zdecydował, że będą mimo to jedli. Australijczyk podsunął myśl, żeby namoczyć ryż w wodzie. Okruchy szkła utoną, ryż będzie pływał. Przynieśli wodę ze studni, jeńcy pożarli z wilczym apetytem cały ten wypłukany ryż, do ostatniego ziarnka, bo to był pierwszy gotowany ryż, jaki jedli od czasu bombardowania w pierwszym dniu sierpnia. Will poczuł, że przełyka mały odłamek szkła, ale sięgnął po kolejną łyżkę ryżu, żeby go przepchnąć niżej.
Gdy zjedli, Kitano zawiadomił żandarmów, że ma zamiar zabrać jeńców z powrotem do Obozu 14. Spojrzeli nań jak na wariata.
- Tam wszystko płonie! - powiedział któryś. - Nie przejdziecie za Boga!
- Jakoś sobie poradzimy - odparł Kitano. - Musimy się tam zameldować.
Pół godziny potem doszli do ściany ognia. Gdy Kitano rozglądał się za jakąś w niej przerwą, zabiegł jeńcom drogę żandarm.
- Tamiko umiera - jęknęła pani Goto. - Musimy zanieść ją do szpitala. - Wepchnęła Willa za kupę gruzu, żeby go ukryć przed żandarmem.
- Gdzie teraz znajdziemy szpital? Lepiej pozostańmy z innymi. Wszystkie szpitale w dolinie rzeki Urakami zostały na pewno zniszczone.
- Jest jeden dobry szpital w Omura - powiedziała, dodając, że to miasto oddalone o godzinę jazdy pociągiem. Mogliby złapać jakiś na północnych przedmieściach Nagasaki.
O zmierzchu ruszyli, a wspiąwszy się do połowy zbocza, omijając huczącą pod nimi pożogę, szli na północ. Nie opodal padł na ziemię ciężko ranny, japoński żołnierz. Koledzy próbowali postawić go na nogi, ale osuwał się z jękiem.
- Sługa cesarza nie powinien okazywać bólu! - krzyknął rozwścieczony podoficer i kopnął go. Poszli za jego przykładem żołnierze. Bill leżącego.
Widząc, że Will jest oburzony, Michiko zepchnęła go ze ścieżki.
- Taki mają tu zwyczaj - powiedziała po angielsku.
Jakaś kobieta, ujrzawszy w blasku ognia, że Will jest gaijin, krzyknęła: - Morderca! - i plunęła mu w twarz.
- On uratował nam życie - powiedziała Michiko, stając między nimi.
Kobieta, miotając obelgi, usiłowała go uderzyć, ale wtedy osunęła się bez sił na ziemię. Will stał jak martwy, Michiko ujęła go pod ramię i pociągnęła za sobą. Przecięli pole, na którym zległo co najmniej pięćdziesiąt kilkunastoletnich dziewcząt. Z ich twarzy, rąk i nóg zwisały, jak wstążeczki, długie płaty skóry. Wyciągały do jeńców ramiona, błagając o wodę.
Kilkanaście wieśniaczek okładało oparzeliny dziewcząt plasterkami ogórków. Jedna z kobiet usłyszała wołanie o wodę i ostrzegła Willa, żeby im nie dał ani kropli. - To je zabije. To mówi każdy.
- Nie opodal strzeliły płomienie, i Will ujrzał deformujące twarze dziewcząt niesamowite pęcherze.
Will i Michiko szli dalej, wkrótce zaczęli wyprzedzać kawalkadę sunących powoli ocaleńców, którzy także kierowali kroki ku stacji kolejowej. Brnęli, żeby brnąć, milczący jak lunatycy, w postrzępionych, zetlałych ubraniach. Will szedł zahipnotyzowany do chwili, gdy Michiko, uchwyciwszy go za dłoń, odciągnęła na bok. Wstrząsnął nim widok ogromnego strumienia milczących ludzkich istot, półnagich i krwawiących, ale bez histerii, a nawet bez łez. Ta nierzeczywistość mogła człowieka porazić. Był to pochód skazańców.
Usłyszał klekot: koń ciągnął przez pole spalony wóz. Koń był różowy. Wybuch opalił mu skórę. Utykał, naśladując tym Willa.
Michiko przystanęła przed wielką dynią, żeby, jak powiedziała, ochłodzić bose stopy. Will podziwiał ją: szła tak daleko bez słowa skargi. Zanurzyła w dyni prawą stopę, zakładając, że jej wnętrze będzie chłodne i wilgotne. Krzyknęła. Było nadal gorące od wybuchu.
Lekceważąc ból, pokuśtykała ścieżką dalej. Ujrzeli widowisko jeszcze bardziej przygnębiające. Nie było w nim ognia, tylko dymiące gruzy. Daleko przed nimi tłum wspinał się na pociąg. Will bardzo pragnął zdążyć tam na czas i pomagał utykającej Michiko. Lokomotywa pyknęła dymem i ruszyła. Will położył Tamiko na ziemi i zaklął. Zawołał matkę.
- Proszę cię, żyj mamo - powiedziała dziewczynka słabym głosem. Przeleciał nad ich głowami samolot i Will pogroził mu pięścią. Znowu nie spadła żadna bomba. Krzyknął z ulgą.
- Pociąg stanął!
Wyłazili zeń, w obawie przed kolejnym nalotem, pasażerowie.
Wreszcie konduktor krzyknął, żeby wracali do wagonów. Will ścieśnił się z Gotami na jednym siedzeniu dla dwojga i pociąg ruszył znowu. Ranni i poparzeni znosili ból w milczeniu, ale na każdym przystanku wołali przez okna o wodę. Ludzie na peronach potrząsali tylko głowami. To było zabronione.
Na jednej stacji Will wybiegł i zmoczył koszulę w wiadrze wypełnionym wodą. Najpierw dzieci potem sama Michiko chciwie wysysali mokrą koszulę, patrząc nań z wielką wdzięcznością. Sam wyssał kilka kropel. Podziałały kojąco na opuchły język.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację Omura, było już po dziewiątej wieczorem. Will pamiętał ją z czasu urządzonej przez ojca wycieczki do Nagasaki. To miasto stanowiło centrum chrześcijaństwa już w wieku siedemnastym. Na dworcu poinformowano ich, że szpital jest przepełniony pacjentami, że muszą tu przyjść raz jeszcze, rano.
- Pójdziemy do naszego domu rodzinnego - powiedziała Michiko. Urodziła się w położonej dziesięć mil na północ wiosce. Szczęśliwie złapali ostatni autobus. Dochodziła jedenasta, gdy wyszedłszy z autobusu wspinali się na wysokie wzgórze, by dojść do dużego wiejskiego domu. Był to dom piętrowy. Michiko walnęła pięścią we frontowe drzwi, ale nie odpowiedział nikt. Drzwi zamknięto, Michiko wiedziała jednak, że można się do środka dostać przez małe okienko w tylnej ścianie. Najpierw oboje wymyli dzieci w zimnej wodzie i położyli je do łóżka. Potem Michiko zajęła się własnymi krwawiącymi stopami. Will szorował się gąbką. Parzyła herbatę, gdy wszedł Hajime.
- Tamiko cię woła, mamo.
Tamiko wyciągnęła do matki ramionka. Powtórzyła.
- Proszę cię, mamo, żyj. Jeśli oboje umrzemy, tatuś będzie bardzo samotny. - Wymieniła imiona wszystkich swoich przyjaciółek i krewnych. Gdy doszła do dziadków, powiedziała: Oni byli za dobrzy dla mnie, mamo. Potem krzyknęła: Papo! Papo! - i umarła.
Wtedy Michiko załamała się po raz pierwszy.
- Nie płacz, mamo - powiedział Hajime. - Ja się będę tobą opiekował.
Ucałowała go i położyła po raz wtóry do łóżka.
Próbowała w kuchni nalać herbaty Willowi i sobie, ale targnął nią szloch. Will objął ją ramieniem. - Ja także się tobą zaopiekuję.
Usłyszeli, że Hajime wymiotuje. Miał gorączkę i wszystkie objawy wcześniej zaobserwowane u jego siostrzyczki. - Rano zawieziemy cię do szpitala - obiecała Michiko, układając go najwygodniej.
Will, dopiero gdy się położył na posłaniu futon, spostrzegł jak bardzo jest poharatany. Dzień był tak przygniatający, że drobne bóle nie miały znaczenia. Nie mógł się wygodnie ułożyć. Zanim usnął, minęło kilka godzin, potem miał koszmarny sen: śnił mu się różowy koń ze szkieletem jeźdźca, na grzbiecie. Obudził się w rzeczywistości gorszej od sennego koszmaru. Ogarnęło go mętne uczucie wstydu, pomieszane z poczuciem winy. W sąsiedniej izbie, Michiko obwiniała siebie o śmierć Tamiko.
W Nagasaki tysiące Japończyków doświadczały podobnego poczucia winy, ponieważ przeżyli. Ale co przyniesie jutro?
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
1.
Tego wieczoru rząd w Tokio kontynuował bezowocną debatę. Rozwścieczony premier Suzuki przerwał spotkanie tuż przed jedenastą, polecając jednocześnie sekretarzowi rady ministrów zwołanie nadzwyczajnej konferencji cesarskiej. Zbici z tropu członkowie tego ciała zebrali się w cesarskich apartamentach podziemnych, dobudowywanych w Obunko. Sala konferencyjna, jako jedynie zapasowa, była ponura, słabo wietrzona i duszna. Cesarz wszedł tuż przed północą i zapadł w głęboki fotel na podium. Nie mógł ukryć zmęczenia i niepokoju. Mimo dokuczliwego gorąca, minister spraw zagranicznych Togo panował nad sobą, wypowiadając opinię, że należy niezwłocznie przyjąć Deklarację Poczdamską, zgodzić się na wymaganą przez aliantów bezwarunkową kapitulację, póki jeszcze została zachowana koku-tai, dusza tego narodu.
Poparł go admirał Yonai, czym wywołał furię Anamiego, który krzyknął: Nie zgadzam się z wnioskiem ministra spraw zagranicznych! - Uporczywie nalegał na postawienie warunków sformułowanych przez armię. - W przeciwnym razie musimy kontynuować walkę i mężnie szukać życia w śmierci.
Łzy spływały mu po policzkach, głos miał piskliwy.
- Jestem pewien, że moglibyśmy zadać nieprzyjacielowi wielkie straty, a nawet jeśli to się nam nie uda, sto milionów ludzi jest gotowych umrzeć dla ratowania honoru, okrywając Japonię sławą. Na wieczne czasy.
Szef sztabu armii, Umezu, połyskując spoconą, ogoloną głową, skoczył na równe nogi.
- Po tym, jak tylu mężnych oddało życie za cesarza, bezwarunkowa kapitulacja jest nie do pomyślenia!
Gdy wstawał powoli baron Hiranuma, Anami i Umezu patrzyli na byłego premiera podejrzliwie. Wbrew jego reputacji ultranacjonalisty, obawiali się, że był kimś w rodzaju Badoglia, i że szuka usprawiedliwienia dla kapitulacji. Baron zadał kilka pytań domagając się po każdym natychmiastowej odpowiedzi ze strony wojskowych.
- Czy możecie nadal prowadzić wojnę?
Umezu był przekonany, że mogą nie dopuścić do kolejnych ataków atomowych środkami obrony przeciwlotniczej.
- Zachowywaliśmy naszą siłę dla przyszłych operacji - dodał - i zamierzamy przejść w swoim czasie do kontrataku.
Na Hiranumie nie wywarł tym żadnego wrażenia. Podtrzymał stanowisko wyrażone przez Togo, z jednym zastrzeżeniem: Początkowo musimy negocjować z aliantami warunki stawiane przez armię. - Ten stary, kruchy mąż zwrócił się do cesarza: Cesarski Majestat, w poszanowaniu dziedzictwa jego cesarskich przodków, ponosi także odpowiedzialność za to, by nie doszło w narodzie do zamieszek. Pragnę prosić Waszą Cesarską Wysokość, by podejmując decyzję - miał to na uwadze.
Stare spory trwały dwie godziny. Powtórzono wszystkie argumenty słowo w słowo. W końcu wstał, z gotowym już postanowieniem, premier i rzekł:
- Sytuacja jest rzeczywiście poważna. Dyskutowanie tej zasadniczej sprawy nie będzie w żadnym razie marnowaniem czasu. Nie mamy precedensu - ja go przynajmniej nie znajduję - ale muszę, z najwyższą dla Jego Majestatu rewerencją, prosić, by wyraził swą wolę. - Zwrócił się do cesarza bezpośrednio: Czy Wasza Cesarska Mość postanawia, że Japonia, bez dalszej zwłoki, przyjmie
Deklarację Poczdamską, czy też postawi warunki, jakich domaga się armia? - Ku zdumieniu wszystkich, ruszył w kierunku cesarza.
- Panie premierze! - krzyknął oburzony Anami.
Mimo to stary Suzuki podszedł do stóp niewielkiego podium. Skłonił się bardzo nisko. Cesarz, nieporuszony, poprosił Suzukiego, żeby wrócił na miejsce. Stary człowiek nie dosłyszał, przystawił dłoń do lewego ucha. Cesarz, odesławszy go gestem, wstał.
- Poważnie przemyślałem sytuację w jakiej znajduje się kraj i świat, i doszedłem do wniosku, że dalsza kontynuacja wojny dla narodu oznacza zniszczenie, a dla świata przedłużenie rozlewu krwi i okrucieństwa. - Zazwyczaj przemawiał głosem beznamiętnym, teraz jednak dał się wyraźnie ponieść emocjom. - Nie mogę znosić widoku cierpień mego niewinnego ludu. Jedyną drogą do odbudowy światowego pokoju i uwolnienia narodu od potwornego przygnębienia, z jakim się mocuje, jest zakończenie tej wojny. - Głos mu się załamał z podniecenia, musiał przerwać. Jego doradcy, słuchając tych słów z pochylonymi głowy, nie potrafili nad sobą zapanować. Wyskoczyli ze swych miejsc, ten i ów pochlipywał bez żenady.
Cesarz podjął wątek na nowo, ale musiał raz jeszcze zrobić pauzę.
- Boli mnie - zdołał wreszcie to wyrzec - myśl o tych, którzy służyli mi tak wiernie, o żołnierzach i marynarzach, którzy odnieśli rany lub polegli w dalekich bitwach, o rodzinach, które utraciły swój cały dobytek - często wraz z życiem - wskutek nalotów z powietrza, we własnej ojczyźnie. Nie sposób wypowiedzieć jak nieznośny dla mnie jest widok dzielnych i lojalnych mężów Japonii - rozbrojonych. Równie nieznośna jest myśl, że inni, którzy służyli mi z takim oddaniem, teraz mogą być sądzeni i ukarani jako zbrodniarze wojenni. Mimo to, nadszedł czas, kiedy musimy znosić to, co nie do zniesienia. - Przywołał uczucia, jakich doznawał jego dziad, cesarz Miji, podczas potrójnej interwencji Rosji, Niemiec i Francji w 1895. - Łykam łzy, wspominając tamte czasy, i wyrażam zgodę na przyjęcie proklamacji aliantów w oparciu o stanowisko ministra spraw zagranicznych.
Wszyscy powstali.
- Z szacunkiem wysłuchałem łaskawych słów Waszej Cesarskiej Wysokości - powiedział Suzuki.
Cesarz skinął głową, po czym, jakby go obarczono ciężarem nie do udźwignięcia, powoli opuścił salę.
Rząd zebrał się w domu Suzukiego i sporządził jednobrzmiące noty do każdego z aliantów, przyjmując Deklarację Poczdamską „w rozumieniu, że wzmiankowana deklaracja nie zawiera żadnego żądania, które podważyłoby prerogatywy Jego Majestatu jako suwerennego władcy".
Następny ranek, 10 sierpnia, wstał gorący i parny. W bunkrze przeciwlotniczym na wzgórzach Ichigaya czekało na generała Anamiego ponad pięćdziesięciu oficerów z Ministerstwa Wojny. Pośpiesznie zwołani na nadzwyczajną odprawę, domyślali się, że ma zamiar poinformować ich o połączeniu armii i floty. Albo może będzie mówił coś o bombie atomowej? Albo o konferencji cesarskiej z ostatniej nocy?
Generał wstąpił na niewielkie podium o godzinie 9.30. - Ostatniej nocy, podczas konferencji cesarskiej - powiedział cicho - postanowiono przyjąć Deklarację Poczdamską.
Kilku krzyknęło z niedowierzaniem: - Nie!
Anami uciszył ich podniesieniem ręki.
- Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale ponieważ taka jest wola Jego Majestatu, nic na to nie można poradzić. - Przyrzekł, że podejmie starania, by wymusić na aliantach zgodę na minimalne warunki stawiane przez armię. - Cokolwiek się stanie powiedział - proszę was o pomoc w utrzymaniu dyscypliny w wojsku. Wasze uczucia osobiste i uczucia podległych wam ludzi, nie mają teraz żadnego znaczenia. Zostały zlekceważone.
Shogo Toda nie potrafił nad sobą zapanować. - A co z obowiązkiem armii: obroną narodu? - krzyknął. Anami machnął w kierunku Shogo szpicrutą.
- Jeśli ktokolwiek zechce złamać rozkazy Anamiego, pierwej musi go rozsiekać.
Po tej odprawie Shogo spotkał się z grupką dysydentów w innym pokoju Ministerstwa Wojny. Wszyscy byli uczniami profesora
Hiraizumiego ze szkółki „Zielonej zieleni" i nie zgadzali się na bezwarunkową kapitulację.
- To zniweczy Yamato damshi i kokutai! - krzyknął kapitan. - Sprzeciw wobec cesarskiej decyzji o zawarciu pokoju jest więc najsłuszniejszy. Postanowienie to stanowi błąd, popełniony za zgubną poradą.
- Prawdziwa wierność Tronowi - powiedział Shogo - nakazuje nam chwilowe nieposłuszeństwo wobec Jego Majestatu!
Słowa w czyn przekuł jednak porucznik.
- Musimy obmyślić zamach! - powiedział i zyskał burzliwą aprobatę.
- Muszę was jednak ostrzec - powiedział podpułkownik Masahiko Takeshita, szwagier Anamiego. - To, co zamierzamy, karane jest śmiercią. - Nie powinni więc działać w pośpiechu, dyktowanym przez rozpalone głowy. - Najpierw musimy odizolować Jego Majestat od tych pacyfistów. Potem możemy namówić Anamiego, żeby doradził cesarzowi kontynuowanie wojny. - Mogą wydać decydującą bitwę już w samej Japonii i zadać Amerykanom takie straty, że ci zgodzą się na honorowy pokój. - Jeśli nie, możemy walczyć nadal po partyzancku, w górach.
Wszyscy wspominali nieudany pucz wojskowy z 26 lutego 1936, ów Incydent 2-26 i przysięgli unikać jego pomyłek. Tym razem otoczą tereny pałacowe jednostkami stacjonującymi w Tokio. Przetną linie komunikacyjne, opanują stacje radiowe, gazety i główne gmachy rządowe. Potem aresztują Suzukiego, Togę, Kidę i innych, którzy dopuścili się zdrady kraju.
Will wstał o świcie. Umył się po cichu i wyszedł przed dom. Dostrzegł ze wzgórza leżące za zatoką Nagasaki. Jeszcze dymiło. Zadrżał na wspomnienie wczorajszego dnia. Zauważył, że w drzwiach stanęła Michiko i wzywa go, gwałtownie gestykulując. Wciągnęła go do środka, besztając za to, że wyszedł, bo sąsiedzi zobaczą i mogą donieść na policję. Ubrała Hajimego, który spuchł na twarzy. Will chciał jej pomóc w odniesieniu chłopca do szpitala, ale stanowczo mu zabroniła. Zostałby aresztowany, ona zaś zhańbiona. Pozwoliła posadzić Hajimego na taczkach, które podstawiła pod tylne drzwi, patrzył więc tylko z troską, jak zwozi swego synka po zboczu, ku przystankowi autobusu.
Długo czekali, zanim autobus nadjechał. Michiko, z pomocą współpasażerki wniosła Hajimego do środka i szczęśliwie inni pomogli go wynieść w Omurze. Ponieważ przed szpitalem w Kyosai ustawiła się długa kolejka pacjentów, Hajimego przyjęto dopiero w południe. Zbadała chłopca lekarka, po czym odciągnęła Michiko na bok.
- On cierpi na chorobę atomową - powiedziała.
- Czy nie możecie mu jakoś pomóc?
- Nie mogę niczego obiecywać. - Potem dodała gniewnie: Nie mam jednak zamiaru patrzeć bezczynnie jak dzieci, w rodzaju pani synka, cierpią na tę potworną chorobę. - Dodała, że nikt w całym szpitalu nie wie, co trzeba robić. - Z tego co widzę, ofiary z Nagasaki umierają, ponieważ ich żołądki i jelita wypełnił trujący gaz. - Sprawdziła, czy drzwi są szczelnie zamknięte. - Moja matka jest Chinką, opowiadała mi o wielu chińskich lekach, których lekarze medycyny nie uznają. - Napisała adres. - Trzy przecznice dalej jest apteka specjalizująca się w lekach chińskich. Proszę spytać o tentokosan. - I dopisała: „Jeśli stolec syna po zażyciu tego leku będzie krwawy, może przeżyć. Jeśli nie, nie ma dlań nadziei".
Michiko skłoniła się w podziękowaniu parokrotnie.
I znów znalazła chętnych do pomocy przy przenoszeniu Hajimego do apteki i z powrotem na przystanek autobusowy. Najtrudniej było jej pchać taczki na strome wzgórze, ale odrzuciła pomoc oferowaną przez sąsiada, ponieważ był nadto wścibski. Gdy Will, czujny i ostrożny, otwierał przed nią tylne drzwi domu, było już późne popołudnie.
- To bardzo dzielny chłopiec - powiedziała. - Ani razu się nie poskarżył przez cały dzień.
Hajime uśmiechnął się blado. Zdawało się, że po zażyciu chińskiego leku usnął, wtedy dorośli cicho wyszli z jego izby. Chwilę później poderwał się mężnie na nogi.
- Muszę iść do toalety, mamo! - krzyknął.
Upadł zemdlony. Will skoczył mu na pomoc i ujrzał z przerażeniem tryskające zeń odchody.
- Krwawi! - krzyknęła uradowana Michiko.
Wymyli Hajimego i położyli z powrotem do łóżka. Oboje czuwali zatroskani, po godzinie otworzył oczy. Płonęły chorobliwie.
- Papo - powiedział. - Wróciłeś! Will uklął i objął chłopca.
- Kazałeś mi być dzielnym chłopcem i bronić mamy i Tamiko.
- Byłeś bardzo dzielnym chłopcem, Hajime -- szepnął Will schrypłym głosem. Chłopiec mocno się pocił, matka wycierała go cierpliwie mokrym ręcznikiem. - Czy ja umrę, papo?
- Nie, synku.
- Cieszę się - powiedział sennie i zapadł w drzemkę. Michiko wyszła na wiele godzin, by załatwić formalności związane z kremacją zwłok Tamiko. Hajime obudził się tuż po jej powrocie. Zjadł odrobinę zupy miso i usnął. Opuchlizna ustępowała z jego twarzy wyraźnie, a pęcherze nie wyglądały już tak groźnie.
- To cud - powiedziała Michiko, kreśląc znak krzyża.
- Jesteś katoliczką?
- O tak! Nasza rodzina od kilku pokoleń należy do czegoś, co nazywamy Ukrytym Chrześcijaństwem. - Will dowiedział się o ich istnieniu podczas wycieczki do Nagasaki, ale poprosił, żeby mu Michiko powiedziała coś więcej. - Moi przodkowie woleli zejść do podziemia, niż wyrzec się wiary. - W czasie ponad dwu stuleci odprawiania potajemnych ceremonii, rozwinęli własną formę kultu. A gdy chrześcijaństwo zalegalizowano, odmówili przystąpienia do jakiegokolwiek chrześcijańskiego kościoła, pozostając przy obrzędach odprawianych z pokolenia na pokolenie.
Zaprowadziła Willa na piętro, do małej izdebki, w której ustawiono taki niby-ołtarz Buddy. Podniosła małą drewnianą statuetkę Kannon, buddyjskiego bóstwa miłosierdzia, pozbawionego płci. Statuetka przedstawiała kobietę ubraną w kimono i trzymającą niemowlę. Michiko odwróciła statuetkę, aby Will mógł zobaczyć wycięty na jej plecach krzyż. Dla Ukrytych Chrześcijan takie figurki przedstawiały Marię i Dzieciątko Jezus.
Pili herbatę, gdy Hajime zawołał słabiutkim głosem. Oboje uklękli u jego łóżka. Spojrzał na matkę.
- Śniło mi się, że wrócił do domu papa. To był tylko sen, prawda, mamo?
- Tak, Hajime - powiedziała gładząc go po głowie. Chłopiec uśmiechnął się.
- Dobranoc.
Gdy podchodzili do rozsuwanych drzwi, stanęły Willowi przed oczyma wszystkie potworności, przeżyte w ciągu dwu ostatnich dni. Wspaniała kobieta! Zniosła bez skargi ból bosych stóp. Tak zajęta innymi tak pełna współczucia.
- Jesteś przepiękna! -- powiedział i pocałował ją delikatnie w policzek.
- Jesteś taki czuły - odparła. - Inny, niż nasi mężczyźni. Objął ją i znowu pocałował w policzek.
Uwolniła się, powiedziała „dobranoc" i odeszła do swego pokoju.
Ledwie położył się na swoim futonie, usłyszał przeraźliwy krzyk Michiko. Pobiegł do niej. Włosy zeszły z jej głowy jak peruka. Wybuchnęła histerycznym szlochem. Próbował ją pocieszyć, ale go odepchnęła i zakryła głowę ręcznikiem.
Tak była roztrzęsiona, że ukląkł przy niej, ujął w dłonie jej twarz i ucałował w usta.
- Nadal jesteś piękna -- powiedział. Pomyślał, że w ciągu niewielu godzin przeżyli więcej goryczy i bólu, niż większość małżeństw w ciągu całego życia. I wtedy powiedział coś, czego nigdy nie słyszał z ust żadnego z McGlynnów z wyjątkiem Floss: - Kocham cię.
Teraz wyszło to naturalnie i było czymś naturalnym, że pocałował ją raz jeszcze, a potem całował bez opamiętania. A Michiko pozwoliła temu wielkiemu, delikatnemu mężczyźnie całować się do chwili, gdy zaczęli, jeszcze niepewni siebie, kochać się, kochać, kochać.
2.
Spisek zbuntowanych oficerów otrzymał wsparcie. Takeshita zapewniał swoich stronników, że jego szwagier Anami dołączy do nich i wywrze wpływ na Umezu, by uczynił to samo. Pucz poparty przez ministra wojny i szefa sztabu armii musi wciągnąć dwu lokalnych dowódców - dywizji Konoye i wschodniego okręgu wojskowego. Będzie to, w najprawdziwszym wydaniu, operacja wojskowa. Ponieważ mogą działać zgodnie z prawem, pod najwyższym dowództwem, w imię dobra narodu.
W tym samym czasie otrzymano odpowiedź aliantów na ograniczoną zgodę Japonii na Deklarację Poczdamską. Jakkolwiek nie odrzucali wprost japońskiego warunku: zachowania cesarza, nie przesądzali jego dalszych losów. Forma japońskich rządów, podkreślali z naciskiem alianci, zostanie ustanowiona poprzez wyrażoną swobodnie wolę narodu.
Kido wyjaśniał cesarzowi w Obunko, jakie to niesie ze sobą problemy. Ten ostatni odparł jednak spokojnie:
- Wszystkie one są drugorzędne. Jeśli naród nie zechce mieć cesarza, będzie to bezużyteczne. Sądzę, że najsłuszniej pozostawić tę kwestię do rozstrzygnięcia narodowi.
Szefowie sztabów armii i floty widzieli w tej odpowiedzi wystarczający powód do dalszego prowadzenia wojny. Tegoż popołudnia, w czasie dyskusji na forum gabinetu, Togo podtrzymywał, że nie ma podstaw, do nieprzyjmowania alianckich warunków.
- Nie możemy zakładać, że przeważająca część naszego lojalnego narodu nie zechce zachować tradycyjnego systemu.
Tuż przed wyjściem Anamiego na owo spotkanie, wtargnęli do jego gabinetu dysydenci z Shogiem na czele, żądając odrzucenia propozycji aliantów.
- Jeśli pan do tego nie doprowadzi - oznajmił Shogo - powinien pan popełnić harakiri! - Mogło to wymóc na Anamim silną opozycję w stosunku do Toga. Poparło go trzech cywilów i to tak krzykliwie, że stanął po ich stronie sam Suzuki. Rozjuszony Togo poinformował Kidę o „zdradzie" Suzukiego, po czym Prywatna Pieczęć wezwał premiera do Ministerstwa Dworu Cesarskiego. Należało coś przedsięwziąć, by wrócił do szeregu i wykonał cesarską wolę przywrócenia pokoju.
- Nie zamierzam pomniejszać wagi argumentów tych, którzy tak zazdrośnie strzegą integralności duszy narodu - mówił Kido Suzukiemu - ale minister spraw zagranicznych Togo, starannie ten dokument przestudiowawszy, zapewnia nas, że w stanowiącym przedmiot sporu paragrafie, nie ma nic, co by wzbudziło zastrzeżenia. Jeśli na tym etapie odrzucimy Deklarację Poczdamską, i wojna potrwa nadal, milion Japończyków zginie od bomb i z głodu.
Kido spostrzegł, że słowa te wywarły na starym człowieku pewne wrażenie. - Jeśli doprowadzimy do pokoju teraz, czterech albo pięciu z nas zostanie zamordowanych, ale to się opłaci. Przyjmijmy więc już bez marudzenia i wahań linię wyznaczoną przez Deklarację Poczdamską.
Nazajutrz po południu, w czasie kolejnego posiedzenia gabinetu, większość jego członków opowiedziała się za przyjęciem alianckich żądań, czterech nadal się im sprzeciwiało, inni odmawiali zajęcia jakiegokolwiek stanowiska. Jednakże stary premier tak długo ich gnębił, aż zgodzili się na kapitulację wszyscy, z wyjątkiem jednego.
- Postanowiłem ostatecznie - powiedział Suzuki - zakończyć wojnę w tym krytycznym momencie i w zgodzie z wolą cesarza. Złożę u Tronu dokładne sprawozdanie z przebiegu naszych dyskusji i poproszę o ostateczną decyzję.
Mimo iż szwagier generała Anamiego, Takeshita, był wśród głównych konspiratorów najwyższy stopniem, rzeczywistym przywódcą został major, Kenji Hatanaka, cichy, skupiony, skromny człowiek, całkowite przeciwieństwo rewolucjonisty. Wielkie wrażenie na Shogu i innych wywarło jego niezachwiane oddanie sprawie kokutai i niezgoda na wszelkie kompromisy. Takeshita nie chciał wykorzystywać swojej uprzywilejowanej pozycji członka rodziny, by kaptować Anamiego. Wobec tego Hatanaka zażądał bezpośredniej konfrontacji z ministrem wojny.
Ta noc była znowu duszna. Hatanaka wraz z konspiratorami najbardziej zaufanymi, wszedł do skromnego parterowego drewnianego domku, który po zbombardowaniu i spaleniu ministerstwa służył za rezydencję oficjalną. I było tłoczno.
Generał powitał spiskowców cichym pytaniem:
- Czego chcecie? Wystąpił naprzód Hatanaka.
- Ministrze wojny, musi się pan odciąć od tych, którzy chcą się poddać. Po uwięzieniu Kidy, Suzukiego, Togo i Yonaia zostanie ogłoszony stan wojenny. Wtedy izolujemy tereny pałacowe.
- Jak zamierzacie tego dokonać? - spytał grzecznie Anami.
- Poprzez współpracę z panem, a także z generałami Umezu, Tanaką i Morim. - Tanaka był dowódcą wschodniego okręgu wojskowego, Mori dowodził dywizją Konoye, która strzegła terenów pałacowych.
- Jak macie zamiar pokierować łącznością? - spytał Anami, po czym wytknął błędy w pracy ich sztabu.
- Musimy przeprowadzić nasz plan - powiedział szwagier Takeshita, co konspiratorzy wraz z Shogiem wsparli pomrukiem. - Musi to być wykonane przed formalnym przyjęciem noty aliantów przez konferencję cesarską.
- Są jednak liczne komplikacje - powiedział Anami. Jego brak zaangażowania osłabił zdecydowanie jednego z pułkowników, ale Takeshita, Hatanaka, Shogo i inni trwali przy swoim postanowieniu.
- Musimy natychmiast przystąpić do działania - powiedział Hatanaka.
- Dajcie mi czas do namysłu - poprosił Anami. Odprowadził ich na werandę. - Bądźcie ostrożni - ostrzegł z troską. - Ktoś może was śledzić.
Takeshita został, korzystając jednak z łączących ich więzi rodzinnych.
- Przystąpisz do nas? - spytał.
- Nie powinno się ujawniać swoich myśli w obecności tak licznej grupy - odparł szwagier. Nic więcej Anami nie zdradził, ale Takeshita uznał to za dobry znak i wyszedł z nadzieją w sercu. Nadal istniała jeszcze możliwość powstrzymania cesarza przed poddaniem narodu.
3.
Dla Willa był to dzień pełen ważnych wydarzeń. Obudził się o świcie, ujrzał śpiącą obok Michiko. Głowę miała nadal owiniętą ręcznikiem, uśmiechnął się na wspomnienie jej irytacji, gdy ten ręcznik rozwinął się i spadł w czasie miłosnej nocy. Nie potrafił wyjść ze zdumienia, że mogła go pokochać taka kobieta. Fascynowała go jej twarz, tak pogodna po tym wszystkim, co przeżyła w ciągu dwu ostatnich dni.
Otworzyła oczy, uśmiechnęła się spostrzegłszy, że na nią patrzy. Przyciągnęła go do siebie i pocałowała. Poderwało ich zamieszanie u frontowych drzwi. Brzmiało to tak, jakby wpakowała się do domu kupa ludzi naraz. Michiko błyskawicznie narzuciła na siebie yukatę i wybiegła z pokoju. Will słyszał, jak rozmawia z intruzami, ale nie rozróżniał słów. Najwidoczniej wróciła wreszcie rodzina.
Odziawszy się w pożyczony kombinezon roboczy, wyszedł także Will. Wpatrzyły się weń chłodno trzy kobiety i starszy mężczyzna. Michiko miała załzawioną twarz, opowiedziała im właśnie o tym, jak umierała Tamiko. Przedstawiła go, zafrasowana, swemu dziadkowi, matce, siostrze i szwagierce. Wszyscy oni byli w Omurze, gdzie w czasie bombardowania ciotka odniosła ranę. Zostali tam aż do jej śmierci.
Michiko opowiedziała, jak Will uratował ją z dziećmi ze zburzonego domu i przywiózł na wieś. Nie wywarło to na rodzinie żadnego wrażenia, siostra jej męża postawiła Michiko zarzut, że ze zburzonego domu nie wyniosła samurajskiego miecza porucznika Goto.
W stosunku do Willa krewni Michiko okazywali milczącą pogardę, widzieli w nim wroga, to było uwłaczające, ale bardziej zabolała go pogarda, z jaką potraktowali samą Michiko, jakby wieczną hańbą okryła całą rodzinę. W tej sytuacji niemal z ulgą powitali pół godziny później wejście szwagierki, która sprowadziła, dumna z siebie, aż dwóch kempei. Odniosły się do siebie ze skrupulatną uprzejmością.
- Wrócę - powiedział Will Michiko po angielsku. Skłonił się jej, potem rodzinie i wyszedł. W drodze do Nagasaki, jeden z tych, którzy go schwytali, zauważył, że Will oddalił się najdalej ze wszystkich jeńców - jakby miał mu to za zasługę. Wczesnym popołudniem ich rozklekotana ciężarówka dojechała do przedmieść Nagasaki.
W jasnym świetle dnia była to przestrzeń zasypana gruzem.
Niewiarygodna dla ludzkiego oka. Czyż mogła to sprawić tylko jedna bomba? Ludzie snuli się wśród kopcących zgliszcz w poszukiwaniu najbliższych a zaginionych, przyjaciół i przedmiotów wygrzebywanych z rumowiska. Odrażający, słodki cuch gnijących i spalonych ciał, doprowadzał Willa do mdłości. Minęli szczątki fabryki nad brzegiem rzeki Urakami, z których mężczyźni i kobiety wynosili ciała lub ochłapy ciał ponad dwustu pracujących kiedyś na piętrze dziewcząt.
Gdy podjeżdżali do dworca kolejowego Nagasaki, Will ujrzał długą kolejkę mężczyzn z tobołkami na ramionach. Niektórzy nieśli popioły zmarłych towarzyszy, spalonych w krematorium przez Japończyków, inni chwiali się pod ciężarem rannych niesionych na noszach lub drewnianych drzwiach. Z bliska Will rozpoznał w nich ocalonych z Obozu 14 i kempei polecił mu do nich dołączyć. Gdy przeszli most, straż pozwoliła wyczerpanym jeńcom odpocząć. W czasie tej przerwy Will odszukał Kitanę, który powiedział, że idą do domu noclegowego Mitsubishi, kilka mil na południe za stoczniami. To będzie ich nowy dom.
Will czuł się lepiej niż większość pozostałych, stanął więc ochotniczo przy noszach. Była to karkołomna praca, z wdzięcznością przyjął rozkaz zatrzymania się po przejściu kilkuset jardów. W końcu doszli do Hirakaido i cały oddział stanął, choć nie wydano takiego rozkazu. Po lewej mieli morze, po prawej strome zbocze wzgórza. Nie opodal stała świątynia Taihei Naminodairo. Jeden ze strażników podsunął myśl, by poprosili o zgodę na złożenie w niej jenieckich prochów. Naczelny kapłan wyraził zgodę.
Gdy przechodzili tunelem wiodącym do miasta Tomachi, zapadał zmierzch. Człapali w milczeniu cichymi ulicami, aż doszli do obszernej, jednopiętrowej drewnianej budowli.
Will spał z przerwami, prześladowały go koszmary. Znowu śnił mu się uśmiechnięty szkielet na grzbiecie różowego konia, który tym razem wlókł wóz wypełniony trupami, ramionami, nogami sterczącymi na wszystkie strony. Potem widział płonącą szkołę i słyszał rozpaczliwe krzyki zatrzaśniętych wewnątrz uczniów. Obudził go ich jęk. Było ciemno, słyszał tylko ciężkie oddechy, chrapania i bełkot gadających przez sen. Nie mógł potem usnąć, martwił się o Michiko i Hajimego. Dlaczego wypadły jej włosy? Była przecież w domu, który ją osłonił, tak jak inny dom osłonił przed blaskiem pika jego. Nie powiedziała mu tylko, że widziała ze swego okna tysiące tajemniczych żółtych kul.
4.
Następnego ranka zwołano nadzwyczajną konferencję cesarską. I gdy jej członkowie zeszli się w pośpiechu w przybudówce Obunko, wyrazili oburzenie na próbę wmanewrowania ich w konfrontację, do której nie byli przygotowani i oburzenie to wylali na głowę starego premiera. Odtrącił ich skargi machnięciem dłoni, a gdy tuż przed jedenastą wszedł, ubrany w wojskowy mundur cesarz, Suzuki rzekł:
- Przepraszam Waszą Cesarską Wysokość za to, że mój gabinet jeszcze nie zatwierdził jednogłośnie zgody na przyjęcie alianckiej noty. - Zwrócił się do dowódców rodzajów wojsk, którzy byli głównymi oponentami. - Bądźcie łaskawi przedstawić swoje argumenty Jego Wysokości.
- Muszę Waszej Wysokości oznajmić, że dalsze prowadzenie wojny jest konieczne i zalecam wyrażenie zgody - powiedział Umezu. - Jeżeli kapitulacja oznacza koniec kokutai, to w decydującej ostatniej bitwie trzeba poświęcić cały naród.
Anami był tak przejęty, że go zatkało i ledwie mógł wydobyć głos.
- Ja także doradzani kontynuowanie wojny, chyba że alianci definitywnie przyrzekną zagwarantowanie bezpieczeństwa Waszej Wysokości. - Zakaszlał, żeby przeczyścić gardło. - Ciągle jeszcze mamy szansę na zwycięstwo. A nasz opór może zakończyć tę wojnę co najmniej na lepszych warunkach.
Cesarz spytał o zdanie wszystkich członków gabinetu, ale żaden nie wstał z miejsca. Skinął głową.
- Jeśli nikt już nie ma nić do powiedzenia, wyrażę sąd mój własny. Chcę, żebyście się wszyscy zgodzili z mymi wnioskami. - W komnacie panowała skupiona cisza. - Wnikliwie wysłuchiwałem wszystkich argumentów przeciwnych przyjęciu przez Japonię odpowiedzi aliantów w jej obecnej formie, ale poglądów moich nie zmieniłem. Zapoznałem się ze stanem spraw wewnątrz kraju i w skali międzynarodowej i doszedłem do wniosku, że dalej prowadzić tej wojny nie możemy.
Starł urękawiczoną dłonią spływającą mu z policzka łzę. Widok ten załamał kilku uczestników narady i ci nie potrafili pohamować siąkania nosami.
- Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, jak trudno przyjdzie lojalnym oficerom i żołnierzom armii i floty składać przed nieprzyjacielem broń, oddawać kraj pod okupację, a być może słuchać oskarżeń o popełnienie zbrodni wojennych. - Spojrzał na ministra wojny, Anamiego. - Anami, domyślam się, że jest to szczególnie trudne dla ciebie, ale musisz to znieść.
Głos mu się załamał, musiał przerwać.
- Tak wielu poległo w walce, a ich rodziny cierpią nadal. - Znowu musiał otrzeć łzę. - Wszystkie te doznania są tak dotkliwe, że nie mogę pozwolić, aby moi poddani cierpieli nadal. Pragnę ratować mój naród, własnym ryzykując życiem.
Umilkł, ponieważ dwaj ministrowie osunęli się na podłogę.
- Ludzie nic nie wiedzą, jaka jest sytuacja i zaskoczy ich moja nagła decyzja. Jestem gotów uczynić wszystko. Jeśli to posłuży narodowi, mogę przemówić przez radio. - Poprosił rząd o niezwłoczne zredagowanie cesarskiego reskryptu ogłaszającego koniec wojny.
Udręczeni ministrowie zbili się w gromadkę. Suzuki powstał z trudem. Raz jeszcze przeprosił i chwiejnym kroczkiem podreptał do podnóżka podium. Skłonił głowę.
Cesarz wstał, po czym ruszył ociężale ku drzwiom.
Wiadomość o decyzji złożenia broni obiegła cały sztab cesarski. Szlag trafił dyscyplinę na wszystkich szczeblach. Dezerterowali przydzieleni do strzeżenia gmachu podoficerowie kempei, unosząc ze sobą mundury i żywność. Młodsi oficerowie obrażali zwierzchników, a niektórzy wyżsi oficerowie zamykali się w biurach z whisky i sake.
Hatanaka spotkał się ze swoją kohortą, by opracować plan działań w sytuacji zaistniałej tak nagle.
- Nadal możemy z powodzeniem obsadzić Pałac - zwrócił się do Shoga i sześciu innych. - Nadal idą z nami dwaj majorowie z dywizji Konoye. - Pojawiło się teraz nowe zadanie: przechwycenie cesarskiej odezwy do narodu, zanim ją dostarczą do rozgłośni. Zadanie to otrzymał Shogo.
Tegoż upalnego popołudnia, gdy Hatanaka objeżdżał rowerem Tokio usiłując ożywić pucz, Shogo dowiedział się, że nagranie zostanie dokonane w pokoju na pierwszym piętrze Agencji Dworu Cesarskiego. Wszedł do tego pokoju krokiem człowieka obstawy i spytał czteroosobową załogę z rozgłośni, czy wszystko w porządku. Tak.
- Kto przyniesie nagranie do studia? - Nie wiedział nikt, ale Shogo domyślił się, że będzie to ktoś z otoczenia Prywatnej Pieczęci Kidy i postanowił odwiedzić jego biuro.
Brat Shoga, Tadashi, raz jeszcze został przesłuchany w więzieniu Kempeitai. Już go nie Bill, ruszyło ich sumienie, pytali tylko pro forma o nazwiska jakichkolwiek spiskowców. Odmówił ruchem głowy i na tym przesłuchanie zakończono. Gdy dostał ataku kaszlu, dwaj oficerowie śledczy tak się tym przejęli, że kazali strażnikom odnieść go do celi i dać wody. Strażnicy nabrali dla Tadashiego szacunku właśnie dlatego, że milczał i od ponad tygodnia przemycali mu odrobiny pożywienia. Tadashi czuł, że zbliża się koniec. Oddychał z coraz większym trudem. Leżąc na pryczy zamknął oczy i myślał o Floss i Masao. Nie wiedział, że został ojcem następnej dziewczynki, urodzonej przed dwoma tygodniami.
Na przedmieściu Nagano, Floss karmiła małą z butelki, bo znowu zabrakło mleka w jej piersi. Słyszała, jak Masao bawi się na podwórku z dwiema nioskami jaj, Kurą A i Kurą B, i czuła zapach gulaszu smażonego przez Emi na ogniu w małej kuchence. Sumiko przyniosła poprzedniego dnia z pracy trochę kości z mięsem; zatrudniono ją przed miesiącem w rozgłośni radiowej Nagano, ponieważ cała młodzież w jej wieku i starsza podlegała mobilizacji. Mężczyźni w biurze zachowywali się poprawnie. Kierownik sekcji był łagodnym, uprzejmym człowiekiem po pięćdziesiątce, siedziało tam także trzech spikerów, którzy nadawali przemiennie wiadomości lokalne i prognozy pogody. Do jej obowiązków należało spisywanie nadawanych z Tokio programów i przekazywanie ich miejscowym gazetom. Spikerzy prosili Sumiko także, by kręciła dla nich papierosy, uważając za oczywiste, że tego rodzaju ręczne robótki powinni wykonywać podwładni. Uznała to za swój obowiązek, ponieważ była jedyną w całym dziale dziewczyną.
Zawyła syrena alarmowa. Chwilę później wpadł do pokoju Masao.
- Mamo nadlatuje samolot!
Teraz Floss usłyszała warkot motoru. Nie był to B-29, ale znacznie mniejszy. Wyjrzała przez okno i spostrzegła amerykański myśliwiec pikujący gwałtownie w dół. Zagrzechotały karabiny maszynowe.
- Myśliwce! - krzyknął Masao, widząc, że samolot zawraca i znowu frunie w ich stronę. Wyskoczył z drzwi, żeby ratować kury.
- Masao! - wrzasnęła przerażona Floss.
Chłopiec zlekceważył narastający ryk samolotu i złapał Kurę B. Napastnik opadł tak nisko, że Floss ujrzała twarz pilota. W tej chwili dał się słyszeć przerażający trzask karabinu maszynowego i skoczyły ku chłopcu małe gejzerki piachu.
Nurkował kolejny myśliwiec. Masao spojrzał w niebio, oszołomiony. Jego lewe ramię obwisło, pomachał prawym, nie rozumiejąc dlaczego tylko prawym. Amerykański pilot odmachnął mu dłonią i już nie strzelając, wyprysnął w górę.
Floss, przekazawszy niemowlę Emi, wybiegła przed dom. Lewe ramię Masaa krwawiło silnie. Chłopiec był w stanie szoku. Prawym ramieniem nadal przytrzymywał oszalałą Kurę B.
- Czy Kura A jest w porządku? - wymamrotał i zemdlał.
5.
O godzinie 20.30 cesarz podpisał edykt cesarski, kończący wojnę, a gdy przyłożono jego pieczęć, zaczęli składać podpisy pozostali członkowie gabinetu: Kapitulacja stawała się faktem.
Spiskowcy wykonywali swój plan metodycznie i o północy tysiąc mężczyzn otoczyło tereny pałacowe szczelnym kordonem. Większość żołnierzy była przekonana, że to nadzwyczajne wzmocnienie stałych posterunków i nie miała pojęcia, że działają jako buntownicy. Wkrótce z łoskotem zatrzaśnięto wszystkie bramy wjazdowe i cesarz został odcięty od zewnętrznego świata.
Pół godziny wcześniej Shogo widział, że eskortowano cesarza do mikrofonu na pierwszym piętrze Agencji Dworu. Cesarz spytał "jak głośno mam mówić?". Urzędnik rozgłośni tokijskiej odpowiedział, że wystarczy, jeśli przemówi tak, jak mówi na co dzień. Cesarz jednak, mówiąc już do mikrofonu, zniżył bezwiednie głos, a niektórych słów nie mógł dokończyć.
- Po głębokim rozważeniu panujących w świecie tendencji i warunków dostępnych dziś naszemu Cesarstwu - zaczął - postanowiliśmy wyciągnąć wnioski z obecnej sytuacji i odwołać się do środków nadzwyczajnych.
Przerażony Shogo nie mógł tych słów zrozumieć, wiedział tylko, że oznaczają kapitulację. Hatanaka kazał mu przedtem stawić się w najbliższym wyjściu, w Bramie Sakashitamon, gdy tylko się upewni, że nagranie zostało dokonane, wyszedł więc bezszelestnie z pokoju.
W Bramie Sakashitamon zatrzymali go żołnierze z bagnetami nasadzonymi na lufy karabinów. Pochodzili z dywizji Konoye, co podniosło go na duchu. Cały obszar pałacowy został otoczony i uszczelniony. Żaden jednak z oficerów nie wiedział, gdzie jest Hatanaka. Wiedzieli tylko tyle, że nie wolno im bez jego rozkazu wypuszczać z tego obszaru nikogo.
Nagle Shogo ujrzał jadące od strony Agencji Dworu Cesarskiego samochody. Zatrzymali je żołnierze, a Shogo rozpoznał w nich ludzi z tokijskiego radia. Usłyszawszy, jak ktoś mówił, że nagranie zostało przekazane pod nadzór szambelana, Shogo wybrał dwunastu żołnierzy i poprowadził ich z powrotem do Agencji Dworu, przeklinając się za to, że tam nie pozostał i nie zobaczył, kto przejmie nagranie. Nie zastawszy w studiu nikogo, wrócił do Bramy Sakashitamon i tam się dowiedział, że cała sprawa wzięła w łeb. Dowódcy wschodniego okręgu wojskowego i dywizji Konoye odmówili przystąpienia do ich spisku. Sam Hatanaka przyznał, że pucz spalił na panewce i obiecał wycofać wojsko z obszaru pałacowego jeszcze przed świtem. Shogo nie wiedział tylko, że choć Hatanaka skapitulował w słowach, prywatnie jeszcze się nie poddał. Zmierzał właśnie do gmachu rozgłośni tokijskiej z postanowieniem niedopuszczenia do nadania odezwy cesarza, ponieważ to jego własne oddziały okupowały jeszcze ten gmach. Sam pragnął przemówić do narodu, zamiast niego.
Długo trwało, zanim się Shogo dowiedział o wyjeździe Hatanaki do rozgłośni, a była już godzina po świcie, 15 sierpnia, gdy udało mu się przekonać warty, by go przepuściły do studia. Znalazł Hatanakę w chwili, gdy ten przystawiał pistolet do głowy Moria Tateno, który miał właśnie odczytać wiadomości poranne.
- Muszę przemówić do narodu - oświadczył Hatanaka, odsuwając Tatenę od mikrofonu.
Spiker ostro zaprotestował. Wtedy zadzwonił telefon.
Ktoś ze wschodniego okręgu wojskowego chciał mówić z przebywającym w studio dowódcą rebeliantów. Hatanaka podniósł słuchawkę.
- Kończ to powstanie, ale już! - rozkazał jakiś wysoki stopniem oficer.
- Muszę ludziom coś ostatecznie wyjaśnić - powiedział Hatanaka, ale to żądanie odrzucono. Hatanaka odłożył słuchawkę. Było po wszystkim. Shogo poczuł w duchu ulgę, ale milczał, rad, że nikt nie ważył się podnieść ręki na cesarza. Wszystko to okazało się takie bezużyteczne. Teraz cały naród będzie musiał zaznać uczucia całkowitej klęski. Zabrakło mu łez, by płakać.
Wkrótce po wyjściu ze studia zgnębionego Hatanaki, Tateno zapowiedział, że w samo południe cesarz odczyta swój reskrypt.
- Wysłuchajmy wszyscy z czcią głosu naszego cesarza. Dokładnie w samo południe Shinken Wada, najpopularniejszy spiker Japonii, który tym razem usiadł przed mikrofonem pobladły i spięty, powiedział:
- Będzie to wystąpienie wielkiej wagi. Prosimy wszystkich słuchaczy o powstanie z miejsc. Jego Wysokość, Cesarz odczyta za chwilę swój cesarski edykt do narodu Japonii. Transmitujemy jego głos z najwyższym szacunkiem.
Po odegraniu szlachetnych, wzruszających dźwięków hymnu państwowego „Kimigayo", nastąpiła kilkusekundowa pauza. Wreszcie dał się słyszeć głos znany tylko nielicznym Japończykom.
- Po głębokim rozważeniu panujących w świecie tendencji i warunków dostępnych dziś naszemu Cesarstwu, postanowiliśmy wyciągnąć wnioski z obecnej sytuacji i odwołać się do środków nadzwyczajnych.
1.
Jun słuchał przemówienia w audytorium Biura Informacyjnego. Wreszcie do tego doszło! myślał. Prawdziwy sens słów cesarza docierał do nich z wielkim trudem, ale dla Juna i pozostałych w audytorium było jasne, że mówiły o bezwarunkowej kapitulacji. Większość otaczających go ludzi miała łzy w oczach. On zaś cieszył się, zachowując kamienną twarz.
- Nie schodźcie z drogi uczciwości - ciągnął cesarz. - Pielęgnujcie szlachectwo ducha i pracujcie wytrwale tak, byście byli w siłach pomnożyć odziedziczoną chwałę cesarstwa i dotrzymać kroku postępowi świata.
Trwała przerażona cisza. Pochlipywali jawnie, bez zahamowań. I w całym Cesarstwie miliony łkały im do wtóru - chyba więcej ludzi jednocześnie, niż w jakiejkolwiek innej chwili historii świata. Wszelako pod uczuciem poniżenia i smutku tliło się niezaprzeczalnie doznanie ulgi, nawet wśród tych, którzy służyli w armii i flocie wojennej. Potworny ciężar lat wojny, śmierci i zniszczeń nareszcie spadł z ich ramion.
Obecni w Biurze Informacyjnym powoli dryfowali ku wyjściu. Jun szedł z czterema innymi do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, dyskutując przytomnie o następstwach bezwarunkowej kapitulacji. W jaki sposób Ameryka będzie okupować Japonię? Jaki narzuci jej rodzaj administracji?
- I jaki to będzie miało wpływ na naszych dziennikarzy? - spytał Jun. Czy zostaną, za uprawianie propagandy rządowej, uwięzieni?
Zbliżali się do celu, gdy człowiek z Mainichi Shimbun powiedział:
- Myślę, że aresztują Jego Wysokość i obarczą odpowiedzialnością za wojnę.
- Jako zbrodniarza wojennego? - spytał Jun.
- Dlaczego nie? Kto bardziej na to zasłużył?
Inny dodał: W każdym razie nadszedł czas, żeby cesarz ustąpił. Zgodzili się z nim wszyscy, nikt Jego Majestatowi nie współczuł. Okazaki w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, wytworny i pewny siebie jak zawsze, wyjaśnił im sens słów cesarza.
- Nie wiemy, co się stanie. Nie mamy pojęcia jak potraktują nas, cywilów, ani jakie będą pod okupacją obowiązywać przepisy. Ale zapewniam was, że wszyscy, w myśl Deklaracji Poczdamskiej, zostaniemy potraktowani w zgodzie z prawem międzynarodowym.
Jun był pod wrażeniem jego chłodnej analizy, mimo to obawiał się o swój przyszły status. Czy nisei zostanie uznany za zdrajcę ojczyzny? Napisane przezeń artykuły o potwornościach amerykańskich bombardowań uczynią go człowiekiem napiętnowanym. Będzie musiał siedzieć bardzo cicho.
Cały naród słuchał słów cesarza z napiętą uwagą, strwożony wysokim tonem jego niemal nieziemskiego głosu. Urywane przezeń słowa przy słabym odbiorze, tylko nielicznym pozwoliły dokładnie zrozumieć, co mówił. Wszyscy jednak wiedzieli, że to kapitulacja albo coś równie katastrofalnego, ponieważ przemawiał do narodu po raz pierwszy w ogóle.
Jego głos docierał do żołnierzy i cywilów oddalonych o tysiące mil od ojczyzny. Przebywający w Chinach ojciec rodziny Todów nie płakał. Wiedział, że to dla narodu najlepsze. Zbierał cenne formularze i papiery, gdy wpadł do jego biura oficer sztabowy.
- Dobrze! - krzyknął, spojrzawszy na stertę papierzysk. - Wszystko co może wykorzystać wróg, trzeba spalić. Proszę uprzedzić pański personel, że za niewykonanie tego rozkazu będziemy surowo karać.
Gdy tylko oficer wyszedł, Toda starannie owinął papiery i schował w sejfie. Jakżeby mógł spalić plany i ważne dane naukowe, których utrata groziłaby zatrzymaniem produkcji na miesiące, a może i całe lata? Jako człowiek pokoju winien przekazać te papiery w komplecie właściwym władzom narodu chińskiego.
Ko na wyspie Negros nic nie wiedział o kapitulacji. Nie mogąc odnaleźć Kamika, przylgnął do innej grupy. Teraz, po południu, napadli na nich znienacka filipińscy partyzanci. Dowódca grupy Japończyków, porucznik, nawoływał do walki do końca, ale reszta, łącznie z Ko, chciała się natychmiast poddać. Ich rzecznikiem był muzyk, Sen Tanabe. - Po kiego diabła mamy ginąć w ten sposób? Dla, czy za Japonię? Kraj, którego mieliśmy bronić, zostanie pobity.
Porucznik wyrwał gniewnie z pochwy szpadę, ale powstrzymał go Ko.
- Wcześniej czy później, Japonia skapituluje - ciągnął Tanabe. - Jestem tego pewien. Nie ucieszę ani ojca, ani matki, braci ani sióstr, jeśli tu zginę tak głupio. - Przemówił do rozsądku porucznika. - Kto odbuduje Japonię po kapitulacji? Spalą nam kraj do nagiej ziemi i to my, młodzi żołnierze, musimy go odbudować.
- Tanabe powstał i machnął białą szmatką. - Schodzę na dół, poruczniku. Kto idzie ze mną? - Uśmiechnął się do Ko. - Pamiętasz tę piosenkę, jakiej uczyłem moją matkę przed wyjazdem z domu?
- Zaczął schodzić ze wzgórza i śpiewać:
Tsu, tsu, rero, rero...
Porucznik podniósł karabin i wystrzelił. Tanabe wykonał pełny obrót. Spojrzał na Ko i, jakby zakłopotany, skonał.
- Widzicie - podsumował porucznik - nigdy nam nie wolno się poddawać, nigdy! - Powiedział im o pobliskiej małej, bezludnej wyspie. - Znajdziemy wieczorem kilka bancas i uciekniemy. Możemy się trzymać całą wieczność.
Jak długa jest wieczność? myślał Ko, lecz nie zaprotestował. Miał teraz w życiu jeden cel: przetrwać i wrócić do Japonii. Ubolewał tylko, że wróci do domu bez Maedy.
Matka Sena Tanabego wysłuchała właśnie cesarza na peronie przedmiejskiej stacji Tokio i jeszcze się nie otrząsnęła z wrażenia. Schodząc ku ulicy, ujrzała tuż przed sobą wysokiego, szczupłego żołnierza. Śpiewał tsu, tsu, rero, rero... Krzyknęła: Sen! i przyśpieszyła kroku, ale tłum był zbyt gęsty. Pobiegła do swojej świątyni i opowiedziała o wydarzeniu buddyjskiemu kapłanowi.
- To fantom - rzekł. - I być może ten fantom przybył, aby ci pomóc.
Skinęła głową. Zapewne Tanabe zmarł, a jego dusza przyleciała, by się z nią pożegnać.
Floss, Sumiko i Emi Toda wysłuchały Głosu w poczekalni szpitala Nagano. Rozpierała je cicha radość. Podszedł do Floss lekarz w upaćkanym, białym kitlu. Operacja Masaa, powiedział, została przeprowadzona pomyślnie.
- A jego ramię? - spytała.
- Nie udało się go uratować - odparł, ściszając ze współczuciem głos.
Floss opanowała się z trudem, podziękowała lekarzowi.
- Jest jeszcze oszołomiony, ale chce panią widzieć.
Masao otoczył ją prawym ramieniem, podniósł wzrok na Emi i Sumiko. - To nie boli - powiedział.
Do celi jego ojca wchodzili z dobrą nowiną dwaj mężczyźni: urzędnik i strażnik. - Może pan wracać do domu - powiedział urzędnik.
Tadashi, leżąc na pryczy na wznak, wykonał słaby ruch, żeby się podnieść.
- Przepraszamy za to, co musieliśmy zrobić - powiedział urzędnik.
Tadashi coś mruknął, ale urzędnik nie zrozumiał.
- Mówi po angielsku - powiedział strażnik.
Urzędnik pochylił się, by lepiej słyszeć. - Co po angielsku znaczy floss?
Było to ostatnie, wypowiedziane przez Tadashiego, słowo.
2.
W Waszyngtonie, Frank McGlynn leżał, nie mogąc zasnąć, i przemyśliwał otrzymaną z Administracji propozycję. Czy przyjmie stanowisko w Japonii, stanowisko politycznego doradcy MacArthura, który będzie kierował okupacją? Zareagował zrazu oburzeniem, ponieważ nie szukali jego porad wcześniej. Potem pomyślał, że nadarza się rzadka okazja oglądania historii w chwili jej tworzenia i być może wywarcia pewnego wpływu na przyszłość Japonii. A także połączenia się z Floss i Todami. Poczuł się zarazem znużony biurokracją i zatęsknił do spokoju w Williamstown. Obiecał przemyśleć sprawę dogłębnie.
Ćwiczenia do Operacji Olimpijskiej (Operation Olympic), lądowania w Japonii, przerwano i poszła po Saipanie pogłoska, że
2 Dywizja zostanie wysłana do Kiusiu jako jednostka okupacyjna. Mark tęsknił do spotkania z Willem, który przebywał tam w jakimś obozie. Od ich ostatniego widzenia zdarzyło się tak wiele. „Stary" Will musiał przechodzić piekło.
Na Saipanie w obozie dla cywilów, kuzynka Juna, Hiroko, dołączyła do innych, by słuchać audycji radia tokijskiego. Głosu swego cesarza wysłuchali w zupełnej ciszy, już w większości przekonani, że wojna z Ameryką była pomyłką. Hiroko myślała: och, moja ojczyzna upadła! I zalała się łzami. Ze wzruszenia.
Najeźdźcy traktowali ich teraz lepiej. Żywili Japończyków smaczniejszym jadłem i raz w tygodniu pozwalali kąpać się w morzu. Hiroko wyobrażała sobie, że ci Amerykanie próbują osłodzić im smutki poniżającej kapitulacji. Wchodziła na górę, by dopilnować pochówku poległych japońskich żołnierzy. Jakże nędzny był los tych ludzi w porównaniu z poległymi Amerykanami, których groby zaznaczały starannie oheblowane krzyże...
Maggie przebywała w Manili, gdzie sztab MacArthura szykował się na przyjęcie misji z Tokio dla omówienia kapitulacji wojsk znajdujących się jeszcze w polu. Oficer prasowy MacArthura zapewnił Maggie, że będzie mogła towarzyszyć generałowi w jego wycieczce do Japonii, którą zaplanowano prowizorycznie na koniec miesiąca. Przebywała na Filipinach zaledwie od tygodnia, ale już zdążyła pozawierać znajomości z wpływowymi osobistościami, kipiąc pomysłami materiałów, jakie będzie pisać z Japonii. Cóż za gratka, być świadkiem i opisywać pierwsze dni okupacji! No i nareszcie będzie mogła zobaczyć się z kochaną Floss! Ileż musiała przecierpieć! I z Willem. On żyje na pewno. Zawsze wychodził cało. A czy Mark wyjedzie na Kiusiu, gdy Olipijska nie jest konieczna?
Jeńców z domu noclegowego Tomachi, wśród których znalazł się Will, nie powiadomiono o kapitulanckiej mowie cesarza. Ci, którzy, jak Will, byli w dobrej kondycji fizycznej, mieli co robić, pomagając cywilom uprzątać gruzy doliny rzeki Urakami. Tego dnia pomaszerowali jak zwykle, ze swoich nowych kwater ku zatoce, i weszli na prom płynący do dworca Urakami. Skończyli prace przed czasem i późnym popołudniem wezwano ich na apel. I wtedy uderzył piorun. Dyżurny oficer holenderski runął na łeb do pobliskiego stawu. Na chwilę jeńcy, wśród nich także Will, wpadli w popłoch. Czy to kolejna bomba atomowa? Strażnik krzyknął, że to tylko piorun, więc śmiali się, ujrzawszy wyłażącego ze stawu, ociekającego wodą Holendra.
Rano znowu poszli w dolinę Urakami, ale przez trzy następne dni pozwolono im odpoczywać. Strażnicy nadal zastanawiali się, czy powinni powiadomić jeńców o kapitulacji. Jedni, jak Kitano, byli za natychmiastowym ich uwolnieniem, ale dla większości pomysł ten wydał się zbyt szokujący. Ponieważ zaś sztab nie nadsyłał żadnych instrukcji, postępowali po dawnemu.
Straż Obozu 13 po prostu się ulotniła. Popov znalazł japoński karabin i udał się z Blissem do Omuty. Już w pierwszej wiosce wypatrzył jednego z najokrutniejszych nadzorców kopalni. Człeczyna ów jął uciekać. Popov podniósł karabin, krzyknął: Chotto matte! - Człeczyna stanął jak wryty, śmiertelnie przerażony. Z pobliskiej chaty wyszła kobieta z trojgiem obdartych dzieci, nadzorca ruszył w stronę Popova.
- Po kiego ja to robię? - powiedział Popov, opuszczając karabin.
- Czy to twoja żona i twoje dzieciaki? - Człeczyna skinął głową.
- Mieszkasz w tej ruderze?
- Hai!
- Pamiętasz, jakim byłeś skurwysynem dla nas, w kopalni?
- Hai!
- Podziękuj żonie i dzieciom, że ci nie rozwalam łba! Nadzorca skłonił się w podzięce.
- Widzieliście kiedy tak chude dzieci? - odezwał się Bliss. - Nie macie dość ryżu, żeby je nakarmić?
- Mały jedzenie - odparł człeczyna „po angielsku".
- Och, do diabła - powiedział Popov. - Walmy nazad do magazynu i dajmy im ciut ryżu. - Zwrócił się do nadzorcy.
- Zaczekaj. - I gdy wracali do obozu, Popov rzekł: - Widzę, że dawali im do żarcia niewiele więcej niż nam. A mało brakowało, żebym tego gnojka zastrzelił.
Dziewiętnastego sierpnia po południu Will usłyszał gong. Strażnik wrzeszczał:
- Nalot! - Zobaczyli szybko nurkujący ku ziemi samolot. Gdy sunął ku noclegowni, rozległy się ostrzegawcze krzyki, on zaś zrzucił tylko coś czarnego. Rozkwitł nagle spadochron i wylądował całkiem nie opodal. Strażnicy znaleźli w pojemniku materiały opatrunkowe. Komendant więzienia postanowił, że trzeba już powiadomić jeńców o kapitulacji, po czym wezwano trzech najwyższych stopniem alianckich oficerów.
- Powodem, dla którego was tu, panowie, wezwałem - zaczął komendant więzienia - jest fakt, że Japonia została w tej wojnie pokonana. - Wypowiedział te słowa z wyczuwalną goryczą. - Zdaję sobie sprawę, że mieliście tu, aż po dzień dzisiejszy, trudne życie. Sądzę, że alianci przyjdą po was, pragnę więc, żebyście tu pozostali aż do tego czasu.
Jeńcy, usłyszawszy wiadomość, nie zdawali się bardzo wzruszeni. Być może, myślał Will, ich apatia jest skutkiem tak długotrwałego koszmaru, nie potrafią się cieszyć, choć z takim entuzjazmem przyjęli wiadomość, że nie będą już musieli pracować.
Tej nocy Will czytał fragmenty Biblii, jednej z niewielu książek dostępnych w języku angielskim.
Najsilniej przemówiły doń dwa wersy Psalmu 90:
...iże wszytkie dnie nasze w Twem żywiemy gniewie,
a jaki gniew Twój, taka bojaźń nasza.
Żywiemy lat siedmdziesiąt, lubo - gdyśmy w siłach -
ośmdziesiąt, wszelako siła i nasz mozół
takoż są marność, rychło nas odbiega,
a po nich na nas odlatywać kolej.
Will niemal cztery, z przeznaczonych mu lat siedemdziesięciu, spędził w piekle. Ilu tych mężczyzn z noclegowni, po przeżytych męczarniach i chorobach, dobije do bodaj sześćdziesiątki? Sam zaczął słabować i zastanawiał się, czy to nie ma jakiegoś związku z bombą. Pomyślał o Michiko i jej włosach, które zeszły jak peruka. Byłże to ledwie początek jej cierpień? Czy umrze śmiercią równie okropną, jak jej mała córeczka?
O świcie poszedł do Kitana spytać, czy nie mógłby pojechać na wieś pod Omurą. Strażnik zaklinał go, żeby pozostał na miejscu. Taka wycieczka może być bardzo niebezpieczna. Jacyś ludzie mogą go zaatakować z zemsty za bombardowania. - Proszę zaczekać jeszcze kilka dni.
Will przyznał w duchu ze wstydem, że mu ta porada ulżyła. Ujrzał siebie, jak wchodzi do wiejskiego domu, w którym pełno krewnych Michiko, a wszyscy go nienawidzą. Pobladł na myśl o swoim zakłopotaniu.
3.
Konserwatywny duch oporu przeciw kapitulacji nie zgasł wraz ze zmiażdżeniem pałacowej rewolty. Na fali samozagłady, dziesięciu młodych mężczyzn, którzy nazwali się Grupą Sprawiedliwych i postawili sobie za cel podtrzymanie władzy cesarza oraz przegnanie z kraju cudzoziemców, rozerwało się granatami na wzgórzu Atago, widocznym z okien ambasady Stanów Zjednoczonych. Po nich jedenastu oficerów służby transportowej, należących do sekty buddyjskiej popełniło samobójstwo u wrót Pałacu Cesarskiego, a czternastu studentów dokonało zbiorowego harakiri na placu defilad Yoyogi.
Zdarzyły się ataki na centra komunikacyjne. Rozgłośnię radiową w Kawaguchi zajął major na czele sześćdziesięciu sześciu żołnierzy, zaś około czterdzieściorga cywilów, w tym dziesięć kobiet, po obsadzeniu radiostacji w Matsui, napadło na urząd pocztowy, elektrownię, miejscową gazetę i biura rządowej prefektury.
Zdarzały się także przypadki niesubordynacji ludności. Jedni zaczęli uciekać służbowymi pojazdami albo pieszo, unosząc dobytek na własnych plecach, inni czmychali własnymi wprawdzie środkami lokomocji, ale na benzynie ukradzionej ze zbiorników rządowych ukrytych w górach. W wielu miejscach porządek publiczny załamał się zupełnie, ludzie - byle tylko przeżyć - byli gotowi na wszystko. Wszystkie te, bardzo niejapońskie, wyczyny popełniono na wiadomość, że kraj zostanie wkrótce okupowany przez wojska amerykańskie. Panikę rozniecały szalone zaiste pogłoski: że wylądowali w Osace ziejący pragnieniem zemsty Chińczycy, że tysiące żołnierzy amerykańskich już gwałcą i grabią w Yokohamie. Wywożono więc dziewczęta i kosztowności.
Gazety publikowały całe kolumny porad, jak postępować z wrogim wojskiem. Kobietom nakazywano: „nie wychodzić wieczorami z domów. Zostawiać w domu zegarki i kosztowności. W razie niebezpieczeństwa gwałtu, zachować się możliwie najgodniej. Nie błagać. Krzyczeć o pomoc". Młode kobiety winny unikać zachowań prowokacyjnych, takich jak palenie albo wychodzenie bez pończoch. Wszystkie dziewczęta winny nosić możliwie najluźniejsze nie prowokujące monpei, albo kapsułki z trucizną dla robotnic.
Książę Konoye, obecnie wicepremier, tak się tym przejął, że wydał szefowi policji metropolitalnej rozkaz ochrony cnoty japońskich niewiast. - W warunkach pokojowej okupacji - powiedział - naród japoński może spokojnie żyć, nie wiemy jednak, co mogą zrobić japońskim kobietom wygłodniali seksualnie amerykańscy żołnierze, po tak długim przebywaniu na polach bitew.
Szef policji wezwał kierowników rozmaitych przybytków z dzielnic rozrywki. Powiedział im:
- Musimy zbudować tamy, które ochronią kobiety japońskie przed spodziewanymi atakami seksualnymi ze strony sił okupacyjnych. Musicie zwerbować prostytutki, zarówno licencjonowane jak i nielicencjonowane, gejsze, barmanki, kelnerki, i nastawić je tak, by były gotowe do usług seksualnych żołnierzom Stanów Zjednoczonych. - Rząd, powiedział szef policji, przeznaczy na ten cel pięćdziesiąt milionów jenów, zaś policja metropolitalna nie tylko dostarczy werbowniczek, ale i wesprze ich działalność. I tak oto powstało Stowarzyszenie Rekreacji i Rozrywki - SRiR. Przed wejściem do jego biur wystawiono tablicę z napisem: „Ku rozwadze nowych kobiet Japonii! Potrzebne nowe kobiety do instytucji rozrywkowych dla wojsk okupacyjnych. Jest to nadzwyczajna inicjatywa rządowa mająca na celu sprostanie sytuacji, jaka się wytworzy po wojnie. Musicie wykazać wolę pozytywnej współpracy".
W dniu 30 sierpnia, o godzinie 14.00 do bazy powietrznej Atsugi w okolicach Yokohamy zbliżał się srebrzysty transportowiec C-54 Bataan. Lecący nim generał Douglas MacArthur omawiał ze swym sekretarzem wojskowym, brygadierem Bonnerem Fellersem los Japonii, którą ten często odwiedzał.
- To bardzo proste - mówił MacArthur tonem zwierzchnika.
- Wprowadzimy okupację za pośrednictwem rządu japońskiego.
- Miał, na przykład, zamiar przyznać Japonkom prawo głosu. Maggie byłaby tym zachwycona, niestety, siedziała zbyt daleko, by cokolwiek dosłyszeć.
- Japończykom to się nie spodoba - odparł Fellers.
- Nie dbam o to. Chcę tylko zdyskredytować wojskowych. Kobiety nie chcą wojen.
Samolot wylądował o 14.19. MacArthur, z długą jak kaczan kukurydzy, zaciśniętą w zębach fają, zatrzymał się na szczycie trapu.
- Oto zapłata - rzekł. - Przypalił fajkę i zszedł. Maggie przepchnęła się przed innych i stała tuż przy nim, gdy witał go generał Robert Eichelberger. Gdy ściskali sobie prawice, MacArthur uśmiechał się szeroko. - Bob, z Melbourne do Tokio droga daleka, ale wydaje mi się, że tu jest jej koniec.
Jun Kato, który przyjechał wraz z innymi reporterami firmową ciężarówką, żeby to wydarzenie opisać, obserwował ceremonię z oddalenia. Wywarła na nim wrażenie potężne. Byli to pierwsi Amerykanie, jakich oglądał od pięciu lat. Choć bardzo chciał mieć ten materiał, wolał, żeby nikt w nim nie rozpoznał urodzonego w Stanach Zjednoczonych.
Na MacArthura i jego grupę czekał szereg zdezelowanych aut, które miały ich zawieźć do tymczasowej kwatery głównej w Yokohamie. Na czele kolumny stał czerwony wóz strażacki, który ruszył, wydawszy pierwej zaskakujący łoskot, po czym cała motorkada potoczyła się z hałasem na piętnastomilową wycieczkę do Yokohamy. Maggie, siedząca o kilkanaście wozów za MacArthurem, patrzyła z drżeniem na tysiące sterczących wzdłuż całej drogi japońskich żołnierzy. Pełnili straż, strzegąc MacArthura, myślała, jakby był samym cesarzem.
Jun, podniecony i baczny, obserwował odjazd motorkady. Podszedł doń dziennikarz amerykański.
- Czy Hotel Imperiał jest jeszcze okay? - spytał Russel Brines, korespondent Associated Press.
Jun był jedynym reporterem znającym język angielski.
- Yes, sir - odparł. - Trudno go trafić czymkolwiek.
- Zawieziesz mnie tam, dobrze?
Wskoczywszy na ciężarówkę, Brines wydobył paczkę Lucky Stricków. Jun zaciągnął się głęboko. Już prawie nie pamiętał, jak smakuje prawdziwy papieros. Poczuł zawrót głowy, omal nie zemdlał. Rozkosz!
Świt 2 września wstał chłodny i szary. Maggie pomyślała, że może to być zły omen, ponieważ tego dnia, na pokładzie zakotwiczonego w Zatoce Tokijskiej okrętu USS Missouri, miano złożyć formalny podpis pod aktem kapitulacji. Weszła, wraz z korespondentami z całego świata, na pokład niszczyciela, a około 7.30 już na wielki Missouri, którego matką chrzestną była córka prezydenta Trumana. Maggie przebiegła myślami całą długą drogę od Pearl Harbor i swój własny udział w okrutnej wojnie na Pacyfiku. Chciałaby, żeby byli z nią teraz Mark i Will, i ojciec, który często ostrzegał rodzinę, że niekonieczna i okrutna wojna z Japonią jest nie do uniknięcia wskutek ślepoty obu krajów. Uśmiechnęła się na myśl o tym, jakby się wściekł na widok tych twarzy na Missouri, tak rozradowanych, jakby z niepokalaną ufnością celebrowały powstanie nowego wspaniałego świata. Była pewna, że powiedziałby im w kilku tysiącach słów, jak naiwne są podobne nadzieje. Jej własne podniecenie przygasło nagle na wspomnienie kochanego Maca, który zmarł tak niepotrzebnie na wyspie upamiętnionej w świadomości paru ludzi tylko poprzez śmierć Erniego Pyle'a.
Patrzyła, jak przeciągają obok niszczyciela, jak przechodzą na Missouri wygalowani admirałowie i generałowie. Nagle, o 8.05, dostrzegła wbiegającego sprężyście na pokład admirała Nimitza, i ledwo się powstrzymała przed puszczeniem doń oka, gdy uśmiechnął się przelotnie, na znak, że ją poznaje. Musiał sobie przypomnieć ich wyskok na Wielką Wyspę, gdzie udali się po to, by udekorować medalami za Tarawę żołnierzy 2 Dywizji Piechoty Morskiej.
Dobił kolejny niszczyciel. Był to Lansdowne, noszący nazwisko dowódcy sterowca Shenandoah, i przywiózł dwunastu przedstawicieli Japonii. Wśród obecnych niewielu było, prócz Maggie, takich, którzy darzyli współczuciem ich przywódcę, Mamoru Shigemitsu, następcę Toga na stanowisku ministra spraw zagranicznych po rezygnacji całego gabinetu. Utykał, jego nowa, sztuczna kończyna musiała mu sprawiać nieznośny ból. Maggie zapamiętała go ze spotkania przed laty, zanim stracił nogę od wybuchu bomby zamachowca. Jakże cierpiałby jej ojciec, widząc podziwianego przez siebie za jakże postępowe poglądy, człowieka, zmuszonego do znoszenia podobnej hańby.
Kilku stojących obok Maggie korespondentów patrzyło na obolały chód Shigemitsu z tak okrutnym ukontentowaniem, że miała ochotę obić ich po pysku. I była dumna ze starego, odważnego człowieka, kiedy odrzucił ofiarowaną mu przez amerykańskiego oficera marynarki wojennej pomoc. Wspiął się po schodach prowadzących na miejsce ceremonii z twarzą martwą jak maska.
Kapelan zaintonował pieśń dziękczynną, a potem puszczono z płyty hymn „Gwiaździsty sztandar", przy którym przeszedł ją dreszcz. Do pokrytego dokumentami stołu podszedł szparko MacArthur w asyście admirałów Halseya i Nimitza.
- Zgromadziliśmy się tutaj - zaczął swoim udramatyzowanym stylem - przedstawiciele głównych walczących potęg, aby podpisać uroczystą zgodę, mocą której zostanie odbudowany pokój. - I gdy ciągnął dalej, Maggie czuła, że wszyscy tu zgromadzeni podlegają zbiorowemu wzruszeniu. Domyślała się, że każdy z nich myślał o swoim własnym udziale w tej tragicznej wojnie i o tym, czym ona była dla kraju.
Ostatnie słowa MacArthura zadowoliłyby jej ojca.
- Żywię szczerą nadzieję - a jest to w istocie nadzieja całej ludzkości - że po tej uroczystej chwili, z krwi i rzezi przeszłości wyłoni się świat lepszy, świat zbudowany na wierze i zrozumieniu, świat dbający o godność człowieka, wypełniający najczulej pielęgnowaną wolę życia w wolności, tolerancji i sprawiedliwości.
Zamknęła oczy i odmówiła szybką modlitwę o to, by te wspaniałe słowa zrodziły równie świetne czyny. I właśnie wtedy rozstąpiły się chmury i wychynęła połyskująca w słońcu góra Fuji. W jakże właściwej chwili, pomyślała - i dostrzegła pijanego delegata aliantów, który robił do Japończyków głupawe miny. Odrażające. Dzięki Bogu nie był to Amerykanin. Shigemitsu popatrzył na pijanego niewidzącym okiem, nadal z maską na twarzy, i powoli, ostentacyjnie włożył na głowę cylinder. To samo zrobili pozostali, towarzyszący mu cywile. Jakże ojciec byłby zachwycony, widząc taki pokaz japońskiej delikatności.
MacArthur wypowiadał ostatnie słowa: Módlmy się, aby został odbudowany pokój świata i aby Bóg zachował go na zawsze. Na tym kończymy jeden etap spraw. - Podszedł do Halseya, objął go ramieniem i rzekł coś, co do Maggie dotarło znacznie później: - Bill, gdzie do cholery są te samoloty?
Wtedy dopiero dał się słyszeć daleki pomruk i po chwili nad Missouri zaczęły przelatywać setki startujących z lotniskowców superfortec B-29. Było to podnoszące na duchu zwieńczenie całej operacji.
Następny dzień Maggie spędziła na próbach ustalenia, co się stało w Hiroszimie i Nagasaki, i wreszcie mogła nadać swemu wydawcy wiadomość, że właśnie się wybiera do tego ostatniego, „atomowego miasta, o którym już zapomniano".
Podróż pociągiem była przygodą wręcz niewiarygodną. Pasażerowie tłoczyli się nawet na dachach wielu wagonów. Postoje trwały nieskończenie długo. Na niektórych stacjach grupy japońskich rozbrojonych żołnierzy wykonywały rozkazy pozbawionych dystynkcji, ale zachowujących szpady, oficerów. Na innych dworcach hałaśliwie lżyli zwierzchników poborowi.
Gdy przez okno wagonu ujrzała z przerażeniem niewiarygodną kupę gruzów, która niegdyś była pulsującą życiem Doliną Urakami, zanotowała datę: 7 września. Wydawało się, że z większości wielkich gmachów pozostały jedynie kominy. Przysunął się do jej okna korespondent z Australii. Był przerażony. Powiedział, że jedzie do Nagasaki, żeby zwiedzić obóz jeńców wojennych z Australii i Holandii. Nie znał japońskiego, ale Maggie dowiedziała się, że jeńców przeniesiono gdzie indziej. Uznała, że to także może być „story" i udało się jej zorganizować przedpotopowy pojazd, który dowiózł ich do przytułku Tomachi.
- Czy są tu jacyś Amerykanie? - spytała na początek rozmowy.
Australijczyk odpowiedział, że wszystkich Jankesów wywieziono przed paroma miesiącami, ale jeden Holender ujawnił, że był tu pewien amerykański kapitan. Po chwili wtulała się już w kompletnie tym zdumionego Willa. Wstrząsnął nią jego stan, wychudł jak szkielet. Twarz miał zmizerniałą, skórę bladą.
- Will, Will! - krzyczała, ściskając go z całych sił.
W końcu odsunął ją na długość ramion. - Bardzo się zmieniłaś - powiedział. Delikatnie dotknął blizny na jej karczku.
- Kamikaze wyrżnął w statek-szpital, na którym akurat byłam - powiedziała mimochodem, przejęta tym, co ujrzała w zrujnowanym mieście, jego zaś tak naprawdę trawił jedynie głód wiadomości o Marku i Floss. Gdy zaczęła mu opowiadać, obiegli ją inni jeńcy, spragnieni wiadomości o tym, co się dzieje. Powiedziano im tylko tyle, że jest kapitulacja, ale strażnicy są nadal pod bronią i każą pozostawać na miejscu.
- Nasze samoloty zrzuciły trochę żywności i zaopatrzenia - powiedział Will. - Byli tu trzej ludzie z Czerwonego Krzyża, dwaj ze Szwajcarii i jeden ze Szwecji, jak sądzę. Obiecali przysłać szybko pomoc.
Korespondenta z Australii otoczyli jego rodacy. Jankesi, powiedział, przedłużają pasy startowe w mieście na południowym krańcu Kiusiu.
- Myślę, że będziecie mogli polecieć stamtąd na Okinawę. Minęła godzina z okładem, zanim Will wyszukał dość spokojne miejsce na końcu przytułka, gdzie mógł wreszcie porozmawiać z Maggie o rodzinie. Potem dała wyraz swemu przerażeniu widokiem zniszczeń Nagasaki i wysłuchała, w stanie szoku, jego krótkiej relacji z tego, co się z nim samym działo po rozbłyskują. Może, poradził, otrzymać lepsze informacje do swojej „story" od strażników i innych jeńców. Przedstawił ją Kitanowi, a ten opisał jej wyprawę na wzgórze i z powrotem. Zafascynowała ją opowieść o ratowaniu cywilów przez jeńców, notowała wszystko dokładnie. Gdy zapadł zmierzch, Kitano zaproponował jej nocleg w domu siostry, która mieszkała po drugiej stronie zatoki.
Przez trzy następne dni Kitano oprowadzał ją z Willem po zburzonej Dolinie Urakami, gdzie ciągle jeszcze wisiał trupi odór. Sam widok tej pustaci sprawiał, że czuła się chora. Dopiero wtedy Will opowiedział jej o wyprawie do wioski Michiko.
- Obiecałem, że tam wrócę, żeby się z nimi spotkać – powiedział i zaproponował, by pojechali razem. Podróż mógł zorganizować Kitano.
Spotkali go, gdy wychodził z odprawy zwołanej przez komendanta obozu, który zarządził zbiórkę wszystkich jeńców. - Otrzymaliśmy rozkaz przekazania wam całej broni i amunicji - powiedział Kitano. W innych obozach kazano tak postąpić natychmiast po podpisaniu aktu kapitulacji, ale ze względu na bombę atomową oraz izolację Nagasaki, rozkaz doszedł do nich z opóźnieniem.
- Otrzymaliśmy także rozkaz opuszczenia obozu. Od tej pory rządzicie się sami i możecie jeździć, dokąd wam się podoba.
- Jak najłatwiej dojechać do wsi po drugiej stronie Omury? - zapytał Will. Kitano odparł, że można dojechać pociągiem, ale chyba lepiej wynająć toyotę na gaz drzewny używaną przez strażników. Rozkłady jazdy uległy całkowitemu rozchwianiu.
I gdy, przeciąwszy Dolinę Urakami, jechali na północ, opowiedział o wędrówce przez góry bosonogiej Michiko, o śmierci jej córki, o cudownym uzdrowieniu Hajimego. Usłyszawszy o wypadnięciu włosów Michiko, Maggie westchnęła głośno. Potrafiła czytać między wierszami i chciała wiedzieć, jak poważnie Will traktował tamtą kobietę. Zawsze dotychczas potrafił unikać wszelkich romantycznych rozanieleń, ale doświadczenia wojenne odmieniły go bardzo wyraźnie.
Gdy wjechali na strome wzgórze, przed obszerny wiejski dom, było wczesne popołudnie, a kiedy wyszli z auta, Will wskazał zatokę, za którą leżało Nagasaki. Widok był malowniczy, ponieważ tego dnia nie widziało się nigdzie znamion wojny. Zapukał do drzwi, przyjęła go matka Michiko. Skłoniła się kilka razy, po czym zaprosiła ich do środka. Michiko leżała na futonie, otoczona przez tłum kobiet, krewnych i sąsiadek.
Harpie! pomyślał. Te same kuzynki, które przedtem patrzyły nań z taką pogardą, teraz gięły się w ukłonach błagając o przebaczenie. Dwie pomknęły do kuchni, żeby zaparzyć herbatę, inne przyniosły dla Maggie i Willa poduszki. Will ukląkł przy Michiko. Powitała go słabym uśmiechem. Ujął ją za dłoń, uścisnęła mu palce. Potem musiała przepłukać usta. Krwawiły jej skażone dziąsła. Miała na skórze purpurowe plamki, a na karku ropiejące wrzody. Zsunął się ręcznik z jej głowy i Maggie z trudem opanowała łzy: chora była całkiem łysa.
- Mają zabrać ją do szpitala - powiedziała matka Michiko, ocierając wilgotną szmatką spocone czoło córki. - Nic nie chce jeść, a czasem majaczy.
- Przyprowadziłem kogoś, kto chciał cię zobaczyć - powiedział Will, przywołując Maggie gestem dłoni.
Maggie wzruszona stoicyzmem Michiko, uklękła. - Jestem siostrą Willa - powiedziała po japońsku. Wywołało to wśród kobiet głośne poruszenie.
Will najchętniej wymiótłby je wszystkie miotłą, żeby uzyskać bodaj chwilę dla siebie. Tyle miał do powiedzenia, a jakże mógł mówić przy tych obcych? Zacisnął zęby i usiłował nie zauważać wpatrzonych weń kobiet.
- Wkrótce wracam do domu - powiedział. - Donoś mi o stanie twego zdrowia, pisz, jak czuje się Hajime. Daj mi znać, jeśli czegoś będzie wam brak. A postaram się pomóc.
Zanotował swój adres w Williamstown, po czym ujął ją za dłoń.
- Sayonara. Opuściła głowę.
Wracając do Nagasaki niemal ze sobą nie rozmawiali. Byli już blisko miasta, gdy Maggie zauważyła w jego oczach niepokój i miała tylko nadzieję, że nie myśli o powrocie do wioski po to jedynie, by wykonać jakiś szlachetny gest, którego by później żałował. Maggie podziwiała Michiko, wiedziała jednak, że łączyło ją z Willem niewiele ponad cierpienie.
Dojeżdżając do stoczni, Will spostrzegł zakotwiczone w porcie amerykańskie okręty. Był zaskoczony widokiem wielkiego tankowca, który wyglądał tak, jakby go przerabiano na lotniskowiec, kilka statków typu Liberty i białego statku-szpitala. Dzięki Bogu wreszcie nadeszła pomoc.
Wróciwszy następnego ranka do przytułku Tomachi, Maggie znalazła brata powalonego śmiertelną chorobą. Przerażona, że to skutek napromieniowania, poradziła mu, żeby kazał się leczyć na statku-szpitalu. Wbrew jego protestom z pomocą Kitana wsadziła go do toyoty i pojechali na drugą stronę zatoki, gdzie na przystani Dejima rozbito namioty i ustawiono szałasy. Will został tam zarejestrowany i zdezynfekowany. Potem sanitariusz pomógł mu wziąć prysznic gorącej i zimnej wody i odział w nowe ubranie. Dopiero wtedy Will zdał sobie sprawę, że znalazł się faktycznie już w drodze do domu.
- Muszę jednak raz jeszcze zobaczyć Michiko - zaprotestował. - Nie czuję się w porządku, wyjeżdżając tak nagle.
- Ja ją odwiedzę i wszystko wyjaśnię - powiedziała Maggie.
- Musisz ją zapewnić, że chcę coś zrobić dla niej i dla Hajimego. Przyrzekła, wtedy sanitariusz zaprowadził go do izby przyjęć na dokładne badanie całego organizmu. Badanego przed Willem Australijczyka wypytywano o rodzaj pożywienia z ostatnich kilku miesięcy. Gdy ten usiłował wyliczyć, co jadł od czasu dostania się do niewoli, lekarz przerwał mu zniecierpliwiony.
- Nie interesują mnie żadne wojenne bajdy. Podawaj fakty. Nikt by nie przeżył, gdyby mu dawano do żarcia to, o czym mówisz.
- Ale ja, do cholery, przeżyłem, i przeżyła cała reszta kumpli. Nie siedź jak ten bóg i nie pieprz, że łżemy, bo ci odłupiemy ten twój zagnojony łeb.
Lekarz się zjeżył. - Jestem amerykańskim oficerem, kapralu, i za takie gadanie możesz stanąć przed sądem polowym. Australijczyk zaśmiał się gorzko.
- Co u diabła możesz ty i cała twoja zasrana armia, zrobić mi po tym, co mi przez te ostatnie cztery lata zrobiły Japy?
- Zabierzcie go stąd! - rozkazał lekarz i zaczął badać Willa. Otrzymawszy nową odzież, tytoń, Biblię, ręcznik i mydło został wraz z tuzinem innych jeńców przewieziony barką desantową na biały statek. Z głośnika spadały słowa piosenki „nie siadaj pod jabłonią z nikim oprócz mnie". Will nie mógł sobie potem w żaden sposób przypomnieć, jak znalazł się w łóżku, ale zbudziwszy się, wyczuł, że statek płynie. I usłyszał, jak ktoś mówi:
- No i walimy na Okinawę.
4.
Druga Dywizja Piechoty Morskiej płynęła już do Nagasaki. I jak zwykle, na transportowcu Marka nie było klimatyzacji, więc w ładowniach mieli zaduch, wilgoć i smród. Na szczęście w jego rewirze, ponieważ przebywał w strefie zawarowanej dla oficerów, biła fontanna schłodzonej wody. Zauważywszy dwu poborowych spiesznie napełniających manierki, przeszedł nie czyniąc im uwag.
Był bardzo ciekaw, co czeka go w Nagasaki. Wyposażono ich jak do walki, przygotowano na każdy rodzaj przyjęcia. Gdyby to zwycięski transport Japów płynął do San Francisco spustoszonego ostatnio przez bombę atomową, wiedział jak potraktowaliby ich podbici Amerykanie. Tej nocy nie mógł zasnąć, zaniepokojony o los Willa. Czy on to przeżył?
Jego brat, z grupą innych jeńców z Nagasaki, czekał niecierpliwie na samolot, który miał ich przewieźć z Okinawy na Filipiny. Co, u diabła, ich tam trzymało? Nie mieli nic do roboty, jak tylko jeść, czekać i narzekać na bóle. Inni jeńcy popatrywali łakomie na dziewczęta z Czerwonego Krzyża, ale Will był myślami przy Michiko. Czy nadal przebywała w szpitalu, czy może już było za późno.
Zbadał go kolejny lekarz i zapewnił, że nie cierpi wskutek napromieniowania, jest tylko wyczerpany i zagłodzony. Gdy dobiją do Zachodniego Wybrzeża, zostanie odesłany do Szpitala Lettermana.
- Tam cię utuczą.
Następnego ranka przewieziono byłych jeńców autobusami na lotnisko. Nastroje się poprawiły, Will zaraził się podnieceniem swoich współtowarzyszy. Nareszcie wracali naprawdę do domów!
Bliss i Popov startowali z Kiusiu na pokładzie bombowca B-24. Popov poprosił pilota, żeby przeleciał nad Obozem 13, bo chciał zrzucić nad nim brudną skarpetę. Krzyczał z radości, gdy samolot istotnie przefruwał nad starym jego obozem. B-24 sunął przez zatokę i na benefis pasażerów zniżył lot nad Nagasaki. Blissa poraził rozmiar zniszczeń. Lecieli tak nisko, że mogli widzieć pojedyncze kobiety i dzieci. Co one tam, u diabła, robią? Gdzie mogą mieszkać? Dostrzegł, zdumiony, jak mała dziewczynka znika w dziurze pod sfałdowanymi arkuszami blachy.
Podczas całego długiego lotu na Filipiny, prześladowały Willa wspomnienia o morderczej przeprawie z Manili do Moji. Jakże mógłby kiedykolwiek zapomnieć tę odrażającą scenę w ładowni pierwszego statku, gdzie pragnienie i upał popchnęły ludzi do wysysania krwi kolegów? Albo odwagę tych, którzy, wbrew swej ludzkiej naturze, pomagali przeżyć innym? Nikt z tych, co uszli stamtąd z życiem, nie zapomni nigdy ojca Billa Cummingsa, który dodawał otuchy, przemawiał do rozumu, przekonywał ludzi, że mają brać się w garść i żyć.
Nareszcie wychynęła z morza góra Araat, niezapomniany drogowskaz. Kilka chwil później dostrzegł Clark Field. I już był myślami przy innych towarzyszach broni z tych wysp - przy dzielnej Socorro i niebywałym Cushingu. Czy dożyli do powitania MacArthura? Uśmiechnął się na wspomnienie przekleństw Jima, kierowanych ku wielkiemu generałowi, który zdegradował go do stopnia szeregowca. Czy nadal jest szeregowcem, czy może wszystko mu, w dniach radości ze zwycięstwa, przebaczono? Wiele miesięcy później Will dowiedział się, że pułkownik Cushing, przywrócony do łask MacArthura, dzięki wstawiennictwu generała Whitneya, otrzymał także w nagrodę za wkład w zwycięstwo - bardzo pokaźną sumę.
Will po wylądowaniu na Clark Field, zapragnął przede wszystkim zatelefonować do ojca. Natarczywy dzwonek obudził jego gosposię, panią Quimby. Zlazła z łóżka i tak ją głos Willa zbił z pantałyku, że minutę trwało, zanim zrozumiała, że dzwoni aż z Filipin. Potem całą następną minutę cudowała nad tak wspaniałą komunikacją. W końcu otrzymał numer telefonu apartamentu ojca w Waszyngtonie. „Hello" Franka McGlynna brzmiało rześko, ponieważ nie mógł zasnąć. Usłyszawszy głos Willa, zdobył się tylko na kilkakrotne powtórzenie jego imienia. Wreszcie spytał schrypłym nagle głosem, czy jest zdrów. Will ze swej strony tak się wzruszył, że mógł jedynie powiedzieć:
- Tak, tato!
- Kiedy wracasz? - spytał McGlynn.
- Mają nadzieję, że C-54 wyleci rano. Jeśli mi dopisze szczęście, będę tam za jakieś trzy-cztery dni. - Wybierał się do szpitala, żeby dojść do siebie.
- Wyjdę ci naprzeciw - powiedział McGlynn i wyjawił mu, że przyjął stanowisko jednego z doradców MacArthura. - Jednakże nie wyjadę stąd przed upływem co najmniej miesiąca. Masz jakieś plany na najbliższą przyszłość?
- Nie wiem, tatusiu. - Zaśmiał się nerwowo. - Ciągle nie mogę uwierzyć, że jestem wolny.
- Stary Adams z bostońskiej firmy Adams i Snow nagabuje mnie o wiadomości o tobie. Czy to nie ta firma, którą olałeś, żeby wstąpić do sztabu Marshalla?
- Ta sama, tatusiu. - Była to najlepsza kancelaria adwokacka w Nowej Anglii, na myśl więc, że jest tam nadal oczekiwany, poczuł się jakoś raźniej.
5.
Zanim podpłynęli do wybrzeży Japonii, Mark wyczuł w powietrzu przyjemny, balsamiczny zapach. Potem wychynęły z rzedniejącej mgły maleńkie przybrzeżne wysepki i wkrótce ich kontury ostro obrysowało wstające słońce. Wyczuwalnemu na okręcie podnieceniu dodawała pieprzyku obawa. Wreszcie Mark dostrzegł wejście do Zatoki Nagasaki. Morze było spokojne, z małymi tylko pasemkami piany przesuwanej przez lekką bryzę. Dostrzegł pływające przedmioty i ku swemu przerażeniu poznał w nich obrzmiałe zwłoki, z rozrzuconymi jak skrzydła do lotu ramionami, z brzuchami wypełnionymi gazem, przypominającymi wydrążone dynie ze świeczką w środku. Po prawej wyrastało bajeczne miasto, które widział będąc jeszcze chłopcem. Przypominało mu w pewnym stopniu San Francisco, był wtedy pewien, że zaraz ujrzy Glover House, gdzie Cio-cio-san, z niemowlęciem na rękach wyczekiwała na werandzie powrotu nieszczęsnego Pinkertona. Nie byli Pinkertonami wracającymi po to, by zdradzać kobiety, myślał, ale kupą Marines gotowych zadbać o przyrost naturalny tego wyludnionego miasta. Nie dostrzegł prawdziwych zniszczeń. Bomba musiała spaść w wyższym biegu rzeki.
Pilot japoński przeprowadzał ich między pływającymi minami, a potem strzelec wyborowy strzelał w czujniki, żeby wybuchały. W doku czekała na nich grupa wymachujących chusteczkami zakonnic. Marines machali w odpowiedzi i czuło się w tym powiew ulgi. Zapowiadało się lądowanie bez strat. Okręt sunął ostrożnie ku przeciwnej stronie zatoki, z zespołem wielkich gmachów. Ktoś zauważył, że to stocznia Mitsubishi. Mieli zacumować przy magazynie.
Następnego dnia Mark wziął jeepa i Tullia i przejechali Dolinę Urakami. Nie mogli uwierzyć własnym oczom. Jak jedna bomba mogła dokonać takich totalnych zniszczeń? Śródmieście zostało zamienione w kurz i gruz. Dalej ujrzeli tylko fragmenty budynków z oderwanymi bokami i nagimi konstrukcjami, odchylonymi od centrum wybuchu. Tu i ówdzie widzieli intrygujące plamy, które wyglądały jak biały popiół albo soda.
- To musiał sprawić tylko sam diabeł - powiedział Tullio.
- Człowiek czuje się winny, bo przeżył - dodał Mark. - Najlepsi zginęli.
Tullio skinął głową. - Jak stary Księżyc. Czasem czuję się tak, jakby on i inni zginęli przeze mnie.
- Tak samo ja. Jedyne medale należą się poległym.
W czasie objazdu Doliny Urakami Mark z ulgą spostrzegł następnego dnia, że ustawiono tablice ostrzegające: NIE WJEŻDŻAĆ; TEREN RADIOAKTYWNY; NIEBEZPIECZEŃSTWO; zarówno po japońsku jak i po angielsku. Wracając do stoczni zobaczył Tullia pochłoniętego rozmową z jakąś korespondentką wojenną. Oboje pomachali mu dłońmi, a kobieta ruszyła ku jeepowi biegiem tak nierozważnie, że mało brakowało, a byłby ją, rozentuzjazmowaną, potrącił. Była to Maggie. Można powiedzieć, że aby go uściskać, wyrwała Marka z jeepa siłą. Potem wylała nań taki potok informacji i w takim tempie, że nie zrozumiał nawet połowy tego, co słyszy.
- Uspokój się - powiedział zawstydzony tym, że stanowi teraz przedmiot zazdrości bardzo licznych oczu. Marines otoczyli ich tak, jakby dawali jakiś show.
- Rozejść się - powiedział Tullio, robiąc przejście w tłumie ciekawskich.
Dwa dni później Mark jechał z Maggie pułkowym jeepem w stronę Omury. Znaleźli Michiko w domu. Była zmizerowana, wyczerpana, ale pęcherze poznikały i już nie miała gorączki. Mark stał się w jednej chwili bohaterem Hajimego, któremu pozwolił łazić po całym jeepie i dotykać swojej broni ręcznej. Przywiózł mnóstwo jedzenia, w tym baloniki, na których widok Hajime dostał oczopląsu. Obaj zanieśli wiktuały do kuchni, Michiko zaś w tym czasie dowiedziała się od mówiącej po japońsku Maggie, że Will musiał wracać do Ameryki na kurację po spodziewanych skutkach radiacji.
- Bardzo się niepokoił o ciebie i Hajimego. Chce dla was obojga zrobić wszystko, co w jego mocy.
- Dziękuję - szepnęła, wpatrzona w Maggie, Michiko. I dodała po krótkiej pauzie, z namysłem: - Will-san był dla mnie bardzo miły. Bez jego pomocy nie moglibyśmy dojechać do domu moich rodziców. - Powoli skierowała wzrok na wchodzącego do izby Marka, po czym zapatrzyła się w pustkę. - Will-san jest Amerykaninem, ale bardzo wiele przecierpiał... nawet bombę atomową...
To, co się jej przydarzyło, było równie zaskakujące dla niej, jak nieoczekiwane dla Willa. Ją uprzedzono, że Amerykanie są potwornymi barbarzyńcami, takimi jak żołnierze brytyjscy, i że zanim sama umrze, musi zabić przynajmniej jednego wroga.
Wróg zaś okazał się całkiem inny od tego, jakim go przedstawiano. Ten wielki obcy Amerykanin, który ratował ją z koszmaru Nagasaki, był wobec niej tak delikatny i czuły jak nikt nigdy przedtem. Nie było więc nic dziwnego w tym, że odpowiedziała pocałunkiem na pocałunek, kiedy ją objął tak tkliwie. Ogarniało ją teraz ciepłe uczucie wdzięczności a także coś innego - pragnienie ofiarowania się temu prawdziwemu mężczyźnie, któremu już zaufała. Mężczyzna ten podniósł ją na duchu w chwili przygnębienia i pocieszył w godzinie rozpaczy, gdy można było sądzić, że kończy się świat.
Z wielkim trudem ogarniała rozmiar tego wszystkiego, co się stało, z taką masą śmierci i otaczających ją zniszczeń. Trwała najpewniej jeszcze w stanie szoku, mimo to odczuwała przemożną tęsknotę za Willem. Musiała teraz jednak przede wszystkim wyzdrowieć, troszczyć się o Hajimego i pomyśleć o przyszłości bez Willa. Także obecność Marka i Maggie przywracała ją do rzeczywistości.
- Powiedzcie, proszę, Willowi-san, że czuję się już dobrze. Miałam szczęście, że mogłam wrócić do rodziców. Wielu innych ludzi nie ma się gdzie podziać. Nigdy nie zapomnę, jaki był dla mnie dobry. Będę się modlić, żeby także szybko wyzdrowiał.
Wzruszyła tym Maggie do łez. Wracając czuła się jako Amerykanka, winna temu, co się stało tylu niewinnym ludziom. Istot ludzkich nie powinno się skazywać na podobne okrucieństwa, nigdy! Tej nocy leżała w łóżku myśląc o Michiko, tak pod wieloma względami uroczej; o czekającej ją przyszłości. Także Mark myślał o Michiko.
I on jej współczuł, ale był rad, że Will wracał do domu. - Skończyłam dokumentację -- oznajmiła Maggie Markowi nazajutrz rano. - Nie mógłbyś ze mną wyskoczyć do Tokio i zobaczyć się z Floss i Todami?
W domu Todów nie zastała nikogo. Zostali ewakuowani na wieś, ale oczekiwano ich rychłego powrotu.
Mark już wcześniej zaplanował tę wycieczkę z pomocą Tullia, i otrzymał dziesięć dni urlopu. Pojechali pociągiem; była to podróż nie do zapomnienia, mijali miasto za miastem zrównane z ziemią od krańca do krańca, i to przez zwyczajne bomby. Sterczały tylko kupy popiołów, jak po ogniskach wypalonych do końca. Tu i ówdzie widzieli pojedynczą figurkę szukającą czegoś, co miało dla niej jakąś jeszcze wartość.
Zdumiewał ich jedynie doskonały stan torowisk i rozjazdów. Pozostały nienaruszone. Dojechawszy do Honsiu, przesiedli się do pociągu zatłoczonego japońskimi żołnierzami i cywilami, którzy nie tylko, że ich przepuszczali, ale jeszcze odstępowali miejsca. Maggie usiadła, Mark przez całą drogę do Tokio stał, wprawiając tym Japończyków w wielkie zakłopotanie.
Po pewnym czasie wzięli na odwagę kilkunastoletni chłopcy, zagadnęli Marka, a ponieważ grzecznie im odpowiedział, zasypali go pytaniami. Jeden chciał się dowiedzieć, ile kosztuje w Stanach kurs elektromechaniki. Drugi zapytał, czy przypadkiem nie zna jego brata, który służy w armii USA. Inni sprawdzali posiadaną angielszczyznę, a żaden nie poprosił o papierosa, coś do zjedzenia czy o pieniądze.
Nie mieli, dzięki akredytacji Maggie, kłopotów z wynajęciem pokoju w Hotelu Imperiał. Gdy się rozpakowali, zabrała go do gmachu Agencji Prasowej Domei po drugiej stronie ulicy, na skraju Parku Hibiya. Zaprowadziła go do obszernego pokoju w rodzaju pomieszczenia działu miejskiego gazety amerykańskiej. Dla Maggie było to środowisko wręcz naturalne, ale na Marku widok rozgorączkowanego tłumu żurnalistów tłukących w klawisze, krzyczących w słuchawki telefonów i wciskających maszynopisy gońcom - wywarł wrażenie potężne.
Maggie, wystarawszy się o miejsce, przy którym mogłaby napisać swoją „story", zażądała i otrzymała środek transportowy tak, jakby była samym Walterem Lippmanem. Dojazd do Todów zajął bliźniętom godzinę, wskutek objazdów wymuszonych przez leje po bombach. Wybiegła im na spotkanie Floss, starając się objąć oboje jednocześnie. W pierwszej chwili nie mogła wykrztusić słowa, potem wyrzuciła z siebie tragiczne prawdy o Tadashim i ich córeczce.
Emi wyniosła niemowlę, które przetrwało.
- Nazywamy ją Maggie - powiedziała.
I gdy Maggie zachwycała się swą imienniczką, przyszedł Masao. Maggie, ujrzawszy jego obandażowany kikut, z trudem opanowała westchnienie grozy, a gdy Floss opowiedziała, jak do tego doszło, Mark poczuł się tak, jakby sam ponosił za to winę.
- Uratowałem Kurę B - powiedział Masao z dumą. Fascynowały go Markowe baretki i automatyczny pistolet, a kiedy wujek rozpakował gumę do żucia, Masao nie wiedział, co się z nią robi. Mark mu to zademonstrował i Masao natychmiast zaczął go z zapałem naśladować.
Floss została tak zaskoczona wielką, jaka się w nim dokonała, zmianą, że wydał się jej zrazu obcy. Był to jednak ten sam Mark, którego znała. - Nadal jesteś hultajem i włóczykijem - powiedziała z czułością, po czym ofuknęła go za to, że jej psuje syna. Łaknęła wiadomości o rodzinie.
- Will przeszedł piekło - powiedziała Maggie i dała zwięzłą relację z Nagasaki.
Floss nie mogła uwierzyć, że przetrwał coś aż tak okropnego.
- Możesz być z niego dumna - powiedziała Maggie, dorzuciwszy potem co nieco o wyczynach Marka, zwłaszcza o tym, jak ratował Japończyków, a było ich wielu, z jaskiń i pieczar.
Floss ucałowała go serdecznie. - To mnie wcale nie zaskakuje.
Nie mogę tylko zrozumieć, jak mogłeś tak się wziąć w karby, żeby aż zostać oficerem.
Maggie spytała o miejsca pobytu pozostałych Todów. Sumiko opiekowała się chorą sąsiadką. Shoga przed kilkoma dniami aresztowali alianci.
- Obawiamy się, że zostanie skazany za zbrodnie wojenne - powiedziała Emi, dodając, że należał do sztabu osławionego pułkownika Tsujiego, kota, który zawsze padał na cztery łapy, i który - usłyszawszy przemówienie cesarza - powiedział, że flaki mu się skręcają, a teraz zaszył się w birmańską dżunglę i pracuje potajemnie „na rzecz przebudowy Japonii".
Głos Emi zadrżał, gdy mówiła o Ko, którego wysłano na Leyte. Spojrzała pytająco na Marka.
- Nie byłem tam - powiedział. Ponieważ jednak słyszał o ciężkich stratach poniesionych na Leyte przez Japończyków, nie chciał jej łudzić zbyt wielką nadzieją.
Weszła do pokoju Sumiko, ubrana w monpei. Zatchnęła się na widok amerykańskiego żołnierza i patrzyła na wszystkich kompletnie oszołomiona.
- Sumiko - powiedziała Emi - to jest brat Floss, z piechoty morskiej. - Sumiko straciła głowę, pochyliła ją wstydliwie, po czym się uśmiechnęła. Mark pomyślał, „a więc to jest ta mała Sumiko", niemal dojrzała i bardzo apetyczna.
Wracając do gmachu Domei, Maggie spytała Marka, jakie ma najbliższe plany. - Zebrałeś z pewnością dość punktów, żeby się wypisać z Marines.
- Jeszcze o tym nie myślałem. Gdybym teraz wystartował, byłoby to tak, jakbym zwiewał z miejsca tragicznego wypadku.
- Odwrócił głowę i popatrzył na bezkresny obszar zniszczeń.
- Niektórzy tłumacze pozostają tu do następnej wiosny przy Technicznej Misji Marynarki Wojennej albo przy Inspekcji Bombardowań Strategicznych. To może być ciekawe. A co ty masz zamiar robić?
- Wielki temat jest tu - odparła, dodając, że jej szef chce, żeby opisywała okupację do czasu, kiedy coś znowu pieprznie w Europie. Poprosiła, żeby zaczekał, aż skończy swoją kolejną „story" w Domei, ale on wolał się, przed powrotem do hotelu, trochę przejść.
Powłóczył się po dzielnicy handlowej Marunouchi i w końcu wszedł w obszar zewnętrznych ogrodów Pałacu Cesarskiego. Ruszył za innymi w stronę Mostu Nijubashi, symbolu cesarza. Biło tam pokłony kilkunastu Japończyków a stojący na baczność japoński kapitan czytał głośno z modlitewnego zwoju:
- Przepraszam najsumienniej Jego Majestat i naród za przegranie wojny.
Mark powędrował z powrotem ku stacji Yurakucho. Jacyż z tych Japończyków dziwni ludzie. Na trasie całej długości włóczęgi kłaniali mu się nisko japońscy żołnierze i oficerowie. Wolałby, żeby nie okazywali tak obmierzłej służalczości. Ale nie, to w istocie nie była służalczość. Kłaniający mu się żołnierze, zdał sobie z tego sprawę, czynili tak rozumiejąc, że ich kraj został pokonany w walce. Uznanie klęski bez dalszych grymasów uważali za jedynie słuszne.
Gdy wrócił do monumentalnego gmachu Daichi Seimei, nowej kwatery MacArthura, zauważył starego człowieka, który dźwigał na plecach wielką wiązkę chrustu. Skłonił się przed proporcem MacArthura. Potem odwrócił się i tak samo ukłonił Pałacowi Cesarza. Amerykański major posłał Markowi uśmiech.
- Nieodgadniony człowiek Orientu! - powiedział ubawiony. Mark milczał. Major był „czysty jak łza", nie miał na baretkach
ani jednej gwiazdki, co oznaczało, że nigdy nie brał udziału w walce. Naprawdę nieodgadniony był właśnie ów major. Stary człowiek uznawał jedynie bez zastrzeżeń chwilową władzę szoguna, prawdziwą cześć okazując temu, co wieczne po drugiej stronie ulicy. Mark przypomniał sobie list Billa J., który mu niedawno dopiero doręczono. Napisany w Dniu Zwycięstwa, zaczynał się jednym z jego ulubionych zdań: „Teraz pozostało nam jedynie oczyścić pole bitwy, a to potrwa lata". Oto jest - dokończył zań Mark - odpowiedź. Postanowił zostać z Marines w Japonii.
Jego brat lecąc samolotem transportowym w kierunku San Francisco, także zastanawiał się nad przyszłością. Czy miał jeszcze ochotę przyjąć kuszącą ofertę Adamsa i Snowa? Nie był tym samym Willem McGlynnem, który opuszczał Waszyngton w 1941, ani odrobinę więcej, niż Maggie dawną Maggie a Mark tym samym Markiem. Bóg jeden wie, co spotkało Floss, choć ona z pewnością zachowała swój własny, mocny charakter. Także profesor znany był z tego, że jest równaniem bez niewiadomych.
Wbrew słowom majora Watanabego z Obozu 13 Will zaniósł do Obozu 14 zaciekłą do Japończyków nienawiść. Tę nienawiść wypaliło doszczętnie doświadczenie Nagasaki. Watanabe miał słuszność. Błądziły obie strony. Nienawiść mogłaby go w końcu zniszczyć. Nie potrafił jednak ani zapomnieć o przyszłości, ani całkowicie przebaczyć tym, którzy postępowali z nim i z współtowarzyszami niedoli tak okrutnie.
Usłyszał czyjś głos:
- Hej,widać Golden Gate!
Nawet z oddali wielkie sprawiał wrażenie ten wspaniały most. Mogli wreszcie zobaczyć miasto pokoju i ładu, bez śladu zniszczeń. Nareszcie mogli się poczuć naprawdę wolni. Mieli już piekło za sobą, a Will, choć na swój sposób jeszcze oszołomiony, pojął, że życie potoczy się dalej - nawet jeśli już nic nie będzie tak proste jak kiedyś. Tego jednak jeszcze wieczoru miał zaznać rozkosznego chłodu czystej pościeli, a jutro wrócić do tych dobrych urządzeń i przedmiotów, o jakich marzył w jenieckich obozach... i bał się, że nie zobaczy ich już nigdy.
Był w domu.
* Komodor - dowódca eskadry.