May Grethe Lerum
Lyster, wieczór wigilijny 1720
Ogień bawił się rumieńcami na policzkach Marji. Zebrała dziś włosy w koronę i ozdobiła je delikatnie małymi srebrnymi szpilkami.
Na jej wyrazistej twarzy rysował się spokój większy, niż mąż, Karl, i córka Amelia pamiętali.
Izbę odświętnie ustrojono. W zimy surowe jak ta wysokie okna zwykle zasłaniano od zewnątrz, lecz tego wieczoru Marja nakazała usunąć wielkie okiennice, chciała widzieć ogień odbijający się w ciemności szyb, patrzeć, jak chłodny blask srebrnego księżyca wciska się między ciepłe płomienie łojowych świec.
Paradna izba Wdowiej Zagrody prezentowała się imponująco, wprawdzie nie mogła się równać z najokazalszymi dworami nad wielkim fiordem, ale tutaj, nad zieloną wodą, nie było drugiego takiego domu jak Marji i Karla Oppdalów.
Amelia dyskretnie oblizała usta po zjedzeniu ostatniego ciastka z owocami. Nikt lepiej niż Lina nie umiał upiec miękkich, pszennych ciasteczek nadziewanych wiśniami. Nie co dzień pojawiały się na stole, a bita śmietana dodawała im jeszcze wykwintniejszego smaku. Rodzina zakończyła wigilijną wieczerzę, nigdy dotąd tak wspaniale nie ucztowali. Szesnastoletnia Amelia położyła na kolanach lutnię, podarunek od wspólnika ojca, z którym prowadził interesy. Matka powiedziała z uśmiechem:
- Uważam, że wyglądasz teraz jak prawdziwa szlachcianka, moja kochana. Ta nowa suknia jest naprawdę prześliczna.
Amelia uśmiechnęła się szeroko. Chłopiec siedzący u jej stóp niezdarnymi palcami gładził instrument, w pewnej chwili trącił strunę i usłyszawszy dźwięk, prędko przyciągnął rękę do siebie. Zaskoczony szeroko otworzył ciemne, skośne oczy.
- No, no, Benjaminie, uważaj! To lutnia, rozumiesz? Gra się na niej muzykę. Jest bardzo, bardzo stara, spójrz, są też na niej rysunki. Co to jest?
- Ryba - rozpromienił się chłopiec.
Głos miał jasny i wypowiedział słowo niewyraźnie jak małe dziecko, ale zaczął już dorastać, przynajmniej na tyle, na ile mógł dorosnąć, pomyślała Amelia ze smutkiem.
Wciąż pamiętała dzień, w którym urodził się Benjamin. Czas, jaki nadszedł później, był koszmarem dla nich wszystkich. Gjertrud, przybrana matka Marji, zmarła w połogu, a wdowiec po niej, Anton, oszalał i próbował zabić chłopczyka. Malec bowiem nie był jak inne dzieci, większość ludzi odwracała się od jemu podobnych, nie chcąc widzieć nieszczęścia, jakie ich dotknęło niczym przekleństwo. Benjaminowi jednak dana była szansa i dobrze ją wykorzystał. Wyrósł na wesołego, promiennego dzieciaka, który ponad wszystko kochał swoją Melię.
No cóż, może z wyjątkiem śmietanowego kremu.
Benjamin w jednej chwili zapomniał o lutni.
- Jeszcze - zażądał, uśmiechając się do swojej „siostry".
Karl sam nałożył mu dodatkową łyżkę. Marja zadowolona odchyliła się w tył, Amelia zaczęła brzdąkać na strunach trzymanego na kolanach instrumentu. Z lutni wydobywały się drżące, delikatne dźwięki, poruszały w jej duszy coś, czego nie powinno tam być w takiej chwili przytulnego domowego ciepła.
Jedno z krzeseł przy stole stało puste.
Mój bracie bliźniaku, gdzie teraz jesteś?
Amelii do oczu napłynęły łzy, ukradkiem zerknęła na matkę, Marja uśmiechała się leciutko, lecz jej spojrzenie zdradzało, że i ona myśli o tym samym.
Od wyjazdu Karla Martina upłynęło już siedem lat. Był wówczas zaledwie dziewięcioletnim chłopcem, lecz dramatyczne lato tysiąc siedemset trzynastego roku zmusiło go, by wziął na siebie odpowiedzialność jak dorosły mężczyzna. Za bunt w Sogndal przyszło zapłacić krwią. Przywódca buntowników, Niels Kvithovud, i jego służąca, Anna Margreta, wciąż siedzieli w więzieniu, czekając na kata. Karl Martin odegrał w powstaniu swoją straszną rolę, jedynie dzięki sporej porcji szczęścia i łaski bożej udało mu się z tego wywinąć, pomyślała Amelia.
Nadjana zabrała chłopca ze sobą.
Amelia tęskniła za białowłosą baronówną z Danii. Nadjana miała w sobie jakiś blask, zdolność przywoływania na ludzkie twarze uśmiechu, sprawiania im radości wesołą, miłą rozmową. Potrafiła również być poważna, nawet surowa, zwłaszcza w szkolnej klasie wśród zgromadzonych wokół niej młodych ludzi.
Ale nadszedł kres szkoły i pogawędek, Nadjana zniknęła. Od tamtej chwili, zdaniem Amelii, cała wioska jakby trochę poszarzała. Karl Martin, wyjeżdżając, zabrał z sobą cząstkę serca siostry, Nadjana zaś pozostawiła po sobie pustkę. Amelia nie raz zadawała sobie pytanie, czy mogli byli uczynić cokolwiek więcej, by nakłonić piękną wdowę po pastorze do pozostania. Dlaczego musiała wyjeżdżać?
Po to, żeby się odnaleźć, wyjaśniała Marja bezbarwnym głosem. Ona zapewne najbardziej tęskniła za Nadjaną. Nawet po tamtym strasznym pożarze, w którym Nadjana doznała tak ciężkich obrażeń, mama nieraz chodziła do przyjaciółki ze swymi problemami i wracała lżejszym krokiem, z podniesioną głową.
To musi być wspaniałe mieć taką przyjaciółkę, mówiła do siebie w duchu Amelia, ale dziewczęta, które znam, myślą jedynie o znalezieniu męża, niemądrze chichoczą i otrząsają się z obrzydzeniem, gdy Benjamin choć trochę się ślini.
To on jest moim najlepszym przyjacielem.
Zawsze będzie przy mnie, wesoły, beztroski, a przy tym bezgranicznie wprost wyrozumiały.
Czasami zakradała się do pokoju, w którym sypiał. Lubiła przyglądać się jego rozluźnionej twarzy, topornemu ciału, uśmiechowi, który zawsze czaił się w kąciku ust. Amelia nie potrafiła pojąć, jak ktokolwiek może uważać Benjamina za brzydkiego, lekko skośne oczy tylko dodawały mu wdzięku, a okrągłe, trochę niezgrabne, lecz ruchliwe ciało przywodziło na myśl szczeniaka. Amelia kochała go bardziej niż brata, z którym dzieliła łono matki, bo Benjamin nigdy nie miał przed nią tajemnic, nigdy nie stawał się daleki ani podejrzliwy, Benjamin był otwarty, wesoły, nie skąpił twardych, niezgrabnych pieszczot.
- Przejdźmy do drugiego pokoju - zaproponowała Marja. - Myślę, że Lina napaliła wyjątkowo solidnie w kominku, może zagramy w karty?
Karl wstał od stołu, pocałował żonę w policzek, dziękując jej za wspólny posiłek.
- Tak, doskonale, poproszę też o kieliszek koniaku dla nas i wtedy w pełni już będziemy mogli odgrywać bogatych gospodarzy.
M a r ja zachichotała.
Sporo lat upłynęło od chwili, gdy nagle stali się bogaci, lecz Karl każdego ranka wciąż zdawał się budzić zaskoczony w białych prześcieradłach. W głębi duszy pozostał pełnym pokory synem chałupnika, ale już po wspaniałej kurtce i nowych jedwabnych spodniach znać było, jak świetnie się powodzi mieszkańcom Wdowiej Zagrody. Marja i Karl odziedziczyli gospodarstwo jako przybrani rodzice Benjamina, świętej pamięci Anton oddał zagrodę w ich ręce, a otrzymawszy spadek po Justitianie Revelinie, para chałupników w jednej chwili stała się najbogatsza we wsi.
Amelia wciąż pamiętała maleńką, prostą chatę w Oppdal; nie miała stamtąd jasnych wspomnień. W oczach rodziców czaiło się wtedy coś niebezpiecznego, mijali się jak dwa rozdrażnione koguty, rozmawiali podniesionymi głosami, za mocno trzaskali drzwiami. Nigdy nie wiadomo było, czy mama będzie w domu, kiedy dzieci się obudzą. W niejedną noc Amelia tuliła się do skulonego ciałka Karla Martina, szukając u niego pociechy, lecz on był tak samo wystraszony jak ona i nie potrafił zrobić nic innego, jak tylko dzielić z nią lęk.
Zajmowali się sobą na tyle, na ile umieli, lecz Amelia, wspominając tamte czasy, wciąż czuła w sercu napiętą strunę, łzę, której nie da się wypłakać. Z całych sił starała się odegnać ciemną chmurę wiszącą nad domem, ale bez powodzenia.
Teraz złożyła ręce.
Dobry Boże, zaopiekuj się Karlem Martinem, mamą i tatą. Chroń też Benjamina i pomóż mi zapewnić mu szczęście, przyrzekam, że nie zrobię nigdy nic złego i nie będę miała brzydkich myśli.
Marja zauważyła złożone ręce i posmutniałą twarz córki, trąciła ją w bok, uśmiechając się szeroko, wygładziła piękną sukienkę i żartobliwie przypomniała, że w noc na trzeci dzień świąt będzie dużo zajęcia.
Na trzeci dzień Bożego Narodzenia wszyscy młodzi kawalerowie i panny z wioski spotykali się na kuligu na fiordzie. Tej zimy po raz pierwszy od czterech lat lód był gruby, pokryty śniegiem.
- Wydaje mi się, że w tym roku najważniejsze wyścigi odbędą się przed samym kuligiem, wszyscy będą smagać batem konie w drodze do Wdowiej Zagrody! Zastanawiałaś się już, z kim pojedziesz? Może z tym bystrym Olą Knutevikiem? A co powiesz na bratanka lensmana, przystojnego Fritjofa?
Amelia zirytowała się, uciszała matkę, nie chciała słuchać takiego gadania.
Wszyscy, cala ta gromada, to niemądre hałaśliwe chwalipięty, żadnemu za nic nie zdradziłaby bodaj jednej swej myśli.
Bez znaczenia więc, z kim pojedzie.
- Musisz się pilnować, Amelio - rzekł ojciec z zaskakującą powagą. - Jesteś nie tylko najpiękniejszą dziewczyną w całym rejonie Indre Sogn, ale też prawdopodobnie najbogatszą.
Marja roześmiała się.
- Troszkę przesadzasz, mój drogi, jest przecież córka radcy kancelarii i księdza dziekana, ale one to szare wróbelki w porównaniu z naszą jaskółeczką.
- Ach, nie mówcie już nic - poprosiła Amelia niezadowolona. Pospiesznym ruchem zmiotła karty ze stołu. - Nie powinniśmy się tym zabawiać, w dodatku w wieczór wigilijny, to... to grzeszne.
Wyzywająco popatrzyła na rodziców. Rzadko się zdarzało, że przywoływała kogokolwiek do porządku.
Marja i Karl spojrzeli po sobie, matka wyglądała na zatroskaną, lecz ojciec wciąż się uśmiechał.
- Masz rację, moja droga, jak zawsze - powiedział łagodnie. - Pośpiewajmy raczej.
- Śpiewajmy! - ucieszył się Benjamin i zaintonował pieśń, która strażnika wiary chrześcijańskiej oburzyłaby jeszcze bardziej niż gra w karty.
Amelii jednak rozbłysły teraz oczy, pozwoliła mu dokończyć niezgrabne rymy i chwaląc chłopca, gładziła go po ręce. Benjamin promieniał.
Marja zanuciła psalm, ten sam, który śpiewali kilka godzin wcześniej podczas nabożeństwa.
- W błogosławiony czas świąt śpiewamy Panu dziękczynienie...
Amelia przymknęła oczy, w dłoni czuła ciepłą piąstkę Benjamina, pozwoliła, by niski, miękki głos matki wypełnił jej głowę i serce.
Łojowe świece już się dopalały.
Rano będą mogli z nich wyczytać wróżby na nadchodzący rok.
Śpiew Marji ucichł, Benjamin jednak nie przestawał wydawać z siebie cichych pomruków, Amelia pogłaskała go po włosach, łasił się do niej jak kot.
- Czas już iść - stwierdził ojciec i ostrożnie odłożył srebrną fajkę na stoliczek.
Matka opróżniła puchar z monogramem Antona i uśmiechnęła się do męża. Jej oczy nabrały nowego, ciepłego blasku, Amelia jak sto razy wcześniej pomyślała: Ona naprawdę go kocha, nareszcie!
Pomogli się sobie nawzajem ubrać, na zewnątrz na dziedzińcu płonął już szereg pochodni, parobcy i dziewki służące zebrali się przy bramie. Szczęściem było służyć we Wdowiej Zagrodzie, podczas świąt także w czeladnej nie skąpiono jedzenia, a teraz wszyscy razem mieli iść w stronę wioski i słuchać gry kościelnych dzwonów. Później udadzą się na spoczynek w tę ciemną wigilijną noc i spokojnie prześpią najbardziej niebezpieczne godziny.
Parobcy lekkim krokiem pobiegli przodem po suchym śniegu, ściszonymi głosami nawoływali dziewczyny, które zarumienione sunęły za nimi w najlepszych spódnicach. Gospodarze szli ostatni, Karl delikatnie obejmował Marję, a Amelia wsunęła ojcu rękę pod ramię, drugą ręką zaś trzymała w bezpiecznym uścisku dłoń Benjamina. Chłopiec robił się coraz bardziej śpiący, Amelia obawiała się, że z powrotem będą musieli go nieść. Kiedy podobna myśl wpadała Benjaminowi do głowy, nic nie było w stanie skruszyć uporu chłopaka. Co prawda rzadko już wybuchał gniewem, lecz były to wybuchy bardzo gwałtowne, wydawało się jednak, że występują tym rzadziej, im więcej słów poznawał, dlatego Amelię tak cieszyła każda wypowiedziana przez niego sylaba i dlatego przez cały czas z nim rozmawiała.
- Teraz pójdziemy do Nabben*1, Benjaminie, szkoda, że do fiordu tak daleko, inaczej moglibyśmy zejść aż nad samą wodę. Wiesz, że w wigilijną noc na lodzie tańczą aniołowie?
Uścisnęła Benjamina za rękę, spostrzegła, że w jego oczach pojawia się zaciekawienie. Benjamin uwielbiał baśnie, które Amelia układała specjalnie dla niego, często dzięki takim opowiadaniom udawało jej się powstrzymać jego napady złości i rozpaczy.
- Idź teraz ładnie, to opowiem ci więcej.
Benjamin zachowywał się u jej boku jak szczeniak, nie odstępował Amelii na krok, w czasie gdy ciągnęła opowieść o czarodziejskim wigilijnym tańcu.
- Są ubrane w biel, dlatego ledwie można je zobaczyć, ale gdy się cicho usiądzie za krzakiem i snuje tylko dobre myśli, to wtedy można je dostrzec, te najpiękniejsze, maleńkie stworzenia, jakie istnieją. Przychodzą tu aż z raju w tę noc, bo to ci sami aniołowie, którzy zwiastowali pasterzom narodziny Jezusa.
Karl z leciutkim uśmiechem przysłuchiwał się opowieści córki. Łagodny głos Amelii, śnieg skrzypiący pod nogami, wysokie, granatowe niebo...
Wigilijna noc była naprawdę piękna.
Akurat gdy dotarli do Nabben, rozległy się pierwsze uderzenia dzwonu z kościoła. Imponujący biały budynek z kamienia pozostawał prawie stąd niewidoczny, przesłaniały go spowite w śnieg drzewa. Ale dźwięk w białej nocy niósł się daleko, mieszkańcy Wdowiej Zagrody uściskali się i ze łzami w oczach życzyli sobie wesołych świąt. Popatrzyli na fiord, zobaczyli, że w wielu zagrodach płoną światła, migocą jak ciepłe złote gwiazdki, dając dowód, że oto tutaj mają swe przytulne siedziby ludzie.
- Kocham cię, Marjo - szepnął żonie do ucha Karl. Skórzana czapka połaskotała jej policzki, Marja przytuliła się do męża, by napawać się jego bliskością.
Służący przez chwilę stali nieruchomo, zasłuchani w melodię dzwonów, wreszcie jednak zaczęli dreptać w miejscu z zimna, rozchichotane dziewczęta ze śmiechem pobiegły w górę dróżką, ścigane pogróżkami chłopców, że już oni je rozgrzeją. Wszyscy wiedzieli, że tradycyjny kociołek z gorącym, słodzonym miodem piwem czeka już na nich w zagrodzie. To Marja zaprosiła ich na pokoje w pierwszym roku swojego gospodarowania, później zwyczaj ten stal się tradycją, o której parobcy i dziewczęta wiele rozprawiali w ciągu roku w swoich prostych izdebkach. Marja sama nie zdawała sobie z tego sprawy, ale być może właśnie za przyczyną wspólnie pitego świątecznego piwa tak prędko pozyskała sympatię podległych jej ludzi. Zapomnieli już teraz niemal całkiem, że Marja Oppdal sama była niegdyś ubogą żoną chałupnika. W każdym razie nie pamiętali o tym, gdy widzieli, jak jej czerwone wargi rozciągają się w uśmiechu, a w czarnych włosach błyszczą srebrne szpilki.
- Mój najdroższy mężu - szepnęła w kurtkę Karla, szorstką i gładką zarazem. Owcza skóra była pięknie wygarbowana, futrem zwrócona do spodu, by dawało więcej ciepła jego mocnemu ciału. Marja, chcąc ogrzać palce, wsunęła je pod okrycie męża, delikatnie popieściła go po piersi.
Benjamin i Amelia stali na samym końcu Nabben jak dwa posągi na tle nieba rozświetlonego słabym blaskiem księżyca, wiszącego nad skutą lodem okolicą. Amelia obejmowała teraz chłopca w pasie, tuląc go do siebie. Choć stali tak blisko krawędzi, Marja była spokojna, Amelia wszak czuwała.
Amelia... Jej delikatna, wrażliwa i niezwykle obowiązkowa córka.
- Ona dorosła - szepnęła Marja cicho.
Karl tylko skinął głową i znów pocałował żonę w policzek.
- Niech Bóg ma ją w swej opiece, miejmy nadzieję, że naszą małą czeka szczęśliwe życie.
Sama je będzie musiała sobie zapewnić, pomyślała Marja. My możemy dodać jej tylko odwagi, by tak zrobiła.
- Amelia, Benjamin! - zawołała. - Wracajmy do domu, zanim wypiją całe miodowe piwo!
Ledwie udało im się zmusić Benjamina, by poszedł wraz z nimi, chciał bowiem zaczekać, aż aniołowie zaczną tańczyć na lodzie.
Amelia usiłowała go przekonywać:
- Stąd ich nie zobaczysz, mój kochany, ale trzeciego dnia świąt pójdziesz ze mną do wioski, będziemy jeździć po lodzie saniami, z dzwoneczkami i pochodniami. Wtedy razem poszukamy anielskich śladów.
Chłopiec przysłuchiwał jej się, szeroko otwierając oczy, lecz nie dowierzał, dolna warga zaczęła mu drżeć niebezpiecznie.
- Jesteś już zmęczony, kochany Benjaminie, chodź, weź mnie za rękę, pójdziemy.
- Mów jeszcze, mów! W jego prostych słowach brzmiała zachęta i groźba zarazem, Benjamin wiedział, że Amelia gotowa jest ulec mu niemal we wszystkim, gdy zmęczenie i gniew zaczynały mącić mu wzrok.
I Amelia opowiadała dalej, kusiła baśnią, przeciągała słowa tak, by historia trwała aż do chwili, gdy dojdą do domu. Opisywała przepiękne anioły, ich eteryczną, nadziemską urodę, pieśni piękniejsze niż jakiekolwiek inne dźwięki na ziemi. Mówiła, jak tańczą na lodzie, ani odrobinę przy tym nie marznąc, oczyma wyobraźni widziała już wyczarowywaną przez siebie scenę, a na jej twarzy pojawił się wyraz rozmarzenia taki sam jak u Benjamina. Ich kroki zostawiały wyraźny ślad na świeżym śniegu, w powietrzu wirowały suche białe płatki, niebo na zachodzie zaczynało szarzeć, lecz wciąż oświetlał je blask księżyca, zapewniając dość światła, by bez trudu mogli odnaleźć drogę do domu.
Benjamin nie skosztował piwa, chciał bowiem od razu się położyć. Amelia zaprowadziła go na górę po szerokich schodach, dopilnowała, by otulił się kołdrą, i zaśpiewała jeszcze krótką kołysankę. Ze smutkiem pogładziła ciemne włosy i zobaczyła, że chłopiec uśmiecha się przez sen.
Przestał być już dzieckiem.
Niektórzy ludzie wciąż jeszcze marszczyli nos na jego widok, lecz dla Amelii Benjamin na zawsze miał pozostać kochanym małym braciszkiem, nawet gdy skończy trzydzieści lat i będzie wielki jak tur. Wyglądało bowiem na to, że tak właśnie się stanie. Już przecież ją dogonił, byli teraz równi wzrostem.
- Dobranoc, Benjaminie, niech ci się przyśnią tańczące anioły...
Na palcach zeszła na dół, poczuła ciepło, jakie niesie ze sobą ludzki śmiech i radość. Izba pełna była teraz ludzi, na wszystkich twarzach widniały odświętne rumieńce, z radosnym uśmiechem przepijali do siebie świątecznym piwem, słodkim, pachnącym przyprawami. Marja osobiście napełniała kubki i częstowała służących. To bardzo piękny symbol, stwierdziła Amelia, bo czyż sam Jezus nie usługiwał swoim apostołom?
Słudzy zdawali sobie sprawę, że nie powinni ponad miarę korzystać z gościnności gospodarzy, i opróżniwszy kubki zaraz dziękowali i życzyli dobrej nocy. Już zaledwie za kilka godzin opuszczą ciepłe posłania, bo nawet w dzień Bożego Narodzenia wzywały ich obowiązki w stajni i oborze. Później zaś wybierali się do wsi, by uczestniczyć w świątecznym nabożeństwie.
Marja położyła się spać, w żołądku przyjemnie grzał ją koniak i piwo, a na ustach czuła świeży smak warg męża i padającego śniegu.
Karl wyszedł jeszcze sprawdzić, czy wyprowadzono sanie i czy uprząż dla koni należycie wyglansowano. Wszystko musiało być w jak najlepszym porządku przed jutrzejszą wyprawą do kościoła o wczesnym poranku. Karl lubił swoje drobne obowiązki, lubił wejść w wigilijną noc do stajni i przechodzić od zwierzęcia do zwierzęcia, podając każdemu garść ziarna. Miękkie, wilgotne pyski ufnie dotykały jego ręki, w takich chwilach wspominał zawsze momenty, gdy jako dziecko przytulony do ciężkiego zwierzęcego ciała szukał ciepła i spokoju.
Wigilijna noc.
Święta noc.
Noc, kiedy nieme bydlęta przemawiają ludzkim głosem i, według legendy, informują Maryję Pannę o tym, jak traktują je ludzie. Ludzie wciąż w to wierzyli i znajdowali się tacy, którzy z tego powodu kładli więcej paszy w żłoby w wigilijną noc. Karl zaś na wszelki 'wypadek szeptem życzył zwierzętom dobrej nocy.
Przygarnął Marję mocno do siebie, oboje leżeli na boku opleceni ramionami jak liną, niczym dwa rozkołysane statki związane na środku morza. Marja delikatnie poruszyła się w jego stronę jakby niesiona falą i z każdym miękkim ruchem starała się o jeszcze głębsze połączenie. Znajomy zapach jej miłości wprawił Karla w oszołomienie jak opary płonącej belladonny. Z zamkniętymi od dłuższej chwili oczyma rozkoszował się tą ucieczką od rzeczywistości, bliskością i namiętnością.
Marja pocałowała go tak delikatnie, że wstrzymał oddech, drżąc w oczekiwaniu. Czuł jej ciało, miękkie i sprężyste zarazem, wymagające, świadome tego, że on należy do niej w pełni, bez żadnych zastrzeżeń.
Nikt tak jak Marja nie potrafił malować wciąż nowych odcieni w ich miłości. Tej nocy była czarownicą, kruczowłosą furią z oczyma pełnymi dzikości i drobnymi białymi ząbkami, które odnajdywały najbardziej wrażliwe punkty. Z wiekiem stawała się coraz bardziej drapieżna.
Karl westchnął zadowolony, Marja zesłała na jego życie błogosławieństwo, z ręką na sercu mógł przyznać, że nie istnieje żadna inna kobieta, która zasługiwałaby bodaj na jedno jego spojrzenie.
Czasami bywała nieco wyniosła i daleka, bogini i jagnię ofiarne jednocześnie. Mógł się wtedy do niej zbliżać z uczuciem bliskim religijnego uniesienia i każdy najdrobniejszy nawet dotyk jej ciała stawał się świętym rytuałem miłości.
Serce waliło mu mocno, myśli na równi z fizyczną rozkoszą sprawiały, że Karl wzdychał z bezgranicznego szczęścia, Marja wyglądała teraz piękniej, niż był w stanie to sobie nawet wyobrazić, twarz miała łagodną, oczy przymknięte, nie uśmiechała się, lecz odgadywał, że i ona roztapia się w szczęściu. Ucałował jej powieki, chcąc, by je uniosła, by zajrzała w głąb jego duszy, gdy znów ofiarował jej całą swą miłość.
Przyjmowała jego słowa z powagą, lecz miękkie poruszenia bioder i rąk nie ustawały. Karl jęknął cicho, znalazł się na progu, na którym zawsze się wahał, od pełnego oddania dzielił go jedynie blask spadającej gwiazdy. W tych sekundach zawsze odczuwał lęk, instynktownie pragnął zawrócić, przytrzymać się rzeczywistości, by nie zatracić się do końca.
Marja szepnęła cichutko:
- Chodź...
Nic innego nie mógł zrobić.
Przyszedł do siebie niemal zawstydzony, lecz powitały go jej uśmiechnięte oczy, nie winiła go, że tym razem nie zabrał jej ze sobą.
- Marjo... moja Mario. Imię zadźwięczało uroczyście. Nie pamiętała, by kiedykolwiek nazywano ją inaczej niż Maryjką czy też po prostu Marją, używanie imienia, jakie dano jej na chrzcie, zdawało się niemal świętokradztwem, w nim bowiem zawierał się cały ból i żal, jaki łączył się ze wspomnieniem nieznanej matki. To ona nosiła imię Maria. To ją ojciec kochał ponad wszystko. Doświadczyła jednak również nienawiści mężczyzny. Jego prześladowania zniszczyły jej życie. Dopiero gdy niemal cudem odnaleziono w dogasających zgliszczach rzeczy matki, dorosła Marja odzyskała spokój. Pamiątki przeszłości sprawiły, że mogła się wreszcie wypłakać, wtulając twarz w stare, zbutwiałe ubrania, wyciągnięte z piwnicy plebanii. Zachowały się tam również papiery, na niektórych Marja znalazła zapisane myśli matki, notatki płynące wprost z serca młodej kobiety, urywki listów. Marja, uznawszy, że przeczytała już dość, resztę dokumentów zapakowała w stare skrzynie. Miały w spokoju leżeć na strychu. Pewnego dnia zabierze tam Amelię, pewnego dnia, gdy poczuje, że nadszedł na to czas.
Z dumą popatrzyła Karlowi w oczy.
- Tak, nazywaj mnie Marią - szepnęła cicho, mocno tuląc się do niego.
Objęci zapadli w sen, wyruszyli w podróż jeszcze dalszą niż ta, z której właśnie wrócili. Żadne z nich nie słyszało w tę wigilijną noc szurania kroków pod drzwiami i żadnego nie zdziwiły dwa ostrzegawcze szczeknięcia spuszczonego na noc psa.
Mają białe suknie. Białe jak śnieg.
To dlatego tak trudno je zobaczyć, bo śnieg jest przecież biały jak aniołowie. Tak mówiła Amelia. Zatańczę z nimi.
Ale mam buty na nogach, może się rozgniewają? Mógłbym je zdjąć, tylko że jest przecież bardzo zimno.
Bez trudu odnalazł drogę, buty miał wprawdzie nie zasznurowane, lecz i tak trzymały się otulonych wełną stóp. Kilka razy zaplątał się w sznurowadła, w końcu wetknął je w skarpetę i zadowolony, że mu się to udało, lekkim truchtem pobiegł przez las. Drzewa pochylały się pod ciężarem śniegu, noc była bardzo cicha. Jak gdyby wszystko wstrzymało oddech, pomyślał Benjamin.
Nic dziwnego.
Wigilijna noc taka właśnie być powinna, bo wtedy łatwiej usłyszeć pieśń aniołów.
Poczuł, że palce sztywnieją mu z zimna, a śnieg wdziera się w rozwiązane buty i gniewnymi lodowymi igiełkami kłuje w stopy. Rozzłoszczony otrzepał łydki, lecz nie na wiele się to zdało. Uznał, że najlepiej w ogóle się nie przejmować, bo przecież gdy tylko dotrze do lodu, aniołowie wszystko naprawią.
Zabrało mu to blisko godzinę. Zanim stanął na cypelku powyżej przystani w Dosen, zdyszał się i płacz ściskał go w gardle, mróz kłuł już teraz w całym ciele, dłonie i stopy bolały tak, że bliski był krzyku. Nawet księżyc wydawał się rozgniewany, patrzył na niego groźnie, błyskając okiem.
Ale przecież już doszedł.
W uszach czuł walenie serca.
Ciężko osunął się na ziemię, nie dbając o to, że nogawki spodni wypełnią się śniegiem. Z wolna biały puch wokół jego gorącego, zmęczonego ciała zaczął tajać.
Omiótł spojrzeniem płaską, rozległą powierzchnię zamarzniętej wody.
Zapatrzył się na równinę, bojąc się choćby mrugnąć, bo aniołowie mogli go przechytrzyć i zatańczyć akurat w chwili, gdy przymknie oczy.
Z całych sił wytężał wzrok, w zziębniętych płucach świszczał oddech.
Czy coś się nie poruszyło?
Czy w samym środku bieli nie zadrgał jakiś biały cień?
Benjamin oddychał już spokojnie, zimno przestało być takie dotkliwe.
Tak!
Teraz miał już pewność. Delikatny powiew wiatru wdarł się pod kołnierz kurty, pieszcząc spoconą skórę. Wiatr poderwał w górę lekki śnieg, płatki zawirowały nad ziemią. Ponad lodem utworzyła się roztańczona kolumna białego puchu, blade światło księżyca sprawiło, że zaczęła przypominać pląsające postacie bawiące się nad białą podłogą do wtóru szeleszczącej muzyki wiatru.
Benjamin, łkając, na czworakach podpełzł do brzegu, na jego twarzy malowało się uniesienie. Stanął wreszcie na nogi, na moment stracił równowagę, lecz zaraz poczłapał dalej. Otoczaki tuż nad wodą były gładkie i zimne, pokonywał je z wysiłkiem, kalecząc ręce i kolana. Na białej powierzchni pojawiły się plamki czerwonej i krwi, lecz Benjamin tego nie zauważał.
Szlochając z bólu i napięcia, znalazł się nagle na białej pokrywie fiordu.
Pod nogami zatrzeszczało, stawiał stopy ostrożnie, ręce wyciągnął przed siebie. Buty wypełniły się ciemną morską wodą, zalewającą lodową powłokę.
Księżyc wciąż świecił, to jego siła przyciągała wodę do spodniej powierzchni lodu.
Aniołowie zamachali do niego!
Benjamin uszczęśliwiony odchylił głowę, zaśmiał się głośno.
Buty zrobiły się takie dziwnie ciężkie i sztywne, nogi nie bardzo chciały go słuchać, lecz nie czul już igiełek mrozu. Znów usiadł i zmusiwszy palce do posłuszeństwa, ściągnął buty.
Śnieg pod stopami wcale nie wydawał się zimny. Teraz, kiedy Benjamin pozbył się nieprzyjemnego ciężaru, mógł zrobić nawet kilka podskoków. Widział, że palce u nóg są niemal całkiem białe, ich widok wydał mu się niezwykły.
Lód pod chłopcem lekko się zakołysał.
Benjamin mruknął cichutko, wyrażając w ten sposób radość i napięcie.
- Tańczcie! - zawołał.
Ale anioły odsuwały się od niego za każdym razem, gdy tylko zanadto się do nich zbliżył.
Były rzeczywiście takie piękne, jak mówiła Amelia.
Gonił je na oślep. Z oczu popłynęły mu łzy, bo wirujące sylwetki uciekały, a jego ręce chwytały jedynie puste powietrze.
W końcu nogi odmówiły chłopcu posłuszeństwa, upadł, lecz lód pod nim wydał się zdumiewająco miękki. Przez chwilę leżał na plecach, niemal ze zdziwieniem wpatrzony w ciemne niebo. Gwiazdy gdzieś się pochowały.
I nagle usłyszał śpiew, odwrócił się w stronę, skąd dobiegał.
Tam!
Znów widział tańczące postacie.
Teraz rozpostarły nawet skrzydła jak anioły na ołtarzu w kościele. Te jednak wyglądały na miłe, wszystkie uśmiechały się tak jak Amelia.
- Melia! - chciał zawołać, lecz słowo zatrzymało się w sercu.
Poczuł ciepło, gdy anioły wciąż tańcząc, zbliżyły się do niego, wyciągały teraz do niego ręce, wcale już nie chciały uciekać.
Uszczęśliwiony szeroko otworzył oczy, gdy jedna z promieniejących bielą postaci ujęła go za rękę i uniosła ze sobą w powietrze, w biel jaśniejszą niż śnieg, piękniejszą niż samo życie.
- Melia! I ona tam była.
Serce Benjamina przepełniła radość, poczuł, jak wyrywa się z zziębniętego, nieforemnego ciała.
Nikt nie mógł powstrzymać zawodzenia Amelii. Słysząc dźwięczący w nim ból, służący drżeli, zdjęci lękiem, i żegnali się znakiem krzyża. "W końcu Marja wzięła się jednak w garść i poszukała czegoś w swojej zamkniętej na klucz szafce. Dziewczyna musi choć trochę odpocząć.
Rankiem pierwszego dnia świąt obudziła ich stojąca w drzwiach pobladła Lina. Marja natychmiast wiedziała, że stało się coś niezwykłego, służąca bowiem nigdy nie wchodziła do sypialni gospodarzy.
- Musicie zaraz przyjść... Ach, jakież to straszne... Lina szlochała głośno, zasłaniała usta ręką, jak ktoś, kto chce powstrzymać mdłości.
- Powiedzże wreszcie, co się stało, kobieto! Przestań beczeć jak koza!
To przerażenie podpowiedziało Marji ostre słowa, natychmiast wyobraziła sobie, że coś złego musiało się przydarzyć Karlowi Martinowi. Usiadła na łóżku i potrząsnęła śpiącym Karlem.
- Benjamin... - załkała Lina. - On chyba nie żyje...
- Nie - szepnęła Marja.
Czuła, że krew odpływa jej od serca, ale od razu zerwała się z łóżka. Zaspany Karl także prędko doszedł do przytomności.
- Co też Lina wygaduje? Dziewczyna wciąż nie potrafiła się wysłowić.
- Oni... go... przynieśli. On... oni... znaleźli go na lodzie. Dzisiaj rano. Dzwonnik wyszedł, żeby położyć żar pod ławkami w kościele.
- Co to ma znaczyć? Czy ty mówisz o naszym Benjaminie? On przecież śpi!
Głos Marji dźwięczał ostro, oczy miała rozbiegane, rękoma wymachiwała w powietrzu, jakby chciała odegnać potworną wiadomość.
Niemal jednym skokiem pokonała schody, w przelocie rejestrując tylko, że drzwi do pokoju Amelii są zamknięte.
Na dole w izbie siedzieli czterej milczący mężczyźni w ciemnych ubraniach, jednym z nich był dzwonnik. Trzej pozostali to gospodarze i chałupnicy z zagród położonych w środku wioski.
Na stole ułożyli owiniętą postać.
Do dźwignięcia tego ciężaru nie trzeba było aż czterech silnych mężczyzn, pomyślała Marja. Serce miała zlodowaciałe, przed oczami wirowała czerwona mgła.
Z tobołka wystawała nieduża dłoń, zaciśnięta tak, jak gdyby chciała schować w swym wnętrzu coś cennego. Spuchnięte palce pociemniały, białe plamy wśród prędko ciemniejącej siności świadczyły nieodwołalnie o śmierci.
- Benjamin - zaszlochała.
Nieporadnie odsunęła ubogą wełnianą derkę.
Twarz chłopca była biała, wargi, niemal całkiem pozbawione barwy, odcinały się jedynie lekką sinością. We włosach błyszczały kryształki lodu, z każdą chwilą coraz więcej ich topniało.
Oczy Benjamin miał otwarte, lecz pokrywała je mleczna zasłona.
- Nie udało nam się ich zamknąć - wyjaśnił jeden z mężczyzn tonem usprawiedliwienia. - Może teraz, kiedy w cieple trochę roztają.
Marja poczuła, jak nagły ból wybucha jej w piersi. Benjamin nie żył.
Marja bolała nad nim, lecz przede wszystkim nad córką. Karl powtarzał tylko:
- Boże, Boże!
Wreszcie osunął się na krzesło, zasłonił twarz rękami, słychać było, że z trudem chwyta powietrze.
Lina już się opamiętała, podeszła do Marji, jej głos brzmiał spokojnie:
- Idź do Amelii, ja się nim zajmę.
- Nie - szepnęła Marja. - Ona będzie chciała sama to zrobić.
Można by przypuszczać, że Amelia straciła dziecko, pomyślała Lina. A przecież sama ledwie przestała nim być!
Marja i Karl nie odzywali się do siebie, nie zamienili ani słowa, nie naradzili się, jak wyznać tę straszną prawdę Amelii. Oboje doskonale wiedzieli, jak mocno córka związała się z tym dziwnym chłopcem. Marja zmusiła serce, by uderzało spokojniej.
Przez moment tylko popatrzyli na siebie przed zamkniętymi jeszcze drzwiami. We wzroku Karla pojawiła się dawna bezradność. Marja ścisnęła klamkę, aż zabolała ją ręka, wiedziała, że będzie teraz potrzebować całej swojej siły.
- Amelio... - szept matki dotarł do dziewczyny i wyrwał ją ze snu.
Płomień trzymanej przez Marję w rękach świecy zamigotał lekko w przeciągu. Z początku Amelia sądziła, że matka przyniosła jej coś gorącego do picia, zauważyła bowiem kubek w jej ręku. Zadowolona przetarła oczy, gotowa na spotkanie świątecznego poranka.
- Mamo, tato, wesołych świąt!
Wreszcie jednak spostrzegła wyraz ich twarzy, zobaczyła łzy na pokrytych zarostem policzkach ojca, widziała powagę i ból w ich oczach. Stali nad nią jak dwa anioły śmierci, ich wargi układały słowa, których Amelia nie chciała przyjąć.
Matka przysiadła na brzegu łóżka, ojciec mocno ją przytrzymał.
To nieprawda, to nie może być prawda!
To niemożliwe, że Benjamin nie żyje, zaledwie kilka godzin wcześniej był przecież zdrowy i wesoły. Własnoręcznie otulała go pierzyną, odgarniała czarne włosy z oczu, patrzyła, jak zasypia, rumiany, najedzony i zdrowy.
Jęk Amelii zmienił się w gniewny krzyk protestu. Ojciec musiał mocno ująć ją za ramiona, potrząsał nią, by powstrzymać zawodzenie i przemówić jakoś do rozsądku.
- Musisz w to uwierzyć, Amelio, to straszne, sami ledwie możemy pojąć, ale to się stało i musimy godnie znieść tę prawdę ze względu na pamięć Benjamina.
- Nie, kłamiecie, jesteście źli! Amelia wyła i lamentowała, wykrzykiwała ostre słowa, lecz i Marja, i Karl dobrze wiedzieli, że nie mogą brać ich sobie do serca.
Karl wciąż przytrzymywał ciało Amelii w uścisku, cicho szepcząc jej do ucha:
- Już dobrze, córeczko, już dobrze. Nie było w tym żadnej pociechy, lecz wreszcie ciepło silnego ciała ojca i ból dźwięczący w jego głosie powstrzymały oszalałe krzyki Amelii.
Wywinęła się z jego objęć, patrzyła teraz na rodziców pozbawionymi wszelkiego wyrazu oczami.
Marja zrozumiała, że córka ucieka od bólu, że odgrodziła się od wszelkich uczuć i z wolna popada w apatię.
- Chodź - powiedziała łagodnie. - Pójdziemy się z nim pożegnać.
Amelia jeszcze raz zaszlochała, z oczu Marji popłynęły łzy, zostawiając ciemniejsze ślady na włosach córki.
Przy zimnym ciele Benjamina szaleństwo Amelii wybuchło na nowo, przekraczając wszelkie możliwe granice. Marji nie przeraziły jej krzyki i jęki, dobrze już znała różne oblicza cierpienia, to na wpół zduszone słowa, wyrywające się z ust córki, sprawiły, że Marji krew zakrzepła w sercu.
- Ja go zabiłam, okłamałam go, przywiodłam prosto na śmierć! O Jezu, pozwól mi teraz umrzeć! Niech zaznam udręk przez całą wieczność, za taki grzech...
Kielich się przepełnił.
Marja przyniosła ze swojej sypialni słoiczek z czerwoną etykietką i dodała dwie pełne łyżki nalewki do kubka wypełnionego w połowie ciepłym mlekiem.
Zmusiła Amelię do otwarcia ust i wlała w nią gorzki napój. Mieszanka opium i własnej nalewki Marji na spirytusie zadziałała gwałtownie i skutecznie.
Amelia zemdlała w pół krzyku.
Wyglądało to tak, jakby ktoś nożem przeciął jej życie.
Marji ręce się trzęsły, przemogła jednak ochotę, by uciec w ten sam spokój, jaki mogło dać niebezpieczne lekarstwo.
- Musimy być silni - powiedziała cicho do Karla. Mąż, nie patrząc w jej stronę, rzucił gdzieś w powietrze:
- Tak, ale to będzie trudne, Marjo.
- Myślałam, że coś z Karlem Martinem... Wolno skinął głową.
- Ja też.
Złożył ręce, czyżby w modlitwie o siłę, czy też w podzięce?
Oboje mieli świadomość, że oprócz żalu nad śmiercią tego szczególnego dziecka odczuwają także ulgę wywołującą lekkie ukłucia wyrzutów sumienia. Benjamin nie był krwią z ich krwi; choć go kochali i zawsze wysoko podnosili głowę wobec tych, którzy go nie rozumieli, to jednak nie był ich synem.
Karl Martin wciąż żył; jedynie w najbardziej dręczących koszmarach sennych pojawiały się obrazy jego śmierci. Ale na pewno wróci. A Amelia pewnego dnia znów zacznie się uśmiechać...
- Może tam, gdzie jest, będzie mu teraz lepiej - rzekła Marja powoli. Po raz pierwszy wytarte słowa, jakże często powtarzane przy zmarłych, nabrały dla niej sensu.
Karl popatrzył na żonę, jego oczy były niczym przepaście, w które można staczać się bez końca.
- Myślę, że on rzeczywiście zatańczył z aniołami i tańczy z nimi także teraz.
Marja potwierdziła szeptem:
- Tak. Jutro powiemy o tym Amelii, gdy tylko się obudzi.
Bali się o życie Amelii, a już na pewno o zdrowie jej duszy. Przez pierwsze dni nowego roku dziewczyna snuła się niczym zjawa, z pobielałą twarzą i drżącymi, niezdolnymi do wykonania jakiejkolwiek czynności rękami. Jak we śnie krążyła między pokojem własnym a Benjamina, często również w środku nocy. Marja dawała jej większą dozę oszałamiającej mikstury, lecz miała świadomość, jak wiele ryzykuje. Wszyscy jednak chcieli opóźnić reakcje, które będą musiały nieuchronnie nastąpić, gdy tylko Amelia wyrwie się ze stanu głębokiej apatii.
Pod koniec stycznia Amelia przepłakała cały tydzień bez przerwy, Marja chciała być przy niej, lecz córka często odpędzała ją z krzykiem. Karl krążył po domu niczym cień, schudł kilka funtów. Dopiero w marcu, gdy wiosenne słońce zaświeciło Amelii w oczy i zaczął kiełkować ulubiony pachnący groszek Benjamina, dziewczyna po raz pierwszy dobrowolnie opuściła swój pokój i zeszła na dół, by zjeść wraz z innymi.
Długo stała w drzwiach. Czekała, aż oczy wszystkich zwrócą się na nią, widziała ich niepewność, dostrzegała zastygłą w pół ruchu łyżkę z zupą. Czuła, że patrzą na jej piękną suknię, której nie wkładała od wigilii, wiedziała, że zauważyli umyte i uczesane jasne włosy.
Karl wstał, podszedł do niej, podał jej ramię. Ucałował bladziutkie czoło i powiedział cicho:
- Witaj z powrotem, córeczko! Pozwól, że zaprowadzę cię do stołu.
I Amelia dała się poprowadzić. Zauważyła, że czeka na nią nakrycie, chociaż nie schodziła na dół od świąt. Cieplej zrobiło jej się na sercu. Ale miejsce obok niej na lawie ziało pustką.
Specjalną poduszkę Benjamina także usunięto.
Zostało ich tylko troje.
Amelia zdjęła z wielkiej szafy wazonik z suszonymi kwiatami i postawiła go na miejscu Benjamina, wyzywająco patrząc w oczy matce.
Marja ujęła rękę córki.
- Tak będzie dobrze, Amelio. Dziewczyna skinęła głową. - Tak. Zaczęli jeść.
Marja wsiadła do powozu i zrobiła miejsce obok siebie. Dzisiaj Amelia miała jej towarzyszyć do Vildegard, może dlatego wydawało się, że ptaki śpiewają wyjątkowo głośno i pięknie. Zimowa żałoba wycieńczyła ciało Amelii, dziewczyna wprost wychudła, lecz była piękniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Jej twarz utraciła ostatnie resztki dziecięcej krągłości, policzki nie były już rumiane jak jabłuszka, kości policzkowe rysowały się nowymi, ostrzejszymi liniami, przydając Amelii dorosłej, subtelniejszej urody, której, jak Marja po raz kolejny musiała przyznać, córka nie odziedziczyła po niej.
Jasne włosy z wolna odzyskiwały blask, między innymi dzięki przyrządzonej przez Marję specjalnej mieszance z rumianku, dębu szypułkowego, chmielu i olejku różanego.
Koń wolno człapał w dół zbocza. Na pomalowanej na czarno kolasce lśniły czerwienią inicjały Marji. Powóz był podarunkiem od Karla, Marja powoziła nim sama, nie chciała fatygować żadnego mężczyzny. We Wdowiej Zagrodzie trwała już gorączka wiosennych prac polowych, mężczyznom ledwie starczało czasu na spanie między rozrzucaniem gnoju, oraniem, usuwaniem kamieni z ziemi i bronowaniem.
Tego roku planowano również oczyszczenie pod uprawę sporego kawałka w Ovreteigane, tak postanowił Karl, by zrekompensować sprzedaż innych części uprawnej ziemi owej ciężkiej zimy przed ośmioma laty.
Okrutna północna wojna wciąż trwała, wieści z frontu rzadko docierały do wioski w głębi fiordu, a jeśli już się tak działo, to były zwykle przeznaczone dla jakiejś wdowy lub starych rodziców. Trzej kolejni młodzi mężczyźni wrócili dc domu, okaleczeni na resztę życia, naznaczeni wojną. Marja osobiście zajęła się nogą młodego Jomara Prestestiena. Amputowano ją nieudolnie tuż ponad kolanem, rana jednak zrosła się tak źle, że żołnierz cierpiał z powodu ropiejącej narośli wielkości pięści. Gdyby nie Chłopak, być może nigdy nie ośmieliłaby się kroić ciała młodego wojaka, nie chodziło wszak o życie. Ale Chłopak milcząc pokiwał głową w odpowiedzi na pytanie, czy widział wcześniej podobne okaleczenia. Gdy jednak zapytała wprost, czy jest balwierzem, a może synem balwierza...
Najwidoczniej w swej ciekawości posunęła się za daleko.
Chłopak nie mógł mówić.
Może dlatego, że nie chciał?
Było coś tajemniczego w tym człowieku, który przebywał z nimi już od dziewięciu lat, a oni wciąż nic o nim nie wiedzieli. Wybudował sobie nędzną chałupę na skraju lasu ponad Vilde i z uśmiechem kręcił głową, gdy Marja zapraszała go do Wdowiej Zagrody. Najwidoczniej wolał samotność. No cóż, nie będzie się upierać. Nawet Amelii nie udało się nawiązać kontaktu z tym dziwakiem, którego imienia nie znał nikt. Wyglądało na to, że zadowala go imię Chłopak, choć wyrósł już na potężnego mężczyznę.
- Cieszę się - cicho powiedziała Amelia, gdy Marja ściągnęła lejce i zawołała na konia, by się zatrzymał. Zwierzę posłusznie czekało, aż Amelia otworzy furtkę prowadzącą do Vildegard.
Marja zostawiła konia i powóz pod opieką jakiegoś dziecka, których gromadka zawsze plątała się po podwórzu.
Przy schodach czekały już cierpliwie trzy kobiety.
- Dzień dobry i szczęść Boże - pozdrowiła je Marja. Pokłoniły jej się nisko z pokorą, lecz odważyły się odpowiedzieć na uśmiech.
- Szczęść Boże pani i wam, panno Amelio. Jakaż to radość widzieć was... tutaj.
Amelia uśmiechnęła się przelotnie, podziękowała. Zdawała sobie sprawę, że we wsi wiele poszeptywano o jej długotrwałej żałobie. Wpatrywała się w oczy kobiet, chłonęła każdy ton dźwięczący w ich słowach, doszukując się śladów ewentualnej nieszczerości. Czy to jedne z tych, które krzywiły się na widok Benjamina? Czy to nie one mówiły, że niedorozwinięty chłopiec nie jest wart takiego żalu?
Amelia już poczuła, jak ściska ją w żołądku. Pożałowała, że wybrała się z matką. Co też ci niemądrzy ludzie sobie pomyślą? Świetnie wiedziała, że wciąż źle mówią o Benjaminie. Uważają, że powinna się raczej cieszyć. Amelia przymknęła oczy, przypomniała sobie, jak zapiekła ją ręka od uderzenia, kiedy ukochany Liny, Guttorm, powiedział za dużo.
- Panienka Amelia powinna dostrzec w tym, co się stało, jasny punkt. Ten chłopak... miałby się ciągnąć za panienką, nawet gdyby była już stara i siwa? Wystraszyłby starających!
Guttorm natychmiast musiał się wynosić, Karl nie miał odwagi postąpić inaczej po histerycznym wybuchu Amelii, w dodatku zgadzał się, że służącemu nie przystoi tak się zwracać do gospodarzy.
Lina przez trzy kolejne tygodnie przypalała owsiankę, prawdopodobnie z zemsty, bo przecież kobieta z nieślubnym dzieckiem nie mogła liczyć na to, że wokół niej roić się będzie od zalotników.
Nadchodziło jednak lato i we wsi zaczęli się pojawiać wędrowni handlarze oraz mężczyźni szukający pracy. Jeden z nich właśnie zajął miejsce Guttorma, zarówno przy pługu Karla, jak i w łóżku Liny.
Amelia w ciepłe sobotnie wieczory często długo nie mogła zasnąć, przysłuchiwała się wpadającym przez otwarte okno odgłosom kroków i ściszonych rozmów. Wiedziała, co oznacza ten ruch, wiedziała, że ciche stuknięcia o ścianę spichrza to drabina, po której wspinają się chłopcy przychodzący w zaloty. Karl zwykle się tym nie interesował. Wielu gospodarzy czatowało w oknach i rzucało się z pięściami na nieproszonych gości, niejeden chłopak musiał brać nogi za pas na widok rozzłoszczonego pana celującego do niego ze strzelby.
Ale we Wdowiej Zagrodzie było inaczej, co bardzo odpowiadało Linie, podobnie jak i innym dziewczętom. Marja natomiast, słysząc o zalotach, zaciskała usta. Twierdziła, że to przecież właśnie dziewczęta cierpią najbardziej. Do niej wszak przychodziły, gdy potajemne pieszczoty posunęły się za daleko i serce tłukło się w piersi ze strachu przed konsekwencjami.
Nigdy nie dawała im tego, o co prosiły, obiecywała tylko, że jeśli znajdą się w kłopocie, mogą liczyć na jej pomoc. Większość dziewcząt poślubiała swoich zalotników i tylko niektóre musiały płacić na tingu grzywnę za ciążę, trwającą zbyt krótko po ślubie.
Tego dnia jedna z kobiet przyszła do Marji w podobnej sprawie. Młoda panna nie mogła być starsza od Amelii. Marja wiedziała, że wiele ryzykuje, pozwoliła jednak córce pomówić ze zrozpaczoną dziewczyną w cztery oczy. Rozmowa mogła dla Amelii stanowić delikatną przestrogę na wypadek, gdyby i ona nie umiała sobie poradzić z chłopakami, którzy tak jak poprzedniego lata mogą mieć zadziwiająco wiele spraw we Wdowiej Zagrodzie.
Amelia uważnie, lecz z rosnącą irytacją wysłuchała historii dziewczyny; pamiętała ją z czasów, kiedy Nadjana uczyła w szkole. Berit już wtedy oglądała się za chłopcami i starała się im przypodobać.
- No i nie mogłam nic na to poradzić, on... on był taki chętny, przytrzymał mnie, nie mogłam mu się wyrwać i nie słuchał, że mówiłam nie...
Wzruszyła ramionami, posłała Amelii wiele mówiące spojrzenie.
- Czy on cię zhańbił... gwałtem?
Amelia, mówiąc to, zadrżała, ale Berit tylko zachichotała chytrze.
- Ty może nie wiesz, jak to jest, ale chłopcy potrafią kompletnie oszaleć... Wystarczy, że się do nich choćby odrobinę uśmiechnę. Powiem kilka słów, całkiem niewinnych...
Amelię ogarnęła złość. Dziewczyna nawet teraz trzepotała rzęsami. Przyszła ubrana w stanowczo zbyt obcisłą sukienkę, głęboki dekolt odsłaniał piersi, a chustka narzucona na ramiona służyła raczej nie jako przykrycie nagiej skóry, lecz chorągiewka, która powiewając przyciąga wzrok.
- Czego byś chciała? - spytała wreszcie Amelia. Zabrzmiało to surowiej, niż przypuszczała.
W wielkich piwnych oczach dziewczyny zakręciły się łzy.
- Ależ, moja droga, to przecież jasne. Ja chyba... wydaje mi się, że będę miała dziecko. Ale to niemożliwe, to się nie może stać, nie jestem gotowa...
- Nic nie mogę na to poradzić - oświadczyła Amelia ostro.
- Ale przecież słyszałam...
Dziewczyna mówiła ściszonym głosem, niemal szeptała. Wzrok krążył niepewnie.
- Wiem, że to surowo zabronione, ale... czy ty... czy twoja matka... nie możecie temu zaradzić?
Amelia podniosła się gwałtownie.
- Idź do tego swego zalotnika, powiedz mu, co się stało, i zaraz zaciągnij go do pastora, innej możliwości nie masz. I ostrzegam cię, nie próbuj żadnych głupstw. Jeśli spodziewasz się dziecka, to znaczy, że Bóg tak chce. Biedna będziesz, jeśli ośmielisz Mu się sprzeciwić.
Dziewczyna przyglądała jej się wstrząśnięta.
- Ale... ale... słyszałam...
- Nigdy nie słyszałaś, byśmy trudniły się czymś takim. Moja matka i ja nie jesteśmy aż tak głupie ani niemoralne.
Ostatnie słowo smagnęło dziewczynę jak batem, ciaśniej otuliła się chustką, wydawała się teraz mała i bezbronna. Amelia pożałowała twardych słów, lecz kokieteria Berit była taka prowokująca.
- Przepraszam... nie chciałam... wybaczcie... Pójdę już.
Amelia wzięła się w garść.
- Nie przepraszaj, byłam zbyt surowa. Wiem, że jest ci trudno, tak samo chciałabym, żeby do tego nie doszło, jak i ty, ale nie wydaje ci się, Berit, że wszystko jakoś się ułoży? Nie sądzisz, że on poczuje się odpowiedzialny?
Berit uśmiechnęła się bez radości. Niewiele w niej zostało teraz z kusicielki.
- Na pewno. Nie powinnam była tu przychodzić. Cóż, pójdę już.
- Do widzenia, Berit. Uważaj na siebie. I na dziecko.
- To na pewno będzie potrzebne - szepnęła dziewczyna, wychodząc znów na słońce.
Marja zaraz przyszła do córki.
- Jak poszło?
- Powiedziałam jej, że nie możemy nic poradzić. Mamo, dlaczego ona przyszła? Ty chyba nigdy nic takiego nie zrobiłaś?
Marja usiadła ciężko.
- Nie, tego akurat nie. No cóż, to zależy od tego, co się myśli.
- Ty dobrze wiesz, co ja myślę - oświadczyła Amelia. Marja wolno kręciła głową.
- Nie odważyłabym się, wiesz, jaka kara za to grozi. Amelia skubała nitki wystające przy rękawie sukienki.
- Mamo... a co byś zrobiła, gdybyś wiedziała, że dziecko, które ona nosi, będzie takie jak Benjamin?
Marja prychnęła.
- A skąd można to wiedzieć? Nikt przecież nie wie, jaki będzie dzień, zanim nie nastanie wieczór.
- Ale gdyby tak było, mamo, albo gdybyś wiedziała, że to dziecko będzie najstraszniejszym mordercą na świecie, zrobiłabyś to wtedy? Zrobiłabyś tak, żeby się nie urodziło?
Marję zdumiał nagły filozoficzny nastrój córki, ale te pytania nie miały sensu, bo niemożliwe jest przecież i nigdy możliwe nie będzie dotarcie do tajemnic dziecka, zanim jeszcze ujrzy ono światło dzienne.
- Wydaje mi się - powiedziała - że nie powinniśmy się wtrącać w naturalny bieg życia.
- Ale księża twierdzą, że i tak już to robisz, kiedy swoimi lekami i nożem odpędzasz chorobę, która bez tego uśmierciłaby człowieka.
- Nie życiu się wtedy opieram - odparła Marja z mocą. - Tylko walczę ze śmiercią.
Amelia pokiwała głową, uśmiechnęła się uspokojona.
- I ja tak myślę, mamo. To śmierć jest naszym najgorszym wrogiem, prawda?
Marja nie wiedziała, co powiedzieć.
Kiedyś uważała, że śmierć nigdy nie bywa piękna, z czasem jednak nauczyła się w niej widzieć również wyzwolicielkę, przyjaciela, który przybywa po cichu i zabiera ludzi daleko od wszelkiego cierpienia.
- Sądzę, że śmierć jest częścią życia, Amelio, ale mniej musimy się jej bać.
Amelia spuściła wzrok.
- Myślisz, że Benjamin... on przecież był ochrzczony? Marja zrozumiała pytanie córki, ale problem wiary i zwątpienia nigdy nie był jej bliski. Nie potrafiła dać córce odpowiedzi, tak mało obcowała z Bogiem.
Delikatnie pogładziła Amelię po plecach, czuła, jak bardzo chuda jest córka. Wystające kostki kręgosłupa wskazywały drogę palcom matki. Może niesłusznie postąpiła, narażając ją na takie przeżycia w Vildegard? Sądziła jednak, że dziewczynie dobrze zrobi, gdy przekona się, że inni ludzie cierpią równie mocno, mają swoje wielkie żale i troski.
Amelia podniosła głowę. Wprawdzie w oczach błyszczały jej łzy, ale drżące wargi rozciągały się w lekkim uśmiechu.
- Wydaje mi się, że istnieje raj dla Benjamina. Myślę, że Bóg będzie dla niego wyjątkowo łaskawy, ponieważ on był taki niewinny.
- I ja tak myślę, Amelio. Benjamin nie miał w sobie zła, to prawda.
- Potrafił wpadać w gniew, czasami pluł i próbował mnie uderzyć, ale to moja wina, nie powinnam go drażnić, lecz okazać więcej cierpliwości i dobroci...
- Amelio, chyba żartujesz?
Marja była wstrząśnięta, bo w wypowiedzianych zduszonym głosem słowach córki kryło się tyle wyrzutów sumienia.
- Nikt nie mógł być dla niego lepszy niż ty, nikt nie kochał go mocniej, nikt inny nie mógł dać mu więcej radości. Amelio, byłaś prawdziwym aniołem!
- Nie mów tak, mamo, nie jestem wcale aniołem, przeciwnie, jestem pełna grzechu.
Marja się poddała, pilnowała się tylko, by nie wybuchnąć histerycznym śmiechem. Gdy słyszała wyznania córki, wzbierał w niej gniew. Amelia pogrążała się w bagnie samooskarżeń i braku poczucia własnej wartości. Czuła się winna wszystkiemu, co tylko możliwe.
Matka ujęła dziewczynę za ramiona, potrząsnęła nią leciutko, pochwyciła jej wzrok. Pojawił się między nimi ton groźnej powagi.
- Jesteś najmniej grzeszną osobą, jaką znam, Amelio. Zawsze tak bardzo się starałaś, tyle, ile mogło wytrzymać twoje serce. Nigdy się nie oszczędzałaś, za wszelką bezmyślność i zadawany ci ból odwzajemniałaś się jeszcze większą wyrozumiałością. Boję się, kiedy tak mówisz! Amelio, przestań tak myśleć!
- Mamo, kochasz ojca?
Marja była bardzo rada, że może wyraźnie i zdecydowanie kiwnąć głową, podczas gdy córka badawczo patrzyła jej w oczy.
Amelia westchnęła.
- Wierzę w to, już teraz wierzę. Ogromnie mnie to cieszy, mamo.
Marja poczuła wzruszenie. U p ł y n ę ł y już całe lata, odkąd tak szczerze rozmawiała z córką, jeśli w ogóle kiedykolwiek prowadziły taką rozmowę. Żałoba uczyniła z Amelii dorosłą, i to nie tylko jeśli idzie o wygląd.
Marja wstała uszczęśliwiona.
- Gdybyś tylko wiedziała, Amelio, jak bardzo się bałam o ciebie... Nigdy nie byłam dla ciebie dobrą matką, kochana.
Amelia uśmiechnęła się.
- Oczywiście, że byłaś, najlepszą na świecie. Dzięki Bogu za lojalność dzieci, pomyślała Marja, tuląc córkę do siebie.
Amelia była zmęczona, gdy pod wieczór usiadły w kuchni Gundy, czekając, aż zaprzęgną konia. Gunda nalała im słodkiego mleka, a nad ogniem z kociołka z wodą unosiła się para. W kociołku stał mniejszy garnek wypełniony po brzegi żółtawą gęstą siarą. Poprzedniego dnia ocieliła się pierwsza tej wiosny krowa. Będzie odświętne jedzenie!
Gunda, spokojna i dająca poczucie bezpieczeństwa, siedziała przy stole. Jej pulchne palce wyjątkowo odpoczywały. Twarz miała jeszcze zarumienioną po całym dniu pracy, Marja widziała, że spuchły jej łydki.
- Powinnaś więcej odpoczywać, Gundo - strofowała ją łagodnie. - Tyle mamy przecież ludzi do pomocy.
- Tak, tak - pociągnęła nosem Gunda. - Dziewczynki są sprytne, ale tyle jest rzeczy, którymi samemu trzeba się zająć.
Marja zaśmiała się cicho.
- Właśnie, ja mówię to samo, Gundo, ale muszę przyznać, że nadeszły dobre dni, odkąd Johanna i Edda sprowadziły się tutaj.
Na garnuszku Vildegard było teraz aż siedmioro ludzi. Gunda prowadziła gospodarstwo razem ze swym ukochanym. Wciąż mieszkała w pokoiku za kuchnią, twierdziła, że nie chce chłopa w domu, ale Marja widziała, że starsza już kobieta ostatnimi czasy rozkwitła, więc przymykała oczy, widząc owego mężczyznę skradającego się lub w niektóre wieczory wystającego pod furtką w oczekiwaniu, że Gunda zrobi sobie wolne.
- Johanna i Edda doskonale się spisują - kiwnęła głową Marja, uśmiechając się jak zwykle, gdy Gunda konsekwentnie nazywała kobiety dziewczynkami. Johanna miała już chyba dwadzieścia pięć lat, Edda zaś przynajmniej dwadzieścia dwa.
W izbie parobków mieszkali dwaj mężczyźni. Jeden zjawił się ze strasznym bólem pleców, który uczynił z niego niezdolnego do pracy, gospodarz więc wyrzucił go za drzwi. W Vildegard na oczach Marji zdrowiał, aż wreszcie przysiągł, że będzie u niej pracować, dopóki krzyż mu pozwoli. Uważał, że dach nad głową i utrzymanie starczą mu za zapłatę. Jako dodatkowe wynagrodzenie potraktował przywrócone mu zdrowie.
Zagroda zmieniała się w iście wzorowe gospodarstwo.
Uprawiali w Vildegard zboże, kapustę i rzepę, mieli też dość paszy, by wykarmić zimą piętnaście owiec i dziesięć krów. Poza tym po podwórzu dreptały kury, a każdej jesieni zarzynano świnię. Spiżarnia na strychu i spichlerze po żniwach zawsze się zapełniały, jedzenia starczało dla wszystkich mieszkańców zagrody, a w ciężkich czasach również dla wielu innych. Już niedługo uprawiane miały być wszystkie pola należące do gospodarstwa. Świętością pozostawał jedynie ogród z ziołami Marji, tam nie miał wstępu żaden człowiek z kosą. Marja lubiła zajmować się nim sama, troskliwie pielęgnowała nowe, nieznane gatunki, które udawało jej się wyhodować. Wiosną zawsze w Vildegard panował odświętny nastrój, Marja bowiem chodziła wtedy z uśmiechem na ustach, wyczekując pory siewu.
Teraz nasionka znalazły się już w ziemi.
Wiele kiełkowało.
Niektóre z najsilniejszych bylin wypuściły nawet pączki, bo w ogródku za oborą słońce przyjemnie już grzało i roślinki posadzone najbliżej brunatnej drewnianej ściany miały więcej niż przynależną im część światła i ciepła.
- Przyjdziesz jutro?
- Tak, jak zwykle. Chyba że jest coś specjalnego do zrobienia.
Kucharka odmruknęła, że nie. Marja mogła więc mieć wolny wieczór. Zwykle przychodziła bądź przyjeżdżała do Vilde trzy razy w tygodniu, w pozostałe dni chorymi zajmowały się Johanna i Edda z Chłopakiem, a Gunda była tam zawsze.
- Gdzie jest dzisiaj Johanna?
- W Jonne. Metta urodziła wczoraj. Marja pokiwała głową. Johanna z czasem stawała się coraz bardziej uznaną akuszerką, wiele satysfakcji dawały jej wezwania na największe nawet dwory, gdy spodziewano się narodzin dziecka. Z mieszkańcami Solgarden nie utrzymywała żadnego kontaktu, jej mąż przed laty jasno dał do zrozumienia, że jeśli pójdzie do Marji Oppdal, to może już tam zostać i przestać się uważać za jedną z Solgardenów. Między rodziną Marji a ludźmi z Solgarden zbyt wiele było złej krwi, Marja czuła gniew z tego powodu, a jednocześnie było jej bardzo przykro. Kiedyś, dawno temu, w tamtej zagrodzie przyszła na świat jej matka, ale wszyscy, którzy kochali Liv i maleńką Marię, dawno już nie żyli. Pokolenia, które przyszły później, nie miały już takiej samej siły. Kiedy Marię postawiono przed sądem i skazano na dożywotnie zesłanie, żaden z Solgardenów nie odważył się przemówić w jej sprawie, Marja nie mogła im tego zapomnieć. Ale Johanna to co innego. Johanna była wierną, odważną duszą, która sprzeciwiła się mężowi i przyszła do Marji, byle tylko ratować życie córeczki. Dziecko umarło Marji na rękach, lecz Johanna nigdy jej o to nie winiła, wiedziała zapewne, że pojawiła się zbyt późno. Została w Vildegard jako najbliższa pomocnica Marji, a z czasem także jej przyjaciółka. Do Johanny Marja mogła przyjść tak samo, jak kiedyś szła do domu Nadjany, Johanna była poważną kobietą, mocno stąpającą nogami po ziemi, małomówną. Pełna goryczy przeszłość odcisnęła na niej ślad, ale była odpowiedzialna, chętna do nauki i szczerze pragnęła poświęcić się niesieniu pomocy innym. Ta chuda ciemnowłosa kobieta wyglądała teraz młodziej i zdrowiej niż przed siedmioma laty, wciąż jednak w niektóre noce zrywała się z krzykiem, dręczona koszmarami, i bała się wyjść sama poza podwórze ze strachu, że gdzieś po drodze spotka męża. Zawsze towarzyszył jej jeden z parobków, a przynajmniej któreś z dzieci z okolicznych zagród.
Marja opróżniła miskę z mlekiem. Z dworu dobiegło parskanie konia, lekko zaskrzypiały koła powozu, byli gotowi.
- Pozdrów Johannę, jutro się zobaczymy.
Amelia wstała zmęczona, lekko zachwiała się na nogach. Ten pierwszy dzień spędzony wśród ludzi nieco ją znużył, lecz oczy jej błyszczały z nowo przebudzonej radości, jaką niesie poczucie więzi z innymi.
W drodze do domu Marja usłyszała, że córka cichutko nuci.
Amelia nie zaśpiewała żadnej piosenki od tamtej wigilijnej nocy, kiedy usypiała Benjamina kołysanką.
Amelia znalazła swoje miejsce w szpitaliku, trzy dni w tygodniu towarzyszyła tam matce i pomagała w dużych i małych kłopotach. Marja rozradowana obserwowała, jak dziewczyna na powrót odnajduje się wśród ludzi i z jaką dojrzałą pewnością rozmawia z nimi, niosąc im spokój.
Ona ma wrodzony dar, znów stwierdzała Marja. Bacznie śledziła drobne dłonie Amelii, gładzące wzdęty brzuszek dziecka lub delikatnie obmacujące złamaną nogę. Niekiedy Marja zauważała, jak chory przymyka oczy w poczuciu ulgi, a na czole Amelii pojawia się pot. Może to jednak dlatego, że jest maj, równie ciepły jak zeszłego roku?
Czy ona ma w sobie tę moc?
Niełatwo to stwierdzić.
Czy powinna wypytywać?
Marja przeżywała rozterkę. Trudno będzie uzyskać potwierdzenie, bo jeśli ona jest taka jak ja, to sama o tym nie wie, myślała.
Spojrzenie Amelii było niezgłębione, jej skupienie, gdy towarzyszyła matce do Vildegard, mogło wynikać z czystej chęci nauki. Ale Marji coraz częściej przypominały się oczy Kari, wspomnienie starej kobiety nagle ożyło z dawną mocą.
Kari wiedziałaby, co robić.
Kari pomogłaby Amelii zrozumieć.
Ale Kari już odeszła.
A sama Marja utraciła wszelki kontakt z ową czerwoną mocą, która kiedyś płynęła przez jej ciało.
Amelia delikatnymi dłońmi dotykała noworodka.
Amelia podtrzymywała głowę starca, pomagając mu się pożywić.
Amelia wymyśliła, by zwichniętą nogę okładać liśćmi babki i mokrą gliną. Glina zastygała w twardą skorupę i kostka mężczyzny była wtedy tak dobrze osłonięta, że mógł nawet kuśtykać i pilnować domu w czasie, kiedy żona próbowała zdobyć dla nich jakieś pożywienie na te dni, gdy tracili jego dniówkę.
Marja miała wrażenie, że córka wykluła się z poczwarki, jak gdyby śmierć Benjamina zmusiła ją do rozpostarcia skrzydeł. Wciąż widziała żałobę Amelii, jej twarz nadal przesłoniętą woalką czarnej melancholii, ale Amelia coraz częściej się uśmiechała, a kiedy kładła się wieczorem, prędko zasypiała.
Dobre czasy.
Nowe czasy.
Marja zwróciła twarz do słońca, radując się życiem.
Jutro zrobią sobie wolny dzień, wybiorą się obie z Amelią do Dosen obejrzeć wielkie kufry handlarzy i schowki na statkach. Przyda im się nowe ubranie.
Oczy matki były równie szeroko otwarte jak oczy córki, obie gładziły z uniesieniem prześliczny materiał, ściszonymi głosami dyskutując o cenie. Amelia nie widziała jeszcze czegoś tak pięknego. Leżał przed nią zwój lśniącego brokatu o barwie ciemnej czerwieni, przetykany srebrną nitką i ozdobiony maleńkimi wypukłymi pączkami róż. Marja znalazła zwój cienkiej bawełny w czarnym kolorze, z wzorem w cieniutkie różowe paseczki.
Kupiec uśmiechał się szeroko, zacierał ręce, spluwał co raz tytoniem i przymilał się do kobiet. Nieczęsto się zdarzało, by we wsi nad ciasnym fiordem znalazł takie klientki. Od obu pań biła woń zarobku, od srebrnych spinek we włosach starszej, od błyszczącej kariolki, którą przyjechały.
- Tylko osiem talarów, bezwstydnie niska cena, moje panie, ale tak mało jest ludzi waszej klasy, ledwie śmiałem wyłożyć te zwoje.
Oczy Marji zalśniły chytrze.
- Osiem talarów? Za materiał na suknię? Kupiec nie wie, że za takie pieniądze można kupić dwie krowy?
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, brunatny czubek języka musnął równie brunatne wąsy.
- Ale taka pani nie może się chyba ubrać w byle jaką cielęcą skórę, nieprawdaż?
Marja oburzyła się, wyzwała go od lichwiarzy.
- Daję ci pięć talarów za ten brokat, ale pod warunkiem, że dostaniemy na dokładkę również te wstążki i tuzin srebrnych guzików!
Kupiec zaśmiał się wymuszenie, ale oczy zabłysły mu z radości, że ubije taki świetny interes. W dzisiejszych czasach zwykle kupowano najwyżej za szylingi.
- Siedem talarów, pani, i wszystkie dodatki będą twoje, ale to ostatnie słowo. Niżej nie zejdę, bo moje biedne dziatki nie mogą zimą głodować.
Marja przyjęła ofertę z uśmiechem, dobrze wiedząc, że handlarz i tak ma dużo szczęścia, w ogóle znajdując chętnego na ten piękny materiał. Zwój był dostatecznie gruby, by starczyć na suknię dla Amelii, kamizelę dla Karla i może nawet na stanik dla niej.
Kupiły też igły do szycia, gładkie, błyszczące, o wiele cieńsze od tych, które był w stanie wykuć miejscowy kowal, a także bawełniane nici i miedziane guziki. Amelia tęsknym wzrokiem spoglądała na prześliczne białe koronki, lecz kupiec upierał się, że przywiózł je na zamówienie radczyni kancelarii. Marja starała się go przekonać, kusiła brzęczącymi talarami w sakiewce, ale nie, kupiec zasmucony obstawał przy swoim. Obiecywał, że może przywieźć takie same następnym razem...
Po zakupach dobry humor im dopisywał i gdy tylko towary zapakowano z tyłu powozu, pojechały niedługą drogą z przystani do Dosen. Gospoda się powiększyła, dobudowano przestronną werandę od strony wody i w letni dzień można tam było siedzieć w przyjemnym cieniu i wyglądać na fiord i wioskę. Każdy słup, na którym opierała się weranda, ozdobiony był rzeźbieniami. Marja dziwiła się trochę, że Dosena stać na takie przedsięwzięcie, doszła jednak do wniosku, że interes na pewno w tych niespokojnych czasach dobrze się kręci. Młodzi ludzie dużo podróżowali, kwitł handel, bo z miast strumieniem napływały kosztowności, których bogacze zmuszeni byli się pozbyć za jedzenie.
Zamówiły cydr.
Jabłoniowy sad w Dosen w ostatnich latach bardzo się rozrósł, niewysokie drzewa każdej jesieni wydawały teraz owoce, czerwone kule pełne smaku kwaskowatej pieszczoty słońca. Marja również zasadziła kilka roślinek, własnoręcznie wyhodowanych z niedużych brązowych nasionek. Pięć z nich nigdy nie wyjrzało z ziemi, kolejne trzy zwiędły, gdy przesadzała je przed trzema laty, ale na czterech ostatnich pojawiły się tej wiosny pełne życia jasnozielone pączki. Delikatne pnie będą wymagać wiele czasu i troski, zanim kiedyś wydadzą owoce, a może urodzą jedynie niekształtne, niesmaczne jabłka? Nigdy nie wiadomo. Sad w Dosen na pewno jeszcze przez co najmniej dziesięć lat będzie najpiękniejszym sadem w całej wsi.
Cydr był nieco zbyt kwaśny, Marja czuła też, że nie jest wcale taki znów niegroźny, na pewno znacznie mocniejszy niż piwo, ale też i niepodobny do wina, które, kusząc smakiem, wdziera się do gardła. Ten napój, nieco gorzki, pienił się i pachniał jak mieszanka kwaśnej trawy i słodkawego piwa.
Kobiety piły, patrząc sobie w oczy, Amelia uśmiechała się szczerze, a Marja poczuła, że niebo nad nimi jest szerokie i otwarte.
- Dziękuję za to, co kupiłaś, mamo, tak się cieszę. Czy tym razem wszystko też będziesz szyła sama?
Marja pokręciła głową.
- Nie, chyba nie wypada, zresztą nie mam czasu. Dlaczego zresztą nie wspomóc kogoś kilkoma szylingami i nie poprosić wdowy z Kvilde, żeby to zrobiła? Przypuszczam, że jest dość zręczna, by wymyślić coś nowego. Coś, czego nikt we wsi jeszcze tu nie widział.
Amelia parsknęła śmiechem.
- Będą cię sobie pokazywać palcami. Wszyscy przecież wiedzą, jak powinna wyglądać sukienka, tylko Nadjana mogła wchodzić do kościoła w swoich niezwykłych strojach... i kapeluszach!
Na twarzy Marji pojawił się przebiegły uśmieszek.
- Podsunęłaś mi pewien pomysł, moja kochana. Kapelusz, to by dopiero było coś! Spróbujemy go dzisiaj zrobić!
Amelia śmiała się, jabłecznik zaróżowił jej policzki, wprawił w dobry humor.
- Ależ, mamo, nie będziemy umiały! Marja poderwała się.
- Oczywiście, że tak! Chodź, nieraz przyglądałam się kapeluszom Nadjany i nawet je mierzyłam, spróbujemy zrobić jakiś, i to zaraz!
Jak dwie dziewczynki spieszące do swego świata zabaw biegły po schodach Dosen, machając gospodarzom na pożegnanie.
Przy kariolce czekał jakiś młody człowiek.
Ukłonił się nisko, przywitał obie jak najuprzejmiej, Marja zamieniła z nim kilka zwyczajowych zdań na temat pogody, zastanawiając się, z jaką właściwie przychodzi sprawą.
- No... hm... to jest tak... że zastanawiałem się, czy paniom nie trzeba pomóc. Umiem powozić, nie musicie więc same...
Marja już chciała go odgonić, gdy zauważyła ukradkowe spojrzenie, jakie chłopak posłał Amelii. Jedynie leciutki uśmiech mógł zdradzić, że to zobaczyła.
Czyżby coś się szykowało?
Chłopak był bardzo miły, Marja znała jego rodziców, to dobrzy gospodarze, lecz nie mieli dość ziemi, by uznać ich za naprawdę zamożnych. No cóż, to bez znaczenia, Amelii wystarczy tego, co ma.
Z uśmiechem ujęła córkę pod rękę, pomogła jej usiąść na wąskiej ławeczce, sama zajęła miejsce obok niej.
- Z wdzięcznością przyjmiemy propozycję, prawdę powiedziawszy, trudno okiełznać tego konia, a rękawiczki zostawiłyśmy w domu.
Nie było to do końca prawdą, lecz Marja uznała wytłumaczenie za dobre. Przez całą powrotną drogę do domu nie spuszczała oka z Amelii, ale córka w żaden sposób nie okazała, by ten chłopak znaczył dla niej choć odrobinę więcej niż którykolwiek inny. Wreszcie Marja z głębokim westchnieniem poczuła, jak nowo wyzwolone napięcie mija.
Dopiero kiedy były już w domu i zdążyły nawet poukładać zakupy, Amelii wyrwało się:
- Ten chłopak z Solvang dobrze powoził.
- Mhm - mruknęła Marja. I dodała jakby od niechcenia: - Zaprosiłam go na niedzielę na kawę.
Amelia wybuchnęła śmiechem.
- Na kawę? Będzie dzwonił filiżankami jak dzwony w kościele.
Marję niekiedy bawiło zapraszanie gości na niezwykły napój, sama polubiła ten dziwny gorzki smak. Wciąż jednak nie pijała jeszcze kawy jak Nadjana, czarnej i mocnej, bez cukru i mleka, tylko wlewała tyle śmietanki, że napój przybierał jasnobrązową barwę, taką jak ręce Karla latem.
Amelia pospiesznie nawlekała na sznurek trzy maleńkie guziczki od starej sukni.
Osiągnęła już wiek odpowiedni do zamążpójścia.
A nigdy jeszcze przecież nie podała nawet żadnemu chłopcu ręki. Teraz jednak przy tak otwartym zainteresowaniu okazywanym jej przez Oysteina Solvanga coś jakby ją załaskotało, sprawiając, że zaczęła oddychać szybciej.
Spotkali się trzy razy, zawsze w bardzo przyzwoitych okolicznościach, w obecności co najmniej jednej dorosłej osoby. Oysteina zaczęła ogarniać irytacja, tak się dłużej nie da. Dziewczyna jest bardzo młoda i cicha z natury, właściwie trudno ją zrozumieć, to jedna z tych, co to trzeba naprawdę bardzo się starać, by znaleźć w nich coś interesującego. Nie sprawiała także wrażenia szczególnie namiętnej, siedziała tylko, wiercąc się na krześle, podczas gdy on desperacko usiłował wyszukiwać nowe tematy do rozmowy.
O czym właściwie można rozmawiać z dziewczyną?
Dziewki służące, z którymi miał do czynienia, nigdy nie wymagały zabawiania ich konwersacją. W pełni zadowalały je jego gorliwe wargi i świadome celu dłonie. Wszystkie były takie same, nawet ta głupia Berit. Wybuchnął jej śmiechem prosto w twarz, gdy przyszła do niego z tą historią o ciąży i rzeczywiście tak jak przypuszczał, jej brzuch pozostał nadal płaski. Wszystkie próbowały go oszukać, myślały, że przez krótką przygodę zmuszą go do małżeństwa. Ale on miał inne plany, a jego ojciec miał plany bardzo konkretne.
Amelia usiłowała zobaczyć twarz Oysteina w marzeniach. Kiedy w samotności budziła się w niej nieznana tęsknota, pozwalała własnym dłoniom błądzić po rozgrzanej skórze i z przymkniętymi oczyma wyobrażała sobie zielonopiwne oczy chłopaka. Ukradkiem obserwowała jego usta, pragnęła zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół ruchliwych warg, lecz kiedy w myślach pozwalała im zbliżyć się do własnych ust, obraz rozwiewał się sam z siebie.
Niechętnie wspominała jego niemądre słowa, głupie paplanie o szlachectwie chłopa. Pamiętała, jak gestykulując przechwalał się bez umiaru gospodarstwem rodziców, rzucając jednocześnie takie same chciwe spojrzenia na srebrne łyżeczki mamy jak na nią.
Mimo wszystko zainteresowanie, jakie jej okazywał, fascynowało ją. Za każdym razem, gdy miał przyjść, Amelia czuła się jak wystraszony ptaszek. Odwiedził ich już tyle razy, że ludzie we wsi zaczęli gadać, najwidoczniej nie było już drogi odwrotu. Chłopak z Solvang stroszył piórka i nie ukrywał, że jest pierwszym starającym, jakiego zaproszono do Wdowiej Zagrody, a Amelia z bijącym sercem myślała: a więc tak wygląda Miłość? W tym słowie kryło się oczekiwanie, napięcie i odrobina przeczucia niebezpieczeństwa. Była jednak już gotowa, by stawić jej czoło. Nawet piersi jej urosły...
Marja dreptała w koło, doglądając córki. Oblane rumieńcem policzki dziewczyny wystarczały jej za dowód, poza tym Amelia zawsze przed wizytą Oysteina była podniecona i wszystko leciało jej z rąk, prawdziwa zakochana panna. No cóż, dobrze się to zapowiada, chłopak jest solidny i wydaje się, że z całych sił próbuje zadowolić Amelię. Marja nie mogła powstrzymać się od uśmiechu na wspomnienie nieudolnych prób eleganckiej konwersacji, ale widziała przecież, że Oystein przynajmniej się stara. Dla Amelii...
Albo dla jej pieniędzy.
Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego aspektu związku młodych. Karl zwłaszcza burczał niezadowolony, przypominając, że gospodarz z Solvang przed trzema laty zastawił zarówno las, jak i staw rybny, ale przecież oni sami sprzedawali i zastawiali, potrzebowali bowiem pieniędzy na ważniejsze rzeczy. Na pewno tak samo było w Solvang, pocieszała się Marja, ale Karl burkliwie obstawał przy swoim.
- Uważam, że najwyższy czas na rozmowę, chyba któregoś dnia osobiście wybiorę się na Solvang, dowiem się tego i owego.
Marja westchnęła zrezygnowana.
- Czy nie powinniśmy raczej myśleć o tym, czego pragnie Amelia? Ona wszak i tak nie musi się o nic martwić. Jeśli chłopak naprawdę się nią interesuje, jeśli ona go pokochała... to jakie znaczenie ma jego mała zagroda?
Żadne z nich nie wypowiedziało tego na głos, choć oboje myśleli o tym samym.
Gdyby Karl Martin nie wrócił do domu...
Amelia zostałaby jak królowa we Wdowiej Zagrodzie.
Jej mąż zająłby miejsce Karla, najznaczniejszego człowieka we wsi pod względem bogactwa i ziemskich dóbr. To wielka odpowiedzialność.
- Chłopak wygląda na nawykłego do pracy. Jest solidny, no i najstarszy.
- Do dobrego życia nie potrzeba mu naszej ziemi. Pokiwali głowami, ale z oczu Karla wciąż wyzierała niepewność.
- Nie odkładajmy tego dłużej. Wieczorem rozmówimy się z Amelią i albo położymy kres rym odwiedzinom, albo będzie musiała dać mu słowo.
- To prawda - przyznał Karl.
- Miejmy nadzieję, że nasza córka okaże się tak dorosła, jak ci się wydaje.
Zapowiedzi ogłoszono na schodach kościoła w drugą niedzielę maja. Karl stał wyprostowany ze ściągniętą twarzą i słuchał słów pastora, sztywno uśmiechał się do wszystkich gratulujących, nie patrząc przy tym na córkę. Amelia i Marja włożyły kapelusze, córka miała też woalkę zrobioną szydełkiem z cieniutkiej lnianej przędzy. Już przez to oczy wszystkich skierowały się na nie, lecz wioskowe kobiety akceptowały ekstrawagancję ludzi, którzy mają pieniądze. Niektóre usiłowały nawet naśladować nową modę i wystroiły się na nabożeństwo w przypominające naleśniki nakrycia głowy z tkanego w domu materiału. Zdobiły je najprzeróżniejszymi rzeczami, poczynając od piór mew do suszonych kawałków futra i pomponów z farbowanej wełny.
Oystein Solvang uśmiechał się od ucha do ucha i sprawiał wrażenie, że zaraz pęknie z dumy. Nadęty przechadzał się po dziedzińcu i przyjmował gratulacje od rówieśników, koledzy klepali go po plecach, ten i ów mruknął bezczelnie, że udało mu się, bo kupując konia dostał jeszcze stajnię.
Karl usiłował zdusić niepokój.
Marja uśmiechała się i patrzyła na rękę Oysteina spoczywającą na szczupłych plecach Amelii. Odnosił się do niej delikatnie, okazywał szacunek, ale w jego spojrzeniu kryło się coś więcej niż tylko tłumiona namiętność. Była w nim jakaś irytacja, zniecierpliwienie i... może brutalność?
Przestań, skarciła w myślach sama siebie. Reagujesz jak typowa kwoka, dla twojej córki nikt nie będzie dostatecznie dobry, pod twoim karcącym spojrzeniem nikt niczego nie wykona należycie.
Wstrząśnięta uświadomiła sobie, że już niedługo zostanie teściową.
A wkrótce może też i babcią.
Zbladła pod czarnym kapeluszem.
Odruchowo pogładziła się po biodrach.
Babcią?
Nie, to zbyt nieprawdopodobne.
Ale rzeczywiście szedł jej już trzydziesty czwarty rok.
Amelia osiągnęła nietkniętą urodę dojrzewającej kobiety, Marja miała nadzieję, że Oystein nie zgasi radości życia, płonącej teraz w jasnoniebieskich oczach córki.
Owszem, wstyd wywołany zerwanymi zaręczynami piekł, lecz Amelii inne myśli wydawały się bardziej przykre.
Żałoba po Benjaminie wciąż jeszcze żyła w jej sercu i przesłaniała inne cierpienia.
Teraz, kiedy było już po wszystkim, po tym, co nastąpiło w końcu maja, o czym nie przestawano mówić w całej wiosce, odczuwała nawet pewną ulgę.
To mama podjęła działania. Choć cała sprawa przedstawiała się dość tragicznie, Amelia nie mogła powstrzymać się od uśmiechu na wspomnienie rozgniewanej matki, która jak burza wpadła do kuchni Gundy.
Amelia siedziała tam w spokoju i kroiła cebulę do przygotowywanej przez Gundę pożywnej zupy. Przy drzwiach leżały pęczki świeżo zebranych ziół, które miały oczyścić i rozwiesić do suszenia.
Marja była blada, lecz jej oczy patrzyły surowo i gniewnie.
- Amelio, moje dziecko, wydarzyło się coś strasznego. Ty... ach, nie wiem, jak mam to powiedzieć...
Wystraszona Amelia drgnęła, wypuściła nóż z ręki, omal się przy tym nie kalecząc.
- Co się stało, mamo? Przestraszyłaś mnie. Czy coś z Karlem Martinem?
Marja osunęła się na krzesło. Gunda wycofała się, choć Marja najwyraźniej i tak nie przejmowała się jej obecnością.
- Nie, nie, nic takiego.
Ujęła w ręce dłonie Amelii, drżały leciutko. Popatrzyła córce prosto w oczy.
- Pamiętasz Berit?
- Oczywiście.
- Doprawdy nie wiem, co mam myśleć, ale... ona twierdzi, że to Oystein jest ojcem jej dziecka, a raczej był, bo dziecko nigdy nie przyjdzie na świat.
Amelia coraz szerzej otwierała oczy, więcej w nich było wzburzenia niż żalu.
- Co takiego? Ale... ale... przecież jej mówiłam... Twarz Marji się ściągnęła.
- Są jeszcze inne oprócz nas, Amelio. Są takie, które znają różne sposoby dla kobiety zdradzonej przez mężczyznę.
- Ale... chyba nie tu w wiosce, prawda?
- Nie. I przez to właśnie historia Berit jest wiarygodna. Dziewczyna twierdzi, że Oystein osobiście towarzyszył jej w drodze przez góry do pewnej niewiasty, o której wiedział. Berit mówiła, że... prowadził tam już niejedną. Wydusiłam z niej imiona, natychmiast do nich pójdę i zażądam, by się przyznały. Dopiero wtedy będziemy mieć pewność... Obawiam się jednak, że to wszystko prawda, Amelio.
Oczy córki patrzyły zdumiewająco spokojnie. Usta może leciutko jej drżały, ale siedziała wyprostowana, a z jej twarzy trudno było coś wyczytać.
- Ojciec się ucieszy - szepnęła wreszcie cicho.
Marja wiedziała, że Amelia ma rację. Serce jej krwawiło na myśl, że los znów tak ciężko doświadczył córkę. Na szczęście dziewczyna przyjęła cios z godnością.
- Ja go nie kocham - oświadczyła Amelia krótko i odwróciła głowę.
Słowa padły po namyśle, Marja zrozumiała, że długo czekały, by zostać wypowiedziane.
Oczy Amelii zwilgotniały, przełknęła z trudem ślinę.
- To niemożliwe, żebym go kochała - powtórzyła. - Bo inaczej to, co się teraz stało, byłoby dla mnie gorsze niż śmierć Benjamina, prawda?
Marja pokiwała głową.
- Prawdopodobnie tak.
- Ludzie wezmą mnie na języki. I to także Marja musiała potwierdzić. Cieszyło ją jednak, że córka nie próbuje nawet szukać innych rozwiązań niż zerwanie zaręczyn.
Berit zapewne nie kłaniała, w każdym razie w jej oświadczeniu dość było prawdy, by położyć zdecydowany kres odwiedzinom Oysteina Solvanga we Wdowiej Zagrodzie.
Wystarczyła okrągła sumka jako odszkodowanie od Karla, a nawet burzący się ojciec chłopaka umilkł i przyrzekł trzymać język za zębami, gdyby ktoś zechciał wypytywać o interesujące szczegóły. Ale też i to, co się stało, przyniosło wstyd również gospodarzowi z Solvang, chociaż dla niego najważniejsze było, że plany, z którymi wiązał wielkie nadzieje dla rodu, obróciły się wniwecz. Plotki głosiły, że złoił swemu dobrze wyrośniętemu synowi skórę świńskim rzemieniem, jak gdyby był małym dzieckiem.
Upłynęły zaledwie dwa tygodnie, a już ogłoszono nowe zaręczyny, tym razem Oysteina z dziewczyną z sąsiedniej zagrody. Panna miała tylko jednego brata, który wyruszył na wojnę. Dzień po nadejściu wiadomości o jego śmierci chłopak z Solvang podpisał umowę zaręczynową. Najstarsza córka sąsiadów stała się jedyną dziedziczką gruntów i rozmaitych przywilejów. Razem z Solvang zagroda zmieni się w dostatnie gospodarstwo.
Amelia raz tylko napotkała spojrzenie byłego narzeczonego, dało się w nim wyczytać wyłącznie ukrytą irytację. Ona sama poczuła drżenie w piersi, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem, ale uczucia prędko blakły, a jej pozostała po nich tak drogo okupiona wiedza.
Nie ma nikogo, kto pokochałby ją dla niej samej.
Nikt we wsi wśród lśniących sreber Wdowiej Zagrody i płaskich bujnych pól nie dostrzeże jej duszy.
Przez to właśnie z oczu płynęły jej łzy tego wieczoru, gdy Oystein pospiesznie wiódł narzeczoną do ołtarza, ale i Karl, i Marja zauważyli je i poprzysięgli sobie, że od tej pory jeszcze baczniej będą pilnować córki.
Ârdal, w maju
Chłopak wszedł do niziutkiej chaty, poocierane ręce uwalane miał ziemią i nawozem. Przez cały dzień harował na polach gospodarza ze Snase, lecz ciężka orka nawet na moment nie zdołała oderwać jego myśli od kobiety leżącej na brudnym posłaniu.
Zobaczył, że wychudzona twarz ściągnęła się i nabrała żółtawej barwy. Kobieta przymknęła oczy, ale kręciła się lekko na twardym łóżku. Jej ogorzała skóra zachowała jeszcze ślady opalenizny po latach pracy w polu, mimo że sczerniała i wyschła od choroby. Chora wyglądała na osobę liczącą sobie co najmniej pięćdziesiąt lat, a przecież nie tak dawno minął jej trzydziesty piąty rok życia.
Chłopiec ją kochał.
Ściskało go w piersi za każdym razem, gdy wracał do domu i widział jej coraz większą rezygnację, wciąż o krok bliżej śmierci.
Bendik upuścił na ziemię zawiniątko z okruszynami chleba i ogryzioną kością, umył się prędko w beczce stojącej pod drzwiami, przez cały czas nie spuszczając oka z chorej.
- Mamo, nie śpisz? Zobacz, co ci przyniosłem! Będzie pyszna zupa na mięsie i chleb namoczony w mleku.
Kobieta w łóżku walczyła o powrót do przytomności. Chłopiec podszedł do niej, ujął jej drobną dłoń w swoją. Miała rękę równie twardą, pokrytą odciskami, jak i on, lecz niewiarygodnie wprost teraz osłabłą.
Z nabożeństwem ją ucałował.
To te ręce trudziły się dla niego przez wszystkie lata, to one imały się każdej, najcięższej nawet pracy, bo kobieta musiała walczyć o przetrwanie dla siebie i swego syna.
- Mamo, nie masz siły, żeby się dziś ze mną przywitać? Moja biedaczko, odpocznij jeszcze chwilę. Zaraz rozpalę ogień i ugotuję ci miskę pożywnej zupy...
Po drodze do domu nazrywał świeżych pączków brzozy, znalazł też garść okrągłych jasnych listków nazywanych kapustą biedaków. Bendik nienawidził ich gorzkiego smaku, lecz wiedział, że wystarczy gotować je dość długo w raz z innymi składnikami, by zrobiły się niemal przezroczyste i straciły gorycz, a przecież dobrze zapychają brzuch.
Zabrał się za rozniecanie ognia na palenisku umieszczonym na samym środku prostej chaty. Dym zasnuł izbę, chociaż dymnik w dachu był otwarty.
Kobieta w łóżku zaniosła się kaszlem.
Zaraz p o t e m widać oprzytomniała, bo usłyszał jej szept:
- Synku... wróciłeś do domu...
Bendik podniósł wychudzone ciało do pozycji siedzącej, uznawszy, że tak będzie jej łatwiej oddychać. Matka przestała kaszleć, uśmiechnęła się słabo, lecz oczy wciąż miały ten sam szklany blask.
Uważał ją za najpiękniejszą kobietę na świecie, jej wszystko zawdzięczał.
- Gotuję dla ciebie zupę, mamo, nie czujesz zapachu mięsa?
W garnku leżała tylko jedna kość, którą dostał od służącej gospodarzy. Na gnacie gotowano już coś wcześniej, ale odrobina szpiku wciąż pozostała i mogła być może dać złudzenie smaku mięsa.
- Mięso... Nie miałam go w ustach od czasu... Bóg jeden wie, od kiedy.
Usiłowała się uśmiechnąć, lecz na jej twarzy pojawił się jedynie grymas.
- Umyję cię trochę, mamo, przed jedzeniem. Prychnęła lekko przez nos, świadoma, że wszy zbyt długo już królują w słomie, którą wyścielone było łóżko. Ale czego ten chłopiec nie wymyśli? Prawdziwy elegant z tego jej bękarta. Wiele już doświadczył w życiu, musiał znieść niemało obelg, wytrzymać tyle ciosów, słyszała, jak go przezywają, obrzucają najstraszniejszymi wyzwiskami. W okrucieństwie przodowały dzieci pastora.
„Twoja matka nie wie, kto jest twoim ojcem, za dużo było tych, przed którymi rozkładała nogi, Bendik".
Ścisnęło ją w sercu, gotowa była zabić te brutalne młode potwory o zajadłych językach, ale czegóż innego mógł oczekiwać ktoś, kto sprzeciwił się pastorowi i obstawał przy swoim?
Nikt się tego nie dowie, poprzysięgła sobie wtedy i zamierzała dotrzymać słowa aż do dnia swojej śmierci.
Czuła, że dzień ten już się zbliża.
Zmęczone oczy wypatrywały wiecznego odpoczynku. Ze smutkiem spojrzała na syna. Bardzo wyrósł ostatnio, uświadomiła sobie, że dawno już mu się nie przyglądała. Teraz, czując obecność pochylającego się nad nią cienia, zmusiła się, by popatrzeć na chłopca nowymi oczyma.
Bendik był wysoki, zgrabny, miał już silne ciało, ręce i nogi takie jak u mężczyzny, mocną klatkę piersiową i zdecydowanie zarysowaną brodę. Włosy, które w dzieciństwie układały się w prześliczne loczki, zaczesywał teraz do tyłu i smarował tłuszczem. Ciekawa była, czy gdyby umył je i pozwolił im swobodnie wyschnąć, znów zaczęłyby się kręcić.
Udręczona kobieta przymknęła oczy, starając się powstrzymać łzy, kiedy syn delikatnie ocierał jej twarz szmatką zwilżoną chłodną wodą. Obmył jej ręce i szyję, a na koniec bose stopy pod podartą derką.
- Teraz możemy już jeść, mamo. Pomóc ci przejść do stołu?
Już sama myśl o tym, że miałaby się podnieść, sprawiała jej ból nie do zniesienia, ale ponieważ w oczach syna błysnęła rozpacz i strach, ostatkiem sił postarała się spełnić jego życzenie.
Przy stole chłopiec jedną ręką obejmował ją w pasie, drugą zaś pomagał podnosić łyżkę do ust, jak gdyby była dzieckiem, które dopiero uczy się jeść samodzielnie.
Po dwóch, trzech łyżkach osunęła się na niego na wpół zemdlona.
- Już... nie mogę. Ból w piersiach ściskał go coraz mocniejszy, musiał na rękach zanieść ją z powrotem na cienki, wypchany słomą materac. Kobieta sprawiała wrażenie, jakby odczuła ulgę. Leżała nieruchomo.
Bendikowi odechciało się jedzenia. Złe przeczucia wypełniły żołądek.
Dołożył więcej drew do ognia, buchnęły płomienie, oświetlając izbę. Ciemność nagle wydała mu się taka groźna.
Sprzątnął ze stołu, lecz talerz matki zostawił, resztki własnej zupy wlał z powrotem do garnka.
- Zimno mi.
Jej głos brzmiał jak głos dziecka. Syn ukląkł przy łóżku.
- Pozwól, że cię ogrzeję, mamo. Zobacz, już zaczyna być lepiej.
Mocnymi pociągnięciami masował jej plecy, od tego ruchu jego dłonie się rozgrzały, lecz jej skóra pozostawała tak samo chłodna, pozbawiona życia.
- Musisz... wyjechać, Bendiku.
Nie odpowiedział, zdawał sobie sprawę, że matka wygaduje wiele dziwnych rzeczy, gdy choroba zbyt głęboko wdziera się w jej myśli i rozum.
Kobieta poruszyła się, w członki widać wstąpiła jakaś nowa siła, jej ręce bowiem odszukały twarz syna i mocno ją przytrzymały.
Głos zabrzmiał ochryple, słabo, jak gdyby słowa niósł powiew ostatniego oddechu.
- Jedź, Bendiku, jedź... do niego. Bendik zdrętwiał, wiedział, kogo matka ma na myśli.
- To bardzo miły chłopak... taki jak ty. Na pewno ci pomoże, mój nieszczęsny synu, kiedy zostaniesz sam .
- Mamo, ja go nie znam. Uśmiechnęła się lekko.
- Ja go znam... Karl...
- Karl? Bendik ledwie śmiał oddychać. Matka nigdy dotąd nie chciała wymienić jego imienia, chociaż kiedy był mały, jej opowieści o przystojnym, dobrym ojcu zastępowały najpiękniejsze bajki na dobranoc.
- Karl... Oppdal. Z wioski w samej głębi wielkiego fiordu, innego fiordu. Ly... ster.
Osłabła mu na rękach.
Strach w piersi Bendika trzepotał czarnymi skrzydłami, potrząsnął matką, chciał ją zatrzymać.
- Mamo, dlaczego nigdy do niego nie poszłaś, skoro on jest taki dobry? Dlaczego tak cierpiałaś przez te wszystkie lata, jeśli rzeczywiście...
- Obiecał mi... że wróci. Nie mogłam uganiać się za nim... jak suka. On wróci... pewnego dnia. Ale ty nie czekaj, Bendiku, jedź do niego!
Chłopiec drgnął przestraszony, kiedy znów rzuciła się na łóżku, oczy jej teraz płonęły, lecz ciało zlewał zimny pot. Chude palce zakopały się w jego włosy, ciągnęły wąski skórzany pasek, którym wiązał je na karku.
Jej wargi zawsze takie miękkie przy jego szyi, gdy otulała go pod derką...
Teraz były suche, spierzchnięte, niemal całkowicie pozbawione barwy.
Rozsupłała rzemyk, spostrzegła, że dziecięce kędziory i tak gdzieś zniknęły, barwa słońca we włosach pociemniała, zmieniła się w głębszy, bardziej matowy odcień wymytego piasku.
- Jedź do swego ojca, Bendiku! Niczego od niego nie żądaj, tylko pozdrów go i powiedz, że Ellinor umarła z palcami w jego włosach...
Bendik zaniósł się szlochem.
- Mamo... Teraz to on był znów dzieckiem, bezradnym malcem, który czepia się siły dorosłego. Ogarnięty paniką czuł, jak ucieka z niej życie, usłyszał straszny dźwięk, jak gdyby ziemia usuwała mu się spod stóp.
Odeszła.
Szarpał ją, ściskał, podniósł do góry, próbował postawić na nogi, dźwigając ją w ramionach krążył po izdebce, błagając, prosząc i grożąc.
Nogi matki dotknęły klepiska, lecz nie chciały jej już nosić. Ramiona wokół jego szyi zwisały bezwładnie, z każdym krokiem, który robił, uderzały go w plecy.
Chłopak nie czuł łez, spływających po jego wykrzywionej twarzy, dopiero wtedy, gdy dotknął ustami pozbawionych blasku włosów matki, poczuł, że są mokre, mokre, mokre...
Bendik nie czekał na pogrzeb. Dał tylko znać, że chałupę, proste meble, stare wełniane derki i naczynia można sprzedać lub zamienić na trumnę. Jedynymi wartościowymi rzeczami, jakie posiadała matka, był stary żelazny kociołek i dwie całkiem dobre niecki. I jeszcze beczka na wodę i tara do prania. Dwie podarte suknie, jedna nie nadająca się już do niczego.
Zabrał ze sobą tylko swój nóż i jedyne ubranie, jakie miał, dziurawy kapelusz i parę schodzonych butów.
I błyszczący kamień.
Srocze srebro.
Miał ochotę go wyrzucić, patrzeć, jak fałszywe bogactwo błyszczy w powietrzu i znika, ale pięści odmówiły, zacisnęły się na kamieniu, ogrzały tak, jakby ożył w jego kieszeni, zmuszając, by go zostawił.
Matka dostała go od ojca.
Tyle razy, kiedy jeszcze był za mały, by zrozumieć, wsłuchiwał się w opowieści snute rozmarzonym głosem.
O pięknym mężczyźnie, który ją kochał.
O tym, jak bardzo Bendik jest do niego podobny. O cudownym dniu, który nadejdzie, gdy on wróci po swego syna i ukochaną.
Gdy Bendik trochę podrósł, krzyczał do matki:
- Mój ojciec to łajdak, tchórz! Dobrze wiesz, że nigdy tu nie wróci! Nie kochał cię, jak mógł cię kochać? Szukał jedynie taniej kobiety, nawet o tobie nie pamięta, przestań się łudzić, mamo!
Patrzyła tylko na niego ze smutkiem, z trudem przełykała ślinę, odwracała głowę.
A on natychmiast żałował swoich słów.
- Ach, mamo, przepraszam... nie chciałem...
- Nie chciałeś odbierać mi marzeń? Kiwnął jedynie głową, bo tak ściskało go w gardle.
- Mam tylko ciebie, Bendiku. Ciebie i... marzenia. Płakał wtulony w nią. Widział, jak zniszczyła ją znojna praca, obserwował, jak blednie, jak ż każdym dniem głodu i choroby wprost znika.
Zamęczała się tak dla niego.
Gdyby nie miała bękarta...
Była bardziej niż piękna, mogła wyjść za mąż. Owszem, pochodziła z prostej rodziny, lecz wszak nawet przed córką chałupnika otwierają się pewne możliwości. Mogła mieć kawałek ziemi i uprawiać ją z jakimś upartym parobkiem, który by się nią zaopiekował. Za swoją ciężką pracę mogłaby przynajmniej cieszyć się szacunkiem ludzi.
Przez niego zaznała w życiu jedynie wstydu i goryczy.
I mozołu.
Nie przeżyła ani jednego dnia bez troski o to, co przyniesie jutro.. Bendik pamiętał całe zimy, kiedy jedli wyłącznie brunatny, wstrętny chleb z odartej kory drzew. Pamiętał, jak matka kroi na wpół zgniłą rzepę i większą część oddaje jemu. Pamiętał, jak wraca do domu z twarzą pokrytą smugami brudu i potu, lecz z uśmiechem promiennym, jak gdyby niosła mu cesarskie diamenty.
- Słodkie mleko dla mojego księcia!
Dzień w jednej chwili piękniał i wypogadzał się. Bendik przez wiele nocy głodu wyczarowywał potem smak mleka na języku.
Mój Boże, co za życie!
Nie oglądał się, kiedy łódź odbiła od cypla Ârdal.
Wiatr sprzyjał.
W zamian za przewóz najął się do pracy na pięć dni. Właściciel sześciowiosłowej łodzi miał gospodarstwo w Solvorn i mało ludzi do roboty, teraz podczas wiosennych prac w polu. Bendikowi orka nie była obca, zasłużył na uznanie gospodarza, a także na jedną z jego starych koszul.
- Marnie jesteś ubrany, chłopcze. Coś ty właściwie za jeden? Czego tu chcesz?
- Szukam pracy - cicho odparł Bendik. Ani słowem się nie zdradził, z jaką sprawą przybywa.
Lepiej poczekać z tym, zobaczyć. Może ten chłop z Oppdal dawno już umarł i leży w ziemi? Najprawdopodobniej jednak ciężko haruje, by wykarmić babę i gromadę dzieci. Życie chałupników wszędzie jest podobne.
Lecz jeśli rzeczywiście okaże się tak miły i dobry, jak • uważała matka...
Być może przy jego stole znajdzie się miejsce dla Bendika. Chłopak był przygotowany na to, że będzie pracował w zamian za strawę, miał już tyle siły co dojrzały mężczyzna. Karl Oppdal nie dochował się z pewnością tak dorosłych synów, był wszak w tym samym wieku co matka.
Być może spodoba mu się, że zyska równego sobie towarzysza pracy w polu i na morzu. Nikt przecież nie musi wiedzieć, kim jest Bendik!
Bendik liczył się z tym, że ojciec będzie się go wstydził, przypuszczał, że go odrzuci, być może nawet pokaże mu drzwi i nazwie kłamcą.
Ale on ma przecież kamień.
Ten sam, który Karl podarował młodej dziewczynie z Ârdal przed dziewiętnastoma laty.
Marna zapłata za to, co ona mu dała.
Wyjechał potem i na pewno dawno już zapomniał o tamtej Ellinor.
Bendik potrafił to zrozumieć.
Nie winił swego ojca, skąd bowiem ów Karl mógł wiedzieć, że krótkie spotkanie na zawsze odmieniło los Ellinor?
Właśnie ta świadomość sprawiała, że Bendik nie dopuszczał do siebie nienawiści i goryczy. Nieraz myślał: Pójdę do niego, zobaczę, czy na czymś mu nie zbywa, będę go błagał i prosił ze względu na matkę, inaczej umrzemy z głodu.
Jakoś jednak sobie radzili.
Sami.
Niczego nie byli winni temu nieznajomemu ojcu.
Dlatego Bendik ośmielił się wyruszyć dalej w drogę, gdy ostatni dzień pracy dobiegł końca.
Nastawiał uszu i słuchał z udawaną obojętnością za każdym razem, gdy wymieniano jakieś imię z Lyster. Pracownicy najemni i chałupnicy zwykle robili chwile odpoczynku w porze obiadu, wyciągnięci na budzącej się do życia ziemi żuli listki szczawiu i popluwając, gawędzili. Na ogół rozmowa kręciła się wokół wydajności pól, pogody, wiatrów i znaków zwiastujących tegoroczne zbiory. To były sprawy życia i śmierci, nie istniało nic od tego ważniejszego.
W przelocie jednak wymieniali nowiny, docierające z wioski w głębi, mówili o ludziach, których spotkali lub o których doszły ich nowe wieści. Rozprawiali o tłustym właścicielu zajazdu, ich oczy błyskały humorem, wyschnięte języki oblizywały wargi na myśl o pienistym świeżym piwie, które można u niego kupić. Jeśli tylko miało się czym zapłacić. Mówili o jakiejś baronównie, która wyjechała. W ich oczach pojawił się wyraz rozmarzenia.
- Zabrała ze sobą syna z Wdowiej Zagrody, podobno chłopak ledwie się od wszystkiego wykręcił. Tak, tak, wiele lat już upłynęło od tamtej pory, ale gospodarz z Wdowiej Zagrody wciąż jeszcze pewnie nosi w sercu żałobę. Dobremu Karlowi została już tylko córka.
- No i kilka skrzyń srebra - cierpko dodał inny.
- Tak, niektórym rzeczywiście udaje się na tym świecie. Prawdziwy cud!
Bendik przysłuchiwał się uważnie, drgnął na dźwięk imienia, lecz było to przecież królewskie imię, niejeden chałupnik nadawał je dziecku.
Ośmielił się zadać pytanie:
- Ten Karl z Wdowiej Zagrody? Wielu jest takich, co noszą to samo imię w Lyster? Ja szukam innego Karla, chałupnika.
Mężczyźni patrzyli na niego podejrzliwie.
- A na co ci on? Bendik wzruszył ramionami.
- Mam dla niego wiadomość. Najstarszy z mężczyzn pogładził się po brodzie.
- No cóż... Jest Karl Dalsdalen... i Karl Roysi, no i Karl Johanny z Prestesvingen. Wszyscy to komornicy albo dzierżawcy.
Bendik pokiwał głową. Na pewno znajdzie się sposób, żeby go odszukać. Musi tylko być cierpliwy i postępować ostrożnie. Być może obraz kochanka uległ w marzeniach matki zniekształceniu i mężczyzna, przez którego ponosiła takie ofiary, nie jest wcale dobrym człowiekiem o gorącym sercu, tylko najzwyklejszym prostakiem i grubianinem. Wtedy Bendik będzie mógł odwrócić się do niego plecami.
Mimo wszystko wybór należy teraz do mnie, pomyślał.
Do mnie, który przez całe życie tęskniłem za tym, którego nie znam.
Teraz ja mam nad nim władzę.
Mogę wedrzeć się w jego życie i zniszczyć je albo odwrócić się do niego plecami i pluć na jego ślady.
Mogę przyjrzeć się życiu mego ojca i zdecydować, czy zasłużył na to, by pozostać w moim sercu. Niewielu synów ma taki wybór, pomyślał, uśmiechając się do siebie.
Wiosenny dzień był piękny, na drodze skręcającej w głąb mniej słonecznej strony fiordu nigdzie nie było widać ludzi. Daleko w wodę wrzynał się cypel, Bendik zorientował się, że dotarcie do zatoczki za nim zabierze mu co najmniej dzień szybkiego marszu. Nie miał nawet pewności, czy kieruje się we właściwą stronę. Lyster było wielkie, to najrozleglejsza z tutejszych parafii. Minął już dwa należące do niej kościoły, a wiedział, że w obrębie granic są jeszcze dwa inne. Ale główna świątynia jaśniała w samym środku wioski. Zaskoczyły go jej imponujące rozmiary i piękno.
Może powinien udać się do pastora i tam rozpytać? Proboszcz na pewno wie, gdzie szukać Karla Oppdala.
Ale przedstawicielom władzy nigdy nie należy ufać, może pastor przejrzy jego zamiary, może ludzie zaczną gadać o obcym chłopaku, który z takim zapałem poszukuje Oppdala?
Nie, lepiej samemu się rozejrzeć.
Z kiełkującą w sercu nadzieją przyspieszył kroku, późnym popołudniem okrążył cypel. Oczy wypatrywały na zboczach każdego najmniejszego domku, każdej chaty, w której mogła mieszkać rodzina chałupnika. Przyglądał się dzieciom pracującym na polach, próbował doszukiwać się rysów znanych z własnej twarzy, lecz ledwie je pamiętał z odbicia w wodzie sadzawki koło domu.
Inne oblicze tkwiło wyraźniejsze pod jego powiekami. Z oczu matki wciąż czerpał pociechę, kiedy zechciał, potrafił wyczarować pieśń z dawnej przeszłości i pozwolić, by niosła mu spokój.
Matko, obyś znalazła wieczny odpoczynek.
Mało brakowało, a Bendik by się rozpłakał.
To i tak miało niewielkie znaczenie, ale co wieczór modlił się za jej duszę. To ona nauczyła go tych słów, narysowała w sercu obraz litościwego Boga.
Opowie ojcu o mamie, nie oszczędzi mu prawdy o jej strasznym losie, spyta: Dlaczego ją porzuciłeś?
Gniew zmagał się w nim z tęsknotą.
Czy to możliwe, żeby szanował nieznanego ojca? Czy potrafi mu wybaczyć nieobecność w straszne zimowe noce, kiedy matka i dziecko bliscy byli śmierci z głodu i chłodu?
Tak, bo on przecież o nich nie wiedział.
Wszystko się wyjaśni już niedługo, kiedy spojrzy w nieznajome oczy.
Przekona się, czy ten człowiek przyszedłby do nich, czy by pomógł.
Jeśli tak, Bendik będzie mu służył jak wierny syn.
Albo odejdzie, jeśli nie będzie to możliwe.
Zniknie równie cicho, jak przybył.
Ale nadzieja grzała mu serce, nadzieja na lepszy los, na spłachetek ziemi, stałą pracę, jedzenie na stole i kogoś, do kogo będzie mógł należeć.
To mogło się stać.
Bendik wbił wzrok w ziemię, przypomniał sobie modlitwę matki.
Drogi Jezu, niech tak się stanie, amen.
Teraz wszystko wydawało się trochę łatwiejsze.
A tuż przed nim rozciągała się wioska.
Na zboczach leżały gospodarstwa, jedne niewielkie, inne duże, dwa z nich to prawdziwe dwory. W jednym domu błyszczały w oknach szyby, to musiała być Wdowia Zagroda, siedziba najzamożniejszego gospodarza. Bendik tylko raz miał okazję znaleźć się za drzwiami takiego dworu, najlepiej pamiętał lśniące szkło lamp i jedzenie, które spokojnie stało na stole. Dużo tam zapewne było srebra, ale mały Bendik widział jedynie parujące kawałeczki mięsa, stos podpłomyków, żółte posmarowane masłem placki i ser wielki jak księżyc na niebie.
Towarzyszył wtedy matce, przyjmowała bowiem do prania bieliznę, pieluchy i inne ubrania wybrudzone przez dworskie dzieci. Ośmieliła się zakraść na moment do salonu, tak bardzo chciała pokazać synkowi, że na świecie istnieją także piękne rzeczy.
Bendik zatrzymał się, odetchnął głęboko.
Ptaki kończyły już swoją piosenkę.
Las zasłuchał się w coraz rzadziej rozbrzmiewające tony.
Wioska czekała.
Co teraz robisz, ojcze?
Siedzisz przy prostym stole i łamiesz bochenek chleba, błogosławiąc go?
A może jeszcze chodzisz po polach, przerzucasz gnój w czarnej ziemi, prosząc Pana, by pobłogosławił to, co posiejesz?
Może akurat w tej chwili trzymasz na kolanach syna albo tulisz do siebie kobietę, dziękując jej za ten dzień. A może spoczywasz głęboko pod białymi kamieniami, zapomniany przez wszystkich, oprócz tego, którego nie znałeś.
Bendik wolnym krokiem ruszył dalej.
Minął krzyżówkę, z której odchodziła ścieżka do Reine, zaraz za nią spotkał starego dziadka.
Przywitali się i zanim padło ostatnie słowo, Bendik miał już gdzie spędzić tę noc. Dostał też pracę na jutro.
- Widzę, że jesteś biedakiem, ale uczciwym i robotnym - wyszczerzył zęby staruszek.
Popchnął Bendika do niskiej chałupy, w środku siedziała stara kobieta z robótką.
- To moja Magda, jesteśmy teraz na dożywociu, ale mamy ten skrawek ziemi, z którego możemy się utrzymywać. Przekopiesz go, a podzielimy się z tobą jedzeniem.
Nędzna to była propozycja, najemni pracownicy powinni otrzymywać przynajmniej dziesięć szylingów za dniówkę, ale stary chytrus prędko się zorientował, że ma do czynienia z obcym bez grosza przy duszy.
Bendik uprzejmie mu podziękował.
Kobieta postawiła przed nim miskę z trudną do określenia zawartością, ale chłopak łapczywie jadł burą polewkę.
Potem wyznaczono mu sypialnię na stryszku nad oborą.
Zasnął mocno i dopiero o świcie zbudził go deszcz kapiący na twarz.
Przy śniadaniu umówił się na osiem tygodni pracy, w zamian za wyżywienie, mieszkanie i niedzielny kaftan starca. Dziadek mruczał zadowolony. Tańszego pomocnika ze świecą szukać, w gorączkowych dniach wiosennej orki chłopak mógł zarobić co najmniej dwanaście szylingów dziennie u gospodarza w Vangen albo we Wdowiej Zagrodzie. Umowa została jednak zawarta, zanim chłopak zdążył dogadać się z kimkolwiek w wiosce. Tani pracownik uratuje staruszków z Njos. Zdołają przeżyć jeszcze przez jakiś czas, irytując tym młodą gospodynię. Bendik zebrał się na odwagę.
- Szukam we wsi pewnego człowieka, Karla Oppdala, chałupnika, może mieć około trzydziestu sześciu lat...
Staruszek zarechotał głośno.
- Karla Oppdala! Chałupnika! Dobre sobie! Wiesz, kogo szukasz i ile ma dokładnie lat, ale nie słyszałeś o chałupniku, który za życia trafił do nieba?
Żona uciszała go, trzepnęła go nawet tak, że mało nie zleciał ze stołka. Spod półprzymkniętych powiek podejrzliwie obserwowała Bendika.
- Czego szukasz we Wdowiej Zagrodzie? Pamiętaj, że nająłeś się do nas, dostałeś nawet zaliczkę.
Bendik całkiem stracił głowę.
Wdowia Zagroda? Ten wielki dwór na zboczu?
Co to ma znaczyć?
Kobieta zauważyła jego zmieszanie.
Powiedziała wolno:
- Karl Oppdal to gospodarz Wdowiej Zagrody, szczęściarz wybrany przez Boga, to prawda.
Bendik szeroko otworzył oczy. Staruszka kołysała się wolnym ruchem.
- Tak, tak, urodził się jako biedak, a teraz ma mnóstwo srebra w kufrach i z dumą zasiada w kościele na samym przodzie razem ze swoją panią. Ale syna już nie ma, Bóg dał, Bóg wziął.
Bendikowi pociemniało w oczach.
- Syn wyjechał z kraju, razem z baronówną? Dziadek skinął głową.
- Tak, tak, ledwie wywinął się dragonom, zapalczywy typ, chociaż jeszcze był mały. Podobno należał do ludzi Kvithovuda, brał udział w napaści na dwór wójta w tamtą Krwawą Noc. Słyszałeś chyba o Krwawej Nocy?
Tak, Bendik wiedział, że wtedy biedacy wystąpili przeciwko poborcom podatków. Niektórzy buntownicy jeszcze siedzieli w więzieniu, czekając na kata, ale wójt, odkąd poznał gniew chłopów i śmierć zajrzała mu w oczy, bardziej panował nad swą chciwością.
- Teraz więc Karlowi i Marji została tylko ta blada córka. Odmieniec umarł zimą, zaplątał się na lód i zamarzł, moim zdaniem dobrze się stało, dzieciak nie był taki jak wszyscy ludzie.
Babka przeżegnała się, chłop splunął na podłogę, dopiero potem podniósł oczy na Bendika.
- Pamiętaj, że dałeś słowo, młody człowieku. Nawet jeśli masz sprawę do Karla Oppdala, nie zapominaj, że nająłeś się do nas.
Bendik przyrzekł, że słowa dotrzyma.
- Nie mam żadnej ważnej sprawy, chciałem mu tylko przekazać pozdrowienia, nie spieszy mi się. Poza tym skoro teraz jest takim bogaczem, wcale nie wiem, czy będzie mu na tym zależało - cicho powiedział Bendik.
Kobieta zgodnie pokiwała głową.
Ona jednak wiedziała, że Karl Oppdal nie utracił pokory ubogiego chłopa. To dobry człowiek ten Karl, nie zapominał, że dla innych nędza wciąż stanowiła wierną towarzyszkę powszedniego dnia. Niejeden bochen chleba trafił na ich stół z pozdrowieniami od Marji Oppdal, niejedna dusza wciąż kołatała się w udręczonym ciele wyłącznie dzięki płóciennym workom przysyłanym z Wdowiej Zagrody.
No, ale inaczej być nie mogło.
Skoro ma się tyle niezasłużonego bogactwa, to ma się też chrześcijańskie obowiązki, pomyślała kobieta.
Bendik wyszedł z izby, spytawszy wcześniej o młotek, drewniane kołki i korę do uszczelnienia dachu, ale staruszek niczego takiego nie miał, sam więc musiał coś wymyślić.
Na dachu stodoły powietrze zdawało się lżejsze niż w dusznej izbie. Bendik mocno zacisnął uda wokół kalenicy, popatrzył na fiord i przeniósł wzrok na wielki dwór.
Poranek był mokry, deszczowy, chmury zatrzymały się na szczytach po drugiej stronie fiordu, groźnie zawisły nad opustoszałą zagrodą wysoko na skałach.
Bendik jeszcze raz omiótł wzrokiem fiord, zerknął na dwór.
Dostrzegał maleńkie kropki poruszające się po olbrzymich polach poniżej Wdowiej Zagrody.
Być może jedną z tych kropek jest jego ojciec.
Sięgnął do kieszeni po kamień, wyjmował z ust przytrzymywane zębami ostre kołeczki, świeża kora zwijała się, ale mocno przybił ją do drewna i zakrył dziurę, przez którą tak długo sączyła się deszczowa woda.
Gdzieś w dole zabeczała owca.
Nisko nad jego głową fruwały mewy, zapowiadając kolejne deszcze.
Zakłuło go w piersi, zapragnął nagle stąd odlecieć.
Dotarła do niego nowa prawda, jak gdyby przed oczami roztoczyła mu się mlekiem i miodem płynąca kraina.
Był dziedzicem największego gospodarstwa w Lyster, jego ojciec był osobą potężniejszą od samego pastora.
Miał siostrę i brata, który gdzieś zaginął, ale on był z nich najstarszy.
Dlatego nie mógł już żądać, by ojciec dał mu nazwisko, wszak nawet ubogi chałupnik nie od razu uznałby syna, o którego istnieniu nie wiedział przez osiemnaście lat.
A bogaty gospodarz, rzecz jasna, z pogardą wskaże mu drzwi.
Bendik poczuł, jak srocze srebro parzy go w kieszeni.
Stanął na skraju zaoranej ziemi, zobaczył, że zboże już zaczyna kiełkować, a w niektórych miejscach sięga nawet kostek.
Na środku pola dwaj mężczyźni zmagali się z głazem. Jakaś kobieta szła z zaostrzonym kijem i podważała chwasty, a potem wyciągała je z korzeniami i rzucała na płachtę.
Oto gospodarz, który nie przejmuje się tym, co mówią starzy, pomyślał Bendik. Na innych polach zostawiano kamienie, uważano, że chronią ziarno, osłaniają przed gorącem i przed zimnem. Poza tym usuwanie wielkich głazów z pól przynosiło nieszczęście, umieścił je wszak ten, który wiedział, jaki sens ma wszystko w Jego dziele stworzenia.
Ale grunty należące do Wdowiej Zagrody były płaskie jak stół. Wiatr delikatnie głaskał młodziutkie rośliny, jęczmień kłaniał się Bendikowi, jasna zielona barwa oślepiała go, wprost kłuła w oczy.
Przełknął ślinę, chrząknął. Ruszył dalej drogą.
Tak bardzo chciał zobaczyć...
Trzy dni już pracował na spłachetkach roli starego chłopa. Wreszcie błyszczały zasiane, pachnące gnojem przemieszanym z ziemią. Była już późna wiosna, lecz jeśli pogoda będzie sprzyjać, staruszek może mieć nadzieję na dobre plony. Bez pomocy Bendika trudno byłoby mu liczyć na cokolwiek.
Chociaż przez chwilę ujrzeć ojca...
Bodaj przez moment.
Napotkać jego spojrzenie, zobaczyć, że go nie poznaje, sprawdzić, czy będzie miał na twarzy zasłonę, jaką daje bogactwo, gdy zwróci się do niego obdarty najemny pracownik. Jaką znaleźć wymówkę? Nie może przecież przyjść na dwór i ot, tak stanąć i się gapić. I tutaj na pewno nie lubią takich, co to wałęsają się po drogach, zapewne złodzieje i włóczędzy nie stronią od tego miejsca w nadziei na okruszyny ze stołu bogacza. A Bendik nie mógł znieść myśli, że przepędzą go z domu ojca jak żebraka.
Przystanął, popatrzył na wolno stojące domy.
Główny budynek biało lśnił w słońcu, szyby w oknach błyskały do niego niczym rozbawione oczy.
Gwałtownie zawrócił, wsunął ręce w kieszenie, spostrzegł, że słońce minęło już Południową Przełęcz, nadszedł czas, by znów zabrać się do pracy.
Zaczeka do niedzieli.
Wówczas spotka tego Karla Oppdala, bo gospodarz na pewno przyjdzie do kościoła jak wszyscy inni.
Bendik zagwizdał drżącą melodię, nogi zaczęły poruszać się szybciej, pobiegł w dół, mijając ludzi wciąż wywijających widłami i łopatami.
Niedziela, wstrzyma się do niedzieli. Zdoła chyba przetrwać jeszcze kilka dni, czekał wszak ponad osiemnaście lat.
Po drodze minął dużą wierzbę.
Przed oczami zaczęły mu się przesuwać obrazy z dzieciństwa, z czasu biedy, mozołu i wyzwisk. Wiosną inni chłopcy strugali wierzbowe fujarki; gdy tylko kora puszczała, w całej okolicy rozbrzmiewały piski i gwizdy. I on także ściągnął nóż matki z półki, wybrał odpowiednią gałązkę, ponacinał ją i uformował, lecz nie zdołał wydobyć z soczystego drewna żadnego dźwięku. Podkradał się do innych, brał na wpół wykończone fujarki, które odrzucali, badał je, próbował zrobić podobną, ale wiosna przechodziła w lato i wierzbina wysychała, a on nie zdołał z niej wydobyć ani tonu.
I z tego powodu także z niego kpili. Zauważyli próżne wysiłki.
Wszyscy mieli ojca albo brata, od którego mogli się uczyć, Bendik zaś wracał do domu ze łzami w oczach i prosił o radę matkę. Nie umiała mu pomóc, dała mu tylko na pociechę ostatni suchar chlebowy, gdy zawiedziony cisnął wreszcie materiał na fujarkę w ogień.
Następnej wiosny podarowała mu nóż.
Wciąż pamiętał jej słowa:
- Zrobisz najpiękniejszą fujarkę, Bendiku, wystrugasz ją dla mnie i będziesz grał tak głośno, że wszyscy ją usłyszą. Nie poddawaj się, dopóki ci się to nie uda.
Przez cztery wieczory do późnej nocy siedział na starym zwalonym pniu drzewa nad strumieniem, a wokół niego rosły stosy pociętej kory i piszczałek. Ręce lepiły mu się od cieknącego soku, to krew drzewa spływała po dłoniach chłopca, mieszając się z jego własną, gdy pora robiła się zbyt późna, a oczy zbyt zmęczone.
Ciche żałosne piski. Jak mysz, kiedy ktoś podpali jej gniazdo.
Wreszcie jednak głęboki wibrujący ton napłynął jakby z serca samego lasu, z warg chłopca wydobyła się poprzez drewno jednogłośna skarga.
Nie był zadowolony.
Trzeciej wiosny zaszumiało mu w uszach, gdy fujarka długa blisko na łokieć okazała się wreszcie taka, jakiej pragnął.
Osiem różnych dźwięków, parami brzmiały podobnie, różniły się tylko wysokością. Gdy zaczął grać, trudno wprost było uwierzyć, że muzyka wydobywa się tylko z jednej kruchej fujarki.
Co wieczór moczył ją w wodzie, okręcał końskim włosiem i grał, kiedy matka kładła się spać. Cieszył go uśmiech na jej twarzy, który pojawiał się, gdy słuchała jego melodii.
Inni chłopcy dawno już wyrośli z tej zabawy, przestali strugać fujarki. Może dlatego, że wieczory wypełniała im teraz ciężka męska praca?
A może dlatego, że fujarka Bendika dźwięczała jak śpiew zaczarowanego ptaka i bali się stawać z nim w zawody?
Zatrzymał się przy młodym drzewie. Wyrastało z niego wiele gałązek, świeże, zielone pędy wyciągały się do nieba, zakończone mięciutkimi kotkami. Puszyste kwiaty ułożyły się w dywan pod drzewem, wokół unosił się aromat wiosny.
Bendik wyciągnął nóż zza pasa.
Delikatnym ruchem pogładził gałąź, zgiął ją, szukał kawałka, z którego nie wyrastałyby boczne gałązki. Rzadko dawało się znaleźć odpowiedni materiał na drzewie rosnącym w tak jałowej ziemi.
Lecz jakby przez cudowne zrządzenie:
Kawałek długi niemal na łokieć.
Świeża, brunatnozielona gałązka.
Serce uderzało mu powoli.
Sprawdził paznokciem, wbił się w drewno.
Wciąż było w nim dość soku, choć przecież początek maja dawno już minął.
Drżącą ręką obciął gałązkę.
Okna Wdowiej Zagrody błysnęły, gdy słońce chowało się za chmurą.
Bendik zapomniał o upływającym czasie, słońca bowiem już nie było. Stary gospodarz będzie się gniewał, lecz Bendik wiedział, że te pół dnia wolnego może traktować jako zapłatę za nieludzką harówkę przez szesnaście godzin na dobę we wszystkie dni, odkąd podawszy sobie ręce zawarli umowę.
Usiadł pod drzewem, pozwalając, by najmiększe gałązki dawały mu oparcie i zasłaniały go, gdy zajęty był struganiem.
Najpierw ukośne nacięcie.
Później nacięcie wokół całej gałązki o dwa, trzy palce od końca. Delikatnie położył gałązkę na udzie, postukał w nią rękojeścią noża, mrucząc pod nosem odpowiednie słowa. Przy pierwszym obrocie kora puściła i wyciągnął ze środka wilgotne nagie drewno.
Odetchnął z ulgą.
Mógł teraz przystąpić do właściwej pracy.
Dźwięki sprawiły, że do oczu napłynęły mu łzy. Z pewnym wahaniem pozwolił, by nóż nieco poszerzył i odrobinę pogłębił nacięcia. Palce sprawnie odnajdywały większe i mniejsze otworki w korze, kierując powietrzem tak, by przepływało przez wydrążoną fujarkę i wylatywało z niej smutną melodią.
Jego dzieło nie było doskonałe.
Gdy tylko jednak dmuchnął w fujarkę, wspomnienia ożyły z taką mocą, że mało brakowało, a całkiem by się załamał. Palce nie chciały ulżyć mu w bólu, delikatnie pieściły prosty instrument, lecz jego oddech zmienił się niemal w szloch, przydając muzyce nowej intensywności.
Nikt go nie widział.
Nie myślał już o tym, że ktoś może go usłyszeć.
Grał i grał, zatopiony we wspomnieniach, widział przed sobą odmłodniałą twarz matki na tle grubej tkaniny. Ogień tak pięknie odbijał się na jej twarzy, obraz przesycony był spokojem i przytulnością wieczoru.
Za każdym razem, gdy na moment wypuszczał fujarkę z ust, by zaczerpnąć powietrza, czuł, że ze słodko - gorzkim smakiem soku miesza się sól. Wiedział, że z oczu płyną mu łzy, lecz to nie miało już znaczenia. Muzyka wyrywająca się z fujarki rozbrzmiewała niczym psalm, niczym żałobna pieśń nad grobem albo skarga nieziemskiej istoty.
Nie zastanawiał się nad tym, lecz pozwolił fujarce wyśpiewać żal nad utraconym dzieciństwem.
Amelia usłyszała dźwięki najpierw z daleka, jak gdyby niosły się przez wodę, jakby w ogóle ledwie istniały.
Z początku myślała, że to czysta fantazja, że niezwykłe tony wylęgły się w jej głowie, tak bowiem pełne były smutku.
Nie zapadł jeszcze wieczór, wiosenne niebieskie światło zawisło nad wodą. Wracała do domu, musiała iść prędko, jeśli chciała zdążyć przed zapadnięciem ciemności.
Przyspieszyła, lecz starała się stąpać jak najdelikatniej, jakby chciała stłumić odgłos własnych kroków, by lepiej słyszeć dźwięk fujarki.
Stawał się coraz mocniejszy.
Nawet ptaki na drzewach zamilkły, lecz może dlatego, że nadciągała już noc.
Oddychała możliwie najciszej, chociaż serce waliło jej mocno po szybkim marszu krętą ścieżką.
W muzykę wmieszał się nowy dźwięk, szum strumienia przy Karikloppa. Rosło tam wiele wierzb.
Kto potrafi wydobyć takie tony z wierzbowej fujarki?
Amelia zasłuchała się, dźwięk znów narastał, ton drżał leciutko, jak gdyby grajek chciał go zatrzymać.
Amelia przystanęła.
Zorientowała się teraz, że niezwykła piosenka dochodzi gdzieś zza najwyższego drzewa. Zarośla zasłaniały jej widok, nikogo nie dostrzegła.
Ostrożnie podeszła jeszcze bliżej, lecz zatrzymała się w odległości kilku kroków i już tylko słuchała.
Benjamin...
Kochałby tę muzykę.
Tylu rzeczy nigdy nie dane mu było przeżyć.
Wargi Amelii zadrżały. Wiosenne powietrze było łagodne, ciepłe, a lekka bryza zwiastowała jeszcze cieplejszy dzień nazajutrz. Mimo to Amelię przeszedł dreszcz, jak gdyby chłód z jej wnętrza rozprzestrzenił się wraz z krwią aż po koniuszki palców.
Tony zmieniały się, niekiedy rozbrzmiewały w dziwnej szarpiącej dysharmonii, to znów były delikatne i czyste jak anielskie skrzydła.
Zachwiała się.
Benjaminie... Odszedłeś, żeby tańczyć z aniołami.
Amelia przymknęła powieki, chłopiec stanął jej teraz przed oczami, widziała jego uśmiech, ciało, oczy, które potrafiły błyszczeć rozbawieniem, a w następnej chwili ciemnieć ze smutku niczym otchłań.
Nie panując nad własnymi krokami, podeszła bliżej w stronę, skąd dobiegał dźwięk. Otwartymi dłońmi rozchylała na boki miękkie pędy.
Chłopak był młody, mniej więcej w jej wieku.
Nigdy dotąd go nie widziała.
Amelia nie zauważyła wystrzępionej kurtki, nie zwróciła uwagi na bose stopy.
Dostrzegła tylko jasne włosy, lecz jej oczy jak zahipnotyzowane wpatrywały się w roztańczone palce i łzy spływające spod przymkniętych powiek.
Zdawała sobie sprawę, że wdarła się zbyt blisko.
Wciąż jednak stała, czując, że i jej oczy wilgotnieją.
Skończył grać.
Dopiero gdy przebrzmiał ostatni ton, chłopiec powoli podniósł głowę i otworzył oczy.
Amelia drgnęła, po raz pierwszy zdarzyło się jej zaglądać prosto w duszę innego człowieka.
Bendik napotkał spojrzenie dziewczyny, czuł się oszołomiony i nagi jak po długim śnie, chciał się zakryć, przywrócić twarzy zwyczajny wyraz, schować się przed nią, lecz nieznajoma sprawiała wrażenie równie nagiej jak on. Nie spuszczając z niej wzroku, delikatnie odłożył fujarkę na trawę.
- Kim jesteś? - spytał miękko. Usta Amelii już chciały wypowiedzieć imię, lecz głos odmówił. Stała przed nim jak wystraszony zajączek.
- Na pewno jesteś leśnym elfem - szepnął chłopiec. Amelia zorientowała się, iż rzeczywiście zaraz w to uwierzy. Delikatny uśmiech ogrzał jej wargi.
- Zagrasz jeszcze? To było takie piękne... Chłopiec spuścił głowę.
- Dziś wieczorem chyba już nie, to tak męczy. Kiwnęła głową, zrozumiała. Muzyka szarpała serce, wydobywała na wierzch wszystko, co człowiek próbował ukryć.
Muszę już iść, pomyślała, nie powinnam się tutaj zatrzymywać. Kto wie, co może wymyślić obcy...
Lecz objawiający się drżeniem strach był innego rodzaju. Nieznajomy młodzieniec nawet przez moment nie przestraszył jej niczym innym, jak tylko jej własnym żalem.
Wzrok Bendika krążył. Chłopak zwilżył wargi, zdawał się szukać słów. Jedną rękę wyciągnął przed siebie, aż wreszcie ją opuścił. Amelia zorientowała się, że chciał ją zatrzymać, że to były decydujące sekundy, powinna teraz albo pożegnać się i odejść, albo usiąść przy nim.
Miękkim ruchem osunęła się na kolana obok niego, delikatnie niczym tchnienie wiatru. Uśmiechnął się do niej lekko.
- Wydaje mi się, że w twoim sercu pełno jest smutku, grajku.
Powiedziała to szeptem.
Oczy wciąż miał wilgotne, ale łzy na policzkach już obeschły.
- To prawda - odparł Bendik. Amelia złożyła ręce na podołku.
- Miałam brata... Chciał tańczyć z aniołami. Wydaje mi się, że... aniołowie tańczą do takiej właśnie muzyki.
Bendik nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
- Tam, skąd pochodzę, anioły mają harfy, przynajmniej te, które krążą po ścianach kościoła.
Amelia przekrzywiła jasną główkę, policzki odrobinę jej się zaróżowiły.
Bendik poważył się na pytanie:
- Czy ten twój brat nie żyje?
- Tak, umarł już dawno.
- Wiem, jak to boli - cicho powiedział chłopak.
Ale Amelia chciała ukryć Benjamina głęboko w sercu, nie mogła o nim mówić, nawet w tej chwili, nawet do tego chłopca. Spytała natomiast:
- Czy ty także masz brata? Bendik wolno pokręcił głową.
- Nie, teraz, kiedy matka zmarła, jestem sam na całym świecie.
Amelia miała ochotę pogładzić go po jasnych włosach, dotknąć palcami śladów pozostawionych przez łzy, poczuć, jak na twarzy pojawia się uśmiech.
- Jesteś obcy tu w wiosce, prawda?
- Obcy na całym świecie - odparł niemal bezgłośnie. Pokrewna dusza, pomyślała Amelia. Serce uderzało jej powoli, lecz tak mocno, że w ciszy słyszała jego rytm. Chłopiec wyciągnął do niej wąską, kształtną dłoń oszpeconą jedynie grubymi stwardnieniami, które mocno dotknęły jej miękkiej ręki.
- Jestem Bendik Tvendestein. Z Ârdal. Ręka Amelii lekko zadrżała, coś ją powstrzymało, przeczucie czegoś ogromnego, niezwykle ważnego, co właśnie zaczynało się w niej budzić. Byle tylko... Na szczęście miała na sobie zwykłą, codzienną sukienkę, nawet trochę poplamioną po długim dniu w Vildegard. Chustka na głowie była taka sama jak u dziewcząt z ubogich chałup, chociaż całkiem nowa i w ślicznym niebieskim kolorze. Nie, strój jej nie zdradzi.
- Milla, tak na mnie mówią. Uśmiechnął się, nie wypuszczał jej ręki.
- Milla... imię piękne jak piosenka. A więc jednak jesteś leśnym elfem. Podobno przyciąga je muzyka fujarki.
- To zagraj coś jeszcze - poprosiła bez tchu.
Musiał puścić jej rękę, by wziąć instrument, lecz Amelia nie odsunęła się od jego ramienia. Tkwiła przy nim, jak gdyby byli starymi zaufanymi przyjaciółmi lub wręcz kochankami.
W jednej chwili poczuła, jak wzbiera w niej szczęście.
Nikt chyba nigdy nie widział takiej fujarki. Powstała nie tylko dzięki chłopięcym zabawom z nożem na wiosnę, ten młody człowiek musiał mieć jakąś bardzo szczególną tajemnicę.
Leciutko drżała, kiedy po ciemku biegła ścieżką, ostatni odcinek dzielący ją od Wdowiej Zagrody wydawał się tego wieczoru taki krótki, bo myśli wirowały jej w głowie, a serce chciało wyskoczyć z piersi.
Policzki Amelii płonęły, zaczerwieniły się od biegu, lecz wiedziała, że jest teraz mniej zdyszana niż jeszcze przed chwilą.
Bendik, Bendik...
Wieczór był taki cudowny, życie wokół niej tak rzeczywiste. Nawet białe dzwoneczki rosnące nad strumieniem kiwały łebkami, potwierdzając, że to, co się dzieje, jest prawdą.
Kocham go, kocham!
Ach, Boże, jeszcze przed kilkoma krótkimi godzinami wcale go nie znałam, jak to więc możliwe, że teraz wiem, że nie mogę żyć bez niego?
Tylko niezmiernym wysiłkiem woli zdołała zapanować nad sobą na tyle, by jej głos brzmiał normalnie, kiedy ojciec zawołał ją z salonu. Niepokoił się o nią, lecz przyjął wyjaśnienie, że zatrzymała się chwilę w Dosen, by porozmawiać z przyjaciółką. O tańcach w następną sobotę...
Ojciec mruknął coś zadowolony, tak właśnie powinno być. Córka zdawała się dochodzić do siebie po pierwszym gorzkim zetknięciu z oszukańczą grą mężczyzn. Karl zaliczał się do tych, którzy zawsze chodzą prostymi ścieżkami. Odkąd się ożenił, nie w głowie mu były inne kobiety oprócz żony. Zdawał sobie jednak sprawę, że taka postawa należy do rzadkości, ruch w izbach dziewczyn służących albo na stryszkach latem nie powstawał za sprawą tylko i wyłącznie młodych kawalerów. Wiele było historii o żonatych mężczyznach, głowach rodziny, którzy wyprawiali się na poszukiwanie przygód.
Karl delikatnie uściskał córkę, życząc jej dobrej nocy. W słabym blasku lampy policzki Amelii wydawały się intensywnie czerwone, a oczy bardziej błyszczące niż zwykle. Ale córka uśmiechnęła się i szczerze odwzajemniła uścisk. Szczupłe plecy sprawiały wrażenie bardziej miękkich i rozluźnionych niż przedtem.
Amelia da sobie radę, ma za sobą ciężki czas, ale teraz idzie wreszcie lato, a ona liczy sobie dopiero siedemnaście lat.
Owszem, zdarzało się, że dziewczęta wychodziły za mąż tak wcześnie. Co do chłopców, to na ogół starano się, by przed małżeństwem ukończyli dwudziesty piąty rok życia, inaczej mogły powstać spory, gdyby zbyt wcześnie chcieli odebrać ojcu pierwszeństwo. Dla Amelii najwidoczniej we wsi nie było nikogo, sparzyła się, na pewno długo będzie się zastanawiać, zanim zechce się z kimś związać.
Wszystko jedno, pomyślał Karl.
Jego śliczny kwiatuszek nie zostanie zbrukany przez brutalne ręce człowieka, który nie pojmuje jej duszy. I on także dostał gorzką nauczkę. Popełnił wielkie głupstwo, pozwalając na te zaręczyny, ale ufał, że Amelia potrafi właściwie ocenić kawalera. Marja wiele o tym mówiła, o prawie serca do dokonywania wyboru.
Karl zapalił piękną fajkę. Tytoń z Hiszpanii miał lekko słodkawy zapach.
Następnym razem osobiście zatroszczy się o to, by chłopak przychodzący w zaloty nie ukrywał żadnych tajemnic. Przejrzy go do szpiku kości, przeszuka, wywróci spodem na wierzch, przeczesze gęstym grzebieniem, przeszyje na wylot ojcowskim spojrzeniem tak, by bez cienia wątpliwości mógł oznajmić, iż jest to człowiek godny Amelii.
Karl zmrużył oczy, posmoktał fajkę, rozkoszując się smakiem w ustach, lecz przede wszystkim szczególnym spokojem, jakim napawał go rytuał.
Amelia na pewno już śpi. Marja nie wróci dziś na noc, miała jakąś sprawę do załatwienia w Gaupne, pojechała lekkim powozem.
Płozy bujanego fotela lekko zatrzeszczały. Lampka paliła się słabiej, kończyła się oliwa.
Karl cieszył się ciszą i słodką świadomością, że jego ukochana już jutro będzie w domu i zapełni pustkę, jaka po niej pozostała.
W głowie Amelii panowała istna plątanina tęsknoty i żalu. Wiedziała, że gdyby on dzisiejszej nocy stanął pod jej okienkiem, padłaby mu w ramiona, nie myśląc o wstydzie ani o honorze.
Ciało jej pulsowało gnębione niepokojem, nie mogło ułożyć się wygodnie na miękkim puchowym materacu.
Wstała po cichutku.
Komoda w kącie miała nóżki w kształcie kul i lustro z wypolerowanego srebra, w którym jednak bez światła niewiele dało się zobaczyć.
Amelia zapaliła łojową świecę na stoliku przy łóżku, jej płomień dawał poczucie bezpieczeństwa, pomógł przetrwać dziewczynie najmroczniejsze noce, był niczym latarnia morska kierująca ją w stronę rzeczywistości, gdy wśród myśli zbierało się na burzę.
Płomień zamigotał, gdy ściągała nocną koszulę przez głowę.
Teraz w lustrze pojawił się niewyraźny zarys postaci.
Amelia opuściła ręce wzdłuż boków, patrzyła na smukłe ciało, na piersi, które rysowały się jak miękkie poduszeczki pod wystającymi brodawkami.
Miała stanowczo zbyt wąskie biodra.
Jak chłopak.
I szyję zdecydowanie za długą. Głowa unosiła się na szyi długiej jak łabędzia.
Amelia załkała cicho w zimnie.
Obróciła się trochę, zerknęła przez ramię. Skóra jaśniała do niej matową bielą, nogi znikały poza lustrem na wysokości ud.
Stanowczo za chuda.
Kiedy wyciągnęła ręce nad głową, nawet w tym słabym świetle widziała żebra pod skórą. Prędko rozpuściła mocno splecione warkocze, z którymi zawsze kładła się spać. Kilka ruchów grzebieniem, a włosy otoczyły ją złocistą chmurą.
Teraz lepiej.
Zasłoniły przynajmniej kościste plecy, nie było też widać, jak spiczaste bez osłony ubrania są ramiona. Nawet piersi teraz, kiedy wyglądały spod łagodnie spływającego złota, wydawały się większe.
Tak ją kiedyś zobaczy.
Amelia wsunęła się do łóżka, grzejąc się słodkimi marzeniami, by dla niego zatańczyć, lecz nie jako anioł, tylko jako jego własny leśny elf.
Dni Amelii były teraz jasne i drżące, jak gdyby wszystko, o czym do tej pory myślała i czym się zajmowała, nabrało nowego znaczenia. Przez cały czas była przy nim, wyobrażała sobie jego twarz, a kiedy przymknęła oczy, potrafiła stanąć na środku izby i chwiać się leciutko, niemal słysząc jego fujarkę. Wystarczył dochodzący z daleka glos ptaka, by zatrzymywała się jak wryta w drodze do domu, myśląc, to on.
Czuła także, że ręce jej drżą, a serce uderza mocno, nawet przy najzwyklejszych, najbardziej powszednich czynnościach. Nie mogła już dłużej jeździć razem z matką z Wdowiej Zagrody na Vildegard, bo co by było, gdyby ją zobaczył? Gdyby się zorientował, kim jest?
Dlatego dzień i noc przebywała w Vilde, wymyślała tysiące wymówek. Coraz częściej zdarzało się, że matka jechała do domu wcześniej, wtedy Amelia musiała iść piechotą, był to półtoragodzinny spacer, lecz ona mówiła z uśmiechem:
- Mam młode zdrowe nogi, poza tym lubię chodzić, mamo, tak pięknie jest teraz wiosną, wieczorem można posłuchać śpiewu ptaków.
Marja przyjęła takie wytłumaczenie, uznała, że córka najwidoczniej potrzebuje chwil w samotności. I ona lubiła pobyć sam na sam z własnymi myślami, mieć czas nie przeznaczony na nic innego.
- Dobrze, idź, córeczko, ale nie wracaj do domu zbyt późno, tak byśmy mogli usłyszeć, że już jesteś, zanim zaśniemy.
Amelia kiwnęła głową. Lubiła właściwie, kiedy trochę się o nią martwili, ale za nic na świecie nie chciała zdradzić swojej tajemnicy, na razie jeszcze nie. Nie bardzo potrafiła sobie wyobrazić Bendika wśród aksamitów i sreber w salonie mamy. Chyba nie może oczekiwać, że zrozumieją.
Wargi Amelii rozciągnęły się w uśmiechu.
Czy to naprawdę takie beznadziejne?
Siedzi, rozważając już prawie, co włożyć do posażnych kufrów, a przecież zamieniła z nim zaledwie kilka słów, nie wiedziała nawet, czy Bendik wciąż jest we wsi. Wspomniał coś o miesięcznej umowie, lecz żadne nie ośmieliło się zaproponować kolejnego spotkania. Właściwie on sprawia wrażenie, że się boi, stwierdziła Amelia ze zdziwieniem, a przecież nie tak powinno być, to ja powinnam chyba...
Lekkim krokiem obróciła jeszcze kilka razy z wodą do ogrodu. Ziemia zaczynała już trochę wysychać, a mama wbiła jej do głowy, jak ważne jest, by kiełkujące delikatne zioła miały dość wilgoci. Amelia wiedziała, że Gunda się o to zatroszczy, lecz mimo to odnajdowała spokój w chodzeniu od studni do ogrodu. W piersi śpiewało jej tak, że ledwie mogła wytrzymać pod dachem.
Jak zwykle od czasu spotkania pod wierzbą wracała do domu z czujną nadzieją w sercu. Wytężała słuch w oczekiwaniu błogosławionych dźwięków, wargi zaróżowiły jej się i zwilgotniały od gorącego oddechu, a dłonie po każdym kroku nerwowo wygładzały spódnicę.
Miała taką ochotę ubrać się w swoją najpiękniejszą sukienkę, chciała go tym uradować, olśnić, chciała dostrzec błysk uznania w jego oczach, wiedziała bowiem, że w tym stroju wygląda wyjątkowo ślicznie.
Ale on mógł tam być.
Dlatego właśnie włożyła brązową spódnicę z czerwonym stanikiem, a pod to białą koszulę. Chustkę ściągnęła dzisiaj na plecy, leżała jej na ramionach jak niewielki woreczek, podtrzymując świeżo umyte długie jasne włosy.
Był tam.
Nie grał.
Amelia drgnęła, serce podskoczyło jej w piersi, a na wargach sam z siebie ukazał się uśmiech. Z westchnieniem wymówiła jego imię.
- Bendik...!
- Czekałem na ciebie, Milla. Dzięki Ci, Boże, czekał!
- Nie chodzisz tędy co wieczór... Ach, będzie musiała kłamać.
- Może i ty służysz we wsi? Widzisz, rozglądałem się za tobą.
Amelia zwilżyła wargi, bała się, że głos ją zawiedzie.
Zabrzmiał jednak spokojnie, czysto i właściwie z doskonałą modulacją.
- Jestem u... Gundy w Vildegard. Pomagam w różnych rzeczach.
To w każdym razie szczera prawda, pomyślała.
Usiedli tak blisko siebie, że starczyło wyciągnąć rękę, by się dotknęli, lecz jednocześnie w odległości, jakiej nikt nie określiłby jako nieprzyzwoitą. Amelia uprzedziła kolejne pytania chłopca.
- Co robisz tu, we wsi, Bendiku? - rzuciła zaciekawiona.
Twarz mu pociemniała, Amelia zauważyła, że z trudem przełknął ślinę. Poczuła ukłucie w piersi, coś powiedziało jej, że i on także skłamie.
- Ja... szukam pracy. Dowiedziałem się, że można się tu nająć, chociaż tak późno przybyłem. I tak też się stało, mam gdzie spać, co jeść, a przedtem nie było to dla mnie takie oczywiste.
Amelia mocno zamrugała, zauważyła już wcześniej, że jego spodnie uszyte są z grubego płótna, a stara koszula ma łaty na łokciach i wokół obszycia przy szyi. Teraz ubrany był tak samo, najlepszą częścią garderoby była kurtka, lecz wyglądała na odziedziczoną po kimś, może po ojcu, pachniała bowiem inaczej.
- Nie mam nikogo, o kogo mógłbym się troszczyć, pewnie zanim minie mi dwadzieścia lat, skończę jak włóczęga albo żebrak.
Nie mogła się powstrzymać, żeby nie pogładzić go delikatnie po ręce, ale twarz odwróciła w stronę lasu. Powiedziała, nie patrząc na niego:
- Ty nie jesteś z takiej gliny, Bendiku, poznaję to po twojej grze, jesteś artystą, powinieneś siedzieć na miękkich poduszkach i upiększać świat.
Roześmiał się.
- Ależ to brzmi tak niemęsko. A ja wcale nie jestem wydelikaconą panną, potrafię pracować, zobacz!
Odwrócił do niej dłonie spodem, silne, czerwone, prawdopodobnie dlatego, że po dniu pracy szorował je prawie do krwi. Chciał być czysty, czyżby dla niej?
Palcem powiodła po liniach dłoni. Teraz już mogła napotkać jego spojrzenie. Ptaki znowu umilkły.
- Jesteś taka śliczna - szepnął, jakby wszystko inne nie było ważne. - Nigdy nie spotkałem nikogo takiego...
- Ja też nie - odszepnęła prędko. - Nikogo jak ty...
Bendik zebrał się na odwagę, lekko objął ją za ramiona, przyciągnął bliżej. Pochyliła się w jego stronę miękko jak sitowie, lecz ich ciała i tak ledwie się dotykały.
Tak delikatnie, bardzo delikatnie. Coś w łagodności panującej między nimi przywiodło Amelii na myśl jasnozielone kiełki w ogródku mamy. Bała się stąpać w ich pobliżu, obawiała się, że każdy następny krok może coś zniszczyć.
Poczuła, że płacz dławi ją w piersi, ale zacisnęła wargi i przymknęła oczy.
Dobry Boże, uchowaj mnie od grzechu, wybacz kłamstwa, których jeszcze nie wypowiedziałam. Dla tego chłopca gotowa jestem poświęcić wszystko. Nie lękam się biedy. Najpierw jednak muszę się przekonać, czy on czuje do mnie to samo.
Nadciągnęła jak niebezpieczny wiatr od gór, lecz w wiosce nad zielonym fiordem poznano się na niej dopiero wtedy, gdy zmarło aż pięcioro ludzi. Zaraza była innego rodzaju niż ta, która spustoszyła kraj przed wieloma laty, nie wywoływała wrzodów, sinoczarnych znaków, a z ust i uszu zmarłych nie sączyła się krew.
Jakby za sprawą zachcianki nieprzyjaznego bóstwa coraz więcej ludzi przestawało przyjmować pożywienie. Zdarzyło się to akurat teraz, kiedy mleczne krowy znów miały pełne wymiona, kiedy pierwsze nowalijki zaczęły dodawać nowego smaku potrawom w kociołkach, a wiosenne ryby jakby czekały na zarzucane sieci. Ludzkie ciała zwracały pożywienie, nie zatrzymywały go w ilości dostatecznej do ocalenia życia.
Zbyt długo biedacy żywili się chlebem z kory, cienką polewką i nadzieją na zieloną wiosnę. Wychudzone kobiety zbierały słomę z klepiska w stodole i gotowały z niej pozbawioną smaku zupę, by powstrzymać nieustające marudzenie głodnych dzieci. Mężczyźni marzli i cierpieli w górach, nie przynosząc do domu niczego poza wychudłym zimowym ptakiem czy zającem.
Teraz zbocza gór budziły się do życia, a jelenie, zające, ptaki i ryby czekały wprost na myśliwych i rybaków.
Ale myśliwy nie mógł podnieść się z łóżka, strzelba odpoczywała zawieszona na ścianie, a on ostatkiem sił starał się przeżyć.
Twarz Marji również wyciągała się z każdym dniem. Wszystko zaczęło się od zrozpaczonej matki, która przyszła do niej z dwoma małymi synkami.
- Oni nie trzymają żadnego pożywienia, zwracają wszystko, co im dam. Słodkie mleko... od świąt nie przestawali o nim mówić, a teraz jest w ich żołądkach jak trucizna. I te straszne konwulsje...
Marja zaaplikowała im wyciąg z rzepiku, jaskółczego ziela, suszonych rozgniecionych czarnych jagód, odrobiny łodyg z glistnika i korę dębu. Mieli pić zaparzoną z tego brunatną herbatkę w takiej ilości, w jakiej tylko dało się im wmusić.
Żołądki jednak odrzucały wszystko, a ciała dzieci już wykazywały oznaki odwodnienia.
Następnego dnia wybuchło.
Wyglądało to, jakby choroba gdzieś się czaiła, aż wreszcie złośliwie uznała, że nadeszła pora, by zaatakować. Kiedy głos kukułki rozległ się na zboczach, a pierwszy letni wiatr przyniósł obietnicę lepszych czasów, ludzie zaczęli padać jak muchy.
Najbardziej odbiło się to na dzieciach.
Czwartego dnia Marja wypędziła córkę do domu, prosząc, by tam została, dopóki wszystko się nie skończy. Sama miała problemy z zachowaniem spokoju, widząc wokół siebie tak straszne cierpienie. Krucha równowaga córki mogła tego nie wytrzymać, choć Amelia w tę bogatą w wydarzenia wiosnę rozkwitła.
Dziewczyna protestowała.
- Potrzebna ci przecież pomoc.
- Wezwę kobiety. Przyprowadzają tu swoich chorych, będą musiały zająć się i obcymi. Obiecano mi trzy wozy słomy, mężczyźni przygotują z nich posłania w oborze, lepiej, żeby ci, o których nie ma kto zadbać, leżeli tutaj. Ja nie mogę jeździć po wiosce, to zabiera zbyt dużo czasu.
Amelia upierała się przy swoim.
- Mamo, ty mnie potrzebujesz, mało kto może ci pomóc w przygotowywaniu mieszanek i...
Oczy Marji pociemniały. Amelia dostrzegła w nich stanowczość, powstrzymującą zawsze dalszą dyskusję.
- Wracaj do domu, Amelio, nie zniosę myśli, że ty... Nie wiadomo, co to za choroba, choć przypuszczam, że to samo zabiło małą Johanny. Ale tylu chorych... Nie wiem, czy jest zakaźna, czy też to po prostu kaprys Boga załamać ludzi teraz, kiedy przeżyli już taką ciężką zimę. Idź, Amelio, zostań z ojcem! A jeśli za wszelką cenę chcesz się na coś przydać, to możesz przejrzeć kufry na strychu i sprawdzić, czy nie ma tam jakichś starych derek i prześcieradeł, ale chyba wszystkie już zużyliśmy tej zimy. - Amelia zrozumiała, że nic więcej nie wskóra. Zawstydziła się swoich myśli, bo być może wcale nie szlachetność nakazywała jej pomagać w szpitaliku, powodowało nią raczej przekonanie, że Bendik co dzień będzie siedział w wierzbowych zaroślach i czekał na nią.
Może zdoła się jakoś wymknąć?
Ależ on się zdziwi, kiedy ujrzy ją nadchodzącą z przeciwnej strony! Co mu powie? Że znalazła nową służbę? Nie, wszyscy wszak wiedzieli, że w tych dniach na Vildegard potrzebna jest każda para rąk.
Nagle zakłuła ją straszna myśl: a jeśli Bendik także zachorował? Mama mówiła wszak, że zaraza dotyka przede wszystkim tych, którzy marnie się odżywiali, udręczonych głodem, karmionych strawą nie dającą sytości. Ich żołądki protestowały, gdy wreszcie dostawały prawdziwe jedzenie.
Ach, dlaczego wcześniej o tym nie myślała? Dlaczego nie brała w powrotną drogę paru maślanych placków i nie dzieliła się z nim niby to przypadkiem?
Amelia poczuła się ohydną egoistką.
Jednocześnie narastał w niej bunt. Nic jej nie powstrzyma przed spotkaniem się z nim dziś wieczorem, na pewno jakoś zwiedzie ojca, to wcale nietrudne. Jeśli będzie miała szczęście, Karl wcześnie położy się spać. Gorzej z Liną, ostatnio patrzyła na Amelię jakimś wszystkowiedzącym spojrzeniem, jak gdyby dziewczyna miała tajemnicę wypisaną na czole.
Bendik...
Dla ciebie jestem gotowa kłamać, kraść, jestem gotowa na wszystko.
Amelia czuła się rozdarta, dłonie składane w modlitwie przestały być bezsilne, zrobiły się mocne, gotowe do walki.
Gdybyż tylko mogła otrzymać ostateczną odpowiedź na pytanie, które nie przestawało jej nurtować.
Czy on naprawdę ją kocha?
Mama nie wróciła do domu, ojciec wcześnie położył się spać, blady i cichy jak pozostali we wsi. Przerażająca choroba dotknęła niemal każdego, wszyscy poczuli jej obecność w domu albo przynajmniej znali kogoś, kto jej doświadczył. Pastor miał ciężkie dni, w wielu obudziła się potrzeba rachunku sumienia, gdy śmierć wyglądała zza wezgłowia łóżka. Odwołano nabożeństwa, nikt bowiem nie śmiał na nie przychodzić, ludzie bali się zarazy unoszącej się w powietrzu i gotowej ich dopaść nawet na świętej ziemi. Amelia niekiedy czuła lekkie drżenie strachu, jak gdyby miała powód, by bać się Boga, ponieważ ostatniej niedzieli nie była w kościele. Nie poszła, bo gdyby Bendik jej tam szukał, nie mogła zajechać w zdobionym srebrem powozie z Wdowiej Zagrody!
W dodatku niemal całkiem zapomniała, że jest święto. W Vildegard chorzy potrzebowali takiej samej opieki bez względu na to, czy dzień był świąteczny, czy powszedni.
Amelia płakała na widok chorujących dzieci, lecz nie był to płacz bez nadziei. Kiedy się kocha, najwidoczniej nawet śmierć budzi mniejsze przerażenie.
Wymykała się każdego wieczoru. Wczoraj zapadła już niemal noc, zanim wszyscy udali się na spoczynek, a ona wreszcie mogła wyjść z domu. Z mocno bijącym sercem biegła przez las, tam, gdzie to było możliwe, na skróty, potem okrążyła Haugabrekk, by nadejść ścieżką od tej strony, z której jej się spodziewał.
Wiele rozmawiali.
Dowiedziała się o śmierci jego matki, wciąż jeszcze nie mógł się uporać z jej stratą. Amelia patrzyła mu prosto w oczy, czuła jego ból, spostrzegła, że ten człowiek wcześnie nauczył się kochać. Żywiła podziw dla zmarłej kobiety, która pomimo ubóstwa zdołała dać swemu synowi to, co w życiu najważniejsze. Bendik mógł równie dobrze zamienić się w nieczułego, rozgoryczonego człowieka. Ciężka harówka, okrutne słowa, odpędzanie i wyzwiska, rówieśnicy unikający go dlatego, że nie miał ojca... Amelii serce krwawiło i przysięgła sobie, że uczyni go szczęśliwym. Gdy w prostych słowach opisywał swoją nędzę, przekazując jej pełne goryczy wspomnienia, dziewczynę wprost paliło, by go objąć i zapewnić, że z nią nigdy niczego mu nie zabraknie.
Wciąż jednak tkwił w niej ów wstrętny lęk, wciąż nie śmiała w pełni uwierzyć, że on nie zna prawdy. Że nie jest taki jak Oystein.
Zauważyła, że chłopak zdziwiony przygląda się jej butom.
Rumieniąc się pojęła, że są zbyt dobre jak na córkę chałupnika. Wyjąkała coś o wuju szewcu, wydawało się, że on przyjął jej wyjaśnienie. Amelia bardzo zawstydziła się kłamstwa i czuła, że jest do głębi zła. Coraz mocniej tęskniła za dniem, gdy wreszcie będzie można odwołać wszelkie oszustwa.
Ale najpierw on musi powiedzieć jej to wprost.
Najpierw musi zaofiarować jej swoje ubóstwo i całe swoje życie. Dopiero wtedy będzie mogła rozplatać sieć zatajonych prawd.
Czy to się stanie już dzisiejszego wieczoru?
Z sercem w gardle i blaskiem w oczach Amelia, mijając zagrody żałoby, biegła prosto do ukochanego.
Stała zdumiona na polanie, gdzie trawa pochyliła się, tworząc nieduże gniazdko dla dwojga, którzy odpoczywali tu co wieczór. Teraz miejsce było puste. Nie przyszedł.
Serce podskoczyło jej w piersi, lodowaty strach oblał kark.
Czyżby zachorował?
Obiecał wszak...
Musi być chory.
Inne wytłumaczenie było jeszcze straszniejsze. Nie chciało mu się każdego wieczoru spędzać na wyczekiwaniu na nią.
Oczywiście mogło wydarzyć się coś wyjątkowego, próbowała się pocieszać.
Zmęczona osunęła się na ziemię, która bez Bendika wydała jej się taka zimna. Serce tłukło się Amelii w piersi, musiała walczyć z mdłościami. Rozczarowanie piekło w żołądku, lecz zacisnęła dłonie i zmusiła się, by myśleć spokojnie. Coś mogło go zatrzymać, może potrzebna była dodatkowa para rąk do pracy w polu? Może jego stary gospodarz koniecznie chciał natychmiast coś zrobić?
A może właśnie do niej idzie? Może ona zjawiła się za wcześnie?
Wzięła do ręki gałązkę wierzby, rosły na niej teraz duże liście i sok nie spływał już tak obficie. Zaczęła paznokciem drapać w korę, próbowała uformować serce, skończyła jednak na wyryciu inicjałów własnych i jego.
Gdy wreszcie zziębnięta ruszyła w powrotną drogę do domu, w lesie zapadł już zmrok.
Tego wieczoru gałęzie świerków wyciągały się do niej jak mroczne dłonie, pochylały się nad ścieżką, jak gdyby chciały jej pogrozić. Przedtem miała w nich sprzymierzeńców, ukrywających jej kroki przed oczyma ciekawskich.
Jaka długa wydaje się dzisiaj droga i jakaż stroma! Krzyk sowy wzywającej pobratymca również nie był tego dnia bezpiecznym przewodnikiem. Dźwięczała w nim skarga, która nie mogła wyrwać się z serca Amelii.
Nie zapomniał o sprawie, z jaką przybył do wioski, chociaż Milla zajęła tyle miejsca w jego sercu, że ból i wszystko inne musiało ustąpić. Dni Bendika stały się w pewnym sensie dłuższe niż kiedykolwiek, ponieważ żył wyłącznie dla kilku krótkich wieczornych chwil. Krew rozkosznie szumiała mu w żyłach, jakby z całkiem nowego źródła wydobywała się siła, pomnażając jego energię i wytrzymałość, na co zwrócił uwagę nawet stary gospodarz.
Żadne zadanie nie było dla niego zbyt ciężkie, czuł pot spływający po plecach, lecz serce uderzało mu równym rytmem, a moc wciąż rosła.
Miał o co walczyć, życie nabrało sensu.
Dwa razy udało mu się zobaczyć Karla Oppdala.
Dobrze się prezentował, spod eleganckiego kapelusza spoglądały miłe oczy. Siedział wysoko na koniu albo w okazałym powozie. Bendik jednak mimo to za osłoną całego bogactwa wyczuwał jego dobroć i łagodne zrozumienie dla ludzi. Że się nie myli, potwierdził epizod, którego przypadkowo stał się świadkiem. Bendik widział, jak powóz z Wdowiej Zagrody zmierzał do wsi. Jednocześnie chłopak ujrzał chałupnika z Kloppa, który ukłonił się Karlowi Oppdalowi, chociaż dźwigał na plecach ciężkie żerdzie.
Akurat w momencie, gdy powóz go mijał, mężczyzna stracił równowagę i kije osunęły się prosto pod koła. Rozległ się okropny trzask pękającego drewna, Bendik zobaczył, że powóz przechyla się na bok, ale Karl szybko nad nim zapanował. Zaraz też elegancko ubrany gospodarz z lejcami w dłoniach zeskoczył na ziemię, Bendik wstrzymał oddech, oczekując wybuchu gniewu i ostrych słów, jakie spadną na głowę chałupnika.
Ale gospodarz z Wdowiej Zagrody pochylił się nad przewróconym człowiekiem, pomógł mu wstać". Własnoręcznie uprzątnął żerdzie z drogi, bo chałupnik mocno kulał.
Wielkimi oczami Bendik patrzył, jak biedak zajmuje miejsce we wspaniałym powozie.
Odjechali.
Żerdzie zostały.
Chwilę później Karl Oppdal zawrócił, zatrzymał się w tym samym miejscu, powrzucał żerdzie na tył powozu i ruszył w stronę pola chałupnika.
To wtedy Bendik postanowił, że wykona zadanie, jakie sobie wyznaczył.
Kiedy spotkał Millę, zapomniał o całym świecie, lecz gdy przekonał się, jak ważna dla niego stała się ta dziewczyna, dawne myśli powróciły.
Długo rozważał wszelkie za i przeciw. Mimo wszystko był synem pana z Wdowiej Zagrody, wszak nawet ubogi bękart ma prawo do spadku, jeśli tylko potrafi udowodnić swoje pochodzenie. To mogło okazać się trudne, jeśli Karl Oppdal mu nie uwierzy.
Bendik pojął, że czeka go ciężka przeprawa.
Gdyby syn nie wrócił do domu...
Bendik mógłby wyrwać gospodarstwo z rąk córce Karla, tego jednak wcale nie chciał. Ale tak strasznie potrzebował czegoś, co zapewniłoby mu jako takie życie, może kawałek pola i kilka zwierząt... Miał coraz większą pewność, że Karl Oppdal ofiaruje mu to z dobrego serca.
Srocze srebro wciąż paliło w kieszeni.
Nie potrzeba mu srebra z Wdowiej Zagrody, Milla nie przywykła do zbytku, ale zasługiwała na bezpieczne życie bez trosk o kawałek chleba. Będzie harował jak wół, by jej to zapewnić, jeśli tylko Karl Oppdal wspomoże go bodaj spłachetkiem ziemi.
Postanowił udać się do Wdowiej Zagrody, gdy tylko zaraza odpuści. Domyślał się bowiem, że i gospodyni powinna być obecna, gdy stawi się i oznajmi tak wstrząsającą prawdę. Karl Oppdal będzie potrzebował wsparcia żony, być może wszystko zależy właśnie od niej. Niejedna kobieta wpadłaby w gniew, dowiadując się o tego rodzaju mężowskiej tajemnicy, ale o Marji Oppdal wszyscy wyrażali się ciepło, wielu głośno wychwalało jej siłę i wyrozumiałość.
Bendik uśmiechnął się nad koszem z kamieniami.
O t a r ł zlane potem czoło, zobaczył, że słońce minęło już Merket, wkrótce nadejdzie koniec ostatniej części pracowitego dnia. Dziś wieczorem, zanim ruszy do miejsca nad Wierzbowym Strumykiem, wybierze się na przechadzkę przez wieś, posłucha nowin. Milla zawsze przychodzi późno, pewnie ma pełne ręce roboty w Vildegard, teraz kiedy panoszy się zaraza, a lęk przed śmiercią w boleściach tłumi ludzką radość z budzącego się na nowo życia.
Los jednak chciał, by stało się inaczej.
Bendik rozmawiał przy płocie z jednym z pracowników najemnych, kiedy drogą nadjechał sam gospodarz Wdowiej Zagrody. Tego dnia nie siedział w powozie, tylko w siodle na grzbiecie wierzchowca. Bendik poczuł, jak serce wali mu w piersi. Opamiętał się na tyle, by iść za przykładem znajomka i na widok bogacza ściągnąć czapkę z głowy. Karl Oppdal wstrzymał konia, najwyraźniej poczuł się nieswojo, gdy pokłonili mu się uniżenie. Koń przystanął, wydawał się jednak zmęczony i niespokojny.
- Szczęść Boże - powitał ich Karl, a oni odpowiedzieli po cichu. - Potrzeba mi ludzi - ciągnął. - Usiłujemy wspólnie zrobić coś, żeby ziemia nie leżała odłogiem w tych zagrodach, które choroba dotknęła najciężej. I tak jest już źle, kobiety same sobie nie radzą, a w niektórych chatach zmogło wszystkich mężczyzn.
C h ł o p , którego Bendik znał jako Gulę - Monsa, odparł:
- To prawda, tych, co przeżyją zarazę, ale nie zadbają o ziemię, czeka zimą głodowa śmierć.
- Trzeba pomóc - z mocą oświadczył Karl. - Chyba się przyłączycie?
Wbił wzrok w Bendika.
- Ty jesteś tu obcy, słyszałem, że służysz u starego z Logstad. No cóż, przez kilka dni będzie musiał się bez ciebie obyć, skończyliście już chyba orkę?
- Chętnie pomogę, zresztą i tak mam wolne wieczory, najlepiej zacznę od razu.
Karl Oppdal kiwnął głową, zadowolony z gorliwego zapału obcego chłopaka. Młodzieniec najwidoczniej nie zaliczał się do tych, którzy mówią za dużo, wyglądał jednak na silnego, a jego oczy patrzyły mądrze. Sympatyczny młody człowiek.
- Wobec tego możesz iść do chaty parobków w Hilleren i dziś wieczorem pomóc kowalowi. Przyłączę się do was jutro, będziemy pleć pole w Sevat i zaczniemy kosić u Jonasa. Potrzebne nam kosy i grabie, musimy też zebrać owce i poprowadzić je w góry.
Bendik skinął głową.
Karl odpowiedział uśmiechem.
- Ciężkie czasy nastały, ale nie możemy się poddawać. Moja żona twierdzi, że zaraza wkrótce odejdzie, wielu chorych już zdrowieje, wygląda na to, że śmierć zebrała swoje żniwo i tyle jej wystarczy.
Gula - Mons przeklął siarczyście, patrząc w ziemię. Karl wydął wargi, Bendik zauważył, że wcale mu się to nie spodobało. Jego ojciec był najwyraźniej szczerze bogobojnym człowiekiem.
Bendik rozjaśnił się, nadzieja na własny kawałek chleba jeszcze urosła.
Pokaże Oppdalowi, że ma zręczne ręce i nadaje się do pracy, przyłoży się do roboty i nie podda tak łatwo. Udowodni, że jest godny ziemi i być może również uznania ze strony ojca.
Potem poprowadzi Millę do Wdowiej Zagrody i poprosi ojca już o ostatnią rzecz, o błogosławieństwo dla ich małżeństwa. Karl Oppdal prawdopodobnie zna Millę, wioska wszak nie jest aż tak duża, a skoro dziewczyna pracuje na Vildegard, pani musi mieć do niej zaufanie. Może wystarczy dwuletnie narzeczeństwo, pomimo iż oboje są tacy młodzi? Wszystko zaczynało pięknie się układać, Bendik miał wręcz wrażenie, że niestosownie czuć taką radość w piersiach teraz, kiedy na wieś spadło nieszczęście. Dziś wieczorem Milla na próżno będzie na niego czekać, miał jednak nadzieję, że zrozumie.
Jutro bowiem, jutro znajdzie chwilę i porozmawia z Karlem Oppdalem w cztery oczy.
Bendik czuł się niemal w pełni przekonany, że spotka się ze zrozumieniem. W samotności, po cichu, mając w sercu obraz dosiadającego konia gospodarza, spróbował, jak smakuje nowe słowo:
- Ojciec.
Karl Oppdal harował jak chałupnik i machał kosą równie zręcznie jak najlepsi kosiarze. Nie wyróżniał się nawet ubraniem, nosił spodnie z takiego samego brunatnoszarego tkanego w domu samodziału, koszulę miał znoszoną, zszarzałą, a kapelusz musiał pamiętać dawne czasy. Wyróżniała go jedynie srebrna obrączka, błyszcząca na palcu. Bendik przez cały czas starał się mieć go na oku, patrzył, jak młoda, rzadka trawa kładzie się pięknie pod ostrą kosą Karla Oppdala. Patrzył na jego zgięte plecy, widział, że silne, proste nogi w dobrych butach pewnie trzymają się ziemi. Kiedy się spocił, włosy pod rondem kapelusza przybrały ciemniejszą barwę.
Były teraz prawie takie jak jego własne.
Nieco tylko ciemniejsze, a na skroniach siwawe. Bendik zauważył jednak drobny ruch mięśni wokół oczu, minę przy uśmiechu, prosty nos...
Żałował, że nie ma lusterka.
W powietrzu nad polami niósł się dźwięk kos. Pracowali teraz na zewnętrznych skrawkach, gdzie zwykle pasły się zwierzęta, zanim poprowadzono je w góry. Uważano, że trawa, która wyrośnie tu później, będzie przez to dorodniejsza, w tym roku jednak pozwolono jej rosnąć swobodnie, bez szczypiących ją owiec. Może dlatego była taka rzadka i słaba?
Mężczyźni robili przerwy za każdym nawróceniem, opierali się na kosisku i spluwali, zanim osełka zaśpiewała na ostrzu.
Nie było żartów ani świątecznego nastroju, jaki zwykle towarzyszył pierwszemu danego roku pokosowi traw. Wszystkim bowiem jasny dzień przesłaniała czarna mgła epidemii. Mężczyźni popatrywali w dół na wioskę, jak gdyby spodziewali się, że ujrzą samą Zarazę unoszącą się znad doliny.
Bendik zorientował się, że Karl jest tu najważniejszy. Pozostali trzymali się blisko niego, po cichu prosili o radę, okazywali szacunek nawet teraz, gdy stał wśród nich jak najzwyklejszy parobek Twarz Karla była... szlachetna?
Bendik nie umiał znaleźć odpowiedniego słowa. Może dostojna? Na pewno nie dostrzegał w niej arogancji ani samouwielbienia, jakie często spotyka się u ludzi, którzy prędko doszli do bogactwa.
Osełka Bendika śpiewała nieśmiało.
Stał na skraju łąki, niemal przy samej linii świerków, grunt był tu nierówny, a w wielu miejscach wystawały zarośla ciągliwych pokrzyw. Najgorszy rząd, Bendik sam go wybrał, licząc na spojrzenie pełne uznania.
Na koszuli Karla Oppdala od karku do krawędzi spodni znać było mokry pas. Bendik nadawał tempo, pozostali dotrzymywali mu kroku, skoszona trawa prędko schła, słońce bowiem mocno grzało, a ziemia była wysuszona.
Wreszcie mogli się wyprostować, za nimi rozciągała się równa połać, kwiaty przestały kiwać łebkami na wietrze, leżały zrezygnowane, nie ciesząc już oczu tak jak jeszcze przed chwilą.
Teraz.
Karl Oppdal zaproponował nawrót, lecz dwaj inni mężczyźni chcieli jeszcze pobiec do strumienia, żeby się napić.
Bendik został, ręce nagle mu opadły, zaczął oddychać z trudem, jak gdyby praca mimo wszystko go zmęczyła. Otworzył usta, chciał coś powiedzieć. Spojrzenie Karla nietrudno było pochwycić.
- Dzielnie sobie radzisz, obcy przybyszu. Jak się nazywasz, jak mówiłeś?
- Bendik... Przemilczał nazwisko, nie wiedział, czy Karl Oppdal może je znać, ale nie, na pewno dawno zapomniał o ubogiej dziewczynie, którą pozostawił w Ârdal przed blisko dwudziestu laty. Na tę myśl Bendika zapiekło w sercu. Zdecydował się i dodał:
- Bendik Karlson. Ręka dotknęła ręki, okazały się zdumiewająco równe wielkością, pasowały do siebie jak dłonie złożone do modlitwy.
W oczach ojca wciąż lśniła dobrotliwa ciekawość, jaką okazuje się nowym, sympatycznym znajomym.
- Takich jak ty chętnie widzę w swoim domu, Bendiku Karlsonie.
Bendik wstrzymał oddech. Karl mówił dalej, puściwszy jego rękę, ale chłopak wciąż czuł ciepło mocnego uścisku.
- Na zimę musisz zostać we Wdowiej Zagrodzie, chyba że nająłeś się do kogo innego. Mamy dość miejsca, a czeladna u nas uchodzi za jedną z najlepszych...
Karl uśmiechnął się życzliwie, czekał na odpowiedź.
- Ja... serdecznie dziękuję, to świetna propozycja, Karlu Oppdal, ale...
Kątem oka dostrzegł dwóch kosiarzy powracających znad strumienia, mijały sekundy, język w ustach zdawał się wielki i niezgrabny, nie dało się powiedzieć ot, tak po prostu: Jestem twoim synem, Karlu Oppdal, i wolałbym raczej dostać od ciebie kawałek ziemi, bo zamierzam poślubić najcudowniejszą dziewczynę w całej wsi. Karl wciąż się uśmiechał, lekko poklepał go po ramieniu.
- Zastanów się nad tym, Bendiku. Możesz chyba zajrzeć któregoś wieczoru, kiedy wszystko się już uspokoi, a wtedy dowiem się, czy przyjmujesz propozycję. Zapłata to osiem talarów rocznie, a do tego para butów i dobre jedzenie cztery razy dziennie.
Przed takimi warunkami należałoby ściągnąć z głowy czapkę, niejeden harował ciężko tylko za ubranie i wyżywienie, a cienka owsianka na wodzie nie zawsze miała bodaj słony smak.
Karl wyprostował plecy.
- Ruszamy dalej, chłopcy. Następna łąka jest tuż za zagajnikiem, należy do Sorensgard, wdowa nie ma nikogo, kto mógłby ją skosić, bo obaj najstarsi synowie leżą złożeni chorobą.
Bendik ledwie ciągnął teraz nogi za sobą.
Szumiało mu w uszach, widział tylko długie kroki ojca i dostosował własne do jego rytmu.
Został zaproszony, na pewno lepiej będzie rozmówić się wtedy, gdy będą mieli dość czasu i spokoju, a Karl Oppdal będzie się czuł bezpiecznie we własnym fotelu.
Nie śmiała całkiem w to uwierzyć, przygotowała się już na rozczarowanie, lecz oto on tam siedział. Amelia ostatni odcinek drogi przebiegła w podskokach, dzisiaj udało jej się wyjść wcześnie, Lina bowiem wybrała się z jakąś sprawą do sąsiedniej zagrody, a ojciec miał wrócić do domu dopiero nazajutrz. Wspólnie z pastorem zwołali spotkanie na plebanii, chodziło o przygotowanie się na wypadek, gdyby za sprawą zarazy ubyło latem jeszcze więcej cennych męskich rąk. Wszystko wszak zależało od tych miesięcy, od tego, jak wypielęgnuje się pole, jak zadba o zwierzęta i przygotuje dom. Lato, kiedy słońce grzało, było czasem produkcji, jeśli nie dość będzie się pracować, jesień nie zaczeka. Do pracy zaangażowano już wszystkie dzieci, które skończyły siedem lat, nawet te, które zwykle chodziły w pole raczej dla zabawy. Tam, gdzie wielcy, silni mężczyźni leżeli na łożu boleści dręczeni wymiotami, inni musieli ich zastąpić. To kwestia życia i śmierci.
Kobiety zostawiały najmniejsze dzieci w kuchni u Gundy z Vilde, Marja jednak stwierdziła, że tu niebezpieczeństwo zarażenia się jest zbyt duże, i wysłała Gundę wraz z gromadą maluchów do chaty dzwonnika, która teraz stała pusta.
Tak radzili sobie przez kolejne tygodnie, pracowali od świtu do późnej nocy i co dzień wracali do domu, czując szarpiący za serce strach. Czy jeszcze ktoś zachorował?
Każdego ranka przyjeżdżały do Vildegard wózki z chorymi, ale teraz na szczęście już coraz rzadziej. Ośmioro dzieci i troje dorosłych musiano przewieźć krótką drogą na cmentarz, a dziesięcioro dorosłych i tyle samo dzieci wciąż walczyło o życie. Marja jednak twierdziła, że zaraza już się cofa. Ci, którzy zaczynali chorować teraz, prędzej wracali do zdrowia.
Prawdopodobnie wreszcie zdołała znaleźć właściwe lekarstwo. Amelia wiedziała, że to zawsze trwa, ale mama wszak znała się na rzeczy i niemal instynktownie wyczuwała, czego potrzeba. Nie jest Bogiem, lecz godnie Go zastępuje, myślała Amelia, lekkim krokiem skręcając z drogi i przekradając się do ledwie widocznego mężczyzny pod drzewem wierzby.
- Jestem - szepnęła zdyszana.
Odwrócił się wolno, w jego uśmiechu kryło się wszystko to, co tak pragnęła ujrzeć.
- Milla... mój najpiękniejszy leśny elfie. Nie czekał, aż ona usiądzie, zerwał się na nogi, objął ją i mocno przycisnął do siebie.
- Moja najdroższa... mam dla ciebie nowiny, dobre nowiny.
Lekko pocałował ją w szyję. Amelia drgnęła, bo jego wargi, choć obce, wydawały jej się niewiarygodnie wprost znajome.
Niemal podniósł ją z ziemi, twarz chłopca znalazła się całkiem blisko, gdy się odezwał, czuła zapach kory, którą przed chwilą żuł.
- Mówiłem ci, że jestem całkiem sam, Milla, że nie mam zbyt wiele nadziei, teraz jednak wydaje mi się, że mogę obiecać ci coś więcej, moja kochana.
- Co się stało? Wydajesz się taki...
- Szczęśliwy! Ach, Milla, sądzę, że wszystko mi się jakoś ułoży.
Wtulił twarz w jej włosy i poprawił się:
- Ułoży się nam. Amelia mrugała oczami, coś wzbierało jej w piersi, była bliska płaczu. Na Boga, on mówi o przyszłości, o ich wspólnej przyszłości!
Delikatnie przesunęła palcami po jego karku, poczuła ciepło silnego ciała. Miała wrażenie, że w żyłach jej słodko pulsuje, jak gdyby pękły jakieś tamy i krew mogła płynąć swobodnie.
Bendik odsunął ją odrobinę od siebie, popatrzył w oczy.
- Millu... moja najpiękniejsza.... czy myślisz, że... czy zechciałabyś... gdybym miał kawałek ziemi, mógłbym cię utrzymać...
Zorientowała się, jak trudno jest mu mówić, lecz wiedziała, co pragnie powiedzieć.
- Tak bardzo chciałbym pojąć cię za żonę... Mocno wciągnęła powietrze w płuca, poczuła, że w oczach ją zapiekło, lecz słodycz i rozedrgana wdzięczność stłumiła wszystko inne.
Bendik wyglądał na przestraszonego, decydująca sekunda przeciągała się, wcale nie dlatego, że Amelia tak chciała, po prostu w gardle nagle całkiem jej zaschło. Wreszcie ostrożnie przytuliła policzek do jego ramienia, poczuła rękę, która natychmiast objęła ją w pasie, cicho szepnęła:
- Tak, Bendiku, bo tak właśnie miało być od samego początku świata. Bóg dał nam dusze, które stworzą całość tylko wtedy, gdy się połączą.
Bendik zaszlochał.
- Używasz pięknych słów, moja Millu, ale jest właśnie tak, jak mówisz.
Amelia ośmieliła się podnieść głowę, napotkała jego spojrzenie, zobaczyła, że i jego oczy błyszczą. Ostrożnie przycisnęła wargi od ust Bendika.
Przyjął je tak, jakby chciał zaspokoić głód. Amelia poczuła, jak bardzo stara się opanować; jego usta, choć tak spragnione, dotykały jej ust z nadzwyczajną delikatnością i czułością.
Osłabieni bezmiarem uczuć wyrażonych w tym jednym jedynym pocałunku osunęli się na ziemię. Bendik nie wypuszczał Amelii z objęć, lecz w jego oczach nagle pojawiła się troska.
- Być może obiecałem ci za dużo, Millu, ale musisz mi ufać, kiedy mówię, że dostrzegam nowe możliwości. Na razie nic więcej nie mogę ci zdradzić, ale...
Amelia uśmiechnęła się szeroko.
- Nie musisz, najmilszy, ważne, że mnie chcesz...
Dostrzegł w jej oczach coś nowego, to było tak, jak gdyby ptak niepewnie drepczący po ziemi nagle zgrabnie poderwał się na rozpostartych skrzydłach. Jego Mil - la była taka niewinna, lecz teraz oczy jej zapłonęły, a ufność, jaką w nim pokładała, była większa, niż mogły to wyrazić słowa.
Bendik przytrzymał ją za ramiona, pochylił się mocniej, by wyjść naprzeciw tęsknocie, która malowała się na jej twarzy. Cały czas pamiętał o tym, by jej nie wystraszyć, wiedział też, że nie jest to dziewczyna, którą można się poczęstować, a potem zniknąć...
Jego matka też nie była z takich.
Bendik poczuł ostatnie muśnięcie smutku, lecz zaraz potem twarz matki całkiem zniknęła i nic już nie zdołało zagłuszyć pragnienia ciała.
Z uśmiechem rozplatał tasiemki przy bluzce Milli.
Amelia tego dnia nie nosiła stanika, miała tylko spódnicę na podwójnej podszewce i szeroką bluzkę. Dzień był gorący, nawet teraz wieczorem, mimo to przeszedł ją dreszcz, kiedy bluzka obsunęła się i jego palce delikatnie musnęły miękkie łuki ciała.
Przygryzła wargę, Bendik zauważył, że znów przypomina ptasie pisklę, że coś ją niepokoi.
Z ulgą zauważył ukradkowe spojrzenia rzucane w stronę drogi. Zaproponował więc łagodnie:
- Wejdźmy trochę głębiej w las, czy tam gdzieś nie ma jeziorka?
Amelia uśmiechnęła się leciutko.
- Wiem, o czym myślisz - odparła rozmarzona.
Jeziorko było jedynie maleńkim rozlewiskiem strumyka, które w ostatnich słonecznych dniach znacznie się jeszcze skurczyło, lecz Amelia czuła jego szmer we własnych żyłach, a kiedy Bendik rozłożył na mchu swoją kurtkę, bez wahania rozpostarła obok spódnicę.
Jego ciało przy niej wydawało się takie duże, płaski brzuch przy oddechu unosił się drżąco, chłopak leżał na plecach, a ona siedziała przy nim, pozwalając dłoniom poczuć nieznane ciepło obcej skóry.
Ogarnęło ją uniesienie niemal takie jak w kościele, oderwało jej duszę od ciała.
Jego dłonie bawiły się zanurzone we włosy dziewczyny, Amelia sama rozpięła spinki, rozplatała wstążki, dech zaparło "mu W piersiach, kiedy jasna grzywa opadła w przód, tworząc gniazdo na jego piersi.
Policzki Amelii płonęły, miała świadomość, że siedzieć tak nago przed parą gorejących oczu jest czymś niezwykłym. Ale to były oczy Bendika i nic pod słońcem nie wydawało jej się słuszniejsze. On ofiarował jej własne życie, dziś wieczorem niczego mu nie odmówi.
Bendik jęknął cicho, gdy przesunęła ręce niżej w stronę bioder. Amelia spostrzegła, jak bardzo napięte jest jego ciało i bardziej niż gotowe na to, co miało nastąpić. Czuła mrowienie wzdłuż kręgosłupa, gdy ze spuszczonym wzrokiem pozwoliła palcom pierwszy raz w życiu poczuć mężczyznę.
Oszołomiona wszystkim, co w niej narastało, pozwoliła, by ułożył ją na mchu. Teraz przyszła kolej na niego, Amelia leżała nieruchomo, przymknęła oczy, gdy delikatnie zaczął badać jej ciało.
Obiema rękami objęła twarz Bendika, gdy lekko przeniósł ciężar ciała na ręce i nogi i umieścił kolana między jej kolanami. Na szyi czuła jego wilgotne pocałunki, miała ochotę śmiać się głośno, lecz jednocześnie w sercu ściskał ją płacz.
- Milla, tak cię kocham.
Nie mogła odpowiedzieć, zabrakło jej oddechu.
Bendik zrobił się teraz cięższy, całował usta, aż znów zaczęły płonąć. Coś w niej wzbierało, ciało odzyskało wolę, uniosło się ku niemu, aż jęknęła cicho.
Wreszcie dotarł tam, gdzie chciał. Ból odebrała jedynie jako niewielką dysharmonię w pięknej melodii. On się nie spieszył, nie był obeznany z żądzą, nigdy wcześniej nie stawał na tym obiecującym lądzie.
Amelia ośmieliła się odszukać jego oczy, pragnęła wchłonąć ich widok, zapamiętać go na zawsze, bo był to w jej życiu moment najbardziej święty ze wszystkich. Wiedziała, że nigdy już się nie powtórzy.
Dłonie na karku Bendika bawiły się lokami, przytrzymywały go mocno, tuliły do siebie, udzielając wszelkich zezwoleń, jakich pragnął.
Czuła ruchy ukochanego, każde najdrobniejsze napięcie jego mięśni coraz bardziej ożywiało jej biodra.
Bendik coś mówił, ledwie zdołała rozróżnić słowa. Wiedziała jednak, że wyrażają radość i rozkosz. Na jego twarzy odmalował się wyraz najwyższego uniesienia, a potem czas i przestrzeń się zatrzymały, Amelia nie przestawała go tulić, podczas gdy on przekraczał bramy raju.
Chociaż wcale nie chciała płakać, nie zdołała powstrzymać łez.
Niemal jak w gorączce obdarzyła go tysiącem pocałunków, pokryła wilgocią warg całą spoconą szyję, która miała smak soli i ciepła. Serce Bendika waliło mocno tuż przy jej białej piersi.
Czuła je.
Wkrótce rytm ich serc się wyrównał.
- Dziękuję - rzekł nieswoim głosem.
Oczy miał półprzymknięte, usta rozciągnięte w uśmiechu, na czole rysowała mu się głęboka zmarszczka, jak gdyby coś go zaniepokoiło. Palcem pochwycił łzę spływającą po jej policzku.
- Chyba cię wystraszyłem, kochana... Amelia wolno pokręciła głową, czuła, że we włosy wplątała się trawa i paprochy, ale jakie to miało znaczenie?
- Niczego piękniejszego nigdy nie przeżyłam - szepnęła. - Oprócz twojej muzyki.
Objął ją mocniej, przytulił głowę do jej piersi.
- Nigdy nie sądziłem, że na ziemi istnieje taka radość - wyznał schrypniętym głosem.
Potem przeczesywał jej włosy palcami, wyciągał z nich gałązki.
- Nie mogę pozwolić, żebyś samotnie szła do domu. Nie... po tym. Powinnaś dziś w nocy spać w moich objęciach, Millu. Wydaje mi się, że wyrządziłem ci wielką krzywdę...
Zaprotestowała.
- Nie. Ty nigdy nie mógłbyś mnie skrzywdzić. Nie boję się samotności, Bendiku. Ponieważ ty istniejesz, nic mnie już nie przeraża. Naprawdę lubię być sama, pozwalam wtedy myślom swobodnie krążyć.
- Niech dziś w nocy przylecą do mnie, najmilsza, będziemy mogli być razem.
Odpowiedziała uśmiechem.
- Jutro... pójdę z tobą do twego domu i porozmawiam z rodzicami. Najpierw jednak muszę załatwić inną sprawę, ale kiedy słońce zajdzie, będę czekał tu na ciebie.
Amelia kiwnęła głową, w jej uśmiechu pojawił się cień rozbawienia. Bendik dostrzegł go i zaczął się zastanawiać, czy i ona ma jakąś słodką tajemnicę, której jeszcze mu nie wyznała.
Drżała między chłodnymi prześcieradłami, ciało wciąż płonęło, rzucała się po łóżku jak w tyle poprzednich nocy z jego obrazem przed oczami.
Ale teraz...
Teraz nieznana radość otrzymała imię. Bendik dłońmi i całym ciałem objawił to, czego przedtem zaledwie się domyślała. Uroczysty nastrój jej nie opuszczał, myśli podnosiły ją wysoko pod niebo.
Jestem teraz kobietą.
Jestem dorosła.
Od dziś należę do niego, tylko do niego.
Niczego nie żałowała, jedynie maleńki cierń niekiedy kłuł ją w serce, wiedziała bowiem, że rodzice zabiliby Bendika, gdyby przeczuwali, co tego wieczoru przeżyła ich córka. I Bóg na pewno także zauważył jej grzech, lecz miłość w jej sercu była dostatecznie silna i czysta, by go zrównoważyć.
Czy kiedy pokaże się ojcu i mamie jutro rano, natychmiast poznają po jej oczach, co się stało?
Amelia poderwała się z łóżka, i tak nie mogła zaznać spokoju. Zapaliła świecę, przystawiła ją do lustra, odnalazła odbicie swych oczu, szukała czegoś, co musiało tam być.
Oczy były niebieskie, ale w blasku płomienia połyskiwały złociście. Włosy także błyszczały, policzki pokrywał rumieniec, a wargi były nieco pełniejsze niż zwykle.
Od jego pocałunków!
Zadrżała z zimna, stała całkiem naga, czuła, że jej własny zapach się zmienił. Pachniała teraz morzem, wodorostami i czymś, czego nie umiała nazwać.
Między udami pulsowało wilgotne gorąco.
Amelia nie ośmieliła się zawędrować tam palcami, domyślała się, że stoi na skraju jeszcze bardziej nieznanej krainy.
Bendik wcale nie wiedział więcej niż ona. Zorientowała się, że i dla niego był to pierwszy raz, i ta świadomość uradowała ją bardziej, niż potrafiła to wyrazić.
Było tak, jak być powinno.
Bendik i Amelia.
Na zawsze.
Szczęśliwa nie zmrużyła oka przez całą noc.
Biało - rudy kogut powiedział jej, że nad ranem musiała się jednak zdrzemnąć. Głosił ludziom pobudkę, nie pozwalał na dłuższy sen. Amelia usiadła na łóżku, w półśnie uśmiechnęła się, czując, że jej ciało wciąż jest rozgrzane i żywe, wciąż na wspomnienie ukochanego krew zaczynała szybciej krążyć jej w żyłach.
Dzisiaj.
Dzisiaj przyprowadzi go do domu. Mama też będzie, jest wszak sobota, a zaraza ustępuje.
Amelia przeciągnęła się jak kot. Głowa nieco jej ciążyła, jakby w oszołomieniu. Ale oczy patrzyły jasno, nic nie wskazywało, że tak mało spała.
Prędko naciągnęła sukienkę i postanowiła poprosić parobka, by wystawił dziś w kuchni balię. Sama nagrzeje wody, weźmie też odrobinę lawendowego mydła mamy i umyje włosy, aż będą pachniały czystością. Potem uprasuje swoją najlepszą suknię.
Dziś wieczorem przyjdzie do niego i pokaże mu, kim jest naprawdę.
Najbogatsza dziewczyna w całej wsi.
Amelia zachichotała leciutko na myśl o wyrazie jego twarzy, kiedy się o tym dowie. Biedny Bendik, tak bardzo się niepokoi, czy zdoła zapewnić jej utrzymanie, ale gdyby było inaczej, nie ośmieliłaby się go pokochać. Na pewno bez trudu uzyska wybaczenie za swoje kłamstwa. Kiedy Bendik dowie się o zdradzie Oysteina, zrozumie. Bała się mu o tym wspominać, obawiała się, że mógł dowiedzieć się czegoś we wsi i że w jakiś sposób zdoła ją odkryć. Nie okłamała go wszak wprost, ale za każdym razem, gdy pytał o rodzinę, odpowiadała zdawkowo i zaraz szukała nowych tematów do rozmowy. Ona natomiast wiedziała o nim sporo, godziny spędzone w wierzbowych zaroślach były równie nagie jak tamta nad jeziorkiem. On już jest jakby częścią mnie, myślała Amelia. Jesteśmy tacy do siebie podobni. Bendik z powagą skinął głową, gdy opowiedziała mu o ciążącej jej winie. Wszyscy we wsi zapewne wciąż mówili o śmierci Benjamina, przekręciła więc nieco tę historię, lecz nie zataiła najważniejszego, własnej odpowiedzialności.
Nie powiedział jak inni, że nie powinna myśleć w ten sposób, nie zlekceważył jej poczucia winy, nie twierdził, że postępuje niemądrze, wciąż do tego wracając.
Z powagą kiwnął głową, uścisnął ją za rękę.
- Wiem, jak to boli, Millu, ale nie można zrobić nic innego, jak tylko prosić Boga o wybaczenie. Pewnego dnia przekonasz się, że nic nie mogłaś na to poradzić. Wszystkim, czego doświadczamy, steruje potężniejsza ręka.
Uśmiechnęła się wtedy do niego, chociaż oczy błyszczały jej od łez.
Śmierć Benjamina była niczym olbrzymi ciężar spoczywający na jej barkach, lecz Bendik ulżył jej, biorąc na siebie połowę. Amelia odetchnęła.
Zatroszczyła się, by drzwi były starannie zaryglowane, i dopiero potem rozebrała się i wskoczyła do ciepłej wody. Z podwórza dobiegało szczekanie i miauczenie kotów. Po radosnych piskach psa poznała, że to ojciec wrócił do domu.
Serce mocniej uderzyło jej w piersi. Bała się trochę tego, co nastąpi wieczorem. Czy wybuchną gniewem?
Nie.
Może mama, zawsze była prędka w słowach. Gdy jednak zobaczą miłość opromieniającą ją i Bendika, ustąpią, obiecali jej wszak kiedyś, że będzie miała prawo wybrać sama.
Bendik był uczciwym, pracowitym, przystojnym młodym mężczyzną. Wprawdzie niewiele posiadał na tej ziemi, lecz dzięki temu bogatszy był w czułość. Amelia wiedziała, że zajmie się nią troskliwie, będzie mężem, z którego rodzice powinni się radować i dziękować Panu za takiego zięcia.
Mydło powoli wędrowało po skórze, zapach wypełnił kuchnię niczym powiew wiatru z dalekich krain.
Z włosów Amelii ściekała woda, zrobiło jej się trochę zimno. Otuliła się w koc, który przyniosła, i siadła przy płonącym wciąż ogniu, by się wysuszyć. Mogłaby wyjść na zewnątrz, pozwolić, by ogrzały ją promienie słońca.
Dziś jednak potrzebowała spokoju i bezpiecznego zamknięcia ścian.
Serce trzepotało jej w piersi jak wystraszony ptak.
Pożyczyła sobie najpiękniejszą koszulę matki, obszytą angielskimi koronkami, prawie nie używaną. Cieniutki materiał tak dziwnie pieścił skórę, przywykłą do ciężkiego samodziału i wełny. Amelia westchnęła lekko, czując dotyk materiału, tyle wystarczyło, by skóra przypomniała sobie o Bendiku i zapłonęła.
Najlepsza jasnoniebieska sukienka czekała już przygotowana.
Spojrzenie na krótki cień rosnącego na podwórzu drzewa powiedziało jej, że wciąż jest ledwie popołudnie.
Co zrobić, by godziny szybciej płynęły?
Jak zdoła czekać tak długo, kiedy wszystko w niej drży ze strachu i tęsknoty?
Amelia nie miała sił, by spotkać się z jakimkolwiek człowiekiem. Z sukienką na ręku przemknęła do swego pokoju. Kiedy biegła po schodach, łagodny przeciąg głaskał delikatnie nagie łydki wystające spod koronek koszuli, ale to nie z zimna pokryły się gęsią skórką.
Nareszcie, nareszcie gospodarstwo ucichło po ostatniej części dnia pracy. Była sobota, święto. Parobcy ruszyli nad strumień, by tam się oporządzić, pewnie wybierali się do Dosen na tańce. Lina ani chybi już tam była, musiała pilnować swego nowego ukochanego, a dziecko posłała do łóżka z nakazem, by nie wstawało, dopóki kogut znów nie zapieje.
Amelia krążyła po swoim pokoju, słyszała, że ojciec chodzi na dole. Nadeszła pora posiłku, mama mogła zjawić się w każdej chwili. Dziewczyna zacisnęła pięści, przymknęła oczy. Musi wziąć się w garść, zejść do nich i udawać, że wszystko jest jak zawsze.
Potem zaś...
Kiedy rodzice po obiedzie pójdą do siebie, jak to mieli w zwyczaju, bez trudu zdoła się wymknąć. Nie będą jej szukać przez kilka godzin. Zresztą dziś wieczorem długo nie zabawi, tylko tyle, ile potrzeba, by wszystko Bendikowi wyjaśnić. Potem oboje wrócą do Wdowiej Zagrody, Amelia wiedziała, że mając go u swego boku, mniej będzie się bała rozmowy z rodzicami.
Wróciła matka, koła powozu zaturkotały na żwirze, Amelia podeszła do okna, zobaczyła, jak ze środka wyskakuje smukła postać. Czarne włosy mocno przewiązane były chustką, lecz zanim jeszcze matka dotarła do drzwi, ściągnęła nakrycie i potrząsnęła czarną czupryną. Amelia zmrużyła oczy, obserwowała matkę. Szła lekkim, sprężystym krokiem jak młoda dziewczyna, ale na skroniach po obu stronach pojawiła się już siwizna. Ożywiła kruczoczarną grzywę, czyniąc matkę jeszcze piękniejszą, stwierdziła Amelia. Żałowała, że nie odziedziczyła włosów po niej, właściwie to dziwne, że ona sama jest taka jasna, mając za matkę istne skrzydło kruka. Ojciec nie był przecież blondynem, ale może w dzieciństwie jego włosy również miały ten sam kolor dojrzałego zboża.
Marja zawołała z sieni, Amelia jej odpowiedziała.
- Zmyję tylko kurz z siebie i zaraz przyjdę!
Amelia zeszła na dół, zmusiła serce, by biło normalnym rytmem, drogi jasnoniebieski brokat ciężko uderzał o łydki, zamiatając schody, które Lina przed wyjściem wyszorowała do białości piaskiem.
- Amelio, jak ślicznie wyglądasz, dobrze znów widzieć cię taką, mój piękny promyczku słońca!
Karl uściskał ją, ale szybko się odsunęła w obawie, że ojciec wyczuje jakiś obcy zapach.
Ale nie przestawała się uśmiechać, pozwoliła mu zaprowadzić się do stołu, ten powtarzany z przesadą rytuał był ich wspólnym żartem, który pomagał im w poradzeniu sobie z gwałtownym przejściem do bogactwa i zamożności.
- Księżniczka tak przebiegle się dziś uśmiecha? Chyba nie wybiera się na... tańce?
W oczach ojca pojawił się szczery niepokój, Amelia przełknęła ślinę, pokręciła głową. Karl roześmiał się z ulgą.
- Nie warto chyba, moja kochana Amelio, ludzie gadają... Ale niedobrze też, że nie masz żadnej w życiu rozrywki.
Zatrzymał się, zamyślił i zaraz rozjaśnił w szerokim uśmiechu.
- Dziecko moje, mam pewien pomysł.
- Jaki, ojcze? Karl szeroko rozłożył ręce.
- Kiedy zaraza już minie i skończą się żniwa, wyprawimy bal.
- Bal?
Amelia zachichotała. Bal to coś, o czym dotychczas jedynie czytali w książkach, opisujących życie szlachty na królewskim dworze.
Karl mówił teraz głośniej, jego rozradowana twarz odmłodniała.
- Oczywiście, bal, dla całej wsi! Dopiero będzie o czym mówić!
- Ach, tatusiu, powiedzą, że kompletnie już oszaleliśmy, że zadzieramy nosa.
- Nic mnie to nie obchodzi. W dodatku nie przypuszczam, żeby tak mówili, kiedy zaprosimy wszystkich.
Amelia śmiała się perliście, szczęśliwa, że ojciec zajmuje się własnymi pomysłami. Teraz mogła się do woli czerwienić i okazywać podniecenie, ojciec uzna, że to myśl o planowanym balu rozpłomienia jej policzki. Ale właściwie to naprawdę świetna propozycja, całej wsi przyda się jesienią jakaś radość. W dodatku jest inny powód, by się bawić, ojciec dowie się o nim już za kilka godzin.
Bal zaręczynowy.
Tak przecież świętowano, gdy księżniczka znalazła sobie męża, Amelia czytała o tym w książkach.
Tak, tak będzie dobrze.
Weszła Marja, ubrana w nową suknię z czarnego jedwabiu. Przy rękawach i szyi zwisały sznureczki splecione z czerwonej jedwabnej przędzy, wplotła je także we włosy, lecz i tak kędziory dziko pieniły się wokół jej głowy. Nie przystoi to dorosłej kobiecie, lecz do Marji Oppdal bardzo pasowało.
- Jedzmy, jestem już taka głodna. Karl pocałował ją prędko.
- Widzę, że idą lepsze czasy.
- Tak, nareszcie mam odwagę wierzyć, że to wkrótce minie. Dzisiaj nie przywieziono już żadnego nowego chorego, a ci, którzy są, najwyraźniej zdrowieją. Boję się tylko o starego dziadka z Sondre, jest strasznie słaby i raczej nie...
- Dość już o tym, nie chcę dziś słyszeć ani słowa o chorobie, biedzie, wojnie, o niczym takim. Dzisiaj będziemy mówić o czymś zupełnie innym, moja droga. Nasza mała księżniczka zamierza bowiem wydać bal.
Amelia ze śmiechem lekko trzepnęła ojca.
- Ależ, tato, to przecież ty wymyśliłeś to szaleństwo, wcale nie ja.
Karl machnął ręką.
- Wszystko jedno, uczcijmy sam pomysł, moje dziewczynki, nie uważacie, że nadszedł już najwyższy czas, by mieć w życiu trochę radości?
Marja wyglądała na zaskoczoną, ale zmarszczki na czole już się wygładzały.
- Przynieś wino, w sekretnym składziku Antona została jeszcze butelka albo dwie.
- Ja pójdę - Amelia z wdzięcznością zerwała się z wielkiego wysokiego krzesła i wyszła. Za plecami natychmiast usłyszała odgłosy pocałunków, zaczerwieniona zamknęła za sobą drzwi do piwnicy i zsunęła się po wąskiej drabince, przytrzymując szeroką spódnicę.
Nawet tutaj na dole słyszała słowa, jakie wymieniali między sobą rodzice, miała dziwne wrażenie, że rozpoznaje te same proste wyznania miłości, które wczoraj wieczorem wydawały jej się zupełnie wyjątkowe. To dziwne mieć świadomość, że mama... z tatą...
Drewniane bale nad jej głową zatrzeszczały od ciężkich kroków.
Usłyszała pukanie do drzwi.
Co za pora na wizytę obcych!
Nie mogła znaleźć butelek z winem, w piwnicy było ciemno, migoczące światło starej łojowej lampy wydobywało z mroku jedynie cienie beczek, półek i przegród.
Amelia czuła, że wybrudziła sobie ręce, kącik, w którym Anton urządził swój potajemny magazyn, pokrywał gruby kurz. Jest! Cienka szyjka, końcówka zgrabnego szklanego baniaka z winem. Z trudem podniosła go z wyściełanego słomą posłania.
Nad głową usłyszała głosy.
Trzy głosy, wszystkie tak dobrze znane.
Stała długo, jakby całe ciało jej umarło, a dusza umiejscowiła się wyłącznie w uszach. Od kamiennej podłogi powiało nagle lodowatym chłodem.
Szklana bańka z winem pękła, upadając na posadzkę, część słodkiego czerwonego płynu wsiąkła w jasnobłękitny brokat. Reszta popłynęła jak krew.
Nigdy nie czuł takiego drżenia serca jak w chwili, gdy stawał przed ciężkimi okutymi żelazem wrotami do Wdowiej Zagrody i patrzył, jak się otwierają. Zaprowadzono go prosto do salonu, choć było oczywiste, że przychodzi nie w porę. Karl Oppdal i gospodyni siedzieli przy pięknym stole, stało już przed nimi jedzenie, a kiedy dotarł do nich odgłos jego kroków, odskoczyli od siebie jak młoda para kochanków, którą ktoś przyłapał w samym środku popełnianego grzechu.
Bendik trzymał czapkę w ręku, włożył dziś najlepsze ubranie. Pożyczył nawet całkiem nowe spodnie i białą koszulę.
Karl Oppdal odwrócił się w jego stronę, w oczach pojawił się cień irytacji. Bendik z trudem przełknął ślinę, żałując, że w ogóle ośmielił się tu przyjść.
Głos nie chciał go słuchać, lecz oczy Karla Oppdala zaświeciły się, gdy go poznał, co chłopakowi dodało odwagi.
- Zacny panie... panie Oppdal, bardzo mi przykro, widzę, że zjawiłem się nie w porę... ale ponieważ prosiliście, bym przyszedł...
Marja uśmiechnęła się, popatrzyła na męża.
- Rozumiem, że się znacie? Nie przedstawisz nas? Karl kiwnął głową, wstał.
- To Bendik Karlson, wspaniały młody człowiek, jeden z tych, co wiedzą, że uczciwa praca nawet w złych czasach zaprowadzi dalej niż skargi i narzekania. Dlatego zaproponowałem mu miejsce u nas, Marjo. Przydadzą nam się tacy jak on, prawda?
Gospodyni skinęła głową, miała taki piękny uśmiech, choć właściwie nie wyglądała na miłą, w błyszczących oczach kryło się zbyt wiele ostrości, ale była dostojna niczym jakaś pogańska bogini.
- Usiądź, Bendiku, mamy kilka minut, nasza córka poszła po wino. Możesz dać mi odpowiedź już teraz, ale zakładam, że sprawa, z którą przychodzisz, mnie ucieszy. Zostaniesz u nas?
Bendik nerwowo zwilżył wargi, miał wrażenie, jakby unosił się nad krzesłem, stopy niemal straciły kontakt z podłogą. Postanowił niczego nie owijać w bawełnę i mocnym, wyraźnym głosem oznajmił:
- Karlu Oppdal, okazałeś wiele życzliwości obcemu, zaofiarowałeś mi zarówno strawę, jak i mieszkanie pod swoim własnym dachem. Może odgadłeś to, o czym chcę ci teraz powiedzieć, może jakiś głos w tobie ci to podszepnął. Jestem twoim synem.
Karl nie zareagował, siedział tak samo wyprostowany, nie upuścił kawałka chleba, który wziął do ręki, chcąc zaostrzyć apetyt.
Bendik podniósł głowę, popatrzył mu prosto w oczy, twarz Karla zniknęła w szarej mgle. Tylko płomienie kandelabrów błyszczały w oczach Bendika, rozpływając się w żółte połyskujące pasma. Zaczął gwałtownie mrugać.
Oczy Marji Oppdal przypominały dwie głębokie studnie, oddychała szybciej, kierując wzrok to na męża, to na Bendika. Znów właśnie popatrzyła na niego i wyczuł teraz, że ona już to zaakceptowała, jak gdyby na twarzach obu mężczyzn wypisane były te same linie. Być może tak właśnie jest, pomyślał Bendik, tylko potrzeba kobiety, by to zauważyła.
Karl jakby się ocknął, odłożył kawałek chleba, nawet na niego nie spojrzawszy, chciał ująć w rękę kieliszek do wina, lecz szkło wciąż było puste, odsunął więc zamiast tego gwałtownym ruchem talerz.
- Opowiadaj - zażądał nieswoim głosem. - Jeśli nie jesteś Jezusem, trudno wyobrazić mi sobie, by twoja historia była prawdziwa, nie tknąłem bowiem innej kobiety poza moją żoną. Moje życie rozpoczęło się, kiedy ją spotkałem.
Bendik z całych sił starał się powstrzymać łzy, lecz głos miał teraz gruby od strachu.
- Ellinor przed dziewiętnastoma laty urodziła syna. Nigdy nikomu nie wyznała, kim był jego ojciec, chociaż Bóg jeden wie, jak bardzo ludzie naciskali. Musiała radzić sobie sama i tylko dzięki własnej sile i miłości zdołała zapewnić dziecku coś w rodzaju życia. Ellinor nie zdążyła się zestarzeć, zmarła tej wiosny jako zmęczona, wycieńczona kobieta. Dopiero wtedy, gdy nie widziała już innego wyjścia, zdradziła swą tajemnicę, zdradziła marzenie. Powiedziała, że pewnego dnia dotrzymasz słowa i wrócisz do Ârdal.
Karl pobladł.
Policzki Marji natomiast pałały rumieńcem.
Bendik zauważył gniew, jaki ogarnął tę kobietę, lecz wiedział, że ona już wzięła stronę jego matki i jej oburzenie skierowane było nie na intruza, który tak wdarł się w ich życie, lecz na męża. Bendikowi w jednej chwili zrobiło się żal Karla.
- O nic cię nie winię, Karlu Oppdal, kiedyś być może miałem do ciebie pretensje, gdy strasznie bolałem nad stratą matki, zanim cię poznałem. Teraz jednak wiem, że jesteś dobrym człowiekiem, można być dumnym ze... ze znajomości z tobą.
Karl widać odzyskał wreszcie zdolność mówienia:
- Bendik Karlson... Karlson*2! Bendik zarumienił się.
- Wymyśliłem to nazwisko, gdy mnie pytałeś. Bałem się, że nazwisko matki może ci się z czymś skojarzyć, nie chciałem, by stało się to zbyt wcześnie, nie wiedziałem przecież, jakiego rodzaju człowiekiem jesteś. Powiedziano mi jedynie, że byłeś ubogim chałupnikiem, synem dzierżawcy.
Karl wolno pokiwał głową, bacznie przyglądał się młodemu chłopakowi.
Marja nakryła dłonią jego drżącą rękę.
- Witaj, Bendiku Karlsonie - rzekła po prostu. Karl patrzył na nią wzburzony.
- Marjo, jak możesz! To przecież nie jest wcale pewne, nawet mnie nie spytałaś!
Bendik wsunął rękę do kieszeni. Srocze srebro zabłysło w płomieniu kandelabrów. Oczy Karla nagle jakby się zapadły, popłynęły z nich łzy. Patrzył na kamień, Bendik widział, że sobie przypomina.
- Ellinor... - szepnął.
Ze ściągniętej twarzy dało się wyczytać poczucie winy, wargi Marji nie były już tak napięte i białe.
Karl podniósł się chwiejnie, obiema rękami przytrzymał się mocno kul, którymi zakończone było oparcie krzesła. Odsuwany mebel zaskrzypiał o podłogę. Zgarbiony okrążył stół jak stary człowiek, na nogach, które nie chciały go nosić.
Zatrzymał się przed Bendikiem.
Ciężko położył ręce na ramionach chłopaka.
- Wybacz mi, Ellinor - szepnął. Usłyszał to tylko Bendik.
Jestem twoim synem, jestem twoim synem, jestem...
Bratem twojej córki.
Krwią twojej córki.
Amelia zasłoniła uszy, kamienna posadzka ściągnęła ją do siebie, napełniając ją chłodem, lecz słowa nie przestawały palić ogniem, niszcząc wszelką radość i pozostawiając po sobie jedynie czarny wstyd. To niemożliwe, to musi być sen, piwnica zmieniła się w gabinet strachów, jak gdyby sam diabeł władał tu w czarnym mroku, chciał ją oszukać i zabić tym strasznym kłamstwem:
Bendik był synem jej ojca.
Zaszlochała, z trudem chwytając powietrze, pierś miała jak zasznurowaną, z rozlanego wina unosił się zapach chyba taki jak w samym piekle.
Osłabła nagle, upadła.
Głowa nie chciała znieść już nic więcej, uszy się zamknęły, serce postanowiło przestać bić z nagłego żalu. Została już tylko czerń głębokiej piwnicy, Amelia zapragnęła pozostać tam na zawsze.
To Marja pierwsza przypomniała sobie Amelię i poszła jej szukać. Mężczyźni wciąż się obejmowali, ona powtarzała w myślach: Cóż to za wstrząs!, lecz mimo wszystko przyjęła to zdumiewająco lekko.
Karl utracił tego, którego uważał za syna.
Teraz Bóg zwrócił mu rodzone dziecko. Była w tym pewna sprawiedliwość, Marja przyjęła to jako znak od Pana, jej kłamstwo zostało wybaczone, obróciło się na dobre. Amelia także poniosła stratę, wciąż nie przestała żałować swego brata Benjamina, który nie był z tej samej krwi i kości co ona. Zyskała teraz nowego, prawdziwego brata, który mógł się jej przydać, kiedy później zostanie w życiu sama.
Marja wyszła po cichu.
Może córka usłyszała coś pod drzwiami i zlękła się, pomyślała, może zrozpaczona i wystraszona gdzieś się schowała. Prawdopodobnie wstrząs okazał się dla niej za duży, uciekła w samotność jak zwykle, gdy przeżycia stawały się zbyt dramatyczne.
Lecz Amelia nie leżała wyciągnięta na swoim łóżku, nie siedziała przy ogniu w kuchni, jak robiła zawsze, będąc małym dzieckiem.
Marja przestraszyła się.
Piwnica!
Pobiegła przez sień, otworzyła zewnętrzne drzwi do piwnicy, popatrzyła w mroczną głębię. Stara łojowa lampa zamigotała, gdy drzwi na górze drabiny znów się otworzyły. Światło sprawiło, że głębia stała się jeszcze bardziej przerażająca, rozkołysane jęzory lizały ściany, malując na nich budzące grozę cienie.
Marja uderzyła w krzyk.
Córka leżała na podłodze kilka kroków od schodów, wokół niej podłoga lśniła czerwienią, Marja nie widziała twarzy Amelii, zauważyła jedynie, że jasne włosy zabarwiły się ciemnoczerwoną cieczą.
- Karl! Karlu! Amelia! Jednym skokiem pokonała drabinę, sama o mały włos nie straciła przy tym równowagi i nie potoczyła się na twardą kamienną posadzkę, ale dłonie w ostatniej chwili zdążyły się przytrzymać, stopa ciężko wylądowała na podłodze. Już była przy córce i trzymała ją w ramionach, czując, że serce lodowacieje jej w piersi.
Głowa Amelii w przerażający sposób opadła na bok, straszna chwila jeszcze się nie skończyła, a serce Marji już protestowało przeciwko śmierci. Wreszcie Marja na zdrętwiałej ze strachu twarzy poczuła lekkie tchnienie życia. Rzęsy córki leciutko drżały.
Dzięki Ci, Boże.
- Amelia... Amelia... ty żyjesz, ach, żyjesz!
Marja przytuliła ją, palcami obmacała ciało córki, posmakowała czerwonego płynu. To nie była krew, lecz wino.
Ze szlochem pozwoliła, by strach uszedł jej z piersi, łzy potoczyły jej się po policzkach. Karl stał na szczycie schodów, nie widziała jego twarzy, a cień za nim rozwiał się, lecz Marja nie poświęciła mu ani jednej myśli.
- Ona żyje, spadła, znalazłam ją tutaj... skąpaną w winie, nie we krwi, Karl, nie we krwi! Chyba tylko zemdlała, nie jest ciężko ranna, ale musimy ją stąd zabrać, położyć do łóżka, może jednak coś sobie złamała, muszę...
- Cicho, za dużo mówisz, kochana, kiedy się boisz. Ja ją wezmę.
Był przy niej, spokojny i bezpieczny. Delikatnie wziął Amelię na ręce i zaczął wspinać się po stromych szczeblach drabiny, jakby kruche ciało córki nic a nic mu nie ciążyło.
Gdy Amelia oszołomiona zanosiła się krzykiem, Marja pocieszała ją dotykiem chłodnej dłoni i naparami, które zmuszały dziewczynę do odpoczynku. Jedynym zranieniem, jakie zdołali znaleźć, było nieduże otarcie na skroni. Marja miała dostatecznie duże doświadczenie, by wiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
Twarz Karla wciąż była blada. Marja gładziła ją delikatnie, wiedząc, że ten dzień przyniósł mężowi zbyt wiele wstrząsów.
- Dziś wieczorem nie tylko odzyskałeś córkę, dostałeś też syna...
Karl kiwnął głową, lecz na jego twarzy więcej było żalu i winy niż radości.
Bendik nie wiedział, co robić. Zorientował się, co się stało, córkę Karla Oppdala znaleziono u stóp drabiny prowadzącej do piwnicy, zauważył nawet jakąś postać leżącą w mroku, spostrzegł też, że podłoga wokół niej zabarwiła się na czerwono. Tego było już za wiele.
Rozmowa z Karlem pochłonęła całą jego siłę, wszystkie myśli, nie potrafił pojąć, że ta tragedia musiała się rozegrać akurat teraz w tak ważnym momencie, w najważniejszej godzinie jego życia.
Bendik uciekł. I tak nikt nie zwracał na niego uwagi.
Biegł z Wdowiej Zagrody jak oślepiony, nie potrafił już zachować zdrowego rozsądku, uczucia wezbrały mu w piersi niczym coś konkretnego, wywołującego mdłości.
Pod drzewem wierzby osunął się na ziemię, wcisnął twarz w miejsce, gdzie ona kiedyś siedziała, gorąco modląc się, by była tu teraz. Jedyny punkt zaczepienia, jedyny element niezmienny, prawdziwy, czysty, pozbawiony wszelkiego zła.
Milla.
Przyjdzie tu dziś, trochę później.
Obiecał jej szczęście, przysiągł, że to będzie godzina, kiedy zawrą wieczny pakt, że pójdą dzisiaj razem drogą i ona przedstawi go swoim rodzicom.
Na pewno nie będzie żadnych problemów, zwłaszcza gdy się dowiedzą, że jest najstarszym synem z Wdowiej Zagrody, jedynym synem. Być może córka także już nie żyje. Zaklinał się jednak przed samym sobą, że nigdy nawet w myślach nie zazdrościł jej sytuacji, nigdy nie chciał niczego odbierać nieznajomej siostrze, cieszył się, że ją pozna. Ludzie we wsi wszak powiadali, że jest bardzo ładna i miła, tylko bardzo ostrożna, zapędzona do kryjówki samotności przez żałobę i zdradę. Dane jej było posmakować mniej słodkich stron zamożności, do Bendika dotarły już wieści o zerwanych zaręczynach.
Może ona nienawidzi srebra i nie pozwoli, by zagrodziło drogę miłości?
Ale Milli nie zrobi to żadnej różnicy, ona będzie go kochać, bogatego czy biednego, tego był pewien.
Szlochając, zdołał wreszcie odzyskać pewien spokój. Pozwolił, by myśli całkowicie zapełniła mu jej osoba, wspomnienie czułej troskliwości było właśnie tym, czego potrzebował, by móc się teraz podźwignąć.
Milla, Milla.
Dlaczego nie przychodzisz?
Nie słyszysz, jak moje serce wzywa cię akurat w tej chwili? Nie słyszysz, jak cierpię, jak się dręczę? Moje życie stanęło na głowie i tylko ty możesz mi pomóc. Znaleźć odpoczynek i powiedzieć, jaki naprawdę jest ten świat.
Wreszcie zdołał wybuchnąć płaczem.
Płakał za Karla Oppdala.
Za dziewczynę, której nie znał, lecz która była jego siostrą.
Bendik złożył ręce i modlił się na zmianę o jej życie, o swoje własne i o Milli.
Ach, Boże, jakże zgrzeszyłam, jakże głęboko upadłam, jakże łatwo zapomniałam o Twoich słowach! Jestem nędznym robakiem, znów sprzeniewierzyłam się ustalonemu przez Ciebie prawu, sprzeciwiłam Twej woli.
Poszłam do niego, oddałam mu wszystko, zwiodłam go na zatracenie.
On nigdy nie był zły, dobry Boże, ale ja pociągnęłam go w najgłębszy mrok, Boże, jeśli nie ma dla mnie łaski, przyjmuję to, ale dusza Bendika... jej nie możesz odepchnąć od siebie, nie możesz potępić.
Bo jeśli oboje zgrzeszyliśmy, to ja podałam mu jabłko, skusiłam go. Oszczędź go, Panie, tak jak oszczędziłeś Adama, zmiażdż głowę węża kamieniem, zabij mnie tutaj, jak leżę przed Twoim obliczem, lecz oszczędź Bendika, w imię Jezusa Chrystusa daj mu jeszcze szansę, wybacz mu, zanim dowie się, co zrobił, i niechże jego boleść będzie mniejsza niż moja, ukryj mój grzech w swej wielkiej księdze, Panie, i nie pozwól, by zniszczył kolejne serca. Przez całe życie będę tego żałować i pokutować i nigdy, przenigdy nie zapomnę, jaki dług spłacam.
Zdrętwiałe palce Amelii były już jak martwe, pobielały, ściskała je tak długo, że przestała odczuwać ból.
Zamknęła drzwi, zaryglowała je od środka, reagowała jedynie na przestraszone wołanie matki dobiegające z zewnątrz, wypowiadała słowa, które pozwalały Marji stamtąd odejść. Obiecywała, że już niedługo zejdzie na dół, musi tylko najpierw się przygotować...
Przygotować.
Zawrzeć przymierze z Bogiem.
Kiedy wstała, stopy dźwigały ją z większą silą, niż się spodziewała, lepiej się też czuła.
Nie zostało jej jeszcze wybaczone, lecz już zaczęła spłacać dług, odrzuciła wszak samo życie.
Nie wydawało się to wcale trudne, skoro miłość i tak musiała umrzeć. Przecież to, co odczuwała jako najpiękniejsze na świecie, najbliższe temu, co można nazwać rajem na ziemi, okazało się najbardziej haniebnym, najczarniejszym grzechem, najgorszym, jakim można zbezcześcić imię miłości.
Cudzołóstwo.
Kazirodztwo.
Ludzie ustanowili prawo przeciwko takiemu grzechowi, a karą była śmierć.
Boskie prawo nie różniło się, takich jak ona czekała śmierć wieczna.
Amelia wiedziała o tym, słyszała to już tysiąckroć, sama uznała, że to sprawiedliwe. Z obrzydzeniem patrzyła na człowieka, którego prowadzili na szubienicę za to, że przychodził do łóżka swej własnej córki i sypiał z nią.
To sprzeczne z naturą, sprzeczne z prawem, bezbożne.
Równie dobrze mogła odwrócić się od Boga plecami i szukać wczesnego kresu tego życia.
Amelia jednak poznała kiedyś łaskawego Boga, uśmiechniętego, niosącego pociechę. Może był tam gdzieś, może istniał bodaj maleńki promyk nadziei nawet dla człowieka takiego jak ona. Jeśli tylko poniesie dostateczną ofiarę, jeśli zdoła uczynić tyle dobra, że On znów zechce na nią popatrzeć i będzie mógł ją kochać pomimo jej niepojętego grzechu.
Pokaże Mu, nawet przez moment nie spocznie, będzie spłacać swój dług z nadzieją, że dzięki temu ocali duszę Bendika, a innym ludziom oszczędzi strasznej prawdy.
- Dobry Boże, oszczędź bólu sercom moich rodziców, pomóż mi to ukryć tak, aby grzech, który popełniłam, nie sprowadził ciemności także na ich dusze. Pomóż mi znaleźć jakiś sposób, drogę...
Amelia wciągnęła brązową płócienną spódnicę, której używała wyłącznie wtedy, gdy pomagała Gundzie w najcięższych pracach w Vildegard, włosy ukryła pod chustką z takiej samej grubej tkaniny.
Tak ubrana zeszła na dół.
Był już ranek.
Karl i Marja niepokoili się o córkę. Widzieli, że wstała już z łóżka, że wczorajszy upadek nie uszkodził członków ani ciała, jedynym śladem po nim było wąziutkie zadrapanie na skroni. Strach jednak ich nie opuszczał, z ust Amelii bowiem wydobywały się słowa, których nie mogli zrozumieć. Co się z nią stało? Czy oszalała? Czy to upadek sprawił, że córka stała się nieobliczalna? Takie rzeczy są możliwe, Marja miała nie raz do czynienia z człowiekiem, który postradał zmysły po wypadku z urazem głowy.
Jednocześnie jednak Amelia miała w oczach nieprawdopodobny upór i wszystko, co mówiła, wiązało się ze sobą w rozumny sposób.
Córka przyglądała im się jasnymi oczami, usta mówiły więcej niż kiedykolwiek, przedstawiała im swoje najgłębsze myśli, nie śmieli postąpić inaczej, jak tylko potraktować ją poważnie.
- Masz jeszcze jednego brata, Amelio. To musiał być dla ciebie prawdziwy wstrząs, zwłaszcza że dowiedziałaś się o tym w taki sposób. Może myślałaś, że przez to osłabnie moja miłość do ciebie? Wiedz więc, że nikt nigdy nie zdoła skraść bodaj okruszyny serca, które mam dla ciebie.
Karl ochrypł, Amelia nigdy wcześniej nie słyszała, by aż tyle mówił o uczuciach, ale zawsze wiedziała, że ojciec ją kocha.
- Nie boję się... mojego brata. Niczego mu nie zazdroszczę, nawet gdybyś oddał mu wszystko, co masz na tym świecie, chętnie na to przystanę i dodam jeszcze od siebie, bo ja nie jestem tego godna, muszę iść inną drogą, ojcze. Mam dług, który muszę spłacić, i żadne srebro nie zdoła mnie z tego wykupić.
Marja westchnęła cicho.
- Wciąż obwiniasz się o śmierć Benjamina, Amelio. Musisz wreszcie pojąć, że to niemądre.
Dziewczyna nie odpowiedziała, lepiej, żeby w to wierzyli. W dodatku nie mijało się to z prawdą, aż do wczoraj uważała to za najcięższy z popełnionych grzechów. Teraz jednak przesłonił go olbrzymi cień.
Marja podniosła głos, słychać w nim było niemal gniew.
- Nie wolno ci, nie wolno ci myśleć w ten sposób! Co z nas za ludzie, że pozwoliliśmy naszej córce dorastać z takim wypaczonym pojęciem winy i wstydu! Karl, zaniedbaliśmy ją, nie wypełniliśmy naszego obowiązku jako rodzice.
W jej głosie brzmiała rozpacz, oczy błyszczały od bolesnej wiedzy, która, choć przemilczana, przez tak wiele lat sprawiała jej ból.
Pogodziła się z Karlem Martinem, po jego oczach poznała, że jej wybaczył, ale Amelia... Zdrada wobec niej mogła okazać się jeszcze większa, może nie jest jeszcze za późno, by to naprawić.
Marja wołała:
- Czego ci potrzeba, Amelio? Czy jeśli tysiąc biskupów powie ci, że nie jesteś tak nieczystą grzesznicą, jak ci się wydaje, to czy przyjmiesz ich słowa i znów zaczniesz cieszyć się życiem?
Młoda kobieta powoli pokręciła głową.
- Nie, mamo, bo nikt poza Bogiem nie zna mojej duszy. Od dawna wiedziałam, że nie powinnam być tutaj, stroić się w koronki, powinnam odziać się w szatę z popiołu, tak straszna czeka mnie pokuta. Tymczasem byłam bogatą córką gospodarzy z Wdowiej Zagrody, wszystkim, co mieliście. Od tej chwili już tak nie jest.
Marja załamała się, zasłoniła twarz rękami. Spokój córki odebrał jej wszelkie siły, uświadomił, że utraciła wszystko, Karl najwidoczniej także to zrozumiał, spytał bowiem:
- Co zamierzasz zrobić ze swoim życiem, Amelio? Dziewczyna wstała, wyprostowała się. Patrzyła na nich z pozoru odważnie, usta drżały jej zaledwie odrobinę, pierś wznosiła się i opadała w takt słów.
- Muszę wyjechać... stąd. Żeby służyć... żeby dawać z siebie. Pomagać innym... tym, którzy mimo wszystko są mniej nędzni ode mnie.
Marja wolno wypuściła powietrze z płuc. Oczy córki płonęły, policzki odzyskały barwę.
- Opowiadałaś mi o tych, co mieszkają na brzegu, mamo... nad fiordem.
Marja nie mogła sobie tego przypomnieć, życie z czasu przed wyjazdem do Lyster było starym zapomnianym snem. We wspomnieniach pozostała tylko jedna twarz, twarz mężczyzny otoczona włosami równie czarnymi jak jej własne.
- Dzisiejszej nocy się o tym dowiedziałam. Pojadę do Meisterplassen, nie wyruszę z pustymi rękami, lecz i nie bogata. Tam będę pracować, mamo, by rozjaśnić choć trochę życie najuboższym, tak jak ty robisz tutaj, tylko...
Chciała dodać „uczciwiej". Nie mogła jednak ot, tak obwiniać matki o radość, jaką czerpała ze zbytku. Amelia zaczęła od nowa.
- Będę żyła jako jedna z nich, jadła to, co oni, głodowała wraz z nimi i cierpiała z nimi, nie mając zastawionego stołu, który będzie na mnie czekał.
Marja szeroko otworzyła usta ze zdziwienia.
Karl natomiast nie wyglądał na szczególnie zaskoczonego. Zauważył, że żona znów zaraz wybuchnie, i zdawał sobie sprawę, że jeśli do tego dojdzie, mogą utracić córkę na zawsze.
W milczeniu napotkał wzrok Amelii, w jego spojrzeniu widniała obietnica.
- Jesteś dla nas najważniejsza na świecie, córeczko, pewnego dnia zrozumiesz, jak wielki odczuwamy w tej chwili ból, pewnego dnia... Ale aż do tej pory masz prawo liczyć na nasze wsparcie, nie zawiedziemy cię, Amelio, musisz żyć własnym życiem i nawet jeśli jesteś zbyt młoda i za dobra na taki los, nie możemy cię powstrzymać. Jeśli to zrobimy, pójdziesz na dno, bo wiem, że jesteś córką swojej matki i blask, jaki płonie w twoich oczach, widziałem już wcześniej u niej. Kiedyś chciałem ją powstrzymać i chronić, i dlatego niemal ją utraciłem. Pozwól mi być dla ciebie wsparciem, Amelio, w tej niezrozumiałej dla nas podróży, w którą chcesz się wyprawić.
- Karl, nie możesz, ona jest jeszcze dzieckiem! Posłał Marji surowe spojrzenie i żona rzeczywiście umilkła.
- Amelia przeżyła więcej smutków niż wielu dorosłych, których znamy, nie jest beztroskim dzieciakiem, nigdy nim nie była, sama to powiedziałaś, Marjo. Zawodziliśmy ją przez całe życie, skradliśmy jej dzieciństwo, najwyższy czas, by poczuła nasze wsparcie. Nie możemy jej winić za to, że chce wziąć odpowiedzialność, bo sami nałożyliśmy na jej barki wielki ciężar.
Amelia nie miała sił zaprzeczyć tym twardym słowom, lecz cierpiała razem z matką, czując szarpiące wyrzuty sumienia.
Wciąż stała prosto, odpowiadając stanowczością twardą jak skała na strach i zaskoczenie rodziców.
- Wyjadę najprędzej jak się da - szepnęła, zanim opuściła pokój.
W drzwiach jeszcze się odwróciła:
- Nie bójcie się o mnie dziś wieczorem. Jest ktoś, z kim muszę się pożegnać, lecz jeśli za mną pójdziecie, gorzko będziecie tego żałować.
Marja, zdrętwiała, przez moment nie mogła ruszyć się z miejsca.
W ostatniej dobie napływały coraz to nowe fale wstrząsów.
Największym chyba okazało się to, że córka tak otwarcie jej groziła.
Marja ciężko przytuliła się do Karla.
Ziemia usuwała się im spod nóg.
W ciągu zaledwie kilku krótkich godzin zyskali syna i utracili córkę.
Karl, jakby czytając w myślach żony, szepnął pocieszająco:
- Nie utraciliśmy jej, Marjo, i nigdy ich nie utracimy, ani Karla, ani Amelii, oni mieszkają w naszych sercach, nasza krew będzie tętnić w ich żyłach nawet wtedy, kiedy nas już zabraknie.
Wtulona w jego pierś, z rezygnacją pokiwała głową. Poczuła nagle, że wiek uczynił ją smutną i wrażliwą, przeszyło ją nagle przytłaczające pragnienie dawania życia.
Ale Marja dawno już przestała opłukiwać się po miłosnych spotkaniach z Karlem owym zakazanym brunatnym płynem, a mimo to przez wszystkie te lata pozostała sucha, jałowa, bezpłodna.
Tamtej jesieni z Nielsem było to jej pociechą, teraz zaczęło się zmieniać w wielki smutek.
Rozpaczliwie uchwyciła się męża, pragnęła mieć go tuż przy sobie, czuć, że jego serce wciąż bije. Och, żeby uderzało i za nią, sprawiając, by jej krew nie lodowaciała i nie krzepła w żyłach.
Nie ośmielili się nawet spojrzeć za Amelią, kiedy lekkie kroki przebiegły po podwórzu, rozbrzmiewając tylko jak miękkie cienie śladów na żwirze.
- Bendik... Odwrócił głowę gwałtownie, włosy spadły mu na oczy, Amelia jednak natychmiast zauważyła, że płakał. A więc już wiedział, a więc i on już zrozumiał.
- Milla... jak dobrze cię widzieć... moja ukochana... Zatrzymała się zmrożona, jego słowa były niczym ukłucia ostrych noży.
Oszołomiona otworzyła usta, chciała zaprotestować, zmusić zakazane słowa do cofnięcia się z powrotem w gardło. Bendik wstał, zgrabne ciało przyciągało ją do siebie jak w otchłań.
- Milla... Przeżyłem coś strasznego...
Amelia z bijącym sercem pozwoliła mu się objąć, czuła jego ramiona w pasie, tak samo blisko jak zawsze, w tym uścisku nie było nic nowego, wargi na skórze szyi nie wydawały się ani trochę mniej rozpalone. Chciała krzyczeć, lecz z ust nie wydobył jej się żaden dźwięk, słyszała, że on coś szepce, opowiada o wizycie we Wdowiej Zagrodzie, o wypadku, jaki spotkał córkę gospodarzy, o Karlu Oppdalu, który okazał się ostatecznie jego ojcem.
Kiedy opowiedział już wszystko i wargi zaczęły przesuwać się w górę, w stronę jej ust, szukając pociechy, musiała mu się wyrwać. Delikatne dłonie odepchnęły jego tors. Krzyknęła jak zraniony ptak, Bendik zatoczył się w tył, na jego twarzy ukazało się wzburzenie.
- Milla! Co... dlaczego?
Amelia z trudem chwytała oddech. Zacisnęła pięści wzdłuż boków, patrzyła na niego przez zasłonę z mgły, zorientowała się, że on wciąż niczego nie pojmuje.
- Bendiku, jesteś synem Karla Oppdala. Potwierdził jej słowa stanowczym skinieniem głowy, ale oczy miał wystraszone. Nie cieszysz się z tego? pytały. Boisz się mnie teraz, gdy twój ubogi grajek okazał się synem bogatego gospodarza? Amelia zaszlochała:
- A ja jestem jego córką... Ukryła twarz w dłoniach, kolana ugięły się pod nią, cała drżąca uklękła jak przed ołtarzem. Nad sobą słyszała Bendika:
- Nie! Kłamiesz! To niemożliwe! On nie może mieć... bękartów wszędzie!
Amelia mocniej potrząsnęła głową, chustka się zsunęła, włosy rozsypały na ramiona. Spostrzegł szramę na skroni, wcześniej jej tam nie było.
- Ty... to ty byłaś... w piwnicy...
- Tak - szepnęła. Bendik patrzył teraz na nią tak, jak gdyby sam diabeł wyglądał znad jej ramienia.
Jęknął cicho, lecz zaraz ten jęk przeszedł w zwierzęcy ryk. Cofnął się, odsunął od niej przerażony prawdą. Wpadł na pień drzewa, lecz nawet nie odwrócił głowy, żeby spojrzeć, gdzie idzie.
- Bendiku...
Ledwie zdołała wydusić z siebie to imię. Dobry Boże, daj mi siłę!
- Bendiku, musimy porozmawiać, musimy...
- A czy jest jeszcze coś do powiedzenia? - odparł. Nie poznawała tego ochrypłego, warkliwego głosu. Amelia zamknęła oczy, nie chciała go takim widzieć, nie chciała zapamiętać straszliwego bólu i strachu na pięknej twarzy. Pragnęła zatrzymać we wspomnieniach inny jej wyraz, wyraz czułości i miłości.
Usłyszała kościelne dzwony.
Dzwoniły na wieczorne nabożeństwo, a może obwieszczały pożar lub czyjąś śmierć.
Tuż przy niej rozlegały się jak echo, jak twarde uderzenia o żywe drewno. Powoli otworzyła oczy, spostrzegła krew płynącą z pięści Bendika, walił nią w pień brzozy z przerażającą zaciętością na twarzy.
- Nie wolno ci robić sobie krzywdy. Gwałtownie odwrócił się w jej stronę.
- Krzywdy? Krzywdy, Milla? O czym ty mówisz? Jakiż inny ból, jakaż inna krzywda może istnieć na świecie?
- Jest tego aż za dużo - odparła cicho. - Ach, Bendiku, tak bardzo cierpię z powodu mego grzechu...
Podszedł do niej, drgnęła niemal przestraszona. Stał się dla niej obcy, oczy, w których tak kochała odnajdywać spokój, błyszczały teraz jak srebro.
- Może moja matka kłamała, może to wcale nie jest prawda, może... może...
Głos mu się załamał, nie mógł dalej mówić.
- Musimy pogodzić się z naszym losem - oświadczyła Amelia z mocą.
Bendik osunął się na ziemię obok niej, czuła jego bliskość jak podstępną letnią noc, groźną, choć kuszącą rozkoszą.
Podniósł rękę, przestała już krwawić. Delikatnie narysował palcem wzór na policzku Amelii, pogłaskał brwi, prosty nos, zatrzymał się przy drżącym kąciku ust.
- Milla... i tak cię kocham.
- Jestem twoją siostrą - odparła cicho. Nie miała już łez.
- Kocham cię - powtórzył, a ciepło dźwięczące w jego głosie nie pozostawiało żadnych wątpliwości.
- Muszę już iść.
- Nie, zostań jeszcze chwilę. Odsunęła się, przerażona uczuciami, równie silnymi i zakazanymi jak przedtem. Tylko teraz wiedziała już, jak bardzo są brudne, jak straszliwie wypaczone.
Zmusiła się, by odwrócić głowę. Las stal ciemny, nieco dalej leżało jeziorko, poprzysięgła sobie, że nigdy więcej już tu nie przyjdzie.
- Opuszczę wioskę jeszcze tej nocy - oświadczył Bendik nieswoim głosem.
Nie protestowała, tak być może będzie najlepiej, choć i ona zamierzała stąd odjechać. Popatrzyła na niego.
- Ja także wyjadę, Bendiku, więc jeśli chcesz, możesz zostać u mego... u naszego ojca. On będzie cię potrzebował. I bez względu na to, gdzie się znajdziesz, najmilszy, proszę cię o jedną, ostatnią rzecz: strzeż naszego grzechu, nie zdradzaj go nikomu z wyjątkiem swego Boga.
Bendik przysiągł w imię Boże, Amelia zadrżała, wydawał się teraz o wiele twardszy, taki odmieniony i rozgoryczony.
- Nic nie powiem, nikomu! Sami jesteśmy sprawcami naszego nieszczęścia, lecz nie musimy sprowadzać go na innych.
Szepnęła:
- Dziękuję... Myślę, że ojciec by nie przeżył, gdyby się dowiedział.
Bendik ciężko skinął głową. Oczy miał otwarte, lecz nieprzytomne, jakby spał.
Amelia podniosła się miękkim ruchem. Podała mu rękę na pożegnanie.
Ujął ją, stanęli zbyt blisko siebie, poczuła jego oddech na twarzy.
Pochylił się nieskończenie wolno.
Wargi Amelii zadrżały ze strachu.
Nakrył je swoimi. Nie zbliżał się do niej, czuła jedynie uścisk ręki i ciepło jego ust.
Amelia chciała się wyrwać, uciec, wolała umrzeć, niż jeszcze zwiększać ciężar grzechu, lecz nie była w stanie nawet drgnąć. On też się nie cofał, Amelia nie miała pojęcia, jak długo tak stoją nieruchomo, dotykając się ustami, splatając palce, które nie potrafiły się rozstać.
Wreszcie jednak chłodne powietrze letniej nocy owionęło nabrzmiałe usta i uścisk dłoni Bendika nagle zelżał. Chłopak zniknął wśród wierzbowych zarośli jak cień, Amelia raz po raz przełykała ślinę, wreszcie jednak musiała się poddać i biegiem rzuciła się w stronę domu, walcząc z pieczeniem w gardle.
Dopiero gdy rozszlochana stanęła przy płocie Wdowiej Zagrody, spostrzegła, że rękę pokrytą ma czerwonymi plamami.
Jego krew.
Jej krew.
Ta sama krew.
Marja przez cały czas usiłowała drążyć głębiej, nie przyjmowała tego, co się działo, nie mogła patrzeć, jak córka obala wszelkie bezpieczne mury, którymi ona usiłowała otoczyć rodzinę.
- Nie pojmuję, Amelio, nie mogę zrozumieć, dlaczego tak się przy tym upierasz. Jesteś wspaniałą młodą kobietą, do diabła! Miłą, troskliwą, zdolną... Przynosisz zaszczyt swoim rodzicom i nagle w jednej chwili tak łatwo wszystko odrzucasz, ubierasz się w łachmany jak jakaś pokutnica. Do stu piorunów, nie masz na sumieniu więcej grzechów niż my!
- Proszę cię, mamo, nie przeklinaj...
Marja poczuła, że słabnie.
Próbowała przytrzymać córkę, lecz Amelia kontynuowała pospieszną wędrówkę między wielkim podróżnym kufrem a swoją komódką. Pakowała kolejne ubrania, nie brała jednak najlepszych. Wzięła w ręce czerwoną suknię, lecz zaraz odłożyła ją na bok. Z topornych skrzyń, które parobek zniósł ze strychu, wybrała zimową odzież. Piękna, obszywana futrem krótka narzutka została na podłodze, najgrubsze buty natomiast trafiły do kufra wraz z trzema parami wełnianych spodni i szeroką, solidną starą peleryną, trzema parami grubych wełnianych rękawic i całym stosem swetrów należących do jej brata, Karla Martina.
- Pozwól przynajmniej, żebym cię odwiozła. Nie możesz jechać sama, nie z tym wszystkim... Nie wiadomo, czy masz tam jakieś prawa, nikt nie wie, czy Meisterplassen...
Amelia wbiła oczy w matkę.
- To twoja własność, prawda? Tak zapisano w księgach u asesora.
- Tak... ale...
- A więc daj mi tę zagrodę w posagu, razem z rzeczami, którymi zechcę zapełnić te skrzynie. Reszty... mi nie potrzeba.
Marja nerwowo mrugała, zacisnęła zęby. Miała ogromną ochotę złapać to kruche ciało, wrzucić do izby i zamknąć drzwi na klucz.
To jednak nie było możliwe.
Amelia już przygotowała się do wyjazdu.
- Czy ojciec przyszykował papiery?
Marja ciężko skinęła głową.
- Tak, siedział przez całą noc.
W jej głosie brzmiał źle skrywany wyrzut. Amelia jednak nie potrzebowała słów matki, by wiedzieć, jak wielki ból sprawiła swemu ojcu.
- Pójdę teraz do niego, mamo.
Karl kolejny raz czytał nakreślone własną ręką litery. W tym, co napisał, żadne słowo nie mogło pozostawiać wątpliwości. Linie wiły się przed jego oczyma jak węże, imię córki podkreślił grubo, na samym dole płonęła wypukła czerwona pieczęć z jego gmerkiem pośrodku.
Jako ojciec dawał Amelii pełną swobodę z prawem do własnoręcznego podpisywania dokumentów, zajmowania się handlem, do życia takiego, jak chciała. Nikt nie mógł córki do niego przyprowadzić siłą, mogła jedynie wrócić sama.
Karl odłożył pióro, wyciągnął ostatni arkusz.
Było to potwierdzenie, że posiadłość Meisterplassen, rodzinny dom jego żony, należy przepisać na Amelię Oppdal. Nie znał tego miejsca, nie potrafił go sobie wyobrazić, ale to podobno prosta, maleńka zagroda z budyneczkami wrośniętymi w ziemię i maleńkim skrawkiem pola. Położona po niewłaściwej stronie fiordu...
Córka chciała dostać też łódź, najwidoczniej pomyślała o wszystkim. A Marja poświęciła dwa wieczory na wypełnianie skrzynek różnościami z Vildegard, Amelia dziękowała za wszystko, zdawała sobie sprawę, że matka będzie miała przez to kłopoty w swojej pracy, podarowała jej bowiem najlepsze lekarstwa i narzędzia. Poza tym własne zapiski i notatki, Amelia już się cieszyła na ich czytanie.
Karl poczuł na ramieniu rękę córki. Podeszła od tyłu, cicho jak zawsze. Kiedy chciała, umiała się skradać jak jej brat bliźniak.
- Tatusiu... tak bardzo cię kocham. Pamiętaj o tym... Karl otarł kącik oka, uśmiechnął się do Amelii.
- Wrócisz, prawda? Kiedy... kiedy to minie. Dziewczyna również się uśmiechała, lecz oczy wciąż miała smutne.
- Oczywiście, że wrócę. Wy też chyba będziecie mnie odwiedzać, ale nie za często. Ja... nie zniosę tego.
Rozumiał. Im więcej powitań, tym więcej pożegnań. Karl zwinął papiery, obwiązał je zieloną wstążką, podał córce rulon.
- To wszystko, czego potrzebujesz, moja malutka.
- Dziękuję, ojcze. Wstał, podszedł do narożnej szafki, otworzył stojącą tam skrzynkę. Amelia wiedziała, co ojciec w niej chowa. Wkrótce ciężka skórzana sakiewka spoczęła w jej ręku, w środku musiało być co najmniej pięćdziesiąt talarów.
- Zaszyj je w ubranie i nie chowaj wszystkich w tym samym miejscu. Musisz bardzo uważać, Amelio, bo świat, w który się wyprawiasz, wcale nie jest taki piękny.
- Przestałam już być naiwnym dzieckiem, ojcze. Pokiwał wolno głową, przyjął to.
- Dobranoc, ojcze. Prawie nie czekała na wypowiedziane szeptem słowa:
- Niech Bóg czuwa nad tobą we śnie, najdroższa Amelio.
Ciężka łódź miała dwa wystrzępione żagle i sześciu ludzi przy wiosłach, była szeroka i niezgrabna, zbudowano ją do przewozu ładunku i ludzi wzdłuż ciasnych fiordów. Na morzu ostre fale by ją zgniotły, kadłub bowiem nie został przystosowany do unoszenia się na nich, dno było niemal całkiem płaskie.
Amelia znalazła sobie miejsce na samej rufie, siedziała tam pod osłoną relingu i nie chciała się dręczyć spoglądaniem w tył. Wiedziała, że wioska znika za jej plecami i że wkrótce okrążą cypel, za którym woda staje się bardziej niebieska, brudniejsza. Ze smuga wody za łodzią to znikająca droga pomiędzy nią a Bendikiem.
Skierowała spojrzenie na niebo, błękitne, po lipcowemu piękne, ozdobione białymi kłaczkami wełny, które dawały wytchnienie oczom. Poranne słońce złociło wodę, a nad niskim masztem zataczały kręgi dwie mewy, zajęte romantyczną zabawą.
Amelia wpatrywała się w błękit, aż oczy zaszły jej łzami, lecz nawet wtedy ich nie zamknęła. Mocno zacisnęła dłonie na skórzanej sakiewce, którą przywiązała sobie w pasie pod ubraniem. Była w niej część pieniędzy, nieduża książeczka z czystymi stronicami, przybory do pisania i pięknie oprawiona Biblia. Przybory do pisania i książkę otrzymała w podarunku od matki, ojciec zaś dał jej swoją starą Biblię.
Od Bendika nie miała nic poza jego smakiem, który w każdej chwili mogła wyczarować w ustach.
Zegnaj, Lyster!
Dobry Boże, Ty mnie poprowadź, bo moim stopom ciąży...
Postanowiła, że spróbuje zasnąć, mimo że wstał już dzień. Ostatnia noc była strasznie długa i bardzo ciężka.
Marja chodziła z kamienną twarzą, Karl widział, jak rzuca się w wir pracy, jak straszliwie haruje, aż poci się krwią. W Vildegard było teraz właściwie spokojnie, większość chorych odesłano do domu lub też złożono w grobie. Gunda zażądała tygodnia wolnego, musiała odpocząć. Marja bez zmrużenia oka zwolniła ją na dwa, wręczyła też kilka dodatkowych talarów. Miejsce Gundy w kuchni zajęła Johanna. Główną część pracy stanowiło teraz suszenie, gotowanie, robienie nalewek z ziół z ogródka Marji. Z Bergen przysłano wielką skrzynię, okazało się, że w środku znajduje się wiele różności, które Marja zamówiła ponad rok temu. Zajrzała do skrzyni i zrobiła wielkie oczy, a potem uradowana wyciągnęła dwie płaskie, ciężkie paczki, które musiały zawierać książki. Kiedy przyszła do domu tego wieczoru, Karl po raz pierwszy od czterech dni ujrzał na jej twarzy grymas przypominający uśmiech.
Pierwszy, odkąd Amelia wyjechała.
Namówili ją, żeby zabrała ze sobą jednego parobka, cichego, silnego Steinbjorna. Mógł ją chronić, w każdym razie w podróży. Amelia zgodziła się, by towarzyszył jej aż do Meisterplassen. Skąd mogli wiedzieć, czy ktoś się tam nie osiedlił? Może nie pogodzi się z prawem własności Amelii do tego miejsca?
Karl zauważył, że we włosach Marji pojawiło się jeszcze więcej jasnych pasm.
Być może nie stało się to wcale w ostatnich dniach.
Teraz jednak, kiedy twarz miała ściągniętą, pooraną zmęczeniem i smutkiem, oznaki starości stały się wyraźniejsze. Chciał je zmazać, wygładzić zmarszczki, pogłaskać wysokie czoło i zobaczyć, że Marja znów się uśmiecha. Nie umiał jednak znaleźć na to sposobu, dlatego nie robił nic.
Posilali się w milczeniu.
Wreszcie Karl chrząknął i oświadczył:
- Teraz zostaniesz w domu, Marjo. Odpoczniesz. Poczytaj swoje książki, najmilsza, ale nie waż się nigdzie wychodzić. I zrób sobie kąpiel.
Marja westchnęła, machinalnie dłubała w kawałku mięsa, który jej ukroił. Wiedziała, że surowy głos męża to tylko sposób na uciszenie bólu jego własnego serca.
- Dobrze, Karlu - powiedziała cicho. - Zrobię tak, jak mówisz.
Zadowolony skinął głową, lecz nadzieja rozwiała się na widok jej bezsilnego smutku.
- Zostanę z tobą jutro, Marjo, wymyślimy coś, co by nas choć trochę rozweseliło. Życie się przecież nie skończyło, chociaż Amelia...
Wbiła w niego wzrok. Nigdy nie widział jej bardziej skrzywdzonej.
- Nie zniosę więcej, Karlu, nie mogę... Teraz kiedy utraciłam oboje naszych dzieci...
- Nie! Uderzył kubkiem w stół, patrzył na nią gniewnie, nozdrza mu drgały.
- Żadnego z nich nie złożyliśmy w grobie, nie wolno więc ci tak mówić, Marjo.
Schyliła głowę, siedziała bez ruchu.
Karl przełknął gniew, delikatnie pogładził żonę po karku.
- Marjo, moja najdroższa... pomóżmy sobie nawzajem, tak jak robiliśmy zawsze. Przekonasz się, że nie jest aż tak źle. Pewnego dnia... wszystko się odmieni, musimy mieć na to nadzieję.
Marja patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem.
- Czasami chciałabym, abyśmy wrócili do chaty w Oppdal, mieliśmy wtedy wszystko, Karlu. Dzieci, małe i niewinne... siebie...
- To się nie zmieniło - odparł z całym spokojem, jakim mógł nasycić swój głos.
Być może był to cud, a może zwykły zbieg okoliczności, jak wtedy gdy największy płatek śniegu wiruje w powietrzu, by upaść dokładnie na język wyczekującego dziecka.
Następnego dnia jednak nieduży frachtowiec przybił do Dosen. Zbiegł z niego młody chłopaczek, który wołał zdyszany:
- Wieści dla Karla Oppdala! Wdowia Zagroda! List do pana, wskażcie mi drogę czym prędzej!
Chłopiec ukłonił się i podziękował, a Marja i Karl zostali, trzymając w drżących rękach solidnie owinięty w skórę zwój.
Odczytali swój adres. Chociaż atrament rozmazał się na brzegach, nietrudno było rozpoznać pismo. Ktoś naskrobał też na zwoju, chyba węglem, jakieś dziwne, całkiem niezrozumiałe znaki.
- Martin...
Karl szeptem wypowiedział imię syna. Marja nie mogła złapać powietrza, palce ledwie śmiały dotknąć wstążki oplatającej list.
Mąż mocno ujął ją za ramię, przytulił na moment.
- Usiądźmy przy ogniu, najdroższa, przeczytasz nam ten list.
Pokiwała potulnie głową. Bała się rozwijać papier, bo jeśli... Ale nie, to musiały być dobre wieści, dobrą wiadomością wszak było już samo to, że ręka żywego Martina prowadziła pióro.
Karl słuchał.
Głos Marji brzmiał nisko i ciepło, czytała równym rytmem, akcentując ważniejsze słowa. Zatrzymywała się jedynie po to, by posłać mężowi rozradowany uśmiech.
Moi wielce szanowni rodzice i droga, kochana siostro Amelio!
Piszę wreszcie, by dać Wam znać, że Nadjana i ja miewamy się dobrze. Wiele czasu już upłynęło, odkąd mieliście ode mnie wiadomość, i wiem, że na pewno się tym niepokoiliście, lecz nie bójcie się o mnie, czuję się bowiem dobrze i zobaczyłem taki kawał świata, że sam ledwie mogę w to uwierzyć.
Dotarliśmy tak daleko na wschód, że zapewne nigdy nie słyszeliście o tym miejscu. Rzeka, na którą teraz patrzę, nazywa się Newa i jest straszliwie długa, chyba nie ma końca...
Następował teraz opis podróży, która najwidoczniej była mało uciążliwa i interesująca. Pomimo toczącej się wojny Karl Martin i Nadjana nie byli świadkami niczego bardziej dramatycznego niż ukaranie nieposłusznego marynarza. Marja przeczytała ten fragment szybko, pragnęła raczej dowiedzieć się, co syn czuje i myśli, szukała znaków ostatecznego wybaczenia.
List jednak mówił niewiele więcej, Karl Martin pisał jedynie, że podczas podróży coraz lepiej pojmował, jak niedobrze jest wieść życie ze stopami wrośniętymi wciąż w tę samą ziemię przodków.
...lecz nie myślcie, że odrzucam swoje dziedzictwo, drodzy rodzice, bo kocham Was bardzo i wiem, że uczyniliście dla mnie wszystko, co leżało w Waszej mocy...
Nadjana gorąco pozdrawia, mówi, że będzie wysyłać listy, gdy tylko spotkamy kogoś płynącego do Waszego kraju, niestety, zdarza się to dość rzadko, lecz o dzień drogi stąd jest port, do którego niekiedy przybijają duńskie statki ze zbożem i suszonymi rybami. To wspaniałe miasto, niepodobne do wszystkich, jakie widziałem. Mieszka tam król, potężniejszy od naszego i bogatszy, nazywają go Wielkim Ojcem, lecz on przelał wiele krwi swoich żołnierzy...
...I na koniec moje najgorętsze pozdrowienia i najlepsze życzenia dla Ciebie, Amelio. Ogromnie tęsknię za Wami wszystkimi, a najbardziej za Tobą, moja siostro bliźniaczko. Wybacz mi twarde słowa, brak zrozumienia i chłód, byłem ślepy i nie widziałem, że ze wszystkich ludzi Ty rozumiałaś mnie najlepiej...
Marja gwałtownie mrugała. Karl leciutko się uśmiechał.
- Gdybyż on tylko...
- Ciii... to już się stało, nie odmienimy wczorajszego dnia. Ale to dobre wiadomości, nieprawdaż?
Karl chciał odegnać smutek.
Wziął list z ręki Marji, zwinął go z powrotem.
- Trzeba to uczcić, droga żono. Marja podniosła się zmęczona, poszła za nim bezwolnie, lecz nie potrafiła jakoś odnaleźć wesołego tonu.
Zobaczyła, jak Karl woła jednego z parobków. Kazał wyprowadzić kariolkę, chociaż był zwyczajny piątek.
- Chodź, moja droga, pojedziemy do wsi, opowiemy ludziom o dobrej nowinie. Jeśli chcesz, możemy zajrzeć do pastora, niemalże go zaniedbaliśmy, nie pamiętaliśmy nawet, żeby posłać mu faskę masła po ślubie. Jego młoda pani jest podobno bardzo mądra, wiele czytała, na pewno ją polubisz!
Marja uśmiechnęła się wymuszenie. Poszła się przebrać.
Być może Karl ma rację, może rzeczywiście przejażdżka w ciepły dzień trochę ją ożywi, może przyda jej się odrobina rozrywki, spotkanie z ludźmi ich stanu, pogawędka o wszystkim i o niczym. Doprawdy, można mieć czasami dość powagi życia, dość chorób, żalu, tęsknoty i przekleństwa grzechu.
Marja wyjęła najjaśniejszą suknię ze wszystkich, jakie miała, uszytą według wskazówek Nadjany. Stojąc w niej na dziedzińcu kościoła wyglądała jak motyl w stadzie wróbli. Nie wkładała tej sukni od śmierci Benjamina, chciała bowiem uszanować uczucia Amelii i nosić po nim żałobę, jakby był rodzonym dzieckiem Oppdalów.
Teraz nie miało to już znaczenia.
Marja ze smutkiem obróciła się przed lustrem w pokoju Amelii, jedynym, jakie mieli w domu. Spostrzegła, że piękna tkanina wciąż układa się jakby w skrzydła, lecz dziwnie kontrastuje z jej twarzą. Nie zauważała tego jeszcze pół roku wcześniej...
Zdjęła suknię.
Spakowała ją.
Ta czarna w czerwone kwiatki chyba będzie najwłaściwsza dla kobiety w jej wieku.
Sogndal, koniec sierpnia
Nigdy nie przypuszczała, że to będzie takie straszne. Myślała, że w Vildegard widziała już samo dno ludzkiej rozpaczy i cierpienia, że najubożsi z ubogich w jej własnej wiosce reprezentują najniższy stopień ludzkiej egzystencji.
Zrozumiała teraz, jak strasznie się pomyliła.
Amelia wyprostowała plecy, bolały nieznośnie, ostry ból promieniował aż do ramion. Wiedziała, że wywołuje go nowy sposób jej życia, uważała jednak, że mięśnie wkrótce powinny się do niego przyzwyczaić.
- No, nareszcie jest porządnie zadbane. Wiesz już, co masz robić, prawda, Durdei?
Młoda kobieta o twarzy bez wyrazu kiwnęła głową. Popatrzyła na łóżko w kącie niskiej lepianki, trudno było właściwie nazwać ją chatą, ot, po prostu zbieranina drewna wyrzuconego przez morze, z którego ktoś raczej dzięki własnej pomysłowości niż znajomości ciesielki sklecił chwiejne wronie gniazdo. I w ścianach, i w dachu widniały wielkie szczeliny, teraz w upale zapewniały pewien przewiew i dzięki temu temperatura w lepiance nie była wyższa niż na zewnątrz.
- Zapamiętałaś, co ci mówiłam? - dopytywała się Amelia.
Durdei odparła słabym głosem:
- Tak, tak Mam go myć co wieczór, a wodę do picia gotować z gałązkami jałowca i nie dawać tej samej szmatki do ssania dłużej niż jeden dzień. Wkładać suszone wodorosty w powijaki...
Amelia uśmiechnęła się.
- Doskonale! Poradzisz sobie, Durdei. A jak będziesz go tak pielęgnować, to wyzdrowieje, zobaczysz. I nie zapominaj o smarowaniu tych ran maścią, którą ci dałam. Jeśli ci jej zabraknie albo gdy po prostu będziesz chciała porozmawiać, przyjdź do mnie.
Na ogorzałej twarzy kobiety trudno było doszukać się zapału. Durdei, choć młodsza od Amelii, każdego dnia chodziła po wsi, oferując swe słabe ręce, lecz Amelia wiedziała, że to raczej dzięki innym częściom ciała zarabia na kawałek chleba. Dzieciaka nosiła w zawiniątku na plecach, miał już siedem miesięcy i cały był pokryty parchem. Wszy jak drobniutkie szaroczarne kropeczki siedziały w rzadkich włosach, sama Durdei też nie była od nich wolna, lecz poddała się w walce z robactwem. Rozwalająca się lepianka była pełna niewidocznych gnid, nie udałoby się jej oczyścić inaczej, niż podkładając pod nią ogień.
Amelia poczuła się zmęczona.
Durdei zaproponowała jej miskę kwaśnego mleka z wodą, dziewczyna odmówiła, lecz w duchu złajała się za to, że pogardziła okazywaną jej gościnnością. Napicie się z brudnej miski było jednak mało kuszące, szarobrunatne ślady na brzegach naczynia dobitnie świadczyły o tym, że wielokrotnie wcześniej go używano, zapominając o umyciu.
Na miłość boską, nie dziwiła im się.
Żyli tak nędznie, w takiej beznadziei, że ich apatia stawała się zrozumiała. Wielu ledwie uniosło brew, kiedy przyszła i oświadczyła, że pragnie im pomagać. Jakiś staruszek z jedną tylko nogą splunął za nią, zapowiadając, żeby trzymała się z daleka i oszczędziła im swojej dobroczynności.
Amelia pożegnała się z Durdei, wzięła swój spory węzełek, pochyliła głowę i przeniosła nogę poza bal służący za próg. Upał panujący na zewnątrz wprost ją uderzył, czuła, jak sierpniowe słońce pali skórę, wywołując drobne kropelki potu. Nie czuła się całkiem zdrowa, zbyt mało snu miała ostatnio, nie przywykła też do tak prostego jedzenia. Złapała się na tym, że śni jej się zastawiony stół we Wdowiej Zagrodzie, kiełbasy, podpłomyki namoczone w wywarze z mięsa, masło, tłuste wędzone gicze, pyszne duszone w maśle cebule™ a przede wszystkim wielkie stosy chleba.
Po takiej nocy Amelia budziła się zawsze w skopanych kocach. Głód szarpał wnętrzności, w żołądku ściskało, a brzuch się wzdymał. Na początku omal się nie poddała, kusiło ją, by kupić więcej jedzenia za kilka z wielu talarów, które dal jej ojciec. To jednak oznaczałoby złamanie przymierza, jakie zawarła z Bogiem. Marna byłaby to pokuta, gdyby żyła na tłustym, sytym jadle, a jednocześnie udawała, że należy do najuboższych.
Młoda kobieta szła wolno drogą. Po lewej stronie wznosiły się ładne, dobrze utrzymane płoty, za nimi stały chaty, większość z nich skromna, tylko z niedużą obórką albo z dwoma, najwyżej trzema budynkami gospodarczymi. Spłachetki pól zwracały się ku zatoce. Mijała właśnie Hofslund, gdzie właściciel zajazdu zawsze miał dość zajęcia ze zwabianiem klientów lub wyrzucaniem tych, którzy siedzieli dłużej, niż uprawniał do tego kubek piwa. Karczmarz był dobrym człowiekiem, podarował Amelii cały kosz gałganów, na pewno się przydadzą. Nocami siedziała i darła je na pasy, już wkrótce zaniesie je do wsi do wdowy po Karsteinie. Kobieta miała warsztat tkacki i te gałgany dadzą jej możliwość zdobycia kilku jakże potrzebnych szylingów.
Oni są tak straszliwie dumni, pomyślała Amelia.
Boleśnie i bardzo prędko doświadczyła, ile godności mają tak naprawdę mieszkańcy brzegu. Dopóki nie groziła im śmierć głodowa, pozostawali zamknięci w sobie i małomówni wobec tej dziwnej, obcej dziewczyny, która przychodziła do nich, proponując jedzenie i ubranie, i nie stawiała przy tym żadnych wymagań. Nie traktowali jej poważnie, jak gdyby była jedynie ułudą nawiedzającą zmęczone oczy i udręczoną duszę.
Amelia przebywała tu już od blisko dwóch miesięcy.
Durdei była pierwszą osobą, która pozwoliła jej coś robić. Zaakceptowała Amelię i jej nauki. Prawdopodobnie uznała, że mogą ocalić życie jej synkowi, temu małemu bezimiennemu, parszywemu nieszczęśnikowi.
Ale inni umierali.
Amelia zatrzymała się w chłodzie przy murze, w cieniu wielkiego drzewa. Widziała stąd zatokę, lecz droga, która jeszcze ją czekała, wydawała się straszliwie długa. Gdzieś tam cumowała jej łódka, poczuła, jak ręce, plecy i ramiona gwałtownie protestują na samą myśl o ujęciu wioseł w dłonie i ponownym przeprawieniu się przez fiord. Ale musiała wrócić do domu.
Dom...
To bardzo dziwne, przyszło jej do głowy.
Dziwne, że po tak krótkim czasie myślę o tej maleńkiej zagrodzie jak o domu...
Spotkanie z Meisterplassen stało się nieoczekiwanie silnym przeżyciem. Towarzyszący jej parobek pierwszy zeskoczył na ląd i zaraz zabrał się do wyładowywania bagaży, które ze sobą przywiozła. Dźwigał ciężary, przeklinając cicho pobladłymi wargami, i słał jej oskarżycielskie spojrzenia. Na cóż jej to wszystko? Amelia z wyrazu jego twarzy czytała, że uważa ją za wariatkę, wcale się tym jednak nie przejęła. Kiedy stanęła na kamieniach przystani i podniosła oczy w górę, poczuła, jak lekko jej się robi na sercu. Spodziewała się maleńkiej, nędznej zagrody, domu, który się rozsypuje, bo nikt tak dawno w nim nie mieszkał. Tymczasem zobaczyła, że niskie budynki miewają się całkiem dobrze i nie są ani trochę uszkodzone. Na krytym torfem dachu kwitły niebieskie dzwonki, nawet stojąca na podwórzu beczka na wodę była cała.
Amelia wolno powędrowała w górę ścieżką. Za każdym razem, gdy dotykała stopą tej ziemi, coraz głębiej zapuszczała korzenie.
Oni tędy chodzili.
Mama na lekkich dziecięcych nóżkach.
Ten dziadek, który miał włosy czarne jak ona i uśmiercił całe tuziny skazanych nieszczęśników.
Babka, która nosiła imię Maria i która na pewno od wielu lat już nie żyła.
I wszyscy przed nimi... Jorand, jej pradziadek, i Liv Bergaheim.
Amelia czuła się pełna pokory, stając pod zamkniętymi drzwiami chaty, nie była pewna, czy ośmieli się je otworzyć. Wokół niej w zaroślach śpiewały ptaki, krzewy i nieduże drzewa zagarnęły spore połacie pola, lecz Amelia wiedziała, że tę ziemię łatwo będzie odzyskać.
Położyła rękę na drzwiach, delikatnie pchnęła. Zatrzeszczały stare skórzane zawiasy. Wewnątrz było ciemno, lecz weszła do środka bez strachu.
Wnętrze zaskoczyło ją pięknem swej prostoty, spodziewała się zastać coś, co by przypominało ubogie chaty chałupników, tu jednak dostrzegała ślady innego stylu życia.
Na ścianach wisiały ciemne utkane przez zdolne ręce gobeliny, choć były tak brudne i zakurzone, że ledwie się domyślała skomplikowanych wzorów.
Amelia ruszyła po smudze światła wpadającego przez otwarte drzwi. Szerokie deski w podłodze zaskrzypiały sucho, pokrywała je niczym dywan miękka warstwa kurzu.
Rozejrzała się uważniej.
Wielki, grubo ciosany stół, ława z wysokim oparciem, wspaniałe rzeźbienia.
Wokół całej izby na wysokości twarzy biegła półka. Stało na niej wiele pojemniczków i malutkich kuferków, kilka misek do picia, a nawet cynowy lichtarz.
Na środku izby palenisko. Deszcz padał do izby przez wiele lat, lecz woda w zdumiewający sposób skapywała jedynie w obrębie kamiennego kręgu i wsiąkała w ziemię. Podłogowe deski nie dochodziły do paleniska, dzięki temu wilgoć ich nie uszkodziła.
Mama i Gjertrud najwidoczniej wyjeżdżały stąd w pośpiechu.
Opuściły tę chatę, jak gdyby wszystkie pozostawione tu piękne przedmioty nigdy już nie miały się im przydać.
Palce Amelii dotknęły kawałka starego materiału przewieszonego przez krzesło, w smudze światła zatańczyły poderwane drobinki kurzu.
Suknia.
Czy należała do Gjertrud?
A może do mamy?
Amelia wędrowała dalej. Odchyliła zasłonę z ciężkiej wełny, za nią było miejsce do spania, ale myszy i inne małe stworzenia pocięły przykrycie i poduszkę na strzępy.
Malutki kąt chaty wydawał się zapraszający i bezpieczny. Kto tutaj sypiał?
Zobaczyła, że drzwi do niewielkiej izdebki w głębi są półotwarte, stało tam szerokie małżeńskie łoże. I ono zdobione było rzeźbieniami, to prawdopodobnie uwiecznione ślady zręcznego noża dziadka Randara.
Amelia dmuchnęła na nie, przetarła rękawem. Zaczerwieniła się na widok śmiałych motywów, które ujrzały światło dzienne, i pomyślała: Bendik powinien to zobaczyć.
Jej wiarołomne ciało wciąż rwało się do niego z krzykiem.
Wróciła do głównej izby i przeszła do malutkiego pomieszczenia po drugiej stronie. Również tutaj było miejsce do spania, właściwie tylko ława, ale w nogach leżały trzy duże kamienie do ogrzewania pościeli. Ktoś sypiał tu w przytulnym cieple.
Drżąco wciągnęła powietrze przez nos. Oczy przyzwyczaiły się już do mroku, mogła rozróżnić szczegóły. Dalej na ścianie zauważyła rygiel, następnie jeszcze jeden. Domyśliła się, że to okiennice. Otworzyła je czym prędzej przy wtórze żałosnej skargi skórzanych zawiasów. Światło wpadało teraz do środka z trzech stron i w jednej chwili uśpiona izba rozjaśniła się w ciepłym powitaniu.
Amelia roześmiała się.
- Jestem tutaj!
Krzesła, ściany, stół i wszystkie drobne sprzęty odpowiedziały jej niemo: „Witaj!”
Przez pierwsze dni sprzątała, czerpała wodę ze źródła, grzała ją w wielkim czarnym kotle na podwórzu i wiadrami nosiła do domu. Przywiozła ze sobą mydło, lecz mimo to prędko się zorientowała, że to jedna z pierwszych rzeczy, na którą będzie musiała wydać pieniądze. Trzepała wszystkie dywaniki i chodniczki, gotowała pościel, gorzko płacząc, kiedy piękne płótno rozpadało się przy tak brutalnym traktowaniu. Gobelinów nie śmiała moczyć, wywiesiła je tylko na sznurze rozciągniętym między dwoma drzewami, żeby przewiał je letni wiatr.
Podłogę szorowała drobnym piaskiem tak długo, aż wydobyła głęboką barwę drewna. Ściany pod warstwą kurzu były czarne, na pewno wielokrotnie smarowano je sadzą, ale na futrynie drzwi doszukała się śladów pięknego czerwonego koloru.
Harowała wręcz nieludzko i właśnie dzięki temu zdołała odsunąć od siebie najgorsze myśli. Myśli o przeszłości, o życiu, które opuściła.
Trzeciego dnia do brzegu przybiła jakaś łódź.
Zalśniły miedziane okucia, gdy dwaj czarno ubrani młodzieńcy zgrabnie zeskoczyli na ląd i zdecydowanym krokiem ruszyli pod górę.
Kiedy podeszli bliżej, spostrzegła w ich oczach strach.
Zatrzymali się kilka kroków przed nią. Byli to dwaj młodzi chłopcy, jeden przedstawił się jako syn lensmana Pettera Arvolla, drugi był niższy, jasnowłosy, a w jego piwnych oczach dostrzegła coś, co przywiodło jej na myśl Bendika.
Mówił starszy:
- Rzadko ktoś schodzi tu na ląd, ludzie wolą unikać nie mogących zaznać spokoju dusz, które wciąż wałęsają się wokół Meisterplassen™ Raz tylko jacyś włóczędzy chcieli się tu osiedlić, lecz prędko się wynieśli, nie zabierając ze sobą nawet drzazgi. To niebezpieczne miejsce, dziewczyno.
Amelia nie dała się wystraszyć.
- Dziękuję, że tak się o mnie troszczycie. Zrozumiałam, że musi istnieć jakiś powód, dla którego przez kilkanaście lat nic tu nie ruszano, ale teraz Meisterplassen znów będzie zamieszkane. Chwileczkę, zaraz przyniosę dokumenty.
Stali jeden przy drugim, czekając. Słyszała, że poszeptują coś do siebie, wydawali się zdenerwowani. Zapewne nie wiedzieli, jak przyjąć słowa takiej drobnej młodziutkiej dziewczyny, która z pełną powagą oświadcza, że zamierza zamieszkać w tym owianym legendą miejscu.
Amelia wróciła, podała im czerpak zimnej wody ze studni, chłopcy bowiem byli spoceni. Potem ostrożnie rozwinęła papiery z pieczęcią ojca.
- Proszę, może chcecie wejść do środka, usiąść?
Owszem, chcieli, zaciekawieni rozglądali się po wysprzątanej izbie. Bukiet kwiatów na stole wprost jaśniał. Amelia nie proponowała im nic do jedzenia, zostało jej bowiem ledwie kilka okruszyn podpłomyków, które zabrała na drogę. Przyniosła za to parę kawałków tytoniu. Miała je właściwie do użytku leczniczego, wiedziała jednak, że uznają ten gest za bardzo przyjazny.
M ł o d y człowiek chrząknął, chciał splunąć, lecz się powstrzymał.
- Hm, wygląda na to, że są w porządku... Jesteś więc wnuczką Randara Meisterplass?
W pytaniu tym brzmiało tyle zwątpienia, że Amelia nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
- Oczywiście, czy to takie dziwne?
- Córka Marji i Karla Oppdalów, tak tu napisano.
- Marji Meisterplass Oppdal, córki Marii Livsdatter. Znów zerknęli na siebie, ich spojrzenia powiedziały, że znali tę historię.
- Marii Meisterplass... tej czarownicy!
Amelia zacisnęła usta, oczy jej pociemniały. Ci mężczyźni ją obrazili, ale przecież mieli rację. Jej babkę skazano, chociaż nie za czary.
Patrzyli na nią teraz z pełnym strachu szacunkiem.
- Na Boga, dziewczyno, ta wiadomość rozniesie się po wsiach prędzej niż ogień. Wnuczka Marii wróciła do Meisterplassen! Jesteś bogatą kobietą, Amelio Oppdal! Dlaczego...?
- Mam powołanie, moi panowie, chrześcijański obowiązek, dług do spłacenia. Tyle wam i całej wiosce wystarczy, lecz prawdą jest, że przybyłam tutaj, by podzielić się mymi dobrami z innymi, by działać wśród tych, których ludzka chciwość pchnęła w błoto.
Nigdy niczego podobnego nie słyszeli.
Nagle zaczęło im się spieszyć.
To dopiero nowinę przywiozą na wieś! Wszyscy rozdziawią gęby, kiedy usłyszą o pięknym aniele, który bez najmniejszego strachu osiedlił się w Zagrodzie Mistrza.
Mężczyźni podziękowali i pożegnali się, zabrali ze sobą jeden z dokumentów, mówiąc, że może zgłosić się do asesora za tydzień, bo w tym czasie będzie przebywał na plebanii. Amelia obiecała, że przyjdzie, chciała, by przepisanie własności odbyło się w jak najlepszym porządku. W dodatku przyda jej się poznać dwóch najwyżej postawionych ludzi w okolicy. Miała ochotę wybrać się także do lensmana, uświadomiła sobie jednak, że nie wie, gdzie szukać jego zagrody.
- Pastor mieszka w tym wielkim domu z bali połączonych na zrąb, poniżej kościoła!
To bardziej milczący z młodzieńców pomachał do niej, kiedy rzucali na pokład liny, którymi przycumowali łódź. Była to jedyna niewymuszona oznaka życzliwości, jaka musiała jej wystarczyć na następne dwa miesiące.
Początkową podejrzliwość pastora Amelia odczuwała jak leciutkie ukłucia na skórze, Soren Heiberg wydawał się władczym człowiekiem, był wielki i ciężki, na głowie nosił perukę. Amelia przywitała go z pokorą, bacznie uważając, by z jej ust nie padło żadne niestosowne słowo. Chciała pozostawić po sobie wrażenie wiernej chrześcijanki, niewinnej, uczciwej dziewczyny, która postanowiła poświęcić życie pracy w imię Chrystusa.
- ...bo czyż On nie powiedział, łaskawy pastorze: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili"? To dlatego pragnę spędzić życie wśród tych najnędzniejszych owieczek i spróbować dać im, ich duszom i ciałom, pociechę, Bożą nadzieję...
Kiedy ukłoniwszy się nisko opuściła pastora, wiedziała już, że zyskała nowego przyjaciela, a przynajmniej sprzymierzeńca. Z błogosławieństwem księdza wszystko pójdzie znacznie łatwiej. Wiedziała, że dobry Soren Heiberg usłyszy później mniej chwalebne historie o Amelii Oppdal, dlatego dobrze pozyskać teraz jego większą przychylność, by było z czego ją zmniejszać.
Obiecała, że każdej niedzieli będzie przychodzić na nabożeństwo, a żeby jeszcze bardziej go uspokoić, ofiarowała mu z góry trzy talary. Rezultatem tego była propozycja podwiezienia jej do przystani, bo i tak jeden z parobków czekał gotowy z pełnymi saniami siana.
Amelia nie miała siły, by już otworzyć oczy. Słońce świeciło tak mocno. Wreszcie jednak zawroty głowy zaczęły stopniowo ustępować, zorientowała się, że otaczają ją ludzie i skubią za ubranie.
- Chora jesteś, panienko? Możemy pomóc?
Amelia wzięła się w garść, mocno przycisnęła do siebie węzełek. Spostrzegła, że to dzieci, a w każdym razie bardzo młodzi chłopcy. To gromadka, która trzymała się brzegu, malcy zbierali wodorosty i za kęs strawy sprzedawali je właścicielom świń. Chłopcy wyszukiwali także muszelki i kruszyli je na delikatny piasek, rozsypywany na polu założonym na osuszonym bagnie. Poza tym dzieci te żyły z żebractwa lub kradzieży. Rzadko któreś z nich przekraczało wiek czternastu, piętnastu lat. Znikały ze wsi bądź też umierały.
Amelia wyjąkała, że nie, nie jest chora, trochę tylko zrobiło jej się... gorąco.
Chłopcy wzięli ją za ręce.
- Odprowadzimy cię, panienko. Możemy cię odwieźć twoją łodzią do domu, mamy inną łódź, prawie nic cię to nie będzie kosztowało.
Amelia uśmiechnęła się słabo, propozycja była kusząca. Dwaj najstarsi zaczęli się przepychać, obu zależało na tej pracy, obaj chcieli choć na kilka dni stłumić głód.
Amelia stęknęła, chciała gestem przywrócić spokój.
- Nie bijcie się... inaczej sama pojadę do domu. Rozdzielili się. Jeden z nich splunął przeżutą trawą na drogę, wsunął ręce w dziurawe kieszenie spodni i hardo oświadczył, że nie ma zamiaru stać tu dłużej i tracić czasu na gadanie. Niech sobie, do diabła, kobita wiosłuje sama!
Ale dwaj inni zostali, ich brązowe oczy były tak do siebie podobne, że Amelia doszła do przekonania, iż na pewno są braćmi. Głowę miała jakby pełną wełny, w oczach piekło. Ciało pragnęło jedynie zapaść w sen wśród chłodnych prześcieradeł w kąciku izby.
Niepewnie wsiadła do swojej łodzi, jeden z chłopców przyłączył się do niej, drugi zaś wskoczył do płaskodennej łajby, która, jak się zdawało, w każdej chwili mogła zatonąć. Dziewczyna czuła, że łódź chwieje jej się pod stopami, wraz z dotychczasowymi zawrotami głowy i upałem kołysanie stało się nie do zniesienia. Zemdlała.
Kiedy się ocknęła, leżała skulona na ziemi tuż ponad przystanią w Meisterplassen. Chłopcy ze swoją łodzią zniknęli, węzełek Amelii leżał koło niej, ktoś też przyniósł czerpak wody ze studni i postawił jej tuż przed nosem.
Wypiła, woda była ciepława. Ciało wciąż ją bolało, lecz w głowie niemal całkiem już przestało się kręcić. Ostrożnie spróbowała usiąść, wieczór był chyba późny, musiała przespać kilka godzin i chłopcy nie zdołali jej obudzić, a może się przestraszyli, pomyśleli, że ona już nie żyje. Nagle zorientowała się, że skórzana sakiewka z dwoma talarami gdzieś zniknęła. A więc ją obrabowali, a może sama w oszołomieniu gdzieś ją zgubiła? Amelia postanowiła w to 'wierzyć, lecz rozczarowanie utkwiło w gardle niczym bolesny wrzód.
Poczuła się mała i opuszczona.
Była teraz taka samotna i tak niewiele warta, że ludzie z jej otoczenia po prostu ją okradali. I zostawili bezradną jak człowieka, którego znalazł miłosierny Samarytanin.
Nie mogła sobie jednak pozwolić na rozczulanie się nad sobą, nie wolno zapominać o obowiązkach.
Podniosła się na chwiejnych nogach, niemo pomodliła się o siłę i dostała ją. Ochlapawszy resztką wody twarz, poczuła się lepiej. Brzuch już tak bardzo nie bolał, chociaż nie jadła już prawie od dwóch dni.
Jutro...
Jutro trochę się posili. Kupi chleb u karczmarza, wielki brunatny bochen na zakwasie, który da się podzielić na spore kawałki, i napełni żołądek spokojem. Zabierze chleb na brzeg i opowie tym ludziom o Jezusie, który nakarmił pięć tysięcy głodnych. Jej chleba co prawda nie wystarczy dla tak wielu, lecz mieszkańcy brzegu nabiorą być może dla niej nieco więcej szacunku, jeśli da im jedzenie i umożliwi spłacenie daru pracą.
Amelia spała dalej.
Słyszała rozbrzmiewające w nocy pohukiwanie sowy, fiordem niosły się odgłosy siekiery, Amelii jednak nic nie zdołało wystraszyć w jej samotności, zasnęła bowiem ze złożonymi dłońmi, bez sił na jakiekolwiek zmartwienia. Tej nocy nie przyszła do niej nawet twarz Bendika.
Kiedy obudziła się nazajutrz, myśli miała zdumiewająco jasne. Od chwili gdy otworzyła oczy, wszystko układało jej się w głowie jak należy.
Na powrót zrobi z Meisterplassen gospodarstwo, postawi nowe budynki, przekopie zarośnięte kawałki pola, będzie uprawiać zboże, cebulę i kapustę, starczy też paszy, by zapełnić oborę owcami i krowami.
Wszystko to mogą zrobić mieszkańcy brzegu. Tym, którzy nie zdołali dostać pracy u żadnego gospodarza, ona zaproponuje miejsce. Będą mogli pracować za strawę i znów poczują się przyzwoitymi ludźmi. Wielu z nich często się uskarżało, że nikt nie chce im dać choćby motyki do ręki. Kobiety złościły się, wyzywały mężczyzn, którzy spędzali leniwe dnie w przepełnionej łodzi, mocząc w ciepłej latem wodzie sznury z haczykami na ryby. Z najlepszych łowisk ich przeganiano, często też oskarżano o kradzież ryb, a nawet straszniejsze przestępstwa. Ponieważ jednak nie mieli czym zapłacić grzywny, kończyło się zwykle na chłoście. Wracali potem do nędzy, która była im pisana.
Amelia uśmiechnęła się do siebie, dziękując Bogu za taką myśl. Jakimż szczęściem dla tych biedaków stanie się możliwość pracy na tłustej ziemi, poczucie, że samo jedzenie kiełkuje im pod palcami! Pozwoli im zabierać ze sobą dzieci, malcy będą się spokojnie bawić wśród zielonych pól bez strachu przed zamożniejszymi mieszkańcami wioski. To właśnie bogaci często wykorzystywali dzieciaki do prac, na które skrzywiłby się nawet hycel. Rozbierały truchła zwierząt, czyściły jelita z pęczniejącej żółci, były wysyłane wysoko w skały i usypiska kamieni po jagnięta, które tam zdechły. Dzieciaki te pełniły również funkcję posłańców w sprawach nie znoszących światła dziennego, niekiedy też zaspokajano z nimi najstraszniejsze żądze lub wyładowywano na nich gniew.
Potomkowie nędzarzy często nie mieli matek ani ojców, wielu z nich samotnie nadciągnęło drogą, chociaż liczyli sobie nie więcej niż cztery, pięć lat. O jednym z malców, ciemniejszym niż inni, powiadano, że porzuciła go matka Cyganka, która bała się jego zdeformowanej twarzy. Lis odgryzł mu nos i większą część lewego policzka, gdy kiedyś w niemowlęctwie zostawiono go zbyt daleko od ogniska.
Nazywano go po prostu Svelten, Głodny. Dzieci gromadziły się wokół niego i z dreszczem emocji ośmielały się wołać, że równie dobrze mógł zostać w lesie, by lisy zżarły i resztę paskudnego ciała.
Amelia spotykała go niemal codziennie. Siedział zawsze tak samo cicho na swoim wielkim kamieniu kawałek od brzegu i patrzył, jak woda podnosi się i opada na krawędziach jego maleńkiej wysepki. Tutaj dzieci nie mogły go dosięgnąć, nawet przy odpływie dorosły miałby problem, by tam dotrzeć.
Wśród dzieci nie było takiego, któremu strach pozwoliłby opanować sztukę pływania. Malcy wiedzieli wszystko o groźnych stworach, które mieszkają w morskiej głębi, i o tym, jak ciało niszczeje, kiedy zanurzy się je w słonej wodzie. Niekiedy ochlapywali się nawzajem albo wchodzili do pasa, żeby wyciągnąć coś, co podpływało do brzegu. Czasami przy zabawie jeden drugiego przewracał w wodzie, żeby poczuć dreszcz emocji, lecz zawsze czym prędzej starali się wydostać na brzeg. Kiedy łódź zaczynała przeciekać, śmierć zaglądała im w oczy. Ci, którzy nie znajdowali nic, czego można się chwycić, byli straceni. Większość topielców szła na dno sztywna z przerażenia, w oczekiwaniu na ostre kły wodnych potworów rozszarpujących ciało. Umierali na długo, zanim płuca zaczynały krzyczeć o powietrze.
Svelten również wiedział o istnieniu potworów w morskiej głębi, lecz wierzył, że żaden nie jest na tyle głodny, by połaszczyć się na tak obrzydliwe indywiduum jak on. Dlatego spokojnie pozwalał falom unosić się daleko od brzegu. Niekiedy myślał: Mogę po prostu przestać się poruszać, a zapadnę się w te piękne niebieskie błyski i zniknę.
Nie umiał jednak tego zrobić.
Jego ciało unosiło się na wodzie, choć leżał całkiem nieruchomo i nie oddychał.
Pozostałe dzieci bały się tego, a on odczuwał niekiedy gorzką radość z faktu, że może je straszyć i udawać szaleńca, za jakiego go uważano.
Amelia zobaczyła, że i tego dnia siedzi na kamieniu. Pomachała do niego trzema palcami, lecz nie wypuszczała wiosła z ręki. Przemyśliwała niekiedy o tym, by znaleźć sobie jakąś izdebkę tu, we wsi, oszczędziłoby to jej trudu przeprawiania się przez fiord, a zimą przecież te podróże staną się istnym koszmarem.
Coś jednak w niej protestowało. Postanowiła wszak zamieszkać na Meisterplassen, poza tym noce tam spędzane były tak cudownie pełne przytulności i poczucia bezpieczeństwa. Gdy dobijała do przystani, od problemów i klęsk poniesionych w tym, co miało być jej wielką ofiarą dla Boga, dzielił ją cały szeroki fiord.
Dotychczas niezbyt dużo udało jej się osiągnąć.
Ale dzisiaj!
Dzisiaj pokaże im, że naprawdę myśli to, co mówi. Kupiła chleb i mąkę, własnoręcznie zataszczyła to na brzeg nieco dalej w głębi zatoki.
Nędzne lepianki stały jak przedtem, ludzie krążyli zgarbieni, przepatrując swe nieduże rewiry w poszukiwaniu tego, co napłynęło w ciągu nocy. Na samym końcu brzegiem władała starsza kobieta, którą nazywali Hjordis. Wywalczyła sobie odcinek niemal dwukrotnie dłuższy niż pozostali, niech Bóg się zmiłuje nad tym, kto ośmieliłby się zabrać bodaj kawałeczek jej przyniesionego wodą drewna. Hjordis umiała rozprawić się z mężczyzną, jeśli tylko dostatecznie się rozgniewała. Amelia jednak się jej nie bała, dlaczego owa kobieta miałaby krzywdzić obcą, która w niczym jej nie zagraża?
Najlepszymi miejscami były oczywiście maleńkie zatoczki, tam przypływało najwięcej różności, nawet na wpół zdechłe ryby, które zdołały umknąć z sieci zastawionych dalej w głębi fiordu.
Amelia sprowadziła Durdei i namówiła ją, by ogłosiła wszem i wobec, że Amelia poszukuje rąk do pracy.
- Powiedz, że mogą stawić się tutaj. Zapoznam ich wtedy ze swoimi planami - oświadczyła.
W głębi ducha się bała, nędzarze umieli sprawić, że ciarki przechodziły jej po plecach - nie z obrzydzenia, lecz z lęku przed czymś obcym, z czym nigdy nie zetknęła się, mieszkając w Lyster.
Utworzyli szerokie półkole. Zebrało się około trzydzieściorga ludzi, nie licząc dzieci wrzeszczących i bijących się za plecami dorosłych. Amelii zaschło w ustach, nieoczekiwanie zmęczenie znów zaczynało brać w niej górę.
Popatrzyła na brudne twarze, w których zapadnięte oczy zaznaczały się jeszcze mroczniejszym cieniem. Niektóre kobiety słały jej spojrzenia bez odrobiny życzliwości, mężczyźni z kamiennymi twarzami czekali, aż dziewczyna coś powie.
Najlepiej, jak najpierw dam im coś do jedzenia, doszła do wniosku Amelia. Udowodnię, że mam poważne plany. Nie bardzo wiedziała, jak postąpić, nie chciała zmuszać ich do przyjmowania jałmużny. Problem rozwiązał się sam, gdy trzej chłopcy podbiegli do stosu kawałków chleba i ściągnęli po jednym w każdą rękę, śląc jej prowokujące spojrzenia. Pokiwała im tylko głową z uśmiechem, to był potrzebny sygnał. Dorośli mężczyźni odtrącili dzieci, szpiczaste łokcie odpychały i kłuły, tłocząc się do zawiniątka z chlebem. Wkrótce nie została nawet okruszyna. Amelia zauważyła, że w tej walce przegrały przede wszystkim kobiety i najmniejsze dzieci, żaden z mężczyzn nie uczynił nawet gestu, by podzielić się z którymś zdobyczą, wypychającą kieszenie podartych kurtek.
Posmutniała, Walczyła z cisnącymi jej się na usta wyrzutami, z ochotą, by porządnie wyłajać mężczyzn. Czyż oni nie mają choćby odrobiny honoru? Poczucia odpowiedzialności? Czy są jak zwierzęta, samce, które najpierw same najadają się do syta, a później spokojnie patrzą, jak ich małe giną z głodu?
Zacisnęła szczęki, podniosła rękę. Omiotła wzrokiem ludzi stojących z przodu, usiłując przy tym wyglądać jak najdostojniej.
- Zebrałam was tutaj po to, żeby dać wam pracę - zaczęła po prostu.
Usłyszała tylko pochrząkiwania, ktoś kaszlnął, kobiety cicho szeptały.
- Chcę dać wam pracę - powtórzyła. - Za zapłatę, oczywiście, niezbyt wielką, bo tylko na to mnie stać, lecz dostatecznie dużą, abyście zimą nie musieli głodować.
Ktoś splunął.
Na twarzach zebranych nie pojawił się nawet cień radości.
Amelia gorączkowo ciągnęła:
- Nie rozumiecie? Potrzeba mi ludzi, żeby zaorać nową ziemię w Meisterplassen, mam też sieci, sznury do łowienia i niedużą łódź. Potrzebuję mężczyzn, którzy umieją strzelać, mój las jest pełen zajęcy i dużego ptactwa, są też większe zwierzęta...
Teraz tu i ówdzie zaświeciły w uśmiechu zęby.
- Panna chyba zgłupiała?
- Może zaofiaruje jeszcze co innego, jak trochę poczekamy?
Dwaj mężczyźni stojący z boku nie przestawali dowcipkować, ich śmiech brzmiał ochryple, zgrzytliwie, jak gdyby rzadko używany.
Amelia poczuła się nieswojo.
Podjęła zaczerwieniona:
- Co się z wami dzieje? Widzieliście, jak przychodzę tutaj, opatruję rany i pomagam chorym. Podzieliłam się z wami chlebem i zaofiarowałam swoją przyjaźń...
Dwaj mężczyźni zarechotali jeszcze głośniej, lecz Amelia nie była pewna, z czego się śmieją. Gromada zaczynała się rozchodzić.
Kobiety cofnęły się nieco, lecz nie przestawały śledzić biegu wydarzeń. Amelia wyczuła u nich pewne zainteresowanie.
Mężczyźni, śmiejąc się, zadzierali głowy. Jakiś stary dziad, najpewniej ślepy, piskliwie coś do nich wołał. Pokryte bielmem oczy nie zdradzały żadnych jego myśli, lecz nie mające ze sobą związku słowa, jakie wypowiadał, wprawiły Amelię w lęk. Starzec postradał widać zmysły.
Podszedł do niej inny mężczyzna, chyba najlepiej z nich wszystkich ubrany. Amelia poczuła się strasznie mała, kiedy schylił się i zaczął do niej przemawiać jak do małej dziewczynki:
- Jesteś tylko córeczką bogatego gospodarza, której wydaje się, że może tutaj przyjść i zbawić nas, a przy tym i siebie samą. Ale my cię tu nie zapraszaliśmy. Nie prosiliśmy cię o nic, mamy swoje życie, rozumiesz? I tej odrobiny, którą mamy, pilnujemy dobrze. Wydaje ci się, że zostawię swój kawałek brzegu i swoją chatynkę, żeby się rozpadła lub żeby zajęli ją inni, tylko dlatego, że prawisz takie piękne słowa o pracy i jedzeniu? Wiosną możesz już nie żyć i co się wtedy stanie z nami? Nie chcemy składać naszego życia w niczyje ręce, panieneczko. Wolimy już raczej umrzeć.
Amelia oddychała ciężko, zmusiła się, by z dumą odeprzeć spojrzenie wielkiego mężczyzny. Twarz miał skrzywioną, pełną zmarszczek, przy jednym oku widniała blizna, wyglądało to okropnie, gdy wpadał w złość. Poza tym jednak można go było nazwać całkiem przystojnym. Amelia wychwyciła poczucie sprawiedliwości kryjące się za jego twardymi słowami, wolę przeżycia, chęć sprostania swemu losowi. Potrafiła to uszanować.
Mówiła cicho, tak by tylko on mógł ją słyszeć. Krąg łudzi wokół znów się zacieśnił. Tłoczyli się, ciekawi, co wybrany przez nich przywódca ma do powiedzenia tej dziwnej dziewczynie.
- To dobrze, panie...
- Nazywam się Arntor.
- Panie Arntorze. Nie będę o nic więcej pytać, proszę o wybaczenie, jeśli kogokolwiek uraziłam, chcę po prostu pomóc, choćby ze względu na kobiety i dzieci.
Mężczyzna wbił w nią surowe oczy, podniósł palec na wysokość jej twarzy.
- N i e zrozumiałaś reguł, panieneczko, nie pojęłaś, k t o tutaj rządzi.
Amelia zadarła głowę.
- Rozmawiałam i z pastorem, i z lensmanem, mówią... Złapał ją teraz mocno za ramię, syczał słowa wprost do ucha:
- Pastor i lensman boją się tu przychodzić, maleńka. Wśród nas nie mają żadnej władzy, choć być może wydaje im się, że jest inaczej. My się rządzimy własnymi prawami, którym nikt nie śmie się sprzeciwiać, a jeśli się tak stanie... sami sobie z tym radzimy. Lensman może się przejmować dopiero wtedy, gdy któreś z nas włóczy się po wiosce. Dopóki jesteśmy tutaj, tylko jedna osoba może coś zrobić.
Nie musiał nawet powtarzać swojego imienia, Amelia i bez tego zrozumiała.
Arntor, by dać świadectwo swoim słowom, odwrócił się do ludzkiej gromady, machnął ręką, warknął coś krótko.
- Idźcie stąd, niech każdy wraca do swego!
Nawet dzieci natychmiast usłuchały, Amelia zastanawiała się, dlaczego pastor nie wspomniał jej o tym człowieku, musiał chyba wiedzieć, że ten dziwny Arntor może obrócić wniwecz wszystkie jej piękne plany.
Patrzyła, jak odchodzą.
Arntor wziął się pod boki, wydawał się teraz jeszcze potężniejszy. Mógł mieć czterdzieści lat, może więcej. Był jednym z najstarszych w gromadzie, nie licząc ślepca i jednonogiego starca, no i Hjordis. Było zresztą w tym człowieku coś, co przywodziło na myśl właśnie ją.
- Nie widziałaś mnie wcześniej - podjął. - To dlatego, że nierzadko wyprawiam się łodzią. Kiedy letnie upały stają się zbyt duszne, szukam zarobku gdzie indziej, lecz nie myśl sobie, panieneczko, że zabieram z sobą moją władzę. Znasz Hjordis? To moja siostra, pilnuje mego miejsca.
Amelia sztywno pokiwała głową.
- Nie zapominam o tym, Arntorze, szanuję twoją...
pozycję, ale pokornie cię proszę, pozwól mi tu przychodzić i nie stawiaj przeszkód, tak wielu tutaj nieszczęśników, którzy potrzebują mojej pomocy...
Nie puszczał jej. Uparte spojrzenie zdawało się lepić do jej ciała.
- Zastanowię się nad tym, panienko. Dopóki jednak nie dostaniesz ode mnie odpowiedzi, mądrze zrobisz, trzymając się górnych okolic, bo tu, na dole, jesteś na razie nieproszona. Ale jeśli uda nam się dobić targu...
Amelia zadrżała, lecz zmusiła się do bladego uśmiechu i skinienia głową, zanim odwróciła się na pięcie i pożegnała. Złapała swój węzełek i natychmiast ruszyła w stronę cumującej łodzi. Szła długim, zamaszystym krokiem, suknia pętała jej łydki, potknęła się, lecz utrzymała na nogach i dalej parła naprzód z oczami niewidzącymi od napływających łez.
Już idąc zaczęła się modlić, w rozpaczy niemo wołała do nieba:
Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego nie chcesz przyjąć mojej ofiary, Panie? Dlaczego odrzucasz moją ofiarę jak ofiarę Kaina?
Nie potrafiła tego pojąć, nie umiała znaleźć w tym żadnego sensu. Czyżby jej grzech był tak wielki, że nawet własnym życiem nie zdoła za niego zapłacić?
Amelia wiosłowała z całych sił, aż wiosła o mało się nie połamały. Ledwie widziała już Sogndalsfjaeren i pragnęła jedynie usłyszeć, jak łódź szoruje po kamieniach przystani przy domu. Czuła się bardziej samotna niż kiedykolwiek. Po raz pierwszy pomyślała o tym, żeby iść do ciotki Sunnivy, lecz mama przestrzegała ją przed takim krokiem, mówiąc, że przyrodnich sióstr nie łączą od dawna właściwie żadne więzy. Sunniva była starsza od mamy, w dodatku różnica wieku między nimi była duża.
Ta ciotka musi sobie teraz liczyć jakieś pięćdziesiąt lat. Mama tylko posiała do siostry krótki list, wprowadzający ją w plany Amelii, z życzeniami zdrowia i spokoju.
Tak więc Amelia nie miała do kogo pójść.
Znów pochwyciła ją samotność, bolesne przekonanie, że mogłaby umrzeć, leżąc w swym wąskim łóżku, a nikt nie odnalazłby jej, zanim ciało nie zgniłoby lub nie rozszarpałyby go padlinożerne zwierzęta.
Zaniosła się płaczem, przeżycia tego dnia były zbyt przykre. Dzisiaj utraciła też nadzieję, mieszkańcy brzegu powiedzieli jej brutalnie: nie chcemy twojego dobrodziejstwa, wolimy raczej umrzeć z głodu... No cóż, kobiety wciąż chętnie szukałyby u niej pomocy; wprawdzie zachowywały się powściągliwie, ale jednak ostatnio Amelia wyczuła, że traktują ją z nieco mniejszym niedowierzaniem. Gdy je witała, kiwały do niej głowami, czasem się uśmiechały. Na pewno wiele zrobiła pod tym względem kobieta z dzieckiem, Hjordis też zrozumiała zapewne, kto zostawił gałganki na dywaniki i parę starych skórzanych butów akurat za jej chałupą.
Teraz jednak...
Teraz nie było już żadnej drogi.
Amelia nie miała być może zbyt wielkiego doświadczenia z mężczyznami, lecz spojrzenie Arntora powiedziało jej więcej niż dość. Być może wpuści ją na swój teren, lecz cena, jaką przyjdzie jej za to zapłacić, będzie wysoka.
Amelia wzywała swego Boga, nie mogła pojąć, że oto jest skazana na popełnianie dalszych grzechów i upokorzenia, by móc wypełnić przymierze. Ten wielki, twardy mężczyzna chciał zmusić ją do cudzołóstwa, na tę myśl Amelię ogarnęły mdłości. Błagała, by Bóg zdjął z niej ten ciężar, prosiła o jakiś znak, że Pan czyni to tylko po to, by ją wypróbować.
Gdy upłynęła noc, a ona nie otrzymała żadnej odpowiedzi i nawet złożone w modlitwie ręce nie przyniosły jej spokoju, uświadomiła sobie, że gdyby Bendik znalazł się teraz u jej boku, chętnie obiema rękami uchwyciłaby się grzechu i poprowadziła oboje w kolejne zatracenie. Nic, nic nie może być gorsze niż to, nawet piekło, myślała oszalała Amelia. Zaraz jednak znów ogarnęło ją poczucie winy i płakała z rozpaczy, że zdradza wszystko, z czego uczyniła fundamenty swego życia.
Wyszła wreszcie pod otwarte niebo, pozwalając, by nogi niosły ją same. Krzewy drapały bose łydki, włosy potargały się i splątały, ręce ją piekły od uderzeń wysokich pokrzyw.
Nagle trafiła na jakąś starą ścieżkę, stopy odnalazły kierunek, jak gdyby kiedyś tędy już szła. Pokonała rumowisko głazów, wspinała się na skały, poważyła się nawet na skok i wreszcie niespodziewanie znalazła się na górze. Pod nią rozciągał się fiord, mroczny i błyszczący niczym odbicie niebios.
Oddychała szybko, serce niespokojnie podskakiwało jej w piersi, puszysty mech porastający skałę wydawał się cudownie miękki.
Położyła się na plecach, patrzyła, jak blade gwiazdy w jednej chwili stają się takie bliskie.
- Ach, Boże, daj mi jakiś znak... Nie pojmuję, co się dzieje, nie rozumiem, dlaczego odrzucasz moją ofiarę. Bo nie możesz chyba chcieć, abym poszła drogą Arntora.
Ach, Bendiku, Bendiku, krzyczało coś w niej, lecz świadomość Amelii pozostała zamknięta na nie milknący krzyk, słyszała go tylko w pozbawionym woli śnie.
W nocy nadciągnęły pierwsze zwiastuny jesieni. Drzewa nie traciły jeszcze liści, tylko tam, gdzie susza zanadto dała się we znaki, zażółciły się brzozy. Rankiem jednak w powietrzu dźwięczał jakiś inny ton, chłodna ostra bryza od fiordu owionęła ciało Amelii, wprawiając je w drżenie. Poranne słońce wkrótce miało ogrzać ziemię, na której leżała, ale kiedy się obudziła, ziemia wydawała się chłodna i lepka, a miękki mech wilgotny. Całe ciało miała zdrętwiałe i obolałe.
Czy coś jej się śniło?
Nie, pod powiekami nie zatrzymał się żaden obraz.
Amelia jęknęła, ostry ból pleców przypomniał o czymś znajomym. Sprawdziła, zobaczyła niedużą plamkę krwi, zaskoczona poprawiła spódnicę; niemal całkiem zapomniała o miesięcznej przypadłości. Z drżącym sercem pojęła, że oto odpowiedź na modlitwę, której nie zdążyła nawet wypowiedzieć. Jej grzech mógł okazać się jeszcze straszniejszy.
Ale w środku dziękczynnej modlitwy usiadła, pokręciła głową, coś tu się nie zgadzało, ból w krzyżu był innego rodzaju, jakby silniejszy, bardziej groźny.
Zaczęła liczyć czas.
Od ostatniego razu minęło dziewięć, może dziesięć tygodni.
Cóż, nic dziwnego, że jej ciało wypadło z rytmu, była jeszcze młoda, a tego lata przeżyła prawdziwe piekło.
Ale w głębi serca rodziła się już okrutna pewność, ostrzegało ją coś w jej brzuchu, coś natrętnego, podobnego do przeczucia nieszczęścia, jakie ogarnęło ją wtedy, gdy kruk zaskrzeczał nad jej głową, a potem mamę zamknięto w lochu.
Amelia jęknęła w bólu.
Zgięła się wpół na skale, krzycząc i skowycząc jak zranione zwierzę, lecz nawet jeśli jej krzyk poniósł się przez fiord, to nikt nie przerwał pracy i nie wsłuchał się w cudze cierpienie.
Nie czuła płynącej krwi, wszystko jakby się w niej zamknęło, jak gdyby jakaś olbrzymia dłoń zacisnęła się w brzuchu i nie chciała puścić. Amelia wiła się w boleściach, a potem przed oczami wirowały jej czerwone plamy, gdy z niezwykłą ostrożnością jak zraniony ptak pełzła przez usypisko kamieni i szukała ścieżki wśród zarośli.
Dotarła do łóżka, wmusiła w siebie lekarstwo, które mama opisała jako przydatne na takie kobiece dolegliwości. Złagodziło nieco ból, lecz nie potrafiło stłumić paniki, która w niej narastała. Nie bała się śmierci, była gotowa spojrzeć jej w oczy, dostrzegała w niej możliwość ucieczki od tego, co teraz się w niej działo. Walczyła jednak z czymś, być może o życie.
Przed nadejściem wieczoru spokojna ułożyła się w łóżku. Jej ciało najwidoczniej się poddało, skurcze ustały, krew przestała płynąć. Potworny zawiązek nie pozwolił się wyrzucić.
Amelia wiedziała, że jej grzech wydał owoc. Była brzemienna i wszystko w niej protestowało przeciw temu. Jakiś cichy głos podsuwał jej radośnie, że mimo wszystko została w niej jakaś cząstka Bendika.
Ona jednak tej radości nie podchwyciła.
Wiedziała przecież, co znaczy takie połączenie krwi. Zaszła w ciążę z własnym bratem, spłodziła nowe życie w najczarniejszym grzechu, zadrwiła z natury i z prawa ustanowionego przez Boga, a to nie uchodzi bezkarnie.
W ustach zaschło jej tak, że smak krwi piekł na języku. Każdy z trudem chwytany oddech szczypał w gardle, a przecież kilka godzin wcześniej nie przypuszczała nawet, że jej sytuacja może się jeszcze pogorszyć.
Oto stała się zbyt pewna siebie i Bóg postanowił tę pewność natychmiast ukrócić.
Teraz niczego już nie wykluczała. Im szerzej otwierała serce na prawdę, tym większą miała pewność, że kara, jaka ją czeka, nie ma granic.
Nosiła w łonie potwora, zdeformowane monstrum.
Jej ciało usiłowało pozbyć się go, zanim zdała sobie sprawę, co w niej rośnie, lecz próba się nie powiodła. Taka zapewne była wola Boża, ustanawiająca to częścią kary.
Muszę chyba tę prawdę zrozumieć, moja grzeszna dusza powinna wreszcie pojąć, że to, co połączyło mnie i Bendika, było brudnym, ohydnym grzechem. Bóg pragnie, bym miała coś, co będzie mi o tym przypominać co dzień. To dlatego pozwolił, by zakiełkowało we mnie życie, bym doświadczyła takiej udręki i żalu.
Ach, nie, Panie, nie pozwól, aby dziecko przyszło na świat tylko dlatego, że ma być karą dla swej matki! Nie możesz być taki okrutny, tak nielitościwy w swej sprawiedliwości!
Gdybym tylko mogła tak tu leżeć...
Jeśli nie będę wstawać, jeść, myśleć...
Może zdołam odwrócić Twój plan, Panie.
Odepchnij mnie raczej w najczarniejszy mrok.
Amelia leżała ze złożonymi dłońmi, mdłości wciąż nią szarpały, lecz dopóki trwała nieruchomo, udawało jej się powstrzymać wymioty. Spędziła w łóżku już niemal dobę, lecz ciało wydawało jej się cięższe i bardziej zmęczone niż podczas najmozolniejszej harówki wśród mieszkańców brzegu.
Jak cudownie będzie zasnąć, jak wspaniale nie musieć już nigdy wstawać.
Arntor nigdy nie czuł szczególnego zachwytu dla kobiet, które spotkał na swojej drodze. Pociąg do niewiast, jaki okazywali niektórzy jego znajomi, dla niego pozostawał kompletnie niezrozumiały. Tamci stawali się niewolnikami własnych żądz, zaspokajając się z każdą, jaka tylko nawinęła się pod rękę. Mówili o tym, jak gdyby największym błogosławieństwem na ziemi była możliwość zatopienia się w brudnym łonie.
Arntor widział mieszczki na nabrzeżu w wielkim mieście, miał okazję oglądania w pięknej łodzi córek zarządcy dystryktu, błyszczących w strojnych sukniach, lecz ze śmiertelną martwotą figury dziobowej w oczach. Żadna nie wzbudziła w nim pożądania, a już na pewno szacunku jako człowiek.
Miał kiedyś kobietę, mieszkała u niego przez dwa lata, podtrzymywała ogień na palenisku, gdy wyjeżdżał. Zmarła w połogu i potem doglądanie ognia przejęła siostra. Hjordis też nie dbała o mężczyzn, o ile dobrze wiedział, nigdy z żadnym się nie zadała. Oszczędzała swoje ciało, pojmując, że życie nie jest niczym innym jak tylko walką. Tacy byli do siebie podobni, te jedyne z dwanaściorga dzieci Thorego - Wóżkarza, które miały dość sił na przeżycie.
Arntor siedział teraz w chacie siostry, widział, że dach jest tu szczelniejszy niż w innych, a kociołek wiszący nad ogniem odlano z dobrego żelaza. To był skarb Hjordis, jej jedyne bogactwo poza pojedynczym brzuchatym cynowym kubkiem z drewnianym denkiem. Lubiła używać tych rzeczy i nigdy ich nie pożyczała, były jej berłem i jabłkiem.
Przeżuwała teraz ostatnie resztki chleba z koszyka anioła. Wiele uciechy mieli z tej wydelikaconej panieneczki, mężczyźni wciąż zanosili się rechotem na wspomnienie wyrazu jej twarzy, gdy łaskawe dary tak źle przyjęto. Wielu mówiło o wyprawie na Meisterplassen, żeby przekonać się, czy i poza tym jest równie łaskawa. Arntor jednak zdecydowanie ukrócił takie gadki i dał jasno do zrozumienia, że niczego podobnego nie będzie tolerował.
Bezczelny Severin gwizdnął przez zęby i zuchwale stwierdził:
- Widzę, że Arntor ma swoje plany! Cóż, to całkiem słuszne, że pierwszy się poczęstuje z tego półmiska. Przynajmniej do tego czasu nie będziemy się wtrącać.
Pozwolił, by w to wierzyli, a poza tym nie mijali się z prawdą.
Amelia Oppdal była dziwną dziewczyną, taką śliczną, jasnowłosą i kruchą jak anioł, lecz kto by się spodziewał, że anioł zjawi się wśród śmieci, by rozdawać tu rajskie ziarna. Anioł, który obcuje z wypalaczami węgla, prędko ubrudzi sobie skrzydła. Jeśli plam będzie dostatecznie dużo, nikt w końcu nie odróżni go od zawszonej Durdei.
Arntor poczuł w sercu obcy mu smutek.
Poprzysiągł sobie, że skorzysta z tego dzieła stworzenia, dopóki jeszcze jest wiosennie zielone, niezbrukane. Obudziły się w nim uśpione moce, domyślał się, że wiąże się to z jej niewinną urodą. Amelia Oppdal miała w sobie wielki upór, a zarazem jakąś przezroczystość, od której serce Arntora zaczynało tak dziwnie uderzać. Któregoś dnia powiosłuje do Meisterplassen, chociaż prawdopodobnie ona już stamtąd wyjechała, zrozumiawszy, że życie w roli samarytanki jest zbyt męczące. Nic trudnego znosić smród zgniłej nędzy, kiedy można wypocząć wśród perfumowanego jedwabiu.
Lecz jeśli skłoniło ją coś innego niż durny idealizm...
Jeśli w istocie nie miała żadnego wyboru...
Być może przystanie na jego propozycję i uda im się dobić targu.
Arntor nie pamiętał takiego uczucia od czasu, gdy stał kiedyś sam w starym pustym kościele i patrzył na błyszczące na ołtarzu złoto i srebro.
Zabrał wtedy kościelne srebro i w ciemnej karczmie daleko, aż w Vagen, wymienił je na całą skrzynkę zagranicznej wódki. Dotychczas nie doświadczył gniewu Boga za to świętokradztwo. Czy trzeba lepszego dowodu na to, że On nie istnieje?
Arntor przybył wieczorem, we wczesną wrześniową noc, chłodną i przejrzystą jak szkło. Był odważnym człowiekiem i chociaż budynki Meisterplassen leżały skąpane w czarodziejskim srebrzystym blasku, nie wahał się przed postawieniem stopy na terenie zagrody. Upłynęło już pięć dni od przedstawienia przy chacie Durdei i od tamtej pory nikt nie widział Amelii Oppdal. Arntor żałował właściwie, że nie wybrał się tu od razu, dziewczyna na pewno już wyjechała.
Cóż, najwyżej popłynie z powrotem.
Nawet on nie brał pod uwagę okradzenia opuszczonego domostwa. Nie warto kusić losu, nawet jeśli się nie wierzy w historie o upiorze strzegącym tego miejsca. Niektórzy twierdzili, że to Jorand kat, zabity w tak tajemniczy sposób, inni uważali, że musi to być jego dziad, okrutny morderca, który kupił sobie życie od władz w zamian za pełnienie powinności sługi śmierci.
Arntor zatrzymał się pod ścianą chaty, nasłuchiwał. Dla pewności zerknął przez ramię. Żadnej oznaki życia, tylko gdzieś na szczycie świerka ostrzegawczo zaskrzeczała sroka. Ujął za drewnianą klamkę, głośno i władczo zawołał kobietę po imieniu.
Potem wszedł do środka.
Wewnątrz mrok był gęściejszy. Rozróżniał zaledwie kontury sprzętów, ale szóstym zmysłem osoby przez całe życie żyjącej na granicy prawa wyczuł obecność człowieka. Ona tutaj była.
Zawołał jeszcze raz, teraz już ciszej. N i e chciał jej wystraszyć, przynajmniej nie od razu. Domyślał się, że najpewniej chowa się teraz w którymś z kątów, wymachując w jego stronę jakąś bronią. Dzielna dziewczyna, że też nie boi się mieszkać tu całkiem sama!
- Amelio, nie przychodzę po to, żeby cię skrzywdzić. Chciałem tylko porozmawiać o... o naszej umowie.
Żadnej odpowiedzi.
Arntor stał bez ruchu na środku izby. Zaczął teraz lepiej rozróżniać kąty. Nastawiał uszu, nasłuchiwał.
Czyżby słyszał jakiś słaby oddech? Ciarki przeszły mu po grzbiecie. Próbował węszyć, ale nie wyczuł zapachu jedzenia, jaki zwykle unosi się w takich małych chatach.
Ostrożnie zbliżył się do zasłony przy jednej ze ścian, odsunął ją na bok i tam zobaczył dziewczynę.
Wyglądała na martwą, lecz Arntor na tyle dobrze poznał już śmierć, by wiedzieć, że tak nie jest. Nie unosił się od niej trupi odór, tylko dziwny zapach... gorzkiego ziela, dymu, mleka, które przedwcześnie skwaśniało?
Arntor osunął się przy niej na kolana. Oczy miała zamknięte, potrząsnął nią, przemawiając cicho, lecz Amelia ani drgnęła. Twarz miała wychudzoną, skóra na kościach policzkowych się naciągnęła. Wyglądała na niemal przezroczystą, gdy słabe światło padło na twarz, malując na niej długie cienie. Ręce złożyła na brzuchu, przy łóżku stały kwiaty, zwiędłe z braku wody. Dziewczyna ubrana była w jakąś jasną szatę, najprawdopodobniej drogą nocną koszulę. Włosy, u nasady ciemniejsze, pewnie od potu, rozsypały się po sienniku. Wyglądała jak księżniczka, ledwie śmiał podnieść rękę, lecz nie mógł się powstrzymać przed dotknięciem delikatnej skóry.
Kiedy szorstkim palcem pogładził jej czoło, dziewczyna drgnęła.
- Bendik... Bendik...
Arntor przyciągnął palce do siebie, pochrząkiwał i kaszlał, nie bardzo wiedział, co robić. Nigdy dotychczas nie znalazł się w podobnej sytuacji, nigdy nie doznał takiego dziwnego uczucia w sercu. Leżąca dziewczyna wydawała się taka maleńka, taka czysta. Wiedział, że tym razem nie może porwać kościelnego srebra z ołtarza, choć nie było człowieka na świecie, który by go strzegł.
- Obudź się, Amelio, masz gościa! Gdybym wiedział, że tak wcześnie chodzisz spać, to...
Głos mu się załamał, zdał sobie bowiem sprawę, że dziewczyna nie wstawała na pewno już od kilku dni. Nic o tym nie świadczyło, ogarnęło go złe przeczucie, znowu popatrzył na jej złożone dłonie, na zwiędłe kwiaty i piękną koszulę.
Ta kobieta leży wszak na marach. Urządziła to tak, żeby było dla wszystkich jasne.
Arntor zadrżał zdjęty dreszczem. Izba jakby nagle się skurczyła. Z takim rodzajem śmierci nigdy nie miał do czynienia. Ze zdumieniem stwierdził, że ściskanie w piersi narasta. Coś piekło i paliło go w środku, zmuszając do natychmiastowego działania.
- Wstawaj, wstawaj, Amelio! Zbudź się, słyszysz! Podniósł dziewczynę z łóżka, nie opierała się, lekko tylko przebierała nogami w powietrzu. Wyniósł ją z izby na dwór. Kiedy posadził ją na trawie pod ścianą chaty, zaczęła odzyskiwać przytomność, ale wzrok wciąż miała mętny. Podtrzymując jej głowę, uszczypnął ją, sądząc, że ból wyrwie ją z zamroczenia. Drobna twarzyczka mogłaby schować się za jego dłońmi, cała dziewczyna wydawała mu się niezmiernie delikatna, wystraszył się, że może ją zgnieść.
- Pij! Otwórz usta, pomogę ci. Pij, kobieto!
Przyniósł czerpak wody, dość ciepłej, ale czystej. Woda spłynęła kącikami ust Amelii, mocząc cienką koszulę, wreszcie jednak dziewczyna prychnęła, zadrżała lekko i zdołała przełknąć kilka łyków. W oczach natychmiast zapłonęło więcej życia. Patrzyła teraz wprost na niego, spodziewał się chyba ujrzeć w jej spojrzeniu strach, lecz zobaczył tylko lekkie zdumienie.
- Co się z tobą dzieje, jesteś chora? Szalona kobieto, jak można chorować tutaj, na tym pustkowiu! Umarłabyś, gdybym ja nie...
- Zepsułeś... zepsułeś wszystko.
- Niewdzięcznico! - warknął Arntor. - Cóż z ciebie za bogobojna chrześcijanka, powinnaś wiedzieć, że taka śmierć prowadzi prosto na zatracenie!
Amelia uśmiechnęła się wyniośle i znów zamknęła oczy jakby na znak sprzeciwu. Arntor się wystraszył, była tak chuda, całkiem bez siły. Jeszcze gotowa tutaj skonać!
Zirytowany poderwał ją z ziemi, zawisła mu w ramionach jak pozbawiona wszelkiej woli szmaciana lalka, niezdolna utrzymać się na nogach.
Arntor zaklął paskudnie, wciągnął ją z powrotem do chaty, popychając jej nogi własnymi.
- Musisz chodzić, słyszysz? Zacznij chodzić, mówię, inaczej, do stu diabłów, pokażę ci...
W jego głosie brzmiała rozpacz, najwidoczniej zapomniał o sprawie, z jaką przybył.
Wielki mężczyzna posadził Amelię na krześle, zapadła się, jak gdyby kręgosłup był tylko miękką chrząstką.
- Gdzie masz jedzenie? Potrzebujesz jedzenia, do diabła!
Wywracał garnki, jednym ruchem ręki zmiatał porządnie ustawione talerze, kubki, łyżki i miski. W szafce znalazł jedynie zielonoczarną kromkę kwaśnego chleba, zawiniętą w podejrzanie pachnące płótno. Zadrżał i cisnął ją na ziemię.
- Masz tu na mnie zaczekać! - przykazał, nie zdając sobie sprawy z komizmu własnych słów.
Wybiegł z chaty.
Po chwili wrócił zdyszany, gorączkowo szukał noża przy pasku, ukroił wreszcie kawałek chleba, który przyniósł z własnej torby z łodzi. Wziął dziewczynę za rękę, zacisnął jej palce na jedzeniu.
- Jedz! Mam też trochę cukru, ale go nie dostaniesz! Amelia na moment otworzyła oczy.
- Chcę spać, jeszcze spać...
- Nie ma mowy! Wiem, że udajesz! Wiem, że masz jeszcze siłę!
Nagle diabelski uśmiech wykrzywił mu twarz, przez dłuższą chwilę starał się odwracać spojrzenie, teraz jednak utkwiło w mokrych plamach na koszuli Amelii. Widział, że dziewczyna marznie, ramiona pokryły jej się gęsią skórką, woda sprawiła, że cienki materiał przylgnął do ciała. Dwie drobne twarde piersi wyglądały niczym ciemne pagórki wśród białego krajobrazu.
Zbliżył się do niej, dotknął rękami jej ciała. Poczuł pod palcami sutki, jęknął, czując wstrząs, jaki wywołał w nim ten dotyk.
Rzeczywiście, stało się tak, jak przypuszczał. Amelia zerwała się, w jednej chwili oprzytomniała i szeroko otwierając oczy, jęła wymachiwać pięściami.
- Nie! Odejdź stąd, ty grzeszny potworze! Opuść mój dom!
Słowa być może wzbudziłyby więcej szacunku, gdyby głos zabrzmiał ostrzej, mocniej, lecz nawet ochrypły szept, jaki zdołała z siebie wydobyć, sprawił, że Arntor odsunął się o dwa kroki.
- Wiedziałem, wiedziałem, że żyjesz, panieneczko, i życie wcale nie jest ci takie obojętne, jakbyś chciała.
Podniósł chleb, który upadł na podłogę, zanurzył go w czerpaku z wodą, ugniótł na cienką chłodną masę. Z pudełka w kieszeni wyjął dwa spore kawałki cukru i położył je na stole. Przechylił potem pudełko nad czerpakiem i delikatny cukrowy proszek posypał się na chleb. Uszczknął kawałek i wsunął jej do ust.
- Jedz!
Usłuchała. Żuła obojętnie, lecz wreszcie przełknęła. Po trzech kęsach jednak zdecydowanie zacisnęła usta. Nie spuszczała wielkich oczu z twarzy mężczyzny, śledząc każdy jego ruch. Widział, że brak jej sił, zauważył, że z trudem utrzymuje się na krześle.
- Teraz możesz dalej spać, jeśli chcesz. Nic ci nie zrobię we śnie...
Amelia prychnęła.
- Spałam chyba dostatecznie długo, panie Arntorze, chcę teraz posłuchać, z jaką sprawą przybywasz, a potem możesz już odejść.
Uraził go nieco jej surowy ton, kręcił się wszak wokół niej jak niańka, wmuszał jedzenie... Rzadko kiedy Arntor czul się tak głupio. Może dlatego poderwał się gwałtownie, łukiem wyrzucił w powietrze nóż i dopiero potem starannie schował go do pochwy.
- Najwyraźniej zrezygnowałaś z dobroczynności, panieneczko, to i dobrze, nigdy bowiem nie zdołasz odciągnąć moich ludzi od tego nędznego, co mają, nawet jeśli obiecasz im niebo.
Amelia słuchała z uwagą.
- Dlaczego oni nie chcą? Arntor wyszczerzył zęby.
- Bo nigdy nie spotkali nikogo, kto by im cokolwiek dał, nie żądając, by zwrócili mu dziesięciokrotnie więcej. Nauczyli się, że nic nie przychodzi samo, bez cierpienia.
Amelia słabo pokiwała głową. Arntor dostrzegł jednak w jej oczach zainteresowanie, światło, którego wcześniej tam nie było.
- Oni umierają z głodu, każdej zimy kilkoro, siedzą w swoich zawszonych budach, niektórzy nie mają nawet co na grzbiet włożyć i giną z zimna, a dzieci... nieszczęśni malcy, oni...
- Dość! - powstrzymał ją. - Nie znasz tego świata, panieneczko. Jesteś równie głupia jak nowo narodzone koźlątko i mniej więcej tyle samo wiesz o życiu. Wydaje ci się, że kilkoma kawałkami chleba odmienisz los tych, co mieszkają na brzegu, chociaż i lensman, i pastor już się poddali.
Amelię ogarniał gniew.
- Nie nazywaj mnie głupią ty, który nosisz imię Arntor i ledwie potrafisz się podpisać. Nie masz lepszego zajęcia niż włóczęgostwo. Może i jesteś królem, ale władasz milionem wszy i ich gospodarzami! To nędzne królestwo, a ty jesteś równie nędznym władcą, skoro nie pozwalasz im skorzystać z możliwości lepszego życia.
Arntor uśmiechnął się szeroko. Dziewczyna najwyraźniej się ożywia.
Zauważyła widać coś więcej, bo wstrząśnięta z jękiem zakryła się ściągniętym z ławy bieżnikiem.
Arntor zaśmiał się cicho, oczy mu teraz błyszczały. Amelia z trudem chwytała powietrze, skurczyła się w sobie, ze strachem czekając na reakcję, jaką mogła wywołać jej śmiała przemowa.
Arntor szepnął:
- Ty naprawdę tego chcesz, śliczna panieneczko, Bóg jeden wie, co cię do tego skłania, najwidoczniej jednak postanowiłaś udawać Jezusa tu, w Sogndalsfjaeren. Pieniądze też masz, jak słyszałem. Zamierzasz je zmarnować, cóż, mogę spełnić swój obowiązek i powstrzymać cię przed takim szaleństwem. To słuszne i sprawiedliwe, gdy ktoś ma tak mało szacunku dla swojej własności. Równie dobrze możesz cisnąć je w morze, Amelio, bo jeśli zaczniesz zmieniać porządek, według którego żyje ta społeczność, łatwo możesz skończyć jako coś, co fale wyrzucają na brzeg. Większość z nas nie lubi jałmużny.
- Słyszałam już o tym, za to kradzież wam w smak - odparła cierpko i nie pozwoliła sobie przerwać. - To na pewno dlatego pastor skarży się na wszystkich żebraków, którzy półżywi pukają zimą do drzwi wieśniaków.
- Kobiety muszą jakoś zarabiać na życie. Żebry nie są najbardziej skutecznym sposobem - uzupełnił złośliwie.
Amelia ciężko przełknęła ślinę.
- Czego chcesz?
Obrzucił ją spojrzeniem od stóp do głów, nie przestając się uśmiechać. Wąskie wargi drgały, lecz w zmrużonych oczach nie znać było wesołości.
- Ciebie i części twojego bogactwa. Cóż, możesz nazwać to podatkiem, bo w zatoce ja jestem królem, sama przecież tak powiedziałaś.
Amelia ani drgnęła. I ona zmrużyła oczy, przyglądając mu się przez wąskie szparki.
- A jeśli odmówię, zgwałcisz mnie i tak, i zabijesz, zanim zabierzesz pieniądze i uciekniesz...
Gdyby wiedział, jak wielkie sumy ukryła w zagrodzie, być może nie oparłby się pokusie, odrzekł jednak wieloznacznie:
- Może tak, a może nie.
Amelia odwróciła głowę, nie bardzo potrafiła sprostać sytuacji. Chłodno, bez emocji, rozważała rozwiązania. Najbardziej pragnęła zapomnieć o Arntorze, znów się położyć i czekać na śmierć, ale coś w niej przypominało o zawartym pakcie. Poznała już tych nieszczęsnych ludzi, stali się czymś więcej niż tylko pionkami w grze, jaką prowadziła z Bogiem, nie umiała zapomnieć zawszonych malców, Sveltena o strasznym wyglądzie, Durdei i jej podobnych...
Najwidoczniej nie wolno mi umrzeć, pomyślała. Skoro Bóg używa Arntora jako narzędzia, zapewne wciąż może używać i mnie.
Złożyła ręce na zapadniętym brzuchu.
Patrząc nieproszonemu gościowi prosto w oczy, oświadczyła:
- Jestem w ciąży. Otworzył usta szeroko, jakby nie wiedział, co znaczy to słowo.
- Będę miała dziecko - powtórzyła po prostu.
Słuszne jej się wydawało, że ten obdarty, naznaczony bliznami, szpetny mężczyzna będzie pierwszą osobą, która dowie się o dziecku.
- Nie zamierzam rezygnować z tego, co sobie wyznaczyłam. Pragnę poświęcić ostatnie siły dla tych nieszczęsnych dzieci, które już przyszły na ten straszny świat. Nie myśl, że chcę się oszczędzać. Zawrę z tobą umowę, Arntorze. Pozwolisz mi działać wśród swoich ludzi, powiesz im, że mają mnie słuchać i pozwolić sobie pomóc. Nie muszą się wynosić ze swoich nędznych gniazd, skoro tak bardzo im to nie w smak, mogą zostać tam, gdzie są. Postaramy się, by żyło się tam łatwiej, muszą nauczyć się, jak utrzymywać czystość, opiekować dziećmi, wymieniać produkty na jedzenie, a nie na wódkę. W zamian nie będę się sprzeciwiać żadnemu z twoich życzeń... gdy tylko dziecko się urodzi i odzyskam siły. Arntor zmarszczył brwi, przyglądał jej się podejrzliwie.
- Skąd mogę wiedzieć, że to, co mówisz, jest prawdą? Nie wyglądasz na taką, która zbliżyłaby się do mężczyzny.
Amelia wyczuła rozczarowanie w jego głosie, brudny włóczęga miał widać ochotę na dziewicę. Odważnie popatrzyła mu w oczy.
- Dostaniesz też trzy talary, zaraz gdy tylko zabierzesz mnie do wsi i ogłosisz swoim ludziom, jaka jest moja pozycja.
Rozjaśnił się.
- Powiedzmy pięć. Amelia zawahała się, lecz wreszcie skinęła głową.
Przecież i tak w jego mocy leżało odebranie jej wszystkich pieniędzy, i to bez dawania czegokolwiek w zamian. Jej sytuacja w tych negocjacjach była bardzo marna, i tak osiągnęła już znacznie więcej, niż liczyła.
Arntor kilkakrotnie okrążył izbę, rozmyślając i rozważając. Na jego twarzy malowało się niedowierzanie, a zarazem radość z tak nieoczekiwanego bogactwa.
- Nie masz nic do stracenia, Arntorze. Te słowa zatrzymały go w pół ruchu, na twarz wypełzła gorycz. Podszedł do niej, grożąc jej palcem.
- Pilnuj się, Amelio Oppdal! Mnie nie musisz mówić, co mam robić. Nie poważyła się na to nigdy żadna kobieta.
Amelia zamknęła usta, czekała. Wreszcie oświadczył:
- Pięć talarów i bez żadnych głupstw. Będziesz trzymać się kobiet, to przecież o nich i o dzieciach przez cały czas mówisz. Mężczyźni cię nie potrzebują, jeśli mają przeżyć, muszą robić swoje.
Amelia leciutko skinęła głową, znów zaczęła kołysać się na krześle. Teraz, kiedy strach i napięcie odeszły, ogarnęło ją zmęczenie.
- Dawaj pieniądze, to sobie pójdę! Delikatnie pokręciła głową, pilnie obserwowała jego reakcję, gdy mówiła odważnie:
- Jeden z twoich ludzi może jutro po mnie przyjechać, znów zgromadzimy się przy chacie Durdei. Potem dostaniesz pieniądze, Arntorze, chyba tak bardzo ci się nie spieszy.
Zrozumiał, że nie chce mu pokazać, gdzie ukryła srebro.
Potężny mężczyzna groźnie wyszczerzył zęby. Zanim Amelia zdołała się zorientować, co się dzieje, rzucił się na nią i mocno przycisnął wargi do jej ust, przesuwając dłońmi po mokrej jeszcze koszuli. Nie zdołała wydobyć z siebie żadnego dźwięku i pobudzić do życia zmęczonych mięśni. Bezwładna jak worek pozwoliła na dotyk jego chciwych wilgotnych ust i twardych dłoni. Nagle równie gwałtownie jak się na nią rzucił, teraz się cofnął. Przez moment stał, dysząc ciężko jak miech kowalski. Spostrzegła, że spodnie pod paskiem mu się napięły, i poczuła lęk.
- Jutro - powiedział głosem pełnym piasku.
Chwycił swój kapelusz, zaklął i wybiegł.
Amelia siedziała, nie wiedząc, czy ma ulec drżącemu strachowi, czy też wdzięczności za odniesione zwycięstwo, w której jednak nie było radości.
Na stole leżały dwie brązowe grudki, wzięła jedną, podniosła do ust. Kiedy przymknęła oczy, napłynęły wspomnienia.
Kiedyś była taka mała.
Leżała na nędznym posłaniu w chacie chałupnika w Lyster i rozkoszowała się słodyczą, podczas gdy dźwięki dochodzące z łóżka rodziców z wolna ją usypiały...
Ruchy statku były jej ruchami, zżyła się z nimi już tak, że nie reagowała nawet wówczas, gdy największe fale obracały świat, a podłoga, czyli pokład, podnosiła się i zamieniała w ścianę.
Stara kobieta kołysała się wraz ze statkiem. Jej drobne ciało dało się pochwycić tańcowi fal w swobodnym, pozbawionym strachu rytmie. Siedziała na koi z kolanami podciągniętymi pod brodę jak młoda gibka dziewczyna. U jej boku spał mężczyzna, ręce kobiety spoczywały na jego poduszce, zwiniętym stosiku ubrań. Kobieta patrzyła na swego towarzysza, oczy wciąż potrafiły zalśnić żywym pożądaniem, chociaż policzki miała pomarszczone, a usta pozbawione czerwieni.
Ukochany, jakiż wciąż jesteś piękny!
W siwych włosach widnieją teraz czarne pasma.
Kiedyś, całe życie temu, było odwrotnie.
Delikatnie pogładziła go po czole, które czas naznaczył bruzdami głębokimi niczym koryta rzeki. Ale teraz, kiedy spał, wygładziły się w płytkie strumyki. Kobieta mogła niemal zapomnieć o upływającym czasie i wrócić pamięcią do nocy poślubnej. Wciąż lekko się kołysała, lecz nogi ją rozbolały.
Ostrożnie, tak żeby go nie obudzić, wyciągnęła się na skrawku miejsca między mężczyzną a ścianą statku.
Jego równy oddech był dla niej najbardziej kojącą ze wszystkich kołysanek Dopóki rozbrzmiewał w uszach, mogła czuć się bezpieczna ze świadomością, że on jest przy niej.
On pożyje jeszcze przez jakiś czas. Będzie żył, kiedy fale wreszcie ucichną, a kadłub statku zazgrzyta o brzeg. Jej ukochany nie zalicza się do ludzi, którzy się poddają. Udowodnił to całym swoim życiem, nauczyła się go kochać między innymi i za to.
Stara kobieta przytuliła się do boku śpiącego męża. Zgiętą rękę wsunęła pod głowę, druga spoczęła na jego piersi. Nie tak silnej już jak kiedyś, prężące się pod skórą mięśnie zniszczył czas, lecz skóra wciąż jeszcze pozostała miękka i młoda. Wstrzymując oddech, mogła jeszcze poczuć, jak uderzenia jego serca sprawiały, że ożywał w niej płomień. Gładziła nagą pierś mężczyzny, oczy same się zamknęły.
Śniła jej się piękna wieś, fiord, w którym woda bywała zieleńsza od trawy, gdzie niebo pochylało się nad nią, niskie i ciemne, a horyzont czerwieniał jak krew. Zanim sen przerodził się w koszmar, uniosła się ponad okolicą i poszybowała do małej samotnej zagrody.
Nad nią wznosiły się wierzchołki gór.
Usypiska głazów, postrzępione grzebienie skał.
Tam właśnie zmierzali. Do miejsca, gdzie letnie słońce świeciło jeszcze długo po tym, jak ludzi w wiosce z kościołem spowiły cienie.
Dotrze tam razem z nim, nie podda się, chociaż droga zdaje się nie mieć końca.
Statek niósł ich przez cieple morza, ale już, już wkrótce wokół dziobu zrobi się chłodniej. Już niedługo inne ptaki zaczną bawić się wokół masztów i w pewien piękny poranek przyszłego roku postawią wreszcie stopy na swej własnej ziemi.
Amelia nie zauważyła, że minęły jej siedemnaste urodziny. Jakie to zresztą ma znaczenie? Jeden dzień był podobny do drugiego, a wszystkie czerwonoczarne od harówki i bólu, jej własnego i innych.
Zgodnie z umową, jaką zawarła z Arntorem, mieszkańcy brzegu zaczęli ją akceptować. Niektórzy wciąż patrzyli na nią koso, ale w żadnym spojrzeniu nie czaiła się już groźba, a pewnego sierpniowego dnia skórzana sakiewka, którą jej skradziono, nagle znów pojawiła się w koszyku.
W dobrych chwilach Amelia uważała, że wiele osiągnęła.
W ciągu tej jesieni zatrudniła całą gromadę dzieciaków przy zbieraniu mchu, torfu i desek do uszczelniania domów. Dzieci znosiły także korę z drzew i z uporem mocowały ją na dachach. W wyniku tych prac większość nędznych chatynek nie przepuszczała do środka wody ani wiatru. Dzieci i kilkoro staruszków zebrali wspólnie wiadra jagód, borówek i owoców jałowca. Mogli je sprzedać, Amelia dopilnowała, by nikt ich nie oszukał. Gorzko płakała, kiedy wuj jednego z chłopców odebrał mu zarobek i pozbył się wszystkich szylingów w ciągu jednego tylko wieczoru w karczmie. Ale takie było życie.
Nauczyła kobiety tkania dywanów i chodników, ich prymitywne warsztaty dobrze się nadawały do takiej prostej roboty. Teraz stos wielobarwnych chodników leżał gotowy w kącie chaty Hjordis, bo w dziupli Durdei nie było na nie miejsca. Amelia niekiedy jednak tam nocowała, wciśnięta w kąt między rozpadającym się stołem a siennikiem Durdei. Dziecko sypiało z matką, chłopczyk nocami dużo płakał. Amelia rozdzieliła pomiędzy ludzi silne ługowe mydło i wywar z jałowca. Od dwóch najbardziej chętnych do współdziałania wieśniaków pożyczyła wielkie kadzie, mieszkańcy nabrzeża mogli wygotować w nich ubrania i to, co służyło im za pościel. W jesiennym powietrzu para grubą warstwą kładła się na chłodnym morzu. Niektórzy jednak odmówili, chociaż sam Arntor ściągnął z grzbietu koszulę i żeby dać dobry przykład, pomaszerował przodem do ogniska Amelii. W rezultacie wszystkie lepianki z wyjątkiem czterech były teraz wolne od wszy i pcheł. Kobiety bardzo się już pilnowały, nie wpuszczały dzieciaków, nie sprawdziwszy im uprzednio głów i brwi.
Wieczorem Durdei uszczęśliwiona uśmiechnęła się do Amelii. Skórę wciąż miała zaczerwienioną od mycia ostrym mydłem, włosy błyszczały, łagodnie wijąc się przy uszach w wyjątkowo twarzowej fryzurze.
- Jesteś aniołem, Amelio, wszystko ci się udaje. Pomyśl tylko, tylu ludzi minęło dzisiaj Pijusa, nawet go nie pozdrawiając. Nie poznali go, kiedy zmył z siebie smugi od tytoniu i cały ten brud. A jego włosy! Okazało się, że są siwe jak u samego asesora!
Amelia kiwnęła głową, uśmiechnęła się smutno. Jej szeroką suknię czuć było potem. W samym środku wielkiego mycia czuła się brudna. Jutro musi wrócić do domu i zająć się sobą. Może nawet odpocząć przez jeden dzień? Teraz i tak niewiele mogła zdziałać, bo w tych dniach przypływały statki z towarami z Bergen. Po letniej suszy ceny ziarna były wyższe, niż ktokolwiek ośmielał się przewidywać. Amelia widziała, jak wartość wszystkich towarów maleje w porównaniu z jedzeniem i chlebem. Czeka ich ciężka zima. Na szczęście wciąż zachowała większość zabranych z domu talarów, na pewno się przydadzą. Kupiła do Meisterplassen osiem owiec i jedną krowę, chłopiec z Bondeviki karmił je trzy razy dziennie. Kiedy Amelii nie było w domu, przeprawiał się na drugą stronę fiordu i za tę pracę miał obiecaną na wiosnę jedną owcę.
Tak, jutro odpocznie. Może rozgoni choć trochę mgłę zmęczenia?
Nie zdążyła jednak doprowadzić tej myśli do końca, gdy na zewnątrz rozległy się podniecone głosy. Kobiety krzyczały głośno, przeraźliwie, porozumiewając się przez drogę. Jeden z głosów Amelia poznała od razu, to ta sama kobieta, która pewnego dnia wbiła w nią wzrok ponad posłaniem chorego i spytała, jakimiż to czarami się posłużyła, by wzbudzić zainteresowanie Arntora? Twarz pokryła jej się maską zazdrości, dość zgrabne rysy wykrzywił grymas, na którego widok usta Amelii mocno się zacisnęły.
Amelia zadrżała lekko, jak zawsze gdy mowa była o czarach. Wprawdzie proboszcz wciąż pięknie pozdrawiał ją w niedziele, domyślała się jednak, że jego życzliwość gwałtownie się skończy, gdy odświętna sukienka za kilka tygodni stanie się za ciasna.
„Nie wypowiadaj tego słowa, kiedy nie wiesz, o czym mówisz" - syknęła wtedy Amelia do obcej kobiety.
Bezimienna w odpowiedzi tylko zarechotała. Amelia poczuła, że wokół serca zaciska jej się lodowata dłoń, być może powszechne mniemanie, że to Arntor jest ojcem jej dziecka, nie jest wcale korzystne? Choć przecież dawało jej najkonieczniejszą ochronę, nikt w tej dziwacznej społeczności nie ośmielił się tknąć kobiety Arntora. Ten człowiek miał na tyle silną pozycję, że nawet szanowani wieśniacy nie śmieli z nim zadzierać. Ta kobieta jednak sprawiała wrażenie gotowej choćby do sięgnięcia po nóż. W jednym jej spojrzeniu mieściło się teraz więcej nienawiści niż we wszystkich zerkających z ukosa oczach obcych.
Amelia spytała Arntora, co to za jedna. Odwrócił wtedy głowę i odrzekł krótko:
- Wdowa Arval nigdy nie nauczy się chyba zamykać gęby na kłódkę.
- Ma, zdaje się, na ciebie oko - zażartowała Amelia.
- Ma oko na wszystkich, którzy posiadają cokolwiek ponad parę gaci - odparł i odszedł.
Głos kobiety dobiegający zza cienkich ścian stał się jeszcze wyraźniejszy. Amelia podniosła się niechętnie, lecz Durdei była już przy drzwiach i wyglądała.
- Ona strasznie lamentuje, może jest pijana? Amelia także wyszła z chaty, na zewnątrz mrok wpychał już cały świat do ciemnego worka.
Ale wciąż było dość widno, by jasna chustka kobiety z Arval podskakiwała na drodze, i dość cicho, by mogły usłyszeć, co wykrzykuje.
- Nieszczęście! Nieszczęście, ach, co za straszne nieszczęście! Ratunku, wszyscy ludzie, chodźcie do młyna!
Durdei przeżegnała się, gwałtownie odwróciła się do Amelii.
- Coś się stało, mówi, że przy młynie, prawdopodobnie przy młynie Bykkjar, tam jeszcze wciąż przyjmują zboże.
Amelia popatrzyła na rozkrzyczaną kobietę, słyszała, że ludzie wychodzą z chat poniżej i powyżej drogi, niektórzy wołali coś zaspani, inni złorzeczyli, żądając ciszy.
- Pójdziemy zobaczyć - oświadczyła Durdei ze źle skrywaną ciekawością.
Amelia zebrała swoje rzeczy w węzełek. Dziś nawet w nocy nie będzie spokoju.
Dotarły do młyna, kiedy ostatnie resztki dziennego światła znikały za grzebieniem gór. Przed młynem zebrała się gromada mężczyzn, zmagali się z czymś w wodnej głębi. Nie rozlegał się żaden dźwięk obracającego się kamienia ani płynącej wody. Amelia spostrzegła, że zastawka śluzy jest opuszczona, a młynówka pusta.
Podbiegła do krawędzi, zajrzała w dół. Ktoś zapalił pochodnię. Amelia z trudem przełknęła ślinę, głębia pełna była kawałków drewna, plątaniny zniszczonych części, a w samym, środku kilku mężczyzn ciągnęło coś, podnosiło i zginało.
- Arntor utknął! Olai nie żyje! Ach, na Boga, nie wiadomo, kiedy i reszta się zawali!
Amelia zobaczyła, że cały młyn się przekrzywił, stare ściany pochylały się do siebie jakby w ostatnim uścisku, a podłogi między nimi już nie było. Spróchniałe drewno lekko skrzypiało, jedynie solidny mur stał ciemny, nieruchomy.
- Arntor! Zawołała, poczuła przytrzymujące ją dłonie, mało brakowało, a wpadłaby do wody. Łopatki koła wodnego nie obracały się, a ono samo leżało jak martwa foka na powierzchni. Oba kamienie - leżak i biegun - przeleciały przez podłogę, zaś bale ze ścian osunęły się splątane bardziej, niż spławiacze widzieli kiedykolwiek na rwących wiosną rzekach.
Amelia wyrwała się, stanęła z zaciśniętymi rękami, zmuszała oczy do patrzenia. W samym środku chaosu dostrzegła jakąś twarz, ledwie wystawała ponad powierzchnię wody. Szara, martwa i dobrze znajoma. Arntor leżał przyciśnięty pod kołem, jakiś człowiek trzymał jego głowę nad wodą, a trzej inni walczyli łomami, zapierając się plecami o ciężkie bale. Na nic się to jednak nie zdawało.
- Zamarzniemy! - zawołał jeden z mężczyzn, widać było, że dzwoni zębami i trzęsie się cały.
- Gdzie, do diabła, są konie?
Amelia nie mogła wydusić z siebie słowa, widziała tylko twarz Arntora niczym odbicie księżyca w wodzie. Zobaczyła, że nie drga w niej żaden mięsień, a z kącika ust sączy się coś ciemnego.
- On już nie żyje - szepnął ktoś obok niej.
- Żyje, żyje, ale gdzie, do diabła, są... Ale koń już był, to wieśniak z Uglum przypadkiem tędy przejeżdżał z ładunkiem liściastych gałęzi. Jego stara szkapa była zmęczona, lecz batem na pewno da się ją zmusić do ostatniego wysiłku. Zwłaszcza teraz, kiedy chodziło o ludzkie życie.
Przywiązali do koła linę, jeden z mężczyzn zgięty wpół wyszedł na brzeg, trząsł się ze strachu i zimna.
- Wszystko się zaraz zawali, cała ta ruina, za diabła tam nie zostanę i nie dam się utopić!
Ruszył za nim drugi, lecz ten, który podtrzymywał głowę Arntora nad wodą, najwyraźniej miał wątpliwości. Zerknął na pochylające się ściany młyna, wiedział, że przy wyciąganiu koła reszta przegniłej konstrukcji najprawdopodobniej się zawali. Oznaczać to będzie koniec dla Arntora i dla niego samego. W dłoniach znajdujących się pod wodą stracił już czucie, ale jakimś cudem wychwytywał nierówne pulsowanie wciąż walczącego serca Arntora. Przymknął oczy, usłyszał, że ostatni z towarzyszy wychodzi z wody. Lina się napięła.
- Ciągnijcie, ciągnijcie! Młody człowiek osunął się niemal na kolana, nogi mu już zdrętwiały, a ciało, które podtrzymywał, w jednej chwili wydało mu się cięższe, jak gdyby woda przestała wypierać je w górę.
Nagle coś zatrzeszczało głośno obok niego, coś pękło. Stał, mocno zaciskając oczy, z całych sił podtrzymywał drugiego człowieka i czekał, aż dopełni się ich los.
Ciężkie koło odciągnięto tak prędko, że obaj trzymający linę mężczyźni padli w tył, ale stojący w wodzie, nawet gdy mokre zimno wypełniło mu uszy, nie wypuścił ciała Arntora. Wkrótce nogi znów znalazły oparcie na dnie rzeki, zmusił je, by się wyprostowały, i mógł zaczerpnąć powietrza. Ostatkiem sił rzucił się w bok ku bezpieczniejszemu brzegowi, wlokąc za sobą bezwładnego rannego. Teraz wyciągnęło się do niego więcej rąk. Przytrzymywały i szarpały, zawodzenie kobiet mieszało się z pełnymi przerażenia jękami mężczyzn.
- Ach, na Boga...
Szept rozległ się w ciszy, zanim młodemu ratownikowi pociemniało w oczach. Zobaczył, że to szepcze młoda kobieta, ta o najpiękniejszych włosach na świecie. Miała tak nieprawdopodobnie wielkie oczy, rzuciła się na rannego, jej twarz płonęła jak pochodnia. Dziwne, jak mało wystraszona się wydawała...
Gdyby ktoś opisywał Amelii takie rany, takie okaleczenia, zapewne z największym wysiłkiem przełknęłaby ślinę i nakazała mu milczenie. Ale teraz, stojąc w samym środku grozy, była zimna i silna, a jej głos brzmiał donośnie:
- Przynieście nosze i więcej światła, prędko!
Ktoś podpalił ułożony w pobliżu stos gałązek, zajęły się i wkrótce jesienny wieczór rozjaśniło niewielkie ognisko. Amelia zaczęła zrywać ubranie z poranionego mężczyzny, nie zważając na nieśmiałe okrzyki protestu zgromadzonych ludzi.
Lewe biodro Arntora było strzaskane, z uda i łydki pozostała jedynie przedziwna masa zmiażdżonej kości, nasiąkniętego wodą samodziału i zgniecionego ciała.
Amelia zerwała z głowy chustkę, przewiązała nią mocno pachwinę, ściągnęła, aż kostki jej pobielały, ale musiała prosić jednego z mężczyzn o pomoc, by opaska dobrze się napięła.
Przycisnęła potem dłonie do rany w boku Arntora, była długa na dłoń i z niej właśnie płynęło teraz najwięcej krwi. Zobaczyła, że nacisk zmniejszył krwotok, rana okazała się więc nie tak poważna, jak się obawiała, nie aż tak głęboka. Poszkodowany miał jednak połamane dolne żebra, przez zszarzałą skórę wyczuwała ich ostre krawędzie.
Wsłuchiwała się w serce Arntora, ale nie udawało jej się wyciszyć uderzeń własnego pulsu, w uszach jej szumiało. Dłonie powinna mieć teraz lodowate, bo w powietrzu czaił się chłód, a ciało Arntora było zimne jak sopel lodu, jednak Amelia czuła żar ogarniający jej ciało. Otaczające ją głosy nagle jakoś ścichły, wkrótce słyszała już tylko bicie własnego serca. Ciało stanęło w płomieniach, w żyłach zaczął krążyć tętniący strumień płynnego ognia.
Tchu zabrakło jej w płucach, zacisnęła oczy jak w bólu. Ludzie stojący dookoła rozdziawili gęby i zdrętwieli, coś w twarzy młodej kobiety zmusiło ich do zastygnięcia bez ruchu.
Uderzenia serca rozlegały się teraz jak grzmoty, a ponad nimi unosił się delikatny szumiący dźwięk, którego nigdy dotychczas nie słyszała, przypominał być może piosenkę lecącego roju pszczół, lecz był o wiele, wiele głębszy.
Amelia pozwoliła temu tonowi się prowadzić, pozwoliła, by ją napełnił, otworzyła zmysły, przez moment zadrżała na wspomnienie czegoś zupełnie innego.
Fala już się cofała, Amelia wciąż jednak nie mogła odsunąć rąk od boku i biodra Arntora. Jakby coś, nad czym nie miała kontroli, przyssało je, przytrzymało. Ramiona bolały ją teraz i nagle w głowie nastąpiła eksplozja, białe światło zalało oczy, czaszka jakby zaraz miała pęknąć, usłyszała jeszcze, jak ludzie w tej samej sekundzie wstrzymali oddech.
Wreszcie znów mogła patrzeć przytomnie, widziała twarz Arntora, tak samo bladą, zszarzałą, lecz oczy mężczyzny otworzyły się w niemej udręce.
- On żyje.
- Pomogę ci - szepnęła do niego. Opuścił powieki z cichym jękiem, jak gdyby był dzieckiem, które zbudziła z koszmaru i uspokoiła.
Dłonie Amelii poruszyły się na jego skórze. Oszołomiona usiadła. Zauważyła, że krew z ran przestała płynąć, a skóra na powrót przybrała barwę życia. Nie śmiała rozluźnić węzła w pachwinie, bała się ujrzeć brutalnie zgniecione organy płciowe.
- Zanieście go pod dach - szepnęła słabym głosem. - Do najbliższego łóżka! I rozgrzejcie gorącymi kocami i okładami.
Sama poszła z ludźmi, lecz w jej duszy panował jedynie chaos, odnosiła wrażenie, że nie ma ani ciała, ani myśli, jak nowo narodzone dziecko, które tak gwałtownie staje twarzą w twarz ze światem. Człapała przy noszach Arntora krótką drogą do zagrody Olaia młynarza. Zauważyła płaczącą żonę, widziała, że ktoś już zajął się zwłokami.
Arntor żył.
Amelia nie wiedziała, czy cieszy się z tego, czy nie.
Siła, która wróciła mu życie, była tak niesłychanie potężna, że Amelia musiała z całej mocy nad sobą panować, by nie poddać się konwulsjom.
Coś w niej tkwiło.
Coś, co było samą siłą życia.
Czy to Bóg?
Czy ma to odebrać jako jego znak?
A może to po prostu zła moc? Coś, co wydobyło się z tego, co w niej rosło? Z potomka grzechu? Z zakazanej płodności?
Amelia zadrżała, a w oczach ludzi, którzy tłoczyli się wokół niej, widniał taki sam strach przed tym, co zobaczyli, jak przed znacznie bardziej znajomą grozą śmierci.
1722
W późne lutowe noce szukała schronienia na Meisterplassen, ale wcześniej, kiedy Arntor walczył o życie, spędzała przy nim każdą wolną godzinę. Teraz wyglądało już na to, że z tego wyjdzie, Amelia nie była zaskoczona, ale inni ludzie wciąż ściszonym głosem rozprawiali o zadziwiającym cudzie.
Rany powiększały się w miarę, jak przekazywano nowinę z ust do ust, teraz już mówiono nawet, że widziano ciało Arntora całkiem zmiażdżone, zgniecione, że wszystkie wnętrzności miał na wierzchu, że był jednym wielkim kawałem krwawiącego mięsa. Amelia przyłożyła do niego dłonie, niektórzy twierdzili, że słyszeli, jak mruczy dziwne formuły, inni jednak upierali się, że kobieta wymawiała słowa modlitwy. Takich na szczęście było więcej.
W ciężkie noce, kiedy mróz trzeszczał w ścianach, leżała, nie rozpalając ognia, i trzęsła się z zimna. Zniknął gdzieś strumień ciepła, który czuła przy posłaniu Arntora. Odeszła nadzieja i odwaga, jakie przyniósł ostatni lepszy okres.
Pozostały jedynie łzy i strach. I to coś, co poruszało się w niej w środku. Czuła się rozdarta na dwoje. Potrafiła niekiedy troskliwie przyłożyć ręce do okrągłego brzucha i odczuwać przy tym w sercu coś na kształt spokoju. To w takich momentach, w chwilach słabości, pojawiała się przed nią twarz Bendika.
Zwykle jednak każde najmniejsze poruszenie odczuwała jako demonstrację zła. Nocami coraz częściej nawiedzało ją dziecko, za każdym razem pod postacią potwora o strasznych obcych rysach i głosie, który przerażał ją bardziej niż sama śmierć.
Potomek grzechu.
Amelia utworzyła sobie w wyobraźni wizerunek dziecka i, doprawdy, nie był on piękny.
Często modliła się w samotności.
Choć złożone długo ręce niemal zamarzały, miłujący Bóg wciąż był Amelii bardzo daleki. Nie czuła Jego pocieszającej obecności, choć niekiedy pozwalała sobie na uniesienie głowy i stwierdzenie, że świat jest piękny. Jesień była szaleństwem żółci i czerwieni, suche lasy wybuchnęły kolorami już po pierwszej mroźnej nocy. Teraz jednak liście miały barwę brunatnej zgnilizny, a ziemia leżała równie martwa jak w sierpniu, kiedy słońce wypaliło wszelkie życie.
Dobry Boże, bądź przy mnie.
Niechże nie stanie się tak, jak myślę, niech dziecko nie okaże się zdeformowanym potworem, wstrętnym jak grzech, którym zawiniłam.
Bała się zasypiać, wreszcie jednak ciało zwyciężyło i zażądało odpoczynku. I znów wróciło do niej zło, ohydne, nienazwane.
Gęba dziecka otworzyła się, czarna gardziel była przepaścią, Amelia patrzyła w jego czerwone oczy, poczuła zapach siarki, kiedy zaniosło się wrzaskiem. Ciało przypominające rybę, ostre łuski, nogi niepodobne do ludzkich, zakończone szponami, jakie miały smoki w książkach mamy. We śnie pojawił się także Bendik, uciekał przed potworem, lecz ten dopadł go i rozszarpał na jej oczach. Potem dziecko zmieniło się w smoka i pochłonęło swoją matkę. Amelia krzyczała przez sen, nie mogąc się obudzić.
Dzień nadszedł niepostrzeżenie. Poderwała się zamroczona, zanim jeszcze spojrzała przytomnie i zrozumiała, że nic jej nie grozi.
W każdym razie przy łóżku nie czyhał żaden potwór, żaden smok.
Ale krzyż bolał ją jak opętany.
Zadrżała.
Opętana.
To jest właściwa odpowiedź, przeszło jej przez myśl. Napięty brzuch to nic innego jak tylko ciężar zła.
Osłabła, położyła się z powrotem. Oczy zapatrzyły się w sufit, lecz niczego nie widziały.
Jak łatwo byłoby wybrać śmierć. Nie śmiała jednak tego zrobić, bała się sprzeciwić Panu kolejnym straszliwym grzechem. Być może Bóg miałby dla niej łaskę, gdyby chwyciła swój kielich goryczy i wychyliła go do dna. Teraz jednak prawie niemożliwe było zrozumienie Jego ścieżek, grzech jakby piętrzył się, zagradzając jej wszystkie drogi.
Arntor przeżył. Amelia nie wątpiła, że to Bóg tak postanowił. Nie było jednak pewne, czy mężczyzna zechce się domagać swoich praw, kiedy dziecko przyjdzie na świat, wypadek bowiem dotkliwie go okaleczył. Dłonie Amelii nigdy nie zbliżyły się do tego miejsca, kazała Hjordis zająć się maściami i opatrywaniem najintymniejszych części ciała brata.
Arntor uratował mi życie, kiedy leżałam tak jak teraz, pomyślała Amelia. Słuszne zatem, że mu się odwzajemniłam. Ale mój dług nie jest jeszcze spłacony, Panie.
Dopomóż mi, ratuj, nie dokładaj mi więcej ciężarów, bo nie zdołam się podźwignąć.
I uwolnij mnie od strachu, Panie.
Dziecko w niej kopało, po raz pierwszy odczuła fizyczny ból przy jego ruchu.
Przez głowę przeleciała jej myśl: Czy to możliwe, że już zbliża się rozwiązanie?
Cicho jęknęła. Słyszała, że powinny przyjść mocne skurcze, lecz nic takiego nie czuła, raczej tępą falę bólu, która wznosiła się i opadała, unosząc ją z sobą i nigdy całkiem nie znikając.
Amelia walczyła z kulą w gardle. Zmusiła ją do przesunięcia się w dół, w głąb, tam gdzie mieszkało w niej dziecko.
Mama...
Po raz setny pomyślała to samo. Powinnam była wrócić do domu.
To jednak niemożliwe.
Nie mogła zarazić ich tym złem, nie mogła narażać najdroższych jej ludzi na jeszcze więcej strachu i udręki. Nie pozostawało jej nic innego, jak pisać długie, radosne listy i z entuzjazmem opowiadać, jak dobrze jej się wiedzie i jak wiele zdołała dokonać.
Matka zapowiadała, że na święta zabierze ją do domu.
Amelia jednak groziła i błagała, i w rozpaczy zdołała przekazać coś, co musiało wywrzeć wrażenie na matce.
Na dzień przed Wigilią przybyła bowiem łodzią przesyłka z Wdowiej Zagrody. Dwa wielkie kosze i duża faska świątecznego jedzenia. W chacie Durdei wyprawiono ucztę, Amelia wzięła z sobą tylko kawałek kiełbasy, kilka placków, ser i jedną beczułkę z piwem.
Jej Boże Narodzenie było pokutą w samotności, lecz kiedy rozległo się bicie dzwonów z dwóch kościołów, mogła rozkoszować się smakołykami i piwem z piwniczki ojca.
Teraz nie pozostał jej nawet kawałeczek placka.
Amelia wstrzymała oddech. Z bijącym sercem oczekiwała na kolejną falę bólu, który przyniósłby jej odpowiedź i odebrał wątpliwości.
Ale nic więcej się nie stało. Tylko cienka skóra na brzuchu zadrżała lekko, kiedy obróciło się tkwiące w niej życie.
Ostrożnie przeszła przez izbę. Wyjęła przybory do pisania, przysłane przez matkę, i zasiadła do listu do domu. Ale papier jakby nie chciał przyjąć słów, urwała w połowie zdania i wzięła nowy arkusz.
Białymi zmarzniętymi palcami Amelia Oppdal napisała swój testament, ostatnie pozdrowienia do matki, ojca, dla Karla Martina...
Po długim wahaniu dodała jeszcze kilka słów do Bendika na oddzielnym arkuszu, zapieczętowała go woskiem ze świecy i na wierzchu napisała jego imię.
Gdy skończyła, wszystko wydawało jej się łatwiejsze. Na szeroko rozstawionych nogach przeszła z powrotem do łóżka, ranek bowiem jeszcze nie nastał. Dziecko drżało, jakby trzęsło się z gniewu albo płakało w jej wnętrzu. Odczuwała znów ból, lecz nie był ostry ani zbyt silny.
Amelia przymknęła oczy, poczuła, jak ogarnia ją spokój.
Była pewna, że nie przeżyje porodu.
A jeśli nawet tak by się stało, to obawiała się, że nie zniesie spotkania z dzieckiem. Obrazy w jej głowie z każdym dniem stawały się coraz straszniejsze, dawno już przestała patrzeć na najmniejsze dzieci z chat mieszkańców brzegu i zastanawiać się, czy jej własne dziecko będzie podobne do któregoś z nich.
Jej dziecko nie będzie takie jak one.
Nawet jeśli matki tych dzieci były niemoralne, brudne i bezbożne w swym postępowaniu, to jej grzech był całkiem innego rodzaju.
Amelia zapadła w odrętwiały spokój, jak niedźwiedzica, która układa się w zimowej gawrze w oczekiwaniu na długi sen.
Z wielkiego statku przesiedli się do niedużego kutra. Szyper obiecał staruszce zawieźć ją aż do samego domu, choć właściwie jego celem było Kaupanger, a nie Sogndalsfjaeren. Kobieta przez chwilę stała przed nim rozmarzona, jak gdyby same nazwy miejscowości przeniosły ją w inny świat. Musiał odezwać się do niej ostrzej i zaczął się wahać, obecność niewiasty na pokładzie nigdy nie przynosiła szczęścia, a ta wyglądała w dodatku na tak wiekową, że w każdej chwili mogła umrzeć, na dokładkę ciągnęła za sobą jakiegoś starca. Szyper splunął prymką przez reling, znów popatrzył na nią.
- No i na czym stanie? Jeśli uważasz cenę za wysoką, to spróbuj znaleźć kogoś innego, kto się wybiera tą drogą tak wcześnie. Dobrze wiesz, że większość ludzi w tym czasie unika fiordów.
Kobieta drgnęła, napotkała jego spojrzenie. Miała oczy bardzo niebieskie, jasne, pięknie odcinały się od opalonej twarzy. Szyper nigdy jeszcze nie widział tak żywych oczu u starego człowieka.
- Nie - odparła miękko. - Bardzo chętnie zabierzemy się z tobą i dostaniesz sumę, jakiej żądasz, a nawet więcej, jeśli zatroszczysz się o porządne jedzenie w czasie podróży. Czy wiatr nam sprzyja?
Szyper skinął głową.
- Tak, wypływamy jutro rano.
A teraz woda pieniła się wokół dziobu, stary kuter bezpiecznie przetaczał się po falach od morza. Wkrótce wpłynęli na wielki fiord, a wiatr wiejący w rufę łagodnymi podmuchami popychał wyładowaną szkutę naprzód.
We wnętrzu statku stary człowiek właśnie opróżnił kubek świeżej wody, a kobieta pakowała resztki jedzenia do niedużej skrzynki. Niewiele wieźli ze sobą, lecz w maleńkiej kajucie bagaż i tak przytłaczał. Grube deski oddzielały ich od ładowni, w której beczki z oliwą i zbożem i stosy suszonych ryb przywiązano mocno do burt.
Mężczyzna uśmiechnął się ciepło i podłożywszy ręce pod głowę, z zadowoleniem wyciągnął się na koi. Długie nogi wystawały poza nią niemal na łokieć, lecz doprawdy niewiele było łóżek odpowiadających jego wzrostowi.
- Nie mogę uwierzyć, że to prawda - szepnął cicho. - Ale za każdym razem, gdy oddycham, to czuję już zapach... domu.
Kobieta także się uśmiechnęła. Drobne usta oplatała teraz siatka głębokich zmarszczek, lecz uśmiech wciąż potrafił wyrażać pogodne szczęście. Zdarzało się to często, gdy patrzyła na niego, a teraz ledwie mogła zapanować nad uśmiechem, bo z każdą godziną mężczyzna wydawał się zdrowszy, żywszy niż przez ostatnie lata.
Leżał w białej koszuli i prawie nie noszonych spodniach.
Był po prostu przystojny.
Podeszła do niego, nie przestając się uśmiechać. Nie była to długa przechadzka, lecz przez ten moment zdążyli odczytać swoje myśli, przeprowadzić niemą rozmowę.
- Może już jutro... jeśli wiatr będzie sprzyjał. Mężczyzna kiwnął głową.
- Może i tak, ale trudno mi w to uwierzyć.
Pozwolił jej zająć miejsce u swego boku, podtrzymał ją, gdy podnosiła nogi z podłogi. Westchnął, gdy przytuliła się do niego policzkiem, w krótkim westchnieniu kryło się zmęczenie, które nieco ją zasmuciło.
- Kto wie, co nas czeka - szepnęła.
- Wszystko jedno, ukochana, byle bym tylko jeszcze raz w życiu mógł ją objąć i wyjaśnić... Na Boga, ona jest teraz kobietą w średnim wieku.
Zamglony obraz ślicznej nowo narodzonej dziewczynki wysnuł się gdzieś z głębi pamięci kobiety, nie umiała jednak uczynić go wyraźniejszym, nie umiała przywołać rysów, w cichych chwilach jedynie zapach dziecka potrafił jeszcze do niej wrócić niczym przesłanie wiosny z dawno zwiędłej koniczynowej łąki. Łatwiej potrafiła wyobrazić sobie starszą córkę, lecz oczywiście wstrząsem będzie zobaczyć nastolatkę przemienioną w siwowłosą matronę.
Jakie to dziwne. Dla mnie one na zawsze pozostaną dziećmi, pomyślała kobieta.
- Oby Bóg sprawił, żeby dana była nam ta radość - wyrzekła z mocą.
Oboje jednak liczyli się z tym, że może stać się inaczej. Życie nauczyło ich, że nie wolno spodziewać się zbyt wiele.
Mężczyzna powiedział na głos to, o czym myśleli oboje.
- Bez względu na wszystko, kochana, już wkrótce będziemy w domu.
Pogładziła go po ręce, pieszcząc kikuty po kilku odmrożonych niegdyś palcach. On przygarnął ją do siebie mocniej, poczuła przy uchu delikatne łaskotanie oddechu.
Maria pocałowała go leciutko w policzek, bardziej miękki teraz, obwisły, choć dla niej wciąż piękny. Nieco niezgrabnym ruchem naciągnęła na nich koc. Stateczkiem lekko kołysało, wpłynęli na spokojne wody. Miała ochotę opuścić kajutę, poszukać wzrokiem znajomych miejsc, patrzeć na przesuwające się brzegi coraz dalej i dalej, aż serce wyprzedzi łódź i odnajdzie swe korzenie.
Została jednak na dole, przy nim, bo choć wydawał się wesoły i silny, wiedziała, jaka słabość ogarnąć go może już za chwilę. Wdzięczna była za każdy poranek, cieszyła się każdą radością, którą jeszcze mógł przeżyć.
Uznała, że najlepiej zdrzemnąć się przez kilka godzin, a wieczorem, gdy ucichnie krzyk mew... wtedy wyjdą na pokład.
Przywykła już do tego dziwnego bólu i nie odczuła żadnej szczególnej różnicy, kiedy sytuacja stała się poważna.
Nie zdążyła się wystraszyć nawet wówczas, gdy wody strumieniem chlusnęły na podłogowe deski. Nie czuła nic poza odrętwiałą rezygnacją. Jak we śnie podeszła do paleniska, dołożyła drewna. W izbie nie było zimno, raczej wilgotno. Przez całą noc padało, a na dworze nie został nawet spłachetek śniegu. W dzień powietrze było dziwnie wiosennie ciepłe, słońce niespodziewanie przedarło się przez deszczowe chmury i przez chwilę odbijało w wodzie, a jego grzejące promienie usiłowały zagłuszyć chłodny deszcz.
Piękny dzień.
Niosący obietnicę wiosny.
Amelia jednak nie widziała nic poza czarnymi chmurami, bo w jej oczach nie było już zwierciadła. Z rękami zwieszonymi wzdłuż boków stała nieruchomo, patrząc, jak buchają płomienie. Nie miała sił, by wytrzeć kałużę na podłodze. Zmarzła w nogi, wsunęła więc stopy w stare skórzane papucie, które znalazła w większej sypialni.
Obojętnie uświadomiła sobie, że musi być już luty, wkrótce Wielkanoc, a jej dziecko właściwie powinno się urodzić dopiero kilka tygodni po świętach.
Nie zrobiło to na niej wrażenia.
Już czuła się jak martwa.
To otępienie jest zapewne ostatnią łaską, jaką mi, Boże, okazujesz, pomyślała, podnosząc wzrok ku staremu dymnikowi.
Dowlokła się do stołu, mocno przytrzymała jego krawędzi, czując wzbierającą w niej falę, lecz twarz wciąż pozostawała bez wyrazu. Ból jakby do niej nie docierał.
Minęli piękną wieś Leikanger i mogli już patrzeć w stronę Feios i Fresvik, Maria musiała mocniej uchwycić się relingu, Randar stał tuż za nią, czuła lekki nacisk jego ciała na plecach. Chwiał się na nogach, lecz nie do taktu z falami przetaczającymi się w dole.
Nic nie mówili. Głośna rozmowa szypra z załogą nie dotyczyła ich, nie słyszeli nic poza szumem żagli i głuchymi uderzeniami własnych serc.
Czy to naprawdę ja leżałem kiedyś na tym cyplu z głową pełną czarnej mgły i pragnienia zemsty? pomyślał on.
Czy to naprawdę wioska, gdzie miał dokonać się los Gjertrud? pomyślała ona.
Statek dalej płynął fiordem, chociaż wiatr nie był już tak przyjazny, trzymał się blisko brzegu, minął cypel Yelvisaker, cudem jedynie unikając podwodnych głazów. Wreszcie fiord znów się otworzył, z widokiem aż do Eidet.
Meisterplassen, tuż za tamtym cyplem.
Dwie pary starych oczu zaszły łzami, wysilali je do granic, by zadowolić serca wołające o pierwszy widok domu.
Chaty wydawały się takie małe.
Las o wiele większy.
Góry wyższe, fiord szerszy, nawet niebo takie jakieś dalekie.
Maria poczuła, że Randar ciężko oddycha. Zaraz opuścił głowę na jej ramię, a drżące dłonie objęły ją w pasie. Ciężko oparł się teraz na niej, nie śmiała puścić relingu, by odwzajemnić uścisk, bała się, że wypadną.
Nie bardzo wiedzieli, czego się spodziewają, lecz w jednej chwili oboje ujrzeli coś, od czego dech im zaparło w piersiach.
Nad chatą unosiła się cienka smużka szarego dymu.
Ale na częściowo zarośniętym podwórzu nie było widać żywej duszy.
Szyper zawołał:
- Czy możemy podpłynąć do samego brzegu? Przystań wygląda na dobrą, ale czy tu jest dość głęboko? Kiedy nie ma przypływu?
Randar opamiętał się wreszcie na tyle, by odpowiedzieć. Z wysiłkiem otrząsnął się z gwałtownych uczuć i zaczął wydawać polecenia tak, by ominęli dwa wielkie kamienie, które przy takim stanie morza kryły się akurat tuż pod powierzchnią wody.
Dobili do samego brzegu.
Maria wytężyła słuch, aż w uszach zaczęło jej szumieć.
Przyłożyła dłoń do czoła, choć nie było słońca świecącego prosto w oczy, szukała oznak życia, dźwięków dobiegających ze zszarzałej obory.
Silne, niecierpliwe ręce pomogły im zejść na ląd. Zapłacili za podróż, szyper spieszył się z odpłynięciem. Sprawiał wrażenie wystraszonego, zakłopotanego widokiem łez płynących z oczu i kobiety, i mężczyzny. Może bał się, że umrą, zanim zdąży odbić od brzegu i pozbyć się odpowiedzialności.
Oni zostali. Przyglądali się odpływającemu kutrowi, jak gdyby chcieli teraz odsunąć tę najważniejszą chwilę.
Nie zastanawiali się, w jaki sposób przeniosą ciężki kufer podróżny do zabudowań, Maria zostawiła nawet na kamieniach przybrzeżnych swój mały węzełek. Ujęła męża pod ramię, które jej zaproponował.
Droga była krótka, lecz mimo to jakże trudna. Usłyszała, że Randar oddycha nierówno, zawsze budziło to w niej lęk.
Ale teraz byli w domu.
Radość tkwiła w nich jak przejrzałe piwo, wiedziała, że wkrótce będzie musiała wybuchnąć. Niezmiernie wolnym krokiem podeszli do drzwi chaty, czekali z nadzieją, że ktoś wyjdzie. Musiano wszak zauważyć kuter, na pewno nieczęsto przybijają tu takie duże łodzie. Kto kryje się za tymi drzwiami? Kto rozpalił ogień na palenisku, z którego sączył się dym, ledwie teraz widoczny nad krytym torfem dachem?
- Maryjko moja, mały aniołku!
Głos mężczyzny brzmiał ochryple, słowa przesycone były żalem.
Maria przełknęła ślinę, puściła jego rękę, zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi i zastukała, aż ból przeszył kostki. Kiedy nikt nie odpowiedział, pchnęła stare drewno i zauważyła, że klamka jest wciąż tą samą, którą Randar wyrzeźbił przed blisko sześćdziesięciu laty.
Z ust Randara nie wydobył się żaden dźwięk, ale jego twarz zastygła. Oczy otworzyły się szeroko, usta bezradnie zadrżały.
Maria także nie mogła oderwać się od widoku, lecz widziała co innego niż on.
Randar wyciągnął rękę, jak gdyby chciał dotknąć kruchej postaci, upewnić się, że nie jest to tylko sen.
- Marja - szepnął. Bardzo młoda kobieta na wpół siedziała w łóżku, jej jasne włosy pociemniały nad czołem, mokre od potu. W ramionach trzymała maleńkie zawiniątko, wychylały się z niego jedynie najcieńsze i najdłuższe na świecie paluszki. Dziewczyna mocno przygarnęła dziecko do piersi i bez strachu wytrzymała spojrzenie dwojga obcych starych ludzi, którzy nagle stanęli w drzwiach. Maria zauważyła poplamione krwią koce na podłodze, widziała, że ciałem młodej kobiety wciąż targają skurcze. Od chwili narodzin dziecka mogły upłynąć dopiero minuty.
Jasnowłosa dziewczyna wyglądała na bardzo zmęczoną. Oczy miała półotwarte, gdy przyglądała się Randarowi, po twarzy przemknął jej cień.
- Ja nie jestem Marja - rzekła powoli. - Jestem Amelia. A kim jesteście wy i skąd znacie imię mojej matki?
Maria uklękła przy łóżku położnicy. Kolana ją bolały, lecz ona tego nie czuła.
- Marja Meisterplass... twoja matka? Amelia nie była jeszcze dość przytomna, by pojąć prawdę, lecz wolno skinęła głową.
- Nosi nazwisko Oppdal i podarowała mi tę zagrodę, jestem jej właścicielką. Ale kim jesteście wy?
Amelia zobaczyła, że kobieta ma bardzo niebieskie oczy, wśród głębokich zmarszczek błyszczały jak dwie kropelki morza. Włosy skrywała duża czarna chustka, ale zarys pomarszczonego czoła sprawił, że Amelia wstrzymała oddech, czekając na odpowiedź.
- Jestem Maria... twoja babka.
Stary mężczyzna był już przy nich, wspierał się na kiju, który znalazł gdzieś w kącie.
- Randar Meisterplass... twój dziadek. Na miłość boską, a twój pradziadek...
Noworodek pisnął w ramionach dziewczyny, Amelia zamrugała.
Tego było za dużo jak na jeden raz. Ledwie doszła do siebie po wstrząsie, jaki wywołało spotkanie z dzieckiem, a teraz pojawili się oni. Coś w niej protestowało, by przyjąć tę prawdę do serca. Było już przepełnione po brzegi, do bólu, jak wezbrana wiosną rzeka.
- Wróciliście do domu. Ach, mój Boże, czy to możliwe? Mama zawsze mówiła... ach, ona będzie...
Amelia ukryła twarz w miękkim świecie dziecka. Pozwoliła, by łzy skapywały na policzek córeczki, takie było jej pierwsze obmycie, bo Amelia nie zdążyła nawet pomyśleć o zagotowaniu wody.
Z wysiłkiem podniosła głowę.
Jak gdyby wciąż była sama, mówiła w powietrze:
- Ona mimo wszystko nie jest brzydka, ma dziesięć paluszków u rąk, dziesięć u nóg i śliczne usteczka... Panie Jezu Chryste w swej łasce, ona jest piękna!
- Oczywiście - szepnęła z czułością staruszka. - A jakaż mogłaby być wnuczka Marji? Nikt chyba nie widział piękniejszego od niej noworodka.
Amelia mocniej przytuliła córeczkę do siebie, przypomniała sobie opowieści matki.
- Musiałaś ją zostawić, Mario. Rozdzielono cię z twoim dzieckiem, ach, jakże musiałaś cierpieć przez te lata!
Staruszka nabrała powietrza w płuca, z gardła wydarł jej się szloch, Amelia domyśliła się, że babka wypłakała niewypowiedzianie wiele łez.
Dłoń starego mężczyzny na ramieniu babki drżała. Oboje staruszkowie wyglądali na zmęczonych, wręcz wycieńczonych, Amelia chciała się zerwać, podać im coś do picia, okazać szacunek, na jaki zasługiwali, ale ciało nie chciało jej słuchać, stopy tylko drżały, ostrzegały przed większym obciążeniem, została więc w łóżku. To Maria przesunęła kociołek nad ogień, a Randar przyniósł wody. Stara kobieta sprawdziła, czy pępek został właściwie odcięty, a potem obmyła dziecko i nasmarowała je maścią wskazaną przez Amelię.
- Doprawdy, znasz się na rzeczy! - rzekła z podziwem Maria.
Amelia zarumieniła się, babcia widziała zapasy w kufrze, zauważyła też schowane tam książki. Przybory do pisania wciąż leżały na stole, Amelii serce podskoczyło w piersi, gdy uświadomiła sobie, jak straszne dokumenty tam zostały. Staruszek, jakby czytając w jej myślach, pokuśtykał przez izbę, pozbierał je i bez słowa podał Amelii.
- Spalcie to - poprosiła z goryczą. Maria nie pytała, co to jest, tylko po jednym arkusiku posłusznie wrzucała w ogień.
Amelia opadła na poduszkę. Czuła, że rodzi się w niej coś nowego. Wiedziała, że można to nazwać szczęściem.
Staruszka oddała jej dziecko pachnące teraz słodko, Amelia poczuła, że coś wzbiera jej w piersi, mieszało się to z owym poczuciem szczęścia, lecz wreszcie zdała sobie sprawę, że chodzi o coś bardziej fizycznego.
- Przyłóż ją do piersi, kochana Amelio - łagodnie pouczyła Maria.
Zręcznie pomogła niezgrabnym rękom Amelii, aż dziecko wreszcie spoczęło wygodnie w zagłębieniu jej łokcia. Palce staruszki ujęły sutkę Amelii, pomasowaly ją, aż się wyciągnęła, uszczypnęły, by pomóc noworodkowi przy pierwszym ssaniu.
Malutka z zapałem zwracała policzek w stronę matki, czerwony pyszczek cmokał przy nagiej skórze, szukał, a języczek ułożył się jak należy, zanim zaczęła ssać.
Amelia przymknęła oczy, zaskoczona gwałtowną radością.
Wreszcie znów musiała je otworzyć i patrzyła na dziecko, aż spoza łez nic już nie widziała.
- Naprawdę silna dziewuszka - orzekła Maria zadowolona.
Amelia zrozumiała, iż babka natychmiast musiała pojąć, że poród nastąpił przedwcześnie.
Stara ręka gładziła ją po głowie, jakby to ona była dzieckiem.
- Niech Bóg cię błogosławi, moja Amelio, ciebie i dziecko.
Amelia zaszlochała, mała wypuściła pierś.
- Wielu rzeczy nie wiesz... babciu - powiedziała cicho. Maria pokiwała głową, uśmiechnęła się.
- Tak, bardzo wielu, ale mamy czas, najmilsza Amelio. Randar patrzył na nie obie, kobiece głowy tak blisko siebie, poufałe szepty... Upłynęła może godzina, odkąd spotkali się pierwszy raz, lecz młodziutka położnica w oczywisty sposób już do nich należała, nierozerwalne więzy krwi przez cały czas łączyły ją z nimi.
Odwrócił się do ściany, spostrzegł, że drewniane bale są te same co przedtem, ich głębokie rysy układają się w ten sam co przed laty wzór.
Naprawdę był w domu.
Być może właśnie dlatego dopadło go zmęczenie, aż czerwone młoty zaczęły walić mu w skroniach.
Maria siedziała z dzieckiem, zdrzemnęła się prawie w przytulnej, ciepłej izbie. Znalazła fotel z worka należący kiedyś do Jorila, lecz ze smutkiem musiała się pogodzić z tym, że myszy za mocno go używały. Siadła więc przy palenisku na krześle wyciętym w pniu drzewa, a nogi oparła o pniak do rąbania drewna. Dziecko spało w jej ramionach, zlewało się niemal w jedno z nią. Maria przez cały czas wiedziała, kogo trzyma na kolanach, lecz jakaś jej cząstka wróciła do innego życia, może dlatego wśród tej radości wyczuwała lekkie muśnięcie strachu.
Popatrzyła na dziecko. Dziewczynka miała na głowie zaledwie kilka rzadkich, ciemnych kosmyków. Maria od dnia, kiedy rozdzielono ją z córką, widziała wiele dzieci, lecz żadne nie przypominało Maryjki.
Dopiero ta maleńka...
- Uważasz, że jest podobna do mamy...? Słaby głos Amelii drżał. Maria uśmiechnęła się, popatrzyła na nią i kiwnęła głową.
Tylko jedna łojowa świeca pozwalała ich oczom nawiązywać kontakt.
- Jaka ona jest? Amelia nabrała powietrza w płuca.
- Mama to... oswojona rysica. Maria czekała. Z twarzy Amelii czytała więcej, niż mogły powiedzieć jej słowa. Odczytywała z nich prawdę o matce, która zostawiła w swej córce głęboki ślad, o smutku, radości, uporze i głębokiej miłości. I jeszcze o czymś mrocznym, czyżby o poczuciu winy?
- Mama stale walczy... Wielu się jej boi, ma ogromnie silną wolę i z reguły dostaje to, czego pragnie, ale czasami ucieka do lasu i wtedy może płakać. Potem robi się taka mała, ale nie chce, żebyśmy się tego domyślali. Tylko tatuś...
Maria wolno pokiwała głową. A więc jej córka miała przynajmniej dobrego męża. Nie ma nic ważniejszego na tym świecie, pomyślała Maria.
- Mama jest bogata - cicho powiedziała Amelia.
- Tak jak wszyscy, którzy mają kogoś, przy kim mogą okazać słabość - zgodziła się Maria.
- Tak, ale ona jest naprawdę bogata! Jest właścicielką połowy Lyster, Wdowiej Zagrody, probostwa, wszystkiego...
Maria szeroko otwierała oczy.
- Probostwa i Wdowiej Zagrody? Amelia kiwnęła głową.
- Tak, Revelin spłonął, a Nadjana wszystko oddała mamie na długo przed swoim wyjazdem.
Zdumienie staruszki stało się bardzo widoczne. Ale na dźwięk nazwiska pastora twarz jej stężała i to sprawiło, że Amelia pojęła, iż w jej matce jest wiele z tej kobiety, choć z wyglądu tak bardzo się od siebie różnią...
- Moja droga, ja nic o tym nie wiem. Kim jest ta Nadjana? Znałam kiedyś pewną Nadjanę...
Amelia uświadomiła sobie, jak bardzo zaskakujące może to być dla Marii, zebrała się jednak na odwagę i nie spuszczając wzroku z babki, mówiła silnym, spokojnym głosem:
- To ta sama Nadjana, ta, którą spotkałaś na Północy. To strasznie długa historia, znam tylko jej fragmenty, ale Nadjana przyjechała do Lyster jako żona Justitiana, spotkała go w Kopenhadze.
- Justitian? Syn Revelina? Amelia kiwnęła głową. Zerknąwszy na pobladłą twarz Marii, przestraszyła się, że babka może nie znieść prawdy, a przecież miała jej jeszcze tyle do powiedzenia...
- Nadjana zaprzyjaźniła się z mamą, w każdym razie po pewnym czasie. Zanim Justitian umarł, wszystko, co posiadał Revelin, zostało przepisane na niego, a Nadjana oddała to mamie. W ten sposób jej zemsta się dopełniła.
Maria siedziała na krześle całkiem nieruchomo. Dziecko leciutko poruszało się we śnie.
- Mama wyjechała do Lyster, kiedy była bardzo młoda - ciągnęła Amelia. - Mówiła, że po to, by zemścić się za krzywdy, które pastor wyrządził tobie, ale ja myślę, że chciała się zemścić za swój własny żal. Wiem, jak strasznie była samotna.
- A Gjertrud? Amelia kiwnęła głową.
- Gjertrud bardzo ją wspierała, ale chyba była za słaba. Pamiętam ją... Umarła przy urodzeniu Benjamina.
- Gjertrud wyszła za mąż? Amelia uśmiechnęła się.
- Tak, za najbogatszego człowieka we wsi, Antona z Wdowiej Zagrody. Wiele zaznała radości pod koniec...
- Anton... pomyśleć tylko!
- Benjamin też nie żyje - cicho powiedziała Amelia.
Maria podniosła głowę, ból dźwięczący w tych słowach tak wyraźnie wyróżniał je od poprzednich spokojnych informacji.
- Ja... kochałam Benjamina... jak brata... Wymawiając ostatnie słowo, Amelia zadrżała zdjęta chłodem. Istniały tajemnice, którymi nie chciała się dzielić nawet z tą kobietą, chociaż przy niej czuła się taka bezpieczna.
- Ostatnie wieści, jakie miałam, mówiły, że Sunniva urodziła dziecko - mówiła dalej Maria, nie wypuszczając malutkiej z objęć.
Amelia skubała koc.
- Nie znam zbyt dobrze ciotki Sunnivy... W oczach Marii znów zabłysły łzy.
- No cóż - rzekła powoli. - Rodzina rodziną, lecz nie zawsze wiele nas łączy z naszymi krewnymi.
- Mam też brata bliźniaka - nieswoim głosem powiedziała Amelia. - Musiał uciekać stąd po buncie w trzynastym roku. Wyjechał razem z Nadjaną na Wschód.
Maria mruknęła coś, widać było, że ściska ją w gardle.
Wstała potem ostrożnie, nie prostując pleców zrobiła dwa kroki dzielące ją od Amelii. Dziecko przebudziło się, gdy matka wyciągnęła po nie ręce, pisnęło cichutko i kręcąc głową, szukało czegoś do ssania.
Amelia była tak zmęczona, że całe ciało ją bolało, lecz głowę miała jasną, jakby przezroczystą. Tyle brudnych myśli gdzieś przepadło.
- Usiądź przy mnie, babciu. Maria westchnęła, dotknęła ciałem biodra Amelii.
- Ogromnie za tobą tęskniłam - wyznała dziewczyna.
- I ja także - odszepnęła Maria. - Nie minął dzień, by moje myśli nie zawędrowały tutaj. Nie zrobiłam ani jednego kroku, nie oglądając się w sercu za siebie.
- Gdzie byłaś? - pytała Amelia. - Dlaczego nigdy nie mieliśmy od ciebie żadnych wiadomości? Już myśleliśmy, że nie żyjesz.
Staruszka przymknęła oczy, usta się uśmiechały, lecz z oczu płynęły łzy.
- Byłam w innym świecie, moja droga, nie uwierzyłabyś w moje życie.
Niespodziewanie znów wstała, wyszła z izby, nic nie mówiąc. Amelia zdziwiła się, chciała ją zatrzymać, bliska wręcz była gniewu, że staruszka jej nie odpowiedziała.
Wkrótce jednak na zewnątrz znów rozległo się szuranie kroków i zaraz weszła Maria z naręczem czworokątnych paczek.
Przy palenisku osunęła się na kolana jak służąca, która chce rozpalić nowy ogień. Z paczek wyjrzały stare grube księgi. Ich okładki były tak zniszczone, że skóra niemal się rozsypywała. Ktoś owinął je rzemieniem i opieczętował. Najpiękniejsza księga miała żywy czerwony kolor, przy ogniu błyszczące okucia zdawały się płonąć.
Staruszka zdjęła chustkę z głowy.
Jej włosy w blasku płomieni nabrały złocistego życia. Amelia spostrzegła nagle, jak bardzo ta twarz przypomina jej własne odbicie.
- Tutaj jest moje życie, Amelio. W tych książkach znajdziesz odpowiedzi, których zapewne szukasz. Wróciłam do domu. Nareszcie, nie mam sił, by otwierać którąkolwiek z tych książek, najchętniej wrzuciłabym je w ogień, oczyściła przeżyte lata w studni płomieni. Wiem jednak, że szukasz odpowiedzi, sama zresztą zawsze taka byłam, dlatego daję je tobie, Amelio. Nie czytaj ich na razie, poczekaj, aż będziesz szczęśliwa.
- To może długo potrwać - stwierdziła Amelia zduszonym głosem.
- Czy ojciec dziecka cię zawiódł? - spytała Maria delikatnie.
Amelia wolno pokręciła głową.
- Nie, myślę, że kochał mnie ponad życie.
- Może nie żyje?
- Żyje. Staruszka westchnęła zadowolona.
- To znaczy, że na pewno będziesz szczęśliwa, moja kochana. I wtedy będziesz mogła wyjąć te księgi, nie wcześniej. Obiecujesz?
Amelia kiwnęła głową, przełknęła ślinę. Przykro jej było, że dopuściła Bendika do tej chwili, takiej czystej, pięknej i pełnej nieoczekiwanej radości.
Szukała jego rysów na twarzy dziecka. Skoro maleńka jest tak śliczna, to musi w niej być jakaś cząstka jego.
Ale okrągłe policzki i wysokie czoło dziecka nie przyniosły jej odpowiedzi, tylko małe usteczka miały w sobie wrażliwość, która przywiodła Amelii na pamięć pocałunki Bendika. Zmęczone oczy Marii widziały w niej co innego: rysy swojej córki.
Ściszonym głosem życzyła Amelii dobrej nocy, bo oczy dziewczyny zaczęły się zamykać.
W głębi ciemnej alkowy panowała kompletna cisza.
Maria z drżącym sercem ułożyła się w łóżku ozdobionym rzeźbionymi scenami miłości. Przytuliła się do męża, objęła go mocno obiema rękami. Jego głębokie westchnienie, gdy tulił się do niej przez sen, zabrzmiało jak głos dziecka.
- Randarze... kocham cię.
Amelia usłyszała te ciche słowa przez ścianę z desek i to właśnie one być może sprawiły, że pękła w niej tama. Ciepło, które tego wieczoru dało jej tyle pociechy, przemieniło się w strumień wdzięczności, pozwoliła jej płynąć, najpierw pod postacią łez, później jako niczym nie powstrzymywana niema radość.
Płynęła z jej wnętrza, lecz mimo to dziewczyna podniosła wzrok na dymnik, sączące się stamtąd światło ledwie pozwalało jej dostrzec piękne rysy dziecka.
Ach, Boże, jakaż byłam głupia! Jakże mało zaufania miałam dla Twej łaskawości, musiałam Cię bardzo zranić swoim strachem, Panie, a Ty mimo to dałeś mi ją, obdarzyłeś mnie tym wszystkim.
Teraz już wiem, Boże, że mi wybaczyłeś. Wiem też, że moje życie zaczyna się od nowa.
Jutro stanę pod Twoim niebem i poczuję, że żyję.
1* Nabb (norw.) - pagórek, kopiec.
2* Karlson - syn Karla (przyp. tłum.).