Anthony Piers Cykl Xanth (04) Przesmyk Centaura

Piers Anthony




Przesmyk Centaura





1


Ortograficzna pszczoła


Dor usiłował napisać esej, albowiem Król zarządził, że każdy przyszły władca Xanth powinien być literatem. Była to straszliwa pańszczyzna. Potrafił czytać, lecz jego umysł ogarnęła pustka, gdy próbował się zmusić do wymyślenia jakiegoś tekstu, a poza tym nigdy nie opanował prawidłowej pisowni.

Dor zastanowił się.

Znów spojrzał ponuro na kartkę papieru, na której napisał “Krajna Ksand”. Raczej nie wyglądało to na prawidłową pisownię.

Rozległ się chichot. Dor zerknął w tę stronę i stwierdził, że zachichotał portret Królowej Iris. To właśnie najbardziej go irytowa­ło; w Zamku Roogna zawsze się było pod czujnym okiem Kró­lowej, której główne zajęcie polegało na wtrącaniu się w sprawy innych. Dor z trudem powstrzymał się od pokazania języka portre­towi.

Widząc, że ją przyłapano, Królowa przemówiła, poruszając usta­mi portretu. Jej talent polegał na wywoływaniu iluzji; gdy chciała, mogła stworzyć iluzję dźwięku.

Potem niechętnie dorzucił:

Dor skrzywił się w stronę blatu stolika. To był celny strzał.

Wtem dostrzegł, że atrament rozmazał się po całej kartce, niszcząc ją. Z gniewnym pomrukiem uniósł ją, a atrament ześliznął się i zebrał na powierzchni stolika, wypuścił nóżki i uciekł. Stoczył się ze stolika jak duży robak i rozwiał w ulotną mgiełkę. Była to jedynie iluzja. Królowa zrewanżowała mu się. Była nadzwyczaj biegła w małych, brzydkich psotach. Rozgniewany Dor nie mógł się przyznać, że wystrychnęła go na dudka - a to rozzłościło go jeszcze bardziej.

Zerknął ukradkiem na obraz. Znów stał się zwyczajny. Świetnie, Królowa wycofała się. Przestało ją to bawić, skoro nie mogła go drażnić pełzającymi iluzjami.

Teraz jednak ulotniło się jego natchnienie. Musiał napisać całą setkę słów, sześć razy więcej niż to, co już miał. A może pięć razy wię­cej? - również nie był zbyt biegły w wyższej matematyce. Dwa dodatkowe słowa, jeżeli doliczy tytuł. Znacząca część zadania, ale tylko część! Co za pańszczyzna!

Weszła Iren. Była córką Króla Trenta i Królowej Iris, rozwydrzo­nym bachorem, nieznośnicą, lecz czasem zupełnie miłą pannicą. Dor z wielką niechęcią musiał przyznać, że była bardzo ładną dziewczyną, coraz piękniejszą, i że robiła na nim coraz większe wrażenie. Krępowa­ło go to w walce z nią.

Jej tupet tak rozwścieczył Dora, że zapomniał o zaplanowanej ostrej ripoście.

Iren nie zaprzeczyła.

Była to młoda krowa morska, wyczarowana na piętnaste urodziny Iren. Umieściła ją w fosie i za pomocą magii spowodowała rozrost mocnej kwiatowej ściany, odgradzając spory kawałek fosy, co chroniło pasącą się Zilich przed potworami z fosy. Dla Dora Zilich była tylko tłustym, głupim zwierzakiem; lecz cenne było wszystko, co choć trochę przyciągało uwagę Iren. Odziedziczyła bowiem po swej matce pewne irytujące cechy.

To tylko pobudziło upór Iren. Cofnęła się, ściskając kartkę i czytając to, co było na niej napisane. Z trudem powstrzymywała śmiech.

Dor skoczył ku niej zaczerwieniony, ale schowała kartkę za siebie i tanecznym krokiem umknęła mu. Była to jej ulubiona rozrywka - dokuczanie mu, zmuszanie go do reagowania w taki czy inny sposób. Spróbował dosięgnąć kartki z wypracowaniem - i objął ją, wbrew swojej woli.

Iren była dziewczyną ładną i przedwcześnie rozwiniętą. A ostatnio natura obdarzyła ją hojnie, co z tak bliskiej odległości wyraźnie dawało się zauważyć. Miała zielone oczy i włosy o naturalnym zielonkawym odcieniu. Nie farbowała ich; hoża, wiosenna piękność! Co gorsza, wiedziała o tym i stale poszukiwała nowych sposobów pokazania swej niezwykłej urody. Tego dnia ubrana była w zieloną bluzkę i spódnicę, podkreślające jej figurę, oraz nosiła zielone pantofelki, uwydatniające zgrabne nogi i stopy. Krótko mówiąc, świetnie się przygotowała do tego spotkania i nie miała zamiaru pozwolić, by spokojnie napisał swoją rozprawkę.

Zaczerpnęła głęboko powietrza, co wtuliło ją weń jeszcze bardziej.

Nie mogłaby wrzasnąć chichocząc, a była bardzo czuła na łaskotki. Może dlatego, że uważała, iż młode damy powinny wciąż chichotać. Usłyszała gdzieś, że łaskotliwość czyni dziewczęta bardziej pociągającymi.

Dłonie Iren śmignęły szybko, usiłując ukryć kartkę na piersiach, gdzie, jak wiedziała, nie ośmieli się sięgnąć. Ale Dor przewidział ten manewr i zdążył złapać ją za nadgarstek. Wreszcie odzyskał papier, bo był silniejszy od niej, a poza tym sądziła, że zbyt zażarta walka nie jest godna damy. Wizerunek był dla niej niemal tak samo waż­ny, jak psoty. Puściła kartkę, lecz spróbowała innej sztuczki. Obję­ła go.

Był jednak przygotowany także i na to. Jej pocałunki mogły nieoczekiwanie zamienić się w ukąszenie, zależnie od nastroju. Nie należało jej ufać; lecz, prawdę mówiąc, zapasy z pannicą obudziły w nim chętkę na pieszczoty. Panowała nad nim bardziej niż była tego świadoma.

Iren puściła go natychmiast. Była stale dokuczliwa, lecz w obe­cności matki zawsze anielsko grzeczna. Dor nie był pewien, czym to było spowodowane, ale podejrzewał, że niejaką rolę odgrywało tu pragnienie Królowej, by Iren została jej następczynią, Iren nie chciała przysłużyć się matce, tak jak nie chciała przysłużyć się komukol­wiek - zaś tak otwarte okazywanie zainteresowania Dorem mogłoby ją skompromitować. Królowa miała za złe Dorowi, że był w pełni Magiem, podczas gdy jej córka zaledwie czarodziejką, lecz nie zamierzała dopuścić, by czyjąś inną córkę uczynił Królową. Iren chciała zostać Królową, ale chciała również dokuczyć matce - tak więc zawsze starała się stwarzać pozory, że to Dor jej się narzuca, a ona mu się opiera. Niekiedy rozliczne aspekty tej cynicznej gry bardzo się komplikowały.

Sam Dor nie był zbyt pewny, co o tym wszystkim sądzi. Cztery lata temu, gdy miał dwanaście lat, wyruszył na niezwykłą przygodę w przeszłość Xanth i przebywał w ciele rosłego, umięśnionego barbarzyńcy. Dowiedział się wówczas co nieco o sprawach męsko-damskich. Ponieważ miał sposobność odgrywania dorosłego, zanim sam dorósł, to przeczuwał, że niektóre gierki Iren są bardzo ryzy­kowne, z czego ona nie zdaje sobie sprawy. Panował wiec zawsze nad sobą i odrzucał jej kpiące awanse, chociaż czasem nie było to łatwe. Niekiedy miewał dziwne, grzeszne sny, w których powracały jej niektóre gierki - nie będąc już właściwie gierkami - i w których ręka anonimowego cenzora wycinała zakazane sceny.

Była to podwójna obelga, jako że Millie, która przestała być du­chem jeszcze przed narodzinami Dora - ale dalej była tak nazywa­na - obdarzona była magicznym sex appealem, którym posługiwała się, by usidlić jednego z magów Xanth, posępnego Władcę Zombich, Dor zdobył eliksir, który przywrócił życie Czarnoksiężnikowi. Duszyca Millie i Władca Zombich teraz mieli już trzyletnie bliźnięta. Tak wiec Dor insynuował Iren, że straciła swój sex appeal i kobiecość - to, o co tak usilnie zabiegała. Trudno jednak było się odgryźć, bo Iren była wciąż bliska celu. Gdyby kiedykolwiek zapomniał, że jest rozwydrzonym bachorem, byłby w opalach - bo jakiż ukryty cenzor zdołałby wymazać sen zmieniający się w jawę? Iren potrafiła być szalenie miła, jeżeli tylko zechciała. A może wtedy, gdy przesta­wała udawać; nie był tego pewien.

Dor jednak nie uwierzył jej i w tym przypadku.

I wybiegła, ciągnąc za sobą smugę słodkiej woni; wyglądało na to, że zaczęła się perfumować!

Dor z niesłychanym trudem wydusił następne zdanie. “Karzdy f Zantch ma sfui flasny talend magicny; nje ma tfuch takih samyh” - pisał. Trzynaście słów więcej. Drętwota!

Wpadła z powrotem Iren,, z ziarenkiem ze swojej kolekcji i z do­niczką napełnioną ziemią.

Miało kształt litery “L”. Wetknęła je w ziemię i wydała magiczny rozkaz: - Rośnij!

Wykiełkowało i rosło w tempie nie spotykanym w naturze. Na tym właśnie polegał jej talent. W ciągu niewielu minut mogła wyhodować olbrzymi dąb z malutkiej siewki; gdy się skoncentrowała, mogła też nadać monstrualne rozmiary już wyrośniętej roślinie. Nie mogła jednak przemienić rośliny w całkowicie odmienną istotę, co potrafił uczynić, jej ojciec, nie mogła też ożywić bezdusznych rzeczy - jak to czynił Dor i Władca Zombich; nie uważano jej więc za Czarodziejkę obdarzoną pełnymi zdolnościami - i z tej przyczyny nieustannie zamartwiała się. Jednak znakomicie czyniła to, co potrafiła zrobić - a było to hodowanie roślin.

Główny pęd rośliny literowej osiągnął grubość ręki. Wówczas rozgałęziła się i zakwitła - każdy kwiat miał kształt jednej z liter alfabetu. Kwiaty wydzielały delikatny, dziwny zapach - trochę jak woń atramentu, trochę jak woń starych, zbutwiałych ksiąg.

Jak tego oczekiwali, pojawiła się duża, kosmata pszczoła. Brzęcza­ła od kwiatu do kwiatu, zrywając je i upychając do małych koszyczków na swych sześciu nóżkach. Szybko wypełniła wszystkie i była gotowa do odlotu.

Ale Iren zamknęła drzwi i wszystkie okna.

Najwyraźniej proponowała mu układ; pozostawi go w spokoju, jeżeli jej nie wyda, że to zrobiła. Wypadało się zgodzić.

Pszczoła wcale nie była zadowolona, ale zabrzęczała zrezyg­nowana. Była przyzwyczajona do przestrzegania zasad, a nie było reguł bardziej drobiazgowych i bezsensownych niż reguły ortogra­ficzne.

Dor odczytał głośno dwa pierwsze zdania, robiąc przerwę po każdym słowie, by zdążyła je ułożyć. Nie dowierzał pszczole, ale wiedział, że nie jest w stanie podać błędnej pisowni, choćby nie wiem jak chciała zrobić mu na złość.

Niektórzy mogą zaklinać rzeczy” - ciągnął powoli. - “A inni potrafią wyczarować dół lub złudzenie, lub mogą wzbić się w po­wietrze. Ale w Mundanii nikt nie czaruje, więc jest strasznie nudno. Nie ma tam żadnych smoków. Zamiast nich są niedźwiedzie i konie, i mnóstwo innych potworów”.

Przerwał, żeby policzyć słowa. Już osiemdziesiąt dwa! Jeszcze tylko osiem - nie, więcej; przeliczył na palcach. Dwadzieścia osiem. Ale niemal wyczerpał temat. I co teraz?

Hm, może coś konkretnego:

Naszym władcą jest Król Trent, którzy rządzi już siedemnaście lat. Przemienia on ludzi w inne stworzenia”. Oto następne szesnaście słów, co dawało razem - patrzcie, dziewięćdziesiąt dziewięć słów! Musiał przedtem źle policzyć. Jeszcze tylko jedno słowo i skończy!

Ale jakim słowem można by to zakończyć? Nic nie mógł wymyślić. W końcu sprężył się i wydusił jeszcze jedno całe zdanie: “Nikt nie jest tu prześladowany; żyjemy w pokoju”. Ale to całe dziewięć słów więcej - o osiem za dużo! Takie marnowanie energii bardzo go zabolało.

Westchnął. Nic nie można na to poradzić. Musiał wykorzystać te słowa, skoro już je miał! Spisał wszystko tak, jak ułożyła pszczoła, wy­mawiając każde słowo uważnie, by dobrze je pojęła. Był przekonany, że pszczoła ma niewielkie poczucie ciągłości albo nie ma go wcale; po prostu układa każde słowo oddzielnie.

W porywie szaleńczej wspaniałomyślności dodał jeszcze cztery słowa: “Moja opowieść jest zakończona”. Dawało to rozprawkę ze stu dwunastu słów. Centaurzyca Cherie powinna dać mu za to najlepszy stopień!

Otworzył okno, a pszczoła wyleciała przez nie brzęcząc z zadowo­leniem:

Wiedział bowiem - jak wszyscy uczący się - że zasadniczym ce­lem kształcenia było nie tyle nauczenie młodych czegoś pożytecznego, ile wypełnienie całego ich czasu nieprzyjemnościami. Dorośli byli przekonani, że nieletni muszą cierpieć. Dopiero porcja cierpień, odzie­rająca z niemal całej wrodzonej beztroski i niewinności, czyniła ich statecznymi, co pozwalało uznać ich za dojrzałych. Dorosły to w istocie załamane dziecko.

Nieożywione rzeczy rzadko miały choć trochę rozumu, dlatego nie poprosił żadnej z nich o pomoc w ortografii.

To była dobra wiadomość.

Wkrótce pojawiła się osa. Duża, o wąskiej talii, w miłym czerwono-brązowym kolorze - ładna samiczka swego gatunku, oszpeco­na nieco smugami kurzu na skrzydłach.

Dor podał jej kartkę i otworzył okno.

Usiadła na chwilę na parapecie trzymając papier.

Dor nie znał języka os, a nie było w pobliżu jego przyjaciela, golema Grandy, który nim mówił. Wydawało mu się jednak, że wie, co nią na myśli osa.

Albo czyjegoś siedzenia, dodał w myśli, jeśli ten ktoś jest na tyle głupi, by sprzeciwiać się jej poleceniom. Dor przekonał się o tym na własnej skórze.

Osa, pomrukując z zadowoleniem, wyleciała z kartką przez okno. Dor wiedział, że ją dostarczy; tak jak i ortograficzna pszczoła, musiała działać zgodnie ze swą naturą. Papierowa osa nie mogła zaprzepaścić papieru.

Dor poszedł opowiedzieć wszystko Iren. Znalazł ją z południowej strony zamku, w kostiumie kąpielowym, pływającą wraz z zadowolo­ną krową morską, którą karmiła morskim owsem, magicznie wyhodo­wanym na brzegu. Na widok Dora Zilich zamruczała, ostrzegając Iren.

Dor przyjrzał się. Jakiś potwór z fosy pływał wzdłuż linii maczu­gowców. W pewnej chwili zbytnio się do nich przybliżył i oberwał celnie wymierzoną maczugą. Nie mogły przedrzeć się przez te drzewa!

Dor i tak wolał pozostać na brzegu. Nie miał pojęcia, co mogłaby zrobić w wodzie Zilich.

Dor wściekle uderzył pięścią w powierzchnię wody, ale to nic nie dało. Czy chciał tego, czy nie, i tak pływał, całkowicie ubrany!

W końcu sama dostrzegła konieczność pomocy.

Iren wróciła do tematu:

Weedles już go nie atakowała, ale za każdym razem, gdy Dor próbował podpłynąć do brzegu, roślina przeszkadzała mu w tym. Rozdrażnił Iren docinkiem o potworach i mściła się na nim bezlitośnie. Pod tym względem dorównywała matce. Czasami Dor myślał sobie, że świat byłby o wiele lepszy, gdyby wytracono wszystkie kobiety.

Dor usiłował przypomnieć sobie rozprawkę, już niemal zapom­nianą.

I znów zdarła z niego trochę ubrania, nie poprzestając na koszuli. Dor odwzajemnił się tym samym, a zaintrygowanie tym, co mógł dojrzeć w bryzgach wody, uśmierzyło jego złość. Po chwili obydwoje byli całkiem nadzy, roześmiani. Wyglądało to tak, jakby w złości uczynili coś, czego nie odważyliby się uczynić w innym przypadku, chociaż pragnęli tego.

I wtedy przykłusowała Cherie. Miała tors bardzo zgrabnej kobiety, tylną część stanowił zad przepięknego konia. Twierdzono, że Mundania była krajem pięknych kobiet i szybkich koni - a może należałoby zamienić przymiotniki; Xanth był krainą, w której tworzy­ły jedność. Brązowe, ludzkie włosy Cherie spływały do tyłu, opadając na brązową końską sierść, a jej piękny ogon stanowił ich odpowiednik. Nie nosiła żadnej odzieży, bo centaury nie przepadały za takimi sztucznościami, a Cherie była stara - pomimo swego wyglądu; należała do pokolenia ojca Dora. Czyniło ją to o wiele mniej interesującą niż Iren.

Dor i Iren zamarli, uświadamiając sobie nagle okoliczności. Nadzy, niemal obejmujący się, w wodzie. Weedles bawił się częściami ich garderoby. Na pewno nie było to odpowiednie zachowanie i mogło spowodować nieporozumienia.

Ale Cherie była pochłonięta esejem. Potrząsnęła głową tak, że włosy opadły jej na piersi - gest ten sygnalizował poważne sprawy.

Centaury nie zwracają zbytniej uwagi na to, czym zajmuje się dwoje ludzi w wodzie; dla nich takie zajęcia są czymś naturalnym. Ale gdyby Cherie opowiedziała o tym Królowej...

Iren była równie zakłopotana swoim położeniem, jak Dor. Wdy­chała powietrze, usiłując zmniejszyć swą zdolność utrzymania się na powierzchni wody, ale krztusiła się po chwili i musiała zaczerpnąć powietrza - więc znów się wynurzyła, w czym pomagały niektóre partie jej ciała. Jednak to, co przeczytała, zmieniło jej nastrój.

Cherie nie pochwalała magii u centaurów - była ze staromodnej, konserwatywnej szkoły, traktującej magiczne zdolności cywilizowa­nych gatunków Xanth jako coś nieprzyzwoitego, lecz doceniała stosowanie jej przez istoty ludzkie.

centaurzyca Cherie z trudem hamowała wybuch śmiechu. Dor był jedyną istotą niezdolną do zachwytu nad niezwykłym komizmem tego tekstu; z rozkoszą zapadłby się pod ziemię.

Cherie panowała nad swą wesołością na tyle, by przybrać groźną minę.

O, nie! W jakie jeszcze kłopoty miałby wpaść jednego popołudnia? Miałby szczęście, gdyby Król Trent nie zmienił go w ślimaka i nie wrzucił na powrót do fosy. I jakby nie wystarczyło oblanie tej pracy - zostać przyłapanym nago z królewską córką!

Dor owinął resztki ubrania wokół środkowych partii swej osoby i wygramolił się z wody. Nie ma rady, musi przez to przebrnąć.

Wpadł do domu, żeby się przebrać. Liczył, że nie będzie matki, ale akurat sprzątała. Na szczęście znajdowała się właśnie w fazie nimfy i wyglądała jak ślicznotka, choć dobiegała już czterdziestki. Nie było piękniejszej od Cameleon, kiedy znajdowała się u szczytu cyklu, i brzydszej - przy jego końcu. Jej inteligencja podlegała odwrotnym przemianom, więc teraz była najgłupsza. Nie miała dość rozumu, by go spytać, dlaczego jest owinięty w mokre strzępy ubrania i dlaczego wszystko na jego drodze chichocze. Dostrzegła jednak wodę.

Wkrótce szedł już do Króla, który zawsze spotykał się z nim w bibliotece. Gdy wchodził po schodach, serce łomotało mu nie­spokojnie. Centaurzyca Cherie na pewno pokazała Królowi jego esej, zanim po niego przyszła; może Król nic nie wie o zdarzeniu w fosie.

Król Trent oczekiwał go. Był to krzepki, siwiejący, przystojny mężczyzna, dobiegający sześćdziesiątki. Kiedy umrze, Dor praw­dopodobnie odziedziczy koronę Xanth. Ale nie było mu spieszno do objęcia tronu.

To dzięki przygodzie w fosie. Też sposób na kąpiel! Czy Król kpi z niego? Nie, to nie są metody Trenta.

Dor zesztywniał.

Trent uśmiechnął się.

Twarz Króla spoważniała i Dor zląkł się, wiedząc, że Trenta martwi to drugie zdarzenie.

Dor chciał wszystko wyjaśnić, lecz zdał sobie sprawę, że brzmiało­by to jak usprawiedliwianie się. Zaś Królowie i przyszli Królowie nie usprawiedliwiają się; byłoby to niekorzystne dla ich wizerunku. Czekał więc w przerażającym milczeniu.

Potwierdzenie było równie nieprzyjemne jak podejrzenia!

Dor zdał sobie sprawę, że byłoby nierozważnie zrzucić winę na Iren.

Dor docenił logikę Króla, pomimo szoku spowodowanego nagłym obarczeniem odpowiedzialnością. Gdyby Królowa pozostała w Xanth, rządziłaby wszystkim i nie nabrałby żadnego doświadczenia. Dwaj pozostali Magowie, Humfrey i Władca Zombich, nie będą się w ogóle wtrącać; żaden z nich nie brał dobrowolnie udziału w codziennych sprawach Xanth. Tak więc Dor będzie miał wolną rękę - a o to właśnie chodziło Królowi Trentowi.

Ale ta druga wzmianka - o spadających nagle na niego obowiąz­kach? Czyżby to była sugestia, że z Królem Trentem było coś nie tak? Przeraziło to Dora.

Król Trent zmarszczył brwi.

Król westchnął.

Kolana ugięły się pod Dorem.

Właściwie to centaurzyca Cherie przerwała walkę, bo inaczej nie wiadomo, czym to by się skończyło. Chociaż raz w życiu Dor był wdzięczny Cherie za interwencję. Być może Król wiedział i o tym.

Była to oczywiście jedna z głównych zalet jego panowania.

Niestety, talent Dora nie był tak skuteczny. Nie potrafił przekształ­cać tych, którzy mu się przeciwstawiali. Co mógłby uczynić, gdyby ktoś nie posłuchał jego rozkazu? Nie miał pojęcia.

Dor docenił mądrość Króla. Wiele razy fale mundańskich najazdów przetaczały się przez Xanth, aż wreszcie podjęto środki zaradcze. Teraz nie było bitej drogi z Mundanii do Xanth; czas mundański wydawał się płynąć odmiennie, więc kontakty były dorywcze. Za to każdy mieszkaniec Xanth mógł wybrać się do Mundanii - wystarczyło, by przekroczył granice krainy magii. Powrót był możliwy, jeżeli dobrze zapamiętało się drogę. Pozostawało to jednak w sferze teorii - nikt nie chciał opuszczać Xanth, bo musiałby zrezygnować ze swych magicznych zdolności.

Dor musiał przyznać, że były jednak pewne wyjątki. Jego matka, Cameleon, myślała o opuszczeniu Xanth, zanim spotkała jego ojca, Binka, aby uwolnić się od cyklicznych przemian. Także Gorgona spędziła kilka lat w Mundanii, gdzie ludzie nie zamieniali się w kamień na widok jej twarzy. Pewno byli i inni. Ale to desperackie decyzje. Xanth najwyraźniej był tak wspaniałą krainą, że tylko nieliczni opuszczali go z własnej woli.

Dor był jednak pełen obaw.




























2.


Król Dor


Budzący obawy dzień nadszedł w mgnieniu oka. Dor, czując się ogromnie samotny, kulił się na tronie. Król Trent i Królowa Iris oznajmili o swoich wakacjach i zniknęli w obłoku. Kiedy obłok rozwiał się, nie było po nich śladu. Iris mocą swej iluzji uczyniła ich niewidzialnymi. Zawsze uwielbiała dramatyczne wejścia i zniknięcia.

Dor musiał przejąć obowiązki Króla. Sprawowanie władzy miało swe ustalone formy. Istniał wyszkolony personel pałacowy, o niezłych kwalifikacjach, a jego członków Dor znał “od zawsze”; robili wszyst­ko, co im polecił, i odpowiadali na każde jego pytanie. Nie podejmowali jednak ważnych decyzji - Dor odkrył szybko, że każda decyzja, choćby najdrobniejsza, jest doniosła dla tych, których dotyczy. Pozostawił więc rutynowe sprawy ich własnemu biegowi, a zajął się tymi, które wymagały decyzji samego Króla - z nadzieją, że obszerna szata królewska ukryje drżenie jego kolan.

Pierwsza sprawa dotyczyła dwóch wieśniaków, poróżnionych o plantację świetlistych bulw. Każdy z nich twierdził, że ma prawo do najjaśniej świecących bulw z tegorocznego zbioru. Dor wypytał drewniane sprzączki ich pasów i dowiedział się prawdy. Jego talent ogromnie zdumiał wieśniaków. Dor uczynił to rozmyślnie, by mogli przekonać się, że faktycznie jest Magiem. Wieśniacy cenili ten rodzaj magii, więc miał nadzieję, że teraz chętniej go posłuchają.

Wieśniak A uprawiał pole przez wiele lat, z miernym powodze­niem; było ono jego własnością. W tym roku wynajął do pomocy wieśniaka B. - i był to najjaśniej świecący zbiór od wielu lat; nad polem nigdy nie zalegały teraz ciemności. Do kogo należały więc najlepsze bulwy?

Dor uznał, że sprawa wymaga dyplomatycznego podejścia. Mógł oczywiście rozstrzygnąć ten spór arbitralnie, ale wtedy jedna ze stron pozostałaby niezadowolona. A to byłoby źródłem przyszłych kłopo­tów. Dor nie chciał, by któraś z jego obecnych decyzji sprawiała później jakiekolwiek kłopoty Królowi Trentowi.

- Wieśniak B najwyraźniej zna jakieś szczególne sposoby, które sprawiły, że tegoroczny zbiór bulw lśni tak jasno - rzekł. - Należa­łoby więc pozwolić mu wybrać spośród najlepszych tyle, ile zażąda. Bez niego bowiem zbiór ten nie byłby wiele wart.

Wieśniak B wyglądał na zachwyconego.

- Jednakże właścicielem pola jest wieśniak A. W przyszłym roku może zatrudnić kogo zechce i zatrzymać większość swego zbioru.

Wieśniak A pokiwał twierdząco głową.

- Oczywiście - kontynuował radośnie Dor - wówczas wieś­niak A nie miałby tak dobrego zbioru, a wieśniak B pozostałby bez pracy. Bulwy nie będą tak rosły gdzie indziej, nikt inny też nie nada im takiej jasności. A wiec obaj wieśniacy byliby stratni. Nie o to przecież chodzi. Należałoby rozdzielić najlepsze bulwy równo pomiędzy obu, by razem ciągnęli korzyści ze wspólnego wysiłku; mogliby też zawrzeć umowę na przyszły, być może jeszcze lepszy sezon.

Wieśniacy patrzyli na siebie ze wzrastającym zrozumieniem. Czyż, w gruncie rzeczy, nie lepiej było dzielić się przyszłymi planami niż odejść z najlepszymi bulwami z tego jednego zbioru? Muszą to sami omówić.

Odeszli dyskutując z ożywieniem. Dor odprężył się. Czy podjął właściwą decyzję? Zdawał sobie sprawę, że nie może każdego zadowo­lić, ale chciał choć spróbować.

Następnego ranka Dor zbudził się i zobaczył ducha stojącego przy królewskim łożu. Była to Doreen, podkuchenna. W posiadłości przebywało pół tuzina duchów, a każdy lub każda byli bohaterami jakiejś smutnej historii, lecz większość z nich milczała na lemat swej przeszłości. Dor zawsze lubił Doreen z powodu zbieżności ich imion - Dor, Doreen - chociaż poza tym nie mieli wiele wspólnego. Być może zawdzięczał jej swe imię - była przecież przyjaciółką duszycy Millie, jego niańki. Nikt nie potrafił tego wyjaśnić, a miej­scowe meble nic nie wiedziały. Zamek ten miał wiele małych tajemnic; to stanowiło część jego uroku. W każdym razie Doreen była w średnim wieku, korpulentna i często zgryźliwa, niechętnie kontaktowała się z żyjącymi. Toteż bardzo się zdumiał, widząc ją.

- Co mogę dla ciebie uczynić, Doreen? - zapytał.

- Wasza Wysokość, Królu Dorze - powiedziała nieśmiało. - My tak tylko zastanawialiśmy się... To znaczy, może byłoby można... skoro na jakiś czas, chwilowo, jesteś teraz monarchą...

Dor uśmiechnął się. Doreen zawsze miała trudności z wykrztusze­niem tego, o co jej szło.

- No, dalej. Mów, o co idzie!

- No cóż, nie widujemy prawie wcale Millie, od kiedy umarła...

W rozumieniu duchów, Millie, powracając do życia, umarła. Była jedną z nich przez wiele stuleci, a teraz powróciła do śmiertelnych.

- Tęsknicie za nią?

- Tak, oczywiście, na swój sposób, Wasza Wysokość. Przy­chodziła codziennie zobaczyć się z nami, zaraz potem jak... ale gdy zawarła małżeństwo... to nie... to ona nie...

Millie wyszła za Władcę Zombich i mieszkali w zamku należącym teraz do Dobrego Maga Humfreya. Osiemset lat temu zamek ten był własnością Władcy Zombich.

- Chciałabyś ją znów zobaczyć - odgadł Dor.

- O tak, Wasza Wysokość. Byłeś jej przyjacielem, a teraz, kiedy jesteś Dostojnym Monarchą...

- Niepotrzebna jej zgoda Króla na odwiedziny u starych przyja­ciół - uśmiechnął się Dor. - Nie, żebym nie chciał takiej zgody udzielić, a gdyby nawet... - to kto powstrzyma ducha przed udaniem się tam, gdzie zechce?

- Och, Wasza Wysokość, my nie możemy iść wszędzie! - za­protestowała Doreen. - Jesteśmy trwale związani z miejscem naszej okrutnej śmierci do czasu... jakby to delikatnie powiedzieć, do czasu aż spadnie z nas brzemię.

- Jeżeli zwierzysz mi się, to może będę mógł ci jakoś pomóc - zasugerował Dor.

Po raz pierwszy ujrzał rumieniącego się ducha!

- Och, nnnie, nie, nnigdy! - wyjąkała.

Najwyraźniej trafił w czułe miejsce.

- No cóż, Millie z pewnością może przybyć z wizytą do ciebie!

- Ale ona nigdy... ona nie... ona nie przyjdzie – lamentowała Doreen. - Słyszeliśmy... doniesiono nam... sądzimy, że została matką...

- Matką bliźniaków - potwierdził Dor. - Chłopak i dziew­czynka. To musiało się zdarzyć, przy jej talencie!

Pruderyjna Doreen puściła to mimo uszu.

- Tak więc, naturalnie, jest bardzo zajęta. Ale gdyby Król zasugerował jej... napomknął... nakazał jej odwiedzić...

Dor uśmiechnął się.

- Millie była moją guwernantką przez dwanaście lat. Strasznie ją lubię. Nigdy nie słuchała moich, poleceń, raczej odwrotnie. Nikt, kto mnie zna, nie traktuje mnie serio - mówiąc to Dor wystraszył się, że powiedział coś znaczącego, przynoszącego ujmę czy obciążającego; musi to przemyśleć w samotności.

- Ale teraz, kiedy jesteś Królem... - powiedziała Doreen, pomi­jając jego argumenty.

Dor znów się uśmiechnął.

- No, dobrze. Zaproszę Millie wraz z całą rodziną, żebyś mogła poznać dzieci. Nie gwarantuję, że przyjadą, ale zaproszę wszystkich.

- Och, dziękuję, Wasza Wysokość! - i Doreen, pełna wdzięcz­ności, zniknęła.

Dor potrząsnął głową. Nie zdawał sobie sprawy, że duchy lubią dzieci. Ale przecież jeden z nich był dzieckiem, Button - to chyba tłumaczyło wszystko. Dzieci Millie miały dopiero trzy lata, a Button miał sześć łat - ale z czasem osiągną jego wiek, a duszek przecież się nie zmieni. Był sześciolatkiem od sześciuset lat. Dor także nie widział dzieci Millie, więc ta wizyta mogła być zajmująca. Ciekaw był, czy Millie zachowała swój sex appeal, teraz, gdy była szczęśliwą mężatką? Czy którakolwiek z żon zajmowała się sprawami tego rodzaju? Obawiał się, że będzie za późno, zanim się o tym przekona.

W późniejszych godzinach tego dnia jakiś zombi podszedł do Dora, ale może nie miało to związku z rozmową z Doreen? Istoty te zazwyczaj tkwiły wygodnie na cmentarzu w pobliżu Zamku, a każde niebezpieczeństwo zagrażające Zamkowi powodowało ich budzący grozę atak. Z tego zombi odpadały grudki cuchnącej ziemi i roz­kładającego się ciała, jego twarz była zropiała i gnijąca, ale zdołał jakoś przemówić.

- Waaassaa Wwyyysookoość - zajęczał ponuro, ukazując ze­psuty ząb.

W swoim czasie Dor znał sporo zombich, także zombi-zwierzęta i nawet zombi-ogra Egora, więc żywe trupy nie budziły w nim zbyt wielkiego wstrętu.

- Tak? - spytał uprzejmie. Najlepszym sposobem na zombi jest spełnienie jego żądania, bo nie można go ani zabić, arii odstraszyć. Teoretycznie możliwe jest pokawałkowanie go i pochowanie każdej takiej części oddzielnie, ale rezultat nie był wart włożonego trudu; no i nie było wiadomo, czy jest to właściwa metoda. Poza tym zombi
można było polubić, na swój sposób.

- Nnaasz Wwwłaaadcaa...

Dor domyślił się.

-Nie widziałeś Władcy Zombich od pewnego czasu. Zaproszę go tutaj, będziecie więc mogli spotkać się i powspominać dawne czasy. Pewno byliście razem na wielu cmentarzach. Nie mogę obiecać, że przybędzie - bardzo ceni swe zacisze - ale zrobię wszystka, co będę
mógł.

- Ddddziiiękiii - zaświszczał zombi, gubiąc cześć przegniłego języka.

- Ale pamiętaj - on teraz ma rodzinę. Dwoje małych dzieci. Mogą wybierać piasek z grobów, bawić się kośćmi...

Ale zombi nie przejął się tym. Robaczki zaroiły się żwawo w jego zapadniętych oczach i odszedł. Może to zabawne - dzieci bawiące się czyimiś kośćmi.

Tymczasem trwał codzienny kierat. Następna sprawa dotyczyła morskiego potwora wdzierającego się do rzeki i straszącego tamtejsze ryby, co wydatnie zmniejszało połowy. Dor musiał się tam udać i sprawić, by ziemia w okolicy zadrżała, jakby wstrząsana krokami olbrzyma. Nieożywione obiekty przystały na to z ochotą. Zachwycił je spisek-mający odstraszyć potwora. A potwór morski, niezbyt bystry i nie lubiący kłopotów, uznał, że bezpieczniejszy będzie w głębiach morza, gdzie mógł pożerać marynarzy z rozbitych statków i ukazywać się wścibskim mundańskim badaczom. Ryknął:

- Pożałujecie, jak już tu więcej nie przypłynę! - i oddalił się.

Dor odetchnął. Miał szczęście. Nie poszłoby mu tak łatwo ze sprytnym potworem. Czuł, że zagraża mu jakaś wielka wpadka i jest tylko kwestią czasu, kiedy to się stanie. Zdawał sobie sprawę, że nie ma talentu do rządzenia państwem.

Miał złe sny; i to nie te zwykłe, w których ścigały go czarne mundańskie klacze, ale jeszcze gorsze-śnił, że nie śpi, lecz podejmuje jakąś fatalną decyzję, wydającą cały Xanth na pastwę magicznych płomieni albo na łup świdrzaków, lub też - i to było najgorsze ze wszystkiego - powodującą, że Xanth traci całą swą magię i staje się taki, jak ponura Mundania. I wszystko z jego winy. Słyszał, że korona ciąży temu, na którego głowie spoczywa. Po prawdzie, to nie tylko była tak ciężka, że poraniła mu skórę głowy, ale i przerażała odpowiedzial­nością za kierowanie Xanth.

Kiedy indziej popełniono poważną kradzież w Wiosce Pomocnej. Dora przeniesiono tam; oczywiście Zamek Roogna miał własnego zaklinacza. Problem polegał na tym, że wioska znajdowała się w centrum Xanth, w pobliżu Niepoznanego - ziem nie zbadanych jeszcze dostatecznie przez ludzi, gdzie smoki pozostały nieujarzmione, a to niepokoiło Dora. W Xanth było wiele niszczycielskich potworów, ale smoki były najgroźniejsze - bardzo liczne, rozmaitych odmian i rozmiarów. Teraz jednak okolice te stały się całkiem przyjemne, korzystając z większości magicznych udogodnień, jak źródła wody sodowej czy pachnące mydło kamienne do prania. Uprawiano tam futra, a tegoroczny zbiór z zimozielonych drzew filtrowych był znakomity. Zielone futra poddawano działaniu promieni słońca, księżyca i gwiazd, aż tu pewnego ranka zniknęły bez śladu.

Dor wypytał platformę, na której złożone były futra, i dowiedział się, że ludzie z innej wsi ukradli je. W jednym przewyższał Króla Trenta - w zbieraniu informacji. Potem sprawił, że futra wróciły. Przeciwko tamtej wiosce nie podjęto żadnej akcji; jej mieszkańcy wiedzieli, że ich czyn został wykryty, więc miał nadzieję, że uspokoją się na jakiś czas.

Iren dokuczała mu bez przerwy. Była rozgniewana jego wyniesie­niem na tron, chociaż wiedziała, że to tylko chwilowe, i cały czas oczekiwała, że Dor popełni jakieś głupstwo.

- Ojciec lepiej by sobie z tym poradził - mruczała ponuro, gdy Dor rozwiązał jakiś problem, a jego przytaknięcie niewiele łagodziło jej gniew. - Powinieneś był ukarać złodziejską wioskę.

Dor zastanawiał się, czy dobrze zrobił, stosując fortel zamiast zwykłego działania. Ale cóż mógł uczynić innego niż to, co wydawało się najlepsze w momencie podejmowania decyzji? Poczucie odpowie­dzialności za popełnione błędy sprawiło, że stal się niezmiernie ostrożny. Podejrzewał, że tylko doświadczenie daje pewność siebie, niezbędną przy podejmowaniu właściwych decyzji w nagłej potrzebie. A Król Trent, w swej mądrości, umożliwił mu zdobycie doświad­czenia.

Dor, ku swemu zdziwieniu, nie popełnił jeszcze żadnego głupstwa. Dzięki rozmaitym sprawom, które musiał rozwiązywać, wyostrzył swój umysł; rosła też obawa, że szczęście może go opuścić. Liczył mijające dni, modląc się, by nic poważnego nic przydarzyło się przed powrotem Króla Trenta. Może, gdy będzie w wieku władcy Xanth, nabędzie kompetencji do kierowania królestwem “w pełnym wymia­rze czasu”, ale teraz to wyczerpujące zajęcie doprowadziło go do szaleństwa.

Iren wyczuła to i próbowała go wspomóc.

- Przecież to nie jest na stałe - mówiła pocieszająco. - Jeszcze dzień lub dwa i niebezpieczeństwo minie. A wtedy wszyscy ode­tchniemy z ulgą.

Dor doceniał jej próby pocieszenia go, chociaż wolałby, by nie podkreślała tak silnie jego nieudolności.

Wreszcie skończyło się. Nadszedł dzień powrotu Króla Trenta - ku wielkiej uldze Dora oraz ku zadowoleniu i konsternacji Iren, która pragnęła, by ojciec wrócił, ale oczekiwała, że Dor narobi więcej zamieszania. Dor przeszedł próbę zwycięsko, a to jej się nie podobało.

Obydwoje odziali się starannie i sprawdzili, czy w Zamku Roogna wszystko jest w porządku. Byli przygotowani do powitania po­wracającej pary królewskiej.

Minęły godziny oczekiwania, a Król i Królowa nie pojawili się. Dor tłumił niepokój; podróż wymaga czasu, zwłaszcza jeżeli przewozi się wiele towarów mundańskich. Spotkał się z Iren podczas lunchu z literowych klusek w mlecznej trzęsionce. Usiłowali się zabawić składaniem słów, ale mleko trzęsło się tak mocno, że nie udało im się nic złożyć. To przygnębiło ich jeszcze bardziej.

- Gdzie oni są? - zapytała w końcu Iren. Zaczynała się naprawdę niepokoić. Dopiero teraz - kiedy własne zmartwienia powstrzymywały ją od dręczenia go - okazało się, jaką piekielnie śliczną dziewczyną mogłaby być. Nawet zielonkawy odcień jej włosów był pociągający. Pasował do koloru oczu; a w końcu rośliny miały swój urok.

- Pewno mają mnóstwo bagaży - powiedział po raz któryś Dor. Zaczynały jednak dręczyć go obawy. Odpychał je, lecz wciąż po­ wracały; takie już miały zwyczaje.

Iren nie zaprzeczyła, choć zieleń zaczęła wypełzać jej na twarz, a to ją nieco szpeciło.

Nadszedł wieczór, potem noc, a Iris i Trent nie powrócili. Iren zwróciła się ku Dorowi z niekłamanym lękiem:

- Och, Dor, boję się! Co się z nimi stało?

Nie mógł oszukiwać ani jej, ani siebie. Objął ją.

- Nie mam pojęcia. Też się boję.

Przylgnęła do niego na chwilę, słodka i łagodna w swym niepo­koju. Potem wyrwała się i uciekła do swoich pokoi, mówiąc:

- Nie chcę, żebyś widział, jak płaczę.

Dor był wzruszony. Czy nie mogłaby być taka wtedy, kiedy wszystko dobrze się układa? Tkwiło w niej o wiele więcej, gdy porzucała myśl o głupstwach i seksualnych prowokacjach.

Poszedł do siebie i spał niespokojnie. Tym razem nawiedziły go prawdziwe koszmary, nie lśniące, ładne kłaczki, z którymi zdążył się już zaprzyjaźnić, ale ogromne, mgliste, niekształtne stwory o płoną­cych, białych oczach i lśniących zębach. Wyrwał się gwałtownie ze snu, Żeby się uwolnić od nocnej mary. Korzystał z królewskich pokoi, skoro był teraz królem, ale ponieważ tydzień się skończył, bardziej niż przedtem czuł się oszustem. Patrzył posępnie na ciemne ślady kopyt na podłodze i wiedział, że mary czekają tylko, żeby go ukarać, gdy zaśnie. Był bezbronny; chroniła go jedynie nadzieja na uwolnienie po tygodniu, a teraz odebrano mu ją. Co uczyni, jeżeli Król i Królowa dziś też nie powrócą?

Nie powrócili. Dor nadal łagodził spory i rozstrzygał różne sprawy, bo cóż innego mógł zrobić? Lecz w pałacu narastał niepokój, a jego własny strach potężniał z każdą godziną. Dworzanie wiedzieli, że wakacje Króla Trenta miały trwać tylko tydzień. Dlaczego więc nie powrócił?

Wieczorem podeszła do niego na osobności Iren. Straciła swoją figlarność. Odziana była skromnie w obszerną zieloną suknię, włosy miała w nieładzie. Oczy błyszczały jej nienaturalnie jasno, jakby przepłakała wiele godzin, a potem przypudrowała twarz, żeby ukryć ślady łez.

- Coś musiało się przydarzyć - powiedziała. - Czuję to. Musimy ich odnaleźć.

- Nie możemy tego zrobić - odparł przygnębiony.

- Nie możemy? Tego pojęcia nie ma w moim słowniku. - Tak się przyzwyczaiła do używania dziwacznych słów, że teraz czyniła to machinalnie.

Dor miał nadzieję, że nigdy nie zgłupieje do tego stopnia.

- Mogę zrobić, co tylko zechcę, z wyjątkiem...

- Z wyjątkiem rządzenia Xanth - powiedział Dor. - I poza odnalezieniem twoich rodziców.

- Gdzie oni są? - zapytała.

Oczywiście, nie wiedziała. Nie została wtajemniczona. Teraz jednak musiał jej powiedzieć, była przecież córką Króla Trenta, no i sytuacja stała się poważna. Miała więc prawo wiedzieć.

- W Mundanii - odparł.

- Mundania! - wykrzyknęła z przerażeniem.

- W misji handlowej - wyjaśnił szybko. - W sprawie układu korzystnego dla Xanth. Dla postępu.

- To o wiele gorsze niż się obawiałam! Biada mi! Mundania! Najokropniejsze miejsce! Nie mogą tam czarować! Są bezradni! To była przesada, lecz zawsze miała skłonność do przesady. Ani Trent, ani Iris nie byli bezradni bez magii. Król doskonale władał mieczem, a Królowa posiadała wspaniale przebiegły umysł.

- Przypomnij sobie, że spędził tam dwadzieścia lat, zanim został Królem. Wie, co robić,

- Ale nie powrócił!

Temu Dor nie mógł zaprzeczyć.

- Nie mam pojęcia, co robić - zwierzył się.

- Musimy udać się tam i odnaleźć ich - odrzekła. – Tylko znowu się nie sprzeciwiaj.

W jej jasnych oczach zaiskrzyła się taka błyskawica, że Dor nie odważył się na to.

Na razie wydawało się to proste. Wszystko było lepsze niż pozostawanie w niepewności.

- Zgoda. Ale muszę powiedzieć o tym Radzie Starszych.

Starsi byli odpowiedzialni za królestwo podczas nieobecności Króla. Zajmowali się rutynowymi sprawami administracyjnymi i do nich należał wybór nowego Króla, jeżeli cokolwiek przytrafiło się staremu. To oni wybrali Trenta, gdy zmarł jego poprzednik, Król Burz. Przewodniczył im dziadek Dora, Roland.

- Rankiem - powiedziała, a jej oczy powstrzymały go od sprzeciwienia się.

- Rankiem - zgodził się. Wymusiła na nim tę decyzję, lecz był z tego zadowolony.

- Zostać z tobą tej nocy? Widziałam ślady kopyt.

Dor zastanowił się. Najlepszym sposobem na uwolnienie się od nocnych zmór była czyjaś obecność podczas snu. Lecz Iren była w tym momencie zbyt ładna i zbyt zgodna; nie ugryzłaby go, gdyby ją w nocy pocałował. Nakazało mu to ostrożność. Dobry Mag Humfrey tłuma­czył mu niegdyś, że czasem lepiej jest odrzucić ofertę kobiety niż przyjąć ją. Wtedy Dor niezbyt go zrozumiał, ale teraz zaczynał się domyślać, o co Magowi chodziło.

- Nie - odparł z żalem. - Obawiam się zmór, ale ciebie jeszcze bardziej.

- Ooooo - powiedziała z zadowoleniem. Potem pocałowała go i odeszła, pozostawiając woń perfum.

Dor nie kładł się jeszcze przez jakiś czas; pragnął, by Iren była stale właśnie taka. Bez napadów złego humoru, bez wystudiowanego falowania piersi, bez fałszywych nieporozumień - po prostu szczera i troskliwa. Ale jej uprzejmość była tylko jedną z faz, którą szybko zastępowała kokieteria.

Jego decyzja dała jednak dobry wynik - nocne mary grasowały tej nocy gdzie indziej i pozwoliły mu spać spokojnie.


- Osłaniaj mnie - powiedział rankiem do Iren. - Nie chciał­bym, żeby ktoś oprócz zaklinacza wiedział, gdzie jestem.

- Oczywiście - zgodziła się. Gdyby ludzie dowiedzieli się, że naradza się w tajemnicy z jednym ze Starszych, zorientowaliby się, że dzieje się coś złego.

Udał się w odwiedziny do swego dziadka, Rolanda, mieszkającego w Wiosce Północnej, o kilka dni marszu od Rozpadliny. Rezydowali tam niegdyś królowie Xanth, zanim Trent nie przeniósł się do Zamku Roogna. Przeszedł porządnie utrzymaną dróżką i zastukał do skrom­nych drzwi.

- Och, dziadku! - wykrzyknął Dor ujrzawszy krzepkiego star­szego pana. - Coś przydarzyło się Królowi Trentowi i muszę go odszukać!

- Niemożliwe - powiedział surowo Roland. - Król nie może opuścić Zamku Roogna na dłużej niż jeden dzień, nie wyznaczając innego Maga swym następcą. W tej chwili nic ma żadnego Maga, który mógłby przejąć koronę, więc musisz zaczekać na powrót Króla Trenta.
Tak stanowią prawa Xanth.

- Ale Król Trent i Królowa Iris udali się do Mundanii.

- Do Mundanii?! - Roland wydawał się równie zdumiony, jak przedtem Iren. - Nic dziwnego, że nie porozumiał się z nami! Nigdy byśmy na to nie zezwolili!

A więc to dlatego Król Trent umożliwił Dorowi tygodniową praktykę w sprawowaniu władzy! Postąpił wbrew Radzie Starszych! Ale nie to było największą troską Dora.

- Nie nadaję się do rządzenia, dziadku. Jestem zbyt młody. Muszę sprowadzić Króla Trenta z powrotem!

Wykluczone! Jestem tylko jednym z Rady Starszych, ale odgaduję ich reakcję. Musisz pozostać tu do powrotu Trenta.

- Ale jak go wówczas wyswobodzę?

- Z Mundanii? Nie możesz. Musi sam sobie poradzić, bez względu na to, w jakiej sytuacji się znajduje. Zakładając, że żyje.

- On żyje! - powiedział stanowczo Dor.

Musiał w to uwierzyć! Druga możliwość była nie do przyjęcia!

- Nie wiem, jak długo zdołam kierować Xanth. Ludzie wiedzą, że nie jestem prawdziwym królem. Sądzą, że Król Trent jest gdzieś w pobliżu i po prostu pozwala, abym się wprawiał. Nie będą mnie dłużej słuchać.

- Może ktoś ci pomoże - podsunął Roland. - Z zasady nie pochwalam wprowadzania w błąd, ale sądzę, że lepiej, aby w tym przypadku ludzie nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji. Być może nie jest aż tak źle; Król Trent może powrócić w każdej chwili.
Tymczasem królestwo wcale nie musi być rządzone wyłącznie przez jednego młodego człowieka.

- Może i uzyskam pomoc - rzekł Dor niepewnie. - Ale co z Królem Trentem?

- Albo powróci bez niczyjej pomocy, albo mu się to nie uda. Nikt z nas nie zdoła odnaleźć go w Mundanii, nikt mu nie pomoże. Oto skutki zlekceważenia przez niego porad, jakie mógł uzyskać od Rady Starszych. Możemy jedynie czekać. Jest zaradnym człowiekiem i na pewno zwycięży, jeśli jest to w ludzkiej mocy.

Dor musiał się tym zadowolić. Był Królem, lecz nie mógł sprzeciwić się Starszym. Zdał sobie sprawę, że powodem były nie tyle prawa i zwyczaje, co zwykły rozsądek. Jeżeli Król Trent nie poradzi sobie sam w Mundanii, to tym bardziej nie dałby sobie rady on, Dor.

Iren przyjęła to lepiej niż się spodziewał, gdy opowiedział jej wszystko po powrocie.

- Oczywiście, Starsi muszą tak twierdzić. Są starzy i konserwaty­wni. I, jak przypuszczam, mają rację. Musimy sobie jakoś poradzić do powrotu ojca.

Nie bardzo wierzył tej odmianie, ale wolał się zbytnio nie dopytywać.

- Kogo poprosimy o pomoc?

Wiedział, że nie uda się odsunąć Iren od tego. W końcu Król Trent był jej ojcem, jedyną osobą, wobec której była niezmiennie lojalna.

Trafiła w sedno.

Iren poszła poszukać tych, o których wspomniała, bo Dor nie mógł tego zrobić, nie-wzbudzając podejrzeń. Pierwszym, którego znalazła, był golem Grandy. Był on starszy od pozostałych i różnił się od nich pod pewnymi względami. Został stworzony jako golem - ożywione drewno, glina i sznurki - a dopiero później przekształcony w człowie­ka. Był wielkości dłoni i znał języki wszystkich żyjących stworzeń - użyteczna umiejętność, dla której go stworzono. Grundy na pewno mógłby pomóc w rozwiązywaniu codziennych spraw Xanth. Lubił jed­nak mówić często i bez umiaru. Krótko mówiąc, był gadułą. A to mogło być kłopotliwe.

Iren przyprowadziła Cheta. Był centaurem trochę starszym niż Dor, ale wyglądał młodziej, bo centaury dojrzewają o wiele wolniej. Był synem Cherie, a to znaczyło, że jest bardzo wykształcony, ale ostrożny w ujawnianiu jakichkolwiek zdolności magicznych. Przez długi czas centaury sądziły, że są pozbawione magicznych umiejętno­ści, bo większość istot w Xanth albo “posługiwała” się magią, albo “była magiczna”. Współczesne informacje rozwiały takie przesądy. Chet miał magiczne zdolności; mógł pomniejszać duże rzeczy. Był to użyteczny talent - wielu miało dzięki niemu urocze miniaturki - ale miał też wadę; Chet nie potrafił odwrócić przemiany. Jego ojcem był centaur Chester, a to znaczyło, że Chet stawał się gwałtowny, gdy go sprowokowano, oraz że jego ludzka część nie była zbyt przystojna. Gdy całkiem dorośnie - a miało to potrwać jeszcze kilka lat - będzie ładnym, krzepkim zwierzęciem. Dor lubił Cheta i często z nim przebywał, pomimo przekleństw, jakimi obdarzał gałą rasę centaurów pocąc się nad każdą z prac zadanych mu przez Cherie. Wyjaśnił mu sytuacje.

Miał wiele sympatii dla Cheta; chyba równie trudno było być synem Cherie, jak Królem. Chet nie ośmieliłby się błędnie wymówić żadnego słowa.

Chet uśmiechnął się.

Później Iren zdołała przyprowadzić Smasha. Był potomkiem ogra Cruncha. Podobnie jak Chet, nie osiągnął jeszcze ostatecznych rozmiarów, ale już co najmniej dwukrotnie przewyższał Dora i wzros­tem, i siłą. Jak wszystkie ogry, był brzydki i niezbyt rozgarnięty; jego uśmiech mógł odstraszyć chimerę, a wymowa pozostawiała wiele do życzenia. Na szczęście kontakty z ludźmi uczyniły go bardziej towarzyskim i rozgarniętym od pozostałych przedstawicieli jego szczepu; zawsze był lojalny wobec swoich przyjaciół. A Dor od lat był jego przyjacielem.

Dor podszedł do sprawy dyplomatycznie.

Wielkie usta rozwarły się z takim trzaskiem, jak spieczona glina na dnie wysuszonego stawu.

Jak wszystkie ogry, Smash był skory do rymowania i stosowania przemocy.

Dor zorientował się, że jego słowa były zbyt zawiłe dla Smasha.


Dor dobrze wybrał sobie pomocników. Byli jego rówieśnikami i przyjaciółmi, rozumieli wiec jego położenie lepiej niż dorośli i do­chowali tajemnicy. To było jak swego rodzaju gra - kierować kró­lestwem tak, jakby Król Trent obserwował ich i oceniał z ukrycia. Trzeba było unikać wpadki.

Do wioski przywędrował bazyliszek i terroryzował ludzi, którzy od jego spojrzenia zamieniali się w kamień. Dor nie był pewien, czy uda mu się go odstraszyć - tak jak morskiego potwora - chociaż, jak wszystkie bazyliszki, był głupim zwierzakiem. Nie mógł go uśmiercić zaczarowanym głazem, bo Król Trent uznał bazyliszki za gatunek zagrożony wymarciem. Ten dziwaczny pomysł Król Trent wyniósł z Mundanii - należy ochraniać wszystkie rzadko spotykane stworze­nia, jak okropne by one nie były. Dor nie całkiem to pojmował, ale starał się przecież, aby królestwo dotrwało nie zmienione do powrotu Króla Trenta, stosował więc jego metody. Musiał jakoś przekonać bazyliszka, by z własnej woli opuścił ludzką wioskę - a nie” znal jego języka!

Ale golem Grundy znał wszystkie języki. Grundy posłużył się heł­mem i peryskopem - magicznym przyrządem skręcającym obraz - by móc tym sposobem spojrzeć na stwora, któremu opowiedział o najpaskudniejszej bazyliszkównie, jaką kiedykolwiek napotkał, kryjącej się gdzieś w Wymarłym Lesie, na południowy wschód od Zamku Roogna. Ten był samczykiem, więc wiadomość ta bardzo ? go poruszyła. A nie była fałszywa; pałacowy strażnik Crombie potrafił wskazać położenie tego, o co go pytano, a zapylany o bazyliszka - samiczkę wskazał w kierunku lasu. Oczywiście pleć wśród bazyliszków była głównie iluzoryczna, skoro każdy z nich wykluwał się z jaja koguta, złożonego w kupie gnoju przy blasku Psiej Gwiazdy - choć często się myliły i robiły to przy blasku Kociej Gwiazdy - i wysiedzia­nego przez ropuchę, a rzadko która ropucha miała cierpliwość wysiadywać przez wymagane siedem lat. Niemniej, tak jak i ludzie, bazyliszki chciwie goniły za takimi iluzjami. Także i ten bazyliszek-samczyk ruszył z największą prędkością - to znaczy jak rączy ślimak - w kierunku Wymarłego Lasu, gdzie mieszkała bazyliszkówna i było po kłopocie. Następnie przydarzyły się kłótnie w Koszarach - wiosce za­mieszkałej przez żołnierzy z niegdysiejszej mundańskiej armii Trenta, zwolnionych po jego dojściu do władzy. Każdy z nich miał zagrodę, wielu miało mundańskie żony, sprowadzone dla zrównoważenia proporcji płci. Nie mieli oni żadnych zdolności magicznych, ale ich dzieci miały talenty czarodziejskie - tak jak prawdziwi obywatele Xanth, Starzy żołnierze zabawiali się grami wojennymi, używając drewnianych mieczy i wymyślając skomplikowane manewry. Król Trent zezwalał na takie ćwiczenia, pod warunkiem, by nikt nie został ranny. Tych żołnierzy, którzy nie potrafili się wyzbyć swoich morder­czych skłonności, uzbrojono w bagnety - ze specjalnie w tym celu wyhodowanych roślin - i nakazano im trzymanie w ryzach smoków. Do nich należało przepędzanie tych osobników, które upierały się przy napadach na ludzkie siedliska. Umożliwiało to zarówno pozbywanie się niektórych smoków, jak i najgwałtowniejszych żołnierzy. Tym razem chodziło jednak o różnicę zdań co do liczby punktów zdoby­tych przez zespół Czerwonych.

Czerwoni ustawili katapultę i wystrzelili kulę dymną, która u szczytu swej trajektorii rozwiała się w delikatny dymek. W swoich grach wojennych żołnierze nie mogli razić się wzajemnie głazami czy innymi niebezpiecznymi przedmiotami - i bardzo im się to nie podobało. Czerwoni twierdzili, że trafili prosto w namiot dowództwa Zielonych, eliminując wodza Zieloną Fasolę i jego koordynatorkę Dzienną Floozie. Zieloni natomiast upierali się, że Czerwoni chybili i wcale nie zastrzelili Fasoli i Floozie. Ponieważ Floozie była mózgiem grupy - różnica była zasadnicza. Czerwoni dowodzili, że ustalili pozycje katapulty i celu, uwzględniając siłę wiatru, wilgotność po­wietrza, ciśnienie atmosferyczne i przeciwstawną magię; że dwukrotnie sprawdzili ze swoim wodzem Czerwonym Pieprzem i jego koordynatorką Dzienną Doli azymut, wysokość i ładunek, a potem wypalili. Zwycięstwo powinno należeć do nich.

Dor nie miał pojęcia, jak sprawdzić celność strzału. Na szczęście Chet to potrafił. Za pomocą szpicruty wbito mu do łepetyny całą matematykę, niższą, pośrednią i wyższą. Sprawdził wszystkie wyliczenia, w tym i wyliczenia Floozie oraz Doli, a także dyskutował z ekspertami wojskowymi o poprawkach azymutu i o funkcjach trygo­nometrycznych, co okropnie drażniło Dora - nie należało bowiem do dobrego tonu publiczne mówienie o takich rzeczach - i doszedł do wniosku, że strzał chybił o 7,3 długości lewej stopy Czerwonego Pieprza. Wobec formalnych protestów wdał się w krótką, dyskusję, przy czym mroczne uroki matematyczne promieniowały z jego głowy na podobieństwo małych wirów i mgławic i zderzały, się z argumen­tami Czerwonych. Purpurowa styczna uderzyła w żółty wektor, rozłamując go na pół; pomarańczowy cosinus zmiażdżył pierwiastek sześcienny. Namiarowi Czerwonych, oszołomieni wiedzą Cheta, przy­znali mu rację. Ponieważ jednak średnica namiotu-celu wynosiła 12 stóp Czerwonego Pieprza, uznano, że prawdopodobieństwo celnego trafienia było duże, nawet przy dopuszczeniu sporego odchylenia. Zadecydowano wiec, że Zieloni stracili usługi Floozie, a więc ponieśli poważne straty w potyczce. Manewry potoczyły się dalej, a Chet powrócił do Zamku Roogna.

Zdarzyło się też, że wielki, stary kamienny klon padł, tarasując jedną z magicznych dróg do Zamku Roogna. Była to bardzo uczęszczana droga, a raczej nie należało z niej schodzić, gdyż na poboczach czaiły się niklonogi. Nikt nie zaryzykowałby nadepnięcia gniazda niklonogów, bo te małe i zjadliwe stworzenia - pięć razy większe i dziksze od stonóg - natychmiast pozbawiłyby śmiałka całego niklu. Drzewo musiało zostać usunięte - taki głaz był jednak zbyt ciężki, by mogli przesunąć go ludzie.

Ogr Smash wziął młot, pomaszerował tam i przebił drogę przez powalony pień. Był jeszcze dzieckiem - co prawda wyższym od Dora - więc nie dorównywał siłą dorosłemu ogrowi, ale co ogr, to ogr. Młot uderzał głośno, łomot niósł się aż pod niebiosa, kamień
kruszył się, pył sypał się chmurami, tworząc kurzawę, w której igrały diabliki pyłowe, a odłamy klonu śmigały wokół jak szrapnele. Wkrótce przejście było wolne i ludzie znowu mogli korzystać ze ścieżki. Nie było to dla Smasha trudne zadanie, a gdyby był dorosły,
nie musiałby używać młota. Po prostu podniósłby zwalony pień i odrzucił go ze ścieżki.

I tak mijał czas. Upłynął jeszcze tydzień, ale Król Trent i Królowa Iris nie powrócili. Obawy Iren były zaraźliwe.

Dor znów się wystraszył. Nie była to tylko czcza pogróżka. Zadręczała go przecież za dobrych czasów, a co będzie, jeżeli na serio się do tego zabierze?

Zjawił się Crombie i Dor spytał go, czy mógłby wskazać na coś, co pomogłoby im znaleźć miejsce pobytu Króla Trenta? Crombie mógł zlokalizować wszystko, nawet myśl; gdyby było jakieś urządzenie albo jakaś osoba, znająca potrzebne informacje...

Crombie zamknął oczy, okręcił się, wyprostował ramię i wskazał na południe.

Dor nie miał odwagi uwierzyć.

Był silnym, siwiejącym żołnierzem ze starej szkoły; miał żonę Jewel, mieszkającą w najgłębszych jaskiniach Xanth, i córkę Tandy, o której nikt nic nie wiedział. Jewel była skalną nimfą i do niej należało rozsiewanie w ziemi tych wszystkich diamentów, szmaragdów, szafirów, rubinów, opali i innych kamieni szlachetnych, które później znajdowali poszukiwacze. Opowiadano, że była to teraz miła, słodka i tolerancyjna kobieta, ciesząca się z nieregularnych odwiedzin Crombiego. Dor domyślał się, że Jewel kochała niegdyś jego ojca, Binka - albo na odwrót, on ją kochał, nigdy wyraźnie tego nie mówiono - i że Crombie zdobył jej serce za pomocą zaklęcia. Miłość zmieniła ją z nimfy w kobietę; Dor nie całkiem to pojmował. Jaka była różnica pomiędzy nimfą a taką dziewczyną jak Iren?

Przeszedł do innej zamkowej komnaty i znów spróbował. Ponow­nie wskazał na południe.

Dor słyszał o tym jeziorze; było o nim w tej odrobinie geografii, którą zdołała wbić mu do głowy Cherie. W głębi jeziora żyła banda demoniaków rzucających uroki na każdego, kto ich niepokoił; przepę­dzili większość ogrów, zamieszkujących niegdyś jego brzegi. Wiele z tych wypędzonych ogrów powędrowało na pomoc i osiedliło się na Moczarach Bagiennych Ogrów; biada tym demoniakom, którzy spróbowali ścigać ich aż tam! Nie miał ochoty znaleźć się w pobliżu tego jeziora; na pewno nie poradziłby sobie z tym, co zdołało przepędzić szczep ogrów.

Crombie był przyjacielem ojca Dora- i Króla Trenta; niezbyt cierpliwie znosił głupstwa wygadywane przez młodzików, których nie było jeszcze na świecie wtedy, gdy on sam był piękny i młody. Teraz wiódł stateczne życie; a Jewel już tego pilnowała!

Oczy Iren zalśniły.

- To Drzewo-Justyn - odparł Dor, zdumiony, że nie wiedziała tego, - Twój ojciec przemienił tego młodzieńca przed około czter­dziestu laty, zanim pierwszy raz udał się do Mundanii. Zaskoczyło ją to.

Czy mówiła serio? Dor wolał nie ryzykować.

Roland zmarszczył brwi.

Roland uśmiechnął się wyrozumiałe.

Coraz bardziej dręczyło to Dora; widział też, że Iren lada moment wybuchnie. Nienawidziła obmawiania swego ojca - chociaż roz­goryczenie Rolanda wydawało się-usprawiedliwione. Czyżby Król Trent miał głębsze motywy niż sam handel z Mundanią? Czyżby - nie do wiary - zakładał, że nie powróci?

Musieli chwilę zaczekać na Crombiego. Babka Bianka podała szpilkołowe ciasteczko, które zebrała ze szpilkołowego krzewu. Irena poprosiła ją o nasionko; miała cały zbiór nasion, z których mogła wyhodować użyteczne rośliny.

Iren upuściła ciasteczko - lecz podniosła je całe. Talent magiczny Bianki polegał na “powtarzaniu”. Mogła cofać czas o kilka sekund, co umożliwiało naprawienie niedawnych błędów.

Crombie usłużnie powtórzył swoje manewry - i znów wskazał na południe.

Dor zastanowił się.

To był sposób na Dobrego Maga.





























3.


Weselny czas


Dor nie został przeniesiony do wnętrza zamku Maga Humfreya. Znalazł się tuż przed fosą. Coś się nie udało!

Ależ nie, uprzytomnił sobie. Zaklęcie było właściwe, ale Dobry Mag, który nie lubił intruzów, zastosował czar zaporowy, kierujący każdego do, tego miejsca przy fosie. Humfrey nie lubił rozmawiać z kimś, kto nie poradził sobie z przeszkodami. Oczywiście nie mógł poddać surowej próbie Króla, lecz najwyraźniej stary Mag nie zwrócił na to uwagi. Dor mógł go wywołać przez magiczne zwierciadło; nie pomyślał o tym, gnany chęcią podróży. Zasłużył więc na to, co go spotkało - konsekwencja jego własnej nieumiejętności plano­wania.

Mógł oczywiście wrzasnąć na tyle głośno, by zwrócić uwagę kogoś z zamku - dostałby się wtedy do środka bez kłopotów. Ale Dor był uparty. Popełnił błąd, a wiec sam się musi z tego wydostać. A raczej - tam dostać. Już raz dostał się do tego zamku, cztery lata temu; powinno mu się to udać jeszcze raz. Udowodni w ten sposób, że sam potrafi naprawić swe partactwo, jak na Króla przystało.

Przyjrzał się uważnie otoczeniu zamku. Fosa nie była tak czysta i połyskująca, jak poprzednio; była matowa i cuchnąca. Ściana zamku była wygięta i pochylona jak stroma, stożkowata góra. Było to zupełnie nieimponujące - i dlatego podejrzane.

Dor przykucnął i zanurzył palec w wodzie. Wyjął palec po­kryty mułem. Powąchał. Uuuuuuu! A jednak znał skądś tę woń, choć nie mógł sobie przypomnieć, skąd. Gdzie mógł poczuć ten zapach wcześniej?

Jedno było pewne - nie może ani przejść, ani przepłynąć przez fosę, zanim nie przekona się, co się w niej czai. Środki obronne Dobrego Maga Humfreya miały raczej odstraszać i przeszkadzać niż niszczyć - ale i tak były zawsze wystarczająco groźne. Pokonanie ich wymagało odwagi i pomysłowości. W fosie mogło być coś o wiele nieprzyjemniejszego niż muł.

Nic się nie ukazało. Zielone gumowate błocko pokrywało całą powierzchnię. Nie dodało to Dorowi odwagi.

Woda plusnęła drobnymi kropelkami zgniłego mułu.

Cały problem w tym, że Nieożywione miało bardzo niewielkie poczucie humoru i odpowiedzialności. Ale zazwyczaj można je było zastraszyć lub też podejść pochlebstwem. Dor podniósł kamień i za­mierzył się nim groźnie.

Dor przypomniał sobie, jak poprzednio posłużył się środkami obronnymi Maga. Widniał tu wówczas ostrzegawczy napis: “Intruzi będą prześladowani” i kiedy naruszył granice, dostał znaczek ze słowem “Intruz” po jednej stronie i słowem “Prześladowany” po drugiej stronie. Do zapisu zakradł się jednak błąd - słowo “Prze­śladowany” zastąpiono słowem “Ścigany”, co zepsuło efekt tych dwóch całkiem odmiennych terminów. Takie rzeczy się zdarzają; niewielu ludzi pojmuje różnice, a Dor zbyt słabo znał ortografię, by poprawić błąd. Tym razem jednak nie było żadnego napisu. Musiał wygenerować prześladowanie.

Teraz Dor zrozumiał. Zombi są martwe - a wiec w fosie istotnie nie było żywych istot. Są jednakże ożywione - czyli nie było również nieożywionych pułapek. Nagle wszystko stało się jasne, bo Dor wreszcie sobie przypomniał, że przebywał tu Władca Zombich. Poja­wienie się Władcy Zombich w obecnym Xanth spowodowało pewne problemy, bo Dobry Mag Humfrey mieszkał teraz w zamku, który przed ośmiuset laty należał do tamtego. Jeden mógł się powołać na prawo pierwszeństwa, drugi - na prawo aktualnego władania. Żaden z nich nie chciał kłopotów. Obydwaj Magowie postanowili wiec zamieszkać wspólnie, dopóki nie trafi się jakieś lepsze rozwiązanie. Najwyraźniej Władca Zombich nie znalazł nic lepszego. I oczy­wiście stosował środki obronne; wcale nie był bardziej towarzyski niż Humfrey.

Tak się złożyło, że Dor miał niejakie doświadczenia w kon­taktach z zombi. Niektórzy z jego najlepszych przyjaciół byli zombi. Niezbyt przepadał za ich zapachem czy też rozsiewaniem przez nie wszędzie wilgotnych szczątków; nie były to jednak złe stworzenia, oczywiście w swoim rodzaju. A co najważniejsze, były niewiele sprytniejsze niż nieożywione obiekty mówiące dzięki magii Dora, bo ich mózgi uległy zupełnemu zniszczeniu. Był przekonany, że potrafi przechytrzyć zombi.

Dor dostrzegł łódkę. Zadowolony, puścił kamień. Ten z sa­tysfakcją plasnął o ziemię i zamarł tam w błogim spokoju. Głazy były strasznie leniwe; rzadko robiły cokolwiek z własnej woli.

Podszedł do łódki. Było to podniszczone czółno z powyginanym wiosłem o podwójnym piórze - dokładnie to, czego potrzebował. Dor odszedł.

Kiedy Dor był już niewidoczny z zamku, zatrzymał się i zaczął grzebać w ziemi. Pomazał ziemią twarz i ręce, a także swe królewskie-szaty. Oczywiście, powinien ubrać się odpowiedniej na tę wyprawę, ale nie uczynił tego z powodu roztrzepania. Nigdy nie planował niczego wcześniej.

Później znalazł ostry kamień i poszarpał nim swą szatę.

Wkrótce Dor przypominał obdartusa. Nasypał kilka obfitych garści ziemi w fałdę swego odzienia i poszedł z powrotem ku zamkowi. Zbliżając się do fosy powłóczył nogami jak zombi i gubił niewielkie grudki.

Wlazł do czółna.

I zanurzył wiosło w błocko fosy. Był rozmyślnie niezdarny, ale i tak szłoby mu to niezręcznie, bo nie miał zbyt dużego doświadczenia w wiosłowaniu. Woda mlasnęła, gdy wiosło zanurzyło się w szla­mie.

Falowanie zdradziło ruchy zombi-węża morskiego. Błocko roz­stąpiło się i nad jego śluzowatą powierzchnię uniosła się wielka, cętkowana, gnijąca głowa. Spływające z niej błocko kapało ciężko do wody. Otwarta paszcza ukazywała rzadkie brązowe zęby, tkwiące w szczęce niemal pozbawionej ciała.

Potwór zawahał się. Przybliżył groteskowy łeb, by dokładniej przyjrzeć się Dorowi. Lewa gałka oczna obluzowała mu się i zawisła na śluzowym paśmie.

Dor zamachał rękami, gubiąc przy tym nieco grudek ziemi. Jedna z nich pacnęła potwora w nos. Żałował, że nie znalazł niczego, co by naprawdę cuchnęło, chociażby rozkładającego się szczura, no, ale tak chciał los.

W końcu wąż pojął.

Wygrał pierwszą rundę. Wąż morski, tak jak większość zombich, był w marnej kondycji, ale bez trudu mógł wywrócić łódkę do góry dnem i utopić Dora w błocku. Uczyniłby tak właśnie, gdyby jego mózg był w lepszym stanie. Ale zombi nie atakują swych pobratymców; to zbyt brudna robota. Przeciwko Dorowi nie świadczyło nawet jego podejrzanie dobrze zachowane ciało, okryte łachmanami i ziemią; “świeże” zombi takie były. Sporo czasu musiało upłynąć, by odpadła większość ciała.

Przybił do wewnętrznego skraju fosy, tam, gdzie pod ostrym ką­tom wynurzała się ściana zamku. Odgarnął błocko, oczyszczając niewielki obszar brudnawej wody, w której mógł się umyć. Rola zombi skończyła się; nie chciał wejść do zamku w takim stanie. Nie można było naprawić porozdzieranych szat, ale przynajmniej mógł wyglądać po ludzku.

Wyszedł z łódki, lecz trudno było stać na pochyłej ścianie. Nie były to cegły czy kamień, jak przypuszczał, ale szkło - twarde, przezroczyste, gładkie, zimne szkło. Szklana góra.

Szkło. Teraz pojął istotę następnego wyzwania. Zbocze w pobliżu szczytu stawało się coraz bardziej strome, aż niemal pionowe. Jak zdoła się tam wdrapać?

Spróbował. Ostrożnie postawił stopy i stwierdził, że może stać i powoli iść. Musiał tylko być sztywno wyprostowany, bo jeśli pochylił w stronę góry, stopy zaczynały się ślizgać. Szybko znalazłby się w obrzydliwej fosie, gdyby się ześliznął! Na szczęście nie było wiatru; mógł więc wolno wspinać się, sztywno wyprostowany. Dostrzegł niewielki obłok, który gwałtownie zaczął się powiększać. Oj, to na pewno zapowiadało deszcz, który go spłucze! Bez wątpienia nie był to przypadek; prawdopodobnie nacisk jego stóp na szkło wywołał burzę. Musi osiągnąć szczyt, zanim chmura nadciągnie. Nie miał już daleko. Chyba mu się uda, jeśli zachowa ostrożność i dobre oparcie dla stóp.

Wtem coś przegalopowało wokół góry. To coś miało cztery nogi, ogon i zabawny łebek z rogami. Ale największą osobliwością był...

Stworzenie, nastawiając rogi, skierowało się wprost na Dora. Nie było wyższe od niego, różki miało małe i tępe, lecz ciało masywniejsze. Dor musiał odskoczyć, stracił oparcie i ześliznął się w dół, niemal grzęznąc nosem w szlamie.

Zombi węża morskiego przypatrywał się z rozbawieniem, jak Dor łapał równowagę. Otarł grudkę szlamu z nosa.

Krótsze lewe nogi - mogła więc zachować równowagę, biegnąc po zboczu. Nawet było to sensowne.

Promień słonecznego światła spłynął w dół, omijając chmurę i góra rozbłysła jaskrawo.

Dor dał się złapać! Pomimo doświadczenia wciąż dawał się wciągać w kłótnie z nieożywionym. Zmienił temat.

Szkło westchnęło.

Tym razem Dorowi szło o wiele lepiej. Wprawił się. Musiał tylko stawiać stopy płasko, ostrożnie i nie pośliznąć się. Znów nadbiegła Górska Tanecznica i wystraszyła go głośnym “Muuuu!” Dor ponow­nie się ześliznął w dół stoku. Nie miał dla niej więcej sentymentu niż dla krowy morskiej Iren.

Chmura była wyraźnie bliżej i dolatywał od niej porywisty wiatr.

Dor po raz trzeci wspiął się po stoku i z wielkim wysiłkiem, niezbyt ostrożnie, dotarł powyżej zagłębienia wyżłobionego w zboczu góry przez kopyta kozicy. Szkło zanuciło głośniej, a w końcu zaśpie­wało: - Nadbiegnie, nadbiegnie wokół góry!

I rzeczywiście, znów przygalopowała Tanecznica, wypatrując Dora i korygując trasę swego biegu tak, by zmierzać wprost na niego. Jej nierówne nogi uderzały równomiernie w pochyłość stoku, a rogi wymierzone były dokładnie w Dora. Może i były stępione, ale w tej sytuacji wystarczająco groźne.

Nie! To nie przypadek, że tak przeszkadza; próbowała nie dopuścić, by doszedł. Była to, oczywiście, trzecia przeszkoda w dotar­ciu do zamku.

Dor uskoczył i znów ześliznął się w dół. Tanecznica pogalopowała dalej, znikając za wypukłością stoku.

Jeszcze raz starł z nosa plamę szlamu. Nie posunął się zbytnio naprzód. Zirytowało go to, bo przez pierwszą próbę przeszedł bez wysiłku, a teraz pozostały przecież tylko dwie stosunkowo proste i nieszkodliwe - uniknąć Górskiej Tanecznicy i wspiąć się po śliskim zboczu. Każda z osobna była do pokonania; połączone - pokonały go. Zostało mu chyba tylko z dziesięć minut na wykonanie zadania, zanim zmyje go ten paskudny deszcz. A właśnie brzeg chmury zaczął się nasuwać na snop światła.

Dor nie chciał zbyt często posługiwać się swoim talentem magicz­nym, ale uznał, że w tej sytuacji musi odrzucić dumę. Za wszelką cenę powinien się dostać do wnętrza zamku i uzyskać poradę Dobrego Maga Humfreya - dla dobra Xanth.

Szkło westchnęło.

Przypominało to sposób, w jaki Król Trent podkreślał znaczenie prawości, więc Dor się zirytował. Ta góra nie była Królem! Po co te pokrętne aluzje, jakby był osłem wymagającym specjalnego trak­towania.

Dor nie wiedział, co znaczy “zakaz”, ale mógł się domyśleć. Humfrey powiedział górze, by nie wypaplała tajemnicy. A chmura była coraz bliżej, wielka i ciężka od wilgoci, więc stracił cierpli­wość.

Dor zawahał się. Ten nader błyskotliwy obiekt robił z niego durnia. Przypomniał sobie swoje słowa “Hej, nalegam, abyś mi powiedziała”. Czyżby to miała być odpowiedź? A jednak tak.

HEJ TY? I nagle Dor pojął: HEJ - HAJ*3.

Zombi węża morskiego wziął ten okrzyk za polecenie, przepłynął fosę i wziął z tamtego brzegu zbitek suchej trawy. Przyniósł to Dorowi.

Znów powędrował w górę stoku, ale tym razem chciał napotkać Tanecznie?. Stał trzymając siano i stawił jej czoło.

Stworzenie nadbiegło i zatrzymało się, widząc go. Nastawiła uszy i oblizała językiem wargi.

Oczy Górskiej Tanecznicy rozszerzyły się. Były piękne i pełne uczucia. Jej nozdrza zadrgały, czując woń świeżego siana. Znów obli­zała pyszczek różowym językiem. Najwyraźniej była głodna.

Gdy mówił, nadleciał silniejszy poryw wichru z nadciągającej burzy i szarpnął wiązką, rzucając parę źdźbeł do błocka w fosie. Tanecznica poruszyła się niespokojnie.

Dor podszedł i podał jej garść siana, a potem wdrapał się na jej grzbiet, od wznoszącej się strony stoku. Jego lewa stopa wlokła się po szkle, prawa natomiast wisiała dość wysoko ponad stokiem, ale siedział równo. Pochylił się w przód i wyciągnął lewą rękę z następną garścią siana.

Tanecznica wzięła je i błogo żuła, idąc naprzód. Gdy skończyła je przeżuwać - Dor zorientował się, że poznał nowe słowo, choć nie wiedział, jak się je pisze dał jej więcej siana, znów lewą ręką. Musiała odwracać głowę, by po nie sięgnąć i jej trasa zboczyła nieco w tę
stronę - ku górze.

Powtarzał ten manewr przez całe okrążenie. I oczywiście zna­leźli się na stoku wyżej niż byli przedtem. Podawanie siana lewą ręką spowodowało, że spiralą szła pod górę. A o to właśnie mu cho­dziło.

Burza niemal ich dopadła. Jej nie oszukał! Dor wychylił się w przód, ściskając Tanecznicę kolanami, a ona nieświadomie przy­spieszyła. Drugie okrążenie góry zajęło o wiele mniej czasu - szybszy krok i mniejszy obwód góry; a trzecie było jeszcze szybsze. Ale kończyła się dobra passa Dora - i tak już zbyt długo trwała. Zapas siana nie starczy do szczytu, a deszcz i tak ich złapie.

Odważnie spróbował przekształcić pasywa w aktywa.

Wahała się, zastanawiając się nad tym, co powiedział. Dor dopomógł jej.

Uznała to za sensowne. Szybko zacieśniającą się spiralą po-kłusowała w górę, nie przejmując się niemal pionową stromizną, i Dor zsiadł.

Jego doświadczenia z Iren nauczyły go, jak korzystne jest kom­plementowanie kobiet. Wszystkie pyszniły się swoim wyglądem.

Zadowolona, zaczęła zeskakiwać w dół. W tym momencie uderzyła burza. Chmura spadła na wierzchołek, rozdarła się i kaskady wody wypłynęły ze środka. Spadł deszcz, zmieniając szklaną powierzchnię w ślizgawkę. Uderzył weń wiatr, świszcząc wokół iglastego szczytu góry, który rozdarł chmurę, powodując przeraźliwe wrzaski.

Stopy Dora ześlizgiwały się, musiał otoczyć ramionami wąską iglicę, by nie zjechać w dół. Tanecznica też miała kłopoty - wparła wszystkie cztery, kopyta, lecz wciąż zjeżdżała w dół, dopóki mniejsze nachylenie stoku nie umożliwiło jej złapanie równowagi. Wtedy pochyliła głowę, owinęła ogon wokół nosa i zasnęła stojąc. Burza nie mogła uczynić jej nic złego. Poza tym i tak nie miała się gdzie schronić. Będzie bezpieczna dopóty, dopóki nie spróbuje biec w przeciwnym kierunku. Wiedział, że gdy deszcz przestanie padać, Górska Tanecz­nica będzie spokojnie przeżuwać.

A więc dotarł na szczyt, pokonując ostatnie przeciwności. Ale co miał teraz uczynić? Iglica była gładka, bez śladu jakiegokolwiek wejścia. Czyżby przeszedł przez to wszystko nadaremnie? Jeśli tak, to zakasował sam siebie.

Chlustająca z chmury woda była zimna. Podarte ubranie Dora całkowicie przemokło, palce mu kostniały. Wkrótce rozluźni je i ześliźnie się na sam dół, aż do błocka w fosie. Ta perspektywa przerażała go bardziej niż zamarznięcie!

Rzeczywiście, po co! Uznał, że to jest właściwa droga, ponieważ była najtrudniejsza.

Nie, miał tylko lekkie zadrapanie. Powodem tego dźwięku było coś innego. Uderzył znów w powierzchnię iglicy i usłyszał następny trzask.

Och! Uderzył szkło po raz trzeci - i nagle szczyt góry otworzył się, jak pokrywa po zwolnieniu zatrzasku. Opadł na bok,, odchylony na zawiasach, a wewnątrz ukazał się szczyt spiralnych schodów! Zwycięs­two, nareszcie!

Dor wczołgał się, głową naprzód, do środka. Potem wykręcił się i postawił stopy na stopniach. Podniósł odchylony wierzchołek i zamknął go, chroniąc się nareszcie przed deszczem.

Dotarł do zagraconego gabinetu Humfreya. Były tam podnisz­czone, oprawne w skórę księgi zaklęć, magiczne zwierciadła, papierzyska i mnóstwo rozmaitych przedmiotów, trudnych do określenia. Wśród tego wszystkiego, niemal zagubiony w tym bałaganie, stał Dobry Mag Humfrey.

Humfrey był nieduży, niemal malusieńki i miał mnóstwo zmarsz­czek. Głowę i stopy miał prawie tak duże, jak goblin, a bujna niegdyś czupryna przerzedziła się z czasem. Dor nie wiedział, ile gnom liczył lat, lecz nie śmiał o to zapytać, Humfrey był niemal “wieczną instytucją”. Był Magiem Informacji. Wiedział wszystko, co należało wiedzieć w Xanth, i mógł odpowiedzieć na każde pytanie, za cenę roku służby pytającego. Zadziwiające, jak wiele łudzi i innych istot nie odstraszała ta olbrzymia cena; wyglądało na to, że informacja jest najdroższa ze wszystkiego.

To dopiero nowina! Magowie pojawiali się w Xanth po jednym na pokolenie; ostatnio urodzonym był właśnie Dor.

Skoro centaury miały magiczne zdolności - te, które się do tego przyznawały - to, oczywiście, nie było powodu, by nie pojawił się centaur-Mag, uprzytomnił sobie nagle Dor. Groziło to straszliwymi komplikacjami. Jedynie Mag mógł władać Xanth; załóżmy, że pew­nego dnia nie będzie już człowieka-Maga, a tylko centaur-Mag? Czy ludzie zaakceptowaliby Króla centaura? Czy centaur mógłby władać swymi współplemieńcami? Dor wątpił, czy Cherie przyjmowałaby polecenia od jakiegoś parającego się magią centaura; miała bardzo sztywne i niewzruszone poglądy tyczące obsceniczności.

Dor nie chciał się przyznać, że zaniedbał nauk? geografii. Ponieważ był człowiekiem, Cherie potraktowała nie-ludzką historię i socjologię jako zajęcia fakultatywne; więc się nie przykładał do nauki. O migracji ogrów przeczytał tylko dlatego, że interesowało to Smasha. Jego przy­jaciel Chet mieszkał w wiosce położonej nieco na pomoc od Roz­padliny, oddalonej od Zamku Roogna o niemęczący galop przez jeden z magicznych mostów. Dor oczywiście wiedział, że istniały także inne kolonie centaurów; były one rozproszone na całym obszarze Xanth, tak jak i siedziby ludzkie. Po prostu nie przywiązywał wagi do jakichś konkretnych miejsc.

Należało dokładnie sprecyzować sprawę, bo rzeczywista głębokość zwierciadeł była dużo mniejsza niż ich głębokość pozorna, a poza tym wcale nie były bystre, choć potrafiły odpowiadać na pytania. “Tandeta do nich, tandeta z nich” - zauważył kiedyś tajemniczo Król Trent, mając zapewne na myśli to, że na głupie pytanie otrzyma się głupią odpowiedź.

Na podniszczonej powierzchni zwierciadła ukazał się ogon cen­taura. Dor wiedział, że oznacza to “NIE”.

W zwierciadle pojawił się “biust” młodej centaurzycy.

Nic dziwnego, że Starsi me protestowali! Humfrey, zajęty czym innym, w ogóle ich nie poinformował. Król Trent uznał, że milczenie Maga oznacza zgodę Starszych i wyruszył do Mundanii, tak jak to sobie zaplanował. Trent nie wprowadził ich w błąd świadomie. Ucieszyło to Dora; trudno mu było myśleć o Królu jak o kimś, kto oszukuje z premedytacją. Trent serio traktował prawość.

A więc to dlatego popękało zwierciadło! Humfrey rzucił zbyt ostrym słowem, gdy nie mógł się niczego dowiedzieć o nowym Magu.

Dor spojrzał w stronę, z której dobiegł glos. Dochodził on z nicości, będącej obliczem Gorgony, posągowej, zmysłowej, zgrabnej kobiety, na której twarz nikt nie mógł patrzeć. Jakieś dziesięć lub piętnaście lat temu Humfrey rzucił na jej twarz tymczasowe zaklęcie, by chronić społeczeństwo przed jej mimowolną magią do czasu, aż znajdzie lepszy sposób rozwiązania tego problemu. I chyba już go nie szukał. Znany był z roztargnienia.

Humfrey zmarszczył brwi, jakby dręczył go różowy moskit.

Wydawało się, że się uśmiechnęła. A przynajmniej drobne węże, tworzące jej włosy, zwinęły się bardziej regularnie.

Zwróciła twarzopustkę ku Dorowi.

Zakłopotany Dor ruszył za nią.

Roześmiała się zakołysawszy ciałem. Dor zmrużył oczy z obawy, by go nie zwiodła na pokuszenie.

Zmieszanie Dora wzrosło.

Odwróciła się i nachyliła ku niemu. Krępowało go patrzenie na jej twarzopustkę, więc spojrzał w dół - i okazało się, że spogląda prosto, w jej przepaścisty, budzący podziw i respekt dekolt. Dor zamknął oczy i zarumienił się.

To o tym pomyślała. Przyszło mu do głowy, że nie tylko twarz Gorgony zmieniała mężczyznę w kamień. Inne partie jej ciała mogły to uczynić z innymi częściami jego ciała. Zmusił się jednak do otwarcia oczu i zwrócenia ich w górę, z obfitości w pustkę, gdzie napotkał jej niewidzialne spojrzenie.

Dor spurpurowiał.

Delikatnie uszczypnęła go w policzek.

A więc i jego przyszłość została zaplanowana przez kobietę - i wydawało się, że wszystkie kobiety o tym wiedzą. Na pewno istniała zmowa kobiet, trwająca z pokolenia na pokolenie. Mógł jedynie być wdzięczny za to, że Iren nie ma ani doświadczenia, ani ciała Gorgony. Jeszcze nie.

Dotarli do sypialni.

Znów się roześmiała, a jej piersi zadrżały.

Za chwilę pojawił się posępny ale przystojny Władca Zombich. Uroczyście uścisnął dłoń Dora.

Jego zasługą było ściągnięcie tu Władcy Zombich, bo wiedział, że Millie go kocha. Ale i Dor wiele skorzystał z tego doświadczenia. Nauczył się być mężczyzną, w prawdziwym sensie tego słowa. Oczywiście sporo zapomniał przez lata, które minęły - Gorgona właściwie go oceniła! - ale był pewien, że pamięć go wspomoże.

Dor nie miał ochoty się spierać. Był zadowolony z tego, że pomógł połączyć się temu czarnoksiężnikowi i Millie. Przypomniał sobie, że obiecał zaprosić obydwoje do Zamku Roogna, by duchy i zombi mogły odnowić znajomość.

Władca Zombich przyniósł elegancki strój, jakby skrojony dla pora, i pomógł mu się przebrać i przystroić.

Dor otworzył książkę. Strona tytułowa powiedziała mu, że tekst ten dotyczy połączenia Wiekowych Magów ze Zmysłowymi Młodymi Pannami. Najwyraźniej przygotowała go sama Gorgona. Było to dość proste - partie Dora napisane były kolorem czarnym, pana młode­go - niebieskim, panny młodej - różowym.

Czy ty, Dobry Magu Humfreyu, bierzesz tę uroczą osobę na małżonkę, by ją kochać i szanować przez całe życie?” - No cóż, to - miało sens; nie miał żadnych szans, by ją przeżyć. Jednakże ugody tego rodzaju niepokoiły Dora.

Dor oderwał oczy od książki.

Dor uśmiechnął się szeroko. Gdy go poznał, Mag ten był niesamowicie wychudzony i ponury; teraz przytył i miał o wiele lepszy nastrój. Małżeństwo najwyraźniej mu służyło.

Jak na zawołanie pojawiła się Millie. Urocza jak zawsze, pomimo swych ośmiuset trzydziestu paru lat. Nie była tak zmysłowa jak Gorgona, ale nie straciła swego talentu, Dor znów poczuł się nieswojo; palił się kiedyś do Millie.

Władca Zombich mógł tylko uroczyście przytaknąć. Decyzja została podjęta.

Wziął książkę i zszedł krętymi schodami. Wewnętrzny układ zamku różnił się od tego, jaki pamiętał z poprzedniej wizyty, ale należało się tego spodziewać. Stale zmieniały się zewnętrzne metody obronne, naturalne więc, że towarzyszyły temu zmiany układu wewnętrznego.

Dor zamarł w zadziwieniu, gdy dotarł do paradnej komnaty. Była to wielka i mroczna katedra, pozornie większa niż cały zamek: jej szklane sklepienie podtrzymywały okazałe kolumny i ozdobne haki. Na jej krańcu znajdowało się podium z - jak się wydawało - litego srebra. Okna były wielkie, z barwionego szkła; najwyraźniej jeden z wewnętrznych aspektów szklanej góry. Na kosztownym świeczniku spoczywało słońce - jaskrawozłocista kula, pożyczona na tę okazję, Dor często zastanawiał się, co się dzieje ze słońcem, gdy przysłonią je chmury; chyba już się dowiedział. Co by się stało, gdyby ceremonia nie dobiegła końca, zanim przejdzie burza i słońce będzie musiało wrócić?

Goście byli jeszcze bardziej zadziwiający. Przybyły ich setki. Nie­którzy byli ludźmi, inni - humanoidami, lecz większość stanowiły monstra. Dor wypatrzył gryfa, smoka, małego sfinksa, kilku przedstawicieli morskiego ludku w naczyniach z morską wodą, mantikorę, sporo elfów, goblinów, harpii i krasnoludków; ze dwadzieścia niklonogów, rój owocomuszek i kaktusa igłowego. Przeciwległe drzwi wydawały się maleńkie przy postaci ich strażnika, ogra Cruncha, ojca Smasha, najstraszliwszego monstrum, jakiego można sobie wyobrazić.

Groteskowy demon w okularach oderwał się od rozmowy z nimfą.

I demon poprowadził Dora środkowym przejściem w stronę podium, poprzez tak urozmaicony tłum stworzeń, jakiego chłopak nigdy przedtem nie widział. Wydało mu się, że rozpoznał golenia Grundy, który jakoś zdołał się tu dostać, by nie przepuścić takiego widowiska. W jaki sposób wszystkie te istoty przedostały się przez obronne zapory zamku? Nikogo nie było w pobliżu, gdy Dor się przez nie przedzierał.

Dor zwrócił się w tę stronę i ujrzał piękną kobietę, której szaty ozdobione były wspaniałymi klejnotami.

Dor przypomniał sobie, że ta kobieta kochała niegdyś jego ojca.
Może dlatego Binka tu nie było; spotkanie po tylu latach mogłoby być krępujące.

Jewel wcisnęła mu w dłoń kamień.

Dor spojrzał na podarunek. Kamień lśnił jak miniaturowe słońce, niemal zbyt jaskrawo, by nań wprost spoglądać. Był to północny słońcokamień, najrzadziej spotykany ze wszystkich kamieni szlachet­nych.

Rozległa się melodia, grana tylko podczas zaślubin. Dora ogarnęła trema. Nigdy przedtem nie celebrował takiego obrzędu; okazje do popełnienia błędu miał niezliczone! Zebrane stworzenia w całkowitej ciszy czekały na kulminacyjny moment. Dobry Mag Humfrey naresz­cie dostanie za swoje!

Dało się słyszeć szuranie nogami. Pojawił się pan młody w ciem­nym stroju, nieco nadgryzionym przez mole; pewno mól-strażnik niezbyt dobrze je pilnował. Humfrey był nieco rozczochrany i naj­wyraźniej siłą doprowadzony przez Władcę Zombich.

Skoro ja to przeżyłem, to i ty możesz! - szepnął pierwszy drużba głosem słyszalnym w całej komnacie. W styksowych głębiach audytorium zachichotał jakiś potwór. Mina Humfreya wskazywała, że miał on poważne wątpliwości co do owego przeżycia. Dalsi zebrani uśmiechnęli się, ukazując kły. To im się podobało.

Muzyka stała się głośniejsza. Dor stwierdził, że organistą był mały wikłacz, wprawnie uderzający w klawisze mackami. Nic dziwnego, że muzyka była drapieżna.

Władca Zombich, wyniośle przystojny w swych pogrzebowych szatach, poprawił szczegóły toalety Humfreya, doczyszczając go małą szczoteczką. Potem ujął go silnie za ramię i pociągnął naprzód. Muzyka zagrzmiała mściwie.

Jeden z demonów w pierwszym rzędzie machnął ogonem i pochylił się ku drugiemu.

Dał się słyszeć pełen aplauzu szmerek.

Mag Humfrey zawahał się, ale chwyt pierwszego drużby był mocny jak sama śmierć. I tak dobrze, że nie przyprowadził swoich zombi! Chodząca śmierć to już za wiele, nawet na takim weselu.

Muzyka rozbrzmiewała majestatycznie i ukazał się orszak panny młodej. Na przodzie szła duszyca Millie, promienna, w stroju pierw­szej druhny, a jej sex appeal sprawiał, że potworom ciekła ślinka. Dor zawsze myślał, iż pierwszą drużką może być tylko osoba niezamężna, ale oczywiście Millie nie była zamężna przez osiemset lat, więc pewnie wszystko było w porządku.

Na koniec pojawiła się panna młoda - i jeśli przedtem Gorgona była hoża, to teraz wprost zadziwiała. Welon skrywał twarzopustkę, więc nic nie zdradzało, że nie jest po prostu zachwycającą, pociągającą młodą kobietą. Niemniej niewiele stworzeń patrzyło wprost na nią, wystrzegając się jej wrodzonej mocy. Nawet najzuchwalszy smok czy wikłacz nie ośmieliłby się spojrzeć w twarz Gorgony.

Za nią dreptały dwa cherubinki: drobny chłopczyk i dziewczynka. Dor w pierwszej chwili pomyślał, że to elfy, ale potem uświadomił sobie, że to dzieci - trzyletnie bliźniaki Millie i Władcy Zombich. Wyglądały bardzo wdzięcznie, niosąc kraniec długiego trenu panny młodej. Dor zastanawiał się, czy te dwa aniołeczki przejawiają już jakieś zdolności magiczne. Niekiedy talent ujawniał się zaraz po narodzinach, jak jego własny; czasem nigdy, jak w przypadku jego ojca - ale wiedział, że ojciec nią jakiś rodzaj magii, poważany przez samego Króla Trenta. Większość talentów była “pośrednia” - ujaw­niały się w dzieciństwie.

Gorgona wolno płynęła naprzód, wśród szmeru pełnego strachu i nadziei. Dor lekko drgnął, dojrzawszy, że włożyła czarne okulary, importowane z Mundanii, tak że jej oczy pod tiulowym welonem zdawały się prawdziwe.

Wreszcie Humfrey i Gorgona stanęli obok siebie. Była wyższa od niego - lecz każdy był wyższy od Humfreya, więc nie miało to znaczenia. Muzyka nabrała zwodniczej łagodności oka cyklonu.

Władca Zombich skinął na Dora. Nadszedł czas, by Król odczytał tekst i związał węzeł.

Drżącymi palcami Dor otworzył książkę. Bardzo był zadowolony z tego, że centaurzyca Cherie wymusztrowała go w czytaniu; miał oparcie w tekście, więc jego pusty umysł nie mógł go zawieść. Musiał tylko przeczytać tekst i zastosować się do wskazówek, a wszystko odbędzie się, jak trzeba. Wiedział, że Dobry Mag Humfrey na prawdę chciał się ożenić z Gorgoną; jedynie ta ceremonia wytrą­ciła go z równowagi, jak wszystkich mężczyzn. Śluby były dla ko­biet i ich matek. Dor musiał dopełnić tego królewskiego obowiązku, co niewątpliwie wzbogaci jego doświadczenie. Ale kolana dalej się pod nim uginały. Czemu zdobywanie doświadczenia jest takie trudne?

Znalazł właściwe miejsce i zaczął czytać.

Wśród gości zapanowało poruszenie. Szlochające matrony prze­rwały w pół łzy, a mężczyźni uśmiechnęli się. Dor zamrugał. Czy dobrze przeczytał? Tak, wyraźnie tak było wydrukowane. Może i miał kłopoty z pisownią, ale czytać potrafił całkiem nieźle.

Demony zachichotały. Wąż wysunął głowę spod welonu Gorgony i zasyczał. Najwyraźniej coś było nie tak.

Ochrypły, zgrzytliwy dźwięk przeleciał przez salę. Potem szczotka Władcy Zombich wyleciała z jego kieszeni i zawisła przed Dorem.

Zdumiony Dor zapytał:

A więc zgrzyt to straszliwy hałas. Słownictwo Dora wzbogacało się w szybkim tempie! - Chodziło o pana młodego i pannę młodą - rzekł Dor. - Wracaj tam, gdzie twoje miejsce.

Teraz odezwała się Millie;

Jedno z dzieci podskoczyło. Córeczka Millie.

Dor zorientował się, o co chodzi. Talent dzieci polegał na umiejętności zmieniania już wydrukowanego tekstu. Nic dziwnego, że ceremonia została zakłócona.

Władca Zombich skrzywił się.

Zombi towarzyszące pannie młodej! Dor w duchu przyznał rację Millie; grobowy fetor i zgnilizna nie pasowały do takiego obrzędu, jak ten.

Dor uniósł książkę. Teraz pośrodku stronicy tkwiło oko. Mrug­nęło do niego.

Ostrożnie zapoznał się z tekstem, zanim przeczytał go na głos. Tytuł brzmiał teraz: “Jak organizować skromne pogrzeby - porad­nik”. Spojrzał z dezaprobatą w stronę Lacuny i powrócił właściwy wydruk: “Jak organizować ceremonie weselne - poradnik”

Tym razem odprawił większość obrzędu bez przeszkód, ignorując pojawiające się w nieprawdopodobnych miejscach uszy i nosy. W pewnej chwili na słonecznej kuli pojawiła się twarz, ale nikt akurat nie patrzył w tę stronę”, więc obyło się bez zakłóceń.

Dobry Mag zastanowił się.

Władca Zombich trącił go łokciem.

Humfrey wyglądał buntowniczo, lecz w końcu wydusił:

Dor zwrócił się ku Gorgonie.

Dor sprawdził tekst. Uznał, że jest chyba właściwy.

Władca Zombich uroczyście wyjął pierścień. Oko otwarło się na jego obrzeżu. Czarnoksiężnik spojrzał groźnie na Hiatusa i oko zniknęło. Podał pierścień Humfreyowi.

Gorgona uniosła swą nieskazitelną rękę. Wężyk zasyczał.

Pierścień umilkł. Humfrey wsunął go na palec Gorgony. Oczywiś­cie wybrał niewłaściwy palec, ale czule go poprawiła.

Dor wrócił do poradnika.

Drżąc z ulgi, że dobrnął do końca pomimo zdradzieckiego tekstu, Dor czytał dalej:

Rozległ się przeraźliwy dźwięk... Odczytał ostatnie słowa:

Gorgona objęła Humfreya, odrzuciła welon i pocałowała męża. Rozległy się oklaski, a z dali dobiegło ponure wycie. To potwór morski opłakiwał utratę niewinności przez Dobrego Maga Humfreya.

Millie była wściekła.

Goście weselni przeszli do pomieszczeń recepcyjnych, gdzie uloko­wano bufet. Rozległ się krzyk. Millie spojrzała i zbladła; przez chwilę wyglądała tak, jak wtedy, gdy była duchem.

Dor zajrzał tam. No oczywiście, zombi w smokingach i uroczys­tych szatach serwowały przysmaki. Gnijące szczątki mieszały się z cia­stem, a żółtawa ciecz kapała do ponczu. Goście mieli coraz mniejszy apetyt.

Zgromadzone stwory, stwierdziwszy, że Humfrey nie przemienił się w kamień, chociaż skamieniał na ten widok, miały wielką ochotę ucałować pannę młodą. Nie spieszyło się im do bufetu. Ustawiła się długa kolejka.

Millie ujęła Dora za łokieć.

Dor zdał sobie sprawę, że Millie ułatwiła mu wyjście z sytuacji. Tylko ona mogła nakłonić Władcę Zombich, by pełnił obowiązki Króla - nawet chwilowo.

Uśmiechnęła się.

To dar Hi!

Zawsze nazywała Władcę Zombich jego właściwym imieniem.

Wtem znaleźli się w tłumie zaproszonych stworów i Dor z ko­nieczności poświecił się towarzyskim obowiązkom. Każdy, chciał porozmawiać z Królem. Dor nie umiał za bardzo bawić gości; prawdę mówiąc, czuł się równie niezgrabnie, jak Dobry Mag Humfrey na swoim własnym weselu. Jak to właściwie jest, ożenić się?





























4.


Głodna Diuna


Rozważyli rozmaite marszruty i wybrali trasę wzdłuż wybrzeża Xanth. Ojciec Dora, Bink, który podróżował niegdyś na południe, aż do wielkiego wewnętrznego Jeziora Ogrów i Pszczół Wodnych, gdzie żyła banda demoniaków, odradzał tę drogę. Na szlaku tym zagrażały wędrowcom smoki, rozpadliny, niklonogi i inne okropności, przejścia utrudniały gęsto rosnące jeżyny oraz obszar magicznego pyłu, który wywoływał u podróżnych szaleństwo.

Na otwartym morzu było tylko trochę bezpieczniej. Władały tam olbrzymie morskie potwory, polujące na wszystko, co się nawinęło. Smoki panowały nad dzikimi obszarami lądu, węże rządziły głębinami morza. Tam, gdzie słabła magia Xanth, pojawiały się potwory mundańskie, a one były jeszcze gorsze. Dor znał je wyłącznie że swych niedbałych studiów geograficznych - zębate aligatory, białe rekiny i błękitne walenie. Nie chciał mieć z nimi nic wspólnego!

Płycizny przybrzeżne chroniły jednak zarówno przed stworami z głębin morskich, jak i przed potworami z lądu. Poza tym obecność takiego młodego osiłka jak ogr Smash powinna umożliwić bezpieczną podróż przez ten region, bez większych zakłóceń. Gdyby nie przypa­dek, Starsi nigdy nie zezwoliliby na tę wyprawę, bez względu na jej konieczność. Teraz jednak nalegali, by zabrał jakieś magiczne przed­mioty ochronne z Arsenału Królewskiego - magiczny miecz, latający dywan, obręcz ucieczki. Iren przygotowała zapas wybranych nasion, by mogła w razie potrzeby wyhodować odpowiednie rośliny - owoce, orzechy i jarzyny jako pożywienie oraz kawony i mleczaje, gdyby zabrakło im płynów.

Mieli podróżować w magicznej łodzi,- zdolnej samodzielnie - szybko i bezpiecznie - przepłynąć przez każdy akwen o dostatecznej głębokości, tak jednak lekkiej, by, można ją było przenieść przez piaszczyste łachy. Łódź miała być niezawodna; powinni nią jedynie kierować, a w ciągu jednego dnia i nocy doniesie ich do Wyspy Centaura. Podróż łodzią będzie na pewno szybsza i łatwiejsza niż marsz. Chet, który nie zaniedbał geografii, znał linię wybrzeża i miał bezpiecznie przeprowadzić łódź przez zdradliwe mielizny i głębiny. Pełni obaw Starsi ustalili wszystko tak dokładnie, jak tylko mogli.

Wyruszyli rankiem z plaży znajdującej się najbliżej Zamku Roogna, oczyszczonej z potworów. Dzień był jasny, a morze spokojne. Pomiędzy lądem a długim łańcuchem wysp zaporowych znajdował się wąski pas wód - teoretycznie najspokojniejszych ze wszystkich. Podróż ta powinna być nie tylko bezpieczna, ale i nudna. Ale w Xanth niczego oczywiście nie można z góry przesądzić,

Przez godzinę płynęli kanałem na południe. Dora znudziło obser­wowanie mijanych wysp, lecz był zbyt spięty, by móc wypoczywać. Płynęli przecież po to, aby wyśledzić centaura Maga - kogoś takiego nie znano przedtem w Xanth; chyba, żeby uznać za takowego centaura Hermana Pustelnika, ale ów w gruncie rzeczy nie był prawdziwym Magiem, a tylko bardzo utalentowanym osobnikiem, który sprzy­mierzył się z Błędnymi Ognikami.

Smash również był niespokojny; należał do istot preferujących aktywne działanie i drażniła go taka bezczynna przejażdżka. Dor chętnie zagrałby z nim tic-tac-toe*7, grę, której nauczył się w dzie­ciństwie od jednego z żołnierzy-osadników; zdawał sobie jednak sprawę z tego, że wygrałby każdą partię, gdyż ogry nie odznaczały się zbytnią inteligencją.

Golem Grundy zabawiał się plotkując z przepływającymi obok rybami i innymi stworami morskimi. Usłyszał zdumiewające wieści. Podstępna ryba-piła umizgiwała się skrycie do bogdanki ryby-młota, a ryba-młot zaczynała coś podejrzewać. I chyba wkrótce uszkodzi zęby rybie-pile. Strzykwa usadowiła się nad podmorskim źródłem świeżej wody i upijała się tym wspaniałym likworem. Pewna mała ostryga wstawała o północy z łóżka i grała w morską ruletkę piaskowymi dolarami; uskładała znaczny depozyt w centralnym banku piaskowym. Gdy jej krewniacy się o tym dowiedzą, to zaśpiewa na inną nutę.

Tymczasem Iren rozmawiała z centaurem.

Spoczywał pośrodku łodzi, jakby chciał obniżyć jej punkt ciężko­ści; wydawało się, że jest mu całkiem wygodnie,

Iren zdołała się opanować.

Dor wiedział, że Chet napytał sobie kłopotów. Pękały już dzikie nasiona w pobliżu Iren, wypuszczając korzenie i pędy - widomy znak jej gniewu. Potrafiła go jednak dobrze ukryć, jak większość dziewcząt.

Wzięła ziarno ze swej kolekcji i umieściła je w jednej z wypeł­nionych ziemią donic, które zabrali ze sobą. Rośnij! - rozkazała i ziarno wykiełkowało. Ogr chciwie patrzył, jak rośnie, czekając aż dojrzeje i wyda pierwszy pulchny bochenek chleba.

Iren zręcznie zmieniła temat.

Grundy porozumiał się z rybką.

Wtem od południa dostrzegli głowę zbliżającego się smoka, unoszącą się ponad falami. Jego szyja ostro pruła wodę; potwór płynął szybko. Był zbyt wielki, by mogli z nim walczyć.

Smash nie bał się jednak. Ogry były zbyt głupie, by odczuwać strach. Wstał, zachybotawszy szaleńczo łodzią.

W Xanth wszystko ulegało bezustannej przemianie - mało co było trwałe. Jeden dzień mógł podważyć dokładność mapy; tydzień mógł ją zniszczyć. Był to jeden z powodów, dla których tak wielkie połacie Xanth pozostawały nie zbadane. Podróżowano tamtędy, lecz szczegóły pozostawały nie oznaczone.

Diuna, widząc, że odpływają, uniosła się jak wielki piasko­wy garb, przybierając swą najbardziej typową postać. Gdyby byli na tyle szaleni, by wyjść na tę plażę, uniosłaby się nad nimi, przykryła ich i spokojnie pochłonęła.

Smok wodny bardzo się przybliżył. Przecięli jego trasę w niezbyt bezpiecznej odległości i podpłynęli do brzegu wyspy: Smok zatrzymał się i obrócił, by ich ścigać, lecz w tym momencie zarył brzuchem w dno płycizny i to go zatrzymało. Z nozdrzy buchnęła mu para; wydawał się zawiedziony.

Płetwa plasnęła o burtę łodzi.

Smash sięgnął sękatą łapą, chwycił za płetwę i wyciągnął stworze­nie z wody. Była to tłusta ryba o dużych, miękkich płetwach.

Ryba zwinęła się, oparła płetwy o ramię Smasha i uniosła się. Jej szeroka paszcza dotknęła ramienia ogra jakby w pocałunku.

Ogr zrozumiał. Rzucił grupiego daleko ponad wodą, do której wreszcie z pluskiem wpadł.

Ale teraz kilka następnych uderzało w łódź, próbując dostać się na pokład. Iren wrzasnęła.

Chet uśmiechnął się ponuro.

Iren otworzyła torbę z nasionami i zajrzała do niej.

Wyjęła małe ziarenko.

Pozostali przerwali swe wysiłki i obserwowali, w jaki sposób tak małe nasionko zdoła zażegnać tak wielkie niebezpieczeństwo.

W miejscu, w którym zniknęło pod wodą, niemal natychmiast ukazały się zawirowania i bąble. Delikatne witki wity się jak robaki. Bąble unosiły się i pękały pieniście, Szszsz! - zasyczała nadymająca się masa.

Grupisy zawahały się, zdumione tym zjawiskiem. Potem rzuciły się na nią, rwąc zachłannymi paszczami.

Po chwili grupisy zaczęły pęcznieć jak balony. Rzeżucha nie prze­stała rosnąć i wydzielać gazy, rozdymała więc teraz ryby. Wkrótce niesamowicie napęczniałe grupisy wyskoczyły z wody i unosiły się w powietrzu. Smok kłapał zębami na te, które znalazły się w jego zasięgu.

Nie mogli powrócić, na główny kanał, gdyż czuwał tam smok. Wiedział, .że są w pułapce. Chet sterował ostrożnie na południe, wyszukując i omijając najgłębsze odgałęzienia kanału oraz unika­jąc wszystkiego, co budziło podejrzenia. Niemal opłynęli już wy­spę i wkrótce znajdą się w kanale prowadzącym na ocean - to tędy przypłynął smok wodny. Jak zdołają go przeciąć, gdy smok czyha?

Chet zatrzymał łódź i rozejrzał-się. Smok zajął pozycję pośrodku kanału, od południa, i spozierał na nich z ukosa. Powoli, z premedyta­cją, oblizał się długim, miękkim jęzorem.

Tych dwoje nigdy się za dobrze ze sobą nie zgadzało.

Chet wzruszył ramionami i lekceważąco machnął ogonem.

Pozostali umościli się wygodnie na miękkich matach i podusz­kach. Końskie partie Cheta mogły ułożyć się wygodnie, ale ludzkie nie. Dor wsparł się o burtę łodzi, z głową na skrzyżowanych rękach.

Z miejsca, gdzie leżał Grundy, dobiegł stłumiony chichot.

- Patrzcie, ta feministka sama na to wpadła! Po prostu nie chrap zbyt głośno, jak będziemy przepływać pod jego ogonem. Mógłby się wystraszyć...

Rzuciła w golema poduszką, a potem bez słowa rozpoczęła warte, obserwując smoka.

Dor próbował zasnąć, lecz był zbyt spięty. Po chwili usiadł.

Iren była zadowolona z tego, że jej towarzyszył. Siedziała na wprost niego po turecku, a Dor próbował nie dostrzegać, że w tej pozycji jej zielona spódnica nie całkiem zasłania nogi. A były wspaniałe; pod tym względem dorównywała Gorgonie. Podobały się Dorowi; prawdę mówiąc, podobało mu się to wszystko, czego rzekomo nie widział.

Wyhodowała roślinę masłową, a Dor zerwał bochenek z chle­bowca i w milczeniu zjedli świeży chleb z masłem. Smok obser­wował ich i w końcu Dor utoczył z chleba zbitą kulę i rzucił nią w potwora. Ten złapał ją zgrabnie i połknął. Może nie był aż tak złym potworem? Może Grundy zdołałby go namówić, by pozwolił im bez­piecznie przepłynąć? Nie - nie można ufać takiemu drapieżcy. Gdyby smok chciał umożliwić im przejście, to po prostu odpłynąłby. Należy się starać, by przez cały dzień nie spał i czuwał, a w nocy będzie zmęczony.

Dor doceniał jej zatroskanie. Chet zachowywał się dość arogancko w kontaktach centauro-ludzkich; jaka więc mogłaby być postawa dorosłego centaura o talentach Maga? Oczywiście Czarodziej ten jeszcze nie jest dorosły; chyba dopiero się urodził. Ale z czasem dorośnie i wówczas może stać się tak ordynarnym osobnikiem, jak ojciec Cheta, Chester, lecz bez jego cech, równoważących brak ogłady. Dor wiedział, że niektóre centaury nie znoszą ludzi; trzymały się one z daleka od Zamku Roogna. Wyspa Centaura też była daleko, a jednak tam tkwiło zagrożenie.

Wyruszyliśmy w podróż, by to zbadać - przypomniał jej. - Według Crombiego, znajdziemy tam również pomoc dla Króla Trenta. Może musimy tylko znaleźć sposób, żeby tę sytuację z negaty­wnej zmienić w pozytywną?

Zmieniła nieco pozycję, nieświadomie odsłaniając wyżej nogi; prowokująco błysnęła wewnętrzna strona ud.

Dor skrzywił się.

Dor uznał, że taką Iren najbardziej lubi. Może jej uprzednia uszczypliwość - w czasach, gdy jej rodzice byli w Xanth - wyni­kała z tego, że czuła się stale obserwowana. Wszystko, co autentyczne, mogło zostać poniżone lub, ośmieszone - unikała więc wyrażania prawdziwych uczuć.

Uśmiechnęła się - szczery, gorący uśmiech, który bardzo mu się spodobał.

Popołudnie minęło; słońce chowało się w wodę za zaporową wyspą. Gdy dotknęło powierzchni, dał się słyszeć odległy syk i ukazał się obłok pary; potem zniknęło.

Pozostali podróżnicy obudzili się i posilili. Później Chet do­prowadził łódź do wybrzeża wyspy.

To właśnie było im potrzebne - nudne, nieciekawe miejsce. Kolejno schodzili na ląd załatwić swoje naturalne potrzeby. Iren wyhodowała zapominajkę.

Gdy zapadły ciemności, Dor omówił sytuacje.

Zaskoczony Dor przyjrzał się sobie. Światło płynęło z jednej z jego kieszeni.

I podała mu kawałek materiału.

Dor dokładnie owinął kamień, tak że jego blask ledwie prze­świecał, i ponownie schował go do kieszeni.

Nie było sprzeciwów. Zaczekali, aż hipnotykwa zaowocowała. Chet zawinął tykwę w kawałek materiału i ukrył w łodzi. Łódź ostrożnie pożeglowała na południe, a jego załoga prawie wstrzymała oddech. Chet sterował najpierw na wschód, starając się prze­ciąć główny kanał, by ominąć smoka, który najprawdopodobniej czatował na szlaku południowym. W owych milczących ciemnościach nie mogli go dostrzec, a on również nie mógł ich zobaczyć.

Potwór przechytrzył ich jednak. Umieścił w kanale słoneczną rybę - działała na tej samej-zasadzie, co słońcokamień, lecz była tysiąc razy większa. Kiedy do niej podpłynęli, zalśniła tak oślepiająco, jak samo słońce. Nad powierzchnię wody wystawała okrągława płetwa, a jej blask zmieniał noc w dzień.

Tak dokładnie zawinął swój kamień - a to było o wiele gorsze!

Usłyszeli radosny okrzyk smoka. Dojrzeli jego płonące oczy, gdy szybko ku nim płynął. Smoki wodne nie mają w swym wnętrzu ognia; smocze ślepia po prostu odbijały blask słonecznej ryby.

Łódź gładko przemknęła przez główny kanał, zanim dopadł ich smok. Widzieli jego skręcającą się gniewnie sylwetkę, podświetloną przez słoneczną rybę. Tak świetnie wszystko zaplanował i chybił o włos! Zaryczał.

Dor zastanowił się.

Dor zerknął na zbliżającą się diunę, potem na oblizującego się smoka - i stwierdził, że odległość pomiędzy nimi maleje.

Zadziwiające, jaki był zdolny do języków - oczywiście na tym właśnie polegały jego magiczne talenty. Po chwili smok rzucił się gwałtownie naprzód, usiłując pochwycić całą łódź, ale nie dosięgną! jej. Woda uniosła się w małym tsunami.

Jego magia zadziałała.

A więc ów potwór, jak wiele jemu podobnych, uważał się za dobroczyńcę Xanth! Czy istniała jakaś istota lub rzecz, choćby nie wiem jak okropna, która nie starała się w podobny sposób wyjaśnić swej egzystencji? Ale Dor nie mógł z nią dyskutować.

Piasek zaczął usuwać się na boki, tworząc dwa bliźniacze pagórki, rozdzielone wąskim pasmem wody. Chet prowadził łódź tym kana­łem. Smok dostrzegł tę ich niby-ucieczkę i gniewnie zaryczał, zgrzyt­nąwszy zębami.

Grandy uśmiechnął się zimno.

I wydał serię smoczych dźwięków.

Smok natychmiast zbadał wylot kanału, zanurzając tam łeb. Z pełnym zadowolenia okrzykiem wpłynął w kuszące go przejście.

Wkrótce był tuż za nimi. Całe smocze cielsko znalazło się pomiędzy rozdzieloną diuną.

I diuna uczyniła to. Kanał zaczął się gwałtownie zwężać i zanikać, zasypywany piaskiem. Smok zbyt późno zauważył niebezpieczeń­stwo. Próbował zawrócić i uciec, ale droga była już zamknięta. Ryczał i rzucał się, lecz na tej płyciźnie był w prawdziwych tarapatach.

Diuna zasypywała również kanał przed łodzią.

Iren nabrała nasion w obie dłonie.

Rozwścieczona diuna zdobyła się na ostatni wysiłek. Potężnie uniosła się ponad rosnącą trawą i potoczyła naprzód z takim impetem, że wsypała się do kanału, zamykając go.

Miała słuszność, lecz nie mogli tracić czasu na dyskusje. Nie zważając na jej skargi opuścili pokład w chwili, gdy wtargnął tam piach. Pognali przez resztki związanego trawą piasku, a łódź niknęła w diunie. Wydma nie mogła ich ścigać, wyczerpała się - źdźbła trawy przerastały już nowy pagórek, przykuwając go do podłoża. Główna masa diuny musiała cofnąć się i zająć smokiem, który wciąż miotał się, próbując przebić się do morza zanikającym kanałem.

Stali na brzegu zatoki.

Dor milczał. Był ich przywódcą. To on ponosił odpowiedzialność. Jeżeli nie potrafił bez katastrof pokierować zwykłą wyprawą na południe, to jakże mógł mieć nadzieję, że poradzi sobie na Wyspie Centaura? A jakim byłby Królem, gdyby musiał naprawdę wstąpić na tron?

Nie mogli tu jednak zbyt długo pozostać, czy to w rozpaczy, czy w zamyśleniu. Wkrótce dostrzegą ich tubylcy. Mięsożerna trawa zajmowała połacie opuszczone przez trawę morską i wysyłała ku nim zgłodniałe pędy. Liany drżały, a na ich powierzchni ukazały się błyszczące krople soku-śliny. Dał się słyszeć łopot skrzydeł - nieba­wem ukaże się jakiś powietrzny potwór.

Słoneczna ryba ściemniała wreszcie i powróciła noc; dzienne stworzenia wycofały się bezładnie, wychynęły stwory nocne.

Dor pragnął znać odpowiedź na jej pytanie.

Zabrali się do tego. Dor przepytywał nieożywione, a Grundy - ożywione. Żaden z nich nie znalazł w pobliżu pierścienia. Szybko postępowało splatanie rosnącego sitowia; wyglądało na to, że Iren i Chet znali tę technikę i dobrze razem współpracowali. Sitowie zaczynało się jednak szamotać, próbowało się uwolnić i wyruszyć w drogę. Mata-tratwa zaczynała pączkować; już wkrótce trzciny staną się zbyt silne i nie da się ich powstrzymać.

Dor pochylił się, podniósł liszaj obrączkowy i szybko podał go centaurowi.

Chet wplótł ów pierścień w nos trawy, następnie wyrwał ze swego pięknego ogona kilka długich włosów, skręcił z nich linkę i przeciągnął ją przez obrączkę.

Spuścili potulną już teraz tratwę na wodę, nie czekając na stworzenie, które zaniepokoiło ogra. Wsiedli na nią ostrożnie i ode­pchnęli ją od brzegu. Nie była wodoszczelna, ale każda z trzcin była pławna, więc i cała konstrukcja utrzymywała się na powierzchni.

Coś ryknęło w ciemnościach zalegających brzeg - głęboki, niski, pulsujący, potężny i wstrętny dźwięk. Potem, sfrustrowane, odeszło, a ziemia dygotała. Doleciał ich dławiący, wilgotny odór. Nikt nie zaciekawił się, co też to mogło być.

Chet popuścił trochę cugli sitowiu. Trawa skoczyła naprzód, pozostawiając za sobą słabo fosforyzujący ślad. Wiatr owiał im twarze.

Gwiazdy przesuwały się nad nimi. Dor leżał na wznak i z po­zornego ruchu gwiazd odczytywał kierunek, w jakim płynęła tratwa. Ruch ten nie był równomierny. Sitowie manewrowało, próbując znaleźć kurs, po którym mogłoby swobodnie pędzić. Wyglądało na to, że wie, gdzie dąży, i to na razie wystarczyło.

Stopniowo wyłaniały się konstelacje, wzory na niebie, układy gwiazd; z przypadkowych przechodzące w sugestie znaczeń. Kształ­towały się obrazy, zarysy centaurów, przedmiotów i wyobrażeń. Niektóre przypominały twarze. Zdawało mu się, że dojrzał Króla Trenta spoglądającego na niego, rzucającego bezpośrednie, mądre spojrzenie.

Gdzie teraz jesteś?” - zapytał bez słów Dor.

Twarz zmarszczyła się. “Jestem uwięziony w średniowiecznym mundańskim, zamku” - powiedziała. - “Nie ma tu żadnej mocy magicznej. Musisz przynieść mi magię”.

Przecież nie mogę tego uczynić!” - zaprotestował Dor. - “Magia to nie osoba, którą można przynieść, a zwłaszcza nie do Mundanii”. .

By mnie ocalić, musisz posłużyć się przesmykiem”.

Jakim przesmykiem?” - spytał podekscytowany Dor.

Przesmykiem centaura” - odparł Trent.

Wtem oceaniczna wilgoć spryskała twarz Dora i zbudził się. Gwiaździsta twarz zniknęła. To był tylko sen.

Przesłanie pozostało jednak w jego pamięci. Wyspa*12 Środka*13? Nieznajomość ortografii sprawiła, że teraz nie był pewny znaczeń.. Jak może wykorzystać wyspę do poszukiwań Króla Trenta? Jeśli to był przesmyk - to pomiędzy czym? Środek czego? A jeśli był to centaur - czy to znaczyło, że Chet ma jakąś specjalną rolę do spełnienia? Jeżeli to naprawdę było przesłanie, proroctwo, to jak się nim posłużyć? Gdyby to był przypadkowy sen czy wizja, to mógłby je zignorować. Ale w Xanth takie zdarzenia rzadko były przypadkowe.

Zaniepokojony Dor zasnął ponownie. To, czego doświadczył, nie było nocną marą, bo go nie przeraziło, no i Kary nie biega przecież po wodzie. Może powróci i wyjaśni się.

Lecz sen nie powtórzył się, nie przywołał go także patrzeniem w gwiazdy. Nocne niebo zaciągnęły chmury.






5.


Rwy


Dor zbudził się o świcie. Słońce jakoś przedostało się na wschód, gdzie był ląd, osuszyło się i znów mogło świecić. Dor zastanawiał się, jakąż to niebezpieczną drogą wędrowało. Może miało tunel, w którym się toczyło? Jeśli wymyśliłoby kiedyś drogę w dół, unikając chlupnięcia w ocean, to na pewno by z niej skorzystało. Musi to kiedyś zasugerować. W końcu w niektóre ranki ukazywało się, zanim zdążyło wyschnąć na tyle, by osiągnąć pełny blask. Najwyraźniej pewne noce były trudniejsze. Teraz jednak nie wyjawi swego pomysłu; nie chciał, by słońce pognało naprzód, badając nowe drogi i pozostawiając Xanth w ciemnościach na całe dnie. Dor potrzebował światła, by dotrzeć do Wyspy Centaura. Północny kamień słoneczny, który dostał od Jewel, nie wystarczał.

Wyspa Centaura - czy to tam miał znaleźć Króla Trenta? Nie, centaury nie uwięziłyby Króla, no i był on przecież w Mundanii. Ale może coś na Wyspie Centaura wiązało się z tym. Byle tylko pojął, jak!

Dor usiadł.

Odpowiedź nie nadeszła. Centaur spał. Iren wspierała się o jego bok. Smash i Grundy chrapali na rufie tratwy.

Wszyscy spali! Nikt nie kierował tratwą ani nie pilnował kursu! Sitowie pędziło tam, gdzie chciało - gdziekolwiek!

Tratwa znajdowała się na środku oceanu. Pustka wokół. Dzięki niesamowitemu szczęściu żaden morski potwornie wypatrzył ich i nie połknął, gdy spali. Ale teraz właśnie jakiś nadpływał!

Ale gdy tak żarłocznie gnał w kierunku tratwy, Dor zorientował się, że pęd sitowia uniemożliwiał potworowi dopędzenie ich. Swe bezpieczeństwo zawdzięczali szybkości trzcin. Ponieważ dążyły na południe, musieli już znajdować się w pobliżu Wyspy Centaura.

No, niekoniecznie, Dor bardziej uważał na lekcjach logiki niż na ortografii. Zawsze poszukiwał alternatywy dla oczywistego. W nocy tratwa mogła zataczać kota albo płynąć ku pomocy i o świcie przypadkowo, skręcić na południe. Mogli być w dowolnym miejscu.

Chet wzruszył ramionami.

Zabrała się za to. Wkrótce pili pachnącą wodę z dzbanecznika i jedli przypominające słodkie bułeczki purchawki. Żywopłot od­grodził tył tratwy, a puste dzbanki wykorzystywano tam do innych celów. Kilka parasoli dawało miły cień. Zrobiło się całkiem wygodnie.

Tratwa z sitowia, reagując na każde szarpnięcie kółkiem tkwiącym w jej nosie, skręciła na wschód, gdzie powinien się znajdować odległy ląd.

Smash pociągnął nosem i rozejrzał się dookoła. Potem wskazał na coś i zaanonsował:.

Dor dostrzegł złe chmury, nadciągające od południa. Najpierw wyczuły je wyostrzone zmysły ogra, lecz po chwili były aż nadto widoczne dla wszystkich.

Grundy zignorował ją. Przemówił do oceanu we wszystkich jeżykach, jakich używały żyjące w nim stworzenia. Po chwili powie­dział:


Z wody wynurzył się wąski łeb. Zimny powiew wiatru zburzył włosy Iren i przykleił sukienkę do ciała, co sprawiło, że wyglądała bardzo ładnie. Niebo pociemniało.

Ten niestosowny komplement wytrącił ją z równowagi. Trudno było odmówić komuś o takiej ogładzie towarzyskiej.

To jest pomysł.

Chciała zaprotestować, ale pierwsza kropla deszczu spadla jej na nos, więc się poddała.

Rośnij jak jaźń golema! Rośnij jak jego zarozumiała głowa! Rośnij jak zemsta, którą przyrzekłam niegodziwcowi...

Dziwaczne kształty rozwijały się w wodzie. Kiełkowały różowolistne rzepy kręcące się w miejscu i brązowe pomidory, i żółte kapusty, i niebieskie buraki. Strzelająca fasola pstrykała wesoło, a karczochy*14 krztusiły się. Sięgnęła do dalszej części swych zapasów i nadeszła kolej kwiatów. Białe pąki tworzyły wielkie bukiety, przystrajając cały ocean wokół tratwy. Odpływały stadami, z nieśmiałym beczeniem “bee-eee-ee!”

Stadka floksów, oczywiście - domyślił się Dor. Kwiatowe, białe owoce.

Kwiaty petardowe strzeliły czerwonawo, tygrysie lilie warczały, dzwoneczki miodowców dzwoniły, a krwawiące serca zabarwiły wodę swym życiodajnym płynem. Irysy, które Iren dostała od swej matki, kwitły błękitnie i purpurowo. Mieczyki wyciągały się radośnie. Begonie rozkwitały i odbiegały, zanim im to nakazano. Barwinki mrugały; krokusy otwierały swe białe wargi i rzucały skandaliczne przekleństwa.

Grandy wychylił się z tratwy, by powąchać śliczne, wielokolorowe kwiatuszki, pnące się ku górze. Wtem coś się wydarzyło.

Iren spojrzała w jego stronę.

W pobliżu Dora trwał szczególnie gwałtowny rozrost - czerwo­ne, pomarańczowe i białe kwiaty wybuchały niemal, zanim utwo­rzyły się pączki.

Pokaz zakończył się pojawieniem oślepiających, złocistych kul nagietków.

Węgorz popłynął naprzód. Tratwa za nim. Sztorm uderzył z furią.

Przepłynął obok nich kawałek deski.

Z drugiej strony nadpłynęła beczka, sponiewierany pień galareto-beczkowca.

Deszcz lunął jak z cebra. Natychmiast całkowicie przemokli.

Dor porwał wiadro* - właściwie był to bukiet * wyhodowany przez Iren, ale ortografia tak go skołowała, że całkiem zmienił swój charakter - i zaczął wylewać wodę. Smash czynił to samo z drugiej strony tratwy, posługując się dzbankiem. Z olbrzymim wysiłkiem udawało się im czerpać wodę nieco szybciej niż wlewał ją deszcz.

Wtem tratwa zanurzyła się straszliwie nosem i zaczęła stawać dęba.

Iren ułożyła się płasko w środkowym zagłębieniu, dołączając do Smasha i Dora. Tratwa przechyliła się groźnie w prawo, potem w lewo, miotając najpierw Iren gwałtownie na Dora, a później młodzieńca na dziewczynę, która była tak rozkosznie miękka.

Iren znów znalazła się przy Dorze, nos w nos i biodro w biodro.

W innych okolicznościach Dor bardziej doceniłby -takie bliskie spotkania. Iren była krągła tam, gdzie trzeba, więc zderzenia były mile amortyzowane. Teraz jednak obawiał się o życie jej i swoje. Poza tym wygląd dziewczyny wskazywał, że grozi jej morska choroba.

Tratwa pochyliła się ku przodowi i w dół, ześlizgując się jakby z wodospadu. Żołądek uniósł mu się do gardła.

Iren odkleiła się od Dora. Wszyscy ostrożnie podpełzli do brzegu tratwy i spojrzeli w dół. Sztorm trwał nadal, lecz fale uderzały teraz w lśniące boki gigantycznego zwierzęcia. Tratwa nie tkwiła zbyt stabilnie, kołysząc się i ślizgając na gładkiej powierzchni, ale za to potężne cielsko behemota chroniło ich przed szalejącym oceanem.

A więc była to ta sama burza, którą napotkał przy zamku Dobre­go Maga Humfreya! Faktycznie podróżowała na okrągło!

Behemot stwierdziwszy, że ustał miły prysznic, wypuścił chmurę mglistego gazu i zanurzył się w głębiny. Nie było po co zostawać na powierzchni, skoro burza zawróciła w inną stronę. Tratwa osiadła na spokojnym morzu.

Teraz, kiedy już nie groziło mu utoniecie, Dor niemal żałował, że sztorm ustał. Żałował, że nie tuli już w ramionach Iren. Jak zawsze był na tyle szalony, by pragnąć tego, czego nie mógł zdobyć, zamiast zadowolić się tym, co miał.

Na horyzoncie ukazał się jakiś potwór.

Płynęli więc ku potworowi. Okazało się, że jest on niezwykle długi i płaski, jakby wąż morski został rozwałkowany przez walec drogowy,

Sztorm trwał znacznie dłużej niż sądzili. Słońce stało już w zenicie,
a ciągle byli daleko od brzegu.

Posuwali się naprzód. Płynęli coraz wolniej; sitowie traciło siły. Dor uświadomił sobie, że część tworzywa tratwy była już martwa; i dlatego mogła z nim rozmawiać - jego talent magiczny oddziaływał przecież tylko na nieożywione. Wkrótce trzciny znieruchomieją, a oni utkwią w środku oceanu. Nie mieli wiosła; utracili je wraz z pierwszą
łodzią.

Wstęgoryba opuściła swą niedorzecznie płaską głowę, gdy tratwa zbliżyła się do niej. Potem łeb zanurzył się w wodzie i wśliznął pod nich. Po chwili wynurzył się za nimi, a szyja wsunęła się pod tratwę i uniosła ją ponad wodę.

Ciało wstęgoryby było jednak lekko wklęsłe i tratwa tkwiła stabilnie, nie spadała. W miarę jak głowa wznosiła się na przerażającą wysokość, zaczęli się ześlizgiwać w dół, po śliskim cielsku stwora. Ze strachem patrzyli, jak tratwa pochyliła się w przód, a potem ze wzra­stającą szybkością pomknęła w dół. Iren znów krzyknęła i przytuliła się do Dora, a ich ciała stały się nieważkie.

Pędzili w dół. Wstęgoryba falowała - nowy garb tworzył się tuż za nimi jednocześnie z powstającą przed nimi doliną. Z oszałamiają­cą prędkością mknęli w dół zwierzęcia,, nie wpadając do wody.

Przekonawszy się, że jednak nic im nie grozi, Iren odzyskała pewność siebie?

Wstęgoryba zdawała się nie mieć końca; tratwa ześlizgiwała się i ześlizgiwała. Dor zorientował się, że potwór “zawróci!” pod wódą, ustawiając głowę za ogonem i umożliwiając im dalszy ślizg. Ląd był coraz bliżej.

I w końcu dotarli tam. Wstęgoryba zmęczyła się zabawą i zrzuciła ich z przeraźliwym pluskiem. Sitowie miało jeszcze akurat tyle siły, by donieść ich do plaży, potem obumarło i tratwa zaczęła tonąć.

Słońce było już nisko nad horyzontem i spieszyło się, by zabrać im dzień, zanim zdołają dotrzeć gdzieś dalej. Wkrótce złota kula znów zgaśnie.

Załoga tratwy zgodziła się z nim.

Przede wszystkim postarali się zebrać trochę żywności. Dzikie ciastoowoce były dojrzałe, wodny orzech dostarczył im pitnej wody. Iren nie musiała korzystać ze swego umniejszonego zapasu ziaren, a nawet znalazła tu trochę nowych.

Nagle coś wyskoczyło spoza drzew i rzuciło się wprost ku Dorowi. Wyciągnął odruchowo swój magiczny miecz i stworzenie zatrzymało się, zawróciło i uciekło. Składało się z nóg, sierści i groźnych spojrzeń.

Iren rzeczywiście nie wyglądała najlepiej, przemoczona i roz­czochrana po morskich przygodach. Niemniej głaz uraził jej dumę.

Stojąca nad kamieniem Iren odskoczyła.

Skończyli posiłek i podążyli na południe. Dzień już się kończył, ale chcieli znaleźć odpowiednie miejsce na nocne obozowisko. Dor wypytywał inne głazy, czy coś groźnego nie czai się w ich pobliżu.

Wydawało się, że to bezpieczna wyspa. Może powróciło ich szczęście i osiągną cel bez dalszych niebezpieczeństw?

O zmierzchu dotarli do południowego brzegu wyspy. Zobaczyli wąskie pasmo wody, oddzielające ich od następnej wyspy.

Rozgościli się na noc, chronieni przez specjalnie w tym celu wyhodowaną szparagową palisadę. Skocz-na-ciało rzucały się na ogrodzenie i umykały nie czyniąc szkód.

Chet i Smash, jako najmasywniejsi, leżeli po bokach. Grundy potrzebował tak mało miejsca, że właściwie się nie liczył. Iren i Dor gnieździli się w środku. Ale teraz miała dość miejsca i czasu by się ułożyć wygodnie i nawet go nie musnąć. No i dobrze.

Rankiem w kanale pływał duży okrągły obiekt. Dorowi się to nie podobało. Musieli przepłynąć obok niego, żeby dotrzeć na drugą wyspę.

Nie mógł jednak mieć do niej pretensji. Udało mu się wcześniej wywieść w pole potwory za pomocą magii, ale zależało to od ich na­tury i inteligencji. Nie wypróbował tego na smoku morskim, wie­dząc, że byłby to próżny wysiłek. Ten morski pokrzywowiec był mało znanym stworzeniem. Nie sprawiał wrażenia zbyt bystrego.

Skoncentrował się na wodzie w pobliżu pokrzywowca.

Że też musiał natrafić na taką głupią wodę! Niekiedy woda miała lotny dowcip, swobodnie tryskała inteligencją, innym razem tworzyła mętne kałuże.

Towarzysze Dora uśmiechnęli się. Rośliny Iren dobrze się roz­wijały.

To było beznadziejne. Rozeźlony Dor zrezygnował.

Stanęli w szeregu. Dor słyszał za sobą szelest gwałtownie roz­chylających się liści. Jakie to było denerwujące!

Brnęli przez kanał. Dor zdał sobie nagle sprawę, jak bardzo ubranie może krępować ruchy w wodzie. Nie chciał, by cokolwiek przeszkadzało mu, gdy będzie przepływał obok pokrzywowca. Zaczął zrzucać ubranie. Iren, najwyraźniej z tych samych przyczyn, szybko pozbyła się spódnicy i bluzy.

Grundy natychmiast spojrzał w przód. Za jego przykładem poszli Chet, Smash i Dor. Ten ostatni był jednak pewien, że na twarzy Iren widniał podstępny uśmieszek. Chwilami bardzo przypominała matkę.

I rzeczywiście, nagle plecy Dora owiała fala ciepła. Kwiat użył swej mocy.

Na pokrzywowcu nie zrobiło to żadnego wrażenia. Chwiejąc się płynął w ich kierunku. Głowę miał całą nakrapianą, jak muchomor. Pojawiły się na niej kropelki cieczy.

Słowu “oszałamiacz” towarzyszyło silne promieniowanie, które oparzyło im plecy. Padli do wody, by ochłodziła im spieczone ciała. Morski pokrzywowiec, zagapiony w kwiat, zesztywniał. Jego powierzchnia zalśniła. Krople cieczy zamieniły się w kryształy. Czułki opadły i stary się kruche. Skamieniał.

Przepłynęli obok niego. Nie zareagował. Dor dojrzał jego cielsko, sięgające daleko w głębiny kanału, opatrzone wielkimi, kłującymi wyrostkami. Ten stwór mógłby ich naprawdę zniszczyć, gdyby po­został przy życiu.

Dopłynęli do celu we właściwej kolejności: Chet i Grundy naj­pierw, potem Dor, Smash, a na końcu Iren. Wiedział, że dobrze pływała; celowo pozostała w tyle, by nie widzieli jej nagości. Wcale nie była zbyt wstydliwa, ale uważała, że kobieta, która odsłania swoje ciało stopniowo, bardziej fascynuje mężczyznę niż ta, co ukazuje wszystko od razu. Z pewnością miała rację. Jej ciało ciekawiło teraz Dora o wiele bardziej, niż gdyby je mógł swobodnie oglądać. Nie odwa­żył się jednak spojrzeć; promieniowanie kwiatu wciąż paliło mu kark. . Dotarli do płycizny i wydostali się z wody.

Znaleźli kępę purpurowo-zielonych krzaków i skryli się za nimi. Teraz Dor mógł się ubrać. Udało mu się uchronić ubranie od całkowitego zamoczenia, bo trzymał je w zębach ponad wodą, miecz zaś cały czas miał przypasany.

Dor zarumienił się. No cóż, odpłaciła mu pięknym za nadobne. Była już ubrana. Dziewczyny potrafiły bardzo szybko się przebrać, kiedy chciały.

Powędrowali na południe, ale wiele czasu upłynęło, zanim Dor przestał nerwowo zerkać w tył. Ten kwiat-oszałamiacz...

Chet zatrzymał się.

Spojrzeli tam. Zobaczyli płaską drewnianą tablice, leżącą na zie­mi. Widniał na niej starannie wykonany napis: “Żadnych praw dla rwów”.

Oczywiście, nikt nie zrozumiał, o co chodzi, nikt też nie miał ochoty zastanawiać się nad sensem tego napisu. Dor spytał tablicę:

Poszli więc dalej, pogrążeni we własnych myślach. Dotarli na tę wyspę nago - czyżby ów napis miał z tym jakiś związek? A może był nieortograficzny? Sam jednak zbyt słabo znał ortografię, by być tego pewnym.

Dotarli do gęsto porośniętych błot. Drzewa były niskie, ale bardzo gęste. Dor i Iren mogli przecisnąć się pomiędzy nimi, lecz Smash i Chet nie. .

Poszli skrajem gąszczu i wkrótce natrafili na następną tablicę: “Rwy chodzą tam, gdzie chcą”. W pobliżu znajdowała się porządnie utrzymana, sucha, biegnąca przez las ścieżka, nieco wyniesiona ponad poziom błot.

Więc z niej skorzystali. Gdy weszli w gąszcz, dały się słyszeć sze­lesty drzew i chlupnięcia w błocku.

Szelesty i chlupnięcia stały się głośniejsze.

Tak też uczynili. Smash z lewej strony, a Iren i Dor z prawej. Sprawcy hałasów pozostali niewidzialni.

Jakby w odpowiedzi na pytanie, ukazała się trzecia tablica: “Rew jest władcą dżungli”. Najwyraźniej szczury i robaki nie ośmielały się atakować swego pana.

Dor też się nad tym zastanawiał, ale wciąż wahał się, czy głośno wyrazić swe domysły. A jeżeli nie ma żadnego błędu ortograficz­nego? Jakże wtedy to coś mogłoby polować, jeść, swawolić?

Szybko podążali ścieżką i wreszcie wyszli z gęstwiny. I natych­miast dojrzeli nową tablicę: “Rwy spoczną przy jagnięciu”.

W dalszym ciągu nikt nie wypowiedział na głos swych domysłów co do natury tego stwora. Dążyli w stronę południowego krańca tej długiej wyspy. Chet wyjaśnił im, że całe wybrzeże Xanth było opa­sane rafami zaporowymi, które przekształciły się w łańcuch wysp. Ponieważ nie mieli już łodzi, musieli je wykorzystać do dalszej bez­piecznej wędrówki do celu. Wyspy mogły być zamieszkane przez nielicznych wielkich drapieżców, bo nie zapewniały im one odpowied­nio rozległych terenów łowieckich; potwory morskie nie wpływały zaś na wewnętrzne wody między wyspami a lądem. Jednakże żaden obszar Xanth nie był całkowicie bezpieczny. Chcieli już opuścić tę Wyspę Rwów.

Dotarłszy do plaży ujrzeli następną tablicę: “Stado rwów”. Poza nimi, na ścieżce biegnącej przez gąszcz, rozległy się ryki. Coś się zbliżało - a któż mógł wątpić, co to było?

Mogli jedynie posuwać się plażą, a tygrysie rekiny towarzyszyły im wodą.

Chet wyciągnął przed siebie hipnotykwę, którą ocalił ze wszystkich przeciwności, jakie ich spotkały. Osłaniając jedną dłonią otwór powiedział:

Smash przyłączył się do niego.

Dor spróbował:


Odgłosy stada rwów rozbrzmiewały coraz bliżej. Tygrysie rekiny warczały na rosnącego i zagrażającego im krakena.

Dor podniósł kość. Przypominała ludzką kość udową.

W trakcie ich rozmowy kraken przepędził tygrysie rekiny i zainteresował się teraz wybrzeżem. Już niebawem będzie dla nich groźniejszy niż rekiny.

Chet dotknął otoczaka i ów natychmiast skurczył się. Niebawem stał się małym kamyczkiem, który wpadł w znajdujący się za nim otwór: Przejście było otwarte.

Wskoczyła.

Chet nadzwyczaj ostrożnie skoczył do środka, a Grundy wraz z nim.

Smash chciał osłaniać tyły. Chyba to było najlepsze. Inaczej rwy mogłyby ich ścigać w tunelu.

Ogr skinął głową. Ryki rwów były coraz bliższe. Dor skoczył do środka.

Znalazł się w przejściu wysokości człowieka, prowadzącym na południe, pod pasmem wody. Światło z wejścia wkrótce zniknęło, ale Iren posadziła gwiazdokwiaty, których lśnienie wskazywało drogę. Dor zatrzymał się i odwinął swój słońcokamień. Jego blask był bar­dzo pomocny.

Idąc tunelem słyszał zbliżanie się stada rwów. Smash mruknął zaskoczony. Rozległ się odgłos zetknięcia.


Po chwili ciężko nadszedł Smash, pochylając głowę, by nie zawa­dzić o strop. Macka krakena oplatała jego włochate ramię. Najwyraźniej przytrzymywał rwa, zanim kraken dotarł w pobliże.

Dor i ogr uciekli stamtąd. Chłopak nie pałał już chęcią dowie­dzenia się, co to takiego te rwy; chciał tylko cały i żywy przedostać się przez tunel.. Znajdowali się pod dnem oceanu; gdyby tunel się zawalił, zostaliby nieubłaganie zmiażdżeni. Nawet częściowe zapad­niecie się, prowadzące do znacznego przecieku, mogło zniszczyć tunel. Nawet ogr nie powstrzymałby oceanu.

Dotarli do pozostałych. Poza nimi nie rozległ się żaden łoskot; tunel się nie zawalił. Jeszcze.

Przejście wydawało się nieskończenie długie, wciąż jednak pro­wadziło na południe. Musiało kosztować pirata wiele pracy, nawet jeśli pomagał sobie powietrznym hakiem. Co za ironia, że rwy spowodowały jego upadek, gdy już wydrążył to przejście! Spieszyli w przód i ku dołowi, coraz bardziej niespokojni, w miarę jak tunel opadał. Jego dno stało się wilgotne, potem śliskie. Płynął nim cienki strumień wody. Wkrótce stało się jasne, że wody wciąż przybywało.

Czyżby śmiech ogra mimo wszystko spowodował przeciek? Jeżeli tak, to już po nich. Dor bal się nawet dopuścić taką możliwość.

Dor przemyślał to. Jego lęk zmienił się w narastający strach. Jak zdołają przed tym uciec?

Po chwili dotarli tam, a woda sięgała im już po kostki i wciąż jej przybywało. Sterta rumoszu zagradzała przejście.

Roślina spróbowała, miała jednak zbyt mało światła. Dor skiero­wał na nią blask słońcokamienia i to pomogło. Tego właśnie potrze­bowała. Dar Jewel przydał się!

Wkrótce rozrastał się obficie ulistniony kudzu. Korzonki wras­tały w piasek, pędy oplatały głazy, a zielone liście okrywały ściany tunelu. Smash miał kłopoty z takim wyciąganiem potrzebnych mu kamieni, by nie zranić przy tym rośliny.

Dotknął głazu, zamieniając go w kamyk - a potem uczynił to samo z pozostałymi. Wkrótce tunel odzyskał swój kształt - przej­ście było wolne aż do końca.

Była to jednak kosztowna przerwa w podróży - woda sięgała im już do kolan. Poczłapali naprzód.

Na szczęście znajdowali się już w najniższym punkcie. W miarę jak posuwali się w górę pochyłości, woda stawała się coraz płytsza.

Wiedzieli jednak, że to tylko chwilowe wytchnienie. Niebawem wypełni się cały tunel.

Doszli wreszcie do jego końca - do pomieszczenia, w którym znajdował się zwykły drewniany stół; to, co się na nim znajdowało, przykryte było płótnem.

Przez moment wahali się,- stojąc przy stole.

Dor uspokoił się. Przynajmniej Iren nie wpadła w histerię. W potrzebie wykazywała zimną krew.

Grundy był na stole i szarpał się z wieczkiem dzbanka:

Ale gdy zamkniecie ustąpiło, okazało się, że w dzbanku jest tylko jakaś maść.

Dor pomyślał, że niewielką sympatią darzy tego pirata, który umarł tak, jak żył - haniebnie. Jednakże maść intrygowała go co­raz bardziej, i to nie tylko dlatego, że stał teraz w wodzie po kolana.

Od jak wielu błędów uchroniła ich czujność Cheta.

Sięgnęła do torby.

Sprawdziła.

Uwijali się. Dor spoglądał w głąb mrocznego tunelu, woda sięgała już po uda; kłuł mieczem ciemną wodę, świecił to tu, to tam słońcokamieniem. Nasilały się odgłosy roboty Smasha.

Wokół było jednak tyle huku, gdy ogr rozbijał głazy stropu, że nie mógł usłyszeć ostrzeżeń wody. Macka oplotła mu kostkę J zwaliła go z nóg. Zachłysnął się wodą, gdy następna złapała rękę, w której trzymał miecz. Kraken dopadł go, a on nie mógł zawołać o pomoc!

Wtem golem zorientował się, że Dor ma kłopoty.

Morski kraken faktycznie, go dopadł! Macki ciągnęły go w głąb tunelu, na wpół topiąc.

Macka porwała pieniążek, po chwili przekonała się, że jest niejadalny, i odrzuciła go:

Grundy zgarnął garść diamentów.

Dor wyłowił swój magiczny miecz i słońcokamień. Był rozczo­chrany i zły na siebie! Musiała go ratować istota nie większa niż jego dłoń. Ależ bohater z niego!

Pozostałym wiodło się lepiej. W stropie przebito już otwór, przez który wpadło światło dnia.

Dor zgarnął monety i diamenty do kieszeni, w której miał sfońcokamień, dzbanek z maścią wpakował do innej. Smash i Chet wspinali się już ku nowemu przejściu, które mieli poszerzyć. Centaur był najlepiej wyekwipowany przez naturę do takiej wspinaczki - miał sześć kończyn. Cztery lub pięć tkwiło mocno w jakichś szczelinach, a jedna lub dwie wyszukiwały nowe punkty zaczepienia. Grundy nie miał takich problemów - był tak lekki, że wspinał się zupełnie swobodnie. Na dole pozostali jedynie Iren i Dor.

W dół rzeczywiście sypał się piach i leciały kamienie, wykruszane przez Cheta. Sytuacja stawała się niebezpieczna, pomimo wysiłków rośliny wyhodowanej przez Iren, mającej podtrzymywać ściany.

Macki krakena, nie niepokojone ani przez miecz, ani przez diamenty, znów ruszyły w przód. Woda sięgała aż do piersi Dora, co znakomicie ułatwiało roślinie działanie.

Wreszcie i Dor zaczął się wspinać. Nie mógł teraz używać miecza, a to ułatwiło mackom działanie. Poza tym złoto było cięższe niż mu się wydawało i ciągnęło go w dół. Wydobywał się już z wody, gdy jedna z macek owinęła się wokół prawego kolana chłopaka i ściąg­nęła go z powrotem. .

Ześlizgnął się i ponownie wpadł do wody, Coraz więcej macek owijało się wokół jego nóg i talii. Kraken skuteczniej wdarł się do tunelu niż Dor uważał to za możliwe! Roślina musiała być teraz monstrualnie wielka - przecież akcja w tunelu stanowiła zapewne tylko część jej działań.

Dor zdawał sobie sprawę, że tym razem nikt nie zdoła mu pomóc, jeśli kraken znów zacznie go topić - zacisnął więc zęby i po­nownie wyciągnął miecz. Wsparł ostrze o mackę i pchnął. Ostra, magiczna klinga przeszła przez miękkie ciało krakena, odcinając jedno z jego ramion. Tym razem nie mogło się ono cofać, opasy­wało bowiem chłopaka - zgubiła je zachłanność rośliny. Dor powtarzał t? operację tak długo, aż wreszcie oswobodził się całkowi­cie; woda wokół niego była mleczna i lepka od krwi krakena. Wsunął miecz do pochwy i zaczął się wspinać.

Ponownie owinęła się wokół niego jakaś macka. Kraken stawał się coraz bezczelniejszy, pomimo utraconych ramion. Dor odciął ją i po raz któryś zaczął się wspinać.. Ręce, oblepione posoką rośliny, ześlizgiwały się ze skały. Próbował je obmyć, ale woda była zanie­czyszczona tym sokiem. Ciężar skarbu uniemożliwił mu wspinaczkę.

Stał więc na dole, obcinając macki, a Iren pełzła ku powierzchni.


Dor zadumał się. Po co obciążał się tymi śmieciami? Monety bez wartości i maść, na której ciążyła klątwa. Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie - i nie mógł odrzucić skarbu. Tak jak kraken tracił ramiona, czepiając się chłopaka, tak on sam mógł stracić życie, czepiając się skarbu - w tym przypadku nie był bystrzejszy od rośliny.

Wtem z góry opadło jakieś ramię. Dor rzucił się w bok; czyżby kraken odkrył nową drogę dojścia? Wzniósł miecz - w tej sytuacji był on o wiele przydatniejszy.

Dor był zaskoczony.

Lina ratunkowa!

Uczynił tak i wkrótce podążał w górę, wraz z całym skarbem.

Szybko wydostał się z otworu. Chet i Smash ciągnęli linę, a Grundy pilnował, by nie zaczepiła o jakiś pniak.

Było już późne popołudnie.

Smash uśmiechnął się.

I gestami dał do zrozumienia, co uczyni z nieszczęsnymi wiwernami. Ogr wydawał się szerszy, wyższy i masywniejszy niż poprzed­nio, a Dor zdał sobie nagle sprawę, że chyba faktycznie był większy. W dziesiątym roku życia ogry gwałtownie rosną.

Chłopak był jednak zbyt zmęczony, by zaryzykować taką podróż.

Iren była niespodziewanie troskliwa.

Dor nie chciał się przyznać, że to ciężar złota uniemożliwił mu wspinaczkę.

Iren zmarszczyła brwi.

Dor usiadł na plaży, brzęcząc pieniędzmi.

Grundy wszedł do lasu.

Centaur podszedł i spojrzał.

Dor uspokoił się. Przez chwilę myślał... no, ale oczywiście mówiła o maści.
Wkrótce był rozebrany.




















6.


Srebrzysta wyściółka


Dor zbudził się wcześnie, wypoczęty. Grundy najwyraźniej zna­lazł odpowiedni balsam, bo poobcierana skóra chłopca niemal się zagoiła. Głowę miał ułożoną na czymś miękkim - dopiero po chwili zorientował się, że to nogi Iren. Dziewczyna spała, wsparta plecami o pień drzewa popiołowego, jej włosy przypudrowała cieniutka warstewka popiołu. Wyglądała uroczo.

Stwierdził, że odziany jest w nowy strój. Pewno znaleźli flanelowca, albo Iren wyhodowała jakiegoś z ziarna. Gdy się nad tym zasta­nawiał, usłyszał dobiegające z dala beczenie - i już wiedział: to protestował obdzierany flanelowiec. Postanowił nie zagłębiać się zbytnio w to, jak zdołała go pomierzyć i dopasować ubranie. Najwy­raźniej miała o tym jakieś pojęcie. W gruncie rzeczy zapowiadała się na dobrego fachowca.

Usiadł. Iren natychmiast się zbudziła.

Dor wolałby, żeby darowała sobie te wyjaśnienia.

Chet i Smash zebrali z krzaków kolorojagodowców czerwone i błękitne owoce oraz strącili beczułkę z winowca. Przy śniadaniu w dobrych humorach omawiali zadania dnia.

Dor drapał się po głowie.

Jakiś stwór ukazał się na krańcach oceanu.

Dor zauważył teraz, jak czysta była ta plaża. Piasek lśnił kościaną bielą.

Szybko znosili suche drewno z głębi wyspy, a Iren hodowała płomienio-pnącze. Wkrótce buchało płomieniem. Ułożyli wokół niego drewno, tworząc ognisko. Kilka kłaczków dymu uniosło się w powie­trze; wyglądały jak płonące kości. Potem morski dym wzbił się w górę i pomknął skosem ku zachodowi. Wydawał się wystarczająco gęsty; lecz czy sięgał dość wysoko?

Potwór podpływał coraz bliżej, zaciekawiony ogniskiem.

Dor wyjął dzbanek i golem natarł podeszwy swych drobnych stóp. Potem z rozbiegu wskoczył na dym, przeleciał ponad nim i stoczył się na ziemię.

Smash podniósł go. O tak, ogr był zdecydowanie wyższy niż na początku podróży.

Teraz golem znalazł oparcie dla stóp.

Pobiegł w górę po czarnej smudze, ale dym poruszał się, co utrudniało stawianie kroków, więc po chwili potknął się, upadł i prze­koziołkował przez dym na ziemię.

Smash pochwycił go, zanim uderzył o ziemię. Golem całkowicie znikł w Wielkiej łapie ogra.

Potwór morski był tuż-tuż. Natarli maścią dłonie oraz stopy i wdrapali się na dym. Chet, czterostopy, całkiem dobrze sobie radził na przesuwającej się powierzchni, natomiast Smash, Iren i Dor mieli kłopoty. W końcu parli w górę na dłoniach i stopach, posuwając się od niższego,, gorętszego dymu ku chłodniejszemu, wyższemu. Nie był on tak gęsty, ale dawał wystarczające oparcie.

Dor miał wrażenie, że była to gąbczasta powierzchnia, jakby miękki, stale zmieniający kształt balon. Dla podeszew ich stóp i wewnętrznej strony dłoni dym stanowił litą płaszczyznę, zachował jednak swój gazowy charakter, swe spirale i zawirowania. Nie mogli stać bez ruchu. Dor musiał balansować ciałem, by utrzymać równo­wagę. Była to próba sił, która przerodziła się w zabawę.

Wąż morski dopłynął. Obwąchała plażę (była to samica), a potem uniosła nos ku smudze dymu i znajdującym się na nim istotom. Wiatr rozciągnął dym prawie poziomo, toteż uciekinierzy znajdowali się wciąż w zasięgu wężycy. Dojrzała Iren, wyciągnęła się i kłapnęła w jej stronę. Dziewczyna krzyknęła i zeskoczyła z dymu.

Przez chwilę Dor widział ją, jakby zastygłą w powietrzu, jej krzyk oddalał się wraz z nią. Nie mógł jej dosięgnąć i pomóc. Sza­lona!

Wtem złapała ją pętla i lina wciągnęła z powrotem na dym. Chet zachował linę - tę samą, którą uratował Dora - i teraz posłużył się nią, by ocalić Iren. Serce Dora, które o mało co wyskoczyłoby z piersi, uspokoiło się.

Wężyca, pozbawiona smakowitego kąska, ryknęła gniewnie i ponownie rzuciła się w przód. Tym razem jednak Iren miała tyle rozumu, by się odczołgać i wielka paszcza chapnęła tylko dym. Usłyszeli kłapnięcie zamykających się na niczym zębów.

Głowa wężycy zachwiała jednak kolumną dymu i Dor wraz ze Smashem zablokowani zostali w pobliżu ognia. Nie mogą dołączyć do pozostałych, dopóki smuga dymu nie odzyska poprzedniego kształtu.

Potwór zajął się teraz nimi - byli najbliżej ziemi. Nie mogli zejść z dymu - stanowili więc dobry cel. Wielka, brzydka paszcza nakierowała się na Dora i rzuciła w przód.

Chłopak miał już dość potworów. Balansował przez chwilę i wyciągnął magiczny miecz. Broń śmignęła błyskawicznie i cięła delikatne lewe nozdrze wężycy. Potwór ryknął z bólu i wściek­łości.

Potwór-morski zbliżał się z rozdziawioną szeroko paszczą. Dor musiał się cofnąć -paszczęka była zbyt wielka, by mógł sobie z nią poradzić; chapnęłaby go za jednym zamachem. Potwory oceaniczne są dużo większe niż potwory z jezior!

Odskakując krok w tył potknął się o nowe zawirowanie dymu i ciężko usiadł - na niczym. Siedzenie przeszło przez dym i musiał mocno oburącz uchwycić się dymu, żeby nie spaść. Wisiał jedynie na dłoniach i stopach.

Wężyca, zachwycona, zasyczała i spróbowała go chwycić od tyłu. Ale Smash wszedł do jej paszczy, waląc z hukiem pięściami w ol­brzymie zęby, aż odpadały kawałki. Przestraszona wężyca zastygła z rozdziawioną paszczą. Ogr odbił się od jej jęzora i wskoczył
z powrotem na dym.

Zanim Dor zdołał znów stanąć na nogach, potwór wycofał się. Smash wykrzykiwał za nim przekleństwa. Wężyca nie była jednak wstydliwą istotką z lądowych jezior, łykającą nieuważnych pływaków; była mieszkanką mórz. Udaremnili jej plany, ale jej nie pokonali. Teraz była naprawdę wściekła.

Zaryczała.

Rozejrzała się, by innym sposobem pochłonąć – “domowe kąski” - i dostrzegła ognisko na plaży.

Nie była głupia, jak na przedstawicielkę swego gatunku. Gdy tak obserwowała płomienie, niemal widzieli kółeczka kręcące się w jej wielkiej, brzydkiej głowie. Potem opuściła głowę i płetwami chlupnęła wodę na plażę.

Ogień zasyczał i wysłał w górę w gwałtownym proteście obłok pary, a potem sromotnie skapitulował i zgasł. Dym przestał walić w górę.

Dor wraz z przyjaciółmi tkwił na rozpraszającym się dymie. Już wkrótce nic ich nie będzie podtrzymywać.

Oba pasma połączyły się i Dor ze Smashem dołączyli do pozo­stałej trójki. Teraz wszyscy balansowali na rozpływającej się chmu­rze dymu; wkrótce wpadną do oceanu, gdzie niecierpliwie czekała wężyca.

Dor działał o wiele lepiej pod presją. Jego mózg wydajniej pra­cował.

Jej otwarte w zdumieniu usta utworzyły zgrabne “O”.

Udało się. Żagiew rozwinęła się i dojrzała, przekształcona w ogień i dym. Wiatr poniósł ów dym ku zachodowi cienkim, brunatnym pasmem.

Iren obserwowała to, zawiedziona.

Zasadziła ziarno. Wkrótce płonęła druga żagiew, tkwiąc w dymie tej pierwszej, a płynące z niej pasmo dymu unosiło się ponad starym.

Chet z wahaniem spróbował. Udało się mu złączyć obie kolumny. Bacząc, by nie wpaść pomiędzy nie, posuwał się ostrożnie do przodu. Za nim poszła Iren, bardziej niezgrabnie, bo obie kolumny dymu znajdowały się na nieco innych poziomach, i odległość pomiędzy nimi była rozmaita. Z dołu dobiegł chichot. Iren zarumieniła się.

Niecierpliwiła go próżność dziewczyny, objawiana w takiej chwili. Następny był Smash. Z łatwością utrzymywał równowagę. Ogr wcale nie był niezdarny, choć wyglądał mizernie.

Dor zawahał się, ale nie znalazł lepszego rozwiązania.

Dor stanął na obu kolumnach. Było to bardziej niebezpieczne niż się wydawało, ale o wiele lepsze ad spadnięcia do wody i w paszczę potwora. Odszedł kawałek, zatrzymał się i obejrzał.

Grundy zmagał się z pierwszą żagwią. Niestety, była ona tak duża jak golem i mocno trzymała się korzeniami resztek dymu z ogniska na plaży; drobne ręce golema nie mogły jej wyrwać. Morska wężyca, dostrzegając, co się dzieje, szykowała się, ażeby skorzystać z okazji.

Za późno. Głowa potwora poleciała w przód, gdy płetwy wyrzu­ciły cielsko z wody. Grundy wrzasnął z przerażenia i podskoczył w górę w chwili, kiedy paszcza pochłonęła obłok dymu.

Ogromne zęby zamknęły się na żagwi, a golem wylądował na górnej paszczęce potwora. Wielkie spodko-oczy zezowały na Grundiego, nie większego niż źdźbło, które mogłoby wpaść w jedno z nich, a dym z żagwi wydobywał się z nozdrzy wężycy. Dało to anormalny elekt - żaden potwór morski nie dysponował wewnętrznym ogniem. Ogień był atrybutem smoków.

Cielsko potwora opadło w ocean. Grundy wdrapał się po cienkiej wstążce dymu snującego się z nozdrzy potwora i zdołał dotrzeć do pierwotnej smugi. Ale żagiew przepadła.

Przez chwilę Grundy stał, patrząc w dół na potwora.

Golem niechętnie usłuchał i pomaszerował ku rozszerzającej się i jednocześnie cieniejącej kolumnie dymu. Dor stwierdził, że kłopoty narastały - rozwiewał się dym podtrzymujący drugą żagiew. Wkrótce rozproszy się cala smuga.

- Chet! - zawołał. - Natrzyj, maścią linę i zaczep ją o smugę dymu! Przywiąż końce liny do siebie i złap drugie pasmo.

Mały pocisk zatoczył łuk w powietrzu. Czy dobrze wycelował? Najpierw zdawało się, że leci za wysoko, potem, że za szybko opada; na koniec stało się jasne, że przejdzie bokiem. Rzeczywiście chybił; dzbanek przeleciał daleko od Cheta. Dor zmarnował szansę.

Wtem śmignęła lina, którą rzucił Chet, i pętla zacisnęła się na dzbanku. Centaur po mistrzowsku złapał go na lasso, Dor odczuł ulgę tak wielką, że niemal usiadł, co mogłoby okazać się samobójcze.

Mówiąc to przypomniał sobie jednak, że lina przemówiła do niego, opuszczając się do pieczary. Znaczyłoby to, że istotnie była martwa.

Iren spróbowała, pełna wątpliwości.

Czekali w napięciu. W końcu lina zaczęła się wydłużać. Jeden z jej końców był w letargu, to ten drugi koniec musiał być martwy. Ponownie ogarnęło Dora olbrzymie uczucie ulgi. Byli bliscy śmierci, lecz udało im się jakoś wykaraskać.

Lina rozrastała się wspaniale. Nie tylko wydłużała się, także rozgałęziała - stawała się prawdziwą pnączo-liną. Wkrótce rozrosła się tak, że Chet mógł upleść duży kosz. Natarł go magiczną maścią i spuścił z kolumny dymu. Potem zszedł do kosza, a Iren i Smash dołączyli doń. Był to kosz mocny i obszerny; musiał być właśnie taki, by udźwignąć zarówno centaura, jak i ogra. Uścisnęli sobie zwycięsko dłonie; lubili się.

Druga żagiew straciła oparcie i zaczęła spadać. Dor pospieszył z powrotem, zeskoczył, wyciągnął jak najdalej rękę i złapał ją. Młócił rękami, nie mógł jednak utrzymać równowagi na jednej smudze dymu.

Śmignęła pętla. Pochwyciła Dora w chwili, gdy spadał z dymu.

Dor zakołysał się niebezpiecznie nad samą wodą. Potwór morski ścigał go zaciekle. Stopy Dora niemal musnęły fale, ale potem uniósł się po drugim ramieniu łuku w górę.

Dor błyskawicznie przerzucił żagiew do lewej ręki i wyciągnął miecz. Opadał teraz w stronę rozdziawionej paszczy potwora.

Chet pociągnął linę, unosząc chłopca o długość ciała. Tak więc zamiast wpaść wprost w otwierającą się paszczę, uderzył w górną wargę, tuż pod węszącymi nozdrzami. Wysunął przed siebie nogi, miażdżąc tę wargę o górne zęby. Potem ciął mieczem, raniąc tym ra­zem delikatne prawe nozdrze.

Nozdrza gniewnie dmuchnęły powietrzem, cuchnącym nie tylko czosnkiem, ale i czymś o wiele gorszym. Stworzenia obdarzone najbardziej nieprzyjemnymi cechami często były bardzo wrażliwe na ich punkcie. Dora zwiało z powrotem nad ocean; Chet wciągał go w górę.

Rozwiewał się dym, podtrzymujący linę i kosz. Niebawem wszyscy spadną, a potwór doskonale o tym wiedział.- Pomści wszelkie znie­wagi, ukłucia i uderzenia o zęby i paszczę, których doznał. Wężyca uniknęła miecza Dora, czekając na nieuniknione.

Dor spostrzegł, że z żagwi, którą trzymał, unosi się dym. Wiatr przycichł, więc dym wznosił się pod ostrzejszym kątem.

Chet rozhuśtał linę-kosz. Zawisła na wznoszącym się paśmie. Ale przy okazji huśtał się i Dor, poruszając żagwią i snującym się z niej dymem.

Potwór morski zauważył, że sytuacja się zmieniła. Rzucił się w przód, chcąc chapnąć Dora, ale chłopak był już poza jego zasięgiem. Powoli i niepewnie wznosili się w górę, unoszeni przez dym żagwi. Wydawało się to zbyt fantastyczne i nieprawdopodobne, nawet przy udziale magii; ale przecież się udało.

Potwór morski, widząc, że ucieka mii zasłużony posiłek, wydał potężny ryk gniewu, który zachwiał dymem. Zatrzęsło nimi. Dźwięk ten rozbrzmiał pod niebem, wypłaszając różowe, zielone i błękitne ptaki z gniazdowisk na wyspie. Morskie jeże łobuziaki*17 uciekały strosząc igły.

Ryk wężycy wywołał jeszcze jeden skutek. Przyciągnął uwagę gniazda wiwern. Przyfrunęło - olbrzymie, z patyków i pnączy, piór, łusek i kości.

No, nie! Musiał to spowodować magiczny talent Dora. Chłopak był pod taką presją, że jego zdolności dziwacznie się objawiały.

Ta, zaskoczona, spuściła głowę i zanurkowała. W Xanth działo się wiele dziwnych spraw, ale to przekraczało wszelkie granice nieprawdopodobieństwa. Gniazdo, ścigając potwora, opadło z wielkim pluskiem, wypełniło się wodą i zatonęło.

Dor i pozostali gapili się na to. Nigdy nie wymyśliliby czegoś takiego.

I takim to sposobem umknęli potworowi morskiemu. Z czasem pozostawili go daleko pod nimi. Dor odprężył się, a jego żagiew spalała się. Rośliny te nie płoną za długo, a ta zużyła niemal cały swój dym.

Uczyniła to. W górę wystrzeliła nowa lina, “zakotwiczona” w koszu. Oplotła najniższą chmurę.

Zręcznie wspiął się po linie. Po chwili znikł w chmurze, z odrobiną maści przytwierdzoną do pleców.

Podtrzymująca kolumna dymu rozwiała się. Kosz opadł, a Dor, przerażony, zakołysał się pod nim. Opadł jednak tylko trochę; linę dobrze zamocowano w chmurze. Byli bezpieczni.

Nie mogli jednak wspiąć się po linie. Musieli czekać, aż kaprysy pogody spowodują powstanie pod nimi drugiej warstwy chmur, zakrywającej ocean. Nowe chmury płynęły na południe, te wyższe - na zachód.

W odpowiedniej chwili zeszli na chmury i powędrowali po wzburzonych, białych obłoczkach, przeskakując raz po raz szczeliny, aż skryli się bezpiecznie na dużym obłoku, który wynurzył się spod wyższych chmurzysk. Niebo nad nimi było teraz czyste. Wiatry na poszczególnych wysokościach wiały w różne strony, niosąc swe brzemię. Ten wiatr podążał na południe. Kosz był silnie przymoco­wany do wyższej chmury, musieli go więc szybko rozładować, by nie stracić pakunków. Z mieszanymi uczuciami obserwowali, jak znikał; dobrze im służył.

Wyhodowali winogronowca i jedli grona w miarę, jak dojrzewały. Na chmurach było słonecznie i ciepło. Wiatr niósł ich na południe, więc nie musieli maszerować. Trudna podróż zmieniła się w przy­jemną.

Natarli ciała maścią, mogli więc położyć się i odpocząć. Powierzchnia chmury była sprężysta i chłodna, a wędrowcy byli znużeni; wkró­tce zasnęli.

Dor śnił rozkosznie o poszukiwaniach w przyjaznym lesie; akcja snu była błaha, ale uczucie - wspaniałe. Trochę bał się wizyty nocnych mar, ale zdał sobie sprawę, że tu, w niebie, nie mogą go dosięgnąć. Chyba że natarłyby kopyta jakąś czarodziejską maścią.

W dalszej części snu patrzył w ciemne, głębokie rozlewisko wody, aż dojrzał twarz Króla Trenta. “Pamiętaj o Wyspie! - mówił Król. - To jedyny sposób, ażeby dotrzeć do mnie. Potrzebujemy twej pomocy, Dor”.

Dor zbudził się nagle i stwierdził, że Iren wpatruje się w jego twarz.

Dor poskrobał się po głowie.

Złagodniała.

Odsunęła się, a on leżał dalej, wzburzony. Pocałunek był roz­dzierająco słodki, a słowa - jeszcze słodsze. Spróbował sobie przypomnieć ostatnie zdarzenia i dociec, kiedy to był taki bohaterski, ale to wszystko było takim koszmarem, choć działo się na jawie przy nieobecności mar. Po prostu zrobił to, co w danym momencie zrobić należało, czasami dosłownie w ostatniej chwili, no i miał szczęście..

Nie lubił zawierzać swemu szczęściu. Nie można mu zbytnio ufać. Nawet teraz mogło ich ścigać jakieś straszne nieszczęście. Zdawało mu się, że niemal słyszy, jak nadciąga w masie chmury niczym jakiś skórzasty świst w powietrzu...

Wtem rozpętało się małe piekło. Smocza głowa przebiła się przez chmurę, wydając chrapliwy ryk.

Pozostali zbudzili się i zerwali na równe nogi.

Nie można już było uniknąć kłopotów. Wiwerny natychmiast zaatakowały. W tym przypadku każdy sam walczył o swoje życie.

Magiczny miecz Dora szalał, mistrzowsko uderzając w czułe miejsca najbliższej wiwerny. Wyglądała ona jak mały smok o dwóch nogach i ostro zakończonym ogonie, lecz była zwinna i niebezpieczna. Miecz celował prosto w jej serce, ale ześliznął się po łuskach torsu. Smok cofnął się. Latał, a Dor stał na chmurze. Zwarcia były krótkotrwałe.

Wiwern było sporo i wszystkie znakomicie fruwały. Smash radził sobie doskonale - smok tych rozmiarów nie był dla niego groźnym przeciwnikiem, ale Chet, by uniknąć kłopotów, musiał galopować i czynić gwałtowne uniki. Wywijał lassem, usiłując złapać wiwernę, lecz bezskutecznie.

W największym niebezpieczeństwie znalazła się Iren. Dor przebił

się do niej.

Wiwerna zwróciła się w tę stronę i runęła na nich gwałtownie, plując wąskim strumieniem ognia. Chmura na drodze płomienia wyparowała i utworzył się rów; musieli uskoczyć.

Miecz Dora ciął z niesamowitą precyzją i odciął czubek smoczego skrzydła. Wiwerna zaskrzeczała boleśnie i wściekle zarazem, za­chwiała się, tracąc stateczność, i na koniec zniknęła w chmurze. Trasę jej upadku znaczyła smuga dymu i pary oraz cichnące wrzaski.

Był to niesamowity obraz: Dor wraz z przyjaciółmi, stojący na białej, puszystej warstwie, przez którą, jak przez mgłę, przelatywały smoki - bo i była mgłą. Mocny punkt smoków stanowiła ich zwrotność oraz możliwość ukrycia się, za to ludzie mieli “stały grunt” pod nogami. Dor zdawał sobie jednak sprawę z tego, że wiwerny mogą ich pozbawić tego oparcia, spalając chmury, na których stali, gdyby przyszło im to do głowy. Na szczęście nie były zbyt bystre; miały malutkie mózgi, bo każdy zbędny balast poświęcono w imię lepszego latania, a te niewielkie móżdżki, którymi dysponowały, przegrzewały się od smoczego ognia i nie mogły sprawnie funkcjonować. Wiwerny miały walczyć, a nie myśleć.

Iren hodowała jakąś roślinę; najwyraźniej zostało jej trochę czarodziejskiej maści. Był to wikłacz, równie groźny jak jego morski kuzyn kraken, ale ten działał na stałym lądzie czy, jak teraz, na chmurze.

Zastosował się do jej rady. Gdy rzuciła się na niego następna wiwerna, umknął za drzewo. Smok, nie spodziewający się spotkania w chmurach z taką rośliną, wytężył wszystkie siły i próbował umknąć. Lecz wikłacz wystrzelił mackę j złapał potwora za skrzydło. Przycią­gał wiwernę, owijając wokół niej coraz to nowe macki, jak pająk muchę.

Smok skrzeczał, dziobiąc roślinę i szarpiąc ją pazurami, ale wikłacz był silniejszy. Pozostałe wiwerny dosłyszały zew. Rzuciły się w tę stronę. Chet złapał na lasso tę, która przelatywała obok niego; odwróciła się wściekle ku niemu i ugryzła go w ramię, a potem rzuciła się na wikłacza. Trzy wiwerny runęły na roślinę, paląc ją swym ogniem. Rozległ się głośny syk; buchnęła paskudnie zionąca para. Macka złapała jednak i wciągnęła następnego smoka. Nikt nie mógł bezkarnie wplątywać się w walkę z wikłaczem!

Dor zgodził się z nią. Zawołał Grundiego i Smasha i wspólnie poszli ku Chetowi. Centaur był w tarapatach. Z lewego boku płynęła mu krew, ramię zwisało bezwładnie.

Zrobił tak. Iren zajmowała się centaurem, a on wypytywał chmurę, na której stali,

Dor wiedział, że rozmowa z wiatrem jest bezcelowa; próbował tego jako dziecko. Wiatr wieje zawsze tam, gdzie chce, i robi to, co mu się żywnie podoba, me zwracając uwagi na potrzeby innych.

Zeskoczcie ze mnie. Już mnie zmęczyło dźwiganie was. Ale będzie plusk!

Dor popatrzył na wschód i dojrzał “głowę” burzy. Wydała mu się znajoma. Miał okazję po raz trzeci spotkać się z tym sztormem.

Pomaszerowali po chmurze w stronę sztormu; W miarę jak się zbliżali, “głowa” urosła i zbrzydła. Wlepiła w nich wielkie, wilgotne, wirowe ślepia, nos zwieszał się w dół, jak wirująca trąba. Rzeczywi­ście nowy muskuł! Padające ukosem promienie słońca oświetliły najbliższy nich skraj szaty burzy, który zalśnił jak żywe srebro.

Wiwerna odłączyła się od potyczki z wikłaczem i podążyła w ich kierunku.

Nie wiedzieli. Wtem, przed nimi, wiwerna znów ukazała się nad chmurą, usiłując wznieść się ponad sztorm. Nie udało się; nie mogła się wzbić na odpowiednią wysokość. Wpadła w sztorm.

Burza porwała smoka, podrzuciła i wessała w wirującą trąbę. Wiwerna kręciła się i kręciła, gubiąc łuski, aż wessało ją w niezgłębione centrum chmury.

Stwierdzili, że ich stopy także. Sprężysta uprzednio powierzchnia stawała się grząska.

Maść działała przez dzień lub coś koło tego. Co prędzej znów natarli nią podeszwy. Pomogło, ale powierzchnia chmury wciąż była lepka.

Milczeli przez chwilę zaszokowani. Przydarzyło im się to najgor­sze, co mogło im się zdarzyć.

Że też musiało go to spotkać! Nienawidził takich sytuacji. Natych­miast jednak zorientował się, co im pozostało.

Pobiegli w stronę “głowy” sztormu, która spróbowała zebrać siły do miażdżącego ich uderzenia. W miarę zaniku magii traciła jednak spoistość i nie była w stanie skoncentrować się na nich. Wkroczyli na towarzyszące sztormowi chmury i stopy zanurzyły się w nich jak w stopniałym śniegu. Magia naprawdę słabła i zostało bardzo niewiele czasu, zanim stracą oparcie dla nóg i polecą w dół.

Dotarli do srebrzystej wyściółki. Dor zdał sobie sprawę, że mają nieoczekiwaną szansę. Stopniowe zanurzanie się w chmurę, które spowodowało zanikanie działania maści, pozwalało na łagodne zniżanie się i mogłoby ich doprowadzić bezpiecznie na ziemię. Nie byliby zależni od sztormu.

Ujęli się za ręce, by nie rozwiały ich nasilające się podmuchy wiatru. Smash otoczył ramieniem tułów Cheta, przytrzymując mocno rannego centaura. Zanurzali się w wirującą mgłę, jak w wodę. Dor obawiał się uduszenia, ale okazało się, że mógł dość swobodnie oddychać. Nie miał maści na wargach; głowa przeszła przez chmurę, jak przez parę wodną.

Wiatr wzmógł się. Podrzuciło ich i wciągało w centrum sztormu - na szczęście dysponował teraz tylko ułamkiem swej poprzedniej mocy i nie mógł nimi tak miotać, jak wiwerna. Posuwali się spiralą w dół, w miarę jak magia zanikała. Dor kurczowo trzymał się pozo­stałych. Miał nadzieję, że magia utrzyma się na tyle długo, by umoż­liwić im łagodne lądowanie. Lecz jeśli runą do głębokiej wody... Po krótkotrwałym opadaniu istotnie plusnęli w głębinę. Zalewał , ich deszcz, wokół pojawiły się olbrzymie fale. Dor musiał puścić ręce, które kurczowo ściskał, by on i pozostali mogli płynąć. Wstrzymał oddech, wydostał się na powierzchnię nowej fali i jak tylko wynurzył głowę, krzyknął:

Czy pozostała jakaś magia? Tak - odrobinę. - “Ratunku!” - powtórzyła słabo fala. “Ratunku!” - powiedziała następna. “Ratun­ku! Ratunku! Ratunku!” - wołały chórem inne fale.

Pojawiła się tratwa.

Wtem woda chlusnęła mu w twarz i zakrztusił się. Całą energie musiał teraz
poświecić, by utrzymać się na powierzchni i niezupełnie mu się to udawało.

Pochwyciły go silne dłonie i wciągnęły na dużą drewnianą tratwę.

Wybawca uśmiechnął się.

Wzrok przejaśnił mu się na tyle, że mógł dojrzeć całą postać swego wybawcy. To był dobry centaur!

Pojawiła się Iren - przemoczona, rozczochrana, wymięta, lecz pomimo, to urocza. Tak jakoś się działo, że zawsze wydawała mu się ładniejsza wtedy, gdy miała włosy w nieładzie; może dlatego, że wówczas znikała cała sztuczność.

Roześmiała się.

Centaur zaprowadził ich do suchej kajuty. Iren wciąż trzymała go za rękę, co sprawiało mu ogromną przyjemność.


















7.


Niecny uczynek


Ciemno było, kiedy tratwa centaurów dotarła do portu. Cheta zabrano do lecznicy, bo eliksir nie działał na ranę zadaną przez wiwernę. Dorowi i pozostałym podano pyszny posiłek z błękitów, pomarańczy i zieleni, a potem-zaprowadzono ich na noc do ładnej stajni. Była dobrze zaopatrzona w wodę, siano, spory blok solny i wychodziła na soczyste pastwisko.

Przez chwilę gapili się na to pomieszczenie; potem Smash wszedł do

środka.

Rankiem do stajni wszedł majestatyczny, starszy centaur. Wyda­wał się dziwnie nieśmiały.

Dor poderwał się pospiesznie na nogi, strzepując siano z po­gniecionej odzieży, a Iren rozprostowała spódnicę i strząsnęła brązowe siano ze swych zielonych włosów.

Centaur odprężył się.

Dor przyjął dar.

Dor przyjrzał się kompasowi. Był to dysk, w którym widać było świetlistą igłę.

Gerome spojrzał.

Gerome zmarszczył brwi.

Po drodze Gerome uparł się, by zaszli do centaura-sukiennika. Dor otrzymał wspaniałe nowe spodnie, koszulę i kurtkę, wygodne i zawile tkane. Iren dostała sukienkę, w której wyglądała całkiem ładnie, choć nie był to ten sam, co zwykle, odcień zieleni. Smash i Grundy także dostali ładne kurtki. Ogr nigdy przedtem nie nosił ubrań, ale ta kurtka była tak ładna, że z zadowoleniem ją przyjął.

Gerome uśmiechnął się.

Dor zdawał sobie sprawę z motywów ich gościnności. Jeżeli coś przydarzyłoby się jemu, tymczasowemu Królowi, lub jego przyjacio­łom, w trakcie ich pobytu tutaj - ściągnęłoby to kłopoty na Wyspę Centaurów.

Weszli do ogromnej sali, której wysoki sufit podpierały ozdobne białe kolumny. Przez wielkie okna wpadały ukośnie promienie porannego słońca, niosąc blask i miłe ciepło. Na środku stał olbrzymi bankietowy stół, a na nim kielichy z prążkowanego sardonyksu i bia­łego, alabastru, jeszcze piękniejsze w blasku słońca. Talerze były z zielonego jadeitu.

Dano im wysokie krzesła, bo stół był dla nich za wysoki. Przy­łączyło się do nich kilku centaurów i centaurzyc, również będących Starszymi Wyspy. Stali przy stole; centaury nie mogą korzystać z krzeseł, a rozmiary stołu były dostosowane do ich wysokości.

Jadło było znakomite. Dor trochę się obawiał, że podadzą owies i kukurydzę z kiszonkami, ale tym razem gospodarze nie popełnili nietaktu wobec gości, których przeproszono już za nocleg w stajni. Dostali złocistą kaszę kukurydzianą z krzewów kukurydzowców i do­skonałe mleczko czekoladowe z orzechów czekoladowych. Na deser podano rzadko spotykany smakołyk, zwany miodem, o którym mówiono, że jest produkowany przez” osobliwą odmianę pszczół importowanych z Mundanii. Dor spotkał już pszczoły-kichawce i ortograficzną pszczołę, lecz myśl o pszczołach miododajnych była taka dziwaczna!

Smash, ku zdumieniu i uldze Dora, okazał się znawcą kruchego kamienia. Poinformował ich radośnie, że jego szczep zawdzięcza swą siłę druzgotaniu i kształtowaniu rozmaitych minerałów. Nie potrafili zrobić takich ładnych kielichów, jak te, ale wytwarzali niezłe bloki marmurowe i granitowe na budynki i ściany.

Zadowolony Smash wypił jeszcze kilka pucharów mleka. Niewiele stworzeń doceniało artystyczne uzdolnienia ogrów.

Był tu i Chet, ale wyglądał mizernie i jadł niewiele, co wskazy­wało, że rana mu dokucza. Dor mógł jedynie uprzejmie to zignoro­wać, bo jego przyjaciel najwyraźniej nie życzył sobie, by zwracano uwagę na jego chorobę. Chet przez jakiś czas nie będzie mógł z nimi podróżować.

Po posiłku zabrano ich do wieży strażniczej Wyspy. Dor pamiętał, że w jego wizji Król Trent wspominał o “wyspie” lub “przesmyku”.

Skoro była to jedyna droga, by dotrzeć do niego - należało uważać na mechanizmy. Może gdzieś tu znajdował się klucz, którego po­trzebował.

Zewnętrzne ulice były szerokie, o odpowiedniej dla kopyt na­wierzchni z ubitej ziemi, lekko nachylone na zakrętach, co zwiększało bezpieczeństwo galopu. Co kilka metrów widać było niskie, drewnia­ne stojaki do czyszczenia kopyt. Budowle były rozmaite: stajnie oraz niemal ludzkie rezydencje.

Idąc Dor ukradkiem zerkał na magiczny kompas, przesłany przez Dobrego Maga Humfreya. Sądził, że właściwie zrozumiał jego zastosowanie.

A więc wskazywał teraz na Maga-centaura. Jak już Dor skończy z tymi formalnościami, podąży za igłą do celu swej wyprawy.

Zatrzymali się w tej części miasta, gdzie obrabiano metale. Pracowali tu żelazokowale, srebrokowale i miedziokowale, wytwarza­jący dziwaczne buty, noszone przez znamienitych centaurów, osobli­we instrumenty, jakich używali przy jedzeniu, oraz piękne naczynia, w których gotowali.

Dor musiał przyznać w duchu, że ten strój dodał jej uroku.

Jeden z centaurów pracował nad importowanym ostatnio z Mun­danii mocnym, lekkim metalem, zwanym aluminium.

Zwiedzili także warsztaty tkackie, gdzie wielkie machiny łączyły odpowiednio dobre nici. Centaury znakomicie przędły i tkały. Produ­kowano tu zarówno jedwabiście delikatne tkaniny, jak i ciężkie, kilimowate rogoże. Dor był zdumiony. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że można sztucznie powielać wytwory drzew kocowych. Cudownie byłoby móc wyprodukować to wszystko, zamiast czekać, aż wyrośnie.

W sąsiedniej dzielnicy wytwarzano broń. Centaury były świetnymi łucznikami i włócznikami, a tu właśnie powstawały piękne łuki i włócznie oraz miecze, maczugi i liny. Produkowano tu również zbroje - tkane z metalu stroje, hełmy, nagolenniki i rękawice. Smash
wsunął dłoń w wielką rękawicę i zgiął ją w pięść.

Smash podszedł do głazu, uniósł swą olbrzymią pięść i tupnął. Rozległ się gromowy huk, a z miejsca uderzenia uniosła się chmura pyłu i piachu, w której zniknął ogr. Kiedy osiadła, ujrzeli Smasha z promiennym uśmiechem na brzydkiej twarzy, stojącego w sięgającej mu po kolana górze piasku. - Rękawica - ulubienica! - mruknął, niechętnie zdejmując rękawicę. Z palców rękawicy unosiły się smużki dymu.

Smash był zachwycony podarunkiem, ale Dor milczał. Wiedział, że ogry są niezmiernie silne, ale przecież Smash nie był jeszcze dorosły. Owa metalowa rękawica, chroniąc jego dłoń, musiała wzmóc jego siłę. Gdy dorośnie, może stać się prawdziwie groźną, niemal zbyt mocarną istotą. A to mogłoby spowodować jego wygnanie z okolic sąsiadują­cych z Zamkiem Roogna. Dora jednak bardziej niepokoiło coś innego, ledwo uchwytnego. Każdemu z nich centaury najwyraźniej ofiarowy­wały specjalnie dobrane podarunki - wspaniałe stroje ochronne, i całą resztę, jak futro ze srebrzystą podszewką dla Iren czy rękawice dla ogra. Mógł to być po prostu przyjazny gest, lecz Dor nie ufał takiej szczodrości. Co się za tym kryło? Kiedyś Król Trent ostrzegał go, by strzegł się obcych, którzy dają cenne prezenty. Czyżby centaury domyślały się, na czym polega misja Dora, i próbowały tym sposobem wpłynąć na jej wypełnienie? Dlaczego? Nie znał odpowiedzi na to
pytanie.

Obejrzeli komunalną kuchnię centaurów, gdzie oczyszczano i przygotowywano żywność. Najwyraźniej centaury świetnie się odżywiały. Prawdę mówiąc, pod wieloma względami były bardziej zaawansowane w nauce i dysponowały większymi udogodnieniami niż ludzie z okolic Zamku Roogna. Dor zachwiał się w swojej opinii na temat tubylców. Niemal spodziewał się, że zastaną Wyspę Centaura zamieszkaną przez nielicznych dzikusów, galopujących tu i tam i tłukących się maczugami. Teraz jednak stwierdzał, że to Wyspa Centaura sprawiała wrażenie kulturalnego centrum, natomiast Za­mek Roogna był przy niej prowincją.

Oczywiście tu, na rubieżach, magia była z pewnością słabsza, co tłumaczyłoby, dlaczego większość centaurów nie posiadała zdolności magicznych, podczas gdy wykazywały je te mieszkające bliżej środka Xanth. Co więc sprawiało, że te upośledzone centaury tak świetnie sobie radziły? Sprawiało to takie wrażenie, jakby brak magii był za­letą, bo zmuszał do rozwijania innych talentów, w końcowym roz­rachunku korzystniejszych niż te magiczne. Oczywiście to bzdura, lec?, zwiedzając Wyspę niemal w to uwierzył. Przypuśćmy, tylko przypuśćmy, że istnieje korelacja pomiędzy powodzeniem a brakiem magii. Czyżby wynikało z tego, że Mundania, kraj całkowicie pozbawiony magii, mogła zapewnić lepsze życie niż Xanth?

Rozbawiło go to. Doprowadził swą myśl do logicznego końca i uznał, że to absurdalne. A wiec była błędna. To śmieszne, na podstawie takich błędnych założeń uznać ponurą Mundanię za szczęśliwszy kraj niż Xanth!

Pozostali patrzyli na niego pytająco, nic wiedząc, z czego się śmieje.

Potem zmienił temat, obawiając się, że to tłumaczenie nie zaspokoi ich ciekawości.

Czyżby centaur obdarzał go teraz pochlebstwami?

Jakże więc mieszkańcy Wyspy Centaura zareagują na wiadomość, że znajduje się wśród nich Mag-centaur? Może będzie musiał ich o tym poinformować. Ta misja może stać się bardzo kłopotliwa!

Centaur spojrzał na Dora tak poważnie, że chłopak poniechał tego tematu.

Na koniec doszli do muzeum historycznego. Był to imponujący gmach z czerwonej cegły, kilkupiętrowy, o niewielkich oknach; spra­wiał ponure wrażenie. Wnętrze, zatłoczone rozmaitymi przedmio­tami, było jednak bardzo ciekawe. Zgromadzono tu okazy wszystkiego, co wytwarzały centaury - i to od Pierwszej Fali ludzkiego najazdu. Dor dostrzegł teraz, że te wczesne wyroby były prymitywniejsze; rze­mieślnicy wciąż doskonalili swe umiejętności. Każdy eksponat miał plakietkę z datą, miejscem i szczegółami produkcji. Centaury istotnie miały żywe poczucie historii!

W trakcie spaceru Dor co rusz zerkał na magiczny kompas. Ucieszył się, widząc, że wskazuje ku muzeum-może tam właśnie był centaur-Mag?

Demon Beauregard był jedyną inną istotą, u której Dor widział tę dziwaczną rzecz.

Dor pamiętał Tarczę, bo jego nauczycielka wbiła mu do głowy te wiadomości. Centaurzyca Cherie posiadała ogromną wiedzę his­toryczną. Fale ludzkich najeźdźców stały się w końcu tak dokuczliwe, że jeden z Królów Xanth położył im kres, wznosząc magiczną Tarczę, zabijającą każdą żywą istotę, która usiłowała przez nią przejść. Za­trzymywała ona również mieszkańców Xanth w ich krainie. Jak się zdawało, Mundańczycy uznali, że Xanth nie istnieje i że magia nie jest możliwa, bo nic stąd do nich już “nie przeciekało”. Istniały jednak zapisy wielu zdarzeń magicznych, których Mundańczycy doświad­czyli lub których byli świadkami. Wszystko to teraz traktowano jak zabobony. Może w ten właśnie sposób Mundańczycy usiłowali się pocieszyć po stracie czegoś tak cudownego, jak sztuka magiczna - głosząc, że nic takiego nie istnieje i że nigdy nie istniało.

Xanth także ucierpiał. Po pewnym czasie stało się jasne, że miesz­kańcom Xanth konieczny był ów dopływ świeżej krwi, choć następował tak gwałtownie, bo bez Fal wciąż zmniejszała się liczebność “czysto ludzkich” istot. Najpierw ludzie uzyskiwali talenty magiczne. Na­stępne generacje same stawały się magiczne - albo mieszając się ze zwierzętami i tworząc rozmaite gatunki mieszane, jak harpie, fauny czy mieszkańcy wód, albo też przekształcając się w gnomy, olbrzymy czy nimfy. Tak więc król Trent zdjął Tarczę i sprowadził z Mundanii licznych osadników z założeniem, że ci nowi ludzie utworzą warstwę wojowników, mających za zadanie chronić Xanth przed ewentualnymi inwazjami. Jak dotąd nic takiego się nie przydarzyło - lecz Fale dzieliły wieki, a nie dziesięciolecia, więc to o niczym nie świadczyło. Imigracja była ryzykowna, bo dużo łatwiej było się dostać z Xanth do Mundanii niż na odwrót, przynajmniej pojedynczym ludziom. Za to położenie ludzi w Xanth zdawało się teraz polepszać. Dor widział, jak inteligentny, dociekliwy centaur palił się do katalogowania cudów z Mundanii, które przez tak długi czas stanowiły tajemnicę. Mimo to trudno było uznać fakt, że istniały obszary, gdzie magia nie działała, a gdzie ludzie jednak przetrwali.

Poszli wąskim korytarzem. Dor znów spojrzał na kompas - i stwierdził, że igła wskazuje dokładnie na archiwistę Arnolda.

Czyżby to on był Magiem-centaurem, zagrożeniem pomyślności Xanth, tą ważną sprawą, którą Dor miał się zająć? Nie bardzo na to wyglądało. Po pierwsze, Arnold nie wykazywał żadnych oznak magicznych zdolności. Po drugie, trudno go było uznać za osobę zagrażającą istniejącemu stanowi rzeczy; poświęcał się dokumentowa­niu go. Poza tym był statecznym osobnikiem w średnim wieku, należącym do gatunku żyjącego o wiele dłużej niż ludzie. Talenty magiczne mogły nie zostać odkryte zbyt wcześnie, ale istniały prze­cież od urodzenia. Czemuż więc jego zdolności miałyby się ujawnić dopiero teraz, chyba po upływie stu lat jego życia? To pewnie pomył­ka; Dor powinien szukać młodego centaura, może nawet nowo­rodka.

A jednak, gdy Dor wędrował po budynku, na wpół tylko słuchając objaśnień, kompas stale wskazywał na pokoik Arnolda.

Może Arnold jest żonaty, pomyślał z nadzieją Dor. Może ma centaurzątko ukryte tu, wśród papierów? Kompas mógł wskazywać na źrebię, a nie na Arnolda. Tak, to byłoby sensowne.

Spróbował się więc skupić i przyswoić sobie więcej tego, co mówił Gerome. W końcu w tej chwili nie mógł się zająć Magiem. Powoli kończyli zwiedzanie.

To było kłopotliwe. Dor musiał zakończyć dochodzenie w sprawie centaura-Maga, nie mógł więc jeszcze opuścić Wyspy. Zdawał sobie jednak sprawę, że jego misja i odkrycia nie zostaną tu dobrze przyjęte. Nie mógł opowiedzieć Starszym centaurów o wszystkim i poprosić ich o wsparcie; uznaliby to pewnie za obsceniczne, a ich serdeczna gościnność przerodziłaby się w chłód. Nie można było racjonalnie dyskutować o indywidualnej koncepcji obsceniczności, bowiem owa koncepcja i racjonalność wzajemnie się wykluczały.

A może to właśnie leżało u podstaw zgodności i wspaniało­myślności centaurów. Może domyślały się celu jego misji i dla­tego nie zostawiały mu wolnej chwili, pod pozorem gościnności. Jak mógłby odmówić powrotu do domu po tym, gdy tak skrupulatnie zaspokoili jego życzenia? Chcieli się go pozbyć z Wyspy i miał niewielkie szansę udaremnienia ich planów.

Zaaranżowano to. Popołudniem spotkali się wszyscy w uroczym, małym ogródku, gdzie zapewniono im całkowitą dyskrecje.

Lewe ramię miał na temblaku, brał leki przeciwbólowe. Wyglą­dał już lepiej, lecz wciąż jeszcze był słaby.

Wiedzieli, co miał na myśli. Jedyną metodą postępowania cen­taura Chestera z kimś, kto mu się naraził, było złapanie tego kogoś za gardło i wytrzęsienie zeń ducha. Centaury z Wyspy Centaura były może bardziej ucywilizowane, ale pod zewnętrzną ogładą kryła się ta sama gburowatość.

Dor odetchnął.

Doceniał też ich pomoc. Obawiał się, że sam faktycznie mógłby to spaprać, ale nie chciał ich prosić, by wzięli udział w czymś, co mogłoby okazać się paskudne.

Wykonali swój plan tej nocy. Grundy poszedł pierwszy, a ciemno­ści ukryły jego drobną, ciemną postać. Nie było żadnych przeszkód, wiec wkrótce wszyscy opuścili swe wygodne, na ludzką modłę zrobione łóżka - z wyjątkiem Cheta, który mieszkał oddzielnie i nie mógł niepostrzeżenie opuścić swego boksu w stajni - i wyszli w blask księżyca. Widzieli dobrze, bo księżyc był niemal w pełni i dawał mnóstwo światła.

Bez trudu odszukali muzeum. Dor przypuszczał, że na noc będzie zamknięte, ale ku jego rozczarowaniu było tam jasno.

Dor ponownie spojrzał na duży, okrągły księżyc. Zadziwiające, jakie myśli budziło w nim to ciało niebieskie!

Tymczasem ziemia odparła:

Weszli. Arnold rozłożył rozmaite przedmioty na głównym stole i przywiązywał do nich etykietki, znakując je. Były tam kawałki kamieni, odłamki naczyń, pordzewiały metal.

Wtem, zaskoczony, głęboko wciągnął powietrze.

Dor zamierzał odpowiedzieć szczerze, ale rozmyślił się. Musiał trochę lepiej poznać tego centaura, zanim poruszy tak delikatny temat.

Arnold wzruszył ramionami.

Ręce centaura poruszały się szybko, mocując etykietki i dokonując wpisów w księdze głównej. Najwyraźniej lubił swą pracę, chociaż wydawała się taka nudna, no i był sumienny.

Teraz, gdy nie odciągali go od jego ukochanej pracy, centaur okazał się towarzyski. Nadal jednak Dor czuł się skrępowany.

Arnold zapalił się.

Właśnie tak. A więc człowiek i koń - pierwsi przedstawiciele tych gatunków, o których wiemy - dotarli z Mundanii do Xanth.

Była to już wówczas kraina magiczna; a magia ta, jak się zdaje, istniała od tysięcy lat. Rośliny miały już za sobą długą ewolucję - rozu­miesz, co znaczy słowo ewolucja?

Był jednak samotny, chociaż uważał Xanth za cudowną krainę. Jak się wydaje, uciekł od swego szczepu - wolimy myśleć, że uciekł od złego Króla, a takie rzeczy, jak nam się zdaje, zdarzają się w Mundanii-i nie mógł tam bezpiecznie powrócić. Po pewnym czasie jego śladem nadszedł oddział wojowników mających go zamordować. Istnieje niejasność co do sposobu przedostania się Mundańczyków do Xanth. Zazwyczaj członkowie danej mundańskiej społeczności - mogą przechodzić do Xanth wyłącznie grupą, nie oddzielnie - no ale ci wojownicy potrafili iść śladem tamtego - nie twierdzę, że to rozumiem, może to tylko zniekształcenie legendy? - w każdym bądź razie nie byli tak zręczni, jak on, i padli ofiarą czyhających w Xanth niebezpieczeństw. Przeżyli jedynie dwaj z nich, ciężko ranni, a przeżyli wyłącznie dlatego, że ten pierwszy człowiek - zwiemy go Alfa, ale teksty nie mówią dlaczego - ocalił ich od śmierci i namaścił ich rany gojącym balsamem. Później już go nie atakowali - byli mu winni życie, więc złożyli przysięgę przyjaźni. W owych czasach istniało pojęcie honoru, które kultywujemy do dziś.

Teraz było ich trzech, mieli też trzy uratowane przez siebie klacze. Żaden z nich nie mógł opuścić Xanth, bo wieści o zdradzie przeciekały na zewnątrz i wróg czaił się tuż poza granicą magii. A może to mundańska kultura stała się obca? Jeden z wariantów legendy opowiada o ich próbie powrotu i odkryciu Babel - nie potrafili już ani mówić tamtym językiem, ani rozumieć mundańskiej kultury. Jeden z nich był najemnikiem, płatnym żołnierzem, mówiącym - jak się zdaje - odmiennym mundańskim narzeczem - jednak gdy spotkali się w Xanth, mówił tym samym językiem, co pozostali. Wiemy, że jest to właściwość magii Xanth - wszystkie języki i kultury stają się jednym, w tym i język pisany; nie ma bariery językowej pomiędzy istotami z tych samych gatunków. Z jakiegoś powodu - chciałbym, żeby legenda była całkowicie jasna i przejrzysta, mam jednak do czynienia z opo­wieścią rozpadającą się na wzajemnie wykluczające się fragmenty, z których każdy zawiera elementy niezbędne, by przekazać całość - to stanowi największą zagadkę! - tak więc z jakiegoś powodu trzej ludzie i ich wierzchowce byli bezpieczni tak długo, jak długo po­zostawali w granicach krainy magii (a magię w końcu poznali i na­uczyli się nią posługiwać), tęsknili jednak za towarzystwem kobiet swego gatunku. Pragnęli skolonizować Xanth, mogli tu jednak tylko tyć.

Po jakimś czasie, badając nowe terytoria, napotkali na uroczej, przybrzeżnej wyspie źródło i napili się z niego, i napoili swe konie. Nie wiedzieli, że to Źródło Miłości - woda ta budziła miłość do pierwszej, ujrzanej po jej wypiciu, istoty z innego gatunku, ł tak się stało, że wówczas każdy z mężczyzn pierwszą zobaczył swą dobrą klacz - a każda klacz zobaczyła swego pana. W taki to sposób powstały centaury. Jest jedna z uderzających różnic pomiędzy Xanth a Mundanią. W Mundanii odmienne gatunki nie mogą się krzyżować, da­jąc mieszane potomstwo, natomiast w Xanth jest to czymś zwy­czajnym, chociaż przeważnie największy pociąg wzbudzają osoby tego samego gatunku. Dzieci zrodzone z klaczy zapłodnionych przez ludzi dostrzegły, że ich rodzice różnią się od siebie nawzajem, że ojcowie są istotami ludzkimi, obdarzonymi większą inteligencją, matki za to dysponują większą siłą. Sprawiło to, że potomkowie nauczyli się cenić oba gatunki za ich wrodzone cechy. Ludzie nauczyli swe dzieci wszystkiego tego, co umieli sami, a w zamian zażądali prawa do władania Xanth, Klacze wydały jeszcze wiele źrebiąt, po czym zmarły. Mężczyźni też umarli. Na wyspie pozostało tylko plemię centaurów. Została także tradycja, i kiedy, wiele wieków później, nadeszli inni ludzie - mężczyźni i kobiety - centaury przyznały im dominację w Królestwie. I tak to trwa po dziś dzień.

Nie miał ochoty łączyć się z istotą innego gatunku, ale nie mógł zaprzeczyć, że takie związki zdarzają się w Xanth. Harpie, mieszkańcy wód, mantikora, wilkołaki i nietoperze -wampiry - miały najwy­raźniej przodków tak ludzkich, jak i zwierzęcych, a było też wiele
mieszańców różnych zwierząt, na przykład chimery czy gryfy. Nie można było nie dostrzegać znaczenia owych mieszanych istot. Bez nich Xanth nie byłby tym, czym jest.

Centaur jednak zawahał się.

Dor uznał, że jego zadanie staje się coraz bardziej nieprzyjemne. Wiedział, że centaurzyca Cherie uważała magię u swych współziom­ków za coś nieprzyzwoitego, chociaż jej partner, Chester, ojciec Cheta, miał zdolności magiczne. Cherie z wielkim trudem pogodziła się z tym faktem.

Dor nie mógł wydusić słowa.

Arnold patrzył na niego i powoli zaczynał się domyślać.

Dor wyjął kompas.

Arnold wziął kompas.

Dor uczynił tak i Arnold zobaczył, że igła rzeczywiście wskazuje na niego. Jego twarz poszarzała.

Dor także. Poszukiwanie anonimowego Maga to jedno, nękanie zamiłowanego archiwisty - to zupełnie inna sprawa. Nie mieli jednak wyjścia.

Poszli za nim. Centaur, choć już nie najmłodszy, łatwo ich wyprzedził. Dor nie miał jednak trudności z pójściem jego śladami - po prostu zapytał ziemię pod stopami. Ślad wiódł ku południu, nad ocean.

Dor przepytał kilka innych łodzi aż natrafił na tę z odpowiednim napędem magicznym i zabrali ją. Miał nadzieję, że nie zostanie uzna­ny za złodzieja; zamierzał oddać tę łódź, gdy już dopędzi Arnolda i porozmawia z nim, zanim centaur uczyni coś jeszcze bardziej szalonego niż ta ucieczka.

Sztorm już dawno się skończył i morze w świetle księżyca było gładkie jak szkło. Nigdzie nie dostrzegli łodzi Arnolda, lecz woda mówiła, że przepływał tędy.

Twarz Iren wyraziła całą gamę uczuć - od gniewu do za­kłopotania. Zdecydowała, że ogr nie usiłuje jej dokuczyć. Naprawdę nie był zbyt bystry.

Ogr zaśmiał się z zachwytem, co spieniło fale za nimi i popchnęło łódkę w przód. Powiedziała właściwy komplement.

Zaklęcie niosło ich szybko i wkrótce dostrzegli wyspę. Wtem szybkość zmalała,

Niczego tam jednak nie było. Łódź kołysała się swobodnie na wodzie, nie niepokojona ani przez fale, ani przez morskie istoty. Płynęła coraz wolniej, a w końcu niemal stanęła w miejscu,

Wyjęła ziarno szyjkobutelkowca.

Zaczęło kiełkować, zawahało się, zatrzymało.

Golem dostrzegł w wodzie jakieś wodorosty. Wydał w ich stronę jakiś dziwaczny dźwięk. Odpowiedzi nie było.

Smash chwycił mocno burtę łodzi. Ścisnął. Nic się nie wy­darzyło.

Dor wyciągnął swój słońcokamień. Żarzył się on słabiutko, a po chwili zgasł całkowicie.

Iren, zdumiona, nawet nie usiłowała go kopnąć. Tak jak Dor, nie zdawała sobie sprawy, że kolor swych włosów zawdzięczała magii.

Przeszukali łódź. Centaury były bardzo praktyczne. Znaleźli kilka wioseł i żerdź. Dor i Iren wzięli wiosła, Smash chwycił żerdź, a Grundy zajął się sterem. To była ciężka praca, ale posuwali się ku wyspie.

Na koniec dopłynęli do plaży, na której ujrzeli łódź Arnolda, wyciągniętą poza zasięg fal.

Rozdzielili się i przeczesali wyspę. Była wyraźnie mundańska. Rosła tu zielona trawa, która nie usiłowała złapać ich stóp, i bogato ulistnione drzewa, tkwiące w miejscu i szeleszczące tylko na wietrze. Piasek był drobniutki, lecz nie był cukrem, a liany, które napotkali, nie usiłowały się owinąć wokół nich. Jak mógł centaur pomylić coś ta­kiego z królestwem magii?

Wytropili Arnolda w jego kryjówce - przy stanowisku archeolo­gicznym z mundańskimi przedmiotami. Miejsce samopotwierdzenia. Najwyraźniej nie tylko kompilował czy zapisywał informacje, ale i wykonywał prace terenowe,

Dostrzegł ich. Miał magiczną latarnię, oświetlającą teren, bo księżyc już się skrył w morzu.

Dor wymienił spojrzenie z Iren iż Grundym, zdumiony - i stwierdził, że włosy Iren znów są zielone w świetle magicznej lampy. - Powróciło! - powiedział. - Magia wróciła! Nie rozumiem jak... Iren rzuciła nasionko.

Wykiełkowało i wkrótce zmieniło się w piękny krzak malinowy*18, który prychnął na nich nieprzyzwoicie.

Centaurowi wpadł do głowy znakomity pomysł.

Dora dręczyły wątpliwości.

Przynajmniej jednego się domyślili - centaur, miał niemal sto lat.

Kiedy wracali, magiczna latarnia oświetlała im drogę. Zbliżając się do łodzi ujrzeli Smasha. Trzymał w dłoniach głaz i ściskał go z całych sił, a wysiłek i rozgoryczenie czyniły jego twarz jeszcze brzydszą niż zazwyczaj.

Nagle głaz zaczął się spłaszczać.

Arnold był wstrząśnięty.

Centaur niechętnie poddał się tej próbie. Pokłusował wokół wy­spy, lekko, jak na swój wiek, a Grundy siedział na jego grzbiecie.

Jak tylko odeszli, zniknęła magia Dora. Słońcokamień nie lśnił, a chłopak nie mógł rozmawiać z nieożywionym. Iren i Smash do­świadczyli czegoś podobnego.

Po niedługim czasie próba się skończyła. Porównali obserwacje.

Takie to było największe zmartwienie ogra! Dor nawet nie przypu­szczał, że i rymowanie zależne było od magii. Może pokrzyżowanie planów tak go wzburzyło - a może magia o wiele silniej niż przy­puszczano oddziaływała na życie istot zamieszkujących Xanth. Wło­sy Iren, rymowanki Smasha...

Dar potrafił to wyjaśnić.

- Jak mówisz, dopiero niedawno opuściłeś Xanth. Zacząłeś prowadzić wykopaliska na tej mundańskiej wyspie. Czujniki Dobrego Maga Humfreya nigdy wcześniej na ciebie nie wskazywały, bo maskowały cię właściwości samego Xanth. Byłeś jak mgła w sercu
obłoku. Twój talent ujawnił się dopiero wtedy, gdy opuściłeś Xanth i zaalarmował czujniki. Wykryły cię i odtąd już stale na ciebie wskazują - może twoja obecność czyni magię bardziej efektywną, bo Wyspa Centaura jest blisko jej granicy? To jak insekt na odległym
liściu - kiedy wiesz dokładnie, gdzie jest, możesz go dojrzeć. Ale nie możesz go zlokalizować, dopóki siedzi bez ruchu - wtedy nawet nie wiesz, że istnieje. .

Arnold zgarbił się, jego sierść zmatowiała. Był całkiem przystoj­nym centaurem; jego brązowe boki zdobiły białe cętki, które teraz znikały.

Dor zastanowił się nad postawą znanych sobie centaurów. Uznał, że Arnold ma rację. Archiwista nie mógł ukryć prawdy, a pozostałe centaury nie tolerowały w swej społeczności Magów. W poprzednim pokoleniu wygnali Hermana Pustelnika, a potem uznali go za boha­tera, kiedy już nie żył. To ci nagroda!

Poszukiwania Dora nic nie dały jemu samemu, ale za to zniszczyły karierę zawodową j godność osobistą obyczajnego centaura. Czuł się za to odpowiedzialny. Nigdy nie zamierzał nikogo w ten sposób skrzywdzić.

Księżyc opuszczał się w ocean. Teraz, przed całkowitym zanurze­niem się, wyglądał jak obrzmiały, wielki, okrągły, zielonkawy krąg. Wydawał się zwodniczo bliski. Dor przyglądał mu się, dumając nad jego mapowatą powierzchnią. Gdyby tak kolumna dymu sięgnęła aż do księżyca i gdyby tak pewnego dnia posłużyli się czarodziejską maścią...

I wtedy zrozumiał.

Centaur spojrzał na niego surowo.

Dor, łamiąc sobie głowę, doznał pod wpływem okoliczności nagiego olśnienia.

Nie czekając na jego odpowiedź, objęła go i radośnie pocałowała w usta. W swym uniesieniu była wprost promienna, niezmiernie urocza i pociągająca, ale nim zdał sobie z tego sprawę, już odeszła i rozmawiała z centaurem.

- Skoro i tak masz zostać wygnany, Arnoldzie, to równie dobrze możesz pójść z nami, Nie przywiązujemy wagi do twojej magii - oczywiście w sensie negatywnym, bo sami mamy takie zdolności. No i pomyśl o tych wszystkich okazach, które mógłbyś zebrać w głębi
Mundanii! Mógłbyś założyć własne muzeum. A gdybyś pomógł ocalić mego ojca, Króla Trenta...

Centaur najwyraźniej się wahał. Nie pociągało go wygnanie, lecz nie mógł powrócić do swej pracy na Wyspie Centaura.

Wtem Dor coś sobie przypomniał.

Dor próbował to zignorować.

Iren spojrzała nań groźnie, jakby ostrzegając, by nie usiłował się sprzeciwić. Była przy tym jeszcze bardziej urocza niż zwykle i Dor zrozumiał, że decyzja zapadła. Miała zamiar ratować swego ojca.




















8.


Mundańska tajemnica


Nocą odprowadzili obie łodzie na Wyspę Centaura. Przy okazji stwierdzili, że magia Arnolda działa na jakieś piętnaście kroków przed nim, a jedynie połowę tego dystansu w tył. Najsłabiej oddziaływała na bokach - zaledwie odrobinę poza zasięgiem rąk centaura. Była to więc nie tyle “wyspa”, co “przesmyk, przejście”, sięgające zawsze w przód. Dlatego druga łódź mogła swobodnie wyprzedzać łódź Arnolda lub płynąć tuż za nią, ale nie mogła podążać w bok. Prze­konali się o tym na własnej skórze - mieli kłopoty z magicznym napędem, dopóki Arnold nie zwrócił się w ich stronę.

Gdy powrócili w obszar magii Xanth, moc centaura jakby się w niej “rozpłynęła”. Nie miało znaczenia, jak blisko się znajduje, ani w którą stronę jest zwrócony - ogólna moc magiczna nie ulegała wzmocnieniu w jego pobliżu. Oczywiście nie byli w stanie dokładnie tego zmierzyć.

Grundy powędrował zbudzić Cheta i wszystko mu wyjaśnić, a Arnold poszukiwał w swoich starych księgach najlepszej i najszyb­szej drogi do Mundanii. Poinformował ich, że znajduje się tunel, z którego korzystało słońce, podążające ze wschodniego oceanu do miejsca, w którym wschodziło, schnąc podczas tej wędrówki i odpo­czywając. Mogliby skorzystać z tego tunelu za dnia, gdy słońce już go opuści, i szybko nim przejść.

Dor musiał przyznać jej rację

Gdy pogodził się już z tym, że ma zdolności magiczne, szybko dostosował się do sytuacji. Może dlatego, że doskonale wytrenował umysł do posługiwania się informacjami i wiedział, jak to robić.

Dor nie rozumiał.

Dor nie dowierzał temu wszystkiemu, ale pozostali wydawali się zadowoleni.

- Chodźmy już spać, a jutro zobaczymy, co się wydarzy - rzekł, mając nadzieję, że się im powiedzie.

Spali długo, bo przecież przelotne opady przewidywano na późny ranek. Arnold, tak jak należało, poinformował Starszych o wszystkim. Jak tego oczekiwał, zachęcali go do opuszczenia Wyspy na zawsze przy najbliższej sposobności, nie mówiąc jednak wprost o tym, dlaczego stracił swe miejsce w ich społeczności. Mag nie był tu pożądany. Nie czuliby się dobrze w jego towarzystwie. Rozgłoszą, że Arnold wycofał się z powodów zdrowotnych, by ochronić jego reputację, i zadbają o wyszkolenie nowego archiwisty. Nikt nie dowie się o jego hańbie. By ułatwić mu jak najszybsze odejście, zaopatrzyli go w użyteczne w drodze zaklęcia i kontrzaklęcia, i życzyli mu powodzenia.

- Hipokryci! - wykrzyknęła Iren. - Arnold służył im dobrze przez pięćdziesiąt lat, a teraz nagle, tylko dlatego... -

- Mówiłem że nie zrozumiesz wszystkich niuansów społecz­ności centaurów - przypomniał jej Chet, ale sam nie czuł się zbyt pewnie.

Iren zamilkła, nadal pełna sprzeciwu. To, co powiedziała, sprawi­ło, że Dor cenił ją jeszcze wyżej. Należało opuścić Wyspę Centaura - to nie tylko dlatego, że mieli zadanie do wykonania.

Skondensowały się przelotne obłoki i lada moment miał spaść deszcz. Dor ułożył “dymiący stosik” i uzyskał kolumnę dymu sięgającą warstwy chmur. Natarli czarodziejską maścią stopy i dłonie, wypowiedzieli kontrzaklecie, które dostarczył im Arnold, i poszli w górę po dymie. Arnold radził sobie z tą wspinaczką znakomicie; jak na swój wiek; najwidoczniej utrzymywał się w formie dzięki wy­prawom archeologicznym.

Na chwilę zatrzymali się i obejrzeli w stronę Cheta, stojącego na plaży i wypatrującego tęczy. Dor miał tak ściśnięte gardło, że zdołał mu tylko pomachać ręką.

Chet nie był z nim spokrewniony; starszy centaur miał na myśli więź spowodowaną ich magicznymi talentami.

Dotarli do warstwy chmur i zasłonili oczy.

Nieożywione było często przewrotne, a wiele fałd i zwojów w objęciach świadczyło o ich wysokiej inteligencji.

W dole pod nimi dały się słyszeć jakieś puknięcia.

Rozległ się śpiew tęczy:

Brzmiało to pięknie i wielobarwnie.

Pospieszyli w tym kierunku. Gdy tylko wyczuli gładką powierzchnię tęczy, wynurzającą się z chmur, i wdrapali się na nią, zaraz zdjęli przepaski z oczu. Nie mogła już ich zwodzić.

Istotnie była tak piękna, jak to wskazywała jej piosenka. Pasy czerwieni i złota, błękitu i zieleni, rozpięte na nieboskłonie i ściśnięte razem tam, gdzie obserwatorzy z dołu nie mogli tego dostrzec; tajemne bogactwa niebios. Niektóre wewnętrzne pasy były przejrzyste, inne lśniły barwami niewyobrażalnymi dla ludzi - fortissimo, fon, torque. Łatwo się było zatracie w tych cudach. Iren była do tego skłonna - lecz tęcza nie mogła tu zbyt długo pozostać. Tęcze miały bardzo napięty harmonogram, a ta musiała za około pół godziny ukazać się gdzieś w Mundanii. A więc trochę magii sięgnęło aż tam. Dor przez chwilę zastanawiał się, czy Mundańczycy mają takie same kłopoty ze schwytaniem tęczy, czy też tam tkwi ona w miejscu bez względu na to, czy patrzący na nią porusza się, czy nie.

Arnold wydobył opakowanie z zaklęciem na podróż po tęczy i rozdarł je. Natychmiast zaczęli się ślizgać.

Mknęli jak błyskawice. Śmignęli przez chmury, poprzez mżawkę w dole i popędzili w kierunku morza na pomocy.

Pod nimi widniała Kraina Xanth - długi półwysep opasany wyspami. Przecinała go w połowie Rozpadlina, oddzielająca część pomocną od południowej. Nie było jej na żadnej mapie, bo nikt o niej nie pamiętał - lecz to nie była przecież mapa. Była to rzeczywistość widziana z łuku tęczy. Widniało tam sporo jezior - jak południowe Jezioro Ogrów i Pszczół Wodnych - nie było jednak śladu ludzkich siedlisk, znanych Dorowi. Najwidoczniej człowiek nie odcisnął zbyt mocno swego śladu na powierzchni Xanth.

Dor, Grundy i Arnold, mniej nawykli do gwałtowności niż Smash i nie tak skromni jak Iren, czepiali się tęczowego łuku, patrząc przed siebie i w dół z coraz większą obawą. Jak się zdołają zatrzymać u koń­ca ślizgu? A moment ów zbliżał się z piorunującą szybkością.

Wyraźniała północna linia brzegowa Xanth, powiększały się plaże. Ocean w tym regionie wydawał się dziwnie czerwony; Dor miał nadzieje, że barwy tej nie nadawała wodzie krew wcześniejszych podróżników po tęczy. Na pewno nie. Jak mógł w ogóle o tym pomyśleć?

Potem zaklęcie podróżne zmieniło działanie i szybkość ślizgu gwałtownie zmalała - i do wody przy końcu tęczy dotarli już z bezpieczną prędkością. Plusnęli w purpurowy ocean i popłynęli ku północnemu wybrzeżu. Nie była to krew, ku wielkiej uldze Dora.

Teraz, nie widząc już Xanth z lotu ptaka, chłopak przypominał sobie coraz więcej danych o tej Krainie. Rozciągała się z północy na południe, a najwęższa była w pobliżu wioski, w której mieszkał jego dziadek, Starszy Roland - po pomocnej stronie zachodniego wy­brzeża. U góry Xanth sięgał ku zachodowi, łącząc się z Mundania wąskim przesmykiem, ku któremu właśnie zmierzali - a Mundania poza tym pasmem lądu wydawała się wielka, o wiele większa niż Xanth. Dor uznał, że to na pewno złudzenie. Mundania była chyba wielkości Xanth lub nawet nieco mniejsza. Jakżeż mógłby być większy kraj o tak niewielkim znaczeniu, do tego jeszcze pozbawiony magii?

Dotarli do płycizny i brnęli ku plaży poprzez ciemnoczerwoną wodę, Dora intrygowała owa purpura, intensywniejsza przy linii pływów. Jak to się działo, że zwykle błękitna woda zmieniła kolor tutaj, właściwie już w Mundanii? Jaka magia zadziałała tu, gdzie właściwie magii już nie było?

No cóż, może. Dotarła fu przecież magia wraz z centaurem - nie była to już zatem czysta Mundania. Czerwona woda rozciągała się jednak daleko poza obszar poddany czasowemu działaniu magii. Musiała to więc być specyficzna cecha tego regionu.

Stali na plaży, ociekając różową wodą. Grundy i Smash nie zwracali na to uwagi, lecz Dor czuł się nieswojo, a bluzka i spódnica Iren oklejały jej ciało.

Wyrósł heliotrop. Otworzyły się i zapachniały grona drobnych, purpurowych ;kwiatów. Popłynęły fale gorącego, suchego powietrza. Roślina ta nie dążyła w stronę słońca - ona rywalizowała z jego żarem, wysuszając wszystko w swym pobliżu. Ich stroje szybko wy­schły. Docenili to nawet Smash i Grundy, odziani w kurtki podarowa­ne im przez centaury. Ogr zdjął też i wysuszył swe rękawice, a Iren roz­postarła w pobliżu rośliny swoje futro ze srebrzystą wyściółką.

Przesunęli się nieco ku pomocy i Dor znów spróbował. I znów odpowiedź była negatywna. Nadeszło popołudnie, potem wieczór - przecięli Międzymorze i nic nie odkryli. Ta kraina nie widziała Króla.

Dor rozkaszlał się, tłumiąc śmiech. Teraz, gdy ich nadzieje rozwiały się i łatwo było o wybuch, nie mógł dopuścić do dalszego zaostrzenia sytuacji.

Grandy otworzył swe wielkie usta, ale chłopak zdążył go w porę powstrzymać. Golem, lubiący wyzwiska, tylko by dolał oliwy do ognia..

To Iren zdołała zażegnać kryzys.

A więc to był powód gniewu ogra! Uważał, że Arnold przywłasz­czył sobie miejsce należne jego przyjacielowi.

Dor uznał, że lepiej na tym zakończyć. Gdyby każdy z nich lepiej rozumiał słowa oponenta, sytuacja uległaby dalszemu zaostrzeniu.

Poszli plażą. Jak się tego spodziewali, nic ich nie zaatakowało. Rosnące tu drzewa były jakieś dziwaczne - miały owalne liście, nieruchome brązowe pnie i żadnych macek. Wśród gałęzi kręciły się niewielkie ptaki, po ziemi biegały szarawe zwierzątka.

Arnold zabrał ze sobą podręcznik przyrody i teraz skwapliwie z niego korzystał, jak tylko coś nowego dostrzegli.

Dor wciąż wypytywał wodę morską i to, co napotykali na plaży - bezskutecznie. Wszystko twierdziło, że nie widziało Króla Trenta i Królowej Iris.

Arnold w zamyśleniu potarł policzek.

O zachodzie słońca rozbili obóz na plaży. Postanowili zaufać raczej magii niż wartownikom. Dor nakazał piaskowi przy obozie, aby podniósł krzyk w razie pojawienia się czegoś niebezpiecznego czy przykrego i piasek obiecał, że to uczyni. Iren wyhodowała krzewy kocówę na posłania i otoczyła obóz żywopłotem z duszących wiśni, dla dodatkowej ochrony. Zjedli pomidorowe befsztyki, które usmażyli na płomienistych lianach, i napili się z deszczowo-winowych lilii.

Dor zdał sobie sprawę, że to właśnie była przyczyna ciągłego zdenerwowania centaura. Wciąż miał im za złe ów niecny uczynek, który wyrwał go z kolein pełnej zadowolenia egzystencji i uczynił zeń wygnańca. Chłopak nie mógł go za to winić. Arnold zgodził się pójść z nimi do Mundanii i dopomóc w ocaleniu Króla Trenta, ale to wcale nie oznaczało, że jest zadowolony ze swego losu. Po prostu starał się wyciągnąć z tej paskudnej sytuacji to, co najlepsze,

I uspokajająco położyła dłoń na potężnym ramieniu ogra. Dor miał jej za złe ten gest, chociaż rozumiał motywy, którymi się kierowała. Za wszelką cenę należało utrzymać spokój.

Umościli się na noc - i piasek zaalarmował. Okazało się, że potwory, przed którymi ich ostrzegał, to pchły piaskowe-insekty tak małe, że trudno je było dostrzec. Arnold znalazł w swej kolekcji zaklęcie odpędzające robactwo i to załatwiło sprawę. Ponownie się ułożyli i tym razem zasnęli. Nocne mary nie mogły ich tu prześladować we śnie - te magiczne konie były “przywiązane” do terytorium Xanth i nie mogły żadną miarą przedostać się do Mundanii. Dor niemal poczuł do nich sympatię - od paru już nocy nie mogły wypełniać swych obowiązków, czyli nie mogły zakłócać im snu; musiały być z tego powodu bardzo zawiedzione.

Rankiem poszli dalej plażą. Nowy dzień przemijał, a fiasko ich wysiłków stawało się coraz oczywistsze.

Smash zmarszczył kosmate brwi, zastanawiając się, czy to znów jakieś wyszukane obelgi.

Dor nie miał ochoty dłużej się o to sprzeczać. Wydawało się, że jest to jedyna dostępna droga. Powiedział im wszystko, co wiedział o celu Króla Trenta - i owa trasa poświadczała jego informacje.

Jak już napomknąłem, jest to rozważane przeze mnie niepraw­dopodobne domniemanie, najprawdopodobniej całkowicie błędne...

Iren posłużyła się swą władzą nad centaurem (i w ogóle nad wszystkimi mężczyznami).

Musiało to być w ostatnim miesiącu - powiedziała.

Dor, Iren i Grandy gapili się na centaura, zastanawiając się, czy z nich żartuje. Smash, którego mniej pociągały takie intelektualne rozważania, leniwie formował piaskowce, ściskając w garściach piach tak długo, aż się zestalił. Nowe rękawice najwyraźniej umożliwiały mu wykorzystanie swej siły w sposób przedtem niedostępny - bo nawet ciało ogra było miększe od kamienia. Powstał skromny piaskowy zamek.

Iren zaczynała się niecierpliwić. Tupnęła swą małą stopką.


Dor zapytał piasku:

Poszli więc ku pomocy, korzystając z mundańskiej ścieżki, która doprowadziła ich do drogi, a ta z kolei przeszła w brukowaną szosę. Nic podobnego nie istniało w Xanth i Dor dokładnie ją przepytał, by poznać jej przeznaczenie. Okazało się, że jej zadaniem było ułatwia­nie poruszania się wehikułom z metalu i gumy, napędzanych magią albo czymś podobnym, czym posługiwali się Mundańczycy, by dokonywać takich dziwów. Pojazdy te nazywano tu samochodami i poruszały się one bardzo szybko.

Wkrótce ujrzeli samochód. Przemknął obok jak pędzący smok, wypuszczając z tyłu słaby dymek. Patrzyli w zdumieniu.

Zgodzili się z nią. Zeszli z szosy i podążyli równoległymi do niej ścieżkami. Dor stale wypytywał ziemię i przed zapadnięciem nocy dotarli w pobliże miasta. Było to bardzo dziwne miejsce; z drogami, które się przecinały, tworząc obszerne place, i z budowlami ustawiony­mi rządkiem na skraju owych dróg tak ściśle, że nie było w ogóle miejsca dla lasu. Niektóre z tych budynków były tak wysokie, że aż dziw, iż nie przewrócił ich wiatr.

Rozbili obóz na skraju miasta, pod dużym drzewem parasolowym, wyhodowanym przez Iren. Korona drzewa, pod którą się schronili, niemal dotykała ziemi. I dobrze - nie byli pewni, jak zareagowaliby Mundańczycy na widok ogra, golema czy centaura.

Tutaj jest wielu ludzi, ale mało drzew; nie zdołamy się dłużej ukrywać. Myślę, że Iren i ja powinniśmy udać się do muzeum;..

Poszukał w swej torbie z zaklęciami - zupełnie jak Iren w swej torbie z nasionami.

Arnold zmarszczył brwi.

Chłopak rozważył to i uznał, że to najprawdopodobniej najlepsze rozwiązanie. Wcześniej wyobraża! sobie, że po prostu dostanie się jakoś do Mundanii i podąży śladem Króla Trenta, wypytując tamtejszą ziemię, no i bez większych problemów dotrze do Króla. Nieciągłość czasową, o której wspominał centaur, trudno było zrozu­mieć, a jeszcze trudniej uporać się z nią. Zaś poszukiwania, o których również była mowa, na pewno najeżone były rozmaitymi trudno­ściami. Czy mieli jednak jakieś inne wyjście?

Przygotowali się do swej drugiej mundańskiej nocy. Smash i Grandy natychmiast zasnęli. Dor i Iren mieli z tym nieco trudności, a Arnold chyba w ogóle nie mógł usnąć.

Dor napisał palcem na ziemi - ONESTI. Posępnie przyglądał się owemu słowu,

Iren uśmiechnęła się.

Arnold niemal się uśmiechnął, jakby Dor powiedział coś dziwa­cznego.

Rankiem - poradziwszy sobie jakoś z potrzebami naturalnymi i z pożywieniem - zorganizowali wypad. Centaur wydobył swą kolekcję zaklęć- każde zamknięte, w małej szklanej kulce, a Dor odszedł poza pole magiczne, by uroki nie objęły i jego. Towarzysze podróży najpierw stali się niesłyszalni, a polem niewidzialni - jakby tam nikogo nie było. Dor odczekał jeszcze trochę, by zadziałał czar niedotykalności, a potem na powrót wszedł w maciczne pole. Nic nie widział, nic nie słyszał, niczego nie wyczuwał dotykiem.

Zapachy wkrótce się ulotniły, a po chwili nieco w tyle pojawiła się
Iren.

Postąpiła krok w jego stronę i zniknęła.

Spojrzała.

Pochyliła się w przód, jej twarz zniknęła, co przypomniało mu Gorgone. Potem znów się wyprostowała.

Uśmiechnęła się i pochyliła, by go pocałować - lecz jego twarz znów zniknęła i nic nie poczuł.

Roześmiała się.

A chciał, ale nie mógł się do tego przyznać.

Podeszła bliżej, trzymając się poza polem działania zaklęcia.

Weszli do miasta. Na ulicach było mnóstwo samochodów - mknęły szybko do skrzyżowań, tam zatrzymywały się na chwilę, gniewnie warcząc i wypuszczając z tyłu dym, a potem całymi grupami mknęły do następnego skrzyżowania. Wydawało się, że mają tylko dwie możliwości - warczący pęd i stop. Wewnątrz nich byli ludzie - tak jak to opowiadał Grundy o pojazdach demonów - ale nigdy nie wychodzili na zewnątrz, jakby zostali połknięci i teraz byli trawieni.

Dor próbował uniknąć samochodów, bo były tak duże, jak centaury, i wciąż galopowały. Nie było to jednak możliwe. Czasem musiał przejść przez drogę. Pamiętał, jak niegodziwy Smok z Wyrwy czyhał na tych szaleńców, którzy ośmielali się iść dnem Rozpadliny - te samochody bardzo były do niego podobne. Może były tu i takie, które jeszcze nie połknęły ludzi i jeździły głodne, starając się złapać kogoś takiego jak on. Zobaczył jednego z nich, stojącego na skraju drogi, z paszczą otwartą szeroko, jak paszcza smoka - wyminął go niespokojnie. Najdziwniejsze w owych samochodach było to, że wszystkie wnętrzności zdawały się mieć w owych wielkich paszczach - dymiące przewody, ścięgna; język jak tarcza. Zdumie­wające - wcale nie miały zębów! Może dlatego tak długo trawiły ludzi.

Doszedł do rogu ulicy.

Dor ruszył. Samochód ryknął jak morski potwór i jęknął jak ofiara tego potwora, niemal najeżdżając na wysuniętą stopę chłopaka.

Pokornie zaczekał.

Dor znów niepewnie wkroczył na jezdnię. Samochód przygalopował niebezpiecznie blisko, a potem z kwikiem zahamował o dłoń od drżącego ciała chłopca.

Dor wszedł na jezdnię. Przypędził inny samochód, chłopak stracił zimną krew i uskoczył.

Pozostałe samochody - widząc, że jeden z nich zlekceważył światło - próbowały uczynić to samo. Skrzyżowanie wypełniło się warczącymi i radośnie zderzającymi się ze sobą pojazdami. Słychać było trzaskanie rozpalającego się ognia.

Potem magiczne pole przesunęło się poza ten obszar i zapanowała cisza. Dor odetchnął; nie chciał zwracać na siebie uwagi.

Iren pojawiła się ponownie.

Dor milczał. Dziewczynie nie groziły żadne komentarze na temat jej nóg, bo znajdowała się poza polem magicznym. Chłopak wiedział, że Arnold jest blisko niego - magia działała. Gdy dziewczyna wejdzie w to pole - zniknie. Miała więc przewagę i mogła bezkarnie mu docinać; na razie.

Zbliżała się ku nim mała grupka Mundańczyków, trzech mężczyzn i dwie kobiety. Ubrani byli dziwacznie. Mężczyźni mieli uwiązane pod szyją coś, co niemal ich dusiło, ich buciki lśniły jak lustra. Kobiety szły jakby na szczudłach, Iren swobodnie ich minęła. Dor trzymał się z tyłu, ciekawy reakcji Mundańczyków na mieszkankę Xanth.

Obie kobiety nie zwróciły na nią uwagi, ale wszyscy trzej mężczyźni zatrzymali się i obejrzeli za nią.

Mundańczycy przeszli, ich głosy ucichły. Dor zamyślony szedł dalej. Skoro Iren tak się od nich różniła, to co z nim? Nikt nie zwrócił na niego uwagi, chociaż jego strój tak się różnił od odzienia mężczyzn, jak ubranie Iren od odzieży kobiet. Zastanawiał się nad tym, idąc ulicami. Może Mundańczyków tak zafrapowały nogi dziewczyny, że go nie zauważyli? To byłoby zrozumiałe.

Biblioteka była wspaniałą budowlą z niezmiernie dziwnym wej­ściem. Drzwi kręciły się w kółko i kręciły, nigdy się właściwie nie otwierając.

Dor stał obok, nie wiedząc co zrobić. Mundańczycy mijali chłopca, nie zwracając nań uwagi, pomimo jego wyraźnej odmienności. Nagle zdał sobie sprawę, że to działanie magii - wreszcie pojął część mundańskiej tajemnicy. Sprawiał wrażenie jednego z nich. Gdyby wyszedł poza magiczne pole, okazałby się cudzoziemcem, jak Iren. Ona na szczęście była ładną dziewczyną, więc jej to nie zaszkodziło. Jemu mogło nie pójść tak gładko.

Iren nie było widać; pewno nie chciała się narażać na komentarze Mundańczyków. Pojawiła się, gdy odeszli.

Mundańczyk podszedł do drzwi, wyciągnął rękę i popchnął je. Cząstka pojechała ku przodowi, a człowiek szedł wraz z nią. Takie to proste, jeśli się już raz widziało ich działanie!

Chłopak podszedł zdecydowanie do drzwi i popchnął je. Za­działały jak zaczarowane - czyli jak naturalne zjawisko w Xanth - i znalazł się W środku. Stał w wielkiej sali, pełnej ław i stołów, o ścianach pokrytych półkami zapchanymi książkami. To istotnie by-la biblioteka. Teraz powinien odszukać owego znakomitego badacza,, który rzekomo się tu znajduje. Może w dziale historycznym?

Przeszedł przez salę ku ścianie z książek. Przejrzy je i stwierdzi, czy któraś się nadaje. Nie będzie chyba zbyt trudno...

Uświadomił sobie, że ludzie gapią się na niego, zatrzymał się.

O co chodziło?

Zbliżała się ku niemu starsza kobieta o surowej twarzy.

Po chwili zmieszania zdał sobie sprawę, że wyszedł poza pole magii i teraz widziano go bez magicznej osłonki. Arnold miał rację. Sam jeden Dor niczego by nie dokonał.

Co się stało z centaurem? Obejrzał się na drzwi - i zobaczył kiwającą w jego kierunku Iren. Pospieszył ku niej, a za nim mundańska kobieta. .

Dor zwrócił ku niej twarz,

Kobieta, zakłopotana, przerwała.

Ubranie Dora pozostało takie same. To tylko kobieta inaczej je
widziała, dzięki magii.

To dlatego Dor znalazł się poza polem magii! Odszedł dość daleko od drzwi. To oczywiste, że wielki centaur nie mógł się zmieścić w takiej małej przegródce.

Iren zniknęła, a potem znów się pojawiła.

Dor wyszedł przez obrotowe drzwi i powędrował wokół bu­dynku. Z tyłu znajdowały się podwójne drzwi, otwierające się tak szeroko, że swobodnie przedostałby się przez nie samochód. Dor wszedł tamtędy, mijając kilku mężczyzn ustawiających paki książek.

Dor podszedł do drzwi i otworzył je szeroko, a potem przeszedł przez nie tak wolno, by pozostali za nim nadążyli. Wyczuwał słaby zapach ogra i centaura, więc wiedział, że są w pobliżu.

Za drzwiami ujrzał długie, wąskie przejścia, biegnące pomiędzy regałami obładowanymi pudłami. Nie miał pojęcia, co robić, no i nie był pewny, czy centaur zmieści się w takim przejściu. Po chwili ukazała się Iren i poinformowała go, że Arnold czuje się tu jak w domu.

Dor zajrzał tam niechętnie. Miał szczęście - lecz jakiego rodzaju? Był tam okularnik w średnim wieku, zagłębiony w papierach.

Mężczyzna spojrzał, mrużąc oczy,

Człowiek zdjął okulary i potarł zmęczone oczy.

Tamten wstał i wyszedł ze swego pokoiku. Był niewysoki i przy­garbiony, łysiejący, poruszał się bardzo powoli. Niejasno przy­pominał Dorowi Arnolda. Odszukał starą, wielką księgę, zdjął ją, odkurzył, położył na małym stoliku, przekartkował.

Pojawiła się Iren.

Zerknął na nią trochę tylko zaskoczony.

Archiwista znów się zadumał.

Mundańczyk zdjął okulary i starannie je wytarł. Założył je akurat na czas, by dostrzec pojawiającą się dziewczynę.

Tym razem archiwista zamrugał z większą emfazą.

Tamten podszedł do miejsca, gdzie przed chwilą była Iren.

O, nie! Teraz on był poza magicznym polem, więc magia nie ujednolicała języków, którymi mówili. Chłopak nic nie mógł na to poradzić; Arnold musiał się przesunąć.

Iren pojawiła się tuż obok archiwisty. Najwyraźniej nie uważała, bo przecież mogła go dostrzec nawet będąc w magicznym polu.

Centaur zmienił pozycję i dziewczyna zniknęła, a Mundańczyk przemówił zrozumiale:

Iren pojawiła się nieco dalej.

Mundańczyk blado się uśmiechnął.

Dor zorientował się, że archiwista im nie wierzy.

Dor zamknął usta. Księga milczała.

Zdumiony archiwista przyjrzał się jej, a potem spojrzał na Dora.


Archiwista poszedł w stronę swojego pokoiku.

Centaur zjawił się nagle przed pokoikiem archiwisty. Za nim stali ogr i golem.

Arnold przykłusował, niemal ocierając się bokami o regały, wyciągnął rękę.

Mundańczyk uścisnął dłoń centaura. Bardziej uspokajały go okulary Arnolda i jego sposób bycia niż niepokoiły jego kształty.

Zagłębili się w fachową dyskusję, zapominając o Dorze. Ożywiali się coraz bardziej, szacując swe umysły i informacje. Bez wątpienia byli podobni.

Znudzona Iren wyhodowała w hallu kakaowca i rozdzieliła gorące kubki pomiędzy Dora, Smasha i Grundiego. Wiedzieli, jakie to ważne, by Arnold nawiązał dobre stosunki i pozyskał współpracę Mundańczyka, co ułatwi im poszukiwania.

Czas płynął. Obaj uczeni zagłębiali się w starożytnych księgach, rozważali najdrobniejsze niuanse, szczegółowo wypytywali Dora o wskazówki, jakie dał mu Król Trent osobiście i, w widzeniu, aż wreszcie zakończyli te ożywione poszukiwania. Mundańczyk przyjął kubek kakao, nareszcie odprężony.

Spodobało się to obu archiwistom. Żaden z nich nie pomyślał o tak prostym sposobie.

Pozostawił ją Dorowi. To i inne posiadane przez nas wska­zówki oraz fakt, że zamierzał wybrać się w średniowiecze, w góry, w pobliżu czarnych wód. W Mundanii, jak poinformował mnie mój przyjaciel, jest wiele miejsc odpowiadających temu opisowi. Sądzimy więc, że jest on dokładny - albo woda istotnie jest czarna, albo jest tak nazywana. Tak się składa, że jest w Mundanii duży obszar wodny zwany Morzem Czarnym. Wpada do niego wiele dużych rzek.

Otaczają je wysokie góry. Ale to za mało, by uznać je za poszukiwane przez nas miejsce. To tylko jedna z wielu możliwości. Arnold uśmiechnął się.

Dor spojrzał. Był to atlas, z mapą jakiejś obcej, mundańskiej krainy. Na mapie widniało miejsce oznaczone słowem “ONESTI”.

Dor przypomniał sobie, z jakim naciskiem Król Trent mówił o prawości, jakby nadawał temu jeszcze inne znaczenie. Pamiętał, jak dobrze Król wiedział o jego kłopotach z ortografią. Nikt poza nim nie napisałby tak tego słowa - ONESTI.

Przypominało to zupełnie Arnolda. Być może tych dwóch spotka­ło się dzięki zadziałaniu jakichś tajemniczych układów przeznaczenia. Czy w Mundanii w ogóle działało przeznaczenie albo szczęście? Może i działały - jeżeli był tu magiczny przesmyk.

I golem odsunął się od Iren, która miała zamiar go kopnąć.

Wyciągnął niewielki srebrny pieniążek, ponownie zerkając na nogi dziewczyny.

Zmarszczyła brwi.

Ale, jak zwykle, nie była tak całkiem niezadowolona.

Arnold i Ichabod uścisnęli sobie dłonie - dwie bardzo po­dobne do siebie istoty. Dor impulsywnie wyjął jedną ze złotych mo­net z uratowanego przez siebie pirackiego skarbu.

Człowiek ocenił ciężar monety.

Wmieszał się centaur.

Był już wczesny wieczór. Ichabod poszukał w innych pomieszczeniach i przyniósł płachty, ażeby okryć centaura i ogra. Potem Arnold i Smash wyszli razem z biblioteki, wyglądając jak dwaj potężni robotnicy w togach, ciągnący między sobą zasłoniętą pakę. Zadziałało to równie dobrze, jak czar niewidzialności - nikt nie zwrócił na nich uwagi. Wracali do Xanth.







9.


Taktyka onesti


Podróż powrotna nie zaprowadziła ich aż do domu. Dotarli jedynie do północno-zachodniego krańca Xanth, gdzie przesmyk łączył go z Mundanią. Natychmiast po znalezieniu się na terenie działania magii Iren zabrała się do uzupełnienia swej kolekcji nasion. Smash powalił galaretowca, wyjadł galaretę, a z rozdętego pnia sporządził-zgrabną łódkę. Arnold badał otoczenie, czyniąc krótkie wypady do Mundanii - po to tylko, by sprawdzić, czy się zmieniła. Dor towarzyszył mu i przepytywał piasek. Opis ludzi ostatnio widzianych przez piach pozwalał im na określenie mundańskiego czasu i miejsca.

Zmiany następowały nieprzerwanie. Kiedy ktoś z Xanth prze­chodził do Mundanii, tkwił w tych samych ramach czasowych aż do powrotu; jednakże każdy, kto szedł za nim, mógł dostać się do całkowicie odmiennego punktu przestrzenno-czasowego. Arnold tłu­maczył im, że to tak, jakby nie zdążyć na jeden statek i wejść na pokład następnego; osoba z pierwszego statku mogła powrócić, lecz ten, kto był na lądzie, mógł nie “złapać” właśnie tego statku, który akurat, odpływał. W ten to sposób, jak sądzili, Król Trent przedostał się do miejsca zwanego “Europą” w czasie zwanym “Średniowieczem”. Natomiast oni znaleźli się w miejscu zwanym “Ameryką” w czasie zwanym “Współczesnym”. Przesuwanie się czasów i miejsc wyglądało na przypadkowe. Było jednak bardzo prawdopodobne, że istniał jakiś schemat tych zmian, którego nie byli w stanie pojąć. Musieli więc zlokalizować potrzebną im kombinację przestrzenno-czasową i przejść przez to “okno”, zanim się zmieni. Jak wywnioskował Arnold na podstawie swoich obserwacji, takie “okno” utrzymywało się od pięciu minut do godziny, a osoba stojąca na brzegu “okna” przedłużała na jakiś czas jego otwarcie; sprawiało to takie wrażenie, jakby nie mogło się zamknąć “okno”, z którego ktoś akurat korzystał. Przypominało to mundańskie drzwi obrotowe - tkwiąca w nich osoba mogła
chwilowo powstrzymać ich obrót, dopóki ktoś inny nie musiał z nich
korzystać.

Po trzech dniach zaczęło ich to nudzić. Iren skompletowała swoją kolekcję nasion i zaczęła się niepokoić. Smash wykończył łódkę i załadował do niej zapasy. Grundy sporządził dla siebie gniazdko na dziobie i podsłuchiwał stamtąd toczące się w pobliżu morskie życie. Arnold i Dor wędrowali plażą.

Nie przypominało to żadnej z osób, których Dor poszukiwał. Ja­kiś zły Mag musiał zaczarować tego człowieka - może przy próbach stworzenia nowego, mieszanego gatunku? Zawrócili i weszli z powro­tem do Xanth. To na pewno nie było ich okno.

Barwa morza zmieniała się często. Było czerwonawe, gdy pierw­szy raz tu przyszli, i czerwonawe, gdy powrócili z Mundanii - byli “zamknięci” w tym właśnie mundańskim aspekcie. Potem jednak zmieniło się w błękitne, żółte, zielone i białe. Teraz było pomarań­czowe i przechodziło w purpurę. Kiedy już całkowicie spurpurowiało, ponownie poszli na zachód.

Przygnębieni powrócili na wschód.

Kiedy dotarli “do miejsc pytań”, Dor ujrzał tam wielkie drzewo o szerokich liściach, które tam przedtem nie rosło. Na pewno było to zupełnie odmienne miejsce. Fakt ten sam w sobie niewiele jednak znaczył - krajobraz zmieniał się wraz z aspektami .Mundanii, niekiedy nawet dość dramatycznie. Zmieniał się nie tyle czas, co geografia - czasem teren był płaski i nagi, czasem silnie pofał­dowany. Wspólna dla tych obrazów była tylko linia brzegowa - morze na południu, stały ląd na północy. Arnolda niezmiennie intry­gowało znaczenie tego faktu, ale Dor nie przywiązywał do tego wagi.

Wtem dotarło do niego. Nerwy chłopaka zawibrowały podniece­niem.

Dor pognał na wschód, serce waliło mu jak młot. Czyż może w to uwierzyć?!

Wskoczyli do łodzi. Smash popychał ją gwałtownie naprzód. Potem efekty jego pracy osłabły. Dor spojrzał i stwierdził, że ogr bardzo się wysila, lecz z niewielkim skutkiem.

Dor i Iren wychylili się przez burty łodzi i desperacko wiosłowali rękoma; powoli posuwali się naprzód. Dopłynęli wreszcie w pobliże centaura.

Arnold przykłusował przez płyciznę i z trudem wdrapał się na pokład, kołysząc przy tym łodzią. Do środka chlapnęło trochę morskiej wody. Łódź była mocna -jak przystało na dzieło ogra - ale wciąż jeszcze czuć ją było galaretką cytrynową (zwłaszcza po za­wilgoceniu),

Centaur stał pośrodku, patrząc w przód. Iren siedziała na dziobie, jej zielone włosy rozwiewała bryza. Straciły kolor, jak tylko znaleźli się w bez-magicznym obszarze - i to nasunęło Dorowi pewną myśl. Kolor włosów dziewczyny był najlepszą wskazówką co do natury otaczającego ich świata.

Chłopak siedział na rufie łodzi, a Smash, stojąc obok, energicznie popychał drągiem czółno do przodu. Byli teraz w magicznym polu centaura! ogr dysponował całą swoją mocą, więc łódź mknęła szybko. Czarne fale prędko umykały w tył.

A więc ich pierwsza podróż miała sens.

Łódź płynęła wspaniale, bo Smash był krzepkim ogrem. Posuwali się wzdłuż falistej linii brzegowej, z zatoczkami i zatokami.

Dał upust swemu dydaktycznemu zacięciu i rozpoczął historyczną opowieść. Nie zainteresowany tym Smash naburmuszył się, Grundy zasnął w swym gniazdku, ale Dor i Iren słuchali pilnie. Ogólnie rzecz biorąc, chodziło o to: około trzysta lat temu w tym regionie Mundanii istniało olbrzymie imperium, zwane - tak to przynajmniej zrozumiał Dor - Roam, czyli Wędrownia. Może dlatego, że było tak rozległe. Z czasem imperium owo uległo korupcji i osłabło. Wówczas z rozległych obszarów na wschodzie wtargnęło uprzednio pokojowo nastrojone plemię Hunów (chyba skrót od “Hungries” - wygłodniali, gdyż wielki był ich apetyt na władzę), spychając inne plemiona. Zalali oni imperium Roam i zniszczyli większą jego część. Kiedy wódz Hunów, Attaboy, zmarł z nie-strawności, pokonano ich i odepchnięto na wschód, na wybrzeże owego Morza Czarnego, którego wody miały barwę ich usposobienia. Walczyli tam jakiś czas pomiędzy sobą, jak to zwykle czynią ludzie w czarnym nastroju, a potem znów się zjednoczyli i nazwali Bulgarami. Ale owi Bule zostali wypędzeni ze swej nowej ojczyzny przez mnę dzikie plemię, Turków, zwanych Khazarami. Niektórzy Bulowie uciekli na północ, inni na zachód - i w tym właśnie regionie osiedlili się ci zachodni, tu, na zachodnim brzegu Morza Czarnego. Nie mogli iść dalej, bo zamieszkiwało tam następne dzikie plemię, Awarowie. Awarowie władali wielkim imperium we wschodniej Europie, ale teraz chyliło się ono ku upadkowi, do czego przyczyniały się walnie zajadłe ataki Khazarów. W tym czasie - około mundańskiego AD 650 (liczba związana z pewną mundańską religią, nie wyznawaną nigdzie w tym rejonie) istniała tu chwiejna równowaga pomiędzy trzema siłami - Awarami, Bułgarami i Khazarami; ci ostatni dominowali. Dla Dora było to zbyt skomplikowane. Te wszystkie dziwaczne plemiona, zdarzenia, cyfry - zawiłości Mundanii były o wiele bar­dziej zagmatwane niż proste, magiczne wydarzenia w Xanth! Łatwiej stawić czoła smokom i gryfom niż Awarom i Khazarom. Smoki przynajmniej były zrozumiałymi stworzeniami.

Dziewczyna milczała. Dor podzielał je troskę. Czy mogli być pewni, że Król Trent żyje - teraz, kiedy tylko krok dzielił ich od odnalezienia go? A jeżeli nie żyje, to co wtedy?

I poklepał swą torbę z zaklęciami.

Płynęli dalej. Smash niezmordowanie “napędzał” łódź. Brzeg stopniowo skręcał ku południu, więc oni również. O zmierzchu zeszli na ląd, rozpalili ognisko i przygotowali kolację. Na noc powrócili na łódź, by nie prowokować mundańskich nocnych zagrożeń. Grundy doniósł, że w Morzu Czarnym było niewiele ryb i że wcale nie było tu potworów. Jest bezpiecznie, dopóki nie nadejdzie sztorm.

Potem Arnold poświęcił jedno ze swych cennych zaklęć. Otworzył pojemniczek z wiatrem, odpowiednio go nakierowując. Wiatr powiał ku południowemu zachodowi, wydymając postawiony przez nich mały żagiel. Łódź mknęła ku celowi, a ogr mógł nareszcie odpocząć. Kolejno sterowali. Grundy wypytywał ryby i wodne rośliny o kie­runek, Dor przepytywał wodę, a Iren wyhodowała kompasowca, wskazującego stronę wielkiej rzeki, do której chcieli dotrzeć.

Przypomniało to chłopakowi o magicznym kompasie. Wyjął go i przyjrzał się wskazówce, mając nadzieję, że kieruje się ona ku Królowi Trentowi. Celowała jednak w Arnolda, a kiedy centaur trzymał kompas - w Dora. Kompas był wiec bezużyteczny.

Trudno było zasnąć w łódce. Dor leżał patrząc w gwiazdy. Wtem zmieniły gwałtownie pozycję-zrozumiał, że spał, a teraz się obudził. Znowu się przesunęły. I znów się zbudził - Grundy wołał go do za­jęcia miejsca przy sterze. Śnił, że nie śpi. To było bardzo wyczerpu­jące - niemal wolałby nocne mary.

Rankiem znaleźli się u olbrzymiej delty rzecznej - sieci piaszczys­tych łach, kanałów i wysp - którą płynął powolny nurt. Smash musiał zmienić ustawienie wielkich wioseł i wiosłował pod prąd. Mimo to łódź posuwała się dość szybko. Iren wyhodowała ciastkowca i kar­miła jego owocami Smasha, by ogr nie osłabł z głodu. Łykał je w ca­łości, nie przerywając wiosłowania. Dor trochę mu zazdrościł owego zapału do pracy i do jedzenia.

Po zastanowieniu się doszedł jednak do wniosku, że nie tego zazdrości Smashowi. Chodziło mu o uwagę, jaką dziewczyna poświę­cała ogrowi. Nie chciał być uważany za własność jakiejkolwiek dziewczyny, a zwłaszcza tej - a jednak zawsze czuł się urażony, kiedy Iren kierowała swą uwagę w inną stronę. Wiedział, że było to niedorzeczne. Smash potrzebował mnóstwo pożywienia, by nie stracić sił do wiosłowania. Potężna siła ogra stanowiła jego wkład w ich wspólną wyprawę. A jednak Dor stale się z tym gryzł. Myślał sobie, że to ON powinien mieć takie potężne mięśnie i niewyczerpaną wytrzy­małość, a Iren powinna wkładać ciastka do JEGO ust.

Kiedyś, przypomniał sobie chłopak, był wielki - a przynajmniej pożyczył sobie ciało rosłego, mocarnego barbarzyńcy, może jakiegoś Awara, Bułgara czy Khazara - i przekonał się wtedy, że siła ani nie rozwiązuje wszelkich problemów, ani też sama z siebie nie daje szczęścia. Jednakże w tym momencie jego egoistyczne odczucia nie współbrzmiały z roztropnością umysłu.

I Dor od razu poczuł się lepiej.

Gały dzień płynęli w górę rzeki - porzucając szerszy kanał dla węższego, a ten dla jeszcze węższego. Napotkali nielicznych rybaków, ale nie wyglądali oni jak A, B czy K. Ujrzawszy potężną postać Smasha pozostawili łódź w spokoju. Arnold miał rację - codzienne życie w Mundanii było okropnie nudne i nigdzie nie kręciły się wojska. Pod tym względem Mundania przypominała Xanth,

Upłynąwszy spory kawałek przybyli do brzegu i rozbili obóz na noc. Dor nakazał ziemi, by podniosła alarm, gdyby zbliżało się cokolwiek - cokolwiek większego od mrówek - i umościli się pod parasolowcem wyhodowanym przez Iren. Bardzo się przydał, bo w nocy padało.

Trzeciego dnia płynęli w górę dopływu o bystrym nurcie, podą­żającego do wielkiego łańcucha Karpat. Miejscami trzeba było przenosić łódź. Smash unosił po prostu łódkę wraz z całą zawartością, kładł ją na głowie i przytrzymując potężnymi, obleczonymi w rękawi­ce łapami, przenosił przez bystrzyny.

Popołudniem trzeciego dnia dotarli wreszcie do Królestwa Onesti, a przynajmniej do jego głównej fortecy - Zamku Onesti. Dor zastanawiał się, czy Król Trent i Królowa Iris, podróżując bez pomocy magii, zdołali tu dotrzeć równie szybko. Może nie zdawali sobie sprawy z uciążliwości podróży? Wkrótce się dowiedzą.

Dor usiłował dowiedzieć się od kamieni i wody w rzece, ale woda stale się zmieniała, więc nie mogła nic pamiętać, a kamienie twierdziły, że w ostatnim miesiącu nikt tędy nie przechodził. Widocznie Król wybrał inną drogę, prawdopodobnie łatwiejszą. Może Król Onesti przysłał eskortę i jechali na mundańskich koniach przeznaczonym dla nich szlakiem? Tak, mogło tak właśnie być.

Zbliżyli się do okazałego zamczyska. Wielkie ściany, utworzone z potężnych głazów, wiodły do frontowej bramy. Fosy nie było; to była górska twierdza.

Podeszli do bramy. I tak była to jedyna droga do wnętrza budowli.
Mur biegł przez las od południa, a od zachodu i pomocy łączył się
z urwistymi ścianami górskimi. Znajdowali się po wschodniej stronie,
którędy wiodło strome dojście. :

Dor zapukał. Odczekali chwilę. Zapukał ponownie. Wciąż żad­nej reakcji. Teraz Smash postukał palcem we wrota, wstrząsając nimi.

Ze skrzypnięciem otworzyło się okienko wycięte w bramie. Za kratą ukazała się twarz.

Strażnik stał wewnątrz, patrząc jak ogr ciska wielkie wrota ze zbocza góry,

Wszystko, co mógł teraz robić, to starać się wybrnąć jak najlepiej z trudnej sytuacji, a spokój bardzo był w tym przydatny.

Otumaniony strażnik zawrócił i poprowadził ich do wnętrza zamku. Pojawili się inni strażnicy, zwabieni tumultem, wyciągając miecze. Smash łypnął ku nim i szybko się wycofali, chowając miecze do pochew. .

Wkrótce dotarli do wielkiej sali bankietowej, gdzie znajdował się tron Króla Onesti. Siedział on u szczytu olbrzymiego, drewnianego stołu, zastawionego puddingami. Powstał gniewnie, ukazując nad stołem potężne brzuszysko, gdy Dor zbliżył się do niego.

Potem zadziałało magiczne pole centaura i słowa Króla stały się zrozumiałe.

Król nachmurzył się gniewnie. Dor nagle zdał sobie sprawę, że to wszystko nie tak, że Król Trent tu nie przybył, że mieszkańcy Onesti nic o nim nie wiedzieli. To jedna wielka pomyłka.

Dora ogarnęła rozpacz, ale stojący za nim Arnold wyszeptał:

Król Oary przyjrzał się ogrowi. Jego czerstwa twarz pobladła. Sprawiedliwy gniew przerodził się w niespokojną przebiegłość.

Nie spodobało się to Dorowi. Król Oary nie wywarł na nim dobrego wrażenia, nie miał ochoty dzielić z nim posiłku. Jednak puddingi wyglądały smakowicie, no i pragnął się dowiedzieć czegoś o Królu Trencie. Zgodził się wiec niechętnie.

Służący podsunęli krzesła Dorowi, Iren i Smashowi. Grundy, zbyt
mały, by siedzieć na krześle, przycupnął na brzegu stołu. Arnold po prostu stał obok. Wniesiono więcej puddingów i dzbanów z napojami. Zaczęli jeść.

Pudding był gęsty, z owocami, zadziwiająco smaczny. Dor wkrótce odczuł pragnienie, bo pudding był ostro przyprawiony, więc napił się - i stwierdził, że ów napój to coś pośredniego pomiędzy słodkim piwem z piwobaryłowca a ostrym winem z winowca. Nie wiedział, że takie drzewa rosną w Mundanii. Pewno tu nie rosły zresztą. Ale napój był mocny i dobry, kiedy się już do niego przyzwyczaiło.

Pozostali również zajadali ze smakiem. Porządnie zgłodnieli podczas podróży w górę górskiej rzeki, a nie zatrzymywali się przecież na posiłek przed dotarciem do zamku. Smash zwłaszcza pochłaniał puddingi i dzbany napoju, zadziwiając tym pałacową służbę.

Wino było jednak mocniejsze niż napoje, do których byli przy­zwyczajeni, więc czujność Dora szybko się rozwiała. Grandy zaczął , tańczyć na stole - zwyczaj ten przejął od mundańskiego imigranta do Xanth. Nazywał to “Skocznym Tańcem Pijanego Marynarza” i rzeczywiście tak to wyglądało. Spodobało się to Królowi Oaremu, zaklaskał więc pulchnymi dłońmi.

Arnold i Iren jedli z większym umiarkowaniem, ale organizm centaura wymagał obfitego pożywienia, więc i on jadł sporo. Dziewczynie puddingi zasmakowały, nie mogła się zbyt długo powstrzy­mywać.

Iren także to pojęła.

Król skinął głową.

Czyżby to o czymś świadczyło? Dor jadł dalej, przysłuchując się i mając nadzieję, że Iren wydobędzie z otyłego monarchy jakieś użyteczne wiadomości. Działo się tu coś dziwnego, ale chłopak nie wiedział, co robić, zanim nie zdobędzie konkretniej szych infor­macji.

I wdzięcznie wydęła usta. Chłopak nigdy wcześniej nie widział, by tak robiła - to jakaś nowa mina.

Arnold zerknął na Dora, przelotnie marszcząc brwi. Wciąż nie dowierzał Królowi Oaremu.

Król przerwał i zajął się następnym puddingiem. Potwory z fantastycznej krainy - czy mogło się to odnosić do Xanth? - zastanawiał się Dor. Może jakieś nocne mary znalazły drogę, zamieszkały w Mundanii i dały początek dziennym koniom? Bardzo intrygujące domysły.


A więc Król Oary był w rzeczywistości regentem na czas nie­obecności właściwego Króla - zupełnie tak, jak Dor w Xanth. Ale ten Król gorąco pragnął zachować tron. Czyżby nieczysto zagrał ktoś inny niż Khazarowie?

Dor stwierdził, że opiera głowę o stół, walcząc o miejsce z puddingiem. Musi być bardzo śpiący!

Wstrząsnęło to chłopcem, ale dalej nie mógł oderwać głowy od stołu.

Król Mag! To zabawne, szeptać z głową wspartą o stół, ale całkowicie poufnie. Nos Dora niemal skrył się pod puddingiem.

- Czy to był Król Trent?

Do sali wpadło wielu strażników.

Smash - chociaż wlał w siebie potężne ilości pełnego narkoty­ków, napitku - znalazł siły, by wstać i walczyć. Dor słyszał hałas, ale był odwrócony w złym kierunku. Strażnicy atakowali, wrzeszczeli, cofali się.

Tumult przycichł.

Dor wiedział, co się stało. Smash wyszedł poza obszar magii i stracił swą nadludzką siłę. Teraz dzbany narkotycznego napoju pokonały go, jak każdą niemagiczną istotę.

Chłopak wiedział, że przegrali.























10.


Nienawiść, miłość


Dor zbudził się z bólem głowy. Leżał na niemile pachnącym sianie, w ciemnej celi. Coś umknęło, kiedy się poruszył. Podejrzewał, że to był szczur; uważał, że roiło się od nich w Mundanii. Może to dobrodziej­stwo losu; magiczne, nocne stwory w Xanth bywały straszliwe.

Usłyszał stłumione szlochanie. Na chwilę wstrzymał oddech, by upewnić się, że to nie jego szloch.

Usiadł, próbując wypatrzyć w mroku choć odrobinę światła. Jego oczy dostrzegły nikłą poświatę i blask wzmógł się - wydawało się, że to świeca, stojąca gdzieś daleko. Pomiędzy nim a światłem była ściana - lśnienie przedostawało się poprzez szczeliny.

Zbadał, skąd dochodził szloch. Dobiegał on z sąsiedniego po­mieszczenia, oddzielonego od jego celi przegrodą z masywnych kamieni i wielkich drewnianych bali. Cele, wydrążone wokół funda­mentów, musiały znajdować się w niższych częściach zamku. W prze­grodach , ziały, szczeliny na tyle spore, że mógł przez nie prze­łożyć -ramię, za wąskie jednak, by zdołał się przez nie przecisnąć.

I on to sprawdził.

Odpowiedzi nie było.

Dor nie miał już żadnych wątpliwości - magia przestała działać. Ogr nie rymował, a włosy Iren utraciły swą barwę. Magia miała dziwaczne ścieżynki i uboczne efekty, których utrata była bardziej dojmująca niż brak jej głównych przejawów. Ale to owe główne prze­jawy miały życiowe znaczenie. Pozbawiony magicznej siły Smash chyba nie zdoła się uwolnić z lochów.

Nikt nie odpowiedział. Grundy chyba uniknął złapania. Był to dla nich pomyślny znak.

Jeszcze jeden Szczęśliwy traf. Gdyby Ogr odzyskał siły, owe rękawice byłyby bardzo przydatne. Strażnicy zamkowi najwyraźniej nie zdali sobie sprawy z tego, że rękawice nie były skórą Smasha. Nie zdjął ich przy posiłku. W tym przypadku brak manier okazał się korzystny.

Ból głowy powoli mijał. Dor zbadał drzwi swojej celi. Były z mocnego mundańskiego drewna, zużyte, ale nie do tego stopnia, by zdołał je wyłamać, W tych warunkach były za mocne r dla Smasha - próbował, lecz nie zdołał wyważyć drzwi od swej celi. Dopóki cen­taur nie znajdzie się w pobliżu, nie mają żadnych szans na uwolnie­nie się.

. Drzwi zamykały się od zewnątrz. W śliskiej, kamiennej podłodze był tylko jeden otwór - kloaka, głęboka dziura, cuchnąca odcho­dami. Nikt nie wyjdzie nawet dla załatwienia potrzeb naturalnych. Smash uderzył w ścianę pięścią.

Chłopak zerknął na zewnątrz przez szpary w drzwiach. Czyżby przesunęło się migotliwe światło świecy? Strażnik pewno usiłował podsłuchiwać. Król Oary oczywiście chciał poznać ich sekrety, a Iren mogła niechcący zdradzić ten największy. Musiał ją ostrzec - ale tak, by strażnik się nie połapał. Mogli to wykorzystać.

Podszedł do dzielącej ich ściany.

Ustalili sygnały: jeden uścisk - prawda, dwa - kłamstwo. Teraz mogli rozmawiać, dochowując tajemnicy, nawet wtedy, gdy ktoś podsłuchiwał.

Ale czy dobrze to wymyślili? Czy skłoni to strażników, by zaprowadzili Iren do stajni, gdzie mogłaby spotkać Arnolda, czy też nie zadadzą sobie tego trudu? Wprowadzanie w błąd było dużo trudniejsze niż mu się kiedyś wydawało. Zaniepokoiła się nagle.

Dor dostrzegł coś kątem oka. Ścisnął dłoń Iren, by zwróciła na to uwagę. Strażnik cicho odchodził. Najprawdopodobniej spieszył złożyć: najświeższy raport.

Ostrzegawczo ścisnęła jego rękę.

Blask świtu przesączył się przez szpary w suficie w pobliżu tego, co uznali za wschodnią ścianę. Ale kąt nachylenia promieni był zły - i Dor doszedł do wniosku, że osadzono ich pod zachodnią ścianą, ponad urwiskiem, gdyż docierało tu odbite światło. Z przeciwnej strony blask powinien być o wiele jaśniejszy. Przekopanie się na zewnątrz nic by nie dało, nawet gdyby zdołali to uczynić. Jak zejść z urwiska?

Strażnicy przynieśli Smashowi wielki kosz chleba i baryłkę wody.

Z wodą było trudniej. Nie dano im kubków, a Dorowi coraz bardziej chciało się pić. Chyba była to reakcja na wypite poprzedniego dnia wino. Pożyczył w końcu jedną z rękawic ogra, napełnił ją wodą i przecisnął do celi Iren.

Pogryzając chleb, trzymany w lewej dłoni, przesunął prawe ramię przez szparę w ścianie. Myślał, że chce omówić dalsze plany.

Co mówiła? Dwukrotny uścisk wskazywał na odwrotność, na przeciwieństwo tego, co powiedziała. Przeciwieństwo nienawiści?

Nastąpiła długa pauza. Zajrzał przez szczelinę i dostrzegł pasmo włosów; jak tego oczekiwał, straciły zielonkawy odcień. Wtem zdał sobie sprawę, że zapomniał o sygnale. Z opóźnieniem zasygnalizował więc - dwa razy.

Parsknęła - nie był pewny, z rozbawienia czy gniewu.

Jednak tylko musnęła wargami palce chłopca.

Dwukrotnie ucałowała jego dłoń.

Teraz leciutko go ukąsiła, dwa razy. Nie wiedział, co to znaczyło. Była to tylko odmiana ich starej gry, nic więcej, ale skłoniła Dora do zastanowienia się nad ich wzajemnymi stosunkami. Znali się od dzieciństwa. Zawsze zazdrościła mu pozycji Maga, stale mu dokuczała i nasyłała na niego swe rośliny - i zawsze towarzyszyło jemu przekonanie, że są dla siebie przeznaczeni. Opierał się temu równie gwałtownie jak ona - jednak, w miarę jak dorastali, zaczynało się ujawniać zainteresowanie płcią odmienną - najpierw w pozornie niewinnych zabawach, potem bardziej skrycie, ale konkretniej. Kiedy miał dwanaście lat, a ona jedenaście - pocałowali się pierwszy raz było to dla obojga wielkie przeżycie. Od tej pory ich sprzeczki f łagodziła świadomość, że w sprzyjających okolicznościach mogą być siebie źródłem nowych radości. Rozkwit dziewczyny wzmógł tę wiadomość, a w ich zwady wdarł się element seksualny, jak wówczas, K kiedy w fosie zdarli jedno drugiemu ubranie. Związki owe nabrały znaczenia teraz, kiedy nie byli pewni swego losu. Iren była w tej chwili p wszystkim, co miał. Czemuż mieliby się sprzeczać w tych, być może, ostatnich godzinach?

To zaczynało być poważne! Czuł jednak to samo. Chciał być, zawsze przy niej. Nie stosowali teraz sygnałów, grając w “przeci­wieństwa” z coraz większym zapałem i zrozumieniem. Czy była to tylko reakcja na zagrażającą im śmierć? Nie umiałby powiedzieć; ale J nie był w stanie oprzeć się narastającej fali uczucia.

Znów podniosła stawkę! Mówiła o małżeństwie! Ze zdumienia
nie wiedział, jak zareagować.

Pieściła jego dłoń.

Mimo swego udziału w ślubie Dobrego Maga Humfreya nie rozmyślał zbyt wiele o małżeństwie. Sądził, że jest to coś dla starych ludzi, jak jego rodzice. Król Trent czy Humfrey. On miał zaledwie szesnaście lat! Jednak-w Xanth wyrażenie takiego pragnienia równało się uznaniu za prawie dojrzałego do małżeństwa. Jeżeli ktoś uważał się za wystarczająco starego do żeniaczki, pragnął tego i miał chętną wybrankę, to mógł zawrzeć związek małżeński. Mógł mieć wówczas dwanaście lat albo sto. Mag Humfrey nie wydawał się dojrzały do ożenku nawet w tak poważnym wieku!

A czy on sam chciał się żenić? Chciał, jeżeli sądził, że nadchodzące godziny będą ostatnie w jego życiu-wiedział bowiem, że powinien się ożenić. Było to wymaganie stawiane Królowi. Tak jak to, że musiał być Magiem. Kiedy jednak pomyślał o długim życiu w Xanth - jego pewność znikała. Było mnóstwo czasu i wiele mogło się jeszcze wydarzyć! Jak to powiedział Humfrey-miało to zarówno swe zalety, ; jak i wady.

Ugryzła go raz, mocno, ostre ząbki boleśnie wbiły się w jego dłoń.

O tak, to stawało się serio!

Próbował wyrwać rękę, ale trzymała mocno.

Wilgotną? Tak, płakała. Może to i była sztuczka, ale całkiem go rozbroiła. Skoro to tak wiele dla niej znaczyło, czy mogło mniej znaczyć dla niego? Czy powinno?

Ogarnęła go nagła fala uczucia. Jakie to ma znaczenie, ile czasu mu jeszcze zostało, ile ma lat, czy to, gdzie są? Kocha ją przecież.

Nadal płakała, wtulona w dłoń chłopca, ale już inaczej. Nie była już zła na niego. To były łzy szczęścia. Wyglądało na to, że się zaręczyli.

Uniósł oręż, wygięty żelazny pręt, naprawdę groźnie wyglądający. Pchniecie w szczurze oko mogło oślepić.

Golem zerknął na chłopca, sprawdzając, czy aby nie żartuje, lecz uznał, że jednak nie.

Golem potraktował to jako wymysł.

Zbudziła się Iren.

Zastanawiał się jednak, czy istotnie o to chodziło.

Grundy spojrzał na niego.

Iren puściła rękę chłopca i mógł ją wyciągnąć ze szczeliny w ścianie. Ramię miał zdrętwiałe po tylu godzinach tkwienia w niewygodnej pozycji, ale nie żałował tego. Dobrze, że się zaręczyli. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że będzie z niej dobra żona. Może kłótliwa, lecz do lego był przyzwyczajony - taka była jego matka, Cameleon, w swojej fazie mądrości. Właściwie to kłótliwa, bystra kobieta wcale nie jest taka bystra, ale nikt nie zdołałby jej tego wytłumaczyć. Iren, jak i jej nieznośna matka, miała wyczucie powinności, związanych ze swym statusem. Złośliwości Królowej Iris nigdy nie godziły bezpośrednio w Króla Trenta. Jeżeli on sam, Dor, zostałby kiedyś prawdziwym Królem, to Iren nigdy nie usiłowałaby podważyć jego władzy. I chyba to było o wiele ważniejsze niż jej uroda. Musiał jednak przyznać, że stała się bardzo zgrabna. Owe muśnięcia, którymi go oczarowała - co tak sprytnie zauważył Grundy - cudownie spełniły swe zadanie. Najwyraźniej próbowała go usidlić i przez to uzyskać zaręczyny - no i udało jej się. Jak to kiedyś powiedziała Gorgona, dziewczyna miała nad nim całkowitą władzę. Gorgona nie wspomniała jednak o tym, że taka niewola jest bardzo przyjemna dla pojmanego, tak jak ciepły sweter w chłodny dzień. Dobry Mag Humfrey bez wątpienia był teraz szczęśliwy, mimo uprzednich zastrzeżeń. Tak naprawdę to męskie protesty przeciw małżeństwu przypominały protesty Iren przeciw przyglądaniu się jej nogom - stanowiły raczej pozory niż prawdę. Pojawienie się Mundańczyków kazało Dorowi wrócić do rzeczywistości. Byli to trzej strażnicy, jeden z nich niósł metalową sztabę. Zatrzymali się przed celą Iren i owym łomem wyważyli drzwi, . Najwyraźniej inaczej nie można było ich otworzyć.

Jeden ze strażników wszedł do środka i chwycił dziewczynę. Nie opierała się. Równie dobrze jak Dor wiedziała, że chodziło o oczekiwane przesłuchanie. Postara się, by zabrali ją do stajni, w której trzymali Arnolda, choćby po to, by udowodnić jej, że kłamie. Wtedy spróbuje odsunąć rygiel, blokujący przegrodę zajmowaną przez centaura, albo każe rosnąć jakiejś groźnej roślinie...

Do lochu wszedł Król Oary.

A wiec jeden z tutejszych Mundańczyków mówił po xanthyjsku! Dor zaczął się nad tym zastanawiać. To wyjaśniało podsłuchiwanie; ale gdzie ów człowiek się tego nauczył? Musiał się stykać z miesz­kańcami Xanth.

Dor skrzywił się. Mogła przeholować z bezczelnością!

Wydawała się przestraszona - i chyba tak w istocie było – lecz rozgniewały ją owe obraźliwe określenia.

Żołnierz też uznał, że wzajemne ustępstwa to najlepsze wyjście z sytuacji.

Podglądający przez szpary Dor nie widział zbyt wyraźnie twarzy strażnika, był jednak pewien, że pojawił się na niej chytry uśmieszek. Podsłuchiwacz uważał, że swoje wie - nie chciał jed­nak zdradzić swego sekretu, więc musiał wszystko przetłumaczyć Królowi.

Język! Dor klął sam siebie za przeoczenie tego szczegółu. Jasne, że to zdradziło ich tajemnicę! Król Trent musiał posługiwać się tłuma­czem -może tym właśnie człowiekiem-więc fakt, że oni rozmawiali swobodnie, natychmiast zaalarmował przebiegłego Króla Oary'ego. Wiedział, że dysponują “działającą magią” i chciał poznać umożliwia­jący to mechanizm.

- Cóż, może coś wymyślę, jeżeli przyniesiesz mi jakieś nasiona, kanalio - powiedziała Iren. - Na pewno potrafię hodować rośli­ny, jeśli tylko znajdę odpowiednie do tego miejsce.

Wspaniale! Ciągle próbowała dostać się do stajni, a tam rze­czywiście jej talent zadziała.

Mundańczycy byli jednak przekonani o swoich racjach.

Mogę zaczarować tylko rośliny.

Dwaj pozostali strażnicy pochwycili dziewczynę za ręce i przywlekli ją przed celę Dora.

Dor milczał, nie wiedząc, co zrobić.

Strażnicy zdarli z Iren żakiet i futro ze srebrzystą wyściółką, choć szarpała się i wymyślała im. Potem tłumacz złapał za brzeg dekoltu i szarpnął gwałtownie. Rozdarł przód bluzki, odkrywając piękne piersi dziewczyny. Zaszokowana tą fizyczną przemocą usiłowała zasłonić się rękami, ale dwaj pozostali trzymali ją mocno.

Dor nie zrozumiał ani jednego słowa, ale niemal natychmiast pojął sens tej przemowy. Król, tłumacz i obaj strażnicy gapili się na ciało dziewczyny, on, Dor, także. Sądził, że dziewczyna figurą nie dorów­nuje Gorgonie - ale to się zmieniło od czasu, kiedy ją ostatnio wi­dział w tak niekompletnym stroju. Miał okazję przyjrzeć się jej pod- -czas sprzeczki w fosie, lecz były wtedy, i inne “rozrywki”. W czasie podróży na południe, ku Wyspie Centaurów, dziewczyna szczelnie się okryła, no i jej wspaniałe nogi chyba skutecznie odciągnęły uwagę chłopca od innych jej uroków. Teraz przekonał się, że jej piersi zaokrągliły się. Osiągnęła dojrzałość kształtów.

Wściekły był na Króla i jego sługusów za tak bezceremonialne odsłanianie ciała Iren. Zdecydował, że nic im nie powie.

Król planował coś niecnego! Dor wolał się nie zastanawiać nad tym, co mogą uczynić Iren. Nie zniósłby, gdyby ją skrzywdzili!

Tłumacz stanął przed dziewczyną i zwinął dłoń w pięść. Zamierzył się, celując w brzuch.

Ale już było za późno. Obaj strażnicy wydobyli miecze i zbliżali się do Iren. Odwróciła się ku nim, unosząc obronnie sztabę, zdecydowana walczyć.

Nastąpiły nowe wydarzenia. Drzemiący przedtem Smash zorien­tował się w sytuacji. Gniewnie szarpnął drzwiami swej celi.

Król i strażnicy pobledli. Uwierzyli, że nadzwyczajna siła ogra płynie z jego gniewu. Jeżeli zranią Iren, gdy patrzy...

Tłumacz powoli wracał do siebie. Chyba cios nie był zbyt moc­ny.

Zrobiła tak, wiedząc, że zdołałaby umknąć dwóm uzbrojonym w miecze strażnikom i zdając sobie sprawę, że nie należy nadużywać blefu o sile Smasha. Dwaj żołnierze ostrożnie poszli za nią. Ogr, wciąż gniewny, obserwował, ale miał na tyle rozumu, by nie protestować, dopóki za blisko nie podchodzili do niej. Dziewczyna weszła do celi, strażnicy zatrzasnęli i zaparli sztabą drzwi - kryzys minął.

Nie bardzo wiedział, jak to potraktować - czy to komplement, czy dezaprobata?

Król Oary był wstrząśnięty.

Odwrócił się i wyszedł z lochów, a za nim jego kołnierze. Tłu­macz, wciąż nieco poturbowany, musiał pozostać - pozostając, jak się łudził, poza zasięgiem ich wzroku - by dalej podsłuchiwać. Lochy znów pogrążyły się w ciemnościach.

Dor wiedział, że szykowali coś gorszego, ale przynajmniej Iren nic się nie stało i częściowo uchronili tajemnicę swej magii. Mundańczycy wiedzieli, że ich więźniowie dysponują magią, ale wciąż nie mogli się domyślić, jaki mechanizm tu działa. Było to jedynie chwi­lowe wytchnienie - ale lepsze takie niż żadne.

Co zamierzała tym razem? Przesunął ramię przez szczelinę.

Ujęła jego dłoń w swe dłonie i ucałowała. Miłe to było, a jednak czuł się rozczarowany. Straciła żakiet i bluzkę...

Rozprostowała mu palce. A potem włożyła coś w jego rękę. Niemal krzyknął ze zdumienia, bo było to zimne, twarde i ciężkie. Była to metalowa sztaba.

Jasne! Strażnicy w zamieszaniu zapomnieli, że Iren zatrzymała metalowy pręt, który podniosła. Teraz Dor, miał użyteczne narzędzie lub broń. Może zdoła od wewnątrz otworzyć drzwi W sieni znajdował się jednak strażnik - chyba tłumacz, choć mogła nastąpić zmiana. Nie odważył się teraz próbować z drzwiami. Wolał poczekać. Nie mógł ryzykować użycia owego narzędzia w innej części celi, bo hałas mógłby zaalarmować strażnika i zdradzić, że chłopak ma żelazny pręt. Musieli więc zaczekać. Miał też mnóstwo do powiedzenia Iren.

Chyba się z nim przekomarzała.

Zdjął kurtkę, którą dostał od centaurów i przesunął ją przez szczelinę. Ubrała się w nią i całkiem nieźle wyglądała, chociaż kurtka wciąż się rozchylała. Czyżby dlatego uznał, że dobrze w niej wygląda? Przynajmniej strój ten ochroni ją przed chłodem oraz mieczami i dzi­dami - do tego był przeznaczony. Poza tym skryje jej ciało przed lubieżnymi spojrzeniami Króla i jego sługusów; a takie spojrzenia budziły jego zazdrość.

Powrócił Grundy.

Zastanowiła się.

Zastanowił się.

Dor był wstrząśnięty.

Roześmiała się.

Teraz on się roześmiał.

Znów ucałowała jego dłoń.

Wówczas. Dor rozważył płynące stąd możliwości i zalała go fala żaru. Iren miała wspaniałą figurę - fakt - ale najbardziej pociągała go jej lojalność. Będzie przy nim, będzie go wspierać, co by się nie zdarzyło. Zdawał sobie sprawę z tego, że potrzebuje takiego wsparcia; sam wszystko by zniweczył. Jeżeli nie szarpał nią ostry kryzys, była silna. Miała energię, jakiej jemu brakowało. Osobowość dziewczyny uzupełniała jego “ja” i wspierała go. To ona doprowadziła do wyruszenia wyprawy ratunkowej; nigdy nie osłabia w niej wola oswobodzenia ojca. Gdyby stanęła u jego boku, naprawdę mógłby być Królem.

Powrót golenia przerwał te rozważania.

Czy choć trochę magii tkwiło w tych fragmencikach ciała cen­taura? Dor wyjął swój północny słońcokamień i przytknął do owych włosów. Zdawało mu się, że w głębi kryształu dojrzał słaby blask. Ale może było to tylko odbicie bladej poświaty w celi.

Golem wykonał polecenie. Dziewczyna ułożyła nasionko na włosach z ogona centaura i pochyliła się nad nim.

Zawód. Ziarno jakby próbowało, napęczniało trochę, ale nie mogło rosnąć. Zbyt mało magii.

Iren milczała. Dor wyczuł, że stara się nie rozpłakać. Tak wie­rzyła, że zadziała jej talent magiczny.

Grundy odszedł, unosząc ziarno i włosy z ogona centaura. Dor przesunął rękę przez szczelinę i poklepał Iren po ramieniu.

Pochwyciła dłoń chłopca.

I znów te komplementy. Wkrótce odzyska energię i determinację, ale zanim do tego dojdzie - potrzebowała pokrzepienia.

Trwali tak przez - jak im się wydawało - długi czas, a Dor nie zamieniłby tej chwili na inną pomimo ich wspólnej rozpaczy. Przeży­wane razem troski wzmacniały więź między nimi, sprawiały, że ich miłość stawała się głębsza i gorętsza. .Nie wiedział, co się zdarzy w następnych dniach, ale czuł, że owe emocjonalne doświadczenia bardzo go zmieniły. Skończył się dla niego czas niedojrzałości.

Gdzieś daleko zaczął się tumult. Odgłosy te zelektryzowały ich. Czyżby? Wpadł Grundy.

Zgiełk trwał.

Odpowiedzi nie było.

Smash poszedł ku przedniej ścianie swojej celi i radośnie łupnął w drzwi.

Dor łamał sobie głowę. Co było powodem tylko częściowego odzyskania sił przez ogra?

Chłopak wyobraził sobie pozycję centaura.

Kryształ lśnił i ciemniał, wydostając się poza zasięg magii. Linia sięgała na kilka tylko dłoni w głąb celi w jego kącie i nieco dalej, w kącie Smasha.

Okazało się, że ściana jest podwójna: dwa kamienne mury i wy pełniona gruzem przestrzeń pomiędzy nimi. Smash odrzucił gruz, a potem rozwalił zewnętrzny pas muru. Zapał ogra rósł w miarę działania. Przez chmurę pyłu przedzierało się chwilami światło dnia. Wyrwał jeszcze trochę głazów, poszerzając otwór. Ukazał się stok góry, stromo opadający w gęsto zalesioną dolinę.

Smash wychylił się, porwał głaz.

Dał się słyszeć głuchy odgłos i krzyk - ktoś został strącony z grani.

Tors Arnolda ukazał się w wyrwie w murze. Centaur i ogr radośnie się uściskali.

Arnold zwrócony był teraz ku drzwiom celi, obejmując je swym magicznym polem, a Smash podszedł i wyważył je. Potem złapał za frontową ścianę i oderwał ją od podłogi. Z sufitu posypał się gruz.

W sieni znajdował się jakiś zabłąkany żołnierz. Przez chwilę w milczeniu obserwował wyczyny ogra - na koniec zemdlał. Powrócił Grundy.

Poszli. Drzwi i bramy były pozamykane, ale Smash rozwalał je bez wysiłku. Przebijał się przez stojące na drodze ściany. Wynurzyli się na wewnętrzny dziedziniec, pełen kwiatów.

Smash przebił następny otwór i wydostali się do lasu. Wkrótce byli daleko od zamku, ukryci i bezpiecznie. Znów razem, wolni - to było wspaniałe uczucie.

Wyglądało na to, że nikt.

Przyjrzał się jej. Wciąż okrywała nagi tors jego kurtką, była rozkudłana, ze smugami brudu na twarzy. Wyglądała uroczo.

Objął ją i pocałował, a ona odwzajemniła się chętnie i ulegle, jak to czynią dziewczyny, kiedy się na to zdecydują.










11.


Dobry omen


Toteż nie wiedzieli, że pole magiczne pozwala ci zrozumieć to co mówili przy tobie, że pojmujesz, co mówią - wtrącił Dor. - My nie moglibyśmy z nimi rozmawiać bez tłumacza, więc uznali, że i ty także. To właśnie, jak również fakt, że uważali cię za zwierzę...

Żołnierze zniknęli bez trudu. Sporo czasu zajęło im bowiem lizanie ran i składanie kości, które pogruchotał im Smash, uwalniając się z lochów. Dopiero po dłuższym czasie zauważyli w Zamku pewne ożywienie. Iren kazała rozrastać się najeżonym kolcami pnączom, Przedtem były utrapieniem, teraz stały się groźne. Rośliny zwiędły, kiedy znalazły się poza działaniem pola magicznego, ale plątanina kolców dalej tworzyła mocną barierę. To oraz świadomość, że w lesie grasuje ogr, skłaniało strażników do trzymania się w pobliżu zamku. Nie palili się do spotkania z istotą, która wybiła dziury w potężnych murach.

Nocą, wypoczęci podróżnicy z Xanth przystąpili do działania.

Grundy przeprowadził rekonesans w Zamku, wiedzieli więc, w której wieży mieści się królewski apartament. Król Oary był żonaty, ale sypiał samotnie; żona nie mogła znieść jego chrapania. Jadł obficie i pił dużo mocnych trunków, co ułatwiało mu zaśnięcie.

Zrobili pomost, który Smash przeniósł pod zewnętrzny mur, jak najbliżej wieży królewskiej. Tak się złożyło, że była od strony lasu. Arnold wdrapał się na ów pomost, otaczając Króla swym magicznym polem.

Iren poszukała mundańskich nasion mogących im się przydać i zebrała niewielką kolekcję. Zasadziła teraz pnące wina, a w magicz­nym polu nabrały one magicznych właściwości. Energicznie wspięły się na pomost i mury, zapuszczając wyrostki-kotwice w drewno i głazy i platforma wkrótce była mocno zakotwiczona. Arnold musiał uważać, żeby nie wczepiły się w jego nogi, dopóki rosnące części roślin nie przesunęły się wyżej. Pnące wino dotarło do gzymsu królewskiego apartamentu i zatrzymało się - pole magiczne sięgało bardziej w głąb niż w górę,

Grundy wspiął się po winorośli na ów gzyms, znalazł osłonięte miejsce i cicho zawołał na nich:

Przerwał, by porozumieć się z winoroślą.

Dorowi przyszło na myśl, że to dlatego tłumacz zwracał się do Iren “flądro” lub “dziwko”, gdyż tylko z takimi kobietami miał zwykle do czynienia Król Oary. Postanowił jednak nic o tym nie wspomi­nać, Iren. I tak miała dosyć powodów, ażeby nienawidzić Króla Oarego.

Chłopak wspiął się po winorośli i znalazł dla siebie miejsce tuż pod gzymsem.

Grundy naradził się z rośliną.

Grundy poty powtarzał, co gdzie stoi, póki chłopiec dobrze tego nie zapamiętał. Mógłby teraz dokładnie namalować wnętrze.

Westchnęła.

Miała rację. Skoncentrował się, ale niesporo mu szło. Był przy­zwyczajony, ażeby głośno mówić do rzeczy.

Roześmiała się.

Z zakłopotaniem przyznał, że nie.

Puściła jedną ręką winorośl, by uszczypnąć go w policzek, zupełnie jak kiedyś Gorgona.

Zdopingowany tym Dor skoncentrował się na magicznym mieczu, leżącym na królewskim stole. “Jęcz” - nakazał mu w myśli. Miecz posłusznie zajęczał. Oczywiście powtórzył to głośno.

Znów się skoncentrował

Wydała zduszony jęk i całkiem skryła się w puchu, co radośnie opowiedział im Grundy. Król ściągnął ku sobie puchową kołdrę, odsłaniając przy tej okazji kawałek ciała dziewoi, ku jej rozpaczy.

Dor skinął głową, sam niespokojny. Jeżeli ich podstęp się nie uda...

Ukazała się twarz dziewoi, zastępując widoczne wcześniej krąglejsze partie jej ciała.

Grandy wypatrzył nasiona, beztrosko ciśnięte w kąt. Oary był najwidoczniej zawiedziony stwierdziwszy, że torba nie zawiera skarbu; ale ucieszyły go pewnie diamenty i złoto, niesione przez pora. Chciwość nie ma granic!

Dłoń Iren wpiła się w ramię chłopca.

Dor również był zadowolony. Mówiące przedmioty nie przeraziły zbytnio Króla Oaregoy ale i tak skłoniły go do mówienia. Znów się skoncentrował. “Ale jesteśmy gdzieś na uboczu” - pomyślał do torby z nasionami.

Coraz lepiej mu szło. Nigdy przedtem nie posługiwał się w ten sposób swym magicznym talentem. To było całkiem nowe doświadczenie.

Klepnęła kołdrę, uciszając ją, potem owinęła się nią i dumnie odeszła.

Z balu rozległ się pisk i odgłos policzka.

Odpowiedział jej gardłowy śmiech.

Strażnicy wpadli do komnaty. Wkrótce upewnili się, że nie było tu nikogo oprócz Króla. Dostrzegli zwieszającą się z wykuszu okna gałązkę winorośli, po której Dor i Iren schodzili w dół. Grandy skoczył z góry wprost na grzbiet centaura.

Arnold zeskoczył z platformy, ciężko wylądował na ziemi i po­galopował. Przy zeskoku uderzył kopytami w podest, wstrząsając nim potężnie, aż oderwała się od ściany kotwicząca go winorośl. Iren zaczęła spadać, tracąc podporę, a Dor zawisł niebezpiecznie na drugim pędzie wina, wyślizgującym się z jego dłoni.

Na szczęście stał tam Smash. Złapał spadającą dziewczynę i okrę­cił, absorbując impet upadku. Spódnica zawirowała, unosząc się w górę i na koniec Dor dojrzał jej majteczki, były zielone. Potem ogr ostrożnie postawił ją na ziemi, a chłopak najszybciej, jak mógł, zjechał w dół, pełen ulgi.

A to znaczyło, że znów ulotniła się magiczna siła ogra. Iren spadła w ostatnich sekundach działania magicznego pola. Koślawa, pozbawiona rymów odpowiedź Smasha wskazywała, że otacza ich czysto mundańskie środowisko.

Ale strażnicy nie mieli światła, a nie palili się do ścigania magicznego, wroga przy blasku księżyca.

Ruszyli, lecz w tym momencie otwarto małą furtkę w zamkowym murze i wysypali się z niej żołnierze z pochodniami.

Szybko dotarli do centaura, który zatrzymał się, jak tylko się zorientował, co się dzieje. Dor nie odczuł żadnej różnicy po prze­kroczeniu granic magicznego pola, lecz zniknęła zadyszka u Smasha, który odzyskał swe magiczne siły.

Dor pokrótce omówił ich sytuację.

Żołnierze posuwali się naprzód, przeczesując las. Król Oary mógł nie mieć wielu zalet, ale na pewno potrafił zapewnić sobie posłuch, jeśli mu na tym zależało. Musieli się przed nimi cofać. Mieli dwa problemy; ta część lasu była niewielka, więc nie mogli się długo ukryć, no i spychano ich w złym kierunku. Okazało się bowiem, że Ocna znajdowała się o pół dnia drogi na północny zachód od Onesti, a ten Las rozciągał się ku południowemu wschodowi. Posuwali się w stronę wioski, gdzie mieszkali wieśniacy obsługujący zamek. Owa osada mogłaby się w nadchodzących wiekach rozrosnąć w miasto Onesti - jego znak na mapie podsunął im myśl, gdzie szukać Króla Trenta. Nie chcieliby w to ingerować!

Centaury miały jednak bystre umysły.

Centaur uśmiechnął się.

Iren wydobyła nasionko.

Znaleźli dróżkę, szlak wydeptany stopami wieśniaków i końskimi kopytami.

Zasadziła kilka nasion.

Wmieszał się Dor.

I słuch ogr miał znakomity.

Czekali przy rosnącej paproci. Po chwili ukazali się trzej żołnierze z Onesti; pochodnie błyszczały wśród drzew, rzucając monstrualne cienie. Bacznie rozglądali się we wszystkie strony.

Wtem owa trójka dostrzegła czekającą piątkę. Żołnierze za­trzymali się, wytrzeszczając oczy, tuż poza granicą magicznego pola.

Ogr wiedział, co zrobić. Ryknął i pogroził pięścią. Żołnierz odrzucił pochodnię i umknął w panice.

Jeden z pozostałych przyglądał się Iren.

Iren smutno potrząsnęła głową.

Trzeci z nich patrzył na Grundiego.

Golem nareszcie pojął działanie wskrzeszającej paproci - ożywiała te postaci z pamięci patrzących na nią, które wiele dla nich znaczyły.

Dor trącił golema.

Ostrożnie się wycofali. Dwaj żołnierze pozostali przy paproci, pogrążeni w zadumie. Dor obejrzał się, zanim minął zakręt dróżki - zobaczył olbrzymiego, wspaniałego pająka, z gatunku tych, co to polują aktywnie, a nie tkają sieci. Wzory na jego ciele przypominały zielonkawą twarz, miał cztery pary oczu rozmaitej wielkości.

Była to tylko wskrzeszona postać, a nie żywy przyjaciel. Gdy Dor przypomniał sobie o tym, złuda wróciła do postaci żołnierza. Chłopak tak bardzo pragnął, żeby to jednak była prawda. To nowe rozstanie - choć tylko z duchem - było bardzo bolesne.

To także w niej cenił - wrażliwość i lojalność wobec ojca, będącego kimś ważnym i w jego własnym życiu.

Błysnęła ku niemu w świetle księżyca uśmiechem pełnym wdzięczności. Rozumiał jej nastrój. Zjawa dawno zmarłego przyjaciela wzburzyła jego uczucia. O ile gorsze musiało to być dla Mundańczyków, nic znających mechanizmu zjawiska? To był naprawdę niecny uczynek. Może lepszy byłby miecz i silą ogra?

Wkrótce posłyszeli jednak odgłosy pocisku. Wskrzeszająca paproć zwiędła lub straciła swą magiczną moc, kiedy znalazła się poza magicznym polem; nie było tam już żadnych zjaw. Opowieści owych trzech żołnierzy mogły wzniecić panikę, ale i tak znalazło się wielu gotowych schwytać Dora i jego towarzyszy.

Zeszli ze ścieżki, ukrywając się w zaroślach i żołnierze przebiegli obok nich. Doleciały strzępki ich rozmów: - “Khazarowie nadchodzą...” Wzięli sobie do serca słowa golema!

Przeszli obok Zamku, kierując się wskazówkami udzielanymi przez ścieżkę. Była tam okrężna droga - wieśniacy mieli przecież ; pola do obrobienia, drewno do zebrania, jak też polowali w pewnej l odległości od Zamku, bo zabroniony był dostęp w najbliższe mu okolice.

Dróżka skręcała w bok poniżej urwistej, zachodniej ściany góry, na której stał Zamek, wijąc się przez pastwiska, las i zbocze. Minęło ich kilka grup żołnierzy, ale z łatwością ich uniknęli. Ci ludzie uwierzyli w Khazarów!

Poza Zamkiem droga stała się trudniejsza. Była to naprawdę ; górzysta kraina i obie fortece dzieliła stromizna. Dor z przyjaciółmi nie wypoczęli jeszcze po wspinaczce do Onesti. Mięśnie coraz bardziej im sztywniały. Ale ścieżka zapewniała ich, że nie ma lepszej drogi. Może wynikało to z jej próżności - nie mieli jednak żadnej możliwości. Wspinali się więc wyżej i wyżej, a koło północy dotarli do najwyższej przełęczy. Była to wąska wyrwa pomiędzy skalnymi iglicami.

Strzegł jej doborowy oddział żołnierzy. Nie mogli jej ominąć, a wiedzieli, że strażnicy dobrowolnie ich nie przepuszczą.

Podeszli najbliżej, jak mogli, dbając o to, by ich nie zobaczono. Arnold ustawił się tak, by magiczne pole sięgało tam, gdzie było potrzebne. Potem Dor skoncentrował się, skłaniając nieożywione do mówienia.

Żołnierze Onesti; już zaniepokojeni, szybciutko opuścili przejście, nerwowo zerkając na turnie. Wydawało się niemożliwe, by ktoś tam się czaił z otoczakami, ale głos był bardzo przekonujący. Wydobyli miecze i zaatakowali skały.

Arnold i Grundy pomknęli przez przejście, Smash i Iren zawahali Się.

Skoncentrował się.

Ze skał niosły się odgłosy wspinaczki.

Głosy zamilkły. Magiczne pole zniknęło.

Powracali zaskoczeni zniknięciem wroga żołnierze. Za chwilę ich dostrzegą, bo blask księżyca był zbyt jasny, żeby można się było skryć na otwartej przestrzeni.

Zasmuciła się.

W przejściu ukazał się Smash.

Żołnierze byli za blisko. Dor wiedział, że nie zdążą. Wyciągnął miecz. Pozbawiony magii był ciężki i nieporęczny, ale i tak stanowił najlepszą broń, jaką chłopak dysponował. Zmiotą go, ale zginie walcząc. Nie taki koniec wybrałby, gdyby miał możliwość wyboru. Było to jednak lepsze niż nic.

Iren rzuciła w nich owoc granatowca.

Granat wybuchł, oblewając wszystko złocistym sokiem.

Centaur zawrócił i przyszedł po nich, widząc, że zostali w tyle. Dzięki temu znaleźli się w magicznym polu w ostatniej chwili.

Pobiegli do szczeliny. Mundańczycy, oślepieni złocistym sokiem, usiłowali zetrzeć go z oczu. Nie sprawili kłopotów.

Uczynili tak; podnieceni ostatnimi wypadkami zapomnieli o zmęczeniu. Ścieżka biegła teraz w dół, co ułatwiało marsz. Przy tej szybkości była jednak niebezpieczna w mroku, bo ocieniały ją turnie i drzewa, poza tym znienacka skręcała i opadała. Żołnierze ścigali ich.

Dor posłużył się swym magicznym talentem, nakazując dróżce, by l ostrzegała ich przed zmianami terenu - mogli więc posuwać się ;o wiele szybciej niż inni, nie znający tych okolic. Przydał się również słońcokamień - dawał akurat tyle blasku, by oświetlić pułapki. Wiedzieli jednak, że nie mogą zbyt długo pozostawać na ścieżce, gdyż żołnierze znali ją dobrze i mieli pochodnie, więc na pewno zdołaliby ich schwytać. Powinni zejść z niej i skryć się, a tym razem mogłoby to l nie wystarczyć. Nie było tu zbyt wiele miejsca, ażeby się ukryć, no i żołnierze będą czujniejsi.

Wtem zagroziło im nieszczęście.

Sami sprowadzili na siebie tę niedogodność!

Zatrzymali się gwałtownie. Ujrzeli osłoniętą mrokiem i mgłą przepaść - o szerokości równej czterokrotności ludzkiego wzrostu, sięgającą od górskiego szczytu po leżącą poniżej dolinę, zasnutą nocnymi mgłami. Blask księżyca spadał w dół, jakby pilno mu było ukazać jej rozmiary.

Nie mogli dostać się na szczyt, nie wiadomo było, co kryje mgła. Most był jedyną możliwością przedostania się na drugą stronę, lecz pozostały z niego tylko szczątki. Stali przed potężną, naturalną zapo­rą - na pewno i ona przyczyniła się do tego, że Khazarowie nie zdo­łali podbić owego niewielkiego Królestwa. Każdy ze zbudowanych przez wroga mostów można było łatwo spalić lub strącić w dół.

Górną ścieżką zbliżały się światła pochodni. Następna zaleta tej pułapki. Kilku ludzi mogło bronić owego przejścia, uniemożliwiając odwrót. Stok był tu stromy, dawał niewielkie możliwości ukrycia się, Nawet jeśli żołnierze ich nie dostaną, to pokona ich przyroda,

Spojrzał na nią - oświetloną księżycowym blaskiem, otuloną jego kurtką, wspartą zgrabnymi nogami w skałę. Wyobraził sobie niecnie z nią postępujących żołnierzy, czego miał przedsmak w lochach.

Popełzli stromym zboczem do poziomu mgły. Czepiali się drzew i młodych drzewek, ale i tak ześlizgiwali się w przepaść.

Dor sięgnął do kieszeni po dzbanuszek i znalazł “dime” od Ichaboda ze Współczesnej Mundanii. Zapomniał o tym pieniążku; pewno ześliznął się w jakiś zakamarek kieszeni i tam tkwił. Teraz był bezużyteczny. Sięgnął głębiej i znalazł dzbanuszek.

Pospiesznie natarli maścią stopy. Mgła zaczynała osiadać jesz­cze chwila i nie mogliby z niej skorzystać. Ostrożnie zeszli na mgielny most.

Żołnierze dotarli na skraj przepaści. Byli wściekli, kiedy przeko­nali się, że nikogo tam nie ma. Niemal natychmiast dostrzegli jednak uciekinierów.

Przez moment wytrzeszczali oczy na piątkę przyjaciół

Ich dowódca znalazł rozwiązanie.

Żołnierze niechętnie napinali cięciwy łuków.

Miał rację. Główna cześć magicznego pola znajdowała się przed centaurem i mógłby on przyjąć taką pozę, żeby otoczyło wszystkich. Dor, Iren i Smash rzucili się w przód, kiedy poleciała ku nim pierwsza fala strzał. Grundy dosiadał centaura; tylko w ten sposób można go było uchronić przed zadeptaniem. Przebyli zasnutą mgłą przepaść i dotarli do gęstego lasu po drugiej stronie.

Dor zatrzymał się i obejrzał. Jedna ze strzał utkwiła w zadzie centaura. Ranny, próbował iść dalej na trzech nogach.

Smash był na przedzie. Sięgnął do konaru drzewa, widocznego poprzez mgłę. Oderwał konar od pnia i cisnął w żołnierzy. To był dobry pomysł. Strażnicy wrzasnęli i padli płasko na ziemię, kiedy spadł [na nich ciężki konar, a jeden z nich omal nie spadł w przepaść.

Potem ogr przybiegł na mgle z powrotem. Pochylił się, ujął centaura za jedną z przednich i jedną z tylnych nóg i zarzucił sobie na ramiona.

Smash chwycił sterczącą strzałę i szarpnął. Arnold znów krzyknął, ale strzała została wyjęta. Nie wbiła się zbyt głęboko, bo grot mógłby się odłamać.

Iren nakazała już rosnąć odpowiedniej roślinie. Stracili swój uzdrawiający eliksir wraz z torbą zaklęć, ale pewne rośliny też miały lecznicze właściwości. Wyhodowała balsamowca i jego wydzieliną natarła ranę.

Zdenerwowany Smash chodził tam i z powrotem.

Dor zrozumiał, co ogr ma na myśli.

Arnold wkrótce ocknął się z omdlenia i przyznał, że rana prawie nie boli. Sprawiło im to ulgę, co najmniej z dwóch powodów. Pomi­mo to Dor postanowił, że spędzą tu resztę nocy. I tak przepadła szan­sa na to, by potajemnie podejść do Zamku Ocna, ale teraz najważniej­sze było, by ich przyjaciel odzyskał siły. Działanie pola magicznego centaura było niezbędne dla powodzenia ich mundańskiej misji.



























12.


Nocne słońce


Zmęczeni, lecz pełni nadziei, dotarli około południa do Zamku Ocna. Nie był tak imponujący, jak Zamek Onesti, mimo to spra­wiał groźne wrażenie. Mur zewnętrzny był zbyt wysoki, żeby się mogli nań wspiąć.

Spojrzał na Arnolda - wyglądał dobrze, rana nie zaogniła się. Nie chcieli jednak nowej fali strzał! - Zaczekamy aż zapadnie noc i wtedy przystąpimy do działania. Spodziewają się naszego ataku, ale nie wiedzą, skąd nastąpi. Jeżeli udałoby się nam dotrzeć magicznym polem do Króla Trenta, to może sam zdołałby się uwolnić.

Wyglądało to na dobry pomysł, Golem zamierzał wkraść się do Zamku, a pozostali znaleźli bezpieczne miejsce, by się posilić i odpo­cząć. Arnold zasnął, rana chyba go bardziej osłabiła niż to okazy­wał. Smash zawsze się wyłączał, jeśli nie miał nic konkretnego do roboty. Dor i Iren znów byli sami.

Dorowi przyszło na myśl, że dotarcie polem magicznym do Króla Trenta wcale nie musi oznaczać uwolnienia więźniów. Król mógłby wówczas przemienić więziennego strażnika w ślimaka, ale cela dalej byłaby zamknięta. Królowa Iris mogłaby przywołać iluzję gryfa, jednak i to nie otworzyłoby cel. Należało wszystko jeszcze raz przemyśleć.

Leżeli na zboczu, osłonięci przez wielkie, stare dęby; świat wokół był zwodniczo spokojny.

Uznał, że nie powinien przyznawać jej racji.

Potrząsnęła głową.

Nie zna niepewności? Był samą niepewnością! Dalej nie chciał i jednak odbierać jej odrobiny nadziei, której tak potrzebowała.

Przyturlała się ku niemu uniosła, strącając liście i trawę. Ujęła go i za uszy i ucałowała.

Spojrzał na nią zaskoczony. Miała rozwichrzone włosy i wyglądała uroczo.

Objął ją i przyciągnął ku sobie, obsypując namiętnymi poca­łunkami. W pierwszej chwili zesztywniała w zdumieniu, potem zmiękła. Odwzajemniła jego uściski i pocałunki, stała się słodka i kusząca.

Łatwo byłoby wykorzystać sytuację. Jednak w mózgu Dora zabrzmiał sygnał ostrzegawczy. Nauczył się doceniać odpowiedniość chwili - a to na pewno nie był odpowiedni czas na to, co mu ofiarowano.

To ją powstrzymało.

Dor podejrzewał, że źle to rozegrał, ale teraz - jak zwykle - mógł tylko brnąć dalej. - Śpijmy, żebyśmy byli wypoczęci na wieczór.

Rozważył sytuację i doszedł do wniosku, że jest mu tak całkiem wygodnie. Pasmo zielonkawych włosów dziewczyny, pachnących przy­jemnie, leżało na jego policzku. Czuł jej delikatny oddech. Nie mógł oczekiwać przyjemniejszego wypoczynku.

Dalej na coś czekała. Wreszcie domyślił się, na co.

Kiwnęła głową i zamknęła oczy. O tak, nabierał wprawy! Leżał spokojnie i wreszcie zasnął.

Dor i Iren zbudzili się nagle.

Dor wyczuł, że Iren testuje golema, więc się nie wtrącał. Co za różnica, co myślą inni ludzie? To, co zaszło pomiędzy nim a dziew­czyną, którą kochał, jest ich prywatną sprawą.

To uspokoiło Grundiego.

Dziewczyna usiadła gwałtownie, puszczając Dora.

Golem skrzywił się.

Zdenerwowała się.

Milczała, ogarnięta chęcią zemsty. Dor postanowił przejść do sprawy uwolnienia więźniów.

Jakie to proste! Dlaczego Dor sam na to nie wpadł?

Iren zmieniła front, jak to kobieta, i zainteresowała się stro­ną praktyczną.

Przed nocą podeszli ku Zamkowi, starając się dotrzeć jak naj­bliżej celi Królowej, zgodnie ze wskazówkami golema. Tu także nie było fosy, tylko pochyłość, musieli więc wdrapać się po kamiennym wzgórzu sięgającym muru. Dor wyobraził sobie, jak gruby mógł być ów mur, osadzony na takiej podstawie.

Załoga Zamku Ocna była w pogotowiu, obawiając się inwazji i Khazarów. W wieżach strzelniczych i na murach migotały pochodnie. Dor i przyjaciele nie korzystali z wydeptanych ścieżek, więc ich nie dostrzeżono. Ludzie mieszkający w zamkach są dość izolowani od tego, co się dzieje na zewnątrz, i raczej nie doceniają znaczenia oko­licy. Przyszło mu na myśl, że dotyczy to również Krainy Xanth - niewielu z jej mieszkańców wiedziało cokolwiek o Mundanii, czy też chciało się dowiedzieć. Należało ustanowić kontakty handlowe między królestwami, do tej pory dość przypadkowe, choćby po to, by wzmóc u ludzi ciekawość świata. Król Oary najwyraźniej nie był za­interesowany handlem, z uszczerbkiem dla swego Królestwa. Uważał przybyszów z Xanth za groźbę dla swej władzy. I istotnie nią byli, gdyż Oary był uzurpatorem.

Dor zachichotał.

Odwróciła się ku niemu z udawanym gniewem.

Nie zdołała jednak zachować gniewnej miny. Pocałowała go.

Arnold stanął jak najbliżej muru; powoli zmieniał pozycję, a pole magiczne przesuwało się przez Zamek.

Czekali. Centaur przesunął pole magiczne przez Zamek, bez efektu. Przesunął je w odwrotnym kierunku - i znów nic.

Smash przyłożył do ściany swe kalafiorowate ucho.

Arnold z trudem ugiął przednie nogi, rozstawił tylne i pochylił się. Rana i pozycja sprawiały mu dużo kłopotu. Dołączył doń, podniósł go i inaczej ułożył, ułatwiając obrót.

Oderwali się od siebie. Obok nich stała Królowa.

Zawsze dbała o moralność innych.

Królowa zniknęła. Arnold usiłując zwrócić się ku niej twarzą, odsunął od jej celi pole magiczne i przerwał działanie magii. Nie mogła już dłużej wysyłać swego obrazu.

Dor ugryzł się w język. Nigdy nie przepadał zbytnio za Królową Iris, a sam nie znalazłby lepszego sposobu, by rozwiać jej złudzenia.

Centaur spróbował ją uspokoić.

To już zaszło zbyt daleko.

Iren nadepnęła mu na stopę, zmuszając do milczenia. Chciała nadal drażnić Królową. Jednak Królowa Iris nie była głupia i zorien­towała się, o co szło.

Takie proste rozwiązanie! Iluzje Królowej powinny aż nadto wystarczyć do uwolnienia całej trójki.

Ogr z radosnym pomrukiem podszedł do muru. Zniknął. Centaur także. Dor stwierdził, że obejmuje pustkę. Nie widział Iren, nie słyszał, nie czuł jej dotyku, ale w miejscu, gdzie powinna była być, wyczuwał lekki opór. Na próbę popchnął to “coś”.

Odwzajemniło pchnięcie. Było to jak siła inercji, kiedy biegnąc skręcał za róg; siła pochodząca nie wiadomo skąd. Iren tam tkwiła, wspaniale! Ten czar różnił się tym od zaklęcia centaura, że ludzie poddani jego działaniu byli równie niewykrywalni dla siebie, jak i dla innych. Miał nadzieję, że nie spowoduje to kłopotów.

W ścianie pojawiła się szczelina. Bezdźwięcznie posypały się okruchy głazów. Ogr przystąpił do pracy.

Dor trzymał w ramionach pustkę, która poruszała się wraz z nim. . Przesunął po niej dłonią, zaintrygowany stopniem iluzji. Pewne partie owej pustki były bardziej sprężyste niż inne. Wtem potknął się - pchnęła go jedna z tych mniej sprężystych partii: jakiś kanciasty fragment iluzji. “Coś” pomogło mu utrzymać równowagę - pustka najwyraźniej żałowała swego postępku. Mocniej otoczył ją ramionami i przyciągnął bliżej, by pocałować - ale wypadało nie tak. Doszedł do wniosku, że całuje kark dziewczyny. Chwycił kawałek pustki i klepnął przyjacielsko.

Pojawiła się uśmiechnięta Iren.

Na powrót dostali się w magiczne pole. Dor trzymał jej pustko-rękę i podążał za innymi pustkami w wyrwę w murze.

Na moment wszyscy stali się widoczni. Arnold był przed nimi, pokonując stertę gruzu. Smash przebił się tędy na niższy poziom, ale wykonaną przez niego drogę trudno było uznać za gładką. Centaur pospiesznie skorygował położenie magicznego pola, spostrzegłszy, że ześliznęło się z Królowej. Znów zniknęli.

Zjawiła się załoga zamku - gapili się na gruz, nie pojmując, skąd się wziął. Jeden z nich wkroczył w przejście - i znikł. Wywołało to nowe poruszenie. Jak dotąd Mundańczycy nie kojarzyli tych osob­liwości z inwazją.

Tunel Smasha szybko się powiększał. Wkrótce ogr dokopał się do celi Królowej, potem do Króla Trenta i na koniec do Króla Omena. Znów stali się widzialni. Było tam jasno - dzięki uprzejmej iluzji Królowej. Dor nie był pewny, kiedy iluzja staje się rzeczywistością - światło to światło, bez względu na to, skąd się bierze - ale nauczył się nie troszczyć zbytnio o takie niuanse. Iren spuściła się w dół i rzuciła w ramiona Króla Trenta.

Dora ogarnęła fala całkiem niedorzecznej zazdrości. Czemużby miała nie kochać swego ojca? Rozejrzał się wokół - i dostrzegł Królową Iris, spoglądającą na swego męża i córkę z tym samym uczuciem. Ona także była zazdrosna - i nie mogła tego ujawnić.

Po raz pierwszy w życiu Dor poczuł sympatię dla Królowej. Podzielał z nią tamto wstydliwe uczucie.

Król Trent postawił Iren i rozejrzał się wokoło. Na Dorze ciążył obowiązek dokonania prezentacji i wyjaśnień. Pospiesznie zajął się tym.

Król Trent pozostał królem nawet w łachmanach.

Był to oszałamiająco przystojny młody mężczyzna, promieniujący charyzmą, choć i on był w łachmanach.

Dor pierwszy raz ujrzał rumieniącą się dziewczęco Iren. Król Omen zbliżył się, ujął jej omdlałą dłoń i podniósł do ust.

Zachichotała. Dor poczuł nowe ukłucie zazdrości. Najwyraźniej tak paląca się przed chwilą do niego dziewczyna straciła głowę dla przystojnego Króla Mundanii. Miała przecież tylko piętnaście lat. Stałość nie leżała w jej naturze. A jednak bardzo go zabolało takie nagłe zapomnienie.

Odwrócił oczy - i napotkał spojrzenie Królowej. Ponowny błysk zrozumienia.

Dor zmusił się do skoncentrowania na tej sprawie.

Iren oderwała oczy od Króla Omena, wydobyła nasionko i na­kazała mu rosnąć. Drzewko szybko rosło dzięki iluzji światła dzien­nego, wypuściło liście i duże, okrągławe pąki, które pękły wysypując owocowe ciasteczka.

Król Omen był zdumiony.

Zarumieniła się zadowolona.

Najwyraźniej to, w jaki sposób Dor przedstawił Arnolda, nie wystarczyło komuś, kto nie był przyzwyczajony do magii.

Król Omen spojrzał na Króla Trenta ponad ciasteczkami, które jedli.

Iren znów się zarumieniła, nienaturalnie podniecona.

Dora ogarnął chłód. Trudno było zdobyć przychylność Królowej. Miała niezmiernie surowe i samolubne poczucie własności, a dotyczyło przede wszystkim córki. Królowa Iris najwidoczniej doszła do wnios­ku, że Król Omen stanowi dla Iren odpowiednią partię. Oczywiście ostatnie słowo należało do Króla Trenta. Jeżeli i on poprze Króla Omena, Dor będzie zgubiony. Ale Król wcześniej zawsze popierał jego, Dora.

Nagle spadł na nich potężny, gruby mężczyzna. Oczy zaokrągliły mu się ze zdumienia, kiedy dojrzał gości w lochach i drzewo ciastkowe. Wydobył miecz. Zaatakował Króla Omena.

Iren wrzasnęła, kiedy przebiegał koło jej ojca. Potem Mundańczyk zmienił się w purpurową ropuchę, jego miecz uderzył o podłogę. Król Trent go przemienił.

W zamyśleniu przyglądał się ropusze. Była pokryta zielonymi brodawkami.

I wypchnął ropuchę poza magiczne pole, kłując czubkiem miecza.

Ze smutkiem rozmasował sobie bok. Rana goiła się dobrze, ale wciąż jeszcze chodził trochę sztywno.

Dor nerwowo spojrzał na swe sandały. Nie spodobała mu się perspektywa brodzenia we wrzącym oleju. Trent zastanowił się. - A po wyjściu z lochów czeka zasadzka?


Dało się słyszeć bulgotanie.

Smash przystąpił do pracy. Wybijał nowy tunel.

Stali się niewidzialni. Dor pamiętał, jakie miejsce każdy z nich zajmował: Król Trent, Arnold i Królowa byli blisko ogra, gotowi do wejścia w nowy tunel i uniknięcia rozlewającego się oleju. Natomiast Iren i golem znajdowali się w najdalszej części pomieszczenia. Olej rozlewał się pomiędzy nimi a Smashem. Mogą zostać odcięci, a kiedy centaur stąd wyjdzie, staną się widzialni i podatni na ciosy, nawet jeżeli uda im się uniknąć oleju.

Dor podbiegł i porwał kawał gruzu. Wrzucił go w olej. Dorzucił więcej odłamków, formując tamę. Za mało tego było. Nie był pewien, czy Iren zdoła po tym przejść.

Wtem kawały gruzu zaczęły padać częściej niż je rzucał - ktoś mu pomagał. Chłopak nie wiedział kto, nie mógł się z tym kimś porozumieć - po prostu dalej rzucał odłamy muru, tamując spływ oleju. Wkrótce utworzyło się jeziorko. Dor wypełnił piaskiem szczeli­ny w tamie i droga była wolna. Spływ oleju został zahamowany. Iren mogła bezpiecznie przejść.

Oddziały żołnierzy, z dobytymi mieczami, posuwały się w dół schodów. Mieli mocne buty, mające ich chronić przed olejem, który, jak sądzili, dał się we znaki ich ofiarom. Miała to być druga pułapka. Nie wiedzieli, że więźniowie odeszli.

Dalej jednak Awarowie mogli wyrządzić wiele szkody, posyłając strzały w głąb nowego tunelu. Dor rzucił się strzec wejścia do tunelu, ufając, że pozostali już tam bezpiecznie dotarli. Niewidzialny strażnik powinien na długo powstrzymać żołnierzy.

Wtem dojrzał swe ramiona! Znalazł się poza zasięgiem magicznego pola, wystawiony na ciosy.

Napastnicy dostrzegli go w blaskach pochodni. Zaatakowali.

Obok chłopca błysnął drugi miecz. Król Omen! To on dopomógł
zatamować spływ wrzącego oleju!

Nie padło żadne słowo. Obaj wiedzieli, co należało uczynić - mieli strzec wejścia przed wrogami, dopóki Król Trent nie wykona tego, co zamierzał.

Nowy tunel Smasha był za wąski, by w nim mogli skutecznie walczyć, a pomieszczenie w lochach - zbyt obszerne; żołnierze ustawiliby się pod przeciwległą ścianą, poza zasięgiem mieczy i posyła­liby strzały w głąb tunelu. Dor i Omen weszli do celi i ustawili się, plecami do siebie, w pobliżu więdnącego drzewa ciastkowego. Teraz całe pomieszczenie znajdowało się pod kontrolą ich mieczy, a chłopak miał nadzieję, że Król Omen potrafi się posługiwać swym orężem. Awarowie, nie będący tchórzami, natarli na nich energicznie. Zgodnie z wiedzą uzyskaną przez Arnolda należeli do szczepu dzikich tureckich nomadów, którym nie odpowiadało osiadłe życie - ci najemnicy zaś byli najdziksi z nich. Miecze mieli długie, zakrzywione, o jednym ostrzu:- przeznaczone do zamaszystego cięcia. Natomiast miecz Dora był prosty, o podwójnym ostrzu. Tu, w ograniczonej przestrzeni lochów, obrońcy mieli przewagę. Omen zataczał swym zakrzywionym ostrzem wielkie łuki, trzymając napastników w szachu, ,a Dor kłuł i ciął, odcinając rękę jednemu z Awarów, zanim nabrali respektu. Miecz chłopca nie miał teraz żadnej magicznej mocy. Mu­siał go więc sam prowadzić. Na szczęście nauczono go podstaw fechtunku i bardzo mu się one obecnie przydały.

Z tunelu wyleciało kilka nietoperzy i polatywało nad głowami Awarów, którzy je zignorowali. Jeden z nietoperzy, jakby oburzony owym lekceważeniem, zawisł przed twarzą dowódcy, a ten zamachnął się na niego mieczem. Stwór cofnął się i wyleciał z pomieszczenia. Walka na miecze była bardzo wyczerpująca, a Dor nie był w formie. Wkrótce ramiona miał jak z ołowiu. Omen, więziony przez długi czas, również nie był w dobrej kondycji. Widząc to, Awarowie nacierali coraz natarczywiej; spodziewali się szybkiego zwycięstwa. Jeden z nich zaatakował Dora; cięcie awarskiego miecza zdawało się nie do powstrzymania. Chłopak próbował się cofnąć i odparować cios, ale pośliznął się na krwi lub na oleju i stracił równowagę. Awar zranił go w lewe biodro. Dor upadł bezwładnie.

Awarowie natarli, korzystając z okazji. Miecz Omena ponownie zatoczył łuk, powstrzymując ich na chwilę, by chłopak zdołał opano­wać ból i sięgnąć po swój oręż. Ale jego dłoń natrafiła tylko na coś gąbczastego - zmarnowane czekoladowe ciasteczko z martwego już drzewa.

Zbliżyło się dwóch Awarów -jeden parował ciosy Króla Omena, drugi pochylił się nisko, by chlasnąć mieczem po nogach chłopca. Dor złapał ciastko i cisnął w twarz żołnierzowi. Był to celny strzał - tamten padł na kolana, ocierając zalepione oczy, a cela wypełniła się zapaszkiem zepsutego ciastka.

Dzięki tej zwłoce Król Omen uśmiercił drugiego Awara. Ale już atakował następny, a Dor nie miał w zasięgu ręki innego ciastka. Omen przeszył wroga mieczem, potem pochylił się, chwycił chłopca i ciągnął go do tunelu.

Awarowie gotowali się do ostatniego natarcia; wiedząc, że mają przed sobą dwóch nie uzbrojonych i rannych mężczyzn, niespiesznie przygotowywali uderzenie. Byli skazani, nawet gdyby dotarli do tunelu. Omen postąpił po wariacku, próbując ratować chłopca - a Dor uznał, że chyba go polubił.

Nagle z tunelu wypadł smok, rozwijając skrzydła w lochu. Zionął ogniem i unosił się w powietrzu, nastawiając ostre szpony, szukając łupu. Zdumieni i przerażeni Awarowie cofnęli się. Jeden z nich despe­racko ciął potwora, a miecz przeszedł przez smocze skrzydło, nie czyniąc żadnej szkody.

Oczywiście iluzja! Wróciła magia ł Królowa działała na swój własny, spektakularny sposób. Jednak gdy Awarowie zorientują się, że smok jest niematerialny.

Stało się odwrotnie. Awar, stwierdziwszy, że nawet nie zdołał drasnąć smoka, wrzasnął i uciekł z pomieszczenia. Bardziej obawiał się niematerialnej groźby niż namacalnej.

Król .Omen także wpatrywał się w smoka.

Dor uśmiechnął się.

Powrót magii ponownie umożliwił im rozmowę.

Smok skręcił i zbliżył się do nich.

Pojawiła się Iren.

Uścisnęli sobie dłonie. Dor nie wiedział, czy to mundański zwyczaj, ale Król Trent najwidoczniej opowiadał o zwyczajach xanthyjskich.

Iren i Iris darły jakieś tkaniny, przygotowując bandaże. Dziew­czyna podeszła do Omena, zostawiając Dora swej matce.

Chłopak docenił jej komplement, ale żałował, że tak późno, zbyt późno, zmieniła zdanie. Iren zajęła się Omenem. Usiłował nie zer­kać w stronę dziewczyny, opatrującej rany mundańskiego Króla, ale niezbyt mu się to udawało.

Królowa pochwyciła jedno z tych spojrzeń.

Naigrawała się z niego?

Uśmiechnęła się smutno.

Przyglądał się Królowej. Próbował coś powiedzieć, ale myśli plątały mu się. Nachylił się i pocałował ją w policzek.

Stwierdził, że może utrzymać się na nogach, chociaż trochę kręciło mu się w głowie. Rana nie była taka groźna, jak się wydawało, no i była już magicznie leczona.

Zjawił się Król Trent.

A więc stąd wzięły się nietoperze, które widział! Jeden z nich bezskutecznie usiłował ostrzec pozostałych Awarów.

Awarowie zorientowali się, że smok nie ściga ich poza obręb lochów. Nie wiedzieli jeszcze, że reszta ich oddziałów została wyelimi­nowana. Ponownie wpadli do pomieszczenia.

Miał rację. Awarowie zatrzymali się tuż poza magicznym polem i napinali łuki. Znaleźli sposób na magię.

Smash wkroczył do akcji. Wyrwał głaz z fundamentów i cisnął w Awarów. Odpowiednią do tego siłą dysponował tylko w magicznym polu, ale raz rzucony głaz był równie groźny poza polem, jak strzały wrogich łuczników. Żołnierze pierzchli przed kamiennym pociskiem.

Poszli w głąb tunelu, Dor utykał. Za nimi i przed nimi leciały smoki, okrutna straż honorowa.

Dotarli do głównego hallu Zamku Ocna. W jednej jego części tłoczyła się nerwowo służba zamkowa. Awarowie dotarli tu innymi drogami - stali teraz w halu. Służba bała się ich - nie wiedząc jeszcze, że wbrew pogłoskom Król Omen żyje. Dlatego też Zamek Ocna pozostał w mocy Króla Oarego, choć prawowity władca był wolny.

Drzewko dziewczyny rosło prędko i dojrzewało już mnóstwo błyszczących, czerwonych czereśni.

Dor cieszył się, że Król Trent był tak dobrym taktykiem, bo on sam miał bardzo mgliste pojecie o tym, co się szykowało. Okręcający się Arnold mógł objąć polem magicznym niektórych Awarów, ale większość z nich i tak pozostanie poza polem. Jak zdołają ich wyeliminować, zanim tamci zrobią użytek z łuków?

Król Omen wszedł na podwyższenie w środku halu. Upływ krwi sprawił, że był blady, źle władał lewym, zranionym ramieniem, ale mimo to promieniował dostojeństwem Majestatu. Iren zerwała trochę dojrzałych czereśni i dała garść goleniowi, stojącemu obok. Smash uniósł ciężką drewnianą belkę.

Arnold, na sygnał Trenta, zaczął powoli okręcać się w miejscu. Dor skoncentrował się, nakazując kamieniom w halu zdradzić, czy nie czai się w pobliżu jakiś Awar. Królowa Iris przygotowała iluzję peł­ną dostojeństwa: podium stało się piedestałem z litego złota, Król

Omen odziany był we wspaniałe królewskie szaty, otaczał go świe­tlisty nimb.

W kierunku Króla Omena pomknęła strzała. Smash strącił ją trzymaną w ręce belką.

Arnold obracał się i pole magiczne docierało do najdalszych zakątków halu.

Pomknął ku niemu, zionąc ogniem, skrzydlaty smok.

Iren rzuciła czereśnią. Uderzyła w podłogę u stóp Awara i bomba czereśniowa eksplodowała. Zdumiony i przemoczony czerwonym czereśniowym sokiem żołnierz łupnął o ścianę.

Arnold zatrzymał się, obserwując akcję. Teraz kontynuował obrót. Następny kamień zawołał:

Unoszący się w magicznym polu smok znów zionął ogniem, potężnym i czerwonym. Tym razem Iren dostroiła do tego swój rzut czereśniowa bomba wybuchła jakby pod wpływem smoczego płomie­nia. Dzięki temu - zdał sobie sprawę Dor - smok sprawia wrażenie prawdziwego.

Ale jego ludzie wahali się, bo dwóch z nich zostało ogłuszonych przez coś, co było nie tylko iluzją. Bomby czereśniowe wybuchały poza magicznym polem - może wiec i w Mundanii było coś w ich rodzaju?

Arnold dalej okręcał się w miejscu, kamienie dalej zdradzały

kryjówki Awarów. Czereśniowe pociski wzbudziły wśród Awarów respekt, którego nie wzbudziły słowa Króla Omena. Ogr zbijał strzały, nie pozwalając, by trafiały w cel. Iluzja Królowej niepokoiła ich. Latający smok przemienił się w odzianego w zbroję olbrzyma, dzier­żącego płomienisty miecz, potem ów olbrzym zmienił się w szponiastego sfinksa, a ten z kolei - w rój zielonych os. Zagrzmiał grom - iluzja dźwięku - akcentując przemowę Króla Omena. Reszta Awa­rów została wkrótce zastraszona lub wyeliminowana.

Wokół niego unosiły się gwiazdy i chorągwie. Słudzy zamkowi przybliżyli się niepewnie.

Królowa skinęła głową. Potwory nagle zniknęły, a hal zalało łagodne światło i wypełniły dźwięki słodkiej melodii - przynajmniej w rolującym polu magicznym. Podniesieni na duchu ludzie nabrali większej śmiałości.

Wszyscy odwrócili się w tę stronę. Na samej granicy magicznego pola stał Król Oary. Dor pojął, że musiał dostać się do Zaniku Ocna inną drogą, omijając zerwany most. Oary domyślił się, gdzie zdążają, wiedział, że wywoła to kłopoty, i pospieszył, by opanować sytuację, zanim ta wymknie się spod kontroli. Był bystry i odważny.

Przy Oarym stały jednak nowe oddziały awarskich najemników, przybyłe wraz z nim z tamtego zamku. Zwykli słudzy nie zdołali się do niego zbliżyć. Stał tuż na obrzeżu magii, więc jego słowa były zrozumiałe; poznał granice pola. W każdej chwili mógł wyjść poza jego obszar.

Ludzie z Zamku Ocna stali niezdecydowani, spoglądając to na jednego, to na drugiego, niepewni, któremu królowi winni posłuszeń­stwo. Każdy wyglądał wspaniale - Oary przywdział królewskie sza­ty, koronę i przypasał miecz, Co uszlachetniło jego tłustą postać. Dzięki iluzji Królowej Iris, Dobry Omen wyglądał równie imponują­co. Zwykłym ludziom trudno było dokonać wyboru na podstawie samego wyglądu.

Gwiazdy wokół postaci Króla Omena płonęły oślepiającym bla­skiem, syczały, strzelały i grzmiały, jakby niebo pękało. Zagłuszyło to głos Oarego.

To zahamowało iluzję. Królowa Iris nigdy nie sprzeciwiała się woli Króla Trenta - przynajmniej publicznie. Pozostał cichy i bezbarwny mundański hali, gdzie stłoczeni słudzy stali naprzeciw grupy Awarów.

Królowa Iris zasmuciła się.

Istotnie, słudzy zamkowi wahali się. Wpatrywali się w Króla Omena, jakby sondując iluzję. Złudzenia, tak łatwo wywołane przez Królową Iris, pracowały teraz przeciwko niemu. Któż mógł odróżnić rzeczywistość od wyobrażenia?

Król Omen stał, oszołomiony zuchwałością Oary. W owej bitwie na słowa uzurpator zyskał ważny punkt.

Ten w końcu odzyskał głos.

Zatrzymali się, zmieszani. Oary ponownie wykorzystał chwilę ciszy.

Wzdrygnęli się. Nie chcieli, by rządził nimi jakiś ogr.

Zdumiony Król Omen spojrzał na miecz.

Powiedziawszy to, Dor zastanawiał się, czy aby nie był to rewanż za lekceważenie jego, Dora, umiejętności. Król Trent władał mieczem najlepiej w całym Xanth, więc była to jednak słuszna uwaga.

Król Omen roześmiał się - objęty magicznym polem zrozu­miał ów ortograficzny kalambur.

Dor milczał. Królowa znała takich, bo sama była taka. Czyniło to z niej dobrego doradcę w podobnej sytuacji.

Oary próbował się przeciwstawić, ale owa rada wydała się bardzo sensowna zamkowej służbie. Zręczność taktyczna Króla Trenta zniweczyła fortel Oarego. Pojawiła się nie-awarska straż, sięgając po oręż - a była o wiele liczniejsza niż Awarowie. Wyglądało na to, że rozeszły się wieści o owym pojedynku i że nadciągali wierni obywa­tele Onesti.

Oary widząc, że stoi na straconej pozycji, niechętnie się zgodził.

Królowa Iris zachmurzyła się, ale Król Trent gestem naka­zał jej milczenie. To wszystko było jak gra - ruch i odpowiedź nań - tocząca się według ścisłych reguł. Oary działał teraz po myśli Trenta i należało mu na to pozwolić, dopóki jawnie nie złamie reguły. Dor obserwował uważnie. Może mu się to przydać, kiedy naprawdę zostanie Królem.

Ostrożnie ujął magiczny miecz i podał Królowej Iris, a ona ułożyła go pieczołowicie na podłodze.

Oary również odpasał swój miecz, podporządkowując się tej nowej regule. Jego Awarowie szemrali, ale trzymali się na uboczu. Smash zbliżył się do nich, co skłoniło ich do zachowania spokoju. Utworzyła się kolejka: słudzy zamku chętnie podchodzili, by spraw­dzić tożsamość Króla Omena. Pierwszy był starzec - powolny, ale szacunek, jaki żywili do niego wszyscy, stanowił o tym pierwszeń­stwie.

Podchodzili kolejno inni. Król Omen znał wszystkich. Sprawa zaczynała się wyjaśniać. Król Trent dobrotliwie się uśmiechając stał obok Omena.

Nagle, jeden z mężczyzn wyciągnął sztylet i zaatakował Króla Omena. Zanim jednak spadł zdradziecki cios, ów człowiek zamienił się w dużego brązowego szczura, który chyłkiem uciekł. Pałacowy kot skwapliwie pomknął za nim.

Przyszła kolej na Oarego.

Król Omen zamarł z rozchylonymi ustami, obawiając się jakiegoś nowego podstępu. Znów wmieszał się Król Trent.

Teraz zdumiał się Dor. Stał milcząc. Pojawił się Grundy i trącił chłopca w nogę.

Dor opamiętał się.

Statecznie przeszli do antyszambru, a Król Omen dalej witał się z dawnymi przyjaciółmi. Awarowie zaś stali na uboczu, pełni niepo­koju. Bez dowódcy nie byli groźni - nawet nie znali miejscowego języka.

Myśli Dora kłębiły się. Dlaczego Oary rozpoznał Omena, choć przedtem zarzucał mu oszustwo i kazał go nawet zamordować? Dlaczego udawał, że nie wie, gdzie Omen przebywał przedtem? I czemu przystał na to Król Trent, skoro sam padł ofiarą zdradliwości i okrucieństwa Oarego? I czemu na koniec Trent przekazał sprawę jemu, Dorowi, nakazując, by sam uporał się z sytuacją, której nie pojmował?

Przyłączyli się do nich Iren, Smash i Arnold. Oary zachował spokój.

Oary westchnął.

Dor miał mieszane uczucia. Znał Oarego jako pozbawionego skrupułów szubrawca, a jednak jego otwartość, inteligencja i przy­znanie się do cywilizowanych słabostek sprawiały, że nie mógł go całkiem znienawidzić.

Zdumieni wymienili spojrzenia.

Powrócili do halu.

Arnold przytaknął, a Dor dostrzegł, jak Król Trent ułatwia sprawy centaurowi. Nie miał on i tak żadnej przyszłości na Wyspie Centaura. - takie przedstawienie sprawy, jak to uczynił Trent, nadawało jednak, temu faktowi szlachetniejszy wymiar. Oczywiście Arnold nie spędzałby tu całego czasu, mógłby przecież odwiedzać swego przyjaciela, Ichaboda, w innym aspekcie Mundanii. Miałby okazje przeprowadzić wszelkie badania, jakich by zapragnął. Rządze­nie naprawdę było sztuką i Król Trent właśnie to demonstrował.

Dorowi zamarło serce. Król Omen na pewno nie był powściągliwy! Śmiało dążył do tego, czego pragnął - jak przystało na Króla. Dor wątpił, czy kiedykolwiek mu dorówna. Ironia sytuacji polegała na ,tym, że nie mógł się temu-sprzeciwić - lubił go i zawdzięczał mu życie, Iren też go lubiła i ta propozycja chyba ją uradowała. Związek taki był wiec korzystny - tak politycznie, jak i personalnie. Władza to nie tylko korzyści, ale i obowiązki. Dor musiał wybrać to, co najkorzystniejsze. Ale nienawidził tego.

Król Trent zwrócił się do Iren.

Dziewczyna znów zamilkła.

Dor pomyślał o tym, czym byłoby spędzenie reszty życia w Mundanii, bez możliwości posługiwania się swym magicznym talentem czy uczestniczenia w magii innych. Przeraziło go to. Wątpił, czy Iren by to wytrzymała

Król Trent zastanowił się.

Król Trent omiótł ich spojrzeniem, które zatrzymało się na Królowej; niedostrzegalnie skinęła głową.

Król Omen zrozumiał.

Dor poznał ów ton. Trent znał już odpowiedź na swe py­tanie.

Nie czekając na dalsze słowa Króla Trenta, wyjął ów kamień z kieszeni. W końcu była już niemal pomoc i słońcokamień zalśnił pełnym, maksymalnym blaskiem słońca.

Dor nie zamierzał jej ścigać. Uchybiałoby to jego godności i nie pasowałoby do całej sytuacji. Poza tym nie mógł szybko się poruszać - przeszkadzała mu w tym świeża rana. Był jednak w cen­trum uwagi i nie mógł pozwolić, by go zostawiła.

Nagle przypomniał sobie “dime”. Nareszcie znalazł dla niej zastosowanie! Wyciągnął pieniążek z kieszeni i cisnął pod stopy dziewczyny.

Zatrzymała się gwałtownie, młócąc rękami i niemal przewracając się.

Dor podszedł i wziął ją w ramiona.

Pocałował ją. Odpowiedziała niespodziewanie gorąco. Podczas pocałunku zdał sobie sprawę, że Arnold był zwrócony innym kierunku. Kiedy potknęła się na pieniążku, była poza magicznym polem!

Delikatnie ugryzła go w ucho.

Dor zaśmiał się nerwowo.

A Dor musiał rozkosznie mocno przycisnąć Iren, by nie mogła kopnąć golema.


1* Nieprzetłumaczalna gra słów: ang. bored znudzony, mający czegoś dość; board - stół. Autor będzie w powieści często bawił czytelnika, używając słów jednakowo brzmiących fonetycznie w języku angielskim, tzw. homonimów.

2* Poprzez użycie wielu homonimów wypracowanie Dora uzyskało cał­kowicie odmienny sens, wynikający z nieprzetłumaczalnej gry angielskich słów, Np.:

- by Dor (według Dora) = buy door (kupić drzwi)

- I (ja) = eye (oko)

- in (w) = inn (gospoda)

- which (którzy) = witch (wiedźma)

- My tale is done (Moja opowieść jest skończona) = My tail is dun (mój ogon jest ciemnobrązowy).

3* Nieprzetłumaczalna gra słów: ang, hay - siano

4* Nieprzetłumaczalna gra słów: - ang. bride - panna młoda; gride - zgrzyt; grom - pan młody; broom - szczotka.


5* Nieprzetłumaczalna gra słów: ang. You may nów mis the gride - zamiast You may now kiss the bride - możesz pocałować pannę młodą

* * Jak wyżej: ang. Goose the tide zamiast Go one side - pójdźcie wspólną drogą

6

7* mundańska gra: nożyce-papier-kamień

8* calculus - kamień, jachunek

9* Nieprzetłumaczalna gra słów: ang. bulrush, rush spieszyć się, gnać

10* Nieprzetłumaczalna gra słów: ang. bulrush, rush spieszyć się, gnać

11* Nieprzetłumaczalna gra słów: ang. bulrush, rush spieszyć się, gnać

12* Nieprzetłumaczalna gra słów: ang. aisle - wąskie przejście, przesmyk isle – wyspa

13* centaur - centaur, cenier - środek

14* ang. artichoke – karczoch; choke - krztusić się

15* Nieprzetłumaczalna gra sfów: ang. riffmff - motłoch, hołota; raff, raf - tratwa, tłum; rift, rif - szczelina, szpara, rysa; bucket - wiadro; bouąuet - bukiet

16* ang. pride - stado, duma; proud - dumny


17* ang. urchin - jeżowiec, łobuziak

18* Nieprzetłumaczalna gra słów: ang. raspberry - krzak malinowy; pogardliwie prychnąć.


19* W jęz. angielskim słowa należyty i pólgtówek brzmią podobnie


20* Appaloosa (Palouse - Indianie z północnego zachodu USA) - rasa konia wierzchowego z czarnymi i białymi plamami na gadzie i bokach.


21* ang. honesty - prawość ** ONESTI = HONESTY


22* dime - moneta 10-centowa



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Anthony Piers Cykl Krąg walki (03) Neq Miecz
Anthony Piers Przesmyk Centaura (SCAN dal 931)
Anthony, Piers Xanth 13 Isle of View
Anthony, Piers Xanth 22 Zombie Lover
Anthony, Piers Tyrant 04 Executive
Anthony, Piers Xanth 11 Heaven Cent
Anthony, Piers Xanth 14 Question Quest
Anthony, Piers Xanth 17 Harpy Thyme
Anthony, Piers Xanth 24 The Dastard
Anthony, Piers Xanth 26 Up in a Heaval
Anthony, Piers Xanth 25 Swell Foop
Anthony, Piers Xanth 16 Demons Don t Dream
Anthony, Piers Adept 04 Out of Phaze
Anthony, Piers Xanth 10 Vale of the Vole
Anthony, Piers Incarnations 6 For Love of Evil
Anthony, Piers Pornucopia
Anthony, Piers Bio of a Space Tyrant 1 Refugee
Anthony, Piers Total Recall

więcej podobnych podstron