Książka pobrana ze strony
lub
Kornel Makuszyński
Dziewięć
kochanek
kawalera
Dorna
Ktokolwiek będzie czytał tę historię tak żałosną, że mnie, który ją spisał, przez noc jedną zbielały włosy, niech wie, że kawaler Dorn nie jest dlatego nazwany kawalerem, iż miał kiedykolwiek do czynienia z końmi i ze szpadą. Kawaler Dorn nigdy w życiu swoim nieszczęsnym nie siedział na koniu, nigdy też nie władał szpadą. Kawaler Dorn jest dlatego i po prostu nazwany kawalerem, że nie miał nigdy żony.
Usłyszawszy o tym, mógłby rzec niejeden: „jeżeli kawaler Dorn nigdy nie miał żony, dlaczego tedy życie jego nazwane zostało nieszczęsnym, a historia jego żałosną?” Ha! Wyborną mam dla takiego odpowiedź, tę mianowicie, że chociaż małżeństwo może być zaliczone do największych klęsk świata, jednak nie jest ono klęską jedyną, bo oto okaże się, że już samo dążenie do małżeństwa może sprowadzić na człowieka nieszczęścia tak bardzo przeraźliwe, że niemal samemu małżeństwu równe. Widać z tego, że mądra natura chce uchronić człowieka przed tym, co mu nieuchronną grozi zgubą, więc go doświadcza i ostrzega, piętrzy przeszkody przed ślepą jego namiętnością i daje mu znaki gwałtowne, aby się zatrzymał nad przepaścią. Głupstwo ludzkie jest jednak silniejsze od natury, która nie ma dość mocy i potęgi, aby wstrzymać człowieka przed rozpętaniem w sobie namiętności. Jeśli się na przykład człowiek postanowił upić, co mnie i naturę zawsze żywą napełnia boleścią, cóż może przeciwko temu uczynić najstraszliwsza potęga natury? Nic! Rozpęta ona żywioły, będzie bila piorunami na prawo i lewo, zatrzęsie ziemią, góry zrówna z dolinami, zmieni łożyska rzek, każe oceanom pochłonąć lądy, a człowiek jednak się upije. Jest to tylko nieznaczny przykład, jak mocna jest namiętność w sercu człowieczym.
Jakżeż straszliwe czyni ona wysiłki, jeśli idzie o kobietę! Oto właśnie tu się rozpoczyna żałosna i frasobliwa historia kawalera Stanisława Dorna, który był Polakiem, mimo swego dziwnego nazwiska.
Był to przyjaciel mój, którego bardzo miłowałem. Szczupły, wiotki, łagodnego usposobienia, miał oczy niebieskie, takie, którymi zawsze patrzy marzenie, wypatrując na horyzoncie czegoś, co nigdy się nie zjawi. Zawsze blady, hodował w sobie melancholię. Serce miał tak napełnione potrzebą kochania, jak owoc słodyczą, źródło czystością wody, jak dusza kobiety napełniona jest żółtą nienawiścią, jak dziennikarski kałamarz plugastwem, jak niebo napełnione jest aniołami, pszczołami ul, kryminał rzezimieszkami, co wszystko ma znaczyć, że tą potrzebą kochania napełnione było po brzegi. Wszystko, co było w tym człowieku, było pragnieniem kobiety.
- Taką można by spotkać tylko w niebie i czy ja wiem - może w Indiach…
- W Indiach… tak… może w Indiach - szeptał Dorn jakby do siebie, patrząc na obraz z zachwytem.
W tym czasie kochał się w pannie sklepowej, która sprzedawała zapalniczki do papierosów. Dorn miał ich już kilkadziesiąt, co dnia bowiem od pewnego czasu kupował jedną i kupując, wzdychał. Panienka miała narzeczonego, konnego policjanta, dość więc trudno było blademu człowiekowi bez konia dotrzymać placu rumianemu człowiekowi z koniem. Sam koń był dla panienki więcej wart, niż cały Dorn.
Taki oto był ten dziwny i biedny kawaler, który kochał zawsze i nigdy nie mógł znaleźć, który byt blady, jak jego marzenie. Klątwa jakaś wisiała nad zacnym i miłym Dornem. Kiedy, przeszedłszy przez mękę miłości pełnej westchnień, był rzewnie i z takim rozczuleniem, że dusza moja dostała skrzydeł i poleciała do nieba. Tam sobie wyprosiła wielką miłość dla tej kobiety smutnej i tak złociście pięknej. Kiedy zapadł mrok, całowałem jej ręce. Pokazałem jej moje serce, które było bez fałszu i duszę, która nigdy nie była zdolna do obłudy. Widziała jasno, że nie poszukuję przygód i nie poluję na kobietę, jak na ogłupioną zwierzynę, więc mnie gładziła po głowie i dotykała moich włosów niewypowiedzianą pieszczotą rąk. tak dziwnie białych, jak perłowość letniego świtu. Mówiła do mnie rzewnie i tak tkliwie, że byłbym dla niej, na jedno jej skinienie. wyskoczył przez okno pędzącego pociągu. Mój Boże! Oto za wszystkie niedole, za wszystką miłość zmarnowaną, nagle, niespodzianie, jak brylant wśród drogi znalazłem ją, tę kobietę anielską. Była panną, niezależną, z nikim i z niczym nie związaną. Kiedy ucałowałem jej usta, myślałem, że zemdleję. Wtedy przysiągłem jej, że będzie moją żoną…
- Ależ to lekkomyślność!
- Lekkomyślność? Miłość bez szaleństwa, bez złotego szaleństwa lekkomyślności, jest ptakiem bez skrzydeł. Znasz mnie. wiesz, że w sprawach miłości jestem szaleńcem. Ja nie kłamałem.
- A ona w to uwierzyła? Kobieta nigdy nie wierzy, ale wierzy zawsze.
- Kobieta wierzy nie człowiekowi, lecz instynktowi miłości swojej. Ona uwierzyła. Miłość ma sto oczu nieomylnych. A przecież ja nie kłamałem. Tak, nie kłamałem, że mnie rozpaczą napełniło to, że nie można zaraz, natychmiast dać jej dowodu prawdy, że nie można wziąć ślubu.
- W istocie, w pociągu trudno… I cóż, i cóż dalej?
- Mówiliśmy długo. Każde jej słowo było przeplecione łzą. jak szmaragdy przeplata się perłami. Płakała cichutko, potem zmęczona nadmiarem wrażeń, usnęła z głową opartą o plusz wagonowej ławki. Ja nie zdejmowałem z niej oczu i wypatrywałem je przy mdłym świetle dychawicznej lampy gazowej. Była tak piękna, że odurzenie moje zwiększało się coraz bardziej. Jej musiało się śnić coś przykrego, czasem we śnie wstrząsnął nią dreszcz. Raz podniosła powieki i uśmiechnęła się smutno. Była widocznie wyczerpana, więc ująłem ją lekko za ramiona i ułożyłem na piersi swojej jej głowę. Niech śpi, a ja będę czuwał nad nią, jak nad dzieckiem. Gładziłem jej cudne włosy lekko, zanurzając w nie delikatnie palce. Po raz pierwszy w życiu stałem się odważny jak bohater - przecież ta kobieta jest moją i będzie moją, przecież to moja kochanka. Patrzyłem przed siebie w ścianę wagonu, a przez nią w wielkie moje szczęście, które moje już będzie jutro, bo wzejdzie ze świtem. Świt już obmywał okna z mokrej rosy, gazowa lampka zgasła. Nie śmiałem oddychać, aby jej nie zbudzić, tylko ręce moje drżały, drżały moje palce, zanurzone w złoto i miedź, jak w skarbiec. Poczułem w tej chwili, że niesforny złoty kosmyk splątał się z łapkami pierścionka, przytrzymującymi brylant. Sprawiło mi to niewysłowioną radość. „Oto są moje zaręczyny!” - pomyślałem - „oto wróżba cudowna!” I uśmiechnąłem się do zorzy. Tak, dobrze pamiętam, uśmiechnąłem się.
- To śliczne! - szepnąłem.
- Tak, to było śliczne… W tej właśnie chwili stało się coś okropnego. Usłyszałem nagły, przeraźliwy, przeciągły gwizd lokomotywy. Pociąg się szarpnął, jakby przerażony, zgrzytnął całym cielskiem, jakby zaskowyczał ze strachu i drgnął tak, jakby się w trwodze chciał cofnąć. Mgnienie nagłej rozpaczy szarpnęło pociągiem. Rzucony gwałtownym ruchem, miałem tylko tyle czasu, jedną sekundę, by jej nie wypuścić z rąk, ale ona zerwała się w przerażeniu. Trwało to jedno mgnienie oka. Poczułem szarpnięcie mojej ręki i usłyszałem krzyk okropnie bolesny, że mam do dziś głos ten w uszach. To ona krzyknęła. Pociąg stał spokojnie. Przede mną stała kobieta ohydna: z nagą, strasznie nagą czaszką. Włosy jej, złote i miedziane, trzymałem w ręku uwikłane w palcach moich jak w szponach.
- Boże jedyny!
- Przede mną stała śmierć! Straszna, okropna śmierć!
Nagle krzyknęła: „Oddaj pan to” i wyrwała mi z rąk złoty stos włosów. Plunęła mi w twarz.
- To nie była śmierć… Śmierć nie pluje.
- Masz rację. Śmierć nie może być tak okropnie straszna, jak łysa kobieta.
- I co, co dalej?
- Nie wiem… Przysięgam ci, że nie wiem. Pewnie uciekła, a rzeczy jej zabrano później. Nie wiem, bo byłem umarły i dlatego myślałem, że to jednak była śmierć.
- Biedaku!
- Nie żałuj mnie. Tak widocznie być musiało. Ja jestem przeklęty. Ten pociąg z pewnością prowadził diabeł i udał fałszywą katastrofę, aby mnie pognębić. Aha! zapomniałem ci powiedzieć, że jej włosy nie tylko zaplątały się w pierścionek, ale na dobitek oplatały guzik mego surduta.
- Mój Boże! - westchnąłem - szczęście człowieka zależy czasem od guzika.
- Uwaga twoja jest głęboka - rzekł Dorn. - Tak też i ja myślałem, kiedy zrozpaczony i pobity przez los, bezsilny jak Samson, którego moc odbiegła razem z włosami…
- Przecież to nie były twoje włosy.
- Tak, ale nie były także i jej, a moje były raczej dlatego, że je kochałem. Więc byłem bezsilny. Tułałem się od tej pory, jak człowiek żywy po piekle.
- Szukałeś dalej?
- Tak, szukałem bez wytchnienia. A to, co ci dotąd opowiedziałem, to tylko mizerny wstęp do całego szeregu katastrof. Miłość moja była zawsze tragiczna. Posłuchaj, co się dalej stało…
Dorn rozpoczął długą opowieść, a ja słuchając go, miałem jedno oko pełne łez, a drugie pełne śmiechu. Wiele widziałem tragikomedii, ten człowiek jednak przeżył najdziksze, wymyślone przez najzłośliwszego z diabłów. Powtórzę jego opowieść, zaniechawszy powtarzania moich zdawkowych uwag, którymi przeplatałem jego opowiadanie, kiedy mu brakło słów, tchu lub kiedy, milcząc przez dłuższą chwilę, grzebał w swoich straszliwych wspomnieniach.
Niedługo po okropnej przygodzie z łysą dziewicą siedział Dorn wieczorem w dość smętnej knajpie wielkiego miasta, ohydnie złoconej i wyświechtanej… Snuły się po niej piękne malowane kobiety. Podejrzani dżentelmeni pili koniak z sodową wodą. Dorn siedział samotny i paląc papierosa, wił sobie z jego dymu niestworzone historie, którym się przyglądał z tępą, bolesną obojętnością. Wiele kobiet patrzyło w oczy bladego młodzieńca, on jednak nie widział żadnej. Bał się spojrzeć, gdyż wszystkie włosy kobiece wydawały mu się fałszywe. Raz krzyknął zduszonym głosem, kiedy któraś z dziewic gwałtownym ruchem zdarła sobie z głowy kapelusz, aby poprawić fryzurę. Ale włosy nie odleciały, a Dorn westchnął z ulgą. Kiedy zaś pełnym radosnego zdziwienia wzrokiem patrzył na tę dziwną kobietę, która ma własne włosy, spotkał się z jakimiś oczyma, patrzącymi w niego ciekawie i ogniście. Młody człowiek drgnął. Oczy były piękne; patrzyły, rzec można, z siłą sugestywną, niemal natarczywie. Dorn się spłonił i mimo woli pochylił głowę, co zostało przywitane z uśmiechem z tamtej strony. Dorn spojrzał błagalnie, tamta strona odpowiedziała oczyma, że towarzystwo jego nie byłoby jej niemiłe, wobec czego Dorn lękliwie, ostrożnie i z niesłychanym szacunkiem, który w knajpie znalazł jawne zastosowanie po raz pierwszy od czasu jej istnienia, zbliżył się do stolika tej pięknej nieznajomej. Nieznajoma bowiem była piękna. Namalowana, jak wszystkie w tym lokalu panienki, miała w spojrzeniu nadzwyczajny wdzięk, który łagodził energiczne i śmiałe zacięcie ust; zęby nieco za duże, włosy - nie! na włosy Dorn nie patrzył - za to piersi tak idealnie foremne, jakich nie widział jeszcze w życiu. W niemowlęctwie bowiem człowiek widuje piersi zawsze w niepochlebnym stanie, traktując je zresztą, jako organ użytkowy, przeoczyć zwykł piękno ich formy. W wieku późniejszym zwraca się na nie nieco więcej uwagi. Dorn w tej chwili całą swoją uwagę na nie zwrócił i powiedział sobie w duszy, że grecki mistrz kształtniej by nie zrobił. Musiały być twarde i sprężyste, tak ostro i tak dokładnie rysowały się przez jedwabną bluzkę.
Poznanie było dość gładkie. Uśmiech tej kobiety był tak pełen wdzięku, że Dorn się zachwycił. Piękność jest zwodnicza, wdzięk nigdy nie kłamie. Szampan dokonał reszty. Kobieta mówiła niskim głosem altowym, takim głosem, za którym przepada każdy mężczyzna. Wiolonczela jest najmilszym instrumentem, jaki wymyślił ból człowieka, który nie miał się przed kim wypłakać, więc płakać nauczył wiolonczelę. I Dorn oszalał dla tego głosu.
- Niech pani mówi, o, niech pani mówi cokolwiek, wszystko jedno, byle pani mówiła.
Kiedy panienka niskim swoim głosem zamawiała coraz inną butelkę szampana. Dorn był szczęśliwy. Nie miał nawet czasu na jeden moment zdumienia, aby się zdumieć, ile ta miła kobieta potrafi wypić. Zresztą sam pił wiele, ale nie to go upiło. W pewnej chwili przymknął oczy z rozkoszy: oto poczuł, jak pod stołem piękna kobieta ściska go za rękę. Oddał jej uścisk lekki i trwożliwy. Był tak mile i wstydliwie zaskoczony, jak panienka, którą ktoś po raz pierwszy w życiu uszczypnął w łydkę. Już w gorączce, podniecony i na poły przytomny, wypił jednym haustem pełną szklankę wina. I nagle zaśmiał się głośnym, radosnym śmiechem. Straszliwe widmo z łysą czaszką utonęło w winie, a oto on, szczęśliwy, choć zawsze nieszczęśliwy miłośnik, miał w tej chwili w duszy niebo, a w sercu coś bardziej jeszcze przyjemniejszego od nieba. Piękna kobieta spojrzała na niego ciekawie, potem uścisnęła jego rękę tak silnie, że krzyknął. O, jaka silna potrafi być miłość! Dlatego kobiety mają na różowym ciele tak często i tyle sińców. Ta zaś tym uściskiem zabrała białą i naiwną duszę Dorna, który żył tylko miłością.
Dorn zaczął jej mówić o miłości. Nie umiał o niej mówić wiele, chociaż był nią tak napełniony, jak drzewo wiatrem; mówił niewymyślnie, lecz tak gorąco, że każde słowo jego było pełne żaru, było czerwone i drżące od pragnienia. Każde było palącym pocałunkiem. Trzy lub cztery takie słowa, pełne pożądania, mogłyby wystarczyć do wprowadzenia w stan błogosławiony najczystszej dziewicy, która nigdy nie zaznała męża.
Piękna jego towarzyszka przymknęła oczy i słuchała tych słów z niewysłowioną lubością. Czasem tylko spojrzała na Dorna przeciągle i jakby chcąc ugasić pragnienie pożądania, zalewała je strugą szampana, wlewanego w gardło zachłannie i jakby rozpaczliwie.
Dorn oszalał. Wieczysty erotoman, przysiągł jej miłość na długą śmierć i na krótkie życie.
- Chcesz mnie? - pyta z niepokojem.
- Czekałam na ciebie - odpowiedział mu głos niski i drżący - wiedziałam, że przyjdziesz.
- Kochanko moja!
- Luby mój, jestem twoja… Będę twoja… Każ podać wina!
Było już tak późno, że ich wyproszono z lokalu.
- Pójdziesz do mnie - rzekł głos niski. Oprzyj się o mnie, bo się chwiejesz. Ach, mój mały, drogi Polaku! Kocham cię… Daj mi portfel, ja zapłacę, bo ciebie tu oszukają.
- Weź moje życie! - rzekł Dorn. dając jej portfel.
Kiedy wyszli na powietrze, ona ujęła Dorna silnie pod rękę i prowadziła go, jak dziecko, co się do niej tuliło nieporadnie. Szli przez kręte ulice, bo dzielnica była stara i niezbyt pierwszorzędna. Dornowi się zdawało, że to on ją prowadzi, a jego niosą skrzydła, bo jest szczęśliwy. Chciał śpiewać, chciał coś robić, co by ogłosiło całemu światu jego miłość. Ale cały świat spał. więc nie było się po co wysilać.
Widocznie jednak nie wszyscy spali, bo zza węgła wysunęły się dwie figury, wiadomo zaś, że w nocy, w zaułku i zza węgła nie wychodzą nigdy mili staruszkowie, ani księża łagodni, ani wytworne damy. Toteż te dwie figury zachowały się wcale arogancko. Jedna trąciła w ramię Dorna, druga jego miłość. Swojego uderzenia Dorn nie poczuł, lecz uderzenie, które ją dotknęło, ugodziło go w serce. Zawył z wściekłości i uczynił ruch, jakby się chciał tygrysim skokiem rzucić napastnikowi do gardła. Usłyszał jednak niski cudowny głos:
- Daj pokój, to moja sprawa!
I jeszcze słodycz tego głosu nie zdołała wsiąknąć w noc, a jego towarzyszka, wyrwawszy rękę spod jego ramienia, chwyciła jednego z włóczęgów lewą ręką za gardło, a drugą waliła po pysku, aż grzmiało.
Dorn wrósł w bruk, jak drzewo i nie mógł zamknąć nagle otwartych ust.
Drugi apasz przybiegł swojemu towarzyszowi na pomoc. Wtedy ona i oni dwaj sczepili się ze sobą jak zapaśnicy, tłukli się po głowach i walili po bokach tak, że chrzęściły żebra. Jej zdarli kapelusz, a krótkie włosy, potem zlepione, leciały na jej oczy. Suknia była w strzępach. Walczyła jak lwica. Rozwaliła małą piąstką nos jednemu ze zbójców tak, że go nagła krew zalała. Krew zresztą jest zawsze nagła. Drugiemu podstawiła nogę tak, że łbem ugodził w krawężnik i zaczął wyć, jak szakal.
Gdzieś w pobliżu odezwały się gwizdki, gromadka policjantów rozbrajała po chwili walczących. Za kwadrans całe towarzystwo znalazło się w komisariacie.
Dorn był blady i drżał.
Z apaszami zrobiono krótką sprawę. Potem pytają Dorna.
- Kto pan jest i skąd się pan znalazł w tym towarzystwie?
- Nazywam się Dorn, a ta pani jest moją narzeczoną.
Policjanty ryknęły śmiechem jak bawoły, komisarz policji tylko podrygiwał ze śmiechu.
- Czy pan jest bardzo pijany?
- Nie…
- Czy pan wie, kim jest ta pani? Bo my ją znamy dobrze!…
- Kocham ją, a reszta mnie nie obchodzi. Poznałem ją wieczorem.
- Ach, tak! - rzekł wesoło komisarz… Rozebrać ją!
- Panie!… - krzyknął Dorn - jak pan śmie!…
- Cicho pan bądź i dziękuj pan Bogu, że się tak zdarzyło. Niech pan patrzy!…
Dorn patrzył. Kiedy z niej zdjęto bluzkę, zobaczył sztuczne piersi, kiedy z niej zdjęto resztę, zobaczył prawdziwe rzeczy. To był mężczyzna.
Dorn się zachwiał i padł w ramiona najbliżej stojącego policjanta. Potem go długo cucili.
Biedny człowiek uciekł na zawsze z tego miasta. Jechał przed siebie, wszystko jedno dokąd, byle jak najdalej. Wbijał sobie paznokcie w dłonie, rozpacz go kąsała. Co on komu zawinił, że nikomu na świecie nie zdarzy się nic podobnego, tylko jemu? Szampan i pożądanie miłości zalały mu mózg do tego stopnia, że zidiociał.
- Ścisnęła mnie, ach, nie ścisnęła! - ścisnął mnie ten bydlak tak silnie za rękę, że krzyknąłem. Trzeba było być pijaną świnią, albo tępym osłem, żeby nie zwrócić na to uwagi. A jak ona piła. „On!” głupcze, nie ona! - krzyknął nagle sam do siebie, tak że na niego spojrzano ciekawie.
A on patrzył na wszystkich spode łba, szczególnie na kobiety. To niemożliwe, żeby one wszystkie były prawdziwymi kobietami. Te, które mają zbyt foremne, przedziwnie piękne piersi, te muszą być przebrane. Wszystkie inne są fałszowane. Oto te piersi są zbyt brzydkie na to, aby nie były prawdziwe.
Dorn leży na pokładzie w płóciennym krześle, a jego smutek płynie za nim, jak smuga dymu za okrętowym kominem. Smutek jego pokrzykuje czasem ponad nim ostrym, nieprzyjemnym głosem, jak mewa nad okrętem. Co go zbawi, co go ocali? Czy ma zapisać duszę diabłu za jedną, jedyną kobietę, która jest prawdziwa na ciele i na duszy? Czy lepiej rzucić się w morze i utonąć. Wtedy go syreny położą na cyplu skał i użalą się nad nim. Syreny? Precz! precz! Pokaże się, że pierwsza, którą napotka w szafirowym morzu, będzie miała fałszywy, przyprawiony, z nieprzemakalnego materiału zrobiony rybi ogon.
- Ratunku! Ratunku! - wołał Dorn szeptem do kogoś niewidzialnego i wyciągnął przed siebie ręce w stronę, gdzie przed chwilą nikogo nie było.
Teraz w tym miejscu znajdowała się kobieta, która usłyszawszy głos pełen skargi, odwróciła się szybko i, ujrzawszy wyciągnięte ku sobie ręce bladego, smutnego młodzieńca i jego oczy, jakby dziecka, co przed chwilą przestało płakać, drgnęła, spojrzała na niego wymownie i, zawahawszy się, powzięła nagle jakieś postanowienie. Podeszła ku niemu szybko i zapytała łagodnie i bardzo tkliwie:
- Co panu jest? Czy pan chory?
Dorn nie powstał nawet; nagły ruch młodej osoby tak go strapił i takim napełnił rozrzewnieniem, że się jeszcze bardziej nad sobą użalił. Rozumiał, że współczucie i szlachetne serce kazało jej uczynić to, co uczyniła, więc tak jak chore dziecko, zapragnął nagle serdecznej opieki.
- Czy pan chory? - powtórzyła ta pani.
- Bardzo… Boli mnie serce.
- Może lekarza?
- Lekarza mi nie potrzeba. Moje serce umarło - rzekł Dorn.
- Co takiego?
- Moje serce umarło z braku miłości. Na co mi lekarz?
Młoda osoba pokryła się rumieńcem tak silnym, że musiał od twarzy sięgać dość daleko.
- Ach, tak… Boja myślałam… Przepraszam pana…
- Za co mnie pani przeprasza? - zawołał Dorn w nagłym napadzie energii, zrywając się z krzesła. - Za to, że pani jest szlachetna i zbliżyć się raczyła do najnieszczęśliwszego człowieka na ziemi, a w tej chwili na morzu?
- To pan jest taki nieszczęśliwy? - zaszemrał cichutko jej głos.
- Pani - rzekł Dorn, już namiętnie - widzi pani tego ponurego majtka? Wygląda tak, jakby zamordował ojca i matkę. A jednak jest on szczęśliwszy ode mnie. Pewnie gdzieś w jakimś porcie jest jakaś straszliwa może kobieta, która go kocha. - A mnie nie kocha nikt. Widzi pani te mewy. Lecą za okrętem, ale kiedy się pożywią, wrócą do swoich gniazd na skałach. A ja lecę, lecę bez końca i nie pożywię się nigdy. Szukam rzeczy, którą przecież znajdowało miliony ludzi, a ja jej znaleźć nie mogę i nie znajdę chyba nigdy…
- Czegóż pan szuka?
- Miłości. Szukam serca, które by jednym drgnieniem odpowiedziało mojemu sercu, które już nie woła, lecz krzyczy, rozpaczliwie krzyczy…
- I pan go nie znalazł?
- Nie znalazłem!
- To dziwne. Pan taki piękny…
- Ja? Piękny?
Dorn podniósł na nią oczy z rozrzewnieniem. Powiedziała to głosem słodkim i dobrym, więc sam nie wiedząc co czyni, wyciągnął ku niej obie ręce, a ona po chwili wahania podała mu swoje, po czym usunęła je łagodnie.
- Jaka pani jest dobra! - rzekł serdecznie.
- Proszę tego nie mówić. Nie zna mnie pan. Jeśli kiedy byłam dobra, to tylko w tej chwili, bo chciałabym, ogromnie bym chciała, aby panu było dobrze i aby pan… znalazł to serce… to najdroższe serce…
- Ja myślę, że już je znalazłem - rzekł gorąco Dorn.
- Jeszcze nie! - zawołała panienka wesoło. - Ale jakie to dziwne rzeczy dzieją się na morzu! Na wodzie jest cisza, a na okręcie jest burza. Pan gna jak burza. Jakiej pan jest narodowości?
- Jestem Polakiem…
- Ach, tak myślałam. Rycerski, piękny naród. Mój ojciec uwielbia Polaków.
- A pani?
- Ja myślę… ja myślę, że ich nawet można kochać… Mężczyźni w Polsce muszą być piękni i smutni…
Dorn spojrzał na nią z rozrzewnieniem. Miała drobną twarzyczkę, nosek nieco zadarty, była bardzo młoda. Spojrzał szybko na włosy, były obojętnego koloru, więc pewnie prawdziwe; spojrzał na piersi - jakie takie, ledwie się rysujące, więc z pewnością prawdziwe, bo fałszerz zawsze przesadza. Uczyniło mu się błogo. Coś go niepokoiło w tej figlarnej twarzyczce, lecz cóż może być fałszywego w twarzy? Nie śmiał się zresztą zbytnio jej przyglądać, gdyż ona nie zdejmowała z niego oczu; zdawało się, że jednym się uśmiecha wesoło, aby go zachęcić, a drugim, spokojnym, przestrzega poważnie, że się mało znają i że nie trzeba zapominać o pięknych i przyzwoitych formach.
Dorn był zachwycony. Mewy już opuściły okręt, komin nie dymił. Jego smutki także już odleciały, serce przestało wydzielać z siebie czarny osad melancholii. Za godzinę był zakochany; w sześćdziesiątej pierwszej minucie postanowił się oświadczyć, dowiedziawszy się, że panienka jest wolna, że jest bogata, że nigdy nikogo nie kochała, ale bardzo tego pragnie i że ojciec jej jest na okręcie, tylko w tej chwili gra w brydża. To go jeszcze zachęciło. Ojciec, który gra w brydża, musi być miłym człowiekiem i dobrym ojcem.
Ucałował jej ręce, kiedy odchodziła, bo nie wypadało już dłużej rozmawiać we dwoje z młodym człowiekiem, tym bardziej, że pasażerowie, zagnani do kajut upałem, zaczęli wychodzić na pokład, aby użyć wieczornego chłodu. Odeszła rozmarzona, a on został szczęśliwy. Uśmiechnął się do ponurego majtka, który spojrzał na niego jak na wariata, uśmiechał się do wszystkich.
Towarzysz jego od stołu zbliżył się do niego i poprosił o zapałki.
- Rozmawiał pan z miłą panienką! - rzekł, pykając cygaro.
- Z najmilszą! - zawołał Dorn i chciał uściskać grubego człowieka, albowiem był gruby.
- Dobrze pan zrobił - mówił gruby pan. - Pozwoli pan, że usiądę… Dziękuję… Dobra dziewczyna, a tak nie ma szczęścia w życiu.
Dorn nastawił uszu.
- Nie ma szczęścia? Ale je będzie miała.
- Przydałoby się. Bo czyż ona winna nieszczęściu?
- Nieszczęściu? Jakiemu nieszczęściu?
- A, to pan nie wie? Muszę panu powiedzieć, aby pan przypadkiem nie zrobił jakiej niezręcznej aluzji.
- Pan mnie zdumiewa!
- Ależ nic nadzwyczajnego. Ojciec, stary wariat, ujeżdżał równie zwariowane konie, a dziewczynę sadzał koło siebie. Raz konie poniosły i ma pan nieszczęście.
- Żadne nieszczęście!
- Dla pana. Ale dla niej skończyło się to strasznie. Niech się pan jej dobrze przyjrzy; biedna dziewczyna ma lewe oko ze szkła, a nos z parafiny…
- Ratunku! - wrzasnął Dorn, który pojął, co go niepokoiło w jej twarzy.
Ryknął jak szalony, wskoczył na sznurową drabinę i jak zwinna małpa pobiegł aż pod szczyt masztu.
- Na pomoc! - krzyknął gruby pan.
- Przekleństwo! - ryczał Dorn i ręką groził niebu, ziemi i morzu.
Wszyscy wybiegli na pokład, myśląc, że okręt tonie. Panna ze szklanym okiem zbladła biedactwo jak trup.
- Co się stało? Co się stało? - wołał kapitan, szybko biegnąc.
- Młody Polak zwariował! - krzyknął gruby pan - o, o, jest tam! tam!
- Pompy! - wołał kapitan - prędko oblać go wodą, bo zleci na łeb. Dwóch majtków niech go straszy z przeciwnej strony, dwóch niech go ściągnie za nogi, potem zamknąć w kajucie. Biedny Polak! Bardzo był miły!
- O tak! - westchnęła panienka - strasznie był miły!
I z jednego oka spłynęła jej łza, biedactwu.
Ale i on. Dorn, godzien był politowania. W przeciągu miesiąca zdarzyły mu się trzy wypadki, co najmniej przykre Przecież można tą ilością obdarzyć dwóch jeszcze gentlemanów. Dlaczego jednak wszystkie trzy historie musiały się wydarzyć jemu?
Dorn wzniósł oczy do nieba z niemym wyrzutem i westchnął tak głęboko i tak boleśnie, że Pan Bóg sam zwrócił na to uwagę.
- Co za nieszczęsny człowiek tak wzdycha? - zapytał.
Odpowiedziały anioły:
- Człowiek, który szuka żony i nie może znaleźć całej kobiety.
- Ach, to Dorn! - rzekł Pan Bóg i machnął ręką. I tyle było całej parady w niebie z powodu wielkich nieszczęść kawalera Dorna. Spochmurniał i był biedny. Postanowił jednak nie zbliżać się do żadnej kobiety. Serce w nim skarżyło się z racji tego postanowienia, jak żałośnie rozkochany słowik, albowiem było pełne słodyczy i pragnęło miłości tak zachłannie, jak pijak pragnie wódki. Dorn jednak się zawziął. Był pewny, że Wenus Milońska wtedy tylko nie ma rąk, kiedy on na nią patrzy i że zaraz odrastają, kiedy on odejdzie. Wiedział, że kiedy się zbliży do zupełnie zdrowej i nieuszkodzonej kobiety, to się z nią musi coś stać: albo jej oko wypadnie, albo zęby, albo oderwą się jej nogi od tułowia; oślepnie, oniemieje albo wyłysieje. Czuł, że nosił w sobie okropną jakąś silę deformowania kobiet. Jego nieszczęście jest wielkie, ale nieszczęście tych istot niewinnych jest chyba większe. Dlatego postanowił unikać kobiet, obchodzić je z daleka, każąc swojemu sercu cierpieć niewypowiedzianie.
Idąc ulicą, nie patrzył na nie. Czasem tylko rzucił z ukosa spojrzenie ironiczne na ładną dziewczynę i myślał.
- O, nieszczęsna! Masz zdrowe nogi, bo biegniesz, lecz gdybym zechciał, gdybym ci zaofiarował moją miłość, wpadłabyś w tej chwili pod tramwaj i nie miałabyś nóg!
Sam się wstrząsnął na tę myśl i aż oczy przymknął, otworzył je jednak z nagłym przerażeniem, gdyż w tej chwili zagadał głos kobiecy:
- Przepraszam pana, którędy się idzie na plac Zgody?
W pierwszej chwili chciał uciec, lecz nogi wrosły mu w ziemię. Zbladł tylko i nie mógł od razu wymówić słowa. Młoda panienka, bardzo prowincjonalnie ubrana, ładna i miła, spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Biedactwo! - pomyślał Dorn - jesteś zgubiona.
Ponieważ nie odpowiedział, tylko patrzył na nią boleśnie, panienka zarumieniła się mocno i chciała odejść.
- Dorn! Czyś zwariował? - krzyknęło w nim serce.
Z kolei on się zawstydził i zaczął mówić szybko:
- Bardzo panią przepraszam… Ach, cóż za roztargnienie!
Zamyślony byłem i nie dosłyszałem pytania pani. Pani idzie na plac Zgody? To dość daleko; niech pani pozwoli, ja idę tam właśnie, jeśli wolno, to panią zaprowadzę.
- Pan jest zbyt uprzejmy i pewnie robię panu kłopot. Ale to takie straszne miasto. Bo ja jestem z prowincji, proszę pana. Mój ojciec jest lekarzem… Jeśli pan taki dobry… ła w istocie boję się sama chodzić nawet w dzień przez te okropne ulice… Tu mogą człowieka rozjechać na śmierć każdej chwili… U nas w miasteczku jeździ tylko beczka z wodą i to bardzo powoli, więc się nikt nie boi.
Dorn uśmiechnął się po raz pierwszy od wielu dni, lecz zaraz zgasił uśmiech, jak jaskrawą świecę. Słuchając miłej paplaniny, patrzył bystro i oglądał ją przenikliwie. Rozdziewał oczyma z jaskrawej sukienczyny i badał, badał, jak inkwizytor duszę. Oczy w porządku, włosy również, nos prawdziwy. Mężczyzną chyba nie jest, gdyż zbyt jest drobna i ma wysoki przyjemny głosik. Nogi śliczne, rąk ma tyle, ile trzeba, ani jednej za mało, ani jednej za wiele. Widzi, słyszy, gada, chodzi, rusza rękoma. Niczego jej nie brak, jest kompletna. Nie, ta kobieta nie jest fenomenem. Ale jeszcze sobie nie dowierzał, pomyślawszy, że wszystko ukryć potrafi kobieta. Więc zadawać począł zdumionej dziewczynie zwariowane pytania:
- Czy pani dobrze widzi?
- Jak jastrząb!
- Niechże mi pani przeczyta, co tam napisane na tym małym szyldzie?
- Ale po co? Napisane jest „Akuszerka, Magdalena”.
- A czuje pani jak ulica brzydko pachnie?
- Tak, benzyną!
- A gdyby szybko najechał na panią wprost automobil - co by pani zrobiła?
- Uciekłabym jak szalona.
- Bogu dzięki. Bogu dzięki! - mówił uradowany Dorn.
Nagle jednak spojrzał na nią bystro. - A dlaczego pani zwróciła się do mnie?
- Przepraszam, jeśli panu zrobiłam przykrość…
- Ależ przeciwnie! zrobiła mi pani żywą przyjemność, ale dlaczego do mnie?
Panienka spuściła oczy.
- Bo pan tak przyzwoicie wygląda i… tak miło… Pan musi być dobry…
Dorn spojrzał na nią z niebiańskim wyrazem twarzy.
- Nie pomyliła się pani, jestem dobry. Zrobię, co pani każe! Co pani ma do roboty na placu Zgody?
- Nic. Tylko stamtąd umiem trafić tam, gdzie wczoraj jadłam śniadanie z ojcem. Teraz ojciec mnie na parę godzin opuścił, bo poszedł do Akademii Medycznej i mamy się spotkać o szóstej, a teraz jest dopiero pierwsza, więc idę sama coś zjeść.
- Sama? To niemożliwe! Musi mnie pani zabrać z sobą!
- Pana? Czyż ja mogę pana zabrać? Pan jest strasznie dobry! Ale ja nie wiem…
Dorn, rozpromieniony jak żak, kiwał już ręką na automobil. Zawiózł dziewczynę do pierwszorzędnej knajpy, służył jej jak dziecku, dokazywał jak człowiek, który zgubił swoje nieszczęście. Biedna prowincjonalna duszyczka była w pięćdziesiątym czwartym niebie; siódme - nie dałoby najmniejszego wyobrażenia o jej szczęściu. Po szampanie chciała go koniecznie pocałować, melba z ananasem wydała jej się czymś tak drogocennym, że oddanie za nią cnoty dziewiczej byłoby lichą zapłatą. Dorn miał rumieńce i szalał. Kochał się od pierwszej minut czterdzieści pięć, naturalnie na wieki. Kiedy się panienka oblizała po melbie, wpadł w zachwyt, upewniony bowiem co do szczegółów jej budowy mniej więcej jawnych, miał jednak podejrzenia, czy panienka posiada język. To, że mówiła, nie było żadnym dowodem; kobieta potrafi mówić nawet bez języka. W tej chwili ujrzał go w całej chwale i był szczęśliwy. Był też szczęśliwy z powodu niesłychanego apetytu dziewczątka. Nie zauważył, że i garsoni, zdumieni, pokazywali ją sobie dyskretnie i szeptali cicho po kątach.
Na przejażdżce w automobilu po lasku, ucałowali się trzy razy wspornic, siedem razy on ją ucałował pojedynczo. Potem zaczęli omawiać następne spotkanie. Dorn chciał jak najprędzej - bał się, że do jutra panienka może stracić oko lub nos.
- Zobaczymy się dziś! - powiedziała, poważniejąc. - Muszę panu udowodnić, że ja nie jestem byle kim, choć jestem z prowincji.
- Jesteś cudna!
- Ale i coś więcej. O mnie już wiele wiedzą, ale jutro będzie mówił cały kraj.
- Urżnęła się panienka! - pomyślał wesoło Dorn, jeszcze bardziej się radując, bo widocznie niebiańska ta istota i mózg ma w porządku, tylko bowiem mózg zdrowy i w szlachetnym stanie reaguje na alkohol.
- Niech się pan nie śmieje! - rzekła ona tonem zarozumiałym. - Jutro pan będzie dumny, że mnie pan zna. Ja robię wielką karierę.
- Czemuż to, najmilsza kobieto na świecie?
- Dowie się pan. Przedtem ojciec zabronił mi mówić.
- Dobrze, już dobrze!
- Niech pan przyjdzie dziś o dziewiątej do Akademii Medycznej. Ja tam będę z ojcem. Poznam pana z moim ojcem. Ale niech pan koniecznie usiądzie w pierwszym rzędzie.
- Czy to będzie prelekcja?
- Pewnie będzie i prelekcja. Ja będę pana szukała w pierwszym rzędzie.
Pożegnali się najczulej, po czym Dorn poszedł rozmyślać i czekać godziny dziewiątej. Jeszcze świateł nie zapalili w auli, a on siedział w pierwszym rzędzie amfiteatru. Mało go to obchodziło, że ojciec, prowincjonalny lekarz, chce być koniecznie na medycznym wykładzie. Trudno. Dla kobiety można godzinę spędzić i z doktorami.
Salę zapełniono szczelnie. Dziesięć minut było po dziewiątej, a panienki jeszcze nie było. Dorn był niespokojny, ale drzwi już zamknięto i z powodu tłoku nie można było się wydostać. Smutno więc rozpoczął słuchać jakiegoś nudnego wykładu, z którego ani słyszał, a tym bardziej nie rozumiał ani słowa.
- Naturalnie! - myślał ponuro - gdyby jej brakowało jakiegoś organu, to by przyszła. Jest cała i naturalnie zbudowana, więc nie przyjdzie. To jest moje szczęście.
W tej chwili audytorium poruszyło się ze szmerem i z okrzykami zdumienia. Prelegent, dostojny jakiś profesor, podniósł głos. Dorn zaczął słuchać.
- Tak, panowie. To nie jest fantazja! Kolegium przeprowadziło najsumienniejsze badania i stwierdziło fakt niebywały. Za chwilę będą mogli koledzy lekarze obecni na sali i panowie przedstawiciele prasy sprawdzić to osobiście i dowiedzieć się o istocie fenomenu. Proszę się nie tłoczyć!… Proszę wprowadzić pacjenta!
Otwarto drzwi za katedrą profesora i panienkę Dorna wprowadzono na estradę. Była bardzo blada i szła z powagą, jak panna młoda do ślubu.
Dorn jęknął głucho. Przed oczyma zaczął mu latać czarny śnieg.
Sala cała utkwiła w nią oczy. Profesor zaś mówił. - Oto jest panna X. z Z. Ma lat osiemnaście. Na świat przyszła prawidłowo. Rozwinięta znakomicie. Proszę panów. Ta panienka może być słusznie uważana za najgłośniejszy fenomen naszych czasów. Ta panienka jest fenomenem podwójnym.
Dorn wpił paznokcie w pulpit i drżał.
- Sprawdziliśmy, że posiada ona dwa żołądki, jeden normalnej wielkości, drugi mniejszy.
Na sali zerwały się oklaski, pełne podziwu i szczerego uznania. Dorn się podniósł i wyglądał jak krwawy tygrys przed skokiem. Panienka ujrzała go i uśmiechnęła się z dumą.
- …Ale fenomen ten jest mało znaczącym drobiazgiem, wobec innej jej właściwości niesłychanej. Panowie! Ta panienka ma serce umieszczone z prawej strony!
Nagły, straszliwy ryk rozdarł powietrze. Dorn wytrzymał dwa żołądki, serca z prawej strony nie mógł wytrzymać. Rzucił się jak furiat na jakiegoś profesora, który drżał obok niego z zachwytu, wczepił się szponami palców w jego włosy i zaczął ryczeć, rzęzić, wierzgać nogami, płakać na głos. Oszalał. Policja wyniosła go na rękach.
Nazajutrz leżał w malignie i ciskając się, wciąż się chwytał rękoma za brzuch i gniótł go niemiłosiernie, albo się chwytał ręką za piersi ze strony prawej i darł koszulę. Po dwóch dniach miał przykre zajście. Lekarz, którego przywołano, myśląc, że Dorn naprawdę zwariował, widząc, że jego pacjent jest zdrów, nieco tylko ma rozprężone nerwy, chciał go zainteresować i począł mu opowiadać o nadzwyczajnym fenomenie, który zajmował całe miasto.
- Co to za fenomen? - zapytał Dorn ze złym błyskiem w oczach.
- Situs viscerum inversus totalis.
- To znaczy?
- Serce po prawej stronie, a na domiar tego…
Nie skończył, albowiem Dorn uderzył go w furii porwanym spod łóżka butem po głowie.
Nie było tedy nic dziwnego w tym, że biedny Dorn opuścił to straszliwe miasto, gdzie zdarzają się dziewice, którym nie tylko niczego nie brak, jak to zwykle u dziewicy, ale czegoś mają za wiele, w podwójnym egzemplarzu.
Jałowe gościńce wielkich dróg świata skraplał gorzkimi łzami. Jęczał na lądzie, płakał na morzu, jakby w nim soli było za mało i wody. Woził swoje nieszczęście tam, gdzie wszyscy zdawali się szczęśliwi. Nie wierzył nikomu, nie wierzył własnym oczom, w słusznym mniemaniu, że można ostatecznie dojrzeć defekt na wierzchu, żaden wzrok jednak nie dojrzy, co się dzieje we wnętrzu brzucha. Uśmiechał się z goryczą i politowaniem, słysząc, jak ktoś mówił do kogoś:
- Niech pan spojrzy, jak ta kobieta jest cudownie zbudowana!
- W istocie! - mówił ten drugi z zachwytem - ani cienia błędu.
- O, głupcy! - myślał Dorn - o, ślepi! Jeśli nie ma sztucznych żeber z aluminium, to ma piersi z gutaperki, a jeśli ma piersi prawdziwe, to ma przyprawione ucho.
I śmiał się, i był mądry.
Serce w nim płakało wciąż, pochlipywało właściwie, jak dziecko, co się nie może zupełnie w płaczu utulić, a jednak on się śmiał. Z pasji, z wściekłości, ze zdenerwowania. Wiedział, że go nic nie odstraszy, że to rzecz nieskończona, że jak ćma w płomień, tak on wpadnie w nową jakąś awanturę i jak człowiek, który używa kokainy, choć rozumie niebezpieczeństwo tego życia, tak on nie mógł się obronić przed pociągającym urokiem trucizny.
Bawił się zupełnie tragicznie, bo zaczęła się w nim budzić chora ciekawość, co mu się właściwie może zdarzyć jeszcze. Może się okazać najwyżej (!), że kobieta, z którą się ożeni wreszcie, będzie cała sztuczna, będzie genialnie zrobioną lalką, którą on porozkręca i będzie po kawałku wyrzucał przez okno. Więcej się nic zdarzyć nie mogło.
Dorn stawał się fatalistą, który się losowi śmieje w nos.
Zamieszkał w małej mieścinie, gdzie był spokój i cisza. W takiej małej mieścinie nie ma sztucznych kobiet, bo kto tu nie ma oka, ten go sobie nie sprawi za drogie pieniądze, ani nie będzie sztukował nosa parafiną, bo to trzeba zrobić w Paryżu; tu chodzi każdy z takim nosem, jaki mu Pan Bóg dal, w kształcie małego kartofla, korniszona, haka, dzioba kaczki, szydła - wszystko jedno. Pod tym względem był Dorn spokojny, mało miał zresztą nadziei, by w małej mieścinie znalazł przedmiot płci żeńskiej, godny swojego smaku. Zbyt wiele go nie okazywał nigdy, bo go w nim przytępiła namiętna potrzeba kochania, miał jednakże wymagania ściśle określone…
Zamieszkał w dwupiętrowym hoteliku, który był najwspanialszym w miasteczku budynkiem; czytał książki o miłości, palił bezustannie papierosy i pił dużo wina, wiódł więc żywot, wprawdzie ascetyczny, lecz szczególnie ze względu na obfitość wina godny pozazdroszczenia. Rzadko wychodził z pokoju i godzinami wpatrywał się w ogród karlich i poskręcanych jak paralityk, albo jak życie drzew oliwnych i w winne szczepy, najcudowniejszy wynalazek Pana Boga, który je sadził pełen złotej radości.
Przynoszono mu jedzenie do pokoju; uważany był za znakomitego gościa, za księcia z obcego kraju, gdyż pijał mocno i był smutny. Właścicielka hotelu, baba rozmiarów potężnych, z gębą świecącą się jak samowar, tak okrągła, że z każdej strony była w odmiennym stanie, szanowała gościa i wzdychała nad jego smutkiem. Kobiety tłuste mają przedziwnie dobre serca.
Dorn rzadko z nią rozmawiał, jeszcze rzadziej na nią patrzył. Przywykł do jej huczącego głosu i do takich westchnień, jakie wydaje góra, kiedy jest w połogu i ma urodzić mysz. Toteż odwrócił się szybko, jak żgnięty szydłem, kiedy za nim odezwał się śliczny glos:
- Proszę pana, przyniosłam śniadanie!
- Boże, miej litość nade mną! - jęknął bez głosu Dorn.
Z tacą w obu rękach stała dziewczyna jak topola, smagła i cudownie uśmiechnięta.
Dziewczyna zaśmiała się głośno.
- Ach, jak pan śmiesznie wygląda, taki zdziwiony! Ja jestem córką właścicielki hotelu. Matka jest chora, bo ma latającą nerkę…
- Matka? Z całą pewnością matka?
- Tak, czemu się pan dziwi? Myślałam, że panu o tym opowiadała, bo ona wszystkim o tym opowiada. Bardzo ją dziś zabolało, więc leży, a ja ją zastępuję. Chyba, że pan nie chce - dodała z szelmowskim uśmiechem.
Dornowi słońce weszło na gębę. Podskoczył, wyjął łagodnie tacę z jej rąk i patrzył z zachwytem.
- Gdzie się pani ukrywała? Ja tu przecież mieszkam od dziesięciu dni!
- Ja wiem, ja pana widziałam już kilka razy, a mnie pan nie widział, bo matka nigdy by na to nie pozwoliła.
- Czyżbym ja panią zjadł?
- Pewnie nie, ale moja matka, proszę pana, to jest bardzo mądra kobieta. I zawsze mi mówi, żebym się nie pokazywała gościom, bo gość przyjedzie i pojedzie, a dziecko może zostać.
- Jakie dziecko?
- O, jaki pan naiwny! Gdzie jest dziewczyna tam może być dziecko.
- Ach, tak! - roześmiał się Dorn. - W istocie, jest to mądra kobieta. Niech pani się kłania mamusi.
- Niech Bóg broni, ona nie wie, że ja tu poszłam…
- Äaa! To pani tak z własnej woli?
Dziewczyna się zarumieniła, jak kuropatwa na rożnie.
- Serdecznie pani dziękuję! - rzekł Dorn radośnie. Położył na stole tacę, którą dotąd trzymał w ręku, chwycił obie ręce dziewczyny i obie ucałował. Ona zaś z rumianej stała się blada.
- Co pan zrobił? Mnie jeszcze nikt w rękę nie pocałował…
- Ja odrobię tę straszną krzywdę! - szeptał Dorn.
Tylko człowiekowi, który dziwnie mierzy, wydać się może, że zbyt daleko jest od rąk do ust. Jest to odległość śmiesznie mała, bo w ogóle ciało pięknej i młodej kobiety ma tę dziwną właściwość, że burzy wszelkie pojęcia o odległościach. Sam nie wiesz, kiedy i jak… A ona tym bardziej…
Dziewczyna była odurzona; wielki pan i przyjemny chłopiec całował jej ręce, usta i włosy. I choć furia jego zawładnęła tylko górną częścią jej młodego ciała, w całym ciele poczuła dreszcz, który ją obierał z sił. Pieszczota Dorna wydała jej się niesłychanie, niebotycznie… wielkopańska. To ją przede wszystkim napełniło szczęściem.
- Nareszcie coś takiego, jak latająca nerka, przyniosło mi szczęście! - myślał w nocy Dorn. Wypił wszystko wino i patrzył na świat, jak człowiek, który otworzył oczy po odcięciu go od szubienicy.
Nazajutrz mama jeszcze leżała i Dorn całował znowu. A choć pijany był szczęściem, nie zaniedbał ostrożności; chytry jak wąż, wpełzał wszędzie, badał wszystko; człowiek, który kupuje konia od znanego oszusta, tak go nie bada pilnie, jak Dorn badał tę miłą dziewczynę. Prawda nie mogła być prawdziwsza. Była to prawda tym milsza, że choć nie naga, całowała jak bachantka. Ta dziewczyna gorzała jak smolna pochodnia, toteż biła od niej łuna i bardzo Dornowi było gorąco.
- Nareszcie - jestem u celu. Znalazłem! Znalazłem! - wolał jak Archimedes i tak się zaśmiał bezczelnie w pysk nieszczęsnemu losowi swojemu, że los, ogon pod siebie wziąwszy, chyłkiem, cicho skowycząc, odszedł we wstydzie.
I tym się bardzo nie martwił, że latającej nerce mamy znudziło się wreszcie latanie i dała spokój frywolnej zabawie. Kochankowie, złodzieje i adwokaci potrafiliby oszukać diabla, istotę zresztą naiwną i niesłusznie spotwarzoną. Tak kłamać, jak kochankowie, złodzieje i adwokaci, nie potrafi najstarszy diabeł.
Dorn i piękna dziewczyna mieli gotowy spisek i swoje pismo; koszula damska, susząca się na winnej pergoli. mówiła: „kiedy wszyscy pójdą spać, będę w ogrodzie” - ręcznik wołał: „uważaj, matka zła, nic się nie da zrobić!” Rzeczy martwe bowiem mają swoją wymowę tajemną i piękną.
Zakochany Dorn zachowywał się jak rozmarzony student. Nie byłby skrzywdził dziewczyny za nic na świecie; kochał ją czule i pięknie. Tym boleśniej wypatrywał znaków w ogrodzie. Nie było żadnych, choć deszcz nie padał i można było suszyć bieliznę; na porę deszczową zresztą były też przewidziane znaki również pomysłowe. Przychodziła do niego gruba mama i wzdychała grubo.
Dziewczyna wpadła, jak kamień w wodę.
Noce były cudowne i pełne złotej łaski księżyca; Dorn rozpaczał. Nie ma bowiem bardziej smakowitego pocałunku jak ten, który pachnie nocą księżycową; ludzie całują się wtedy jak duchy i są dobrzy. Na to zresztą stworzył Pan Bóg księżyc. bo nie ma innej racji jego istnienia. Przecie nie po to go stworzono, aby psy miały przyjemność i by mogły wyć w określonym kierunku.
O tym rozmyślał Dorn, kiedy się w czasie pełni wykradał po skrzypiących schodach do ogrodu i patrzył w jej okno. Dokoła było cicho i złociście. Nagle coś skrzypnęło. Co to? Tak! To jej okno, to narożne… Tak! tak! Dorn zmartwiał ze szczęścia i przytulił się do słupa pergoli, dając po chwili znaki w stronę okna.
Dziewczyna stanęła w oknie, ale go nie ujrzała. Widocznie więziona przez starego smoka z latającą nerką, musiała najpierw swój smutek zwierzyć księżycowi.
Księżyc dlatego ma minę starego wariata, że od wieków słucha panieńskich zwierzeń.
- Lizetto! - szepnął Dorn.
Nie usłyszała go, on zaś ani nie śmiał krzyknąć, ani zbliżyć się, gdyż okna mamy były otwarte, więc tylko patrzył w nią jak w obraz.
Dziewczyna była w koszuli; księżyc ją rozchełstał i gładziło to stare, złote bydlę jej piersi. Dorn nie mógł oderwać wzroku. Nagle się zaniepokoił. Co to jest, na Boga? Dziewczyna stanęła na parapecie okna i wciąż w księżyc wpatrzona, spuściła bose nogi na gzyms, biegnący wzdłuż domu, stanęła na nim pewnie i równie pewnie iść poczęła w stronę pokoju Dorna.
- Moje okno zamknięte! - jęknął Dorn - a ona idzie do mnie!
Równocześnie zalała go gorąca fala szczęścia. Miłość tej prostej dziewczyny doszła do bohaterstwa. Grozi jej śmierć, a ona idzie do niego…
Nie, nie do niego! Mija okno i idzie dalej… Coraz dalej… Po występie muru włazi na dach i idzie po stromym dachu, ostrożnie jak kot, a równocześnie śmiało. Księżyc wędruje za nią, jak apasz za kochanką.
Lunatyczka…
Dorn, mdlejąc, ujrzał tylko, że w pokoju matki mignęło światło i w domu powstał ruch. Dwóch parobków wybiegło zza węgła z długą drabiną i biegło w wielkiej ciszy.
Dorn zaś leżał na grzędzie tak długo, aż go poranny chłód trącił niecierpliwie i zaczął nim tarmosić, jak policjant tarmosi śpiącego w miejskim ogrodzie włóczęgę.
Powstał leniwie trochę blady, trochę siny, ale spokojny śmiertelnym spokojem.
- Zaczęła się inna seria! - rzekł głucho - nie ma dla mnie szczęścia na tej ziemi…
I wyjechał chyłkiem.
Wydało mu się jasne, że los wprowadził w jego życie pewną rozmaitość. Był mu za to wdzięczny. Myślał o swoim nowym nieszczęściu łagodnie, z dobrym smutkiem człowieka, który wie o tym, że nic innego stać się nie może nad to, co się dzieje.
Los jego stanął przed nim arogancko i uśmiechnął się zwycięsko, nielitościwie.
- Nie szkodzi - rzekł Dorn przed siebie, w powietrze - rób pan swoje!
Po czym pojechał do większego jeszcze miasta, niż wszystkie, które znał dotąd.
- Tu się prędzej wyczerpie repertuar! - myślał - ktoś się wreszcie zmęczy.
Spotkawszy pierwszą kobietę, był pewny, że będzie ona powodem jakiegoś bardzo dziwnego nieszczęścia. Kobieta ta spojrzała na niego z uśmiechem, na czym wyszła doskonale i na czym zrobiła pierwszorzędny interes: poślizgnęła się na posadzce i złamała obojczyk. Gdyby była przez dziesięć minut rozmawiała z Dornem, byłaby złamała obie nogi w biodrze i rękę prawą w przegubie, nie mówiąc już o takich drobnostkach, jak wstrząs mózgu.
W salonie powstał nieopisany popłoch i rwetes, jest to bowiem wypadek w towarzyskim życiu dość rzadki, aby sobie ktoś łamał obojczyk. Dorn, stary, doświadczony katastrofista patrzył z doskonałą obojętnością, jak wszyscy poszaleli, chcąc pomóc biednej damie; najwytworniejszej bowiem damie dość dużą przykrość sprawia złamane serce, cóż dopiero część ciała tak bolesna i nierównie większego dla kobiety znaczenia jak obojczyk.
- Panie Dorn! - rzekła do niego w tej chwili miła jedna matrona, przyjaciółka jego matki, stąd w przyjacielskich z nim będąca stosunkach - niech pan odprowadzi moją córkę do domu, gdyż ja tu muszę pozostać… Taki wypadek… taki przykry wypadek.
Dornowi było wszystko jedno, kogo i dokąd ma odprowadzić. Córkę tej pani? Niech będzie córka tej pani.
Była to panienka cicha, małomówna, skromna i bardzo blada. Ach, to ta?! Dorn przypomniał sobie, że dziś kilka razy spotkał się z jej wzrokiem, który był również cichy i jakby zgasły. Błyski jej głębokich, szarych oczu lśniły jak światła pod abażurem. Wyglądała tak powiewnie i słodko, jak kobiety Bume Jonesa i taka była pełna pokornej melancholii. Nie piękna, a jednak była piękna. Smutek prawdziwy i nie przesadzony jest najwytworniejszym strojem kobiety, dlatego też wiele kobiet bardzo lubi, jeśli ktoś umiera w ich dalszej rodzinie, mąż albo stryj.
Smutna panienka była jednak naprawdę czegoś smutna. Mieszkała niedaleko, więc szli piechotą. Dorn bąkał coś od czasu do czasu i patrzył przed siebie bezmyślnie.
- Co pana trapi, panie Dorn? - szepnęła ona nagle.
Dorn spojrzał na nią po raz pierwszy. Była tak samo smutna.
- Nic. proszę pani. Myślałem o tym, jak kruche są kobiety.
- Ach, to straszny wypadek. Pierwszy raz w życiu widziałam takie nieszczęście; to okropne!
- Co? Taki obojczyk! Cha! cha!
Dorn zaśmiał się jak trzech szatanów, takich najzgryźliwszych.
- Czemu pan się śmieje? To nieładnie.
- Tak, pewnie, że to nieładnie. Ale, droga pani, ja widziałem takie wypadki… Och, pani, chyba mniej na świecie jest wypadków ze szkłem… Gdybym pani mógł wszystko opowiedzieć, mój Boże!
- Niech pan opowie…
- Nie będzie pani spała.
- To kiedyś w dzień. Zresztą, musi nas pan odwiedzić.
- Jest mi absolutnie wszystko jedno! Ach, nie! przepraszam… Niech pani źle mnie nie rozumie. Ależ naturalnie…
Odwiedzę państwa, byłbym to zresztą zrobił bez zaproszenia.
- Jest pan bardzo miły!
- Jezus, Maria! - pomyślał Dorn - każda zaczyna od tego, że jestem miły.
Od tej chwili patrzył Dorn ponuro w jej i swoją przyszłość.
Zapytał, kiedy może złożyć wizytę.
- Kiedy się panu podoba.
- Czy jutro po szóstej - można?
- Po szóstej? Ach, tylko nie o tej porze - mówiła z nagłą szybkością. - Wszystko jedno kiedy, byle nie między szóstą a siódmą. Niech się pan nie dziwi, ale w tym czasie mam lekcję śpiewu.
Dorn, pożegnawszy smutną panienkę, wiedział pewnie o dwóch sprawach, o tym, że, jeśli się w niej nie zakochał dziś, to z pewnością zakocha się jutro, i o tym, że będzie nieszczęście. Jakie? Jest mu to zupełnie obojętne, już mu tam niebo coś miłego wymyśli. Zakochać się było łatwo; panna, choć bogata, miała w oczach całe morze cichego smutku; smutek ten był czarujący. Trzeciego dnia Dorn wiedział, że kocha. Panienka patrzyła na niego z rozrzewnieniem i ze smutkiem piękniejszym jeszcze. Bywał niemal codziennie u tych dobrych pan, w rozmaitych porach. Nigdy jednak między godziną szóstą i siódmą. Dlaczego? Dorn się zastanowił. Coś go zaniepokoiło. Powiedziała, że uczy się śpiewu. Kto uczy się śpiewu codziennie i tak ściśle, wedle zegarka? Nazajutrz stanął w ukryciu na ulicy i patrzył, czy kto wchodzi około szóstej. Nikt nie wszedł, ani około siódmej nikt nie wyszedł.
- Moje nieszczęście zdarzy się między szóstą i siódmą - pomyślał Dorn.
Nagle uderzył się w głowę.
- Przecież w tym domu nie ma fortepianu! - zawołał ze zdumieniem - czy panienka uczy się przy harfie? Nie ma i harfy!
Stał się jeszcze smutniejszy niż panna. Patrzyli sobie długo w oczy i było im dziwnie nieswojo. Nagle jej oczy napełniły się łzami. Dorn uciekł, bo w nim serce zaczęło jęczeć.
Zaczął obserwować pokojówkę i zauważył, że małpa, choć przystojna, jest złośliwa i przykra. Zapłacił jej ogromną sumę, aby ukoić jej przerażenie i wejść do ogrodu o godzinie szóstej, przysiągłszy, że nikomu o tym nie wspomni.
Z niesłychanymi ostrożnościami został wprowadzony do pokoiku służącej, stamtąd do pokojów panienki. Miał złe wrażenie, że się nie różni niczym od złodzieja, a właściwie różni się, gdyż jest gorszy, niż złodziej. Był blady ze wstydu. W ręku miał bukiet czerwonych róż - na wszelki wypadek, gdyby go spotkano i gdyby mu trzeba było pretekstu, choć go pokojówka zapewniła, że nikogo prócz panny w domu nie ma.
- Czy panienka uczy się śpiewu?
- Nigdy nie śpiewała - szepnęła służąca.
- A cóż robi codziennie od szóstej do siódmej?
- To tajemnica. Za chwilę pan zobaczy. Proszę tędy…
Stąpał na palcach, blady i drżący. W pokoju panny rolety były opuszczone; w miłym, złotym półmroku ujrzał ją, leżącą na wznak na otomanie. Ręce leżały sztywno wzdłuż dała. Twarz jej była bladożółta, z nieludzkim wyrazem cierpienia.
Dorn krzyknął zduszonym głosem i oparł się o futrynę drzwi.
- Jezus, Maria! Ona umarła!
- Nie - rzekła cicho pokojówka - wcale nie umarła.
Niech pan podejdzie bliżej. Śmiało, panienka się nie zbudzi.
Dorn uczynił dwa kroki jak zahipnotyzowany. Miał łzy w oczach; z drżących rąk wysunęły się i padły na dywan czerwone róże.
Pokojówka objaśniała:
- Ona tak co dnia, punktualnie o godzinie szóstej zasypia i co do sekundy budzi się o godzinie siódmej. To jest sen kataleptyczny. Nic i nikt jej nie może zbudzić. Można ją kłuć szpilką, albo parzyć ogniem. Starsza pani mdleje na ten widok, choć to trwa tyle lat. Woli wyjść. W tym czasie idzie zwykle do kościoła. Ja jedna w tym domu znam tę tajemnicę, a pan przysiągł, niech pan pamięta!…
Łzy jak groch toczyły się po zalękłej twarzy Dorna. Pokojówka z irytacją zbierała rozrzucone róże, aby usunąć ślady czyjejś obecności.
Wyszedł powoli, ciężko podnosząc nogi, jakby je miał z ołowiu. Widział śmierć złośliwą i straszliwie podłą, bo męczącą i igrającą ze słodką, biedną dziewczyną.
Zakupił cały sklep róż nazajutrz i o poranku posłał je smutnej panience z listem takim serdecznym jak miłość i przeprosił, że zmuszony do nagiego wyjazdu, nie może się pożegnać.
Wszędzie jednak i długo bardzo widział jej sarnie, łzami oblane spojrzenie. Już nie klął swego losu, ujrzawszy, jak bardzo nieszczęśliwi są ludzie.
Zawrócił nagle na gościńcu świata, którym szedł na poszukiwanie swojego miłosnego szczęścia i wracał do Warszawy. Miał jednak przed sobą zbyt daleką drogę, aby ją móc przebyć spokojnie. Nie miał zresztą najmniejszych pod tym względem złudzeń. Ostatnia przygoda wyczerpała go jednak tak bardzo, że chorobliwie unikał spojrzeń smutnych i twarzy bladych choć wiedział, że nikt bardziej nie pragnie miłości, jak kobieta smutna myśląc, że jej ona przyniesie szczęście, i że żadne oczy jej goręcej nie wypatrują jak oczy pełne łez myśląc, że miłość je osuszy. O, biedne! Wszak miłość jest największym smutkiem i studnią łez, bowiem sercem mądra, więc największą mądrością równą boskiej wie, że nie ma miłości bez zdrady, i że życie jej jest krótkie jak żywot kwiatu. O, dolo miłości! Wie, że umrze w cierpieniu, a wyciąga ku niemu ramiona i modli się o nie, jak o promieniste szczęście.
Takie smutne wieści prządł Dorn w mieście zgiełkliwym, pełnym krzyku i wrzawy. Strząsnął z sandałów proch, przywieziony ze smutnej wyprawy i aby zapomnieć, cisnął się głową na dół w odmęt. Pił, śpiewał z pijacką gromadą, szalał niewytwornym szaleństwem. Uwielbiał w krótkiej drodze szybkiego porozumienia jasnowłosą baronową, pulchną i roześmianą, pachnącą jak fabryka olejków, rozkosznicę, rozwódkę, jednym słowem. Ta kobieta nie wiedziała, co to jest smutek. Musiała być cała i bez części sztucznych, bo przedtem miała męża przez lat siedem, w ciągu zaś takiego czasu największy nawet kretyn byłby dojrzał jakiś niemiły drobiazg jak drewniana noga.
Dorn pomyślał wprawdzie, że los jego odmienił mu gatunek katastrof i zadowalał się już nie byle jakim pomysłem. Przecie serce po prawej stronie albo katalepsja, to już nie byle co, nie byle szklane oko albo fałszywa kobiecość. Był więc przekonany, że seria uszkodzeń cielesnych już się skończyła i zaczną się nieszczęścia wymyślne. Tak był zajęty rozmyślaniem na ten temat, wychodząc z baronową z modnej restauracji, że ledwie zauważył dyskretną, lecz bardzo w rytmie gorącym gwałtowną rozmowę baronowej z maîtrem restauracji. Ona przeczyła, on twierdził. Dorn trochę się zdziwił, myślał jednak, że sprawa jest o jakieś dawniejsze zobowiązania, baronowa bowiem była stałym gościem wykwintnego lokalu. Wreszcie maître rozłożył bezradnie ręce.
Dorn zauważył, że mu tej kobiety zazdroszczono, bo go odprowadzały setki spojrzeń.
- Należy mi się cokolwiek satysfakcji - pomyślał, ujmując ją za pulchne ramię, kiedy ją wsadzał do automobilu.
Wtem coś brzęknęło upadłszy na bruk, coś, co wypadło z jej gronostajowego zarękawka. Dorn się pochylił, myśląc, że to zegarek lub bransoletka, baronowa miała zresztą na sobie mnóstwo pierwszorzędnej biżuterii - i podniósł srebrną łyżkę stołową z firmą restauracji.
Zamieniony w znak zapytania, uśmiechnięty wesoło, ważył ją na dłoni.
- Ach! - zawołała baronowa - czułam, że mi coś wpadło do zarękawka. Niech pan zawoła boya i niech on to odniesie.
Tak ją ubawiła ta łyżka, że śmiała się jak szalona, wobec czego, choć to nie było racją dość głęboką. Dorn obiecał jej kupić pierścionek ze szmaragdem.
Kiedy weszli do magazynu i Dorn zażądał pokazania pierścionków, jubiler się skrzywił i spojrzał spod okularów na baronową. Pokazał wreszcie pudełko z pierścionkami, które zaczęto oglądać. Dorn zapalił papierosa i czekał na jej decyzję. W tej chwili weszła do sklepu skromnie ubrana dama, porozumiała się spojrzeniem z jubilerem i usiadła na krzesełku. Kiedy baronowa wybrała pierścionek, i Dorn sięgnął do pugilaresu, szybko odbyła się następująca scena: skromnie ubrana pani powstała nagle i zapytała jubilera krótko:
- Ilu brak?
- Trzech z brylantami.
Wtedy dama błyskawicznie przetrząsnęła torebkę baronowej i zarękawek, po czym położyła na stole dwa pierścionki. Baronowa się nie broniła, tylko stała nieruchomo, krwawo zarumieniona.
- Gdzie trzeci? - zapytała sucho skromna pani.
- Nie wzięłam! - szepnęła baronowa z trudem.
- Niestety, ale tak - rzekł jubiler.
Skromna pani pomyślała chwilę, uśmiechnęła się cierpko i rzekła groźnie:
- Pani baronowa raczy otworzyć usta!
I, nie czekając na nic, palcem wetkniętym w usta baronowej wydobyła trzeci pierścionek.
Dorn patrzył jak na przedstawienie u wariatów.
- Co to znaczy? - zapytał głosem z tamtego świata.
- Pan nie wiedział? To znana kleptomanka, a ta druga pani to jej cień, który jej pilnuje. Bardzo mi przykro… Widzę, że panu nieprzyjemnie.
Dorn był już za drzwiami i uciekał jak jeleń.
Ósma kochanka kawalera Dorna, którą spotkał niebawem, nerwowa i blada, młoda dama z najwytworniejszego towarzystwa, bawiła go bardzo, gdyż miała dziwną pasję; wtoczyła się po ulicach i godzinami wystawała przed sklepami z żelaziwem. Dorn był cierpliwy, bo dama była piękna i wyróżniała go niezwykle.
- Musi być niedokrwista i patrzy wciąż na żelazo - myślał Dorn - o, jakże mądra jest natura.
Nazajutrz stała się rzecz straszliwa. Kiedy odwiedził panienkę, zastał przed domem Pogotowie, a w domu koniec świata; panienka połknęła kilogram gwoździ, z tą samą rozkoszą, z jaką inne połykają czekoladki.
Dorn nie czekał relacji, czy jej ten przysmak nie zaszkodził zbyt gwałtownie. Złe i niemiło jest mieć kochankę, która połyka gwoździe lub igły. Jest to przysmak wprawdzie tani, lecz tak mało strawny, że Dorna przeszły ciarki i zimno mu się robiło na samo wspomnienie.
Osłabły na duchu, złamany, z sercem potarganym na strzępy wrócił Dorn do Warszawy; wszędzie źle, a w domu najgorzej, lecz Dorn już nie miał siły. Repertuar miłosnych dziejów był straszliwy: kobieta łysa, przebrany mężczyzna, ze szklanym okiem i nosem z wosku, kobieta z sercem po prawej stronie i z podwójnym żołądkiem, lunatyczka, kataleptyczka, kleptomanka, histeryczka „żelazna” - tak! to stanowczo za wiele na jedno, choćby najbardziej miłości pragnące serce. Do takiego interesu nie mógłby jednak znaleźć wspólnika.
Wracając do Warszawy, wstydził się. Wielu jego przyjaciół wiedziało, że pojechał po złote runo miłości, po brylant serca, po najcudowniejszą kochankę. Co im powie? Że jedna z jego kochanek kradła z restauracji łyżki, a druga połykała gwoździe?
Dorn się wściekł. Postanowił wśród materiału krajowego wynaleźć byle co. Miał nadzieję, że szansę jego w ojczyźnie będą lepsze, bo choć w Polsce wszystko jest źle zbudowane, lecz Polki są zbudowane wybornie. Myślał zresztą, że może go słuszna spotkała kara za to, że pojechał szukać obcych bogów, że wzgardził pięknością swojego chowu, wiadomo zaś, że Polacy chowają najlepiej konie i kobiety; konie mają tylko tę jedną zaletę więcej, że są wierne.
Dorn postanowił więc jak najprędzej znaleźć sobie kochankę. Przedsięwzięcie takie nie jest zazwyczaj bardzo trudne, dlatego że co druga kobieta skłonna jest do rezygnacji i do poświęcenia. Gdyby ten zapał skierować w podniesienie gospodarstwa domowego, zadziwić by można świat.
Toteż niedługo szukał. Krętymi drogami poznał pannę przedziwnej piękności i dumną, z czołem królewskim, kruczą, Balladynę - jednym słowem. W oczach jej można było założyć hutę, w której się topi rudę żelaza.
Była samotna, nie miała nikogo z bliskich, mieszkała wytwornie, Dorna przyjęła chętnie. Unikała miejsc publicznych, nie odwiedzała teatrów, nie lubiła ludzi. Szczegółowo wypytywała Dorna, co o niej myśli?
- Nie mogę myśleć, gdyż kocham panią - mówił Dorn.
- A gdybym była zła, nieznośna, okropna?
- Nie potrafi pani. Ale kochałbym panią.
- A gdybym miała przeszłość czarną?
- Gdyby była nawet tak czarna, jak włosy pani, kochałbym panią.
- A gdyby ludzie mówili o mnie źle?
- Ludzie nigdy o nikim nie mówią dobrze. Kochałbym panią więcej!
Wtedy ona uczyniła rzecz taką, która z mężczyzny czyni niewolnika: ucałowała go w rękę. Jest to przemyślny podstęp odwiecznej niewolnicy. Dorn się rozczulił. Rozczulił się do tego stopnia, że jej opowiedział dzieje swojej nieszczęsnej miłości. Niewiasta co nieco się zdumiała i zbladła. Rzekła jednak szybko i tkliwie:
- Ja wszystko panu nagrodzę!
Chodzili co wieczór do Łazienek, bo właśnie kwitły kasztany, i mówili takie do siebie słowa, które pachniały jak ukwiecone drzewa. Raz ktoś znajomy przystanął, spojrzał zdumiony i niechętnie się ukłonił. Był to stary przyjaciel Dorna, który był dumny, że on go właśnie widział z tą boską kobietą.
Nazajutrz przyjaciel ten odwiedził Dorna bardzo rano. Gadał długo o tym i o owym, znać jednak było, że nie to właśnie chce powiedzieć. Wreszcie nagle zaczął ni stąd, ni zowąd:
- Dorn! Skąd ty znasz tę kobietę?
- Znam od wielu lat, teraz się jej przypomniałem.
- Przez rok nie byłeś w kraju, a przez rok może się wiele zdarzyć. Otóż ta pani…
- Panna…
- Panna? Dorn, czy to zabawa, czy chcesz się żenić?
- Nie igram z miłością. Jest to rzecz poważna!
- Więc obowiązek przyjaciela każe powiedzieć ci wszystko. Ta panna wkrótce po twoim wyjeździe miała dziecko…
Dorn jęknął i opadł na krzesło.
- Z kim?
- Z Murzynem z jazz–bandu.
- Hu! hu! - zawył Dorn.
- Ale to drobiazg. Potem otruła swoją ciotkę.
- Aaaa! - zakrakał Dorn.
- …Siedziała w więzieniu; uwolnili ją trochę dla braku dowodów. Tak się zwykle zresztą mówi.
- Boże, Boże, Boże! - jęczał Dorn - co ja zawiniłem?
- A teraz się żeń! - rzekł przyjaciel i poszedł.
Dorn rozmyślał dwa dni i dwie noce. Siedem milionów czterysta sześć tysięcy myśli związał wreszcie w taką konkluzję: jeśli naj straszniejsze stało się przed ślubem, mc się nie stanie już później. Dziecko i morderstwo, to chyba dość… Przysiągłem jej, że choćby o niej powiedziano najgorzej…
Dusza w nim była na poły umarła, ciało doszło do niej jako tako.
- Wiem wszystko! - rzekł smutno.
Ona krzyknęła i upadła mu do nóg.
- I ożenię się z panią! - dokończył Dorn nieswoim głosem. Mam już dość tego wszystkiego. Ożenię się, do stu tysięcy diabłów! - krzyknął ni z tego, ni z owego jak szaleniec i ciężko dyszał.
Ona całowała jego ręce i nogi i obiecywała mu, że mu zapłaci za to wszystko miłością taką, jakiej nikt nie widział od stworzenia świata. Dorn się uśmiechał smutno i był rad ze swojej tragicznej odwagi. Patrzył przez otwarte okno w ogród pełny słowiczego śpiewania i gładził ją po głowie.
- …Przeszłam wiele - mówiła - a to mi tylko pogłębiło duszę. Zbudziło we mnie siły, dało mi natchnienie. Ukrywałam jedno tylko, co tylko zdradzę tobie, tobie pierwszemu, bo później tysiące ludzi będzie o tym wiedziało.
- O czym?
- Zaraz się dowiesz!
Dobyła z biurka jakieś papiery. Dorn wstał zaciekawiony.
- Co to jest?
- Moja dusza!
Dorn patrzył błędnie w przeczuciu nieszczęścia.
- Najdroższy mój! To jest dusza mojego życia. To jest krew z mojej krwi. Za chwilę ci przeczytam. Dorn! Ja napisałam powieść!
Kafr, obdzierany ze skóry, tak nie wyje jak zawył Dorn. Spojrzał na nią dzikimi oczyma, potem krzyknąwszy: Krwi! krwi! - skoczył przez balkon na głowę z pierwszego piętra.
Albowiem przebrała się miara nieszczęść tego biednego człowieka, bo los jego, który z nim igrał, drobnymi męcząc go nieszczęściami, nieszczęście okropne i najstraszliwsze zachował mu na koniec.
- Czy ci przeszkadzam?
- Nie bardzo. Potrzebujesz czego?
- Drobnostki… Ja tylko na jedno słowo… Chciałam przy tym zobaczyć, czy jeszcze żyjesz?
- Jak widzisz, moja droga, żyję… Mój bohater za to umrze w następnym rozdziale.
- Jeszcze dziś?
- Zapewne jeszcze dziś… Żal ci go?
- Kogo?
- Jego… Myślałem, że cię mój bohater interesuje…
- Nie tak bardzo, jak ciebie.
- Spodziewam się!
- A jeśli się spytałam, czy skręci kark, czy też się zastrzeli jeszcze dzisiaj to bynajmniej me z jego powodu.
- Przykro mi, że tak mało obchodzi cię ten biedny człowiek!
- Wcale mnie me obchodzi! Jedna literacka figura mniej, jedna więcej…
- Ależ moja najdroższa… Mój bohater…
- Co twój bohater? Zadymia mi cały dom…
- Na Boga! On?!
- On czy nie on, wszystko jedno. Ty za niego albo wy razem… Od ośmiu godzin piszesz i palisz, a właściwie więcej palisz, niż piszesz…
- Od tego jestem…
- Od tego, ale i od czego innego. Czy ty nic innego prócz pisania nie potrafisz?
- Właściwie to nie…
- Ale za to ja nie umiem pisać książek i nie wiem, co z sobą począć… Jutro święto, jutro Bóg się rodzi, a ty wciąż piszesz… A ja?!…
- Aj, moje biedactwo, doprawdy, nie przyszło mi to na myśl… Serdecznie cię przepraszam… Moja bardzo wielka wina… Tylko widzisz, Heluniu, książka, którą się pisze, jest jak opium; kiedy się ją z siebie dobywa, ulega się równocześnie jej czarowi, upaja się nią i zapada się w nią z całą świadomością. To nie ja jestem winien, doprawdy, że nie ja! To ta nieszczęsna książka. Niech więc moja najdroższa pozwoli się przeprosić w imieniu i moim, i mojej książki. Dobrze?
- Daj pokój, ach, dajże mi pokój… Bardzo cię kocham, ale tak przesiąkłeś dymem papierosów, że lepiej będzie, jeśli ten wybłagany pocałunek zostawisz na inny raz, najlepiej na wakacje.
- Trudno… Jestem do twojej dyspozycji.
- Cóż tak uroczyście? Pachniesz nieładnie i ja ci to szczerze mówię! Czy już nie mam prawa powiedzenia ci jednego słowa?
- Ależ, Heluniu, masz prawo, obowiązek, powinność, co chcesz…
- Bo jeśli i tego mi odmówisz, to najlepiej będzie, jeśli ja się zupełnie usunę z twego życia.
- Na Boga? Co ci przyszło do głowy?!
- Nic mi nie przyszło do głowy, tylko tak rozumiem twoje słowa.
- Moje słowa?! Kiedyż ja to powiedziałem?
- Możeś nie powiedział tego wyraźnie i wprost, ale to się doskonale wyczuwa, mój drogi. O tak! Kobieta jest istotą zbyt czułą, aby w lot nie zrozumiała właściwego znaczenia słów.
- Bardzo dobrze, że kobieta jest tak czuła, ale przysięgam tobie i sobie, że nigdy nie wypowiedziałem jednego słowa, które by miało inne znaczenie niż to, które mieć powinno. Co ja powiedziałem?
- Co powiedziałeś? Czy ja wiem? Może nic…
- No widzisz! Nic nie powiedziałem!
- Tak, ale to nie dowód, że mówiąc co innego, nie myślałeś tego właśnie… Zbyt dobrze, jako kobieta, znam barwę słów mężczyzny.
- Barwę? słów? Heluniu, czy jesteś w złym humorze?
- Nie jestem w złym humorze…
- Głowa cię boli?
- Gdyby mnie co bolało, to chyba serce.
- Serce? Z jakiego powodu?
- Ach, czy do wszystkiego trzeba zaraz powodu? Czasem człowieka zaboli coś, czego nie można ani nazwać, ani określić… Tak bardzo zaboli, że…
- Ze co?
- Czy w twoim zapytaniu nie ma ironii? Czy to pytanie nie jest smagnięciem bicza po sercu kobiety?
- Jezus, Maria! Ja… biczem?… Co ty mówisz?
- Alboż ja już wiem, co ja mówię? To nie ja mówię, to mówi we mnie ktoś inny, ktoś, kogo życie postawiło nad brzegiem przepaści i za chwilę strąci go w nią jednym pchnięciem dłoni…
- Ależ za co?
- Za co? Dziwnie podstępne są twoje pytania. To już drugie takie w przeciągu kilku minut. Długo o tym myślałam i widzę, że się nie mylę!
- Jakże, moja droga, mogłaś o tym długo myśleć, kiedy nigdy o tym nie było mowy?
- Ach! to ty, znakomity pisarz, nie wiesz o tym, że nie wszystko się człowiekowi wkłada łopatą do głowy, bo są takie stany duchowe, kiedy się wszystko staje jasnym jak błyskawica.
- Może być, może być! Więc na ciebie przyszło w tej chwili takie rozelśnienie?
- Któż ci to powiedział?
- Przecież ty w tej chwili!
- Ja? w tej chwili? Mój drogi, mój kochany! Możesz bałamucić ludzi w swoich dramatach, możesz ich ołgiwać w swoich powieściach, ale dlaczego grasz komedię ze mną? Kiedy ja ci to powiedziałam?
- Pan Bóg słyszał!
- Pana Boga do tego nie wtrącaj! Nadajesz złośliwie inne znaczenie moim słowom. Pewnie! pewnie! wiesz przecie o tym dobrze, że ja ciebie nie przegadam i że w każdej rozmowie będziesz zwycięzcą… Ależ oczywiście! Jesteś władcą słowa, więc się możesz znęcać… Znęcaj się, proszę, znęcaj się ile wlezie!
- Nie chcę się znęcać, nie pragnę być zwycięzcą…
- Czy to nowy policzek?
- Heluniu, zastanów się…
- Nowe upokorzenie? Czy ja cię proszę o litość, czy ja cię proszę o łaskę? O nie, mój drogi! Kobieta jest zbyt dumną, aby - nawet zwyciężona - prosić mężczyznę, aby jej wspaniałomyślnie darował życie. Nie chcę tego, gardzę tym!
- Bardzo to mądrze z twojej strony…
- Mądrze? Tak! niepokoi cię to, że i kobieta znalazła swoją mądrość i że nie pozwoli sobą poniewierać. To was wszystkich niepokoi, to was dręczy! Wy byście chcieli…
- Kto to „wy”?
- Ty i wszyscy!
- Niech będzie! czegóż to byśmy chcieli?
- Chcesz wiedzieć? Chcielibyście oszołomić kobietę i zabrać jej nawet cierpienie, bo w cierpieniu nabiera się przenikliwej mądrości… Ale kobieta będzie cierpiała!
- Jeśli jej to sprawia przyjemność, niech cierpi!
- Może byś chciał, żeby umarła?
- Nie chciałbym, ale jeśli i to jej sprawia przyjemność…
- Więc chciałbyś tego?
- Ależ…
Oto jest gentleman bez pozy, oto jest mężczyzna! Jak pierwej kat wtrącał niewinnego w ciemnicę, tak sobie dziś taki pan jeden z drugim wtrąciłby kobietę w śmierć!
- Na Boga! co za przypuszczenie, jakie porównania!
- I to tak sobie, dla igraszki… Najpierw się jej zabiera serce, spala się je na popiół, duszę odziera się z marzeń, wyłamuje się jej skrzydła, a potem - niech umiera! Murzyn spełnił swoją powinność…
- Moja droga! Pozwól, że ci przerwę…
- Proszę, proszę, masz przecie prawo… Czy nam co wolno?
- Wolno, wszystko wolno, ale pozwól, że przerwę. Mówmy serio…
- Więc się tobie zdaje, że ja żartuję?
- Nic mi się nie zdaje… Pozwól mi mówić, na Boga!
- Albo mężczyzna pyta o pozwolenie? Pan świata!..
- Słuchaj! Mam wrażenie, że jesteś chora… Nie przerywaj, proszę cię, nie przerywaj! Widzisz, że mam pilną robotę, jutro muszę oddać rękopis… Jeśli jesteś chora, zatelefonuję po lekarza, jeśli nie jesteś chora, odłóżmy tę rozmowę na później…
- Nie jestem chora, tylko mnie boli… tu… tu!…
- Chwała Bogu, żeś zdrowa… To jedno mnie niepokoiło!
- A o resztę już jesteś spokojny?
- O jaką resztę?
- O tę, która się nie da zmierzyć termometrem ani uleczyć pigułką? O tę małą resztę, która z nas czyni męczennice…
- Czekaj, niech odetchnę. Dobrze, rozmawiajmy, ale spokojnie. Wprowadźmy metodę do obłędu…
- Czy to obelga?
- Nie, to przezorność… Rozmawiajmy… Co ciebie boli i co z ciebie czyni męczennicę?
- Więc to ma być śledztwo?
- Jakie śledztwo? Kobieto!
- A cóż innego ma znaczyć to nagłe zainteresowanie się i ta nagła ochota wdarcia się do cudzej duszy? Czy dusza kobiety, dlatego tylko, że należy do kobiety, ma być publicznym gościńcem, po którym może się wałęsać każdy, komu się to podoba? Więc śledztwo? Pan pyta, a niewolnica niech odpowiada!… A może dobrowolna spowiedź?
- Co ty wygadujesz?
- Więc spowiedź! Dobrze, ale przed kim? Kto tu zgrzeszył, a kto ma być sędzią, kto jest winny, a kto ma dawać przebaczenie? Dlaczego to ja mam być tą, która się spowiada! Przede wszystkim z jakich grzechów? No z jakich? Oskarżasz mnie, więc mów!
- Mnie na myśl nie przyszło…
- Tym gorzej! Więc rzucasz oskarżenia na wiatr; masz pod ręką całe książki słów, więc ci łatwo wybrać najcięższe i ciskać je jak kamienie w moją pierś.
- Moja kochana, moja złota, moja jedyna! Ja wcale nie ciskam kamieniami w twoją pierś…
- Ach, to ty myślisz, że ja to mówię dosłownie? Doskonale, coraz lepiej! Więc według ciebie jestem taka głupia, że nie potrafię skleić przenośni! Doczekałam się, doczekałam! Za moją miłość do szaleństwa, za moją duszę, za moje ciiało…
- Śmiem zauważyć, że ci ciała nawet przybyło…
- Tak, to zauważyć potrafisz, tegoś tylko nie zauważył, że mi ubyło to, czym człowiek żyje!
- A czym to człowiek żyje?
- Złudzeniem! I ty mi to zabrałeś!
- Ja ci zabrałem złudzenie? Jezus, Maria! Jak ja to zdołałem uczynić?
- Zapytaj się swojego sumienia! Zapytaj!
- Z przyjemnością. Otóż moje sumienie powiada, że nie ma sobie nic do wyrzucenia, że ci niczego nie zabierało i pragnie, abyś mu w tej chwili dała spokój.
- Tak? A któż mnie mój spokój powróci? Kto mi odda wszystkie nie przespane noce, wszystkie udręczenia i wszystkie rozpacze? O! ty ich nie słyszałeś, tyś wtedy spał, kiedy ja sobie wbijałam paznokcie w ciało, aby nie krzyczeć, aby nie łkać i nie szlochać…
- Paznokcie w ciało? Napełniasz mnie zdumieniem!
- A ty mnie goryczą…
- Dlaczegoś to wszystko robiła, jeżeli…
- Jeżeli?
- Jeżeli w ogóle to robiłaś…
- Co to ma znaczyć? Nie wierzysz mi?
- Tego nie powiedziałem…
- Więc już takie nadeszły czasy, że się cierpieniu ludzkiemu nie wierzy, dlatego że jest ciche i milczące! Cudowne czasy, wspaniali ludzie! Lepiej sobie głowę roztrzaskać o mur, niż żyć wśród wilków… Śmiej się, szalej, tańcz i stawaj na głowie, choćby serce w tobie konało, wtedy będą na ciebie patrzeć łaskawie, ale nie waż się cierpieć cicho, bo ci nie raczą uwierzyć!
- Kobieto, na Boga, co ty mówisz?!
- Co ja mówię? Mówię, że nie wierzysz w moją miłość, że nie wierzysz we mnie, że w nic nie wierzysz. O, ja wiem! Ty jesteś przekonany, że ja gram komedię, że cię oszukuję i że cię zdradzam. Powiedz, powiedz wprost, dlaczegóż nie mówisz? Czy twoje milczenie, czy wyraz twojej twarzy w tej chwili nie mówi tego, czego nie ważą się wypowiedzieć słowa? Przecież stoję przed tobą, możesz mnie obrzucić słowem jak gradem kamieni, możesz mnie wlec za włosy. Proszę cię! ja nie powiem słowa ani nie wydam jęku, o nie! ja umiem cierpieć bezgłośnie. A skowytu mojej duszy nie usłyszysz… I za co to wszystko? Za to, że cię kocham, że cię uwielbiam, że nie widzę poza tobą niczego i nikogo… Ze się usuwam w cień, abyś ty tylko błyszczał w słońcu, że milczę, abyś ty mógł mówić, że nie śpię, abyś ty mógł spać…
- Ale któż ci każe to robić?
- Więc nie chcesz mojej miłości? Gardzisz nią?
- Ależ nie! nie!
- Więc już masz mnie dosyć!
- Nigdy, przenigdy!
- Coś mi o tym mówiło, coś mnie ostrzegało, a ja, niemądra, wierzyłam, że cię zwyciężę potęgą mego cierpienia i pokorą mojej miłości. Walczyłam o ciebie - z tobą. Czy słyszysz? Z tobą o ciebie! I myślałam, że mnie wesprzesz, że mi dodasz sił, abym cię mogła wydobyć z tego bagna zwątpienia, w którym grzęźniesz bez ratunku. Szukałam sprzymierzeńca w mojej miłości; we wszystkim szukałam pomocy, nawet u ciebie, u samobójcy, bo zapomniałam, co powiedział Tagore, że w walce życia własnej trzeba ufać sile. Zemściło się to na mnie, że chciałam być mądrzejsza niż Indianin.
- Powiedzmy Hindus…
- Ach, i jego lżysz, i to tylko dlatego, że powtarzam jego słowa? O, jakie to szczęście, że nie mamy dzieci, bobyś zamordował własne dziecko dlatego tylko, że byłoby ono w połowie i moim. Spróbuj zaprzeczyć, jeżeli możesz! A widzisz, że nie możesz! Zbladłeś i usta ci drżą. Wyglądasz w tej chwili jak człowiek zły, w którym wyrzuty sumienia wyją jak burza. Żal mi cię, bardzo mi cię żal, bo nie myśl, że ja się potrafię mścić. Zemsta jest bronią ludzi małych, kobieta nie jest zdolna do zemsty. Więc mi cię żal! Chciałabym, abyś ratował siebie przed sobą. Zniszcz mnie, nawet zabij albo wypędź jak bezdomnego psa - ty to wszystko potrafisz - tylko nie dręcz mnie i daj mi odejść w spokoju, a może to ci się pomoże ocalić. Ja siebie składam na ofiarę. Widocznie Bóg tak chce!
- Czy skończyłaś?
- Z życiem - tak! Z cierpieniem tylko nie skończyłam, bo teraz zacznie się ono dopiero naprawdę. Chcę jednak cierpieć sama, abyś ty nie cierpiał. Czemu mnie trzymasz w łańcuchach? Czemu mi nie pozwolisz odejść?
- Ale któż ci, u diabła, nie pozwala?
- Aaa! wiec ty chcesz tego?
- Nie ja, ale ty!
- O nie! To twoja myśl, to twoje pragnienie. Więc to tak? Odejść! Pan łaskawie pozwala mi odejść? Przepraszam, ale dokąd? Czy mam stąd pójść wygnana jak pies i utopić się? Czy może na ulicę? Na ulicę - słyszysz???
- Boże! Boże!
- O, gdyby to moja matka słyszała… Ale ty wiesz, że moja matka w grobie…
- Całe szczęście!
- O tak, szczęście, bo stanęłaby przed tobą…
- Nie mów tego przed nocą!
- I plunęłaby ci w twarz…
- Za co?
- Za mnie! Za to, że nasyciłeś się mną i teraz masz mnie dość i że wypędzasz mnie na ulicę między dziewki.
- O! o! o!
- Nie czyń sobie wyrzutów! To słuszna kara, żem nie słuchała rodzonej matki. Ta kobieta wiedziała, kim ty jesteś. Jej święte oczy przewidziały cię na wylot, ale ja, zaślepiona, nie chciałam wiedzieć o niczym, ja, jak wąż oczarowany przez ptaka…
- Na odwrót! Chyba ptak przez węża…
- Ja nie słuchałam, kiedy mi mówiła w dzień przed ślubem: „strzeż się, to literat! a nie ma większej hołoty na świecie!” O matko! o moja matko! Czemuś mnie oddała w te ręce i czemu teraz musimy obie płakać, ty w grobie, a ja - gorzej niż w grobie?
- To straszne!
- Straszne? O nie! To wesołe… Ja wiem, ty byś chciał z tego wszystkiego zrobić tragedię i do tej tragedii chciałbyś mieć mego trupa. Ale go nie będziesz miał. Chcesz mnie wypędzić? Hola! A dlaczegoż to ja mam odejść, ja - a nie ty? Dlatego, że ja jestem kobietą? O nie! skończyły się już te czasy, kiedy kobietę można było zamurować w klasztorze! Mamy jeszcze na szczęście policję i sprawiedliwość, znajdzie się chyba ktoś, kto się ujmie za kobietą. A ja nie będę milczała, o nie!
- Jestem przekonany!
- I słusznie! Będę krzyczała na cały świat o sprawiedliwość i świat cały weźmie mnie w obronę. Aaa! Drżysz? Boisz się skandalu? Więc jest jeszcze rada nawet na takich jak ty? Och! nie bój się! Zbyt łatwe byłoby to zwycięstwo, zbyt łatwe.
- Czy to już koniec?
- Więc się poddajesz? Patrzcie, jaka wspaniałomyślność! I jaka obłudna metoda prowokacji. Czy potrzeba było tylu moich zgryzot i tylu łez? Czy ty przez chwilę chociaż pomyślałeś, ile mnie kosztuje każde słowo, które mi razem z krwią dobywa się z głębi serca? Czy ty w ogóle myślisz o tym? O nie! Bo gdyby cię to choć odrobinę obchodziło, tobyś mi nie dał cierpieć i nie dałbyś mi rwać sobie duszy na szmaty, ale że to moja dusza, „kobieca” dusza, cóż to tobie szkodzi? A przecież mnie szło o taki drobiazg, o taką śmieszną małą radość… Każdy człowiek, każdy inny człowiek zrozumiałby od razu, pojąłby w swojej wielkiej miłości, ale ty tylko nigdy nie chcesz zrozumieć, ty tylko nie chcesz pojąć. Ty chcesz widzieć moje łzy! O tak, nie przecz! Moje łzy i moje słowa, ociekło krwią, sprawiają ci widocznie przyjemność, bo je ze mnie wyciągasz, jak nerw po nerwie z żywego człowieka, a to boli,… a to boli… Zamiast mnie zapytać po prostu, szczerze, z miłością: „czego chcesz, moja droga?” - ty dyskutujesz, doprowadzasz do kłótni, biczujesz mnie, depcesz po moim sercu. A przecież ja bym ci powiedziała od razu, bo nie mam nic do ukrywania. Teraz to mi już trudno, bo się coś we mnie zawaliło. A ja chciałam cię tylko prosić o małą, mizerną rzecz… Czegoś ty tak zbladł? Czy ci niedobrze?
- O co… mnie… chciałaś prosić?…
- Abyś mi kupił choinę[!] Choć dzieci nie mamy…
- I… ty… z tym… przyszłaś?
- Tak, tylko z tym, ale czułam z góry, że . nie zechcesz! Co się z tobą dzieje?
- Ty… tylko… z tym?
- Tak! tak! Co ty robisz, na Boga! Ależ, mój kochany, mój drogi, mój najdroższy!… Głową tłuczesz o ścianę?! Jezus, Maria! Nie śmiej się tak strasznie! Ratunku! ratunku! On zwariował!…
Pan z kozią bródką
Przyjaciel mój, miły bardzo poeta, opowiedział mi tę historię, która wygląda na opowiadanie patentowanego wariata, mającego urzędowe zaświadczenie pomieszania zmysłów. Przyjaciel dawał mi trzy razy „najświętsze słowo honoru”, że w tej hecy brał udział. Gdyby raz, to może bym jeszcze jako tako uwierzył, ale trzy razy - to trochę za wiele. Ubocznie tylko nadmieniam, że mój przyjaciel jest to pijaczyna na wielki kamień. Pod tym kątem widzenia rzecz się staje zrozumiała. Oto co mi ten bęcwał nabredził:
Niedawno oszołomiła mnie miła wiadomość, że stary kutwa, po którym miałem dziedziczyć, zjadł pieczone prosię, niesłychaną ilość śliwek, a potem napił się lodowatej wody. Kiedy kto ma lat siedemdziesiąt, nie powinien tego robić, chyba że ma miłego spadkobiercę. Zemsta natury była natychmiastowa i poczciwy staruszek umarł. Z rozrzewnieniem opowiadano mi, jak do ostatniej chwili zachował jasność i bystrość umysłu i jak z oszczędności zdmuchnął gromnicę na długą chwilę przed śmiercią. Zjadł też przed oddaniem Bogu ducha pieczone kurczątko, aby się nie zmarnowało.
Ponieważ działo się to w prowincjonalnym, obskurnym miasteczku, trzeba było tam jechać, aby sprawdzić, czy dobry, stary człowieczyna naprawdę umarł, mogło i to być bowiem, że z oszczędności wpadł na dwa, trzy lata w letarg, aby nie marnować świec i obyć się bez jedzenia. Spadek - rzecz oczywista - był na ostatnim planie (!), chociaż tylko w małych miastach bywają duże spadki. Tam zacni nieboszczykowie umieją wieść życie skromne i bogobojne, tańsze są lekarstwa i doktorzy nie tak łapczywi. Szczerze mi żal ludzi, którzy się spodziewają spadku choćby w Warszawie, gdzie koszty śmierci są niepomierne, i spadek kurczy się jak jaszczur w powieści p. Honoriusza Balzaca.
Ja z mojego uczciwego nieboszczyka byłem wcale zadowolony, tak że nie przeklinałem zbytnio pobytu w szarym, błotnistym i żydowskim mieście. Minę miałem przyzwoicie strapioną i nieboszczyk, jeśli na mnie spojrzał, mógł mieć chwilę prawdziwej radości. Temu zacnemu człowiekowi zawsze i we wszystkim się wiodło i nawet po śmierci miał szczęście, na takiego jak ja natrafiwszy spadkobiercę.
Kiedy się stało oczywiste, że miły nieboszczyk, nawet gdyby się zbudził z letargu, nie zdoła podźwignąć niesłychanej ilości kamienistej ziemi, gdyż robota na prowincji nie jest fuszerską robotą stołeczną, a grabarze są tam dokładni i pracowici, kiedy dusza Harpagona odeszła do raju w całej paradzie, bo we fraku, rozciętym na plecach, trzeba było pomyśleć, w jaki sposób ukoić żałość i zmartwienie.
Musiałem przez dwa dni jeszcze dreptać po bruku przyjemnego tego miasta. Mój zacny krewny, sam już w raju bezpłatnie wszelkich wspaniałych używający rozkoszy, nie mógł mieć do mnie pretensji, że jeszcze za swoje pieniądze, bo jego trzymały w uwięzi niezliczone formalności, chcę pocieszyć strapioną i niewyspaną duszę. Tylko ludzie źli i obłudni, otrzymawszy spadek, udają, że umierają z żałości, człowiek rozsądny powinien ucieszyć nieboszczyka, dając mu dowód, że jego skarbów źle nie użyje, lecz je spożyje w radości i w błogim weselu, że uczyni to, jednym słowem, czego on uczynić nie umiał, i wskutek tego mógłby mieć za grobem wyrzuty sumienia.
Dość było trudno w małym mieście oszaleć. Można sobie było wprawdzie kazać podać do obiadu lody ananasowe i hawańskie cygaro, takie jednak polecenie nie miało sensu, bo wywołałoby tylko zbiegowisko, zupełnie zresztą niepotrzebne, gdyż w całym mieście nie było ani ananasa, ani hawańskiego cygara. Można było zakupić wszystkie pokoje w pierwszorzędnym hotelu, co powinno wywołać sensację; i ten pomysł jednak również był bez sensu, w całym bowiem hotelu były tylko dwa pokoje, a w jednym stał bilard, który od przypadku służył jako łóżko.
Nie było to jednak miasto najgorsze. Źle jest sądzić z pozorów. Ostatecznie bowiem znalazła się rozrywka pierwszorzędna. W mieście tym gościł kabaret, tingeltangel, coś w tym rodzaju. Na zielonym papierze czerwoną farbą, koślawymi literami, udającymi litery druku, było wypisane, że w kawiarni „Japońskiej” odbywa się codziennie przedstawienie „monstre” najwybitniejszych gwiazd świata, artystek i artystów stołecznych.
Ha! życie bucha radością jak gejzer. Nawet tu.
W pobliżu miasta znajdowały się głośne w świecie kopalnie nafty, więc środowisko ludzi bogatych, skłonnych do hazardu, bardzo przeto szczęśliwych lub nieszczęśliwych. Na obie te dolegliwości, na szczęście i na nieszczęście, wymyśliła natura jedno wspólne lekarstwo: szampana. Rzecz prosta, że po tak zawiłym wykładzie wniosek jest prosty, ten mianowicie, że nawet w tak obskurnym mieście kabaret, w którym można dostać szampana, mógł mieć widoki powodzenia. Człowiek rzadko pija naftę, z reguły jednak umie naftę zmienić w wino. Jest to boską cechą natury ludzkiej, że wszystko, dziegieć, smołę, sól, sztuczny nawóz, kartofle i pszenicę umie ona szybko, jednym gestem, używanym przez czarowników, zmieniać w wino.
Nie bez trwogi jednak wchodziłem do wzniosłego lokalu, w którym szalało miejscowe życie. Lokal był spelunką. Historię jej można było wyczytać na tapetach. Niezliczone pokolenia much umarły i pogrzebane są na „żyrandolu”; wspaniale lustro zdobiło jedną ścianę. Kiedy w to lustro, porysowane, pęknięte w samym środku żywota swojego, zamorusane i nie myte od chwili swoich narodzin, spojrzał człowiek - cofał się natychmiast przerażony. Było to zaczarowane zwierciadło. Najbardziej urodziwa twarz czyniła się szpetna; oczy odbiegały od siebie, jak gdyby w nagłym przerażeniu; nos przybierał kształty niesamowite, usta rozszerzały się w okropnym cierpieniu, widziałeś upiora, który był zielony i straszny. Było to prawdziwe zwierciadło żywota, w którym wszelki szych i marność ziemska przybierały kształt właściwy. Z brudnej toni zwierciadła patrzył w ciebie upiór, śmiejący się szatańsko na temat: cha! cha!
Z jednej strony sali, należycie śmierdzącej, był bufet. Na długim stole, obitym ceratą, tłusto się pocącą, tak że wszystkie wody wszystkich oceanów zmyć by jej do czysta nie mogły, stały jakieś szkła, jakieś wędliny i sery. Samobójca drgnąłby, zbliżywszy się do tej zastawy. Były tam rzeczy, radujące żołądek, były jednak i takie, które są radością oczu, a przez oczy radują ducha. W metalowych niewypowiedzianego koloru kieliszkach barwiły się kwiaty. Sztuczne kwiaty, podobne do zakurzonej, uwiędłej, straszliwej zaśniedziałej cnoty.
Po stronie przeciwnej ustawiono estradę, która przypominała nudny katafalk. Stało na niej pianino, w którym dusza dawno umarła, a targana co nocy za włosy swoich strun, wydawała spoza grobu chrapliwe, okropne, szczekające rzężenia. Pianino to bite po żebrach, torturowane z pasją przez ohydnego Torquemadę drżało jak czarna trumna, w której leżący nieboszczyk zwariował i wierci się z powodu wyrzutów sumienia, płakało, dostawało czkawki, jęczało basem głuchym i podziemnym, bulgotało spazmem, charkotało kaszlem uporczywego suchotnika, nagle zawyło, po czym odezwało się drewnianym głosem puszczyka, aż po chwili zaczęło kwilić cieniutkim, piskliwym, dreszcz budzącym głosikiem podrzutka, ciśniętego pod cudze drzwi na śniegu i mrozie; wszystkie zaś te głosy wstawały i umierały w rytmie, więc kiedy zamknąłeś oczy, miałeś widzenie, że oto straszliwy szkielet wstał, tańczy i pląsa radośnie, piszczelami sucho chrzęści i pomrukuje sobie, raz wysoko, raz nisko, a czasem nie może dobyć głosu z przepalonej śmiercią gardzieli, gdyż co drugi klawisz nie odpowiadał. W takim instrumencie musi być zaklęta dusza starej panny, która źle i bez wytchnienia grając na fortepianie, zatruwała życie sąsiadom. Teraz ją za to ciągną za włosy, każdym ruchem pedała gniotą jej łono, a ona skarży się biedactwo.
Pianino to, jego dusza żałośnie jak głodny pies skamląca, musiało wzruszyć niejednego słuchacza; dlatego dobrzy ludzie, kiedy sobie w serce z winem naleją dobroci, użalą się zawsze nad takim instrumentem i jeden leje w jego wnętrze wino, drugi kieliszek koniaku, inny sardynki w nie wrzuca, cytrynę, cygaro. A to zwierzę wszystko pożera i znowu płacze, i łka, i rzęzi, i flaki z siebie wśród wycia wypruwa.
Za bufetem siedziała panna tłusta, przy pianinie mistrz bardzo chudy. Panienka miała piersi takiej niezwykłej obfitości, że mogła nimi wykarmić nie tylko małe i skromne w wymaganiach niemowlę, lecz stu Tatarów, chciwie i bez opamiętania przez dzień cały kobyle mleko pijących. Aż dziw brał, że w jej pobliżu mógł się uchować ktoś tak bardzo chudy jak to widmo, piszczelami palców tłukące w piszczele klawiszów. Od samego patrzenia na tę miłą panienkę można było przybrać na ciele. Siedziała za tym bufetem, ponura jak sowa, licząc kostki cukru i plasterki cytryny. Ilekroć spojrzał kto na nią, uśmiechała się jak ropucha, kiedy sobie przypomni kochanka.
Ponieważ była to niedziela, w spelunce było sporo gości, nie tak wielu jednak, aby ich to biedactwo spoza bufetu nie mogło zmieścić na swoim łonie bez wielkiego trudu.
U wejścia przywitał mnie dyrektor kabaretu.
Ujrzawszy tę twarz, wzdrygnąłem się. Indywiduum było we fraku, którego cokolwiek wytworny nieboszczyk nigdy na siebie nie pozwoliłby włożyć. Wierzgałby jak koń. W brudnawym gorsie, widocznie przyczepionym do niewidzialnej koszuli, tkwiły dwa bezczelne szkiełka, zrobione na brylanty. Spodnie ułożone były w harmonijkę. Indywiduum miało jednak twarz niezwykłą. Był to starszy już pan, sędziwy, z bródką szczecinowatą, podobną do koźlej. Oczy miał bystre, czarne i mądre. Na twarzy bladej i niezwykle inteligentnej widniały głębokie bruzdy, jakby ślad po cierpieniu, co przez tę twarz o szlachetnym wyrazie przeszło jak ostry pług. Czoło wysokie, mądre, czoło człowieka myślącego i nieustannie trapionego czymś, co się w nim, w głębokim wnętrzu tłamsi i przewala. Była to twarz zabiedzona, bladością swoją przechodzącą w siność, niepokojąca, brzydka, a jednak w brzydocie swojej pociągająca. Miało się wrażenie, że to wielki pan, rasowy szlachcic, pobity jakimś nieszczęściem, przywdział frak, ohydny i zatłuszczony, i na dnie życia żeruje, aby żyć.
Jedno w tej twarzy dziwacznej było naprawdę śliczne - to uśmiech. Uśmiech smutny, cichy, jakiś rozrzewniony, miły i dobry, a równocześnie zbolały i ironiczny, uśmiech zimnej, dotkliwej pogardy nie schodził z pergaminu tej twarzy i wciąż się błąkał, wciąż się wił wkoło kącików ust.
Człowiek ten wyglądał jak stary arystokrata, co się zabłąkał do zbójeckiej spelunki.
Kiedy wszedłem, ocenił mnie jednym ruchem mądrych swoich oczu i szybko podszedł ku mnie. Wtedy zauważyłem, że chromał silnie.
Z ukłonami podprowadził mnie do stolika w pobliżu bufetu, spoza którego spływał ku mnie dziewiczy, lecz tłusty i gęsty jak zjełczałe masło, uśmiech.
Pan z kozią bródką widocznie mnie wyróżniał z niewielkiej gromadki gości tak rozbawionych, jak gdyby to był raut paralityków albo doroczne święto w klubie samobójców.
Atmosfera była ciężka, duszna i parna.
Pan dyrektor objaśnił mnie, że straciłem dwa numery programu, lecz że nie mam czego żałować, gdyż były słabe. Za chwilę jednak zaczną się atrakcje wyborowe, wobec czego słuszne wydało się pytanie, czy będę jadł kolację w tym wytwornym zakładzie? Nie, nie będę jadł kolacji. Kto jednak przychodzi do kabaretu, ten szuka pewnie podniety do szaleństwa i takiemu pewnie jest wszystko jedno. Komu jest wszystko jedno, ten się zwykle upija. Nie miałem wprawdzie do tego najmniejszej ochoty, łatwiej jednak zwlec dwie godziny z butelką, niż bez niej. Do butelki można gadać, a ona nie odpowiada, słusznie też najwięksi mędrcy uznali flaszę za jedyną towarzyszkę, godną człowieka.
Wobec tego zwróciłem się do sympatycznego dyrektora, który z uśmiechem łagodnym i mądrym czekał rozkazów.
- Jakie macie wina?
- Najgorsze na świecie - odrzekł łagodnie dziwny ten człowiek.
Odpowiedź była imponująca.
Uśmiechnąłem się.
- Dobrych win nie ma już nigdzie - mówił on - łajdactwo ludzkie nie uszanowało nawet wina. Cóż możemy panu dać? Trochę wody sodowej z drożdżami i z landrynkami. Jak pan każe, aby się to paskudztwo nazywało? Nazwy są stare i autentyczne.
Spojrzałem z podziwem na tego szczerego człowieka i on w tejże chwili spojrzał mi w oczy. Coś mnie tknęło. Tę ciekawą i niezwykłą twarz już gdzieś widziałem. Ale gdzie?
- Przed dwoma dniami, panie! - rzekł cicho dyrektor.
- Co się stało przed dwoma dniami?
- Widział mnie pan w domu swego wuja.
Stropiłem się. Cóż za indywiduum? Czyta w myślach, czy co?
- Pan jest odgadywaczem myśli?
- Bynajmniej, ale grymas twarzy człowieka, który chce sobie coś przypomnieć, jest bardzo łatwy do odczytania. W tej chwili zaś mógł pan zajmować się tylko moją mizerną osobą.
Wszak to jasne!
- Tak, to jasne… Niech pan usiądzie, panie dyrektorze.
- Dziękuję bardzo. Jest pan bardzo uprzejmy. Za chwilę odrabiam mój numer na tej przeklętej estradzie, ale mam jeszcze czas…
Przynieśli jakiegoś nowo narodzonego szampana, straszliwa zaś Fizjonomia kelnera, na której widok zadrżałby z radości każdy sędzia śledczy, zapytywała mnie, czy nalać także dyrektorowi? Kazałem nalać skwapliwie.
- Musi pan pić to, co pan sam nawarzył - rzekłem, wcale tym pocieszony, że znalazłem wspólnika do nieszczęścia, szampan tak bowiem wyglądał w istocie jak nieszczęście. Byt bladożółty jak człowiek, który z rozpaczy nie śpi, cierpki jak beznadziejnie chory, kwaśny jak człowiek chory na wątrobę i czuć go było korkiem. Wysoka marka, jednym słowem.
- Pije się nie wino, tylko radość, która chodzi za winem i pije się duszę człowieka przy winie - rzekł dyrektor.
- Pięknie powiedziane… Więc ja pana widziałem na pogrzebie mojego wuja? Tak, teraz sobie przypominam… Czy pan był jego przyjacielem?
- Nie miałem zaszczytu znać tego dostojnego człowieka.
- Aj! Dlaczegóż tedy miał pan taką zmartwioną minę?
- Jednego człowieka mniej na świecie, chociaż to mały powód do żałości. Właściwie to ja dlatego byłem zmartwiony, że to kogoś innego chowają, a nie mnie.
- No! no! A któż była ta pani w grubej żałobie, którą pan prowadził pod rękę, co tak bardzo płakała?
- Chciał pan pewnie powiedzieć „gruba pani w cienkiej żałobie”. To była moja żona. O, siedzi w tej chwili za bufetem.
- Niepodobna! A cóż żonę pańską łączyło z moim wujem?
- Nic.
- Nie rozumiem! Więc czemu ta kobieta płakała?
- Bo to, widzi pan, ja jestem równocześnie przedsiębiorcą pogrzebowym…
- O! o! o!
- Tak, panie. Miałem zaszczyt własnoręcznie brać miarę z nieboszczyka, pragnąłem bowiem, aby trumna była wygodna. Nie będę dodawał, że czyniłem to z całą możliwą delikatnością, aby zbytnio szanownego nieboszczyka nie miętosić, jak to jest w zwyczaju. Pan pojęcia nie ma o brutalnej bezceremonialności, z jaką się zazwyczaj ci szakale, którzy urządzają pogrzeb, odnoszą do dostojnych zwłok.
- A pańska żona?
- Udział mojej żony w tym smutnym obrzędzie był raczej natury artystycznej. Moja żona była kiedyś aktorką i grywała żałośliwe i rzewne role. Matka, której jednego dnia umarło siedmioro dzieci nie potrafi tak zapłakać, jak to bez najmniejszego powodu potrafi ta genialna kobieta… Czy pan pozwoli, że poślę jej szklaneczkę tego podłego wina. Należy się to jej talentowi…
- Ależ proszę, całą butelkę!
- Dziękuję panu. Butelka w istocie większą jej sprawi radość, niż taki naparstek. Niech to będzie zapłata za jej rzewne łzy, którymi skropiła wujowi pańskiemu drogę do wieczności.
- Ale skąd te łzy?
- Właśnie chcę panu powiedzieć. Dostojny i czcigodny nieboszczyk jak panu pewnie wiadomo, nie odznaczał się zbytnią hojnością. Sądzę, że nie obrażę pańskiego bliskiego krewnego, jeśli powiem obrazowo, że pies byłby go nawet opuścił, nie mogąc w domu pana znaleźć kości do ogryzienia, gdyż pan czynił to sam.
Pokiwałem smutnie głową.
- Tak, panie - mówił dyrektor - ponieważ nikt nie wiedział, że pan przyjedzie, aby oddać ostatnią przysługę temu zacnemu człowiekowi…
- Bynajmniej! Ja przyjechałem po spadek!
- Jest to też pewna forma serdecznej pamięci o umarłym, który musiał odczuć żywą przyjemność, że majątek jego zabierze człowiek tak bardzo miły jak pan.
- Niech będzie!
- Ponieważ tedy szlachetny nieboszczyk chciał mieć pogrzeb wystawny, widocznie dlatego, że się wstydził życia i zostawił u rejenta niemałą sumę na tę uroczystość, zaangażowałem moją żonę do wylania możliwie jak największej ilości łez. Myślę, że wywiązała się ona doskonale z roli swojej smutnej i raniącej serce. Czy pan był zadowolony?
- Niech pan podziękuje swojej małżonce. Płakała tak rzewnie, jak gdyby to ona dostała spadek, a nie ja…
- Dziękuję panu, mówi przez pana artysta… Ale, jeśli pan pozwoli, powrócę za pół godziny, gdyż teraz muszę iść na estradę. Zobaczy pan niezwykłe sztuki magiczne.
- Czekam z niecierpliwością!
- Do widzenia!
Pan dyrektor, powłócząc za sobą lewą nogę, grubo dziwacznym butem sztukowaną, poszedł na estradę. Wygłosił krótką przemowę do publiczności, już przyzwoicie urżniętej, która go przywitała oklaskami jak starego znajomego. Skłonił się jednak tylko mnie.
Co za wyborny człowiek! Przedsiębiorca pogrzebowy, dyrektor kabaretu, czarny magik, dusza zdaje mi się przez pół błazna, przez pół smutnego człowieka, idiotycznie szczery, bombastyczny i skromny, haniebnie ironiczny. Patrzyłem ciekawie, co potrafi jako sztukmistrz. Pokazał z początku kilka sztuczek, które się widuje w każdym podlejszym cyrku, z kartami, pierścionkami i zegarkami, pożyczanymi niechętnie przez publiczność; po czym wyjmował z ust płonące pakuły, dymił jak lokomotywa, przecudownie udawał głosy zwierząt i ptaków, wreszcie pokazał sztuczkę niebywałą i trudną; zniknął na mgnienie oka i zaraz się ukazał. Nie byłem pijany i przetarłem palcami oczy, chcąc się przekonać, czy nie śpię albo czy nie uległem sugestii. Dyrektor dojrzał ten ruch z estrady i uśmiechnął się do mnie.
Publiczność oklaskiwała go z lękliwym zapałem.
Ja - przyznaję - zdumiony byłem doskonałą precyzją tego szarlataństwa, toteż zupełnie szczerze oklaskiwałem mojego przygodnego przyjaciela i składałem mu żywym tonem życzenia, kiedy powrócił do mojego stolika.
- Sztuczka panska ze zniknięciem, bez żadnych zasłon i bez parawanów, jest znakomita. Jak się to robi?
- Po prostu, znika się.
- Ale jak?
- To trudno wyjaśnić. Właściwie to nie jest żadna sztuka: zniknąć. Tyle rzeczy znika na świecie, majątki, ludzie, żony, kochanki i nikt się nie dziwi. Moja sztuczka jest dlatego dziwna, że ja się ukazuję z powrotem. Mnie wolno, bo to w kabarecie. Wielu jednak ludzi ze straszliwym, nieco gwałtownym spotkałoby się przyjęciem gdyby, raz zniknąwszy, ukazali się z powrotem. Gdyby tak szlachetny wuj pański, który zniknął w wieczności… Ach, ja tylko żartuję, niech się pan łaskawie nie gniewa. Stamtąd mało kto powraca…
- Mało kto? Stamtąd chyba nikt nie powraca!
- Tak ściśle tego powiedzieć nie można. Ale, wracając do dalszych tematów - jest jedna osoba na świecie, którą bym chętnie nauczył sztuki znikania, nie nauczywszy jej sztuki powrotu… Niech pan nie patrzy w stronę bufetu… Ostrożnie! Gdyby tak, och, ona… Moja żona…
- Ach!
- Żona moja jest aniołem, drogi panie… Ale w życiu to i anioł, widzi pan…
- Napijmy się! - rzekłem czym prędzej - pan się robi ponury…
- Owszem, jeśli pan łaskaw, to się chętnie napiję. Za chwilę będzie tu pusto. Czy panu się bardzo śpieszy?
- Wyjeżdżam o ósmej jutro, a spać mi się nie chce. Chętnie z panem pogadam.
- Ja jeszcze chętniej. Ale, niech się pan nie gniewa za moją bezczelność, czy mogę mojej żonie posłać w pańskim imieniu coś do wypicia?
- Ależ najchętniej! Kelner wino!
- Może nie wino? Coś silniejszego… Butelkę rumu na przykład?
- Rumu? Kobiecie? Butelkę?!
- Ach, ona wytrzyma. Jest to istota łagodna, ale silna. Silny trunek działa na nią zresztą kojąco… Do rumu czuje specjalną predylekcję, bo ją rozmarza. Ja także, jeśli pan pozwoli, i panu też radziłbym zmienić to obrzydliwe wino na coś mniej obrzydliwego.
- Koniak?
- Pan niech pije koniak, a ja - jeśli wolno - proszę o wódkę. Czystą, zwyczajną wódkę.
Kazałem podać. Mój wuj obrócił się w grobie i sieknął - najwyraźniej słyszałem.
- Wódka - ględził miły ten człowiek - ma wiele szlachetnych właściwości: uśmierza bóle, podnieca temperament, porusza leniwą, ciężką krew północną. Poza tym przypomina kryształ źródlanej wody, więc może dlatego niewinni Sarmaci tak ją lubią. U nas więcej zimy niż lata, więcej lodu niż słońca. A wódka to jest roztopiony lód. Każdy naród pije w tym sensie. Włoch i Francuz pije roztopione na złoto słońce, my lód. Dlatego Polak tak się prześlizguje po życiu jak na łyżwach i dlatego się tak często zatacza, bo mu ślisko. Smutek Polaka jest tak gorący, że go musi oziębić wódką, smutek innych narodów jest zimny, więc go podlewają winem. My jednak mamy tę niezaprzeczoną wyższość nad każdym narodem świata, że potrafimy pić wszystko. Pod tym względem mamy genialne zdolności. Gdyby Hiszpan wypił butelkę czystej, umarłby w mękach, a Polaka podnieci to tylko do wypicia hiszpańskiego wina. Mocny naród i ochoczy do wypicia. Trzeba bowiem umieć pić. Widok pijanego na wesoło Polaka jest krzepiący. Co za siła, panie drogi, jaka wytrzymałość i jaka otwartość! Anglik pije jak rzezimieszek, po kryjomu, nieładnie. Z tego powodu mam dla tego narodu uczciwą pogardę. Francuz pije prześlicznie, Niemiec brzydko. Jak mogło piwo zwyciężyć wspaniałą, i bohaterską moc wina? To śmieszne. Zaczyna mnie też martwić nie na żarty powolne przywykanie Francuzów do piwa. Och, to są niedobre i niebezpieczne rzeczy! Myślę o napisaniu odezwy publicznej do Francuzów, aby pili tylko wino, a piwo będzie obłożone narodową klątwą. W ręce pańskie!
- Dziękuję! Ten koniak jest rodem z piekła.
- Z piekła? Niech pan nie myśli, że wszystko, co jest rodem z piekła, jest złe. Wyjąwszy oczywiście kobiety. Myślę jednak, że i piekło samo tego nie chciało, co w imieniu jego potrafi uczynić kobieta. Ha!
- Czyż nie ma kobiet niebiańskich?
- Są, oczywiście, że są. Ileż razy diabeł przybiera postać anioła! Jest to jeden z najstarszych i najbardziej banalnych podstępów piekielnych. A propos piekła: moja żona kłania się panu, bo już odchodzi. Pan pozwoli, że poproszę ją o urlop i pożegnam ją w pańskim imieniu.
- Gdzie państwo mieszkają?
- W tym lokalu, że tak powiem: w przedsionku świątyni sztuki. Ot, tam za tą kotarą są drzwi, które prowadzą do naszych apartamentów. Są one dość skromne, bo przerobione ze składu na rupiecie, z tego powodu panuje tam zapach muzealny, choć jedynym okazem starożytnej sztuki jest tam moja dostojna małżonka.
- Proszę jej złożyć moje uszanowanie!
- Dziękuję. Pańska uprzejmość jest tak wielka, że chce uczcić potwora.
- Ależ, panie! Jakże można…
- Można, panie - odrzekł on melancholijnie - Egipcjanie mieli świętego krokodyla, a ja mam moją żonę… Za chwile wracam!
Miły człowiek pokusztykał w stronę swoich „apartamentów”.
Na sali, oddychającej ciężko wyziewami fuzlu, dymu cygar i tym zapachem tłustej ścierki, którego z podobnego lokalu nigdy nie wypłoszy najsilniejszy nawet strumień świeżego powietrza, nie było już nikogo. Rzezimieszek w straszliwym fraku obliczał w kącie przy stoliku wpływy z targu. Kazałem mu podać większą ilość alkoholu, uregulowałem z góry rachunek i poprosiłem, aby poszedł sobie do diabła, a pan dyrektor sam zgasi światła i pozamyka wejścia.
Zostałem sam. Zdawało mi się wprawdzie, że wychudzony i zielonkawy duch mojego wuja wypłynął spoza falistego pieca, zbliżył się ku mnie, długim palcem policzył butelki, po czym westchnął tak głęboko, jak duch ojca Hamleta w teatrze na prowincji.
Ale mi się tylko zdawało.
Byłem sam, a duch musiał się urodzić w butelce koniaku. Patrzyłem w stronę, skąd miał wrócić pan dyrektor. Słychać tam było niejakie wrzaski mocno podniesione i miły głos mojego współbiesiadnika.
- Rum działa! - pomyślałem wesoło.
Nagle krzyknąłem. Dyrektor siedział obok mnie przy stoliku.
- Otóż jestem! - rzekł smętnie.
Nie widziałem, żeby wychodził z drzwi, dość odległych, w ogóle nic nie widziałem.
- Jak? Skąd pan się tu wziął? - szepnąłem niemal z lękiem.
- Zjawiłem się dość szybko, co pana pewnie dziwi, gdyby pan jednak mógł być obecny przy rozmowie mojej z żoną, dziwiłby się pan, że tak powoli stamtąd wyszedłem… A propos! Jest pan człowiekiem pełnym taktu i doskonałych manier. Muszę więc pana zapytać otwarcie, czy nie budzi w panu wstrętu fakt dość smutny, że będzie pan siedział przy jednym stole z człowiekiem, który przed chwilą został spoliczkowany?
- Pan?
- Wolałbym, ażeby to mógł być ktoś inny, ale nie było innej ofiary.
- Żona? To aż tak gwałtownie? Po cóż jej pan kazał pić rum?
- Bez rumu byłoby gorzej, rum zaś odjął jej mocnym nogom pewność ruchów, a silnym jej ruchom odjął tęgość i sprężystość, tak że zostałem obrażony dość lekko, raczej na duszy, niż na ciele.
- Biedny pan jest człowiek, drogi panie…
- Pańskie współczucie wylewa na moją steraną głowę najcudowniejsze balsamy. Od stu milionów lat nie było mi tak dobrze i tak radośnie. Dziękuję panu z całego serca. Przebywam ciągle wśród takiej hołoty, że godzina, spędzona z człowiekiem tak nienagannych manier, z człowiekiem o takiej jak pan wzniosłości ducha, jest dla mnie wiekiem szczęścia.
- Niech pan pije!
- Dziękuję! Nawet to paskudztwo wydaje mi się płynem przedziwnego smaku. Uczyńmy je nieco mocniejszym!
Podniósł do ust szklankę wódki i w tej chwili, kiedy ją zbliżał do ust, stało się coś strasznego; oczy jego pozieleniały, twarz stała się szara, a ze szklanki buchnął płomień siny i jadowity. Dyrektor pić go począł z lubością i wypił do dna.
Porwałem się z krzesła. Głowa moja zmieniła się nagłe w szczotkę do czyszczenia ubrania, tak przeraźliwy strach podniósł moje włosy. Chciałem uciekać!
- Co?… co… to było?… - wyjąkałem.
- Jedni lubią zimne, drudzy gorące! - rzekł dyrektor takim głosem, jak gdyby wydobywał go z brzucha. - Co pana tak zdumiało?
- Kto pan jest, na Boga! Kto pan jest? - krzyknąłem zduszonym głosem.
Nagle lampy przygasły jak w teatrze, zrobiło się bardzo cicho a dyrektor, podniósłszy się z krzesła, rzekł z ukłonem:
- Diabeł, ale do pańskich usług…
Coś mnie schwyciło za gardło, tak że mi brakło powietrza, czułem, że oczy moje wyłażą z orbit, serce poderwało się i zaczęło się dobijać do piersi, jak uciekający z pożaru człowiek dobija się do drzwi, nogi uginały się pode mną, jakbym zapadał w bagno; o włosach już nic nie wiedziałem, we wnętrzu głowy poczułem zimno dotkliwe, strach bowiem ściął mi mózg w bryłę lodu.
Straszliwy człowiek nagle posmutniał. Zgasił oczy jak zielone latarenki, na twarz wróciły mu zwykłe kolory. Lampy zajaśniały. I zaczął mówić z melancholią:
- Otóż to! Otóż to? I pan się przestraszył, nawet pan! Jest mi niezmiernie przykro, o nie umiem panu tego wyrazić, jak bardzo mi przykro. Niechże się pan uspokoi i usiądzie…
Zbliżył się ku mnie i siłą posadził na krześle. Dusza moja uciekła jak jelonek, opasłe ciało nie było w stanie uczynić najmniejszego ruchu. Wodziłem za nim wzrokiem zdumionym, przelękłym, na pół zwariowanym. W uszach mi szumiało. Serce uspokajało się powoli widząc, że mu się żadna krzywda nie dzieje. Miałem wrażenie, że ktoś mówi do mnie z oddali, jakby przez tubę.
A on mówił:
- To są skutki straszenia dzieci diabłem. I niech mi pan powie, co we mnie jest strasznego? Taki sam jestem jak inni, trochę tylko brzydszy…
- Oczy!… - powiedziało coś we mnie, ale nie ja.
- Oczy?… Trochę mi zabłysły. A u ludzi nie widział pan błyszczących albo zielonych oczu?
- Noga… - powiedziało znów coś we mnie, bez mojego wyraźnego współudziału.
- Noga? No, cóż? Trochę nieforemna.- Trudno, drogi panie, kopyto. Wolę jednak moje diable kopyto, niż niektóre ludzkie nogi. Wie pan, co to jest podolska stopa? Otóż ja wolę moje kopyto. W każdym razie jest ono raczej końskie niż ośle, które się dzisiaj zdarza u ludzi. I cóż nadzwyczajnego w mojej nodze?
- Pan pił ogień!… - rzekłem konającym głosem.
- Gdyby pan to mógł znieść, piłby pan także w ten sam sposób. Pozwoli pan, ale nawet diabeł nie może znieść wyrobionego z kartofli przez ludzi paskudztwa w jego niezmienionej postaci. Wolę już w ognistej formie. No! no! Spokojnie, spokojnie… Nie taki diabeł straszny. Prawda?
- Prawda…
- I już się pan nie boi?
- Coraz mniej…
- Więc bez trwogi i jasno patrząc na rzeczy, widzi pan teraz, jak brzydkich sposobów od wieków używa konkurencja do pohańbienia diabła. A czarny, a ma rogi, a wściekły, a z gęby bucha mu płomień, a czyha na duszę ludzką… Panie! Ja w życiu moim nie zrobiłem nikomu nic złego. Cóż ja zresztą mogę, biedny, niezłośliwy diabeł wobec człowieka? Za to ile diabeł potrafi wycierpieć od człowieka, tego nikt by nie zliczył… Jakże tam z samopoczuciem?
- Coraz lepiej, tylko niech pan nie robi żadnych sztuk!
- Cha! cha! - zaśmiał się diabeł - mój repertuar jest mocno ograniczony. Wszystkie moje sztuki pokażę panu na żądanie. Kilka pan już widział zresztą. Napijmy się!
- Napijmy się! Z panem rozmawia się bardzo miło. Jednak bardzo mnie pan przestraszył.
- Przysięgam panu, że przestraszyłby się pan tak samo, gdyby pan nagle ujrzał anioła. Tylko, że go pan nie zobaczy. Diabeł jest to istota bliższa człowieka, bardziej ciekawa życia i bardziej towarzyska. Anioł, panie, to jest hrabia, arystokrata, stworzenie subtelne i delikatne, więc niechętnie wchodzi w ziemską atmosferę, która, prawdę powiedziawszy, brzydko pachnie. A diabeł, zdrowy cham, brat łata, dobry kompan, stary znajomy, bez fochów, bez min, bez pretensji wlezie wszędzie i wszędzie mu dobrze. Przy tym aniołowi bardzo jest trudno pokazać się wśród ludzi; musi bowiem przybrać kształt poetyczny, rzewny i nadobny, musi być młodzieńcem z pięknymi lokami, z długą laską w ręku, biało ubrany. Niech pan sobie wyobrazi pojawienie się takiej cudownie rzewnej istoty w ludzkim, szarym tłumie! A diabeł, drogi panie, tak jest podobny do człowieka, a raczej człowiek tak jest podobny do diabła, że najbystrzejsze nawet oko ich od siebie nie odróżni. Czy pan byłby się domyślił, kim jestem, gdybym panu tego nie powiedział?
- Być może, że nie… chociaż pańskie nagłe pojawienie się…
- W kinematografie robią jeszcze lepsze sztuki…
- Więc niech mi pan powie… Nie wiem, czy wolno?
- Dumny jestem z tego, że pan pyta diabła o pozwolenie i że pan tak doskonale przestrzega form. Zazwyczaj pędza się nieszczęsnego diabła jak psa. Proszę, niech pan raczy zadawać mi pytania.
- Skąd się pan tu wziął? Dlaczego tu i dlaczego w tej postaci? Przecież pan, istota potężna…
- Potężna? Och, młody, miły panie! Jakież fałszywe informacje! Co pan nazywa potęgą? To, że potrafię oczy zrobić na zielono? Albo, że piję wódkę z ogniem? Pierwszy lepszy uczciwie fachowy pijaczyna zrobi to samo. Umiem wprawdzie wiele sztuk w podobnym rodzaju, znacznie efektowniejszych, ale i na tym koniec. To są środki, drogi panie, mniej lub więcej zręczne, mniej lub więcej dowcipne sposoby…
- Do czego?
- Do utrzymania dobrego imienia firmy. Piekło jest w stanie bankructwa. Człowiek zaczyna być mądrzejszy, sprytniejszy i zręczniejszy od diabła.
- Niemożliwe!
- Niestety, ale możliwe. Tę garstkę pozornych tajemnic, których diabeł używał, aby sobie zapewnić poszanowanie i jaką taką pozycję w świecie, człowiek odgadnął już prawie zupełnie. Żaden patent nas nie chroni, drogi panie! A niech pan pomyśli, jak się piekło musiało wysilać, aby swoje sztuczki otoczyć nimbem cudowności, grozy, albo straszliwości. Trzeba było awantur z Łysą Górą, z miotłą, z czarownicami, z kozłem, z mopsem, z dwunastą godziną, z namaszczaniem się zaczarowanymi maściami, z wylatywaniem przez komin. A skutek? Skutek był taki, że jaka łaciata, stara krowa w jakiejś wsi przestała dawać mleko i trzeba było spławić czarownicę. Hajże wtedy na diabła! Czy to się panu wszystko nie wydaje dziś śmieszne? Czarownice! Każda aktorka starczy za wszystkie spalone czarownice.
- Niestety…
- Albo z tym lataniem, drogi panie. Diabeł latał na rozpostartej płachcie, latał niezręcznie, niewygodnie i w dość groteskowy sposób. Niech pan teraz pomyśli, z jaką zawiścią patrzeć musi diabeł na aeroplan. I niech się pan zastanowi, że jednak diabeł nie potrafił w przeciągu niewielu chwil oblecieć ziemi dookoła świata… A radio? Panie, człowiek jest straszliwy! Człowiek zgubi diabła, co mówię? Już go zgubił..
- Co też pan mówi?
- Mówię z goryczą, lecz mówię prawdę. Metody diabelskie człowiek udoskonalił i sprecyzował. Diabeł musi się pocić, klecić niebywałą intrygę, używać do niej dziesiątków ludzi, wysilać dowcip, aby na przykład sklecić oszczerstwo. Wtedy wpada w szał radości, że jest genialny i że potrafił dokazać tego, że jeden człowiek oczernił drugiego. Ha! Niech pan teraz weźmie do ręki byle gazetę i niech pan powie, kto lepiej potrafi, diabeł, czy człowiek, człowiek ze stu wierszami druku!
- W istocie, pan mnie zdumiewa!
- Zdumiał bym pana więcej, lecz trzeba by na to długiego czasu i niebywałej ilości wina, aby go uprzyjemnić, by panu wykazać bankructwo diabła, istoty pożytecznej i pożądanej…
- Pożytecznej? Pożądanej?
- Tak panie! Jak pewne ciałka w organizmie ludzkim, tak diabeł konieczny był w organizmie świata. Diabeł wytwarzał ruch, życie, temperament, wprowadzał życie w stan wrzenia, podniecał umysł i na nieszczęście swoje zaprawiał człowieka do walki ze wszystkim tępym, nieruchawym i bezpłodnym. Diabeł nauczył Kaina wojny, prawda! - Noego pijaństwa - prawda! - ale Greka nauczył rzeźby, a Horacego pisania wierszy o sztuce kochania. Borgiowie to były diabły, przyrządzające truciznę, ale Szekspir był też diabłem, który wiedział o człowieku więcej, niż najuczeńszy diabeł z fachu. Wolter był to diabeł straszliwy, złośliwy i dowcipny, Napoleon był to diabeł wspaniały i pyszny. To wszystko kość z kości naszej. Piekło było chmurą, ciężką i niekształtną, ponurą, brzuchatą i ciężarną, a ci ludzie to były błyskawice z tej chmury. My umieliśmy zbierać materiały, oni, wykorzystując nas i naszą głupotę, robili z tego swoje niesłychane kariery. Człowiek nas okradał zawsze z pomysłów, z idei i wynalazków. Okradał też i niebo, ukradłszy mu piorun.
- Czemu pozwalacie na to?
- Pan zapomina, że jesteśmy pod kuratelą i że nie mamy prawa jawnej reprezentacji. W lesie życia uprawiamy jedynie kłusownictwo, myśliwym zaś, polującym jawnie i precyzyjną bronią jest człowiek.
- Biedne diabły!
- Dziękuję panu za dobre słowo… To, co panu mówię, jest powiedziane z grubsza; odmalowałem panu tragedię diabła w ogólnych zarysach. Traktując rzecz dokładnie, rozpatrując ideę diabelską w jej olbrzymim rozroście, we wszystkich przejawach życia, trzeba by napisać tomy, mówić o tym przez całe lata z katedry. Zresztą cóż ja wiem? Nic. Jestem diabłem siedemdziesiątego stopnia, więc diabłem lichym i mizernym. Musi pan wiedzieć, że wszelki ezoteryzm brał stopniowanie w hierarchii wtajemniczeń z systemu naszego. Ja tedy jestem diabelskim pachołkiem, proletariuszem piekła, muszę dodać: inteligentnym proletariuszem…
- Miałem zaszczyt już to zauważyć…
- Och! jestem wzruszony… Są jednak diabły wybitne, mądre, są genialne. Ci by potrafili panu wykazać, co i ile zawdzięcza nam człowiek, najbardziej chytra istota we wszechświecie.
- Pozwoli pan jednak zapytać: pan ludzi nienawidzi?
- To za wiele powiedziane. Ja się ludzi boję, a nie bardzo kocha się tego, kogo się lęka.
- Dlaczegóż pan nosi postać ludzką? Czemu pan siedzi tutaj ze mną i żyje moim życiem?
- To konieczność, proszę pana, i to jest moja przeraźliwa tragedia. Zostałem z piekła wydalony…
- Wydalony? Z piekła? Pan żartuje! Piekło niczego nie oddaje.
- Jest to jeszcze jedna fałszywa o piekle legenda. Zostałem w istocie pozbawiony prawa zamieszkiwania w piekle. Stąd mój smutek i moja nostalgia. Wszystkiemu jest winna redukcja.
- Cha! cha! cha!
- Śmiech pański rani moje serce. Ja bynajmniej nie żartuję. W piekle nastąpiła redukcja.
- Czemu?
- W piekle są bezrobotni, proszę pana. Wytłumaczę to panu w dwóch słowach. Otóż, widzi pan, kiedy świat jako tako uprawiał cnotę, czyli jak się u was mówi, żył „po bożemu”, było u nas dość pusto. Trzeba było zdobywać ludzi, trzeba było zabiegać, robić starania, wyprawy, połowy. Diabłów wysyłano na świat jako komiwojażerów i diabli wychodzili z siódmej skóry, aby zdobyć kogoś dla pieklą. Rozumie pan?…
- Rzecz nie jest trudna do pojęcia.
- I ja, choć diabeł najniższej rangi, miałem zajęcie, nawet dużo zajęcia. Raz przez lat siedem kusiłem kasjera, aby okradł kasę. Pół roku trzeba było w tych dobrych czasach namawiać panienkę, aby się zapomniała. A dziś? Dzisiaj, drogi panie, do piekła zdąża tłum - sam, z własnej woli, obrzydliwy tłum, ludzie nowi, nieinteresujący, ze złymi manierami, pachnący źle, źle ubrani, nijacy. Po cóż tu diabeł? Co drugi człowiek nauczył się kraść, co trzeci oszukiwać, co czwarty robić najbrudniejsze interesy, a każdy gra na giełdzie. Proszę pana! Przed dziesięciu laty na lekarstwo nie znalazł pan w piekle kupca. Niech pan pójdzie i zobaczy teraz…
- Pozwoli pan, że nie pójdę - wierzę na słowo.
- Ach, tak się to tylko mówi. Pan ma jeszcze czas. Ale powiem panu rzecz dziwniejszą. Oto rarytasem w piekle był polski szewc.
- Nie może być!
- Tak jednak było. Był to naród twardy, uczciwy, pobożny i dzielny. Łatwiej było o kardynała w piekle, niż o takiego szewca.
- A dziś?
- Może pan z szewców w piekle wystawić armię. Strach, co się robi z tymi ludźmi. Za szewcami przyszli krawcy, za krawcami inni. Więc cóż ma do roboty diabeł? Nic. Chyba utrzymywać porządek u wejścia, aby się hołota zbytnio nie pchała. Nigdy piekło nie wyglądało hołotniej, niż teraz. Toteż połowę diabłów niższej kategorii diabli wzięli, to jest, chciałem powiedzieć - zwolniono i rzucono na bruk. Na bruk, to znaczy, przeniesiono nas na ziemię, gdzie jest płacz i zgrzytanie zębów. W ten sposób i ja się tu dostałem, i płaczę.
- Tak panu źle?
- Źle? Panie, ja jestem najnieszczęśliwszą istotą na ziemi.
- No, no, no!
- Nie wierzy pan? Przecie pan widzi, czym jestem i gdzie jestem! W parszywym, zabłoconym mieście i pokazuję sztuki w kabarecie.
- Widzę, ale nie rozumiem. Z pańskimi sztukami i pańską inteligencją może pan żyć jak książę w Paryżu.
- Nie, panie, nie mogę. Moje głupie szarlataństwa są dobre dla tej hołoty, trudniejsze rzeczy też tylko dla niej. W Paryżu zbytnio by się mną zainteresowano, co byłoby dla mnie niezbyt bezpieczne. Zresztą siedzą tam diabły całym tłumem, wszystko gnało do wielkich miast. Kilku znalazło miejsce w dyplomacji, wielu otworzyło knajpy i domy gry. Ja jestem skromny i nie jestem dość przygotowany do wielkiego życia. Tu wegetuję, zacisnąwszy zęby. Tu zresztą przedtem byt teren mojego działania, znam kraj i ludzi. Ryzykować nie chcę, zresztą zżarta mnie tęsknota za piekłem. Dość już i tu miałem przejść.
- To pan nie od początku w takiej poniewierce?
- Nie. Próbowałem rozmaitych zawodów. Z tym była pewna trudność, bo jak pan widzi, ta moja nieszczęsna noga bardzo mi przeszkadza; z taką nogą nie mogę być listonoszem, posłańcem, aktorem, śpiewakiem, cyklistą, żołnierzem, nie mogę być nauczycielem tańca - wiele zawodów jest dla mnie zamkniętych. Pracowałem więc na sto innych sposobów i zarobiłem trochę grosza.
- To doskonale!
- Niestety! Przystąpiłem do spółki z jednym człowiekiem i człowiek mnie okradł. Grałem potem na giełdzie i poszedłem z kwitkiem. Jestem zrujnowany i ot, jak teraz pracuję. Płakać mi się chce, ile razy wyłażę na tę estradę.
- Przepraszam pana! Pozwolę sobie, ale niech się pan nie gniewa…
- Niech pan mówi…
- Otóż z pańskim sprytem, z pańską fenomenalną zręcznością, z pańską diabelską umiejętnością znikania, mógłby pan…
- Co? śmiało! śmiało!
- Mógłby pan zrobić majątek, jaki by się panu podobało!
- W jaki sposób?
- W jaki? No!… W najprostszy… Pierwszy lepszy bank… Rozumie pan… Pierwsza z brzegu kasa… Pierwszy w ulicy
jubiler…
- Co takiego?
- Niech się pan nie gniewa, ale to przecież takie proste…
- Nie, panie! To nie jest proste. Nie gniewam się, bo to mówi człowiek. Człowiek nie wyobraża sobie, żeby nie można było i że nie należałoby skorzystać z pewnych zalet diabelskich. Ale, widzi pan, diabeł nie kradnie, choć okradają diabła. W pakcie z człowiekiem zawsze człowiek oszukiwał diabła nigdy na odwrót. Diabeł wierzył w ludzkie słowo, człowiek uważał, że nie należy go dotrzymywać. Miał łatwą ucieczkę i zawsze uciekał. Diabeł jednak przestrzega prawideł honoru. Honor nie pozwala kraść.
- Przepraszam pana bardzo…
- Ach, nie ma za co. Pan nie mógł myśleć inaczej. O diabłach nikt nigdy dobrze nie myślał. Wiele rzeczy ludzkich napełnia mnie boleścią, wiele rzeczy mnie śmieszy, wiele irytuje. Najbardziej jednak psuje mi żółć nawyk człowieka do pomiatania diabłem. Człowiek sam nie wie, po co i dlaczego sypie z gęby swoje niemądre powiedzenia o diable. Na każdym kroku może pan usłyszeć: „Idź do diabła!” - „niech cię diabli porwą!” - ,,czarci syn!” - „diabelskie nasienie”; piękna w swojej grozie góra będzie zawsze „czarcią górą”, niebezpieczna przełęcz „diabelskim przesmykiem”. Niech będzie! Jedno jest głupie, drugie, owszem, wypływa z podziwu dla diabła. Niech mi pan jednak wytłumaczy, skąd się wzięło powiedzenie „szatański uśmiech”? - albo ,,zaśmiał się jak szatan”?
- W istocie, nie wiem…
- Ja wiem. Człowiek swoje wiadomości o diable czerpie z opery. Idiota aktor, robi w niej diabła i wydobywa z brzucha rechot żabi, który nazywa się „diabelskim” śmiechem albo „piekielnym” śmiechem.
- A jakżeż śmieje się diabeł?
- Diabeł nie śmieje się nigdy. Nie ma we wszechświecie istoty badziej smutnej, nie ma nigdzie istoty bardziej zbolałej, do głębi serca smętnej niż diabeł. Dlaczego? Są to już sprawy nie do towarzyskiej rozmowy. Zostawmy to. Otóż, wracając do mojej historii, jest jeszcze jedna trudność w moim życiu: nie mam dokumentów. Jak pan to łatwo rozumie, nie jestem ochrzczony, więc nie mam metryki. Na świecie znalazłem się w gotowej postaci, w tej w jakiej mnie pan ogląda, więc nie mam żadnego osobistego dowodu.
Uśmiechnąłem się, ale nic już nie powiedziałem. Diabeł zauważył mój uśmiech i odpowiedział na jego treść.
- Sfałszować? Nic łatwiejszego, ale, jak już panu powiedziałem, mam wstręt do oszustwa. Można żyć i bez dokumentów, a rzecz prosta, że łatwiej się uda w małym mieście, gdzie na to mało zwracają uwagi, niż w wielkim, gdzie ludzie wszystkiego są ciekawi…
- W jakiż sposób - przerwałem - nie mając metryki, mógł się pan ożenić? Ślub zresztą bierze się zazwyczaj w kościele…
- Panie! Łatwiej o żonę niż o dokumenty. Toteż uroczystej ceremonii mojego ślubu nie tylko nikt nie uwiecznił w aktach, ale też nikt jej nie oglądał. Moja żona spadła mi, rzec można, z nieba… A ponieważ trudno było żądać od niebios, żeby mnie obrzucały z góry błogosławieństwem i szczęściem, toteż spadło mi z góry najsroższe z nieszczęść.
- Ach, a takie dzikie stadło nie jest oszustwem?
- Bynajmniej! Jest to uczciwy interes, tylko że bez zwyczajowej aprobaty. Czasem to właśnie ślub jest ohydnym oszustwem, bo przy ślubie składa się przysięgę, o której wie się z góry, że się jej nie dotrzyma. Zresztą w sprawach miłości, tam gdzie ona sprzęga dwoje ludzi, nie ma nigdy oszustwa. Ludzie, a ja jestem człowiekiem, nigdy nie oszukują się, kiedy się schodzą, zaczynają to robić dopiero, kiedy się zeszli.
- Pan kochał swoją - żonę?
- Jestem w głębi serca sentymentalny…
- A czy ona wie, kim pan jest?
- Nie. Nie przypuszcza, że jestem diabłem, gdyż w takim razie miałaby dla mnie trochę więcej szacunku albo czułaby przede mną trwogę.
- Nic z tego nie czuje?
- Jeżeli uporczywe uderzanie przedmiotem przyzwoicie ciężkim po głowie jest dowodem szacunku, w takim razie jestem najbardziej szanowanym mężem.
- Po cóż pan to cierpi?
- Jestem człowiekiem, panie. Diabeł się we mnie buntuje, a człowiek pokorny cierpi. Zresztą romantyczny żywot wedle ludzkich pojęć, ta osobliwa miłość, której mi ta kobieta daje dowody, miłość nieco chmurna, nieco zbyt gwałtowna i bolesna, jest moją jedyną rozrywką. Poniewierany jak człowiek, zapominam, że jestem wolnym diabłem. Cierpienie moje jest mniejsze, tęsknota moja pozwala się zagłuszyć wrzaskiem tej baby.
- Nadzwyczajne! Pan tak tęskni?
- O, tak! Jest mi tak strasznie źle, że nie śmiem panu tego powiedzieć. Nie mogę żyć w zaduchu i w bagnie, wśród złodziei i opryszków, wśród małych świństw i małych, mizernych łajdactw. Chcę umrzeć!
- Któż panu przeszkadza? Czy tak trudno o śmierć?
Biedny diabeł spojrzał smutno.
- Bez wątpienia! Łatwo, panu łatwo, wszystkim łatwo, tylko mnie trudno.
- Boi się pan?
- Co też pan, u licha, wygaduje! Ja pragnę śmierci, tak jak pan zapewne pragnie życia, bo inaczej jak przez bramę śmierci, nie mogę wrócić tam, dokąd pragnę wrócić z całej duszy, do swoich.
- Ale pana tam nie chcą…
- Zaczyna pan rozumieć sytuację. Tak, nie chcą mnie tam i nie pozwalają mi umrzeć. Kiedyś wreszcie to nastąpi, bo diabeł nie jest człowiekiem, więc nie jest zawzięty do nieskończoności, kiedyś się bracia moi ulitują nade mną i pozwolą mi stąd uciec jak z więzienia.
- Próbował pan umrzeć?
- Rzecz prosta! Myślałem wciąż, wciąż miałem nadzieję, że już jestem ułaskawiony, lub że mnie przyjmą, kiedy się u nich zjawię. Strzelałem do siebie, kula przeszła przez serce i stłukła szybę. Topiłem się, zanurzając głowę na całe godziny pod wodą i było mi tylko bardzo nudno, bo żyłem wciąż. Mój związek z tą babą nie był też tak bardzo bezmyślny; chciałem wzruszyć piekło moją męczarnią i pohańbieniem i miałem pewne widoki, że czego nie zdziała najbardziej niezawodny środek na sprowadzenie śmierci, to jednak zdziałać potrafi kobieta.
- Rozumowaniu temu niepodobna odmówić głębokiej bystrości…
- Widzi pan! Jadłem cyjankali jak cukierki; kładłem się na relsach kolejowych i tylko wykolejałem pociągi. Stąd mój smutek i moja melancholia. Chciałem się w rozpaczy odurzyć, chciałem zapaść w coś, co jest choćby półśmiercią, w szaleństwo i przeczytałem wszystko, coście w ostatnich czasach napisali…
- I nic?
- Jak pan widzi… Nic!
- Nie było mowy o wieszaniu…
- Ależ panie! Ze dwadzieścia razy, nawet wspominać nie warto. Wisiałem godzinami, potem mnie zdjęli!…
- Panie?!…
- Służę panu…
- Czy pan mnie uważa za idiotę, czy tylko za człowieka pijanego?
- Pijany jest pan w stopniu przyzwoitym, a inteligencja pańska mnie zdumiewa. Nie ośmieliłbym się zresztą kpić z człowieka, z którym piję wino. To łączy ściślej, niż cokolwiek.
- I pan mówi prawdę?
- Powiedziałem panu przecie, że nic prócz ciała nie ma we mnie ludzkiego.
Przetarłem oczy i straszliwa myśl przyszła mi do głowy.
- Drogi panie - rzekłem - nie dlatego, abym panu nie wierzył… tylko dlatego, że jest to sprawa zdumiewająca…
- Warto zobaczyć, czy tak?
- Otóż właśnie!
- Cóż pan chce, abym czynił? Ma pan rewolwer?
- Niestety…
- Truciznę?
- Prócz tej, którą pijemy, nie mam.
- Czekaj pan! Jest tu solidny hak na ścianie, a sznurek się znajdzie. Powieszę się dla pańskiej przyjemności… Widzę, że jest jeszcze butelka koniaku, niech pan pozwoli, abym czego dobrego nie zostawił na świecie…
Wpadłem w gorączkowy stan podniecenia. Ten człowiek mówił poważnie. Pił długo, potem powiada:
- Niech pan westchnie, aby mnie wreszcie diabli wzięli!…
- Jeśli to panu ma zrobić przyjemność… Co pan robi, czyś pan oszalał?
- Wieszam się!
- Ja nie pozwolę!
- Panie kochany! Jestem jako tako pijany, ale wiem, co robię. Niech pan sobie pali papierosa i patrzy. Jeśli panu będzie nudno samemu, to mnie pan zdejmie, jeśli pan zechce odejść, niech pan odejdzie. Rano żona mnie zdejmie, a ja przyjdę pana odwiedzić przed wyjazdem. Dobranoc, tymczasem.
Stałem jak sparaliżowany, patrząc, jak ten szaleniec przywiązywał sznur do haka, wylazł na krzesło, w pętlicę sznura włożył głowę, zacisnął sznur, potem nogą kopnął krzesło. Nie miałem siły, aby krzyknąć. Miałem wrażenie, że sznur ścisnął moje gardło. Co ja uczyniłem, co ja uczyniłem!
Ten biedak wyprężył się, głowę skłonił na lewo, najformalniejszy wisielec. Z ust nie schodził mu drwiący śmiech. Oczy miał zamknięte. Nie wydał żadnego głosu. Wisiał spokojnie, bo musiał już umrzeć.
Strach mnie obleciał tak lodowaty, że zadrżałem, jakbym wpadł w wodę. Czułem, jak się na mojej głowie podnoszą włosy. Chciałem krzyczeć o pomoc i nie mogłem. Po co zresztą krzyczeć? Ten straszny trefniś śmieje się już w piekle. Okropny szarlatan przypłacił swój głupi żart życiem.
Wytrzeźwiałem i trzeźwo zacząłem myśleć, że jestem winien śmierci człowieka i że ja za nią jestem odpowiedzialny. O! o! o! Widziano, że zostałem z nim sam, widziano nas pijących.
Historia zaczęła się stawać ponura.
Wobec tego tchórz wylazł z nory mojego serca. Uciekłem. Chyłkiem, przemyślnie, czujnie, aby nikt nie zauważył. Strach
biegł za mną, a ja biegłem przed strachem. Wpadłem do hotelu, zacząłem składać nerwowo rzeczy. Świt szarzał na szybach. Pociąg odchodzi za parę godzin. Rozpacz, rozpacz!
Osłabły, strachem nieustannym pobity, wiłem się i szalałem. Jeszcze dwie godziny, jeszcze jedna. Już jest jasny dzień, i już znaleźli tego tragicznego idiotę, pijaka, który omamił drugiego pijaka. Za chwilę będzie u mnie policja.
Ktoś puka do drzwi.
Serce we mnie drgnęło jak nagle spłoszony w bruździe zając. Chwyciłem ręką kurczowo krawędź krzesła.
- Policja! - jęknęła we mnie dusza.
Ktoś puka powtórnie, ponieważ zaś nie odpowiedziałem - wchodzi.
Na wszystkich diabłów wszystkich piekieł! Zatoczyłem się. Oczy moje wylazły z orbit. Na czoło moje wyszedł zimny pot.
On, on - we własnej osobie stał na progu i uśmiechał się drwiąco.
- Przepraszam - rzekł smutno - ale chciałem dotrzymać obietnicy.
- To pan?
- Cóż dziwnego? Mówiłem panu, że przyjdę. Trochę mi było smutno, że pan odszedł z kompanii i lekkomyślnie zostawił pół butelki płynu. Ale to ludzkie, staram się to zrozumieć. Gdyby się pan powiesił, ja bym jednak pana samego nie zostawił… Niech się pan nie gniewa…
- Strach…
- Rozumiem, rozumiem i nie mówmy o tym. To drobiazg wobec tego, że mi się znowu nie udało. Wisiałem parę godzin, nadaremnie. Panie, ja jestem bardzo nieszczęśliwy…
Poczułem w duszy wielkie wzruszenie. Tak, to jest najnieszczęśliwszy człowiek na świecie. Z mojego wzruszenia wyskoczyła nagle myśl genialna.
- Panie kochany! - krzyknąłem. - Ma pan czas?
- Sto, dwieście milionów lat…
- Za pół godziny wyjeżdżam do stolicy, jedź pan ze mną!
- Moje nieszczęście jest wszędzie to samo. Po co?
- Czy ja wiem? W wielkim mieście zawsze łatwiej o śmierć…
- Jadę! - krzyknął dyrektor.
- A pańska żona?
- Na prowincji łatwiej o męża.
W ten sposób stał się miły, stary diabeł moim towarzyszem. Miałem do niego niepojętą słabość, lubiłem bardzo tego kulawego, mądrego biedaka. Polubili go zresztą wszyscy moi przyjaciele za uczynność, dowcip i gorzki, ale łagodny humor.
Próbował parę razy samobójstwa „wielkomiejskiego”: rzucał się z wysokości najwyższego piętra najwyższej kamienicy i tylko psa przestraszył, który uciekł, przerażony, nie umiejąc sobie zdać sprawy, skąd spadł ten człowiek, który się podniósł natychmiast, zaklął i poszedł dalej.
Miałem swoje, dobroczynne plany. Postępowałem ostrożnie, chytrze i celowo. Byłoby nudnym opowiadanie, jakimi drogami doszedłem do tego, że miły ten diabeł, wlazłszy między wrony literackie, zaczął krakać jak i one. Mój diabeł został po roku - autorem dramatycznym. Talent miał, oczywista, diabelski. Napisał świetną sztukę. Zaczął żyć z literatury. Cofnąłem mu wszystkie apanaże. W tym miejscu historia zaczyna być zajmująca: odmówiono mu talentu, zarzucono zbytnie pretensje, napuszoną mądrość, zbyt jadowity dowcip i powiedziano, że zbyt bezczelnie naśladuje Shawa. To wszystko powiedziano - mądremu diabłu, bo był - o, głupi! - Polakiem i pisał po polsku. Powieść jego odesłano do diabła. Pyszny poemat pt. „Piekło” uznano za bzdurę „fałszywie demoniczną”.
Obudziła się w nim pycha wspaniała, diabeł cierpiał. Spotykały go zniewagi dotkliwe i jadowite; wywlekano z niego wnętrzności, napawano rozpaczą. Odżywione przeze mnie diablisko chudło w oczach; posiwiał i postarzał. W jednym piśmie napisano mu, że człowiek, który zostawia ukochaną żonę na bruku, jest rzezimieszkiem nie poetą.
I oto diabeł, który połykał cyjankali jak aspirynę, nie mógł przełknąć tego, co o nim pisano. Męczył się i cierpiał. Jego diabelską szlachetność doprowadzono do spazmów.
Nikt wkrótce nie chciał wydawać jego głupich książek. Przyszedł prosić o pożyczkę - odmówiłem.
Kiedy go odwiedziłem, (mieszkał na strychu, mimo głośnego nazwiska) - - leżał w łóżku, załamany i zbolały. Triumf pierwszych powodzeń był zbyt wielki, aby rozczarowanie nie miało być straszne.
Jednej nocy przysłał po mnie.
Był to szkielet, wychudzony głodem, odarty z mięsa przez rozpacz. Dokoła leżały stosy rękopisów.
Uśmiechnął się do mnie dobrym uśmiechem.
- Dziękuję panu! - rzekł cicho. - Rozumiem teraz, jak mądrze pan pokierował całą sprawę. Ja dziś umrę… Z głodu… Że też ja, stary diabeł, nie wpadłem na to dawno, że aby umrzeć, trzeba tylko zacząć pisać książki… Och, jaki pan mądry, jaki mądry… Żeby mnie tylko w piekle przyjęli!… Bo już nie wytrzymam dłużej…
Chwycił moją rękę i tak umarł, mądrze i dobrotliwie uśmiechnięty.
Musiał umrzeć naprawdę, bo w powietrzu zrobił się nagły rwetes, jakby wiatr płakał.
A to diabli - jego bracia - płakali, widząc co się z nim stało i jak straszne męki wycierpiał diabeł, który w Polsce książki pisał.
Więc go przyjęli miłosiernie i z wielką miłością.
Przyszedł raz do mnie człowiek - nie! to nie był człowiek… Służąca, która otworzyła mu drzwi, uciekła z krzykiem. Niski, gruby poczwarnie śmieszny, ale taki, co się może przyśnić; w oczach miał ostrego zeza, miał zajęczą wargę, szczecinowate włosy, a usta takie, że wśród zachwyconego wycia zostałby królem najstraszliwszego plemienia ludożerców, gdyby go ci przyjemni ludzie mogli ujrzeć. Miał lekki garb z przodu, za to znacznie większy z tyłu, długie, bujające się ręce orangutana, a nogi wygięte w kabłąk. Kiedy na przywitanie próbował się uśmiechnąć, ukazały się zęby, o których, szanując nerwy czytelnika, powiemy krótko, że były to zęby nieszczęsne.
„Otwórzcie otwór, niech wejdzie potwór!” - zagadałem do siebie zawołaniem z Makbeta, nie mogąc uciec śladem mojej służącej; on zaś nie tylko wszedł, ale usiadł skromnie. Przyszło mi na myśl, że może w mieście jest menażeria albo gabinet osobliwości, a ten stwór, uciekłszy stamtąd, trafił do mnie. Może mnie chce zamordować, jak małpa z opowieści Poego? Z pozoru wyda! mi się łagodny i chociaż nie mogłem być pewny, czy ostrym swoim zezem patrzy na mnie, czy na piec, mogłem jednak dostrzec w jego wzroku smętną jakąś życzliwość. Dziwnie czułem się w jego towarzystwie, wciąż mając to wrażenie, że dość mu będzie wyciągnąć koszmarnie długie ręce w moją stronę, aby mnie udusić. Trzeba było jednak coś do niego zagadać, bo on nieśmiało milczał.
- Czy pan do mnie przyszedł?
- Tak, do pana.
Głos jego przypominał szczotkę z ryżowej słomy, twardą i szorstką.
- Kim pan jest?
- Jestem człowiekiem nieszczęśliwym.
- Dlaczego jest pan nieszczęśliwym?
- Niech pan spojrzy na mnie.
- Istotnie! - rzekłem mimo woli - przepraszam pana! - poprawiłem się natychmiast - niczego złego nie miałem na myśli.
- Niech pan nie przeprasza - rzekła szczotka z ryżowej słomy - na mój widok dzieci uciekają, a kobiety czynią znak krzyża, pewne, że ujrzały diabła. Są to niemądre kobiety, bo najbrzydszy diabeł jest piękniejszy ode mnie.
- To bardzo smutne… - bąknąłem, aby coś powiedzieć.
- Tak, to bardzo smutne!
Milczeliśmy przez chwilę nieprzyjemnym milczeniem; on nie miał odwagi, a ja ochoty do rozmowy. Żal mi było tej tragikomicznej imitacji człowieka, widok jednak był ponad miarę przykry.
- W jakim celu przyszedł pan do mnie?
- W bardzo dziwnym celu: aby mnie pan pocieszył.
- Ja?
- Tak.
- Może by lekarz…
- Lekarz mnie nie odmieni, stu chirurgów nie wyprostuje mi nóg ani nie skróci moich rąk, z których goryl byłby dumny.
- Niechże pan tak o sobie nie mówi!
- Mówię to, co pan za chwilę pomyśli.
Wcale inteligentnie to wykalkulował, więc się uśmiechnąłem. Musiało go to ośmielić, bo powiada:
- Kiedy ujrzałem siebie po raz pierwszy w zwierciadle, dostałem ataku furii i stłukłem zwierciadło, które najpierw obraziłem swoim wizerunkiem, a zamordowałem z głupoty. Z czasem przywykłem do swojej osoby, ale już nigdy nie przeglądałem się w lustrze. Mało mi to jednak pomogło, gdyż każdy spotkany człowiek zastępował mi je nieodmiennie; z przerażenia w ludzkich oczach widziałem, że się nie zmieniłem na korzyść. Życie moje stało się straszne i ciężkie. Ulicznicy gwiżdżą na mój widok, dozorca odwraca się, wręczając mi gazetę, w lokalach publicznych podają mi niechętnie i impertynencko, w teatrze jest zawsze obok mnie puste miejsce, bo przypadkowy sąsiad żąda w kasie zmiany biletu.
- Ależ to straszne!
- Przywykłem, przywykłem… Wszystko jednak ma swój kres… Ja już dłużej tak żyć nie mogę. Żyję i wcale nie żyję; jestem, ale tak przeraźliwy, że mnie nie ma, bo dookoła mnie jest pustka. Wczoraj zaś…
- Co się stało wczoraj?
- Okropna rzecz się stała… Na mój widok zemdlała kobieta, która była w odmiennym stanie.
- Och!
- Tłum się zebrał i chciano mnie zabić za to, że jestem taki potworny.
- To przecież nie pańska wina.
- Byłbym mniej więcej to samo powiedział tym ludziom, co mnie chcieli z największą słusznością wyprawić z tej pięknej ziemi, ale łatwiej było uciec, niż wygłaszać mowę.
- I to pana tak wzruszyło?
- To też, ale inna sprawa wzruszyła mnie więcej. Rozmyślałem nad tym przez całą noc, a o świcie postanowiłem się powiesić.
- Powiesić?!
- Człowiek z moją twarzą nie może być wybredny w wyborze śmierci. Czy pan może sobie wyobrazić panikę na tamtym świecie, gdybym ja się tam zjawił? Nawet w piekle byłbym poczwarą. Postanowiłem się powiesić, bo życie moje nie jest do zniesienia.
- Przecie pan żył. Ile pan ma lat?
- Trzydzieści dwa lata hańbię świat.
- Wytrwał pan tak długo, wytrwa pan dłużej.
- Nie, już nie wytrwam. To nic, że ludzie uciekają na mój widok, niczym są wszystkie moje nieszczęścia; zgrzytam tą mizerną resztką zębów, a w sercu podniecam wściekłość. Moje życie nie dlatego jest straszne, lecz z innego powodu. Panie! Wszyscy na świecie kochają się. Miłość jest udziałem każdego żebraka i każdego zbrodniarza, tylko ja, ja jeden jestem wyklęty, ja jeden jestem trędowaty. Panie! Ja pragnę, ja się modle, ja wyję o miłość!
- O miłość!? - wykrzyknąłem zdumiony.
- Otóż to - rzekł on z goryczą. - Pan tez się zdumiał, że potwór mojego pokroju może marzyć o miłości. O mój Boże!
Po raz drugi zawstydziłem się mojego okrzyku i spuściłem oczy.
- Wiem - mówił on - że łatwiej można by ofiarować miłość diabłu niż mnie. Czemu się pan dziwi, że tylko dobrze zawiązany stryczek może mnie sprowadzić na drogę rozsądku i do pozbycia się raz na zawsze opętanych złudzeń. Głupio uczyniłem, że przyszedłem do pana. Proszę, aby mi pan wybaczył…
- Ależ, na Boga, co ja mogę dla pana uczynić?
- Niech się pan roześmieje, ale wyznam panu, co mi się uroiło: pomyślałem sobie, że czy dziś zadyndam na sznurku, czy jutro, światem to nie wstrząśnie. Wiem, że pan jest człowiekiem pogodnego ducha, więc rzekłem sobie, że wybiorę się do pana i zapytam wprost: czy mam się od razu powiesić, czy przez czas niejaki łudzić się obłąkaną nadzieją, że miłość może spojrzeć raz w życiu na takiego jak ja potwora?
Chciałem zakrzyknąć:
- Powieś się pan od razu, byle nie u mnie!
Spostrzegłem w tej chwili, że mój straszliwy gość utkwił uporczywe spojrzenie w szafie, z czego za pomocą szybkich obliczeń doszedłem niezbicie, że patrzy wprost w moje oczy. Dreszcz przebiegł po mnie. Jeśli temu nieszczęsnemu odmieńcowi powiem, że miłość jest ślepa jedynie w przypowiastkach, zwykle zaś patrzy bystrzej, zanim kiedyś, później, oślepnie lub zmruży oczy - to się odmieniec wyprawi na tamten świat; jeśli uczynię odwrotnie, obudzę w biedaku jakieś obłąkane nadzieje i do jego przeraźliwych nieszczęść dodam ostre szaleństwo. Po jakiego licha właśnie mnie to musiało spotkać, abym pocieszał zezowatego garbusa z zajęczą wargą i obiecywał mu miłość?
Musiałem mieć kiepską minę i cichą w spojrzeniu rozpacz, gdyż mój okropny gość powstał.
- Dziękuję panu - zaskrzypiał, ale smutno. - Ja już odchodzę.
- Dokąd?
- Prawdę powiedziawszy, do diabła.
- Czekaj pan!
- Na co?
- Nie mogę panu odpowiedzieć od razu.
Sprawa jest ciężka, a nie chcę być lekkomyślnym. O co panu tedy idzie?
Gość usiadł z powrotem, a spojrzawszy z wdzięcznością na piec, rzekł do mnie:
- Pan jest zacnym człowiekiem…
- Mniejsza o to!
- Bynajmniej. Teraz widzę, że pan mnie pocieszy. Jeśli pan zdoła tego dokonać, ocali pan jedno życie, nie powiem „ludzkie życie”, bo zbyt mało przypominam człowieka, ale każde życie jest coś warte. Ostryga też żyje. Ja wiem, że jest to porównanie zuchwałe na moją korzyść, a z wielką krzywdą ostrygi, ale niech mi pan przebaczy. Otóż jeżeli będę żył z pańskiej łaski, padnę panu do nóg i będę błagał, aby pan do mnie sprowadził miłość.
Ziemia zatrzymała się w swoim biegu i w nagłym obłędzie zaczęła wirować w przeciwną stronę.
- Co takiego? Czy ja mam wystarać się o kochankę dla pana? Czy pan zmysły postradał?
- Nic podobnego! Ja pana w swoim czasie poproszę o takie słowo, którym zaklina się miłość.
- Jak to, o jakie słowo?
- O takie, których pan zna bez liku, a ja nie znam ani jednego.
- Nic nie rozumiem.
- Bo na to przyjdzie czas. Teraz idzie mi o to, aby pan powiedział mi jasno: czy ja mam żyć, czy umrzeć?
- Niech pan żyje… - rzekłem niepewnie.
- Gdyby z takim zapałem, jak pan w tej chwili, wołano „niech żyje!” uwielbianym osobom, uwielbiane osoby powinny z miejsca zamówić trumny.
- Przepraszam pana, ale sytuacja jest tak wyjątkowa… Wiele ludzi o wiele prosiło mnie rzeczy, ale nigdy jeszcze ani o życie, ani o miłość… Czego pan chce, u licha! Chce pan, aby panu powiedzieć, czy znajdzie się ktoś, co spojrzy na pana i nie zemdleje, lecz przeciwnie, zakocha się w panu?
- Właśnie, właśnie! - krzyknął ten człowiek na odmianę w stronę biurka.
- Na to mogę panu odpowiedzieć, że wszystko jest możliwe na tym świecie; w tej sprawie już mądrość naszego ludu przygotowała dla pana małą pociechę.
- A mianowicie?
- Nie obrazi się pan?
- Ja już od godziny obrażam pana widokiem mojej twarzy, a pan nie ma nic przeciwko temu, dlaczegóż więc ja miałbym się obrażać? Cóż mówi mądrość ludu?
- „Każda potwora znajdzie swego amatora…”
Mój gość zastanawiał się, potem wydał z siebie głos przestraszonej żaby:
- Mądrość ludu jest niezwykle przenikliwa i istotnie znacznie mnie pan pocieszył. Ponieważ jednak przysłowia ludowe układane są na użytek miejscowy z uwzględnieniem zwyczajów, obyczajów i tradycji na ograniczonym terenie, przeniesione w obce środowisko, mogą się okazać zawodne, naiwne lub niezrozumiałe.
Coś tam jeszcze bredził, podczas czego ja rozmyślałem pilnie o tych szalonych wypadkach, zapisanych przez historię czy też podanych w zdumionej legendzie o miłosnych godach potwora z boginią, karła lub olbrzyma z piękną nimfą. Bywały niewątpliwie kobiety, które miłowały miłość dla miłości, romantyczną awanturę, sztukę dla sztuki, bez uwagi na bohatera. Tak, ale z potworem… Bezkrytyczne szaleństwo i pożądanie miłości doprowadza kobietę czasem do tego, że potrafi zakochać się nawet w człowieku uczonym, w astronomie, matematyku, ba! w historyku i co jest już ponad pojęcie: w autorżę słownika. Amor flat ubi vult. Nawet te lekkie z pozoru przypadki wkraczają w dziedzinę podnieconego obłędu. Nikt mi bowiem nie wytłumaczy, że kobieta jako tako zdrowa na umyśle może się oddać profesorowi wyższej matematyki, który nosi długie kalesony, zawiązywane na tasiemki, a kobietę uważa za niewiadomą - albo w historyku, który w niej widzi wczesny okres średniowiecza, a jeśli ją przez roztargnienie pogładzi, to dlatego tylko, że myśli, jakoby gładził pergamin z królewską pieczęcią. Tak, ale z potworem… Z takim jak ten oto albo jeszcze wspanialszym…
- Mam! - zawołałem uradowany.
- Powraca mi pan życie.
- Czy czytał pan kiedy Szekspira?
- Coś słyszałem… czy poeta ten przewidział moje męczeństwo?
- Owszem, ale musi pan być przygotowany na dość nikczemne towarzystwo. Otóż Tytania, królowa elfów, zakochała się do utraty różowego rozumu i jeszcze bardziej różowej duszy w gburze z oślą głową.
- To pięknie z jej strony, a historia jest wyborna. Rzecz w tym, że osieł jest ode mnie nieporównanie piękniejszy. Czy bardzo go kochała?
- Aż do obłędu. Kombinacja ta stworzyła całą dynastię, do dziś niewygasłą, kompozycję alegoryczną: bogini i durnia.
- Jest to już wiele, ale nie wszystko, ponieważ ja nie jestem całkowitym osłem, a boginie są trudne do znalezienia. Czy nie zna pan bardziej ludzkiego przypadku?
- Znam. Fazyfae, córka króla Minosa, zakochała się w byku i wdziawszy na siebie skórę łaciatej krowy…
- Co pan mówi!…
- Z tego nawet syn się urodził, pół człowieka, pół byka, Minotauros.
- Straszliwe rzeczy działy się na świecie. Balsam leje pan na moją duszę, ale jeżeli kosmaty i ryczący osieł jest ode mnie piękniejszy, cóż mówię o byku, który jest zwierzęciem wspaniałym? Każde zwierzę zresztą, nawet koczkodan, ma nade mną przewagę. Ten interesujący zresztą przypadek nie odpowiada dość ściśle memu położeniu.
- Czekaj pan, czekaj pan… Czy pan czytuje książki?
- Nie. W książkach żyją piękni ludzie i zawsze się kochają, a to mnie drażni. Czy zna pan książkę, w której cudna kobieta kocha poczwarę?
- Znam. Czy czytał pan Wiktora Hugo Człowieka, który się śmieje?
- Nie słyszałem o nim.
- Sam sobie uczynił pan krzywdę. Otóż w tej to książce właśnie opisany jest romans oszalałej, a pięknej jak bóstwo księżniczki Jozyany ze straszliwą maszkarą, niejakim Gwynplainem.
- Jak wyglądał ten człowiek?
- Mniej więcej jak… pan…
- Potwór?
- Okropny!
- Ach, to piękne, to nazbyt piękne! Niech pan czym prędzej mówi dalej…
- Niejaki pan Lopez dowiódł w bardzo modrej komedii, że nadobna dziewica mogła się serdecznie zakochać w poczwarnym człowieku, niejakim Ferrante.
- Panie, czy to możliwe?
- W każdym razie prawdopodobne. Ale to jeszcze nie koniec! Opisując romans swojego potwora z księżniczką, Wiktor Hugo wylicza głośne wypadki takich dziwacznych miłości. Są to wprawdzie legendy, ale mądre legendy, mające głęboki w sobie sens. A o cóż panu idzie? Nie o prawdę, ale o jej cień, o prawdopodobieństwo. Jest to ponura poezja, ale jednak poezja…
- Niech pan mówi, niech pan mówi!
- Jeśli sobie dobrze przypominam, to w czasach dość odległych zakochała się na śmierć boska Amfitryta. Jak pan myśli, kogo miłowała boska Amfitryta? Czy boga, czy śpiewaka, czy lutnistę? Akuratnie! Boska Amfitryta miłowała Cyklopa, straszliwego dryblasa, pachnącego kozią stajnią, chama z jednym okiem na czole, głupowatego potwora.
- Ależ to jest cudowne! Powiada pan, że miał tylko jedno oko. Uściskałbym tego kochanka! Ach, jak piękna musiała być jego miłość…
- Być może, ale wątpię; ten drab, łypiąc jedynym krwawym okiem, bijał pewnie swoją boską kochankę, co wedle najstarszego przepisu na miłość, bardzo ją pomnaża… Najlepszy wybór uczyniła śliczna czarodziejka Urgela…
- Piękne imię!
- Imię piękne, ale baba była głupia. Mogła się kochać w najbardziej tęczowym duchu, w najpiękniejszym młodzieńcu, zamienionym przez nią w hiacynt, a kochała…
- Kogo? kogo?
- Nieskończenie potwornego łapserdaka, niejakiego Bugryksa.
- Czym się odznaczał ten młodzieniec?
- Miał na każdej dłoni osiem płetw. Gdyby ich miał siedem, może by go nie spotkało to szczęście, ale że ich miał osiem, piękna czarodziejka nie mogła wytrzymać.
- Niezbadana jest dusza kobiety! Czemu ja me mam płetw!…
- Jeszcze panu mało?
- Uwaga pańska jest dość słuszna, choć cierpka. Czy wyliczył pan już wszystkich moich kuzynów?
- Nie jeszcze. Nie należy zapominać o dzielnej Pentesilei, królowej Amazonek, która miłowała Centaura, brodatego ogiera.
- Zbyt mało go przypominam, niestety! Czy nie było wypadku z orangutangiem?
- Nie, ale z indywiduum równie przystojnym. Królowa egipska Rodope, piękna to była kobieta, lecz zwariowała wcale potężnie, zakochawszy się w niejakim Pheta, młodzianie, który miał pysk krokodyla, co mu znakomicie pomogło w miłosnej karierze, bo oszalała królowa nie tylko że mu oddała swój królewsko-egipski majestat z szat ogołocony, lecz ponadto wystawiła mu piramidę.
- Uwielbiam królowę Rodope! Powiada pan, że miał pysk krokodyla, więc nie był chyba zbyt przystojny?
- Dla pana najbardziej pocieszający powinien być inny wypadek, nie mający już związku z mitologią i dość bliski naszych czasów. Podobno - zastrzegam się, bo mi się to nie chce pomieścić w głowie - piękna królowa Maria Stuart chętnie widziała paskudnego karła Rizia.
- Paskudny i karzeł? - ależ to ja!
- Jak się panu podoba… Ma pan na pociechę wyborny zespół, przeczytaj pan Wiktora Hugo i szukaj szczęśliwie miłości.
Potwór ożywił się wielce i chcąc mi zapewne rzewnym spojrzeniem wyrazić swoją wdzięczność, szukał oczyma moich oczów, czynił to jednak nadaremno, bo wzrok jego biegał wciąż po kątach, ponieważ zaś nie mogłem znajdować się w dwóch miejscach równocześnie, a jego oczy nigdy nie mogły być razem, o porozumienie bez słów było dość trudno.
- Jestem panu nieskończenie wdzięczny - rzekł, a słowa jego zjeżyły się i wydawały dziwny chrzęst - z tego, co mi pan powiedział, widzę jasno, że sprawa moja nie jest beznadziejna; jeśli w tych opowieściach jest jedna tysiączna część prawdy, jeśli te doskonałe baśnie są choćby najdalszym echem jakiegoś prawdziwego zdarzenia, nie ma powodu, aby zdarzenie takie nie miało się powtórzyć. Zawdzięczam panu życie!
- Już się pan nie powiesi?
- Zawieszam tylko wykonanie wyroku na czas niejaki.
- Na jak długo?
- To też od pana zależy.
- Już mi pan to raz powiedział. Czego pan chce?
- Ja nie chcę, ja błagam, na kolanach pana błagam.
- Ale o co?
- O kilka słów. Ja dobrze obmyśliłem tę sprawę i jeżeli mi pan dopomoże, moje obłąkane marzenie zmienić się może w rzeczywistość.
- Mów pan! - rzekłem niecierpliwie.
- Panie najdroższy! Postanowiłem dać ogłoszenie w gazecie w dziale „Matrymonialne”.
- Pan się chce ożenić?!
- Czy pan wolałby, abym się powiesił? Czemu pan mnie znowu zabija swoim zdumieniem?
- Ależ gdzie pan znajdzie…
- Taką, która by mnie chciała? Jeśli królowa Rodope pokochała krokodyla…
We własne schwytany sidła osłabłem; spojrzałem na niego złym wzrokiem, lecz przymknąłem czym prędzej oczy, ujrzawszy jego gębę, pomazaną przymilnym uśmiechem, wobec którego uśmiech Gwynplaina był uroczy. Jedno uśmiechnięte jego oko zawisło na lampie, zwisającej z pułapu, drugie badało wnętrze kosza na papiery.
- Krótko mówiąc - rzekłem z tłumionym gniewem - pan chce, abym panu napisał to ogłoszenie?
- Czyta pan moje myśli! Niech pan napisze wzruszająco, pięknie, tak żeby ktoś zapłakał, a potem ofiarował panu łzy, a mnie serce… Umierającemu z pragnienia nie odmówiłby pan kropli wody, niechże pan mnie jej nie odmawia!
- Dobrze, ale pod warunkiem, że to już będzie koniec.
- Koniec udręki dla pana, początek szczęścia dla mnie! Oczywiście!
- Niech pan przez dziesięć minut nie gada. Napiszę panu.
Napisałem wzruszający list otwarty do wszystkich kobiet tego świata różnego stanu i wyznania; zakląłem je w imię miłości, aby się ulitowały nad straszliwie brzydkim człowiekiem, posiadającym za to wielkie zalety serca i umysłu. Każde słowo zmieniłem w pokorną łzę, w skowyt tęsknoty, w cichą rozpacz konającego w samotności serca. Błagałem je, aby napisały do nieszczęśnika, który na kolanach czeka ich wyroku i na kolanach przypełznie do stóp tej, która ma dość wielkie serce, aby oczekiwać potwora.
Gdybym sam dla siebie prosił o miłość, nie mógłbym był tego uczynić rzewniej i piękniej. Potwór przyjął mój utwór z głośnym uznaniem, wydając takie okrzyki zachwytu, jakie wydaje zarzynany baran.
- Cudownie! cudownie! - charczał. - Pan Bóg mnie natchną! myślą udania się do pana, Jaki wdzięk słowa, ile w każdym wzruszenia!
- Więc to panu wystarczy?
- Niezupełnie - odrzekła kreatura.
Spojrzałem na niego z kwaśnym zdumieniem.
- Napisane jest cudownie, ale brak tam jednej uwagi. Czy nie byłoby dobrze dodać ją przy samym końcu, niby tak sobie, od niechcenia…
- Jakiej uwagi?
- Malej, drobnej uwagi: „Posag pożądany” - bo to, uważa pan, miłość miłością, a żyć z czegoś trzeba… Dla kobiety małżeństwo jest zawsze dobrym interesem… Czemu pan tak na mnie patrzy jak na osa?
Ja jednak roześmiałem się na głos: ten człowiek ma poczucie humoru! Cała ta odezwa i tak jest ponurym dowcipem, który jedni przyjmą z niesmakiem, a drudzy ze śmiechem; więc i ja zacząłem śmiać się szeroko. Ta zaś pokraczna imitacja człowieka, widząc mój dobry humor, rzekła:
- Ja już i tak jedno uczyniłem ustępstwo, chciałem bowiem z początku wyłączyć spomiędzy kandydatek blondynki z tego powodu, że jest to barwa włosów najłatwiejsza do podrobienia, ale pomyślałem sobie, że darowanej miłości nie patrzy się we włosy. Dodatek o posagu nie jest jednak niczym zdrożnym.
- Dość! Dopiszę panu o posagu…
- Będę się modlił za pana!
- Niech pan to zrobi na własny rachunek, to panu nie zaszkodzi.
Kreatura porwała kartkę papieru i zaczęła mi dziękować gorąco rozbieganym wzrokiem, machaniem rąb, podrygiwaniem garbu i garbatymi dźwiękami.
- Myślę - rzekła - że pan rad będzie ujrzeć swój triumf.
- Jak to pan rozumie?
- Niech mi pan pozwoli, abym przyszedł do pana, jeśli znajdzie się na świecie kobieta, która mi ofiaruje swoją miłość
- Niech pan przyjdzie! niech pan natychmiast przyjdzie! - zawołałem serdecznie.
Wszystkiego mogłem się spodziewać, ale nie tego, żebym raz jeszcze w życiu ujrzał tego ludzkiego karakona.
A on przyszedł.
Po upływie dwóch tygodni przydreptał, znowu nastraszył mi służącą i powiada:
- Przychodzę ze sprawozdaniem.
Przetarłem oczy ze zdumienia, biorąc z jego rąk sporą paczkę listów.
- Jak to? udało się panu?
- Niezupełnie.
- A te listy?
- Jest ich jedenaście; dziewięć z nich zawiera najprzedniejsze wymyślania, jeden radzi mi, abym się powiesił, co, jak panu wiadomo, było dawno moim zamiarem, jedenasty jest poważny i uczciwy.
Wybrał ze zbioru ten jedenasty i dał mi do przeczytania, co mi się udało z trudnością, bo wierzyć nie chciałem, aby się znalazło na świecie tak słodkie serce kobiece. Jakieś biedactwo pisało, że jest samo na świecie, a brzydota go nie odstrasza; że chce się poświęcić, bo nią może myśleć spokojnie o tym, że ktoś jest tak strasznie nieszczęśliwy. Ma lat trzydzieści, jest kobietą spokojną i prawą; przeszła przez smutki i nieszczęścia; będzie dobrą żoną.
„…Kto tak jak pan (kończył się list) umie rzewnie przemówić do kobiety, ten wart jest nie litości, lecz ofiary z całego serca. Będę pańską żoną”.
Miałem łzy w oczach, czytając te słowa proste, a tak promieniste.
- Przysłała też swoją fotografię - rzekł mi potwór, dziwnie jadowicie. - Oto jest!
Spojrzałem ze wzruszeniem na tę, która była prawdziwą kobietą; była to twarz szara, bardzo smutna, poczciwie patrząca.
- Cudy, cudy! - rzekłem drżącym głosem. - Nie przypuszczałem, że są jeszcze na świecie anioły. O, jakiż pan musi być szczęśliwy!
- Wcale nie jestem szczęśliwy - rzekła szorstko kreatura.
- Pan oszalał!
- Bynajmniej - rzecze potwór chrypliwie. - To nie jest żona dla mnie…
Chciałem coś krzyknąć, ale nie mogłem wydobyć głosu.
- Z dwóch powodów - rzęził on - najpierw: żadnej wzmianki o posagu, a przecież dopisek był wyraźny,
Podniosłem się blady.
- A drugi powód?
- Drugi jest na fotografii: ma ona zbyt szerokie usta! Czy pan myśli’, że .ja bym się ożenił z kobietą, co ma taki błąd?
Ryknąłem jak ranny żubr i chwyciwszy ciężki świecznik z biurka, cisnąłem nim w straszną głowę potwora. Zdaje się, że go zabrało pogotowie…
Sądząc z tytułu, powinna to być historia wschodnia, wazon jednak z tej bardzo zwyczajnej opowieści zetknął się ze Wschodem w ten sposób jedynie, że był kupiony (z wszelką nawet pewnością) u starego Izraelity w okolicach ulicy Świętokrzyskiej, gdzie sprzedają fałszywe miniatury, bardzo fałszywe obrazy i jeszcze fałszywszą porcelanę. Oprócz sprzedawców, niewątpliwie wschodnich, wszystko na tej ulicy jest falsyfikatem. W każdym bric à bracu jest tu do kupienia stare łoże, które należało do księcia Józefa, jak gdyby promienisty ten książę niczego innego w życiu nie robił, tylko spał na coraz to innym łożu.
Najwięcej jednak jest tu na sprzedaż kruchego szkła i delikatnej porcelany, nadgryzionej przez nielitościwy czas, który ma dziwną manię i jak stary pijany szewc, czający chorobliwą niechęć da uszów swoich terminatorów, utrąca uszy wazonom i filiżankom. Są to zwykle ostatnie z porcelanowego rodu, sieroty bez pary i bez zagnę j podstawy, względnie podstawki do życia; są to naczynia puste, a jednak pełna brunatnej melancholii, koloru kiepskiej herbaty lub zgoła czarnej jak czarna kawa rozpaczy. Popękane, jak czułe serca po miłosnych zawodach, niepotrzebne nikomu, jak skorupki rozbitych jaj, czekają na tego obłąkańca, który je kupi.
- „Habent sua fata” filiżanki - jak rzekła jedna służebna dziejowa, tłukąc ich pół tuzina.
Wśród tych porcelanowych rupieci stał nadęty, brzuchaty wazon z wąską długą szyją; wyglądał jak bankier wśród hołoty; jedno ucho miał utrącone, co miało świadczyć o starożytności jego pochodzenia i o srogich kolejach losu, który mu zadał męczarnie. Znikomy jednak był to niedostatek wobec malowanych i złoconych wspaniałości, strojących jego brzuch, który był ni mniej, ni więcej, tylko terenem bitwy, może pod Austerlitz, może pod Marengo. Cóż tedy znaczyło jedna oberwane ucho wobec Napoleona, tak przedziwnie wyobrażonego, że wyglądał jak gruby paralityk na białym koniu, dlatego jedynie niepodobnym do krowy, że nie miał zbyt rozwiniętych wymion i rogów, poza tym bowiem mógł uchodzić za każdego czworonoga. Wielki był kunszt artysty, który to stworzył. Cesarz był zresztą jedynie nieodzownym dodatkiem do całej panoramy wspaniałości, które kręgiem bitewnym otoczyły wazon; armaty, trupy, sztandary, grenadierzy, krew i dymy zaległy pole w potępieńczym splocie, tak jednak misternym, że czasem z grenadiera końska wyrastała noga albo też rumak w nierozumnym szaleństwie pysznił się głową grenadiera w potężnej bermycy. A Cesarz na to nic! Rękę wyciągnął, jakby zapytany komuś za nim stojącemu grzeczni wskazywał drogę, patrząc równocześnie w przestrzeń zezowatym spojrzeniem, jedno oko mając zielone, a drugie złote, jak gdyby cesarza Francuzów nie stać było na oba złote. Piękny ten obrazek tyle miał w sobie wdzięku i z taką oddany był precyzją, że dziwić się należało, w jaka sposób sędziwy Izraelita, który codziennie go oglądał, nie postradał zmysłów. Tęga musiała to być głowa i w wielkim zaprawna myśleniu, rozum potężny, którego ani nic zdumieć, ani z równowagi wyprowadzić nie mogło.
Skąd pochodziło to cudo, nikt tego nie wiedział, z tego przede wszystkim powodu, że nikomu na myśl nie przyszło, aby się zainteresować pochodzeniem tej porcelanowej wywłoki, pomalowanej przez osobistego wroga Napoleona, jakiegoś „brata z Ajaccio”. Tysiące łudzą przechodziło codziennie obok zezowatego władcy świata i nikt nawet na niego nie spojrzał. Można by z tego wysnuć wniosek, szary w kolorze jak śmiertelny popiół, symbol znikomości wszechrzeczy, że obojętność ludzka większa jest niż wielkość sama. Szelma człowiek będzie zachłannie pożerał wzrokiem byle naczynie, jeśli jest czymś smakowitym napełnione, a nie podaruje ani spojrzenia Wielkiemu Cesarzowi, wyobrażonemu na wazonie, napełnionym pustką brudną i zakurzoną.
Był jednak ktoś, dla którego śmieszne to naczynie stało się początkiem udręki. Przyjaciel mej Herakliusz (!) miał czyste serce, wzniosły umysł i mieszkał w okolicach ulicy Świętokrzyskiej. Wspaniałe te zalety ducha nie stoją wprawdzie w żadnym związku z miejscem zamieszkania. tak się jednak zdarzyło i nie należy na ten temat żadnych głębokich snuć rozważań. Ten tedy Herakliusz przechodząc razu jednego obok składu starożytności spojrzał w jego okno. Chciał iść dalej, ale nie mógł; coś go ołapiło za połę duszy i trzymało. Gdyby porównanie nie było śmiesznie anachroniczne, można by rzec, że czuł się jak dama, której nastąpiono na długi ogon sukni. Dama czuje się wtedy źle i on się czuł me lepiej. Poczuł na sobie urągliwy, złośliwy, zezowaty wzrok Cesarza. Ponieważ Herakliusz wiedział coś niecoś o Napoleonie, mało zaś jest prawdopodobne, aby Napoleon wiedział cośkolwiek o moim przyjacielu Herakliuszu, należy przeto jedynie przedziwnej sztuce malarskiej przypisać tę niemiłość spojrzenia Wielkiego Cesarza. Szczególnie to zielone, malachitowe jego oko pałało wyrazem urągliwym, drugie zaś, to złote, łypało z obrażającą obojętnością. Mój przyjaciel spojrzał pilnie i zadrżał. Włoch, spotkawszy się z takim spojrzeniem swego ziomka, i do tego Korsykanina (diabły wyspiarskie są złośliwsze), byłby się przed fatalnymi jego skutkami obronił znakomicie sposobem italskim, starym i wybornie przeciwko wszelkim urokom wypróbowanym: ułożeniem palców tak, aby mały i wskazujący sterczały z ręki jak zęby wideł. Ponieważ Herakliusz albo nie znał tej sztuki przeciw urokowi, albo też w podnieceniu zapomniał jej zażyć, patrzył z niechętnym zdumieniem, jak mu urąga ten głupi wazon z oberwanym uchem. Obejrzał go dokładnie i nagle, nie wiadomo dlaczego, poczuł do niego niemal że nienawiść. Można ją sobie wytłumaczyć jedynie koszmarną urodą porcelanowego grata; zapiekłe w ogniu malowanie na jego wzdętym brzuchu wabiło oczy tak namiętnie, że w człowieku uczciwym rodziła się dzika chęć rozbicia szyby, chwycenia tego paskudztwa za jedyne ocalałe ucho i ciśnięcia go o bruk, aby go w tysiąc siedem roztrzaskać czerepów. Mój przyjaciel przypomniał sobie w samą porę, że dość trudno byłoby wyjaśnić policji tak rozumne i szlachetne motywy rozbijania sklepów, nakazał tedy ciszę wzburzonemu sercu. I choć zielone oko Cesarza wyzywało go najwyraźniej, jakby krzyczało do niego zezem: „Spróbuj, jeśli masz odwagę!” - odwrócił się z niejakim trudem.
- Tchórzu! - krzyknął za nim Cesarz.
Rzeczy martwe są czasem tak złośliwe jak pawiany. Są takie krzesła, które szarpią ubrania cierniem drzazgi; pióra, które plamią zawsze biel papieru wielkimi kleksami, i spinki, które chowają się z idiotyczną złośliwością w najciemniejsze zakamarki; buty, które gniotą z beznamiętną cierpliwością; stoły, wiecznie pijane i chwiejące się; obrazy, które zawsze na złość będą wisiały krzywo; istnieją złośliwe piece; łajdackie drzwi, skrzypiące jak jędze smażone na ruszcie; głupie szafy, robiące sobie z tego zabawę, że ktoś się boi ich trzaskania; nawet marna zardzewiała szpilka krew z człowieka potrafi wytoczyć, małpa jedna. Rzadziej się zdarza, aby wazon miał w swoim brzuchu tyle zapiekłej złości, ile go miał ów „napoleoński”, ohydnie pomalowany oberwaniec. Jadowita zieleń z tego malowidła zatruła duszę onego dobrego Herakliusza. Była to metoda dawnych, wybornie w swym rzemiośle zaprawnych trucicieli, co arszenikiem poili tapety czy makaty i w ten wiotki, a nie pozbawiony delikatności sposób wyprawiali do lepszego świata ukochanych krewnych. Wazon pochodził wprawdzie z nowszych czasów, zbrodniczość jego jednak była tamtym równa, sędziwa i podstępna.
Mój przyjaciel, miał duszę zatrutą. Przez dzień cały i przez połowę nocy, zanim wreszcie zmrużył oczęta, widział przed sobą brzuchaty wazon, namalowaną bitwę, apokaliptyczne wałachy i dwoje oczu Napoleona: jadowite - zielone i stężałe w pogardzie - złote. Kiedy usnął, śniło mu się, że ohydny wazon, do ludzkich wyolbrzymiony rozmiarów, z trudem przeciska przez drzwi potworną nadętość brzucha; że wtłacza się do sypialni, pochyla się nad nim, a Cesarz, klnąc okropnie, odrywa od jego głowy ucho i przyczepia je do wazonu. Mój przyjaciel zawył przez sen i usiłował ukąsić w nogę cesarskiego rumaka, który zarżał donośnie obłąkanym głosem.
W ten śmieszny sposób rozpoczyna się historia głuchej nienawiści pomiędzy dobrym Herakliuszem i potwornym wazonem. Wazon miał tę nad człowiekiem przewagę, że był beznadziejnie głupi, a człowiek myślał i sączył w siebie jady. Wazon stał nieporuszenie, a rozdrażniony człowiek, nie umiejąc się cofnąć na szaniec pogardy i za wzgórze wzniosłości, szukał z bęcwałowatym naczyniem ciągłej awantury. Mój przyjaciel, sam sobie nie zdając sprawy z tego, co czyni, szedł nieodmiennie każdego ranka przed żydowski sklepik, stawał przed szybą i usiłował przeklęty wazon rozbić wściekłością spojrzenia. Zohydzał go we wzburzonej duszy, naigrawał się z jego ciężarnego Napoleonem brzucha, kpił z niego, dobierając słów długich, kleistych, zawiesistych, najczarniejszego koloru. Chciał się zemścić za jego obrażającą szpetotę i za to zielone, złote, lekceważące spojrzenie. Febra nim trzęsła, bo mu się zdawało najwyraźniej, ze Napoleon wskazuje wyciągniętą ręką nie wroga, lecz jego, stojącego za szybą, i że coś mówi o nim swojej gwardii, a te niedźwiedzie ryczą przeraźliwym śmiechem, stroją do niego obłąkane miny i mierżą do niego z karabinów. Kiedy ta prostacka zabawa zaczęła być nie do zniesienia, Herakliusz groził cesarzowi kułakiem, gwardii rzucał obelżywe słowo (po francusku!) i szybko uciekał, gnany burzą śmiechu, ścigany wyzwiskami, po których na dobrą sprawę całą trzeba by wykadzić ulicę. A nazajutrz znowu powracał z lekką obawą, że wprost z ulicy Świętokrzyskiej uda się do szpitala wariatów z krótkim żołnierskim raportem, że cesarz Napoleon Bonaparte zielonym swoim okiem ściga go nieprzytomnie.
- Ty morderco! - syknął tego dnia z nienawiścią w jego stronę.
- Tu matto! - krzyknął zduszonym głosem Cesarz.
Gwardia zatrzęsła się wielkim, brzuchatym, zataczającym się śmiechem. Herakliusz, ku niezmiernemu zdumieniu rozsądnych przechodniów, pokazał język niewinnej szybie i uciekł jak zając.
W nocy miał z sobą dłuższą rozmowę; wielką ilością wcale rozumnych argumentów starał się siebie przekonać, że zdrowy jego rozsądek znajduje się u progu bankructwa i że, jeśli tak dalej pójdzie, z pięciu klepek, obowiązujących przyzwoitego człowieka, zostanie mu do rozporządzenia tylko cztery, a przez szczelinę po tej piątej wycieknie z niego resztka rozumu. Co, do stu tysięcy starych, diabłów, obchodzi go idiotyczny wazon? Co mu się, do miliona starych garnków, przywidziało! Stoi sobie w oknie rupieć bez ucha i bez sensu - niechże stoi! Nie można rzec, aby Napoleon patrzył na niego miłym wzrokiem, ale tym samym wzrokiem patrzył też na każdego bęcwała, który stanął przed szybą sklepu. Nienawiść do tego wazonu jest głupim wymysłem. A jednak nie: czymże to bowiem wytłumaczyć, że przedtem uwielbiał Napoleona, a teraz chce wyć na widok jego wizerunku? Nienawidzi go, ale tylko tego, co ma jedno oko zielone, a drugie złote. Nie chce go widzieć. Gardzi nim. Przeklina go. Co poczuje w sercu na widok innego, tego jeszcze nie wie, ale w tej chwili przysięga, że nigdy nie przejdzie ulicą Świętokrzyską, chyba że go tamtędy będą wieźli na triumfalnym wozie, który pospolicie zowią karawanem. Zawziął się w tym przedsięwzięciu, skostniał, stężał, a serce tak w sobie skamienił, że kiedy swoim zwyczajem Bonaparte zjawił mu się tej nocy we śnie i najwyraźniej mu urągając wyłupił sobie zielone oko, wrzucił do szklanki z wodą i kazał mu to wypić, odrzekł mu ze śmiertelną powagą:
- Sire, mam dość tej zabawy, niegodnej Wielkiego Cesarza!
Cesarz zdumiał się, schował oko do kieszeni białej kamizelki, dosiadł szafy i zamyślony pędem odjechał.
Nazajutrz Herakliusz odetchnął. Coś go ciągnęło, coś go gnało na ulicę Starożytności. Serce w nim dygotało i rwało się jak ogar na polowanie; duszę musiał chwycić za włosy i w ten barbarzyńcy godny sposób zatrzymać w domu. Był chory, był na poły obłąkany, ale wytrwał. Pod. wieczór usiłował uśmiechnąć się. Ćwiczył się w tej zapomnianej sztuce czas niejaki, wykręcał gębę jak paralityk alboli jak człowiek, co się dławi, wreszcie jednak wytrysnęła z niego fontanna śmiechu, jak gejzer, kiedy z nagła oszaleje. Ryk wielki zatrząsł cichym domem; donośne rżenie napełniło przerażoną ciszę; zdumiała się noc i zdumieli się ludzie; noc stuknęła się wiotką ręką w czoło na znak, że wszystko rozumie, a ludzie, którzy nigdy niczego nie rozumieją, poczęli stukać, jak kto miał we zwyczaju, ten butem w podłogę, ów kijem w powałę, a inny byle czym w dudniącą śmiechem ścianę. Nie uczyniło to jednak najmniejszego wrażenia na radosnym człowieku, który pognębił zmorę i niezwyciężonego zwyciężył Cesarza.
Odrodzony, witał słońce poranne, jedyną we wszechświecie istotę niezłośliwą. Straszliwy wazon zamienił się we mgłę i zaledwie jego pękate widać było zarysy. Zaczem sczeznął w otchłani, która wszystko pożera, a w starych rupieciach nade wszystko się lubuje.
Dzwonek, który u drzwi dźwięcznie zaterkotał, rozradował Herakliusza: oto z pogodnym umysłem przywita przyjaciela czy też gościa i opowie mu o śmiesznym swoim, wczoraj dopiero minionym obłędzie. Nie był to jednak ani przyjaciel, ani gość, tylko brat Merkurego, w potocznej mowie zwany posłańcem, który przyniósł list i przedmiot jakiś, starannie owinięty w starą gazetę, hebrajskimi drukowaną literami, wskutek czego nie możemy nic powiedzieć o jej kierunku politycznym, i jej zasadach społecznych.
Gdybyśmy napisali dokładnie o tym wszystkim, co teraz nastąpiło, byłaby to blada i niezdarna kopia opisu trzęsienia ziemi. Każde słowo miałoby zapach krwi i obłąkane oczy furii. Zadrżałby czytelnik, a papier spłynąłby łzami, dlatego należy powiedzieć krótko, że Herakliusz otrzymał list, którego treść, wyłuskana jak ziarno ze skorupy orzecha, oznajmiała miłą niespodziankę: „…ponieważ widziałem parokrotnie, jak długo podziwiasz wazon z Napoleonem, chociaż pojąć nie mogę, co w nim ujrzałeś nadzwyczajnego, jest to bowiem stary grat bez wartości (wazon, nie Napoleon!) - posyłam ci owo naczynie z miłą nadzieją, że ci sprawię przyjemność…”
Mój przyjaciel, nieszczęsny Herakliusz, siedział podobien wyrzezanemu z drzewa bałwanowi, co oczyma bez wyrazu wpatruje się w czarną wieczność. Przed nim stał wazon, dumny i zwycięski. Cesarz utkwił zielone oko w biednym człowieku, a ręką wyciągniętą wskazywał go wiernej gwardii, jak gdyby chciał powiedzieć:
- Oto jest ten człowiek, którego rozniesiemy na bagnetach!
Gwardia patrzyła ponuro, a konie szczerzyły zęby.
Herakliusz poczuł trwogę. Nieczysta to była sprawa. Ohydne naczynie musiało mieć duszę złośliwą, jadowitą duszę, wstrętnie otyłą, jak jego brzuch; mieszkał w nim jakiś diabeł, zapomniany w Warszawie przez władcę tej piekielnej hałastry, Ernesta Teodora Amadeusza Hoffmanna. Z wazonem tym musiało tu wejść jakieś nieszczęście. Coś się stanie, jeśli to straszne naczynie będzie sterczało na stole, szpetne, jadowite, złością brzydkie. Należy je zniszczyć, rozbić na okruchy albo lepiej jeszcze zetrzeć w proch i rozsypać na cztery wiatry. Herakliusz spojrzał złym wzrokiem, zadrgał od wściekłości i wyciągnął drapieżne ręce. Nagle zakotłowało mu się w głowie. Wazon zaczął róść i olbrzymieć; konie rżały, grenadierzy wydali lwi ryk, a Napoleon wykrzykiwał coś chrapliwym głosem. Nieszczęsny człowiek cofał się w przerażeniu, potem objąwszy głowę rękami zaczął wołać głośno, aby przekrzyczeć tamtych:
- Zwariowałem!
Nikt nigdy treściwiej i dokładniej nie wyraził prawdziwego stanu swego ducha. Zdaje się, że ujęty tym Cesarz nakazał ciszę i kazał wazonowi do właściwych powrócić rozmiarów, co też znacznie umniejszyło doraźny obłęd niewinnego człowieka, którego ścigał głupi, lecz zbrodniczy wazon. Pozwoliło mu to na zwołanie rozpierzchłych myśli, jak myśliwiec zwołuje ogary, gdzieś daleko po lesie rozbiegane. Z okruchów i skorup świadomości (porównanie pochodzi z dziedziny ceramicznej ze względu na ów wazon nieszczęsny) udało mu się sklecić pomysł, aby się pozbyć potwora, natychmiast, bez najmniej zwłoki. Zmienił hebrajską gazetę na polską wprawdzie, lecz bardzo filosemicką, i drżącymi rękami uczynił z niej pokrowiec dla tej ohydy, po czym czym prędzej wyprawił ją w świat, korzystając z imienin jednej aktorki, która tyle już w sobie miała fałszu, że w żaden sposób nie mogła odkryć fałszywego pochodzenia tego „muzealnego” przedmiotu.
Byłoby zbrodnią nużenie czytelnika epicką szerokością opowieści, która przybrała kształt owego tajemniczego węża, co na dziwnych wizerunkach wyobrażony jest w ten sposób, że w krąg zwinięty, w zębach własny trzyma ogon, a nikt mu nie może wytłumaczyć, że pozycja ta nie ma wielkiego sensu. Historia ta w skrócie nagłym jak nieszczęście wygląda tak:
Herakliusz posłał wazon aktorce, aktorka posłała to paskudztwo swojej koleżance z lekką nadzieją, że ją krew zaleje, koleżanka ofiarowała go porucznikowi ciężkiej artylerii, porucznik ciężkiej artylerii dał go panience lekkich obyczajów, panienka posłała go znajomemu prezesowi towarzystwa zwalczania prostytucji, prezes dał go swojej żonie na srebrne wesele, żona dała mu za to w pysk i ofiarowała cudowny ten wazon na loterię dobroczynną na rzecz drugiego oddziału trzeciej sekcji Towarzystwa Św. Bonawentury. Ponieważ mój przyjaciel Herakliusz kupił z towarzyskiej jakiej rozpaczy dziesięć losów tej loterii, dnia 20 grudnia br. o godzinie 10 wieczorem wygrał wazon z zezowatym Napoleonem. Dnia 21 grudnia wazon został mu uroczyście przyniesiony do domu.
Mistyczny wąż zwinął się tak przedziwnie, że zębami złapał się za ogon.
Człowiek, mający odrobinę poczucia honoru, tyle razy wykpiony przez wazon bez ucha, strzeliłby sobie w łeb; człowiek, mający odrobinę poczucia humoru, uczciłby kwiatami powrót tego złośliwego draba. Herakliusz niczego nie uczynił, miał bowiem jedynie poczucie strachu: wazon nie chciał go opuścić. Wazon go prześladował. Łączyła ich wspólna nienawiść, niepojęta złość, ponury gniew. Patrzyli na siebie przez całe godziny; człowiek spoglądał spojrzeniem mściwym, rzecz patrzyła wzrokiem tępym, upartym, zabójczo nieruchomym. Herakliusz już jej nie chciał rozbijać w proch, lecz dziesięć razy mierzył do niej z rewolweru, jak gdyby stał przed nim wróg żywy, któremu można zadać ból przed śmiercią. Budził się wśród głuchej nocy, nasłuchując, czy to tępe bydlę nie zbliża się ku niemu, aby go zabić; kiedy powracał do domu, patrzył niespokojnie, czy z nagła oszalałe nie zniszczyło mu mieszkania. Nienawidził go tak, jak by nie potrafił nienawidzić człowieka, fen wazon ssał z niego zdrowie, oduczył go radości, nauczył strachu, potargał mu nerwy, a pozbyć go się nie mógł. Po co? Przecie znowu powróci. Musi powrócić…
Tępym wzrokiem przeglądał gazetę, aż dojrzał w niej słowo „wazon”. Przetarł oczy i czytał:
Poszukiwany wazon z odbitym jednym uchem. Z jednej strony Napoleon podczas bitwy, z drugiej - lira wśród kwiatów. Rzecz bez żadnej wartości, cenna dla poszukującego jako wzruszająca pamiątka rodzinna. Prosi się o wiadomość… itd.
Herakliusz podniósł się powoli i zbliżył do wazonu. Znał każdą na nim kreskę, każdy ślad, wdzięcznie zostawiony przez muchy, co uchodzić mogło wśród roju granatów za nie wystrzelony pocisk. Obejrzał go jednak ze śmiertelną powagą. Nie mogło być pomyłki; na całym świecie nie mogły istnieć aż dwa takie monstra, gdyż świat oszalałby albo w łeb strzeliłby sobie z najbliższego słońca. Wielkie westchnienie dobyło się z piersi mego przyjaciela, jak dudnienie z głębokiej wyschłej studni. Cudowna radość objęła go uściskiem, jak kochanka. Spojrzał Napoleonowi w oczy i rzekł dobitnie:
- Waterloo!
- Povero pazzo! - mruknął Napoleon, a ponieważ Herakliusz nie rozumiał po włosku, dodał:
- Sale bête!
Po wzruszającą pamiątkę rodzinną zgłosił się człowiek pełen sentymentów, bardzo jednak ukrytych w twarzy zarośniętej jak dżungla. Oczki miał sprytne, ruchy niespokojne, szaty w trzecim stadium rozkładu. Przed nim, jak obłok, płynęła woń spirytusu, co oznacza nieomylnie, że człowiek miał ciężkie zmartwienie. Równie doskonałym powodem tej dziwnej woni mogła być i radość z odzyskania skarbu ojców i dziadów. Oto przyczyny odmienne, a skutek ten sam. Jeden filozof twierdzi, że świat powstał z wody, a inny, że z ognia.
Herakliusz przywitał go jak brata. Przybysz płakał z wielkiego rozczulenia i opowiedział historię smętną, jak to niedawno z trudem wyrwał się z Rosji, gdzie był cesarskim szambelanem. Wazon, ukochany jego wazon, przywędrował przed nim, powierzony szczęśliwemu przyjacielowi, co już umarł. Teraz odnajduje pamiątkę i dlatego płacze. Obejrzał ją pilnie i uśmiechnął się. Ile Herakliusz żąda za tę mizerotę? Nic? To niemożliwe! Choćby pięć złotych, choćby dwa.
- Ja bym panu coś jeszcze dopłacił - rzeki Herakliusz.
- Nigdy! nigdy! - płakał zacny człowiek. - Skoro pan nie chce pieniędzy, to niech mnie pan da „rozpiskę”, że wazon do mnie należy i że pan pretensji żadnej nie ma.
Herakliusz porwał pióro i pisał. Każde słowo migotało jak brylant, każde śmiało się na głos. Przybysz przeczytał, otarł oczy i objął wazon miłośnie.
- Pan pozwoli?
- Na co mam pozwolić?
- Abym tu rozbił to draństwo…
Herakliusz spojrzał ze zdumieniem na człowieka, który pamiątkę rodzinną chciał rozbić, jak własne serce. Tamten jednak uśmiechnął się wesoło i grzmotnął wazonem o brzeg stołu. Po czym zaczął pilnie grzebać wśród skorup i z tych, które były dnem przeklętego wazonu, wydobył coś bardzo migotliwego.
- Co to? - szepnął mój przyjaciel Herakliusz.
- Brylant! - zaśmiał się gość. - Gipsem był zalany i ocalał. Przez długie lata ja jego szukał i „taki” znalazł! Biednemu człowiekowi przyda się…
Herakliusz spojrzał błędnym wzrokiem i zdało mu się, ze miły pijaczyna ma jedno oko zielone, a drugie - złote. Więc zbliżył się do ściany i zaczął o nią tłuc głową długo, długo, długo.
Pociąg ma ruszyć za chwilę, dlatego lokomotywa sapie z wielkiego gniewu w oczekiwaniu ciężkie] pracy. Odprowadzający patrzą ukradkiem na zegar, czas już bowiem największy, aby pociąg udał się w drogę; wszyscy wszystko już sobie powiedzieli i nudzą się wzajemnie, odprowadzający i odprowadzani.
W przedziale drugiej klasy zajęła miejsce tuż przy oknie nadobna panienka; jest samotna i pragnie być samotna. Złożyło się tak szczęśliwie, że omijano zajęty przez nią przedział, a ponieważ pociąg pręży się już od pierwszego największego wysiłku, mało jest prawdopodobieństwa, aby ktoś wszedł w ostatniej chwili. Panienka zerka przez okno: wszyscy pożegnali się już, nawet ci, którym ciężko było rozstać się; rozpoczęło się powiewanie chusteczkami, białym symbolem ciężkiej żałoby i nieotartych łez, przypominające niecierpliwe odpędzanie much i komarów; w ten sposób żegnają się krewni.
Pociąg stęknął i jak leniwa gąsienica zaczął posuwać się powoli.
Będę sama! - pomyślała panienka, oceniając astrze wielkie powaby samotności podczas podróży, wedle starej jak kolej żelazna zasady, że nie ma gorszego wroga niż towarzysz w przedziale.
- Pani pozwoli?
Panienka obejrzała się szybko. Do przedziału wkroczył młody człowiek, mocne zadyszany, z walizą w ręku; musiał wskoczyć do pociągu w ostatniej chwili, co się zdarza często Anglikom i młodym ludziom.
Panienka spojrzała na niego niechętnie, jak szczęśliwy spadkobierca na nowego pretendenta do spadku, i nie odrzekła ani słowa.
Młodzieniec mile uśmiechnięty uchylił kapelusza i zapytał wcale melodyjnym głosem:
- Czy te miejsca są wolne?
Zdaje się, że nigdy nie zdarzyło się jeszcze, aby ten, który zajął przedział, odpowiedział przybyszowi wprost: „Ależ tak, oczywiście!” - albo: „Bardzo proszę” - zazwyczaj odpowiada się mruknięciem albo monosylabą; ludzie niezwykle uprzejmi odpowiadają: „Myślę, że tak!”; Żyd mówi: „Może są wolne, a może zajęte, skąd mam wiedzieć?”
Panienka zajęła swoje miejsce, aby zaznaczyć niezbicie uczciwe do niego prawo, wreszcie rzekła sucho:
- Jak pan widzi…
- Dziękuję pani - odrzekł młodzieniec.
Cisnął walizkę, zdjął okrycie i kapelusz i zajął miejsce naprzeciwko panienki, patrzącej uporczywie w okno z dość wyraźnym zamiarem okazania natrętowi, że widok kozy, pasącej się w przydrożnym rowie, jest czasem stokroć milszy od widoku człowieka, który w ostatniej chwili wskakuje do pociągu.
Młody człowiek uśmiechał się bezustannie, rad widać z tego, że mu się jednak udało nie pozostać na stacji. Jest to radość dość zrozumiała, nie tak jednak głęboka, aby się nią dzielić z bliźnimi, co młodzieniec uczynił nieopatrznie, przystroiwszy wprzódy każde słowo przyjemnym uśmiechem, jak kwiatkiem:
- Omal się nie spóźniłem…
Ponieważ trudno było przypuścić, że z tą radosną przemową zwraca się do własnej walizki, przeto panienka, jako jedyna prócz niego istota w przedziale zdolna do zrozumienia ludzkiej mowy, osądziła słusznie, ze młodzieniec zwraca się wprost do niej. Z miną obrażonej królowej, do której śmiał przemówić - nie pytany - jej pokojowiec, spojrzała na niego spojrzeniem, na którym z braku lodu można by przechowywać masło lub ryby przez dwa co najmniej tygodnie. Człowiek wrażliwy, stateczny i rozumiejący wymowę spojrzeń byłby bez żadnych rozważań zamienił się w słup soli lub co najmniej zamilknął na sześć godzin. Lekkomyślny młodzieniec, wskakujący do pociągu podczas biegu, nie był - widać - zdolny do zrozumienia ostrego wyrzutu; jak tarczą osłonił twarz uśmiechem i rzekł wesoło:
- Zdaje mi się, że przeszkadzam pani…
Panienka zamieniła po raz drugi piękne oczy w dwie okruszyny lodu, ujrzawszy jednak rozpromienione niebieskie spojrzenie i uśmiech, błąkający się dokoła czerwonych ust, zimną swoją niechęć zamknęła w jednym tylko słowie:
- Bynajmniej…
- Dziękuję pani! - odrzekły jej wesoło oczy, usta i cały młodzieniec.
Pociąg wystukiwał rytmy po szynach, jak tępy z żelaznym łbem uczniak wystukuje heksametry. Panienka patrzyła w okna, w letni, żytni dzień, co po polach leniwo się wałęsał, młodzieniec patrzył na panienkę i najwyraźniej widział wiosnę, wcale bujną i rozkwieconą, chociaż w tej chwili pełną mroźnego podmuchu. Wreszcie panience znudziła się ojczysta panorama, przeniosła więc wzrok na przyrząd, oznajmiający, ze za pociągnięciem żelaznej rączki w lewo będzie ciepło, a za przesunięciem jej w prawo będzie zimno. Dowcipne to urządzenie nie było jednak aż tak bardzo dowcipne, aby mu się dziwować przez cały czas podróży, przeto, pojąwszy jego tajemnicę, panienka obejrzała wytworną walizkę młodzieńca, dla której też cieplejszego nie znalazła spojrzenia, jego płaszcz i kapelusz, które obdarowała ironiczną uwagą: „Pewnie nie zapłacone”, wreszcie poczęła pilnie oglądać końce swoich pantofelków, z nich dopiero po dłuższej chwili przeniosła ostrożne spojrzenie na buty płci męskiej. Ponieważ ze stanu i kształtu obuwia Sherlock Holmes jedynie umiał odgadnąć wiek, charakter i duszę właściciela, panienka patrzyła w czarną tajemnicę, związaną sznurowadłem, i nie odgadła nic więcej ponad to, że w butach tych tkwią nogi. Czuła natomiast, że w tym czasie młodzieniec obejrzał ją dokładnie i, przenosząc jej widok ponad widok mazowieckiej równiny, nie odejmuje od niej spojrzenia. Wedle rozsądnego jej rozumowania byłby głupi, gdyby tego nie czynił, jest jednak bezczelny, że to czyni. O tym pierwszym należy zamilczeć, o tym drugim jednakże należy mu powiedzieć spojrzeniem, pełnym zdumionej pogardy, W tym celu przeniosła wzrok z jego butów na jego twarz, aby po oznajmieniu oczyma tego, co miała zamiar oznajmić, powrócić znów do butów, jasno mu tym dając do poznania, że biegun północny jego osoby jest dla niej tak samo zajmujący, jak i południowy. Kiedy jednak spojrzała w jego oczy, dostrzegła taki zachwyt, usłyszała w jego wzroku taki okrzyk radości, że ją ogarnął niepokój. Szybko przeniosła wzrok na pola, chcąc z widoku macierzystej ziemi zaczerpnąć aa do obrony przed tą zachwyconą niebieskością spojrzenia. Przelatująca wrona, czarny kleks na słoneczności dnia, przypomniała jej, że należy patrzeć czarno na to, co jest zbyt niebieskie i zbyt uśmiechnięte. Tak rozumnie i w czas ostrzeżona, przelotnie, lecz już śmielej, musnęła spojrzeniem wytworną młodzieńczą postać, która poruszyła się niespokojnie, jakby szukając najbardziej kwietnych słów w ogrodzie swego zachwycenia.
Młodzian musiał je znaleźć, gdyż rzekł niezmiernie kwieciście:
- Czy pani daleko jedzie?
- Daleko… - odrzekła po namyśle, ale bez gniewu i trwogi.
- Och, to dalej jeszcze niż ja!
- A pan… pan dokąd?
- Na razie do raju.
Panienka wydęła usta, co w języku międzynarodowym oznacza, że jeśli to miał być dowcip, to wcale głupi, a jeśli komplement, to płaski jak pierś chłopczycy.
- Po cóż panu w takim razie walizka? - rzekła z politowaniem.
- Mam w niej anielskie skrzydła - zaśmiał się młodzieniec.
Miły chłopiec, przystojny chłopiec, ale bałwan - pomyślała panienka z odrobiną sympatii.
Sympatia musi wydzielać z siebie leciutką woń kwiatu, gdyż młodzieniec poczuł ją natychmiast, przeto pokazał białe zęby w szerokim uśmiechu.
- Pani pozwoli, że się przedstawię - rzekł powstając.
- Broń Boże! - zawołała panienka.
Młodzieniec ukrył czym prędzej zęby, szerzej natomiast otwarł oczy, co na scenie i w kinematografie oznacza zdziwienie nagłe i niespodziewane.
- Jest pan bardzo uprzejmy - dodała szybko panienka - ale niech mi pan nie mówi swojego nazwiska.
- Czy wolno wiedzieć, dlaczego?
- Bo ja wtedy powinnam panu powiedzieć swoje, a ja… a ja… tego nie uczynię.
Nazywa się Apolonia Rozporek - pomyślał młodzieniec, a głośno powiedział: - Bardzo słusznie. Czy jednak możemy rozmawiać incognito?
- Rozmawiać zawsze wolno…
- Znajomym byłoby łatwiej…
- Dlaczego? Pan nie wie nic o mnie, ja nie wiem nie o panu, a wzajemna wymiana nazwisk też by niewiele pomogła. Pociąg nie jest salonem, a za dwie godziny pożegnamy się uprzejmie.
- Bardzo to para. roztropnie wywiodła. Czy pani jest mężatką?
- Nie wiem…
- Czasem kobieta istotnie nie wie, czy ma męża, zdarza się jednak, że zdaje sobie z tego sprawę. Ja na ten przykład wiem, że nie mam żony. Czy pani nie ma przypadkiem obrączki?
- Proszę spojrzeć, nie mam.
- To niczego nie dowodzi. Ten symbol małżeński jest mało dowcipny, gdyż go można każdej chwili usunąć. Jacyś Murzyni są sprytniejsi i wybijają mężatkom w dniu wesela dwa przednie zęby.
- Dziękuję panu.
- Jest to oczywiście nieco zbyt jaskrawy sposób oznajmiania całej Afryce, że kobieta nie jest już wolna, można by jednak w jakiś sposób utrwalić znak małżeński.
- Na przykład?
- Na przykład przez tatuowanie; małżonkowie powinni mieć na palcach obrączkę wytatuowaną, aby jej nigdy zdjąć nie można.
- A w razie rozwodu?
- W razie rozwodu? Zaraz… co należałoby zrobić w razie rozwodu… Mam! Trzeba by odciąć palec.
- Pan jest bardzo wesoły - zaśmiała się panienka.
- Ze śmiechu pani poznaję, że pani jest panienką. Mężatka oburzyłaby się, rozwódka cisnęłaby walizką w moją głowę, rozwódka trzykrotna uciekłaby z krzykiem. Miło mi, że pani jest panną.
- Nie wiem, dlaczego jest panu miło…
- Bo pani jest śliczną panną!
Panienka ukryła się za rumieńcem, jak słońce za różowym obłokiem.
- Może pan swoje sądy zachowa dla siebie.
- Nie mogę! Nawet więcej pani powiem…
- Proszę przestać!
- Zaraz, tylko dokończę. Oto bardzo jest źle, że z pociągu nie można zatelegrafować do Ojca świętego mniej więcej tak: „Ojcze święty… W pociągu śliczna panienka. Stop. Chcę się żenić. Stop. Proszę dyspensę”. W Częstochowie byłaby już odpowiedź: „Ależ bardzo proszę!” Ślub odbyłby się w Szczakowej na stacji, bo tam pociąg długo stoi. Czy to nie byłoby piękne? Co pani na to?
- Niech pan telegrafuje do Ojca świętego, a ja zawołam konduktora.
- Na świadka?
- Nie. Poproszę go albo o inny przedział, albo o innego towarzysza podróży,
- Czy panią obraziłem?
- Zdaje mi się, że tak.
- Mój Boże, chciałem się przedstawić - nie chce pani. Chcę się żenić - nie chce pani, Czy wolno wiedzieć, czego pani pragnie?
- Aby pan przestał mówić.
- Już przed ślubem? Na to będzie dość czasu po ślubie.
- Czy pan kpi, czy o drogę pyta?
- Kpić nigdy nie śmiałbym, a o drogę w pociągu pyta tylko zupełny kretyn. Przepraszana, czy ja się pani podobam?
Panienka milczała.
- Więc się pani podobam!
- Ależ…
- Nawet bardzo.
- Jak pan śmie!
- Śmiem, bo mam czystość w sercu, a zajączki w głowie.
- Nie myślę przeczyć.
- I to już coś. Niewiele, ale coś. Lepiej, że pani poznała moje wady, aby rozczarowanie nie było zbyt przykre.
- Nic mnie nie obchodzą pańskie wady ani pańskie zalety.
- Mam tę jedną tylko, że uwielbiam panią od Milanówka, a ,za chwilę będzie Piotrków. W Piotrkowie uwielbienie moje dojdzie do punktu wrzenia. Wobec tego w Krakowie…
- W Krakowie nałożą panu kaftan bezpieczeństwa.
- Powinni to zrobić, ale pani wstawi się za mną.
- Ja?!
- Oczywiście! Któż inny? Będzie to okruszyna wdzięczności za moje gorące uwielbienie.
Panienka niecierpliwym ruchem wcisnęła się w kąt i przymknąwszy oczy udawała, że śpi.
- Czy pani już śpi?
Nie było odpowiedzi.
- To dobrze - rzekł młodzieniec ściszonym głosem - będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Otóż, uważa pani, jestem uczciwym człowiekiem, szukającym wielkiej miłości. Nigdzie jej znaleźć nie mogłem, z tego zwyczajnego powodu, że miłości ani się nie szuka, ani jej nie można znaleźć. Miłość spada na biednego człowieka jak jastrząb, porywa serce w szpony i leci pod obłoki. Ja moją wielką miłość spotkałem najniespodziewaniej właśnie dzisiaj, o godzinie drugiej pięćdziesiąt w pociągu pośpiesznym Warszawa-Kraków. Może to moje wielkie nieszczęście, a może wielkie szczęście. Myślę raczej, że nieszczęście, gdyż moja wielka miłość śpi. „Ja cię kocham, a ty śpisz”. Czy można wyrazić większą boleść treściwiej niż w tym powiedzeniu? Gdyby moja wielka miłość była łaskawa i gdyby miała odrobinę serca, otwarłaby przynajmniej jedno oko albo uśmiechnęła się przynajmniej na większych stacjach. Hal Cóż robić? Wyczerpałem wszystkie pomysły i wyczerpałem całą moją wymowę, Pozostaje mi jedno tylko: wyskoczyć przez okno.
Młodzieniec otworzył gwałtownie okno i nie bacząc na wyraźny zakaz kolei zabraniający wychylania się podczas biegu pociągu, wytknął nieszczęsną głowę na świeże powietrze.
- Co pan robi? Czy pan oszalał! - krzyknęła panienka, chwytając go za poły przyodziewku.
- Nic nadzwyczajnego - odrzekł młodzieniec - szukam śmierci.
- Proszę natychmiast zamknąć okno!
- Czemu?
- Bo… bo… wieje…
- Istotnie, bardzo wieje - rzekł młodzieniec, podnosząc zakurzoną szybę. - Ale ja sobie znajdę inny rodzaj śmierci. Wyskakiwanie z pociągu jest cokolwiek niepewne, gdyż mógłbym jedynie złamać nogę, a serce cierpiałoby dalej.
- Niech pan zaprzestanie niemądrych żartów!
- Mądre żarty, są to ponure żarty. Ale ja pani przerwałem sen, za co bardzo przepraszam.
- Trudno spać, kiedy obok ktoś głośno bredzi.
- A mnie się zdawało, że mówiłem bardzo cicho. Może to moje serce tak płakało… Ale już nie będzie. Niech pani śpi spokojnie.
- Nie wyskoczy pan przez okno?
- Spróbuję nie wyskakiwać.
- Nie będzie pan gadał?
- Owszem, ale bez słów. Będę cierpiał w milczeniu.
- Niech pan cierpi, jak się panu podoba. Do widzenia!
- Jeszcze jedno!
- Słucham…
- Gdybym się pani przyśnił, niech się pani przez sen uśmiechnie?
Panienka spojrzała na niego takim spojrzeniem, które przypomina ostry nóż do zarzynania drobiu; ułożyła się w kącie jak kot, a twarz przesłoniła wiszącym obok płaszczykiem. Młodzieniec patrzył na to wszystko rozanielonym wzrokiem, dość mętnym, aby nie widzieć, że panienka spogląda na niego ukradkiem przez dziurkę od guzika swego okrycia i patrzyła w ten sposób bardzo, bardzo długo, coraz to więcej zawiedziona; młodzieniec złożył ręce jak do modlitwy i z trudem zatrzymywał oddech, aby jej nie zbudzić.
Taki przystojny i taki głupi! - szepnęło dziewczęce serce i usnęło razem ze swoją panią.
Kiedy otworzyła oczy, młodzieniec trwał jeszcze w tej samej nabożnej pozycji, głębokim westchnieniem dając znać, że cierpiał, wstrzymując oddech przez czas dłuższy.
- Gdzie jesteśmy? - spytała panienka.
- Ja wciąż w raju, a pani przed Krakowem.
- Cóż słychać w raju?
- Nic nadzwyczajnego, najpiękniejszy anioł spał.
- A pan?
- Modliłem się, leżąc na obłoku.
- Czas zlecieć z nieba. Czy pan wysiada w Krakowie?
- Chciałbym tam umrzeć, ale nie mogę. Natychmiast jadę dalej, jeśli jednak pani każe, zostanę w Krakowie.
- Niech pan jedzie dalej!
- Pani nie będzie żal?
- Nie wiem… Był pan bardzo miły.
- Och!
- Co się stało?
- Proszę pani! Uczyniłem to dla pani, że nie wyskoczyłem przez okno, nie oddychałem, kiedy pani spała, nie dowiedziałem się, kim pani jest, gdzie mieszka i co robi, zakochałem się w pani omalże śmiertelnie. Czy to wszystko prawda?
- Prawdą jest to tylko, że ja spałam.
- Za chwilę rozejdziemy się i zapewne nie spotkamy się nigdy.
- Z całą pewnością!
- Czy mi się za to nie należy nagroda?
- Pan oszalał!
- Prawie… Droga, śliczna pani! Już widać światła na stacji… Niech pani na wieczne pożegnanie… niech się pani… pozwoli pocałować!…
Młodzieniec szybkim ruchem zbliżył się do panienki i wyciągnął ramiona. Panienka krzyknęła boleśnie, jednym skokiem znalazła się przy oknie i chwyciła ręką za hamulec bezpieczeństwa.
- Jeśli pan zbliży się do mnie, zatrzymam pociąg!
Młodzieniec stał osłupiały i tępym wzrokiem patrzył na jej rumiane, groźne oburzenie. Panienka mówiła zdyszanym głosem:
- Napastuje pan bezbronną kobietę… Jest pan brutalem… Proszę wyjść!
Młodzieniec ciężko opadł na poduszki; już się nie uśmiechał i był bardzo, bardzo zbiedzony. Wstydził się.
Jeśli zawoła policję, ładnie będę wyglądał - pomyślał rzewnie.
Panienka chwyciła swój płaszczyk i walizkę i zmierzała ku wyjściu. Odwróciła się jeszcze we drzwiach i cisnęła w nieszczęsną głowę ostatni kamień:
- Bandyta!
Pociąg wlókł się ostatnim tchem i wreszcie przystanął.
Młodzieniec, srodze zadumany, począł powoli obierać swój ruchomy majątek. Miał niesmak w duszy, a gorycz w sercu: obraził niewinność. Czekał, aż wszyscy opuszczą pociąg, jak gdyby wstydził się pokazać ludziom.
W tej chwili wszedł do jego przedziału tragarz.
- Tu jest kartka do pana - rzekł.
- Do mnie? Niemożliwe…
- Jedna pani kazała oddać…
Młodzieniec rozwinął karteczkę, na której bardzo pośpiesznym pismem napisała drżąca ręka:
Mężczyzna, który nie ośmieli się pocałować kobiety, choć go ona wszystkimi sposobami do tego ośmiela, jest tchórzem. Szkoda, ze pan nie wyskoczył przez okno! Bałwan!
- Czy panu słabo? - zapytał troskliwie tragarz.
- Nie, przyjacielu - odrzekł młodzieniec - nie jest mi słabo, jest mi tylko głupio.
Przyjaciel mój, miły bardzo poeta, opowiedział mi tę historię, która wygląda na opowiadanie patentowanego wariata, mającego urzędowe zaświadczenie pomieszania zmysłów. Przyjaciel dawał mi trzy razy „najświętsze słowo honoru”, że w tej hecy brał udział. Gdyby raz, to może bym jeszcze jako tako uwierzył, ale trzy razy - to trochę za wiele. Ubocznie tylko nadmieniam, że mój przyjaciel jest to pijaczyna na wielki kamień. Pod tym kątem widzenia rzecz się staje zrozumiała. Oto co mi ten bęcwał nabredził:
Niedawno oszołomiła mnie miła wiadomość, że stary kutwa, po którym miałem dziedziczyć, zjadł pieczone prosię, niesłychaną ilość śliwek, a potem napił się lodowatej wody. Kiedy kto ma lat siedemdziesiąt, nie powinien tego robić, chyba że ma miłego spadkobiercę. Zemsta natury była natychmiastowa i poczciwy staruszek umarł. Z rozrzewnieniem opowiadano mi, jak do ostatniej chwili zachował jasność i bystrość umysłu i jak z oszczędności zdmuchnął gromnicę na długą chwilę przed śmiercią. Zjadł też przed oddaniem Bogu ducha pieczone kurczątko, aby się nie zmarnowało.
Ponieważ działo się to w prowincjonalnym, obskurnym miasteczku, trzeba było tam jechać, aby sprawdzić, czy dobry, stary człowieczyna naprawdę umarł, mogło i to być bowiem, że z oszczędności wpadł na dwa, trzy lata w letarg, aby nie marnować świec i obyć się bez jedzenia. Spadek - rzecz oczywista - był na ostatnim planie (!), chociaż tylko w małych miastach bywają duże spadki. Tam zacni nieboszczykowie umieją wieść życie skromne i bogobojne, tańsze są lekarstwa i doktorzy nie tak łapczywi. Szczerze mi żal ludzi, którzy się spodziewają spadku choćby w Warszawie, gdzie koszty śmierci są niepomierne, i spadek kurczy się jak jaszczur w powieści p. Honoriusza Balzaca.
Ja z mojego uczciwego nieboszczyka byłem wcale zadowolony, tak że nie przeklinałem zbytnio pobytu w szarym, błotnistym i żydowskim mieście. Minę miałem przyzwoicie strapioną i nieboszczyk, jeśli na mnie spojrzał, mógł mieć chwilę prawdziwej radości. Temu zacnemu człowiekowi zawsze i we wszystkim się wiodło i nawet po śmierci miał szczęście, na takiego jak ja natrafiwszy spadkobiercę.
Kiedy się stało oczywiste, że miły nieboszczyk, nawet gdyby się zbudził z letargu, nie zdoła podźwignąć niesłychanej ilości kamienistej ziemi, gdyż robota na prowincji nie jest fuszerską robotą stołeczną, a grabarze są tam dokładni i pracowici, kiedy dusza Harpagona odeszła do raju w całej paradzie, bo we fraku, rozciętym na plecach, trzeba było pomyśleć, w jaki sposób ukoić żałość i zmartwienie.
Musiałem przez dwa dni jeszcze dreptać po bruku przyjemnego tego miasta. Mój zacny krewny, sam już w raju bezpłatnie wszelkich wspaniałych używający rozkoszy, nie mógł mieć do mnie pretensji, że jeszcze za swoje pieniądze, bo jego trzymały w uwięzi niezliczone formalności, chcę pocieszyć strapioną i niewyspaną duszę. Tylko ludzie źli i obłudni, otrzymawszy spadek, udają, że umierają z żałości, człowiek rozsądny powinien ucieszyć nieboszczyka, dając mu dowód, że jego skarbów źle nie użyje, lecz je spożyje w radości i w błogim weselu, że uczyni to, jednym słowem, czego on uczynić nie umiał, i wskutek tego mógłby mieć za grobem wyrzuty sumienia.
Dość było trudno w małym mieście oszaleć. Można sobie było wprawdzie kazać podać do obiadu lody ananasowe i hawańskie cygaro, takie jednak polecenie nie miało sensu, bo wywołałoby tylko zbiegowisko, zupełnie zresztą niepotrzebne, gdyż w całym mieście nie było ani ananasa, ani hawańskiego cygara. Można było zakupić wszystkie pokoje w pierwszorzędnym hotelu, co powinno wywołać sensację; i ten pomysł jednak również był bez sensu, w całym bowiem hotelu były tylko dwa pokoje, a w jednym stał bilard, który od przypadku służył jako łóżko.
Nie było to jednak miasto najgorsze. Źle jest sądzić z pozorów. Ostatecznie bowiem znalazła się rozrywka pierwszorzędna. W mieście tym gościł kabaret, tingeltangel, coś w tym rodzaju. Na zielonym papierze czerwoną farbą, koślawymi literami, udającymi litery druku, było wypisane, że w kawiarni „Japońskiej” odbywa się codziennie przedstawienie „monstre” najwybitniejszych gwiazd świata, artystek i artystów stołecznych.
Ha! życie bucha radością jak gejzer. Nawet tu.
W pobliżu miasta znajdowały się głośne w świecie kopalnie nafty, więc środowisko ludzi bogatych, skłonnych do hazardu, bardzo przeto szczęśliwych lub nieszczęśliwych. Na obie te dolegliwości, na szczęście i na nieszczęście, wymyśliła natura jedno wspólne lekarstwo: szampana. Rzecz prosta, że po tak zawiłym wykładzie wniosek jest prosty, ten mianowicie, że nawet w tak obskurnym mieście kabaret, w którym można dostać szampana, mógł mieć widoki powodzenia. Człowiek rzadko pija naftę, z reguły jednak umie naftę zmienić w wino. Jest to boską cechą natury ludzkiej, że wszystko, dziegieć, smołę, sól, sztuczny nawóz, kartofle i pszenicę umie ona szybko, jednym gestem, używanym przez czarowników, zmieniać w wino.
Nie bez trwogi jednak wchodziłem do wzniosłego lokalu, w którym szalało miejscowe życie. Lokal był spelunką. Historię jej można było wyczytać na tapetach. Niezliczone pokolenia much umarły i pogrzebane są na „żyrandolu”; wspaniale lustro zdobiło jedną ścianę. Kiedy w to lustro, porysowane, pęknięte w samym środku żywota swojego, zamorusane i nie myte od chwili swoich narodzin, spojrzał człowiek - cofał się natychmiast przerażony. Było to zaczarowane zwierciadło. Najbardziej urodziwa twarz czyniła się szpetna; oczy odbiegały od siebie, jak gdyby w nagłym przerażeniu; nos przybierał kształty niesamowite, usta rozszerzały się w okropnym cierpieniu, widziałeś upiora, który był zielony i straszny. Było to prawdziwe zwierciadło żywota, w którym wszelki szych i marność ziemska przybierały kształt właściwy. Z brudnej toni zwierciadła patrzył w ciebie upiór, śmiejący się szatańsko na temat: cha! cha!
Z jednej strony sali, należycie śmierdzącej, był bufet. Na długim stole, obitym ceratą, tłusto się pocącą, tak że wszystkie wody wszystkich oceanów zmyć by jej do czysta nie mogły, stały jakieś szkła, jakieś wędliny i sery. Samobójca drgnąłby, zbliżywszy się do tej zastawy. Były tam rzeczy, radujące żołądek, były jednak i takie, które są radością oczu, a przez oczy radują ducha. W metalowych niewypowiedzianego koloru kieliszkach barwiły się kwiaty. Sztuczne kwiaty, podobne do zakurzonej, uwiędłej, straszliwej zaśniedziałej cnoty.
Po stronie przeciwnej ustawiono estradę, która przypominała nudny katafalk. Stało na niej pianino, w którym dusza dawno umarła, a targana co nocy za włosy swoich strun, wydawała spoza grobu chrapliwe, okropne, szczekające rzężenia. Pianino to bite po żebrach, torturowane z pasją przez ohydnego Torquemadę drżało jak czarna trumna, w której leżący nieboszczyk zwariował i wierci się z powodu wyrzutów sumienia, płakało, dostawało czkawki, jęczało basem głuchym i podziemnym, bulgotało spazmem, charkotało kaszlem uporczywego suchotnika, nagle zawyło, po czym odezwało się drewnianym głosem puszczyka, aż po chwili zaczęło kwilić cieniutkim, piskliwym, dreszcz budzącym głosikiem podrzutka, ciśniętego pod cudze drzwi na śniegu i mrozie; wszystkie zaś te głosy wstawały i umierały w rytmie, więc kiedy zamknąłeś oczy, miałeś widzenie, że oto straszliwy szkielet wstał, tańczy i pląsa radośnie, piszczelami sucho chrzęści i pomrukuje sobie, raz wysoko, raz nisko, a czasem nie może dobyć głosu z przepalonej śmiercią gardzieli, gdyż co drugi klawisz nie odpowiadał. W takim instrumencie musi być zaklęta dusza starej panny, która źle i bez wytchnienia grając na fortepianie, zatruwała życie sąsiadom. Teraz ją za to ciągną za włosy, każdym ruchem pedała gniotą jej łono, a ona skarży się biedactwo.
Pianino to, jego dusza żałośnie jak głodny pies skamląca, musiało wzruszyć niejednego słuchacza; dlatego dobrzy ludzie, kiedy sobie w serce z winem naleją dobroci, użalą się zawsze nad takim instrumentem i jeden leje w jego wnętrze wino, drugi kieliszek koniaku, inny sardynki w nie wrzuca, cytrynę, cygaro. A to zwierzę wszystko pożera i znowu płacze, i łka, i rzęzi, i flaki z siebie wśród wycia wypruwa.
Za bufetem siedziała panna tłusta, przy pianinie mistrz bardzo chudy. Panienka miała piersi takiej niezwykłej obfitości, że mogła nimi wykarmić nie tylko małe i skromne w wymaganiach niemowlę, lecz stu Tatarów, chciwie i bez opamiętania przez dzień cały kobyle mleko pijących. Aż dziw brał, że w jej pobliżu mógł się uchować ktoś tak bardzo chudy jak to widmo, piszczelami palców tłukące w piszczele klawiszów. Od samego patrzenia na tę miłą panienkę można było przybrać na ciele. Siedziała za tym bufetem, ponura jak sowa, licząc kostki cukru i plasterki cytryny. Ilekroć spojrzał kto na nią, uśmiechała się jak ropucha, kiedy sobie przypomni kochanka.
Ponieważ była to niedziela, w spelunce było sporo gości, nie tak wielu jednak, aby ich to biedactwo spoza bufetu nie mogło zmieścić na swoim łonie bez wielkiego trudu.
U wejścia przywitał mnie dyrektor kabaretu.
Ujrzawszy tę twarz, wzdrygnąłem się. Indywiduum było we fraku, którego cokolwiek wytworny nieboszczyk nigdy na siebie nie pozwoliłby włożyć. Wierzgałby jak koń. W brudnawym gorsie, widocznie przyczepionym do niewidzialnej koszuli, tkwiły dwa bezczelne szkiełka, zrobione na brylanty. Spodnie ułożone były w harmonijkę. Indywiduum miało jednak twarz niezwykłą. Był to starszy już pan, sędziwy, z bródką szczecinowatą, podobną do koźlej. Oczy miał bystre, czarne i mądre. Na twarzy bladej i niezwykle inteligentnej widniały głębokie bruzdy, jakby ślad po cierpieniu, co przez tę twarz o szlachetnym wyrazie przeszło jak ostry pług. Czoło wysokie, mądre, czoło człowieka myślącego i nieustannie trapionego czymś, co się w nim, w głębokim wnętrzu tłamsi i przewala. Była to twarz zabiedzona, bladością swoją przechodzącą w siność, niepokojąca, brzydka, a jednak w brzydocie swojej pociągająca. Miało się wrażenie, że to wielki pan, rasowy szlachcic, pobity jakimś nieszczęściem, przywdział frak, ohydny i zatłuszczony, i na dnie życia żeruje, aby żyć.
Jedno w tej twarzy dziwacznej było naprawdę śliczne - to uśmiech. Uśmiech smutny, cichy, jakiś rozrzewniony, miły i dobry, a równocześnie zbolały i ironiczny, uśmiech zimnej, dotkliwej pogardy nie schodził z pergaminu tej twarzy i wciąż się błąkał, wciąż się wił wkoło kącików ust.
Człowiek ten wyglądał jak stary arystokrata, co się zabłąkał do zbójeckiej spelunki.
Kiedy wszedłem, ocenił mnie jednym ruchem mądrych swoich oczu i szybko podszedł ku mnie. Wtedy zauważyłem, że chromał silnie.
Z ukłonami podprowadził mnie do stolika w pobliżu bufetu, spoza którego spływał ku mnie dziewiczy, lecz tłusty i gęsty jak zjełczałe masło, uśmiech.
Pan z kozią bródką widocznie mnie wyróżniał z niewielkiej gromadki gości tak rozbawionych, jak gdyby to był raut paralityków albo doroczne święto w klubie samobójców.
Atmosfera była ciężka, duszna i parna.
Pan dyrektor objaśnił mnie, że straciłem dwa numery programu, lecz że nie mam czego żałować, gdyż były słabe. Za chwilę jednak zaczną się atrakcje wyborowe, wobec czego słuszne wydało się pytanie, czy będę jadł kolację w tym wytwornym zakładzie? Nie, nie będę jadł kolacji. Kto jednak przychodzi do kabaretu, ten szuka pewnie podniety do szaleństwa i takiemu pewnie jest wszystko jedno. Komu jest wszystko jedno, ten się zwykle upija. Nie miałem wprawdzie do tego najmniejszej ochoty, łatwiej jednak zwlec dwie godziny z butelką, niż bez niej. Do butelki można gadać, a ona nie odpowiada, słusznie też najwięksi mędrcy uznali flaszę za jedyną towarzyszkę, godną człowieka.
Wobec tego zwróciłem się do sympatycznego dyrektora, który z uśmiechem łagodnym i mądrym czekał rozkazów.
- Jakie macie wina?
- Najgorsze na świecie - odrzekł łagodnie dziwny ten człowiek.
Odpowiedź była imponująca.
Uśmiechnąłem się.
- Dobrych win nie ma już nigdzie - mówił on - łajdactwo ludzkie nie uszanowało nawet wina. Cóż możemy panu dać? Trochę wody sodowej z drożdżami i z landrynkami. Jak pan każe, aby się to paskudztwo nazywało? Nazwy są stare i autentyczne.
Spojrzałem z podziwem na tego szczerego człowieka i on w tejże chwili spojrzał mi w oczy. Coś mnie tknęło. Tę ciekawą i niezwykłą twarz już gdzieś widziałem. Ale gdzie?
- Przed dwoma dniami, panie! - rzekł cicho dyrektor.
- Co się stało przed dwoma dniami?
- Widział mnie pan w domu swego wuja.
Stropiłem się. Cóż za indywiduum? Czyta w myślach, czy co?
- Pan jest odgadywaczem myśli?
- Bynajmniej, ale grymas twarzy człowieka, który chce sobie coś przypomnieć, jest bardzo łatwy do odczytania. W tej chwili zaś mógł pan zajmować się tylko moją mizerną osobą.
Wszak to jasne!
- Tak, to jasne… Niech pan usiądzie, panie dyrektorze.
- Dziękuję bardzo. Jest pan bardzo uprzejmy. Za chwilę odrabiam mój numer na tej przeklętej estradzie, ale mam jeszcze czas…
Przynieśli jakiegoś nowo narodzonego szampana, straszliwa zaś Fizjonomia kelnera, na której widok zadrżałby z radości każdy sędzia śledczy, zapytywała mnie, czy nalać także dyrektorowi? Kazałem nalać skwapliwie.
- Musi pan pić to, co pan sam nawarzył - rzekłem, wcale tym pocieszony, że znalazłem wspólnika do nieszczęścia, szampan tak bowiem wyglądał w istocie jak nieszczęście. Byt bladożółty jak człowiek, który z rozpaczy nie śpi, cierpki jak beznadziejnie chory, kwaśny jak człowiek chory na wątrobę i czuć go było korkiem. Wysoka marka, jednym słowem.
- Pije się nie wino, tylko radość, która chodzi za winem i pije się duszę człowieka przy winie - rzekł dyrektor.
- Pięknie powiedziane… Więc ja pana widziałem na pogrzebie mojego wuja? Tak, teraz sobie przypominam… Czy pan był jego przyjacielem?
- Nie miałem zaszczytu znać tego dostojnego człowieka.
- Aj! Dlaczegóż tedy miał pan taką zmartwioną minę?
- Jednego człowieka mniej na świecie, chociaż to mały powód do żałości. Właściwie to ja dlatego byłem zmartwiony, że to kogoś innego chowają, a nie mnie.
- No! no! A któż była ta pani w grubej żałobie, którą pan prowadził pod rękę, co tak bardzo płakała?
- Chciał pan pewnie powiedzieć „gruba pani w cienkiej żałobie”. To była moja żona. O, siedzi w tej chwili za bufetem.
- Niepodobna! A cóż żonę pańską łączyło z moim wujem?
- Nic.
- Nie rozumiem! Więc czemu ta kobieta płakała?
- Bo to, widzi pan, ja jestem równocześnie przedsiębiorcą pogrzebowym…
- O! o! o!
- Tak, panie. Miałem zaszczyt własnoręcznie brać miarę z nieboszczyka, pragnąłem bowiem, aby trumna była wygodna. Nie będę dodawał, że czyniłem to z całą możliwą delikatnością, aby zbytnio szanownego nieboszczyka nie miętosić, jak to jest w zwyczaju. Pan pojęcia nie ma o brutalnej bezceremonialności, z jaką się zazwyczaj ci szakale, którzy urządzają pogrzeb, odnoszą do dostojnych zwłok.
- A pańska żona?
- Udział mojej żony w tym smutnym obrzędzie był raczej natury artystycznej. Moja żona była kiedyś aktorką i grywała żałośliwe i rzewne role. Matka, której jednego dnia umarło siedmioro dzieci nie potrafi tak zapłakać, jak to bez najmniejszego powodu potrafi ta genialna kobieta… Czy pan pozwoli, że poślę jej szklaneczkę tego podłego wina. Należy się to jej talentowi…
- Ależ proszę, całą butelkę!
- Dziękuję panu. Butelka w istocie większą jej sprawi radość, niż taki naparstek. Niech to będzie zapłata za jej rzewne łzy, którymi skropiła wujowi pańskiemu drogę do wieczności.
- Ale skąd te łzy?
- Właśnie chcę panu powiedzieć. Dostojny i czcigodny nieboszczyk jak panu pewnie wiadomo, nie odznaczał się zbytnią hojnością. Sądzę, że nie obrażę pańskiego bliskiego krewnego, jeśli powiem obrazowo, że pies byłby go nawet opuścił, nie mogąc w domu pana znaleźć kości do ogryzienia, gdyż pan czynił to sam.
Pokiwałem smutnie głową.
- Tak, panie - mówił dyrektor - ponieważ nikt nie wiedział, że pan przyjedzie, aby oddać ostatnią przysługę temu zacnemu człowiekowi…
- Bynajmniej! Ja przyjechałem po spadek!
- Jest to też pewna forma serdecznej pamięci o umarłym, który musiał odczuć żywą przyjemność, że majątek jego zabierze człowiek tak bardzo miły jak pan.
- Niech będzie!
- Ponieważ tedy szlachetny nieboszczyk chciał mieć pogrzeb wystawny, widocznie dlatego, że się wstydził życia i zostawił u rejenta niemałą sumę na tę uroczystość, zaangażowałem moją żonę do wylania możliwie jak największej ilości łez. Myślę, że wywiązała się ona doskonale z roli swojej smutnej i raniącej serce. Czy pan był zadowolony?
- Niech pan podziękuje swojej małżonce. Płakała tak rzewnie, jak gdyby to ona dostała spadek, a nie ja…
- Dziękuję panu, mówi przez pana artysta… Ale, jeśli pan pozwoli, powrócę za pół godziny, gdyż teraz muszę iść na estradę. Zobaczy pan niezwykłe sztuki magiczne.
- Czekam z niecierpliwością!
- Do widzenia!
Pan dyrektor, powłócząc za sobą lewą nogę, grubo dziwacznym butem sztukowaną, poszedł na estradę. Wygłosił krótką przemowę do publiczności, już przyzwoicie urżniętej, która go przywitała oklaskami jak starego znajomego. Skłonił się jednak tylko mnie.
Co za wyborny człowiek! Przedsiębiorca pogrzebowy, dyrektor kabaretu, czarny magik, dusza zdaje mi się przez pół błazna, przez pół smutnego człowieka, idiotycznie szczery, bombastyczny i skromny, haniebnie ironiczny. Patrzyłem ciekawie, co potrafi jako sztukmistrz. Pokazał z początku kilka sztuczek, które się widuje w każdym podlejszym cyrku, z kartami, pierścionkami i zegarkami, pożyczanymi niechętnie przez publiczność; po czym wyjmował z ust płonące pakuły, dymił jak lokomotywa, przecudownie udawał głosy zwierząt i ptaków, wreszcie pokazał sztuczkę niebywałą i trudną; zniknął na mgnienie oka i zaraz się ukazał. Nie byłem pijany i przetarłem palcami oczy, chcąc się przekonać, czy nie śpię albo czy nie uległem sugestii. Dyrektor dojrzał ten ruch z estrady i uśmiechnął się do mnie.
Publiczność oklaskiwała go z lękliwym zapałem.
Ja - przyznaję - zdumiony byłem doskonałą precyzją tego szarlataństwa, toteż zupełnie szczerze oklaskiwałem mojego przygodnego przyjaciela i składałem mu żywym tonem życzenia, kiedy powrócił do mojego stolika.
- Sztuczka pańska ze zniknięciem, bez żadnych zasłon i bez parawanów, jest znakomita. Jak się to robi?
- Po prostu, znika się.
- Ale jak?
- To trudno wyjaśnić. Właściwie to nie jest żadna sztuka: zniknąć. Tyle rzeczy znika na świecie, majątki, ludzie, żony, kochanki i nikt się nie dziwi. Moja sztuczka jest dlatego dziwna, że ja się ukazuję z powrotem. Mnie wolno, bo to w kabarecie. Wielu jednak ludzi ze straszliwym, nieco gwałtownym spotkałoby się przyjęciem gdyby, raz zniknąwszy, ukazali się z powrotem. Gdyby tak szlachetny wuj pański, który zniknął w wieczności… Ach, ja tylko żartuję, niech się pan łaskawie nie gniewa. Stamtąd mało kto powraca…
- Mało kto? Stamtąd chyba nikt nie powraca!
- Tak ściśle tego powiedzieć nie można. Ale, wracając do dalszych tematów - jest jedna osoba na świecie, którą bym chętnie nauczył sztuki znikania, nie nauczywszy jej sztuki powrotu… Niech pan nie patrzy w stronę bufetu… Ostrożnie! Gdyby tak, och, ona… Moja żona…
- Ach!
- Żona moja jest aniołem, drogi panie… Ale w życiu to i anioł, widzi pan…
- Napijmy się! - rzekłem czym prędzej - pan się robi ponury…
- Owszem, jeśli pan łaskaw, to się chętnie napiję. Za chwilę będzie tu pusto. Czy panu się bardzo śpieszy?
- Wyjeżdżam o ósmej jutro, a spać mi się nie chce. Chętnie z panem pogadam.
- Ja jeszcze chętniej. Ale, niech się pan nie gniewa za moją bezczelność, czy mogę mojej żonie posłać w pańskim imieniu coś do wypicia?
- Ależ najchętniej! Kelner wino!
- Może nie wino? Coś silniejszego… Butelkę rumu na przykład?
- Rumu? Kobiecie? Butelkę?!
- Ach, ona wytrzyma. Jest to istota łagodna, ale silna. Silny trunek działa na nią zresztą kojąco… Do rumu czuje specjalną predylekcję, bo ją rozmarza. Ja także, jeśli pan pozwoli, i panu też radziłbym zmienić to obrzydliwe wino na coś mniej obrzydliwego.
- Koniak?
- Pan niech pije koniak, a ja - jeśli wolno - proszę o wódkę. Czystą, zwyczajną wódkę.
Kazałem podać. Mój wuj obrócił się w grobie i sieknął - najwyraźniej słyszałem.
- Wódka - ględził miły ten człowiek - ma wiele szlachetnych właściwości: uśmierza bóle, podnieca temperament, porusza leniwą, ciężką krew północną. Poza tym przypomina kryształ źródlanej wody, więc może dlatego niewinni Sarmaci tak ją lubią. U nas więcej zimy niż lata, więcej lodu niż słońca. A wódka to jest roztopiony lód. Każdy naród pije w tym sensie. Włoch i Francuz pije roztopione na złoto słońce, my lód. Dlatego Polak tak się prześlizguje po życiu jak na łyżwach i dlatego się tak często zatacza, bo mu ślisko. Smutek Polaka jest tak gorący, że go musi oziębić wódką, smutek innych narodów jest zimny, więc go podlewają winem. My jednak mamy tę niezaprzeczoną wyższość nad każdym narodem świata, że potrafimy pić wszystko. Pod tym względem mamy genialne zdolności. Gdyby Hiszpan wypił butelkę czystej, umarłby w mękach, a Polaka podnieci to tylko do wypicia hiszpańskiego wina. Mocny naród i ochoczy do wypicia. Trzeba bowiem umieć pić. Widok pijanego na wesoło Polaka jest krzepiący. Co za siła, panie drogi, jaka wytrzymałość i jaka otwartość! Anglik pije jak rzezimieszek, po kryjomu, nieładnie. Z tego powodu mam dla tego narodu uczciwą pogardę. Francuz pije prześlicznie, Niemiec brzydko. Jak mogło piwo zwyciężyć wspaniałą, i bohaterską moc wina? To śmieszne. Zaczyna mnie też martwić nie na żarty powolne przywykanie Francuzów do piwa. Och, to są niedobre i niebezpieczne rzeczy! Myślę o napisaniu odezwy publicznej do Francuzów, aby pili tylko wino, a piwo będzie obłożone narodową klątwą. W ręce pańskie!
- Dziękuję! Ten koniak jest rodem z piekła.
- Z piekła? Niech pan nie myśli, że wszystko, co jest rodem z piekła, jest złe. Wyjąwszy oczywiście kobiety. Myślę jednak, że i piekło samo tego nie chciało, co w imieniu jego potrafi uczynić kobieta. Ha!
- Czyż nie ma kobiet niebiańskich?
- Są, oczywiście, że są. Ileż razy diabeł przybiera postać anioła! Jest to jeden z najstarszych i najbardziej banalnych podstępów piekielnych. A propos piekła: moja żona kłania się panu, bo już odchodzi. Pan pozwoli, że poproszę ją o urlop i pożegnam ją w pańskim imieniu.
- Gdzie państwo mieszkają?
- W tym lokalu, że tak powiem: w przedsionku świątyni sztuki. Ot, tam za tą kotarą są drzwi, które prowadzą do naszych apartamentów. Są one dość skromne, bo przerobione ze składu na rupiecie, z tego powodu panuje tam zapach muzealny, choć jedynym okazem starożytnej sztuki jest tam moja dostojna małżonka.
- Proszę jej złożyć moje uszanowanie!
- Dziękuję. Pańska uprzejmość jest tak wielka, że chce uczcić potwora.
- Ależ, panie! Jakże można…
- Można, panie - odrzekł on melancholijnie - Egipcjanie mieli świętego krokodyla, a ja mam moją żonę… Za chwile wracam!
Miły człowiek pokusztykał w stronę swoich „apartamentów”.
Na sali, oddychającej ciężko wyziewami fuzlu, dymu cygar i tym zapachem tłustej ścierki, którego z podobnego lokalu nigdy nie wypłoszy najsilniejszy nawet strumień świeżego powietrza, nie było już nikogo. Rzezimieszek w straszliwym fraku obliczał w kącie przy stoliku wpływy z targu. Kazałem mu podać większą ilość alkoholu, uregulowałem z góry rachunek i poprosiłem, aby poszedł sobie do diabła, a pan dyrektor sam zgasi światła i pozamyka wejścia.
Zostałem sam. Zdawało mi się wprawdzie, że wychudzony i zielonkawy duch mojego wuja wypłynął spoza falistego pieca, zbliżył się ku mnie, długim palcem policzył butelki, po czym westchnął tak głęboko, jak duch ojca Hamleta w teatrze na prowincji.
Ale mi się tylko zdawało.
Byłem sam, a duch musiał się urodzić w butelce koniaku. Patrzyłem w stronę, skąd miał wrócić pan dyrektor. Słychać tam było niejakie wrzaski mocno podniesione i miły głos mojego współbiesiadnika.
- Rum działa! - pomyślałem wesoło.
Nagle krzyknąłem. Dyrektor siedział obok mnie przy stoliku.
- Otóż jestem! - rzekł smętnie.
Nie widziałem, żeby wychodził z drzwi, dość odległych, w ogóle nic nie widziałem.
- Jak? Skąd pan się tu wziął? - szepnąłem niemal z lękiem.
- Zjawiłem się dość szybko, co pana pewnie dziwi, gdyby pan jednak mógł być obecny przy rozmowie mojej z żoną, dziwiłby się pan, że tak powoli stamtąd wyszedłem… A propos! Jest pan człowiekiem pełnym taktu i doskonałych manier. Muszę więc pana zapytać otwarcie, czy nie budzi w panu wstrętu fakt dość smutny, że będzie pan siedział przy jednym stole z człowiekiem, który przed chwilą został spoliczkowany?
- Pan?
- Wolałbym, ażeby to mógł być ktoś inny, ale nie było innej ofiary.
- Żona? To aż tak gwałtownie? Po cóż jej pan kazał pić rum?
- Bez rumu byłoby gorzej, rum zaś odjął jej mocnym nogom pewność ruchów, a silnym jej ruchom odjął tęgość i sprężystość, tak że zostałem obrażony dość lekko, raczej na duszy, niż na ciele.
- Biedny pan jest człowiek, drogi panie…
- Pańskie współczucie wylewa na moją steraną głowę najcudowniejsze balsamy. Od stu milionów lat nie było mi tak dobrze i tak radośnie. Dziękuję panu z całego serca. Przebywam ciągle wśród takiej hołoty, że godzina, spędzona z człowiekiem tak nienagannych manier, z człowiekiem o takiej jak pan wzniosłości ducha, jest dla mnie wiekiem szczęścia.
- Niech pan pije!
- Dziękuję! Nawet to paskudztwo wydaje mi się płynem przedziwnego smaku. Uczyńmy je nieco mocniejszym!
Podniósł do ust szklankę wódki i w tej chwili, kiedy ją zbliżał do ust, stało się coś strasznego; oczy jego pozieleniały, twarz stała się szara, a ze szklanki buchnął płomień siny i jadowity. Dyrektor pić go począł z lubością i wypił do dna.
Porwałem się z krzesła. Głowa moja zmieniła się nagłe w szczotkę do czyszczenia ubrania, tak przeraźliwy strach podniósł moje włosy. Chciałem uciekać!
- Co?… co… to było?… - wyjąkałem.
- Jedni lubią zimne, drudzy gorące! - rzekł dyrektor takim głosem, jak gdyby wydobywał go z brzucha. - Co pana tak zdumiało?
- Kto pan jest, na Boga! Kto pan jest? - krzyknąłem zduszonym głosem.
Nagle lampy przygasły jak w teatrze, zrobiło się bardzo cicho a dyrektor, podniósłszy się z krzesła, rzekł z ukłonem:
- Diabeł, ale do pańskich usług…
Coś mnie schwyciło za gardło, tak że mi brakło powietrza, czułem, że oczy moje wyłażą z orbit, serce poderwało się i zaczęło się dobijać do piersi, jak uciekający z pożaru człowiek dobija się do drzwi, nogi uginały się pode mną, jakbym zapadał w bagno; o włosach już nic nie wiedziałem, we wnętrzu głowy poczułem zimno dotkliwe, strach bowiem ściął mi mózg w bryłę lodu.
Straszliwy człowiek nagle posmutniał. Zgasił oczy jak zielone latarenki, na twarz wróciły mu zwykłe kolory. Lampy zajaśniały. I zaczął mówić z melancholią:
- Otóż to! Otóż to? I pan się przestraszył, nawet pan! Jest mi niezmiernie przykro, o nie umiem panu tego wyrazić, jak bardzo mi przykro. Niechże się pan uspokoi i usiądzie…
Zbliżył się ku mnie i siłą posadził na krześle. Dusza moja uciekła jak jelonek, opasłe ciało nie było w stanie uczynić najmniejszego ruchu. Wodziłem za nim wzrokiem zdumionym, przelękłym, na pół zwariowanym. W uszach mi szumiało. Serce uspokajało się powoli widząc, że mu się żadna krzywda nie dzieje. Miałem wrażenie, że ktoś mówi do mnie z oddali, jakby przez tubę.
A on mówił:
- To są skutki straszenia dzieci diabłem. I niech mi pan powie, co we mnie jest strasznego? Taki sam jestem jak inni, trochę tylko brzydszy…
- Oczy!… - powiedziało coś we mnie, ale nie ja.
- Oczy?… Trochę mi zabłysły. A u ludzi nie widział pan błyszczących albo zielonych oczu?
- Noga… - powiedziało znów coś we mnie, bez mojego wyraźnego współudziału.
- Noga? No, cóż? Trochę nieforemna.- Trudno, drogi panie, kopyto. Wolę jednak moje diable kopyto, niż niektóre ludzkie nogi. Wie pan, co to jest podolska stopa? Otóż ja wolę moje kopyto. W każdym razie jest ono raczej końskie niż ośle, które się dzisiaj zdarza u ludzi. I cóż nadzwyczajnego w mojej nodze?
- Pan pił ogień!… - rzekłem konającym głosem.
- Gdyby pan to mógł znieść, piłby pan także w ten sam sposób. Pozwoli pan, ale nawet diabeł nie może znieść wyrobionego z kartofli przez ludzi paskudztwa w jego niezmienionej postaci. Wolę już w ognistej formie. No! no! Spokojnie, spokojnie… Nie taki diabeł straszny. Prawda?
- Prawda…
- I już się pan nie boi?
- Coraz mniej…
- Więc bez trwogi i jasno patrząc na rzeczy, widzi pan teraz, jak brzydkich sposobów od wieków używa konkurencja do pohańbienia diabła. A czarny, a ma rogi, a wściekły, a z gęby bucha mu płomień, a czyha na duszę ludzką… Panie! Ja w życiu moim nie zrobiłem nikomu nic złego. Cóż ja zresztą mogę, biedny, niezłośliwy diabeł wobec człowieka? Za to ile diabeł potrafi wycierpieć od człowieka, tego nikt by nie zliczył… Jakże tam z samopoczuciem?
- Coraz lepiej, tylko niech pan nie robi żadnych sztuk!
- Cha! cha! - zaśmiał się diabeł - mój repertuar jest mocno ograniczony. Wszystkie moje sztuki pokażę panu na żądanie. Kilka pan już widział zresztą. Napijmy się!
- Napijmy się! Z panem rozmawia się bardzo miło. Jednak bardzo mnie pan przestraszył.
- Przysięgam panu, że przestraszyłby się pan tak samo, gdyby pan nagle ujrzał anioła. Tylko, że go pan nie zobaczy. Diabeł jest to istota bliższa człowieka, bardziej ciekawa życia i bardziej towarzyska. Anioł, panie, to jest hrabia, arystokrata, stworzenie subtelne i delikatne, więc niechętnie wchodzi w ziemską atmosferę, która, prawdę powiedziawszy, brzydko pachnie. A diabeł, zdrowy cham, brat łata, dobry kompan, stary znajomy, bez fochów, bez min, bez pretensji wlezie wszędzie i wszędzie mu dobrze. Przy tym aniołowi bardzo jest trudno pokazać się wśród ludzi; musi bowiem przybrać kształt poetyczny, rzewny i nadobny, musi być młodzieńcem z pięknymi lokami, z długą laską w ręku, biało ubrany. Niech pan sobie wyobrazi pojawienie się takiej cudownie rzewnej istoty w ludzkim, szarym tłumie! A diabeł, drogi panie, tak jest podobny do człowieka, a raczej człowiek tak jest podobny do diabła, że najbystrzejsze nawet oko ich od siebie nie odróżni. Czy pan byłby się domyślił, kim jestem, gdybym panu tego nie powiedział?
- Być może, że nie… chociaż pańskie nagłe pojawienie się…
- W kinematografie robią jeszcze lepsze sztuki…
- Więc niech mi pan powie… Nie wiem, czy wolno?
- Dumny jestem z tego, że pan pyta diabła o pozwolenie i że pan tak doskonale przestrzega form. Zazwyczaj pędza się nieszczęsnego diabła jak psa. Proszę, niech pan raczy zadawać mi pytania.
- Skąd się pan tu wziął? Dlaczego tu i dlaczego w tej postaci? Przecież pan, istota potężna…
- Potężna? Och, młody, miły panie! Jakież fałszywe informacje! Co pan nazywa potęgą? To, że potrafię oczy zrobić na zielono? Albo, że piję wódkę z ogniem? Pierwszy lepszy uczciwie fachowy pijaczyna zrobi to samo. Umiem wprawdzie wiele sztuk w podobnym rodzaju, znacznie efektowniejszych, ale i na tym koniec. To są środki, drogi panie, mniej lub więcej zręczne, mniej lub więcej dowcipne sposoby…
- Do czego?
- Do utrzymania dobrego imienia firmy. Piekło jest w stanie bankructwa. Człowiek zaczyna być mądrzejszy, sprytniejszy i zręczniejszy od diabła.
- Niemożliwe!
- Niestety, ale możliwe. Tę garstkę pozornych tajemnic, których diabeł używał, aby sobie zapewnić poszanowanie i jaką taką pozycję w świecie, człowiek odgadnął już prawie zupełnie. Żaden patent nas nie chroni, drogi panie! A niech pan pomyśli, jak się piekło musiało wysilać, aby swoje sztuczki otoczyć nimbem cudowności, grozy, albo straszliwości. Trzeba było awantur z Łysą Górą, z miotłą, z czarownicami, z kozłem, z mopsem, z dwunastą godziną, z namaszczaniem się zaczarowanymi maściami, z wylatywaniem przez komin. A skutek? Skutek był taki, że jaka łaciata, stara krowa w jakiejś wsi przestała dawać mleko i trzeba było spławić czarownicę. Hajże wtedy na diabła! Czy to się panu wszystko nie wydaje dziś śmieszne? Czarownice! Każda aktorka starczy za wszystkie spalone czarownice.
- Niestety…
- Albo z tym lataniem, drogi panie. Diabeł latał na rozpostartej płachcie, latał niezręcznie, niewygodnie i w dość groteskowy sposób. Niech pan teraz pomyśli, z jaką zawiścią patrzeć musi diabeł na aeroplan. I niech się pan zastanowi, że jednak diabeł nie potrafił w przeciągu niewielu chwil oblecieć ziemi dookoła świata… A radio? Panie, człowiek jest straszliwy! Człowiek zgubi diabła, co mówię? Już go zgubił..
- Co też pan mówi?
- Mówię z goryczą, lecz mówię prawdę. Metody diabelskie człowiek udoskonalił i sprecyzował. Diabeł musi się pocić, klecić niebywałą intrygę, używać do niej dziesiątków ludzi, wysilać dowcip, aby na przykład sklecić oszczerstwo. Wtedy wpada w szał radości, że jest genialny i że potrafił dokazać tego, że jeden człowiek oczernił drugiego. Ha! Niech pan teraz weźmie do ręki byle gazetę i niech pan powie, kto lepiej potrafi, diabeł, czy człowiek, człowiek ze stu wierszami druku!
- W istocie, pan mnie zdumiewa!
- Zdumiał bym pana więcej, lecz trzeba by na to długiego czasu i niebywałej ilości wina, aby go uprzyjemnić, by panu wykazać bankructwo diabła, istoty pożytecznej i pożądanej…
- Pożytecznej? Pożądanej?
- Tak panie! Jak pewne ciałka w organizmie ludzkim, tak diabeł konieczny był w organizmie świata. Diabeł wytwarzał ruch, życie, temperament, wprowadzał życie w stan wrzenia, podniecał umysł i na nieszczęście swoje zaprawiał człowieka do walki ze wszystkim tępym, nieruchawym i bezpłodnym. Diabeł nauczył Kaina wojny, prawda! - Noego pijaństwa - prawda! - ale Greka nauczył rzeźby, a Horacego pisania wierszy o sztuce kochania. Borgiowie to były diabły, przyrządzające truciznę, ale Szekspir był też diabłem, który wiedział o człowieku więcej, niż najuczeńszy diabeł z fachu. Wolter był to diabeł straszliwy, złośliwy i dowcipny, Napoleon był to diabeł wspaniały i pyszny. To wszystko kość z kości naszej. Piekło było chmurą, ciężką i niekształtną, ponurą, brzuchatą i ciężarną, a ci ludzie to były błyskawice z tej chmury. My umieliśmy zbierać materiały, oni, wykorzystując nas i naszą głupotę, robili z tego swoje niesłychane kariery. Człowiek nas okradał zawsze z pomysłów, z idei i wynalazków. Okradał też i niebo, ukradłszy mu piorun.
- Czemu pozwalacie na to?
- Pan zapomina, że jesteśmy pod kuratelą i że nie mamy prawa jawnej reprezentacji. W lesie życia uprawiamy jedynie kłusownictwo, myśliwym zaś, polującym jawnie i precyzyjną bronią jest człowiek.
- Biedne diabły!
- Dziękuję panu za dobre słowo… To, co panu mówię, jest powiedziane z grubsza; odmalowałem panu tragedię diabła w ogólnych zarysach. Traktując rzecz dokładnie, rozpatrując ideę diabelską w jej olbrzymim rozroście, we wszystkich przejawach życia, trzeba by napisać tomy, mówić o tym przez całe lata z katedry. Zresztą cóż ja wiem? Nic. Jestem diabłem siedemdziesiątego stopnia, więc diabłem lichym i mizernym. Musi pan wiedzieć, że wszelki ezoteryzm brał stopniowanie w hierarchii wtajemniczeń z systemu naszego. Ja tedy jestem diabelskim pachołkiem, proletariuszem piekła, muszę dodać: inteligentnym proletariuszem…
- Miałem zaszczyt już to zauważyć…
- Och! jestem wzruszony… Są jednak diabły wybitne, mądre, są genialne. Ci by potrafili panu wykazać, co i ile zawdzięcza nam człowiek, najbardziej chytra istota we wszechświecie.
- Pozwoli pan jednak zapytać: pan ludzi nienawidzi?
- To za wiele powiedziane. Ja się ludzi boję, a nie bardzo kocha się tego, kogo się lęka.
- Dlaczegóż pan nosi postać ludzką? Czemu pan siedzi tutaj ze mną i żyje moim życiem?
- To konieczność, proszę pana, i to jest moja przeraźliwa tragedia. Zostałem z piekła wydalony…
- Wydalony? Z piekła? Pan żartuje! Piekło niczego nie oddaje.
- Jest to jeszcze jedna fałszywa o piekle legenda. Zostałem w istocie pozbawiony prawa zamieszkiwania w piekle. Stąd mój smutek i moja nostalgia. Wszystkiemu jest winna redukcja.
- Cha! cha! cha!
- Śmiech pański rani moje serce. Ja bynajmniej nie żartuję. W piekle nastąpiła redukcja.
- Czemu?
- W piekle są bezrobotni, proszę pana. Wytłumaczę to panu w dwóch słowach. Otóż, widzi pan, kiedy świat jako tako uprawiał cnotę, czyli jak się u was mówi, żył „po bożemu”, było u nas dość pusto. Trzeba było zdobywać ludzi, trzeba było zabiegać, robić starania, wyprawy, połowy. Diabłów wysyłano na świat jako komiwojażerów i diabli wychodzili z siódmej skóry, aby zdobyć kogoś dla pieklą. Rozumie pan?…
- Rzecz nie jest trudna do pojęcia.
- I ja, choć diabeł najniższej rangi, miałem zajęcie, nawet dużo zajęcia. Raz przez lat siedem kusiłem kasjera, aby okradł kasę. Pół roku trzeba było w tych dobrych czasach namawiać panienkę, aby się zapomniała. A dziś? Dzisiaj, drogi panie, do piekła zdąża tłum - sam, z własnej woli, obrzydliwy tłum, ludzie nowi, nieinteresujący, ze złymi manierami, pachnący źle, źle ubrani, nijacy. Po cóż tu diabeł? Co drugi człowiek nauczył się kraść, co trzeci oszukiwać, co czwarty robić najbrudniejsze interesy, a każdy gra na giełdzie. Proszę pana! Przed dziesięciu laty na lekarstwo nie znalazł pan w piekle kupca. Niech pan pójdzie i zobaczy teraz…
- Pozwoli pan, że nie pójdę - wierzę na słowo.
- Ach, tak się to tylko mówi. Pan ma jeszcze czas. Ale powiem panu rzecz dziwniejszą. Oto rarytasem w piekle był polski szewc.
- Nie może być!
- Tak jednak było. Był to naród twardy, uczciwy, pobożny i dzielny. Łatwiej było o kardynała w piekle, niż o takiego szewca.
- A dziś?
- Może pan z szewców w piekle wystawić armię. Strach, co się robi z tymi ludźmi. Za szewcami przyszli krawcy, za krawcami inni. Więc cóż ma do roboty diabeł? Nic. Chyba utrzymywać porządek u wejścia, aby się hołota zbytnio nie pchała. Nigdy piekło nie wyglądało hołotniej, niż teraz. Toteż połowę diabłów niższej kategorii diabli wzięli, to jest, chciałem powiedzieć - zwolniono i rzucono na bruk. Na bruk, to znaczy, przeniesiono nas na ziemię, gdzie jest płacz i zgrzytanie zębów. W ten sposób i ja się tu dostałem, i płaczę.
- Tak panu źle?
- Źle? Panie, ja jestem najnieszczęśliwszą istotą na ziemi.
- No, no, no!
- Nie wierzy pan? Przecie pan widzi, czym jestem i gdzie jestem! W parszywym, zabłoconym mieście i pokazuję sztuki w kabarecie.
- Widzę, ale nie rozumiem. Z pańskimi sztukami i pańską inteligencją może pan żyć jak książę w Paryżu.
- Nie, panie, nie mogę. Moje głupie szarlataństwa są dobre dla tej hołoty, trudniejsze rzeczy też tylko dla niej. W Paryżu zbytnio by się mną zainteresowano, co byłoby dla mnie niezbyt bezpieczne. Zresztą siedzą tam diabły całym tłumem, wszystko gnało do wielkich miast. Kilku znalazło miejsce w dyplomacji, wielu otworzyło knajpy i domy gry. Ja jestem skromny i nie jestem dość przygotowany do wielkiego życia. Tu wegetuję, zacisnąwszy zęby. Tu zresztą przedtem byt teren mojego działania, znam kraj i ludzi. Ryzykować nie chcę, zresztą zżarta mnie tęsknota za piekłem. Dość już i tu miałem przejść.
- To pan nie od początku w takiej poniewierce?
- Nie. Próbowałem rozmaitych zawodów. Z tym była pewna trudność, bo jak pan widzi, ta moja nieszczęsna noga bardzo mi przeszkadza; z taką nogą nie mogę być listonoszem, posłańcem, aktorem, śpiewakiem, cyklistą, żołnierzem, nie mogę być nauczycielem tańca - wiele zawodów jest dla mnie zamkniętych. Pracowałem więc na sto innych sposobów i zarobiłem trochę grosza.
- To doskonale!
- Niestety! Przystąpiłem do spółki z jednym człowiekiem i człowiek mnie okradł. Grałem potem na giełdzie i poszedłem z kwitkiem. Jestem zrujnowany i ot, jak teraz pracuję. Płakać mi się chce, ile razy wyłażę na tę estradę.
- Przepraszam pana! Pozwolę sobie, ale niech się pan nie gniewa…
- Niech pan mówi…
- Otóż z pańskim sprytem, z pańską fenomenalną zręcznością, z pańską diabelską umiejętnością znikania, mógłby pan…
- Co? śmiało! śmiało!
- Mógłby pan zrobić majątek, jaki by się panu podobało!
- W jaki sposób?
- W jaki? No!… W najprostszy… Pierwszy lepszy bank… Rozumie pan… Pierwsza z brzegu kasa… Pierwszy w ulicy
jubiler…
- Co takiego?
- Niech się pan nie gniewa, ale to przecież takie proste…
- Nie, panie! To nie jest proste. Nie gniewam się, bo to mówi człowiek. Człowiek nie wyobraża sobie, żeby nie można było i że nie należałoby skorzystać z pewnych zalet diabelskich. Ale, widzi pan, diabeł nie kradnie, choć okradają diabła. W pakcie z człowiekiem zawsze człowiek oszukiwał diabła nigdy na odwrót. Diabeł wierzył w ludzkie słowo, człowiek uważał, że nie należy go dotrzymywać. Miał łatwą ucieczkę i zawsze uciekał. Diabeł jednak przestrzega prawideł honoru. Honor nie pozwala kraść.
- Przepraszam pana bardzo…
- Ach, nie ma za co. Pan nie mógł myśleć inaczej. O diabłach nikt nigdy dobrze nie myślał. Wiele rzeczy ludzkich napełnia mnie boleścią, wiele rzeczy mnie śmieszy, wiele irytuje. Najbardziej jednak psuje mi żółć nawyk człowieka do pomiatania diabłem. Człowiek sam nie wie, po co i dlaczego sypie z gęby swoje niemądre powiedzenia o diable. Na każdym kroku może pan usłyszeć: „Idź do diabła!” - „niech cię diabli porwą!” - ,,czarci syn!” - „diabelskie nasienie”; piękna w swojej grozie góra będzie zawsze „czarcią górą”, niebezpieczna przełęcz „diabelskim przesmykiem”. Niech będzie! Jedno jest głupie, drugie, owszem, wypływa z podziwu dla diabła. Niech mi pan jednak wytłumaczy, skąd się wzięło powiedzenie „szatański uśmiech”? - albo ,,zaśmiał się jak szatan”?
- W istocie, nie wiem…
- Ja wiem. Człowiek swoje wiadomości o diable czerpie z opery. Idiota aktor, robi w niej diabła i wydobywa z brzucha rechot żabi, który nazywa się „diabelskim” śmiechem albo „piekielnym” śmiechem.
- A jakżeż śmieje się diabeł?
- Diabeł nie śmieje się nigdy. Nie ma we wszechświecie istoty badziej smutnej, nie ma nigdzie istoty bardziej zbolałej, do głębi serca smętnej niż diabeł. Dlaczego? Są to już sprawy nie do towarzyskiej rozmowy. Zostawmy to. Otóż, wracając do mojej historii, jest jeszcze jedna trudność w moim życiu: nie mam dokumentów. Jak pan to łatwo rozumie, nie jestem ochrzczony, więc nie mam metryki. Na świecie znalazłem się w gotowej postaci, w tej w jakiej mnie pan ogląda, więc nie mam żadnego osobistego dowodu.
Uśmiechnąłem się, ale nic już nie powiedziałem. Diabeł zauważył mój uśmiech i odpowiedział na jego treść.
- Sfałszować? Nic łatwiejszego, ale, jak już panu powiedziałem, mam wstręt do oszustwa. Można żyć i bez dokumentów, a rzecz prosta, że łatwiej się uda w małym mieście, gdzie na to mało zwracają uwagi, niż w wielkim, gdzie ludzie wszystkiego są ciekawi…
- W jakiż sposób - przerwałem - nie mając metryki, mógł się pan ożenić? Ślub zresztą bierze się zazwyczaj w kościele…
- Panie! Łatwiej o żonę niż o dokumenty. Toteż uroczystej ceremonii mojego ślubu nie tylko nikt nie uwiecznił w aktach, ale też nikt jej nie oglądał. Moja żona spadła mi, rzec można, z nieba… A ponieważ trudno było żądać od niebios, żeby mnie obrzucały z góry błogosławieństwem i szczęściem, toteż spadło mi z góry najsroższe z nieszczęść.
- Ach, a takie dzikie stadło nie jest oszustwem?
- Bynajmniej! Jest to uczciwy interes, tylko że bez zwyczajowej aprobaty. Czasem to właśnie ślub jest ohydnym oszustwem, bo przy ślubie składa się przysięgę, o której wie się z góry, że się jej nie dotrzyma. Zresztą w sprawach miłości, tam gdzie ona sprzęga dwoje ludzi, nie ma nigdy oszustwa. Ludzie, a ja jestem człowiekiem, nigdy nie oszukują się, kiedy się schodzą, zaczynają to robić dopiero, kiedy się zeszli.
- Pan kochał swoją - żonę?
- Jestem w głębi serca sentymentalny…
- A czy ona wie, kim pan jest?
- Nie. Nie przypuszcza, że jestem diabłem, gdyż w takim razie miałaby dla mnie trochę więcej szacunku albo czułaby przede mną trwogę.
- Nic z tego nie czuje?
- Jeżeli uporczywe uderzanie przedmiotem przyzwoicie ciężkim po głowie jest dowodem szacunku, w takim razie jestem najbardziej szanowanym mężem.
- Po cóż pan to cierpi?
- Jestem człowiekiem, panie. Diabeł się we mnie buntuje, a człowiek pokorny cierpi. Zresztą romantyczny żywot wedle ludzkich pojęć, ta osobliwa miłość, której mi ta kobieta daje dowody, miłość nieco chmurna, nieco zbyt gwałtowna i bolesna, jest moją jedyną rozrywką. Poniewierany jak człowiek, zapominam, że jestem wolnym diabłem. Cierpienie moje jest mniejsze, tęsknota moja pozwala się zagłuszyć wrzaskiem tej baby.
- Nadzwyczajne! Pan tak tęskni?
- O, tak! Jest mi tak strasznie źle, że nie śmiem panu tego powiedzieć. Nie mogę żyć w zaduchu i w bagnie, wśród złodziei i opryszków, wśród małych świństw i małych, mizernych łajdactw. Chcę umrzeć!
- Któż panu przeszkadza? Czy tak trudno o śmierć?
Biedny diabeł spojrzał smutno.
- Bez wątpienia! Łatwo, panu łatwo, wszystkim łatwo, tylko mnie trudno.
- Boi się pan?
- Co też pan, u licha, wygaduje! Ja pragnę śmierci, tak jak pan zapewne pragnie życia, bo inaczej jak przez bramę śmierci, nie mogę wrócić tam, dokąd pragnę wrócić z całej duszy, do swoich.
- Ale pana tam nie chcą…
- Zaczyna pan rozumieć sytuację. Tak, nie chcą mnie tam i nie pozwalają mi umrzeć. Kiedyś wreszcie to nastąpi, bo diabeł nie jest człowiekiem, więc nie jest zawzięty do nieskończoności, kiedyś się bracia moi ulitują nade mną i pozwolą mi stąd uciec jak z więzienia.
- Próbował pan umrzeć?
- Rzecz prosta! Myślałem wciąż, wciąż miałem nadzieję, że już jestem ułaskawiony, lub że mnie przyjmą, kiedy się u nich zjawię. Strzelałem do siebie, kula przeszła przez serce i stłukła szybę. Topiłem się, zanurzając głowę na całe godziny pod wodą i było mi tylko bardzo nudno, bo żyłem wciąż. Mój związek z tą babą nie był też tak bardzo bezmyślny; chciałem wzruszyć piekło moją męczarnią i pohańbieniem i miałem pewne widoki, że czego nie zdziała najbardziej niezawodny środek na sprowadzenie śmierci, to jednak zdziałać potrafi kobieta.
- Rozumowaniu temu niepodobna odmówić głębokiej bystrości…
- Widzi pan! Jadłem cyjankali jak cukierki; kładłem się na relsach kolejowych i tylko wykolejałem pociągi. Stąd mój smutek i moja melancholia. Chciałem się w rozpaczy odurzyć, chciałem zapaść w coś, co jest choćby półśmiercią, w szaleństwo i przeczytałem wszystko, coście w ostatnich czasach napisali…
- I nic?
- Jak pan widzi… Nic!
- Nie było mowy o wieszaniu…
- Ależ panie! Ze dwadzieścia razy, nawet wspominać nie warto. Wisiałem godzinami, potem mnie zdjęli!…
- Panie?!…
- Służę panu…
- Czy pan mnie uważa za idiotę, czy tylko za człowieka pijanego?
- Pijany jest pan w stopniu przyzwoitym, a inteligencja pańska mnie zdumiewa. Nie ośmieliłbym się zresztą kpić z człowieka, z którym piję wino. To łączy ściślej, niż cokolwiek.
- I pan mówi prawdę?
- Powiedziałem panu przecie, że nic prócz ciała nie ma we mnie ludzkiego.
Przetarłem oczy i straszliwa myśl przyszła mi do głowy.
- Drogi panie - rzekłem - nie dlatego, abym panu nie wierzył… tylko dlatego, że jest to sprawa zdumiewająca…
- Warto zobaczyć, czy tak?
- Otóż właśnie!
- Cóż pan chce, abym czynił? Ma pan rewolwer?
- Niestety…
- Truciznę?
- Prócz tej, którą pijemy, nie mam.
- Czekaj pan! Jest tu solidny hak na ścianie, a sznurek się znajdzie. Powieszę się dla pańskiej przyjemności… Widzę, że jest jeszcze butelka koniaku, niech pan pozwoli, abym czego dobrego nie zostawił na świecie…
Wpadłem w gorączkowy stan podniecenia. Ten człowiek mówił poważnie. Pił długo, potem powiada:
- Niech pan westchnie, aby mnie wreszcie diabli wzięli!…
- Jeśli to panu ma zrobić przyjemność… Co pan robi, czyś pan oszalał?
- Wieszam się!
- Ja nie pozwolę!
- Panie kochany! Jestem jako tako pijany, ale wiem, co robię. Niech pan sobie pali papierosa i patrzy. Jeśli panu będzie nudno samemu, to mnie pan zdejmie, jeśli pan zechce odejść, niech pan odejdzie. Rano żona mnie zdejmie, a ja przyjdę pana odwiedzić przed wyjazdem. Dobranoc, tymczasem.
Stałem jak sparaliżowany, patrząc, jak ten szaleniec przywiązywał sznur do haka, wylazł na krzesło, w pętlicę sznura włożył głowę, zacisnął sznur, potem nogą kopnął krzesło. Nie miałem siły, aby krzyknąć. Miałem wrażenie, że sznur ścisnął moje gardło. Co ja uczyniłem, co ja uczyniłem!
Ten biedak wyprężył się, głowę skłonił na lewo, najformalniejszy wisielec. Z ust nie schodził mu drwiący śmiech. Oczy miał zamknięte. Nie wydał żadnego głosu. Wisiał spokojnie, bo musiał już umrzeć.
Strach mnie obleciał tak lodowaty, że zadrżałem, jakbym wpadł w wodę. Czułem, jak się na mojej głowie podnoszą włosy. Chciałem krzyczeć o pomoc i nie mogłem. Po co zresztą krzyczeć? Ten straszny trefniś śmieje się już w piekle. Okropny szarlatan przypłacił swój głupi żart życiem.
Wytrzeźwiałem i trzeźwo zacząłem myśleć, że jestem winien śmierci człowieka i że ja za nią jestem odpowiedzialny. O! o! o! Widziano, że zostałem z nim sam, widziano nas pijących.
Historia zaczęła się stawać ponura.
Wobec tego tchórz wylazł z nory mojego serca. Uciekłem. Chyłkiem, przemyślnie, czujnie, aby nikt nie zauważył. Strach biegł za mną, a ja biegłem przed strachem. Wpadłem do hotelu, zacząłem składać nerwowo rzeczy. Świt szarzał na szybach. Pociąg odchodzi za parę godzin. Rozpacz, rozpacz!
Osłabły, strachem nieustannym pobity, wiłem się i szalałem. Jeszcze dwie godziny, jeszcze jedna. Już jest jasny dzień, i już znaleźli tego tragicznego idiotę, pijaka, który omamił drugiego pijaka. Za chwilę będzie u mnie policja.
Ktoś puka do drzwi.
Serce we mnie drgnęło jak nagle spłoszony w bruździe zając. Chwyciłem ręką kurczowo krawędź krzesła.
- Policja! - jęknęła we mnie dusza.
Ktoś puka powtórnie, ponieważ zaś nie odpowiedziałem - wchodzi.
Na wszystkich diabłów wszystkich piekieł! Zatoczyłem się. Oczy moje wylazły z orbit. Na czoło moje wyszedł zimny pot.
On, on - we własnej osobie stał na progu i uśmiechał się drwiąco.
- Przepraszam - rzekł smutno - ale chciałem dotrzymać obietnicy.
- To pan?
- Cóż dziwnego? Mówiłem panu, że przyjdę. Trochę mi było smutno, że pan odszedł z kompanii i lekkomyślnie zostawił pół butelki płynu. Ale to ludzkie, staram się to zrozumieć. Gdyby się pan powiesił, ja bym jednak pana samego nie zostawił… Niech się pan nie gniewa…
- Strach…
- Rozumiem, rozumiem i nie mówmy o tym. To drobiazg wobec tego, że mi się znowu nie udało. Wisiałem parę godzin, nadaremnie. Panie, ja jestem bardzo nieszczęśliwy…
Poczułem w duszy wielkie wzruszenie. Tak, to jest najnieszczęśliwszy człowiek na świecie. Z mojego wzruszenia wyskoczyła nagle myśl genialna.
- Panie kochany! - krzyknąłem. - Ma pan czas?
- Sto, dwieście milionów lat…
- Za pół godziny wyjeżdżam do stolicy, jedź pan ze mną!
- Moje nieszczęście jest wszędzie to samo. Po co?
- Czy ja wiem? W wielkim mieście zawsze łatwiej o śmierć…
- Jadę! - krzyknął dyrektor.
- A pańska żona?
- Na prowincji łatwiej o męża.
W ten sposób stał się miły, stary diabeł moim towarzyszem. Miałem do niego niepojętą słabość, lubiłem bardzo tego kulawego, mądrego biedaka. Polubili go zresztą wszyscy moi przyjaciele za uczynność, dowcip i gorzki, ale łagodny humor.
Próbował parę razy samobójstwa „wielkomiejskiego”: rzucał się z wysokości najwyższego piętra najwyższej kamienicy i tylko psa przestraszył, który uciekł, przerażony, nie umiejąc sobie zdać sprawy, skąd spadł ten człowiek, który się podniósł natychmiast, zaklął i poszedł dalej.
Miałem swoje, dobroczynne plany. Postępowałem ostrożnie, chytrze i celowo. Byłoby nudnym opowiadanie, jakimi drogami doszedłem do tego, że miły ten diabeł, wlazłszy między wrony literackie, zaczął krakać jak i one. Mój diabeł został po roku - autorem dramatycznym. Talent miał, oczywista, diabelski. Napisał świetną sztukę. Zaczął żyć z literatury. Cofnąłem mu wszystkie apanaże. W tym miejscu historia zaczyna być zajmująca: odmówiono mu talentu, zarzucono zbytnie pretensje, napuszoną mądrość, zbyt jadowity dowcip i powiedziano, że zbyt bezczelnie naśladuje Shawa. To wszystko powiedziano - mądremu diabłu, bo był - o, głupi! - Polakiem i pisał po polsku. Powieść jego odesłano do diabła. Pyszny poemat pt. „Piekło” uznano za bzdurę „fałszywie demoniczną”.
Obudziła się w nim pycha wspaniała, diabeł cierpiał. Spotykały go zniewagi dotkliwe i jadowite; wywlekano z niego wnętrzności, napawano rozpaczą. Odżywione przeze mnie diablisko chudło w oczach; posiwiał i postarzał. W jednym piśmie napisano mu, że człowiek, który zostawia ukochaną żonę na bruku, jest rzezimieszkiem nie poetą.
I oto diabeł, który połykał cyjankali jak aspirynę, nie mógł przełknąć tego, co o nim pisano. Męczył się i cierpiał. Jego diabelską szlachetność doprowadzono do spazmów.
Nikt wkrótce nie chciał wydawać jego głupich książek. Przyszedł prosić o pożyczkę - odmówiłem.
Kiedy go odwiedziłem, (mieszkał na strychu, mimo głośnego nazwiska) - - leżał w łóżku, załamany i zbolały. Triumf pierwszych powodzeń był zbyt wielki, aby rozczarowanie nie miało być straszne.
Jednej nocy przysłał po mnie.
Był to szkielet, wychudzony głodem, odarty z mięsa przez rozpacz. Dokoła leżały stosy rękopisów.
Uśmiechnął się do mnie dobrym uśmiechem.
- Dziękuję panu! - rzekł cicho. - Rozumiem teraz, jak mądrze pan pokierował całą sprawę. Ja dziś umrę… Z głodu… Że też ja, stary diabeł, nie wpadłem na to dawno, że aby umrzeć, trzeba tylko zacząć pisać książki… Och, jaki pan mądry, jaki mądry… Żeby mnie tylko w piekle przyjęli!… Bo już nie wytrzymam dłużej…
Chwycił moją rękę i tak umarł, mądrze i dobrotliwie uśmiechnięty.
Musiał umrzeć naprawdę, bo w powietrzu zrobił się nagły rwetes, jakby wiatr płakał.
A to diabli - jego bracia - płakali, widząc co się z nim stało i jak straszne męki wycierpiał diabeł, który w Polsce książki pisał.
Więc go przyjęli miłosiernie i z wielką miłością.
Dyrektor wielkiego domu towarowego (śledzie, ryż, sardynki, kawa, sago, meble gięte, bawełna, mąka, kapelusze, wino, asfalt - tylko wagonami) - otworzył ogromną żelazną kasę i spojrzał w jej wnętrze. Tak patrzy zbrodniarz w przepaść swego sumienia w godzinę przed powieszeniem, tak patrzy wędrowiec na pustyni w otchłań wyschłej do cna studni, tak patrzył Hamlet w grób świeżo wykopany. Porównania te malują należycie barwę spojrzenia nieszczęśliwego tego człowieka i określają niemal ściśle zawartość kasy. Przypominała ona dość żywo żołądek takiego bęcwała, co czyni z siebie widowisko, głodząc się przez dni trzydzieści, albo urzędnika jedenastego stopnia w trzydziestym dniu miesiąca. Natura obawia się próżni, uczyniwszy zaszczytny wyjątek dla żelaznych kas i naszych żołądków. Aby pustej rozpaczy tej opasłej kasy do zupełnego nie doprowadzić obłędu, dyrektor wielkiego domu towarowego (śledzie, ryż, sardynki, asfalt itd.) - zapełnił ją próbkami saga i pustymi pudełkami od papierosów, jakby na znak, że treść zawsze idzie z dymem, a pozostaje tylko pudło alias trumna.
Patrzył długo z rzewną melancholią w czarny brzuch kasy, po czym gwizdnął i machnął ręką, z czego najmniej bystry obserwator pojąłby przy nieznacznym wysiłku dowcipu, że człowiekowi temu jest wszystko jedno. Jest to stan ducha wcale przyjemny, przypominający wakacje lub powrót do natury w stanie zupełnej nagości. Dlatego pan dyrektor gwizdał i dlatego machał ręką. Żelazny bałwan kasy wydęty powietrzem nie zdradzał żadnych uczuć, znikąd tedy miły ten człowiek nie mógł spodziewać się współczucia; wprawdzie komornik, indywiduum wyjątkowo czułe posiadające serce, uścisnął mu dzisiaj dłoń, nieznaczną mu to jednak sprawiły ulgę, był zresztą przekonany, że ów Merkury prawa szuka w ten sposób, wielce chytry, na jego palcach. ocalałego pierścionka; byłoby to zbędne, dyrektor bowiem byłby sprzedał nie tylko pierścionek, lecz złote plomby, na nieszczęście jednak zęby miał zdrowe. Do dnia dzisiejszego miał jeszcze nadzieję, która jednak przed godziną z wielkim szlochem powiedziała mu przez telefon, że i ją też diabli wzięli. Od razu zresztą narodziła się inna, która mu z ręką na bardzo chorowitym sercu oznajmiła, że jeśli przetrzyma przez tydzień, może się cokolwiek uda zrobić „w asfalcie”, bo sago na nic, a meble gięte też psa warte (trumna jest meblem „stosowanym”). Tydzień… W jaki sposób można przetrzymać tydzień? Powiedział raz Izio Kohn do Pana Boga: „Panie Boże! U Ciebie milion lat to jedna chwileczka, a milion złotych to jeden grosz… Daj mi jeden grosz!” - A Pan Bóg mu na to: „Panie Kohn, poczekaj pan chwileczkę!” Wedle tej rachuby miał czekać pan dyrektor przez tydzień, który się mógł okazać milionem lat. Tymczasem jutro, „jutro, jutro z rannym brzaskiem”, przyjdą tacy wytrawni specjaliści, którzy wyniosą biurko, stołki, ciężarną kasę, uległy dywan i będą próbowali zabrać i ścianę mieszkania, co im się też wreszcie kiedyś uda, kiedy nabiorą wprawy. Można wzruszyć skałę, można rzewnością łez najtwardszego ocyganić Izraelitę, można nawet wzruszyć wydawcę, nikt jednak jeszcze nie wzruszył człowieka z wekslem. Próbował tego raz pomylony Jeden słowik, ale zdechł, bo od rozśpiewanego szlochu serce mu pękło. Trzeba by cudu, na to jednak trzeba być rabinem. Jakże tedy wytargować u mrocznej wieczności kilka dzionków, aby znaleźć na odmętach tę brzytwę, której by się można chwycić i zaczerpnąć powietrza? Jak powiedzieć człowiekowi z wekslem: „Chcę, ale nie mogę, podaruj mi tydzień!” - „Ha!” - odrzeknie człowiek z wekslem i ani słowa więcej. Potem wbije mu nóż w nieszczęsne osierdzie.
Pan dyrektor jęknął, a kasa, dając wreszcie znak życia, odpowiedziała mu też dudniącym jękiem. Pogładził ją za to miłośnie po brzuchu i usiadł przy biurku. Ujął pióro i nakreślił dwa słowa. Bystry czytelnik pojmie od razu, że nie był to tytuł wiersza ani początek piosenki, lecz owe dwa żałobne, krepą owite i rozpłakane słowa: Mój testament.
W kinematografie dzieje się zawsze tak, że bohater, który te słowa napisał, wyjmuje następnie z prawej szuflady biurka rewolwer, przez chwilę go ogląda, dziwnie się uśmiecha, płótno zaciemnia się, a w następnym obrazie jesteśmy już na cmentarzu. Pan dyrektor nie mógł naśladować tak doskonałego wzoru, gdyż nie miał rewolweru i jedynie sznur portiery mógł mu oddać wyborną usługę. Trudno. Wedle stawu grobla.
Zdawało mu się, że światło przygasło, kiedy czarne litery w śmiertelnym ustawiał ordynku, a przez gabinet powiał wiatr. Gazeta zaszeleściła na biurku i jak gdyby usiłowała zwiać z tego przybytku śmierci. Pokój jak gdyby ożywił się od chwili, kiedy z czeluści czarnej kasy śmierć wypełzła, jak nakrapiany wąż. Poruszyła się portiera, oczekując niecierpliwie na wisielca. Dyrektor spojrzał na nią przypadkiem, błądząc spojrzeniem, jak gdyby chcąc znaleźć dokoła siebie coś, co warto komuś zapisać w testamencie. Zdziwił się tedy cokolwiek, ujrzawszy przedmiot do niego nie należący, bo rewolwer.
Nie wiem skąd, ale w samą porę! - pomyślał z rozczuleniem.
Za rewolwerem jednak ukazała się ręka, najzupełniej mu niepotrzebna, a za ręką żywe indywiduum z gębą, która tylko przy nadzwyczajnej protekcji mogłaby wziąć nagrodę na konkursie męskiej piękności.
- Czy pan do mnie? - zapytał dyrektor uprzejmie.
- Ręce do góry! - krzyknął nadobny mąż i wyszczerzył zęby, widocznie aby pomóc rewolwerowi.
- Z przyjemnością, ale po co?
- Bo panu roztrzaskam łeb!
- Z nieba mi spadłeś, człowieku! - rzekł dyrektor wzruszonym głosem.
- Ręce do góry! Prędko!
- Mówiłem już panu, że to nie ma sensu.
Opryszek spojrzał na niego trojgiem oczu, dwojgiem osobistych, dość kaprawych, i czarnym okiem browninga, z wielkim zdumieniem.
- Czemu pan nie podnosi rąk?
- Bo to nudne i męczące. Zamknij pan okno, bo nieznośnie wieje i ktoś może pana zobaczyć. Potem proszę usiąść…
Dżentelmen spojrzał na niego jak na wariata.
- Czy pan jest urżnięty, czy fłjoł?
- Ani jedno, ani drugie.
- Ma pan broń?
- Mogę pana tylko ugryźć.
- Niech się pan nie rusza!
- Ani myślę.
- Jeśli się pan poruszy, to panu łeb rozwalę.
- Zbytek łaski, zresztą pan i tak nie wystrzeli, bo się pan boi hałasu. Chodźże pan tu bliżej, do stu diabłów.
- To jakaś podrywka! Niech pan odejdzie od biurka.
- Nigdy niczego nie odmówiłem gościowi.
- Dobrze, a teraz niech pan tyłem podejdzie do mnie.
-- Sam mnie pan do tego zmusza, że odwracam się tyłem do kogoś, co mnie raczył odwiedzić. Ach! jak mi niemiło!
Opryszek obszukał go błyskawicznie.
- A w biurku nie ma pan broni?
- Pan zechce sprawdzić, ale czy to ładnie, by człowiek tak dotkliwie nie wierzył człowiekowi?
- Dzisiaj nikomu nie można wierzyć! - rzekł opryszek zawstydzony.
Przeszukał szuflady biurka i dodał z uznaniem:
- Ale panu można. W porządku!
- Bardzo mnie to cieszy. Teraz niech pan schowa browning, gdyż ludzie wytworni nie rozmawiają z rewolwerem w ręce, niech pan usiądzie i niech mi pan zechce powiedzieć, czemu zawdzięczam tak miłe spotkanie?
- Czy pan tu jest sam?
- Nie!
Opryszek poruszył się niespokojnie.
- Kto tu jeszcze jest?
- Śmierć! - rzekł pan dyrektor wcale ponuro,
Gość przekrzywił śmiesznie głowę i spojrzał na niego podejrzliwym wzrokiem.
- Czy pan umie czytać?
- Jestem wykształcony! - rzekł opryszek.
- W takim razie niech pan przeczyta ten papier leżący na biurku.
Opryszek po chwili uczynił to, co pan dyrektor uczynił przedtem: gwizdnął i machnął ręką. Potem bolesnym ruchem włożył rewolwer do kieszeni, zbliżył się do otwartej kasy, obejrzał ją, smutno pokiwał głową i straszliwie zbolały usiadł na skórzanej kanapie.
- Wpadłem! - rzekł rzewnie.
- O jak mi przykro!
- To już trzeci raz w tym tygodniu.
- Co pan mówi! I są tacy, co wam zazdroszczą….
- Ależ pan jest na glanc! To dlatego nic się pan nie bał? Ja się więcej bałem… I pan chciał zrobić ze sobą koniec?
- Nie tylko, że chciałem, ale chcę w dalszym ciągu i dlatego bardzo cieszę się z poznania pana, gdyż mi pan pewnie nie odmówi jednej drobnej rzeczy.
Gość spojrzał na niego jak baran z nagła ogłupiały.
- Pan będzie tak dobry i pożyczy mi swego rewolweru.
- Nigdy! - krzyknął opryszek.
- Czemuż pan jest tak nieuprzejmy? Czy panu żal, że ja się zastrzelę?
- To nie, ale jak ja potem odbiorę rewolwer?
- Policja panu zwróci…
- Wypluj pan to słowo! Policja rewolwer zwróci, ale mnie nie zechce zwrócić.
- Aha! to bardzo prawdopodobne. Szkoda, wielka szkoda. Trzeba będzie się powiesić.
Opryszek podrapał się w głowę, co jest oznaką, że głowa powzięła jakieś postanowienie, lecz tylko serce jeszcze się waha.
- Bardzo mi pana żal - rzekł - chociaż pan jest burżuj… Nie ma pan innej rady?
- Nie… Ale czekaj pan! Można by zrobić mały szwindel, gdyby mi pan chciał dopomóc.
- Ja? To się nie da zrobić. Ja jestem uczciwym człowiekiem!
- Od chwili kiedy pan schował browning, nie śmiałbym temu zaprzeczyć.
- Czy to wielkie paskudztwo?
- Wcale małe. Uważa pan, sprawa jest taka: gdybym przetrzymał tydzień, może by mi się udało wybrnąć, w tym celu jednak musiałbym ułagodzić wierzycieli i okazać im, że chciałem, ale na razie nie mogłem. A czemu nie mogłem? Bo i mnie dzisiejszej nocy okradli. Jakiś drab rozpruł kasę i zabrał przygotowaną gotówkę. Wierzyciele wzruszą się i dadzą mi odetchnąć. To pańska wizyta taki we mnie urodziła pomysł. Co pan na to?
- To jest grube łajdactwo!
- Ja wiem, że pan jest na te rzeczy bardzo czuły, ale uważa pan, ja to wezmę na moje sumienie, a pan mi tylko pomoże i rozpruje kasę.
- Nigdy tego nie zrobię!
- Zrobi pan. Po co pan tu przyszedł?
- Wywłaszczyć pana.
- Byłby pan rozbił kasę?
- Tak, bo nie wiedziałbym, że jest pusta. Skląłbym pana potem i tyle, ale otwierać otwartą kasę, o której wiem, że w niej nic nie ma, to nie jest honorowa sprawa. Zawsze trzeba pracować dla idei. A tak co? Miałbym uczucie, że znieważam trupa albo się znęcam nad bezbronnym. To brzydka sprawa.
- Rozumiem pana, jednak niech pan to dla mnie zrobi. Po co ma pan odchodzić z próżnymi rękami?
- Z próżnymi jak z próżnymi, bo zabiorę panu futra.
- Futra? Pan jest zbyt łaskaw, że stary płaszcz nazywa futrem. O, tam wisi!
Opryszek wydął usta z prawdziwym niesmakiem.
- Dawno już tak nie wpadłem - rzekł ponuro.
- Widzi pan! Czyż nie lepiej przeto zarobić coś uczciwie?
- Jak to „zarobić”?
- Przecie za darmo nie będzie pan pracował. Ma pan narzędzia?
- Coś tam mam…
- Ile to będzie kosztowało?
Dżentelmen obejrzał starannie kasę jak lekarz chorego; stukał, pukał, mierzył grubość stalowej ściany, długo obliczał, patrzył w powałę, potem znów na kasę, wreszcie rzekł:
- Dwie godziny roboty. Pięćset złotych!
Dyrektor oburzył się.
- Panie, czyś pan oszalał? Za dwie godziny? Kto tyle zarabia?
- Zapytaj pan tego adwokata, co mnie niedawno bronił; pyskował przez dwie godziny i wziął tysiąc. Da pan czterysta?
- Nie dam.
- To rób pan sam. W całej Warszawie jest dwóch, trzech takich, jak ja. Udało się panu spotkać najlepszego majstra, a targuje się pan jak Żyd. Ile pan da?
- Dwieście i sam panu będę pomagał.
- Byle nie to! Fuszer nie może brać się do delikatnej roboty, bo zaraz poznają, za to szwindel; to trzeba robić precyzyjnie. Ostatnie słowo: dwieście pięćdziesiąt.
- Pan jest ciężki w interesach!
- Ale honorowy. Przecie mógłbym panu zabrać pieniądze i pójść sobie.
- A ja się wcale tego nie boję!
- Bo pan widzi, że ma pan do czynienia z uczciwym człowiekiem. Więc zgoda?
- Zgoda!
- Będzie zrobione elegancko. Potem pan wyjdzie drzwiami, a ja oknem.
- Nie złapią pana?
- Czy pan mówi do dziecka, czy do fachowca? Jazda, bo szkoda czasu! Zamknij pan tę sierotę i niech się pan przygląda, bo nigdy nie wiadomo, co się komu w życiu przyda. Ale jeden warunek: niech pan moje honorarium włoży przedtem do kasy, to mi się lepiej będzie pracowało.
- Słuszna uwaga!
Dyrektor podszedł do biurka, długo, długo szukał, po czym włożył do kasy zamkniętą kopertę.
- Wal pan! - rzekł wesoło.
Tajemniczy Dżems spojrzał na kasę jak na kochankę i począł pracować w uniesieniu. Oczy mu błyszczały, jakby natchnione i chmurne. Pieścił się swoją robotą, a kasa poddawała mu się ulegle jak rozmiłowana hurysa. Dyrektor przyglądał się z niezwykłym uznaniem i z głębokim szacunkiem dla wybornego znawstwa; wydawał czasem okrzyki podziwu, kiedy stalowa blacha darła się Jak papier.
- Cesarskie cięcie! - zawołał.
- Gotowe! - rzekł pracowity dżentelmen ocierając pot z czoła. - Robiłem zmienioną cokolwiek metodą, aby nie poznali, że to ja, zresztą mam doskonałe alibi.
- Boję się, czy pana nie skrzywdziłem - rzekł melancholijnie dyrektor. - Znalazł pan kopertę?
- Jest!
- Uczciwie pan zarobił tę drobnostkę…
Opryszek wydał głuchy jęk.
- Co to? Co to znaczy? - zakrzyknął.
- Jak to co? Honorarium…
- Przecie to nie pieniądze, to weksel!
- A cóż pan myślał, że pan dostanie gotówką? Z księżyca pan zleciał czy co? Kto dziś płaci gotówką? Jest to pierwszorzędny weksel Cyterszpila i Kanarka.
- Co ja mam z tym zrobić?
- Podpisać imieniem i nazwiskiem i puścić w ruch. Pańskie nazwisko wzmocni weksel.
Dżentelmen spojrzał na niego z bezbrzeżnym politowaniem.
- Szkoda, że pan się nie powiesił - rzekł ponuro.
- Nie dziś to jutro - odrzekł dyrektor.
Spotkaliśmy tę kobietę w jakiejś podłej salce koncertowej na bulwarze; oczy, lustrujące zbieraninę ludzką, musiały się zatrzymać na jej twarzy i musiały do niej wracać z niepokojem. Wszyscy patrzyli na tę twarz tak białą, jak najbielszy płatek papieru, i na te oczy, które nie znały innego wyrazu, jak przerażenie. Była to twarz anielskiej piękności. Kobieta nie była zbyt młoda, można było dostrzec wśród jej włosów smugi srebrne, jak nagłe słoneczne błyski na złocie. Kto ją ujrzał, wodził w tejże chwili niespokojnie oczyma naokół, badając, co mogło przerazić tę przecudną kobietę, i spotykał wzrok obecnych, równie zdziwiony jak jego. To był straszny koncert tego wieczora. Ta kobieta zaraziła wszystkich swoim nieludzkim przerażeniem oczu; widzieli ją wszyscy i wszyscy patrzyli ustawicznie na nią, jak by zamagnetyzowała całą salę. Nikt nie słuchał muzyki, nikt nie mógł słuchać. Czuliśmy to sami po sobie. Ile razy ktokolwiek z nas spojrzał na estradę, musiał w tej chwili się obejrzeć, aby widzieć te oczy przerażone.
Kobieta siedziała nieruchoma i cicha i słuchała muzyki chciwie, łaknąco; czasem jej twarz prześliczna drgnęła, a wtedy cudna kobieta przymykała powoli i jak by sennie powieki, bardzo znużone, ciężkie, jak by obciążone przepychem rzęs wspaniałych.
Patrzyliśmy w nią jak w zjawisko nieziemskie, ona nie spojrzała na nikogo; zdawało się, że nie widzi nikogo i że te dziwne oczy wszystką swoją władzę oddały na pastwę temu przerażonemu wyrazowi. Te oczy musiały być zawsze takie, gdyż ani na chwilę nie umiały spojrzeć inaczej.
Siedzący obok mnie przyjaciel mój, malarz, patrzył w nie od godziny, niespokojny i sam, zdaje się, przerażony; szeptem rozprawiał o czymś, sam ze sobą; wreszcie pochylił się ku mnie i zapytał:
- Co widzisz w tych oczach?
Nie odpowiadałem mu; chciałem spojrzeć w nie raz jeszcze; spojrzałem tedy tajemnie i patrzyłem długo, bardzo długo.
- Obłąkany strach… - rzekłem cichutko.
- Ja widzę śmierć… - odpowiedział mi zalęknionym szeptem - ta kobieta nie żyje…
Zwróciłem się ku niemu niespokojnie; był w najwyższym stopniu zdenerwowany, prawie że drżał całym ciałem; zaczął szeptać, czyniąc dłuższe, niespokojnym oddechem wypełnione pauzy, ile razy muzyka wzniosła się szumiącą głośnie falą.
- …Ona nie żyje, w tych oczach zamarło wszelakie życie… Umarła w chwili jakiegoś śmiertelnego zalęku… Kto ona jest? Kto ona jest?… Blada jest śmiertelnie… Patrz, z jakim ona wysiłkiem słucha… Mój Boże! Mój Boże!… Co ta kobieta przeszła, bo przecież z takimi oczyma człowiek się nie rodzi - z takimi umiera… Nie! takich przerażonych oczu nie ma nawet człowiek konający… Spójrz na nią!
Kobieta przechyliła w tył głowę i zdawało się, że to naprawdę jest człowiek umarły; jak człowiek znużony oparłszy się, poddaje się orzeźwiającemu wiatrowi, tak ona, jak by zmęczona śmiertelnie, czekała lecącej z estrady burzy dźwięków, chłonąc je całym swoim nieruchomym ciałem.
Przygięta cudnie, trwała w tej zastygłej marmurowej pozie; ktoś obok niej siedzący, jak by olśniony jej pięknością, usunął się nieco, jak by nie śmiał siedzieć zbyt blisko tego królewskiego piękna - patrzył tylko z nieśmiałym zachwytem.
Skończono koncert; kobieta podniosła się z krzesła i patrząc tymi dziwnie przerażonymi oczyma, szukała wyjścia. Nagle z tłumu wysunął się człowiek, któregośmy nie zauważyli, podszedł ku niej z ukłonem i podał jej rękę. Nawet nie spojrzała na niego.
Przyjaciel mój, malarz, przystanął zdumiony.
- Znam go! - szepnął mi cicho - to lekarz…
A więc kobieta była chora… Tak, przez te straszne oczy przeglądała choroba, bo przecież zdrowie się nie trwoży; musiała to być jednakże choroba dziwna.
Kobieta szła powoli, przed siebie tylko patrząc, wiedziona pod rękę przez lekarza; wiódł ją ostrożnie, podtrzymując na każdym stopniu schodów. Tłum rozstępował się szybko, jak by z szacunkiem i jak by litośnie, zdumiony równocześnie tą pięknością posągową i widokiem tej anielskiej twarzy, w którą ktoś Wprawił przez straszną pomyłkę oczy obłąkanego człowieka.
Szliśmy za nią; po co i dlaczego, nikt z nas nie Wiedział; wiodła nas jakaś podniecona ciekawość, zresztą nie można się było łatwo oderwać od tego widoku; miałem wrażenie, że człowiek uciekający przed niebezpieczeństwem zatrzymałby się na jej widok, gdyby mu nagle stanęła przed jego oczyma.
Wyszli na bulwar; u bramy koncertowej sali czekał lokaj z okryciem, na bulwarze stał automobil. Lekarz szepnął coś szybko lokajowi, który się skłonił nisko; kobieta nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Po chwili lokaj odjechał w automobilu, ona zaś, zawsze z lekarzem pod rękę, skierowała się w jedną z ulic bocznych. Była godzina dość późna, ulice paryskie dość puste. Stąpaliśmy za nimi w pewnej odległości, milcząc, gdyż każdy jeszcze widział te oczy zalęknione i szukał w myślach ich tajemnicy.
Oni szli również bez słowa, ona bezwolnie, nie patrząc na nic, przed siebie jedynie. Szli najwidoczniej w stronę montmartrowskiego wzgórza, mrugającego nad zalanym nocą bagnem Paryża wesoło ślepiami czerwonych latarń, wywieszonych nad drzwiami dziesiątków nigdy nie śpiących lokalów. Wiosna rozparła się na tym bulwarze szumnym i głośnym, radując się. W cieniu każdego drzewa całowały się pary, nie wiedząc o niczym; czasem spoza nagle otwartych drzwi wspaniałej szynkowni zdołało się wymknąć kilka dźwięków orkiestry i wpadłszy na bulwar, szalało przez chwilę.
Oni szli powoli pod górę, nie wypowiedziawszy dotąd ani słowa - my za nimi, wstydząc się szpiegującej ciekawości własnej. Lecz te oczy, te oczy… Zdawało mi się, że tej nocy usnąć bym nie potrafił…
Z każdą chwilą byliśmy coraz więcej zdumieni; nie wiedzieliśmy, kim jest ta kobieta - pewnie nieszczęśliwa chora, lecz po cóż w takim razie idą tutaj, na to wzgórze, które jest cmentarzem wprawdzie, ale tylko dla zdrowych trupów? Dokąd idą i po co? Zdumienie nasze było jeszcze większe, kiedyśmy spostrzegli, że ta dziwna para zmierza do jednego z najhałaśłiwszych z montmartrowskich przybytków; u drzwi stał już widziany przez nas niedawno automobil i lokaj zgięty w ukłonie.
Tutaj?
Weszliśmy za nimi po chwili. Blada kobieta siedziała przy stoliku i patrzyła na rozigraną salę swymi przerażonymi oczyma; przy niej siedział jej towarzysz.
Światła zdawały się przygasać, tak obłąkanie wył wytworny tłum w tej sali od czasu do czasu, chcąc okazać swoją radość; na środku tańczyły, przeraźliwe wykonując ruchy, dwa zdyszane dziewczątka, ledwo rozkwitłe; orkiestra w haniebnie czerwonych frakach odchodziła od przytomności, zalewając się potopem swojej muzyki; pijacki wrzask rósł z każdą chwilą, coraz bardziej podniecony sam sobą.
Ona siedziała obojętna na wszystko, wiecznie blada i tak samo dziwnie patrząca; postawiono przed nimi butelkę szampańskiego wina, którego żadne z nich nie tknęło.
Nikt tu na nich nie zwracał uwagi; czasem tylko człowiek jakiś podniecony, starający się z trudem przedostać z jednego rogu sali w drugi, głośniej ryczący - przechodząc obok nich, przystawał na chwilę, zdumiony; potem, jak by czarne widmo ujrzał, otrząsał się i szedł dalej; czasem kokota, benzyną zalatująca, przyjrzała się ciekawie i szepnęła coś złośliwie do zasypiającego indywiduum, które resztką świadomości czuwało nad portfelem.
Patrzyliśmy na tę bladą kobietę już nie z litością, ale i rozczuleniem; widziałem jak po towarzyszu moim od czasu do czasu przebiegł dreszcz. Nie odrywał od niej wzroku. Rzekł wreszcie:
- Pijmy!
Piliśmy chciwie, jak by nas trawiła gorączka; żaden z nas nie widział nic, tylko ją jedną, to pyszne, śmiertelne widmo, zastygłe w nieludzkim przerażeniu.
- Ja wiem, po co ona tu przychodzi - szepnął mi malarz - ja wiem… Ona się boi nocy i siebie.
- Nocy i siebie?
- Tak… W jej oczach jest wieczysty strach, więc musi widzieć zawsze światło, aby się z mroku nie wyprzędło to, co ją trwoży… Musi widzieć ludzi i światło… Ta kobieta widziała śmierć i czuła na twarzy jej oddech… Albo jeszcze coś okropniejszego…
- Co jest okropniejsze nad śmierć? - spytałem cicho.
- Nad śmierć? - Wszystko! Ona się chyba śmierci nie boi; człowiek, który by się bał śmierci, a w oczach miał to przerażenie, które ona ma, zabiłby się dawno… Nie zniósłby tego lęku, mając furtkę otwartą… A ona się nie zabije, bo zdaje się, że już nie ma w sobie nic żywego.
W tej chwili miałem wrażenie, żeśmy stanęli nad trupem i mówimy o śmierci.
- Och! - wstrząsnął się malarz.
Piliśmy coraz więcej, nie wiem, z żalu nad tą bladą, cudną kobietą, czy też jakiś nieokreślony niepokój suszył nam wargi. Wrzawa oszołomiła nas do reszty; nie wiedział z nas żaden, co się dzieje poza ścianami; tam pewnie świt złoty spływał ze wzgórz lesistych ku Sekwanie i mącił jej żółte wody, płynące ku morzu i nadaremnie zwalniające biegu w obrębie straszliwego miasta, jak by jak najdłużej płynąć przez nie chciały; pewnie już usnęło święte wzgórze, zmęczone rozkoszą wiosenną, znużone piosenką i marzeniem, albo już zbudziwszy się z krótkiego snu, śpiewa najmilsza montmartrowska czereda, chór obłoconego złotem swym Paryża.
Oddech zaparłem w piersi…
Spotkałem jej dziwne oczy…
Po raz pierwszy obejrzała się po sali, zatrzymując się wzrokiem tu i ówdzie.
Spotkała oczy nasze i drgnęła tak samo, jak my. A myśmy, widząc wreszcie na wprost siebie te źrenice tajemne, wpiliśmy się w nie obłąkanym pragnieniem dobycia z nich tego, co w nich było. Uczułem zawrót głowy… Teraz dojrzę… Patrzy w moje oczy bez drgnienia…
Na Boga! Nie widzę jej ani jej twarzy śmiertelnie bladej: widzę tylko ogromne, przeogromne oczy, rozgorzałe strachem, zalęknione, jak by zmartwiałe w przerażeniu; zdaje mi się przez chwilę, że nie ma nic naokół, że jest ciemno i strasznie, a wszystką przestrzeń przede mną wypełniły te oczy… te oczy…
Wpiłem palce w ramię siedzącego przy mnie malarza i ściskałem je kurczowo… Czułem, że on drży na całym ciele… Ja się bałem…
- Te oczy… Te straszne oczy…
Zdawało mi się, że za ich szkliwem, które darłem wzrokiem ostrym jak nóż, mieszka strach… Jeśli zerwę tę powłokę szklistą, stanie się coś strasznego; ujrzę tajemnicę człowieka, który ją ukrył na samym dnie serca i łękiem się zdradza.
Czułem, że jeśli z tym samym strasznym wysiłkiem będę patrzył dłużej - omdleję… Patrzę jednak i mam wrażenie, że mi powieki mdleją, a oczy krew zalewa. Jeszcze chwilę, jeszcze chwilę!…
Boże żywy!
Błysnął purpurowy strumień krwi… Widmo… I strach… Śmiertelny strach…
Powieki z długimi rzęsami zapadły w tej chwili na jej przerażone oczy, jak zasłona, która scenę śmiertelną zakryła.
Po com ja patrzył w te oczy… po co?!
Może to był opar z wina, który się przed mymi uniósł oczyma - nie wiem; lecz to, co się z niego wyprzędło, było straszne i niepojęte. Może to była opowieść wygrana przez szum krwi w głowie rozgorączkowanej - nie wiem. Ja przysiąc mogę, żem to widział w jej oczach, których obym nie ujrzał po raz drugi w życiu… Te oczy były obłąkane… A oto jest ich opowieść:
Miała lat dwadzieścia i najpiękniejsze oczy w całym Paryżu; czytywała romanse i wiersze, poza tym kochała się w poecie. Był to człowiek młody i znał życie tylko z tej strony, z której świeci na nie słońce. Poeta całował jej przedziwne oczy długo, aż jednego dnia rzekł jej ojciec:
- Powiedz temu panu, że jeszcze przez dwa dni może oczekiwać ciebie na ulicy za węgłem domu. Jeśli go spotkam na trzeci dzień, obiję go jak psa.
Ojciec jej miał minę dyplomaty i wyszarzany tużurek, na którego klapie widniała zatłuszczona wstążeczka orderu. Zdaje się, że sprowadzał młodym bogatym ludziom dziewczęta i grywał oszukańczo w karty.
Kiedy jej to powiedział, wpadła w rozpacz; do oczu nabiegły jej łzy; oblewając nimi każde słowo, mówiła:
- Czy ojciec wie o nim?
Ojciec z miną dyplomaty zaśmiał się chytrze.
- Wiem, żeś była z ‘nim przedwczoraj, i wiem, że on tu był wczoraj. Wiem także, że go już więcej nie ujrzę, tak samo, jak i ty…
- Czemu?
- Bo mnie się to nie podoba. Czy wystarczy?
A jeśli nie wystarczy, przywiążę do łóżka jak dzikie zwierzę… Tego zaś chłystka ze schodów zrzucę. Dość… Jeśli mi zaczniesz mówić o tym, jak bardzo ty jego kochasz, a jak bardzo on ciebie, wtedy za siebie nie ręczę… Za dwa dni pójdziesz za mąż…
- Jezus, Maria!
Stary łotr nie wzruszył się bynajmniej.
- Za dwa dni przyjdzie tu młody człowiek, który cię kocha… Ręczę słowem uczciwości, że na śmierć jest w tobie zakochany, gdybym bowiem nie był przekonany o tym, nie oddawałbym mu dziecka.
I zaśmiał się.
Słuchała zalękniona nie śmiejąc odetchnąć. Krew jej szumiała w głowie, jak po uderzeniu. Uczyniła ruch jakiś rozpaczliwy.
- Dość! - krzyknął. - Jest bogaty i kocha cię. Rzecz jest załatwiona i umówiona… A jeśli masz do tego pana zza węgła domu jakie ostatnie zlecenia, mnie je powierz… Ja mu wytłumaczę, he! he! Zdaje się, że to dobry chłopak i rzecz zrozumie. Pewnie chce twojego szczęścia, więc sam cię będzie namawiał… Szczęście właśnie idzie do ciebie… Ja ci je wynalazłem… Za dwa dni pójdziesz za mąż… On cię widział i rozkochał się na śmierć… O czymś lepszym marzyć nie mogłem… Dość! Oknem nie wyskoczysz, ani się nie strujesz, to głupie… On ma zamek i ogromne dochody…
I oto niewiasta z przecudnymi oczyma wyszła za mąż. Nie widziała nic przez łzy; dojrzała tylko, że mąż Jej ma twarz jastrzębią i drapieżną. Oczy jego były wieczyście zalane krwią; były to ślepia gnuśnego zwierza, który z trudem podnosi ciężkie powieki. Ten człowiek pił nadmiernie. Wlókł się powoli z łbem wtulonym w barki. Dotknął jej ogromnymi rękoma, zawieszając jakąś cenną kolię na jej białej szyi. Drgnęła, przerażona śmiertelnie. Mąż spojrzał na nią zdumiony, potem gwałtownie szarpnął kolię… Kamienie rozsypały się po podłodze.
- Oswoisz się! - rzekł i odszedł.
Płakała cicho całymi nocami, nie odważając się płakać głośno; bała się tego człowieka i leniwego spojrzenia jego załzawionych krwią oczu. Wpadała w omdlenie, kiedy ją pieścił, półpijany. Darł na niej suknie, szukając lubieżnie ciała. Padała mu wtedy w ramiona nieżywa; czuła na ciele dotknięcie jego strasznych, wilgotnych, zaślinionych warg i łkała tym cichym, ukrytym gdzieś wewnątrz łkaniem człowieka płaczącego przez sen.
Jednego dnia, kiedy się przywlókł i zaczął szukać jej ust, krzyknęła przeraźliwie i chciała uciec; wtedy on, zatoczywszy się, chwycił ją za włosy, targnął i siłą przyciągnął ku sobie, omdlałą.
- Zbyt drogo cię zapłaciłem - rzekł - nie uciekniesz!
Pilnowano jej ze wszystkich stron i czuwano nad każdym jej ruchem; nigdy nie była sama. Bała się własnych łez i własnych snów. I zaczęła konać powoli… Raz kiedy leżała bezsilna, usłyszała piosenkę pod oknami… Rzuciła się ku oknu jak oszalała, szybko zaczęła zdejmować pierścionki z palców i rzucać je grajkowi, który w okna jej patrzył. Za chwilę piosenka urwała się nagle. Ktoś obił grajka i odegnał. Potem ją wywieziono…
Powóz dudniąc wjechał pod sklepienie murowanej bramy. Z mroku wieczora wylazły kontury starego zamku, ciche i surowe. Miała wrażenie, że ją „skazaną” uwożą do więzienia.
On był przy niej, dziwnie rozmowny. Patrzył na nią ze straszliwą jakąś czułością, jak by zdumiony i uradowany jej pięknością. Śledził jej oczy, czekając, jakie wrażenie wywrze na niej nowa siedziba.
- Ten zamek jest twój!… - rzekł.
A ona czym prędzej przymknęła oczy.
Cisza, mieszkająca w wysokich sklepionych pokojach, podniosła się niechętnie ze snu, który jej zmącono, i poczołgała się w zakątki.
Kobieta z cudnymi oczyma patrzyła obojętnie na bogactwo komnat usłanych miękko i bogato. Nagle przebiegł po niej dreszcz radości. Olbrzymi, biały chart, śpiący na poduszkach, podniósł się ociężale, podszedł ku niej i łasić się począł, patrząc jej w oczy. Ujęła w drobne dłonie wysmukły psi łeb i przytuliła doń śliczną swą twarz. W tejże samej chwili on wszedł do pokoju, patrzył przez chwilę, a potem nagle przystąpił i z całej siły kopnął psa. Bolesny skowyt pobiegł echem przez pokoje.
- Czy ten pies milszy ode mnie? - rzekł.
Chciała mu w twarz plunąć i nie mogła; dreszcz nią tylko wstrząsnął. Spojrzała na tego człowieka z taką straszliwą pogardą, że się odwrócił powoli i ze złością.
Nie miała siły na nienawiść, zresztą ten człowiek nie był wart nienawiści.
Wytężyła wszystkie siły, aby żyć, nie żyjąc, nie widzieć niczego i niczego nie słyszeć.
- Kiedyś skonać muszę… - myślała.
Myślała gorączkowo o wszystkim, aby nie myśleć tylko o nim i o ojcu. Patrzyła w jego twarz i nie widziała jej, jak by jej oczy, wiecznie łzami zasnute, patrzyły przez opar i mgłę.
Kiedy z daleka usłyszała jego podniesiony głos, bladła w jednej chwili i tuliła się do byle czego, jak przerażone dziecko. W głowie czuła zamęt, na ustach spiekę. Ogarniała ją choroba lęku; chodziła jak by w wieczystej gorączce, snując się jak cudowna mara, jak jakiś duch królewny zaklętej, pokutującej w starym zamku.
Nie pragnęła niczego; zapomniała własnych pragnień i własnych tęsknot. Godziny mijały, a ona, siedząc w starym, rzeźbionym fotelu, wodziła oczyma za złotą smugą słonecznego błysku, który kaskadą złocistą wpadł przez romańskie okno i wędrował po ścianach, polerując stare, zardzewiałe tarcze i ostrząc groty włóczni rozwieszonych na murze.
Oddychała ciężko, jak by zmęczona tą powolną wędrówką za słonecznym błyskiem. Kiedy złocista żmija słoneczna poczynała barwie się krwią na znak odejścia w chwili zachodu, lęk ją przejmował. Bała się nocy jak śmierci. Pod wieczór zjawiał się - on. Wracał z lasu czy z pola, zły i milczący. Potem pił, Czasem chwytał go obłęd i wtedy w śmiertelnym przerażeniu czekała tej chwili, kiedy ją sobie przypomni i oślizgłymi rękoma pocznie szukać jej piersi…
Wszystka krew uciekła jej z twarzy w oczekiwaniu na tę chwilę śmiertelnej męki. Zaciskała zęby i odchodziła od zmysłów… A potem się modliła - o śmierć swoją albo jego.
Tępy ból szukał co dnia najczulszego miejsca w jej duszy, potem wpijał się w nie zadzierżystym ostrzem i szarpał powoli, długo, nieskończenie. Wypaliło się w niej wszystko jak w ognisku, które dogasa niesycone. Oto trup z cudną twarzą, kląć nawet nie umiejąc, bezsilny i bezwolny nie czekał już na nic, albowiem nic już przyjść nie mogło…
Jednego dnia on wyjechał; patrzył na nią długo i nieufnie, mrucząc coś sam do siebie; pożegnał ją opryskliwie i odjechał.
Było jej to obojętne, było jej wszystko jedno, a jednak poczuła ulgę nie w sercu, lecz - w powietrzu; zdawało się jej, że zamek cały, jak by skulony dotąd i przerażony, odetchnął głęboko i wolno. Po raz pierwszy podeszła do ogromnego okna i otworzyła je na oścież. Była już noc i księżyc, miejsce sobie czyniąc gwałtownie wśród chmur jak ktoś dostojny, co niecierpliwie przez tłum się przedziera, biegł szybko ku górze, jak by się bał opóźnić, wiedząc, że w czasie oznaczonym ma stanąć ponad wierzchami starych buków, co rosły gromadą pod murami zamku.
Patrzyła jak na dziwo na tę rzeszę wyniosłych drzew.
Szemrały leniwo i bez troski; nagle powiew jakiś wpadł między gałęzie, jak ktoś, kto straszną nowinę przynosi; uciszyły się stare drzewa, jak tłum nasłuchujący wieści. Powiew trzepotał się wśród liści, biegał niespokojnie w tę i ową stronę, jak by ostrzegał i groził, i płakał lękliwie, to znów jak by prosił gromadę olbrzymów, która potężne garby pni zaparła w ziemię, a konarami się splotła.
Zaszemrało w tejże chwili potężne morze gałęzi i zaszumiało nagle, krótko i donośnie.
- Wichr idzie! - świsnęły ostrym szmerem karły drzewne, przytulone do stalowych pni buków, i podały ostrzeżenie dalej, i dalej, tuląc się do siebie z lękiem.
A buki potężne zwarły się, zaiste, silniej i splotły się mocniej koronami, jak by czekając. Gdzieś z daleka szedł wichr, dudniąc jak tabun nieokiełznany, rwący z kopyta. Rozpędził się gdzieś na górskim stoku i biegł, wróg śmiertelny, na zagładę omszałych olbrzymów. Odbił się tumanem od ziemi, łapy przed siebie wyciągnął i walił, dyszący, zły i wściekły. A kiedy był już blisko, świsnął przeraźliwie, zahuczał diabelskim śmiechem i runął. Wsparły się drzewa i ugięły z bólem korony. A wichr tysiącem łap kosmatych za konary je chwycił i mocować się począł, chcąc pnie ruszyć z ziemi; połamał tysiące gałązek, strzepnął rozwścieklony tysiące liści i drgał złością, chcąc skręcić potężne ramię konaru. Wtem huk ogromny wstrząsnął się strasznie, zaszumiał i zaśpiewał grzmotem; przeraził się wichr i odpadł, jak zwierz marny, co się na lwa porwał. Jak pies skomlący, co ogon pod siebie schowawszy ucieka, tak wichr pohańbiony i bezsilny uciekał w pole, rwąc chwasty w bezsilnej wściekłości. Ryknęły za nim śmiechem buki olbrzymie i dysząc, i szemrząc radośnie, opowiadać sobie poczęły o bitwie, jak żołnierze zwycięscy, co obronili zamek.
W zamku była śmiertelna cisza. Czasem tylko gałąź pobliskiego drzewa uderzyła niespokojnie o szybę, czasem szmer jakiś się ozwał.
W tejże chwili niewiasta z cudnymi oczyma drgnęła i poczęła nasłuchiwać. Zdawało się jej, że mimo szumu wichru, hulającego w konarach drzew, słyszy nad sobą jakieś kroki. Wstrzymała oddech w piersi… Tak… Słyszy… Słyszy najwyraźniej, jak ktoś stąpa miarowo, ciężko i głucho.
Serce w niej zamarło. Wiedziała, że na górze jest jeszcze komnata, będąca częścią wieży zamkowej, lecz nie była tam nigdy.
Kroki słychać jak by w oddali, jednakże słychać wyraźnie. Ktoś stąpa bardzo powoli, jak by przemierzał komnatę wszerz i wzdłuż, nie śpiesząc się; odgłos raz się przybliża, raz oddala. Komnata musi być obszerna, bo ten ktoś, tak beznadziejnie chodzący, od czasu do czasu jest daleko od niej albo przystanął w wędrówce. Nie… Nie przystanął, tylko wraca z odległego kąta.
Pot jej wyszedł na czoło. Zaczęła myśleć bezładnie i szybko; służby tam nie ma, gdyż cała służba już śni w oddalonych pokojach. Nie jest to złodziej, rzecz prosta, bo ani się nie spieszy, ani się nie ukrywa.
Serce w niej nagle bić zaczęło… W jednej chwili odszedł ją wszelki strach; nie wiedziała dlaczego, lecz czuła że się zupełnie nie obawia. Była śmiertelnie blada, lecz spokojna… Powoli, nie spiesząc się, zapaliła świece i szeptem przywołała charta. Wiedziała, że z korytarza obok wiodą na górę schody; szła ku nim, wiodąc charta na obroży. Mrok się poderwał z kamiennych schodów i biegł coraz wyżej: niewiasta stąpała po nich. Nie czuła nic, tylko jakąś okropną, straszną ciekawość ujrzenia człowieka. Rozchyliła usta i patrzyła przed siebie z wysiłkiem. Chart, przed nią biegnący, zatrzymał się u szczytu schodów; kiedy tam doszła, napotkała drzwi, ciężkie, dębowe, rzeźbami zdobione drzwi. Przyłożyła ucho do drzwi nasłuchując…
Kroki umilkły…
Straszna cisza dzwoniła naokół przeciągłym, smętnym, cichym, nieskończonym jękiem. Chart węszył niespokojnie i drżał całym ciałem.
Ją nagle dreszcz przeszedł… Zebrała wszystkie siły i pchnęła drzwi…
Zamknięte… Klucz był w zamku, więc z trudem przekręciła klucz; podniosła wysoko kandelabr, oczy szeroko otwarła i weszła.
- Jezu! - krzyknęła cicho…
Naprzeciwko niej, w oddali stał człowiek.
Oparła się bezsilnie o odrzwia, na pół omdlała, i patrzyła przerażonym wzrokiem.
W tej komnacie nie było nikogo żywego, a jednak ktoś na nią patrzył…
W tej komnacie nie było żywego człowieka, a jednak słyszała kroki…
Chart się przytulił do jej nóg i skomlał przerażony.
Przecież tam stał człowiek!…
Czuła na sobie jakiś wzrok i nie mogła po raz drugi podnieść oczu. Dyszała ciężko i słyszała łomot swego przerażonego serca.
Nagle, jak by ktoś drugi w niej był i jak by ten ktoś za nią mówił, rzekła głośno:
- Kto tu!?!
Nikt nie odpowiedział.
Była jak w obłędzie; więc z obłędną odwagą podniosła wreszcie oczy i spotkała oczy - jego. Ktoś patrzył w nią natarczywie. Nie widziała nic, tylko oczy, patrzące jak by z bolesnym wysiłkiem.
- Kto… Kto tu??
Nikt nie odpowiedział.
Czuła, że ma mgłę na oczach, więc ją zaczęła przedzierać źrenicami, jak szponem; i kiedy spojrzała po raz trzeci, zrozumiała, że patrzy na nią - obraz. Przetarła oczy ręką i przybliżyła światło.
Tak, to był obraz.
W tejże chwili jednakże ogarnęło ją przerażenie. Jeśli to był obraz, w takim razie musi tu być gdzieś ukryty ten, który ją tu zwabił odgłosem swoich głuchych kroków. Rozejrzała się powoli. Nie ma nikogo. Z komnaty tej nie było innego wyjścia, prócz tych drzwi, którymi ona weszła, a te były zamknięte od zewnątrz. Okna były szczelnie zamknięte i widocznie dawno nie otwierane; ukryć się tu nie mógł nikt, gdyż nie było żadnego zagłębienia i żadnego wielkiego sprzętu. Nagie ściany świeciły pustką.
A jednak chart skomlił wciąż niespokojnie i węszył, jej zaś nie opuszczało przerażenie. Zapaliła świece stojące na marmurowym stole, potem zaczęła przeszukiwać wszystkie kąty. Chart biegał za nią wciąż niespokojny.
Było cicho i pusto.
- To było przywidzenie… - pomyślała i podniosła świece, aby ujrzeć obraz. Cofnęła się, blada jak trup… Te oczy… te oczy… Był to obraz olbrzymi, sięgaiacy od podłogi niemal do sufitu, w stare, pożółkłe oprawiony ramy. Na obrazie był człowiek, który w nią patrzył uporczywie… Tak, to on patrzył… Oparty o marmurową kolumnę, młody, przedziwnej piękności człowiek, stał w pozie niedbałej; jedną ręką trzymał na smyczy prześlicznego białego charta, a drugą oparł na sadzonej rubinami głowni sztyletu, upiętego u pasa. Twarz miał bladą i rozchylone usta; rozgorzałe oczy, czarne jak karbunkuły, patrzyły z obrazu. Zaklęty w pozie tej przez mistrzowskiego malarza, stał cudny młodzieniec tak, jak by dopiero przed chwilą, zmęczony przytrzymywaniem wyrywającego się charta, przystanął pod marmurową kolumną. Stał i patrzył.
Niewiasta z cudnymi oczyma znieruchomiała na widok tego przedziwnego obrazu.
Zapomniała o wszystkim, patrząc na tę twarz bladą i rozumną, na usta zacięte dumnie. Usta jej poczęły się rozchylać w zachwyceniu; zdawało się jej, że ten malowany książę przechylił głowę, jak by łaskawie, jak by chciał dać znak niemy, że i on patrzy na nią z zachwytem.
Przysunęła stary, wypłowiały fotel naprzeciwko obrazu i zapadłszy weń, patrzyła; oczy jego, jak węgiel czarne i jak by żywe, trzymały, ją na uwięzi. A kiedy przymknęła oczy, zdawało się jej, że się on nad nią pochylił, opuściwszy stare płótno; podniecona, miała wrażenie, że jej włosy muska oddech gorący i przyśpieszony; więc w upojeniu, głowę w tył pochyliwszy, na twardą poręcz fotela, dysząca z pragnienia, podawała mu usta, aby ich dotknął.
Rozkosz nieludzka spłynęła w jej krew.
Westchnęła głęboko i szeptem cichutkim wzywała go:
- Książę!… mój książę!…
Chart jej warknął w tej chwili, skomląc żałośnie, tulił się do jej kolan.
Zbudzona z dziwnego snu, otwarła oczy i spojrzała na obraz; okrzyk zdumionego przestrachu, nieludzki okrzyk szczęśliwego zdumienia, urwany w połowie, pobiegł echem po zamczysku. Oczy przetarła rękoma. Oto zdawało się jej, nie! tonie było przywidzenie! - widziała najwyraźniej, jak cudny młodzieniec, chwyciwszy się jedną ręką złoconej ramy obrazu, jak ktoś, kto się za okno wychyla, wychylił się tułowiem z płótna ku niej i patrzył na nią, jak kochanek patrzący z miłością na kochankę śpiącą i dech wstrzymuje w trwodze, aby jej nie zbudził oddechem.
Krzyknęła i zjawisko znikło. Młodzieniec stał na obrazie z ręką opartą na głowni sztyletu sadzonej rubinami.
Świt począł malować sinym kolorem sadzone w ołowiu szyby, aby się w nich za chwilę mogło przeglądnąć słońce; dopalały się świece, trzepocąc się niespokojnie płomykami, przerażone wstawaniem dnia; dotkliwy chłód poranka przyłożył odmrożone swoje ręce na jej skroniach rozpalonych i gorejących. Podniosła się z trudem z fotelu, drżąc z zimna, nieprzytomna prawie. Słaniając się, podeszła do portretu i nie wiedząc sama, co czyni, wzniosła się na palcach i dotknęła ustami jego ust. W tej chwili myśl jej zmąciło szaleństwo: ten człowiek miał gorące usta. Obłąkane, szczęśliwe przerażenie padło na jej duszę, jak mglisty opar. Wpiła palce w pukle swoich włosów i rwała je, jak człowiek obłąkany; wpatrzona w straszliwy obraz, słaniając się i zataczając, ostatnim wysiłkiem uciekała z tej zaczarowanej komnaty; ani na chwilę nie mogła oderwać wzroku od jego oczu, które chyba siny świt malujący wszystko niewyraźnym konturem zabarwił śmiertelnym smutkiem, gdyż w tej chwili patrzył na nią oczyma, pełnymi tęsknoty i żalu, jak by pełnymi łez.
Przerażenie ujęło ją pod ręce i zawiodło w dolne pokoje. Upadła na łóżko wyczerpana, nieprzytomna i w gorączce. Zdawało się jej, że on stoi przy niej i dłonią zimną czoło jej gładzi i włosy znad czoła odgarnia; dreszcz nią wstrząsnął, z piersi wyrywał się cichy jęk bardzo chorego człowieka.
- Książę! - szeptała przez sen - mój książę!
Przez sen słyszała ponad głową kroki miarowe i głuche. Kiedy się obudziła, czuła, że oczy jej w głąb zapadły i że w nich wije się ból jak czerw. Ręce jej drżały niepokojem, w mózgu czuła zamęt, jak by ją po ciężkiej chorobie uśpiło powietrze.
Mąż wrócił po południu; oto po raz pierwszy czekała na niego niecierpliwie. Przyjechał zły i milczący; kiedy jednak ujrzał, że szuka jego wzroku, zaniepokoił się. Nie czyniła tego nigdy; rozmawiając z nim, błądziła wzrokiem mimo jego głowy, dziś zaś patrzyła mu w oczy natarczywie.
- Czego chcesz? - spytał wreszcie.
Rzekła cicho:
- Chciałam cię spytać…
- O co? Gdzie byłem? Czy mam kochankę?
Po twarzy jej przebiegł dreszcz; zacięła usta i zamilkła.
- Więc o co ci idzie?
- O nic… o nic…
Spojrzał na nią obelżywie i skinął znacząco ręką, lecz patrzył, co uczyni. Ona odeszła powoli, zamyślona. Usłyszał po chwili, jak cicho i ostrożnie skrada się po schodach do górnej komnaty, więc zaciekawiony poszedł za nią. Widział, jak stanęła przed drzwiami, ciężko dysząc, jak potem, oczy przymknąwszy, weszła. Jednym skokiem był pod drzwiami, gdzie nagle przystanął, usłyszawszy lekki okrzyk żony. Kopnął drzwi i wszedł. Ona stała oparta o stół, wpatrzona z nierozumną radością w portret.
- Czego tu chcesz? - krzyknął.
Wstrząsnęła się gwałtownie i nie spojrzała na niego.
- Czego tu chcesz? - powtórzył.
Patrzył zdumiony w jej rozradowane oczy, pojąć nie mogąc, co te łzawe, zgaszone oczy mogło ustroić radością. Przyjrzał się jej z uwagą, patrzył bardzo długo, potem, uśmiechnąwszy się chytrze, rzekł:
- Piękny, co?
A ona, jak by odpowiadała echu, jak by mówiła z kimś dobrym, któremu się zwierza, wyszeptała:
- Piękny, och, jak bardzo piękny…
W tej chwili on ukrył swój uśmiech chytry i wywołał na twarz uśmiech zły.
- Piękniejszy ode mnie w każdym razie… Ale to też i nie mój przodek, bo go kupiłem razem z murami… Piękny… Tak… Chłystek ze sztyletem, ha! ha! ha! Podoba ci się? Ale ponieważ to nie mój antenat, więc go mogę obrazić…
Twarz złożył do obleśnego uśmiechu, zarechotał nieprzyjemnym śmiechem i nie zważając na jej przerażenie, stanął przed obrazem, nogi szeroko rozkraczył i plunął w cudnie bladą, królewsko piękną twarz młodzieńca.
Chciała krzyknąć i głos jej zamarł na ustach; a mąż jej zbladł w tejże chwili okropnie i odskoczył, przerażony. Oboje ujrzeli to samo: cudny młodzieniec na portrecie pobladł jeszcze bardziej i nagle oczy czarne zapaliły mu się płomieniem; obraz wyraźnie drgnął na ścianie i przez długą jeszcze chwilę widać było, że ręka namalowanego młodzieńca, oparta na głowni sztyletu, drżała okropnym jakimś drżeniem.
Cisza jęknęła w tym momencie urwanym, nagłym jękiem. Nie śmieli odetchnąć. Mąż nie mógł poruszyć się z miejsca; wreszcie po długiej chwili usłyszała jego rzężenie:
- Co… co to było?
Potoczył wkoło zakrwawionymi oczyma i ujrzał ją, podobną do posągu, białą jak płótno, zastygłą w lęku.
Wtedy wrzasnął przeraźliwie:
- Chodź stąd! Natychmiast!
Chwycił ją za rękę i powlókł.
Lęk padł na niego. Po chwili siedział już na koniu i gnał po zoranym polu; nie wiedział, dokąd pędzi ani po co; uciekał od tego wzroku, który widział dzisiaj. Wrócił blady, z rozszerzonymi oczyma. Od progu już wołał służbę.
- Portret spalić! - krzyczał.
- Jaki portret?
- Ten tam na górze… Żywy!…
Służba spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Spalić wszystko… Płótno i ramy, aby nie zostało śladu.
Zaczęto mu przedkładać, że jest późno, że nie można wzniecać ognia, że spalą obraz z brzaskiem dnia.
- Dobrze, dobrze - jąkał - byle spalić, byle spalić…
Szedł senny i znużony, lęk zabrał mu wszystkie siły. Wszedł do sypialni i stanął zdumiony.
- Gdzie jest pani? - spytał służby.
- Pani jest, zdaje się, na górze - odpowiedziano mu - w górnych oknach widać światło.
Musiał się oprzeć, aby nie upaść; silił się na spokój przed służbą.
- Czy dawno tam poszła?
- Przed godziną.
- Przed godziną… - powtarzał sennie - przed godziną…
- Czy pójść poprosić panią? - spytał służący.
- Odejdź! - krzyknął - ani się waż!
Pozostał sam, oparty o ścianę, i dyszał; chwiejnym krokiem podszedł ku oknu i pchnął je. Serce w nim tłukło się niespokojnie, coraz mocniej. Drżał na całym ciele, a twarz jego przybierała powoli wyraz zwierzęcego pyska; na czoło wystąpił mu kroplisty pot, w piersi świszczał oddech. Zaczął się posuwać powoli wzdłuż ściany, ściskając w ręku szpicrutę, z którą się jeszcze nie rozstał.
Szedł czujnie jak zwierz i bezgłośnie.
Zanim uczynił krok, próbował, czy posadzka nie skrzypnie. Krew mu zalewała oczy, więc ręką ściany dotykał, idąc. Wstąpił na kamienne schody i nie szedł po nich, lecz pełzał, czyniąc wrażenie hieny, skradającej się do ludzkiego legowiska; przystawał od czasu do czasu, nasłuchując. Wtedy oczy rozszerzał i rozchylał usta. I znów się czołgał jak wąż obleśny. Dotarł w ten sposób do drzwi i - drgnął. Usłyszał coś jak cichy jęk. Wstrząsnął się. To był jęk dziwny. To było westchnienie jakiejś nieziemskiej rozkoszy… Stał tak przez długą chwilę, półżywy, nie mogąc zrozumieć, co się odbywa. Wreszcie się odważył.
Czujnie i ostrożnie nacisnął drzwi; otworzył je bez szelestu, spojrzał i zamarł. Oparł się o ścianę i znieruchomiał na widok tego, co ujrzał.
Kilka bladych świec oświecało ogromną komnatę, lak by stały na straży tego, co się odbywało w mroku, który ją zaległ; działa się rzecz jakaś straszna. Oto na dywanie, u stóp obrazu leżała ona, na pół naga, cudnie piękna. Rozprzestrzeniła ramiona, przechyliła w tył głowę. Miała przymknięte oczy i rozchylone usta, spalone od żądzy; palce wpiła kurczowo w dywan, a całe jej ciało prężyło się straszliwym skurczem miłosnym, drżało w miłosnym obłędzie, oszalałe od rozkoszy, która je objęła płomieniem i paliła to ciało białe, jak płatek białej róży. Zdawało się, że każdy jej włos drga uniesieniem, że płonie pożądaniem radosnym. Z ust rozchylonych wydostawał się od chwili do chwili głęboki, cudny jęk rozkoszy, rozszalałej, pysznej i niepojętej. Objął ją pożar. Nie widziała i nie słyszała niczego, słysząc tylko radosny, huczny szum krwi, przelewającej się w niej strumieniem, i łomot serca.
To było jakieś wspaniałe szaleństwo, jakaś niepojęta orgia krwi, jakiś sabbat miłosny, cudny i straszny, oddanie się zupełne wśród męczącej rozkoszy, śpiewającej szumem krwi. Zdawało się, że nad jej pysznym ciałem uniósł się przedziwny opar rozkoszy, ognisty żar, śmiertelna mgła miłości.
To było misterium miłości na jego cześć - bladego księcia.
Niepojęte… Niepojęte…
On się wychylił z obrazu i palił ją oczyma i oczyma ją posiadał, oszalałą w dzikiej swojej, straszliwej rozkoszy. Rozchylił usta i żarł ją oczyma, rwał, zdało się, na poły płomieniem objęte ciało.
Chwila była okropna.
Mąż stał jak trup stężały, oparty o ścianę. Nagle, kiedy się z jej piersi dobył już nie jęk, lecz krzyk, rzucił się jednym skokiem ku niej i rzężąc, uderzył z całej siły szpicrutą w jej nagie, pyszne ciało. Krew trysnęła z czerwonej pręgi; zbudziła się z nieludzkim jękiem ze swego obłąkanego snu, aby ujrzeć przerażonymi oczyma scenę, na której widok mogą zbieleć włosy.
W tej chwili stała się rzecz, na której wspomnienie rozum się miesza.
Oto młodzieniec na portrecie błyskawicznym ruchem sięgnął po sztylet i z niepojętą szybkością utopił go w sercu tego człowieka. Stało się to tak szybko, jak szybko myśl biegnie przerażona.. Mąż rozłożył ręce, jęknął głucho i zwalił się siny na podłogę, aby już nie powstać. Z przebitego serca nie wypłynęła ani jedna kropelka krwi, na piersi nie znaleziono żadnej rany. A jednak ten człowiek skonał pod uderzeniem sztyletu!!
Niepojęte… Niepojęte…
Jej przerażenie zmąciło mózg; przerażenie zamarło w jej oczach i pozostało na zawsze. Najstraszliwszy lęk, o jakim tylko pomyśleć można. Ona widziała okropne morderstwo… To jest jej tajemnica w oczach ukryta…
Spojrzała na portret obłąkanym wzrokiem. Blady młodzieniec stał oparty o marmurową kolumnę; jedną ręką przytrzymywał pięknego charta, a drugą oparł na sadzonej rubinami głowni sztyletu…
- - - - - - - - - - - - - - - - -
Przyjacielu! nie oszalałem… To nie wino! Klnę się, że to wszystko widziałem w jej przerażonych oczach - w szynkowni na Montmartrze… Przecież ona nigdy już nie uśnie… Boi się nocy i siebie… Nie daj mi, Boże, spotkać te oczy po raz drugi… Widziałem od początku do końca Wszystko… Wszystko… I krwawą pręgę, i jego oczy czarne w jej oczy patrzące… Wyjdźmy! Na miłość boską, wyjdźmy!
- - - - - - - - - - - - - - - - -
Słońca! Słońca!
Zdarzyło się wreszcie, że w losowaniu dnia 1 marca 1926 roku jakiś człowiek wygrał czterdzieści tysięcy dolarów i do dziś po nie się nie zgłosił. Zdumienie ludzkie nie ma granic. Poczciwi ludzie zachodzą w głowę, jak można nie zjawić się po taką moc pieniędzy. Ciekawość ludzka jest niemal rozdrażniona do ostateczności. Nieznany ten wybraniec ślepego losu z dniem każdym zarabia na nienawiść, staje się przykrym, irytującym i złośliwym. Kiedy się wreszcie objawi, ludziom spadnie kamień z serca. Tymczasem jednak ludzi bierze szewska pasja. Jakież to on wyprawia komedie? Gdzie jest? Czy umarł, czy zwariował ze szczęścia? Czy jest to może kretyn, czy tylko analfabeta, który nie umie czytać i nie umie odcyfrować sześciu cyfr swojego szczęścia? Jeszcze kilka dni, a nie będzie się już miał po co zjawiać, bo go tłum pobije. Takich kawałów z ciekawością publiczną urządzać nie można i nie wypada.
Otóż ja wbrew opinii śmiem twierdzić, że ten nieznajomy jegomość, który wygrał majątek, jest jednym z najmędrszych ludzi w Polsce, posiada przenikliwą inteligencję i bynajmniej bym się nie zdziwił, gdyby się nazywał na ten przykład: Tymoteusz Lis albo Kajetan Chytry, albo Jan Mądral, albo Icek Przezorny, albo Gedale Mądragłowa. Tak lub podobnie powinien się nazywać. Wszystko świadczy o tym, że ten człowiek ukrywa się wedle planu, że wiele czytał, że zna romanse Gastona Leroux, że jest przenikliwym psychologiem, a równocześnie, że jest to głęboki ironista; wszystko o tym świadczy, że jeśli w ogóle istnieje, to się kiedyś zjawi. Kiedy? On to wie dobrze, on to obmyślił, on zna doskonale powody, że się zjawić należy wtedy dopiero, kiedy mądrze a chytrze przygotuje grunt.
Dlaczegoż ten nieznany bohater na takie zasłużył pochwały na kredyt? Cóż łatwiejszego, jak to udowodnić! Wyobraźmy sobie jego przeżycie.
Oto dowiaduje się z gazety, że wygrał czterdzieści tysięcy dolarów. Co robi w tym wypadku człowiek miernej inteligencji i bez życiowego doświadczenia? Jeśli jest bardzo niemądry, umiera na atak sercowy; jeśli jest jaki taki, chwieje się, chwyta się rękoma za głowę i zaczyna krzyczeć. Przybiega przerażona żona, teściowa, dzieci i ciotki; przybiega tłumok kucharka i tłumoczek „młodsza”. Stróż zagląda ciekawie przez drzwi. Za pięć minut wie o szczęśliwym wypadku cała kamienica, za kwadrans dziesięć ulic dookoła, za pół godziny całe miasto, za godzinę cała Polska. Gościa fotografują na wszystkie strony, opisują przebieg jego życia. Gość idzie do Banku Polskiego, odbiera okropne pieniądze i od tej chwili ten najszczęśliwszy człowiek staje się najnieszczęśliwszym, pożałowania godnym biedakiem. Szczęście jego topnieje szybko, serce napełnia się goryczą, a jego dom ludźmi. Z najdalszych prowincyj zjeżdża rodzina, o której istnieniu nikt nie wiedział; zjawia się stu sześćdziesięciu kolegów szkolnych, sześć tysięcy przyjaciół, których twarzy nie pamięta; dwadzieścia tysięcy listów spada na niego jak szarańcza, a każdy go prosi i zaklina, aby dał, aby pożyczył, aby się podzielił, aby „zwrócił” to, co mu tak łatwo spadło z nieba; wszystkie instytucje dobroczynne z ponurą miną żądają, aby spełnił obowiązek bogatego człowieka; wynalazcy ofiarują mu swoje wynalazki do urzeczywistnienia, kupcy proponują spółkę, jakiś komitet wyborczy ofiaruje mu mandat poselski za połowę sumy, malarze chcą go portretować, filmy zdjąć w ruchu; sto tysięcy komiwojażerów ofiaruje mu wszystko od automobilu do giletki. Z domu jego uleciał spokój; dokoła krążą rzezimieszki; szczęśliwiec nie ma chwili spokoju i nie może zmrużyć oka; żona chce zmiany mieszkania, natomiast on myśli o rozwodzie; teściowa się dziwi, że taki dotąd idiota, takie jednak ma szczęście; krewni siedzą dzień i noc w salonie i czekają, czy przypadkiem nowy bogacz nie udławi się przy jedzeniu; wierzyciele, dawno zrezygnowani, przychodzą uśmiechnięci.
Szczęśliwy człowiek zaczyna powoli denerwować się, potem dostawać konwulsyj, potem przeklina szczęście, a po miesiącu wiesza się na lampie w salonie ku ogólnemu zadowoleniu.
Tak mniej więcej powinno wyglądać nagłe i niespodziewane szczęście; tak je może sobie wyobrazić człowiek znający swoich bliźnich. Toteż ten człowiek, który wygrał dolarówkę, zapewne także krzyknął w pierwszej chwili z radości, ale nie bardzo głośno. Jest to człowiek przezorny. Potem, siedem razy sprawdziwszy numer dolarówki, przeczytał uważnie, że wygraną można odebrać w przeciągu lat dziesięciu, uśmiechnął się i zaniósł dolarówkę do safesu.
Niech leży. Następnie przezornie obszedł wszystkich przyjaciół i prosił każdego o pożyczkę, mówiąc ze smętnym uśmiechem, że gdyby był wygrał dolarówkę, to on by wszystkim pożyczał. Przyjaciel odpowiada mu, że „porządny człowiek nie ma szczęścia”, ale i on też mię ma na pożyczanie. Potem poskarżył się przed żoną na ciężkie czasy, strzegąc się przede wszystkim. aby jej nie zdradzić tajemnicy, aby z radosnym pyskiem nie pobiegła na miasto.
Co robi teraz człowiek szczęśliwy? Większość czasu poświęca na to, aby w awanturniczy sposób pokłócić się na śmierć z bliższą, dalszą i najdalszą rodziną, również szukając u nich pożyczki. Kiedy przyjdzie co do czego, będzie ich mógł zrzucić ze schodów, tak jak oni jego. Rozmyśla, jakby teściową doprowadzić do takiej furii, żeby go czynnie znieważyła i aby się mógł jej pozbyć. Stara się długo i usilnie o paszport ulgowy za granicę; jeśli kocha żonę, to i dla niej, jeśli nie, to tylko dla siebie. Jeśli jest dobrym patriotą, to nie czyni starań o paszport, lecz upatruje sobie mająteczek albo fabryczkę i ustanawia ścisły termin kupna, oczywiście w największej tajemnicy.
Wreszcie, kiedy ciekawość ludzka zelżeje, kiedy się go wyrzekną przyjaciele i krewni, wtedy wybuchnie bomba; jednego dnia zjawi się ten mądry człowiek w banku, spokojnie i z zimną krwią stanie się bogaty, przebiegnie truchcikiem na drugą stronę banku, na ulicę Kapucyńską, gdzie siedzą rejenci, i tam coś kupi dawno upatrzonego. Pieniędzy już nikt nie zobaczy, nie pożyczy, nie ukradnie i nie wyłudzi. Szczęśliwy człowiek będzie szczęśliwym i nie obwiesi się na lampie.
Nie ma bowiem nic okropniejszego, jak gdy człowiek wygra wielki los i jest przy tym głupi; przeraźliwe sobie w szczęściu swoim gotuje nieszczęścia. Toteż ten, który się nie zgłasza po czterdzieści tysięcy dolarów, nie może się jeszcze ukazać na scenie, gdyż rozmyśla. Mądrzą rozmyśla, jak ocalić to, co wygrał.
Są tacy, którzy twierdzą, że umarł z nadmiaru wzruszenia. Ja myślę, że może się jeszcze nie narodził…
Jeśli jednak istnieje, to jest mądry. Takiemu warto dać pieniądze do ręki. Dziwię się tylko, że to nie ja… Zresztą nic nie wiadomo…
Nie mam w sobie złości. Ojcom Kościoła nie byłoby trudno udowodnić, że Pan Bóg stwarzając aniołów moją przyszłą osobę wziął sobie za model. Przyznam się jednak, że z niejaką zawiścią czytuję wspomnienia myśliwskie moich przyjaciół, wspomnienia pełne dymiących strzałów, krwi, nazwanej lepko i czerwono „posoką”, i - last not least - śmierci. Zdaje mi się - człowiekowi spokojnemu - że taki jeden z drugim nic innego nie robi, tylko morduje z kamienną, niewzruszoną twarzą. Potrzeba mu szynki na święta, idzie sobie do lasu i morduje od ręki pięć lub sześć dzików, zaprosił żarłocznych gości, znowu idzie do lasu i zakatrupią tuzin jeleni, tak jakby inny zjadł bułkę z masłem. Oto mi są ludzie! Ossendowski, sercu mojemu bliski, wymordowawszy cały zwierzostan Azji i Europy, pojechał do Afryki rozpalonej i tam natłukł co niemiara dostojnych słoni, żyraf smukłoszyich i prychających hipopotamów. Po parze ż każdego gatunku łaskawie zostawił, aby z kretesem nie zaginął. Zjadasz potem u niego ucztę, a on cię uprzejmie zagadnie:
- Może pan pozwoli nereczkę z krokodyla?
Spał sobie biedactwo, nad jeziorem Czad… Szynka z fakoszera też nie jest najgorsza, ale radzę nóżki żyrafy, pieczone na palmowym liściu.
To rozumiem. Albo inny mój przyjaciel, ślicznie piszący. Uśmiecha się, a zbryzgany jest krwią, postrach puszczy i kniei. Kiedy się ten zjawi w podkarpackich lasach, niedźwiedzie, ujrzawszy swoją śmierć, nie usiłują nawet bronić się, lecz pokornie, rzędem się ustawiwszy, przymykają oczęta i czekają na piorun ze straszliwej jego rusznicy. Po co uciekać i dokąd? Po co męczyć się przed śmiercią? Toteż myśliwy ten potężny sypia na niedźwiedzich skórach, spodnie ma ze skóry łosia, kamizelkę ze skóry jeleniej, a czapkę z rysia. Przy stole posługują mu dwa biedne niedźwiadki, z jego łaski sieroty, dzieci jego igrają kłami dzików, a służąca ściera kurze lisią kitą. Stróżem w domu jest stary, kaprawy niedźwiedź, pijaczyna.
A taki Krzywoszewski - też nie daj Boże? Kiedy ulicą przechodzi i z nawyku nasłuchuje grania głuszca, wtedy wszystkie zające w sklepach spożywczych, za zadnie nogi wiszące, drżą i szklanymi patrząc w niego oczyma, zdają się mówić: „Oto jest ten, co nas miłego pozbawił żywota!” Stare zajęczyce straszą młode zajączki krwawym jego imieniem. Wilki na Polesiu, zwiedziawszy się o nim, wyją nocami głucho lub z nadmiernego przerażenia dostają wścieklizny. W domu ma oswojonego głuszca, który mu siada na ramieniu i dzióbkiem cukier z ust mu wyjmuje, jak kanarek albo oswojona aktorka.
Takie to są straszliwe przewagi tych straszliwców, godnych opowieści Coopera. Tak się zrośli z puszczą i z dzikim zwierzem, że używają nawet mowy innej niż ludzie nie mający na rękach krwi.
Powiada taki:
- Nie mogę dziś przyjść do klubu, bo moja żona bardzo „kniazi” (!)
Albo też:
- Spojrzyj pan, jaki „talerz” ma ta pani (!)
Jeden zając wie, o czym taki myśli.
Pisane posoką opowieści tych ludzi wprawiają mnie w oszołomienie. Odczytuję namiętnie wszystkie łowieckie historie, a z prawdziwym zachwytem sprawozdania o urzędowych polowaniach w Puszczy Białowieskiej. Wyobrażam sobie, jak się to ślicznie odbywa: oto wszystkie zające są wytresowane, każdy ma swój numer, jak u dentysty, a pan leśniczy nic, tylko mruga. Wtedy taki zając z Dygasińskiego, stary wyga, okiem łypnie w lewo, potem w prawo i już wszystko wie; przerażenie udając wali wprost na ministra rolnictwa, swego najwyższego przełożonego. Minister jeszcze nie strzelił, a to bydlę już „ruluje” i udaje umarłego, bo minister nie może chybić. Czasem się zdarzy, że jaki zapalczywy cudzoziemski dygnitarz trafi naprawdę i nic to, że krzywdzi mądre stworzenie, ale psuje cały porządek polowania. Na takich to polowaniach przywiązuje się do gałęzi wypchanego głuszca i ściga się go sznurkiem po strzale, śpiew zaś głuszca udaje w krzakach urzędnik niższej rangi. Wydało się to niedawno. kiedy zbyt lojalnie nastrojony „głuszec”, lecąc po strzale z gałęzi, zawołał ludzkim głosem:
- Padam do nóg panu ministrowi!
Piękne to są historie, które się czyta z ukontentowaniem. Stąd zawiść moja, że tylu pisarzy strzela grubą zwierzynę, a ja małe głupstwa. Nie jest jednak ze mną aż tak źle, albowiem i ja mam „zwierza” na rozkładzie, czym postanowiłem się pochwalić, aby przecie pozostała jakaś pamiątka po wielkich łowach na te czasy, kiedy już wszystkie lasy zostaną wycięte. Albowiem im dalej w las, tym więcej Anglików.
Czasem mniemasz, że się na brodatego w puszczy natknąłeś tura, a to tylko miły Gedale Tartak, wielki handlarz drzewa, już prawie Anglik.
„Drzewa moje ojczyste… ileż w waszej ciszy upolowałem dumań, gdy w dzikim ostępie, zapomniawszy o łowach, usiadłem na kępie…’’
Tak… tak…
Na srom bobrowy! Na niedźwiedzie sadło! (To z Krzyżaków). Muszę opowiedzieć, jak zabiłem mego „pierwszego zająca”. Wprawdzie ten pierwszy był też i ostatnim, ale w pamiętnikach zawsze tak się pisze: „Mój pierwszy tygrys”.
Fakt ten, który mną wstrząsnął na długie lata, zdarzył się na Podolu, czasu wojny. Tam to rozlałem krew dzikiego zwierza w walce honorowej, choć nieco nierównej, bo zając wcale na mnie nie dybał. Mówię, bom smutny… Nieopatrzni przyjaciele zaprosili mnie na prawdziwe polowanie do prawdziwego lasu, na wzmiankę bowiem o strzelaniu takie robiłem miny, jak gdybym od kołyski nie rozstawał się ze strzelbą. To trzeba przyznać, że istotnie mam wyborną minę łowcy słoni lub tępiciela bizonów: mars na twarzy, bardzo bystrej i jakby drapieżnej, sokole oko, zacięte w milczeniu usta i rozdęte chrapy, jak gdyby wietrzące krew. Ponieważ w teatrze przez długie lata przywykłem do strzałów, przeto huk - prócz wielkiego wstrząsu - zbytniego nie czynił na mnie wrażenia, Z lekkim niepokojem wziąłem do rąk fuzję, dokładnie poinformowany z myśliwskich malunków Mackiewicza, którą stroną się strzela i - jadę na polowanie.
Jechać to każdy potrafi, tylko polować nie każdy; słyszałem zaś kiedyś jednym uchem, że na polowaniach obowiązują jakieś dziwne obyczaje, przepisy i srogie nakazy, że jednak przy niejakim sprycie wszystkiego na świecie dowiedzieć się można, postanowiłem chytrze wyłudzić przez drogę od mojego towarzysza, wybornego strzelca, kilka fachowych tajemnic. Zacząłem przeto rozmowę okrężną, niby tak sobie, z nudów.
- Śliczny czas - powiadam - w taką pogodę zające lubią wychodzić gromadą. Pamiętam, kiedy w takim właśnie czasie byłem w Indiach…
- To pan był w Indiach?
- Strzelało się trochę po świecie… W Polsce jednak polowania są chyba najpiękniejsze, Dzisiejsze wprawdzie to drobiazg…
- Tego nie powiedziałbym. Są tu lisy, a może być i wilk…
- Wilk? Pan łaskawie żartuje?
- Bynajmniej. Ale co to? Czy panu zimno? Czemu pan tak drży?
- Zimno? Mnie? Cha, cha! Mnie się zarobiło gorąco na myśl, że tu można zakatrupić wilka! Prawdę jednak powiedziawszy miałbym dziś ochotę na parę zajączków. Łatwy to wprawdzie strzał i zwierzyna też psa warta, ale wesoło się przynajmniej strzela. Jaką pan ma metodę w strzelaniu do zajęcy?
- Jak to… metodę? Co pan przez to rozumie?
- No, jak by to powiedzieć? Czy pan woli strzelać do zająca w biegu, czy też do siedzącego?
Towarzysz spojrzał na mnie przeciągłym i jakby cokolwiek zdumionym spojrzeniem.
- A pan? - pyta.
- Ja? To zależy. Wedle najnowszych teoryj racjonalnego polowania powinno się raczej strzelać do zająca spokojnie siedzącego, bo to i ceł pewniejszy, i nie denerwuje się niepotrzebnie biednej zwierzyny. Zając zgoniony jest gorszy w smaku, czuć go wiatrem, nie mówiąc już o tym, że myśliwy, goniąc za tak szybkim jak zając zwierzęciem, traci wiele szans.
Towarzysz spojrzał na mnie spode łba i widzę wyraźnie, że jest zdumiony trafnością moich intuicyjnych’ zresztą spostrzeżeń. Walę przeto dalej:
- Ja, proszę pana, trzymam się niemalże niezmiennie jednej metody: dopuszczam zająca na trzy, cztery kroki, bo wtedy strzał jest bezwarunkowo śmiertelny.
- Niesłychane! - zdumionym głosem wykrzyka ów dobry człowiek.
- O tak. I wtedy strzał „na komorę” jest prawie że matematyczny.
Zaryzykowałem tę „komorę” na podstawie literatury, widocznie z mimowolnym powodzeniem, bo mój towarzysz, chociaż wyborny myśliwy, lecz zapewne mało otrzaskany z literaturą fachową, musiał się dowiedzieć o rzeczy dla siebie nowej; przystanął i zaczął mi się pilnie przypatrywać.
Pokraśniałem z zadowolenia i łgałem z kopyta:
- Bardzo też lubię strzelać „z kolana”.
- Na Boga! Jak się to robi?
Widzę jasno, że człowiek nie czytał nigdy powieści największego myśliwca wszystkich czasów, Karola Maya, który najmniej ze sto razy wybornego tego użył sposobu w amerykańskich pampasach. Krwawy ten figiel na tym polega, że myśliwy lub człowiek ścigany przez Komanczów, udając, że spokojnie patrzy w inną stronę, ledwie widocznym ruchem kładzie karabin na kolanie i nagle wali z niego w gąszcz krzaków, w których zauważył albo ruch podejrzany, albo też leciutki w nich usłyszał szmer. Przeto wyjaśniam to mało oczytanemu człowiekowi:
- Jest to sposób trudny wprawdzie, niemniej jednak mimo swej grozy dowcipny. Kładę się na trawie, udając wyrazem twarzy i sarkastycznym uśmiechem, że mnie polowanie nic nie obchodzi, że się tu znalazłem przypadkiem, jako spokojny przechodzień lub coś podobnego. Im kto częściej bywał w teatrze, tym wyborniej to uda. Otóż niewinny ten podstęp ogromnie łudzi zwierzęta tak poczciwe jak zające, które widząc spokojnego przechodnia, co odpoczywa znużony, omijają nie znających tej gry myśliwych, a całą gromadą walą na niego. Ha!
- A on, cóż on wtedy?
- On, czyli w tym wypadku ja, niby spoglądam w inną stronę, niewidocznie układam fuzję na kolanie i nim się biedna, a tak dowcipnie oszukana zwierzyna spostrzeże, kładę trupem pięć, sześć do dziesięciu sztuk. Później to i zając nawet pojmie, w czym rzecz. Jeden lis nie da się na to nabrać.
- Jakże więc pan poluje na lisy?
- Zwykle z drzewa.
- Przepraszam, ale nie dosłyszałem… Jak?
- Z drzewa. To przecie bardzo proste: lis patrząc nerwowo w dół i na boki mało zazwyczaj zwraca uwagi na to, co się ponad nim odbywa, cóż tedy łatwiejszego, jak strzelić mu w łeb z góry, oczywiście też na komorę, gdyż, jak panu zapewne wiadomo, zwierzę to, ranne tylko, może być niebezpiecznie.
Musiałem zrobić dubleta, z jednej lufy utłukłszy lisa, z drugiej palnąłem „w sam łeb wojewody” - mojego towarzysza - bo mocno pobladnął. Chciałem mu jeszcze wyjaśnić mój sposób polowania na dziki za pomocą granatów ręcznych, co mi właśnie w tej chwili jak genialne olśnienie przyszło do głowy, nie zdążyłem jednakże, on bowiem, wlepiwszy wzrok w moją strzelbę i obchodząc mnie z daleka, począł nerwowo żegnać się ze mną.
- Tu, zdaje się, jest pańskie stanowisko - rzekł.
Wiedziałem, że ma być moim sąsiadem na linii, więc mu powiadam, choć bez chełpliwości:
- Miło mi, że pan stojąc obok będzie mógł zobaczyć, że są jeszcze w Polsce ludzie, co umieją strzelać.
- Tak, tak… - odrzekł mi dziwnym głosem i poszedł; co jednak krok uczynił, to się obejrzał i zdumionymi w moją stronę łypał oczyma. Nagle ni stąd, ni zowąd coś go poderwało, bo zaczął gonić przed siebie, jakby przed śmiercią uciekał, i gdzieś w oddali zniknął mi z oczu.
Dałem mu łupnia! - rzekłem sobie za Zagłobą.
Kiedy zostałem sam z nieporównanymi łowieckimi metodami, uczyniło mi się nieswojo. Pragnąłem zastosować niezawodny sposób upolowania lisa, wspiąć się na drzewo i tam, na wysokościach, szczęśliwie przeczekać polowanie, aż do śniadania oczywiście. Nie wypadało jednak uczynić tak myśliwcowi, przed którym tygrysy w Indiach padały na twarz, skomląc o zmiłowanie. „Niech się dzieje wola nieba”, co też z piorunów strzela.
Po lesie zaczęło grzmieć i hukać. Nie przypuszczałem, że dostojny sędziwy las może nagłemu ulec obłędowi… Jacyś dobrzy ludzie z niewiadomej uciechy darli się wniebogłosy lub porykiwali groźnie, tłukąc kijami o pnie niewinnych drzew, zdumionych nagłym szaleństwem leniwych zazwyczaj kmiotków. Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem do moich obowiązków myśliwca nie należy robienie opętanego wrzasku. Doświadczenie jest dobrą rzeczą, sama strzelba nie wystarczy. Musiały to
doświadczenie mieć też i zające, przekonawszy się bowiem od jednego spojrzenia, że mają do czynienia z człowiekiem wybitnie łagodnym. zrobiły sobie przez moje stanowisko bezpieczny gościniec i przebiegały tuż obok mnie, mrugając porozumiewawczo wyłupiastymi oczyma. Nie mogłem się dość nadziwić miłemu sprytowi tych łagodnych zwierząt i z wielkim na ten pochód patrzyłem zaciekawieniem. Wszystko jednak, u licha, ma swoje granice, mogłem być wyrozumiały, nie mogłem jednak ścierpieć lekceważenia. Człowiek nie może pozwolić na to, by mu urągał zając. Strzeliłem w górę dla postrachu i dla ostrzeżenia, zdaje mi się jednak, że najbardziej nastraszyłem siebie, gdyż serce we mnie zajęczą poczęło skakać modą… Moje zające przyśpieszyły kroku, ale nie tak bardzo. Tymczasem hałłakujący kmiotkowie, weseli i rozkrzyczani wielce, zbliżyli się ku mnie, co było dowodem niewątpliwej z ich strony odwagi, zważywszy, że ja, wyraźnie ja, dzierżyłem w ręku strzelbę. Niewątpliwie bezpieczniej jest spotkać w dżungli tygrysa niż mnie w polskim lesie ze strzelbą.
Zdawało mi się, że już wszystkie zające zdołały się przemycić szczęśliwie przez mój przesmyk, odetchnąłem przeto, nie splamiwszy się krwią Bożego stworzenia. Las jest jednak pełny niespodzianek. Oto jakiś wielki, nawet ogromny zając, stary zapewne, może nawet paralityk, gnał w moją stronę. Za nim biegł piekielny wrzask i gromkie życzenia nagłej śmierci ze strony rozbawionych figlarnie kmiotków. Kłapouch był ogłupiały albo też, choć praktyk, źle mnie osądził, że nie usiłował przejść bezpiecznie pomiędzy moimi nogami. Krzyknąłem przyjaźnie, a ten bałwan skręcił w obłąkanym skoku i biedaczysko tak wyrżnął łbem o drzewo, że go zamroczyło. Wykopyrtnął się, jakby w niego piorun uderzył. Było mi go żal serdecznie, taki jednak zbrodzień siedzi w człowieku, że oszalałem. Zagrała we mnie krew stu myśliwskich pokoleń, co się z lutym zmagały turem, uderzyła mi do młodej głowy - ha! - jak wino - tak że się poczułem zamroczony jako ten właśnie zając. Tygrysim skokiem przypadłem do zwierza i - o hańbo, o dzikości, w każdym z nas utajona! - strzeliłem. Zając nie dał nawet poznać po sobie, że to zauważył, zlekceważył mnie nawet po śmierci. A jednak Demokryt, który znał mowę wszelakiego zwierza, byłby usłyszał cichy szept: „Bądź przeklęty”.
Ile razy spożywam zająca, słyszę ten głos Jestem mordercą, który zachował resztki sumienia.
Nie będę zgoła niepotrzebnie dodawał, że zdumienie ludzkie na widok mego zająca było tak wielkie jak las. Szeptali myśliwcy pomiędzy sobą spoglądając to na nieboszczyka, to znów na mnie.
Mój towarzysz, któremu zdradziłem tak wyborne metody łowiectwa, ucałował mnie, potem pyta:
- Jak go pan zabił?
- Z odległości jakichś trzystu kroków, celując tylko kilkanaście minut, chociaż podskakiwał, szelma, aby mi strzał utrudnić.
Tamten podniósł tylko oczy ku niebiosom i mowę mu odebrało. Ja jednak znałem prawo myśliwca do łgarstwa. Od tego jednak czasu, nie chcąc sławy mojej mołojeckiej na szwank narażać, nie poluję już nigdy, trudno bowiem przypuścić, aby się znalazł na świecie drugi taki zając, galant wielki, który by dla mojej satysfakcji popełnił samobójstwo. Hej, już nie ma takich zajęcy!
Zastanawiałem się nad tym długo, czy mam prawo wyjawić tajemnicę, spędzającą sen z moich oczu. Jest to historia dawna, sprzed lat kilku, dziś już pogrzebana w rocznikach starych gazet, która mnie jednak dręczy. Budziła ongi postrach i grozę, każda zaś o niej wzmianka pełna była niedźwiedzich poryków, jak powieść Curwooda.
Jest to ponura historia niedźwiedzia z Łysej Polany.
Postanowiłem wywlec ją na światło dzienne, miłość bowiem moja w stosunku do Zakopanego, chociaż bardzo wielka, nie może się jednak żywić udręką, którą mi sprawia przykre poczucie, że ja jeden wiem o czymś, czego się nikt nie domyśla.
Kiedy w sfilmowanym Panu Tadeuszu ujrzałem w całym groźnym majestacie wypchanego i nadjedzonego przez mole niedźwiedzią,. nad którym Wojski muzyckie odprawił egzekwie, zadrżała we mnie dusza. Nie! dłużej tego ukrywać nie mogę…
Oto jest historia zakopiańskiego niedźwiedzia:
Dnia jednego poszedł hyr po Zakopanem, a stąd po całej Polsce, że na drodze do Morskiego Oka, w okolicach Łysej Polany, pokazał się srogi i na krew łapczywy niedźwiedź. Tam porwał niewinną owieczkę, ówdzie, na drogę wypadłszy, przeraził i bladym strachem pobił nieszczęsnych ceprów, z jajami na twardo i kiełbasą zdążających w góry pod przewodem uroczej kozicy Kunegundy, Zochny, dwojga imion Haarnadelżanki, byli zaś i tacy, co spotniałym od nadmiernego wzruszenia głosem opowiadali, że, rozsierdzony, chwytał ogromne głazy i ciskał nimi za automobilowym wozem. Nie co dnia zjawia się niedźwiedź, nie można się tedy było dziwić ogromnemu poruszeniu; mniejsza zresztą o jednego ucapionego i zarżniętego barana, należało jednakże przypuszczać, że zwierz, tak dziwnie złośliwy, może w przystępie furii uczynić wyprawę na ciche i nikomu ducha niewinne Zakopane. Nie można było natomiast liczyć na to, że go odstraszą zabójcze zapachy w okolicach zakopiańskich restauracyj, raczej przeciwnie, mogły go one znęcić, gdyż, jak o tym wiemy, z ciekawych opowieści znakomitego amerykańskiego myśliwca, straszliwy odór zepsutych ryb jest mu najmilszym. Jeżeli dodać do tego wykwintne zakopiańskie majonezy, to, znając perwersyjne jego upodobania, można by przypuszczać, że się niebo przed nim otworzy, kiedy mu wiatr usłużny ich nieziemską woń przyniesie.
Ludzie poczęli szeptać pomiędzy sobą, obmyślając zapewne sposoby ratunku na wypadek inwazji straszliwego zwierza. Sposoby dobre i z dawna wypróbowane dwa tylko istnieją: albo uciec, albo też udawać umarłego. Sposób pierwszy nie zawsze jest wykonalny, drugi natomiast jest i dowcipniejszy, i dlatego łatwiejszy do wykonania, że kto z bliska ujrzy niedźwiedzia, ten pada bez ducha i przez czas dłuższy udawanie wcale mu nie jest potrzebne. Przezornie uciekło jednak w owym czasie osób kilka, szczerze się przyznając, że nie mają zaufania do tego sposobu, łacno się bowiem mogło przydarzyć, że nieboszczyk fałszywy może się ze zbytku wrażeń zmienić w nieboszczyka zawodowego. Wypadek ten pomnożył wówczas z dawna istniejące niechęci do ludzi wolnych zawodów, którzy tę nad wszystkimi mieli wyższość, że udawanie nieboszczyka najmniejszej nie sprawiało im trudności: literat, profesor uniwersytetu, nauczyciel ludowy, a szczególnie urzędnik mógł „zrobić” umarlaka od razu, prima vista, bez wysiłku i bez próby, jak ów najmilszy student z powieści jeszcze milszego pana Prusa; wystarczyłoby, gdyby mądremu zwierzowi pokazali swoje zabiedzone fizjonomie, wobec których twarz nieboszczyka wydałaby się kwitnąca.
Radosny okrzyk: „Niedźwiedź, Mospanie” może być radosnym w epopei, w niepoetyckim jednakże życiu stał się złowrogi; ciche miasteczko dostało jakoby konwulsyj, rozprzęgły się nerwy, zagotowały się mózgi, nikt nie był pewny dnia ani godziny. Należy jednakże mile o tym wspomnieć, że i wiele dobrego sprawiła owa trwoga powszechna: zaczęli się do siebie garnąć ludzie, aby nie być w samotności, a stadła małżeńskie, z dawna obojętne, sypiały w mocnym uścisku. Nie wiedział o tym zwierz potężny, który gdzieś tam hasał po połoninach, krwawym okiem łypiąc, ile razy usłużny pies, wiatr, przyniósł mu wieść o opasłych w Zakopanem ludziach.
Nie można było jednak żyć w ciągłej niepewności i polegać na zmiennych humorach niedźwiedzia. Ludność miejscowa przyjęła wiadomość o jego ukazaniu się raczej z zadowoleniem, nawykła bowiem do odzierania ze skóry wszelkiego żywego stworzenia, które nieopatrznie zawędrowało w jej dziedziny, uważała niedźwiedzia za nową jedynie odmianę zdobyczy, od ludzkiej nieszczęsnej ofiary nieco sprytniejszą, przeto większego godną szacunku. Niepojęcie natomiast zachowały się w groźnej chwili władze gminne, takie stwarzające pozory, jak gdyby je ta sprawa mało obchodziła; nie rozumiałem wówczas tego stanowiska; dziś je niestety rozumiem.
Kiedy państwo drzemie, trzeba, aby czuwali obywatele. Postanowiłem ja przeto, wbrew memu zwyczajowi niemieszania się do spraw cudzych i wbrew metodzie zachowywania życzliwej neutralności w stosunku do Zakopanego, zająć się tą sprawą, co najmniej dziwną.
Rzeczą było oczywistą, że całą tę awanturę należało zakończyć w trybie doraźnym przez zakatrupienie niedźwiedzia. Łatwo się to mówi, nie tak łatwo się to robi. W pierwszej chwili przyszło mi na myśl, że sprawę znakomicie i bez większych zachodów rozwiąże krótka depesza do Ossendowskiego w tym sensie: „Przyjedź i zabij” - po namyśle jednakże pomysł ten wydał mi się mocno naiwnym, bo przede wszystkim znakomity mój przyjaciel oburzy się, kiedy się z konieczności dowie, że idzie o rzecz tak drobną i mizerną, jak niedźwiedź, tak to bowiem będzie wyglądało, jak gdybyś Zbyszka Cyganiewicza sprowadzał z Ameryki w celu zabicia nędznej pchły, poza tym naraziłoby się wielkiego myśliwca jedynie na stratę czasu, niedźwiedź bowiem, mądry szelma, poczułby śmiertelnego swego wroga już w chwili, kiedy by się ten zbliżał do Nowego Targu, i zwiałby na czeską stronę oszalały ze strachu.
Trzeba się było zdać na własną przemyślność i na własne myśliwskie doświadczenia. Serce mam gołębie, do tego jednak niedźwiedzia poczułem dziwną nienawiść, nie znoszę bowiem arogancji i panoszenia się, to zaś bydlę kudłate, jakby pewne bezkarności, najwidoczniej drwiło sobie ze wszystkiego i ze wszystkich.
„Głupi niedźwiedziu, gdybyś w mateczniku siedział”… - Nie wiedziałbym ja o nim, nie wiedziałby on o mnie, a tak? Tak się stało, że o jednego z nas było za wiele u podnóża gór. Rozsierdził mnie. Można być niedźwiedziem, ale należy mieć jakie takie maniery. Musiał dusić owce, bo tak mu kazała jego nieszczęsna natura; to rozumiem dobrze, jak rozumiem Karpowicza, kiedy za to, że „przez swoje dziwne znaki dał wodzie winne smaki”, dusi mnie niegodnie. Niedźwiedź ten jednak dla nierozumnej igraszki zatarasował swoim cielskiem drogę do Morskiego Oka i napełnił trwogą góry i doliny. Musiało to być indywiduum złośliwe, nie mogące ścierpieć cudzej radości. I z tym właśnie należało skończyć, bo sprawa zaczęła być zbyt głośna. Gazety grzmiały, jęczały telefony, telegrafy czuć było niedźwiedzim sadłem. To jest jednak najdziwniejsze, ze kiedy pierwszy wielki strach opadł z ludzi. Jak mgła z regli, Zakopane poczęło się najpierw bardzo wstydliwie, po czym coraz wyraźniej pysznić i puszyć, że może światu zaimponować niedźwiedziem. Szczególnie władze gminne takie srogie robiły miny, jakby to ich było zasługą, że się ten zwierz ukazał w obrębie ich władania. Pragnęły niemal jakiegoś z jego strony nierozumnego postępku, porwania taternika albo obłupienia ze skóry kogokolwiek; gdyby zaś przypadkiem tak na mnie trafiło, ha! - wola boska. Byłoby wiele płaczu, a jeszcze więcej reklamy.
Tym bardziej zaczął mi się ten zwierzak nie podobać; w dobrej duszy zapisałem mu śmierć. Byłoby to z mojej strony kłamstwem grubym i zbyt jaskrawo chełpliwym, gdybym powiedział, że się nie bałem. Przeciwnie, bałem się, nawet bardzo się bałem. Dla Ossendowskiego może to być mysz, dla mnie jednak jest to niedźwiedź. Bałem się mimo ciekawej wiadomości o naturze niedźwiedzi, że posiadają one swoisty sposób uśmiercania myśliwca, polegający na tym, że wczepiwszy pazury we włosy na głowie nieszczęśnika, zdzierają je razem ze skórą. W tej mierze, jako człowiek pozbawiony tej naturalnej, taniej i banalnej ozdoby (mówię o włosach, nie o głowie!) - miałem wyborne szansę.
Mniej polegałem na moim doświadczeniu myśliwskim. Łatwo jest wprawdzie strzelać w życiu głupstwa, bo i o taką zwierzynę łatwo, i o pudło dość trudno, na nic jednak takie doświadczenia. Myśliwi nie stają się myśliwymi od pierwszego strzału, trzeba jednakże kiedyś zacząć. Los mi kazał w drugiej w ciągu żywota przygodzie myśliwskiej spotkać się z niedźwiedziem. To trudno. Los, stary drab, wie chyba, co robi.
Brak doświadczenia można zresztą nadrobić inteligentną znajomością teorii. Niedźwiedź nie zając, prędko nie ucieknie, jasnym zaś było, że mu się podobało na nowym legowisku, ani jeden bowiem dzień nie minął, aby niedźwiedź nie dał znać w jakiś nieprzyjemny sposób o swojej obecności. Miałem czas.
Nie mówiąc nic nikomu, zająłem się gorliwą i pilną lekturą; czytałem wszystko, cokolwiek i kiedykolwiek napisano o obyczajach tego stworzenia. Dowiedziałem się przy sposobności, iż jest to zwierz tak przemyślny, że idąc do kochanki, znaczy pazurami na korze drzewa swój wzrost, aby idący za nim rywal mógł, zmierzywszy siebie wedle naznaczonej sikali, wycofać się z interesu, jeśli jest mniejszy. Naturaliści, śmiejąc się, nazywają to legendą, ja jednak, być może, że w zapamiętaniu, skłonny jestem do przypuszczenia, ze jest to nie tylko prawdą, lecz że jest to równocześnie sposobnością do ohydnych nadużyć i szachrajstw, dowcipny bowiem, lecz chuderlawy niedźwiedź wdrapuje się zapewne na pień drzewa i znaczy fałszywą miarę.
Dowiedziałem się, że w Polsce przebywa w charakterze „stałych mieszkańców” sto czterdzieści jeden niedźwiedzi, wedle ostatniego urzędowego spisu tej kosmatej ludności. Należało przypuszczać, że niedźwiedź z Łysej Polany jest mieszkańcem niestałym, emigrantem z czeskiej strony. Nasze niedźwiedzie są dobre i wesołe, ten natomiast okazywał wybitną złośliwość. Tym mniejsza będzie szkoda, jeśli z mojej polegnie ręki.
Postanowiłem go zgładzić.
Sposobem najprostszym był ten wypróbowany środek, którego zażył krakowski szewczyk, co zgładził wawelskiego smoka: dał mu do pożarcia taką miksturę, że się smok rozpuknął. Sposób to był łatwy z tego chociażby względu, że najmniejszych trudności nie przedstawiało zdobycie pożywienia o właściwościach burzących dynamitu; należało wziąć połowę bufetu od Karpowicza i połowę od Trzaski, a niedźwiedzisko, chytrze tym nakarmione, pękłoby z hukiem gromu. Nie byłby to jednak postępek rycerski; nie można bożego stworzenia karmić tym, co jest przeznaczone dla ludzi. Można zabić, lecz nie wolno się znęcać. Nie pozwala na to zresztą honor myśliwca, dla którego rozkoszą jest stanąć oko w oko ze wspaniałym królem lasów. Kordelas - dobrze! - ale nigdy majonez!
Nadszedł nareszcie mój wielki dzień. Był wtorek. Słońce tarzało się rozkosznie po łąkach, w powietrzu była złota cisza, czasem tak brzmiąca, jak pijana zapachem kwiatów pszczoła. Zakopane spało jeszcze w błogiej beztrosce i w dawno nie zmienianej pościeli, kiedy ja w tajemnicy największej wybrałem się w drogę. Nie chciałem, aby ktokolwiek wiedział o tym, czułem bowiem niewyraźnie, że niedźwiedź cieszy się w sferach gminą władnących nierozumną, choć cichą sympatią. Dojechawszy w okolice Łysej Polany zatrzymałem automobil, spracowanego forda z „Sanato”, taki dziwny wóz, co może jechać na trzech kołach, sam zaś szedłem wzdłuż drogi w górę.
Było, już około dziesiątej. Wędrowałem uparcie, czując jak moje serce staje się coraz bardziej bezlitosne. W zanadrzu miałem nóż do krajania szynki, pożyczony w Bazarze, w kieszeni starego, lecz niezawodnego colta, pożyczonego od malarza Koniewicza, co bronił Lwowa. Jak na niedźwiedzia, była to broń dość mizerna, lecz za to ogromny, nowoczesny, ciężki arsenał miałem we wzroku; od mojego spojrzenia w tej chwili padłby trupem mamut, cóż dopiero niedźwiedź. Krew grała we mnie, a dusza zawodziła dziwną pieśń, złożoną z samych okrzyków; tak musieli w rozszumiałej puszczy śpiewać ludzie pierwotni.
Czujny na każdy szelest, usłyszałem warczący w wielkiej jeszcze oddali automobil; po chwili, kiedy mnie miał minąć, zatrzymał się nagle. Jakiś pan, jakaś pani i blady szofer zaczęli mi dawać rozpaczliwe znaki.
- Panie! - wołano - niech pan siada z nami… Czym prędzej!…
- Czemu?
- Tam… tam… niedźwiedź! Niech pan ucieka…
- Niech on ucieka! - odrzekłem twardo. - Gdzie jest w tej chwili?
- Niedaleko, po lewej stronie. Może nas goni! Niech pan siada!
- Śmierć! - krzyknąłem, sam nie wiedząc czemu.
Musiałem przy tym mieć w spojrzeniu coś straszliwego, gdyż blada pani wrzasnęła przeraźliwie.
- To wariat! - krzyknął blady pan. Automobil pomknął w dół. Zostaliśmy we dwóch w obliczu rozgorzałego słońca: niedźwiedź i ja. Och nie! Był z nami ktoś trzeci, jadowicie uśmiechnięty: śmierć.
Ścisnąłem w ręku nóż; w kieszeni drzemał colt, jak pies, który się nagle zbudzi i warknie.
Musiałem być blady, bo czułem, jak krew spływa ku sercu, obłąkanemu w tej chwili dziką żądzą triumfu. Równocześnie obudził się we mnie prawieczny instynkt łowcy; zacząłem stąpać jak kot, czujnie i bacznie. Czytałem ze śladów na ziemi, jak z książki; łowiłem uchem najmniejszy szmer; rozdętymi nozdrzami chwytałem wiatr, chcąc poczuć zapach niedźwiedzia. Przypuszczałem, że niedźwiedź wydaje woń ostrą i niemiłą, choć w tym względzie nie miałem absolutnej pewności.
Kilkakrotnie omamił mnie wzrok, mało wprawny, zwyczajne bowiem pnie przybierały opasłą posturę niedźwiedzią. Aż nareszcie…
Ujrzałem go w odległości jakichś stu metrów. Serce moje przystanęło na chwilę, po czym rzuciło się w cwał jak spłoszony koń. Zwierz schodził zboczem od strony gościńca ku lasowi. Szedł dziwnie, bo na tylnych łapach; wprawdzie niedźwiedzie przybierają czasem taką pozycje, modą jednak u niedźwiedzi ogólnie przyjętą jest chodzenie na czterech łapach. Był to więc zapewne jakiś cygański niedźwiedź, co uciekł od swojego pana i demonstruje obecnie swoją dwunożną cywilizacyjną ogładę. Nie był zbyt wielki i sprawiał wrażenie dość mizerne: włóki się raczej, niż szedł, często przystając. W tej chwili powiał wiatr od jego strony; czuć było najwyraźniej naftalinę… Albo naturaliści się mylą, albo ja zrobiłem nowe odkrycie: więc woń niedźwiedzia przypomina naftalinę!
Przyczaiłem się za jakimś chojarem i obserwowałem ruchy zwierza. Nie poczuł mnie i zbliżał się ku mnie powoli. Nagle przyspieszył kroku, a we mnie dech zaparło; widziałem go tuż, tuż… Jeśli mnie ujrzał, dramat rozegra się za chwilę! Idzie, idzie… Czy ku mnie? Nie! Zbacza, pochyla się z wielkim trudem i - coś podnosi; jeżeli głaz, to będzie dla mnie. Nie, to nie głaz… Niedźwiedź podniósł przyniesioną gdzieś z gościńca przez wiatr gazetę. Na wszystkie niedźwiedzie świata! - to była naprawdę gazeta. Chciało mi się śmiać, lecz nie miałem na to czasu, bo po chwili dusza we mnie zamarła. Może się zdarzyć, że niedźwiedź podniesie z ziemi białą płachtę papieru, jest to bowiem zwierzę figlarne, lecz nie może się zdarzyć to, co się zdarzyło, a że się zdarzyło, przysięgam na honor myśliwca! Niedźwiedź odszedł w ustronie, po czym przysiadł na pniu i zaczął tę gazetę czytać.
Widziałem rachującego konia; widziałem szympansa palącego cygaro; widziałem tańczącego słonia; widziałem fokę grającą w football: widziałem wiele rzeczy, nigdy nie widziałem jednak niedźwiedzia na wolności, czytającego gazetę. Trzymał ją w niezgrabnych łapach, odwracał stronice i czytał, najwyraźniej czytał.
Uciekaj! - krzyknęła we mnie dusza - to nieczysta sprawa…
Tak, to było ponad ludzkie pojęcie. To było przeraźliwe. To straszliwe, naftaliną pachnące bydlę może właśnie czytało z zadowoleniem o sobie i o popłochu, który szerzy. Dlatego jest zapewne takie złośliwe, że czytuje gazety, dlatego zapewne stało się zmorą i widmem. Taki niedźwiedź żyć nie powinien, czort, nie niedźwiedź.
Dobyłem colta i ze zgroza w oczach szedłem ku niemu; wystarczył jeden ruch palca, abym mu roztrzaskał łeb.
A wtedy stało się coś najdziwniejszego; niedźwiedź porwał się z pnia, gazetę daleko od siebie odrzucił i podniósł obie łapy w górę, na znak poddania. Serce we mnie zamarło; oszołomił mnie ten przeraźliwy rozum zwierzęcia.
Nagle usłyszałem głos przyduszony i drżący:
- Niech pan nie strzela, panie Makuszyński’
Jedyny wypadek z gadającą oślicą Balaama zdarzył się zbyt dawno, aby ten gadający niedźwiedź nie był sensacją. Zaśmiałem się głuchym śmiechem furiata.
- Pan mnie zna? - zapytałem.
Wtedy niedźwiedź z wielkim trudem zdjął z siebie głowę i rzekł zdyszanym, nieco od strachu zataczającym się głosem:
- Kto by pana nie znał? Niech pan pozwoli, że się przedstawię…
Powiedział jakieś nazwisko: Szarf, czy też Szorf, nie pamiętam. Z niedźwiedzia wylazła miła gęba, dość boleśnie uśmiechnięta.
- Nie mogę panu podać ręki - rzekło wnętrze niedźwiedzia - bobym pana mógł podrapać, ale poproszę pana o papierosa.
Wetknąłem synowi niedźwiedzia papieros w twarz i uprzejmie przytknąłem doń zapałkę.
- Byłbym pana zastrzelił - rzekłem - po co pan robi niedźwiedzia?
Łagodny zwierz usiadł na pniu.
- Ciężkie czasy! - powiada - a żyć trzeba.
- Z tego pan żyje?
- Nie o mnie idzie, ale o Zakopane. Pan wie najlepiej, że bieda na nas przyszła, więc się trzeba ratować. Trzeba było jakiejś sensacji, aby było o czym pisać w gazetach, więc wymyśliliśmy straszliwego niedźwiedzia, bandytę. Zrobiło się z tego dużo wrzawy i efekt był pierwszorzędny. Gmina dostarczyła skóry, a ja poszedłem na ochotnika. Na przyszły tydzień ma dyżur kto inny… Ja już dzisiaj kończę. Panie drogi!
- Czym panu mogę służyć?
- Niech pan o tym nikomu nie mówi.
W imieniu Zakopanego proszę pana o to serdecznie. Za tydzień niedźwiedzia już me będzie, bo niby pójdzie w góry. Więc niech pan o tym nie mówi nikomu. Niech pan nie myśli, że to łatwa robota; dzisiaj mam się pokazać jednemu Anglikowi, co będzie tędy przejeżdżał, bo mu to zaimponuje, ale zrobię to ze strachem, bo nuż taki strzeli?
- Przecie i ja mogłem pana zastrzelić! Mam rewolwer…
- Tak, ale pan nie byłby trafił!
Zwiesiłem smutno głowę; ta małpa niedźwiedź ma jednak rację.
Od tego zdarzenia wiele już upłynęło lat; niedźwiedź pokazał się jeszcze ze trzy razy i straszył całą Polskę. Potem już znikł bezpowrotnie, bo skóra tak wyleniała, że nie można nią było nastraszyć nawet pana Hirgzprunga, co w Zakopanem ma bank domowy.
Mniemam, że nie będzie to zupełnie bez pożytku, jeśli i ja powiem słów kilkoro w czasach, kiedy to naiwnych ludzi namawia się do budowania domów czy własnych mieszkań. Czynią to wprawdzie znakomici specjaliści i im się wcale nie dziwię; gdyby handlarz trumien mógł namówić wszystkich do umierania, jak to czynił Hegesijas Pejsitanatos, zwariowany filozof, „namawiający do śmierci” - propagowałby swój interes z radosnym entuzjazmem. Całe szczęście, że nie wszyscy ludzie chcą umierać, i całe szczęście, że - co na jedno wychodzi, nie chcą sobie budować domów. Nie chcę wprawdzie psuć interesu budowniczym, bo i tak się biedakom czasem i bez cudzych życzeń dom zwali, chciałbym jednak przez obiektywne oświetlenie sprawy pobudzić moich przyjaciół i czytelników do namysłu, zanim się zdecydują na budowanie „własnego gniazdka”, bo tak się jeszcze czasem w krwawym dowcipie mówi o mieszkaniu. Pogląd na sprawę w gwałtownym, historycznym skrócie należycie rzecz objaśni. Raz leszcze się zastrzegam, że nie kieruje mną uprzedzenie do architektów, choć mnie do tego fachu wcale sceptycznie usposobiła literatura dramatyczna swojska i obca, ilekroć bowiem architekt jest bohaterem, zawsze się dzieje nieszczęście.
Budowniczy Solness jest najgłośniejszym przykładem, a architekt z Sąsiadki Jaroszyńskiego wesołym przykładem tego, jak ponuro się kończy historia, jeśli architekt zamiast doglądać budowy kościołów, ogląda budowę dzikiej dziewicy. Już historia germańska w dość podejrzanym świetle przedstawia nam dwóch słynnych budowniczych Walhalli, targujących się o Freję, jak o furę cegieł.
Jest to wszystko powiedziane na stronie, bo nie o to rzecz idzie. Idzie o to, aby się zastanowić, czy mieszkanie jest radością życia, czy przeciwnie, a z głębokich naszych rozważań niech czytelnik odrobiną swej inteligencji wyciąga sobie jakie chce wnioski.
Nie ja pierwszy doszedłem do głębokiego przekonania, że strasznym, złośliwym i wieczystym wrogiem człowieka jest kultura; zauważył to przede mną niejaki J. J. Rousseau, przyjemny narwaniec, i jeszcze kilku innych brudnych filozofów. Rozpacz ogarnia bowiem człowieka na myśl, ile udręki i gehenny kupił sobie za tę podejrzaną kulturę, ile utrapień, wojen, paszportów, metryk, świadectw moralności, gazet, książek, podatków i niezliczoną ilość innego paskudztwa. Razem z kulturą kupił sobie zmorę najstraszliwszą: mieszkanie. Źle mu było? Było mu cudownie, ale ciekawy jak małpa, zaczął wymyślać rozmaite rzeczy, aż sobie wymyślił. Szczęśliwy, w złotym swoim okresie, zawieszony na puszystym ogonie, chwiał się na gałęzi, roztłukiwał orzech kokosowy o głowę bujającego się obok bliźniego i popijał słodkie mleko owocu. Mieszkanie miał wszędzie, wysokie aż pod niebo, szerokie aż po kraniec ziemi, pozbywszy się zaś największej z ludzkich trosk, miał czas na przyjemności i na miłość. Dzisiaj sprawą najdotkliwszą właśnie jest to, że człowiek nie ma czasu na miłość, bo zawsze szuka mieszkania, a na wolnym powietrzu nie wypada i mogą zamknąć.
W pochodzie wieków, kiedy człowiek zlazłszy z drzewa szczęśliwości zaczął budować duszne swoje domy, nory, w których karlał i uczył się obłudy, słowem - mieszkania, znalazł się jeszcze mędrzec, jeden z ostatnich, który czując jasnością ducha, do czego to kiedyś dojdzie, zamieszkał w beczce, aby niemądrym ludziom, mieszkającym w kamiennych pułapkach, zademonstrować ich tragedię i czarną ich przyszłość. Nikt jednak, jak się to później okazało, nie pojął głębokiego sensu beczki Diogenesa. Zapewne znaleźli się wówczas i tacy, którzy starego filozofa musieli pomawiać o bliską zażyłość z beczką i o niemożność rozstania się z jej zapachem. Wiedział jednakże, co czynił mędrzec z Synopy, rozumiejący, co z boskiego stworzenia, jakim podobno jest człowiek, .potraf i zrobić mieszkanie. Z rozczuleniem myślę sobie o tym filozofie, ile razy czytam, że sublokator, któremu zamknięto złośliwie przybytek pełen szumiącej wody, strzelił do swojego gospodarza. W beczce nie mogłoby się to zdarzyć.
Próbowali potem inni nawrócić człowieka i zawrócić go ze straszliwej drogi na łono natury, było już jednak za późno; już człowiek zniedołężniał, stał się wygodny i wymagający. W kamiennym mieście nauczył się obłudy i wielu innych zdrożności, tak wreszcie zmarniał na duchu, że począł prześladować ludzi wolnego ducha i filozofów diogenesowej szkoły, którzy wzgardziwszy mieszkaniem, sypiają pod arkadami mostów, na ławkach ogrodowych lub pod płotem.
Nawet apostoł owijał się w opończę i spał, gdzie się zdarzyło. Wielcy poeci sypiali na ławkach w tawernie, a pisali piękniejsze wiersze niż ci, co mają mieszkania. Cóż robić, kiedy teraz tak nie wolno.
Stało się tedy. Człowiek musi mieć mieszkanie, tak jak musi mieć grzech pierworodny; człowiek bez mieszkania nie może się ożenić, nie może mieć nawet mizernej kochanki, nie może niczego dostać na raty, nie może otrzymać listu ani pieniędzy, ani posyłki; może tylko umrzeć. Oto do czego doprowadzili ludzie, zdobywając kulturę! Za to we własne teraz wpadają pułapki: budując domy, kupując lub urządzając mieszkania. Każdej z tych spraw należałoby poświęcić osobny tom, który ze względu na różnorodność i cudowną pomysłowość szachrajstw, stałby się ozdobą biblioteki kryminalistycznej. Nie posiadam aż tyle sił i nie mam tak zdeprawowanej duszy, aby się tym zająć szczegółowo, niemowlę jednak, przed trzema dniami odłączone, wie o tym doskonale, co w murach piszczy. Wystarczy jednak, jeżeli się powie, że przekleństwo: „bodajbyś sobie budował willę na Mokotowie!” - należy do tej serii, którą się stosuje do wrogów najgorszego kalibru. Na Mokotowie jest jeden jedyny budynek uczciwy, doskonałe zbudowany, suchy, miły, wygodny, skanalizowany, z łatwym dostępem, z przystankiem tramwajowym, z telefonem, z łazienką i z doskonałą, nadzwyczaj uprzejmą administracją: jest to więzienie. Cóż więc dziwnego, że się tam ludzie tak pchają i że za żadną cenę nie chcą go opuszczać latami. Nie każdy jednak ma szczęście i na to, aby się tam dostać, trzeba zaraz być co najmniej dyrektorem banku albo prezesem wielkiego towarzystwa akcyjnego. Zwyczajny urwipołeć posiedzi z łaski parę dni na Daniłłowiczowskiej i zaraz go stamtąd gnają na bruk. Taka to już jest sprawiedliwość na tym świecie.
Ludzie jednak, ogarnięci żądzą mieszkania, popychani do tego zapewne instynktem rozrodczym, myślą w rozmarzeniu, że każdy zbudowany na Mokotowie budynek będzie tak wygodny jak kryminał. Złudo! Płacisz podatki, więc masz prawo siedzenia w kryminale i tego nikt ci zaprzeczyć nie może, opieka państwa bowiem nad obywatelem zagwarantowana jest konstytucją. Tymczasem płacąc za budowę domu, nigdy nie masz pewności, że w nim zamieszkasz. Budowniczy, solidny człowiek, zapewnia cię w najlepszej wierze, że na pierwszy dzień lipca będziesz spał we własnej willi. Doskonale. Mądry człowiek, wie co gadał, tylko że nie bierze pod uwagę momentów psychologicznych i ni« umie sobie zdać sprawy z tego, co się dzieje w duszy murarza. Murarz bowiem podlega przedziwnym przypadłościom duchowym; ponieważ przez całą zimę klepie biedę, z wielką radością rwie się do pracy na wiosnę, na drugi dzień jednakże dochodzi do słusznego przekonania, ze praca jest głupim wynalazkiem, że ustawianie cegieł jednej na drugiej jest zajęciem nudnym i pozbawionym fantazji, wobec czego odstawia młot i kielnię, wsadza ręce w kieszenie i rozpoczyna strajk. Nie można się bynajmniej dziwić dzielnym murarzom, bo szewcy robią tak samo, mniej więcej jednakże co drugi człowiek ma zapasową parę butów, więc z tym jakoś wyżyć można, nie każdy jednak ma drugi, zapasowy dom, wobec tego chce się wieszać, bo miał się wprowadzić pierwszego lipca, nieopatrznie ożenił się dzień przedtem, a jego dom naigrawa się z niego czarnymi otworami okien, surowy, czerwony, ponury. Wprowadzasz się do niego w listopadzie, chociaż nie ma tam pleców, schodów i drzwi, chociaż woda jeszcze nie dochodzi, a elektryczność będzie za dwa miesiące. W tej miłej atmosferze zdenerwowanego przygnębienia rozpoczynasz kłótnię x żoną, z ukochaną żoną, masz myśli samobójcze, chcesz bić każdego napotkanego człowieka, nie śpisz w nocy, bo się boisz złodziejów, nie śpisz w dzień, bo wciąż musisz płacić, pokazuje się bowiem, ze wskutek strajku murarzy i nagłej podwyżki cen materiałów budowlanych kosztorys się podniósł, a jeszcze nie ma pleców, schodów, drzwi ltd. - jak •wyżej. Wobec tego zaczynasz błużnić, siwiejesz, dostajesz drżączki w nogach, łamania w głowie, rozwodzisz się z żoną i usiłujesz podstępnie sprzedać willę, aby ubrać w ten interes kogo innego.
Można jednak przypuścić, że udało się doprowadzić sprawę do jakiego takiego końca. Wstawili piece, zbudowali schody, obiecali, że będzie woda. Szczęśliwy, zaczynasz się urządzać. Czas ten jest okresem nadającym się do wybornych studiów i do okrzyków ciągłego zdumienia. Mówię o tym jako człowiek głęboko doświadczony, bo urządziłem niedawno mieszkanie. Trzeba na ten przykład odrobić taką dziwną operację, która się nazywa „ceklinowaniem” podłóg. Odbywa się to z prawdziwą fantazją. Przychodzi czterech gentlemanów, którzy robią bardzo wielkie miny, kiwają głowami, niby się czemuś bardzo dziwią, cmokają wargami, niby przerażeni straszliwością pracy, wydają wreszcie orzeczenie, że da się to wszystko zrobić za grube pieniądze w przeciągu trzech dni, bo jest ich czterech, entuzjastów pracy, namiętnych szaleńców trudu, którym rozkosz prawdziwą sprawia zmaganie się z oporem dębowej posadzki. Z groźną furią rozpoczynają wielkie swoje dzieło i przez kwadrans dusza w tobie rośnie na widok wspaniałego wysiłku znakomitego robotnika. Po kwadransie jeden odpoczywa, a trzech zapala papierosy; po pół godzinie dwóch gdzieś znika, a dwóch, widocznie tęskniąc za tamtymi, zaczyna wzdychać i niepokoić się, potem starszy posyła młodszego po piwo. Tamci dwaj w ogóle już nie wracają, bo poszli na inną robotę, a dwaj pozostali entuzjaści poczynają sobie dowcipnie, bo brudną szmatą zwilżają podłogę, a potem tu i ówdzie czasem ją skrobną, tak jakbyś się podrapał w plecy. Ponieważ okazuje się, że w tak dowcipny sposób uproszczona robota nie wymaga zbytniego wysiłku, starszy skrobacz odchodzi, na placu boju zostawiając młodszego baszybuzuka, który gwiżdżąc Filipiny zmywa posadzkę coraz brudniejszą wodą. Pokazuje się po paru dniach takich wysiłków, że praca była niepomiernie cięższa, niż to wyglądało na oko, że chciałeś widać skrzywdzić niewinnego robotnika i że wobec tego powinieneś zapłacić więcej ponad umowę. Tak jest z podłogą, z oknami, drzwiami i ze wszystkim. Zresztą słusznie, bo i po co się spieszyć? Czy dom to tramwaj czy zając? A tak to przynajmniej jest jakaś rozmaitość i dużo przyjemności.
Zakładają na przykład kontakty elektryczne. Dawno się tak nie bawiłem, jak patrząc na wesołą beztroskę elektrycznych ludzi. Przyszedł jeden młodzieniec, przyniósł drabinę i kilka metrów drutu. Siadł i czeka.
- Na co pan czeka? - pytam syna błyskawicy.
- Nie mam narzędzi - odpowiada kuzyn Ampera.
- A gdzież one są? - pytam tę suchą baterię.
- Kolega przyniesie - odpowiada kuzyn Neffa.
Po dwóch godzinach przychodzi kolega, prąd ujemny, i dziwi się, że tamten nie wziął narzędzi ze sobą, wobec czego numer pierwszy, który już odpoczął, odchodzi, a zaczyna czekać numer drugi. Po dwóch godzinach daje znak życia i telefonuje z miasta, żeby numer drugi zabrał drabinę, bo jest na gwałt potrzebna na drugim krańcu miasta. Nazajutrz przychodzi szef tych dwóch bateryj, stary piorun, i zapytuje, czy już wszystko gotowe. Ponieważ nic nie jest gotowe, odchodzi na poszukiwanie dwóch chłopców i jednej drabiny. Historia znowu się zaczyna na nowo, przynoszą drabina i zaczynają coś robić, aż wreszcie kiedyś skończą.
Jest to tak miłe i zabawne, że można boki zrywać; jest to poezja pracy, pełna uroku i wdzięku. Odznaczają się nim szczególnie ludzie od gazu, którzy wesoło igrają ze sobą, bo jeden drugiemu, pewnie z figlów, przyniesie zawsze krótszą rurę niż potrzeba, i bardzo się z tego śmieje, że się tamten irytuje, wszystkich zaś radością napełnia fakt, że zapalony na kuchence gaz daje słabe oznaki życia i chce lada chwila skonać.
- Musi być feler w piwnicy! - powiada rzeczoznawca i całe towarzystwo zstępuje do lochów i przez dwa dni chyba tam siedzi, bo nikogo nie widać, aż dopiero ulitują się ludzie z miejskiej gazowni i za pięć minut wszystko jest w porządku.
Jedno mnie w tym wszystkim zdumiewa: jak przy tak wybornych metodach pracy jednak odbudowano Warszawę? Powinno to trwać najmniej ze dwa miliony lat. Widocznie że w dawnych czasach lepiej pracowano i nie tak dowcipnie. Zdarza się to zapewne i dzisiaj, ale bardzo rzadko w Warszawie.
Żeby więc budować dom, trzeba mieć nie tylko pieniądze, trzeba mieć przede wszystkim pogodę umysłu i poczucie humoru. Zresztą powinno się budować dom, przedziwnie to wypełnia życie; zaczyna się budować z werwą, radością, nadzieją i w kwitnącym stanie zdrowia, kończy się w stanie ducha, na który już nie ma lekarstwa. Wtedy człowiek z radością umiera, ale jedną ma przynajmniej pociechę: że ma gdzie umrzeć.
Gdyby kto kiedykolwiek usłyszał, że zamierzam budować willę na Mokotowie, niech mnie zastrzeli. Słowa jednego mu nie powiem.
Przystępując do nowego wydania dwóch książeczek, z podejrzaną powagą rozprawiających o kobiecie, znalazłem wyborną sposobność do wygłoszenia płomienistej mowy we własnej obronie. Czynię to tym skwapliwiej, że mając inne zmartwienia, skończyłem już raz na zawsze z wesołym sposobem przekomarzania się z kobietą. Zanim jednak wypuszczę z felietonowej złotej klatki więzione w niej kolibry, nie chcę bynajmniej, aby nawet w sfałszowanej legendzie pozostała o mnie zła plotka jako o dręczycielu ptaków. Nigdy bowiem nie czułem się bardziej pokrzywdzony niźli wtedy, kiedy mnie nierozumnie pomawiano o myzoginizm, o ponurą nienawiść wobec kobiety, o nieposzanowanie jej godności i dostojeństwa i inne takie zbrodnie.
Zawsze i wszędzie, przy każdej sposobności, we wstępach do każdego nowego wydania książki, w której choć jednym słowem musnąłem kobietę jak kwiatem, tłumaczyłem jasno i wyraźnie, głową z rozpaczy o mur tłukąc, aby dudniło i aby tym głośniej brzmiały moje uroczyste oświadczenia, że uwielbieniu mojemu dla prawdziwej kobiety nie ma granic; że klękam przed dobrą matką i przed dobrą żoną, że słońce rad bym rzucić do stóp kobiecie ciężko pracującej; że aureolę uprządłbym dla kobiety bohaterskiej; słowem, że Kobieta jest dla mnie świętością.
Czyż można powiedzieć więcej i czyż można powiedzieć uczciwiej? Mniemam, że nie można i że wobec tego jasną jest sprawą, z jakiego rodzaju i z jakiej odmiany kobiety stroję sobie niewinne żarty. A jednak ze wszystkiego, co mnie dotąd spotykało, widać, że tzw. metoda kładzenia łopatą do głowy, zdawałoby się niezawodna, posiada jednak swoje braki. Napisałem wyraźnie:
„Całuję ze czcią ręce kobiety uczciwej, a kpię ze śmiesznej pani, urągam lichej imitacji kobiety!” A na to jakieś oszalałe stworzenie damskiego rodzaju, urażone w swojej zwiędłej wstydliwości, jak nie zagrzmi basem w gazecie jak basetla:
- Na stos z tym siedmioogoniastym czartem! Obraża polską matronę i polską dziewicę! Gdzie jest Ojciec święty? Dlaczego go nie wyklnie? Wstyd, hańba i piekło!
Tak ci oto grzmiała nie raz jeden jakaś wąsata zapewne społecznica i szła do spowiedzi, aby się kajać, że nazwiskiem takiego jak ja czorta i inkuba szerokie swoje i mocno spracowane skalała wargi. I cóż ja miałem robić? Tym, co kiedykolwiek napisałem o złej i papuziej kobiecie, chciałem się przysłużyć jedynie uczciwej kobiecej sprawie. Przecież każda kobieta rozumna rację mi przyzna, jeśli dam szczutka w zadarty nosek głupiej pannicy, co odbywa rybie tarło na dancingu, pasożytuje na cudzej pracy i maluje się od wieczora do rana, jak Stare Miasto na dziesięciolecie Ojczyzny miłej. Każda pracowita, gruźlicą tknięta, nieszczęśliwa nauczycielka rację mi przyzna, że czasem oskubię z fałszywych piór nadętą, marną pawicę, co szuka dreszczu… Każda matka rację mi przyzna itd., itd. Mogę wyliczać bez końca. Tylko te kukły malowane i nadziane trocinami, tylko te śliczne damskie pajace, tylko te imitacje kobiety, te tylko mają do mnie cichą nienawiść, że je z różowej odarłem skóry. „Niech się skrobie, kto ma liszaj”, jak Hamlet mądrze powiedział. Czemu się jednak drapie w sumienie na mój rachunek jakieś szanowne czupiradło i klątwą na mnie ciska, jak starym pantoflem - nie wiem. Dotąd, wedle uciesznego powiedzenia, najgłupszym człowiekiem był turysta, bo się tam drapie, gdzie go nie swędzi. Widzę jednak, że jeszcze głupszym stworzeniem jest taka święta osoba, której nie dość powiedzieć pięć razy, bo rozumie dopiero za siódmym. Przeto głośnym wrzaskiem oznajmiam po raz siódmy i ostatni:
- Szanuję kobietę, kpię sobie z tej jej fałszywej odmiany, którą dla skrótu nazwałem: „Panią”.
Czyś pojęła, piekielna babo? Pojęła! No, to dobrze. Możesz odejść na strych albo na Łysą Górę.
Możemy teraz sobie porozmawiać spokojnie z czytelnikiem, który się rozumie na żartach i wie o tym, że w najbardziej roześmianym żarcie jest takie jedno gorzkie ziarenko, które mądrze spreparowane, skutecznym może się stać lekarstwem.
Taki to mądry czytelnik i o tym wie także, że wiele, wiele już razy pisałem o dostojnej kobiecie i pięknie, i słowami tak czystymi jak kryształ; że najbardziej złote dla niej znajdowałem wyrazy i rymy, sercem dzwonu dźwięczące.
(Święta czarownica chlipie w kącie i w zamaszyste piersi ręką tłucze, kajając się…)
Wiem, gdzie jest ostatnia granica żartu, i wiem, kiedy jest czas na nabożeństwo. I to też wiem, że się nie krzywdzi istoty bezbronnej. Dlatego uczciwie mówię! - boli mnie niemądra o mnie opinia, jakobym dla żartu wyrywał pióra ze skrzydeł aniołów. Na serce kobiece! Czarne to i szerokie pyski, ozory kąśliwe i rozumy miałkie i dulskie taką o mnie rozpuściły famę. Niechże się to już skończy, bo chociaż jestem człowiekiem przedziwnie łagodnym, lecz i ja wpaść mogę w pasję zgoła szewską, a wtedy sam diabeł, choć bliski kuzyn jędz świątobliwych, ze szponów moich ich nie wyrwie, a niebo to mi tylko przyklaśnie!
Ulżyło mi!
Wszystkie te hece jedno maja, dawno już zresztą zmącone, źródło. Rozmaitym siostrom krokodyla i ciotkom nosorożca od niepamiętnych wydaje się czasów, a opowieść o tym przechodzi z babki na ciotkę, z ciotki na drugą ciotkę, że w artystycznym świecie dzieją się nieprawdopodobne plugastwa. Pani Dulska też tak myślała i umarła zapewne na skręt kiszek. Otóż to! Wedle rodzimej tradycji, wszystkie artystyczne małżeństwa są „na wiarę”, żadna aktorka nie miała nigdy ojca, żaden malarz matki, a literat to ma kilka żon, bo inaczej toby umarł z melancholii; oczywiście, w dzikich tych stadłach stosunki są powikłane do tego stopnia, że kazirodztwo jest na porządku dziennym czy też nocnym; oczywiście dzieci nigdy nie są chrzczone i nie wiadomo nigdy, do kogo podobne.
O amazonki na łopacie albo na ożogu! Krew by je zalała, gdyby się dowiedziały, że nie ma na świecie, żony cudowniejszej niż żona artysty, bo mało kto pojąć zdoła, ile potrzeba świętej cierpliwości i ile anielskiego poświęcenia, aby wytrzymać przez życie całe z takim dziwolągiem i z takim cudakiem, jakim mniej lub więcej każdy jest artysta, malarz czy poeta, czy inny taki. Są to, na kolanach to mówię, święte i pełne nieprzebranej słodyczy kobiety, co umieją, przemawiając szeptem i chodząc na palcach, uszanować tę chwilę, kiedy się coś tam tajemniczego dzieje w dziwnym, niecierpliwym, zneurastenizowanym, podrażnionym artyście, z którym trzeba przeżyć i blaski, i nędzę, wzloty i upadki, radości i smutki, okres złotego wina i suchego chleba. Dla takiego to trzeba być i żoną, i matką, i opiekunką. Czy wiele kobiet to potrafi?
Sam nie wiem, po co o tym mówię; może z potrzeby serca, a może i dlatego, żeby przed samym sobą wytłumaczyć tę pasję, z którą się potem pisze o damach nieużytecznych i nikomu, prócz fryzjerowi, niepotrzebnych. Nie mówiłem zresztą o nich nigdy nawet z pasją, tylko z dobrotliwymi kpinami, i już za to samo zasłużyłem na uśmiech ślicznych, choć nieco cielęcych oczu. Pogardliwe spojrzenie też wytrzymam.
Uczciwie mówiąc, ja udaję tylko, że jestem taki przygnębiony, weselej mi się bowiem uczyniło na duszy od chwili, kiedy chytrze patrząc, poznałem, że wszyscy już mają także powyżej uszu tego kobiecego szachrajstwa, w którym po oznakach zewnętrznych dość trudno jest rozpoznać płeć, a przecie nie można tego zrobić inaczej, bo kobiety noszą jeszcze jakieś resztki sukni. Faktem jest, że się już ludzie stęsknili za prawdziwą kobietą, piękną, nadobną, uroczą, rozumną, a jednak pragnącą mieć dzieci. Są wprawdzie jeszcze i takie i jest nowy gatunek kobiecy, gatunek wspaniały i czci najwyższej godny; kobiety wolnej, samodzielnej i pracującej, ale chwast bujniej się pleni, więc za mało jest róż, a więcej zielska i papierowych różyczek.
Nie należy w wesołej książeczce wszczynać nieopatrznie dyskusji na takie tematy, gdyż dyskusja musiałaby znowu trwać ze dwieście lat, a nie wszyscy pozy jemy tak długo. To tylko mimochodem powiedzieć należy na obronę kiepskiej kobiety, że kobieta jest najczęściej taką, jaką ją pragnie mieć mężczyzna, że zaś mężczyzna jest czasem łajdak, to też rzecz dość powszechnie wiadoma. Nie gadajmy jednak o rzeczach wąsatych i ponurych, z czego tylko diabli mają uciechę.
Miłą natomiast sprawą jest fakt, że tęsknimy wszyscy za kobietą taką, jaką ją Pan Bóg stworzył w majowy niebieski poranek. Można to zaobserwować przy każdej sposobności, ale najżywiej tęsknota taka, jeszcze nie uświadomiona, objawia się tam, gdzie marzyciel czuje mocne poparcie u sprzymierzeńców, więc na wielkich ludzkich zgromadzeniach, na ten przykład w teatrze. W ostatnich czasach grano w jednym warszawskim teatrze dość chuderlawą węgierską komedyjkę, właściwie zawiesistego komediasa, ani lepszego, ani gorszego od innych. I o dziwo! Sztuczka była grana nieprawdopodobną ilość razy, teatr trząsł się od owacji co wieczora, dobre matki płakały, panowie wołali: „Ma rację! ma rację! mech żyje!”
Cóże się to stało? Na fogosza z rusztu! Nie stało się nic nadzwyczajnego, tylko ta przyjemna węgierska komedyjka zapiekła wszystkich do żywego, bo w sali teatralnej poczuliśmy zapach pieczonego i wszystkich obchodzącego zagadnienia: na piekielnym rożnie pieczono nowoczesną pannę, jak chudą cielęcinę, pocierając ją świeconą wodą, aby skruszała. Panna w płacz, a diabli obracają rożen, coraz namiętniej śmieją się szyderczo i syczą:
- To za to, że udajesz mężczyznę! Ze siedzisz na własnym dekolcie… Ze golisz koniak i smolisz papierosy… Żeś się pozbyła czaru kobiecości… 2e nie chcesz mieć dzieci, tylko linię… Że całemu światu pokazujesz to, co tylko mama widziała kąpiąc cię w wanience… że z miłości uczyniłaś igraszkę, a z życia dancing, o panno!
Dobry człowiek, ten węgierski pisarz, bardzo tę sprawę wziął do serca, a cały Lechistan odgrzmiał mu owacją.
Łacno poznaliśmy z tego, co nas wszystkich dręczy. Helas! Mało mam jednakże nadziei, aby nawet po takim wybornym węgierskim kazaniu zebrały się warszawskie panienki na placu Teatralnym, rozpaliły wielki ogień i zaczęły weń ciskać w płomień jedwabne koszulki, sukienki z pajęczyny i z ojcowskich weksli, majteczki z księżycowych promieni, pudry, szminki i perfumy, radosną śpiewając pieśń:
Precz z Hersem, Zmigrdem (!) i Sołecką,
Nie będziem się już malowały,
Od jutra każda chce mieć dziecko
I barchanowe majtadały! (bis).
Nie zdarzyło się bowiem i nie zdarzy się niestety, aby można kogo nawrócić przez węgierską komedię; snadnie by to mógł uczynić rodzic, obnażywszy panieńską polędwicę i starym, dobrym sposobem okrężną drogą wybić panience z głowy dancing i rozwód po dwóch tygodniach. Ponieważ jednak nie pozwalają na to dobre obyczaje i japońskie uty, zabraniając tknąć kobietę nawet kwiatem, trzeba tedy z nimi dobrotliwie, czyli moją metodą. Ten zacny Węgrzyn też tak uczynił i ukazał panience nowoczesnej „małpie zwierciadło”. Przejrzała się w nim dziewoja i w ryk. Potem się zaraz nawróciła, oczywiście tylko w tej przyjemnej opowiastce o pannie, co goliła wódę i włosy na karku. Ale polscy ludzie płakali z zachwytu.
Rzecz zbożną czyni tedy każdy, jako i ja czynię, kiedy sobie wesoło pokpiwa z takich panienek i pań śmiesznych bardzo. Szkoda armaty na bezpierśne wróble. Trzeba tak to chytrze wykoncypować, aby te śliczne stworzenia, co robią z siebie czupiradła, kąpią się w parafinie i ważą razem z duszą czterdzieści kilogramów, przejrzały, że to wszystko na nic, bo się nikt na to nabrać nie da; wtedy od razu nabiorą i ciała, i rozumu, zrozumiawszy, że porządny człowiek nie chce się żenić ani z deską do prasowania, ani też z pstro namalowanym wieszadłem na suknie. Szkoda tylko największa, że o tych porządnych ludzi też trudno.
Zacny bratanek Węgier gadał o pannach, a ja gadam o paniach, bo jabłoń niedaleko rośnie od jabłka w tych zwariowanych czasach. Tak to jeszcze niedawno, kiedy się srogi czyniło wrzask, że się „panna pcha na uniwersytet”, a kiedy w jednej komedii Bałuckiego jedna mama wykrzyka: - Moja pani! ani matematyka, ani astronomia nie zastąpią pannie męża! - teatr szalał w podziwie nad przenikliwością i słusznością tego spostrzeżenia, bez którego ród ludzki marnie by zaginął.
Nowoczesna zaś mama, chudsza siostra swojej chudej córki, powiada w owej węgierskiej sztuce:
- Jednak choćby dla oka musi być kilka lat różnicy między matką o córką!
Nie jestem jednakże takim zacofańcem, abym udawał kiepskiego Savonarolę i w czambuł wszystko potępiał. Bynajmniej! Z chętną radością przyznaję, że wszelką rację miał rozumny czas, który rewolucyjnie odmienił kobietę: do snu ułożyła się niezgrabna poczwarka, a promień słoneczny obudził motylka. Jak ów doktor Hiszpan z Fraszek Kochanowskiego, co to „położył się spać trzeźwy, a wstał pijany”. Kobieta wstała nie pijana wprawdzie, lecz upojona, rześka, młoda, giętka, odważna, śmiała, uśmiechnięta. Spojrzała jaśniej na świat, a zbyt głupawe przesądy, mizdrząca się obłuda, fałszywa pruderia, świętoszkowatość z diabłem za skórą opadły z niej jak niepotrzebne gałgany. Przestała wreszcie udawać nudnego jak ricinus anioła, chorego na domiar na blednicę, a stała się człowiekiem z gorącej krwi, cienkich a mocnych kości i ze sprężystego ciała.
Z tym tylko jest bieda, że pomysł był. dobry, tylko wykonanie jest liche. Jest to wielkim nieszczęściem, że kobieta nie może żyć bez przesady, więc przesadziła i z tą wyborną nowoczesnością i skarykaturowała ją po trzech tygodniach od narodzin w nowym; doskonałym kształcie. Należy tedy przywieść ją do rozsądku, bo karykatura na nic nikomu się nie zda. Mamy też oczywiście wszyscy razem niejakie pretensje do tego, aby czyniąc usilne zabiegi dokoła kultury ciała, zastosować choćby „kwadrans dla zdrowia” duszy. Nie można przecie biednej sieroty zostawić w zaniedbania całkowitym. Dlatego to straszliwą szpadą śmiechu walczymy z bezduszną donną, z piękną lalą i z panią Wszelaką.
Niech kobieta będzie piękna, niech będzie po siedemkroć piękna, ale tak, by nie płakała rzewnie cytatą ze Słowackiego: „Posągu piękność mam, lecz lampy brak”.
Amen!
Nie mogę już dłużej wytrwać w tej namaszczonej pozie, lecz muszę się uśmiechnąć, pragnąc zrozumieć do głębi ten ostatni okres wśród metamorfoz kobiety, który by nazwać można po Balzatowsku: „ostatnim wcieleniem kobiety”.
Przyjrzawszy się tej sprawie jednym filuternie przymrużonym okiem, można zrozumieć niejedno, co w swawolnym ujęciu tak wygląda:
Niech ten tam i ów bredzi, co mu się żywnie podoba - a jednak najpiękniejszym stworzeniem na ziemi jest kobieta. Inni mówią, że koń, ale twierdzenie to po dłuższej rozwadze utrzymać się nie da. Toteż cokolwiek złego albo jadowitego zostało kiedykolwiek powiedziane o kobiecie w powieści, noweli, poemacie lub w komedii, ma swoje źródło w zawiści brzydkiego samca, zwalistego, o szerokich barach pitekantropusa, do rajskiego ptaka, w irytacji samozwańczego króla stworzenia, że musi patrzeć z zachwytem na wiotką, ongiś długowłosą istotę, dla której wszystko na świecie się dzieje, dla której on pracuje, buduje, tworzy, pisze i gra, z której czerpie natchnienie i dla której morduje się na wojnie. Mężczyzna dlatego nienawidzi kobiety, ze musi ją wielbić. A kobieta dlatego przeważnie ma uśmiech w oczach i na ustach, że o tym doskonale wie. Istnieją wprawdzie na ziemi kobiety smutne, są to jednak te, które są już w pierwszym stadium anielstwa, albo te, które naprawdę kochały.
Jedyną troską kobiety, oczywiście poza utrzymywaniem serca i duszy w należytej czystości, zwalczaniem pokus i unikaniem sideł, które diabeł na jej ciężkiej stawia drodze, jest troska o zachowanie w stanie najświetniejszym tego, co ją czyni piękną i co jej daje władzę nad światem. Kobieta jest w naturze fenomenem, uprzywilejowanym wbrew porządkowi rzeczy, porządek ten bowiem sprawił, że zawsze samiec jest piękniejszym, wspanialszym i strojniejszym niż samica, która patrzy z oszalałym a pokornym zachwytem, szara i niestrojna, niczym nie uzbrojona ani nie ozdobiona, na swego pana; przeto lew ma grzywę, kogut grzebień i ogon na paradę, paw ma cały jubilerski na ogonie magazyn, głuszec inne wspaniałości, każdy posiada coś tak pięknego, że aż się w oczach ćmi. Tylko u ludzi jest na odwrót, bo samiec jest to indywiduum brzydkie, opasłe, ciężkie i niezdarne, a ona, kobieta, jest śliczna. Mężczyzna, chcąc ratować sytuację i udając grzywiastego lwa, chciał porazić kobietę bujną pięknością i zapuścił wąsy i brodę, z której można robić materace, sądząc, że kobieta padnie z zachwytu na twarz. Och! Pomysł był śmieszny, przeto indywiduum zawstydzone poszło się ogolić i na gwałt łysieć. Są to wysiłki próżne i krótko mówiąc goryl zostanie gorylem i nie zmieni fantazji przyrody, która się zakochała w kobiecie.
Czuwa ona przeto pilnie nad tym, aby swoją piękność wszechmocną zachować w stanie świeżości i czas zatrzymać w nierozumnym dziele niszczenia. Wieki wysiłku woli i wspaniałego uporu zdołały dokonać tego, że kobieta nigdy nie dochodzi do lat czterdziestu, a aktorka do lat trzydziestu i czas nie ma nad nimi władzy, nadaremnie zaciskając pieści i spróchniałymi zgrzytając zębami. Tak jednak, jak diabeł nie ma przystępu do duszy czystej i bezgrzesznej, tak i czas nie może nic przeciwko ciału, w którym goreje anielstwo, łatwo krusząc naczynie tak pełne plugastwa, jakim jest mężczyzna.
Przenikliwa mądrość kobiety, odkrywszy w promienistości ducha i czystości serca źródło wiecznej młodości, poczęła wreszcie szukać sposobów, aby dopomóc spracowanej i wysilonej przyrodzie, która uformowawszy piękną kobietę myślała, że dokonała wszystkiego. A to był tylko szczęśliwy początek i dalszy ciąg musi wypracować kobieta sama, i czyni to wspaniale, mało zaś kto umie ocenić ten nadludzki trud i tę wytrwałość poświęcenia, które sprawia, że kobieta nowoczesna staje się coraz piękniejsza. Bo czyż to nie jest poświęcenie? Czy kobieta chce być piękną dla siebie? Przenigdy! Spełnia ona nakaz naturalny i wypełnia swoją misję, wedle której ma wprowadzić kanciastą, rubaszną i niemiłą istotę zwaną człowiekiem ku formom wyższym, świetniejszym i piękniejszym. Kobieta wie, że bez niej świat wyglądałby jak kiepska menażeria, więc poświęciła się, biedactwo, i czasem gorzkimi łzami oblewając swoją piękność, zaciska jednak usta w bohaterskim uporze i - jutro jest jeszcze piękniejsza. A za to wszystko spotykają ją wytworne obelgi, złe miny, jeszcze gorsze powieści i najgorsze komedie; wymówią jej każdy gałganek, każdy biedny kapelusik i flakon perfum, w którym czasem połowa jest ż jej brylantowych łez, bo łzy kobiety także pachną. Nikt z tych ponurych ludzi, bliskich kuzynów owłosionego szympansa, nie chce zrozumieć, że to wszystko jest dla niego, boby inaczej zdziczał, nosiłby brodę do ziemi, a „paznokcie na dwa łokcie”, ze zamiast mówić wierszami, wyłby dziko albo używał nieartykułowanych dźwięków, spośród których można by wyłowić jedno tylko słowo: „wódki!”, że mieszkałby na drzewie, drapiąc się w polędwicę, że nie używałby ognia, a dzieci, nieszczęsne dzieci, nosiłby na plecach. Nikt nie chce zrozumieć, że życie jest dlatego piękne, bo piękną jest kobieta, która od wieków dokazuje cudów, aby tę piękność zachować w stanie przedziwnym.
W pracy tej rolę bynajmniej nie najgorszą odgrywają stroje i wszystkie te sprzęty i narzędzia, którymi kobieta poprawia przyrodę i pogłębia jej dowcip i pomysłowość. Zanim się stała tym, czym jest dziś kobieta, wielkie cierpiała udręczenia i męczarnie, za co jej się przynajmniej podziw należy. Toteż celem naszym jest chęć wyjaśnienia brodaczom ciężko myślącym, samcom ponurym i drapieżnym, dla czego kobieta chce być piękna i jak ciężko jej to przyszło, aby upadłszy na kolana, bili przed nią czołem,
W wykładzie popularnym tak wygląda ten ustęp dziejów:
Ewa uległa kuszeniu węża. Przy odrobinie namysłu można dojść do przekonania, że był to postępek mądrze wyrozumowany, który na pierwszy rzut oka jedynie wydaje się lekki i grzeszny. Oto Ewa bezgrzeszna, ona (potem jej córki i córki jej córek) chodziłaby do dziś po raju naga, jak ją Pan Bóg stworzył, nie myta, nie ostrzyżona, ze szponami u rąk i nóg, może nawet z ogonem - tak że nikt by jej nie odróżnił od innych stworzeń rajskich. Czy to byłoby życie? Czy można by w tym stanie wytrzymać całe wieki? J.J.Rousseau miałby z tego jaką taką pociechę, nie każdy jednak jest filozofem, jest to bowiem zajęcie dość niemądre. Czy biedna kobieta miała wciąż gadać z Aniołami i właściwie o czym? Zęby tedy okryć swoją nagość i dać początek sukni, musiało biedactwo zgrzeszyć, z mizernym zresztą dla siebie zyskiem, bo figowy liść albo nie wyprawiona kozia skórka mało to jest jednak jak na kobiece potrzeby. Uczyniła to z myślą o przyszłości, która pokutuje solidarnie za jej grzech, trudząc się ciężko i wieczyście takimi pracami, jak strojenie ciała, mycie zębów, czyszczenie paznokci, utrzymywanie w porządku włosów itd.
Od owego pierwotnego stanu do stanu dzisiejszej świetności wiodła droga uciążliwa i ciężka i trzeba było bohaterstwa i szlachetnego - uporu kobiety, aby dojść nią do końca. Mężczyzna byłby sto razy cisnął wszystko do diabła i byłby skoczył na najbliższe drzewo, wydając wściekłe pomruki, a kobieta szła wytrwale ku słońcu swojej piękności. Zanim wynaleziono sztukę tkania jedwabiów, nieszczęsna białogłowa stroiła się w skórę końską lub w niezbyt pachnące owcze runo. Zanim wynaleziono trzy tysiące czterysta sześć eliksirów, nieszczęsna kobieta malowała sobie zęby na czarno. Już wielkim krokiem naprzód na tej drodze kamienistej było smarowanie długich włosów smalcem, aby miały połysk i pięknie pachniały.
Zaprawdę, że za swoje bohaterstwo ponad miarę była ukarana kobieta! A przecież to nie był koniec udręczeń, albowiem kobiecie w poszukiwaniu prawdy nieumęczonej dał potem los gorset, siedmiopiętrową perukę, krynolinę, grabki do polowania na niewinne zwierzątka, harcujące w okolicy pleców, złote, wdzięczne młoteczki do ich mordowania, jeśli obrały sobie siedlisko w peruce, i inne takie dolegliwości, o których nieskromnie opowiada pan Brantôme.
Skończyło się to, zaczynało się owo i tak to trwało przez długie, długie wieki, aż wzruszony los, tą niezłomnością ujęty nieco, zelżał i jak galant posłał królowej Marysieńce srebrne jakieś naczynie, któremu się bardzo poczciwe dziwiły Sarmaty, nie wiedząc, ku czemu ma służyć takie dziwo, do picia małmazji bowiem mało było sposobne…
Nadszedł wreszcie czas, kiedy kobieta bohaterska, nowej i wspaniałej formy szukająca, przypomniała sobie jak przez mgłę, że rajska awantura była jedynie epizodem, naprawdę bowiem narodziła się z przeczystej morskiej piany i wyszła z morza naga, śliczna, biała i bez skazy; że potem z odlewu jej piersi Grek robił paterę do wina, że z jej oddechu rodziły się fiołki, a na jej śladach zakwitały hiacynty. W oszałamiającym wspomnieniu ujrzała siebie na posągu piękną, tak piękną, że marmur, z którego jej kształty uczyniono, różowił się i drżał leciutko. Sama może nie byłaby na to wpadła, ale zaczęli jej to przypominać poeci, którzy wobec niej nie czuli zawiści jako inni, i oto po wiekach utrapień i zgryzot ściskających serce, jak ongi gorset nieszczęsny ściskał „stan” - w przeczuciu prawdy, w radosnym szaleństwie i dreszczu, widząc koniec niedoli i triumf swojego męczeństwa, wpadła spokojna pokutnica w furię, w upojeniu zdarła z siebie perukę, gorsetem cisnęła w męża, krynolinę oddała znajomemu oficerowi na namiot wojenny, a sama zaczęła, śpiewając z radości, rozmyślać w chwilach wolnych, jak się upodobnić do Afrodyty.
Czy dla siebie? O nie! Dla ciebie i dla mnie, w każdym razie dla niego. Serce i dusza to jest jej bogactwo, skarb pokornych i duma maluczkich, ale zapragnęła być piękna dla barbarzyńcy, aby się zwierzak nauczył mówić ludzkim językiem i zaśpiewał hymn. Patrzcie! Patrzcie!
Zaczęto mierzyć Wenus z Milo i pilnie notować „ile ma w pasie?” - „ile w kostce?” - „ile pod piersiami?” - za czym pobieżawszy do Neapolu, poczęto badać inną Wenerę, Kalipygę, słynną z tego, że nikt z zachwytem na jej twarz nie patrzy, tylko zgoła przeciwnie…
Zmierzyć to łatwo, ale co dalej?
Dalej - trzeba było mieć wszystko takie same. Czegóż jednak nie dokaże kobieta natchniona historyczną misją?
„Na boskie kolanka Kiprydy!” - jak mówił Petroniusz,
Kobiecie wszystko się uda, czasem nawet uda.
Toteż się udało, może nawet aż za bardzo: kobieta, wyzwolona z przekleństwa, stała się piękna, prosta, zdrowa i silna. Są wprawdzie obskuranci, twierdzący nieśmiało i pod nosem wyrzekający, że dawniej z kobietą dopiero szukającą ostatecznego wcielenia było jakoś lepiej, bo kiedy drzewiej wątła kobiecina cisnęła w człowieka talerzem, to więcej z tego było rumoru niż szkody, podczas kiedy dzisiaj taki twór wspaniały, taka Pallas Atenę wojująca, potrafi ciskać mosiężnym dyskiem na odległość czterdziestu trzech i pół metra. Niech taka teraz zacznie ciskać talerzami…
Toteż zjełczały, zatłuszczony, zadymiony, zartretyzowany, dychawiczny samiec nie może pojąć dobrze, co się stało, i w ohydnej swojej niewiedzy albo uśmiecha się obrośniętą swoją paszczą niby ironicznie, albo oczernia kobietę. W głębi czarnej duszy jest jednakże przerażony jak dziki z puszczy na widok białej bogini. Nie wie, co z sobą czynić, bo jeszcze nie dorósł duchem do tej istoty skrzydlatej, co na niebieskich skrzydłach wyleciała z futerału koźlej skóry, w której cierpiała przez wieki pokorna i cierpiętliwa. Dawniej mógł się schronić przed taką mimozą byle gdzie, bo miała migrenę i leżała jęcząc na kanapie, a dziś? Na wszystkie Amazonki! Przyczepi narty i dogna cię w Zakopanem. Dawniej on ją, goryl ponury, wiódł pod rękę, aby o kamień nie uraziła nogi, dziś ona prowadzi automobil i wiezie w nim przerażonego dzikusa. Dawniej czytała romanse, dziś czyta o higienie; dawniej drżała, biedactwo, przed natarczywym buszmanem, a dziś zaczepiona czasem łaskawie, własnoręcznie w pysk mu dać raczy.
Taka ci to kobieta nowoczesna, siostra Afrodyty, kuzynka Pentesilei, królowej Amazonek, może stanąć żywa na pomniku i narody oczywiście uklękną. Dotąd jednak nie wypada tak zupełnie bez szatek. Z czasem i to się zrobi, ale na razie jeszcze nie można, zresztą w naszym psim klimacie… To z kobiety uczyniła silna wola, rozum nieprzebrany, bohaterstwo, za czym woda, sport, szczotki, nożyce, ale przede wszystkim namiętne pragnienie, aby być piękną i przez piękno ten małpi ucywilizować świat… Nie dla siebie, nie dla siebie…
Ponieważ zaś suknia zdobi człowieka, a nie człowiek suknię, jak obłudnie dotąd mniemano, trzeba cenić suknię. Wymyśliła ją kobieta, aby pomóc naturze, i wymyśliła rzecz piękną. Ziemia rodzi kwiaty, a kobieta suknie. Zgryźliwy człowiek powie to inaczej: ziemia rodzi zboże, mężczyzna je sprzedaje, a kobieta za to kupuje suknie. My jednak nie gadamy z ludźmi zgryźliwymi, którzy mają katar żołądka i dlatego niestworzone o kobietach wypisują historie. Kobieta powinna mieć śliczną suknię i za to, co wycierpiała dla cywilizacji - niech ją ma. I znowu pytamy: czy dla siebie? O nie! Ona dowiodła, że jej wystarczy marny, byłe dobrze skrojony, figowy liść. Więc nie dla siebie, lecz dla radości żywota, która pragnie kolorami przypominać ogród w słońcu i chce być bardzo strojna.
Suknia tedy jest wielką mądrością kobiety. Raz do francuskiego ministra, który walczył ze zbytkiem strojów kobiecych (i takiego zrobili ministrem!!), przyszły dwie fatalnie odziane niewiasty z prośbą o zasiłek na dobry cel. Minister odmówił fatalnym, brzydkim kostiumom. Potem z taką samą prośbą przyszły dwie panie ślicznie strojne. Minister z uśmiechem dał wiele pieniędzy tym wytwornym sukniom. Wtedy suknie mu rzekły:
- Kochany panie ministrze, my jesteśmy te same i byłyśmy u pana przedtem, tylko źle ubrane. A teraz widzi pan, co to znaczy piękna suknia!
Minister się zawstydził, że te kobiety były Lak mądre, a on nie.
Oto jest wyborna historia na pochwałę piękna, elegancji i dobrego smaku po to opowiedziana, aby wreszcie każdy pojął, dla jak wzniosłych celów kobieta chce być piękna, i by hebes - jeden z drugim - nie żałował kobiecie tych kilku marnych tysięcy na suknie, którymi kobieta w czystej swojej duszy pogardza, lecz je mieć musi, bo jakżeby wyglądał świat. Jak trzeciorzędny lokal we wszechświecie.
Dlatego przeto w głębokie intencje zajrzawszy, nie mam nic przeciwko kobiecie, która chce być piękna, bo wie ona, dlaczego to czyni. A nie jest to sprawą tak łatwą, jak by się zdawać mogło. Sztuka utrzymywania piękności na wyżynie jest wielką sztuką, jeśli się zważy, że nie można tego czynić w błogim spokoju, lecz żyć trzeba w wiecznej walce z wrogiem, podstępnie uśmiechniętym, nieobliczalnym półwariatem - z modą.
Czy zastanowiliśmy się kiedykolwiek nad tym ponurym słowem?
Co to jest moda?
Jeden twierdzi, że na początku był chaos, drugi twierdzi diabolicznie, że na początku była chuć; z równym powodzeniem można zaryzykować twierdzenie, że na początku była moda. Est… moda in rebus. Należy bowiem ustalić pogląd, że ona jest właściwym motorem postępu, ostrogą i bodźcem, ona porusza niemrawą ziemię, nadaje sens życiu i funkcjonuje nieprzerwanie, potężna jak żywioł, straszna jak przeznaczenie, pomysłowa jak przyroda. Dowód jest łatwy a contrario. Jak by wyglądał ten nieszczęsny świat, gdyby się nie poruszał wedle wskazań mody? Na samą myśl o tym można by dostać obłędu. Na szczęście jednakże czy na nieszczęście mądry diabeł, taki najstarszy Herse, a raczej, biorąc pod uwagę panujące w raju wyznanie, taki najstarszy Zmigryder, nauczył ludzi używania stroju. I oto przez wiele milionów lat moda, narodzona w raju, zatoczyła niezmierny krąg od liścia figowego do liścia figowego. Zaczęło się od drobiazgu, przysłaniającego to, co najważniejsze, a doszło dzisiaj do tego samego, bo moda dzisiejsza nie przysłania o wiele więcej. Stu jednakże potrzeba by na to tomów, aby opisać wszystko to, co się zdarzyło i co wymyśliła moda w granicach tych dwóch okresów. Uczeni ludzie poświęcają temu grube dzieła, historia sztuki bada i dochodzi, widać więc z tego, że moda nie jest kaprysem ani fantazją, ale że rządzi życiem, ekscytując je w ten sposób, że podnieca je na czas krótki, a kiedy mu się zdaje, że znalazło piękną formę, każe mu ją odrzucać i wymyśla nową, wciąż nową. Dowodzi to jedynie, że moda jest pomysłowsza od przyrody. Przyroda namyśla się przez dziesięć milionów lat, zanim zauważy, że kogutowi jeden palec jest zupełnie niepotrzebny, więc go zamienia w porozumieniu z kogutem w ostrogę. A pan Antoine chwyta nożyczki i w przeciągu minuty obcina na zawsze z głowy kobiecej te włosy, które natura pielęgnowała przez miliony lat. Natura jest wprawdzie zrozpaczona, ale siedzi cicho, aby nie budzić licha. Takiemu panu bowiem może przyjść na myśl, że i głowa nie jest kobiecie niezbędna do życia.
Grecja zginęła, Rzym zginaj zapadła się Atlantyda, Babilon i Niniwy leża w prochu, czas, żarłoczny krokodyl, pożarł Egipt, ale nie dał rady modzie. Od czasu do czasu ktoś zaczyna nosić grecki chiton albo piersi zadarłszy pod brodę i podwiązawszy je złotą wstążką naśladuje rzymski sposób noszenia tych przedmiotów, ktoś zaczyna nosić brodę a la Tutmosis, włosy a la Tytus, ktoś wznawia minioną chwałę Babilonu malując henną włosy, w słusznym mniemaniu, że jeśli istniały te wielkie narody i państwa, to chyba po to, aby do wielkich i nieskończonych zdobyczy mody dorzucić jakiś szczegół cenny i pomysłowy. Jedynym mądrym w tym zgromadzeniu jest jak zawsze Izrael, który od czasów proroków nie zmienił formy stroju, kształtu bród i sposobu pielęgnowania paznokci, polegającego na ich obgryzaniu w chwilach wolnych od interesów.
Moda i przyroda to jedno mają wspólne, że nie znają litości. Nikt się -nie waży sprzeciwić modzie; każda przemoc budzi wprawdzie reakcję i podszeptuje bunt, lecz jakżeż krótkotrwały! Istnieją takie kobiety, które się buntują przeciwko modzie, o nieszczęsne! Gdyby łzy były w modzie, zapłakałbym nad nimi.
Spróbujmy, wysiliwszy fantazję, wywołać widmo takiej kobiety, która, urodzona przed czterdziestu laty, odważyła się przetrwać w stanie mody sprzed lat trzydziestu. Jakżeż ona wygląda?
Ma twarz bladą i sine usta; dziwnie uczesana, z tyłu głowy na wielki węzeł, a z boków przypięte fałszywe loki; nie posiada nóg, bo ich wcale nie widać; suknia wlecze się za nią jak życie, więc ją podpina z lewej strony jakimś przemyślnym instrumentem; na głowie ma ogród źle strzyżony, a wśród rozmaitego zielska nosi zdechłego ptaka ze szklanymi oczyma. Ramiona są wysokie, bo podwyższone za pomocą wałków z waty; piersi idą przed nią o jakieś dwie minuty, bo są czymś wypchane; okolice tylne spóźniają się w pochodzie również o jakie dwie minuty, bo są sztukowane za pomocą półksiężyca z włosienia końskiego, przedziwny zaś ten przyrząd przymocowany jest dokoła bioder za pomocą tasiemki. W pasie jest tak cienka jak osa, a żołądek włazi jej pomiędzy płuca. W ręku trzyma z wdziękiem chusteczkę, a jeśli jest w podróży, przewieszoną ma przez biust skórzaną torebkę. Jeśli jest kobietą podejrzanej konduity, ze skłonnością do rui i poróbstwa, maluje sobie pod oczyma sine cienie za pomocą przypalonego korka albo fałszuje rumieńce burakiem lub jakimś dziwnym papierkiem.
Przypuśćmy teraz rzecz straszliwą i pomyślmy, że ta kobieta rozbiera się w naszej obecności, więc: odpina fałszywe loki, wyjmuje z włosów grzebienie i szpilki, zwane w Małopolsce „haarnadle”; potem woła tłumoka z kuchni, który jej z tyłu stanika rozpina haftki; za czym zdejmuje szaty w ten sposób, że opuszcza na ziemię spódnicę, z której wyłazi jak kurczę ze skorupy jaja; woła po raz drugi tłumoka, który rozplątuje z trudem tasiemki gorsetu, a po chwili żołądek słodkiej tej kobiety opada z westchnieniem ulgi na miejsce prawem natury przepisane; odpina sztuczny kuper, a odrzuciwszy „biusthalter”, odejmuje piersiom trzy czwarte ich objętości, narażając je na smęt i melancholiczność; zdejmuje parzyste, acz niewymownie długie, szerokie, wygodne, z koronkami, radość dla oczu, zaczem zaczyna mozolną pracę zdejmowania bucików, związanych tak jak solidne małżeństwo, na amen; ściąga czarne pończochy, przypatrując się z żałością, że na alabastrze ud pozostały sine pręgi po podwiązkach z „gumelastyki”. Nie zdejmuje koszuli, bo tego w owych czasach uczciwych nie robiono.
Tak wygląda owa dziwna kobieta. Niechby to biedactwo próbowało w nierozumnym buncie zjawić się przed obliczem dnia dzisiejszego. To się nawet nie da pomyśleć, jak w owych czasach mogła kobieta w takim rynsztunku dopuścić się zdrady. Ileż cierpliwości, ileż potrzeba było do tego poświęcenia! Wprawdzie miłość czyni cudy, ale w każdym razie jest to godne największego podziwu. Cierpienia te były jednak składane z rozkoszą na ołtarzu mody, potwornego bóstwa.
Jest to co prawda bóstwo szalone, które czasem wykoncypuje rzecz tak rozkoszną, jak pyjama, czasem jednak najpotworniejsze przychodzą mu do głowy pomysły: moda każe na Jakiejś wyspie murzyńskiej wybić pannie w dniu wesela dwa przednie zęby, o czym można wyczytać w uczonych książkach, bo i dzikie ludzie podlegają nakazom mody. Gdyby się kto zbytnio dziwił takim dentystycznym kaprysom mody, temu należy czym prędzej powiedzieć, że są za to takie białe dziewoje, które połykają solitera, aby chudnąć; są ci takie, co piją ocet, jedzą jakieś wapno, kąpią się w pianie szwedzkiej, robią kurację „mleczną”, „kompotową”, licho wie jaką. Moda jest jak bożek Baal.
Byłoby z tym jako tako, gdyby moda mieszała się jedynie do spraw stroju. Takie portki czy taka suknia, pal je licho. Ale moda, obłąkana na umyśle, widząc, że nawet baran jest geniuszem wobec snoba, włazi w interesy samej przyrodzie i orzeka: szanowne panie! tego roku nosimy piersi małe i okrągłe. Strach i rozpacz pada na piersi zawiesiste i wspaniałe, wiedzą bowiem, że zostaną poddane torturom, płaczą niemowlęta, skazane na flaszeczkę. Czasem moda zajmie się głową, czasem biodrami, czasem wagą ciała, jak gdyby to nie było wszystko jedno, bo od początku świata idzie o jedno, o to, czego żadna moda nie zmieni.
Nikt nie ujdzie śmierci i modzie nikt i nic nie ujdzie. Powstaje moda na poetów, na książki, na piosenkę, na polityków i na kokoty (te dwa zawody w jednym i tym samym mieszczą się resorcie), na sweatry, na gwiazdy kinowe, na psy, na wrotki, na mahjonga, na wszystko. Moda nowoczesna obejmuje szersze kręgi, lecz trwa za krótko; szaleństwo wybucha nagminnie, opęta cały świat, a po krótkim czasie ciska swojego pajaca do rupieciarni. Dlatego modzie nie należy dowierzać; jest to baba kapryśna i histeryczna. Wścieknięto nieco Murzyniątko, Józefina Backer, która konwulsjami brzucha potrafiła otumanić znudzony Paryż, przekonała się o tym na swojej czarnej skórze… Za „czarną Wenus” nikt dziś nie da dwóch sous.
Nikt nie wie, kto dziś tworzy modę nowoczesną. Dawniej znało się twórców mody, królów, poetów, bandytów i cesarzów. Kołnierze a la Słowacki noszą młode Żydki w Zakopanem, malarze nosili kapelusze a la Rinaldo Rinaldini, radcy dworu i stangreci nosili bokobrody wedle Franciszka Józefa, szewcy wąsy „es ist erreicht” wedle wzoru Wilhelma II. Napoleon III przekazał potomnym wdzięczny kształt brody, Edward VII rozpięty guzik u kamizelki. Dzisiejszym królom brak oryginalności, i moda nie zwraca na nich zupełnie uwagi, podpatrując czasem jedynie głośnych filmowych aktorów. Zresztą moda tworzy bezimiennie w wielkich kuźniach Paryża, gdzie przemyślni ludzie, wielcy znawcy duszy ludzkiej i ludzkiej głupoty, wymyślają najróżnorodniejsze hece, przedłużają lub skracają suknie o pół centymetra, modelują piersi, prostują nogi lub odchudzają brzuchy. Jakiś mądry kawalarz orzeka, że na przyszły sezon wszystkie kolory są do diabła, jedynie kolor tango ma prawo do ukazywania się publicznie; inni sprytni ludzie malują wszystko na tango, a cały świat się w to ubiera. Kobieta, która nie usłucha nakazu mody, zostaje zdeklasowana i mało ma nadziei na zbawienie duszy.
Nawet nieboszczyk nie ma prawa do spokoju; czytałem ogłoszenie jakiegoś zakładu pogrzebowego, polecającego „trumny solidne i najmodniejszych fasonów”. I jakżeż tu walczyć z modą? Jest ona potęgą, wspaniałością i przykazaniem. Była tym zawsze, od wieków. Człowiek opętany modą nie ma innych bogów przed nią, a Słowacki powiedział:
„Małą jest wadą strój modny, nowy,
Lecz gdyby ujrzał cud mojżeszowy,
Myślałby o tym modniś zalękły,
Że gdyby ukląkł, portki by pękły”.
Dlatego nie dbam o modę i strój, a spodnie noszę jeszcze po dziadku. I nic mnie nie obchodzi, jak się należy czesać, ludzie bowiem wzniosłego ducha są zawsze łysi. Jestem człowiekiem wzniosłego ducha!
I dlatego odczuwam już po raz drugi podziw dla kobiety pięknej, dla której ta piękność ciężką jest troską. Złożyłbym chętnie na jej alabastrowym czole ojcowski pocałunek, gdyby nie to, że do miłego tego przedsięwzięcia potrzebna jest zgoda i z drugiej strony.
Byłaby to różowa kropka w tej nieco oszalałej rozprawie o wszystkim i o niczym, z której jednakże jasne wynika, że: wyłączam z wszystkich tych figlujących dysertacyj raz na zawsze najwyższą rangę kobiet: matki, żony, siostry, córki, za czym kobiety nieszczęśliwe i kobiety pracujące; z wyraźnym uwielbieniem patrzę na dzielną i samodzielną, promienistą i rozumna kobietę nowego autoramentu, co się życia nie lęka, głupiego samca ma w pięcie, książki czyta i myśleć umie; pokpiwam sobie, urągam, naigrawam się, bez złości dokuczam, natrząsam się, ironicznie się uśmiecham i wesoło bredzę o kobiecie przesadnie nowoczesnej, o kobiecie ni z pierza, ni z mięsa, bez ciała i bez duszy, bez myśli i bez rozsądki z kolorowego ptaszka, z mizernego „demona”, ze śmiesznego „wampira”, z kiepskiej „tygrysicy”, z fałszywego „anioła”.
Ponieważ sprawa już jest jasna i wyłuszczona dokładnie, nikt więc już chyba nie będzie mnie pomawiał o to, że nie szanuję kobiety. Prawdziwa zaś kobieta, przeczytawszy o tym wszystkim, nich się uśmiechnie do mnie dwa razy
A dlatego dwa razy, że „uśmiech jest to pół pocałunku”, więc rachunek jest jasny.
Istnieją wprawdzie wyborne podręczniki, pisane przez nieskazitelnych gentlemanów, uczących, jak się należy zachowywać w wytwornym i eleganckim towarzystwie. W przeważnej części jednakże traktują one o sposobie siedzenia, jedzenia, tańca, oświadczyn miłosnych, o porze składania wizyt i o równie pożytecznych sprawach, nie tykają jednakże ducha i jego spraw. Z ksiąg tych wiadomo, że w eleganckim towarzystwie nie dłubie się w nosie, zachowując czynność tę przyjemną i pożyteczną na chwile absolutnej samotności, że się nie ryzykuje wesołych skądinąd dowcipów, polegających na tym, że się kładzie dłoń na krześle, na którym ma usiąść dama, aby ją przyjemnie zaskoczyć niespodzianką; że się nie jada ryby nożem, a w zębach nie dłubie się paznokciem; że idąc na wizytę należy „wedle możności” wdziać czystą bieliznę; że należy uklęknąć, oświadczając dziewicy wierną miłość, miłość w żakiecie, w białych rękawiczkach i z bukietem w ręku, i z mamą, podsłuchującą za drzwiami, aby rozkochanego draba przyłapać w sam czas i przypieczętować go rzewnym błogosławieństwem. Zaprawdę, piękne to były czasy, pełne prawdziwej dystynkcji i wzruszeń czystych, wytworne czasy, kiedy długa suknia, gorset najeżony fiszbinami, klamry i haftki, wstążeczki, supełki i inne różne groźne rzeczy o nazwach już zapomnianych tworzyły fortecę cnoty, jeśli nie zupełnie, to przynajmniej w ten sposób, że trudne do ominięcia, dawały czas do namysłu, zanim zgubiona osoba wypowiedziała owo sakramentalne i retoryczne pytanie: „Co pan sobie o mnie pomyśli?” (Albo: „Ach, jak pan mną musi pogardzać!” - albo: „Ja panu nigdy nie spojrzę w oczy!” - albo: „Bierz ciało, ale zachowaj moją duszę!”)
Chociaż w owych pięknych książkach nie ma o tym ścisłego i dokładnie opracowanego traktatu, jednakże w owych fiszbinami grożących czasach równie pięknie mówiono, używając zdań okrągłych, miękkich, pełnych słodyczy słów, określeń kwiecistych i nadobnych. Powie cynik niejeden, że tak być musiało, bo zawiłość i nadmiar szczegółów garderoby wymagały dłuższej gadaniny i nadobnego łgarstwa, kto zaś nie był wymowny, ten niby wpadał w nieprzytomny szał, a kobieta płakała jednym okiem. Jakkolwiek tam z tym było, nikt nie zaprzeczy, że służąc ciału, nie zaniedbywano ducha; namiętność przychodziła zawsze z bukietem kwiatów i z bukietem wonnych słów. Łatwo nie przychodziło nic, bo nawet o niewinny pocałunek trzeba było błagać poematem, antyfoną, zaklęciem. O niewinny pocałunek! Cóż dopiero o…
Ale co tam o tym gadać? Ładnie było i tyle… A dziś? Dziś ludzie jak te wróbelki… Cnota jest tania, i to z dwóch powodów: z powodu stroju, nazbyt lekkiego i bez żadnych zatrzasków, i z powodu zaniedbania sztuki rozmawiania, dzisiaj bowiem jedno drugiego nie zapyta nawet: „przepraszam, ale z kim miałe(a)m przyjemność?”
Czy to ładnie?
Sztuka rozmowy jest śpiewem słowika, strojem bażanta, przepychem róży. Trzeba umieć mówić i umieć słuchać, aby pustkowie życia zmienić w rozkoszny ogród. Nawet głupiutki ptaszek ślicznie śpiewa i cudownie gada w swoim języku, zanim namówi samiczkę, aby się zdecydowała znieść jajko. Ponieważ człowiekowi mniej więcej idzie o to samo, powinien wić poemat przy każdej sposobności, a jeśli jest idealistą, to należy, aby mówić umiał jeszcze piękniej.
My oczywiście jesteśmy idealistami i traktując sprawę platonicznie, martwimy się, że w rozgwarze tłamszącego się życia, w zgiełku i wrzasku zginęła sztuka pisania listów i sztuka pięknej rozmowy; już nigdy nie będzie panny de Lespinasse, cudowne listy piszącej kochanki Boya. Sztuka pisania listów zeszła u nas do straszliwych skrótów, bez wdzięku i talentu, co można stwierdzić na ławkach w Alejach, gdzie atramentowym ołówkiem pisze się tysiące listów w tym stylu: „Panno Józiu, będzie co z tego, czy nie będzie?” - „I owszem!” - brzmi odpowiedź. Albo: „Nakarmiłaś mnie czarnym smutkiem, niegodna!” A odpowiedź powiada: „Złam pan pysk!”.
W wyższych sferach piszą wprawdzie wyższym stylem, ale również mało ozdobnym i bez tego czarodziejstwa wdzięku, który z takiej smutnej historii jak miłość czyni rzecz pożądaną i piękną. Jak zaś piszą, tak i mówią. Nie mogę, niestety, podać próbki dialogu z ławki w Alejach, bo kiedy mu się chciałem dla studiów przysłuchać, omal że nie zostałem pobity, gdyż z powodu wybitnej i wszędzie uwagę zwracającej piękności mego oblicza wydałem się zbyt groźnym rywalem wachmistrzowi szwoleżerów. Wiele natomiast słyszałem dyskursów salonowych na najrozmaitsze tematy i spostrzegłem ze smutkiem, że ludzie nie umieją już bawić się rozmową, ze mają z jałowiały dowcip i koncept od siedmiu boleści. Najdotkliwiej ucierpiały rozmowy miłosne, dlatego chyba, że ludzie są przekonani, że i głuchoniemi jednak też mają dzieci i że na dobrą sprawę w tej materii można się porozumieć nawet z Japończykiem. Jest to pogląd błędny i rozpaczliwie smutny, gdyż cokolwiek, gdziekolwiek i o czymkolwiek się rozmawia, zawsze okrężnym, dalekim lotem słowa zmierza się do jądra wszechmocy, do miłości. Młodzieniec, rozmawiający z panienką nawet o maszynie, zawsze podświadomie uważa siebie za koło rozpędowe, a ją za warsztat. Każda przeto rozmowa na najbardziej odległe i najbardziej dziwaczne tematy jest grą miłosną, w której paw roztacza swój ogon, on błyska ostrzem szpady swojego dowcipu, pyszni się i olśniewa, a ona figlarnie kryje się w gąszczu kwiatów i woła: „a kuku!”, rozmawiając o matematyce albo o hodowli jedwabników. Rozmowa taka, pełna reweransów i półuśmiechów, powagi i ironii, jest śliczną igraszką wytwornych ludzi, zanim sobie powiedzą, co trzeba, bo tylko dzikie buszmany pocierają nosem o nos i zaraz z tego jest czarne dziecko.
Sztuka rozmawiania jest tak zaniedbana, że należy naukę jej zaczynać od abecadła; powinni się w niej ćwiczyć mąż i żona (pod warunkiem, że przedtem każą sobie ręce przywiązać do krzeseł), narzeczeni, rodzeństwo, wszyscy. Należy obrać sobie temat i omawiać go wdzięcznie na wszystkie sposoby. Dlaczegóż bowiem mąż z żoną czynią sobie piekło na ziemi? Bo nie umieją rozmawiać. Dlaczego młodzi, ludzie rozchodzą się w dwa tygodnie po ślubie? Bo nie mają tematu do wytwornej rozmowy, a najlepsza potrawa bez soli diabła jest warta. Zrobią swoje i co? I idą się rozwieść, bo mąż mało zajmujący wart jest równo tyle co nudna żona. Czemu adwokat jest znakomitym mężem wbrew wszystkim oszczerstwom? Bo umie być rozmownym i wymownym. Radion sam pierze, a taki potrafi to jeszcze lepiej, bo z białego zrobi czarne dowcipnie i z należytą ironią.
Sztuka pięknej rozmowy polega na wdzięku, wdzięk się rodzi z dowcipu^ dowcip z inteligencji, inteligencja ze wzniosłości, wzniosłość z miłości wszystkiego, co żywe. Przy tym wszystkim należy zawsze pamiętać o dwóch wybornych maksymach Rochefoucaulda, z których jedna mówi, że „ufność bardziej wzmaga rozmowę niż dowcip”, a druga, że „nie ma bardziej dokuczliwych głupców niż sprytni głupcy”. Sądząc z tego, dość trudno jest być mądrze i zajmująco rozmownym, byłoby to więc zbyt wygórowane żądanie, aby bliźni był- fontanną rozpryskującą wykwintny dowcip i aby gadał sercem. a nie ozorem. O, tak wysoko nikt nie mierzył Człowiek taki zdobyłby karierę jako komediopisarz albo niebywały felietonista. Nasze pragnienia są mizerne i skromne. My pragniemy, aby ludzie w ogóle z sobą rozmawiali, najpierw jako tako, a potem dopiero ładnie i z ufnością, i dowcipnie. Teraz bowiem kiedy się zejdą, to patrzy jeden na drugiego, a drugi na trzeciego w milczącym oczekiwaniu kolacji, a w najlepszym razie panowie idą grać w bridge’a, a panie półgębkiem mówią o tym, czyby nie zagrać w pockera. Jeśli zaś wszyscy są zmuszeni do rozmowy, to się zaczyna narzekanie, nagminne i ponure, jakby w pokoju rozpylili arszenik albo nadmuchali jadowitego gazu. A jak kto czasem na ten temat zrobi dowcip, to się płakać chce, a dzieci co mniejsze dostają konwulsji. Gorzej jest, kiedy towarzystwo zaczyna rozprawiać o polityce; kiedy wąsaty Metternich o tym bredzi, to jeszcze jest z tym pół biedy, ale kiedy o polityce zaczyna kląskać kobieta, czyli dama, ponuro i straszliwie czyni się na jasnym bożym świecie, albowiem dama tak nieładnie pachnie polityką, jak mężczyzna cygarem.
W rozmowie towarzyskiej należy unikać zawodowych specjalności; istnieje ogólne mniemanie, że ze spotkanym przypadkowo literatem należy rozmawiać o literaturze. Toteż pytają piękne panie: „a co pan teraz pisze?” - „a jaki tytuł?” - „a czy to wszystko bierze z głowy, czy z życia?” - „co pan myśli o piszącej kobiecie?” Biedny literacina, który przyszedł tanio zjeść wieczerzę, wywraca gały oczu, wije się i przestępuje z nogi na nogę. Ma dość pisania, tytułów, nowel i powieści. Chce na chwilę jedną być prywatnym człowiekiem i odetchnąć w rozmowie o sprawach malutkich i pełnych wdzięku. To samo aktor, inżynier i adwokat. O swojej specjalności lubią mówić jedynie myśliwi, ale nie każdy przecie tak umie łgać, jak taki mąż strzelający.
Są dwie istoty we wszechświecie, które umieją zawsze, o każdej porze mówić o wszystkim: kobieta i dziennikarz. Jest to właściwie jedna istota, dwa bratanki, niedokrewni krewni; czasem to nawet dziennikarz się zawaha, a kobieta wali prosto z mostu; kobieta zawsze wie wcześniej i lepiej, bo słyszała z „najlepszego źródła”. Szkoda tylko, że najlepiej wszystko wie o swojej przyjaciółce. Kiedy kto w naiwnej rozmowie powie, że ziemia ma sto milionów lat wieku, kobieta powie, że ma przyjaciółkę, co jest o pół roku starsza od ziemi. A jeśli jest bardzo dowcipna, wtedy dodaje: „Może zresztą odrobinę przesadzam!”
Kobieta zresztą jest tak genialna, że potrafi przez dwie godziny rozmawiać o literaturze - z oficerem intendentury. Jak to oni robią, tego ja nie wiem, ale jednak to się zdarza. Może to tak wygląda:
- Czy Tagore wzrusza pana?
- Jak się zdarzy…
- Bo mnie bardzo wzrusza. Ma w sobie coś takiego…
Bez wątpienia!
Doskonale to pan określił. Wy, ludzie czynu, lubicie przez przeciwieństwo tę roztęsknioną słodycz…
- To zależy!
- Zapewne! Ale wolę to niż straszliwość Knuta Hamsuna…
- Oczywiście, knutem rządzić nie można.
- Świetnie! świetnie! Jest pan dowcipny jak Boy. Pan wie, czyj to pseudonim?
- Oczywiście, knutem rządzić nie można.
- Pan jest naprawdę niezrównany. Skąd u pana się bierze tyle dowcipu?
- Przepraszam panią, ale to wcale nie dowcip…
Z tego wszystkiego widać, że motorem towarzyskiej rozmowy była, jest i będzie zawsze kobieta. Ona jedna ma czas na, wszystko i odznacza się wybujałą zdolnością dociekania wszystkiego. Jest dowcipna, bo sama jest dowcipem Pana Boga, jest odważna, bo wszystko przed nią ustępuje, jest piękna, bo to umie zrobić. Jej się tedy zaleca, aby wskrzesiła cudowną sztukę rozmowy, aby ludzie nie siedzieli naprzeciwko siebie, jak rzezane w drzewie bałwany albo posągi Buddy, patrzącego z uwielbieniem i kontemplacją na własny brzuch. Jedną mam tylko prośbę: aby nie bawiła mnie nigdy rozmową, ja wolę ze sobą gadać sam.
Trzeba ukwiecić szarość żywota; życie stało się wprawdzie prostsze, mędrsze, szybsze i żyje bez zawracania głowy, tylko że tempo jest nieco zbyt pośpieszne. Tym trybem pozbędzie się niedługo wszystkich swoich dawnych wdzięków i zmieni się w surową maszynę, która wytwarza ludzi jak kiełbaski. Miłe kłamstwa i rozmaite śmieszne hece, piękne listy, piękne wiersze i dowcipne rozmowy mają ten sam sens, jaki ma wiosna, słowiki i kwiaty. Bo co to będzie dalej, jeśli dzisiaj niemowlę chwyta za pierś matki i usiłuje ją nastawić na Londyn, myśląc, że to jest aparat sześciolampowy? Ha!
Pojechałem tej zimy do Zakopanego w roli głuchoniemej. Już sobie bowiem raz powiedziałem, że po ostatnim moim liście ani słowa więcej nie napiszę o Zakopanem. Z wielu to chciałem uczynić powodów, z tego zaś przede wszystkim, że mi życie miłe i że jeśli ja będę walczył piórem, a jakiś wyrwidąb ciupagą w obronie honoru Zakopanego, to z moich niewielu zębów będą sobie Górale robili spinki albo ozdoby do kapeluszów. Poznałem to jasno z ciemnych spojrzeń rzucanych na mnie, kiedy kroczyłem lekki jak kozica przez najstraszliwszą ulicę świata, przez Krupówki. Nawet kozy patrzyły na mnie z niechęcią, krwawe spojrzenia rzucały na mnie dorożkarskie konie; pstrąg, choć już ugotowany, łypał ku mnie złym okiem, kwiczoł godził we mnie dziobem, choć też nieboszczyk. Z werandy u Karpowicza zabrzmiał czasem na mój widok bojowy okrzyk: „bijcie ceprów!” Karpowicz podawał mi takie wino, że powinienem po wypiciu kieliszka legnąć na marach, tylko więc ostrożnej wstrzemięźliwości mojej zawdzięczam, że żyję.
Wszystko to jednak szczęśliwie minęło i mimo ponurej ku mnie zawziętości chyłkiem rozpatrywano ze szczerego serca dawane Zakopanemu rady i zaczęto coś robić: tu bruk, tam drogę, to i owo. Z dawnej przeciwko mnie ponurości pozostały tylko resztki, wcale nieznaczne, bo, że gdzie Góral nie może, tam babę pośle, więc mnie chcą tam jeszcze od czasu do czasu przyprawić o pomieszanie zmysłów w ten sposób, że namiętne spojrzenie rzuci we mnie czasem miła felietonistka „Głosu Zakopiańskiego”. Przetrzymałem jednak w życiu gorsze rzeczy.
Zapanowała tedy przyjemna zgoda pomiędzy Zakopanem i mną. Własnym oczom nie chciałem wierzyć, kiedy przed dwoma tygodniami przyjechałem do Zakopanego. Kozy patrzyły na mnie tkliwie, Karpowicz z radości mlasnął ozorem. Trzaska strzelił z uciechy z butelki szampana, Gabryszewski, przedziwnie miły lekarz klimatyczny, zabił laską łososia, tak jak u ceprów zabijają cielę na powrót syna marnotrawnego; wzruszony tym do głębi, postanowiłem rzucić pióro w śnieg, aby je odnaleźć dopiero w lecie i zacząć sławić Zakopane. Teraz zaś nic, ani słowa.
Zapomniałem jednak, ze człowiek strzela, a Pan Bóg nic sobie z tego nie robi. Kiedy wszedłem do mojego pokoju w „Sanato”, aby z uwielbieniem spojrzeć na najnudniejszą gębę na świecie, - na gębę Giewonta - zaskrzypiały nagle drzwi szafy.
Ki diabeł? - myślę sobie. - Czy to słynny sanacki duch taki się stał namiętny, że zaczyna straszyć nawet w dzień? Czy to maże gość, co mieszka w szafie „na gapę?”
Zamknąłem szybko szafę na klucz i pytam:
- Kto jest w szafie?
- Marian Fuks do usług… - mówi głucho szafa.
- Kto taki? Kaś ta wlazł?
- Marian Fuks, robię zakopiański numer „Świata”, siedzę tu i poluję na pana całą noc. Pan musi napisać felieton!
Zawyłem głucho. Przyjechałem na odpoczynek, nie chcę pisać; gardzę pisaniem. Pan Marian Fuks zginie straszną śmiercią. Wołam automedona Franka, wołam portiera, człowieka olbrzymiego wzrostu, ogrodnika, który ma czas, bo w inspektach hoduje dwie cebule, chłopca od windy, który ma także czas, bo winda od czternastu łat nie chodzi - ludzi mi oddanych, po czym każę wynieść szafę na śnieg i wysypać jej zawartość na Antałówkę.
Szafa łkała cicho i przejmująco. To trudno!
Zaledwie jednak późną nocą ułożyłem się do snu, zaczął mi w nosie wiercić zapach koniaku. Ryknąłem jak lew:
- Panie Fuks, pan tu gdzieś jest!
- Między oknami… bardzo ciasno… Niech pan napisze felieton… „Świat” bardzo prosi… Honorarium włożyłem pod poduszkę…
- Ile?
- Trzysta…
Zbladłem z gniewu. Dzwonki, alarm; w całym „Sanato” myśleli, że złapano ducha. Zaczęła się paniczna ucieczka. Fuks odszedł w mroki nocy.
Rano Antosia podaje mi kawę. Strasznie coś zgrubiała od wczoraj. Czy mi się zdaje, czy też naprawdę i od niej jedzie koniakiem?
- Czy Antosia pije koniak?
- Tak, to z rozpaczy. Niech pan napisze felieton… Czterysta złotych…
- Fuks! - krzyknąłem, jakbym zobaczył upiora.
Tak, to był on. Spotkałem go potem w wannie; potem się przebrał za dorożkarza, kiedym jechał do Kościeliskiej, potem za kelnera; kiedy wchodziłem do sklepu, on udawał sprzedającego.
- Niech pan napisze felieton! - szeptał.
Spotykałem te słowa wypisane kijem na śniegu, ołówkiem na serwecie, na etykiecie butelki piwa, na gazecie; w kieszeni znajdowałem kartkę z tym wezwaniem. Dostawałem powoli obłędu i słabłem.
- Pięćset! - krzyknął wtedy ten żywy aparat fotograficzny.
- Wal pan! - wyszeptałem resztką sił.
Aparat trzasnął, zostałem „zdjęty”, ja i moja rozpacz.
- Niech pan pyta! - rzekłem - będę odpowiadał, zanim zemdleję.
- Mam koniak na wszelki wypadek - odpowiada mi ta dziennikarska zmora, czort, który wszystko widzi, wszystkich zna i od wszystkich wszystkiego się dowie.
- Niech mi pan powie, jaki jest w tej chwili stosunek pana do Zakopanego?
- Przypomina małżeństwo…
- To znaczy?
- To znaczy, że wygadujemy na siebie niestworzone rzeczy, tłuczemy sobie na głowach talerze, ale w głębi duszy bardzo się kochamy. Ja mówię Zakopanemu: jesteś brudne, moje kociątko, i niechlujne.
- Więc po co do mnie leziesz? - odpowiada Zakopane i oboje mamy rację.
- Czy widzi pan jakie postępy w Zakopanem?
- Jest to pytanie podstępne, gdyż w tej chwili jest tyle śniegu, że na razie niczego dostrzec niepodobna. Skądinąd mam jednak wiadomości, że na Krupówkach są nowe bruki; zobaczymy je podczas odwilży.
- A czy nie jest pan tego zdania, że gdyby zmiatać śnieg, to widziałoby się je i w zimie?
- Mówi pan jak zwyczajny mieszczuch, ceper z ulicy Marszałkowskiej. Ludzie z miejskich bruków uciekają do Zakopanego, aby ujrzeć dziewiczy śnieg, a nie szlifowane kamienie, dlatego się bruków w Zakopanem nie oczyszcza, by nie psuć gościom iluzji.
- Po co w takim razie gmina pobiera taksę klimatyczną?
- Właśnie na bruki.
- To jest zawiłe!
- Drogi panie! W Zakopanem wszystko jest zawiłe, ulice i stosunki, i dlatego Zakopane jest śliczne, że jest inne, i że wszystko tu się dzieje inaczej. Wszędzie na świecie może pan jeździć automobilem, dokąd się panu podoba, może pan wjechać na dach swojego domu. W Zakopanem zaś nie wolno jeździć autem do Kuźnic.
- Na Boga! Dlaczego?
- To podobno szkodzi górom, które są kruche i nie znoszą wstrząśnień. Wszystko tu jest wybornie obmyślane. Trzeba tylko pomyśleć, aby zrozumieć wszystko w należytym oświetleniu.
- Oświetlenie! Co pan. mówi o oświetleniu?
- Otóż to! W tej chwili wprawdzie Zakopane najczęściej posługuje się księżycem, w najbliższej jednak przyszłości zostanie zalane potokami światła. Nie należy rozumieć, że siłę będzie się brało z potoków. To zawiodło. Restauracje zakopiańskie zbyt wiele fabrykują wina, aby mogło wody starczyć na elektryczność, sprawiono więc motory opalane ropą. Będzie jasno w Zakopanem. Wtedy się ludziom otworzą oczy i w pełnym, oświetleniu ujrzą architekturę Zakopanego. Wtedy nie zostanie kamień na kamieniu, właściwie belka na belce. To światło będzie początkiem nowej ery Zakopanego.
- To pan tak wierzy w jego przyszłość?
- Oczywiście! Kiedy stare barany zakopiańskie, które przez krótkowzroczny upór tyle złego wyrządziły temu ślicznemu miejscu, odejdą w swoją baranią wieczność, młode dziś, czupurne i rogami bodące kozły wszystko odmienia. Zakopane jest już w tej chwili w odmiennym stanie, za sprawą swojej władzy oczywiście. Może się z tego urodzi bohater, co dzisiejsze Zakopane rozniesie na cztery halne wiatry i zbuduje nowe, europejskie i wspaniałe. Chodzą już po Zakopanem ludzie ehmm–m, dynamitardzi, pełni dynamitu Jak bomba. To są pionierzy, którzy powieją przez nie jak halny wiatr. Niech pan spojrzy na tę wspaniałą skocznię na Krokwi! Stąd Zakopane da susa i skoczy równymi nogami w Europę. Zbudował ją ponury żakopiański rewolucjonista, Karol Stryjeński.
- Czemu ponury?
- Czy pan będzie bardzo wesoły, kiedy pan chce skakać, a jakaś zgryźliwa figura podstawia panu nogę? On i tacy jak on wpadli jak wicher na stojącą wodę i narobili zamieszania. Toteż patrzą tu na nich trochę jak na demonów, trochę jak na wariatów. Witkiewicz i Stryjeńska są to zakopiańskie diabły, które straszą pod Gubałówką. Kiedyś jednak ich nazwiskami będą mianowali ulice. Toteż mało mam z tego powodu zmartwienia, co się dzieje teraz, bo niedługo Zakopane wybuchnie, wystrzeli i wytryśnie i stanie się tym, czym być powinno. Biurokraci pójdą paść barany na Halę Gąsienicową, a w Zakopanem rządy obejmie amerykańska młodość, bujność i jurność. Wtedy będą w Zakopanem wielkie hotele i piękne wille, do Kuźnic będzie można jeździć automobilem, w restauracjach będą czyste serwety, w pensjonatach czyste prześcieradła, nie będzie śniegu na chodnikach, nikt sobie zębów nie wybije przy studni, dorożkarze będą uprzejmi, befsztyk nie będzie ze zdechłej krowy, w górach uczciwi ludzie będą mieli prawo prać po pysku rozmaite tałałajstwo, co łamie kosodrzewinę, strąca głazy w przepaść dla zabawy i zaśmieca najczystsze miejsce w Polsce; w Zakopanem zbudują wytworny teatr, piękną salę dla kinematografu, śliczną salę na wystawy i jakieś miejsce, gdzie się ludzie będą mogli zejść, czytać pisma i słuchać dobrej muzyki. Na to wszystko, oczywiście, trzeba pieniędzy. Jeśli jednak teraz znajdują się pieniądze na budowanie obskurnych kamienic, to znajdą się i na budowanie domów pięknych. Dla przedsiębiorczych ludzi Zakopane jest Ziemią Obiecaną. Nie należy jednak robić grynderstwa, obliczać na krotkę metę i „na załapanego”: złapać gościa, obrzydzić mu życie, popsuć mu żołądek, zarobić sto złotych i zrobić sobie wroga na wieki - tylko szwajcarskim sposobem tak gościa zachęcić, żeby czym prędzej przyjeżdżał z powrotem. Trzeba się jednak zgodzić, jak Pupp w Karlsbadzie, na cztery czy pięć procentów zysku, nie na dwieście trzy, bo się to urwie, nie za rok, to za dwa. Nic nie pomogą nakazy i uczciwe, rozporządzenia władz, kiedy ktoś jest baran i matoł i nie ma uczciwej kupieckiej duszy.
- Święte słowa!
- Ja zawsze mówię święte słowa, tylko że czasem gadam do obrazu. To jednak panu powiem uczciwie, że nikt Zakopanemu nie życzy lepiej ode mnie.
- A co pan mówi o moralności w Zakopanem?
- Z tym to jest więcej gadania, niż jest w rzeczywistości. Kto chce psa uderzyć, ten nie musi po to jechać do Zakopanego. O Zakopanem dużo się gada, że to niby w obliczu natury ma być przyjemniej niż w zacisznej sypialni. Jest to jednak teoria nie stwierdzona naukowo. Może być, że widok płochych baranków zbytnio zachęca i rzeźwość powietrza też robi swoje.
- A pogłoski o wzmożonym spożyciu spirytualiów?
- Ładnie powiedziane! Na tym jest coś prawdy, bo pan doktor Gabryszewski musi czasem zszywać podziurawionych Janosików. Goście jednak piją obecnie mało.
- Dziwne pan opowiada rzeczy…
- Niech pan tylko szybko zapisuje. Słowem: dusz a Zakopanego jest piękna i szczytna, tylko ciało niechlujne. Maluczko jednak, a duch zwycięży materię i fanfarą ogłosi swoje zwycięstwo. Niech pan prędko fotografuje te szopy i kozie stajnie, bo niedługo nie będzie po tym śladu. I niech pan fotografuje te wszystkie cudowne rzeczy, które są w Zakopanem i których nawet taki małpozwierz jak człowiek nie zdoła zniszczyć i nigdy nie zniszczy! Niech pan patrzy, jak cudownie palą się szczyty!
- Jaki szczyt tatrzański uważa pan za najwspanialszy?
- Najwspanialszym szczytem Tatr będzie zawsze Jan Kasprowicz… - odrzekłem słodyczą głosu.
Książka pobrana ze strony
lub