Tajna bron Hitlera swieta wlocznia


III Rzesza na Antarktydzie


Ostateczny sekret Świętej Włóczni

Jerry Smith i George Piccard


Czym jest Święta Włócznia?

Wedle Ewangelii Św. Jana (19:31-37), kiedy Jezus wisiał na Krzyżu rzymski centurion przebił Jego bok włócznią. Chrześcijańska tradycja nadała później owemu żołnierzowi imię Gaius Cassius Longinus. W ciągu wieków przedmiot, o którym twierdzono, iż jest tą właśnie Świętą Włócznią stawał się własnością niektórych z najbardziej wpływowych przywódców, w tym Konstantyna, Justyniana, Karola Wielkiego, Ottona Wielkiego, cesarzy z rodu Habsburgów, a w nowszych czasach Adolfa Hitlera. Powstała legenda, wedle której „ktokolwiek posiada ową Świętą Włócznię i rozumie moce, którym służy, trzyma w swych rękach losy świata – dobre lub złe”.


Zwana także Włócznią Przeznaczenia, Włócznią Longinusa oraz Włócznią Chrystusa, owa dziwna relikwia Pasji Chrystusa opisywana była przez ostatnie dwa tysiące lat. Euzebiusz z Cezarei, który został duchowym doradcą Konstantyna tak opisywał Świętą Włócznię, która ponoć sprzyjała potędze cesarza w czwartym wieku n.e.:


Była to długa włócznia, wykładana złotem. Na wierzchołku przymocowany był złoty wieniec i szlachetne kamienie, a w jego środku symbole imienia Zbawcy, dwie litery, wskazujące na imię Chrystusa poprzez jego początkowe znaki – te właśnie litery cesarz miał w zwyczaju nosić na swym hełmie w późniejszym czasie. Na włóczni zawieszony był też kawałek materiału, iście królewski przedmiot, niezwykle bogato wyszywany i wysadzany najbardziej lśniącymi szlachetnymi kamieniami, który, zdobiony także złotą nicią, na patrzącym wywierał wrażenie nieopisanie piękne. Cesarz nieustannie używał tego symbolu zbawienia, chroniąc się przed wszelakimi negatywnymi i wrogimi mocami i rozkazał, by włócznię nosić na czele swej armii.


Uwagę świata przykuło opublikowane w roku 1972 dzieło Trevora Ravenscrofta, zatytułowane The Spear of Destiny, the Occult Power Behind the Spear Which Pierced the Side of Christ (Włócznia Przeznaczenia, Okultystyczne moce, związane z włócznią, która przebiła bok Chrystusa) . W książce swej opisywał głównie uprzednie życia najściślejszego kręgu nazistowskich przywódców. Skonstatował on, iż w jedenastym wieku używali oni Włóczni Przeznaczenia do odprawiania czarnej magii i że znów się tym zajmują – Druga Wojna Światowa stanowiła bitwę czarnoksiężników pomiędzy siłami zła i dobra. Większość książki zawierają „dowody” na to, iż główni gracze w dramacie, rozgrywającym się w latach 30-tych i 40-tych stanowili reinkarnację naprawdę żyjących osób, które stanowiły wzór postaci z wagnerowskiej opery Parsifal. Od tego czasu Włócznia Przeznaczenia stała się najważniejszym przedmiotem wielu powieści, opracowań naukowych, programów telewizyjnych (fabularnych i dokumentalnych) a nawet komiksów. Zaliczyć do nich można takie pozycje, jak Indiana Jones and the Spear of Destiny (Indiana Jones i Włócznia Przeznaczenia) , Hellboy czy Hellblazer (któremu zawdzięczamy wyprodukowany w roku 2005 film Constantine z Keanu Reevesem).


Ravenscroft nie był jedynym powojennym profesorem college’u, który pisał o micie Świętej Włóczni, dodając nieco od siebie. W latach 1988-89 Dr Howard A. Buechner, profesor medycyny w Tulane i potem na LSU (Uniwersytecie Stanowym w Luizjanie), do tej opowieści dopisał nowy rozdział, pisząc swe dwie książki, Hitler’s Ashes – Seeds of a New Reich (Popioły Hitlera – nasiona nowej Rzeszy) oraz Adolph Hitler and the Secrets of the Holy Lance (Adolf Hitler i zagadki Świętej Włóczni) . Doktor Buechner był emerytowanym pułkownikiem armii amerykańskiej, który podczas II Wojny Światowej służył jako lekarz (chirurg) polowy w batalionie. W połowie lat 80-tych skontaktował się z nim posługujący się pseudonimem „kapitan Wilhelm Bernhart”, który twierdził, że jest dawnym marynarzem z niemieckiego U-boota, który brał udział w przewiezieniu Świętej Włóczni na Antarktydę w roku 1945 oraz dopomógł grupie niemieckich biznesmenów w jej odzyskaniu w roku 1979. Przedstawił on Buechnerowi księgę, która – jak twierdził – stanowiła dziennik z tzw. „Ekspedycji Hartmanna” z roku 1979 i zawierała m.in. odręcznie napisany list, potwierdzający autentyczność obiektów, podpisany przez Hartmanna, a także fotografie niektórych z wydobytych przedmiotów.


Wedle Buchnera ów niegdysiejszy nazistowski marynarz twierdził, iż może udowodnić, że słynna Włócznia Przeznaczenia, wystawiana obecnie w Schatzkammer Museum w Wiedniu jest podrobiona. Przed wojną Heinrich Himmler, który później został szefem Biura ds. Okultyzmu w SS, utworzył krąg Rycerzy, służących Świętej Włóczni i nazwany Wielką Radą Rycerską. Słyszało się często doniesienia, iż w celowo wyznaczonym do tego celu zamku Wewelsburg, który dziś wita turystów lubiących grozę, używali oni Świętej Włóczni do odprawiania skomplikowanych ceremonii z zakresu czarnej magii. „Kapitan Bernhart” twierdził, że podczas wojny Himmler nakazał sprowadzić z Japonii do Niemiec najświetniejszego płatnerza, a ten sporządził drugą i jeszcze doskonalszą replikę włóczni. Ową „perfekcyjną” kopię wystawiano potem w Norymberdze, skąd powróciła pod koniec wojny do władz austriackich, podczas gdy nad prawdziwą włócznią pieczę sprawował Himmler – aż na rozkaz Hitlera została wysłana na Antarktydę.

W ostatnich godzinach wojny, wedle słów owego marynarza, Hitler osobiście wyznaczył człowieka, którego później nazywano „pułkownikiem Maximillianem Hartmannem” i który miał dopilnować, żeby niektóre z jego najbardziej cennych skarbów, w tym Włócznia Przeznaczenia, zostały przewiezione łodzią podwodną na Antarktydę – tą samą łodzią, na której wedle swych zeznań służył Bernhart. Ponadto pułkownik Hartmann miał ponoć w roku 1979 odzyskać prawdziwą Włócznię Przeznaczenia, znowu z pomocą Benrnharta. Wedle słów Buechnera i Bernharda Święta Włócznia ukryta jest obecnie gdzieś w Europie i jest w posiadaniu reaktywowanego zakonu rycerzy Himmlera, zwanego teraz Rycerzami Świętej Włóczni.


Skontaktowawszy się z większością rzekomych członków Ekspedycji Hartmanna z roku 1979 oraz innymi osobami zaangażowanymi w tamto przedsięwzięcie, w tym z niegdysiejszymi wyższymi rangą urzędnikami nazistowskimi oraz bliskimi współpracownikami Adolfa Hitlera, na przykład z przywódcą Hitlerjugend, Arturem Axmannem, pułkownik Buechner nabył przekonania, że opowieści marynarza były prawdą. Albo był ofiarą niezwykle złożonego i skomplikowanego żartu czy oszustwa, albo też Włócznia Przeznaczenia naprawdę przez jakiś czas złożona była na Antarktydzie i może się znajdować w rękach grupy osób, które wierzą, iż posiada ona moc kierowania losami ludzkości – i odprawiają właśnie teraz z jej pomocą magiczne rytuały!


Opowieść pułkownika Buechnera zbadali i częściowo potwierdzili autorzy niniejszego artykułu w swej książce napisanej dla i wydanej przez Adventures Unlimited Press (AUP), zatytułowanej Secrets of the Holy Lance: The Spear of Destany In History & Legend (Sekrety Świętej Włóczni. Włócznia Przeznaczenia w historii i legendzie) . Zdrowy rozsądek skłania się zapewne ku odrzuceniu tak nieprawdopodobnej opowieści. A jednak wciąż i wciąż przekonujemy się, że prawda zaiste dziwniejsza jest od fikcji. Choć przychylaliśmy się do twierdzenia, że Buechner stał się ofiarą oszustwa czy żartu, zgodziliśmy się, że historię tę z całą pewnością warto zawrzeć w książce, dotyczącej legend, jakimi obrosła Święta Włócznia – a pewne elementy z opowieści Buechnera były zaskakująco bliskie prawdy! Oto zatem, czego udało nam się dowiedzieć w trakcie badań nad tym ostatecznym sekretem Świętej Włóczni…


Niemiecka Antarktyda

Główny Południk, czyli Południk Zerowy, przebiega od bieguna do bieguna, przechodząc przez Greenwich w Anglii, zachodnią Francję, wschodnią Hiszpanię, Afrykę Zachodnią oraz Południowy Atlantyk, a następnie przez Antarktydę w regionie znanym dziś jako Ziemia Królowej Maud. Został tak nazwany w roku 1930 przez Norwega Riiser-Larsena, by uczcić Królową Norwegii.

W roku 1939 Niemcy i Norwegia wysunęły roszczenia terytorialne, dosłownie w odstępie kilku dni, do tego przybrzeżnego obszaru Antarktydy. Niemiecka Ekspedycja Antarktyczna z lat 1938-39 dokonała przelotów nad niemal jedną-piątą kontynentu, robiąc około 11.000 fotografii. Z samolotu ekspedycji zrzucono także kilka tysięcy malutkich nazistowskich flag oraz specjalnych metalowych słupków z insygniami ekspedycji i swastyką, roszcząc prawo Niemiec do tych ziem.


Nazwano ten region Nową Szwabią (po niemiecku Neuschwabenland), biorąc nazwę od współczesnej Szwabii, stanowiącej jedno z pierwotnych księstw Królestwa Niemieckiego. Szwabia była domem dla jednej z najpotężniejszych europejskich monarchii, Dynastii Hohenstaufenów, która rządziła Świętym Imperium Rzymskim w XII i XIII wieku. Największym z władców dynastii był Fryderyk Rudobrody (Barbarossa), w którego posiadaniu znajdowała się Święta Włócznia. Wedle doniesień sam Hitler wierzył w to, że jest reinkarnacją Barbarossy. Nazwał od imienia króla jeden ze swych domów, a inwazję na Rosję opatrzył kryptonimem Operacja Barbarossa.

Niemiecka Ekspedycja Antarktyczna z lat 1938-1939 odkryła w głębi swego terytorium kilka wolnych od lodu regionów z jeziorami i śladami wegetacji (głównie mchy i porosty). Geolodzy z ekspedycji stwierdzili, że dzieje się tak za sprawą gorących źródeł lub innych zjawisk geotermalnych. Odkrycie to, jak się twierdzi, skłoniło Reichsfuhrera-SS Heinricha Himmlera to opracowania śmiałego planu budowy stałej bazy na Antarktydzie. Od ponad 60 lat plotki o bazie, opatrzonej kryptonimem „Stacja 211” urzekają historyków i badaczy. Czy to możliwe, że istotnie została zbudowana i obsadzona załogą w ramach trwającego całą wojnę projektu? Być może Kontradmirał Karl Doenitz ogłosił jego zakończenie kiedy w roku 1943 powiedział: „Niemiecka flota łodzi podwodnych dumna jest ze zbudowania dla Fuhrera w innej części świata Szangri-La na lądzie, niezwyciężoną fortecę”.


Większość z pogłosek zgodna jest co do tego, że Stacja 211, jeśli istniała naprawdę, znajdowała się wewnątrz wyraźnie widocznej góry w łańcuchu Muhlig-Hofmann w Nowej Szwabii (Ziemi Królowej Maud). W latach 1946-47 Admirał Byrd, cieszący się w Ameryce największą renomą badacz regionów polarnych, szukał być może Stacji 211. W ramach tak zwanej Operacji Highjump miał do swej dyspozycji największą armadę, jaką kiedykolwiek wysłano na Antarktydę. Stany Zjednoczone wysłały na Antarktydę 13 okrętów i 4.700 ludzi (w tym lotniskowiec, łódź podwodną, dwa niszczyciele, ponad dwa tuziny samolotów i ok. 3.500 Marines w pełnym rynsztunku bojowym), oficjalnie tłumacząc wszystko „misją szkoleniową”. A jednak uporczywe pogłoski niestrudzenie twierdzą, że prawdziwym celem operacji było odnalezienie nazistowskiej fortecy. Nie jest jasne, czy Byrdowi udało się kiedykolwiek odnaleźć „Szangri-La” Fuhrera – o ile oczywiście istotnie się tu znajdowało i o ile rzeczywiście go tu szukano.


W okresie pomiędzy rokiem 1956 a 1960 norweska ekspedycja naniosła na mapy większość Ziemi Królowej Maud, bazując na pomiarach geodezyjnych na ziemi oraz fotografiach lotniczych. Zwodniczym może wydać się fakt, iż istotnie odnaleziono wolną od lodu górę, która pasowała do opisu z pogłosek o Stacji 211. Nazwali ją Svarthamaren (Czarny Młot). Jeśli to istotnie położenie Stacji 211, jej sekret zostanie zachowany i w XXI wieku, albowiem teren ten ogłoszono „Specjalnie Chronionym Obszarem Antarktycznym oraz Strefą Szczególnego Zainteresowania Naukowego” zgodnie z postanowieniami Ustawy o ochronie Antarktydy z roku 1978. Miał to być obszar ochrony przyrody, który znalazł się na liście „wyjątkowych naturalnych laboratoriów przyrody, służących badaniom nad petrelem antarktycznym (Thalassoica Antarctica), petrelem białym (Pagodroma nivea) oraz wydrzykiem antarktycznym (Catharacta maccormicki) oraz ich adaptacją do rozmnażania w głębi kontynentu antarktycznego”. Dostęp ograniczony jest wyłącznie dla garstki specjalnie wyselekcjonowanych naukowców. Jeśli to podstęp, to przez długie jeszcze lata nikt, kto mógłby być uważany za niebezpiecznego ze względu na posiadaną wiedzę odnośnie prawdziwych wydarzeń nie zostanie dopuszczony zbyt blisko tego obszaru.


Pułkownik Buechner oraz kapitan Bernhart unikają jednakże wzmianek o Stacji 211, być może w celu zachowania tajemnicy, co zgadzałoby się z ogólnym wydźwiękiem ich dwóch książek. W istocie przyznają oni, że nazwiska wszystkich członków ekspedycji z 1979 roku podane w książkach są fikcyjne i zostały użyte w celu ochrony ich tożsamości. Jest oczywiste, że Buechner nie mówi nam wszystkiego, co wie.

Zamiast tego, Buechner i Bernhart mówią nam, że załoga łodzi podwodnej w roku 1945 umieściła skarb Hitlera u stóp nie posiadającego nazwy lodowca w górach Muhlig-Hofmann; skarb wkopany był w lód i chroniony stalowymi płytami. Oznacza to, że musiano by znaleźć jeden z niewielu odcinków wybrzeża nie odcięty od morza kilometrami lodu szelfowego, a potem zejść na ląd i maszerować po lodzie ponad 160 kilometrów w głąb kontynentu, z ładunkiem stali ważącym tonę lub więcej! Wydało nam się to najmniej prawdopodobnym kawałkiem tej całej szalonej układanki. W niektórych rejonach Antarktydy w ciągu roku spada 18 metrów śniegu. Jak głęboko musiałby znajdować się skarb po ponad 30 latach? I w jakim celu maszerowano by w poszukiwaniu wolnej od lodu przestrzeni po to tylko, by zakopać skarb w lodzie? Nie, odrzuciliśmy tę bajeczkę Buechnera, mając nieomal pewność, że gdyby cokolwiek z tego było prawdą, to zaniesiono by raczej Świętą Włócznię gdzieś, skąd łatwo byłoby ją odzyskać – do Stacji 211.


Stacja 211

To zadziwiające, ale odkryliśmy dowody na to, że prawa ręka Hitlera, Rudolf Hess, został obarczony odpowiedzialnością za koordynację działań, mających na celu zbudowanie Stacji 211. Historycy często uznają Hessa za nazistowskiego figuranta, który doszedł do wysokiego stanowiska wyłącznie dzięki swemu całkowitemu wiernopoddaństwu Fuhrerowi, lecz być może w istocie stało się tak dlatego, iż jego prawdziwa rola była tak doskonale ukryta.

Jeśli tak, to Hess musiał poprosić o pomoc Reichsfuhrera-SS Heinricha Himmlera. Himmler odrzucił chrześcijaństwo, podobnie jak wielu z najwyższych rangą funkcjonariuszy nazistowskich, wierzył zaś w dziwną germańską wersję neopogańskiego New Age. Był oddany niemieckiemu okultyście Drowi Friedrichowi Wichtlowi, który specjalizował się w tradycji masońskiej oraz teoriach o „światowym spisku”. Po upadku Cesarstwa Austro-Węgierskiego w roku 1918 pod koniec I Wojny Światowej, Dr Wichtl napisał swój bestseller, zatytułowany Weltfreimaurerei, Weltrevolution, Weltrepublik („Światowa masoneria, światowa rewolucja, światowa republika”). Himmler zafascynował się okultyzmem, gdy w roku 1919 przeczytał książkę Dra Wichtla, będąc kadetem na rekonwalescencji po poważnej chorobie żołądka.


Ostatecznie Himmler stał się zwolennikiem hinduistycznej koncepcji światowych epok, zwanych yugami. Wierzył, że obecna epoka, Kali Yuga, zakończy się globalnym kataklizmem, dając tym samym początek nowej epoce, zwanej Satya Yuga. Zakładając nazistowską kolonię na Antarktydzie, Himmler wierzył, iż w ten sposób przyczynia się do tego, by pozostałości „czystej rasy aryjskiej” przetrwały nadchodzący kataklizm z nietkniętą strukturą społeczną i kulturalną. Wierzył, że ocalali przejmą Antarktydę na własność, gdy kataklizm spowoduje stopienie czapy lodowej na biegunie południowym.

Niemcy zbudowały podczas wojny ponad dwa tuziny „superłodzi podwodnych”. Każda miała wielkość lotniskowca, lecz nie skonstruowano ich jako okręty wojenne, były one podwodnymi transportowcami. Początkowo wykorzystywano je do dostarczania zaopatrzenia grup bojowych łodzi podwodnych, zwanych „stadami wilków”. Potem, jak się zdaje, zostały zmuszone do przewożenia narzędzi, sprzętu, surowców, a być może także niewolniczej siły roboczej do bazy na biegunie południowym. Dowody wskazują, że kursy U-bootów w stronę Neuschwabenland trwały nawet po kapitulacji Niemiec w roku 1945, jak to za chwilę zobaczymy.


W czasie wojny w tym olbrzymim przedsięwzięciu uczestniczyły także okręty nawodne, lecz w miarę jak szala zwycięstwa przechylała się na stronę aliantów, znakomita część zadań transportowych przypadła U-bootom i ich załogom. Pewne pojęcie o wielkości i natężeniu ruchu na Antarktydę i z powrotem daje fakt, że pomiędzy październikiem roku 1942 a wrześniem roku 1944 na południowym Atlantyku zatopiono 16 niemieckich U-bootów.

Kilka ze statków nawodnych zdawało się pełnić funkcje jednostek nadzorujących, zaopatrując łodzie podwodne i trzymając w odpowiedniej odległości aliantów. Dla przykładu ścigacz Atlantis, pod dowództwem kapitana Bernharda Rogge, pomiędzy rokiem 1939 a 1941 przebył bardzo długą trasę po południowym Atlantyku oraz po Oceanie Indyjskim i południowym Pacyfiku, między grudniem roku 1940 a styczniem roku 1941 odwiedzając Wyspy Kergulena (w którym to czasie pochowano kapitana w Bassin de la Gazelle). Okręt przybrał wówczas nowy kształt i pływał jako Tamesis, dopóki 22 listopada 1941 roku nie zatopił go niedaleko Wyspy Wniebowstąpienia HMS Devonshire.


Innym ścigaczem był Pinguin, pod dowództwem kapitana Ernsta-Felixa Krudera. Jego obszarem działania był głównie Ocean Indyjski. W styczniu 1941 roku przechwycił on norweską flotę wielorybniczą (statki-przetwórnie Ole Wegger oraz Pelagos, a także statek transportowy Solglimt i jedenaście kutrów myśliwskich) na szerokości ok. 59ºS i długości ok. 02º30W. Jeden z tych kutrów przemianowano na Adjutant. Pozostał na Oceanie Indyjskim jako okup, natomiast pozostałe norweskie statki wysłano do okupowanej Francji. 8 maja 1941 roku Pinguin został zatopiony u wybrzeży Zatoki Perskiej przez HMS Cornwall, po tym, jak przejął 136.550 ton towarów brytyjskich i sił sprzymierzonych.

Jeszcze innym ścigaczem był Komet, dowodzony przez kapitana Roberta Eyssena. Działał na oceanach Spokojnym i Indyjskim i wsławił się m.in. żeglugą w lutym 1941 roku wzdłuż wybrzeża Antarktydy od Przylądka Adare aż po Lodowiec Szelfowy Shackletona w poszukiwaniu statków wielorybniczych. Tam spotkał się ze ścigaczem Pinguin oraz z transportowcami Alstertor i Adjutant. Kometa zatopiono u wybrzeży Cherbourga w roku 1942.


Pośredni dowód na antarktyczny projekt konstrukcyjny stanowić może historia łodzi podwodnej U-859. 4 kwietnia 1944 roku, o godzinie 04:40, wypłynęła ona z portu z nieznaną misją, wioząc 67 ludzi i 33 tony rtęci w zaplombowanych szklanych butlach, umieszczonych w wodoszczelnych blaszanych skrzyniach. Później, 23 września tego samego roku, łódź została zatopiona w Cieśninie Malakka przez HMS Trenchant. Choć zginęło 47 członków załogi, to jednak 20 ocalało. Jakieś 30 lat później jeden z ocalałych opowiedział otwarcie o przewożonym ładunku, a nurkowie potwierdzili następnie tę opowieść, znajdując rtęć. Znaczenie tego odkrycia polega na tym, iż rtęci używa się jako paliwa w pewnych odmianach napędu kosmicznego, o czym wkrótce opowiemy. Po cóż niemiecka łódź podwodna miałaby transportować tego typu ładunek tak daleko od domu? Podejrzewamy, że płynęła ona w kierunku Stacji 211, mając na pokładzie „paliwo” do pewnego rodzaju specjalistycznych pojazdów powietrznych o kształcie dysku!

Dalsze dowody na to, że Stacja 211 istniała i była zamieszkana także po zakończeniu wojny znaleźć można w doniesieniach, dotyczących aktywności niemieckiej floty po upadku Berlina. Dla przykładu w dniu 10 lipca 1945 roku, ponad dwa miesiące po ustaniu oficjalnych działań wojennych, niemiecka łódź podwodna U-530 poddała się władzom argentyńskim w porcie Mar del Plata, jednej z najbliższych Antarktydy przystani w Argentynie. W podobnych okolicznościach w miesiąc później – 17 sierpnia – do Mar del Plata przybyła łódź U-977. Były to tylko dwie z łodzi, które, jak się uważa, stanowiły konwój „Ostatecznej Armii Fuhrera”. Informator pułkownika Buechnera, „kapitan Bernhart”, służył ponoć na jednym z tych U-bootów, lecz aby ukryć prawdziwą tożsamość tego człowieka nie wspomina się ni razu, na którym.


Przez dość długi czas po zakończeniu wojny napływały doniesienia o aktywności niemieckiej. Francuska Agence France Press z dnia 25 września 1946 roku stwierdza: „powtarzające się pogłoski o aktywności niemieckich U-bootów w rejonie Ziemi Ognistej pomiędzy najbardziej na południe wysuniętym punktem Ameryki a Antarktydą oparte są na prawdziwych wydarzeniach”.

Potem zaś francuska gazeta France Soir, zamieściła następujące sprawozdanie ze spotkania z niemieckim U-botem:


Prawie półtora roku po zaprzestaniu działań wojennych w Europie islandzki statek wielorybniczy Juliana został zatrzymany przez dużego niemieckiego U-boota. Juliana znajdowała się w rejonie antarktycznym niedaleko Malwinów [Falklandów], kiedy wynurzyła się niemiecka łódź podwodna i wciągnęła na maszt oficjalną niemiecką flagę żałobną – czerwoną z czarnym obrzeżem.

Dowódca łodzi wysłał grupę marynarzy, która przypłynęła do Juliany gumowym pontonem, a po wejściu na pokład statku wielorybniczego zażądała od kapitana Hekli części zapasów świeżej żywności. Prośbę wypowiedziano zdecydowanym i nie znoszącym sprzeciwu tonem, z którego wynikało, że opór byłby niemądry.

Niemiecki oficer mówił poprawnym angielskim i zapłacił za towar amerykańskimi dolarami, dając kapitanowi wielorybnika prowizję w wysokości 10 USD za każdego członka załogi Juliany. W czasie załadunku towarów na łódź podwodną jej dowódca poinformował kapitana Heklę o dokładnym położeniu dużego stada wielorybów. Juliana odnalazła potem to stado precyzyjnie we wskazanym miejscu.


Czy to możliwe, że po zakończeniu wojny oprócz U-530 i U-977 w tamtym rejonie operowały także inne U-booty? Francuskie sprawozdanie zdaje się wskazywać, że tak właśnie było. Nie istnieją żadne oficjalne potwierdzenia takiej działalności, wiadomo wszakże, iż w czasie wojny „zaginęły” 54 niemieckie U-booty, z których zaledwie w przypadku 11 istnieje prawdopodobieństwo kolizji z minami.

Wydaje się rozsądnym przypuszczenie, że po ukończeniu pierwszych etapów budowy Stacji 211 przeniesiono tu kilka programów badawczo-rozwojowych nowych, eksperymentalnych rodzajów broni. Wiadomo dość dobrze, iż Najwyższe Dowództwo nie pogodziło się z kapitulacją, wierząc, że nowe bronie odwrócą przebieg wojny na korzyść Niemiec. Przy nasilających się bombardowaniach alianckich i armiach nacierających na Niemcy od wschodu, zachodu i południa, wydawało się roztropnym przeniesienie swych najcenniejszych projektów w jakieś miejsce, znajdujące się poza zasięgiem działań wojennych – a jakież z nich mogło znajdować się dalej od aliantów, niż Antarktyda?


Nazistowskie NOLe

Pod koniec 1944 roku SS Himmlera przejęło całkowitą kontrolę nad wszelkimi projektami zaawansowanych broni i nad dużą częścią ich produkcji. Dotyczyło to także projektów tzw. superbroni (takich jak rakiety V-2 i odrzutowe myśliwce) oraz licznych podziemnych kompleksów w Niemczech i gdzie indziej, a także związanych z nimi obozów pracy przymusowej.

Ideologii nazistowskiej nie ograniczały ustalone i konwencjonalne nauki, jakich nauczano w amerykańskich szkołach. Jest oczywiste, że nazistowskie programy technologiczne także cieszyły się dużą swobodą. Programy owe stanowiły fuzję nazistowskiego szaleństwa z mobilizacją pozornie niewyczerpanych zasobów produkcyjnych Niemiec i radykalnymi koncepcjami.

Jeden taki program, nadzorowany przez inżyniera zajmującego się implozją, Viktora Schaubergera, przyniósł w rezultacie latające talerze i lewitujące dyski. Schauberger (1885-1958) był pionierem nowego pojmowania Nauk Przyrodniczych, odkrywając pierwotne prawa i reguły, których nie uznawała ówczesna nauka. Tego, co odkrył można się dowiedzieć w jednej z najnowszych książek wydanych przez Adventures Unlimited Press (AUP), Hidden Nature: The Startling Insights of Viktor Schauberger („Ukryta natura: zadziwiające spostrzeżenia Viktora Schaubergera”) [nie przetłumaczona na polski – przyp. tłumacza].


Alianci już po wojnie natknęli się na dowody potwierdzające prace badawcze nad latającymi talerzami. W fabryce i wyrzutni rakiet w Peenemuende, zarządzanej przez przyszłego szefa NASA, Wernhera von Brauna, alianci odkryli kilka fotografii talerzy. Oglądali zdjęcia napędzanego rtęcią Flugkriesel oraz świecących tajemniczych sfer, na które napotykali się alianccy piloci, nazywając je „foo-fighters”. Opublikowany w maju 1980 roku w Neue Presse artykuł zawiera wspomnienia inżyniera z Peenemuende, który pracował przy projekcie, mającym na celu opracowanie przypominającego latający talerz uzbrojonego pojazdu, zdolnego do załogowych lotów z prędkością 3000 km/h. Zbiegłszy po wojnie do Stanów Zjednoczonych, inżynier zgłosił patent na latający talerz według swego własnego projektu. W ciągu ostatnich kilku lat AUP opublikowało kilka książek na ten temat, w tym [żadna z nich nie została przetłumaczona na polski – przyp. tłumacza] Man-Made UFOs 1944-1994: Fifty Years of Supression („NOLe wyprodukowane przez ludzi 1944-1994: pięćdziesiąt lat milczenia”) Renato Vesco i Davida Hatchera Childressa oraz Hitler’s Flying Saucers: A Guide to German Flying Discs of the Second World War („Latające talerze Hitlera: przewodnik po niemieckich latających dyskach z Drugiej Wojny Światowej”) Henry’ego Stevensa.

Pomiędzy rokiem 1947 a 17 grudnia roku 1969 Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych prowadziły intensywne dochodzenie w sprawie doniesień i obserwacji niezidentyfikowanych obiektów latających (NOLi). Program ten objęto kryptonimem Blue Book (Błękitna Księga). Centralą programu była baza Sił Powietrznych Wright-Patterson. Po zamknięciu Projektu Błękitna Księga Siły Powietrzne USA nie wyraziły oficjalnie żadnego dalszego zainteresowania obserwacjami NOLi. Odpowiedzialny za Projekt Błękitna Księga kapitan Edward Ruppert [w istocie jego nazwisko brzmiało Ruppelt – przyp. tłumacza], powiedział w roku 1956: „Gdy zakończyła się II Wojna Światowa, Niemcy byli na etapie rozwoju kilku rewolucyjnych pojazdów latających oraz rakiet samonaprowadzających. Większość z tych projektów znajdowała się w początkowych fazach, niemniej były to jedyne znane rodzaje pojazdów, które mogły choćby tylko zbliżyć się do możliwości technicznych obserwowanych obiektów UFO”.

Po przeanalizowaniu dowodów istnienia niemieckich programów badawczych nad bronią eksperymentalną alianci poczuli, że mieli wiele szczęścia, pokonując w porę Niemców. Sir Roy Feddon, któremu Brytyjczycy powierzyli śledztwo w sprawie produkcji nazistowskich maszyn latających, powiedział: „Widziałem wystarczająco wiele z ich projektów i planów produkcyjnych, by zdać sobie sprawę z tego, że gdyby udało im się przedłużyć wojnę o kilka miesięcy, to zostalibyśmy skonfrontowani z zupełnie nowymi i śmiertelnymi rodzajami broni powietrznej”.

Wczesny model latającego talerza, długodystansowy pojazd zwiadowczy, zwany Vril-ya RFZ-2, został sfotografowany, jak towarzyszy statkowi Atlantis na Oceanie Atlantyckim. Istnieje pewne prawdopodobieństwo, iż niektóre z tych długodystansowych dysków wykorzystano jako osłonę w późniejszych misjach U-bootów. Przed wyprodukowaniem Elektroboota – łodzi podwodnej napędzanej silnikiem elektrycznym – U-booty musiały wynurzać się na tankowanie. Porty przyjazne niemieckim łodziom podwodnym w drodze na Biegun Południowy znajdowały się na Ziemi Ognistej oraz niedaleko Przylądka Dobrej Nadziei w Południowej Afryce. Od samego początku rozwoju Nowej Szwabii, wokół tych portów widziano bardzo dużo UFO, a w Ameryce Południowej obserwacje takie trwały jeszcze przez dziesięciolecia.

Po nieudanej misji pokojowej Hessa w Anglii, w wyniku której resztę życia spędził za kratkami, admirał Doenitz mógł przejąć rolę Hessa jako szef projektu antarktycznego. Wygłaszając inauguracyjne przemówienie dla kończących szkołę morską kadetów w roku 1944 admirał czynił złowieszcze przechwałki: „Niemiecka marynarka wojenna ma wciąż do odegrania wielką rolę w przyszłości. Niemiecka flota zna wszystkie miejsca ukrycia, do których można by ewakuować Fuhrera, gdyby zaszła taka potrzeba. Może tam w całkowitym spokoju dokończyć swą życiową pracę”.

Czy miejscem był Neuberlin na Antarktydzie? W naszych badaniach tego epizodu w trwającej dwa tysiąclecia zawiłej drodze Włóczni poprzez chrześcijańską świadomość natknęliśmy się szaloną, nieuniknioną mieszaninę otrzeźwiającej prawdy historycznej z zabawną Miejską Legendą rodem z brukowców.





Neuberlin

Jeśli latem 1942 roku byłeś żołnierzem Wehrmachtu na zbombardowanej stacji kolejowej w Połtawie, mieście na Ukrainie, mogłeś zaobserwować niezwykle dziwacznie wyglądającą maszerującą jednostkę wojskową, zmierzającą ku oczekującemu pociągowi pasażerskiemu. Jednostka ta składała się z kobiet, z których wszystkie były błękitnookimi blondynkami w wieku pomiędzy 17 a 24 lata, wysokimi i smukłymi, a ich zachwycające figury przykrywały dziwaczne mundury w kolorze błękitnego nieba. Każda z kobiet miała na sobie czapkę wojskową we włoskim stylu, bluzkę o kształcie litery A, sięgającą poniżej kolana oraz podobną z kształtu i pasującą do bluzki kurtkę z insygniami SS. Zdawać by się mogło, że SS zwerbowało właśnie pluton luksusowych panienek do wynajęcia, lecz prawda była o wiele dziwaczniejsza. Patrzyłeś właśnie na najnowszy wymysł Reichsfuhrera-SS Heinricha Himmlera – Antarctisches Seidlungensfrauen [Antarktyczne Osadniczki albo ASF].


Tymi słowami pisał rosyjski ufolog Konstantin Iwanienko na łamach magazynu UFO Roundup, wol. 9, numer 3, z 21 stycznia 2004 roku. Iwanienko twierdził, iż należące do SS Rasse und Seidlungshauptamt (Biuro ds. rasy i osadnictwa, inaczej RuSHA) było agencją, odpowiedzialną za dobór kobiet do Antarktisches Seidlungensfrauen. Mniej więcej połowa z tych „rekrutek” stanowiły Volksdeutschki – etniczne Niemki, których przodkowie osiedli na Ukrainie w XVII i XVIII wieku. Inne zaś były rdzennymi Ukrainkami, które RuSHA „awansowała” do statusu rasy aryjskiej w procesie zwanym Eindeutschung (zniemczaniem). Pisał, że nawet do 10.000 Ukrainek o dopuszczalnej czystości rasowej (spośród ponad pół miliona deportowanych podczas wojny) zostało przetransportowanych nie do przymusowej pracy w niemieckich fabrykach amunicji, lecz na niemiecką część Antarktydy!

Iwanienko twierdził dalej, że kobiety z ASF wysyłane były w takiej ilości, że „cztery Ukrainki przypadały na jednego Niemca”. Jeśli to prawda, oznaczałoby to, że do Neuschwabenland, jak nazywano terytorium Antarktydy, do którego prawa rościły sobie Niemcy, udało się około 2500 mężczyzn. Niektórzy z nich mogli być naukowcami i inżynierami, wysłanymi do pracy nad zaawansowanymi systemami broni, wielu z nich jednak musiało być dość niezwykłymi żołnierzami – tak zwanym „Ostatnim Batalionem”. Być może byli członkami himmlerowskiego Waffen-SS? Żołnierzami, którzy sprawdzili się w walce, na przykład na Froncie Wschodnim? Rety! Cztery dziewczęta na jednego mężczyznę to lepsze, niż Surf City Beach Boysów!

Niektórzy wierzą, iż kolonia Neuschwabenland przetrwała nie tylko koniec II Wojny Światowej, ale także wielką bitwę z 3500 Marines oraz samolotami podczas operacji Highjump, jak wkrótce opowiemy.

Jakby wszystko to nie było wystarczająco niewiarygodne, Iwanienko napisał dalej: „Całkowita liczba nazistów na Antarktydzie przekracza obecnie dwa miliony, a […] wielu z nich poddało się operacji plastycznej, aby z większą łatwością móc przemieszczać się po Ameryce Południowej i przeprowadzać wszelkiego rodzaju transakcje biznesowe”. Nazwał on Rzeszę Antarktyczną „jednym z najpotężniejszych militarnie państw świata, ponieważ jest w stanie kilkakrotnie unicestwić USA, wykorzystując wystrzeliwane z łodzi podwodnych pociski nuklearne, jednocześnie pozostając zabezpieczonym przed nuklearnym kontratakiem amerykańskim ze względu na grubą na ponad trzy kilometry pokrywę lodową”.


Twierdził dalej, iż miasto zwane Neuberlin (Nowy Berlin), stolica kolonii, rozciąga się wzdłuż „wąskich, wydrążonych pod lodem tuneli”, znajdujących się pod nie wymienionym z nazwy łańcuchem górskim, a ogrzewane jest poprzez „wulkanicznego pochodzenia otwory wentylacyjne”. Całkowicie już dając upust wyobraźni, dodaje też, że Neuberlin przylega do „prehistorycznych ruin miasta Kadath, które mogło być zbudowane przez osadników z zagubionego kontynentu, Atlantydy, grubo ponad 100.000 lat temu”.

Przeszukanie Internetu pokazuje, iż wielu innych badaczy spoza oficjalnego kręgu także twierdzi, iż pod lodami Antarktydy odnaleziono – a być może nawet ponownie zasiedlono – ruiny Atlantydy. Niektórzy mówią, że Atlantyda znajduje się przy jednym z ok. 70 ciepłych jezior, które odkryto na głębokości wielu kilometrów pod powierzchnią polarnej czapy lodowej, jak na przykład Jezioro Wostok (Wschód) przy rosyjskiej bazie niedaleko Bieguna Niedostępności.


Innym z często czynionych twierdzeń odnośnie Neuberlina jest to, wedle którego w mieście znajduje się Dzielnica Obcych, w której mieszkają Plejadanie, Zeta Reticulanie, Reptoidzi, Aldebaranowie, Ludzie w Czerni i inni gwiezdni przybysze. Jak już wspomnieliśmy, naziści pracowali nad niezwykle zaawansowanymi maszynami latającymi, z których część mogła opuszczać ziemską atmosferę. Niektórzy badacze są przekonani, że nazistom istotnie udało się polecieć na księżyc, a nawet na Marsa. Czy po opuszczeniu ziemi nawiązali kontakt z przybyszami z kosmosu? Czy też może ich rakiety, pojazdy „foo-fighter” i latające dyski sprowokowały obcych do odwiedzin na ziemi?

Naszym ulubionym przypadkiem daleko posuniętej kuriozalności rodem z brukowców jest dziwna sekta religijna, zwana Redempcjonistami. Wierzą oni, iż w roku 1954 Hitler odbył podróż na księżyc na pokładzie zbudowanego przez nazistów latającego talerza, gdzie spotkał się z obcymi z Aldebarana, najjaśniejszej gwiazdy w konstelacji Byka. Owi obcy, na istnienie których brak naturalnie jakichkolwiek dowodów, zabrali potem Adolfa do swego świata. Lecz, mówią wyznawcy kultu, wkrótce powróci na mostku flagowego okrętu olbrzymiej kosmicznej armady z Aldebarana i „odkupi” Ziemię!


We współczesnej ustnej tradycji ufologicznej krąży opowieść, jakoby latem 1936 roku w Szwarcwaldzie rozbił się pozaziemski statek kosmiczny o napędzie antygrawitacyjnym, odnaleziony przez nazistów i dokładnie przez ich zbadany, co wyjaśniałoby ich program rozwoju latających talerzy. Przypomina to bardzo opowieści o podobnie wydobytym wraku rozbitego „spodka” niedaleko Roswell w stanie Nowy Meksyk w roku 1947, prace badawcze nad którym doprowadziły w efekcie do odkrycia tranzystora (opatentowanego przez Bell Laboratories w kolejnym roku), światłowodów i innych egzotycznych technologii.

Wedle Iwanienki w ostatnich latach „idea ‘Germańsko-Słowiańskiej Antarktycznej Rzeszy’ zyskuje coraz większą popularność”. Twierdzi on, że o Rzeszy Antarktycznej „mówi się coraz częściej” w Rosji, Polsce, na Ukrainie, Białorusi i w innych krajach Europy Wschodniej. W numerze gazety Frankfurter Allgemeine z 10 maja 2003 roku polski dziennikarz A. Stagjuk [przypuszczalnie zniekształcone nazwisko – przyp. tłumacza] krytykuje decyzję Polski o wysłaniu oddziałów do Iraku w ramach pomocy Amerykanom w ich okupacji tego kraju. Pod koniec artykułu stwierdza on: „następny rząd Polski podpisze traktat z Antarktydą i wypowie wojnę USA”. W tym samym tygodniu słowa Stagjuka nadała operująca na falach krótkich stacja Deutsche Welle.

Czy rzeczywiście pod lodem znajduje się miasto, zamieszkane przez wnuki i prawnuki pierwotnych osadników-esesmanów; czy też jest to jedynie Miejska Legenda, a Ziemię królowej Maud zamieszkują jedynie ptaki i naukowcy o trzeźwych umysłach? Czy też może prawda leży gdzieś pośrodku? Na co – jeśli w ogóle – natknął się admirał Byrd w roku 1947?


Bitwa o Neuschwabenland

Jak to już wcześniej odnotowano, w latach 1946-47 admirał Byrd mógł poszukiwać Stacji 211. Podczas działań oficjalnie określonych jako „szkoleniowe”, w ciągu ponad miesięcznego okresu tuzin okrętów z prowadzonej przez Byrda w trakcie operacji Highjump („Skok z wysoka”) flotylli przybył do trzech różnych punktów zbornych na oceanie południowym wewnątrz kręgu polarnego, a pierwszy z nich zarzucił kotwicę w dniu 30 grudnia 1946 roku. Uporczywe pogłoski twierdzą niezmiennie, iż prawdziwym celem operacji było odnalezienie Stacji 211 i – jeśli była zamieszkana – nawiązanie walki z nazistami w ich fortecy.

Wedle planu większa część ludzi i sprzętu, tzw. Grupa Centralna, miała udać się do antarktycznego „domu” Byrda, Małej Ameryki na Lodowcu Szelfowym Rossa, gdzie planowano założyć główną bazę. Były jeszcze dwie grupy okrętów, z których każda składała się z pomocniczego statku przewożącego hydroplany, niszczyciela i tankowca. Jedna z grup miała rozpocząć operację na wschód od Grupy Centralnej, a druga – na zachód od niej.

Grupa Wschodnia, pod dowództwem kapitana George’a J. Dufeka, miała rozpocząć przemieszczanie się po przeciwnej stronie kontynentu, niż obóz bazowy w Małej Ameryce. Grupa Wschodnia rozpoczęła swą misję od rekonesansu na Ziemi Królowej Maud (zwanej przez Niemców Neuschwabenland), a następnie przemieściła się na zachód i wykonała w tym czasie w dużej ilości dokładne zdjęcia Niemieckiej Antarktydy. Z kolei Grupa Zachodnia, dowodzona przez kapitana Charlesa A. Bonda, rozpoczęła od środka i zakończyła swą trasę w połowie drogi wokół kontynentu, na Ziemi Królowej Maud, tym samym zamykając koło.

Tyły osłaniał całkiem nowy lotniskowiec, The Philippine Sea („Morze filipińskie”) z admirałem Byrdem na pokładzie. Statek właśnie kończył próbny rejs niedaleko Zatoki Guantanamo na Kubie, kiedy nadeszły rozkazy, że ma on uczestniczyć w operacji Highjump. Pospieszna podróż na północ przywiodła go do portu Bazy Marynarki Wojennej w Norfolk w stanie Wirginia. Zakończenie przygotowań do liczącej 10.000 mil morskich trasy zajęło miesiąc.

Ponieważ statek miał przepływać Kanałem Panamskim, należało dokonać zmian w strukturze kadłuba oraz pokładu głównego. Kanał został skonstruowany na początku XX wieku i może zmieścić tylko jednostki niewielkich, względnie średnich rozmiarów. Współczesne giganty mórz – supertankowce, kontenerowce i pływające miasta, jakimi są nowoczesne transportowce – zmuszone są, jak ich żaglowi poprzednicy przed wiekami – do opływania Przylądka Horn.

Wkrótce doki wokół Philippine Sea zapełniły się skrzyniami, pełnymi ważącego ponad sto ton wszelakiego rodzaju sprzętu i zapasów, czekających na załadunek. Na głównym pokładzie wylądowało kilka śmigłowców, które zabezpieczono i przymocowano na czas podróży.

Potem zaś pojawił się największy problem, czyli sześć transportowców R4D. Były to wojskowe wersje słynnych DC3. Były zdecydowanie za duże, by móc samodzielnie wylądować na pokładzie lotniskowca z czasów II Wojny Światowej, a ich start z takiego lotniskowca możliwy był jedynie przy wykorzystaniu przymocowanych do boków silników rakietowych. Lądowisko dla tych samolotów znajdowało się o ponad milę od doku, tak więc przez sam środek bazy morskiej trzeba było przebić pas, biegnący od lądowiska do nabrzeża. Piloci musieli przejechać każdym z samolotów przez tę wąską ścieżkę; na końcach skrzydeł siedzieli marynarze, co niwelowało ewentualność poderwania samolotu do góry przy silnych podmuchach wiatru i rzucenia nim o ściany budynków, płoty czy maszyny. Niejednokrotnie czubki skrzydeł znajdowały się o cale od katastrofy.

Na sam koniec na pokładzie Philippine Sea zjawił się admirał Byrd, który przybył na zaledwie kilka godzin przed odpłynięciem. Tuż po południu 2 stycznia 1947 roku, z admirałem Byrdem stojącym na mostku, Philippine Sea powoli zaczął oddalać się od mola przy dźwiękach grającej orkiestry i salutującym dowództwie lokalnej bazy.

Grupa Centralna dotarła do umówionego punktu zbornego na Antarktydzie trzy dni przed opuszczeniem portu przez Philippine Sea, przybywając na Wyspę Scotta 30 grudnia 1946 roku. A właściwie cała Grupa z wyjątkiem lodołamacza Burton Island. On także odbywał swój dziewiczy rejs próbny, kiedy załoga otrzymała rozkaz uczestnictwa w misji. Burton Island odpłynął ze swej bazy na zachodnim wybrzeżu późno i na ocean południowy przybył jako ostatni – w istocie dopłynął tam właśnie w chwili, kiedy ogłoszono pospieszny odwrót, jak za chwilę zobaczymy.

Pierwszą „ofiarą” Wojny Byrda była łódź podwodna USS Sennet. Okręty Grupy Centralnej podążały za lodołamaczem Northwind poprzez lodowy pak ku otwartym wodom Morza Rossa. Wedle oficjalnej historii lód okazał się zbyt niebezpieczny dla łodzi podwodnej, którą odholowano z powrotem na Wyspę Scotta. Niektórzy badacze spekulowali, że w istocie natknęła się ona na niemieckie linie obrony przeciw łodziom podwodnym. Z Morza Rossa łódź odpłynęła na Nową Zelandię w celu dokonania remontu, a potem udała się do swej bazy w strefie Kanału. Pozostała część grupy dotarła do Zatoki Wielorybów 15 stycznia.

W ciągu następnych dwóch dni grupy żołnierzy zeszły na stały ląd i wybrały lokalizację obozu bazowego. Gdy już dokonano wyboru budowa Małej Ameryki IV rozpoczęła się natychmiast. Wkrótce rozładowano szereg różnych pojazdów, które wykorzystano przy budowie trzech pasów startowych ze ubitego śniegu i jednego krótkiego pasa ze stalowych mat, a także przy przygotowaniu powierzchni lodu na budowę miasteczka namiotowego (które również mogło się pochwalić jedną wykonaną z blachy falistej chatą typu Quonset). Ciężka maszyneria, użyta przy wykonywaniu tych zadań to m.in. traktory, jeepy, pojazdy typu „łasica”, buldożery inny sprzęt gąsienicowy.

Drugi wypadek, przy tym pierwszy fatalny (oficjalnie), miał miejsce 21 stycznia. Ofiarą był młody marynarz, Vance Woodall, ze statku zaopatrzeniowego Yancey. Wedle jednego z opisów zajścia:


Traktory D6 okazały się zbyt ciężkie, by jechać po śniegu, pokrywającym powierzchnię lodu w zatoce. Aby uzyskać wystarczającą moc ciągnienia, kierowcy musieli rozjeżdżać śnieg poruszającymi się stalowymi gąsienicami, aż osiągnęły one poziom twardego lodu. Często zdarzało się wówczas, że jedna gąsienica „chwytała” lód wcześniej, niż druga, sprawiając, że traktorem gwałtownie miotało na boki, dopóki obie gąsienice nie sięgnęły lodu. Oficjalny raport z wypadku stwierdza, że Woodall uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, gdy jego prawe ramię i głowa dostały się pomiędzy gąsienicę a jedno z kół kiedy traktorem nagle targnęło w przód. Kręgosłup Woodalla był połamany „wysoko w części szyjnej” i marynarz, który służył w wojsku od zaledwie siedmiu miesięcy, zmarł na miejscu.


Cztery dni później przybył wielce niezadowolony admirał Byrd. Philippine Sea spotkał się z Grupą Centralną 25 stycznia niedaleko Wyspy Scotta. Cztery dni potem, 29 stycznia, szczęśliwie wystartowały dwa pierwsze R4D, odbywając niebezpieczny lot do Małej Ameryki – na pokładzie pierwszego z nich, lecącego wyżej, znajdował się admirał Byrd. Do 30 stycznia przybyło bezpiecznie wszystkich sześć samolotów R4D. Tym samym skończyło się zadanie lotniskowca. Zbyt duże, by powrócić na pokład statku, R4D miały być po prostu pozostawione na Antarktydzie po zakończeniu misji. Philippine Sea natychmiast zawrócił i czym prędzej udał się w stronę domu, przybywając do Quonset Point na Rhode Island 28 lutego.

Ze swej bazy w Małej Ameryce sześć samolotów R4D odbyło dziesiątki lotów fotogrametrycznych mających na celu wykonanie zdjęć zamarzniętego wnętrza kontynentu, w tym także samego Bieguna Południowego. W tym czasie koledzy pilotów w „latających łodziach” PBM, które wystartowały ze statku pomocniczego w Grupie Wschodniej i Zachodniej, latali z podobnymi misjami wzdłuż całego wybrzeża Antarktydy.

W sumie wykonano ponad 73.000 fotografii. Lecz to, co mogło być marzeniem kartografa okazało się kartograficznym koszmarem. Ze względu na brak odpowiednich punktów odniesienia na lądzie wartość miało tylko kilka tysięcy zdjęć. Bez znajomości lokalizacji, do których odnosiły się zdjęcia nie było możliwe złożenie z nich mozaiki i stanowiły one tylko pozbawione znaczenia obrazy lodu. A przynajmniej tak twierdzono.

W kolejnym roku zorganizowano znacznie mniejszą ekspedycję, nazwaną operacją Windmill („Wiatrak”), utrzymując, że jej celem miało być właśnie zebranie tych punktów odniesienia. Niektórzy badacze utrzymują, że prawdziwym celem operacji Windmill było stwierdzenie, czy Stacja 211 jest wciąż zamieszkana.

Nie znaczy to wcale, iż projekt mapowania Antarktydy podczas operacji Highjump przebiegał bezproblemowo. Wszystkie trzy grupy nękała zła pogoda: mgły, niski pułap chmur, gęste chmury w wyższych warstwach atmosfery, silne wiatry itp.; jednakże najgorsze warunki miała Grupa Zachodnia, spędzając całe tygodnie bez startu choćby jednego samolotu.

Najbardziej zdumiewającym wydarzeniem dla Grupy Zachodniej było odkrycie „Oazy Bungera”. Jak zapisał jeden z kronikarzy wyprawy:


30 stycznia lub 1 lutego (zapisy nie są jasne) pilot PBM porucznik David E. Bunger wzniósł się nad zatoką i poleciał na południe w kierunku oddalonego o jakieś sto mil kontynentu. W tym samym czasie USS Currituck znajdował się niedaleko Szelfu Lodowego Shackletona na Wybrzeżu Królowej Marii, części Ziemi Wilkesa. Docierając do brzegu Bunger przeleciał w kierunku zachodnim, a jego kamery wciąż pracowały. Nagle ludzie w kokpicie zauważyli, jak znad nagiego, białego horyzontu pojawia się ciemny punkt, a gdy się doń zbliżyli, nie mogli uwierzyć własnym oczom. Byrd opisał to później jako „ziemię pełną błękitnych i zielonych jezior oraz brązowych wzgórz pośród nieskończonych przestrzeni lodu”. Bunger i jego ludzie uważnie przyjrzeli się temu obszarowi, a potem pospieszyli w stronę statku, by opowiedzieć innym o swym odkryciu. Kilka dni później Bunger wraz z załogą powrócili, by jeszcze raz rzucić okiem na swe odkrycie i stwierdzili, że jedno z jezior jest wystarczająco duże, by na nim lądować. Bunger wylądował ostrożnie swą „latającą łodzią” i powoli się zatrzymał. Jak na Antarktydę woda była dość ciepła, miała bowiem około 30º wedle ocen ludzi, którzy zanurzali w niej ręce po łokieć. Jezioro wypełniały czerwone, błękitne i zielone algi, które nadawały jeziorom charakterystyczną barwę. Zdawało się, że chłopcy „przenieśli się z dwudziestego wieku w krajobraz sprzed tysiąca lat, kiedy to ziemia dopiero zaczynała się wyłaniać spod jednego z największych zlodowaceń”, jak później pisał Byrd. Byrd nazwał to odkrycie „jak dotąd najważniejszym, w każdym razie na tyle, na ile opinia publiczna interesowała się ekspedycją”.


Dr Paul Siple, najbliższy przyjaciel admirała Byrda, który towarzyszył mu we wszystkich jego polarnych ekspedycjach, także i w tej, skomentował później to odkrycie mówiąc, że ledwie wśród naukowców biorących udział w ekspedycji zaczęły się dyskusje na temat natury „Oazy Bungera”, „a już jedenastu przedstawicieli prasy na pokładzie USS Mount Olympus wysłało w świat depesze, opisujące oazę jako ‘Szangri-la’ i sugerujące, że ogrzewane jest ono tajemniczym źródłem ciepła i zdolne do podtrzymywania życia roślinnego”. Czy terminy „Szangri-la” oraz „tajemnicze źródło ciepła” brzmią znajomo? Oficjalnie, ze względu na słony posmak wody z próbki pobranej przez Bungera, „Oazę Bungera” uznano po prostu za niewielką zatokę morską.

Grupa Wschodnia, przelatująca nad Neuschwabenland, była tą, która jako następna poniosła (zanotowane oficjalnie jako ostatnie) straty. Oficjalna wersja głosiła, iż jedna z ich „latających łodzi” PBM, zwana George One, uderzyła w wierzchołek góry i spadła, schodząc niżej i zabijając trzy osoby. Tamte wydarzenia zapisał jeden z rozbitków, radiooperator Jim Robbins:


Mój radar nie wyłapywał nic, prócz wierzchołków górskich szczytów, posiadających szorstką powierzchnię o dobrych właściwościach odbijających. Wedle wskazań radaru znajdowały się one 25 kilometrów ode mnie. Zgadzało się to z naszymi obdarzonymi wielkim błędem mapami, a byliśmy wciąż spowici mgłą i lataliśmy na wysokości 240 metrów (prawie zawsze poniżej pułapu złej pogody); mieliśmy właśnie zawracać, gdyż nie mieliśmy nieograniczonego pułapu i widoczności nad wybrzeżem, jak zanotowała załoga podczas wcześniejszego lotu George One. Zanim zdążyliśmy zawrócić, uderzyliśmy o wzniesienie, co spowodowało eksplozję. W kadłubie i znajdującym się w nim zbiorniku paliwa mieliśmy wyrwaną dziurę, co sprawiło, że 145-oktanowe paliwo zaczęło wylewać się na zewnątrz. Płomienie z dyszy silnika natychmiast spowodowały jego zapłon. Była to zapewne największa eksplozja lotnicza w dziejach, już wówczas w roku 1946! Cały kadłub po prostu uległ całkowitej dezintegracji! Większość z nas została zmieciona z pokładu w tym samym kierunku. Dwóch dostało się pomiędzy łopatki śmigła i natychmiast zginęło.


Wychodząca w miejscowości Duluth w stanie Minnesota gazeta News-Tribune z dnia 2 stycznia 2005 roku zamieściła na stronie 7A artykuł, zatytułowany „Marynarka wojenna próbuje odnaleźć samolot pozostawiony na Antarktydzie 58 lat temu”, w którym czytamy m.in.:


27 listopada 2004 roku marynarka odbyła wstępny lot […], którego celem było odnalezienie wraku George’a 1, samolotu, który rozbił się w roku 1946. Ekipa poszukiwawcza, lecąca na pokładzie samolotu Orion P-3, należącego do Chilijskiej Marynarki Wojennej, składała się z chilijskiej załogi wojskowej oraz naukowców z NASA, współpracujących ze sobą w tej misji. […]

Podczas trwającego 11 godzin lotu w obie strony – z i do Puenta Arenas, najbardziej na południe wysuniętego miejsca w Chile – samolot poszukiwawczy obniżył się aż do pułapu 500 stóp (150 metrów) nad Wyspą Thurstona, aby umożliwić naukowcom wykorzystanie radaru oraz promieni lasera w celu zlokalizowania pozostałości należącego do Marynarki Stanów Zjednoczonych hydroplanu PBM (Martin) Marines. […]

Choć nieznani szerokiemu ogółowi, trzej mężczyźni, którzy zginęli w wypadku (w 1946 roku) – Wendell K. Hendersin, Maxwell Lopez oraz Frederick Williams – wciąż uważani są na Antarktydzie za bohaterów.


W amerykańskiej stacji badawczej McMurdo, znajdującej się na krawędzi Szelfu Lodowego Rossa, znajduje się tablica, upamiętniająca czterech mężczyzn, którzy zginęli podczas Operacji Highjump i którzy byli pierwszymi Amerykanami, jacy kiedykolwiek zginęli podczas wielu ekspedycji, organizowanych przez Byrda.

Przyznać należy, iż oficjalne sprawozdania z operacji nie brzmią jak raporty z działań wojennych. Istnieją jednak uporczywe pogłoski o zażartych bojach, wielkiej ilości ofiar, zestrzelonych samolotach itp. Czy wszystko to są tylko zmyślone opowieści? Jeśli tak, czemu Byrd stał na czele istnej armady i 3.500 Marines? I dlaczego kapitan Richard H. Cruzen, dowódca operacyjny ekspedycji, nakazał nagłe zakończenie misji po zaledwie ośmiu tygodniach, choć ich zaopatrzenie wyliczone było na trwający 6 do 8 miesięcy pobyt w regionach polarnych? Czemu ludzie, którzy zginęli w „wypadkach” zostali zapamiętani jako bohaterowie wojenni?

Czy Byrd, a być może także załoga George One, natknęli się na nazistowski latający talerz? Niektórzy uważają za dowód, że tak się właśnie stało wypowiedź admirała dla chilijskiej gazety Brisant, jaki poczynił na pokładzie statku Mount Olympus w drodze do domu: „USA musiały podjąć działania defensywne przeciw wrogim myśliwcom, nadlatującym z regionów polarnych. […] Myśliwcom, które zdolne są przelecieć z jednego bieguna na drugi z niewiarygodną prędkością”.

Wedle słów badacza spraw paranormalnych, Alana DeWaltona:

Jedną z rzeczy, którą stwierdził admirał Byrd podczas konferencji prasowej po porażce na Antarktydzie, było to, że cały kontynent antarktyczny należy otoczyć „murem instalacji obronnych, ponieważ stanowi on ostatnią linię obrony dla Ameryki”. Choć podczas wojny USA i Rosja byli sprzymierzeńcami, nagle powstała „Żelazna Kurtyna”, a wówczas Rosjanie i my staliśmy się wrogami.

Zarówno Sowieci, jak i Stany Zjednoczone otoczyli bieguny bazami obronnymi i wczesnego wykrywania, a pomiędzy nimi znajdował się nagi pas ziemi niczyjej, na której nie mieszkał absolutnie nikt, ale czy rzeczywiście? Czy to możliwe, że udawaliśmy, że bronimy się przed Rosjanami, a Rosjanie udawali, że bronią się przed nami, a w istocie zarówno my, jak i oni obwialiśmy się tego, co było pomiędzy nami – Ostatniego Batalionu nazistów?


Inną rzeczą, którą twierdzili niektórzy badacze, choć pierwotne źródło tej pogłoski trudno odnaleźć, był fakt, że po powrocie do Stanów admirał Byrd wpadł w szał przed Prezydentem i Połączonym Dowództwem Sztabu (według niektórych wersji tej historii zeznawał on przed Kongresem) i nie znoszącym sprzeciwu tonem, silnie „zasugerował”, by z Antarktydy uczynić pole testowe broni termonuklearnej. Miejskie Legendy dodają, że wkrótce po żądaniach Byrda, by zbombardować nazistów na Antarktydzie bombami nuklearnymi, nad Kapitolem pojawiły się NOLe. Snuto przypuszczenia, że niektóre z owych NOLi były nazistowskimi pojazdami z Antarktydy, ostrzegającymi USA przed możliwością działań odwetowych, gdyby posłuchano rekomendacji Byrda.

Proszę nam wierzyć, usilnie próbowaliśmy udowodnić powyższe! Nie znaleźliśmy żadnego śladu domniemanego zeznania Byrda przed Kongresem, ale udało nam się ustalić, że został wysłuchany przez Prezydenta, a zapiski z tego spotkania są wciąż do tej pory utajnione. W istocie dwukrotnie nad Kapitolem widziano UFO, raz za dnia, a nieco później także nocą. Były obserwowane przez tysiące ludzi, a krajowej prasie pojawiły się odpowiednie reportaże. Niestety do obserwacji tych doszło w roku 1951, na długo po powrocie Byrda do USA, i prawie dwa lata po zakończeniu operacji Windmill. Nie wydaje się nam prawdopodobne, aby pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami istniał jakiś związek.

Po operacjach Highjump i Windmill na Antarktydę udały się dosłownie dziesiątki ekspedycji. Choć przez następną dekadę Amerykanie trzymali się z daleka od tego kontynentu, w ciągu następnych kilku lat ekspedycje zorganizował ponad tuzin różnych narodowości. Wspólna opinia autorów niniejszego opracowania jest taka, że jeśli istniała Stacja 211, to z całą pewnością została porzucona na długo przed ogłoszeniem Międzynarodowego Roku Geofizycznego (1958-59), kiedy to Antarktydę odwiedziła rekordowa liczba zwiedzających i badaczy spoza Niemiec.


Ekspedycja Hartmanna

Nasza opowieść o legendzie Włóczni Przeznaczenia, opisanej w książce Secrets of the Holy Lance („Zagadki Świętej Włóczni”) rozpoczęła się i zakończyła w roku 1979, wraz z odzyskaniem Świętej Włóczni z lodów Antarktydy przez „Ekspedycję Hartmanna”. Nasza próba odtworzenia tej historii była, jak przyznajemy, fikcją i łączyła materiał z książek pułkownika Buechnera i kapitana Bernharta z rezultatami naszych własnych badań odnośnie Stacji 211. Rozpoczęliśmy i zakończyliśmy historię włóczni w roku 1979 ponieważ, o ile przekazy są choć po części prawdziwe, Włócznia Przeznaczenia nie jest eksponatem, wystawionym w jakimś muzeum albo schowanym głęboko w skarbcach jakiegoś kościoła, lecz w istocie odgrywa aktywną rolę na arenie światowej. „Przeznaczenie świata na dobre lub na złe” znów może znajdować się w rękach jednego człowieka!


W książce Adolph Hitler and the Secrets of the Holy Lance („Adolf Hitler i zagadki Świętej Włóczni”) pułkownik Buechner i kapitan Bernhart opowiadają ze szczegółami, jak doszło do ekspedycji Hartmanna. Wszystko zaczęło się, jak piszą, w roku 1969, kiedy to Rudolfa Hessa zabrano do brytyjskiego szpitala, by tam leczyć jego wrzody. Kilka dni później były członek załogi U-boota 530, jednej z łodzi podwodnych, które poddały się w Mar del Plata po zakończeniu wojny, otrzymał klucz do skrytki bankowej w Szwajcarii. W skrytce znajdowały się wskazówki do innej skrytki, w której znaleziono pewną ilość zapieczętowanych kopert oraz znaczną ilość ukrytych płynnych aktywów.


Zapieczętowane koperty w szwajcarskim banku otworzył były członek załogi łodzi U-530. Poinstruowano go, by skontaktować się i przekazać zawartość skrytki człowiekowi, któremu Hitler osobiście powierzył przetransportowanie swego najbardziej cennego dobytku, w tym Świętej Włóczni, na Antarktydę. W książkach Buechnera i Bernharta identyfikowany jest on jedynie jako „pułkownik Maximilian Hartmann” i sami przyznają, że nie jest to nazwisko prawdziwe. Hartmann nie opuścił Niemiec pod koniec wojny, lecz dopilnował, by w ostatnich dniach wojny wysocy rangą urzędnicy, tacy jak Martin Bormann, osobisty sekretarz Hitlera, a także skarb Rzeszy, który powierzył mu Hitler wydostali się z kraju dwiema lub większą ilością łodzi podwodnych. Ta grupa łodzi podwodnych, licząca sobie pomiędzy 3 a 12 jednostek, nazywana była często „Konwojem Fuhrera”. Była to część północnego tzw. projektu „Rat Line” („Linia Szczura”), która umożliwiła nazistom ucieczkę – a być może nawet samemu Fuhrerowi!

Marynarz zrobił tak, jak mu nakazano, przekazując koperty pułkownikowi Hartmannowi. W pierwszej z nich Hartmann odnalazł zakodowaną wiadomość od profesora Karla Haushofera. Haushofer był tym dla Trzeciej Rzeszy, czym dla ostatnich kilku prezydentów USA był Wielebny Billy Graham. Był nie tylko powiernikiem i spowiednikiem, lecz także aktywnie kształtował sposób myślenia najwyższego dowództwa nazistowskiego. Jego wierzenia zmotywowały po części nazistów do poszukiwania Arki Przymierza i Agarthy, mistycznego królestwa oświeconych istot, mieszkających wewnątrz pustej w środku ziemi! Odszyfrowana wiadomość przekazywała dokładne położenie skrzyń z brązu, które tyle lat temu Hartmann wysłał na Antarktydę na pokładzie łodzi podwodnej.

Druga koperta zawierała instrukcje dla Hartmanna, by odtworzył Wielką Radę Rycerską Himmlera, lecz tym razem rycerze mieli poświęcić siebie, a także wykorzystywać moc Świętej Włóczni, w celu zaprowadzenia pokoju na świecie. Organizacja miała być także znana pod nową nazwą, Rycerze Świętej Włóczni.

Trzecia koperta zawierała bardzo znaczną sumę pieniędzy. Dzięki nim Hartmann rozpoczął tworzenie zakonu Rycerzy Świętej Włóczni oraz przygotowania do odzyskania ich mistycznego talizmanu, Włóczni Przeznaczenia. Jak napisali Buechner i „Bernhart”:


W roku 1974 Zakon Rycerzy został zreorganizowany przez byłego oficera armii niemieckiej, niejakiego pułkownika Maximiliana Hartmanna, teraz jednak cele grupy były zasadniczo inne. Tym razem nie było żadnego starego zamczyska, w którym by się spotykano. Wojskowe mundury zostały zastąpione przez służbowe garnitury, a broń ustąpiła miejsca neseserom. Zniknęła przemoc, a miast niej używano mądrych negocjacji.



Pamiętnik Hartmanna w szczegółach opisuje długą i nieco nieprawdopodobną serię przesiadek z jednego samolotu do kolejnego, potem podróż łodziami i wreszcie helikopter na Antarktydę. Choć wydaje się, że Buechner akceptuje prawdziwość pamiętnika, autorzy niniejszego artykułu mają wielkie trudności z jego przyswojeniem. Szczerze powiedziawszy, czyta się go jak kiepską, amatorską powieść. Z drugiej strony, czegóż chcieć od starzejącego się biznesmena, piszącego po niemiecku tekst przetłumaczony następnie na angielski przez równie wiekowego niemieckiego marynarza, dla którego angielski nie był językiem ojczystym? Jak już wcześniej wspomniano, przypuszczamy, że narracja poprzetykana jest fałszywymi wskazówkami i półprawdami aby zapobiec rozpoznaniu przez kogokolwiek osób zaangażowanych w całe przedsięwzięcie – o ile, rzecz jasna, rzeczywiście coś takiego istotnie miało miejsce.

Ostatecznie pułkownik Hartmann przybył na Antarktydę śmigłowcem wraz z trzema innymi Rycerzami Świętej Włóczni. Zlokalizowali oni i usunęli stalowe płyty umieszczone nad wejściem do komnaty, w której znajdowała się Włócznia i znaleźli wykładany stalowymi arkuszami tunel, wiodący w głąb góry. Jak czytamy w dzienniku wyprawy:


Nasze latarki oświetlają stalowy tunel, który ciągnie się na około dziesięć metrów. Kiedy docieramy do końca tunelu, znajdujemy się w wielkim pomieszczeniu, przypominającym jaskinię. Wydaje się być ciepłe. Rozświetlamy latarkami ową salę i zauważamy zamarznięte słupy lodu o dziwacznych i groteskowych kształtach. Idziemy w głąb jaskini przez jakieś 300 metrów. To właśnie wówczas doszliśmy do mniejszej jaskini, która skręcała w prawo i kończyła się komnatą szeroką na około 80 metrów i na dziesięć metrów wysoką. To tu właśnie ukryte są skarby Rzeszy!!!

W tym miejscu ustawiono niewielki obelisk o mniej więcej metrowej wysokości, który oznacza miejsce ukrycia skarbów. Znajduje się na nim inskrypcja: „Zaiste j


Tajna bron Hitlera


Informacje przedstawione w tym tekście pochodzą z tajnego archiwum Hitlera odnalezionego kilka lat po wojnie w Wiedniu. Nie wszystkie dokumenty z tego archiwum zostały udostępnione, ale nawet to, co opublikowano, zawiera takie rewelacje, że aż strach pomyśleć, co znajduje się w utajnionej części. Nie wiadomo, czy te nie znane obecnie informacje kiedykolwiek ujrzą światło dzienne. Adolf Hitler był człowiekiem bardzo przesądnym i głęboko wierzył w zjawiska nadprzyrodzone. To na jego rozkaz niemieccy żołnierze pod okiem poważnych naukowców prowadzili poszukiwania Świętego Graala (i domniemanego grobu Chrystusa) w Langwedocji, to on wysłał ekipę badaczy w niedostępne góry Tybetu, by zgłębili tajemnicę reinkarnacji, podróży astralnych i przechodzenia w inne wymiary.

Czy ekspedycje te przyniosły rezultaty? Wydaje się, że tak. Odnalezione w Wiedniu dokumenty zdają się potwierdzać, że dzięki zdobytym na Wschodzie informacjom, niemieckim naukowcom udało się skonstruować pojazdy, które można by określić mianem UFO, a więc takie, o jakich mówimy "niezidentyfikowane obiekty latające" (które niekoniecznie muszą być wytworem obcych cywilizacji).

Cudowna broń Hitlera

Już 14 grudnia 1944 r "New York Times" podawał, że z terytorium Rzeszy startują okrągłe, pozbawione skrzydeł pojazdy: "Pojawiają się pojedynczo lub w formacjach. Niektóre są metaliczne, inne wydają się przezroczyste". Sposób poruszania się tych pojazdów sugerował, że Niemcom udało się odkryć i ujarzmić antygrawitację. W jaki sposób? Tego chyba nikt nie wie. Wywiad angielski zlokalizował miejsca, z których startowały tajemnicze obiekty. I choć alianci panicznie bali się nowej, niemieckiej broni, to miejsc tych nigdy nie zbombardowano. Dlaczego? No cóż, to chyba jasne - do dziś są to pilnie strzeżone bazy wojskowe, objęte klauzulą najwyższej tajności.

Z wiedeńskiego archiwum wynika, że podczas wojny udało się Niemcom wyprodukować, oprócz ogólnie znanych V-1 i V-2, również V-4 i V-7. Prawdziwą rewelacją okazał się Vril-1. Być może właśnie ten pojazd (lub bardzo do niego podobny) zauważył i sfotografował na Księżycu amerykański kosmonauta Edwin Aldrin. Nadal wielu ludzi pragnie się dowiedzieć, co oznaczały słowa pierwszego człowieka na księżycu, Armstronga, który przekazał na Ziemię bulwersujące zdanie: "Nie jesteśmy tu sami". Co takiego zobaczył Armstrong i dlaczego nie poinformowano o tym opinii publicznej? Wiadomo, że Hitler marzył o podboju kosmosu. Czyżby mu się to częściowo udało?


Tajemnica utrzymywana za wszelką cenę

W utajnianiu wszelkich wiadomości o UFO biorą udział praktycznie wszystkie rządy świata, nawet nasz. Poczynają sobie przy tym wyjątkowo perfidnie. W 1968 r dwóch zaprzyjaźnionych kalifornijskich przemysłowców było świadkami lądowania UFO. Oznajmili potem zgodnie, że ubrani w skafandry pasażerowie dziwnego pojazdu porozumiewali się ze sobą najczystszą niemczyzną... Reakcja rządu była natychmiastowa. Obydwaj mężczyźni zostali zatrzymani i chociaż badania lekarskie potwierdzały, że ich zdrowie psychiczne nie budzi żadnych zastrzeżeń, zostali na wiele lat umieszczeni w szpitalu psychiatrycznym o zaostrzonym rygorze. Kiedy stamtąd wyszli, byli już tylko wrakami ludzi.

Jeszcze bardziej tajemnicza jest powzięta przez Niemców w 1938 r. wyprawa na Antarktydę pod dowództwem kapitana Ritshera. Do dziś wiadomo jedynie, że misja miała charakter militarny. Ale nie tylko. Czego Niemcy szukali na tych niedostępnych terenach? Tuż przed zakończeniem wojny admirał Donitz wysłał lakoniczny rozkaz do stacjonujących u wybrzeży Antarktydy okrętów podwodnych: "Zostać i kontynuować misję". Rozkaz nie był zaszyfrowany, a jednak do dziś nie wiadomo, o jaką misję chodziło. A co ciekawsze, wszystko wskazuje na to, że ta tajemnicza misja nigdy nie została zakończona i że trwa nadal.


Baza na Antarktydzie

W 1947 r. wysłano w ten rejon kilka okrętów Marynarki Wojennej USA. Czytając dziennik pokładowy admirała Byrda, można odnieść wrażenie, że począwszy od zapisków opatrzonych datą przybycia na miejsce, dziennik zaczyna przypominać powieść science-fiction. Przede wszystkim, Amerykanie zauważyli kilka jednostek podwodnych, z którymi nie zdołano nawiązać żadnego kontaktu radiowego. Podczas prób zbliżenia znikały w niewytłumaczalny sposób. Wysłane na ich poszukiwania małe łodzie podwodne nigdy nie powróciły. Grupa żołnierzy mających za zadanie spenetrowanie odcinka lądu, gdzie zauważono startujące UFO, także przepadła jak kamień w wodę. Odebrano tylko urwany w pół słowa meldunek o dziwnych tunelach w lodzie i zapadła cisza. Admirał Byrd stracił około 100 żołnierzy i ku jego zdziwieniu dowództwo w Stanach nakazało mu przerwać misję i natychmiast opuścić niebezpieczny teren. Los zaginionych w wodzie i na lądzie marynarzy do dzisiaj nie jest znany.

Pytanie, czy Niemcy mają tajemniczą bazę na Antarktydzie i czy podczas II wojny światowej wysłali rakietę (z załogą?) na Księżyc, pozostaje bez odpowiedzi. Jedno wiadomo na pewno. To nie Niemcy wymyślili i zbudowali pierwsze UFO. Wzmianki o dziwnych obiektach latających można znaleźć już w Biblii. Zagadka niezidentyfikowanych obiektów latających i tajemniczej bazy w lodach Antarktydy ciągle czeka na rozwiązanie.


Pierwsze prace nad latającym talerzem rozpoczęto na początku lat dwudziestych w Augsburgu (Niemcy). W 1934 roku powstał statek o średnicy 5 metrów. Jego cechą było to, że podczas lotu jego powierzchnia emitowała poświatę podobną do obserwowanych pojazdów UFO. Rozpoczęto również pracę nad bojowymi wersjami tego statku, który został uzbrojony w działka 30mm i karabiny maszynowe. Odlot statku odbył się zimą 1942r. Kluczowym urządzeniem, stanowiącym serce niezwykłego pojazdu był "dzwon" ("die glocke"), który wchodził w skład zespołu napędowego. Z materiałów wynika, że miał on być drobną, choć bardzo ważną częścią większego systemu napędowego. Główną część "dzwonu" stanowił umieszczony w obudowie wirnik, składający się z wału i dwóch dysków wypełnionych rtęcią, która w trakcie pracy była schładzana poniżej temperatury krzepnięcia. Dzwon był to cylinder umieszczony w trakcie pracy pionowo, górna część posiadała zaokrąglenie w kształcie kopuły, zaś dolna stanowiła okrągłą podstawę. Obudowa wykonana była z materiału dielektrycznego. Wysokość 2-2,5 metra. średnica 1,5 - 1,8 metra (patrz rys)


Przeciw bieżnie wirujące masy. Główną część ,,dzwonu" stanowił umieszczony w obudowie wirnik (współosiowo) składający się z wału, dwóch dysków wypełnionych rtęcią, która w trakcie pracy schładzana była poniżej temperatury krzepnięcia. Dyski wirowały przeciw bieżnie z bardzo dużą prędkością.


"Dzwon" był zasilany energią elektryczną dużej mocy i charakteryzował się pracą ciągłą. W trakcie pracy "dzwon" emitował silne promieniowanie, które miało negatywny wpływ na organizmy żywe, powodowało odbarwianie materiałów, koagulacje próbek krwi. Po pewnym czasie utajnionym (rzędu jednego tygodnia) w czasie którego badane organizmy żyły, następował gwałtowny rozkład do postaci mazistej bez zapachu typowego dla gnicia. Przed każdą próbą uruchomienia "dzwonu" w jego wnętrzu umieszczano coś w rodzaju podłużnego, ceramicznego pojemnika o ściankach osłoniętych warstwą ołowiu o grubości 3cm. Pojemnik wypełniony był dziwną, złocistą substancją o odcieniu fioletowym. Co to było nie mogą ustalić historycy do dziś, wiadomo jednak że substancja ta miała konsystencję lekko ściętej galarety. Tajemnicza substancj nosiła kryptonim IRR XERUM 525 lub IRR SERUM 525. W jaki sposób hitlerowscy naukowcy zdobyli tak zaskakującą technologię? Na to pytanie niestety, nie znaleziono odpowiedzi. Z czasem budową latających talerzy z niesamowitym napędem zajęła się wojskowa placówka SS "Entwicklungsstelle IV". W lecie 1939r rozpoczęto test pierwszego obiektu , o średnicy ok. 25 metrów któremu nadano kryptonim "Haunebu I". Testy wypadły pomyślnie i natychmiast przystąpiono do badań nad modelem "Haunebu II". Pojazd unosił się swobodnie w powietrzu i mógł rozwinąć prędkość do ok. 6000 km/h. Podczas ostatnich miesięcy wojny powstał tylko jeden prototyp "Haunebu", który wykonał 19 lotów próbnych. Mieścił na swym pokładzie 32 ludzi.

Głównymi konstruktorami "latających dysków Führera", był zespół konstruktorów: Habermohl, Schriver, Mithe i Bellonzo. Mithe swoje laboratorium miał we Wrocławiu. Skonstruował tam dysk o średnicy 42 metrów z dyszami na obwodzie. Pisał również o próbnym locie dysku, który miał miejsce nad Bałtykiem. Schriver i Hambermohl, pracujący w Pradze, skonstruowali podobny obiekt, który odbył lot 14 lutego 1945r i osiągną w ciągu 3 minut pułap 12400 metrów. Według danych amerykańskich Włoch Bellonzo skonstruował natomiast dwie wersje latających spodków o średnicy 38m i 68m. 19 lutego 1945r Bellonzo wykonał lot eksperymentalny. Osiągnął pułap 15000 metrów przy prędkości 2200 km/h. Przy nabieraniu dużej prędkości ulegał zmianie kształt kabiny. Innym konstruktorem dysków był Viktor Schauberger. Jego napęd opierał się na bezdymnym, bezpłomiennym silniku wybuchowym. Silnik dla swego działania potrzebował jedynie wody. W zamian dawał ciepło, światło i ruch. Dysk na obwodzie posiadał 12 silników odrzutowych, które chłodziły główny silnik lewitacyjny. Po wojnie Schauberger przedostał się do USA. Amerykańscy wojskowi zaproponowali mu 3 mln. dolarów w zamian za zdradzenie tajemnicy silnika wybuchowego, lecz oferta została odrzucona. Po wkroczeniu wojsk radzieckich w ścisłej tajemnicy zdemontowano niezwykłe niemieckie urządzenia i wywieziono je na Syberię. Podobno Rosjanom udało wznowić budowę dysków. Mieli do dyspozycji nie tylko prototypy urządzeń, ale i naukowców Schriver, Mithe i Habermohla. Po kilku latach udało im się uciec i przedostać się do USA. Tam jednak również nie dane im było ujawnienie swoich badań. Stali się bowiem najlepiej strzeżonymi przez CIA (ang. Central Inteligence Agency, pol. Centralna Agencja Wywiadowcza) osobami, a wszystkie ich zeznania objęto ścisłą tajemnicą.

Mimo dokumentów potwierdzających prace nad latającymi dyskami, do dziś nie udało się rozwiązać kluczowej zadatki - skąd hitlerowcy znali technologię pozwalającą na budowę tego typu statków powietrznych? Dlaczego miały one kształt dysku, skąd pomysły na zaskakujące silniki. Współcześnie niemieccy ufolodzy twierdzą, że przed II wojną światową hitlerowcom udało się nawiązać kontakt z wysoko rozwiniętą cywilizacją z Układu Aldebarana. Według różnych źródeł, do takiego kontaktu miało dojść w Sudetach. W latach trzydziestych wielu tamtejszych mieszkańców widziało na niebie kule ogniste i światła. W latach 1936 - 1944 miejsce to należało do Ewy Braun, kochanki Hitlera. Czy jednak rzeczywiście udało im się nawiązać kontakt z obcą cywilizacją i przejąć część wiedzy? Czy też może niemieccy konstruktorzy okazali się na tyle zdolni, że błyskawicznie wymyśli kilkanaście nowych rozwiązań technologicznych i opracowali plany latającego dysku? Obie hipotezy brzmią równie fantastycznie. Niemcy dysponowały pod koniec II wojny światowej wieloma zaawansowanymi technicznie broniami: mieli prototyp "inteligentnej" bomby sterowanej za pomocą obrazów telewizyjnych, testowali też niewykrywalne przez radary myśliwce typu "latające skrzydło".

Ale plany, dokumenty i relacje naocznych świadków, które wciąż jeszcze wychodzą na jaw, mówią o tym, że poza znanymi dzisiaj wszystkim V1 i V2, Niemcy ukrywali coś jeszcze. Coś wyjątkowego, co wykracza także poza dzisiejszą technikę. Mieli samoloty typu V7, czyli... latające talerze! Były major armii niemieckiej, Rudolf Lusar, napisał w latach 50. książkę, w której mówi o co najmniej dwóch konstrukcjach latających dysków. Według niego, prototyp jednego z nich osiagał prędkość 2000 km/h, a napęd stanowiły turbiny gazowe. Jednak takie rozwiązanie jest niczym, jeśli porównamy go z napędem antygrawitacyjnym (wykorzystującym własne pole siłowe, działające przeciwnie niż przyciąganie ziemskie). A kto zaczął o takim napędzie mówić?


Kapitan Edward J. Ruppelt, kierujący oficjalnym amerykańskim projektem Błękitna Księga, napisał w swoim raporcie, że Niemcy dysponowały w czasie wojny maszynami o możliwościach, które można by porównać tylko do osiągów UFO. Dokumenty, do których miał dostęp, dzisiaj są już szeroko znane. Na niemieckich planach z czasów wojny widać dyskokształtne obiekty przedstawiające "latające talerze" w przekroju. Część z nich ma napęd konwencjonalny, ale na niektórych widnieją iście rewolucyjne schematy napędów antygrawitacyjnych ! Jedne z nich opierają się na zasadzie dwóch wirujących przeciwnie dysków, działanie innych nawet dzisiaj nie jest dla inżynierów i uczonych jasne.

Kryptonim V7 pojawia się w raporcie Richarda Miethego, naukowca, związanego z pracami nad pojazdem. Miethe wspomina o próbnym locie dysku w pobliżu Władysławowa. Jednak niemieckie "latające talerze" związane są silniej z drugim końcem Polski.


Wiele świadectw wskazuje na niedostępny dziś, podziemny kompleks w pobliżu Książa w Górach Sowich. Miejsce prac ukryte było przed rozpoznaniem lotniczym, otoczone trzema szczelnymi pierścieniami żołnierzy SS.


Z ujawnionych w ostatnim czasie planów niemieckich wynika, że baza obiektów V-7 miała zostać zbudowana głęboko pod ziemią w górach, a kompleks "Riese" był pod tym względem wyjątkowy chociaż by dlatego, że występowały tam pokłady uranu, które mogły być wykorzystywane do produkcji paliwa jądrowego dla latających dysków! Do budowy kompleksu "Riese" wykorzystano siłę roboczą z obozu Gross-Rosen. Niemcy testowali V-7 na różnych poligonach tj. W Karkonoszach (w rejonie Przełęczy Karkonoskiej), w Górach Kaczawskich (rejon Mniszkowa koło Jeleniej Góry). Badania dr. Milosa Jesensky`ego wskazują jeszcze na rejon Pragi, Hodonina, Chebu, Hontiansych, na terenie Niemiec i terenie byłej Czechosłowacji. Istniały poligony morskie V-7 w okolicach Ustki, Królewca i Władysławowa, można przytoczyć zdarzenie z NOL-em 14 lipca 1943 roku w rejonie Gdyni-Babich Dołów: Być może nie tylko opracowywano tam plany V7, ale przygotowywano również produkcję obiektów. Turyści chętnie odwiedzają podziemia znajdujące się pod zamkiem. Jednak to nie one miały służyć w czasie wojny tajnym broniom niemieckim. O znaczeniu innych podziemnych kompleksów Książa świadczą dzisiaj kilometry dróg i kabli elektrycznych. Żyją jeszcze ludzie, którzy są w stanie wskazać wejścia do tajnych hal, które po wojnie, w 1947 roku Polacy wysadzili w powietrze. Na pewno jednak zasypane pomieszczenia nie ukrywają latających spodków. Są tylko świadectwem, że tam właśnie mogły być konstruowane dyski - owa "cudowna broń Hitlera".

Ale co stało się z nimi potem, po wojnie ? Obiekty o kształtach identycznych z tymi, które były na planach niemieckich, obserwowano później po wojnie w USA, Anglii i przede wszystkim w Argentynie. Powojenne przypadki z Ameryki Południowej najwyraźniej miały jeszcze napęd konwencjonalny, który okazał się niewypałem. Spodki dymiły jak smoki, a przy tym robiły mnóstwo hałasu. Ale wkrótce pojawiły się też doniesienia o bezszelestnych dyskach, zachowujących się jak "rasowe UFO", których załogę stanowili wysocy blondyni... Takie przypadki notowane są nadal. Ufolodzy wyodrębniają nawet oddzielny typ "ludzkich" załogantów latających spodków, zwany Nordykami. Dla kogo pracują Nordycy, jakie państwa przejęły latającą spuściznę hitlerowskich Niemiec ? Można snuć na ten temat jedynie domysły. Organizowano ekspedycje naukowe w rejony Bliskiego Wschodu, Tybetu, Ameryki Południowej. Nie można wykluczyć, że ekspedycje naukowe dotarły do zawartych w sanskryckich pismach opisów maszyn latających. Inna z hipotez mówi o katastrofie w 1937 lub 1938 roku koło Czernicy. Miał to być obiekt typu kulistego który po przelocie nad Czernicą spadł na teren pobliskiego majątku krewnych Ewy Braun. Wkrótce z garnizonu jeleniogórskiego sciągnięto oddziały SS, które otoczyły teren katastrofy i zabezpieczyły przewiezienie obiektu do Jelenie Góry. świadkowie mieli zostać zmuszeni do milczenia. W celu zbadania wraku sprowadzono w krótkim czasie trzech fizyków jądrowych. Jednym z najbardziej tajnych projektów III Rzeszy były latające talerze określone symbolem V-7 które Hitler nazwał prawdopodobnie "cudowną bronią". Pierwsze prace nad latającym talerzem rozpoczęto na początku lat dwudziestych w Augsburgu (Niemcy). Był to statek oznaczony symbolem Vril-1. W 1934 roku powstał statek o średnicy 5 metrów, który uniósł się w powietrze i nazywał się Vril-2. Cechą charakterystyczną było to, że podczas lotu jego powierzchnia emitowała poświatę podobną do obserwowanych pojazdów UFO. Rozpoczęto również pracę nad wersjami bojowymi statku Vril - 1, który był uzbrojony w działka 30 mm i karabiny maszynowe. Oblot tego statku odbył się w zimie 1942 roku.. Z czasem badaniami i budową latających talerzy zajęła się wojskowa placówka SS - Entwicklungsstelle -IV. W lecie 1939 roku rozpoczęto testy pierwszego obiektu Haunebu - I o średnicy ok. 25 metrów. Haunebu - II był modelem bardziej udoskonalonym o średnicy ok. 30 metrów, posiadał cztery generatory elektro-grawitacyjne - jeden duży umieszczony centralnie, a trzy mniejsze stabilizujące i mógł rozwinąć prędkość dochodzącą do 6000 km/h. Plan jednej z wersji statku ,,Haunebu" Rekonstrukcja na podstawie zachowanych planów statku Haunebu 3. Podczas ostatnich miesięcy wojny powstał tylko jeden jego prototyp, który wykonał 19 lotów próbnych. Mieścił 32 ludzi na swym pokładzie, rozwijał prędkość ok. 10 Macha. Napęd tego statku składał się prawdopodobnie według naszych przypuszczeń z generatorów elektrograwitacyjnych. V-7 "Haunebu" wersje 1 do 9. Były to latające dyski z dużym payloadem, prędkością i manewrowością, w dodatku niewidzialne dla radarów - czyli, można powiedzieć: UFO w służbie Hitlera. Zrekonstruowany rysunek przez autorów tej strony na podstawie oryginalnego planu technicznego tego obiektu.

Prawdopodobnie jest to dysk V-8 bardzo rozwiniętej konstrukcji z lepszymi właściwościami. Czyżby prawdziwym było domniemanie, że Niemcy zbudowali różne typy tych dyskoplanów, w tym typy przystosowane do lotów kosmicznych - jak twierdzą niektóre źródła? Urządzeniem zasilającym dla wszystkich statków Haunebu był zestaw połączonych silnych elektromagnesów generatora Van de Graafa i rodzaj sferycznego dynama Marconiego zawierającego kulę wirującej rtęci. Urządzenie wytwarzało pole elektro-grawitacyjne i zostało nazwane "Tachyonatorem Thule". Nad wynalazkiem tym pracował Hans Coler oraz von Franz Haid z zakładów Siemens - Schucker oraz labolatorium AEG Telefunken. W dawnych zakładach Zeppelina prowadzono prace nad budową cygarowatej stacji kosmicznej ,,Andromeda" o dł. 105 metrów, którą rzekomo zbudowano w roku 1943r. Do dziś zachował się jeden z takich planów. Plan obiektu napędzanego przez dwa przeciwbieżnie obracające się dyski. Dyski zawieszone były w polu magnetycznym, na dole znajdował się dzwon a u góry kabina dla dwóch pilotów. Obiekt z dyskami o różnej średnicy, dzwonem umieszczonym centralnie i trzema generatorami stabilizującymi na dolnej części. Przez środek obiektu przechodzi centralny rdzeń, którego celem było przenikanie grawitacyjne i ukierunkowanie pola generowanego przez dzwon i dyski.


Kompleks Gór Sowich


Na Dolnym Śląsku na południe od Wałbrzycha w Górach Sowich znajdują się tajemnicze podziemne kompleksy wojskowe, opuszczone przez Niemców po wojnie. Są one połączone z zamkiem Książ mieszczącym się w samym Wałbrzychu. Jak dotąd nie udało się ustalić czemu miały one służyć. Wiadomo, że Niemcy posiadali zaawansowaną technologię rakietową, którą wykorzystali przeciw Anglii bombardując Londyn już od 1944 roku i być może kompleks był fabryką tychże rakiet czyli V-1 oraz V-2. Z całą pewnością nie była to kwatera Hitlera jak uważa wielu historyków o czym świadczą ogromne rozmiary niektórych hal.

Podziemia znajdujące się w Walimiu są tylko małą częścią kompleksu, który znany jest pod nazwą "Die Riese" (Olbrzym). Poszczególne fragmenty całej budowli, o których wiadomo, a które nie są przeznaczone dla zwiedzających rozsiane są po całych Górach Sowich. Budowa Olbrzyma rozpoczęła się na początku 1943 roku i była zakrojona na bardzo szeroką skalę. W ciągu zaledwie dwóch lat Niemcy wydrążyli 230 tys. metrów korytarzy, z których tylko 90 tys. jest znane. W budowie brało udział ponad 70 tys. więźniów z pobliskich obozów koncentracyjnych oraz kilkadziesiąt niemieckich firm. Nieliczni, którym udało się przeżyć mówili, że zainstalowane tu zostały tajne laboratoria badawcze, z których jedno mieściło się w zamku Książ chronione przez SS-manów. Zagadką pozostaje, że prace w Olbrzymie trwały aż do 6 maja 1945 roku mimo, że wojna skończyła się już kilka dni wcześniej, a 4 tys. żołnierzy pilnujących kompleksu nie zostało przerzuconych do obrony Wrocławia. Świadczyć to może o tym, że Niemcy pracowali tam nad czymś zupełnie wyjątkowym. Hitler uparcie wierzył w skonstruowanie tzw. "Wunderwaffe" (cudownej broni), która mogłaby odmienić losy wojny zaledwie w kilka dni przechylając szalę zwycięstwa na stronę niemiecką. Zatem w "Riese" na V-1 czy też V-2 się nie skończyło.

Przed wkroczeniem wojsk radzieckich Niemcy wycofując się, zabili około 12 tys. jeńców oraz 4 tys. nadzorców, a podziemia dokładnie zabezpieczyli zawalając większą część po to żeby uniemożliwić ich późniejsze przeczesywanie.

Po kapitulacji III Rzeszy w Berlinie rozpoczęła dochodzenie komórka NKWD zajmująca się przesłuchiwaniem jeńców oraz oficerów niemieckich mających związek z tajnymi technologiami składowanymi na Dolnym Śląsku, której przewodzili płk. Władysław Szymański i gen. Jakub Prawin. Dokumenty ze śledztwa spisywano bez pomocy tłumacza i maszynistki, a następnie przesyłano specjalnym kanałem do Bieruta. A wszystko dlatego, że przesłuchania dotyczyły jak określił to jeden z badanych SS Jakob Sporrenberg "najtajniejszego projektu III Rzeszy". Nosił on nazwę CHRONOS, którego centralnym elementem było urządzenie o nazwie Die Golcke (Dzwon).

Było to urządzenie całkiem inne niż znane nam rodzaje broni, likwidujące wszystkich, którzy weszli mu w drogę. Miało ono kształt cylindra o wysokości około 2,5 metrów oraz średnicy 1,5 metrów, którego sercem był wirnik składający się z dwóch przeciwbieżnie wirujących mas wypełnionych rtęcią. Było to szokujące ponieważ teorie fizyczne mówiące o generowaniu przez dwie przeciwbieżnie wirujące masy pola antygrawitacyjnego (pole to prawdopodobnie neutralizuje przyciąganie ziemskie), są teoriami współczesnymi bazującymi na najnowocześniejszych osiągnięciach. Pojazd posiadający taki napęd mógłby swobodnie odrywać się od ziemi i z ogromną prędkością przemieszczać się w powietrzu. Jednak produktem ubocznym takiego silnika byłoby emitowane promieniowanie rentgenowskie i mikrofalowe o dużym natężeniu, które mogłoby spowodować efekty biologiczne polegające na niszczeniu żywych tkanek. Warto dodać tak na marginesie, że wyżej wymienieni wojskowi zginęli później w niewyjaśnionych okolicznościach.


Poza projektem Chronos realizowanym w Górach Sowich istniały jeszcze inne zwane "Vril" czy "Haunebu" z mechanizmem napędowym silnika o nazwie "Thule", którego centralnym elementem był Dzwon. Warto wspomnieć, że nazwy Vril czy Thule były nazwami okultystycznych organizacji działających w czasie wojny w III Rzeszy, których cele i zadania nie są znane do dziś. Obiekty te były budowane na terenie III Rzeszy (znacznie wcześniej niż te z Olbrzyma) przez najwybitniejszych niemieckich naukowców.


Pogłoski mówią, że w połowie roku 1934 powstał pierwszy okrągły samolot eksperymentalny RFZ-1 napędzany siłą antygrawitacji. Jednak jeszcze przed końcem tego roku towarzystwo Vril zakończyło budowę nowego samolotu w kształcie talerza zwanego RFZ-2, który od roku 1940 pełnił czynną służbę jako zdalnie sterowany samolot wywiadowczy. Miał udoskonalony napęd i po raz pierwszy sterowany był za pomocą impulsów magnetycznych, a mierzył zaledwie 5 metrów średnicy. Ponadto podczas lotu emanował różnobarwne światło w zależności od stanu napędu: czerwone, pomarańczowe, żółte, niebieskie, białe lub fioletowe. Jednak mimo sporych osiągów lotniczych, kierownictwo polityczne nie zwróciło na niego uwagi, co skłoniło Niemców do dalszych prac nad niekonwencjonalnymi broniami. SS-4 przystąpiła do pracy, których owocem był wcześniej wspomniany napęd "Thule" skonstruowany na bazie konwertera techionowego kapitana Hansa Kohlera. Pod koniec roku 1938 zbudowano niewielki kolisty pojazd RFZ-4 o napędzie śmigłowym, który służył do badań, zachowania się w powietrzu obiektów w kształcie dysku. Na początku roku 1939 SS zbudowało RFZ-5, pierwszy duży pojazd o średnicy ponad 20 metrów, któremu nadano nazwę Haunebu-I. Po raz pierwszy wystartował on prawdopodobnie w sierpniu 1939 roku. Jego atutem była specjalna budowa układu napędowego, dzięki któremu miał on dużą ładowność. Dalszymi pracami nad obiektami kolistymi skonstruowano pojazd będący pośrednim rozwiązaniem. Był to pojazd o napędzie konwencjonalnym RFZ-7.

Lipcem 1941 roku pracom nadano większy rozmach. W planach był pionowo startujący samolot o napędzie odrzutowym, który w końcu roku 1942 przetestowano, gdzie wyszły na jaw potężne braki. W tym samym roku pracowano również nad napędzanym turbinowo latającym talerzem RFZ-7T, który miał kształt typowego dysku.

17 kwietnia 1945 roku Niemcy wypróbowali swoją nową broń odwetową nr 7. Był to bardzo dobrze znany pojazd V-7, helikopter ponaddźwiękowy wyposażony w ponad 12 agregatów turbo BMW-028. Podczas pierwszego lotu próbnego osiągnął pułap 23 800 metrów, a za drugim razem 24 200 metrów. Jak mówią inne źródła pojazd ten był poruszany również przy pomocy energii niekonwencjonalnej.

W 1942 roku nad poligonem doświadczalnym towarzystwa Vril krążył nowy pojazd latający Vril-1, który miał 1,70 m wysokości i 11 m średnicy. Odpowiadał on wymiarom myśliwca i jako taki był postrzegany o czym świadczyło jego uzbrojenie: 3 MK108 kalibru 3 cm i 2 MG17.

W czasie, kiedy trwały pracę nad Vril-1 stworzono zaawansowany projekt budowy dużego statku Vril-7, w którym zastosowano podobno napęd o wiele wykraczający naprzód Dzwonowi. Natomiast pod koniec roku 1942 grupa badawcza SS4 rozpoczęła budowę ulepszonego pojazdu Haunebu-II. Zmiany dotyczyły szkieletu obudowy układu napędowego jak i zewnętrznego wyglądu. Jego wymiary wahały się od 26 do 31 metrów średnicy i od 9 do 11 metrów wysokości, a jego prędkość wynosiła nieco ponad 6000 km/h. Haunebu-II były prawdopodobnie w pełni przygotowane do lotów kosmicznych, o czym świadczyły zaznaczone na planach pomieszczenia dla załogi, które miały być wykorzystane w przypadku długotrwałej podróży. Niektóre typy tych pojazdów miały przygotowane specjalne stanowiska bojowe na znajdujące się w obudowie działa na promienie "Donara".

Jeżeli chodzi o Haunebu, Niemcy mieli jak się okazuje jeszcze śmielsze plany. Istnieją bowiem plany ogromnych Haunebu średnicy przekraczającej 120 metrów. Wedle dokumentacji istniał prototyp Haunebu-III o średnicy około 70 metrów. Aby tego było mało jeszcze przed końcem wojny SS4 planowało budowę gigantycznego statku bazy, który dzięki napędowi wykorzystanemu w pojazdach typu Vril, wykorzystującemu siłę grawitacji, kilkaset ton jego masy nie stanowiło żadnego kłopotu w przemieszczaniu. Miał on powstać w zakładach "Zepelina" i nosić nazwę Andromeda.


Wszystko brzmi jak z książki fantastycznej lecz bardzo możliwe jest, że Niemcy faktycznie byli w posiadaniu takowych pojazdów. Pytanie tylko, skąd mogli wiedzieć jak dokonać tak wyśmienitych konstrukcji bazujących przecież na najnowocześniejszych badaniach z zakresu fizyki, które nawet w czasach obecnych nie są do końca potwierdzone.

Prawdopodobnie odpowiedzi na pytanie należy szukać w towarzystwach okultystycznych, które to miały za pomocą medium kontaktować się z "Bogami", którzy przekazali im swoją wiedzę, a jak się później okazało z cywilizacją pozaziemską. Niemcy nawet dzięki przeprowadzanym seansom dokładnie wiedzieli skąd owa cywilizacja pochodzi. A mianowicie z gwiazdozbioru Aldebarana. Tylko po co cywilizacja będąca na wysokim szczeblu rozwoju miałaby udostępniać swoje technologie wyniszczającej się nawzajem ludzkości?

Być może jednak inspiracją Niemców były stare teksty indyjskie zwane Vymaanika Shaastra, znalezione w 1908 roku, które zwierają, co zdaje się być nieprawdopodobne, opisy konstrukcji maszyn międzygwiezdnych, zwane Vimanami, którymi poruszali się "Bogowie". Oto fragment opisu: "Konstrukcja musi być tak wykonana, aby była mocna i wytrzymała, jak wielkiego latającego ptaka, z lekkiego materiału. Wewnątrz należy zainstalować silnik rtęciowy z żelaznym aparatem podgrzewającym poniżej. Dzięki mocy zawartej w rtęci, która tworzy wir napędzający, człowiek siedzący wewnątrz może pokonywać ogromne odległości na niebie w najbardziej wspaniały sposób. Podobnie, wykorzystując proces opisany powyżej można budować vimanę tak dużą, jak świątynia Boga-w-Ruchu. Cztery mocne pojemniki z rtęcią muszą być wbudowane w konstrukcję wewnętrzną. Gdy zostają one podgrzane przez kontrolowany ogień z pojemników żelaznych, vimana rozwija moc gromu dzięki rtęci. I błyskawicznie staje się perłą na niebie".

Jak by nie patrzeć pomimo wielu hipotez zawsze mamy do czynienia z ingerencją z zewnątrz.


No dobrze, ale gdzie Niemcy ukryli swoje statki powietrzne? Wszystkie ślady wskazują, że mogą one być schowane w tajnej podziemnej bazie na Antarktydzie. Aby poprzeć tą hipotezę jesteśmy zmuszeni zajrzeć w historię i przypomnieć sobie o pewnym przedsięwzięciu mogącym mieć związek z "niemieckimi NOLami". Mowa tu o przedsięwzięciu Antarktis z roku 1938. Właśnie w tym roku z rozkazu Hermana Geringa rozpoczęto niezwykłą ekspedycję, której przewodził lotniskowiec "Schwabenlend". Jej celem było zdobycie pewnych obszarów Antarktydy, która zakończyła się sukcesem i zajęciem przez Niemców ogromnego terenu o powierzchni około 6000 kilometrów kwadratowych, który nazwano "Nową Szwabią". Nie jest ona byle jaką częścią Antarktydy, jest to nadająca się do zasiedlenia wolna od lodu kraina, z górami i jeziorami, do której nigdy dotąd nie dotarła żadna zagraniczna ekspedycja. Pod koniec II wojny światowej do "Nowej Szwabii" zostały podobno skierowane całe flotylle niemieckich łodzi podwodnych, miedzy innymi super nowoczesne typy 21 i 23, które mogły zdołać pomieścić i zarazem przetransportować pojazdy typu Vril czy Haunebu.

Poparciem tego jest fakt, że alianci pod przewodnictwem admirała Buerda próbowali dokonać inwazji Antarktydy, która to oficjalnie była wyprawą badawczą. Jednak w jakim celu wysłano tam eskortę ponad 4000 żołnierzy, okręt wojenny, lotniskowiec i ogromne ilości zaopatrzenia? Prawdopodobnie Amerykanie chcieli zdobyć tam owe brakujące technologie. I tak po nie ujawnionej ilości straconych samolotów operacja ta została nagle po 8 tygodniach przerwana. Jakiż to bardzo dobry przeciwnik mógł odeprzeć ich inwazję?

Jest również faktem historycznym, że w tamtym czasie zaginęło 30 niemieckich okrętów podwodnych, które pod koniec wojny wyruszyły z portów bałtyckich. Były one wyposażone w system tlenowy Waltera, umożliwiający im przebywanie pod wodą całymi tygodniami.


Im więcej dowodów, tym więcej znaków zapytania. Zagadka niemieckich latających spodków jeszcze chyba długo nie ujrzy światła dziennego.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
V7 TAJNA BROŃ HITLERA
Rakieta A9, A10 Tajna broń Hitlera
Święta trójca – tajna broń pisarza
Odnowa w Duchu Świętym Wielkie zwiedzenie tajna bron katolicyzmu
Emitery infradźwięków – tajna broń masonów
Tajna broń na brzanę, wędkarstwo, zanęty i ciasta
wyklad, tajna broń
Atomowa broń Hitlera
Barton?verly Jej tajna bron
(Tajna broń na brzanę)
(Tajna broń na brzanę)id 1416
Ostatnia broń Hitlera
de Villiers Gerard Tajna bron Ben Ladena
Atomowa broń Hitlera
de Villiers Gerard Tajna broń Ben Ladena
(Tajna broń na brzanę)
199801 tajna bron blonkowek pas
Barton Beverly Rok trudnej miłości 04 Jej tajna broń

więcej podobnych podstron