Robin Cook Dewiacja







ROBIN COOK




Dewiacja







Przekład: Anna i Jan Mickiewicz




























































Dla Barbary








Prolog


ZAKAZ PROWADZENIA DOŚWIADCZEŃ NA PŁODACH LUDZKICH


Nowe przepisy w zakresie eksperymentów medycznych

Harold Barlow specjalnie dla "New York Timesa"



WASZYNGTON, 12 lipca 1974r.

Prezydent Richard Nixon podpisał dziś Ustawę o zasadach prowadzenia badań naukowych (Dz.U.nr 93 poz. 348). Nowa regulacja prawna zakłada utworzenie Krajowej Komisji ds. Obrony Osób Poddawanych Eksperymentom Biomedycznym i Behawiorystycznym. Ostatnio coraz częściej podnosiły się głosy, że wiele doświadczeń prowadzonych na dzieciach, więźniach, osobach upośledzonych i nieuleczalnie chorych, a szczególnie na płodach ludzkich, narusza zasady etyki.

Istnieje szansa, że nowe przepisy - wyznaczając ogólne ramy dla badań naukowych - zapobiegną w przyszłości takim budzącym grozę nadużyciom, jak choćby ujawnione ostatnio umyślne zarażenie całej grupy upośledzonych dzieci wirusem zapalenia wątroby w celu obserwacji naturalnego przebiegu tej choroby. Podobnie makabrycznego odkrycia dokonano kilka miesięcy temu w jednym z bostońskich szpitali, gdzie znaleziono kilkanaście pokrojonych na kawałki płodów ludzkich pochodzących z aborcji.

W pierwszej fazie wdrażania nowej ustawy nakłada się moratorium na "prowadzenie na terenie Stanów Zjednoczonych eksperymentów na płodach ludzkich, przed lub po aborcji, o ile celem takich doświadczeń nie jest ochrona życia dziecka poczętego". Oczywiście, kwestia dopuszczalności tego rodzaju doświadczeń jest ściśle związana ze wzbudzającym wiele emocji problemem przerywania ciąży.

W kręgach naukowych nowa ustawa wywołała różne reakcje. Doktor George C. Marstons z Centrum Medycznego Cornell powitał jej uchwalenie z zadowoleniem i oświadczył, że "określenie etycznych granic eksperymentów na ludziach było potrzebne już od dawna. Silna presja ekonomiczna i konkurencja w wyścigu do nowych odkryć stwarzają atmosferę, w której nadużycia stają się nieuchronne".

Doktor Clyde Harrison z firmy farmaceutycznej Arolen wyraził odmienną opinię stwierdzając, że "polityka antyaborcyjna krępuje ręce naukowcom, a tym samym wstrzymuje postęp jakże potrzebnych badań w dziedzinie ochrony zdrowia". Doktor Harrison przypomniał, że doświadczenia na płodach ludzkich przyniosły wiele znaczących odkryć. Jednym z najważniejszych jest możliwość wykorzystania ich w leczeniu cukrzycy. Udowodniono, że wszczepienie tkanki płodu do trzustki powoduje odradzanie się komórek wytwarzających insulinę. Równie ważne jest eksperymentalne użycie komórek płodu ludzkiego w leczeniu dotychczas nieuleczalnego paraliżu będącego następstwem urazów rdzenia kręgowego. Wszczepienie tkanki embrionu w miejsce urazu, pobudzając wzrost nowych, zdrowych komórek, powoduje samorzutne gojenie.

Jest jeszcze zbyt wcześnie, aby w pełni ocenić skutki ustawy. Będzie to możliwe dopiero wtedy, gdy liczne, nowo powołane komisje przedstawią wyniki swych prac Sekretarzowi Stanu, Casparowi Weinbergerowi. Jednak na polu badań naukowych nowa regulacja prawna odniesie skutek natychmiastowy, ograniczając znacznie możliwości zdobycia tkanek płodów ludzkich. Uważa się, że sztuczne poronienia były głównym źródłem tych tkanek, choć nie ustalono, czy fakt ten odgrywał jakąś rolę w podejmowaniu przez lekarzy decyzji o aborcji.


27 LISTOPADA 1984 r.

KLINIKA JULIAŃSKA, NOWY JORK



Candice Harley poczuła wbijającą się w jej skórę igłę, a zaraz potem ostry piekący ból w krzyżu. Przypominało to użądlenie pszczoły, tyle że ból ustąpił niemal tak szybko, jak się pojawił.

- To tylko trochę środka znieczulającego, Candy - oznajmił doktor Stephen Burnham, śniady, przystojny anestezjolog, który wcześniej zapewniał ją, że absolutnie nic nie poczuje. Problem polegał na tym, że już poczuła ból - niewielki, ale wystarczający, aby podważyć jej zaufanie do słów lekarza. Chciała, żeby ją uśpili, ale doktor Burnham wyjaśnił, że znieczulenie zewnątrzoponowe jest bezpieczniejsze, a poza tym, kiedy już zabieg aborcji i sterylizacji dobiegnie końca, szybciej dojdzie do siebie.

Candy przygryzła wargę. Znów pojawił się ból i znów nie był silny, ale czuła się zupełnie bezbronna i nieprzygotowana na to, co się działo. Miała trzydzieści sześć lat, ale nigdy dotychczas nie leżała w szpitalu - nie mówiąc już o operacji. Bardzo się bała i powiedziała o tym doktorowi. Ponownie poczuła piekący ból i odruchowo naprężyła mięśnie.

- Nie ruszaj się - upomniał ją lekarz.

- Przepraszam - powiedziała potulnie Candy. Bała się, że jeśli nie okaże się posłuszna, to nie będą się nią odpowiednio zajmować. Siedziała na brzegu wózka w pokoju przylegającym do sali operacyjnej. Przed nią stała pielęgniarka, a na prawo znajdował się parawan, który oddzielał pomieszczenie od ruchliwego korytarza. Zza zasłony dochodziły przytłumione głosy i szum wody lejącej się z kranu. Dokładnie na wprost niej znajdowały się drzwi z niewielkim okienkiem, przez które widziała salę operacyjną.

Candy miała na sobie jedynie prostą szpitalną koszulę z rozcięciem z tyłu, mającym ułatwiać pracę lekarzowi. Doktor Burnham wcześniej szczegółowo opisał to, co miało nastąpić, ale jej zdolność koncentracji była znacznie ograniczona ze względu na miejsce, w którym się znajdowała. Wszystko tu wydawało się jej obce i przerażające.

- Strzykawkę Tuohy'ego, proszę - zażądał Burnham. Candy zastanawiała się, co to może być: nazwa brzmiała okropnie. Usłyszała odgłos rozdzieranego celofanu.

Lekarz starannie obejrzał dziesięciocentymetrową strzykawkę, którą trzymał w okrytej gumową rękawiczką dłoni. Kilkakrotnie przesunął sondą w górę i w dół sprawdzając, czy porusza się swobodnie. Zrobił krok w lewo, aby upewnić się, że Candy siedzi prosto, i przyłożył igłę do miejsca, które poprzednio znieczulił.

Dwoma rękami wbił ją w plecy Candy. Jego doświadczone palce wyczuwały, jak igła przebija skórę i zagłębia się między kręgami lędźwiowymi pacjentki. Zatrzymał ją tuż przed więzadłem żółtym, które osłania kanał kręgowy. Znieczulenie zewnątrzoponowe wymaga od lekarza dużo zręczności i między innymi dlatego doktor Burnham lubił je stosować. Wiedział, że nie wszyscy potrafią to robić tak dobrze jak on i świadomość tego dawała mu zadowolenie. Z satysfakcją wyciągnął kawałek sondy. Tak jak się spodziewał, nie wypłynęła ani kropla płynu mózgowo-rdzeniowego. Ponownie umieścił sondę na swoim miejscu i wprowadził strzykawkę jeszcze o milimetr głębiej. Poczuł, jak igła dotknęła więzadła. Wpuścił na próbę odrobinę powietrza. "Znakomicie!" - pomyślał. Pusty pojemnik zastąpił nowym, wypełnionym tetrakainą i zaaplikował pacjentce małą dawkę.

- Czuję coś dziwnego w udzie - oznajmiła Candy z niepokojem.

- To znaczy, że wszystko idzie zgodnie z planem - odparł Burnham. Zgrabnie wyjął pojemnik z tetrakainą, a potem wsunął w głąb strzykawki Tuohy'ego mały, plastikowy cewnik. Kiedy cewnik znalazł się już na właściwym miejscu, wyjął strzykawkę. Przymocował go kawałkiem plastra.

- Już po wszystkim - powiedział, ściągając rękawiczki. Oparł dłoń na ramieniu Candy zachęcając ją, by się położyła. - Nie powiesz mi, że bardzo bolało.

- Ale ja nie czuję znieczulenia - odparła Candy. Bała się, że zrobią jej operację, nawet jeśli znieczulenie nie zadziała.

- Jeszcze nic ci nie zaaplikowałem - wyjaśnił lekarz. Pielęgniarka pomogła Candy unieść nogi i położyć się na wózku, a potem okryła ją cienkim, wełnianym kocem. Candy kurczowo przycisnęła koc do piersi, jakby to mogło zapewnić jej jakąś ochronę.

Doktor zajmował się małą, plastikową rurką, która wychodziła gdzieś spod niej.

- Czy nadal jesteś taka zdenerwowana? - spytał.

- Nawet bardziej - wyznała Candy.

- Dam ci jeszcze trochę środka uspokajającego - rzekł Burnham i ścisnął ją za ramię dla dodania otuchy. Obserwowała, jak wstrzykuje coś do kroplówki.

- W porządku, można zaczynać - oznajmił.

Wózek z pacjentką wtoczono cicho i sprawnie do sali operacyjnej, gdzie trwała już gorączkowa krzątanina. Candy uważnie zlustrowała wzrokiem pomieszczenie. Całe lśniło bielą - ściany i podłogę wyłożono białymi kafelkami, biały był też dźwiękochłonny sufit. Wzdłuż jednej ze ścian rozmieszczono podświetlane przeglądarki do zdjęć rentgenowskich, pod drugą zaś ustawiony był supernowoczesny sprzęt pomiarowy.

- Dobrze, Candy - odezwała się pielęgniarka asystująca Burnhamowi. - Chciałabym, żebyś się tu położyła. - Stała po drugiej stronie stołu operacyjnego i postukiwała weń zachęcająco. Przez moment Candy poczuła złość, że ktoś jej rozkazuje, ale to uczucie szybko minęło. Nie miała wyboru. Nosiła w sobie osiemnastotygodniowy płód. Wolała używać słowa "płód". Tak było łatwiej niż myśleć o nim "dziecko". Posłusznie położyła się na stole operacyjnym.

Inna pielęgniarka podciągnęła jej koszulę i przyłożyła do piersi niewielkie elektrody. Candy usłyszała miarowe pikanie, ale dopiero po chwili uświadomiła sobie, że odpowiada ono uderzeniom jej serca.

- Teraz pochylę nieco stół - oznajmił doktor i nogi Candy znalazły się niżej niż jej głowa. W tej pozycji czuła ucisk macicy na miednicę. W tym samym momencie poczuła także coś, czego doświadczała od zeszłego tygodnia - jak przypuszczała, były to ruchy płodu w jej łonie. Na szczęście wkrótce ustały.

W następnej chwili drzwi na korytarz otwarły się gwałtownie i stanął w nich doktor Foley. Trzymał w górze ociekające wodą ręce, dokładnie tak jak chirurdzy na filmach.

- No i jak się miewa moja dziewczynka? - zapytał bezbarwnym głosem.

- Nie czuję znieczulenia - odparła Candy z niepokojem. Widok Foleya sprawił jej ulgę. Był to wysoki mężczyzna o szczupłej twarzy z długim, prostym nosem rysującym się wyraźnie pod maską. Teraz Candy widziała tylko jego szarozielone oczy, gdyż całą resztę twarzy i siwe włosy zasłaniał strój chirurgiczny.

Candy chodziła do doktora Foleya na rutynowe kontrole ginekologiczne, zawsze bardzo go lubiła i darzyła zaufaniem. Jednak przed zajściem w ciążę nie była u niego przez półtora roku i kiedy parę tygodni temu pojawiła się w jego gabinecie, zdziwiło ją, jak bardzo się zmienił. Zapamiętała go jako człowieka pełnego ciepła i specyficznego poczucia humoru. Zastanawiała się, na ile jego "nowy" sposób bycia miał związek z tym, że potępiał jej pozamałżeńską ciążę. Foley spojrzał pytająco na Burnhama.

- Właśnie zaaplikowałem jej osiem miligramów tetrakainy. Stosujemy znieczulenie zewnątrzoponowe. - Anestezjolog podszedł do stołu i uniósł koc. Candy ujrzała swoje stopy, które w ostrym, fluoryzującym świetle przeglądarek rentgenowskich wydawały się niezwykle blade. Widziała, że Burnham jej dotyka, ale nie czuła nic, choć lekarz badał jej ciało aż do piersi. Nagle poczuła ukłucie igły i powiedziała mu o tym.

- Znakomicie! - stwierdził z uśmiechem.

Przez jakiś czas Foley stał nieruchomo na środku sali. Nikt się nie odzywał, wszyscy czekali. Candy zastanawiała się, o czym doktor myśli - najwyraźniej patrzył prosto na nią. Tak samo zachowywał się, kiedy była u niego w gabinecie. W końcu zamrugał powiekami i powiedział:

- Trafił ci się najlepszy anestezjolog w tej klinice. Spróbuj się teraz odprężyć. Nim się obejrzysz, będzie już po wszystkim.

Candy słyszała za sobą jakieś poruszenie, a potem odgłos nakładania gumowych rękawiczek. Jednocześnie obserwowała, jak Burnham umieszcza jej na głowie metalową obręcz. Jedna z pielęgniarek ułożyła lewą rękę Candy wzdłuż ciała, przytrzymując ją prześcieradłem okrywającym stół. Burnham unieruchomił jej prawą rękę, tę z kroplówką, mocując ją do poręczy wystającej pod kątem prostym ze stołu operacyjnego. W jej polu widzenia ponownie pojawił się doktor Foley - już w fartuchu i rękawiczkach. Pomógł pielęgniarce rozciągnąć wielkie płachty materiału, które skutecznie ograniczyły widoczność Candy niemal do zera. Teraz widziała jedynie pojemniki z kroplówką nad sobą, a odwróciwszy głowę mogła dostrzec doktora Burnhama.

- Zaczynamy? - zapytał Foley.

- Jesteśmy gotowi - odparł Burnham. Pochylił się nad Candy i mrugnął do niej porozumiewawczo. - Wszystko będzie dobrze - zapewnił ją. - Możesz poczuć niewielki ucisk albo szarpnięcie, ale na pewno nie będzie bolało.

- Jest pan pewien?

- Najzupełniej.

Candy nie widziała Foleya, ale docierały do niej jego słowa.

W pewnym momencie poprosił o skalpel. Zaraz potem usłyszała, jak bierze go do ręki.

Zamknęła oczy i czekała na ból. Na szczęście ból się nie pojawił. Czuła jedynie, że pochylają się nad nią jacyś ludzie. Po raz pierwszy pozwoliła sobie na myśl, że ten koszmar kiedyś naprawdę się skończy.

Wszystko zaczęło się jakieś dziewięć miesięcy wcześniej, kiedy zdecydowała się odstawić pigułki. Od pięciu lat żyła z Davidem Kirkpatrickiem. David sądził, że kariera taneczna jest dla niej równie ważna, jak dla niego pisarstwo, ale niedługo po swych trzydziestych czwartych urodzinach Candy zaczęła go nakłaniać do małżeństwa i założenia rodziny. Kiedy odmówił, zaszła w ciążę z nadzieją, że zmieni zdanie. Lecz gdy powiedziała mu o swym stanie, David pozostał niewzruszony. Zagroził, że jeśli ona nie przerwie ciąży, odejdzie. Po dziesięciu dniach płaczów i nie kończących się scen zgodziła się w końcu na zabieg.

- Och! - jęknęła, czując głęboko w swym wnętrzu przeszywający ból. Było to uczucie podobne do tego, jakiego się doświadcza, gdy dentysta dotknie wrażliwego miejsca w zębie. Na szczęście ból nie trwał długo.

Doktor Burnham podniósł wzrok znad karty anestezjologicznej, po czym wstał, by ponad przegrodą z materiału przyjrzeć się operowanemu miejscu.

- Czy nie pociągnęliście przypadkiem za jelito cienkie?

- Właśnie odsunęliśmy je. aby nie przeszkadzało w operacji - przyznał Foley.

Burnham z powrotem usiadł i spojrzał Candy prosto w oczy.

- Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Bardzo często zdarza się, że pacjent czuje ból. kiedy dotyka się jelita cienkiego, ale to się już nie powtórzy. W porządku?

- W porządku - przytaknęła Candy. Zapewnienie, że wszystko układa się pomyślnie, przyniosło jej ulgę, chociaż w gruncie rzeczy nie spodziewała się, żeby mogło być inaczej. Mimo iż w zachowaniu Lawrence'a Foleya brak było dawnego ciepła, nadal miała do niego pełne zaufanie jako do lekarza. Od samego początku był dla niej wspaniały: wszystko rozumiał i starał się pomóc, szczególnie w podjęciu decyzji o przerwaniu ciąży. Poświęcił wiele czasu na rozmowy z nią, spokojnie wyjaśniając trudności związane z samotnym wychowywaniem dziecka i podkreślając łatwość dokonania zabiegu, mimo iż Candy była już w szesnastym tygodniu ciąży.

Nie miała cienia wątpliwości, że to dzięki doktorowi Foleyowi i pracownikom Kliniki Juliańskiej zdecydowała się na aborcję. Nalegała jedynie na równoczesną sterylizację. Doktor próbował ją odwieść od tego zamiaru, ale bez skutku. Miała trzydzieści sześć lat i nie chciała po raz kolejny ryzykować przeciwstawienia się zegarowi biologicznemu przez zajście w ciążę, skoro w najbliższym czasie nie zanosiło się na małżeństwo.

- Miska nerkowata - zażądał Foley. Candy znów wróciła myślami do teraźniejszości.

- Kleszczyki Babcocka - polecił lekarz.

Candy przeniosła wzrok na Burnhama. Widziała tylko jego oczy. Resztę twarzy zakrywała maska chirurgiczna, ale mogła przysiąc, że anestezjolog się do niej uśmiecha. Zamknęła oczy i rozluźniła się. Z zamyślenia wyrwał ją jego głos:

- Już po wszystkim, Candy.

Z wysiłkiem uniosła powieki i spróbowała wyłowić jakiś sens ze sceny, która ukazała się jej oczom. Wszystko było zamazane, lecz powoli nabierało ostrości. Jak w starym, rozgrzewającym się telewizorze: na początku były tylko głosy i dźwięki, później z wolna pojawił się obraz i wszystko stało się wyraziste. Drzwi na korytarz otworzyły się i sanitariusz wtoczył do sali pusty wózek.

- Gdzie jest doktor Foley? - spytała Candy.

- Będzie czekał w sali pooperacyjnej - zapewnił ją Burnham. - Wszystko poszło znakomicie. - Przełożył pojemnik z kroplówką na wózek.

Candy skinęła głową, a po policzku spłynęła jej łza. Na szczęście nie miała czasu na rozpamiętywanie faktu, że już nigdy nie będzie matką.

- Candy, położymy cię teraz na wózek - powiedziała jedna z pielęgniarek, biorąc ją za rękę.

W sąsiednim pomieszczeniu doktor Foley skupił uwagę na starannie okrytym białym ręcznikiem naczyniu ze stali nierdzewnej. Uniósł róg materiału, aby upewnić się, że okaz jest nienaruszony. Zadowolony, zabrał naczynie i zszedł na oddział patologii.

Nie zwracając uwagi na lekarzy i pracowników technicznych, z których kilku próbowało go zagadnąć, przemierzył główny blok operacyjny i znalazł się w długim korytarzu. Zatrzymał się na jego końcu przed nieoznakowanymi drzwiami. Trzymając jedną ręką naczynie, drugą wyjął z kieszeni klucze i otworzył drzwi. Za nimi mieściło się małe, pozbawione okien laboratorium. Foley wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i postawił pojemnik. Jego ruchy były powolne, ale zdecydowane.

Przez jakiś czas stał jak sparaliżowany, lecz po chwili ostry ból w skroniach sprawił, że zatoczył się do tyłu. Wpadł na blat stołu i złapał równowagę. Spojrzał na wielki zegar biurowy na ścianie i zdziwił się, że przez tę - jak mu się wydawało - chwilę wskazówka przeskoczyła o pięć minut.

W milczeniu wykonał sprawnie kilka czynności. Następnie podszedł do dużej, drewnianej skrzynki stojącej na środku pokoju i otworzył ją. Wewnątrz znajdował się inny, szczelnie zamknięty pojemnik.

Foley zwolnił zatrzask, uniósł pokrywę i zajrzał do środka. Na warstwie suchego lodu spoczywały wcześniej złożone tam okazy. Lekarz pieczołowicie umieścił wśród nich najnowszy nabytek i zamknął pokrywę.

Dwadzieścia minut później ubrany w białą koszulę i granatowe spodnie sanitariusz wtoczył do laboratorium wózek. Wziął pojemnik i włożył go do drewnianej skrzynki. Windą towarową zwiózł ją na dół, na rampę załadowczą, a następnie przeniósł do furgonetki.

Czterdzieści minut później drewnianą skrzynkę wyjęto z samochodu i umieszczono w luku bagażowym odrzutowca linii Gulf Stream, stojącego na pasie startowym lotniska Teterboro w New Jersey.


Rozdział pierwszy



Adam Schonberg uchylił zaspane powieki. W spowijającej sypialnię ciemności usłyszał przenikliwy dźwięk syreny, oznajmiający jakąś kolejną tragedię. Hałas cichł stopniowo, gdy samochód policyjny, karetka pogotowia, wóz strażacki czy co to tam było, znikał w oddali, W Nowym Jorku wstawał nowy dzień.

Adam wysunął rękę spod ciepłego koca, namacał okulary i odwrócił ku sobie radio z budzikiem. Była czwarta czterdzieści siedem. Z ulgą wyłączył budzik, który miał zadzwonić o piątej, po czym z powrotem włożył rękę pod koc. Miał jeszcze piętnaście minut do chwili, gdy będzie musiał zwlec się z łóżka i pójść do lodowatej łazienki. Normalnie nigdy nie wyłączał budzika ze strachu, że zaśpi, ale tego ranka był tak podenerwowany, że to mu nie groziło.

Przewrócił się na lewy bok i przytulił do pogrążonej we śnie Jennifer. Miała dwadzieścia trzy lata i od półtora roku była jego żoną. Czuł, jak jej klatka piersiowa unosi się w rytmicznym oddechu. Sięgnął niżej i przesunął dłonią po jej udzie, szczupłym i jędrnym od codziennych ćwiczeń tanecznych. Skórę miała delikatną i niemal idealnie gładką. Lekko oliwkowa karnacja sugerowała południowoeuropejskie pochodzenie, ale było to mylne wrażenie. Jennifer utrzymywała, że w żyłach jej ojca płynie krew angielska i irlandzka, matka zaś pochodzi z rodziny polsko-niemieckiej.

Wyprostowała nogi, westchnęła i przewróciła się na plecy, zmuszając Adama, by się posunął. Uśmiechnął się mimowolnie; nawet we śnie miała silną osobowość. Chociaż jej zdecydowanie jawiło się niekiedy Adamowi jako bezsensowny upór, to był to jednocześnie jeden z powodów, dla których tak bardzo ją kochał.

Zerknąwszy na zegar, który teraz wskazywał czwartą pięćdziesiąt osiem, Adam niechętnie wstał z łóżka. Idąc do łazienki, potknął się o stary kufer Pullmana, który Jennifer przykryła narzutą, aby służył jako stół. Zacisnąwszy zęby, żeby nie krzyknąć, dokuśtykał do łazienki i przysiadłszy na brzegu wanny, obejrzał stłuczone miejsce. Był bardzo nieodporny na ból.

Po raz pierwszy uświadomił to sobie w szkole średniej podczas swej niezwykle krótkiej kariery futbolowej. Jako że był jednym z lepiej zbudowanych chłopców w szkole, wszyscy, nie wyłączając jego samego, uważali, że powinien grać w reprezentacji, zwłaszcza że jego nieżyjący starszy brat, David, był swego czasu gwiazdą drużyny. Podczas pierwszego meczu wszystko szło dobrze aż do momentu, kiedy Adam otrzymał piłkę i miał ją rozegrać według starannie wyuczonego schematu. Zaledwie po paru metrach biegu powalono go na ziemię i natychmiast poczuł ból. Nim wszyscy się podnieśli, już zdążył nabrać przekonania, że jest to kolejna dziedzina, w której nigdy nie dorówna swojemu bratu.

Otrząsnąwszy się ze wspomnień, wziął szybki prysznic, zgolił gęsty zarost, który jeszcze przed piątą znowu przyciemni mu brodę, i zaczesał do tyłu bujne, czarne włosy. Wciągnął ubranie, prawie nie patrząc w lustro odbijające jego młodą, przystojną twarz.

W niecałe dziesięć minut od wstania z łóżka parzył kawę w ich mającej dwa na cztery metry kuchni. Rozejrzał się po ciasnym, kiepsko urządzonym mieszkaniu i po raz kolejny obiecał sobie, że gdy tylko skończy studia medyczne, znajdzie dla siebie i Jennifer jakieś przyzwoite lokum. Po śniadaniu siadł w pokoju przy biurku i rzucił okiem na materiał, nad którym pracował poprzedniego wieczora.

Ogarnęła go fala niepokoju. Za niespełna cztery godziny stanie przed groźnym doktorem Thayerem Nortonem, dyrektorem Instytutu Medycyny Wewnętrznej. Wokół zgromadzą się pozostali studenci trzeciego roku, mający razem z Adamem zajęcia z interny. Być może kilku z nich, jak choćby Charles Hanson, będzie trzymać za niego kciuki, ale cała reszta będzie mniej lub bardziej zadowolona, jeśli zrobi z siebie głupka - co było zresztą bardzo prawdopodobne. Adam nigdy nie umiał się dobrze zaprezentować przed większym audytorium, co stanowiło kolejny powód do rozczarowania dla jego ojca, który sam był błyskotliwym mówcą. Na początku semestru Adam stracił wątek w połowie wstępnej prezentacji wybranego przez siebie przypadku i doktor Norton nieustannie mu to wypominał. W konsekwencji Adam przełożył swoje zasadnicze wystąpienie na ostatnie zajęcia, mając nadzieję, że z czasem nabierze większej pewności siebie. Udało mu się to tylko po części. Wiedział, że tego dnia czekają go ciężkie chwile i właśnie dlatego wstał jeszcze przed wschodem słońca. Chciał ponownie przejrzeć cały materiał.

Odchrząknął i, starając się nie słyszeć zgiełku budzącego się Nowego Jorku, po raz kolejny zaczął swój referat. Mówił na głos, wyobrażając sobie, że stoi przed doktorem Nortonem.


Jennifer zapewne spałaby do dziesiątej, gdyby nie dwie sprawy: po pierwsze, na dziewiątą miała zamówioną wizytę u lekarza, a po drugie, już o siódmej piętnaście w sypialni zrobiło się tak gorąco jak w tropikach. Cała spocona, skopała pościel i przez chwilę leżała nieruchomo, aż powrócił do niej szok wczorajszego odkrycia. Wczoraj - po miesiącu wmawiania sobie, że to niemożliwe - kupiła domowy test ciążowy. Nie miała dwóch kolejnych miesiączek, a co więcej, zaczęła odczuwać poranne mdłości. I właśnie przede wszystkim to ostatnie skłoniło ją do kupienia testu. Nie mając całkowitej pewności, nie chciała niepokoić Adama, który i tak przez ostatnie miesiące był spięty i poirytowany. Wynik testu okazał się pozytywny i dzisiaj szła do ginekologa.

Ostrożnie wstała z łóżka zastanawiając się, czy ktokolwiek zdaje sobie sprawę z tego, że tancerze - pomimo zwinności i gracji prezentowanej na scenie - rano zawsze są obolali i mają trudności z poruszaniem się. Kiedy rozciągała mięśnie nóg, ogarnął ją strach; nawet przez chwilę zapomniała o nudnościach.

"O Boże" - pomyślała. Jeśli naprawdę jest w ciąży, to jak dadzą sobie radę? Jedyny ich dochód stanowi to, co ona zarabia w Zespole Tanecznym Jasona Conrada, nie licząc pieniędzy, które za plecami ojca i Adama dostaje od matki. W jaki sposób zdołają utrzymać dziecko? Cóż, może wynik testu był nieprawdziwy. Stosowała przecież wkładkę domaciczną, uważaną za najskuteczniejszy obok pigułki środek antykoncepcyjny. Doktor Vandermer położy wreszcie kres niepewności. Jennifer wiedziała, że tylko przez wzgląd na to, iż Adam był studentem medycyny, doktor zgodził się znaleźć dla niej czas mimo napiętego planu przyjęć.

Spojrzała na radio z zegarem, marki Sony, które podarowała jej matka. Nie powiedziała o tym prezencie Adamowi, gdyż stał się bardzo drażliwy na punkcie hojności jej rodziców, czyli - jak on to nazywał - wtrącania się w ich sprawy. Jennifer podejrzewała, że bolało go to jedynie z powodu skąpstwa jego własnego ojca. Nie stanowiło dla niej tajemnicy, że doktor David Schonberg był tak przeciwny małżeństwu syna, iż kiedy Adam postawił na swoim i poślubił ją, został w praktyce wydziedziczony. Odczuła rodzaj satysfakcji na myśl o tym, jak wściekły będzie stary doktor, jeżeli ona rzeczywiście jest w ciąży. Z ociąganiem wstała, rozprostowując obolałe stawy. Wyszczotkowała długie, ciemne włosy i uważnie obejrzała w lustrze twarz, aby upewnić się, że jej piękne usta i błękitne oczy nie zdradzają niepokoju. Lepiej nie denerwować Adama przed czasem.

Z promiennym uśmiechem wkroczyła do pokoju, gdzie jej mąż po raz dziesiąty powtarzał swoje wystąpienie.

- Czy mówienie do siebie nie jest pierwszym objawem obłędu? - zażartowała.

- Dobre! - przyznał Adam. - Zwłaszcza iż nie podejrzewałem, że Śpiąca Królewna potrafi myśleć przed południem.

- Jak ci idzie? - spytała obejmując go i nadstawiając usta do pocałunku.

- Skróciłem wystąpienie do wymaganych piętnastu minut. A co dalej, nie wiem. - Pochylił głowę i pocałował ją.

- Ależ Adamie, na pewno pójdzie ci świetnie. Słuchaj, a może tak wygłosisz ten referat przede mną? - Nalała sobie kawy i rozsiadła się wygodnie w fotelu. - Na jaką chorobę cierpi pacjent?

- Obecne rozpoznanie wskazuje na opóźnioną dyskinezę.

- A co to takiego? - zdziwiła się Jennifer.

- To rodzaj zaburzeń neurologicznych przejawiający się różnego rodzaju mimowolnymi ruchami. Ma związek z pewnymi lekami stosowanymi w leczeniu psychiatrycznym...

Jennifer pokiwała głową, udając zainteresowanie, ale już po minucie wróciła myślami do tego, że może być w ciąży.


Rozdział drugi



Gabinet Doktora Clarka Vandermera znajdował się na Trzydziestej Szóstej Ulicy, tuż przy skrzyżowaniu z Park Avenue. Jennifer wsiadła do jadącego wzdłuż Lexington Avenue metra, które dowiozło ją do Trzydziestej Trzeciej, a stamtąd poszła już pieszo. Budynek, w którym mieścił się gabinet, był wielkim wieżowcem mieszkalnym z baldachimem nad wejściem i portierem w liberii. Do pomieszczeń wynajętych na gabinety wchodziło się na prawo od głównego wejścia. Jennifer otworzyła drzwi i zawahała się przez moment, gdy doleciał ją nikły zapach spirytusu salicylowego. Nigdy nie lubiła chodzić do ginekologa, a perspektywa tego, że może być w ciąży, czyniła wizytę jeszcze bardziej nieprzyjemną.

Szła wyłożonym dywanem korytarzem, czytając nazwiska wypisane złotymi literami na drzwiach. Minęła gabinety dwóch dentystów i jednego pediatry, i zatrzymała się przed drzwiami, na których widniał napis: "Zespół Lekarzy Ginekologów". Poniżej umieszczono listę nazwisk lekarzy. Drugie w kolejności było nazwisko doktora Clarka Vandermera.

Jennifer zdjęła płaszcz - za który zapłaciła trzydzieści pięć dolarów w sklepie z używanymi rzeczami w Soho - i przewiesiła go sobie przez ramię. Pod nim miała elegancką, kupioną ostatnio przez matkę sukienkę od Calvina Kleina w Bloomingdale.

Weszła do poczekalni. Pamiętała ją z poprzednich wizyt. Naprzeciwko wejścia, za odsuwaną szybą urzędowała recepcjonistka.

W pomieszczeniu siedziało sporo kobiet. Jennifer nie liczyła dokładnie, ale było ich z pewnością ponad dziesięć. Wszystkie dobrze ubrane, w większości czytały albo robiły na drutach.

Po zgłoszeniu się do rejestracji, gdzie dowiedziała się, że nie wiadomo, jak długo przyjdzie jej czekać, znalazła, sobie miejsce w pobliżu okna. Wzięła ze stolika najnowszy numer "New Yorkera" i zaczęła czytać. Nie mogła się jednak skupić. Myślała o tym, jaka będzie reakcja Adama, jeśli okaże się, że rzeczywiście jest w ciąży.

Minęły dwie godziny i piętnaście minut, zanim wywołano jej nazwisko. Pielęgniarka zaprowadziła ją do gabinetu.

- Niech się pani rozbierze i założy to - powiedziała, wręczając Jennifer papierowy fartuch. - Za chwilę wrócę, a potem przyjdzie lekarz.

Zanim Jennifer zdążyła o cokolwiek spytać, pielęgniarka wyszła, zamykając za sobą drzwi.

Pokój był kwadratowy i miał jakieś trzy na trzy metry. Na wprost niej znajdowało się zasłonięte okno, a na prawo drugie drzwi. Ściany były zupełnie gołe. Całe wyposażenie pokoju stanowiła waga, wypełniony po brzegi kosz na śmieci, fotel ginekologiczny, otwarta szafka i zlew. Trudno byłoby nazwać go przytulnym, a Jennifer pamiętała, że i sam doktor Vandermer traktował pacjentki szorstko, niemal niegrzecznie. Adam wysłał ją do niego, gdyż był podobno najlepszy, ale słowo "najlepszy" na pewno nie nadawało się do określenia jego sposobu traktowania pacjentek.

Nie wiedząc, jak szybko wróci pielęgniarka, Jennifer postanowiła się pospieszyć. Obszerny płaszcz i torbę położyła na podłodze, a ubranie schowała do szafki. Naga, zastanawiała się, jak nałożyć papierowy fartuch. Nie miała pojęcia, czy rozcięcie powinno znaleźć się z przodu, czy z tyłu. Zdecydowała, że chyba jednak z przodu. Potem rozważała, co powinna ze sobą zrobić. Czy wejść na fotel, czy po prostu nie ruszać się z miejsca? Od stania na kamiennej posadzce zmarzły jej stopy. Przysiadła na brzegu fotela ginekologicznego.

W chwilę później ponownie zjawiła się pielęgniarka.

- Przepraszam, że musiała pani tak długo czekać - powiedziała uprzejmie zmęczonym głosem. - Mamy coraz więcej pracy. To chyba nowy wyż demograficzny. - Szybko zważyła Jennifer i zmierzyła jej ciśnienie, a potem wysłała do łazienki po próbkę moczu. Kiedy dziewczyna wróciła, doktor Vandermer już czekał.

Jennifer zawsze odnosiła się z rezerwą do przystojnych ginekologów, a Vandermer przypomniał jej o tym. Robił wrażenie raczej grającego rolę aktora niż prawdziwego lekarza. Był wysoki, miał wyrazistą twarz z prostymi ustami i spiczastym podbródkiem, i ciemne, siwiejące na skroniach włosy. Na czubku jego nosa tkwiły okulary, znad których spoglądał na Jennifer.

- Dzień dobry - odezwał się tonem nie zachęcającym do rozmowy. Zlustrował swymi błękitnymi oczami najpierw ją, a potem jej kartę. Pielęgniarka zamknęła drzwi i zajęła się opróżnianiem stojącego obok zlewu kosza z nierdzewnej stali.

- Aha, pani Schonberg, żona Adama Schonberga, studenta trzeciego roku medycyny - zauważył doktor.

Jennifer nie wiedziała, czy było to pytanie, czy stwierdzenie, ale skinęła głową i przyznała, że jest żoną Adama.

- Nie sądzę, aby był to dla was najszczęśliwszy moment na dziecko - rzucił Vandermer.

Jennifer poczuła się zaskoczona. Gdyby nie fakt, że stała przed nim naga i bezbronna, na pewno wpadłaby w złość. Teraz jednak przyjęła postawę obronną.

- Mam nadzieję, że nie jestem w ciąży - odparła. - Przecież po to rok temu założył mi pan wkładkę domaciczną.

- A co się z nią stało?

- Myślę, że wciąż tam jest - stwierdziła Jennifer.

- Co to znaczy, iż pani myśli, że wciąż tam jest? - spytał Vandermer. - To pani nie wie?

- Sprawdzałam dzisiaj rano. Niteczki są na swoim miejscu. Kiwając głową, doktor dał jej do zrozumienia, że nie sądzi, aby była osobą zbyt odpowiedzialną. Pochylił się i szybko zapisał coś w karcie. Zdjął okulary i posłał jej przeciągłe spojrzenie.

- W kwestionariuszu wypełnionym rok temu napisała pani, że miała pani brata, który żył tylko kilka tygodni.

- To prawda - przytaknęła Jennifer. - Był dzieckiem mongoloidalnym.

- Ile lat miała wtedy pani matka?

- Przypuszczam, że jakieś trzydzieści sześć.

- Powinna pani wiedzieć takie rzeczy - rzucił Vandermer, z trudem skrywając zniecierpliwienie. - Proszę to sprawdzić. Chcę mieć tę informację w karcie.

Odłożywszy długopis, wziął stetoskop i szybko, ale dokładnie przebadał Jennifer. Osłuchał jej serce i płuca, zajrzał w oczy i uszy. Postukał w kolana i kostki, potarł stopy, obejrzał każdy centymetr jej ciała. Pracował w zupełnej ciszy. Jennifer czuła się jak kawałek mięsa w rękach doświadczonego rzeźnika. Wiedziała, że Vandermer jest dobrym lekarzem, ale mógłby jej okazać nieco ciepła.

Skończywszy badanie, doktor usiadł i zapisał swe obserwacje w karcie. Potem zapytał Jennifer o przebieg jej cyklów i datę ostatniej miesiączki. Zanim zdążyła o cokolwiek spytać, położył ją na wznak i rozpoczął badanie ginekologiczne.

- Proszę się rozluźnić - powiedział, przypominając sobie w końcu, że pacjentka jest zapewne zdenerwowana. Jennifer poczuła, jak wkłada jej do środka jakiś przedmiot. Zrobił to delikatnie i sprawnie. Nie czuła bólu, a jedynie nieprzyjemny ucisk. Słyszała, jak rozmawia z pielęgniarką. Potem drzwi się otworzyły i pielęgniarka wyszła.

Doktor wyprostował się i Jennifer widziała teraz jego twarz.

- Wkładka ciągle tam jest, choć nieco się opuściła. Myślę, że trzeba ją wyjąć.

- Czy to poważny zabieg? - zaniepokoiła się Jennifer.

- Bardzo prosty - zapewnił ją Vandermer. - Nancy poszła po odpowiednie narzędzie. Wszystko potrwa tylko chwilę.

Pielęgniarka wróciła, niosąc coś, czego Jennifer nie była w stanie dostrzec. Poczuła przelotny ból i już za moment lekarz trzymał w ręku plastikową spiralę.

- Nie ma wątpliwości, że jest pani w ciąży - oznajmił siadając przy biurku i ponownie zapisując coś w karcie.

Jennifer ogarnął strach, tak jak wtedy, gdy wynik domowego testu ciążowego okazał się pozytywny.

- Czy jest pan pewien? - szepnęła drżącym głosem. Vandermer nawet na nią nie spojrzał.

- Potwierdzimy to badaniami laboratoryjnymi, ale jestem pewien. Nancy skończyła wypisywać etykietki na probówkach z materiałem do analizy i podeszła do Jennifer, aby pomóc jej wstać. Jennifer obróciła się i usiadła na brzegu fotela ginekologicznego.

- Czy wszystko w porządku? - spytała.

- Wszystko jest najzupełniej normalnie - zapewnił ją doktor. Wypełnił do końca kartę i odwrócił się, by na nią spojrzeć. Miał tak obojętny wyraz twarzy jak wtedy, gdy wszedł do gabinetu.

- Czy mógłby mi pan powiedzieć, czego mam się spodziewać? - zapytała Jennifer. Starając się uspokoić splotła ręce na kolanach.

- Oczywiście. Nancy Guenther będzie pani pielęgniarką prowadzącą - odparł Vandermer, wskazując głową pielęgniarkę. - Będzie wyjaśniać wszelkie pani wątpliwości. Przez pierwsze sześć miesięcy będzie pani przychodzić co miesiąc, potem co dwa tygodnie, a w ostatnim miesiącu co tydzień, chyba że wynikną jakieś komplikacje - wstał, kierując się ku wyjściu.

- Czy będzie mnie pan badał w czasie każdej wizyty?

- W zasadzie tak. Czasem jednak może się zdarzyć, że będę odbierał poród. Wtedy przyjmie panią któryś z moich kolegów albo Nancy. Zawsze jednak wszystko mi przekażą. Czy ma pani jeszcze jakieś pytania?

Jennifer miała wiele pytań, ale zupełnie nie wiedziała, od czego zacząć. Czuła się tak, jakby jej życie waliło się w gruzy. Wiedziała jednak, że doktor zakończył badanie i chce już wyjść. - A co będzie z moim porodem? - zaniepokoiła się. - Raz czy drugi może mnie badać ktoś inny, ale poród to zupełnie inna sprawa. Czy nie planuje pan czasem urlopu około mojego terminu?

- Pani Schonberg - zaczął Vandermer. - Nie byłem na urlopie od pięciu lat. Niekiedy biorę udział w jakimś sympozjum, a za dwa miesiące planuję wykład na wyjazdowym seminarium, ale te sprawy na pewno nie będą kolidować z terminem pani porodu. A teraz, jeśli nie ma już pani więcej pytań, to zostawię panią z Nancy.

- Jeszcze ostatnia sprawa - wtrąciła Jennifer. - Pytał pan o mojego brata. Czy uważa pan, że to ma jakieś znaczenie, iż moja matka urodziła upośledzone dziecko? Czy to znaczy, że mnie może się przytrafić to samo?

- Bardzo w to wątpię - odparł Vandermer, kierując się w stronę drzwi. - Proszę podać Nancy nazwisko lekarza pani matki, abyśmy mogli się z nim skontaktować i zapoznać ze szczegółami. A na razie zamierzam zrobić pani nieskomplikowane badanie chromosomatyczne. Sądzę jednak, że nie ma powodu do obaw.

- A co z amniopunkcją?

- Na razie nie ma takiej potrzeby, a gdyby nawet była, to takie badanie jest możliwe najwcześniej w szesnastym tygodniu. A teraz proszę mi wybaczyć i do zobaczenia za miesiąc.

- A jeśli chodzi o aborcję? - dopytywała się nerwowo Jennifer. Nie chciała, by lekarz wyszedł. - Jeśli zdecydujemy, że nie chcemy tego dziecka, czy będzie to problemem?

Vandermer, który już trzymał rękę na klamce, cofnął się gwałtownie i stanął nad Jennifer.

- Jeśli jest pani zainteresowana aborcją, to pomyliła pani adres.

- Nie mówię, że tego chcę - wycofała się Jennifer, drżąc pod jego spojrzeniem. - Po prostu chodzi o to, że - jak pan sam zauważył - nie jest to dla mnie odpowiedni moment na dziecko. Jeszcze nie powiedziałam o tym Adamowi i nie wiem, jak na to zareaguje. Utrzymujemy się z mojej pensji.

- Nie wykonuję zabiegów przerywania ciąży, chyba że są po temu wskazania zdrowotne - wyjaśnił lekarz.

Jennifer skinęła głową. Najwyraźniej była to dla Vandermera kwestia zasad.

- A co z moją pracą? - spytała, żeby zmienić temat. - Jestem tancerką. Jak długo będę mogła tańczyć?

- O takich sprawach proszę porozmawiać z Nancy - stwierdził doktor, spoglądając na zegarek. - Ona zna się na tym lepiej niż ja. A teraz, jeśli to już... - Vandermer odwrócił się w stronę wyjścia.

- Jeszcze tylko jedno - przerwała Jennifer. - Ostatnio mam rano mdłości. Czy to normalne?

- Tak - odparł lekarz, otwierając drzwi na korytarz. - Mdłości występują co najmniej w co drugiej ciąży. Nancy powie pani, jak sobie z tym radzić, stosując odpowiednią dietę.

- Czy nie ma na to jakiegoś lekarstwa?

- Nie uznaję brania lekarstw na poranne nudności, chyba że zagrażają one normalnemu odżywianiu się matki. Teraz proszę mi już wybaczyć i do zobaczenia za miesiąc.

Nim Jennifer zdążyła otworzyć usta, doktor Vandermer był już za drzwiami. Została sama z Nancy.

- Odpowiednia dieta jest niezwykle istotna w czasie ciąży - oznajmiła pielęgniarka, wręczając jej plik zadrukowanych kartek.

Jennifer z westchnieniem odwróciła wzrok od drzwi i spojrzała na trzymane w ręku materiały. W głowie wirowały jej najróżniejsze sprzeczne myśli i uczucia.


Rozdział trzeci



Adam skręcił w Dwunastą Ulicę, prosto w deszcz i wiatr. Mimo iż było dopiero wpół do ósmej, zrobiło się już zupełnie ciemno. Pozostało mu do przejścia jeszcze kilkaset metrów. Miał co prawda parasol, ale w bardzo kiepskim stanie. Musiał uważać, by wiatr nie wygiął go na drugą stronę. Zmarzł i przemókł, a co gorsza - był wyczerpany fizycznie i psychicznie. To najważniejsze wystąpienie nie wypadło najlepiej. Aż dwa razy doktor Norton przerwał mu z powodu błędów gramatycznych, zakłócając tym tok jego myśli. W konsekwencji Adam pominął ważną część historii choroby. Kiedy skończył, doktor zaledwie raczył skinąć głową i od razu zapytał następnego studenta.

Nie dość tego: później, z powodu braku personelu, skierowano Adama do izby przyjęć, gdzie musiał niedoszłej samobójczyni wypłukać żołądek. Nie mając w tym doświadczenia, wywołał u dziewczyny torsje, a ta zwymiotowała mu prosto na koszulę. Jakby tego było mało, piętnaście minut przed końcem dyżuru przywieziono mu skomplikowany przypadek: pięćdziesięcioletniego mężczyznę z atakiem trzustki. Właśnie dlatego wracał tak późno do domu.

Mijając alejkę prowadzącą do obskurnego śmietnika, z którego nieustannie docierały do ich mieszkania cuchnące wyziewy, rzucił okiem na całą kolekcję pojemników na śmieci opróżnianych hałaśliwie przez służby miejskie trzy razy w tygodniu. Dzisiaj kosze były przepełnione. Szperało w nich, nie bacząc na deszcz, kilka wychudzonych kotów ulicznych.

Adam wszedł do budynku i złożył niepotrzebny już parasol. Przez chwilę stał w odrapanej sieni, ociekając wodą. Potem otworzył wewnętrzne drzwi i wspiął się schodami na trzecie piętro, gdzie znajdowało się ich mieszkanie.

Wkładając klucz do pierwszego z kilku zamków, nacisnął dzwonek, by zasygnalizować swój powrót. W ciągu półtora roku ich mieszkania tutaj dwa razy się do nich włamano, ale nic nie zginęło. Złodzieje zapewne stracili nadzieję na wartościowy łup, kiedy tylko zobaczyli zniszczone meble.

- Jenny! - zawołał, otwierając drzwi.

- Jestem w kuchni. Poczekaj chwilę.

Adam poczuł smakowity zapach. Zdziwił się - jako że czas pracy w szpitalu był raczej nienormowany, Jennifer zwykle czekała z przygotowaniem kolacji na jego powrót. Wszedł do sypialni i zdjął kurtkę. Gdy wrócił do jadalni, Jennifer już tam była. Adam stanął jak wryty. W pierwszej chwili wydało mu się, że jego żona ma na sobie jedynie przezroczysty fartuszek. Spod niego wystawały gołe nogi w pantofelkach na obcasach. Swe gładko zaczesane włosy Jennifer spięła grzebieniami. Jej owalna twarz promieniała wewnętrznym blaskiem.

Dziewczyna uniosła ręce i ułożywszy palce tak, jakby tańczyła w klasycznym balecie, wykonała pirueta. Adam dostrzegł, że pod fartuszkiem ma lawendową, obszytą koronką bieliznę.

Uśmiechnął się i wyciągnął rękę, by unieść fartuszek.

- O nie! - Jennifer umknęła, drażniąc się z nim. - Nie tak szybko.

- Co to wszystko ma znaczyć? - zaśmiał się.

- Próbuję być stuprocentową kobietą - zażartowała.

- Skąd u licha wytrzasnęłaś to... coś?

- To coś nazywa się body. - Uniosła przód fartuszka i jeszcze raz się obróciła. - Kupiłam je dziś po południu w Bonwit.

- Ale po co? - spytał Adam, zastanawiając się mimo woli, ile to kosztowało. Nie chciał odmawiać żonie niczego, na co miała ochotę, ale musieli się liczyć z pieniędzmi.

Jennifer przestała tańczyć.

- Kupiłam to, ponieważ zawsze chcę być dla ciebie kobieca i atrakcyjna.

- Jeśli będziesz jeszcze bardziej kobieca, to nigdy nie zdołam skończyć studiów. Nie musisz ubierać się w takie fatałaszki, by mnie uwieść. I bez tego jesteś wystarczająco pociągająca.

- Nie podoba ci się. - Jennifer spochmurniała.

- Ależ nie - wyjąkał Adam. - Chodzi mi tylko o to, że nie jest ci to potrzebne.

- Naprawdę ci się podoba? - dopytywała się Jennifer. Adam poczuł, że znalazł się na grząskim gruncie.

- Wyglądasz cudownie. Zupełnie jak z "Playboya", albo raczej z "Penthouse'a".

- Wspaniale! - Twarz Jennifer pojaśniała. - Chciałam, żeby to było coś na granicy atrakcyjności i wyuzdania. A teraz marsz pod prysznic. Jak wyjdziesz, zjemy kolację, po której, mam nadzieję, poczujesz się jak król. No, idź już!

Wypchnęła go z pokoju i nim zdążył otworzyć usta, zatrzasnęła za nim drzwi.

Kiedy wyszedł z łazienki, spostrzegł ze zdziwieniem, że pokój zmienił się nie do poznania. Pojawił się w nim przyniesiony z kuchni mały stolik, teraz nakryty do kolacji. Jedyne oświetlenie stanowiły dwie świece wetknięte w puste butelki po winie. W półmroku połyskiwała srebrna zastawa. Mieli tylko dwa takie nakrycia, oba dostali od rodziców Jennifer - jedno z okazji ślubu, a drugie na pierwszą rocznicę. Rzadko kiedy ich używali, na co dzień trzymając srebro w chłodnym miejscu, szczelnie zawinięte w aluminiową folię.

Adam wszedł do kuchni i oparł się o framugę. Jego żona krzątała się gorączkowo, nie zważając na niewygodne pantofelki. Uśmiechnął się mimowolnie. Ta dziewczyna krążąca chwiejnie po kuchni w niczym nie przypominała Jennifer, którą znał. Nawet jeśli go zauważyła, nie dała tego po sobie poznać.

Chrząknął znacząco.

- Jennifer, chciałbym wiedzieć, o co chodzi.

Nie odpowiedziała. Podniosła pokrywkę i zamieszała w garnku. Położyła na blacie łyżkę oblepioną risottem. Adam zastanawiał się, ile to wszystko kosztowało. W tej samej chwili dostrzegł pieczoną kaczkę stygnącą na desce do krojenia.

- Jennifer! - zawołał nieco ostrzej.

Dziewczyna odwróciła się i rzuciła mu butelkę wina i korkociąg. Gdyby ich nie złapał, spadłyby na podłogę.

- Robię kolację - wyjaśniła. - Jeśli chcesz pomóc, otwórz wino. Zaskoczony, poszedł do pokoju i odkorkował butelkę. Nalał odrobinę wina do kieliszka i obejrzał je pod światło. Miało intensywną rubinową barwę. Nim zdążył spróbować, Jennifer zawołała go z powrotem do kuchni.

- Potrzebny mi chirurg - oznajmiła, wręczając mu ogromny nóż.

- Co mam z tym zrobić? - zdziwił się.

- Pokroić kaczkę.

Parę razy wbijał niepewnie nóż, ale bez widocznego rezultatu. W końcu naparł z całej siły i rozciął kaczkę na pół.

- Może powiesz mi wreszcie, o co w tym wszystkim chodzi?

- Chcę tylko, żebyś się odprężył i zjadł dobrą kolację.

- I nic się za tym nie kryje?

- Hm... Mam ci coś do zakomunikowania, ale powiem to dopiero, kiedy skończymy ucztować.

Rzeczywiście, była to prawdziwa uczta i choć groszek był nieco rozgotowany a ryż nie dogotowany, kaczka i wino rekompensowały tamte niedoskonałości. W czasie kolacji Adam poczuł, że ogarnia go senność. Otrząsnął się i skupił uwagę na żonie. W blasku świec wyglądała niezwykle atrakcyjnie. Zdjęła fartuszek i teraz miała na sobie jedynie prowokująco przezroczystą bieliznę. Niepostrzeżenie obraz Jennifer zaczął rozmazywać się w jego oczach i Adam na moment zapadł w drzemkę.

- Dobrze się czujesz? - spytała Jennifer, która w swojej opowieści doszła właśnie do testu ciążowego.

- Tak, jasne - odparł, nie chcąc się przyznać, że się zdrzemnął.

- A więc - ciągnęła Jennifer - postąpiłam zgodnie z instrukcją. I zgadnij, jaki był wynik.

- Jaki?

- Pozytywny.

- Co było pozytywne? - Wiedział, że musiało mu umknąć jakieś istotne zdanie.

- Adamie, czy ty mnie słuchałeś?

- Ależ oczywiście, że cię słuchałem. Chyba zamyśliłem się na chwilę. Przepraszam. Czy mogłabyś zacząć od początku?

- Właśnie usiłuję ci powiedzieć, że jestem w ciąży. Wczoraj przeprowadziłam domowy test ciążowy, a dziś rano byłam u doktora Vandermera.

Adama zamurowało.

- Żartujesz - wyjąkał w końcu.

- Nie - stwierdziła Jennifer, patrząc mu prosto w oczy. Czuła, że serce wali jej jak młotem. Bezwiednie zacisnęła pięści.

- Nie żartujesz? - powtórzył Adam, nie bardzo wiedząc, czy ma się śmiać, czy płakać. - Mówisz serio?

- Zapewniam cię, że to prawda - odparła drżącym głosem. Miała nadzieję, że Adam się ucieszy, przynajmniej w pierwszej chwili. Później będzie czas na zastanawianie się nad konsekwencjami tego faktu. Wstała, podeszła do męża i położyła mu ręce na ramionach. - Bardzo cię kocham.

- Ja też cię kocham, ale nie o to chodzi. - Adam wstał i odtrącił jej dłonie.

- Myślę, że właśnie o to - powiedziała, patrząc jak odchodzi. Tak bardzo pragnęła, by ją objął i zapewnił, że wszystko będzie dobrze.

- A co z wkładką domaciczną? - zainteresował się Adam.

- Zawiodła. Myślę, że powinniśmy traktować to dziecko jak swego rodzaju cud. - Jennifer zdobyła się na uśmiech.

Adam zaczął przechadzać się po pokoju. Dziecko! Jak mogą sobie pozwolić na dziecko? Już teraz z trudem dają sobie radę. I tak mają blisko dwadzieścia tysięcy dolarów długu.

Jennifer obserwowała go w milczeniu. Od wyjścia z gabinetu doktora Vandermera obawiała się reakcji Adama. Dlatego właśnie wpadła na pomysł uroczystej kolacji. Teraz jednak posiłek już się skończył, a ona została ze świadomością tego, że jest w ciąży, a jej mąż nie wydaje się z tego powodu zbyt szczęśliwy.

- Przecież zawsze chciałeś mieć dzieci - odezwała się żałośnie. Adam zatrzymał się na środku wytartego dywanu i spojrzał na żonę.

- To, czy chcę mieć dzieci, także nie ma nic do rzeczy. Oczywiście, że chcę - ale nie teraz. A tak w ogóle, to z czego będziemy żyli? Musisz natychmiast przestać tańczyć - zgadza się?

- Tak, wkrótce - przyznała Jennifer.

- No właśnie! Jak zdobędziemy pieniądze? Nie wystarczy przecież, że będę po zajęciach rozwoził gazety! Boże, co za beznadziejna sytuacja! Nie mogę w to uwierzyć!

- Ostatecznie, jest jeszcze moja rodzina - odezwała się Jennifer, z trudem powstrzymując łzy.

Adam zacisnął usta i zmierzył ją wzrokiem.

- Wiem, jakie masz zdanie na temat korzystania z pomocy mojej rodziny - dodała szybko, widząc wyraz jego twarzy. - Ale dziecko wszystko zmienia. Wiem, że rodzice z chęcią nam pomogą.

- O, z pewnością! - przytaknął złośliwie.

- Naprawdę - ciągnęła Jennifer. - Dziś po południu pojechałam do domu i rozmawiałam z nimi. Ojciec serdecznie zaprasza nas do zamieszkania w ich domu, w Englewood. Miejsca jest dosyć. Wyprowadzimy się od nich, jak tylko wrócę do tańczenia albo ty zaczniesz pracować.

Adam zamknął oczy i stuknął się pięścią w głowę.

- Nie mogę uwierzyć, że to wszystko prawda.

- Moja matka będzie się bardzo cieszyła mając nas przy sobie - ciągnęła Jennifer. - Ciągle pamięta swoje przeżycia związane ze stratą dziecka, dlatego bardzo się o mnie martwi.

- Twoja ciąża nie ma żadnego związku z tamtą historią sprzed lat - przerwał jej Adam. - Matka urodziła dziecko z zespołem Downa, bo była już dobrze po trzydziestce.

- Ona o tym wie, ale i tak się przejmuje. Och, Adamie! Wszystko się ułoży. Będziemy tam mieli mnóstwo miejsca, urządzisz sobie pracownię na poddaszu...

- Nie! - krzyknął Adam. - Dziękuję za propozycję, ale nie przyjmiemy jałmużny od twoich rodziców. Już i tak zbytnio wtrącają się w nasze życie. Wszystko w tej cholernej norze jest od nich. - Wymownym gestem wskazał pokój.

Jennifer poczuła, że jej niepokój zaczyna przeradzać się w gniew. Adam potrafił być tak beznadziejnie uparty, a już w ogóle nie umiał okazywać wdzięczności. Od początku ich znajomości aż do przesady bronił się przed przyjęciem czegokolwiek od jej rodziców. Ze względu na jego nadwrażliwość dotychczas godziła się z tym, ale teraz, gdy była w ciąży, upór Adama wydawał się jej zupełnie bezsensowny i egoistyczny.

- Moi rodzice do niczego się nie wtrącają. Myślę, że już czas, byś zaczął panować nad swoją ambicją czy co to tam jest i nie obrażał się za każdym razem, gdy próbują coś dla nas zrobić. Prawda jest taka, że potrzebujemy pomocy.

- Nazywaj to sobie, jak chcesz. Dla mnie to jest wtrącanie się w nasze sprawy. I nie życzę sobie tego ani dziś, ani jutro, ani nigdy! Będziemy mieszkać sami i sami sobie ze wszystkim poradzimy.

- Zgoda - odparła Jennifer. - Jeśli nie chcesz przyjąć niczego od mojej rodziny, to poproś o pomoc swojego ojca. Już najwyższy czas, by coś dla nas zrobił.

Adam zatrzymał się i spojrzał na żonę.

- Pójdę do pracy - powiedział cicho.

- Jak możesz pójść do pracy? - krzyknęła Jennifer. - Przecież każdą wolną chwilę spędzasz na nauce albo w szpitalu.

- Przerwę studia.

Jennifer otworzyła usta ze zdziwienia.

- Nie możesz tego zrobić. To ja znajdę inną pracę.

- Oczywiście... A jaką? Kelnerki w barze? - ostudził jej zapał. - Nie wygłupiaj się, Jennifer. Nie chcę, żebyś pracowała, kiedy jesteś w ciąży.

- W takim razie pozostaje tylko aborcja - powiedziała wyzywająco.

Adam odwrócił się i stanął z nią twarzą w twarz. Powoli uniósł rękę i pogroził jej palcem przed nosem.

- Nie ma mowy o żadnej aborcji. Nie chcę nawet słyszeć tego słowa.

- Skoro tak, to poproś swojego ojca. Adam zacisnął zęby.

- Nie musielibyśmy nikogo o nic prosić, gdybyś nie zaszła w ciążę. Powstrzymywane cały dzień łzy popłynęły jej po policzkach.

- Do lego potrzeba dwojga, jak doskonale wiesz. Nie zrobiłam tego sama - wydusiła z siebie i zaczęła szlochać.

- Mówiłaś, żebym się nie martwił o te sprawy - burknął Adam, nie zwracając uwagi na jej płacz. - Twierdziłaś, że to twoja działka. No cóż, świetnie się spisałaś!

Jennifer nawet nie usiłowała odpowiedzieć. Dławiąc się łzami, pobiegła do łazienki i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Przez chwilę Adam patrzył w ślad za nią. Było mu niedobrze. Wypite wino pozostawiło w ustach cierpki smak. Spojrzał na stół z resztkami kolacji. Nie musiał zaglądać do kuchni, żeby wiedzieć, w jakim jest stanie. W mieszkaniu panował bałagan - podobnie jak w całym jego życiu.

Rozdział czwarty



Doktor Lawrence Foley skręcił samochodem w długą, krętą aleję prowadzącą do jego posiadłości w Greenwich. Choć nie było jeszcze widać tej okazałej kamiennej rezydencji, nacisnął guzik otwierający zdalnie drzwi garażu. Okrążył ostatnią grupę wiązów i zobaczył rysujące się na tle nocnego nieba wieżyczki swego neogotyckiego zamku. Został on zbudowany w latach dwudziestych przez pewnego ekscentrycznego milionera, który później w czasie wielkiego kryzysu stracił wszystko i palnął sobie w łeb ze sztucera.

Laura Foley akurat czytała w saloniku na piętrze, gdy usłyszała wjeżdżającego do garażu jaguara. Leżący u jej stóp jasnobrązowy, miniaturowy pudelek Ginger uniósł głowę i zawarczał jak pies obronny. Laura odłożyła książkę i spojrzała na zegar, który wskazywał za kwadrans dziesiątą. Była wściekła. Przygotowała kolację na ósmą, a Larry swoim zwyczajem nie uprzedził jej, że się spóźni. Zachował się tak już po raz szósty w tym miesiącu. Tysiące razy prosiła go, żeby przynajmniej dzwonił, jeśli nie może wrócić o umówionej porze. Wiedziała, że w zawodzie lekarza bywają nieprzewidziane sytuacje, ale przecież rozmowa telefoniczna zajęłaby mu najwyżej minutę.

Siedząc na kanapie, Laura zastanawiała się, co powinna zrobić. Mogła nie ruszać się z miejsca i czekać, aż jej mąż sam się obsłuży. Próbowała tego już wcześniej, ale bez oczekiwanego rezultatu. Jeszcze do niedawna Larry przejmował się jej opiniami, ale cztery miesiące temu, po powrocie z sympozjum, stał się z jakiegoś powodu oziębły i nieczuły.

Z kuchni dobiegały odgłosy świadczące o tym, że Larry przygotowuje sobie coś do jedzenia. To, że nawet nie przyszedł się przywitać, dotknęło ją jeszcze bardziej. Zdjęła stopy z podnóżka i wsunęła w kapcie. Wstała z kanapy, podeszła do lustra w pozłacanej ramie i przyjrzała się sobie uważnie. Jak na pięćdziesiąt sześć lat wyglądała naprawdę świetnie. Jednak w ciągu ostatnich ośmiu tygodni Larry zupełnie się nią nie interesował. Czy właśnie dlatego z takim nagłym entuzjazmem rzucił się w wir pracy? Doprowadzenie praktyki lekarskiej do punktu, w którym mogli skupić się bardziej na ginekologii niż położnictwie, zajęło Larry'emu i Clarkowi Vandermerowi dwadzieścia lat. I nagle jej mąż wszystko zostawił. Po powrocie z sympozjum oświadczył ze spokojem, że rezygnuje z pracy w Zespole Lekarzy Ginekologów i przyjmuje etat w Klinice Juliańskiej. Wprawiło to Laurę w takie zdumienie, że nie zdobyła się wtedy na żaden komentarz. Po przejściu do kliniki Larry zaczął coraz więcej czasu poświęcać położnictwu, choć jego pensja nie zależała od tego, jak ciężko pracował.

Z zamyślenia wyrwał ją jakiś hałas. Ostatnio Larry stał się strasznie niezdarny, często błądził myślami gdzieś daleko. Laura zastanawiała się, czy nie grozi mu przypadkiem załamanie nerwowe.

Podjąwszy decyzję, że stawi czoło mężowi, poprawiła szlafrok i zeszła na dół tylnymi schodami. Ginger pobiegł za nią.

Zastała Larry'ego przy kuchennym stole. Jadł ogromną kanapkę i czytał jakieś czasopismo medyczne. Marynarkę rzucił niedbale na oparcie krzesła. Usłyszał, że weszła i podniósł głowę. W oczach miał jakieś dziwne roztargnienie, widziała je często w ostatnich tygodniach.

- Witaj, kochanie - powiedział bezbarwnie.

Laura zatrzymała się przy drzwiach. Czuła, jak narasta w niej gniew. Mąż patrzył na nią przez chwilę, po czym wrócił do lektury.

- Dlaczego nie zadzwoniłeś? - spytała ze złością, poirytowana faktem, że próbował ją zignorować.

Larry powoli uniósł głowę i spojrzał na żonę. Milczał.

- Zadałam ci pytanie i czekam na odpowiedź. Prosiłam cię dziesiątki razy, byś dzwonił, jeśli wiesz, że się spóźnisz.

Larry nawet nie drgnął.

- Słyszałeś? - Laura podeszła bliżej i zajrzała mu w oczy. Miał rozszerzone źrenice. Odniosła wrażenie, że jej w ogóle nie dostrzega.

- Hej! - Pomachała mu ręką przed nosem. - Pamiętasz mnie? Jestem twoją żoną.

Jego źrenice się zwęziły. Zamrugał powiekami, jakby dopiero co ją zauważył.

- Przepraszam, że nie zadzwoniłem - odezwał się wreszcie. - Postanowiliśmy, że wieczorami będziemy przyjmować bezpłatni okolicznych mieszkańców. Zainteresowanie jest większe niż się spodziewaliśmy.

- Co się z tobą dzieje, Larry? Chcesz mi powiedzieć, że zostałeś w klinice prawie do dziesiątej, by za darmo przyjmować pacjentów?

- Nic mi nie jest. Czuję się świetnie. Doskonale mi się pracowało. Wykryłem trzy przypadki chorób wenerycznych.

- Wspaniale - stwierdziła Laura. Machnęła ręką i usiadła na jednym z krzeseł, przyglądając się mężowi badawczo. Westchnęła ciężko i powiedziała: - Musimy porozmawiać. Z którymś z nas dzieje się coś dziwnego.

- Ja czuję się świetnie - powtórzył szybko Larry.

- Może i czujesz się świetnie, ale zachowujesz się jak ktoś zupełnie inny. Jesteś nieustannie zmęczony, jakbyś nie spał od tygodni. Porzucenie praktyki to był poroniony pomysł. Przepraszam, że tak mówię, ale to głupota rezygnować z dorobku całego życia.

- Mam już dosyć elitarnej prywatnej praktyki - stwierdził Larry. - Praca w Klinice Juliańskiej jest znacznie bardziej interesująca i mogę pomóc większej liczbie ludzi.

- To brzmi bardzo pięknie - odparła Laura - ale pomyśl o rodzinie. Masz dwoje dzieci w prywatnej szkole i córkę na medycynie. Nie muszę ci mówić, ile to kosztuje. A utrzymanie tego idiotycznego domu, który uparłeś się kupić dziesięć lat temu, pochłania majątek. Po co nam trzydzieści pokoi, zwłaszcza teraz, gdy dzieci już tu nie mieszkają? Pensja, którą dostajesz w Klinice Juliańskiej, starcza zaledwie na wyżywienie, a co z pozostałymi wydatkami?

- Możemy sprzedać dom - zaproponował Larry obojętnie.

- Tak, możemy sprzedać dom - powtórzyła Laura. - Ale dzieci się jeszcze uczą, a my nie mamy zbyt dużych oszczędności. Larry, musisz wrócić do pracy w Zespole.

- Wycofałem się stamtąd - przypomniał.

- Clark Vandermer przyjmie cię z powrotem - zapewniła Laura. - Znacie się przecież tak długo. Powiesz mu, że popełniłeś błąd. Jeśli chcesz pracować gdzie indziej, to poczekaj przynajmniej, aż dzieci skończą naukę.

Laura umilkła i uważnie obserwowała twarz męża - wydawała się jak wyciosana z kamienia, nie drgnął w niej żaden muskuł.

- Larry! - zawołała. Nie odpowiedział. Podniosła się i pomachała mu ręką przed oczami. Nie poruszył się. Był jak w transie. - Larry! - krzyknęła i potrząsnęła go za ramię. Jego ciało było dziwnie zesztywniałe. Po chwili zamrugał oczami i spojrzał w jej kierunku.

- Larry, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że chwilami zupełnie tracisz świadomość? - Trzymała mu dłonie na ramionach i bacznie studiowała jego twarz.

- Nie, czuję się świetnie.

- Myślę, że ktoś powinien cię zbadać. Zadzwonimy do Clarka Vandermera i poprosimy, żeby tu przyszedł. Mieszka parę domów stąd i na pewno nam nie odmówi. Przy okazji możemy z nim porozmawiać na temat twojego powrotu do Zespołu.

Larry nie odpowiedział. Jego źrenice znowu się rozszerzyły, a oczy przybrały tępy wyraz. Laura przyglądała mu się przez chwilę, po czym podbiegła do stojącego w kuchni telefonu. Jej gniew przerodził się w niepokój. Wyszukała w notesie zawieszonym na korkowej tablicy numer Vandermerów i już miała go wykręcić, gdy Larry wyrwał jej z ręki słuchawkę. Po raz pierwszy od wielu miesięcy w jego twarzy nie było śladu roztargnienia. Odsłonił zęby w nienaturalnym grymasie.

Laura mimo woli krzyknęła. Cofnęła się, przewracając krzesło. Ginger warknął groźnie.

Mimo przerażającego wyrazu twarzy Larry nie zareagował na jej krzyk. Odłożył słuchawkę i odwrócił się. Powolnym ruchem chwycił się oburącz za głowę, a z jego zaciśniętych ust wydobył się rozdzierający jęk. Laura w panice wbiegła na schody.

Przemknęła przez salonik na piętrze i pobiegła korytarzem. Ich ogromny dom miał kształt litery H, przy czym górny korytarz odpowiadał poziomej kresce tej litery. Sypialnia znajdowała się nad salonem gościnnym, w skrzydle przeciwległym do tego, w którym mieściła się kuchnia.

Laura wpadła do sypialni i zamknęła na klucz drewniane drzwi. Podbiegła do łóżka i przysiadła na brzegu, z trudem łapiąc oddech. Na nocnej szafce leżał drugi notes. Otworzyła go na literze V. Trzymając palec przy nazwisku Vandermera, podniosła do ucha słuchawkę i zaczęła wykręcać numer. Zanim zdołała uzyskać połączenie, ktoś podniósł słuchawkę któregoś telefonu na dole.

- Lauro - Larry mówił jak automat. - Chcę, żebyś natychmiast zeszła na dół. Nie życzę sobie, żebyś gdziekolwiek dzwoniła.

Strach ścisnął ją za gardło. Ręka, którą trzymała słuchawkę, zaczęła drżeć.

Aparat skończył wybierać numer i usłyszała sygnał oznaczający, że telefon Vandermerów jest wolny. Ktoś odebrał, ale połączenie zostało natychmiast przerwane. Laura bezsilnie wpatrywała się w aparat. Larry musiał przeciąć przewód.

- Mój Boże - wyszeptała. Powoli odłożyła słuchawkę i spróbowała zebrać myśli. W panice niczego nie da się wymyślić. Musiała się zastanowić. Z całą pewnością potrzebowała pomocy; problem polegał na tym, jak ją uzyskać. Odwróciła głowę i wyjrzała przez okno. U sąsiadów paliło się światło. Jeśli otworzy okno i zacznie krzyczeć, czy ktoś ją usłyszy? A jeśli tak, to czy pospieszy jej z pomocą?

Laura usiłowała sobie wmówić, że wszystko wyolbrzymia. Może powinna po prostu zejść na dół, czego żądał mąż, i przekonać go, że jest mu potrzebny lekarz.

Uderzenie w drzwi poderwało ją na równe nogi. Nasłuchiwała uważnie, lecz po chwili odetchnęła z ulgą, gdyż doleciało ją krótkie szczeknięcie. Przyłożyła ucho do drzwi. Słyszała jedynie skowyt Gingera. Szybko przekręciła klucz w zamku, by wpuścić pudla do środka.

Drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając ją w rękę i grzmotnęły w ścianę. Ku jej przerażeniu, w holu stał Larry. Ginger rzucił się w kierunku swej pani i zaczął podskakiwać prosząc, by wzięła go na ręce.

Laura krzyknęła. Twarz jej męża wciąż wykrzywiał groteskowy grymas. W lewej ręce Larry trzymał pistolet pneumatyczny Remingtona, kaliber 12.

Ogarnięta paniką, odwróciła się i uciekła do łazienki. Zatrzasnęła i zaryglowała drzwi. Ginger wbiegł tam wraz z nią i teraz dygotał u jej stóp. Wzięła psa na ręce i cofnęła się, nie spuszczając z oczu drzwi. Wiedziała, że dla Larry'ego to żadna przeszkoda.

Potężny huk odbił się gromkim echem w wyłożonym kafelkami pomieszczeniu, a część drzwi rozpadła się w drzazgi. Wyrzucone w powietrze odłamki drewna uderzyły Laurę w twarz. Pies zaskowyczał żałośnie.

Łazienka miała drugie drzwi i Laura, puściwszy Gingera, zaczęła się siłować z zamkiem. Była nieco ogłuszona, ale zdołała przekręcić klucz i wybiegła do ubieralni, która łączyła się z sypialnią. Rzuciła szybkie spojrzenie do tyłu i zobaczyła, że Larry wkłada rękę przez dziurę powstałą po wystrzale.

Przebiegając przez sypialnię, kątem oka dostrzegła, że Larry znika w łazience. Świadoma, iż ma nad nim zaledwie parę sekund przewagi, rzuciła się na korytarz i potykając się zbiegła po schodach. Ginger podążał tuż za nią.

Szarpnęła drzwi frontowe, ale były zamknięte na klucz. Człowiek, który przed laty zbudował ten dom, był na tyle szalony, że we wszystkich drzwiach zainstalował zamki, których nie można było otworzyć bez użycia kluczy. Zapasowe klucze leżały gdzieś w szafce w holu, ale Laura nie miała czasu ich szukać. Swoje zostawiła w torebce w kuchni. Usłyszała, że Larry schodzi na dół, przebiegła więc korytarzem do drugiego skrzydła domu.

Zwykle kładła torebkę obok telefonu, ale teraz jej tam nie było. Spróbowała otworzyć tylne drzwi, ale - tak jak się spodziewała - one także były zamknięte. Mimo narastającego strachu usiłowała się zastanowić. Myśl, że Larry użył strzelby, aby otworzyć drzwi łazienki, przyprawiła ją niemal o palpitację serca. Ginger wskoczył jej na ręce. Przytuliła go mocno do piersi. Usłyszała kroki męża na marmurowej posadzce korytarza.

Zdesperowana, weszła do piwnicy i zapaliła światło. Zamknęła za sobą drzwi i - najciszej jak umiała - zeszła krętymi schodami na dół. Wyjście z piwnicy na zewnątrz zamykane było od środka dębową belką.

Nigdy nie korzystali z podziemi - mieli aż za dużo miejsca na górze. Piwnica była więc zatęchła i zagracona tym, co zostawili poprzedni właściciele. Stanowiła istny labirynt maleńkich pomieszczeń słabo oświetlonych nielicznymi żarówkami. Laura potknęła się o jakieś śmieci leżące u stóp schodów i mocniej przycisnęła do siebie Gingera. Lawirując po krętych korytarzach dotarła już niemal do wyjścia, kiedy zgasło światło.

Zupełnie nagle zapanowała nieprzenikniona ciemność. Laura, zdezorientowana, zamarła w bezruchu. Paniczny strach ścisnął ją za gardło. Desperacko wyciągnęła przed siebie lewą rękę, szukając ściany. Jej palce natrafiły na nieheblowane drewno. Potykając się posuwała się wzdłuż ściany, aż natrafiła na jakieś przejście. Usłyszała, że Larry schodzi do piwnicy. Odgłos jego kroków był bardzo wyraźny - mężczyzna poruszał się niezwykle wolno i ostrożnie. Migocące światełko świadczyło o tym, że ma latarkę.

Wiedziała, iż po ciemku nigdy nie znajdzie wyjścia, zdecydowała więc, że musi się gdzieś ukryć. Biorąc pod uwagę liczbę pomieszczeń i wszystkie znajdujące się w nich graty, czuła, że ma szansę. Minęła przejście, przy którym stała, i zagłębiła się w ciemność. Niemal natychmiast natrafiła rękami na oparte o ścianę okiennice. Gdy je obchodziła, zawadziła nogą o jakąś drewnianą przeszkodę. Była to ogromna, leżąca na boku beczka.

Upewniła się, że beczka jest pusta. Wślizgnęła się do niej tyłem na czworakach, wciągając za sobą Gingera. Nie miała czasu zastanawiać się, czy znalazła odpowiednią kryjówkę. Ledwie zdążyła się w niej usadowić, gdy usłyszała, jak jej mąż zbliża się korytarzem. Chociaż wylot beczki był zwrócony w przeciwną stronę niż drzwi, do których się zbliżał, widziała nikły odblask latarki.

Kroki Larry'ego słychać było coraz bliżej. Laura starała się oddychać jak najciszej. Snop światła rozjaśnił pomieszczenie. Kobieta zupełnie wstrzymała oddech. I wtedy Ginger zaczął szczekać. Laurę doleciał szczęk odbezpieczanego pistoletu i serce w niej zamarło. Larry kopnął beczkę: potoczyła się parę kroków. Ginger zaskowyczał i uciekł. Laura jak oszalała usiłowała wydostać się z pułapki.


Rozdział piąty



W ekspresie do Waszyngtonu Adam uspokoił się nieco po raz pierwszy od poprzedniego wieczoru. Gdy Jennifer zatrzasnęła za sobą drzwi sypialni, próbował wyciągnąć się na niewygodnej wiktoriańskiej kanapie i poczytać o zapaleniu trzustki, ale zupełnie nie mógł się skupić. Miał świadomość tego, że jeśli stracą pensję Jennifer, będzie musiał przerwać studia. O świcie, po zaledwie kilku godzinach niespokojnego snu, zadzwonił do szpitala i zostawił kolegom z grupy wiadomość, że tego dnia go nie będzie. Wiedział, że tak czy inaczej musi znaleźć jakieś rozwiązanie.

Obserwował przez okno płaski krajobraz New Jersey. Oznajmiono przez głośniki, że pociąg mija właśnie rzekę Delaware. Adam obliczył, że do Waszyngtonu zostało jeszcze jakieś dwadzieścia minut jazdy. Dotrze do miasta o ósmej trzydzieści, a już około dziewiątej znajdzie się w biurze swojego ojca w siedzibie FDA*.

Nie cieszyła go zbytnio myśl o tym spotkaniu, przede wszystkim z powodu sytuacji, w jakiej się znajdował. Ostatnio widzieli się, gdy Adam był w połowie pierwszego roku medycyny. Tamto spotkanie miało dość dramatyczny przebieg. Adam powiadomił wtedy ojca, że zdecydował się poślubić Jennifer.

Wchodząc przez obrotowe drzwi budynku agencji, Adam wciąż się zastanawiał, jak zagaić rozmowę. Jako dziecko nie bywał w biurze ojca zbyt często, ale i tak pozostało w nim uczucie niechęci do tego miejsca. Ojciec zawsze zachowywał się tak, jakby chłopiec mu zawadzał.

Adam był drugim z trójki rodzeństwa i zawsze pozostawał w cieniu swego genialnego starszego brata, Davida, i młodsze siostry, Ellen, ulubienicy rodziny. David był dzieckiem wybitnym i bardzo wcześnie postanowił, że zostanie lekarzem, tak jak ojciec. Adam nigdy nie wiedział na pewno, co chciałby robić w życiu. Przez długi czas zastanawiał się, czy nie zostać farmerem.

Wsiadł do windy i nacisnął guzik z numerem ósmym. Przypomniał sobie, jak niegdyś jeździł nią z bratem, kiedy ten studiował medycynę. David był starszy o dziesięć lat i Adam zawsze widział w nim przede wszystkim dorosłego, a dopiero potem brata. Podczas gdy ojciec zabierał Davida, aby go przedstawić kolegom, Adam musiał siedzieć w sekretariacie.

Wysiadł na ósmym piętrze i skręcił w prawo. W miarę jak mijał coraz większe i lepiej urządzone biura, sekretarki stawały się coraz brzydsze. Pamiętał, że to właśnie jego brat zwrócił mu na to uwagę.

Zawahał się na moment przed wejściem do tej części biura, w której mieściły się gabinety dyrektorów. Zastanawiał się, jak ułożyłyby się jego stosunki z ojcem, gdyby David nie poległ w Wietnamie. Zginęło tam niewielu lekarzy, ale jego bratu się to udało. Zawsze był do wszystkiego pierwszy. Poległ w ostatnim roku wojny. Adam miał wtedy piętnaście lat.

To wydarzenie wstrząsnęło całą rodziną. Matka zupełnie się załamała i trzeba ją było poddać terapii wstrząsowej. Nigdy jednak nie wróciła do dawnego stanu. Ojciec zniósł tę wiadomość niewiele lepiej. Stał się milczący i zamknięty, a gdy po kilku miesiącach Adam poszedł oznajmić mu, że zdecydował się zostać lekarzem, ojciec - zamiast okazać radość - rozpłakał się i wyszedł.

Zatrzymał się przed drzwiami jego gabinetu. Zebrał się na odwagę i podszedł do biurka Margaret Weintrob. Była to potężna kobieta, swym ciałem wypełniająca całe krzesło. Miała na sobie szeroką, bawełnianą sukienkę w kwiaty, z której dałoby się chyba uszyć spory namiot. Jej ramiona pokryte były takimi zwałami tłuszczu, że pulchne dłonie i nadgarstki wydawały się przy nich szczupłe.

Mimo swej tuszy była kobietą bardzo zadbaną. Zobaczywszy Adama, uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę na powitanie, nie ruszając się przy tym z miejsca.

Uścisnął jej dłoń i odwzajemnił uśmiech. Zawsze się lubili. Margaret była sekretarką ojca, odkąd tylko pamiętał, i zawsze rozumiała jego nieśmiałość.

- Co się z tobą działo? - spytała z udawaną złością. - Nie byłeś tu od wieków.

- Studiowanie medycyny nie zostawia zbyt wiele wolnego czasu - odparł. Ojciec wtajemniczał Margaret niemal we wszystko i Adam był pewien, że sekretarka wie, dlaczego się nie pojawiał.

- Twój ojciec jak zwykle rozmawia przez telefon. Musisz chwilę poczekać. Może napijesz się kawy albo herbaty?

Pokręcił przecząco głową. Powiesił płaszcz na mosiężnym wieszaku i usiadł na plastikowym taborecie. Przypomniał sobie, iż ojciec zawsze dbał o to, by nikt nie odniósł wrażenia, że rząd pozwala trwonić pieniądze podatników na zbędne luksusy, takie jak wygodne fotele. W rezultacie cały sekretariat miał raczej surowy wygląd. Dla Schonberga seniora było to kwestią zasad. Z tego samego powodu zrezygnował z należnego mu na jego stanowisku samochodu z kierowcą.

Adam usiłował jakoś uporządkować swoje racje, ale tak naprawdę nie żywił wielkich nadziei na sukces. Gdy zadzwonił rano, by umówić się na spotkanie, ojciec był dość opryskliwy, jakby spodziewał się, że chodzi o pieniądze.

Rozległ się dźwięk brzęczyka.

- Ojciec czeka na ciebie - oznajmiła Margaret z uśmiechem. Gdy chłopak podniósł się z ponurą miną, dotknęła jego ręki.

- On jeszcze ciągle nie może przeboleć śmierci Davida - powiedziała. - Postaraj się go zrozumieć. Ojciec naprawdę cię kocha.

- David zginął dziewięć lat temu - zauważył Adam. Margaret skinęła głową i poklepała go po ramieniu.

- Chciałam po prostu, żebyś wiedział, co on czuje w środku.

Otworzył drzwi i wszedł do gabinetu ojca. Był to wielki kwadratowy pokój z dużymi oknami wychodzącymi na ładne, pełne zieleni patio. Pozostałe ściany zajmowały regały z książkami, a pośrodku stało wielkie dębowe biurko. Po obu jego bokach ustawiono prostopadle dwa spore stoły, co razem tworzyło przestronne miejsce do pracy w kształcie litery U. Za biurkiem siedział doktor Schonberg.

Byli do siebie podobni na tyle, że ludzie bez trudu odgadywali ich pokrewieństwo. Obaj mieli gęste, kręcące się włosy, choć stary Schonberg siwiał już na skroniach. Najbardziej różnili się wzrostem, gdyż doktor był niemal o piętnaście centymetrów niższy od syna.

Gdy Adam wchodził, ojciec trzymał w ręku pióro. Teraz starannie schował je do futerału.

- Witaj - odezwał się Adam. Zauważył, że ojciec postarzał się od ich ostatniego spotkania. Na jego czole pojawiło się mnóstwo nowych zmarszczek.

Doktor Schonberg odpowiedział skinieniem głowy, ale nie ruszył się z miejsca.

Adam podszedł do biurka i spojrzał z góry w mocno podkrążone oczy ojca. Nie dostrzegł w nich ani odrobiny ciepła.

- Czemuż to zawdzięczam tę niespodziewaną wizytę? - spytał stary Schonberg.

- Jak się czuje mama? - rzucił Adam czując, że jego obawy były słuszne. Od początku rozmowa się nie kleiła.

- Miło z twojej strony, że pytasz. No cóż, nie czuje się zbyt dobrze. Musiała ponownie przejść terapię wstrząsową. Ale nie chcę ci psuć humoru; przecież to twój ślub z tą dziewczyną znacznie przyczynił się do pogorszenia jej stanu.

- Ta dziewczyna ma na imię Jennifer. Po półtora roku mógłbyś już pamiętać jej imię. Stan matki pogorszył się po śmierci Davida, a nie w związku z moim małżeństwem.

- Właśnie wracała do zdrowia, gdy wstrząsnęła nią wiadomość, że ożeniłeś się z tą dziewczyną.

- Z Jennifer! - poprawił go Adam. - A od śmierci Davida mijało wtedy siedem lat.

- Siedem czy dziesięć - co za różnica? Wiedziałeś, jak matka zareaguje na twoje małżeństwo z osobą innego wyznania. Ale czy to cię cokolwiek obchodziło? Ze mną też się nie liczyłeś. Prosiłem cię, żebyś się nie żenił na samym początku kariery lekarskiej. Ale ty nigdy nie brałeś pod uwagę zdania rodziny. Zawsze stawiałeś na swoim. A więc masz, czego chciałeś.

Adam utkwił wzrok w ojcu. Nie miał siły, by polemizować z tak irracjonalnymi argumentami. Próbował to zrobić półtora roku temu, ale bez żadnego efektu.

- Czy w ogóle nie obchodzi cię, co się ze mną dzieje, jak mi idzie na studiach? - spytał Adam niemal błagalnie.

- W tych okolicznościach - nie.

- Cóż, zatem pomyliłem się, przychodząc tutaj. Mamy kłopoty finansowe i myślałem, że minęło już dostatecznie dużo czasu, byśmy mogli o tym porozmawiać.

- Teraz mu się zebrało na rozmowę o pieniądzach! - krzyknął stary Schonberg, wymachując rękami. Spojrzał na syna, a jego oczy się zwęziły. - Ostrzegałem cię, że jeśli samowolnie poślubisz tę dziewczynę, to nie będę cię utrzymywał. Myślałeś, że żartuję? Że po kilku latach zmienię zdanie?

- Czy cokolwiek mogłoby wpłynąć na zmianę twojego stanowiska? - spytał Adam cicho. Znał odpowiedź, zanim jeszcze zadał pytanie, postanowił więc nawet nie wspominać ojcu o tym, że Jennifer jest w ciąży.

- Adamie, musisz nauczyć się ponosić odpowiedzialność za swoje decyzje. Jeśli coś postanowisz, powinieneś się tego trzymać. W medycynie nie ma miejsca na żadne kompromisy. Rozumiesz?

Adam ruszył w stronę drzwi.

- Dzięki za wykład, tato. Na pewno mi się przyda. Doktor Schonberg wyszedł zza biurka.

- Zawsze byłeś wygadany, ale musisz wreszcie nauczyć zrozumieć, że każdy odpowiada za to, co robi. Według tej zasady kieruję moim departamentem.

Chłopak skinął głową i otworzył drzwi. Margaret cofnęła się niezdarnie, nie próbując nawet udawać, że nie podsłuchiwała. Sięgnął po płaszcz.

Stary Schonberg wyszedł za nim do sekretariatu.

- I tą zasadą kieruję się w życiu osobistym. Tak samo postępował mój ojciec i to samo radzę tobie.

- Będę o tym pamiętał, tato. Pozdrów ode mnie mamę. Dzięki za wszystko.

Adam wyszedł na korytarz i skierował się do windy. Nacisnął guzik i obejrzał się za siebie. Zobaczył machającą mu na pożegnanie Margaret. Odpowiedział jej tym samym gestem. Nie powinien był tu przychodzić. Nie było szans, żeby ojciec dał mu jakieś pieniądze.


Gdy Jennifer wychodziła z domu, jeszcze nie padało, ale najwyraźniej zanosiło się na deszcz. Pomyślała, że pod wieloma względami najgorszym miesiącem w Nowym Jorku jest marzec. Mimo iż kalendarzowa wiosna miała się zacząć lada dzień, zima wciąż jeszcze trzymała miasto w swoich okowach.

Otuliła się szczelniej płaszczem i ruszyła w kierunku Siódmej Alei. Pod spodem miała - jak zawsze wtedy, gdy szła na próbę - stary trykot, rajstopy, getry i przedpotopowy szary sweter z obciętymi rękawami. Tak naprawdę nie wiedziała, czy będzie tańczyć, zamierzała bowiem powiedzieć Jasonowi o ciąży. Miała nadzieję, że pozwoli jej jeszcze przez kilka miesięcy pozostać w zespole. Na gwałt potrzebowali pieniędzy, a myśl, że Adam mógłby rzucić studia, przerażała ją. Gdyby nie był tak uparty w kwestii pomocy od rodziców...

Doszła do Siódmej Alei i skręciła na południe, przeciskając się w porannym tłoku. Zatrzymała się na czerwonym świetle i pomyślała, jak też Adam został przyjęty przez ojca. Gdy rano wstała, znalazła napisaną przez niego kartkę z informacją, że wyjechał do Waszyngtonu. Gdyby tylko ten stary drań im pomógł, wszystko dałoby się rozwiązać. A jeśli stary Schonberg zaofiaruje jakieś wsparcie, to zapewne Adam zgodzi się przyjąć pomoc także od jej rodziców.

Przeszła na drugą stronę Siódmej Alei i skierowała się ku centrum Greenwich Village. Kilka minut później wchodziła do Cézanne Café, jednym susem przeskoczyła trzy stopnie w dół i pchnęła przeszklone drzwi. W pomieszczeniu unosił się gęsty dym z gauloise'ów i zapach kawy. Jak zwykle kawiarnia była pełna.

Jennifer wspięła się na palce, starając się wyłowić w tłumie jakąś znajomą twarz. Dostrzegła, że gdzieś w połowie sali ktoś do niej macha. Była to Candy Harley, która niegdyś tańczyła w Zespole Jasona Conrada, ale teraz pracowała w biurze. Obok niej siedziała Cheryl Tedesco, sekretarka grupy. W białym żakiecie wyglądała jeszcze bladziej niż zwykle. Wszystkie trzy miały zwyczaj wypijać razem kawę przed próbą.

Jennifer wyswobodziła się z płaszcza i zwinąwszy go, położyła pod ścianą. Na wierzch rzuciła swoją podniszczoną torebkę. Ledwie usiadła przy stole, a już zjawił się kelner Peter, z pochodzenia Austriak, i spytał, czy zamawia to co zwykle. Przytaknęła. Wzięła kawę cappuccino i rogalik z masłem i miodem.

- Mamy dla ciebie dobrą i złą wiadomość. Którą chcesz usłyszeć najpierw? - Candy rozejrzała się dokoła i pochyliła się w jej stronę.

Jennifer nie była w nastroju do żartów, przyjrzała się uważnie obu koleżankom - Cheryl wpatrywała się w filiżankę takim wzrokiem, jakby straciła kogoś bliskiego. Była melancholijną dwudziestolatką z lekką nadwagą, która ostatnio, jak zauważyła Jennifer, nieco się zwiększyła. Twarz z niewielkim, zadartym noskiem i ogromnymi oczami przypominała buzię małego skrzata. Ciemnoblond włosy dziewczyny opadały na ramiona w nieładzie. Nieskazitelnie wyglądająca Candy stanowiła jej zupełne przeciwieństwo. Jasne włosy miała zaplecione starannie we francuski warkocz.

- Może najpierw powiedzcie mi tę dobrą - poprosiła Jennifer niepewnie.

- Zaproponowano nam specjalny występ dla CBS - oznajmiła Candy. - Dla Zespołu Tanecznego Jasona Conrada nadeszły wielkie dni.

Jennifer udała podniecenie, choć wiedziała, że jej to nie dotyczy, bo - jak na telewizję - jej ciąża będzie już zbyt widoczna.

- To fantastycznie! - zawołała z wymuszonym entuzjazmem. - Na kiedy zaplanowano nagranie?

- Nie znamy jeszcze konkretnej daty, ale na pewno odbędzie się w najbliższych miesiącach.

- A jaka jest zła wiadomość? - zagadnęła Jennifer, zmieniając temat.

- Taka, że Cheryl jest w czwartym miesiącu i jutro musi iść na zabieg - wyjaśniła szybko Candy.

- Bardzo mi przykro - powiedziała Jennifer, zwracając się do Cheryl. - Nie wiedziałam, że jesteś w ciąży - dodała z zakłopotaniem.

- Nikt nie wiedział - wtrąciła Candy. - Cheryl trzymała to w tajemnicy, dopóki nie dowiedziała się, że ja też miałam aborcję. Wtedy mi się zwierzyła - i dobrze zrobiła. Wysłałam ją do mojego lekarza, a ten skierował ją na amniopunkcję; bo Cheryl aż do drugiego miesiąca brała narkotyki. Nie zdawała sobie sprawy, że jest w ciąży.

- I jaki był wynik badania? - spytała Jennifer.

- Okazało się, że dziecko jest zdeformowane. Ma coś nie w porządku z genami. Po to właśnie robi się amniopunkcję.

Jennifer znowu spojrzała na Cheryl, która wbiła wzrok w filiżankę, usiłując powstrzymać łzy.

- A co na to ojciec dziecka? - zapytała i od razu tego pożałowała, gdyż Cheryl ukryła twarz w dłoniach i zaczęła głośno szlochać. Candy objęła ją ramieniem. Jennifer rozejrzała się po sąsiednich stolikach. Nikt nie zwracał na nie uwagi. Tylko w Nowym Jorku możliwa jest taka prywatność w miejscu publicznym. Cheryl wyjęła chusteczkę i głośno wydmuchała nos.

- Ojciec ma na imię Paul - oznajmiła ze smutkiem.

- Co sądzi o aborcji? - powtórzyła Jennifer.

Cheryl wytarła oczy i zajęła się studiowaniem ciemnego śladu, jaki tusz do rzęs zostawił na chusteczce.

- Nie wiem. Zwinął manatki i odszedł.

- No cóż - wtrąciła Candy - to daje nam niezłe wyobrażenie o tym, co myśli na ten temat. Drań. Żałuję, że mężczyźni nie muszą znosić wszystkich kłopotów związanych z ciążą, no, przynajmniej z co drugą. Może wtedy byliby nieco bardziej odpowiedzialni.

Cheryl ponownie otarła łzy i Jennifer nagle uświadomiła sobie, jak młoda i bezbronna jest ta dziewczyna. Wobec problemów Cheryl jej własne wydawały się niczym.

- Strasznie się boję - powiedziała Cheryl. - Nikomu nic nie mówiłam, bo jeśli mój ojciec się dowie, to mnie zabije.

- Hm, mam nadzieję, że nie idziesz do szpitala sama? - zapytała Jennifer z nagłym niepokojem.

- Nie będzie tak źle - zapewniła Candy. - Ja też bardzo się denerwowałam przed zabiegiem, ale wszystko poszło gładko. Lekarze w Klinice Juliańskiej są niezwykle życzliwi i sympatyczni. Poza tym Cheryl będzie miała najlepszego ginekologa na świecie.

- Jak się nazywa? - zainteresowała się Jennifer. Pomyślała, że nie mogłaby powiedzieć tego samego o Vandermerze.

- Lawrence Foley - odparła Candy. - Poleciła mi go pewna dziewczyna, której też on usuwał ciążę.

- Wygląda na to, że przeprowadza mnóstwo aborcji - zauważyła Jennifer.

- To duże miasto - pokiwała głową Candy.

Jennifer sączyła cappuccino i zastanawiała się, jak powiedzieć przyjaciółkom, że ona też jest w ciąży. Odłożyła to na później.

- Może chciałabyś, żebym jutro z tobą poszła? Myślę, że przyda ci się towarzystwo - zwróciła się do Cheryl.

- Byłoby cudownie - dziewczyna rozpromieniła się.

- Nie tak prędko, pani Schonberg - przerwała Candy. - Mamy próbę.

Jennifer uniosła brwi i uśmiechnęła się.

- Hm, ja też mam nowinę. Wczoraj dowiedziałam się, że od dwóch i pół miesiąca jestem w ciąży.

- O nie! - krzyknęła Candy.

- O tak! - powiedziała Jennifer. - I kiedy powiem o tym Jasonowi, zapewne nie będzie go już obchodziło, czy zjawię się na próbie.

Candy i Cheryl zamilkły ze zdumienia. Wszystkie trzy w ciszy dopiły kawę, zapłaciły rachunek i wyszły.

Kiedy dotarły na salę gimnastyczną, Jasona jeszcze nie było. Jennifer poczuła zarazem ulgę i rozczarowanie. Zdjęła płaszcz i znalazła dla siebie trochę wolnego miejsca na parkiecie. Stanęła bokiem i uniosła sweter, aby się sobie przyjrzeć. Musiała przyznać, że trochę już było po niej widać.


Adam umył ręce w szpitalnej toalecie na pierwszym piętrze. Spojrzał w lustro na swoją wymizerowaną twarz i zdał sobie sprawę, że wygląda jak człowiek krańcowo wyczerpany. Cóż, może to lepiej usposobi do niego dziekana. Po bezowocnym spotkaniu z ojcem stwierdził, że jego ostatnią szansą jest dodatkowa pożyczka studencka z uczelni. Poprawiając wytarty, zapinany na guziki kołnierzyk koszuli pomyślał, że od razu widać, iż potrzebuje pieniędzy. Wiedział, że jeśli zaraz nie pójdzie do dziekana, to opuści go odwaga.

Zdecydowanym krokiem wszedł do sekretariatu i poprosił o rozmowę z doktorem Markowitzem. Poczuł się niemal rozczarowany, gdy sekretarka oznajmiła, że szef ma akurat trochę wolnego czasu. Poszła go zapytać, czy przyjmie interesanta. Po dłuższej chwili wróciła i poinformowała Adama, że może od razu wejść do gabinetu.

Gdy tylko przekroczył próg, Markowitz podniósł się z miejsca. Był to niski, krępy mężczyzna o ciemnych, kręcących się włosach, podobnych do włosów Adama. Chłopak zauważył, że dziekan jest opalony, mimo iż był dopiero początek marca. Doktor Markowitz podszedł do niego, wyciągając rękę. Uścisnęli sobie dłonie.

- Proszę, niech pan siada - dziekan położył mu rękę na ramieniu i wskazał czarne krzesło stojące obok biurka.

Ze swego miejsca Adam widział tekturową teczkę podpisaną swoim nazwiskiem. Dotychczas był u dziekana zaledwie parę razy, ale Markowitz zawsze sprawiał wrażenie, jakby doskonale znał jego sytuację. Z pewnością przejrzał zawartość teczki w ciągu tych paru minut, kiedy była u niego sekretarka.

- Doktorze Markowitz - zaczął Adam - przepraszam, że zabieram panu czas, ale mam pewien problem.

- Skoro tak, znalazł się pan we właściwym miejscu - stwierdził dziekan, choć jego uśmiech nieco przygasł. Adam zdał sobie sprawę, że Markowitz jest bardziej politykiem niż lekarzem. Miał niemiłe uczucie, że spotkanie zakończy się podobnie jak to z ojcem. Założył nogę na nogę i splótł ręce, żeby się nie trzęsły.

- Właśnie dowiedziałem się, że moja żona jest w ciąży - zaczął, obawiając się zobaczyć na twarzy Markowitza oznaki dezaprobaty. Dziekan nawet nie starał się jej ukryć. Oczy mu się zwęziły, a uśmiech znikł z jego twarzy. Wyczekująco skrzyżował ręce na piersi.

- Nie muszę wyjaśniać - ciągnął Adam, starając się nie tracić odwagi - że w związku z tym znaleźliśmy się w trudnym położeniu.

Utrzymujemy się z pensji żony, a teraz, kiedy ona spodziewa się dziecka... - Głos Adama się załamał. Nie trzeba było być jasnowidzem, żeby domyślić się reszty.

- No cóż - rzekł Markowitz, siląc się na uśmiech - jestem internistą, a nie położnikiem. Odbieranie porodów nigdy nie było moją mocną stroną.

"Ma specyficzne poczucie humoru" - pomyślał Adam.

- Moja żona jest pod opieką doktora Vandermera - wyjaśnił.

- On jest zdecydowanie najlepszy - przyznał wspaniałomyślnie dziekan. - Nigdzie nie znajdzie się lepszego położnika niż Vandermer. To właśnie on odbierał dwójkę moich dzieci.

Zapadła krępująca cisza. Adam usłyszał tykanie antycznego zegara ściennego wiszącego po lewej stronie. Doktor Markowitz pochylił się i otworzył leżącą na biurku teczkę. Przez chwilę ją przeglądał, po czym podniósł wzrok na Adama.

- Czy zastanawiał się pan nad tym, że może nie jest to najlepszy czas na zakładanie rodziny?

- To był przypadek - wyjaśnił szybko Adam. Chciał uniknąć wykładu. - Zawiodła antykoncepcja. To się zdarza. Ale skoro już się stało, musimy sobie z tym poradzić. Sytuacja jest prosta: potrzebujemy pomocy finansowej. Jeśli jej nie otrzymamy, będę musiał na jakiś czas zrezygnować ze studiów.

- Czy rozważaliście możliwość przerwania ciąży? - podsunął dziekan.

- Tak, ale żadne z nas tego nie chce.

- A co z pomocą ze strony rodziny? - pytał dalej Markowitz. - Nie wydaje mi się, by rezygnowanie ze studiów było właściwym posunięciem. Włożył pan wiele wysiłku, by dojść do obecnego etapu. Nie chciałbym, żeby to poszło na marne.

- Nie możemy liczyć na wsparcie rodziny - odparł Adam. Nie chciał się wdawać w szczegółową dyskusję na temat nieprzejednanego stanowiska ojca czy nieustannego wtrącania się teściów. - Moja jedyna nadzieja to kolejna pożyczka z uczelni. Jeśli jej nie uzyskam, będę musiał przerwać naukę.

- Niestety, pożyczył pan już maksymalną dozwoloną kwotę - stwierdził doktor Markowitz. - Mamy ograniczoną pulę pieniędzy na pożyczki dla studentów i musimy je dzielić tak, by mieli do nich dostęp wszyscy potrzebujący. Bardzo mi przykro.

- Cóż, dziękuję, że zechciał mi pan poświęcić swój czas. - Adam podniósł się z krzesła.

Dziekan także wstał. Na jego twarzy znów pojawił się uśmiech.

- Żałuję, że nie mogę w niczym pomóc. Przykro mi, że się z panem rozstajemy. Jak dotąd, osiągał pan doskonałe wyniki. Może powinniście państwo jeszcze raz rozważyć ewentualność przerwania ciąży.

- To dziecko się urodzi - odrzekł Adam stanowczo. - Muszę stwierdzić, że teraz, gdy minęło już pierwsze zaskoczenie, bardzo się z tego cieszę.

- Kiedy zamierza pan nas opuścić? - spytał Markowitz.

- Za kilka dni kończę medycynę wewnętrzną. Zaraz potem zacznę szukać pracy.

- Myślę, że jeśli już chce pan przerwać studia, to ten moment jest równie dobry jak każdy inny. Gdzie zamierza pan pracować?

- Nie mam jeszcze żadnych konkretnych planów. - Adam wzruszył ramionami.

- Mógłbym spróbować załatwić panu pracę w zespole badawczym tu, w naszym centrum medycznym.

- Doceniam pańską propozycję - odparł Adam - ale praca naukowa nie jest zbyt dobrze płatna, a ja potrzebuję pieniędzy. Muszę znaleźć coś za przyzwoitą pensję. Myślałem raczej o którejś z dużych firm farmaceutycznych w New Jersey. Kiedyś Arolen ofiarował całej naszej grupie te skórzane nesesery lekarskie. Może najpierw spróbuję tam.

Markowitz drgnął, jakby go ktoś uderzył.

- Tak, oni mają pieniądze - westchnął. - Ale muszę powiedzieć, że czuję się tak, jakby przechodził pan do obozu wroga. Przemysł farmaceutyczny zaczyna ostatnio coraz bardziej przejmować kontrolę nad badaniami medycznymi, co mnie bardzo niepokoi.

- Nie jestem zachwycony tym pomysłem - przyznał Adam. - Ale to jedyni ludzie, którzy tak naprawdę mogą być zainteresowani studentem trzeciego roku medycyny. Jeśli to nie wyjdzie, może wrócę, by skorzystać z pańskiej propozycji.

Doktor Markowitz otworzył drzwi.

- Przykro mi, że nie dysponujemy większymi środkami na pomoc finansową. Życzę powodzenia i proszę zawiadomić mnie, jak tylko będzie miał pan zamiar wrócić na studia.

Adam wyszedł z silnym postanowieniem, że jeszcze tego popołudnia zadzwoni do Arolenu. Zacznie się martwić o presję przemysłu farmaceutycznego na ośrodki naukowe, gdy otrzyma pierwszy czek.


- Co?! - wrzasnął Jason Conrad, dyrektor Zespołu Tanecznego. Uniósł ręce w teatralnym geście rozpaczy.

Jennifer znała go już cztery lata i wiedziała, że Jason zawsze gra, i to niezależnie od tego, czy zamawia obiad w restauracji, czy pracuje z tancerzami. Spodziewała się więc takiej reakcji.

- Chwileczkę, czy ja dobrze zrozumiałem? - lamentował. - Mówisz, że będziesz miała dziecko? Nie, proszę, powiedz, że to nieprawda. To chyba jakiś zły sen!

Jason patrzył błagalnie na Jennifer. Był wysokim mężczyzną - miał prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu - ale mimo swych trzydziestu sześciu lat wyglądał jak chłopiec. Jennifer nie miała pojęcia, czy był homoseksualistą, i nie wiedział tego nikt w zespole. Taniec stanowił jego życiową pasję i Jason był w tej dziedzinie geniuszem.

- Spodziewam się dziecka - potwierdziła Jennifer.

- O mój Boże! - zawołał Jason i ukrył twarz w dłoniach. Jennifer wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z Candy, która przyszła, by wesprzeć ją psychicznie.

- Czemu mnie to spotyka? - zawodził Jason. - W chwili, gdy mamy życiową szansę, jedna z czołowych tancerek zachodzi sobie w ciążę. O Boże, Boże!

Jason się zatrzymał. Spojrzał na Jennifer i wycelował w nią palec.

- A może aborcja? Założę się, że nie jest to planowane dziecko.

- Przykro mi, ale to nie wchodzi w grę.

- Przecież później możesz mieć drugie - przekonywał Jason. Jennifer potrząsnęła głową.

- Czy jest coś, co mogłoby cię przekonać? - jęknął Jason. Dramatycznym gestem przycisnął rękę do piersi i zaczął głęboko oddychać, jakby nagle rozbolało go serce. - Chcesz mnie zadręczyć, choć moje serce może tego nie wytrzymać. O Boże, co za straszny ból.

Jennifer poczuła się winna, że zaszła w ciążę w obliczu tak wielkiej szansy rysującej się przed zespołem. Nie chciała nikomu sprawiać zawodu, ale Jason zachowywał się egoistycznie. Nie podobało jej się, że chwytał się takich metod, by nakłonić ją do czegoś tak strasznego jak aborcja.

- Mam nadzieję, że to tylko żart z tym bólem w piersiach. - Candy ujęła Jasona pod ramię.

- Żart? - Jason otworzył jedno oko. - Nigdy nie żartuję w takich sprawach. Ta kobieta chce mnie przedwcześnie wpędzić do grobu, a ty pytasz, czy żartuję?

- Mogę tańczyć jeszcze z miesiąc - zaproponowała Jennifer.

- O, co to, to nie! - wybuchnął Jason, zapominając nagle o bólu w piersiach. Zaczął chodzić tam i z powrotem przed starą kasą biletową. - Jeśli jesteś na tyle nieczuła, Jennifer, by opuszczać nas w tak krytycznej chwili, to musimy natychmiast znaleźć kogoś na zastępstwo. - Zatrzymał się i wskazał na Candy. - A ty? Czy mogłabyś zatańczyć partię Jennifer?

Candy nie spodziewała się tego pytania.

- Nie wiem... - wyjąkała.

Jason obserwował Jennifer kątem oka. Wiedział, że przyjaźni się z Candy. Miał nadzieję, że zawiść sprawi to, czego nie dokonał rozum. Potrzebował Jennifer co najmniej do czasu nagrania. Ale dziewczyna milczała.

- Sądzę, że jestem w dobrej formie - powiedziała w końcu Candy. - Postaram się dać z siebie wszystko.

- Hurra! - ucieszył się Jason. - Dobrze wiedzieć, że jest ktoś gotów do poświęceń. A ty, Jennifer, chyba powinnaś pójść do biura i powiedzieć Cheryl, by skreśliła cię z listy płac. Nie jesteśmy organizacją charytatywną.

- Powinna dostawać zasadniczą pensję jeszcze przez dwa tygodnie - wtrąciła Candy. - To jedyne uczciwe rozwiązanie.

Jason machnął ręką na znak, że nic go to nie obchodzi, i skierował się ku sali gimnastycznej.

- A poza tym - zawołała za nim Candy - dla księgowości będzie chyba najprościej, jeśli damy jej urlop macierzyński.

- Wszystko jedno - rzekł Jason obojętnie. Otworzył drzwi do sali. Usłyszały, jak pozostali tancerze wykonują swe rutynowe ćwiczenia. - Do roboty, Candy - rzucił przez ramię, znikając za drzwiami.

Obie kobiety spojrzały na siebie. Czuły się trochę niezręcznie.

- Nigdy nie przypuszczałam, że zaproponuje mi pracę tancerki. - Candy wzruszyła ramionami.

- Cieszę się ze względu na ciebie - zapewniła Jennifer. - Naprawdę.

Razem wróciły na salę gimnastyczną.

- Dobrze - wysoki głos Jasona rozbrzmiewał w całym pomieszczeniu. - A teraz zatańczymy wariację numer dwa. Na miejsca! - Zaklaskał w dłonie wzbudzając echo przypominające wystrzał z pistoletu. - Chodź tu, Candy - zawołał.

Przez kilka minut Jennifer obserwowała próbę. Potem, starając się stłumić w sobie żal, poszła do biura.

Cheryl rozsiadła się wygodnie i czytała jakiś tani romans.

- Mam przejść na urlop macierzyński - oznajmiła Jennifer z rezygnacją w głosie.

- Bardzo mi przykro - powiedziała Cheryl. - Czy Jason wpadł w szał? - Odłożyła książkę i Jennifer przeczytała tytuł: "Płomień namiętności".

- O tak, ale to chyba zrozumiałe. Odchodzę w niezbyt odpowiednim momencie. - Jennifer opadła na krzesło stojące przy biurku. - Jason zgodził się, bym jeszcze przez dwa tygodnie pobierała zasadniczą pensję. Do tego dochodzą oczywiście moje udziały w zyskach z poprzednich przedstawień.

- Co masz zamiar robić? - spytała Cheryl.

- Nie wiem. Może spróbuję znaleźć dorywczą pracę. Masz jakiś pomysł? A ty jak znalazłaś tę posadę?

- Poszłam do biura pośrednictwa - wyjaśniła Cheryl. - Ale jeśli szukasz czegoś na pół etatu, to spróbuj raczej w agencjach usług sekretarskich. Tam zawsze potrzebują ludzi.

- W życiu nie potrafiłabym wystukać nic na maszynie - stwierdziła Jennifer.

- To może zapytaj w którymś z wielkich domów towarowych. Wiele moich przyjaciółek tam pracuje.

Jennifer się uśmiechnęła. To brzmiało obiecująco.

- Czy ciągle jeszcze masz ochotę pójść jutro ze mną? - spytała Cheryl.

- Jasne. Nie przyszłoby mi do głowy puścić cię tam samą. Czy był ktoś z tobą, gdy robili ci amniopunkcję?

- Nie - odparła z dumą Cheryl. - Ale to była pestka. Prawie wcale nie bolało.

- Wygląda na to, że masz więcej odwagi ode mnie - zauważyła Jennifer. Znowu pomyślała o swym upośledzonym bracie. Zastanawiała się, czy też powinna poprosić o badanie.

- Tak jak mówiła Candy - Cheryl pochyliła się do przodu i ściszyła głos - brałam dużo narkotyków. Trawka, prochy - sama wiesz. Doktor Foley powiedział, że powinnam wykonać test na prawidłowość chromosomów. Ale dzięki niemu wszystko poszło bardzo sprawnie. Gdyby ci kazali zrobić coś takiego, to się nie denerwuj. Ja cała się trzęsłam, ale po raz drugi już bym się nie bała. - Opadła na krzesło wyraźnie z siebie zadowolona.

Spoglądając na Cheryl, Jennifer przypomniała sobie Vandermera i jego protekcjonalny sposób bycia.

- Miły jest ten doktor Foley?

- To chyba najsympatyczniejszy lekarz, jakiego znam - skinęła głową Cheryl. - Gdyby nie on, na pewno nie odważyłabym się na aborcję. Jego pielęgniarki też są miłe. W ogóle cała Klinika Juliańska jest wspaniała. Jestem pewna, że jeśli tylko zechcesz, Candy zadzwoni i umówi cię na wizytę.

- Dziękuję - uśmiechnęła się Jennifer - ale mój mąż znalazł mi lekarza. A wracając do interesów: co muszę zrobić, by dostać urlop macierzyński?

- Mówiąc prawdę, nie wiem. - Cheryl zmarszczyła nos. - Będę musiała zapytać Candy.

Umówiwszy się z Cheryl na rano, Jennifer wzięła torbę i płaszcz i wyszła na ulicę. W drodze do metra walczyła z ogarniającą ją depresją. Zawsze wydawało jej się, że ciąża będzie wspaniałym przeżyciem, a teraz, gdy już nosiła w sobie dziecko, zamiast radości czuła jedynie niepokój i złość. Co gorsza - zdawała sobie sprawę, że nie ma nikogo, kto by ją zrozumiał, z kim mogłaby się podzielić swoimi problemami.

Zacisnęła usta i postanowiła, że najpierw pójdzie do domu towarowego Macy's.


Była prawie szósta, gdy Jennifer ciężkim krokiem wchodziła po schodach do mieszkania. Otworzyła drzwi i zdziwiła się, widząc leżącego na kanapie Adama. Zazwyczaj nie wracał tak wcześnie do domu. Pomyślała, że pewnie po wizycie u ojca wziął wolne na resztę dnia.

- Jak poszło spotkanie? - spytała, starając się być dla niego miła. - Czy ojciec dobrze cię przyjął?

- Był cudowny - odparł Adam z sarkazmem. - Udzielił mi wykładu na temat odpowiedzialności i konsekwencji w działaniu.

Jennifer powiesiła płaszcz i usiadła obok męża. Miał zaczerwienione i podkrążone oczy.

- Czy było bardzo źle?

- Gorzej niż źle. Ojciec uważa, że to ja wpędziłem matkę w depresję.

- Ale przecież przyczyną jej załamania była śmierć twojego brata!

- Chyba o tym zapomniał.

- Jak zareagował na wieść, że będziemy mieli dziecko?

- Nie powiedziałem mu o tym - wyznał Adam. - Nie miałem kiedy. Zanim zdążyłem poruszyć ten temat, wyraźnie dał mi do zrozumienia, że mogę liczyć tylko na siebie.

- Bardzo mi przykro - powiedziała Jennifer.

Uważnie przyjrzała się twarzy męża. Zaniepokoiła się - Adam wydawał się chłodny i daleki. Chciała spytać go o doktora Foleya, ale zdecydowała się odłożyć rozmowę na później.

- Chyba wezmę prysznic - westchnęła i poszła do sypialni.

Adam pogrążył się w niewesołych rozmyślaniach. Z wolna uświadamiał sobie, że zachowuje się jak dziecko. Wstał, poszedł do sypialni i rozebrał się. Potem ruszył do łazienki.

- Nie zakręcaj! - zawołał, przekrzykując szum wody. Gdy mył zęby, Jennifer wyszła spod prysznica, wzięła ręcznik i nie oglądając się na niego, zniknęła za drzwiami. Tak jak prosił, nie zakręciła wody, ale widać było, że jest poirytowana.

Adam nigdy nie lubił nikogo przepraszać. Może powinni zrobić razem coś szalonego, na przykład zjeść kolację poza domem. Wchodząc pod prysznic postanowił, że zabierze Jennifer do restauracji "Dar Morza". Mieściła się tak blisko, że mogli pójść piechotą. Nigdy jeszcze w niej nie jedli, ale jeden z kolegów Adama, który był tam z rodzicami, twierdził, że jest wprawdzie droga, ale sympatyczna. "A co tam" - pomyślał. Już niedługo będzie miał dobrą pracę i powinni to jakoś uczcić.

- Mam świetny pomysł - oznajmił, wchodząc do sypialni. - Co byś powiedziała na kolację na mieście?

Jennifer oderwała wzrok od telewizora i posępnie potrząsnęła głową.

- Dlaczego nie? - zdziwił się Adam. - Daj spokój, Jennifer, musimy się gdzieś wyrwać. Będzie fantastycznie.

- Nie stać nas na to - wyjaśniła. Wróciła do oglądania telewizji, jakby sprawa była zamknięta.

Wycierając włosy, Adam zastanawiał się nad jej nieoczekiwaną odmową. Zazwyczaj Jennifer ochoczo podchwytywała takie propozycje. Usiadł obok niej i odwrócił jej głowę od ekranu.

- Halo, chcę z tobą porozmawiać.

Jennifer uniosła głowę i zauważył, że jest tak samo zmęczona jak on.

- Słyszę - odparła. - Zrobiłam zakupy. Zaraz po wiadomościach przygotuję kolację.

- Dziś wieczorem mam ochotę na coś więcej niż mrożone hamburgery.

- Nie kupiłam mrożonych hamburgerów - rzuciła ze złością.

- To tylko taka przenośnia - wyjaśnił Adam. - Daj spokój. Chodźmy gdzieś na kolację. Należy się nam jakaś rozrywka. Dziś po południu rozmawiałem z dziekanem. Tak jak przypuszczałem, powiedział, że nie możemy już pożyczyć więcej pieniędzy. Poinformowałem go więc, że zamierzam przerwać studia.

- Nie musisz tego robić - oznajmiła Jennifer. - Znalazłam już inną pracę.

- Jaką pracę?

- W Macy's. W dziale butów. Jedyny problem w tym, że będę pracować co drugi weekend, ale mam nadzieję, że uda się to jakoś zgrać z twoimi dyżurami. A najdziwniejsze, że będę zarabiać tyle samo, ile zarabiałam jako tancerka. Tak czy inaczej, nie ma powodu, żebyś rzucał studia.

- Nie będziesz tam pracować. - Adam podniósł się z łóżka. - W ogóle nie może być o tym mowy.

- Ach tak? - Jennifer wytrzeszczyła oczy, udając zdumienie. - Król przemówił?

- Nie czas na złośliwości, Jennifer.

- Czyżby? - zdziwiła się. - Zdaje mi się, że parę minut temu sam byłeś złośliwy. Tobie wolno, a mnie nie, tak?

- Nie jestem w nastroju do kłótni - uciął Adam i podszedł do szafki, żeby wyjąć czystą bieliznę. - Nie będziesz pracować w domu towarowym. Nie chcę, żebyś będąc w ciąży godzinami wystawała za ladą. Koniec dyskusji.

- Zapominasz, że tu chodzi o mnie.

- To prawda, ale chodzi także o nasze dziecko. Jennifer poczuła, że ogarnia ją wściekłość.

- Tak czy inaczej, podjąłem już decyzję - oznajmił Adam. - Biorę urlop i na jakiś rok idę do pracy. Ty się zatroszczysz o siebie i dziecko, a to wyklucza pracę w domu towarowym. - Chcąc zakończyć sprzeczkę, wyszedł do drugiego pokoju. Szafa w sypialni była mała, więc jego rzeczy leżały w przedpokoju.

- Czy nie mógłbyś tu zostać i porozmawiać ze mną? - zawołała Jennifer.

Adam wrócił do sypialni.

- Nie mamy o czym rozmawiać.

- Mylisz się, mój drogi - wycedziła, dając się ponieść złości. - Mam w tej sprawie tyle samo do powiedzenia co ty. Wszyscy poza tobą uważają, że nie powinieneś rzucać studiów i mają rację. Jestem w stanie pracować do ostatniego miesiąca, a nawet do ostatniego tygodnia ciąży. Dlaczego obydwoje mielibyśmy rujnować sobie kariery? Skoro nie ma wątpliwości, że nie mogę dalej tańczyć, jedynym rozsądnym wyjściem jest, żebym znalazła inną pracę. To, że zostaniesz na studiach, będzie w końcowym efekcie najkorzystniejsze dla nas wszystkich. Poza tym ja już znalazłam pracę, a ty nawet nie wiesz, co mógłbyś robić.

- Mylisz się - przerwał Adam. - Jadę do firmy farmaceutycznej Arolen w New Jersey. Dzwoniłem tam dziś po południu i bardzo serdecznie mnie potraktowano. Jutro mam rozmowę w sprawie pracy.

- Dlaczego jesteś taki uparty? Nie musisz przerywać studiów. Ja naprawdę mogę pracować.

- Jeśli uporem nazywasz to, że troszczę się o twoje zdrowie i nie chcę, aby twoi rodzice wtrącali się w nasze życie - to tak, jestem uparty. Tak czy inaczej, klamka zapadła i dyskusja jest bezprzedmiotowa. Przerywam studia, a ty nie będziesz pracować w Macy's. Masz jeszcze jakieś pytania? - Wiedział, że ją upokarza, ale uważał, że na to zasłużyła.

- Mam mnóstwo pytań - odparła Jennifer. - Ale widzę, że nie ma sensu ich zadawać. Zastanawiam się, czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo jesteś podobny do swego ojca.

- Zostaw w spokoju mojego ojca - krzyknął. - Jeśli ktoś ma prawo go krytykować, to tylko ja. A poza tym wcale nie jestem do niego podobny.

Kopnięciem zamknął drzwi sypialni. Przez chwilę stał na środku dużego pokoju i zastanawiał się, czym mógłby rzucić. Zamiast jednak zrobić coś głupiego, skończył się ubierać i wysuszył włosy. Uspokoiwszy się nieco, postanowił pogodzić się z żoną. Nacisnął klamkę i ze zdumieniem stwierdził, że drzwi sypialni są zamknięte na klucz.

- Jennifer! - usiłował przekrzyczeć grający telewizor. - Wychodzę, żeby coś zjeść. Może poszłabyś ze mną.

- Nie krępuj się - zawołała przez drzwi. - Chcę być przez chwilę sama.

Adam mógłby przysiąc, że płacze, i poczuł się winny.

- Jennifer, otwórz drzwi - błagał. Telewizor nie przestawał grać. - Proszę cię, otwórz drzwi.

Wciąż nie było odpowiedzi. Adama znów ogarnęła złość. Odsunął się i wpatrywał się w drzwi. Przez moment wydały mu się symbolem wszystkich jego problemów. Bez zastanowienia zamachnął się i kopnął w nie z całej siły. Drewno wokół zamka puściło i drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając w ścianę sypialni. Jennifer skuliła się w samym rogu kanapy.

Adam spostrzegł, że trzęsie się ze strachu, i natychmiast zrobiło mu się głupio.

- To już nie takie drzwi jak kiedyś - rzucił bez sensu i spróbował się roześmiać.

Jennifer nie odpowiedziała. Adam zajrzał za drzwi. W miejscu, gdzie klamka uderzyła w ścianę, odpadł kawałek tynku.

- Hm, to było głupie - powiedział, siląc się na wesołość. - Proszę cię, chodźmy coś zjeść.

Jennifer pokręciła przecząco głową.

Adam rozejrzał się niepewnie, zażenowany swoim napadem złego humoru.

- W porządku - powiedział miękko. - Wrócę niedługo. Jennifer skinęła głową, ale się nie odezwała. Patrzyła, jak wychodzi z sypialni, a potem usłyszała, jak przekręca klucz w drzwiach wyjściowych. "Co się z nami dzieje" - zastanawiała się. Adam zachowywał się zupełnie inaczej niż zwykle. Nigdy nie był gwałtowny, a ją przemoc przerażała. Czy ta ciąża miała zmienić wszystko w ich życiu?


Rozdział szósty



Wspinając się na trzecie, ostatnie piętro kamienicy, w której mieszkała Cheryl Tedesco, Jennifer była przerażona. Uważała, że dom, w którym sama mieszka, jest dość obskurny, ale w porównaniu z tym budynkiem wydawał się pałacem. W korytarzu koczowało kilku pijaczków - Jennifer miała nadzieję, że to nie lokatorzy.

Sprawdziła numer na drzwiach mieszkania Cheryl i przez moment wahała się, zanim zapukała. Po chwili usłyszała szczęk zamków i odgłos zdejmowanego łańcucha. Wreszcie drzwi się otworzyły.

- Cześć! Wejdź, proszę - powitała ją Cheryl. - Przepraszam, że to tak długo trwało. Mój tata uparł się, by założyć wszelkie możliwe zamki.

- To chyba nie najgorszy pomysł - stwierdziła Jennifer i szybko weszła do środka. Rozglądała się po zaniedbanym mieszkaniu, podczas gdy Cheryl kończyła się ubierać w łazience.

- Mam nadzieję, że zastosowałaś się do wskazówek lekarza - zawołała wiedząc, że tego dnia aż do zabiegu Cheryl nie wolno nic jeść ani pić, co najwyżej odrobinę wody.

- Nie miałam nic w ustach - odkrzyknęła dziewczyna. Jennifer przestępowała z nogi na nogę. Nie chciała siadać, bo miała wrażenie, że wszystko w tym budynku jest brudne. Pomysł, by towarzyszyć Cheryl, coraz mniej się jej podobał, ale nie mogła się teraz wycofać. Przynajmniej będzie miała okazję poznać tego osławionego doktora Foleya. Co prawda nie była jeszcze gotowa, by przeciwstawić się Adamowi w kwestii wyboru lekarza. Pogodzili się jakoś ostatniej nocy, ale ciągle niepokoiła ją myśl, że Adam ma rzucić medycynę. Trzymała kciuki, by rozmowa w Arolenie zakończyła się fiaskiem.

- Jestem gotowa - oznajmiła Cheryl, wychodząc z sypialni. Na ramieniu miała torbę z osobistymi rzeczami. - Komu w drogę, temu czas.

Najtrudniejszy odcinek drogi do Kliniki Juliańskiej stanowiło zejście po schodach. Musiały uważać, aby się nie potknąć i przemknąć jakoś obok pijaczków. Cheryl nie przejmowała się włóczęgami. Stwierdziła, że gdy dozorca się obudzi, to ich przegoni.

Doszły do stacji metra przy Lexington Avenue i wsiadły do pociągu numer 6 jadącego do Sto Dziesiątej Ulicy. Z początku okolica nie była zbyt przyjemna, ale zmieniała się szybko w miarę jak zbliżały się do kliniki. Przygotowując plac pod budowę szpitala, wyburzono wiele domów. Był to nowoczesny piętnastopiętrowy wieżowiec ze szklaną elewacją, w której odbijały się okoliczne dziewiętnastowieczne kamienice. W promieniu kilometra wszystkie domy zostały odnowione, otynkowane i pomalowane, tak że wyglądały jak nowe. Jeszcze kilometr dalej przed wieloma budynkami stały rusztowania, co wskazywało, że one też będą remontowane. Sprawiało to wrażenie, jakby klinika przejmowała na własność całą dzielnicę miasta.

Jennifer przekroczyła próg budynku, spodziewając się ujrzeć normalne szpitalne wnętrze. Była mile zaskoczona, gdy zobaczyła hol przypominający wnętrze luksusowego hotelu. Wszystko było tu nowe i nieskazitelnie czyste. W rejestracji urzędowało tyle osób, że już po chwili mogła się nimi zająć bardzo ładna, czarna sekretarka.

- Czym mogę służyć? - zagadnęła. Miała na sobie białą bluzkę i granatowy żakiet z przypiętą plakietką: "Cześć! Jestem Louise".

- Mam wyznaczoną wizytę u doktora Foleya. Chodzi o aborcję - powiedziała Cheryl ledwie słyszalnym szeptem.

Twarz Louise przybrała wyraz niepokoju.

- Czy dobrze się pani czuje, pani...

- Tedesco - podsunęła Jennifer. - Cheryl Tedesco.

- Nic mi nie jest - zapewniła Cheryl. - Naprawdę.

- Mamy dyżurnych psychologów dla nowo przybywających pacjentów. Jeśli chciałaby pani porozmawiać, są do pani dyspozycji. Pragniemy, aby czuła się pani możliwie najlepiej.

- Dziękuję, jestem z przyjaciółką - powiedziała Cheryl i wskazała na Jennifer. - Chciałabym zapytać, czy ona może pójść ze mną na górę?

- Ależ oczywiście - odparła Louise. - Zachęcamy naszych pacjentów, by przychodzili w towarzystwie osób bliskich. Ale najpierw wyszukam w komputerze pani dane i powiadomię ludzi, którzy się panią zajmą. Może tymczasem zechcą panie usiąść w holu i odpocząć. To potrwa tylko kilka minut.

- Zaczynam rozumieć, dlaczego ty i Candy tak zachwycacie się tym miejscem - powiedziała Jennifer, gdy szły w stronę wygodnych foteli. - Jeżeli wszyscy traktują tu pacjentów tak samo jak Louise, to rzeczywiście ten szpital jest wyjątkowy.

Ledwie zdążyły zdjąć płaszcze, a już podszedł do nich, popychając przed sobą wózek z kawą i herbatą, starszy mężczyzna. Był ubrany w różową marynarkę, którą - jak z dumą oznajmił - noszą wolontariusze.

- Czy pielęgniarki też są takie miłe? - dopytywała się Jennifer.

- Wszyscy są bardzo sympatyczni - oznajmiła Cheryl z uśmiechem, ale Jennifer zauważyła, że kryje się pod nim niepokój.

- Jak się czujesz? - zapytała i ujęła ją za rękę.

- Świetnie - odparła Cheryl, kiwając głową, jakby usiłowała sama siebie o tym przekonać.

- Przepraszam, czy pani Cheryl Tedesco? - zagadnęła kolejna sympatycznie wyglądająca dziewczyna w białej bluzce i granatowym kostiumiku. Na plakietce miała napis: "Cześć! Jestem Karen".

- Nazywam się Karen Krinitz - powiedziała, wyciągając rękę, którą Cheryl niepewnie uścisnęła. - Powierzono mi opiekę nad panią. Odpowiadam za to, by wszystko przebiegało bez kłopotów. Gdyby wynikły jakieś trudności, proszę natychmiast mnie wezwać. - Poklepała małe, plastikowe urządzenie przypięte do granatowego paska, dobranego idealnie pod kolor żakietu. - Chcemy, aby pani pobyt tutaj był jak najbardziej udany.

- Czy wszystkim pacjentom przydziela się takiego opiekuna? - zainteresowała się Jennifer.

- Oczywiście - odparła z dumą Karen. - U nas pacjent jest zawsze na pierwszym miejscu. Nie chcemy ryzykować. Jest tyle okazji do pomyłek, zwłaszcza teraz, gdy medycyna stała się taka stechnicyzowana. Lekarze bywają niekiedy tak pochłonięci tym, co robią, że mogą zapomnieć o pacjencie. Naszym zadaniem jest troska o to, by się tak nie stało.

Jennifer przyglądała się Karen, która pożegnała się z nimi i zniknęła za zasłoną z bujnej roślinności. Było w tej kobiecie coś dziwnego, ale nie potrafiła tego nazwać.

- Czy sposób, w jaki mówiła, nie wydał ci się specyficzny? - zwróciła się do Cheryl.

- Nic z tego nie zrozumiałam. Czy o to ci chodzi?

- Nie - odparła Jennifer, odwracając się w nadziei, że zdoła jeszcze dostrzec Karen. - Mam wrażenie, że mówiła jakoś dziwnie. Ale może mi się tylko zdawało. Chyba poranne mdłości mają wpływ na moją głowę.

- Przynajmniej była miła - zauważyła Cheryl. - Ale poczekaj, aż zobaczysz Foleya.

Po paru minutach podszedł do nich mężczyzna; przedstawił się jako Rodney Murray. Miał na sobie marynarkę tego samego koloru co żakiet Karen i identyczną plakietkę ze swoim imieniem. Jego głos był także dziwnie bezbarwny. Przyglądając mu się uważnie, Jennifer dostrzegła, że człowiek ten w ogóle nie mruga oczami.

- Wszystko gotowe, pani Tedesco - oznajmił, zakładając na nadgarstek Cheryl plastikową opaskę identyfikacyjną. - Zaprowadzę panią na górę, ale najpierw musimy pójść do laboratorium, gdzie pobiorą pani krew i wykonają kilka innych badań.

- Czy Jennifer może iść z nami? - zapytała Cheryl.

- Naturalnie.

Mężczyzna odnosił się do Cheryl z wielką życzliwością i po paru minutach Jennifer wyzbyła się podejrzliwości, kładąc ją na karb swego przewrażliwienia.

W laboratorium wszystko było gotowe na przyjęcie pacjentki, nie musiały więc czekać. To znowu wywarło na Jennifer duże wrażenie - nigdy jeszcze nie była w szpitalu czy gabinecie lekarskim, gdzie nie musiałaby na wszystko czekać. Zaledwie w parę minut później było już po badaniach.

Gdy jechali windą na górę, Rodney wyjaśnił, że teraz zabiera Cheryl do części szpitala przystosowanej specjalnie do zabiegów przerywania ciąży. Jennifer pomyślała, iż wszyscy w Klinice Juliańskiej skrupulatnie unikają słowa "aborcja". Uznała, że to dobry zwyczaj: aborcja była nieprzyjemnym słowem.

Wysiedli na szóstym piętrze. Także tutaj nic nie przypominało atmosfery szpitala. Zamiast płytek PCV na podłodze leżała wykładzina. Na jasnoniebieskich ścianach wisiały ładne widoczki oprawione w ramki.

Rodney poprowadził je do centralnej części budynku, do pomieszczenia, które starannie ozdobiono tak, by w niczym nie przypominało pokoju pielęgniarek. Przed wejściem znajdował się ładnie urządzony hol, gdzie czekało pięcioro ludzi ubranych - jak domyśliła się Jennifer - w uniformy kliniki. Trzy kobiety miały plakietki informujące o tym, iż są dyplomowanymi pielęgniarkami. Jennifer podobało się, że nie były ubrane tradycyjnie, w wykrochmaloną biel. Karen miała rację: w Klinice Juliańskiej pomyślano o wszystkim. Dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy doktor Vandermer ma prawo przyjmować tu porody. Przypuszczała, że na oddziale położniczym warunki są równie komfortowe.

- Pani Tedesco, oto pani pokój - oznajmiła jedna z pielęgniarek, która przedstawiła się jako Marlene Polaski. Była tęgą, dobrze zbudowaną kobietą o krótkich blond włosach. Rozejrzała się uważnie po pokoju, studiując każdy szczegół. Otworzyła nawet drzwi do łazienki. Zadowolona, dotknęła łóżka i poprosiła, żeby Cheryl zdjęła ubranie i się rozgościła.

Pokój, podobnie jak hol, był urządzony w stylu dobrego hotelu. Tylko łóżko było typowo szpitalne. Telewizor zainstalowano pod sufitem tak, by można było wygodnie oglądać telewizję zarówno leżąc w łóżku, jak i siedząc w fotelu. W jasnozielone ściany wbudowano mnóstwo szafek. Podłogę pokrywał zielony dywan.

Cheryl przebrała się w przyniesioną z domu piżamę i wskoczyła do łóżka.

W pokoju znów pojawiła się Marlene. Pchała przed sobą wózek z kroplówką. Wyjaśniła, że kroplówka jest potrzebna jedynie na wszelki wypadek. Delikatnie wbiła igłę w lewe ramię Cheryl i ostrożnie, za pomocą opaski, przymocowała do niego kroplówkę. Jennifer i Cheryl obserwowały ściekające krople. W jednej chwili prysło wrażenie, że jest to pokój w hotelu.

- Za chwilę zabierzemy panią na salę zabiegową - powiedziała pielęgniarka, kończąc mocowanie kroplówki, a zwracając się do Jennifer dodała: - Pani może pójść z nami. Oczywiście jeśli Cheryl się zgodzi. Ona jest tu szefem.

- O tak! - zawołała Cheryl radośnie. - Pójdziesz ze mną, Jennifer, prawda?

Pokój zawirował Jennifer przed oczami. Czuła się tak, jakby poszła zamoczyć nogi, a zamiast tego wrzucono ją na głęboką wodę. Marlene i Cheryl patrzyły na nią wyczekująco.

- Dobrze, pójdę - powiedziała w końcu. Zjawiła się pielęgniarka ze strzykawką.

- To środek na uspokojenie - oznajmiła pogodnie, unosząc kołdrę Cheryl.

Jennifer odwróciła głowę w stronę okna i zaczęła bezmyślnie wpatrywać się w widoczne przez żaluzje dachy domów. Gdy znowu spojrzała na Cheryl, pielęgniarki ze strzykawką już nie było.

- Uwaga! - zawołał ktoś w drzwiach. Do pokoju wkroczyła ubrana w fartuch i czepek pielęgniarka. Popychała wózek, który ustawiła obok łóżka Cheryl.

- Nazywam się Gale Schelin - przedstawiła się. - Wiem, że nie potrzebujesz wózka i mogłabyś o własnych siłach pójść na salę zabiegową, ale zawsze zawozimy tam pacjentów - taka jest procedura.

Jennifer odruchowo pomogła umieścić przyjaciółkę na wózku, który następnie wypchnęła z pokoju.

- Do końca korytarza - poleciła Gale.

Przed salą zabiegową odebrali od niej wózek sanitariusze. Gdy drzwi za Cheryl się zamknęły, Jennifer odetchnęła z ulgą. Za moment jednak Gale ujęła ją pod ramię.

- Ty musisz wejść tędy - powiedziała.

- To chyba nie jest dobry pomysł... - zaczęła Jennifer.

- Nonsens - przerwała jej pielęgniarka. - Wiem, co chcesz powiedzieć. Ale to nic takiego, a najistotniejsze jest przecież samopoczucie Cheryl. Bardzo ważne jest, by czuła wsparcie ze strony rodziny.

- Ale ja nie należę do jej rodziny - wyjaśniła Jennifer rozważając, czy powinna dodać: "i sama jestem w ciąży".

- Krewna czy przyjaciółka, co za różnica? - skwitowała pielęgniarka. - Twoja obecność jest niezbędna. Masz, włóż to na ubranie, a to na głowę. - Podała Jennifer sterylny fartuch i czepek. - Postaraj się schować wszystkie włosy. Jak się przebierzesz, wejdź do środka. - Gale zniknęła za drzwiami gabinetu.

"Do licha" - pomyślała Jennifer. Znajdowała się w zawalonym prześcieradłami magazynie, a obok niej stało metalowe urządzenie wyglądające jak bojler. Domyśliła się, że to sterylizator. Z ociąganiem nałożyła czepek i zgodnie z poleceniem schowała pod nim włosy. Następnie ubrała się w fartuch i zawiązała go na brzuchu.

Drzwi się otworzyły i wróciła Gale. Uruchamiając sterylizator, rzuciła okiem na Jennifer.

- Świetnie. Wejdź do środka i stań po lewej stronie. Gdybyś poczuła się słabo, to po prostu wróć tutaj. - Rozległo się syczenie, a z urządzenia buchnęła para.

Jennifer wzięła głęboki oddech i weszła do sali zabiegowej.

Wszystko wyglądało tak, jak to sobie wyobrażała. Ściany były wyłożone białymi płytkami, a podłogę pokrywało coś w rodzaju białego linoleum. Na jednej ze ścian znajdowała się biała porcelanowa umywalka i rząd przeszklonych szaf ze sprzętem medycznym.

Cheryl leżała na stole operacyjnym, na samym środku pomieszczenia. Obok znajdował się stolik z tacą, na której zgromadzono różne nierdzewne pojemniki i plastikowe rurki. Przy przeciwległej ścianie stał wózek anestezjologiczny z butlami tlenowymi.

Po sali krzątały się dwie pielęgniarki. Jedna myła Cheryl, a druga otwierała różne opakowania i wykładała ich zawartość na tacę.

Nagle drzwi do sali zabiegowej się otworzyły i wszedł lekarz - w fartuchu i rękawiczkach. Podszedł do tacy i ułożył sobie instrumenty. Cheryl, leżąca dotąd spokojnie, uniosła się na łokciu.

- Pani Tedesco - upomniała ją jedna z pielęgniarek - proszę się położyć.

- To nie jest doktor Foley - powiedziała Cheryl. - Gdzie jest doktor Foley?

Przez chwilę wszyscy w pokoju zamarli w bezruchu. Lekarz wymienił spojrzenia z pielęgniarkami.

- Nie zgadzam się na zabieg, jeżeli nie zjawi się tu doktor Foley - oznajmiła Cheryl łamiącym się głosem.

- Nazywam się Stephenson - przedstawił się lekarz. - Doktor Foley niestety nie może przyjść. Upoważniono mnie, bym go zastąpił. Cały zabieg jest dziecinnie prosty.

- Nic mnie to nie obchodzi - upierała się Cheryl. - Nie poddam się aborcji, jeśli nie on będzie jej dokonywał.

- Doktor Stephenson jest jednym z naszych najlepszych chirurgów - uspokajała ją pielęgniarka. - Proszę się położyć i pozwolić nam kontynuować zabieg. - Oparła rękę na ramieniu Cheryl, próbując nakłonić pacjentkę, by się położyła.

- Chwileczkę - odezwała się Jennifer, zdziwiona własną odwagą. - To chyba jasne, że Cheryl chce, żeby zajął się nią doktor Foley. Wydaje mi się, że nie powinniście jej zmuszać, by zgodziła się na kogoś innego.

Oczy wszystkich skierowały się na nią, jakby dopiero teraz dostrzeżono jej obecność. Doktor Stephenson podszedł do niej i zaczął popychać ją w kierunku wyjścia.

- Chwileczkę - powtórzyła Jennifer. - Nigdzie się stąd nie ruszę. Cheryl powiedziała wyraźnie, że nie zgadza się na aborcję, dopóki nie zjawi się tu doktor Foley.

- Zdajemy sobie z tego sprawę - odparł Stephenson. - I jeżeli pani Tedesco podtrzyma swe żądanie, to, naturalnie, uszanujemy jej wolę. W naszej klinice pacjent jest zawsze najważniejszy. Proszę poczekać w pokoju pani Tedesco; zaraz ją tam przewieziemy.

Jennifer zerknęła na przyjaciółkę, która siedziała teraz na brzegu stołu operacyjnego.

- Nie martw się - powiedziała Cheryl. - Nie pozwolę im się dotknąć, dopóki nie przyjdzie doktor Foley.

Zdezorientowana Jennifer dała się wyprowadzić z sali zabiegowej. Wózek, na którym przywieziono Cheryl, znów wtoczono do środka i Jennifer poczuła się nieco spokojniejsza. Zdjęła czepek i fartuch, i rzuciła je do pojemnika w korytarzu.

Niemal natychmiast zjawiła się Marlene Polaski.

- Właśnie dowiedziałam się, co się stało - zwróciła się do Jennifer. - Jest mi strasznie przykro. W tak wielkiej instytucji, choćby nie wiem jak się starano, czasami coś się nie udaje. Od wczoraj panuje tu galimatias. Myślałam, że pani wie o biednym doktorze Foleyu.

- O czym niby miałabym wiedzieć? - zdziwiła się Jennifer.

- Doktor Foley popełnił przedwczoraj samobójstwo - wyjaśniła Marlene. - Zastrzelił żonę, a potem siebie. Pisano o tym we wszystkich gazetach. Myślałam, że pani wie.

Jennifer wyszła na korytarz. Obok niej przewieziono Cheryl. Jennifer westchnęła z ulgą. Mimo wszystko była zadowolona, że jest pacjentką doktora Vandermera.


Wysiadając z autobusu w Montclair, w stanie New Jersey, Adam podziękował kierowcy, który spojrzał na niego podejrzliwie. Chłopak był nienaturalnie ożywiony. Przyczyną tego była obawa przed zbliżającą się rozmową w sprawie pracy i poczucie winy z powodu zachowania poprzedniego wieczoru. Próbował jakoś przeprosić Jennifer, ale zdołał jedynie wykrztusić, że jest mu przykro z powodu wyłamanych drzwi. Nadal jednak nie zgadzał się, żeby przez cały okres ciąży sprzedawała buty.

Samochód Arolenu stał dokładnie w umówionym miejscu: przed Montclair National Bank. Adam przeszedł na drugą stronę ruchliwej ulicy i zapukał w szybę od strony kierowcy. Mężczyzna był zajęty czytaniem "Daily News". Odłożywszy gazetę, sięgnął do tyłu i otworzył drzwi.

Z miasta do nowo wybudowanej siedziby Arolenu nie było daleko. Adam siedział, wcisnąwszy dłonie między kolana i ciekawie się wszystkiemu przyglądał. Zatrzymali się przed bramą. Podszedł do nich uzbrojony strażnik z krótkofalówką i przez okno przyjrzał się Adamowi.

- Schonberg - wyjaśnił kierowca i strażnik, najwyraźniej usatysfakcjonowany, nacisnął przycisk otwierający pomalowaną w czarno-białe pasy bramę.

Adama zaszokował przepych, który widział z samochodu. W środku otoczonego drzewami, starannie wypielęgnowanego terenu znajdowała się sadzawka z kryształowo czystą wodą. Główny gmach był potężnym, złocistym wieżowcem o szklanej, odbijającej światło elewacji. Po obu jego stronach znajdowały się mniejsze pawilony połączone z głównym budynkiem przeszklonymi pasażami.

Kierowca objechał sadzawkę, w której odbijał się cały kompleks budynków, i zatrzymał się przed głównym wejściem. Adam podziękował mu i ruszył w stronę drzwi. Zbliżając się do wieżowca, przejrzał się w jego lustrzanej tafli. Miał na sobie swoje najlepsze ubranie: granatową marynarkę, białą koszulę, krawat w paski i szare spodnie. Jedyny mankament ubioru stanowił brak dwóch guzików u lewego rękawa marynarki.

Gdy wszedł, wręczono mu specjalną plakietkę i skierowano na dwunaste piętro. Rozkoszując się samotną jazdą windą, zauważył kamerę obracającą się powoli tam i z powrotem i zaczął się zastanawiać, czy jest obserwowany. Gdy drzwi się otworzyły, powitał go mężczyzna mniej więcej w jego wieku.

- Pan McGuire? - spytał Adam.

- Nie, jestem Ted, sekretarz pana McGuire'a. Wskażę panu drogę. Zaprowadził Adama do sekretariatu i poprosił go, żeby chwilę zaczekał. Sam zniknął za drzwiami z napisem: Dyrektor Działu Sprzedaży, Rejon Północno-Wschodni.

Adam rozejrzał się wokoło. Meble imitowały styl chippendale, a całą podłogę wyłożono luksusowym dywanem. Od razu nasunęło mu się porównanie z centrum medycznym, które opuścił i przypomniał sobie przestrogę dziekana. Nie miał jednak czasu na rozmyślania, gdyż Clarence McGuire otworzył drzwi i zaprosił go do gabinetu. Adam usiadł na kanapie; McGuire wydawał jeszcze Tedowi jakieś polecenia.

McGuire był młodym, krępym mężczyzną, niższym od Adama o jakieś trzy centymetry. Z jego twarzy biło samozadowolenie, a uśmiechając się niemal zamykał oczy.

- Może coś do picia? - zaproponował. Adam zaprzeczył ruchem głowy.

- W takim razie przejdźmy do rzeczy. Co sprawiło, że zainteresował się pan Arolenem?

Adam chrząknął nerwowo.

- Postanowiłem przerwać studia i pomyślałem, że mógłbym wykorzystać swoją wiedzę medyczną, podejmując pracę w przemyśle farmaceutycznym. Arolen podarował kiedyś naszej grupie czarne torby z firmowym nadrukiem i nazwa firmy utkwiła mi w pamięci.

- Doceniam pańską szczerość. - McGuire się uśmiechnął. - Dobrze, proszę mi powiedzieć, dlaczego interesuje pana farmacja?

Adam poprawił się nerwowo na swoim miejscu. Nie miał ochoty zdradzać prawdziwego, nieco wstydliwego powodu swojego zainteresowania: ciąży Jennifer i wynikającego z tego faktu braku pieniędzy. Postanowił wygłosić kwestię, którą przećwiczył w autobusie.

- W dużej mierze wpłynęło na to moje pogłębiające się rozczarowanie medycyną. Odnoszę wrażenie, iż lekarze coraz częściej zapominają, że ich pierwszą powinnością jest służba pacjentowi. Nauka i technika mogą przynieść znacznie więcej satysfakcji i pieniędzy, a zawód lekarza stał się bardziej wysokodochodowym rzemiosłem niż powołaniem. - Nie bardzo wiedział, co chce przez to powiedzieć, ale brzmiało ładnie. Poza tym wydawało mu się, że McGuire przyjmuje wszystko za dobrą monetę. - Przez ostatnie dwa i pół roku doszedłem do przekonania, że firmy farmaceutyczne robią więcej dla pacjenta niż pojedynczy lekarze. Sądzę, że pracując w Arolenie, więcej mogę zdziałać dla dobra ludzi niż jako lekarz.

Adam opadł na kanapę. To, co powiedział, wypadło całkiem zgrabnie.

- Ciekawe - stwierdził Clarence McGuire. - Widać, że dobrze to pan przemyślał. Muszę jednak pana ostrzec, że ludzie tacy jak pan zwykle zaczynają u nas pracę w zawodzie sprzedawcy. W światku medycznym określa się ich trochę lekceważąco "akwizytorzy". Nie jestem pewien, czy jest to zajęcie, jakiego pan szuka.

Adam pochylił się do przodu.

- Przypuszczałem, że na początku będę pracował przy sprzedaży, i wiem, iż minie wiele lat, nim moja praca stanie się bardziej twórcza. - Wypatrywał na twarzy rozmówcy jakichś oznak sceptycyzmu, ale dyrektor wciąż się uśmiechał.

- Chciałbym pana o coś zapytać... - zaczął McGuire. - Czy pański ojciec pracuje w FDA?

Adam zesztywniał.

- Mój ojciec to David Schonberg z FDA - potwierdził - ale to nie ma żadnego związku z moim zainteresowaniem Arolenem. Mówiąc szczerze, właściwie nie rozmawiamy ze sobą, a więc nie mogę w żaden sposób wpływać na jego decyzje.

- Rozumiem. I mogę pana zapewnić, że interesuje nas pan, a nie pański ojciec. A teraz chciałbym się dowiedzieć czegoś o pańskim wykształceniu i dotychczasowej pracy.

Adam założył nogę na nogę i opowiedział wszystko po kolei, zaczynając od szkoły podstawowej, a kończąc na studiach medycznych. Nie pominął nawet żadnego wakacyjnego zajęcia. Zajęło mu to około piętnastu minut.

- Wspaniale - stwierdził dyrektor, gdy Adam skończył. - Czy mógłby pan poczekać chwilę na zewnątrz? Za moment do pana przyjdę. - Gdy tylko zamknęły się drzwi, McGuire chwycił za telefon i zadzwonił do swojego szefa. Odebrała jego sekretarka, Joyce. McGuire poprosił, żeby połączyła go z wiceprezesem.

- O co chodzi? - odezwał się władczy, chropawy głos Billa Sheleya.

- Właśnie skończyłem rozmowę z Adamem Schonbergiem - zakomunikował McGuire. - I miałeś rację. Jest synem Davida Schonberga, a jednocześnie jednym z najlepszych kandydatów w ciągu ostatnich pięciu lat. To znakomity materiał na dyrektora. Nawet jego podejście do medycyny idealnie nam odpowiada.

- To brzmi obiecująco - przyznał Bill. - Jeśli się sprawdzi, dostaniesz premię.

- Obawiam się, że nie ma w tym mojej zasługi - rzekł Clarence. - Dzieciak sam do mnie zadzwonił.

- I tak dostaniesz premię. Weź go na lunch, a potem przyprowadź go do mnie. Chciałbym osobiście z nim porozmawiać.

Clarence odłożył słuchawkę i wszedł do sekretariatu.

- Właśnie rozmawiałem z moim szefem, wiceprezesem do spraw marketingu. Po obiedzie chciałby się z panem spotkać. Co pan na to?

- To dla mnie zaszczyt - odparł Adam.


Jennifer odwróciła się od okna i spojrzała na przyjaciółkę. Z bladą twarzą i świeżo umytymi blond włosami, Cheryl wyglądała niemal jak aniołek. Najwyraźniej zadziałał środek uspokajający, który jej podano, bo spała, z głową wygodnie ułożoną na poduszce.

Jennifer nie wiedziała, co ma robić. Cheryl przewieziono z sali zabiegowej do pokoju i poinformowano ją o śmierci Foleya. Marlene Polaski usiłowała ją przekonać, że doktor Stephenson jest równie dobry i że powinna się poddać zabiegowi. Przypomniała jej, że z każdym dniem aborcja będzie coraz bardziej ryzykowna.

W końcu Jennifer przyznała Marlene rację i także próbowała nakłonić przyjaciółkę, żeby zmieniła zdanie. Dziewczyna upierała się jednak, że nie pozwoli się dotknąć nikomu innemu. Zachowywała się tak, jakby nie chciała uwierzyć w samobójstwo Foleya.

Przyglądając się jej nieruchomej postaci, Jennifer zauważyła, że oczy przyjaciółki powoli się otwierają.

- Jak się czujesz?

- Dobrze - odparła sennie Cheryl.

- Chyba już pójdę - powiedziała Jennifer. - Muszę przygotować kolację, nim Adam wróci do domu. Zadzwonię do ciebie. Jeśli chcesz, jutro przyjdę znowu. Jesteś pewna, że nie chcesz, by doktor Stephenson przeprowadził zabieg?

Głowa Cheryl opadła na bok.

- Co mówiłaś? - wybełkotała. - Nie zrozumiałam dokładnie.

- Powiedziałam, że już pójdę - powtórzyła Jennifer, uśmiechając się mimo woli. - Chyba dali ci szampana, nim cię tu przywieźli. Mówisz, jakbyś była pijana.

- Nie piłam żadnego szampana - wymamrotała Cheryl, wygrzebując się z pościeli. - Odprowadzę cię do windy. - Odrzucając koc, zahaczyła niechcący o wciąż przymocowany do jej ramienia przewód od kroplówki.

- Lepiej nigdzie się stąd nie ruszaj - poradziła Jennifer. Uśmiech zniknął z jej twarzy i poczuła, że ogarnia ją strach. Wyciągnęła rękę, by powstrzymać Cheryl.

Ale dziewczyna już spuściła nogi z łóżka i niezdarnie próbowała usiąść. W tym momencie zauważyła, że wyrwała sobie igłę od kroplówki. Miejsce po niej krwawiło.

- Zobacz, co narobiłam - powiedziała i w tej samej chwili straciła równowagę.

Jennifer usiłowała przytrzymać ją za ramię, ale Cheryl powolnym, płynnym ruchem osunęła się na podłogę. Wylądowała zgięta wpół, z głową na kolanach. Przyjaciółka mogła jedynie złagodzić jej upadek.

Jennifer nie wiedziała, co robić: wezwać pomoc czy próbować podnieść Cheryl. Jako że dziewczyna znajdowała się w tak nienaturalnej pozycji, zdecydowała najpierw położyć ją z powrotem na łóżko, a potem dopiero zawołać pielęgniarkę. Gdy chwyciła ją za ramiona, ujrzała lecącą z nosa i ust Cheryl krew.

- O Boże! - krzyknęła. Położyła przyjaciółkę na wznak. Zauważyła wokół jej oczu sine obwódki, jakby dziewczynę pobito. Jeszcze więcej krwi spływało jej po nogach, wyciekając spod szpitalnej koszuli.

Przez dłuższą chwilę Jennifer stała jak sparaliżowana. Zaraz jednak kilkakrotnie nacisnęła przycisk dzwonka, którym wzywało się pielęgniarkę. Cheryl wciąż leżała bez ruchu. Jennifer puściła przycisk, rzuciła się do drzwi i zaczęła rozpaczliwie wzywać pomocy. Niemal natychmiast zjawiła się Marlene. Odsunęła dziewczynę, która bezradnie oparła się o ścianę korytarza i zasłoniła usta dłonią. Do pokoju wpadły też inne pielęgniarki. Któraś z nich wybiegła i włączyła alarm.

- Pani Schonberg - Jennifer poczuła, że ktoś bierze ją za ramię - czy mogłaby nam pani opowiedzieć, co się stało?

Odwróciła głowę i zobaczyła Marlene. Pielęgniarka miała na policzku krew. Jennifer zajrzała do pokoju. Robiono Cheryl sztuczne oddychanie metodą usta-usta.

- Rozmawiałyśmy. Nic jej nie dolegało. Tylko mówiła trochę jak pijana. Próbowała podnieść się z łóżka i upadła. A potem wszędzie było pełno krwi...

Korytarzem nadbiegło kilku lekarzy - wśród nich doktor Stephenson - i zniknęło w pokoju Cheryl. Niebawem zjawił się jeszcze jeden, pchając coś, co wyglądało jak wózek anestezjologiczny. Marlene pomogła mu wprowadzić go do pokoju i Jennifer została sama. Zrobiło jej się słabo, więc oparła się o ścianę. Niejasno zdawała sobie sprawę, że z sąsiednich pokoi wyglądają pacjenci.

Obok niej przebiegło dwóch sanitariuszy z wózkiem. W chwilę potem Jennifer po raz ostatni widziała Cheryl, którą ponownie zabierano do sali operacyjnej. Na kredowobiałej twarzy dziewczyna miała czarną maskę anestezjologiczną. Wokół niej, wykrzykując rozmaite polecenia, kłębiło się z dziesięć osób.

- Dobrze się pani czuje? - spytała Marlene, która pojawiła się nagle tuż obok Jennifer.

- Chyba tak - odparła. Jej głos brzmiał bezbarwnie, zupełnie jak głos Stephensona.

- Co się stało Cheryl?

- Jeszcze nie wiadomo.

- Wszystko będzie dobrze - powiedziała Jennifer bardziej do siebie niż do Marlene.

- Doktor Stephenson jest jednym z naszych najlepszych lekarzy - stwierdziła pielęgniarka. - Może pójdzie pani ze mną do świetlicy. Jest naprzeciwko pokoju pielęgniarek. Nie chcę, żeby pani tu sama siedziała.

- W pokoju została moja torba.

- Proszę poczekać, przyniosę ją.

Marlene wróciła z torbą, po czym zaprowadziła Jennifer do świetlicy i zaproponowała jej coś do picia, ale dziewczyna podziękowała twierdząc, że czuje się świetnie.

- Czy wiadomo, co zrobią z Cheryl? - spytała Jennifer, chociaż wcale nie była pewna, że chce usłyszeć odpowiedź.

- To zależy od lekarzy - wyjaśniła Marlene. - Z pewnością wyjmą płód. A co dalej, nie wiem.

- Czy to dziecko jest przyczyną krwotoku?

- Tak, prawdopodobnie spowodowało stres i krwotok. Dlatego muszą je wyjąć.

Marlene kazała Jennifer obiecać, że zawoła ją, gdyby czegoś potrzebowała, a sama wróciła do pracy. Jednak co kilka minut machała do niej ręką.

Jennifer nigdy nie lubiła szpitali, a to, co się wydarzyło, jeszcze pogłębiło jej awersję. Zerknęła na zegarek. Było dwadzieścia po trzeciej.

Minęła prawie godzina, nim znów pojawił się doktor Stephenson. Miał ściągniętą twarz i posklejane w kosmyki włosy. Jennifer zamarła ze strachu.

- Zrobiliśmy, co było w naszej mocy - powiedział, siadając obok niej.

- Czy ona...? - zaczęła Jennifer, czując się tak, jakby oglądała kiepski serial.

Doktor Stephenson pokiwał głową.

- Nie żyje. Nie udało się jej uratować. Cierpiała na rozsiane krzepnienie wewnątrznaczyniowe. Nie znamy jeszcze zbyt dobrze mechanizmu tego zjawiska, ale czasem ma ono związek z aborcją. Tu, w klinice, mieliśmy dotąd tylko jeden taki przypadek, ale wtedy na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Jeśli jednak chodzi o Cheryl, to sytuację komplikował trudny do zatamowania krwotok. Obawiam się, że nawet gdybyśmy zdołali ją uratować, to i tak jej nerki straciłyby wydolność.

Jennifer przytaknęła, choć absolutnie nic z tych wyjaśnień nie zrozumiała. Nie mogła uwierzyć w to, co się stało.

- Czy zna pani jej rodzinę? - spytał Stephenson.

- Nie.

- O, to szkoda - zmartwił się lekarz. - Cheryl nie chciała podać żadnego adresu ani numeru telefonu. Trudno nam będzie odszukać jej krewnych.

Nadeszły Marlene i Gale. Obie płakały. Jennifer była wstrząśnięta - nigdy nie słyszała, by pielęgniarki płakały z powodu śmierci pacjenta.

- Wszystkich nas bardzo zasmuciło to wydarzenie - rzekł Stephenson. - To dramat, który przeżywa każdy lekarz: robi się wszystko, co w ludzkiej mocy, ale czasem to nie wystarcza. Śmierć takiej młodej, tętniącej życiem dziewczyny jak Cheryl, to prawdziwa tragedia. Tu, w Klinice Juliańskiej, takie niepowodzenia przeżywamy bardzo osobiście.

Piętnaście minut później Jennifer opuściła klinikę tymi samymi drzwiami, którymi zaledwie kilka godzin wcześniej weszła razem z Cheryl. Jeszcze nie w pełni dotarło do niej to, że jej przyjaciółka nie żyje. Odwróciła się i spojrzała na lustrzaną fasadę szpitala. Mimo tragedii, której była świadkiem, wyniosła o nim dobrą opinię. Tu pacjenci byli rzeczywiście na pierwszym miejscu.


Kiedy wracali z lunchu, wysiadając z windy za McGuirem, Adam na moment przystanął. Zaskakująco kosztowny wystrój dziewiętnastego piętra zrobił na nim duże wrażenie. Wszystko było tu tak luksusowe, że w porównaniu z tym wyposażenie piętra, na którym rezydował McGuire, wydawało się ledwie przeciętne.

Przyspieszył kroku i zrównał się z McGuirem w chwili, gdy ten wchodził do najbardziej okazałego biura, jakie Adam kiedykolwiek widział. Jedna ze ścian była cała ze szkła. Za oknem rozpościerała się wspaniała zimowa panorama New Jersey.

- Podoba się panu ten widok? - zapytał mężczyzna, którego Adam nie zauważył wchodząc. Chłopak się odwrócił. - Jestem Bill Shelley - przedstawił się gospodarz, wychodząc zza biurka. - Cieszę się, że pan do nas przyszedł.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł Adam, zdziwiony, że Shelley jest taki młody. Spodziewał się, że dyrektor będzie mężczyzną co najmniej pięćdziesięcioletnim. Tymczasem Shelley nie wyglądał na więcej niż trzydziestkę. Dorównywał wzrostem Adamowi. Miał krótko obcięte, podgolone po bokach włosy i intensywnie niebieskie oczy. Był ubrany w białą koszulę z podwiniętymi rękawami, różowy krawat i jasnobrązowe spodnie.

Shelley wskazał ręką za okno.

- Te budynki w oddali to Newark. Nawet Newark wygląda dobrze z daleka. - Stojący z tyłu McGuire zakasłał.

Patrząc przez okno, Adam uświadomił sobie, że widać stąd również dolny Manhattan. Przez chmury przebijały się gdzieniegdzie promienie słońca, wydobywając z cienia pojedyncze wieżowce Nowego Jorku.

- Może coś do picia? - zaproponował Shelley, podchodząc do stolika ze srebrną zastawą. - Mamy kawę, herbatę i całe mnóstwo innych napojów.

Wszyscy trzej usiedli. McGuire i Adam poprosili o kawę. Bill Shelley nalał sobie filiżankę herbaty.

- McGuire nie zdążył mi zbyt wiele o panu opowiedzieć - rzekł Shelley, przyglądając się gościowi badawczo.

Adam zaczął mówić, powtarzając w zasadzie to samo, co powiedział wcześniej McGuire'owi. Szefowie Arolenu wymienili spojrzenia. Bill nie miał wątpliwości, że ocena McGuire'a była słuszna. Profil osobowościowy, który nakazał sporządzić w czasie lunchu, utwierdził go w przekonaniu, że Adam jest znakomitym kandydatem na dyrektora. Wyszukanie odpowiednich ludzi było szczególnie ważne w sytuacji, gdy koncern rozwijał się tak gwałtownie. Shelleya martwiło jedynie to, że chłopak zechce kiedyś wrócić na studia, ale i temu można będzie jakoś zaradzić.

- Pański stosunek do zawodu lekarza - powiedział odstawiając filiżankę, gdy Adam skończył - jest bardzo zbliżony do naszego stanowiska. My także jesteśmy świadomi faktu, że lekarze przestali się ostatnio liczyć ze względami społecznymi. Myślę, że trafił pan we właściwe miejsce. Arolen może się stać pańskim drugim domem. Czy ma pan jakieś pytania?

- Czy jeśli dostanę pracę, będę mógł nadal mieszkać w Nowym Jorku? - Adam nie miał ochoty przenosić się gdzieś daleko od uczelni, a poza tym chciał, żeby Jennifer rodziła w jego centrum medycznym.

- Sądzę, że znajdzie się jakaś posada na miejscu, co, Clarence?

- Na pewno - przytaknął skwapliwie McGuire.

- Czy jeszcze coś? - spytał Shelley.

- W tym momencie już nic nie przychodzi mi na myśl - rzekł Adam. Uważając spotkanie za zakończone, podniósł się, by się pożegnać.

- Proszę jeszcze chwileczkę poczekać... - zatrzymał go Bill. - Clarence, zaraz przyślę go do twojego biura.

Gdy tylko drzwi zamknęły się za McGuirem, Bill wstał i podszedł do Adama.

- Po pierwsze, chcę powiedzieć, że jesteśmy bardzo zainteresowani współpracą z panem. Pańska wiedza medyczna jest dla nas niezwykle cenna. Po drugie, pragnę zapewnić, że zatrudniamy pana ze względu na pańskie kwalifikacje, a nie dlatego, że mógłby pan mieć jakikolwiek wpływ na ojca.

- Cieszę się, że pan to mówi - odparł Adam, zaskoczony otwartością Shelleya.

Bill wziął do ręki sporządzony przez McGuire'a profil osobowościowy.

- Zdziwi się pan zapewne, że mamy już szczegółowy raport na pański temat. - Przez chwilę Adam poczuł gniew, że Arolen śmie naruszać jego prywatność, ale nim zdążył coś powiedzieć, Bill dodał: - Wszystko, co jest w tym raporcie, sprawia, że nie tylko zamierzam pana zatrudnić, ale także zaproponować panu miejsce na kursie menedżerskim. Co pan na to?

Adam, oszołomiony, starał się zebrać myśli. Sprawy potoczyły się szybciej niż przypuszczał.

- Czy kurs menedżerski odbywa się tutaj? - zapytał.

- Nie, tu przeprowadzamy szkolenia dla sprzedawców, a przyszłych menedżerów wysyłamy do naszego głównego ośrodka badawczego w Puerto Rico.

"Puerto Rico!" - pomyślał Adam. A on martwił się, że będzie musiał opuścić Manhattan.

- To bardzo wspaniałomyślna propozycja - odparł po chwili. - Ale chciałbym chyba spróbować najpierw czegoś mniej odpowiedzialnego. Myślałem o tym, by zacząć w dziale sprzedaży i oswoić się trochę ze światem interesów.

- Szanuję pańską decyzję - stwierdził Shelley. - Ale moja propozycja jest w każdej chwili aktualna. Muszę pana uprzedzić, że od przyszłego roku Arolen zamierza zredukować liczbę sprzedawców. Proszę to wziąć pod uwagę.

- Czy mam przez to rozumieć, że otrzymałem posadę sprzedawcy?

- Dokładnie tak - odparł Bill. - Chciałbym przedstawić panu jeszcze jedną osobę. - Nacisnął guzik interkomu i polecił sekretarce poprosić doktora Nachmana, by przyszedł poznać nowego pracownika, o którym wcześniej rozmawiali. - Doktor Heinrich Nachman jest szefem centrum badawczego w Puerto Rico. Przyjechał do miasta na posiedzenie naszego Zarządu, które odbyło się dziś rano. Chciałbym, żeby go pan poznał. To świetny neurochirurg i wspaniały człowiek. Rozmowa z nim być może skłoni pana do poważnego rozważenia możliwości wyjazdu do Puerto Rico.

Adam skinął głową.

- Kiedy mam zacząć pracę? - spytał. - Jeśli o mnie chodzi, to jestem do dyspozycji od zaraz.

- Podoba mi się pańskie podejście do sprawy - stwierdził Shelley. - Zapiszę pana na najbliższy kurs sprzedaży. O ile się nie mylę, zaczyna się w przyszłym tygodniu. Wcześniej będzie pan musiał spędzić dzień z którymś ze sprzedawców, ale Clarence McGuire na pewno się o to zatroszczy. A co do pensji, to od razu wciągnę pana na listę płac. Wnosząc z informacji, jakie mamy na pański temat, podejrzewam, że interesuje pana także to, jakie świadczenia przysługują na żonę i dziecko.

Adam poczuł, że się czerwieni. Od konieczności odpowiedzi wybawiło go wejście doktora Heinricha Nachmana.

Był to mężczyzna szczupły i niezwykle wysoki. Miał ciemne, zmierzwione włosy i przenikliwe spojrzenie. Powitał Adama szerokim uśmiechem i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niego intensywnie. Chłopak dosłownie zwijał się pod jego badawczym spojrzeniem.

- Czy zobaczymy tego młodego człowieka w Puerto Rico? - odezwał się w końcu lekarz.

- Niestety, jeszcze nie teraz - odpowiedział Shelley. - Adam chciałby dowiedzieć się czegoś o świecie biznesu, zanim zdecyduje się na kurs menedżerski.

- Rozumiem - rzekł Nachman. - Z tego, co mówił Bill, wnioskuję, że będzie pan dla Arolenu niezwykle cennym nabytkiem. Nasze badania posuwają się szybciej, niż przewidywaliśmy. To będzie dla pana wspaniała szansa. Nawet pan sobie nie wyobraża.

- Czego dotyczą badania? - spytał Adam. '

- Leków psychotropowych i embriologii - odparł neurochirurg. Na chwilę zapadła cisza. Adam przenosił wzrok z jednego mężczyzny na drugiego. Obaj wpatrywali się w niego wyczekująco.

- To bardzo interesujące - stwierdził niepewnie.

- Tak czy inaczej - rzekł Nachman, podając Adamowi rękę - witamy w Arolenie.


W drodze powrotnej do miasta Adama ogarnęły wątpliwości. Przypomniał sobie stwierdzenie doktora Markowitza o przechodzeniu do obozu wroga. To, że firma zarabiała takie pieniądze na ludziach chorych, sprzeciwiało się jego ideałom. Uświadomił sobie jednak, że zasadniczo rzecz biorąc, lekarze robią to samo. Ale w związku z Arolenem niepokoiło go coś jeszcze - coś, czego sam nie bardzo potrafił określić. Może miało to jakiś związek z faktem, że pracownicy firmy sporządzili "szczegółowy raport" na jego temat.

Ale przecież nie podpisał umowy na całe życie, a w obecnej chwili potrzebował pieniędzy. Jeśli będą z Jennifer oszczędzać, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby za osiemnaście miesięcy wrócił na studia.

Gdy autobus wjechał do Tunelu Lincolna, Adam wyciągnął swój podniszczony portfel i zajrzał doń ukradkiem. Spoczywało w nim dziesięć nowiutkich banknotów studolarowych ułożonych obok paru wymiętych jednodolarówek. Nigdy nie miał w ręku takiej gotówki. Bill nalegał, by wziął zaliczkę. Podkreślał, że pieniądze mogą się przydać na nowe ubrania - przedstawiciel firmy nie może przecież chodzić do pracy w byle czym.

"Ale aż tysiąc dolarów...!" - wciąż nie mógł w to uwierzyć.


Obładowany dwiema torbami z Bloomingdale, zawierającymi koszule i marynarkę dla niego oraz pięknie opakowaną sukienkę dla Jennifer, Adam dojechał metrem do Czternastej Ulicy, a potem na piechotę doszedł do domu.

Gdy tylko otworzył drzwi, usłyszał, że Jennifer rozmawia przez telefon ze swoją matką. Zajrzał do kuchni, ale nie dostrzegł ani śladu przygotowań do kolacji. Nie było także żadnych zakupów. Obiecał sobie jednak, że tego wieczoru nie będzie się denerwował. Wszedł do sypialni, gdzie Jennifer właśnie kończyła rozmowę. Odłożyła słuchawkę i odwróciła się w jego stronę.

Wyglądała okropnie. Miała czerwone od płaczu oczy, a na policzkach smugi rozmazanego tuszu do rzęs. Kosmyki włosów wymknęły się z niestarannie upiętego koka, opadając bezładnie na ramiona.

- Nic mi nie mów, niech sam zgadnę - odezwał się Adam. - Twoi rodzice wyprowadzają się do Bangladeszu.

Jej oczy wypełniły się łzami i Adam pożałował tego, co powiedział. Usiadł obok żony i objął ją ramieniem.

- Próbowałem wcześniej do ciebie zadzwonić, ale telefon był zajęty.

Jennifer splotła ręce na kolanach.

- Czemu dzwoniłeś?

- Chciałem ci powiedzieć, że się trochę spóźnię. Mam dla ciebie małą niespodziankę. Chcesz zobaczyć?

Skinęła głową. Adam przyniósł prezent. Jennifer zaczęła go powoli rozpakowywać. Starannie złożyła papier i w końcu otworzyła pudełko.

Adam poczuł się zawiedziony. Spodziewał się wyrazów zachwytu, a tymczasem Jennifer w milczeniu trzymała piękną sukienkę firmy Belle France, a łzy wciąż spływały jej po policzkach.

- Nie podoba ci się? - zapytał.

Wytarła oczy, wyjęła sukienkę z pudełka, po czym wstała i przyłożyła ją do siebie, przeglądając się w lustrze.

- Jest śliczna - powiedziała. - Ale skąd wziąłeś na nią pieniądze? Adam wzruszył ramionami.

- Jeśli ci się nie podoba, na pewno można ją oddać.

Jennifer podeszła do męża i, wciąż przyciskając sukienkę do piersi, pocałowała go.

- Bardzo mi się podoba. Nigdy nie widziałam piękniejszej.

- To dlaczego płaczesz?

- Bo miałam taki okropny dzień. Pamiętasz Cheryl, sekretarkę Jasona?

- Nie bardzo.

- Mniejsza o to - ciągnęła Jennifer. - Miała dopiero dziewiętnaście czy dwadzieścia lat. Dzisiaj rano poszłam z nią do Kliniki Juliańskiej...

- Słyszałem o tym szpitalu - przerwał Adam. - To nowe wielkie centrum medyczne. Jest wyposażone w najdroższy i najnowocześniejszy sprzęt. Moi koledzy, którzy mieli tam praktyki, twierdzą, że to trochę dziwne miejsce.

- Nie chodzi o miejsce: dziwne jest to, co się tam zdarzyło. Cheryl poszła do szpitala, żeby przerwać ciążę.

Adam aż podskoczył.

- Cudownie! - powiedział z sarkazmem. - Zaprowadziłaś kogoś na aborcję? Czyś ty zwariowała?!

- Nie miała nikogo innego - tłumaczyła Jennifer. - Nie chciałam, żeby była sama.

- Oczywiście - wtrącił Adam. - Ale może powiesz mi, gdzie była w tym czasie jej rodzina i chłopak? Dlaczego akurat ty musiałaś z nią pójść?

- Nie wiem - przyznała. - Ale poszłam z nią. A potem ona umarła!

- Umarła?! - powtórzył Adam ze zgrozą. - Jak to umarła? Była chora?

Jennifer pokręciła przecząco głową.

- Była całkiem zdrowa. Właśnie mieli zacząć aborcję, kiedy wyszło na jaw, że nie ma jej lekarza. Cheryl nie zgodziła się na przeprowadzenie zabiegu przez kogoś innego. Chciała, żeby zrobił go jakiś doktor Foley, ale okazało się, że facet nie żyje. Popełnił samobójstwo. Aborcji musiał więc dokonać inny lekarz.

- W niektórych ośrodkach pacjent nie ma możliwości wyboru lekarza - zauważył Adam.

- Może i tak - stwierdziła Jennifer - ale wydaje mi się, że o zmianie lekarza powinno się pacjenta informować wcześniej.

- Zgadzam się z tobą w zupełności - przyznał Adam. - Ale skoro nie doszło do aborcji, to dlaczego zmarła?

- Powiedzieli, że przyczyną było rozsiane krzepnienie wewnątrznaczyniowe. Zmarła na moich oczach. Cały czas czuła się całkiem dobrze, aż nagle upadła na podłogę, strasznie krwawiąc. To było koszmarne. - Jennifer zacisnęła usta. W oczach stanęły jej łzy.

Mąż objął ją ramieniem i zaczął gładzić po włosach.

Przez dłuższą chwilę obydwoje milczeli. Adam czekał, aż Jennifer się uspokoi, a sam zastanawiał się nad jej opowieścią. Co mogło spowodować krzepnienie wewnątrznaczyniowe, jeśli nie doszło do aborcji? Podejrzewał, że próbowano wywołać sztuczne poronienie roztworem soli, a kiedy Cheryl odmówiła zgody na zabieg, było za późno - procesu nie dało się już zatrzymać. Miał ochotę wypytać o szczegóły, pomyślał jednak, że będzie lepiej, jeśli żona jak najszybciej zapomni o całej sprawie.

Ale Jennifer wcale nie zamierzała porzucić tematu.

- Co to jest rozsiane krzepnienie wewnątrznaczyniowe? - spytała. - Czy to się często zdarza?

- Nie, nie - zapewnił Adam. - To bardzo rzadki przypadek. Nie wiem zbyt wiele na ten temat i sądzę, że tak naprawdę wszystkiego nie wie nikt. Coś wywołuje proces krzepnięcia krwi w naczyniach krwionośnych. Wydaje mi się, że ma to związek z silnymi wstrząsami albo ciężkimi poparzeniami, a niekiedy z przerwaniem ciąży. Tak czy inaczej, są to bardzo rzadkie przypadki.

- A czy zdarza się to kobietom w ciąży? - dopytywała się Jennifer.

- Absolutnie nie! - zapewnił. - No, dość już tej rozmowy. Nie chcę, żebyś zapadła na medykozę nerwozę i zaczęła podejrzewać, że masz każdą egzotyczną chorobę, o jakiej usłyszysz. Weź prysznic, przymierz tę nową sukienkę, a potem coś zjemy.

- Nie zrobiłam zakupów.

- Zauważyłem, ale nic nie szkodzi. Mam portfel wypchany pieniędzmi i nie mogę się doczekać, żeby ci opowiedzieć, jak je zdobyłem. Idź się wykąpać, a potem wybierzemy się do jakiejś fajnej knajpy, by to uczcić, zgoda?

- Zgoda - wykrztusiła. Wyjęła chusteczkę i wydmuchała nos. - Mam nadzieję, że nie zepsuję ci wieczoru. Jestem taka załamana.

Podczas gdy Jennifer brała prysznic, Adam poszedł do pokoju i odszukał w podręczniku medycyny hasło "rozsiane krzepnienie wewnątrznaczyniowe". Tak jak sądził, nie miało to nic wspólnego z ciążą. Odkładając książkę na półkę zauważył "Informator farmaceutyczny". Z ciekawości zdjął go z półki i otworzył na haśle "Arolen". Poza długą listą popularnych antybiotyków firma nie oferowała zbyt wielu interesujących środków w kategorii leków zastrzeżonych prawem patentowym. Wśród nich było tylko kilka nieznanych Adamowi środków uspokajających oraz jakieś specyfiki zapobiegające mdłościom, w tym jeden - pod nazwą pregdolen - dla kobiet w ciąży.

Nie mógł się nadziwić, że Arolen tak dobrze prosperuje, mając tak skromną liczbę nowych produktów. Firma musiała sprzedać mnóstwo lekarstw, żeby wybudować swoją wspaniałą siedzibę. Odłożył książkę na miejsce. Doszedł do wniosku, że zaplecze finansowe Arolenu nie powinno go interesować - przynajmniej póki będzie otrzymywał swoją pensję.


Rozdział siódmy



Dwa dni później Adam czekał na ulicy przed swoim domem na sprzedawcę z Arolenu. Poprzedniego wieczora zadzwonił McGuire i oznajmił, że o ósmej trzydzieści przyjedzie po niego pracownik firmy Percy Harmon, żeby mu pokazać, jak wyglądają spotkania z klientami.

Adam czekał już prawie dwadzieścia minut, ale mimo nieprzyjemnej mżawki cieszył się, że miał okazję wyjść z domu. Mimo iż załagodzili jakoś z Jennifer konflikt między sobą, ona wciąż była niezadowolona z faktu, że porzucił medycynę i zatrudnił się w firmie farmaceutycznej. Wiedział, iż tak bardzo przejmuje się jej reakcją, bo sam ma wątpliwości co do słuszności swojej decyzji. Pocieszał się jednak tym, że nie podpisał kontraktu na całe życie, a na razie ta praca rozwiązywała ich problemy finansowe. Może nawet jego teściowie, których Jennifer miała dzisiaj odwiedzić, przyznają - choć raczej w to wątpił - że postąpił słusznie.

Tuż przed nim zahamował niebieski chevrolet. Kierowca otworzył okno i zapytał:

- Przepraszam, gdzie jest numer 514?

- Pan Percy Harmon? - odpowiedział pytaniem Adam.

- We własnej osobie - odparł kierowca i przechylił się, by otworzyć drzwi od strony pasażera.

Adam otulił się płaszczem, zbiegł po schodkach i skrył się w samochodzie.

Percy przeprosił za spóźnienie wyjaśniając, że na autostradzie Roosevelta był potworny korek z powodu wypadku przy zjeździe na Czterdziestą Dziewiątą.

Adam z miejsca poczuł do niego sympatię. Podobał mu się jego bezpośredni sposób bycia. Percy był nieco starszy od Adama. Miał na sobie granatowy garnitur, czerwony krawat w grochy i taką samą chustkę w klapie. Wyglądał na dobrze prosperującego biznesmena.

Skręcili na północ w Park Avenue i skierowali się w stronę górnego Manhattanu.

- Clarence McGuire bardzo cię zachwalał przez telefon - odezwał się Percy. - Czym go tak ująłeś?

- Sam nie wiem. Może liczy się dla niego to, że studiowałem przez pewien czas medycynę.

- Mój Boże, oczywiście! - zawołał sprzedawca. - Nic dziwnego, że byli zachwyceni. Z taką podbudową bijesz nas, laików, na głowę.

Adam wcale nie był o tym przekonany. Przyswoił sobie szczegółową wiedzę o kościach, enzymach i limfocytach T, ale czy to się mogło przydać w pracy w Arolenie? Poza tym wiadomości te wykazywały niepokojącą skłonność do wylatywania mu z głowy, gdy tylko zdał odpowiedni egzamin. Rozejrzał się po samochodzie Percy'ego. Na tylnym siedzeniu stały kartony z próbkami reklamowymi. Obok nich walały się notesy, wydruki komputerowe i sterta bloczków z blankietami zamówień. W rozmaitych miejscach na tablicy rozdzielczej wisiały karteczki mające przypominać o sprawach do załatwienia. Samochód wyglądał jak prawdziwe biuro. Adam wątpił, czy wiedza medyczna przyda mu się na coś w nowej pracy. Zerknął na Harmona prowadzącego samochód w nowojorskim ścisku: był rozluźniony i pewny siebie. Adam poczuł zazdrość.

- Jak trafiłeś do Arolenu? - spytał sprzedawcę.

- Zwerbowano mnie w szkole handlowej - odparł Harmon. - Na studiach miałem zajęcia z ekonomiki służby zdrowia i zainteresowałem się tą dziedziną. W Arolenie jakoś się o mnie dowiedzieli i zostałem zaproszony na rozmowę. Zebrałem informacje na temat tej firmy - zrobiła na mnie duże wrażenie. Fajnie jest być sprzedawcą lekarstw, ale nie mogę się już doczekać następnego etapu. To zresztą dzięki tobie jadę na kurs menedżerski do Puerto Rico.

- Jak to - dzięki mnie?

- Clarence powiedział, że zajmiesz moje miejsce. Już od roku staram się o wyjazd do Puerto Rico.

- Mnie też to proponowali.

- Tak od razu?! - krzyknął Percy. - Mój Boże, człowieku, wykorzystaj to. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że Arolen jest w rękach błyskawicznie rozwijającej się grupy finansowej. Jakieś dziesięć lat temu paru łebskich facetów założyło organizację pod nazwą MTIC, by zainwestować w ochronę zdrowia. Arolen stał się jednym z ich pierwszych nabytków. Gdy go przejmowali, była to mała firma farmaceutyczna, a dzisiaj zagraża takim gigantom jak Lilly czy Merck. Jeśli teraz się przyłączysz, to masz szansę daleko zajść. Z kim rozmawiałeś oprócz Clarence'a McGuire'a?

- Z Billem Shelleyem i doktorem Nachmanem.

Percy gwizdnął przeciągle i odwrócił wzrok od jezdni, by lepiej przyjrzeć się Adamowi.

- Poznałeś dwóch ludzi należących do grona założycieli MTIC. Mówi się, że obaj, oprócz tego, że piastują wysokie stanowiska w Arolenie, zasiadają w Radzie Nadzorczej MTIC. Jak ci się udało poznać Nachmana? To on kieruje badaniami w Puerto Rico.

- Przyjechał tu na jakieś spotkanie - uciął Adam. Reakcja Harmona kazała mu na nowo zastanowić się, czy - mimo wszystkich zapewnień - Arolen nie był jednak bardziej zainteresowany jego ojcem niż nim.

- Ośrodek badawczy w Puerto Rico - ciągnął Percy - jest urządzony jak luksusowy kurort. Byłem w nim raz - wszystko tam wygląda jak nie z tej ziemi. Pobyt tam - to płatne wakacje.

Patrząc na deszcz, bijący w przednią szybę, Adam rozmyślał, jakie udogodnienia mają w Puerto Rico członkowie rodzin pracowników. Pociągała go myśl o słonecznej pogodzie i o tym, że mógłby odsunąć Jennifer od jej rodziców. Westchnął w duchu. Miło było sobie pomarzyć, ale tak naprawdę chciał pozostać jak najbliżej centrum medycznego. Puerto Rico nie wchodziło w grę.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Percy, podjeżdżając do krawężnika przed jednym z typowych dla Nowego Jorku wieżowców. Zaparkował obok znaku "Zakaz postoju", otworzył schowek i wyjął małą tabliczkę z napisem: "Wizyta lekarska". - Przyjęło się używać tego wyrażenia do nazywania zajęcia nieco innego niż nasze, ale to, co będziemy za chwilę robili, właściwie można tak określić - zażartował. - No, musimy zaplanować atak. Chodzi o to, żebyś wyrobił sobie jakie takie pojęcie o tym, jak wygląda typowa wizyta u lekarza, który jest naszym klientem. Facet, do którego idziemy, nazywa się Jerry Smith i jest wziętym położnikiem, a poza tym kompletnym osłem. Uważa się za wielkiego intelektualistę, będzie więc niezwykle łatwo mu się przypochlebić. Uwielbia także darmowe próbki, a my chętnie dogodzimy jego upodobaniom. Czy masz jakieś pytania przed wyruszeniem do walki?

Adam odpowiedział przecząco, ale gdy wysiadał z samochodu, prześladowały go słowa doktora Markowitza o przechodzeniu na stronę wroga. Harmon otworzył bagażnik i dał mu do potrzymania wielki parasol, sam zaś wyjął parę opakowań z próbkami.

- Smith najbardziej lubi środki uspokajające - oznajmił. - Nie mam pojęcia, co z nimi wszystkimi robi. - Wypełnił niewielki karton najrozmaitszymi lekarstwami, po czym zamknął bagażnik.

Poczekalnia była pełna kobiet. W dusznym pomieszczeniu unosił się zapach mokrej wełny.

Adam podążył za Percym, który skierował się prosto do rejestracji. Rozglądając się niepewnie dokoła zobaczył, że sponad kolorowych czasopism obserwuje go wiele par oczu.

- Dzień dobry, Carol - zwrócił się do rejestratorki Percy. - Wspaniale dziś wyglądasz. A włosy! Coś się chyba zmieniło? Nie podpowiadaj, sam zgadnę. Już wiem, zrobiłaś sobie trwałą. Wyglądasz naprawdę świetnie. A jak tam twój mały, dobrze? Pozwól, że ci przedstawię Adama Schonberga. Ma przejąć moich klientów. Słuchaj, nie miałabyś nic przeciwko temu, żeby obejrzał to wystrzałowe zdjęcie twojego syna? To na ręczniku z niedźwiedziem?

Nim Adam zdążył się zorientować, już trzymał w ręku pleksiglasową kostkę ze zdjęciami z każdej strony. Harmon przekręcił mu ją tak, żeby patrzył na pucołowate dziecko leżące na ręczniku kąpielowym.

- A co z twoim ojcem, Carol? - pytał dalej sprzedawca. Wyjął kostkę z rąk Adama i odstawił ją na biurko. - Czy już wyszedł ze szpitala?

Dwie minuty później Percy i Adam znaleźli się w gabinecie doktora, gdzie mieli czekać na jego przyjście.

- To był zdumiewający popis - szepnął Adam.

- Drobnostka. - Percy machnął ręką. - Ale coś ci powiem: najważniejsze jest to, żeby zrobić dobre wrażenie na sekretarce lekarza albo pielęgniarce. To one decydują, kogo wpuścić do gabinetu, i jeśli nie podejdziesz do nich odpowiednio, zestarzejesz się w kolejce.

- Zachowywałeś się tak, jakbyś doskonale znał tę kobietę - zauważył Adam. - Skąd wiedziałeś o tych szczegółach z jej życia?

- Arolen dostarcza tego rodzaju informacji - odparł krótko Percy. - Ma kompletne dane o wszystkich lekarzach i ich pracownikach. Każdy z nas wprowadza je na bieżąco do komputera i dzięki temu można w nim znaleźć odpowiedzi na wszystkie interesujące pytania. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, po prostu dbałość o szczegóły.

Adam rozejrzał się po elegancko umeblowanym gabinecie Smitha, Na jego wyposażenie składały się ciemne, politurowane szafki i zajmujące całą ścianę regały z książkami. Pośrodku stało wielkie mahoniowe biurko zwrócone przodem do drzwi. Całe było zawalone czasopismami. Adam zerknął na datę leżącego na wierzchu egzemplarza

"Amerykańskiego Przeglądu Położniczo-Ginekologicznego" - pochodził sprzed roku. Wciąż opasywała go papierowa banderola z adresem - znak, że nigdy do niego nie zaglądano. Drzwi się otworzyły i w progu stanął doktor Smith.

- Wprowadź kolejne pacjentki do pokojów sześć i siedem - zawołał w głąb korytarza.

Odpowiedział mu jakiś głos, ale byli zbyt daleko, by zrozumieć sens słów.

- Wiem, że mamy opóźnienie! - krzyknął Smith. - Coś jeszcze?! Powiedz im, że mam ważne spotkanie. - Wszedł do gabinetu i kopnięciem zamknął drzwi. - Te cholerne pielęgniarki! - Był to potężnie zbudowany mężczyzna z ogromnym brzuchem. Wydatne szczęki nadawały mu wygląd starego buldoga.

- Doktorze Smith, jak się pan miewa? - rozpromienił się Percy. Lekarz pozwolił mu uścisnąć sobie rękę, po czym szybko usiadł za biurkiem, z którego wyciągnął paczkę cameli z filtrem. Zapalił jednego i zaciągnął się dymem.

- Chciałbym przedstawić panu Adama Schonberga - ciągnął Harmon, wskazując ręką towarzysza. - Zaczyna pracę w Arolenie, więc zabrałem go ze sobą, żeby poznał kilku z moich najważniejszych klientów.

Lekarz się uśmiechnął.

- No, chłopcy - powiedział - co dziś dla mnie macie?

- Całe mnóstwo próbek - odparł Percy, stawiając karton na brzegu biurka. Smith ochoczo pochylił się nad pudłem. - Wiem, jak bardzo lubi pan marlium, nasz najlepszy środek uspokajający, przywiozłem więc spory zapas. Proszę zwrócić uwagę na ulepszone opakowanie. Te nowe, jasnożółte buteleczki bardzo podobają się pacjentom. Mam także dla pana przedruk wyników najnowszych badań przeprowadzonych tu, w Nowym Jorku, w Klinice Juliańskiej. Wykazały one, że ze wszystkich dostępnych obecnie na rynku środków uspokajających marlium powoduje najmniej skutków ubocznych. Zresztą akurat panu nie muszę tego mówić. Zawsze nam pan to powtarzał.

- Święta racja - przytaknął lekarz.

Percy układał na biurku w równych rządkach próbki kolejnych leków, opowiadając przy tym nieprzerwanie o wysokiej jakości poszczególnych specyfików. Tak często, jak tylko się dało, wplatał w swój monolog komplementy pod adresem Smitha. Podkreślał jego wiedzę medyczną, dzięki której przepisuje swoim pacjentkom wspaniałe produkty Arolenu.

- No i wreszcie - ciągnął Percy - przyniosłem także pięćdziesiąt najnowszych próbek pregdolenu. Wiem, że nie trzeba pana przekonywać o skuteczności tego środka przeciw porannym mdłościom. Pan jako jeden z pierwszych docenił jego zalety. Mam tu przedruk najnowszego artykułu na temat tego leku i chciałbym, by go pan przeczytał w wolnej chwili. Zawiera on porównanie pregdolenu z innymi, dostępnymi na rynku lekami o podobnym działaniu. Z zestawienia wynika, że pregdolen jest usuwany przez wątrobę bez porównania szybciej niż konkurencyjne środki.

Percy położył błyszczącą kserokopię na stercie lekarstw ustawionych na biurku Smitha.

- A tak przy okazji, jak się miewa pański syn, David? Zdaje się, że zamierza teraz studiować na Uniwersytecie Bostońskim? Adamie, powinieneś kiedyś poznać tego dzieciaka. Wygląda jak Tom Selleck, tyle że lepiej.

- Świetnie sobie radzi, dziękuję - Smith wyraźnie się ożywił. Po raz ostatni zaciągnął się papierosem, po czym zdusił niedopałek w papierowej torebce. - Chce iść na medycynę.

- Wiem - odparł Percy. - Myślę, że dostanie się bez problemów. Piętnaście minut później Adam wsiadał z powrotem do chevroleta celebrity. Harmon rzucił parasol do tyłu i usadowił się za kierownicą. Za wycieraczką tkwił mandat za parkowanie w miejscu niedozwolonym.

- No cóż - stwierdził Percy. - Moja tabliczka nie zawsze skutkuje. - Włączył wycieraczki i mandat zniknął. - Czary-mary! - zawołał unosząc ręce, jakby wykonywał jakąś magiczną sztuczkę. - Samochód jest zarejestrowany na firmę i o takie sprawy martwi się Departament Prawny. No, zobaczmy, kto jest następny - wziął do ręki plik wydruków komputerowych i przewrócił stronę.

Ranek zleciał Adamowi szybko. Przyglądał się, jak Percy radzi sobie z sekretarkami i wciska produkty Arolenu zapracowanym lekarzom. Nie mógł się nadziwić skuteczności metod Harmona. Dużo z nim rozmawiał i zorientował się, że sprzedawca nie posiada zbyt wielu informacji naukowych. Jednak było to najwyraźniej bez znaczenia. Percy wiedział akurat tyle, by sprawiać wrażenie, że jego wiedza jest rozległa, a dzięki znajomości najnowszych danych o środkach farmaceutycznych był w stanie zagadać klientów. Adam zaczynał rozumieć, dlaczego Arolen tak nisko ocenia inteligencję przeciętnego lekarza.

Około wpół do dwunastej, po wyjściu z gabinetu jakiegoś internisty na Sutton Place South, Percy wsiadł do samochodu i oparł głowę o kierownicę.

- Chyba cierpię na hipoglikemię. Muszę natychmiast coś zjeść. Czy dla ciebie nie za wcześnie na lunch?

- Dla mnie nigdy nie jest za wcześnie.

- Wspaniale! - zawołał Percy. - Płaci Arolen, więc musimy to odpowiednio wykorzystać.

Adam nigdy nie był w "Czterech Porach Roku", ale żartował kiedyś, że ta restauracja jest symbolem bogactwa. Gdy Harmon zaproponował, żeby tam poszli, w pierwszej chwili potraktował to jak dowcip. Kiedy weszli na salę, omal nie zemdlał.

Rozkładając na kolanach serwetkę, usiłował sobie przypomnieć zatłoczoną szpitalną stołówkę. Wydawała się teraz niezmiernie odległa. Kelner zapytał go, czy życzy sobie aperitif. Spojrzał niepewnie na Percy'ego, który ze spokojem poprosił o martini. "A co tam" - pomyślał i szybko zamówił to samo.

- No i co sądzisz o świecie interesów teraz, gdy już zobaczyłeś go od środka?

- To ciekawa praca - odparł Adam wymijająco. - Czy jadasz tu codziennie?

- Mówiąc między nami - nie. Ale McGuire polecił mi zrobić na tobie dobre wrażenie.

Adam się roześmiał. Podobała mu się szczerość Percy'ego.

- Twoje umiejętności wystarczająco mi zaimponowały. Jesteś naprawdę bardzo dobry.

Percy potrząsnął głową.

- To łatwe. Jak łowienie ryb w stawie hodowlanym. Z jakiejś niewytłumaczalnej przyczyny lekarze wiedzą bardzo mało o lekach. Może ty zdołasz mi to wyjaśnić.

Adam zamyślił się na moment. Jak wszyscy inni, miał wykłady z farmakologii, ale istotnie wiedział niewiele o zastosowaniu konkretnych lekarstw. Uczono go jedynie o ich działaniu na poziomie komórkowym. Fragmentaryczną wiedzę, jaką miał na temat zastosowania poszczególnych specyfików, zdobył podczas dyżurów. Zanim zdążył odpowiedzieć, podano drinki.

- Za twoją karierę w Arolenie - powiedział Harmon, unosząc kieliszek.

- A jeśli chodzi o ten pregdolen, który tak zachwalałeś... - zaczął Adam, przypomniawszy sobie narzekania Jennifer. - Moja żona cierpi na poranne nudności. Może powinienem wziąć parę próbek?

- Na twoim miejscu nie robiłbym tego. - Percy nagle spoważniał. - Wiem, że Arolen sprzedaje tego tony. Wielu ludzi uważa, że to najlepszy wynalazek od czasu, gdy wymyślono krojone pieczywo, ale według mnie pregdolen nic nie daje, a przy tym istnieje niebezpieczeństwo, że może okazać się toksyczny.

- Co masz na myśli?

- Pisano o tym w kilku znanych czasopismach medycznych - wyjaśnił Percy, pociągając ze szklaneczki. - Oczywiście w rozmowach z klientami nie wspominam o tych artykułach. Jasne jest, że ich nie czytali, bo przepisują to świństwo jak szaleni. To naturalnie obala mit o tym, jakoby lekarze czerpali informacje o środkach farmaceutycznych z czasopism medycznych. Według większości z nich, piszą tam same bzdury. Te okruchy wiedzy na temat lekarstw zdobywają od takich jak ja, a ja mówię im tylko to, co chcę.

Na widok przerażonej miny Adama sprzedawca wzruszył ramionami.

- Wiesz lepiej niż ktokolwiek inny, że lekarze wypisują recepty na wyczucie i kierując się przyzwyczajeniami. Nasze zadanie polega na tym, żeby produkty Arolenu stały się częścią ich przyzwyczajenia.

Adam powoli obracał szklaneczkę w dłoni i obserwował pływającą w środku wisienkę. Zaczynał rozumieć, na co będzie musiał przymykać oczy w nowej pracy.

- Mówiąc szczerze - dodał Harmon, wyczuwając jego wątpliwości - z ulgą zajmę się czymś innym.

- Dlaczego?

- Nie wiem, czy powinienem ci o tym mówić - westchnął Percy. - Nie chcę ostudzić twego zapału. Ale na moim terenie działy się jakieś dziwne rzeczy. Na przykład skreślono z mojej listy wielu lekarzy, których regularnie odwiedzałem. Z początku myślałem, że zmarli albo gdzieś się przeprowadzili. Potem jednak odkryłem, że większość z nich brała udział w Rejsie Konferencyjnym Arolenu, a po powrocie zrezygnowała z praktyk lekarskich na rzecz pracy w Klinice Juliańskiej.

Wzmianka o klinice przyprawiła Adama o skurcz żołądka, gdyż pamiętał tę nazwę z opowieści Jennifer.

- Paru z tych ludzi znałem całkiem nieźle - ciągnął sprzedawca. - Poszedłem więc ich odwiedzić, mimo iż Klinika Juliańska nie należy do mojego rejonu. Uderzyło mnie, że wszyscy się jakoś zmienili. Najlepszy przykład to doktor Lawrence Foley, którego znałem od początku mojej pracy dla Arolenu. Używał bardzo niewielu naszych produktów, ale spotykałem się z nim, bo go lubiłem. Jakieś dwa razy w miesiącu graliśmy razem w tenisa.

- Czy to ten sam, który popełnił samobójstwo? - wtrącił Adam.

- Tak. I to jego samobójstwo jest właśnie dowodem zmiany, o której mówiłem. Naprawdę sądziłem, że znam faceta. Pracował w jednym z najpopularniejszych zespołów ginekologiczno-położniczych w mieście. Potem wziął udział w rejsie Arolenu, a po powrocie rzucił wszystko i zatrudnił się w Klinice Juliańskiej. Gdy poszedłem się z nim spotkać, był już zupełnie innym człowiekiem. Praca tak go pochłaniała, że nie miał nawet czasu na tenisa. I absolutnie nie był typem samobójcy. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widział go przygnębionego. Uwielbiał żonę i swoją pracę. Kiedy usłyszałem, co się stało, zupełnie nie mogłem w to uwierzyć. Zastrzelił żonę, a potem włożył sobie pistolet w usta i...

- Rozumiem - przerwał pospiesznie Adam. - A co to za Rejsy Konferencyjne Arolenu?

- To bardzo popularne sympozja medyczne, odbywające się w czasie rejsu statkiem na Karaiby. Prelegenci to najsłynniejsi w danej dziedzinie lekarze i naukowcy, a konferencje cieszą się opinią najlepszych w kraju - wyjaśnił Percy. - Nic więcej nie wiem. Z ciekawości spytałem kiedyś o to Clarence'a McGuire'a, ale potrafił mi powiedzieć tylko tyle, że organizuje je MTIC.

- Skoro tak cię to interesuje - zauważył Adam - dlaczego nie spytasz Shelleya? Jeśli prawdą jest, że w Arolenie tak cenią wszelkie informacje na temat lekarzy, to zapewne będą zachwyceni, kiedy przekażesz im swoje spostrzeżenia. Poza tym Shelley to młody i niezwykle przystępny facet.

- No, może rzeczywiście masz rację. Chyba wybiorę się tam dziś po południu. Zawsze chciałem go poznać, a to jedyna okazja.


Kiedy późnym popołudniem Adam poprosił, by Percy podrzucił go do uniwersyteckiego centrum medycznego, był niezbicie przekonany, że po takim doświadczeniu jak praca dla Arolenu będzie już zupełnie innym lekarzem. Odwiedzili szesnaście gabinetów i - według wyliczeń Percy'ego - upłynnili ponad pięćset opakowań lekarstw. Generalnie, wszyscy lekarze byli tacy sami jak Smith: łasi na komplementy i darmowe próbki.

Adam wszedł do szpitala od strony sal wykładowych i skierował się do czytelni czasopism. Chciał sprawdzić najnowsze informacje na temat pregdolenu. Uwagi Percy'ego zaciekawiły go. Nie bardzo uśmiechała mu się myśl, by sprzedawać środek o groźnym działaniu ubocznym.

Znalazł to, czego szukał, w "Przeglądzie Medycznym Nowej Anglii" sprzed dziesięciu miesięcy. Praktykujący ginekolog nie powinien tego przeoczyć.

Tak jak sugerował Harmon, w porównaniu z placebo pregdolen okazał się mniej skuteczny na mdłości. A konkretnie: we wszystkich przypadkach, z wyjątkiem trzech, placebo miało lepsze działanie. Co ważniejsze - badania wykazały, że pregdolen jest teratogenny i często powoduje poważne wady rozwojowe płodu.

W "Magazynie Farmakologii Stosowanej" Adam wyczytał, że - pomimo licznych ostrzeżeń - sprzedaż pregdolenu wciąż rośnie, przy czym szczególnie wyraźnie zwiększyła się w zeszłym roku. Zamknął czasopismo i zaczął się zastanawiać, czy bardziej przeraża go skuteczność reklamy stosowanej przez Arolen, czy ignorancja przeciętnego ginekologa.

Odkładając magazyn na półkę, doszedł do wniosku, że jedno i drugie.


Percy Harmon czuł się tak, jakby cały świat leżał u jego stóp. Wyjeżdżał właśnie z parkingu swej ulubionej japońskiej restauracji i jeszcze czuł w ustach smak wspaniałego kotleta sukiyaki. Lokal mieścił się co prawda w Fort Lee, w stanie New Jersey, ale teraz, o wpół do jedenastej wieczorem, powrót do mieszkania na Manhattanie nie powinien mu zająć więcej niż dwadzieścia minut.

Nie zwrócił uwagi na niepozornego mężczyznę w granatowym swetrze i brązowych spodniach, stojącego przy barze przez cały czas pobytu Percy'ego w restauracji. Mężczyzna zaczekał, aż niebieski chevrolet zniknie mu z oczu, po czym skierował się do budki telefonicznej.

- Wyszedł z restauracji. Powinien być na miejscu za piętnaście minut. Zadzwonię na lotnisko.

Nie czekając na odpowiedź, mężczyzna przerwał połączenie i wrzucił jeszcze dwie monety. Powoli, niemal jak automat, wykręcił numer.

Jadąc Harlem River Drive, Percy zastanawiał się, dlaczego nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, by porozmawiać z Billem Shelleyem. Wiceprezes bardzo się ucieszył z jego uwag i potraktował go wręcz po przyjacielsku. Zabrał go nawet na spotkanie z drugim wiceprezesem, a w firmie takiej jak Arolen podobne kontakty mogły być wprost nieocenione. Przyszłość nigdy jeszcze nie rysowała się Harmonowi w tak optymistycznych barwach.

Zatrzymał samochód przed znalezionym dla niego przez firmę parkingiem, położonym zaledwie cztery przecznice od jego mieszkania na Siedemdziesiątej Czwartej. Miejsce to bywało niedogodne jedynie w czasie deszczu. Garaż mieścił się w górującym nad wyboistą ulicą budynku przypominającym wielki magazyn. Wjazd zamykała potężna, metalowa krata. Harmon nacisnął guzik pilota, którego trzymał w schowku, i brama się podniosła. Nad wjazdem widniał napis: "Parking na dzień, tydzień lub miesiąc" i numer telefonu.

Gdy wjechał do środka, metalowa krata drgnęła i z przeraźliwym zgrzytem opadła na dół. Miejsca na parkingu nie były numerowane. Percy z nadzieją zatoczył koło, ale nie znalazł wolnej przestrzeni, musiał więc skierować się ku rampie prowadzącej na dół. Wolał parkować na poziomie ulicy; słabo oświetlone podziemne kondygnacje zawsze sprawiały, że czuł się niepewnie.

Z powodu późnej pory musiał zjechać aż trzy piętra niżej, nim znalazł wolne miejsce. Zamknął samochód i ruszył ku schodom, pogwizdując sobie dla dodania animuszu. Jego kroki odbijały się echem na poplamionej olejem betonowej posadzce. Gdzieś w oddali kapała woda. Doszedł do klatki schodowej, z rozmachem otworzył drzwi i omal nie zemdlał z przerażenia. Znalazł się twarzą w twarz z dwoma mężczyznami ubranymi w stare kombinezony i granatowe swetry. Stali nieruchomo i nie odzywali się. Po prostu zagradzali mu drogę.

Percy puścił drzwi i się cofnął. Jeden z mężczyzn chwycił za klamkę i trzasnął drzwiami o ścianę. Harmon odwrócił się gwałtownie i pognał ku schodom po przeciwnej stronie garażu. Jego skórzane buty ślizgały się po betonie; z trudem utrzymywał równowagę.

Zerknął przez ramię i z ulgą stwierdził, że nikt go nie goni. Dotarł do drzwi zamykających drugie wyjście i nacisnął klamkę. Nawet nie drgnęła! Serce podeszło mu do gardła: drzwi były zamknięte!

Słyszał tylko swój świszczący oddech i miarowy odgłos kapiącej wody. Pozostała mu jedynie rampa. Pobiegł w jej kierunku. Gdy był już prawie u celu, zauważył, że jeden z mężczyzn stoi nieruchomo u stóp podjazdu. Percy dał susa za któryś z zaparkowanych samochodów i usiłował zebrać myśli. Najwyraźniej mężczyźni się rozdzielili; jeden pilnował klatki schodowej, a drugi rampy. W tym momencie przypomniał sobie, że na środku garażu znajduje się stara winda samochodowa.

Schylony, zaczął ukradkiem posuwać się w jej stronę. Kiedy tam dotarł, uniósł drewnianą kratę, przecisnął się dołem i opuścił ją za sobą. Pozostałe trzy ściany windy wykonane były z grubej metalowej siatki. Z gołej żarówki pod sufitem sączyło się nikłe światło. Drżącą ręką nacisnął guzik oznaczony cyfrą 1.

Winda poruszyła się ze zgrzytem, do którego po chwili dołączyło buczenie silnika elektrycznego. Percy odetchnął czując, że platforma drgnęła, a potem powoli zaczęła się podnosić.

Poruszała się niestety w żółwim tempie. Harmon był jeszcze o jakieś dwa metry od poziomu ulicy, gdy poniżej ujrzał swoich prześladowców.

Jeden z nich podszedł niespiesznie do sterownika dźwigu i - ku przerażeniu Percy'ego - zmienił kierunek jazdy. Ogarnięty paniką, Harmon kilkakrotnie nacisnął guzik, ale winda nieubłaganie zjeżdżała na dół. Stopniowo dotarła do niego myśl, że mężczyźni wszystko zaplanowali, celowo zmusili go do użycia windy. Dlatego go nie ścigali. Czekali, aż sam złapie się w pułapkę.

- Czego chcecie? - krzyknął. - Weźcie sobie moje pieniądze. - Desperackim gestem wyciągnął portfel i cisnął go przez drewnianą kratę. Jeden z mężczyzn schylił się i podniósł portfel. Nie zaglądając nawet do środka, schował go do kieszeni. Drugi wyjął coś, co w pierwszym momencie Percy wziął za pistolet. Gdy jednak znalazł się nieco bliżej, stwierdził, że to strzykawka.

Cofnął się w głąb windy. Czuł się jak zaszczute zwierzę. Maszyneria zatrzymała się i jeden z mężczyzn podniósł drewnianą kratę. Percy krzyknął i osunął się na podłogę.

Godzinę później na pas startowy lotniska Teterboro wjechała niebieska furgonetka i zatrzymała się przed odrzutowcem linii Gulf Stream. Wysiadło z niej dwóch mężczyzn, którzy otworzyli tylne drzwiczki i wynieśli sporych rozmiarów drewnianą skrzynię. Luk bagażowy samolotu otworzył się bezgłośnie.


Rozdział ósmy



W sali konferencyjnej zebrała się ponad setka ludzi. Wszyscy przyszli zobaczyć swoich przyjaciół i krewnych, kończących kurs handlowy Arolenu. Arnold Wiseman, człowiek, który prowadził szkolenie, siedział na podwyższeniu obok Billa Shelleya. Na prawo od nich wisiała duża flaga amerykańska.

Cała ta ceremonia trochę krępowała Adama. Uważał, że Arolen urządził widowisko zbyt okazałe jak na spotkanie z okazji zakończenia czterech tygodni zajęć. A jednak miało to jakąś logikę - na kursie nauczył się, że sukces sprzedawcy zależy w dziewięćdziesięciu procentach od jego umiejętności aktorskich.

Pomyślał, że te cztery tygodnie przeleciały strasznie szybko. Już pierwszego dnia zajęć zauważył, że dwa i pół roku studiów medycznych stawiało go od razu w sytuacji lepszej od innych. Połowa z pozostałej dwudziestki uczestników kursu ukończyła farmację, pięciu miało dyplomy menedżerów, resztę stanowili pracownicy różnych działów Arolenu.

Adam wypatrywał w tłumie Jennifer łudząc się, że może w ostatniej chwili zmieniła zdanie i przyszła, choć wiedział, że było to mało prawdopodobne. Od początku sprzeciwiała się temu, by pracował dla Arolenu, a nawet jeśli przemogłaby w sobie niechęć, to poranne mdłości dokuczały jej teraz tak bardzo, że rzadko kiedy wychodziła z domu przed południem. Niemniej jednak nie mógł się powstrzymać, by nie przypatrywać się wszystkim brunetkom na sali - wciąż miał nadzieję, że jego żona jednak się zjawi.

Nagle jego spojrzenie spoczęło na niskim, ubranym w czarny płaszcz mężczyźnie o ciemnych, kędzierzawych włosach. Stał tuż przy wejściu, z rękami w kieszeniach. Na jego orlim nosie tkwiły proste, druciane okulary.

Adam odwrócił głowę myśląc, że to złudzenie. Po chwili spojrzał na niego ponownie. Nie ulegało wątpliwości - to był jego ojciec.

Nie mógł się doczekać końca oficjalnej części uroczystości. Gdy tylko rozpoczęło się przyjęcie, przecisnął się do miejsca, gdzie stał ów mężczyzna. To był rzeczywiście jego ojciec.

- Tato? - zagadnął.

Doktor Schonberg się odwrócił. Trzymał w ręku koreczek z krewetką. Na jego twarzy nie było cienia uśmiechu.

- Co za niespodzianka - zagadnął Adam, nie bardzo wiedząc, jak powinien się zachować. Obecność ojca sprawiła mu przyjemność, ale jednocześnie poczuł się niepewnie.

- A więc to prawda - rzucił twardo stary Schonberg. - Pracujesz dla Arolenu!

Adam przytaknął.

- A co ze studiami? - spytał ze złością ojciec. - Co ja powiem twojej matce? I to po tym wszystkim, co zrobiłem, żeby cię przyjęto!

- Myślę, że moje oceny ze szkoły też się do tego przyczyniły - zauważył Adam. - Poza tym za jakiś czas wrócę na studia. Wziąłem jedynie urlop.

- Dlaczego?

- Ponieważ potrzebujemy pieniędzy. Będziemy mieli dziecko. Adamowi wydało się, że twarz ojca na moment złagodniała.

Doktor Schonberg rozejrzał się z niesmakiem po sali.

- A więc sprzymierzyłeś się z tymi... - Wskazał ręką luksusowo urządzoną salę. - Nie powiesz mi, że nie zdajesz sobie sprawy z tego, iż świat interesów chce podporządkować sobie lekarzy.

- Arolen działa dla dobra społeczeństwa - próbował się tłumaczyć Adam.

- Możesz to sobie darować - przerwał stary Schonberg. - Nie interesuje mnie ich propaganda. Firmy farmaceutyczne i sprawujące nad nimi nadzór spółki są, jak wszystkie inne, tylko po to, by robić pieniądze, choć tracą miliony dolarów na reklamę, mającą przekonać opinię publiczną, że jest inaczej. Cóż, kłamstwo i tak pozostaje kłamstwem. I pomyśleć, że mój syn także bierze w tym udział i to z powodu dziewczyny, którą poślubił...

- Ona ma na imię Jennifer - przypomniał szorstko Adam czując, że krew napływa mu do twarzy.

- Doktorze Schonberg - zza pleców Adama wyłonił się Shelley z kieliszkiem szampana w dłoni - witamy w Arolenie. Z pewnością jest pan dumny ze swego syna tak samo jak my. Nazywam się Bill Shelley.

- Wiem, kim pan jest. - Stary Schonberg zignorował wyciągniętą rękę. - I żeby być całkiem szczerym, wyznam, że bynajmniej nie czuję dumy, wręcz przeciwnie - jestem oburzony, widząc mego syna tutaj. Przyjąłem pańskie zaproszenie tylko dlatego, by się upewnić, że Arolen nie oczekuje ode mnie żadnych szczególnych względów z powodu zatrudnienia mojego syna.

- Tato - rzucił cicho Adam.

- Zawsze ceniłem sobie szczerość - odparł Bill, cofając dłoń. - I mogę pana zapewnić, że nie zatrudniliśmy Adama z powodu pańskiej pozycji w FDA.

- Mam nadzieję, że to prawda - stwierdził doktor Schonberg. - Nie chciałbym, aby pan oczekiwał, że Arolenowi będzie teraz łatwiej uzyskać atest dla nowych leków.

Nie czekając na odpowiedź, rzucił krewetkę do kosza i, przeciskając się przez tłum, ruszył w stronę drzwi.

Adam potrząsnął głową z niedowierzaniem.

- Strasznie mi przykro.

- Nie ma pan za co przepraszać - przerwał Bill. - Nie odpowiada pan za przekonania ojca. Wielokrotnie stykał się z mało uczciwymi firmami z naszej branży. Żałuję, że miał za mało kontaktów z Arolenem, by zauważyć różnicę.

- Pewnie ma pan rację - stwierdził Adam. - Ale to i tak nie usprawiedliwia jego zachowania.

- Może kiedyś uda nam się przekonać pańskiego ojca, by wziął udział w jednym z Rejsów Konferencyjnych Arolenu. Czy słyszał pan o nich?

Adam skinął głową i przypomniał sobie o Percym Harmonie. W ostatnim czasie nie myślał o nim, ale teraz zaczął się zastanawiać, dlaczego ten błyskotliwy sprzedawca nie zadzwonił do niego, chociaż to obiecał.

- Wielokrotnie zapraszaliśmy pańskiego ojca - ciągnął Bill. - Nie tylko na rejs, ale także do odwiedzenia naszego ośrodka w Puerto Rico. Może pan zdołałby go przekonać, żeby przyjął nasze zaproszenie. Jestem pewien, że gdyby tam pojechał, zmieniłby zdanie na temat naszej firmy.

- W obecnej sytuacji - zaśmiał się gorzko Adam - nie zdołałbym go nawet przekonać, żeby przyjął za darmo obraz Rembrandta. Właściwie ze sobą nie rozmawiamy. Mówiąc prawdę, jego dzisiejsza obecność tutaj bardzo mnie zaskoczyła.

- Wielka szkoda - stwierdził Shelley. - Bardzo by nas ucieszyło, gdyby pański ojciec zgodził się zostać jednym z naszych prelegentów. Jak pan wie, nasze seminaria cieszą się w kraju znakomitą renomą. Naturalnie pokrylibyśmy wszystkie koszty, gdyby tylko doktor Schonberg zgodził się na uczestnictwo.

- Chyba powinien pan porozmawiać z moją matką - roześmiał się Adam.

- Nie zapraszamy współmałżonków - odparł Bill, prowadząc go w kierunku stolika z szampanem.

- Dlaczego? - spytał chłopak, biorąc do ręki kieliszek.

- Te rejsy mają charakter ściśle naukowy.

- No tak, oczywiście.

- Tak naprawdę - mówił Bill - to konferencje organizuje Arolen, ale prowadzi je MTIC. Nasza firma tylko dlatego wybrała statek na miejsce konferencji, że umożliwia on odizolowanie lekarzy od spraw, które ich normalnie rozpraszają - od telefonów, pacjentów i doradców finansowych. Tematem każdego rejsu jest jedno konkretne zagadnienie kliniczne albo badawcze, a do prowadzenia wykładów zapraszamy najlepszych specjalistów z danej dziedziny. Seminaria naprawdę stoją na bardzo wysokim poziomie.

- A zatem statek po prostu wypływa w morze i zarzuca kotwicę?

- Ależ skąd - odparł Shelley. - Statek wyrusza z Miami, płynie na Wyspy Dziewicze, potem do Puerto Rico i z powrotem do Miami. Część gości - zwykle są to prelegenci - wysiada w Puerto Rico, by obejrzeć nasze centrum badawcze.

- A więc sama praca i żadnych rozrywek? Nawet hazardu?

- No, może odrobina hazardu - przyznał Bill z uśmiechem. - Tak czy inaczej, pańskiemu ojcu na pewno by się spodobało. Jeśli więc ma pan na niego w tej sprawie jakikolwiek wpływ, to proszę spróbować go przekonać.

Adam skinął głową. Wciąż myślał o Percym Harmonie - wydawało się, że sprzedawca szczerze go polubił. Dziwne, że nie zadzwonił. Już miał spytać, czy Percy wyjechał z Nowego Jorku, ale Bill pierwszy przerwał milczenie.

- Czy zastanawiał się pan nad naszą propozycją wyjazdu na kurs menedżerski?

- Mówiąc prawdę - wyznał Adam - całkowicie pochłonęło mnie szkolenie, ale przyrzekam, że o tym pomyślę.

- Koniecznie - powiedział Shelley, a jego oczy błysnęły znad kieliszka z szampanem.

Tego samego popołudnia Adam znalazł się w biurze McGuire'a. Rozmowa dotyczyła jego rejonu sprzedaży.

- Przejmujesz teren Percy'ego Harmona - wyjaśnił McGuire. - Normalnie przydzielilibyśmy tam jakiegoś bardziej doświadczonego sprzedawcę, ale wiesz, że mamy do ciebie wielkie zaufanie. A teraz pokażę ci twój rewir na mapie.

Clarence rozłożył plan Manhattanu, na którym żółtym flamastrem zakreślono duży obszar po wschodniej stronie wyspy. Obejmował on teren na północ od Trzydziestej Czwartej, od zachodu ograniczała go Piąta Aleja, od wschodu zaś rzeka. Adam zmartwił się, bo jego centrum medyczne leżało w innej części miasta. Za to w granicach jego rejonu znalazły się szpitale: Nowojorski, Synajski oraz Klinika Juliańska.

- Oczywiście zdajesz sobie sprawę - odezwał się Clarence, jakby czytając w jego myślach - że w zakres twoich obowiązków nie wchodzi zaopatrywanie szpitali ani wielkich centrów opieki zdrowotnej, takich jak Klinika Juliańska.

- Dlaczego?

- Ale jesteś zapalony! - zaśmiał się McGuire. - Mogę cię zapewnić, że będziesz miał pełne ręce roboty z prywatnymi gabinetami na tym terenie. Wszystkimi szpitalami zajmuje się centrala.

- Klinika Juliańska to więcej niż szpital - zauważył Adam.

- To prawda. W istocie Arolen i klinika są ze sobą powiązane, jako że obydwie instytucje są w rękach MTIC. W związku z tym Klinika Juliańska zapewnia naszej firmie bezpośredni dostęp do danych klinicznych, a Arolen oferuje jej w zamian możliwość specjalistycznego kształcenia pracowników.

Clarence sięgnął po wydruk komputerowy i położył go Adamowi na kolanach.

- Jeśli martwisz się, że nie będziesz miał co robić, to rzuć tylko okiem na listę swoich klientów.

Plik wydruków był istotnie dosyć gruby. Na pierwszej stronie widniał napis: "Spis lekarzy. Północno-wschodni Manhattan". Pod spodem wydrukowano informację: "Własność firmy farmaceutycznej Arolen, Montclair, stan New Jersey"; a w prawym dolnym rogu dodano: "Poufne".

Adam przerzucił parę kartek. Był to alfabetyczny rejestr lekarzy wraz z ich adresami i numerami telefonów. Pierwsze nazwisko na ostatniej stronie brzmiało: Clark Vandermer, Trzydziesta Szósta Ulica, numer 67.

Podczas gdy zastanawiał się, jak będzie wyglądała jego wizyta u ginekologa Jennifer, McGuire zagłębił się w długi wykład na temat różnych typów lekarzy, z którymi Adamowi przyjdzie się spotykać.

- Czy masz jakieś pytania? - zapytał w końcu.

- Tak - odparł Adam. Przypomniał sobie, że rano zapomniał o to spytać Shelleya. - Czy wiesz, co się dzieje z Percym Harmonem?

Clarence potrząsnął głową.

- Słyszałem, że miał pojechać na kurs menedżerski do Puerto Rico, ale nie wiem, czy to doszło do skutku. Nie mam zielonego pojęcia. Czemu pytasz?

- A, tak tylko.

- Cóż, jeśli nie masz więcej pytań, to możesz brać się do roboty. Dzwoń, gdybyś czegoś potrzebował. Aha, żebym nie zapomniał, tu są kluczyki do służbowego samochodu. To buick century.

Adam wziął klucze.

- A to adres parkingu, który udało nam się znaleźć najbliżej twojego mieszkania. Za wszystko płacimy.

Adam sięgnął po kartkę. Po raz kolejny zdumiała go szczodrość firmy. Miejsce parkingowe na Manhattanie było warte niemal tyle co samochód.

- No i na koniec: tu jest kod, który umożliwi ci dostęp do komputerowej bazy danych. Mówiono ci o tym na szkoleniu. Twój własny komputer jest w bagażniku. Życzę powodzenia.

Adam wziął kopertę i jeszcze raz uścisnął rękę szefowi działu sprzedaży. Od tej chwili był już oficjalnie pracownikiem Arolenu.


Adam nastawił radio na stację z muzyką rockową, opuścił szybę i wystawił na zewnątrz łokieć. Jadąc dziewięćdziesiątką, czuł się lekko i swobodnie. Nagle przypomniał sobie szyderstwa ojca i uśmiech znikł z jego twarzy.

- Potrzebujemy pieniędzy! - powiedział na głos. - Gdybyś nam pomógł, wciąż studiowałbym medycynę.

Powrót do domu nie poprawił mu humoru, gdyż mieszkanie było puste. Na lodówce wisiała karteczka z informacją: "Pojechałam do rodziców". Oderwał ją i ze złością cisnął na podłogę.

Otworzył lodówkę i zajrzał do środka. Znalazł resztkę pieczonego kurczaka. Wyjął mięso, słoik majonezu i dwie kromki ciemnego chleba. Zrobił sobie kanapkę, wszedł do pokoju i zainstalował komputer. Włączył go i podał swój kod. Od kogo powinien zacząć? Po chwili wahania wystukał nazwisko Vandermera. Wyłączył z gniazdka telefon i podłączył modem. Gdy wszystko było gotowe, nacisnął "Enter". Oparł się wygodnie i ugryzł kanapkę. Na modemie zapaliły się małe, czerwone światełka sygnalizujące, że podłączył się do centralnego komputera Arolenu.

Ekran zamigotał, po czym pojawił się na nim jakiś tekst. Adam przestał jeść i pochylił się, by go przeczytać.


CLARK VANDERMER, doktor medycyny,

członek Amerykańskiego Kolegium Ginekologów-Położników

- Dane biograficzne

- Dane personalne

- Dane ekonomiczne

- Dane zawodowe

- Dane o stosowaniu leków

(w celu uzyskania żądanych informacji naciśnij spację)


Adam był coraz bardziej zaintrygowany. Przyciskając spację, ustawił kursor na "Danych personalnych". Potem wcisnął "Enter". Pojawiło się kolejne menu.


DANE PERSONALNE

- Historia rodziny (m.in. rodzice i rodzeństwo)

- Aktualna sytuacja rodzinna (m.in. żona i dzieci)

- Zainteresowania

- Sympatie i antypatie

- Środowisko społeczne (m.in. wykształcenie)

- Zdrowie

- Profil osobowościowy

(w celu uzyskania żądanych informacji naciśnij spację)


"Mój Boże" - pomyślał Adam - "to istny Rok 1984". Ustawił kursor na haśle "Aktualna sytuacja rodzinna" i ponownie wcisnął "Enter". W jednej chwili ekran zapełnił się tekstem. Przez następne dziesięć minut czytał o żonie i dzieciach Clarka Vandermera. W większości były to nieistotne szczegóły, ale znalazło się też parę ważnych informacji. Dowiedział się, że po urodzeniu trzeciego dziecka żona Vandermera popadła w depresję i trzykrotnie przebywała w szpitalu.

Przeczytał także, że u drugiego dziecka, dziewczynki, stwierdzono jadłowstręt psychiczny.

Wstrząśnięty, oderwał wzrok od monitora. Nie mógł zrozumieć, po co takiej firmie jak Arolen potrzebne jest tak obszerne dossier jakiegoś lekarza. Uważał, że wszystkie przydatne firmie dane powinny być zebrane pod hasłem "Dane o stosowaniu leków". By się o tym przekonać, wywołał ten dział. Zobaczył to, czego oczekiwał, czyli analizę przyzwyczajeń Vandermera w kwestii stosowania leków, w tym roczne zestawienie ilościowe przepisywanych przez niego specyfików.

Wrócił do głównego menu i polecił komputerowi wydrukować pełny raport na temat lekarza. Drukarka zaczęła pracować, a Adam poszedł do kuchni po colę.

Drukowanie zajęło aż trzydzieści dwie minuty. Adam oderwał ostatnią stronę i podniósł gruby plik kartek zgromadzonych obok komputera. Było tego niemal pięćdziesiąt stron. Zastanawiał się, czy poczciwy doktor ma jakiekolwiek pojęcie o tym, ile danych na jego temat zgromadził Arolen.

Raport był suchy i aż do znudzenia szczegółowy. Zawierał nawet informacje o akcjach kupionych przez lekarza. Adam szybko przebiegał tekst wzrokiem. Zaczął czytać uważniej, gdy natrafił na opis praktyki lekarskiej Vandermera. Dowiedział się, że razem z Lawrencem Foleyem - tym samym, który niespodziewanie popełnił samobójstwo - założył Poradnię Ginekologiczną. Adam zastanawiał się, czy Jennifer wie, że doktor Foley był kiedyś wspólnikiem jej ginekologa.

Dalej wyczytał, że obecnymi współpracownikami Vandermera są doktor John Stens i doktor June Baumgarten.

Coraz bardziej zaintrygowany, zdecydował, że Vandermer będzie jego pierwszym klientem. Pamiętając zdanie Percy'ego Harmona, że droga do lekarza wiedzie przez jego sekretarkę, wyszukał jej dane na komputerze. Nazywała się Christine Morgan i miała dwadzieścia siedem lat. Była żoną Davida Morgana, malarza. Mieli jednego syna, Davida juniora, nazywanego żartobliwie DJ.

Starając się za przykładem Percy'ego przybrać ton wyrażający pewność siebie, zadzwonił do poradni. Gdy Christine podniosła słuchawkę, przedstawił się i wyjaśnił, że zajął miejsce Harmona. Mimochodem wspomniał, że sprzedawca bardzo ciepło wypowiadał się o jej ślicznym synku. Widocznie poszło mu całkiem nieźle, bo sekretarka powiedziała, że może natychmiast przyjeżdżać. Obiecała, że spróbuje wprowadzić go do gabinetu doktora.

Pięć minut później Adam jechał Park Avenue na północ i usiłował sobie przypomnieć, jakie leki powinien wciskać ginekologom. Zdecydował, że skoncentruje się na serii popularnych witamin polecanych przez Arolen na okres ciąży.

W okolicy Trzydziestej Szóstej i Park Avenue trudno było przejechać nawet obok miejsc z zakazem parkowania. Znalazł skrawek wolnego miejsca koło hydrantu, między Lexington a Park Avenue. Zamknął samochód i podszedł do bagażnika. Wypełniało go mnóstwo próbek, ulotek reklamowych i różnych innych drobiazgów. Wśród nich było też dziesięć wiecznych piór Crossa ze znaczkiem Arolenu. Adam miał je rozdać wedle własnego uznania.

Wybrał odpowiednie próbki i ulotki, i wrzucił je do nesesera. Do kieszeni marynarki wsunął jedno z piór. Zamknął bagażnik i dziarskim krokiem ruszył w stronę gabinetu Vandermera.

Christine Morgan miała mocną trwałą i sposób bycia wystraszonego ptaszka. Odsunęła szybę i spytała, w czym może pomóc.

- Jestem Adam Schonberg z Arolenu - oznajmił z tak szerokim uśmiechem, na jaki tylko było go stać, i po raz pierwszy w życiu wręczył swoją wizytówkę. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech i dała znać, by wszedł do środka. Adam zachwycał się przez moment najnowszymi zdjęciami DJ'a, po czym Christine zaprowadziła go do gabinetu i obiecała, że powiadomi o jego przybyciu przełożoną pielęgniarek.

Chłopak usiadł na stołku przy małym, białym biurku. Przyjrzał się fotelowi ginekologicznemu, ale jakoś nie mógł sobie wyobrazić Jennifer w roli pacjentki.

Po paru minutach drzwi się otworzyły i wszedł doktor Vandermer. Dla zabicia czasu Adam otworzył szufladę biurka i oglądał kolekcję długopisów, bloczków z receptami i etykietek laboratoryjnych. Teraz, czerwieniąc się, zatrzasnął szufladę i szybkim ruchem podniósł się z miejsca.

- Szukał pan czegoś konkretnego? - spytał ironicznie lekarz. Trzymał w ręku wizytówkę Adama i zerkał to na nią, to na jego zmieszaną twarz. - Kto, u licha, pana tu wpuścił?

- Pański personel - wydusił Adam wymijająco.

- Będę musiał z nimi porozmawiać - powiedział Vandermer, kierując się stronę drzwi. - Przyślę kogoś, żeby wskazał panu wyjście. Czekają na mnie pacjenci.

- Mam dla pana trochę próbek - rzucił szybko Adam. - A także pióro Crossa. - Pospiesznie wyjął pióro i wyciągnął je w stronę Vandermera, który omal nie podarł jego wizytówki.

- Czy przypadkiem nie jest pan spokrewniony z Jennifer Schonberg? - zapytał lekarz.

- To moja żona - przytaknął Adam skwapliwie i zaraz dodał: - Jest pańską pacjentką.

- Wydawało mi się, że studiuje pan medycynę.

- To prawda.

- A więc, co, u licha, mają znaczyć te bzdury? - spytał doktor, wymachując wizytówką.

- Wziąłem urlop na uczelni - wyjaśnił Adam niepewnie. - Jennifer jest w ciąży i potrzebujemy pieniędzy.

- To nie jest dla was odpowiedni czas na dziecko - stwierdził Vandermer protekcjonalnie. - Ale jeśli nawet byliście na tyle głupi, by do tego dopuścić, to przecież pańska żona może nadal pracować.

- Ona jest tancerką. - Adam pamiętał, że Vandermer sam ma problemy osobiste, i pomyślał, że lekarz nie powinien go tak traktować.

- To zbrodnia, że przerwał pan medycynę. A na dodatek - ta posada sprzedawcy w firmie farmaceutycznej. Mój Boże, co za bezmyślność.

Adam zacisnął usta. Vandermer zaczynał mu przypominać ojca. Chcąc przerwać ten wykład, spytał go, czy nie można jakoś zaradzić porannym mdłościom Jennifer.

- Połowa moich pacjentek cierpi na to samo. - Lekarz skwitował pytanie machnięciem ręki. - Dopóki mdłości nie powodują kłopotów z odżywianiem, najlepiej leczyć je objawowo. Nie lubię bez potrzeby stosować środków farmaceutycznych, a szczególnie lansowanego przez Arolen pregdolenu. Niech pan nie próbuje przypadkiem zabawiać się w lekarza i dawać jej tego świństwa. Mimo swej popularności ten lek jest niebezpieczny.

Vandermer zyskał nieco w oczach Adama. Może i był szorstki i nieprzyjemny, ale przynajmniej śledził na bieżąco literaturę medyczną.

- Skoro już pan tu jest - dodał doktor - może zaoszczędzi mi pan jednego telefonu. W przyszłym tygodniu mam wykład na Rejsie Konferencyjnym Arolenu. Kiedy najpóźniej muszę być na statku w Miami?

- Nie mam najmniejszego pojęcia.

- Cudownie - stwierdził lekarz, znów przybierając ironiczny ton. - A teraz, jeśli pan pozwoli, odprowadzę pana do wyjścia.

Adam chwycił neseser i podążył za nim. Wyszli z gabinetu do wąskiego korytarza. Po jakichś dwudziestu krokach Vandermer zatrzymał się, otworzył drzwi i odsunął się na bok, przepuszczając Adama. Bezceremonialnie wcisnął mu w rękę jego wizytówkę i zamknął za nim drzwi. Oprzytomniawszy nieco, chłopak stwierdził, że znowu jest w zatłoczonej poczekalni.

- Czy widział się pan z doktorem? - spytała Christine.

- Tak, dziękuję - odparł Adam. Zastanawiał się, czemu, u diabła, na szkoleniu nie mówili im nic o rejsach Arolenu. Gdyby znał odpowiedź na pytanie Vandermera, może zdołałby wcisnąć swoje trzy grosze.

- Mówiłam, że uda mi się pana wprowadzić - zauważyła z dumą Christine.

Adam miał właśnie spytać, czy mógłby odwiedzić któregoś z pozostałych lekarzy, gdy na ścianie za sekretarką zauważył tabliczki z nazwiskami. Obok Vandermera, Baumgartena i Stensa figurowali tam także Lawrence Foley i Stuart Smyth. Nie przypominał sobie, by w informacjach o Vandermerze pojawiło się nazwisko Smytha.

Sięgnął do kieszeni i wyjął pióro Crossa.

- Mam dla pani małą niespodziankę - oznajmił, wręczając je Christine. Przerywając jej podziękowania, wskazał na nazwisko Smytha. - Czy to jakiś nowy lekarz?

- Ależ nie, doktor Smyth pracuje w poradni od dziesięciu lat. Niestety, jest bardzo chory. Zresztą nigdy zbyt często tu nie bywał. Większość swoich pacjentek przyjmował w Klinice Juliańskiej.

Adam ponownie zerknął na tabliczki z nazwiskami.

- Czy to ten sam doktor Foley, który popełnił samobójstwo?

- Tak, co za tragedia - stwierdziła Christine. - To był mój ulubiony lekarz. Ale jego też raczej nie widywaliśmy przez ostatnie pół roku. On także zaczął przyjmować swoje pacjentki w klinice.

Słowa Christine coś Adamowi przypomniały. Percy'ego Harmona niepokoił fakt, że wielu lekarzy, w tym Foley, porzuciło prywatną praktykę na rzecz pracy w Klinice Juliańskiej.

- Czy była tu pani, gdy odszedł doktor Foley? - spytał.

- Niestety tak - odparła sekretarka. - To był koszmar. Trzeba było dzwonić do wszystkich jego pacjentek i zmieniać terminy wizyt.

- Czy wyjeżdżał gdzieś, zanim się przeniósł?

- Chyba tak... Jeśli dobrze pamiętam, był na jakimś sympozjum medycznym. Zdaje się, że odbywało się na statku.

- A doktor Baumgarten i doktor Stens? Czy są tu dzisiaj?

- Przykro mi - odparła Christine. - Obydwaj przeprowadzają właśnie operację.


- Nie rozumiem - mówił Adam dwie godziny później, wymachując pałeczkami w stronę Jennifer. - Jak to możliwe, że byłaś zbyt chora, by pojechać rano do Arolenu, ale czułaś się na tyle dobrze, by całe popołudnie robić z matką zakupy?

Jennifer spuściła wzrok i przesuwała na talerzu ugotowane na parze warzywa. Wcześniej usiłowała wytłumaczyć Adamowi, dlaczego rozmowa z matką była dla niej ważna. On jednak nie chciał jej zrozumieć, więc zdecydowała, iż będzie milczeć, żeby nie powiedzieć czegoś niemiłego.

Adam bębnił palcami po blacie stołu. Od kiedy Jennifer dowiedziała się, że jest w ciąży, nie umieli o niczym spokojnie porozmawiać. Obawiał się, że jeśli będzie jej dalej robił wymówki, zacznie płakać.

- Słuchaj - powiedział - zapomnijmy o wszystkim. Po prostu cieszmy się kolacją. Ślicznie wyglądasz. Czy to nowa sukienka?

Przytaknęła. Domyślił się, że to prezent od jej matki.

- Jest naprawdę bardzo ładna - oznajmił dyplomatycznie, ale Jennifer nie dała się udobruchać.

- Sukienka może i jest ładna, ale ja wyglądam okropnie. Myślałam, iż ciąża sprawi, że będę promieniała kobiecością, ale czuję się gruba i brzydka - stwierdziła, a ponieważ jej mąż nic nie odpowiadał, dodała: - Myślę, że to ma wiele wspólnego z tymi mdłościami. Nie mam pojęcia, dlaczego nazywają je porannymi, skoro dokuczają mi cały dzień.

Adam pochylił się nad stołem i ujął ją za rękę. Chcąc ją rozweselić, zaczął jej relacjonować katastrofalny przebieg wizyty u Vandermera. W miarę jak opowiadał, jej twarz stopniowo się rozpogadzała.

- Mówiłam ci, że okropnie traktuje ludzi - zaśmiała się. - Czy powiedział coś ciekawego na temat moich nudności?

- Nie, tylko tyle, że miną i że z tobą wszystko w porządku. Jennifer westchnęła. Po wyjściu z restauracji prawie się nie odzywała, a gdy tylko dotarli do domu, od razu położyła się do łóżka i włączyła "Dynastię".

Załamany niepowodzeniami w pierwszym dniu pracy jako sprzedawca i zmartwiony milczeniem żony, Adam włączył od niechcenia komputer. Wywołał hasło: Poradnia ginekologiczna z myślą, że doda nazwisko Smytha. Ku jego zdziwieniu już tam było. Zastanawiając się, czy przypadkiem wcześniej się nie pomylił, sprawdził wydruk dotyczący Vandermera. Nie było w nim nic na temat Smytha. Aby się upewnić, przywołał dane pozostałych wspólników - Stensa i Baumgartena. W informacjach o nich nie występowało ani nazwisko Smytha, ani Foleya.

Chłopak przygryzł wargę. W programie musiała istnieć procedura wyłapująca podobne przeoczenia. A może że programiści zapomnieli ją tam umieścić. Jeśli istotnie tak było, to chyba powinien powiadomić Arolen.

Zastanawiając się, którzy wspólnicy występują w danych Smytha, wystukał jego nazwisko. Monitor mignął, po czym ukazała się na nim lakoniczna informacja: "Rejs dla ginekologów 9.9.83. Ponowny rejs planowany na 5.6.84, przewidywana wizyta w ośrodku badawczym w Puerto Rico". Adam potarł kąciki ust. Komputer wiedział o istnieniu Smytha, ale najwyraźniej nie miał o nim żadnych danych. Chłopak nie mógł tego zrozumieć.

Otworzył listę swoich klientów i przesunął po niej palcem. Nie było na niej Smytha. Doszedł do wniosku, że Arolen obsługiwał go w Klinice Juliańskiej, mimo że formalnie doktor był członkiem Zespołu Lekarzy Ginekologów. Tak czy inaczej, wszystko to wyglądało bardzo dziwnie.

Zaintrygowany, postanowił odszukać dane Lawrence'a Foleya. Maszyna wyświetliła tylko jedno słowo: "Skasowany".

"Jakiś programista ma specyficzne poczucie humoru" - pomyślał.


W ciągu następnych trzech tygodni Adam znacznie udoskonalił swoje umiejętności handlowe. Dopóki zasypywał lekarzy próbkami, większość z nich chętnie słuchała, jak zachwala produkty Arolenu. Rzadko kiedy podawali w wątpliwość jego twierdzenia czy też pytali o ewentualne skutki uboczne. Adam z zapałem lansował wszystkie leki Arolenu z wyjątkiem jednego: pregdolenu. Artykuł w czasopiśmie i przestroga Vandermera poruszyły go do głębi. Nie chciał ponosić odpowiedzialności za nakłanianie do stosowania środka, który mógł być groźny dla zdrowia.

Wieczorami wyszukiwał na komputerze lekarzy, których chciał odwiedzić w następnej kolejności, ale czytał jedynie informacje mogące mu pomóc w sprzedaży. Postanowił nie przejmować się żadnymi ewentualnymi przeoczeniami czy nieścisłościami, podobnymi do tych, które dotyczyły Zespołu Lekarzy Ginekologów.

I właśnie wtedy, kiedy nabierał już pewności siebie i rutyny, wydarzyło się coś, co wzbudziło jego wątpliwości. Był umówiony z grupą wziętych internistów, ale gdy dotarł na miejsce spotkania, sekretarka oznajmiła mu, że wszyscy musieli je odwołać. Jeden ze wspólników akurat wrócił z rejsu zorganizowanego przez Arolen i oświadczył, że rzuca praktykę i przenosi się do Kliniki Juliańskiej.

Pozostali lekarze byli wściekli i - dwojąc się i trojąc - usiłowali jakoś przyjąć jego pacjentów.

To zdarzenie skojarzyło się Adamowi z tym, co opowiadał Percy Harmon. A to z kolei przypomniało mu, że dotychczas się nie dowiedział, dlaczego sprzedawca się z nim nie skontaktował. W New Jersey pytał o niego, ale nikt nie potrafił mu powiedzieć, gdzie znajduje się Harmon. Nic też nie wskazywało na to, że pojechał - jak to było w planie - do Puerto Rico. Wiedząc, z jakim entuzjazmem Percy podchodził do kursu menedżerskiego, Adam bardzo się zaniepokoił.

Pewnego popołudnia, gdy wcześniej skończył zaplanowane wizyty, postanowił pojechać do głównej siedziby Arolenu; może Bill Shelley będzie potrafił rozwiać niektóre jego wątpliwości. Coraz bardziej intrygowały go tajemnicze rejsy organizowane przez firmę. Nie był jeszcze gotowy na to, by przenieść się do Puerto Rico, ale pięciodniowe sympozjum medyczne na morzu mogłoby się okazać wspaniałym doświadczeniem. Poczułby się tak, jakby znów był na medycynie. No i może krótkie rozstanie dobrze zrobiłoby jego małżeństwu. Mdłości Jennifer nasiliły się i spędzała teraz coraz więcej czasu u rodziców. Kiedy próbował zainteresować ją swoją pracą albo nakłonić, by zadzwoniła do którejś z przyjaciółek, zbywała go milczeniem.

Było już prawie wpół do czwartej, gdy znalazł się przed siedzibą Arolenu. Bill powiedział mu przez telefon, że będzie w pracy do czwartej. Zanim wpuszczono Adama do środka, umundurowany strażnik skontaktował się z biurem Shelleya. Kiedy chłopak dotarł wreszcie na piętro, gdzie mieściła się dyrekcja, czekała już na niego Joyce, sekretarka Shelleya.

- Miło pana widzieć, panie Schonberg - powiedziała. - Dyrektor jest na górze. Zaprowadzę pana.

Na końcu korytarza Joyce otworzyła specjalnym kluczem drzwi małej windy. Weszła do środka i przy pomocy tego samego klucza włączyła przycisk oznaczony numerem 21. Adam przestraszył się widząc, że szklana klatka jedzie w górę po zewnętrznej stronie budynku. Nie było to miłe uczucie, więc zamknął oczy. Otworzył je dopiero wtedy, gdy winda się zatrzymała.

Powitał go potężnie umięśniony mężczyzna w podkoszulku i spodniach koloru khaki.

- Adam Schonberg? - spytał, po czym poprowadził go zalanym słońcem korytarzem. Cała zewnętrzna ściana była ze szkła i Adam starał się trzymać jak najdalej od niej. W zasadzie nie miał lęku wysokości, ale też specjalnie nie lubił eksponowanych miejsc. Poczuł się lepiej, gdy weszli do dużego holu. W telewizji nadawano wiadomości. Po wyjściu z holu minęli prysznice, a następnie szatnię ze stołami do masażu. Szerokie drzwi na końcu tego pomieszczenia prowadziły na basen.

Mężczyzna w podkoszulku przytrzymał mu drzwi, ale sam nie wszedł do środka. Na moment oślepiło Adama światło - prawie nic nie widział. Jedna ze ścian była cała ze szkła; wysoka na dwa piętra, wyginała się u góry, tworząc szklany dach. Podłogę wykonano z błyszczącego, białego marmuru, a sam basen wyłożono białymi kafelkami z nieznacznymi niebieskimi akcentami.

Samotny pływak energicznie pokonywał długość basenu. Przy nawrocie zauważył Adama i podpłynął do krawędzi. Miał malutkie, ledwie zakrywające oczy okulary pływackie i czarny czepek.

- Może masz ochotę popływać? - spytał Bill Shelley.

- Przykro mi - Adam potrząsnął głową - ale nie wziąłem kąpielówek.

- Nie są ci potrzebne. To godzina dla panów. No, spróbuj. Paul z pewnością znajdzie dla ciebie jakiś ręcznik.

Adam się zawahał. W zasadzie nie było powodu odmawiać, a okazja, żeby sobie popływać dwadzieścia kilka pięter nad ziemią, nie trafia się codziennie.

- Dobra - zgodził się. - Jak mogę znaleźć Paula?

- Wróć do szatni. Na ścianie zobaczysz dzwonek. Naciśnij go, a Paul zjawi się jak duch.

Adam zrobił tak, jak mu polecono. Paul wskazał mu szafkę i wyposażył w olbrzymi ręcznik oraz biały, aksamitny szlafrok.

Chłopak rozebrał się i włożył szlafrok. Wracając na basen, myślał o tym, że ma bardzo jasną skórę i zastanawiał się, gdzie Shelley zdołał się tak pięknie opalić. Niepewnie zdjął chroniący go szlafrok i skoczył do basenu. Woda była lodowato zimna.

- To specjalnie, żeby pobudzić krążenie - wyjaśnił Bill, widząc zbolały wyraz jego twarzy.

Przepłynąwszy parę metrów, Adam poczuł się lepiej, ale gdy - naśladując Shelleya - spróbował wykonać nawrót, opił się tylko wody. Wynurzył się kaszląc i plując.

Bill zlitował się nad nim i zaproponował, by wrócili do szatni na krótki masaż.

- W jakiej sprawie chciałeś się ze mną widzieć? - spytał Bill, gdy ułożyli się na sąsiadujących ze sobą stołach.

Adam milczał przez chwilę. Mimo iż Shelley zawsze był dla niego uprzejmy, nigdy nie porzucał swego chłodnego, dyrektorskiego sposobu bycia.

- Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o Rejsach Konferencyjnych - odparł w chwili, gdy Paul polecił mu przewrócić się na plecy. - Moi klienci ciągle o nie pytają.

- Co chcą wiedzieć?

- Kto może pojechać, kiedy są rejsy dla poszczególnych specjalności, czy jest w Arolenie ktoś, do kogo mogą zadzwonić po informacje.

- Mogą dzwonić pod darmowy numer w MTIC - rzucił oschle Bill. - Miałem nadzieję, że zamierzasz mi oznajmić, iż zdecydowałeś się na kurs menedżerski.

- Jeszcze nie teraz - stwierdził Adam. Paul masował mu ramiona. - Ale zastanawiałem się, czy przypadkiem nie mógłbym się wybrać na jeden z tych rejsów. Czy sprzedawcy też na nie jeżdżą?

- Niestety nie - odparł Shelley. Wstał i zaczął się ubierać. - Jest tu wielu takich, którzy chcieliby pojechać, a "Fiord" nie jest niestety aż tak dużym statkiem, by pomieścić wszystkich chętnych. A poza tym na pewno byś się nudził. Ponieważ celem programu jest pogłębienie wiedzy lekarzy, większość pomieszczeń rekreacyjnych zamieniono na sale wykładowe.

- Mimo wszystko chciałbym pojechać.

- Przykro mi - rzucił Bill. Temat wyraźnie przestał go interesować. Podszedł do lustra, by zawiązać krawat. - Myślę, że zrobiłbyś lepiej, koncentrując się na tym, co do ciebie należy.

Adam uznał, że nie jest to odpowiedni moment, by pytać o lekarzy, którzy po powrocie z rejsu zrezygnowali z praktyki: pytania zaczynały irytować Shelleya. Ubrał się więc i podążył za Billem do windy, starając się odpowiadać na jego pytania i nie stawiać własnych. Później jednak, jadąc z powrotem do Nowego Jorku, zaczął roztrząsać dziwne okoliczności towarzyszące rejsom organizowanym przez Arolen. Szczególnie nie dawało mu spokoju nagłe zniknięcie Percy'ego Harmona. Gdy dowiedział się, że Percy nie pojechał do Puerto Rico, usiłował się do niego dodzwonić, ale nikt nie odpowiadał. Wjeżdżając do miasta Tunelem Lincolna, postanowił pojechać do domu Percy'ego. Może któryś z jego sąsiadów będzie wiedział, co się z nim dzieje.

Harmon mieszkał w mocno zniszczonym, czteropiętrowym budynku tuż przy Drugiej Alei. Jego nazwisko znajdowało się obok guzika 3C. Adam nacisnął dzwonek i czekał.

Po przeciwnej stronie ulicy mężczyzna w wygniecionym granatowym garniturze rzucił na ziemię papierosa i zdusił go obcasem. Rozejrzał się w obie strony i ruszył w kierunku budynku, sięgając ręką do kieszeni na piersi.

Przestępując z nogi na nogę, Adam nacisnął dzwonek do mieszkania dozorcy. Niemal natychmiast rozległo się głośne brzęczenie i chłopak pchnął drzwi, które prowadziły do małej sieni. Wnętrze było zniszczone, ale dużo czyściejsze niż w jego własnym domu. Usłyszał, że piętro niżej otworzyły się drzwi. Podszedł do schodów i spojrzał w dół. Nie ogolony mężczyzna w podkoszulku bez rękawów właśnie wchodził na górę.

- O co chodzi? - spytał dozorca.

- Szukam Percy'ego Harmona.

- Nie pan jeden - stwierdził mężczyzna obojętnie. - Nie ma go i nie widziałem faceta już ponad miesiąc.

- Przepraszam za kłopot - rzucił Adam za schodzącym z powrotem na dół dozorcą. Odwrócił się do wyjścia, ale zawahał się przez moment. Usłyszał, jak mężczyzna zamyka za sobą drzwi. Powodowany nagłym impulsem wszedł po cichu na trzecie piętro. Zapukał do mieszkania 3C, ale nie było żadnego odzewu. Nacisnął klamkę: drzwi były zamknięte na klucz. Właśnie rozważał, czy nie zostawić kartki, gdy w końcu korytarza zauważył okno wychodzące na schody ewakuacyjne.

Choć nigdy w życiu czegoś takiego nie robił, otworzył okno i wyszedł na zewnątrz. Miał przeczucie, że Percy'emu coś się stało. Chciał zajrzeć do jego mieszkania licząc, że zdoła się zorientować, od jak dawna go tam nie ma.

Schody były stare i zardzewiałe. Adam starał się nie patrzeć w dół, gdzie przez metalową kratownicę widać było betonowe podwórko. Posuwając się noga za nogą, z dłońmi przyciśniętymi do budynku, dotarł wreszcie do okna Percy'ego. Było uchylone na jakieś pięć centymetrów. Mając nadzieję, że nikt go nie zauważy i nie wezwie policji, otworzył okno. Posunąwszy się już tak daleko uznał, że nie ma nic więcej do stracenia, i wślizgnął się do dusznej sypialni Harmona.

Z duszą na ramieniu obszedł nie zasłane łóżko i otworzył szafę. Było w niej pełno ubrań. Odwrócił się i zajrzał do łazienki. Poziom wody w muszli klozetowej był niski, co znaczyło, że dawno z niej nie korzystano.

Przemierzył z powrotem sypialnię i wszedł do drugiego pokoju. Na stoliku leżała gazeta sprzed siedmiu tygodni. W kuchni znalazł zlew pełen brudnych naczyń zarosłych czarną pleśnią. Nie ulegało wątpliwości, że Percy Harmon zamierzał tu wrócić. I tego właśnie Adam się obawiał. Musiało mu się przytrafić coś złego.

Postanowił jak najszybciej się stąd wynieść i zadzwonić na policję. Nim jednak zdążył wyjść z kuchni, usłyszał cichutki dźwięk. Zastygł w bezruchu. Był to charakterystyczny odgłos zamykanych drzwi.

Chłopak nasłuchiwał. Wokoło panowała kompletna cisza. Zajrzał do pokoju. Łańcuch na drzwiach kołysał się tam i z powrotem.

Adam omal nie zemdlał. Jeśli to Percy wszedł do mieszkania, dlaczego się chował? Jak skamieniały stał w kuchni, starając się usłyszeć jakiś dźwięk. Jęknął ze strachu, gdy tuż obok niego włączyła się lodówka. W końcu doszedł do wniosku, że musiało już minąć z dziesięć minut i że wszystko może mu się tylko zdawało. Wszedł do pokoju i zajrzał do sypialni. Widział otwarte okno prowadzące na schody pożarowe. Zasłony delikatnie poruszały się w przeciągu. Ocenił, że pokonanie pokoju i wyjście na zewnątrz zajmie mu tylko chwilę.

Nie zdążył jednak tego uczynić. Gdy rzucił się w stronę okna, ktoś wyskoczył z szafy. Nim Adam zdążył cokolwiek zrobić, dostał cios w brzuch i runął na podłogę.


Rozdział dziewiąty



Gdy Jennifer zjawiła się w Zespole Lekarzy Ginekologów na comiesięczną kontrolę, zauważyła, że w poczekalni jest o wiele mniej osób niż w czasie jej poprzednich wizyt. Miała całą sofę dla siebie. Wzięła jakąś gazetę, ale nie mogła się skupić na czytaniu. Myślała o tym, że jednak nic złego nie stało się jej nie narodzonemu dziecku w czasie, gdy doktor Vandermer był na sympozjum. Była pewna, że podczas jego nieobecności zacznie krwawić, ale mimo iż nie zaakceptowała jego szorstkiego sposobu bycia, nie miała ochoty dzwonić do innego lekarza.

Nie minęło piętnaście minut, gdy poproszono ją do gabinetu. Zdjęła ubranie i włożyła papierowy fartuch. Zapytała pielęgniarkę, czy doktor jest zadowolony z wakacji.

- Chyba tak - odparła Nancy bez entuzjazmu. Wręczyła Jennifer pojemniczek na mocz i delikatnie popchnęła ją ku drzwiom toalety.

Coś w jej tonie zaniepokoiło Jennifer, ale nie zdążyła się nad tym zastanowić, bo kiedy wróciła z łazienki, doktor Vandermer już czekał.

- Nie skończyłam wszystkiego - powiedziała Nancy. - To potrwa jeszcze parę minut. Muszę pobrać krew i zważyć panią Schonberg.

- Chciałem się tylko przywitać. - Głos lekarza brzmiał nienaturalnie łagodnie, nie było w nim zwykłej szorstkości. - Jak się masz, Jennifer? Dobrze wyglądasz.

- Dziękuję, wszystko w porządku - odparła zaskoczona.

- No, wrócę, jak tylko Nancy skończy. - Zamknął drzwi, a pielęgniarka jeszcze przez moment się w nie wpatrywała.

- Boże! - powiedziała. - Gdybym go tak dobrze nie znała, to mogłabym przysiąc, że coś zażywa. Po powrocie stał się jakiś dziwny. Jest o wiele sympatyczniejszy dla pacjentek, ale mnie pracuje się z nim dziesięć razy gorzej. No cóż... - Pielęgniarka odwróciła się do Jennifer. - Teraz panią zważymy i pobierzemy krew.

Ledwie zdążyła skończyć, gdy doktor był już z powrotem.

- Teraz ja się nią zajmę - oznajmił tym samym bezbarwnym tonem. - Waga w porządku... A tak ogólnie, jak się czujesz?

- Jeszcze jej nie zbadałam - przerwała Nancy.

- Nic nie szkodzi - odparł lekarz. - Możesz wykonać test na hematokryt, a ja porozmawiam sobie z Jennifer.

Z głośnym westchnieniem pielęgniarka wzięła próbki i wyszła z pokoju.

- A więc jak się czujesz? - spytał ponownie Vandermer. Jennifer wpatrywała się w siedzącego przed nią mężczyznę. Był jak zwykle zadbany, ale skóra na jego twarzy była nieco obwisła, jakby z przemęczenia. Także włosy wyglądały trochę inaczej, wydawały się gęstsze. Lekarz nie spieszył się, jak to zazwyczaj bywało; sprawiał wrażenie, jakby naprawdę chciał wiedzieć, co u niej słychać.

- Wydaje mi się, że czuję się całkiem nieźle - odparła.

- To nie zabrzmiało zbyt entuzjastycznie.

- No... - zaczęła Jennifer. - Czuję się mniej zmęczona, ale poranne mdłości jeszcze się nasiliły i dieta nic tu nie pomaga.

- A jaki jest twój stosunek do ciąży? Czasem emocje wpływają na nasze samopoczucie.

Dziewczyna przyjrzała się twarzy doktora. Wyglądał na szczerze zainteresowanego.

- Mówiąc prawdę, mam bardzo mieszane uczucia. - Aż do tej chwili nie chciała się do tego przyznać, nawet matce. Ale doktor Vandermer najwyraźniej jej nie potępiał.

- Tego rodzaju reakcje są zupełnie naturalne - rzekł łagodnie. - Opowiedz mi dokładnie, co czujesz.

Zachęcona jego podejściem, Jennifer zaczęła mówić o wszystkich swoich obawach związanych z pracą zawodową i o relacjach z mężem. Przyznała, że Vandermer miał rację - to nie był dla nich odpowiedni moment na dziecko. Mówiła niemal dziesięć minut, a od łez uchronił ją tylko obojętny wyraz twarzy doktora. Vandermer okazywał zainteresowanie, ale jednocześnie był jakoś dziwnie nieobecny.

- Cieszę się, że masz do mnie zaufanie - powiedział cicho, gdy skończyła. - Niedobrze jest tłumić w sobie uczucia. Niewykluczone, że mają one związek z twoimi porannymi nudnościami, które do tej pory powinny już ustąpić. Chyba będziemy musieli zastosować jakiś lek. - Odwrócił się do Nancy, która właśnie wróciła do gabinetu. - Czy mogłabyś przynieść z magazynu kilka próbek pregdolenu?

Pielęgniarka wyszła bez słowa.

- No, a teraz - oznajmił lekarz - dokładnie cię zbadamy. Obok innych badań Vandermer przeprowadził też ultrasonografie.

Wyjaśnił, że jest to metoda, w której obraz powstaje dzięki odbiciu fal ultradźwiękowych od tkanek dziecka. Jennifer miała wątpliwości, czy wszystko dobrze zrozumiała, ale lekarz zapewnił ją, że ultrasonografia jest bezbolesna i nieszkodliwa zarówno dla matki jak i płodu. I rzeczywiście nic nie bolało. Chociaż do obsługi maszyny przyszedł technik, doktor uparł się, że przeprowadzi badanie osobiście. Na monitorze podobnym do telewizora Jennifer zobaczyła zarys dziecka.

- Czy chciałabyś wiedzieć, jaka jest jego płeć? - spytał Vandermer prostując się.

- Chyba tak - odparła, nie namyślając się zbytnio.

- Nie ma całkowitej pewności, ale wygląda raczej na chłopca. Jennifer skinęła głową. Na razie nie miało to dla niej większego znaczenia, ale zastanawiała się, co powie Adam.

Kiedy wrócili do gabinetu, Vandermer usiadł przy biurku, żeby zapisać swoje spostrzeżenia. Odesłał Nancy, która wyszła bez słowa, wyraźnie niezadowolona, że lekarz wchodzi w zakres jej kompetencji.

Jennifer siedziała na kozetce zastanawiając się, czy powinna się ubrać.

- Nie licząc porannych nudności - zwrócił się w końcu do niej Vandermer - wszystko jest w porządku. A to może uwolni cię od mdłości. - Ustawił obok niej próbki i wypisał receptę. - Zażywaj trzy razy dziennie po jednej tabletce.

Jennifer wzięła lekarstwa. Zgodziłaby się spróbować wszystkiego, byle tylko pozbyć się tej dolegliwości.

- A teraz - oznajmił doktor swoim monotonnym głosem - chcę z tobą porozmawiać o dwóch sprawach. Po pierwsze, następnym razem przyjmę cię w Klinice Juliańskiej.

Serce skoczyło jej do gardła. Przed oczami stanął jej obraz Cheryl osuwającej się na podłogę. Znów widziała krew i poczuła lodowaty strach.

- Jennifer, dobrze się czujesz? - spytał lekarz.

- Chyba powinnam chwilę odpocząć - odparła czując, że robi jej się słabo.

Vandermer pomógł jej się położyć na kozetce.

- Bardzo mi przykro - powiedziała. - Już mi lepiej. Dlaczego mam przychodzić do Kliniki Juliańskiej?

- Ponieważ zdecydowałem się tam pracować - wyjaśnił doktor, badając jej puls. - Prywatna praktyka przestała mnie już interesować. Mogę cię zapewnić, że jako pacjentka otrzymasz lepszą opiekę w klinice. Czy wszystko już dobrze?

Jennifer przytaknęła.

- Czy to było pierwsze w czasie ciąży zasłabnięcie?

- Tak - odparła i opisała mu nagłą śmierć Cheryl.

- To musiało być dla ciebie potworne przeżycie - zauważył Vandermer. - Zwłaszcza że jesteś w ciąży. Na szczęście takie zaburzenia w krzepnięciu krwi zdarzają się niezwykle rzadko. Mam nadzieję, że nie winisz za to szpitala. Słyszałem o tym zdarzeniu i wiem przypadkiem, że panna Tedesco zataiła część informacji o swoim stanie zdrowia. Długotrwałe zażywanie narkotyków wywołało u niej zaburzenia w składzie krwi, czego nie wykazały rutynowe badania laboratoryjne. Gdyby panna Tedesco ujawniła te fakty, z pewnością żyłaby do dzisiaj. Mówię ci to tylko po to, żebyś nie miała żadnych obiekcji co do Kliniki Juliańskiej.

- Słyszałam o niej wiele dobrego, nim poszłam tam z Cheryl. I muszę przyznać, że niezwykle serdeczne podejście personelu do pacjentów zrobiło na mnie duże wrażenie.

- To jeden z powodów, dla których się przenoszę. Tam lekarze nie angażują się w żadną niezdrową rywalizację, jak to ma miejsce w prywatnej praktyce.

Jennifer usiadła i z ulgą zauważyła, że zawroty głowy całkowicie jej przeszły.

- Czy już wystarczająco odpoczęłaś? - spytał doktor.

- Myślę, że tak.

- Kolejna sprawa, o której chciałbym z tobą pomówić, to kwestia ewentualnej amniopunkcji.

Jennifer ponownie zakręciło się w głowie, ale tym razem szybko jej to przeszło.

- Zmienił pan zdanie - powiedziała. Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie.

- To prawda - odparł lekarz. - Początkowo byłem przekonany, że pani brat miał wadę wrodzoną, czyli że już po zapłodnieniu nastąpiła jakaś zmiana chromosomatyczna. Ale ze szpitala, gdzie zmarł, dostałem materiały, które pozwalają przypuszczać, że mogło to być zaburzenie dziedziczne. Skoro zachodzi takie podejrzenie, byłoby błędem nie skorzystać ze wszystkich dobrodziejstw techniki, jakimi dysponujemy.

- A jeśli u mojego dziecka występuje podobne zaburzenie, czy badanie to wykaże?

- Z całą pewnością - zapewnił Vandermer. - Ale powinniśmy to zrobić jak najszybciej, bo na wyniki czeka się kilka tygodni. Jeśli będziemy zbyt długo zwlekali, to potem trudno będzie cokolwiek zrobić, gdyby wynik badania okazał się zły.

- Czy mówiąc "cokolwiek", miał pan na myśli aborcję? - upewniła się Jennifer.

- Tak - odparł lekarz. - Istnieje bardzo niewielkie prawdopodobieństwo, że to będzie konieczne, ale biorąc pod uwagę wątpliwości, o których mówiłaś, sądzę, że zdołałabyś się jakoś pogodzić z taką ewentualnością.

- Będę musiała porozumieć się z mężem i rodzicami. Jennifer wyszła z gabinetu zdenerwowana perspektywą amniopunkcji, ale jednocześnie szczęśliwa, że ma tak troskliwego lekarza jak Vandermer. Musi powiedzieć Adamowi, że całkowicie zmieniła zdanie na temat tego człowieka.


Adam nie stracił przytomności, był tylko trochę ogłuszony. Niejasno zdawał sobie sprawę z tego, że ktoś zaciągnął go do pokoju i bezceremonialnie rzucił na kanapę. Czuł, jak wyjmowano mu portfel, a potem włożono go z powrotem do jego kieszeni. Ten drobny szczegół nie pasował do całości i zastanawiając się nad tym, Adam powoli otrząsnął się z odrętwienia.

Przede wszystkim zaczął szukać okularów, które ktoś natychmiast wsunął mu do ręki. Gdy je nałożył, obraz pokoju znów nabrał ostrości. Naprzeciwko niego siedział potężny mężczyzna w granatowym garniturze i białej, rozpiętej pod szyją koszuli.

- Dzień dobry - odezwał się nieznajomy. - Witaj na tym świecie.

Adam spróbował się poruszyć. Zadziwiające, że nic go nie bolało.

- Jeśli nie chce się pan znaleźć na policji, panie Schonberg, to proszę mi łaskawie powiedzieć, co pan robił w tym mieszkaniu.

- Nic - wychrypiał Adam i zaraz odchrząknął.

- Będzie pan musiał wymyślić coś lepszego - oznajmił mężczyzna i zapalił papierosa, wydmuchując dym aż pod sufit.

- Mógłbym o to samo zapytać pana.

Nieznajomy pochylił się i chwycił Adama za koszulę, niemal unosząc go z kanapy.

- Nie jestem w nastroju do żartów - warknął. Adam skinął głową na znak, że zrozumiał. Mężczyzna puścił go tak nagle, jak go chwycił.

- W porządku - stwierdził nieznajomy. - Zacznijmy od początku. Co pan robił w tym mieszkaniu?

- Jestem przyjacielem Percy'ego Harmona - rzucił szybko Adam. - No, w pewnym sensie przyjacielem. Zacząłem pracę w firmie farmaceutycznej Arolen i on wziął mnie ze sobą, żeby mi pokazać, jak sobie radzić z klientami.

Mężczyzna pokiwał głową, jakby na potwierdzenie, że na razie wierzy w tę historię.

- Percy miał do mnie zadzwonić - ciągnął Adam. - Ale nie zrobił tego. Nie odbierał też telefonów. Przyszedłem więc sprawdzić, czy go tu nie ma.

- To jeszcze nie tłumaczy, dlaczego włamał się pan do mieszkania.

- To był impuls - wyjaśnił chłopak potulnie. - Chciałem się przekonać, czy nic mu się nie stało.

Mężczyzna się nie odezwał. Milczenie i napięcie szybko zaczęły ciążyć Adamowi.

- Lubiłem Percy'ego - odezwał się znowu. - Martwiłem się o niego. Miał jechać na szkolenie do Puerto Rico, ale tam nie dotarł.

Nieznajomy nadal milczał.

- To wszystko, co wiem. Nigdy więcej go nie widziałem.

- Wierzę panu - oznajmił mężczyzna po chwili.

- Dziękuję - rzekł Adam. Poczuł taką ulgę, że prawie chciało mu się krzyczeć z radości.

Mężczyzna zgasił papierosa. Sięgnął do kieszeni na piersi, wyjął wizytówkę i podał ją Adamowi. Było na niej napisane: "Robert Marlow, prywatny detektyw". W prawym dolnym rogu widniał numer telefonu.

- Jakieś sześć tygodni temu Percy Harmon wyszedł z japońskiej restauracji w Fort Lee, w New Jersey. Nigdy nie dotarł do domu. Rodzina wynajęła mnie, żebym się czegoś dowiedział. Obserwowałem mieszkanie. Oprócz kilku młodych dziewcząt zjawił się tu tylko pan.

- Czy domyśla się pan, co mogło się z nim stać?

- Nie mam zielonego pojęcia - odparł Marlow. - Gdyby się pan czegoś dowiedział, będę wdzięczny za telefon.


Kiedy wrócił do pustego mieszkania, wciąż jeszcze był wstrząśnięty. Nieobecność Jennifer zirytowała go. Czuł się wytrącony z równowagi i chciał z nią porozmawiać. Domyślił się, że znowu wyszła gdzieś z matką. Rzucił się na łóżko i włączył wiadomości. Powoli wracał do siebie.

Po jakimś czasie usłyszał odgłos otwieranych drzwi wejściowych i przez chwilę wydawało mu się, że znów jest w mieszkaniu Harmona.

- No, no. Wylegiwanie się w godzinach pracy... - zażartowała Jennifer.

Adam nie odpowiedział.

- O co chodzi? - spytała.

- Podejrzewam, że byłaś w Englewood - rzucił ze złością. Jennifer przyjrzała mu się uważnie. Nie miała ochoty znosić jego humorów. Nie cierpiała przepraszać Adama za to, że spotyka się z rodzicami.

- Tak, byłam w domu - powiedziała, opierając ręce na biodrach.

- Tego to i sam się domyśliłem - stwierdził Adam, odwracając się do telewizora.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Nic szczególnego.

- Słuchaj - zaczęła Jennifer, siadając na brzegu łóżka. - Miałam ważny powód, by tam pojechać. Doktor Vandermer zasugerował, że powinnam się poddać amniopunkcji. Pojechałam do domu, żeby się poradzić, czy mam się na to zgodzić.

- Świetnie - stwierdził Adam sarkastycznie. - Dyskutujesz o tym ze swoimi rodzicami, chociaż to jest nasze dziecko.

- Wiedziałam, że w ciągu dnia nie uda mi się ciebie złapać - wyjaśniła Jennifer, starając się zachować spokój. - Oczywiście miałam zamiar przedyskutować to z tobą, ale chciałam też porozmawiać z mamą, bo ona sama urodziła dziecko z zespołem Downa.

- W dalszym ciągu uważam, że decyzja należy tylko i wyłącznie do nas - powtórzył Adam. Przewrócił się na bok i postawił stopy na podłodze. Wiedział, że nie ma racji. - Poza tym zdawało mi się, że Vandermer powiedział, iż nie ma potrzeby robić amniopunkcji.

- To prawda. Ale dziś rano oznajmił, że przejrzał materiały dotyczące mojego brata i doszedł do wniosku, że powinnam się jej poddać.

Adam wstał i przeciągnął się. Nie znał się zbytnio na genetyce, ale nie widział potrzeby, by jego żonie robiono amniopunkcję.

- Może powinnaś skonsultować tę opinię z kimś jeszcze. Kiedy na początku pytałem ludzi o dobrego położnika, polecano mi także Herberta Wickelmana.

Jennifer potrząsnęła głową.

- Nie potrzebuję się nikogo więcej radzić. Kolejna opinia tylko jeszcze bardziej wszystko skomplikuje. Jestem zadowolona z doktora Vandermera i mam do niego pełne zaufanie, szczególnie teraz, gdy jego maniery tak bardzo się poprawiły.

- Co masz na myśli? - zainteresował się Adam.

- Od kiedy wrócił z konferencji medycznej, poświęca pacjentkom więcej czasu i uwagi. Nie jest taki zagoniony.

Adam momentalnie zapomniał o swojej złości.

- Czy coś jeszcze się zmieniło? - spytał.

- Mówi, że ma już dosyć prywatnej praktyki - odparła Jennifer, zdejmując sukienkę i kierując się w stronę łazienki. - Postanowił przenieść się do Kliniki Juliańskiej i teraz tam będę chodzić na wizyty.

Adam powoli opadł na łóżko.

- Myślałam, że po śmierci Cheryl już nigdy tam nie pójdę - zawołała Jennifer z łazienki. - Ale doktor Vandermer przekonał mnie, że ta klinika jest znakomita. Wiesz zresztą, jakie wrażenie zrobił na mnie tamtejszy personel.

Adam słyszał odgłos wody lejącej się do umywalki. Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. Nie wspominał Jennifer o zniknięciu Percy'ego Harmona ani o innych wątpliwościach związanych z Arolenem, ale teraz, gdy i Vandermer był w to jakoś wplątany, postanowił, że musi coś zrobić.

Poszedł do łazienki, gdzie jego żona myła twarz.

- Zależy mi, żebyś poszła do doktora Wickelmana. Nie podoba mi się, że Vandermer przenosi się do Kliniki Juliańskiej.

Jennifer spojrzała na niego ze zdumieniem. Ostatnio Adam zachowywał się czasem bardzo dziwnie.

- Mówię poważnie... - zaczął, ale urwał w pół zdania, zobaczywszy na umywalce znajome opakowanie. - A cóż to jest, do diabła? - zawołał, chwytając buteleczkę.

Jennifer przeniosła wzrok z twarzy męża na lekarstwo, które trzymał w dłoni. Potem odwróciła się i w milczeniu powiesiła ręcznik.

- Zadałem ci pytanie - wrzasnął Adam.

- Myślę, że znasz odpowiedź. To pregdolen. Na moje poranne mdłości. A teraz przepraszam. - Ruszyła w kierunku sypialni, ale Adam złapał ją za ramię.

- Skąd to masz? - zapytał, podsuwając jej opakowanie pod nos. Jennifer odepchnęła jego rękę.

- Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to od doktora Vandermera.

- Nie wierzę. On nigdy nie przepisałby tego świństwa. Dziewczyna uwolniła ramię z uścisku męża.

- Chcesz powiedzieć, że kłamię?

Adam wrócił do łazienki i wysypał na dłoń kilka żółto-niebieskich tabletek. Bez wątpienia był to pregdolen.

- Słyszałeś, co powiedziałam? - zawołała Jennifer.

- Nie chcę, byś zażywała ten lek. Czy masz tego więcej?

- Będę się stosować do wskazówek lekarza. Od kiedy zaczęłam brać te pigułki, po raz pierwszy od miesięcy nie miałam mdłości. A poza tym nie zapominaj, że sam mnie wysłałeś do Vandermera.

- Ale teraz już tam nigdy nie pójdziesz - oznajmił Adam. Wziął z półki kosmetyczkę żony i zajrzał do środka. Na samym wierzchu leżało kilka opakowań pregdolenu.

- Lubię doktora Vandermera i ufam mu - krzyknęła Jennifer, usiłując wyrwać kosmetyczkę z rąk męża. - Oddaj mi to!

Adam wyjął wszystkie opakowania pregdolenu i dopiero wtedy puścił torebkę.

- Posłuchaj! - zaczął - Nie chcę, żebyś brała ten środek. Jest niebezpieczny.

- Gdyby był niebezpieczny, doktor Vandermer by mi go nie dał. I zamierzam brać to lekarstwo. W końcu to ja mam mdłości, a nie ty. Powinieneś też pamiętać, że na razie nie jesteś jeszcze lekarzem, a jedynie zwykłym sprzedawcą leków.

Adam podniósł nogą klapę toalety, otwierając jednocześnie buteleczki z pregdolenem.

- Oddaj mi moje lekarstwo! - wrzasnęła Jennifer, przeczuwając jego zamiar.

Adam wrzucił do toalety zawartość pierwszego opakowania.

Dziewczyna rozpaczliwie wyrwała mu jedną z buteleczek i uciekła do sypialni. Adam, oszołomiony, wahał się przez moment, po czym pobiegł za nią. Przez chwilę stali twarzą w twarz, mierząc się wzrokiem. W pewnej chwili Jennifer rzuciła się pędem do łazienki i próbowała zamknąć drzwi na zasuwkę. Nie zdążyła jednak tego zrobić, bo Adam wsunął nogę między drzwi. Siłowali się przez moment, ale drzwi nieuchronnie się otwierały. W końcu Jennifer puściła klamkę. Cofała się w kierunku wanny, chowając za plecami buteleczkę.

- Oddaj mi to - rozkazał Adam. Dziewczyna potrząsnęła głową. Dyszała ciężko.

- A więc dobrze - warknął, chwytając ją za rękę.

- Nie! - wrzasnęła.

Po kolei odgiął jej wszystkie palce, zabrał buteleczkę i opróżnił ją do toalety. Jennifer okładała go pięściami po plecach. Aby się zasłonić, machnął ręką i niechcący uderzył ją w głowę. Oszołomiona, zatoczyła się na ścianę.

Adam wyrzucił do toalety pozostałe tabletki i spuścił wodę. Potem odwrócił się, ale Jennifer była zbyt wściekła, żeby słuchać jego przeprosin.

- Nie jesteś moim lekarzem - krzyknęła. - Mam już dosyć codziennych mdłości i jeśli on daje mi lekarstwo, żebym poczuła się lepiej, to mam zamiar je brać.

Pobiegła do sypialni i ściągnęła z szafy walizkę.

- Jennifer, co chcesz zrobić? - spytał, chociaż jej zamiary były zupełnie oczywiste. Nie odpowiedziała. Zaczęła składać swoje ubrania i wrzucać je do walizki. - Słuchaj, zdarzają się między nami nieporozumienia, ale to nie powód, żeby od razu odchodzić.

Dziewczyna spojrzała na niego. Jej policzki płonęły.

- Jadę do domu. Jestem zmęczona, nie czuję się dobrze i mam dosyć tych ciągłych kłótni.

- Kocham cię, Jennifer. Zabrałem te tabletki tylko dlatego, by ochronić nasze dziecko.

- Nie obchodzi mnie, dlaczego to zrobiłeś. Muszę wyjechać na parę dni. - Podeszła do telefonu; usłyszał, jak dzwoni do ojca i umawia się, że weźmie taksówkę do jego biura, a stamtąd razem pojadą do domu.

- Jennifer, błagam cię, nie rób tego - prosił, gdy ponownie zabrała się do pakowania rzeczy. Ona jednak nawet na niego nie spojrzała. Zamknęła walizkę, wzięła torebkę i bez słowa wyszła z mieszkania.

Kiedy został sam, przez dłuższą chwilę nie mógł uwierzyć, że naprawdę jej nie ma. Oszołomiony, powędrował do drugiego pokoju i usiadł przy komputerze. Włączył go, uzyskał połączenie z centralnym komputerem Arolenu i spróbował przywołać dane Vandermera. Chciał sprawdzić, czy zmieniły się jego przyzwyczajenia co do przepisywanych leków, ale na ekranie pojawiła się tylko lakoniczna wiadomość: "Przeniósł się do Kliniki Juliańskiej".

Zaskoczony, zastanawiał się, czy w komputerze wykasowano jeszcze jakieś inne dane. Sięgnął po wydruk, który dał mu McGuire, a maszynie polecił sporządzić nową listę lekarzy na jego terenie. Komputer pominął nie tylko Vandermera, ale także sześć innych osób.

Adam zaczął gorączkowo wywoływać nazwiska lekarzy pominiętych przez komputer. O żadnym z nich nie było informacji! Przy czterech nazwiskach pojawiły się notki takie jak ta dotycząca Smytha: "Ponowny rejs planowany na..." - sugerujące, że jeśli dany lekarz wziął udział w rejsie organizowanym przez Arolen, to nie trzeba go już było zaopatrywać w leki. Dwóch zostało sklasyfikowanych tak jak Vandermer: "Przeniósł się do Kliniki Juliańskiej". Zastanawiał się, czy podczas rejsów konferencyjnych klinika jest lansowana na równi z produktami Arolenu.

Skołowany jeszcze bardziej niż przedtem, zlecił komputerowi wydrukowanie pełnego spisu lekarzy pracujących w Klinice Juliańskiej. Drukarka włączyła się posłusznie i wkrótce Adam miał w rękach dość długą listę nazwisk. Przebiegł wzrokiem wydruk. Gdzieś w połowie strony zauważył nagle nazwisko Thayer Norton! Co, u diabła, robił w tej klinice Norton? Kierował przecież medycyną wewnętrzną na uniwersytecie.

Adam powoli wystukał jego nazwisko i zażądał od komputera informacji na jego temat, ale otrzymał jedynie komunikat: "Przeniósł się do Kliniki Juliańskiej"!

Myśl, że stary zrzęda miałby porzucić tak znakomite stanowisko na uczelni, nie mieściła mu się w głowie. Był ciekaw, czy Norton brał ostatnio udział w rejsie organizowanym przez Arolen.

Zwrócił się ponownie do komputera, starając się uzyskać wszelkie możliwe dane na temat Kliniki Juliańskiej. Odkrył, że czterech z sześciu lekarzy, którzy się tam przenieśli, specjalizuje się w położnictwie. To mogło coś znaczyć. Przez następne pół godziny zasypywał komputer pytaniami, ale w odpowiedzi otrzymywał najczęściej wiadomość, że jego kod nie daje mu prawa dostępu do informacji, o które prosi. Zmieniając taktykę, zapytał o liczbę amniopunkcji przeprowadzonych w klinice w ostatnim roku. W odpowiedzi otrzymał liczbę 7112. Kiedy poprosił o informację, ile z nich wykazało wadę płodu, komputer ponownie odmówił mu prawa dostępu do odpowiednich materiałów. W końcu spróbował się dowiedzieć, ilu w tym czasie dokonano aborcji ze względów zdrowotnych. Odpowiedź brzmiała: 1217.

W dalszym ciągu nic z tego nie rozumiejąc, Adam wyłączył komputer i poszedł spać. Przez całą noc śniła mu się rozwścieczona Jennifer.


Rozdział dziesiąty



Kiedy następnego ranka Adam obudził się i zobaczył, że obok nie ma Jennifer, poczuł się tak przygnębiony, że wyszedł z mieszkania, nie wypiwszy nawet kawy. Już o ósmej trzydzieści przechadzał się nerwowo przed siedzibą Zespołu Lekarzy Ginekologów, czekając na jej otwarcie. Nacisnął dzwonek natychmiast, gdy zobaczył wewnątrz Christine.

- Dzień dobry, panie Schonberg.

Adam pomyślał, iż to dobry znak, że sekretarka pamięta jego nazwisko. Poprawił granatowy krawat z dzianiny i przybrał najbardziej czarujący uśmiech, na jaki go było stać.

- Byłem w okolicy i pomyślałem, że wpadnę zapytać, jak tam idzie DJ'owi w szkole?

- Świetnie - odparła Christine. - Nawet lepiej niż się spodziewałam. W ostatni piątek...

Adam wyłączył się i spróbował poukładać myśli.

- Czy mogłaby mi pani jakoś zorganizować spotkanie z doktorem Vandermerem? - wtrącił, gdy Christine umilkła, by złapać oddech.

- Doktor jest w Klinice Juliańskiej - odparła.

- Już tu nie pracuje?

- Nie. Całe biuro stoi na głowie. Wczoraj był tu ostatni dzień, choć ma komplet pacjentek na następne sześć miesięcy. Będę wisieć na telefonie aż do Bożego Narodzenia.

- A więc nikt się tego nie spodziewał?

- Nie - stwierdziła Christine. - Wrócił z rejsu i zakomunikował doktorowi Stensowi i doktorowi Baumgartenowi, że odchodzi. Oznajmił, że ma już dosyć prywatnej praktyki.

"Dokładnie to samo powiedział Percy o Foleyu" - pomyślał Adam, gdy Christine odwróciła się, by odebrać telefon.

- Co za bałagan - rzuciła, odkładając słuchawkę. - A wszystkie pacjentki są wściekłe na mnie.

- Czy doktor Vandermer nie zachowywał się dziwnie po powrocie z rejsu?

- A jakże - zaśmiała się sekretarka. - Nic mu się nie podobało. Doprowadzał nas wszystkie do szału, chociaż z drugiej strony stał się bardziej przyjacielski. Przedtem był zawsze niezwykle szorstki.

Przypominając sobie własne spotkanie z Vandermerem, Adam pomyślał, że słowo "szorstki" dość łagodnie określało jego sposób bycia.

- A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to - ciągnęła Christine - że wspólnik doktora Vandermera, doktor Foley, postąpił wcześniej dokładnie tak samo. Wtedy doktor Vandermer strasznie się wściekł, choć nie było aż tak źle, bo mieliśmy czterech lekarzy, którzy mogli przejąć obowiązki Foleya. Teraz jest tylko dwóch, gdyż doktor Smyth ciągle przebywa w szpitalu z powodu tej swojej dziwacznej choroby.

- A co mu jest? - zainteresował się Adam.

- Ma jakieś kłopoty z nerwami. Nie znam nazwy tej choroby, ale pamiętam, jakie były jej objawy. - Ściszyła głos, jakby to, co miała powiedzieć, było tajemnicą. - Doktor zachowywał się normalnie, a w chwilę później robił dziwaczne miny. To było trochę śmieszne, ale strasznie żenujące.

W biurze zjawiła się jakaś kobieta i podeszła do sekretarki. Adam odsunął się na bok, myśląc o tym, że choroba Smytha przypomina przypadek opóźnionej dyskinezy, który omawiał podczas swego wystąpienia na studiach. U tamtego pacjenta przyczyną choroby była nieoczekiwana reakcja na środki uspokajające.

- Nie orientuje się pani, czy doktor Smyth miał jakieś problemy psychiatryczne? - spytał, gdy pacjentka usiadła w poczekalni.

- Chyba nie - odparła Christine. - To niezwykle sympatyczny młody człowiek. Nawet jest trochę do pana podobny. Też ma ciemne, kręcone włosy.

- W którym szpitalu przebywa?

- Zabrano go do Szpitala Uniwersyteckiego, ale słyszałam, jak jedna z sióstr mówiła, że mają go przenieść do Kliniki Juliańskiej.

Znów zadzwonił telefon i Christine sięgnęła po słuchawkę.

- Jeszcze tylko ostanie pytanie - rzucił szybko Adam. - Czy doktor Foley albo doktor Smyth też uczestniczyli w rejsach konferencyjnych, tak jak doktor Vandermer?

- O ile wiem, to obaj brali w nich udział - stwierdziła sekretarka. - Zespół Lekarzy Ginekologów, proszę chwileczkę poczekać -

powiedziała podnosząc słuchawkę, a zwracając się do Adama dodała: - Czy chciałby się pan widzieć z doktorem Stensem albo doktorem Baumgartenem?

- Nie dzisiaj - odpowiedział Adam. - Innym razem, gdy nie będzie takiego ruchu. Proszę ode mnie pozdrowić DJ'a.

Christine uniosła w górę kciuk na znak, że życzy mu powodzenia, a sama zajęła się telefonem.

Adam opuścił biuro z mocnym przekonaniem, że nie może już dłużej ignorować dziwnych zbiegów okoliczności związanych z Kliniką Juliańską. Dlaczego tak wielu lekarzy porzucało praktykę, aby podjąć tam pracę? I dlaczego Vandermer, postąpiwszy w ten sam sposób, zdecydował się nagle przepisać jego żonie pregdolen? Adam czuł, że powinien się spotkać z położnikiem, nawet gdyby rozmowa nie należała do przyjemnych. Musi go przekonać, by nie dawał Jennifer tego środka albo w ogóle przestał ją leczyć. Wiedział, że sam nie zdoła nakłonić żony do zmiany lekarza.

Kiedy był już blisko południowej części Harlemu, zobaczył górującą nad okolicznymi budynkami klinikę. Podziwiając jej szklaną elewację, uświadomił sobie, że musieli ją projektować ci sami architekci, którzy zbudowali siedzibę Arolenu. Jednak biurowiec był lepiej wkomponowany w okolicę. Klinika jawiła się Adamowi jako budowla z dwudziestego pierwszego wieku rzucona w zabudowę sprzed dwustu lat.

Niedaleko szpitala znalazł wolne miejsce i zostawił tam samochód. Wziął ze sobą neseser, na wypadek, gdyby musiał udawać, że przybył tam jako sprzedawca. Wbiegł po szerokich schodach prowadzących do głównego wejścia.

Gdy tylko znalazł się w środku, jego obawy natychmiast się rozwiały. Początkowo miał zamiar przemaszerować przez hol i udać się prosto na oddział ginekologiczno-położniczy, jakby był jednym z pracowników. Jako student medycyny wiedział z doświadczenia, że jeśli ktoś zachowuje się w szpitalu tak, jakby był u siebie, może dostać się dosłownie wszędzie. Ale swobodna atmosfera panująca w klinice sprawiła, że porzucił ten plan. Podszedł prosto do wielkiego stanowiska informacyjnego i powiedział, że chciałby się widzieć z doktorem Vandermerem.

- Oczywiście - odparła recepcjonistka. Podniosła słuchawkę i przekazała prośbę Adama. - Doktor jest u siebie - oznajmiła z szerokim uśmiechem. - Czy wie pan, jak dojść na oddział ginekologiczny?

- Może najpierw powinienem spytać doktora, czy ma czas, by się ze mną spotkać? Chciałbym z nim porozmawiać na temat mojej żony.

- Ależ oczywiście, że pana przyjmie - zapewniła dziewczyna takim tonem, jakby mówił od rzeczy. - Wezwę któregoś z sanitariuszy, żeby pokazał panu drogę. - Nacisnęła mały guzik na pulpicie i zaraz pojawił się młody mężczyzna w granatowej koszuli i białych spodniach. Recepcjonistka wydała mu odpowiednie polecenie.

Sanitariusz poprowadził go głównym korytarzem. Po drodze minęli kwiaciarnię, księgarnię i przytulną kawiarenkę.

- To miejsce robi wrażenie - zauważył Adam.

- Tak - odpowiedział lakonicznie sanitariusz. Adam raz po raz zerkał na niego w czasie drogi, na jego szeroką, pozbawioną wyrazu twarz. Przyjrzawszy mu się uważnie stwierdził, że mężczyzna jest chyba pod wpływem środków uspokajających; był zapewne chory psychicznie. Wielu chronicznie chorych pacjentów pracowało w szpitalach, bo to sprawiało, że czuli się bezpieczniej.

Sanitariusz zostawił go w pomieszczeniu, które bardziej przypominało pokój w eleganckim mieszkaniu niż szpitalną poczekalnię. Stała tam kanapa, dwa krzesła i niewielkie biurko. "Co za dziwna klinika" - pomyślał Adam, podchodząc do okna. Przyciemniane szyby nadawały szczególny wygląd domom po przeciwnej stronie ulicy. Odnosiło się wrażenie, że patrzy się na starą fotografię.

Chłopak usiadł na kanapie i zaczął przeglądać jedno z czasopism. Po kilku minutach drzwi się otworzyły i wszedł doktor Vandermer. Adam poderwał się z siedzenia.

W mocno wykrochmalonym, białym fartuchu lekarz wyglądał imponująco, ale najwyraźniej był nastawiony przyjaźniej niż przy pierwszym spotkaniu.

- Witam w Klinice Juliańskiej, Adamie - powiedział.

- Dziękuję - odparł chłopak z ulgą, choć zdziwiła go wylewność Vandermera. - Dziwię się, że pana tu widzę. Myślałem, że jest pan zadowolony ze swojej praktyki.

- Kiedyś byłem - stwierdził doktor. - Ale zbijanie pieniędzy na medycynie mam już za sobą. Tutaj staramy się zachować ludzi w dobrym zdrowiu zamiast leczyć ich dopiero wtedy, gdy są chorzy.

Adam zauważył, że głos Vandermera brzmi dziwnie bezbarwnie, jakby recytował kwestie wyuczone na pamięć.

- Chciałbym pomówić z panem o Jennifer - zaczął.

- Domyśliłem się i poprosiłem genetyka, by tu przyszedł.

- Doskonale, ale najpierw chcę porozmawiać o pregdolenie.

- Czy pomógł pańskiej żonie na nudności? - zainteresował się lekarz.

- Tak się jej wydaje, ale myślę, że to po prostu efekt placebo. Dziwi mnie jednak fakt, że pan jej to przepisał.

- Na rynku jest sporo specyfików - wyjaśnił Vandermer - uważam jednak, że pregdolen jest najlepszy. Zwykle nie przepisuję leków na poranne nudności, lecz u pańskiej żony to ciągnie się zbyt długo.

- Ale dlaczego wybrał pan pregdolen? - spytał Adam ostrożnie. - Szczególnie po tym negatywnym artykule w "Przeglądzie".

- To było kiepskie opracowanie. Przyjęli zły sposób zbierania danych.

Adam nie chciał atakować Vandermera wprost.

- Jednak gdy rozmawialiśmy ostatnio - rzekł w końcu - powiedział mi pan, że pregdolen jest niebezpieczny. Co sprawiło, że zmienił pan zdanie?

Lekarz potrząsnął głową ze zdziwieniem.

- Nigdy nie twierdziłem, że ten lek jest szkodliwy. Stosuję go od lat.

- Pamiętam dokładnie... - zaczął Adam, ale w tym momencie do poczekalni weszło dwóch lekarzy. Jeden z nich był wysokim, szczupłym mężczyzną o siwych włosach. Vandermer przedstawił go jako doktora Benjamina Starra, genetyka.

- Doktor Starr i ja nie dalej jak dziś rano omawialiśmy przypadek pańskiej żony - wyjaśnił.

- Istotnie - potwierdził genetyk i zaczął szczegółowo opisywać, o co chodzi. Jego głos brzmiał tak samo bezbarwnie jak głos Vandermera, co skłoniło Adama do refleksji, że chyba wszyscy lekarze w Klinice Juliańskiej zaharowują się na śmierć.

Usiłował zrozumieć, o czym mówi Starr, lecz genetyk jakby celowo wypowiadał się w sposób bardzo zawiły. Adam spróbował wyłowić powody, dla których Jennifer powinna poddać się amniopunkcji, szybko jednak doszedł do wniosku, że tylko traci czas. Wyglądało na to, że zarówno Starr jak i Vandermer chcą mu po prostu zamącić w głowie. Przy pierwszej sposobności oznajmił, że musi już iść. Vandermer zapraszał go na lunch w kafejce, ale Adam odmówił, tłumacząc się tym, że naprawdę nie ma czasu.

Przemierzając z powrotem korytarz pomyślał, że Jennifer miała rację. Doktor Vandermer nie był już tym samym człowiekiem co dawniej i fakt ten mocno go zaniepokoił. Właściwie w całym szpitalu wyczuwało się jakąś dziwną atmosferę. Spoglądając na pięknie urządzone wnętrza, nietrudno było zrozumieć, dlaczego klinika cieszyła się takim powodzeniem. Wydawała się wprost idealna, ale w odczuciu Adama była zbyt doskonała i przez to nieco złowieszcza.

Kiedy znalazł się z powrotem w samochodzie, zwlekał przez moment z przekręceniem kluczyka w stacyjce. Nie miał wątpliwości, że Vandermer określił wcześniej pregdolen jako niebezpieczny, a cała pseudonaukowa paplanina na temat konieczności przeprowadzenia u Jennifer amniopunkcji zaniepokoiła go nie na żarty. Póki żona, mieszkając u swoich rodziców, będzie od niego odizolowana, on miał związane ręce. Był pewien, że Jennifer nie powinna brać pregdolenu, a to oznaczało, że powinna zmienić lekarza. Problem polegał na tym, że ona najwyraźniej ufa Vandermerowi i nie ma zamiaru niczego zmieniać.

Wyjeżdżając na ulicę, Adam doszedł do wniosku, że w dwóch sprawach jego żona miała rację co do niego: nie był lekarzem i nie wiedział nic na temat położnictwa. Zrozumiał, że aby skłonić ją do zmiany zdania, musi najpierw sam się podszkolić w tej dziedzinie.

W promieniu kilkuset metrów od Szpitala Uniwersyteckiego nie było gdzie zaparkować, więc Adam wjechał swoim buickiem na podziemny parking uczelniany. Znalazł wolne miejsce i udał się do centrum medycznego. Młody Irlandczyk w informacji poznał go i pożyczył mu biały fartuch.

W bibliotece Adam wybrał kilka najnowszych podręczników z dziedziny położnictwa i zaczął czytać o porannych nudnościach i amniopunkcji. Gdy skończył, otworzył rozdział na temat fetoskopii - wizualizacji płodu we wnętrzu macicy - i z zachwytem przyglądał się zamieszczonym tam fotografiom. Wiedział, że tak właśnie jak płód na jednym ze zdjęć wygląda jego dziecko na obecnym etapie swojego rozwoju.

W końcu oddał książki i skierował się do szpitala. W porównaniu z puszystymi dywanami i lśniącą nowością Kliniką Juliańską, uniwersyteckie centrum medyczne wyglądało jak sceneria do Piekła Dantego. Szpital był brudny i przygnębiający z odłażącą ze ścian farbą i plamami na podłogach. Lekarze i pielęgniarki wyglądali na zagonionych, a wyraz ich twarzy wskazywał niezbicie, że dobre samopoczucie pacjentów nie było dla nich najważniejsze.

Adam pojechał główną windą na dziesiąte piętro, gdzie mieścił się Oddział Neurologii. Udając, że jest studentem, wszedł pewnym krokiem do pokoju pielęgniarek i stanął przy tablicy z kartami chorych. Obok rozmawiały trzy pielęgniarki, dwie salowe i jakiś lekarz, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.

Karta Stuarta Smytha znajdowała się w przegródce pokoju 1066. Spojrzawszy ukradkiem na pielęgniarki, wyjął ją i wycofał się do względnie spokojnego sąsiedniego pokoju. Był tam jakiś lekarz, ale właśnie umawiał się przez telefon na tenisa.

Usiadłszy przy biurku, Adam przeczytał ze zdumieniem, że u Smytha stwierdzono opóźnioną dyskinezę. Śledząc historię choroby dowiedział się, że Smyth nigdy nie brał leków psychotropowych. Przyczynę choroby określono jako nieznaną, a wysiłki lekarzy koncentrowały się przede wszystkim na skomplikowanych próbach wyizolowania wirusa.

Jedynym badaniem, które cokolwiek wykazało, było EEG mózgu, ale opisujący je lekarz stwierdził, że wyniki, choć odbiegają od normy, nie pozwalają na żadną konkretną diagnozę. Krótko mówiąc, pacjenta kłuto, pobierano mu krew i męczono niezliczoną ilością badań, a przyczyna jego dolegliwości wciąż pozostawała niewyjaśniona. Przebywał w szpitalu z przerwami już dwa i pół miesiąca. Optymistycznie dopisano, że stan jego zdrowia się polepszył, choć nikt nie wiedział dlaczego.

Adam odłożył kartę na miejsce i poszedł do pokoju 1066. W odróżnieniu od innych pomieszczeń drzwi były tu zamknięte. Chłopak zapukał. Usłyszał coś jakby "proszę", otworzył wiec drzwi i wszedł do środka.

Stuart Smyth siedział koło okna, obłożony książkami i czasopismami. Gdy Adam wszedł, spojrzał na niego i poprawił okulary.

Chłopak od razu zauważył, że Christine miała rację: byli do siebie podobni. Sprawiło mu to przyjemność, gdyż doktor był dość przystojnym mężczyzną.

Adam przedstawił się jako student medycyny i Smyth - którego twarz wykrzywiał co chwila dziwny grymas - poprosił go, by usiadł. Lekarz wyjaśnił, że stara się jak najlepiej wykorzystać czas choroby i próbuje sobie powtórzyć całą wiedzę z ginekologii i położnictwa. Trudno było zrozumieć poszczególne słowa, gdyż jego usta i język także były nękane skurczami.

Mimo trudności w mówieniu lekarz miał wyraźną ochotę na towarzystwo, a jego choroba wcale go nie onieśmielała. Adam słuchał cierpliwie, jak opowiadał o wszystkich szczegółach, które znał już z karty. Doktor nie wspomniał nic o rejsie, więc Adam postanowił posuwać się do celu okrężną drogą. Zaczął od tego, że Jennifer jest pod opieką Vandermera.

- To wspaniały położnik - stwierdził Smyth.

- Polecił mi go jeden z lekarzy. O ile dobrze się orientuję, to doktor Vandermer ma wiele pacjentek z rodzin tutejszych pracowników.

Smyth przytaknął.

- Przypuszczam, iż słyszał pan, że właśnie wrócił z rejsu zorganizowanego przez Arolen?

Lekarz skinął głową, a twarz wykrzywił mu kolejny skurcz.

- Czy był pan kiedyś na takim rejsie? - spytał Adam. Książka, którą Smyth czytał, ześlizgnęła mu się z kolan i spadła na podłogę. Schylił się i podniósł ją, ale gdy spróbował się odezwać, język odmówił mu posłuszeństwa, więc po prostu pokiwał głową.

Adam nie chciał go dłużej męczyć pytaniami, jednak gdy wstał, szykując się do wyjścia, lekarz zatrzymał go ruchem ręki, dając wyraźnie do zrozumienia, że chciałby jeszcze porozmawiać.

- Te rejsy są fantastyczne - zdołał w końcu wydukać. - Byłem na jednym z nich sześć miesięcy temu, a w tym tygodniu miałem jechać znowu. Tym razem zapraszano mnie nawet do Puerto Rico. Bardzo się na to cieszyłem, ale oczywiście w tej sytuacji wyjazd jest niemożliwy.

- Gdy wypiszą pana ze szpitala, to na pewno będzie pan mógł pojechać w innym terminie.

- Może i tak - odparł Smyth. - Lecz nie tak łatwo jest uzyskać miejsce, szczególnie do Puerto Rico.

Adam spytał jeszcze o Klinikę Juliańską. Doktor wygłosił parę ogólnych pochwał, ale potem chwyciła go seria tak gwałtownych skurczów, że skinieniem ręki odprawił gościa.

Chłopak rozważał, czy nie wrócić tam za kilka minut, jednak miał takie zaległości w sprawach służbowych, że uznał, iż lepiej będzie wziąć się do roboty. Nawet jeśli żywił jakieś podejrzenia w stosunku do Arolenu, to nie chciał, żeby go zwolniono z pracy.


Wrócił do domu po szóstej i zastał mieszkanie w takim samym nieładzie, w jakim je zostawił. Jego kartka: "Witaj w domu. Przepraszam. Kocham cię", wciąż leżała na wycieraczce, tam gdzie ją zostawił.

Otwierając lodówkę, przypomniał sobie, że jest pusta i że będzie musiał zjeść coś na mieście. Przed wyjściem postanowił zadzwonić do rodziców Jennifer, mając nadzieję, że to ona odbierze telefon.

Niestety, słuchawkę podniosła jej matka.

- Adam? Miło, że dzwonisz - powiedziała lodowatym tonem.

- Czy jest Jennifer? - spytał najuprzejmiej, jak potrafił.

- Tak - odparła pani Carson. - Przez cały dzień próbowała się do ciebie dodzwonić.

- Pracowałem - wyjaśnił Adam, ucieszony, że chciała się z nim skontaktować.

- To się chwali. Chcę cię poinformować, że Jennifer miała dziś rano amniopunkcję. Wszystko poszło gładko.

Adam omal nie upuścił słuchawki.

- O mój Boże, jak ona się czuje?

- Dobrze, choć nie ma w tym twojej zasługi.

- Czy mogę z nią porozmawiać?

- Przykro mi - oznajmiła pani Carson bez cienia żalu - ale w tej chwili Jennifer śpi. Kiedy się obudzi, powiem jej, że dzwoniłeś.

Adam usłyszał trzask odkładanej słuchawki.

Przez chwilę wpatrywał się w telefon, jakby to on był źródłem jego nieszczęść. Opanował się jednak i odłożył słuchawkę na widełki. Znów poczuł niepewność i strach, jak wtedy, kiedy opuszczał Klinikę Juliańską. Czemu, u licha, Vandermer nie wspomniał, że Jennifer była u niego rano?


Rozdział jedenasty



Jennifer nie zadzwoniła. Następnego ranka Adam obudził się pełen niepokoju. Ogolił się, a potem zaczął bezwiednie krążyć po sypialni. Co tak naprawdę działo się w Klinice Juliańskiej? Przerażała go myśl, że nienaturalnie odmieniony Vandermer będzie dalej leczył Jennifer, ale nie miał pojęcia, jak powstrzymać żonę od chodzenia do niego. Gdyby tylko wiedział, dlaczego lekarze tak bardzo się zmieniają po powrocie z rejsów Arolenu. Gdyby sam wziął udział w jednym z nich, może znalazłby sposób, by przekonać Jennifer, że Vandermer jest dla niej groźny.

Smyth mówił, że miał wypłynąć z Miami w tym tygodniu. Adam rozważał, co by się stało, gdyby to on pojawił się zamiast doktora.

- Natychmiast kazaliby mi się wynosić ze statku - powiedział na głos.

Nagle przystanął, następnie wszedł do drugiego pokoju i włączył komputer. W czasie gdy instalował modem, utwierdził się w przekonaniu, że postępuje słusznie.

Dwoma palcami wystukał nazwisko Smytha i jeszcze raz otrzymał informacje, że doktor ma powtórnie wziąć udział w rejsie, który rozpoczyna się jeszcze tego samego dnia.

Podjął ostateczną decyzję i szybko się ubrał. Christine powiedziała, że wyglądem przypomina Smytha, a i on sam zauważył pewne podobieństwo. Chwycił za telefon i zadzwonił do informacji w Miami. Gdy telefonistka się odezwała, poprosił o numer do biura Rejsów Konferencyjnych Arolenu.

- Przykro mi - odparła dziewczyna nosowym głosem - ale nie ma czegoś takiego w spisie.

Adam odłożył słuchawkę. Przyszedł mu do głowy inny pomysł.

Tym razem poprosił telefonistkę, żeby sprawdziła pod hasłem "Fiord", ale i to nic nie dało. Była co prawda Agencja Turystyczna "Fiord", ale przecież nie o nią mu chodziło.

Wziął swoją wygniecioną marynarkę i zaniósł ją do kuchni. Żelazko stało na lodówce. Podłączył je do gniazdka obok zlewu. Złożył na pół duży ręcznik kąpielowy, przykrył nim stolik i rozprasował najgorsze zagniecenia. Wtedy właśnie wpadło mu do głowy, żeby zadzwonić do MTIC.

- Nie ma w spisie MTIC - stwierdziła telefonistka z Miami - ale są Rejsy Oceaniczne MTIC.

Uradowany, zapisał numer i od razu pod niego zadzwonił. Telefon odebrała jakaś kobieta. Przedstawił się jako doktor Stuart Smyth i zapytał, czy jego rezerwacja na dzisiejszy rejs jest jeszcze ciągle aktualna. Wyjaśnił, że sekretarka zapomniała ją potwierdzić.

- Proszę chwileczkę poczekać - powiedziała kobieta. Adam usłyszał daleki odgłos stukania w klawiaturę.

- Już mam. Stuart Smyth z Nowego Jorku. Oczekujemy na pana wraz z dzisiejszą grupą ginekologów-położników. Powinien się pan zjawić na pokładzie nie później niż o osiemnastej:

- Świetnie, ale chciałem jeszcze o coś zapytać. Czy będzie mi potrzebny paszport albo inny dokument?

- Jakikolwiek dowód tożsamości - odpowiedziała kobieta. - Coś, co pozwoli stwierdzić pana obywatelstwo.

- Dziękuję - rzucił Adam i odwiesił słuchawkę. "Jak, do diabła, mam zdobyć dowód tożsamości należący do Smytha?"

Przez dziesięć minut siedział na łóżku, starając się coś wymyślić. Pomysł, by w miejsce Smytha pojechać na rejs Arolenu, był bardzo kuszący. Nie miał wątpliwości, że aby zmienić opinię Jennifer na temat Vandermera, musi zdobyć naprawdę solidne dowody potwierdzające jego niezrównoważenie psychiczne. Udział w rejsie wydawał się po temu najlepszą okazją.

Ale czy zdoła się wcielić w doświadczonego ginekologa z długoletnią praktyką? A jeśli na statku zjawią się jacyś znajomi Smytha? Pod wpływem nagłego impulsu zdecydował, iż powinien przynajmniej spróbować. Ostatecznie nie miał nic do stracenia. Nawet jeśli natknie się na kogoś, kto zna Smytha, to powie, że doktor odstąpił mu swoje miejsce. A jeśli odkryją go ludzie z Arolenu, wytłumaczy się tym, iż chce się jak najwięcej nauczyć, aby móc udzielać swoim klientom wyczerpujących informacji. W najgorszym razie wyrzucą go z pracy.

Podjąwszy decyzję, energicznie przystąpił do jej realizacji. Najpierw zadzwonił do McGuire'a i powiedział mu, że ma kłopoty rodzinne i musi na kilka dni wyjechać z miasta. Clarence szczerze się przejął i wyraził nadzieję, iż wszystko dobrze się ułoży.

Następnie zatelefonował na lotnisko, by dowiedzieć się o połączenie z Miami. Okazało się, że linie Delta i Eastern mają wolne miejsca na wszystkie loty.

W końcu zebrał się na odwagę, by zadzwonić do Jennifer. Gdy czekał na połączenie, zaschło mu w ustach. Jeden sygnał, drugi... Telefon odebrała pani Carson.

Bardzo grzecznie przywitał się i zapytał, czy mógłby rozmawiać z żoną.

- Zobaczę, czy już wstała - odparła chłodno teściowa. Słysząc głos Jennifer, odetchnął z ulgą.

- Przepraszam, jeśli cię obudziłem - zaczął.

- Już nie spałam.

- Jennifer, bardzo mi przykro z powodu tamtego wieczoru. Nie wiem, co mnie napadło. Chciałbym, żebyś wróciła do domu. Jedyny problem w tym, iż na kilka dni muszę służbowo wyjechać.

- Ach tak.

- Nie chciałbym tego teraz wyjaśniać, ale chyba będzie najlepiej, jeśli jeszcze przez kilka dni zostaniesz u rodziców.

- Rozumiem, że jedziesz do Puerto Rico - stwierdziła Jennifer lodowatym tonem.

- Nie.

- A zatem dokąd?

- Wolałbym nie mówić - stwierdził Adam.

- Dobrze - odparła Jennifer. - Jak sobie chcesz. A gdyby cię to przypadkiem interesowało, to miałam wczoraj amniopunkcję.

- Wiem.

- Skąd wiesz? - zdziwiła się Jennifer. - Wczoraj dzwoniłam do ciebie od siódmej rano, ale przez cały dzień nie było cię w domu.

Adam zrozumiał, że pani Carson nawet nie przekazała jej, iż telefonował poprzedniego wieczoru. Będzie musiał stoczyć ciężką batalię, by odzyskać żonę.

- No cóż, baw się dobrze w czasie wyjazdu - rzuciła Jennifer i odłożyła słuchawkę, nim Adam zdążył powiedzieć, jak bardzo ją kocha.


Jennifer zastanawiała się, co mogło być tym ważnym powodem, dla którego mąż zostawiał ją w tak trudnym momencie. Chociaż Adam zaprzeczył (a dotychczas nigdy jej nie okłamał), była pewna, że wyjeżdża do Puerto Rico.

- Coś nowego? - spytała pani Carson. Jennifer spojrzała na rodziców.

- Adam wyjeżdża w jakąś podróż - wyjaśniła.

- Jak miło - zauważyła jej matka. - A dokąd to jedzie?

- Nie wiem. Nie chciał powiedzieć.

- A może ma jakiś romans?

- Tego by jeszcze brakowało - zawołał pan Carson. Opuścił "Wall Street Journal" i utkwił wzrok w żonie i córce.

- Adam nie ma żadnego romansu - powiedziała Jennifer z irytacją.

- Może i tak, ale z pewnością nie postępuje właściwie - zauważyła matka.

Jennifer nasypała sobie płatków kukurydzianych i wkroiła do nich banana. Od kiedy zaczęła brać pregdolen, mdłości zniknęły bez śladu. Zaniosła śniadanie na stół i usiadła przed telewizorem.

Ponownie zadzwonił telefon i Jennifer zerwała się myśląc, że to Adam zmienił zdanie w sprawie wyjazdu. Ale gdy podniosła słuchawkę, usłyszała głos Vandermera.

- Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie - zaczął - ale chciałem mieć pewność, iż cię zastanę.

- Nic nie szkodzi - odparła Jennifer, a żołądek podszedł jej do gardła.

- Chciałbym, żebyś przyjechała dzisiaj do kliniki. Musimy porozmawiać. Czy mogłabyś tu być około dziesiątej? Po południu mam niestety zabieg.

- Oczywiście. Będę o dziesiątej. - Odłożyła słuchawkę, obawiając się zapytać, o czym chce z nią rozmawiać.

- Kto to był, kochanie? - zainteresowała się pani Carson.

- Doktor Vandermer. Chce się ze mną spotkać.

- W jakiej sprawie?

- Nie powiedział - odparła cicho Jennifer.

- Cóż, wiemy przynajmniej, iż nie ma to nic wspólnego z amniopunkcją. Mówił przecież, że na wyniki trzeba czekać około dwóch tygodni.

Jennifer ubrała się pospiesznie, cały czas myśląc tylko o tym, co ma jej do powiedzenia Vandermer. Uwaga matki nieco podniosła ją na duchu. Nie przychodziło jej jednak do głowy nic innego poza amniopunkcją - chyba że badania krwi wykazały niedobór żelaza albo którejś z witamin.

Matka uparła się, że odwiezie ją do kliniki i będzie jej towarzyszyła w czasie wizyty. Kiedy przybyły na miejsce, natychmiast zaprowadzono je do nowego gabinetu Vandermera, gdzie wciąż jeszcze pachniało świeżą farbą.

Gdy weszły do środka, lekarz wstał i gestem wskazał im dwa krzesła stojące obok biurka. Spojrzawszy mu w oczy, Jennifer zrozumiała, że stało się coś bardzo niedobrego.

- Niestety, mam złe wieści - oznajmił Vandermer głosem zupełnie pozbawionym emocji.

Jennifer poczuła, że serce w niej zamiera. Nagle zrobiło jej się nieznośnie gorąco.

- Zazwyczaj na wyniki amniopunkcji czeka się dwa tygodnie - ciągnął doktor. - Żeby wyraźnie zobaczyć materiał genetyczny, trzeba wyhodować kolonie komórek. Czasem nieprawidłowości są jednak tak wyraźne, iż można się o nich przekonać nawet na podstawie pojedynczych komórek w płynie owodniowym. Jennifer, tak samo jak twoja matka nosisz w sobie dziecko z zespołem Downa. I to o najcięższym kariotypie.

Jennifer oniemiała. Musiało zajść jakieś nieporozumienie. Nie mogła uwierzyć, że jej ciało ją zdradziło i wyhodowało jakiegoś potworka.

- Czy to znaczy, że dziecko nie przeżyje więcej niż kilka tygodni? - spytała pani Carson, u której odżyły tragiczne wspomnienia.

- Na podstawie badań mamy prawo sądzić, iż dziecko umrze zaraz po porodzie - stwierdził Vandermer. Podszedł do Jennifer i objął ją ramieniem. - Przykro mi, że przynoszę takie wieści. Normalnie zaczekałbym na ostateczne wyniki, ale lepiej, abyś wiedziała o tym już teraz. Będziesz miała więcej czasu na decyzję. Może nie wyda ci się to zbyt wielką pociechą, ale pamiętaj, że jesteś bardzo młoda i możesz mieć jeszcze mnóstwo dzieci. Poza tym, jak sama wspominałaś, to nie jest dla was zbyt odpowiedni moment na dziecko.

Jennifer słuchała w głuchym milczeniu. Doktor odwrócił się i napotkał wzrok pani Carson.

- Myślę, że powinnaś pojechać do domu i omówić tę sprawę z rodziną - ciągnął lekarz. - Wierz mi, lepiej teraz podjąć tę trudną decyzję niż przechodzić długi i ciężki poród.

- Mogę coś na ten temat powiedzieć - odezwała się pani Carson. - Doktor Vandermer ma rację, Jennifer. Pojedziemy do domu i zastanowimy się nad tym. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze.

Dziewczyna kiwnęła głową, a nawet zdobyła się na uśmiech w stronę Vandermera, którego twarz zdradzała wreszcie cień uczucia.

- Proszę, dzwoń do mnie, kiedy tylko zechcesz - powiedział, gdy wychodziły.

Obie kobiety w milczeniu przemierzyły klinikę, zeszły na podziemny parking i odszukały samochód.

- Chcę pojechać do mojego mieszkania - odezwała się Jennifer, gdy ruszyły w górę po rampie.

- Myślałam, że wrócimy prosto do New Jersey - odparła pani Carson. - Sądzę, iż twój ojciec powinien się o tym dowiedzieć.

- Chciałabym się zobaczyć z Adamem. Nie powiedział, o której wyjeżdża, więc jest szansa, że jeszcze uda mi się go złapać.

- Może powinnyśmy najpierw zadzwonić - podsunęła matka.

- Wolę pojechać.

Pani Carson uznała, iż nie pora na kłótnie i zawiozła córkę do centrum. Gdy weszły do mieszkania, Jennifer zobaczyła, że obie walizki Adama wciąż stoją w szafie. Nie brakowało też niczego z jego ubrań. Nabrała więc pewności, iż jeszcze nie wyjechał.

- No i co chcesz teraz zrobić? - spytała matka.

- Zaczekam, żeby z nim porozmawiać - oznajmiła Jennifer tonem nie znoszącym sprzeciwu.


- Jeśli to się jeszcze raz powtórzy, zażądam opłaty - zażartował portier z informacji uniwersyteckiej.

Adam narzucił na siebie biały fartuch.

- Po prostu nie mogę wytrzymać z dala od tego miejsca. Zwykła nostalgia. - Rękawy kitla były o jakieś pięć centymetrów za krótkie, a na kieszeni widniała duża, żółta plama. - Nie ma pan nic lepszego? - zaśmiał się Adam.

Zadowolony ze swego lekarskiego przebrania, pojechał windą na Oddział Neurologii, udał się prosto do pokoju pielęgniarek, uśmiechnął się do salowej i jeszcze raz wyjął z przegródki kartę Smytha.

Tak naprawdę potrzebował jedynie tego, co było na pierwszej stronie. Odwrócił się plecami do salowej i spisał wszelkie możliwe dane personalne Smytha: informacje na temat polisy medycznej, numer ubezpieczenia społecznego, imię żony i datę urodzenia. To był dobry początek.

Odłożył kartę na miejsce i zjechał windą do mieszczącej się na parterze czytelni. Bibliotekarka, dowiedziawszy się, jakich informacji szuka, doradziła mu leksykon lekarzy amerykańskich. Odszukał hasło dotyczące Stuarta Smytha i prześledził przebieg jego edukacji, poczynając od szkoły średniej, a kończąc na stażu. Zainteresował go fakt, że doktor odbył roczną praktykę chirurgiczną na Hawajach. Adam nauczył się także na pamięć wszystkich informacji o kontaktach zawodowych Smytha.

Jeszcze z centrum medycznego zadzwonił do Christine, do Zespołu Lekarzy Ginekologów, pod pretekstem umówienia się na spotkanie z Baumgartenem i Stensem w przyszłym tygodniu. Zdołał się dowiedzieć, że Smyth uwielbia grę w tenisa oraz muzykę klasyczną i kino.

Potem wrócił do samochodu. Włączywszy się do ruchu, dłuższy czas jechał prosto, a następnie skręcił w prawo w Ósmą Aleję. W miarę jak zbliżał się do Czterdziestej Drugiej, miasto zmieniało swój charakter. Zamiast biurowców i ekskluzywnych domów towarowych pojawiły się księgarnie z literaturą dla dorosłych i jaskrawo pomalowane kina z oślepiającymi neonami reklamującymi pornosy po dwadzieścia pięć centów za wstęp. Gdy parkował samochód, prostytutki w minispódniczkach i butach na wysokich obcasach pomachały do niego zachęcająco.

Ruszył niespiesznie na wschód, zatrzymując się przy kioskach z gazetami. Kilkakrotnie proponowano mu narkotyki, a w końcu podszedł do niego chudy mężczyzna z malutkimi wąsikami, jakie Adam pamiętał z filmów z lat trzydziestych.

- Szukasz prawdziwej damy? - zagadnął chudzielec.

Adam pomyślał, że dama prawdziwa jest chyba przeciwieństwem nadmuchiwanej. Korciło go, by o to zapytać, ale nie był pewien, czy facet zna się na żartach.

- Interesują mnie dokumenty - odparł.

- Jakiego rodzaju? - spytał mężczyzna, jakby stykał się z takimi zamówieniami codziennie.

- Jeszcze się nie zdecydowałem - Adam wzruszył ramionami. - Może prawo jazdy albo karta rejestracyjna wyborcy.

- Karta rejestracyjna wyborcy? - powtórzył chudzielec. - Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś o to prosił.

- Nie? - zdziwił się Adam. - No cóż, nie znam się jeszcze na tym zbyt dobrze. Zamierzam popłynąć na rejs i nie chcę, by ktokolwiek wiedział, kim naprawdę jestem.

- A więc chodzi ci o fałszywy paszport - podsumował mężczyzna. - Na kiedy go potrzebujesz?

- Musi być zrobiony od ręki.

- Rozumiem, że masz forsę.

- Trochę - odparł Adam. Przezornie zamknął większą część pieniędzy w schowku samochodowym.

- To będzie kosztowało dwadzieścia pięć za prawo jazdy i pięćdziesiąt za paszport.

- O rany - jęknął Adam. - Mam przy sobie tylko pięćdziesiąt.

- Wielka szkoda - stwierdził mężczyzna. Odwrócił się i poszedł w stronę Ósmej Alei.

Adam patrzył za nim przez chwilę, po czym ruszył w kierunku Broadwayu. Zaledwie uszedł kilka kroków, ktoś położył mu rękę na ramieniu.

- Sześćdziesiąt dolców za wszystko - zaproponował chudzielec. Adam skinął głową.

Mężczyzna bez słowa poprowadził go w stronę Ósmej Alei, do jednego z wielu sklepów oblepionych ręcznie malowanymi plakatami: "Sklep w likwidacji! Już tylko trzy dni! Wielka wyprzedaż!" Adam zauważył, że napis "Już tylko trzy dni!" zżółkł ze starości.

Sklep posiadał standardowy asortyment towarów: aparaty fotograficzne, kalkulatory, kasety video i parę "autentycznych" chińskich wyrobów z kości słoniowej. Na ladzie stały rzędem miniaturki Empire State Building i Statuy Wolności oraz kubki z napisem "Kocham Nowy Jork".

Żaden ze sprzedawców nawet nie spojrzał, gdy chudzielec prowadził Adama na zaplecze. Na tyłach budynku znajdował się korytarz z szeregiem drzwi po każdej stronie. Chłopak miał nadzieję, że nie pakuje się w kłopoty. Mężczyzna zapukał do pierwszych drzwi, otworzył je i popchnął Adama do małego, ciemnego pokoiku.

Po jednej stronie pomieszczenia stał polaroid na statywie, a po drugiej stół kreślarski, oświetlony jarzeniówką. Przy pulpicie siedział mężczyzna z błyszczącą łysiną. Na nosie miał przyciemniane okulary podobne do tych, jakie Adam widywał u zegarmistrzów na starych filmach.

- Ten dzieciak chce mieć prawo jazdy i paszport za sześćdziesiąt dolców - poinformował chudzielec.

- Na jakie nazwisko? - spytał siedzący przy stole mężczyzna. Adam podał szybko nazwisko, adres, datę urodzenia i numer ubezpieczenia społecznego Smytha.

Na tym rozmowa się skończyła. Ustawiono go twarzą do polaroidu i zrobiono kilka zdjęć. Następnie mężczyzna w okularach pochylił się nad stołem kreślarskim i przystąpił do pracy. Chudzielec oparł się o ścianę i zapalił papierosa.

Dziesięć minut później Adam wychodził ze sklepu, ściskając w ręku fałszywe dokumenty. Odważył się do nich zajrzeć dopiero w samochodzie. Ocenił, że wyglądają zupełnie jak prawdziwe. Zadowolony, zawrócił samochód w stronę Greenwich Village. Miał jakąś godzinę na spakowanie się.

Kiedy dotarł do mieszkania, stwierdził ze zdziwieniem, że główny zamek jest otwarty. Pchnął drzwi i ujrzał Jennifer i jej matkę.

- Cześć - powiedział zdumiony. - Co za miła niespodzianka.

- Miałam nadzieję, że cię złapię, zanim wyjedziesz do Puerto Rico - wyjaśniła Jennifer.

- Nie jadę do Puerto Rico.

- Wydaje mi się. że w obecnej sytuacji nigdzie nie powinieneś jechać - wtrąciła pani Carson. - Jennifer przeżyła szok i potrzebuje twojej pomocy.

Adam położył swoje rzeczy na biurku i odwrócił się do żony. Była bardzo blada.

- Co się stało? - spytał.

- Doktor Vandermer zakomunikował jej coś złego - odparła pani Carson.

Adam nie spuszczał oczu z twarzy Jennifer. Miał ochotę powiedzieć teściowej, żeby się zamknęła, ale opanował się i podszedł do żony.

- Co powiedział Vandermer? - zapytał łagodnie.

- Amniopunkcja dała wynik pozytywny. Doktor mówi, że nasze dziecko jest ciężko zdeformowane. Tak mi przykro, Adamie. Chyba będzie konieczna aborcja.

- To niemożliwe - krzyknął, zaciskając pięści. - Wyhodowanie odpowiednich kultur po amniopunkcji zajmuje parę tygodni. Do diabła, co się dzieje z tym Vandermerem?

Skoczył do telefonu. Jennifer wybuchnęła płaczem.

- To nie jest jego wina - szlochała. Wyjaśniła, że deformacja okazała się na tyle ciężka, iż do jej wykrycia wystarczyły pojedyncze komórki.

Adam zawahał się, usiłując sobie przypomnieć wszystko, co o tym czytał. Nie pamiętał żadnego przypadku, w którym do postawienia diagnozy nie byłyby potrzebne kultury tkankowe.

- To mnie nie przekonuje - rzucił, starając się uzyskać połączenie z Kliniką Juliańską. Gdy zapytał o Vandermera, kazano mu poczekać.

- Adamie - wtrąciła pani Carson - myślę, że w tej chwili ważniejsze powinny być dla ciebie uczucia Jennifer niż doktor Vandermer.

Chłopak zignorował ją. Telefonistka z kliniki odezwała się ponownie i oznajmiła, że doktor przeprowadza właśnie zabieg i zadzwoni później. Zostawił swoje nazwisko i numer telefonu i rzucił słuchawkę.

- To jakieś szaleństwo - wymamrotał cicho. - Od początku czułem, że w tej klinice dzieje się coś dziwnego. I ten Vandermer...

- Uważam, że Klinika Juliańską to jeden z najlepszych szpitali, jakie kiedykolwiek widziałam - przerwała matka Jennifer. - I nie licząc mojego własnego lekarza, nigdy nie spotkałam kogoś tak troskliwego jak doktor Vandermer.

- Jadę tam - zdecydował Adam, nie zwracając uwagi na teściową. - Muszę porozmawiać z nim osobiście. - Zabrał klucze i ruszył w stronę drzwi.

- A co z twoją żoną?

- Niedługo wrócę - odparł i trzasnął drzwiami.

Pani Carson była wściekła. Wprost nie mogła uwierzyć, że początkowo popierała to małżeństwo. Słysząc płacz Jennifer, uznała jednak, że lepiej nic na ten temat nie mówić.

- Zaraz pojedziemy do domu - szepnęła, podchodząc do córki. - Tatuś się wszystkim zajmie.

Jennifer nie oponowała, ale gdy wychodziły, stwierdziła, że chce zostawić mężowi wiadomość.

Pani Carson skinęła głową i obserwowała, jak córka usiadła przy biurku Adama i napisała krótką kartkę, po czym położyła ją na wycieraczce. Wiadomość brzmiała: "Pojechałam do domu. Jennifer".


Adam pędził przez miasto jak agresywny nowojorski taksówkarz. Zatrzymał się tuż przed Kliniką Juliańską i wyskoczył z samochodu. Próbował go zatrzymać umundurowany strażnik, ale cofnął się, gdy chłopak rzucił przez ramię, że nazywa się Schonberg, jest lekarzem i przyjechał do nagłego przypadku.

Gdy dotarł na Oddział Ginekologiczny, sekretarka zareagowała tak, jakby się go spodziewała.

- Pan Adam Schonberg? - upewniła się. - Doktor Vandermer prosił, aby pan zaczekał w jego gabinecie. - Wskazała ręką w głąb korytarza. - Trzecie drzwi na lewo.

Adam podziękował dziewczynie i udał się do gabinetu Vandermera. Pokój wyglądał naprawdę imponująco. Półki uginały się pod ciężarem książek i czasopism medycznych. Rzucił okiem na stojące w rzędzie modele płodów i ogarnęła go przedziwna chęć, by wszystko zdemolować. Podszedł do biurka. Był to olbrzymi, inkrustowany mebel z rzeźbionymi nogami. Leżała na nim cała sterta czekających na podpisy maszynopisów.

Niemal natychmiast zjawił się Vandermer. Niósł pod pachą tekturową teczkę.

- Może pan usiądzie? - zaproponował.

- Nie, dziękuję - odparł Adam. - To nie potrwa długo. Chciałem się jedynie upewnić co do trafności pańskiej diagnozy dotyczącej mojej żony. Jak rozumiem, uważa pan, że nosi w sobie genetycznie upośledzone dziecko.

- Obawiam się, że tak.

- Sądziłem, iż wyhodowanie kultur tkankowych trwa parę tygodni.

Lekarz spojrzał Adamowi prosto w oczy.

- Zazwyczaj tak - potwierdził. - Ale w przypadku pańskiej żony w płynie owodniowym znaleźliśmy mnóstwo komórek, które mogliśmy zbadać. Adamie, jestem pewien, że jako studentowi medycyny nie muszę panu tłumaczyć, iż takie rzeczy się zdarzają. Ale tak jak powiedziałem pańskiej żonie, oboje jesteście młodzi i możecie mieć jeszcze wiele dzieci.

- Chcę zobaczyć preparaty mikroskopowe - rzucił Adam, spodziewając się sprzeciwu, ale lekarz tylko kiwnął głową.

- Proszę za mną - powiedział.

Adam pomyślał, iż może zbyt pochopnie osądził Vandermera. Wyglądało na to, że naprawdę jest mu przykro z powodu całej sprawy.

Doktor zaprowadził go do laboratorium cytologicznego na czwartym piętrze. Kiedy tam weszli, Adam musiał na chwilę zmrużyć oczy. Wszystko było nieskazitelnie białe: ściany, podłoga, sufit i blaty. W głębi pomieszczenia stał stół laboratoryjny z czterema mikroskopami. Przy jednym z nich siedziała brunetka w średnim wieku. Gdy Vandermer się zbliżył, podniosła na niego wzrok.

- Coro - rzekł lekarz - nie chciałbym ci przeszkadzać, ale czy mogłabyś nam przynieść preparaty pobrane od Jennifer Schonberg?

Kobieta skinęła głową, a Vandermer wskazał Adamowi miejsce przy mikroskopie z dwoma okularami.

- Nie wiem, czy to pana zainteresuje - dodał doktor - ale na wszelki wypadek przyniosłem ultrasonogramy. - Otworzył tekturową teczkę i wręczył mu wydruki.

Na studiach Adam nie miał do czynienia z ultrasonografią: zdjęcia były dla niego nieczytelne. Vandermer wyjął mu z ręki to, które akurat oglądał, ustawił je we właściwej pozycji i palcem zakreślił kontury płodu.

- Technika jest stale udoskonalana - powiedział. - Tutaj wyraźnie widać jądra. Na tym etapie rozwoju dziecka zwykle trudno jest za pomocą ultrasonografu określić płeć dziecka, ale to maleństwo chyba odziedziczyło ją po ojcu.

Adam zrozumiał, że Vandermer naprawdę stara się być miły.

Otworzyły się drzwi i wróciła Cora, niosąc na tacy preparaty. Każdy był przykryty małym szkiełkiem. Doktor wziął jeden z nich, podpisany kopiowym ołówkiem, i umieścił go pod mikroskopem. Wpuścił kropelkę olejku i obniżył obiektyw immersyjny. Adam pochylił się i spojrzał przez drugi okular.

Lekarz wyjaśnił, iż próbki zabarwiono celowo, aby jak najbardziej ułatwić obserwację materiału chromosomowego. Powiedział, że muszą znaleźć komórkę będącą w trakcie podziału. Po dłuższej chwili wpatrywania się w preparat dał za wygraną i zawołał Corę.

- Od razu powinienem był cię poprosić o pomoc - stwierdził zamieniając się z nią miejscami.

Wyszukanie odpowiedniej komórki zajęło laborantce jakieś trzydzieści sekund. Manipulując cieniutkim jak włos wskaźnikiem, pokazała Adamowi nieprawidłowość chromosomów.

Chłopak był załamany. Cały czas miał nadzieję, że wyniki nie będą jednoznaczne, ale nawet swoim niedoświadczonym okiem potrafił dostrzec, iż te nieprawidłowości istnieją. Cora wskazała mu kolejne, mniejsze wady, na przykład drobną deformację jednego z chromosomów X.

W końcu zapytała, czy chciałby zobaczyć jakiś inny przypadek, jeszcze bardziej typowy dla zespołu Downa.

Adam potrząsnął przecząco głową.

- Nie, ale dziękuję, że zechciała mi pani poświęcić tyle czasu. - Oparł się oburącz o blat stołu i już miał się podnieść, gdy nagle znieruchomiał. Coś go zastanowiło. Pochylił się i ponownie spojrzał przez mikroskop. - Proszę mi jeszcze raz pokazać tę deformację chromosomu X - poprosił.

Cora pochyliła się nad okularem. Po chwili ustawiła wskaźnik na parze identycznych chromosomów. Zaczęła wyjaśniać istotę nieprawidłowości, ale Adam jej przerwał.

- Czy to są chromosomy X? - zapytał.

- Z całą pewnością, ale...

Adam ponownie jej przerwał i poprosił Vandermera, by rzucił okiem na preparat.

- Czy widzi pan chromosomy X?

- Tak - stwierdził lekarz - ale, podobnie jak panu, trudno mi dostrzec nieprawidłowość, o której mówi Cora.

- Nie chodzi mi o tę nieprawidłowość, ale o dwa chromosomy X. Przedtem pokazał mi pan na ultrasonogramie, że moje dziecko to chłopiec. Materiał, który oglądamy, pochodzi od dziewczynki.

Vandermer wyprostował się, gdy tylko Adam zaczął mówić. Jego twarz była zupełnie pozbawiona wyrazu. Cora szybko spojrzała przez mikroskop.

- On ma rację. To preparat pobrany od dziewczynki. Vandermer powoli uniósł do twarzy prawą rękę. Laborantka odwróciła tacę z preparatami i sprawdziła oznaczenie. Porównała je z numerem próbki - zgadzały się. Wzięła rejestr badań i odszukała w nim odpowiedni zapis. Przy numerze widniało nazwisko Jennifer Schonberg. Lekarz zbladł i poprosił, żeby Adam chwilę zaczekał.

- Czy kiedykolwiek przedtem zdarzyło się coś podobnego? - spytał chłopak, gdy doktor wyszedł.

- Nigdy - zapewniła Cora.

Po chwili lekarz wrócił, prowadząc ze sobą postawnego mężczyznę. Podobnie jak Vandermer, on też miał na sobie długi, biały fartuch. Vandermer przedstawił go jako doktora Ridleya Stanforda. Adam znał go jako autora podręcznika patologii, którego używał na drugim roku. Stanford był także dyrektorem Oddziału Patologii Szpitala Uniwersyteckiego.

- To prawdziwa katastrofa - stwierdził Vandermer, gdy doktor Stanford przyjrzał się preparatowi.

- Całkowicie się zgadzam - odparł Stanford tonem równie bezbarwnym co jego kolega. - Nie rozumiem, jak to się mogło stać. Muszę natychmiast wykonać kilka telefonów.

W ciągu paru minut wokół mikroskopu zgromadziło się z dziesięć osób.

- Ile zrobiono wczoraj amniopunkcji? - spytał Vandermer. Cora zerknęła do spisu.

- Dwadzieścia jeden - odparła.

- Wszystkie trzeba powtórzyć.

- Koniecznie - potwierdził Stanford.

- Jesteśmy panu winni serdeczne podziękowania - powiedział Vandermer, zwracając się do Adama. Pozostali chórem mu przytaknęli.

Adam poczuł, że kamień spadł mu z serca. Jego dziecko nie było jakimś genetycznym potworem. Przede wszystkim chciał zadzwonić do Jennifer.

- Bylibyśmy zaszczyceni, gdyby zechciał pan zjeść z nami lunch - odezwał się Stanford. - Potem będzie fantastyczny wykład z patologii na temat guzów pozaotrzewnowych. Z pewnością pana zainteresuje.

Adam grzecznie odmówił i zbiegł na parter. Nie mieściło mu się w głowie, iż w obliczu czegoś takiego zapraszali go na lunch i wykład! Nie ulegało wątpliwości, że to miejsce jest dziwne. Po drodze do telefonu spojrzał przez frontowe drzwi na zewnątrz i z radością stwierdził, iż jego samochód wciąż jest tam, gdzie go zostawił.

Zadzwonił najpierw do mieszkania, ale nikt nie podnosił słuchawki. Podejrzewając, że Jennifer pojechała z matką do domu, wykręcił numer do Englewood, ale tam także nikt nie odpowiadał.

Po chwili wahania zdecydował, że wróci do mieszkania. Wybiegi ze szpitala, wsiadł do samochodu i ruszył w stronę domu.

Radość z pomyślnej wiadomości zaczynała ustępować miejsca niepokojowi; narastały w nim wątpliwości co do Kliniki Juliańskiej i doktora Vandermera. Przecież tylko czysty zbieg okoliczności sprawił, że zauważył pomyłkę. A gdyby tak się nie stało i Jennifer poddałaby się aborcji?!

Zalała go fala strachu. Niemal cudem zapobiegł jednemu nieszczęściu, ale jeśli nie uda mu się przekonać żony, aby zrezygnowała zarówno z Vandermera, jak i z kliniki, to wkrótce mogą zdarzyć się następne. Przedtem zdążył już zarzucić pomysł wyjazdu na rejs Arolenu, ale teraz znowu doszedł do wniosku, iż to jedyny sposób, aby uzyskać dowody, że Vandermer jest niebezpieczny. Spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia po dwunastej. Wciąż jeszcze miał czas, aby znaleźć się na "Fiordzie" przed szóstą.

Dotarł do mieszkania i zmartwił się, gdy zastał drzwi zamknięte na klucz. Znalazł suchą wiadomość od Jennifer i postanowił jeszcze raz zadzwonić do Englewood. Ucieszył się, gdy telefon odebrała jego żona, a nie teściowa.

- Mam dla ciebie dobrą i złą wiadomość.

- Nie jestem w nastroju do żartów.

- Dobra wiadomość to ta, że pomylili w klinice twoją próbkę z inną. To nie nasze dziecko ma wadliwe chromosomy. Pomieszały im się preparaty.

Przez chwilę Jennifer bała się zapytać, czy Adam mówi prawdę, czy też jest to z jego strony jakiś podstęp, aby podważyć jej zaufanie do Vandermera. To, co powiedział, wydawało się zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.

- Jennifer, słyszysz mnie?

- Czy to prawda? - spytała niepewnie.

- Tak - odparł Adam i opowiedział jej, jak zauważył, że nie zgadza się płeć dziecka.

- Co na to doktor Vandermer? - chciała wiedzieć Jennifer.

- Zdecydował, że trzeba powtórzyć wszystkie amniopunkcje przeprowadzone tego dnia.

- Czy to jest ta zła wiadomość, o której wspominałeś?

- Nie. Zła wiadomość to ta, że nic się nie zmieniło w kwestii wyjazdu. Muszę wyjechać z miasta - chyba, że mi coś obiecasz.

- Co niby mam ci obiecać? - zapytała Jennifer sceptycznie.

- To, że do końca ciąży pozostaniesz pod opieką doktora Wickelmana i przestaniesz brać pregdolen.

- Adamie... - zaczęła Jennifer ze zniecierpliwieniem, przeciągając jego imię.

- Jestem teraz absolutnie przekonany, że w tej klinice dzieje się coś niedobrego - przerwał. - Jeśli zgodzisz się chodzić do Wickelmana, obiecuję nie kwestionować żadnych jego zaleceń.

- We wszystkich szpitalach zdarzają się pomyłki - odparła Jennifer. - To, iż jedna zdarzyła się w Klinice Juliańskiej, nie oznacza jeszcze, że nie powinnam tam chodzić. Teraz, gdy już doszłam do siebie po tej historii z Cheryl Tedesco, uważam, że to idealne miejsce na urodzenie dziecka. Lubię tych ludzi i panującą tam atmosferę.

- No cóż, w takim razie zobaczymy się za kilka dni.

- Dokąd jedziesz?

- Wolałbym nie mówić.

- Czy nie wydaje ci się, że w obecnej sytuacji powinieneś zostać tutaj? Adamie, potrzebuję cię.

- Trochę trudno w to uwierzyć zważywszy, że ty mieszkasz u rodziców, a ja sam w naszym mieszkaniu. Przepraszam, ale muszę się pospieszyć. Kocham cię, Jennifer.

Przerwał rozmowę i nie zastanawiając się dłużej, zadzwonił do linii lotniczych Eastern. Zarezerwował miejsce na samolot do Miami startujący z LaGuardii za czterdzieści osiem minut.

Wyjął z szafy niewielki neseser i zaczął się pakować. Właśnie upychał przybory toaletowe, gdy zadzwonił telefon. Adam wyciągnął rękę, ale po chwili - pierwszy raz w życiu - zignorował sygnał. Każda minuta zwłoki mogła sprawić, że spóźni się na samolot.


Jennifer czekała dłuższą chwilę, ale w ich mieszkaniu nikt nie odbierał telefonu. W końcu odłożyła słuchawkę. Zaraz po rozmowie z mężem postanowiła, że pójdzie do tego Wickelmana, jeśli Adamowi tak na tym zależy. Przecież nic nie szkodziło spróbować, a jeśli nie spodoba jej się nowy lekarz, zawsze może wrócić do doktora Vandermera. Ale Adam widocznie już wyszedł. Poczuła się opuszczona. Nim zdążyła zdjąć rękę ze słuchawki, telefon zadzwonił ponownie. Łudząc się, że to mąż, odebrała, nim zdążył przebrzmieć pierwszy dzwonek. Ale był to tylko Vandermer.

- Podejrzewam, że znasz już dobre wieści.

- Tak, Adam właśnie mi powiedział.

- Jesteśmy mu tacy wdzięczni - oznajmił lekarz. - Rzadko się zdarza, aby ktoś zdołał zauważyć drugorzędną cechę, oglądając tak dominującą deformację.

- A zatem to prawda, że moje dziecko nie jest upośledzone?

- Niestety nie można wyciągać tak daleko idących wniosków - stwierdził doktor. - Niestety nie wiemy, jaki jest wynik twojej amniopunkcji. Musimy powtórzyć badanie. Niesłychanie mi przykro z powodu tego, co zaszło. Nie licząc ciebie, tego dnia przeprowadziliśmy amniopunkcję u dwudziestu innych pacjentek i u wszystkich trzeba ją powtórzyć. Naturalnie zrobimy to na koszt kliniki.

- Kiedy zamierza pan powtórzyć moje badanie? - spytała Jennifer. Podobało jej się, że lekarz wziął winę na siebie, mimo iż błąd niewątpliwie popełnił ktoś z laboratorium.

- Jak najszybciej - odparł Vandermer. - Pamiętaj, że jeśli naprawdę coś jest nie w porządku, to liczy się czas.

- Może w takim razie przyjadę do pana jutro rano? - zaproponowała.

- Doskonale. Nie pali się, ale im szybciej to zrobimy, tym lepiej.


Rozdział dwunasty



Lot do Miami przebiegł bez niespodzianek. Gdy tylko samolot wzbił się w powietrze, Adam wyjął z portfela swoje prawo jazdy i włożył na jego miejsce dokument Smytha. Potem nauczył się na pamięć adresu podanego w paszporcie. Nie chciał się jąkać, gdyby ktoś spytał go, gdzie mieszka.

Samolot wylądował o czwartej zero pięć, a ponieważ Adam wziął walizkę ze sobą na pokład, już w dziesięć minut później znalazł się na postoju taksówek. Wsiadł do starego, poobijanego dodge'a kombi. Taksówkarz mówił tylko po hiszpańsku, ale zrozumiał nazwę "Fiord" i domyślił się, że jego pasażer wybiera się na rejs.

Adam przyglądał się tropikalnemu krajobrazowi. Miami było jeszcze piękniejsze, niż to sobie wyobrażał. Wkrótce minęli długą groblę i zobaczył port. Statki wycieczkowe stały w jednej linii, przy czym "Fiord" jako ostatni w szeregu. Był średniej wielkości; nie wyróżniał się spośród innych niczym szczególnym. Tak jak pozostałe statki, był pomalowany na biało. Nad pokładem górował wielki komin z wizerunkiem dwóch splecionych ze sobą strzał. Adam pomyślał, że to może być symbol MTIC.

Taksówkarzowi nie udało się podjechać do krawężnika, więc Adam zapłacił mu i wysiadł na środku ulicy. Ściskając w ręku walizkę, skierował się do hali odpraw. Ogłuszał go hałas klaksonów, głosów i pracujących silników, a powietrze było ciężkie od spalin. Z ulgą wszedł do środka.

Recepcjonistki w informacji były ubrane tak samo jak personel Kliniki Juliańskiej. One także miały na sobie białe bluzki oraz granatowe spódniczki i żakiety.

Przekrzykując hałas zapytał, gdzie odbywa się odprawa pasażerów.

Dowiedział się, że musi wjechać ruchomymi schodami na drugie piętro. Podziękował dziewczynie, której wskazówki odczytał jedynie z ruchu warg, i skierował się ku schodom.

Tłok był taki, że dotarcie tam, zwłaszcza z walizką, okazało się nie lada sztuką. Jadąc w górę, spojrzał na tłum. Było w nim kilka kobiet, ale większość pasażerów stanowili mężczyźni. Wszyscy wyglądali na dobrze prosperujących i zadowolonych z życia lekarzy. W większości byli ubrani w eleganckie garnitury, choć niektórzy mieli na sobie sportowe koszule i płócienne spodnie.

Na drugim piętrze portowego terminalu znajdował się podzielony alfabetycznie na sektory długi blat, przy którym odprawiano pasażerów. Adam stanął w kolejce do stanowiska oznaczonego literami "N-Z".

Rozglądając się wokół, poczuł nagły strach. Może należało wyjść. Nikt by niczego nie zauważył. Mógłby po prostu złapać taksówkę na lotnisko i polecieć z powrotem do domu. Zaczął liczyć osoby dzielące go od stanowiska odprawy i w tej samej chwili poczuł na sobie spojrzenie mężczyzny stojącego parę metrów od niego, w sąsiedniej kolejce. Szybko odwrócił wzrok i zaczął nerwowo stukać nogą o podłogę. Nie widział powodu, dla którego ktoś miałby mu się przyglądać. Jeszcze raz ostrożnie skierował wzrok ku sąsiedniej kolejce. Niestety, mężczyzna w dalszym ciągu patrzył prosto na niego. Widząc, że Adam podniósł głowę, uśmiechnął się. Chłopak niepewnie odwzajemnił uśmiech. W tym momencie, zauważył z przerażeniem, że mężczyzna ruszył w jego kierunku.

- Nazywam się Alan Jackson - powiedział, zmuszając Adama do odstawienia walizki i uściśnięcia mu dłoni. Chłopak nerwowo przedstawił się jako Stuart Smyth. Alan tylko skinął głową i znów się uśmiechnął.

Był co najmniej o dziesięć lat starszy od Adama, potężny w barach i szczupły w pasie. Jasne włosy zaczesywał do przodu, zapewne po to, by ukryć łysinę.

- Chyba już się gdzieś spotkaliśmy - stwierdził. - Czy jest pan z Nowego Jorku?

Adam poczuł, jak cała krew odpływa mu z twarzy. Jeszcze nie wsiadł na statek, a już miał kłopoty.

W tym momencie włączył się megafon:

- Dzień dobry państwu. Już za kilka minut "Fiord" będzie gotowy na przyjęcie tych z państwa, którzy mają karty zaokrętowania. Jeśli ktoś jeszcze nie otrzymał takiej karty, to prosimy, aby bezzwłocznie zgłosił się do stanowiska odpraw.

- Czy nie zajmuje się pan przypadkiem ortopedią? - spytał Alan, gdy tylko głośnik umilkł.

- Nie - odparł Adam z ulgą. Mężczyzna najwyraźniej nie znał prawdziwego Smytha. - Jestem ginekologiem. A pan?

- Ortopedą. Pracuję na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego. Czy to pański pierwszy rejs konferencyjny?

- Nie - rzucił szybko Adam. - A pana?

- Drugi - odparł Alan i nagle się odwrócił. - Mój Boże, przecież to Ned Janson. Hej, Ned, ty stary draniu! Chodź tu do nas!

Adam zobaczył krępego, ciemnowłosego mężczyznę, któremu towarzyszyła jedna z niewielu obecnych na sali kobiet. Na widok Alana jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. Wziął kobietę pod rękę i oboje podeszli do nich.

Podczas gdy Alan i Ned witali się i poklepywali po plecach, Adam przedstawił się towarzyszącej Nedowi dziewczynie. Dowiedział się, że nazywa się Clair Osborn. Była przystojną kobietą około trzydziestki, miała okrągłą, gładką twarz i długie, muskularne nogi. Nosiła krótką, czarno-białą spódnicę. Adamowi bardzo przyjemnie się z nią rozmawiało aż do momentu, gdy powiedziała, że zajmuje się ginekologią.

- A jaka jest pańska specjalność? - spytała. - Ortopedia czy ginekologia?

- Czemu ogranicza pani wybór tylko do tych dwóch dziedzin? - zażartował, usiłując zmienić temat.

- Podpowiada mi to moja kobieca intuicja - odparła Clair. - A poza tym wiem, że to rejs tylko dla ortopedów i ginekologów.

Adam zaśmiał się nerwowo.

- No cóż, jestem ginekologiem.

- Naprawdę? - ucieszyła się Clair. - A więc będziemy mieli wspólne wykłady.

- Bardzo się cieszę. Czy to pani pierwszy rejs? - Adam pragnął za wszelką cenę zmienić temat. Nie miał złudzeń co do swoich możliwości podtrzymania konwersacji na tematy zawodowe.

- Tak. Dla Neda to też jest pierwszy raz. Prawda, Ned? - Szturchnęła mężczyznę łokciem, by przyciągnąć jego uwagę. Z urywków rozmowy, które do niego docierały, Adam wywnioskował, że Alan i Ned pracowali niegdyś w jednym szpitalu.

- No, to fantastycznie! - rzucił Ned po prezentacji. - Może wobec tego wszyscy zjemy dzisiaj razem obiad?

Alan pokręcił przecząco głową.

- To ludzie z Arolenu usadzają pasażerów przy stołach. Traktują posiłki jako dalszy ciąg sesji naukowych.

- Co za bzdury - stwierdził Ned. - Co to ma być, jakaś szkółka?

Mężczyzna stojący w kolejce przed Adamem odszedł, ściskając w ręku kartę zaokrętowania. Chłopak zbliżył się do blatu i znalazł się naprzeciwko młodego człowieka ubranego w elegancką, białą marynarkę. Na jej kieszonce wyszyto ten sam symbol, który widział na kominie "Fiorda", a na klapie widniała plakietka z imieniem Juan, pod którym małymi literkami wypisano "MTIC".

- Pańskie nazwisko? - spytał rutynowo Juan. Sposób, w jaki wypowiedział te słowa, świadczył, że zadawał to pytanie bardzo często.

- Stuart Smyth - odparł Adam i zaczął szukać w portfelu prawa jazdy. Niechcący wyciągnął wizytówkę Arolenu. Na szczęście urzędnik, zajęty wprowadzaniem nazwiska do komputera, niczego nie zauważył. Chłopak obejrzał się, by sprawdzić, czy nie zobaczyło jej któreś z jego nowych przyjaciół, ale wszyscy troje byli pochłonięci rozmową. Odwrócił się znowu w stronę Juana i pomyślał, że zanim rejs się skończy, będzie jednym kłębkiem nerwów. Ukradkiem wsunął wizytówkę do kieszeni marynarki.

- Proszę o paszport - powiedział urzędnik.

Po chwili paniki Adam znalazł paszport w wewnętrznej kieszeni marynarki i wręczył go Juanowi. Gdy ten otworzył go, Adama przeszył nagły strach, ale mężczyzna oglądał dokument zaledwie chwilę.

- To pańska karta zaokrętowania - powiedział, zwracając mu paszport. - Proszę pokazać ją urzędnikowi przy wejściu na statek, a on przydzieli panu kabinę. Gdyby opuszczał pan "Fiorda" w czasie rejsu, niech pan weźmie ją ze sobą. Następny, proszę.

Adam odsunął się na bok, przepuszczając stojącą za nim osobę. Jak dotąd, wszystko układało się znakomicie.

Kiedy Alan też dostał kartę, cała czwórka podeszła do stanowiska Arolenu. Tam wręczono im "paczkę cukierków", jak nazwał to Ned. "No, zaczyna się" - pomyślał Adam, biorąc upominek: skórzaną torbę na ramię, ozdobioną symbolem MTIC. W środku był zestaw długopisów i ołówków firmy Cross, duży notes w skórzanej oprawie i plan wykładów na cały rejs. Wszystko to uzupełniała kolekcja produktów Arolenu, która starczyłaby za małą aptekę. Adam spojrzał z zainteresowaniem na swą zdobycz, ale wiedział, że z dokładnymi oględzinami będzie musiał trochę poczekać.

Zatrzeszczał głośnik i oznajmiono, że statek jest gotowy na przyjęcie pasażerów. Czekający tłum powitał tę informację okrzykami radości. Adam wraz ze swymi nowymi znajomymi wyszedł powoli na zewnątrz.

Na nabrzeżu umundurowany policjant sprawdził ich karty zaokrętowania, po czym weszli na trap.

Adam przekroczył próg i znalazł się na głównym pokładzie. Statek na pewno nie był nowy, ale dobrze o niego dbano: niektóre jego części odmalowano całkiem niedawno. Cała załoga nosiła takie same uniformy jak urzędnik w odprawie. Ich białe kurtki i czarne spodnie były nieskazitelnie czyste i starannie wyprasowane.

Jeden ze stewardów podszedł do Adama i grzecznie sprawdził jego kartę, po czym skierował go do stanowiska po prawej stronie. Chłopak zauważył, że ci, którzy uczestniczyli już kiedyś w rejsie, mają karty innego koloru. Ned i Clair zostali odesłani na lewo.

Przydzielono mu kajutę 407, na pokładzie A, znajdującym się o jeden poziom niżej niż główny pokład. Biorąc klucz zauważył, że mężczyzna, który przydziela miejsca, mówi tak samo niewyraźnie jak urzędnik pracujący przy odprawie.

Alan był następny w kolejce i otrzymał kajutę 409. Gdy odeszli od stanowiska, Adam zrobił uwagę na temat bezbarwnego sposobu mówienia urzędników.

- To pewnie dlatego, że w kółko powtarzają to samo - odparł jego towarzysz.

Pojawił się kolejny steward i wziął od Adama walizkę i nową torbę Arolenu.

- Dziękuję - rzekł Adam.

Steward nie odpowiedział, jedynie gestem polecił mu, aby podążył za nim.

- No, to na razie, Stuart - zawołał Alan.

Dopiero po chwili Adam uświadomił sobie, że te słowa są skierowane do niego.

- Cześć - odpowiedział.

Steward poprowadził go obok sklepu z upominkami, pełnego toreb firmy Gucci i japońskich aparatów fotograficznych. W głębi znajdowały się stoiska z alkoholem, papierosami i lekarstwami. Po raz pierwszy Adam pomyślał o ewentualności choroby morskiej.

- Przepraszam - zagadnął. - Kiedy otwierają sklep?

- Jakąś godzinę po wypłynięciu z portu.

- Czy sprzedają tam dramaminę albo te zatyczki do uszu przeciw kinetozie?

Steward spojrzał na niego niewidzącym wzrokiem.

- Nie wiem, czy sprzedają tam dramaminę albo te zatyczki do uszu. - Sposób, w jaki to powtórzył, nie zachęcał do dalszej rozmowy.

Kajuty 407 i 409 znajdowały się obok siebie, po lewej stronie statku. Alan gdzieś się zapodział. Steward otworzył drzwi do 407 i wprowadził Adama do środka.

Chłopakowi, który nigdy wcześniej nie był na luksusowym statku, pokój wydał się mały. Po prawej stronie stało pojedyncze łóżko i szafka nocna, a po lewej niewielkie biurko i krzesło. Łazienka była małym pomieszczeniem z prysznicem, muszlą klozetową i umywalką wciśniętą w wolne miejsce obok wąskiej szafy.

Steward na chwilę zniknął w łazience, po czym pojawił się ze szklanką wody.

- To dla mnie? - zdziwił się Adam. Wziął szklankę i wypił trochę. Woda miała jakiś chemiczny posmak.

Steward sięgnął do kieszeni i wyjął z niej żółtą pastylkę. Wyciągnął rękę w kierunku Adama.

- Witamy ponownie na "Fiordzie" - powiedział. Chłopak uśmiechnął się niepewnie.

- Cieszę się, że jestem tu znowu - odparł przyglądając się tabletce. Steward najwyraźniej czekał, aż ją weźmie.

Adam nadstawił dłoń i mężczyzna położył mu na niej pigułkę. Nie była to chyba dramamina, ale nie miał co do tego pewności.

- Czy to na chorobę morską? - zapytał.

Steward nie odpowiedział, ale jego pozbawione wyrazu spojrzenie sprawiło, że Adam poczuł się nieswojo. Zauważył, iż mężczyzna w ogóle nie mruga powiekami.

- Założę się, że to przeciw mdłościom - odpowiedział sam sobie, wkładając pastylkę do ust. Popił wodą i oddał szklankę stewardowi, który zaniósł ją z powrotem do łazienki. Wykorzystując chwilę jego nieobecności, Adam wypluł tabletkę i wsunął ją do kieszeni.

Mężczyzna wrócił, zdjął z łóżka narzutę, jakby było oczywiste, że pasażer pójdzie zaraz spać. Następnie położył walizkę na biurku i zaczął ją rozpakowywać.

Zdumiony taką obsługą, Adam usiadł na łóżku i obserwował, jak mężczyzna w milczeniu wykonuje swoją pracę. Gdy skończył, podziękował Adamowi i wyszedł.

Przez chwilę chłopak siedział nieruchomo, zastanawiając się nad zachowaniem stewarda. Potem wstał i otworzył torbę Arolenu. Wysypał leki na łóżko.

Wyjął z kieszeni tabletkę, by sprawdzić, czy nie przypomina którejś z próbek, ale okazało się, że nie. Był ciekaw, czy zdoła znaleźć gdzieś "Informator farmaceutyczny". Na statku musiała być przecież jakaś biblioteka z podręcznym księgozbiorem. Żółta tabletka intrygowała go. To musiało być coś na kinetozę. Jeszcze raz rzucił na nią okiem, po czym schował do małej buteleczki z aspiryną.

Sięgnął po plan wykładów i zaczął go studiować. Rozkład zajęć liczył niemal dwadzieścia pięć stron. Pierwsza część była poświęcona ortopedii, a druga ginekologii i położnictwu. Adam zauważył, że większość prelekcji dotyczyła zagadnień klinicznych, co - jak sądził - tłumaczyło ogromną popularność konferencji.

Był przekonany, że jeśli miało tu miejsce coś w rodzaju prania mózgów, to działo się to właśnie podczas wykładów. Ale co takiego mówili prelegenci, że lekarz pokroju Vandermera zmienił zdanie na temat leku? A może wszystko polegało na jakiejś formie hipnozy? Adam cisnął program na bok. Stwierdził, że i tak wkrótce wszystkiego się dowie.

Nagle poderwał go na równe nogi ryk syreny. Po chwili usłyszał, jak włączyły się silniki. Postanowił pójść na pokład i trochę się rozejrzeć.

Zdjął marynarkę i krawat, po czym wyszedł na korytarz. Zatrzymał się przed pokojem 409. Uświadomił sobie, że mimo iż ich kajuty sąsiadowały ze sobą, w ogóle nie słyszał Alana. Zastukał w drzwi, ale nie było odpowiedzi. Korytarzem przechodził jakiś steward i Adam musiał przycisnąć się do ściany, by go przepuścić. Zapukał jeszcze raz. Już miał odejść, gdy z kabiny doleciał go głuchy odgłos. Zaczął walić pięściami w drzwi przypuszczając, że Alan jest w łazience. Wciąż jednak nie było żadnego odzewu. Nacisnął klamkę. Kajuta nie była zamknięta i drzwi otworzyły się do środka.

Alan siedział na brzegu łóżka. Obok niego na podłodze leżała rozbita szklanka.

- Bardzo przepraszam - bąknął Adam.

Lekarz wymamrotał, że nic nie szkodzi, ale widać było, że jeszcze przed chwilą spał.

- Nie chciałem ci przeszkadzać - wyjaśnił Adam. - Zamierzałem zobaczyć, jak statek odbija od brzegu i pomyślałem, że może ty też... - Urwał widząc, że Alan osuwa się z łóżka. Wbiegł do pokoju i złapał go, nim lekarz zdążył zwalić się na podłogę. Ostrożnie ułożył go z powrotem na koi.

- Słuchaj, czy dobrze się czujesz? - spytał. Alan sennie pokiwał głową.

- Jestem po prostu zmęczony.

- Chyba powinieneś się trochę przespać - zaśmiał się Adam. Zerknął na nocną szafkę podejrzewając, że lekarz łyknął sobie parę kieliszków. Nigdzie jednak nie było ani śladu alkoholu. Rozważał, czy nie przykryć Alana, ale ponieważ doktor miał na sobie ubranie, zostawił go leżącego na pościeli.

W recepcji kilka osób czekało jeszcze na przydział kajut, ale trap był już podniesiony. Adam wszedł dwa piętra wyżej i znalazł się na pokładzie spacerowym.

Różnica między chłodem klimatyzowanych pomieszczeń a tropikalnym upałem Miami była dla niego szokiem. Podszedł do balustrady i spojrzał na nabrzeże. Robotnicy portowi odwiązywali cumy "Fiorda". Maszyny zwiększyły obroty, a boczne silniczki sterujące powoli odsunęły statek od molo. Z rufy dochodziła radosna wrzawa. Orkiestra zaczęła grać "Dixie".

Adam skierował się na dziób, ale niebawem napotkał tekową barierkę z drzwiczkami. Na tabliczce widniał napis: "Pasażerom wstęp wzbroniony". Nacisnął klamkę. Drzwiczki były otwarte, ale postanowił nie ryzykować.

Ponownie rozległ się ryk syreny i w tym samym momencie wibracje statku uległy zmianie. Domyślił się, że zaczęły się obracać główne śruby. "Fiord" powoli ruszył naprzód.

Adam spotykał po drodze innych pasażerów, którzy podobnie jak on zwiedzali statek. Wszyscy byli serdeczni i przyjacielscy. Panował iście wakacyjny nastrój.

Zszedł na niższy pokład i natknął się na sale konferencyjne. Miały najróżniejsze rozmiary, poczynając od dużego kompletnie wyposażonego kina, a kończąc na małych pokojach na dziesięć osób. Niemal wszystkie pomieszczenia wyposażono w tablice i rzutniki do slajdów.

Na śródokręciu zauważył drzwi z napisem "Biblioteka". Postanowił poszukać "Informatora farmaceutycznego", ale pomieszczenie było zamknięte. Doszedł do wniosku, że pewnie otworzą bibliotekę rano i ruszył dalej. Wkrótce główny korytarz skończył się drzwiami, za którymi - jak się domyślał - mieściła się część mieszkalna dla załogi.

Piętro niżej znajdował się pokład główny. Adam minął sklep i recepcję, i zajrzał do jadalni. Było to ogromne pomieszczenie z kryształowymi świecznikami i wielkimi oknami widokowymi. W jednym końcu mieściło się podwyższenie z pulpitem dla prelegentów. Po obu jego stronach znajdowały się wahadłowe drzwi prowadzące do kuchni. Nieustannie przechodzili przez nie, zajęci nakrywaniem stołów, stewardzi z tacami. Kartka przy wejściu informowała, że kolacja będzie o dziewiątej.

Adam zszedł jeszcze poziom niżej, na pokład A, gdzie mieścił się jego pokój. Wiele drzwi było otwartych i widział, jak lekarze rozpakowują rzeczy albo odwiedzają się nawzajem w kajutach.

Jeszcze niżej odkrył następne pomieszczenia konferencyjne, małą salkę gimnastyczną, gabinet lekarza okrętowego i krytą pływalnię. Uznawszy, że zwiedził, co tylko mógł, wrócił na pokład spacerowy, gdzie właśnie trwało hałaśliwe cocktail party.

Wypatrzył go Ned Janson i zaciągnął do grupki osób stojących koło basenu. Adam nie wiedział, jak odmówić i wkrótce pił lodowatego heinekena.

- Gdzie, u licha, jest Alan? - spytał Ned, przekrzykując gwar rozmów.

- Śpi w swoim pokoju.

Ned skinął głową, jakby się tego spodziewał, i zaraz zaczął klepać się rytmicznie po udach, bo orkiestra zagrała "Gdy święci swój opuszczą grób".

Adam uśmiechnął się przez stół do Clair, która świetnie się bawiła, a potem omiótł spojrzeniem całe towarzystwo. Było to typowe spotkanie lekarzy - mnóstwo hałasu, poklepywania się po plecach, niewybrednych dowcipów i alkoholu. Gdy tylko skończył piwo, Ned natychmiast wsunął mu do ręki następne.

Nieoczekiwanie pokład zaczął się kołysać. Adam obejrzał się i zobaczył, że światła Miami już zniknęły za horyzontem. Statek znajdował się na pełnym morzu. Zrobiło mu się niedobrze i pospiesznie odstawił piwo.

Na pozostałych lekarzach siedzących przy stole kołysanie zdawało się nie robić wrażenia. Pożałował, że nie udało mu się znaleźć jakiegoś środka przeciw mdłościom. Ponownie zastanowił się, czy żółta tabletka nie była przypadkiem lekarstwem na chorobę morską. Chciał o to zapytać, ale poczuł, że nie wytrzyma w tym hałaśliwym, roześmianym towarzystwie ani chwili dłużej.

Grzecznie przeprosił i szybko znalazł jakieś spokojne miejsce przy balustradzie. Po kilku minutach poczuł się lepiej, ale postanowił wrócić do kabiny i położyć się na chwilę. Zamknął oczy i odprężył się, ale wciąż czuł w żołądku piwo.


Jennifer wyszła z ojcem na spacer po okolicy. Wiedziała, że chce z nią porozmawiać na temat ciąży, ale przez ostatnie pół godziny nieustannie trajkotała, by nie dopuścić go do głosu. W końcu, gdy wracali już w stronę domu, zdecydowała, że nadszedł czas, by poruszyć tę kwestię.

- Jak myślisz, tato, co powinnam zrobić?

Ojciec objął ją ramieniem.

- To, co uważasz za słuszne.

- A co ty myślisz na ten temat?

- To zupełnie inna sprawa - odparł pan Carson. - Twoja matka całkowicie ufa temu Vandermerowi. Zamieszanie z próbkami po amniopunkcji było dosyć niefortunne, ale podoba mi się sposób, w jaki to załatwił. Uważam, że powinnaś stosować się do jego zaleceń.

- Doktor chce, żebym natychmiast powtórzyła badanie.

- Skoro podejrzewa, że możliwa jest sytuacja, w której zechcesz rozważyć kwestię aborcji, to chyba należy to zrobić. Oboje z matką uważamy, że nie powinno się dopuszczać do urodzenia upośledzonego dziecka. To nikomu nie przyniesie nic dobrego, także temu dziecku. Ale to tylko nasze prywatne zdanie.

- Ja chyba też tak myślę - powiedziała Jennifer. - Ale nie daje mi to spokoju.

Pan Carson ścisnął córkę za ramię.

- Ależ oczywiście, kochanie. A twój mąż wcale nie ułatwia ci sprawy. Nie lubię nikogo osądzać, ale nie podoba mi się jego zachowanie. Powinien być tu, na miejscu i pomóc ci w podjęciu decyzji, a nie znikać nie wiadomo gdzie.

Dotarli do furtki na tyłach domu. Słyszeli, jak pani Carson krząta się po kuchni, szykując kolację.

- Pewnie masz rację - przyznała Jennifer, wchodząc do środka. - Zadzwonię do doktora Vandermera i umówię się na jutro na amniopunkcję.


- Dobry wieczór, panie i panowie. Zapraszamy na kolację.

Adam ocknął się z głębokiego snu i dopiero po paru minutach uświadomił sobie, że głos dochodzi z małego głośnika umieszczonego na ścianie kajuty. Spojrzał na zegarek. Była dziewiąta.

Zwlekając się z łóżka poczuł, że statek kołysze się na wszystkie strony. Kolacja zbytnio go nie pociągała. Starając się utrzymać równowagę, wziął szybki prysznic, ubrał się i wyszedł z pokoju. Zapukał do drzwi Alana, ale nie było odpowiedzi. Albo lekarz wciąż spał, albo już poszedł na kolację. Tak czy inaczej, nie była to jego sprawa.

Zauważył, że sklepik okrętowy jest otwarty i wszedł, żeby kupić dramaminę. Jednak mężczyzna stojący za ladą powiedział, że dramamina się skończyła i trzeba poczekać do rana, aż przyniosą z magazynu nową partię. Mocno rozczarowany, skierował się do jadalni, gdzie steward spytał go, czy jest ginekologiem, czy ortopedą. Adam odparł, że ginekologiem i steward poprowadził go do stolika obok podwyższenia.

Siedziało przy nim pięciu lekarzy. Adam podczas prezentacji tak koncentrował się na tym, aby nie zapomnieć, że ma na imię Stuart, iż zdołał zapamiętać tylko dwa imiona: Ted i Archibald.

Rozmowa toczyła się wokół tematów czysto zawodowych, choć bardziej dotyczyła zagadnień ekonomicznych niż samej praktyki.

Adam prawie nie zabierał głosu, przede wszystkim myśląc o dokuczającym mu żołądku. Gdy tylko nadarzyła się okazja, skinął na stewarda, by zabrał jego talerz. Dziwił się, że innym nie przeszkadza kołysanie statku. Kiedy podano kawę, na mównicę wszedł wysoki, ciemnowłosy mężczyzna.

- Halo, halo - powiedział, sprawdzając mikrofon. - Nazywam się Raymond Powell i pełnię tu obowiązki gospodarza z ramienia MTIC. Witam państwa serdecznie na Rejsie Konferencyjnym Arolenu.

Rozmowy ucichły i uwaga wszystkich skierowała się w stronę mówcy. Powell wygłosił typowe przemówienie powitalne i przekazał mikrofon doktorowi Goddardowi, który odpowiadał za merytoryczną stronę konferencji.

Kiedy Goddard skończył, Powell ponownie podszedł do mikrofonu.

- A teraz mamy w programie małą niespodziankę. Za chwilę wystąpią przed państwem tancerze karaibscy.

Drzwi po obu stronach podwyższenia otworzyły się gwałtownie i wbiegła przez nie dziesiątka skąpo odzianych tancerzy. Adam dostrzegł tylko dwóch mężczyzn, resztę stanowiły piękne, młode dziewczyny. Za tancerzami wszedł zespół rockowy z gitarami elektrycznymi i szybko rozstawił na podwyższeniu głośniki.

Dziewczęta starały się rozruszać publiczność, a Adam zauważył, że Powell i Goddard obserwują wszystko z boku, jakby próbując ocenić, jaki efekt wywierają ich wysiłki na zazwyczaj powściągliwych lekarzach. Po kilku minutach chłopak wyłowił wzrokiem z grupki tancerek wyjątkowo atrakcyjną brunetkę. Miała wąskie biodra i jędrne piersi. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę i Adam mógłby przysiąc, że dziewczyna mrugnęła do niego porozumiewawczo. Niestety, żołądek odmówił mu posłuszeństwa, co sprawiło, że w połowie pokazu, aczkolwiek niechętnie, zdecydował się jednak wyjść na pokład.

Przeprosił siedzących przy stole lekarzy i zaczął sobie torować drogę przez hałaśliwy tłum, coraz bardziej spiesząc się do wyjścia. Ledwie zdołał dopaść balustrady na pokładzie spacerowym, gdy żołądek podszedł mu do gardła i Adam gwałtownie zwymiotował za burtę. Po chwili rozejrzał się, by sprawdzić, czy ktoś tego nie widział. Na szczęście pokład był pusty. Zerknął na koszulę i z ulgą stwierdził, że jest czysta. Wystawił twarz w stronę wiatru. Nie był jeszcze gotowy na to, żeby zejść na dół.

Niebawem poczuł się trochę lepiej. Dotarł do drzwi, za które pasażerom nie wolno było wchodzić, otworzył je i najzwyczajniej w świecie poszedł dalej. W tej części statku było o wiele mniej świateł i pokład tonął w ponurej szarości. Doszedł aż na dziób i spojrzał w dół, na zwoje lin i łańcuchów. Po obu stronach kotłowało się morze. Nad nim rozpościerało się rozgwieżdżone niebo.

Nagle poczuł na ramieniu czyjąś rękę.

- Tu nie wolno przebywać pasażerom - powiedział męski głos z hiszpańskim akcentem.

- Przepraszam - odparł Adam nerwowo, starając się wyłowić z ciemności twarz mężczyzny. - To mój pierwszy rejs i chciałem się trochę rozejrzeć. Czy nie dałoby się zwiedzić mostka? - dodał pamiętając, że najlepszą obroną jest atak.

- Czy pan jest pijany? - spytał mężczyzna.

- Ja? - zdumiał się Adam. - Nie, skądże.

- Bez obrazy, ale w przeszłości miewaliśmy niemiłe doświadczenia z pasażerami. Akurat na mostku jest kapitan. Zorientuję się, czy pozwoli panu wejść na górę.

Spytał Adama o nazwisko i zniknął równie bezszelestnie, jak się pojawił. Za moment krzyknął, zapraszając go na górę i informując, że drabina znajduje się przy sterburcie.

Adam ruszył wzdłuż burty i napotkał schody. Domyślił się, że na statku drabina i schody to jedno i to samo. Na szczycie, przytrzymując drzwi, czekał na niego mężczyzna, który wołał go przed chwilą.

Adam zauważył, że wszystkie przyrządy na mostku są podświetlone czerwonym światłem, co nadaje pomieszczeniu surrealistyczny wygląd. Człowiek stojący przy sterze zignorował pojawienie się obcego, ale jakiś inny mężczyzna wstał i przedstawił się jako kapitan Eric Nordstrom. Był młodszy niż można by się spodziewać i z początku odnosił się do swego gościa dość nieufnie.

- José mówił, że to pański pierwszy rejs, doktorze Smyth.

- To prawda - odparł Adam niepewnie. Wiedział, że Smyth był już wcześniej na rejsie Arolenu. Kapitan nie zrobił jednak na ten temat żadnej uwagi, więc po chwili spytał: - Kto jest właścicielem statku?

- Nie wiem nic pewnego - rzekł Nordstrom. - Załoga pracuje dla firmy o nazwie MTIC. Ale czy "Fiord" jest jej własnością, czy tylko go wynajmuje - tego nie wiem.

- Czy MTIC jest dobrym pracodawcą? Kapitan Nordstrom wzruszył ramionami.

- Pieniądze dostajemy zawsze na czas. Trochę nudno jest krążyć w kółko po tej samej trasie, a załoga to raczej niezbyt ciekawe towarzystwo.

- Czy nie spotyka się pan z pasażerami? - zdziwił się Adam.

- Nie, nigdy - odparł Nordstrom. - MTIC bardzo rygorystycznie zabrania załodze kontaktów z pasażerami. Pan jest od dłuższego czasu pierwszą osobą, którą przyjmuję na mostku. Mieliśmy jedynie parę niemiłych doświadczeń z pijanymi pasażerami.

Adam skinął głową. Ponieważ widział, ile alkoholu wypili lekarze tego wieczoru, owo stwierdzenie wcale go nie zdziwiło.

W zamkniętym pomieszczeniu kołysanie statku znów zaczęło mu dokuczać, toteż postanowił się pożegnać.

- José, odprowadź doktora Smytha do części pasażerskiej - polecił kapitan.

Marynarz ruszył do wyjścia, wyprzedzając Adama w drzwiach. Nie zważając na kołysanie statku, szybko zszedł po stromych schodach. Adam podążył za nim, ale znacznie ostrożniej.

- Za parę dni nabierze pan wprawy w chodzeniu po kołyszącym się statku - zaśmiał się José.

Adam nie był tego taki pewien.

W miarę jak posuwali się ku rufie, marynarz objaśniał mu różne techniczne szczegóły dotyczące statku. Adam przytakiwał przez grzeczność, ale większość nazw przelatywała mu mimo uszu. Kiedy dotarli do barierki, José zawahał się i zaczął niepewnie przestępować z nogi na nogę. Było tu nieco więcej światła i Adam zobaczył jego charakterystyczną twarz, w której zwracały uwagę wspaniałe wąsy.

- Doktorze Smyth... - zaczął José. - Czy mógłby pan coś dla mnie zrobić?

- Co pan ma na myśli? - spytał Adam podejrzliwie. Ze słów kapitana wynikało, że pasażerowie nie powinni się kontaktować z załogą, a on nie chciał mieć kłopotów. Z drugiej strony myśl, iż mógłby zyskać przyjaciela wśród członków załogi, wydawała się kusząca - mogło się to jeszcze przydać.

- W kantynie sprzedają papierosy - wyjaśnił José. - Jeśli dam panu pieniądze, czy zechce mi pan kupić parę paczek?

- Dlaczego sam ich pan nie kupi?

- Nie wolno nam wychodzić poza te drzwi.

Adam rozważał prośbę marynarza. Wydawała się całkiem niewinna.

- Ile paczek pan chce?

- Tyle, ile zdoła pan za to kupić. - José sięgnął do kieszeni i wyjął pięćdziesiąt dolarów.

Adam pomyślał, że prośba marynarza nie jest jednak taka zupełnie niewinna. Zapewne José handlował nielegalnie wśród członków załogi.

- Może na początek kupię za dziesięć.

Marynarz szybko wymienił banknot pięćdziesięciodolarowy na dziesięciodolarowy.

Adam wziął pieniądze i umówił się z nim następnego dnia o jedenastej w tym samym miejscu. Pamiętał z planu wykładów, że o tej porze jest przerwa na kawę. José uśmiechnął się szeroko, odsłaniając śnieżnobiałe zęby.

Adam kilka razy odetchnął głęboko morskim powietrzem, po czym wszedł do środka i ruszył w stronę kajuty.


Rozdział trzynasty



Adam usłyszał przez sen, jak jakiś człowiek woła doktora Smytha, ale to zignorował. Nazwisko nic mu nie mówiło. Po chwili jednak ktoś chwycił go za ramię, więc z wysiłkiem otworzył oczy.

- Moje okulary - powiedział, stwierdzając ze zdziwieniem, że bełkocze.

Ostrożnie spuścił nogi z koi i po omacku odszukał nocną szafkę. Potrącił ręką okulary, zrzucając je na podłogę. Schylił się, by je podnieść, i przypomniał sobie nagle, że to on jest doktorem Smythem.

Nad nim stał steward ze szklanką wody w ręku.

- Dziękuję - powiedział Adam niepewnie.

Mężczyzna podał mu znowu żółtą tabletkę. Tym razem chłopak wziął ją bez wahania i natychmiast włożył do ust. Ale - podobnie jak poprzedniego dnia - nie połknął pastylki, a jedynie wypił trochę wody.

Steward, najwyraźniej usatysfakcjonowany, zaniósł szklankę do łazienki, a Adam błyskawicznie wyjął tabletkę z ust.

- Przepraszam - odezwał się, kiedy mężczyzna wrócił. Mówił już o wiele wyraźniej. - Na co są te żółte pigułki?

- Mają sprawić, żeby się pan odprężył - wyjaśnił steward bezbarwnym głosem.

- Ale ja się czuję odprężony. Tylko trochę męczy mnie choroba morska. Może powinienem raczej dostać coś na żołądek?

- Żółte tabletki mają sprawić, że będzie pan jeszcze bardziej odprężony i podatny - dodał mężczyzna, otwierając drzwi.

- Podatny? Na co? - zawołał za nim Adam.

- Na instrukcje - wyjaśnił steward i zniknął za drzwiami. Adam wstał. Czuł się niezwykle słaby i zmęczony. Nigdy nie przypuszczał, że choroba morska może tak człowieka pozbawić sił.

Z trudem dowlókł się do łazienki, wziął prysznic i ubrał się. Ciągle nie dawały mu spokoju słowa stewarda.

Idąc na śniadanie, postanowił sprawdzić, czy Alan już wstał. Tym razem bez pukania nacisnął klamkę: drzwi się otworzyły.

Alan leżał w łóżku z zamkniętymi oczami. Jego oddech był równy i głęboki.

- Alan! - zawołał Adam. Lekarz otworzył na moment oczy, po czym znów je zamknął. Adam pochylił się i delikatnie rozchylił mu powieki. Z początku widział jedynie białka, ale zaraz pojawiły się tęczówki i zaczęły nabierać wyrazistości.

- Obudź się - krzyknął. Chwycił lekarza za ramiona i posadził go. - Co się z tobą dzieje?

- Nic - odparł Alan bezbarwnym głosem. Mówił zupełnie tak samo jak steward. - Po prostu jestem zmęczony. Chcę spać. - Zaczął się osuwać na łóżko, ale Adam go przytrzymał.

- Słuchaj, jak się nazywasz?

- Alan Jackson.

- A gdzie jesteś?

- Na rejsie Arolenu. - Głos Alana był całkowicie pozbawiony wyrazu.

- Jaki mamy miesiąc?

- Czerwiec.

- Podnieś prawą rękę - polecił Adam.

Lekarz posłusznie wykonał polecenie. Zachowywał się jak automat albo człowiek pod wpływem silnych środków uspokajających. Przypominał Adamowi jego pacjenta z opóźnioną dyskinezą, któremu w szpitalu zaaplikowano taką dawkę leków, że spał na okrągło dzień i noc, ale - obudzony - dokładnie znał godzinę i miejsce pobytu.

Adam pozwolił koledze opaść z powrotem na łóżko. Obserwował go przez chwilę, po czym wrócił do swojej kajuty. Zamknął drzwi i po raz pierwszy poczuł strach - nie ulegało wątpliwości, że Alan był naszprycowany lekami psychotropowymi.

Żółte tabletki musiały być jakimś silnym środkiem uspokajającym. Nagle przypomniał sobie, jak bardzo był senny, gdy obudził go steward. Wtedy złożył to na karb choroby morskiej, ale może i on dostał jakieś leki? Tylko jak to się mogło stać? Nie zażył przecież żółtych tabletek, a tę odrobinę pożywienia, którą zjadł podczas kolacji, niemal natychmiast zwymiotował. Może dodawano coś do wody?

Poszedł do łazienki i napełnił szklankę. Woda nie miała żadnego zapachu. Ostrożnie spróbował odrobinę. Dało się wyczuć chemiczny posmak, ale mógł on być spowodowany chlorowaniem. Wylał wodę i postanowił pójść na śniadanie.

Jadalnia nie zdradzała żadnych śladów hucznego przyjęcia z poprzedniego wieczora. Pośrodku sali ustawiono szwedzki bufet z imponującą ilością potraw. Pasażerowie ustawili się w ogonku, cierpliwie czekając na swoją kolej. Adam przeszedł się między stolikami w poszukiwaniu Neda i Clair, ale nigdzie nie było ich widać.

Żołądek przestał mu dokuczać, a co więcej, poczuł się naprawdę głodny. Problem polegał na tym, że teraz, gdy już miał apetyt, bał się cokolwiek zjeść. Przyjrzał się bufetowi. Tradycyjnie były tam sadzone jajka na bekonie, kiełbaski, szynka konserwowa i inne wędliny. Zauważył coś jeszcze lepszego: wielką paterę z owocami.

Doszedł do wniosku, że nie obrane owoce nie mogą być niebezpieczne. Wziąwszy kilka bananów, dwie pomarańcze i grapefruita, ruszył w stronę wolnego stolika. Ledwie zdążył usiąść, gdy pojawili się Ned i Clair. Zawołał na nich; obiecali, że się przysiada.

Obserwował ich, jak stoją w kolejce. Wyglądali na zmęczonych, a kiedy usiedli, zauważył, że nałożyli sobie bardzo mało jedzenia. Zupełnie nie wiedział, co o tym myśleć. Jeżeli narkotyk znajdował się w wodzie i jedzeniu, to dlaczego ani oni, ani pozostali lekarze nie leżeli teraz w swoich kabinach ścięci z nóg tak jak Alan? Może zatem chodziło o żółtą tabletkę? Niewykluczone, że podawano ją tylko pasażerom, którzy uczestniczyli w rejsie po raz drugi. A może taki skutek wywoływało połączenie żółtej tabletki i tego, co dodawano do jedzenia...?

- Mieliśmy wczoraj niezłą zabawę - odezwał się Ned, przerywając rozmyślania Adama.

Chłopak skinął głową.

- Jestem wyczerpana - stwierdziła Clair. - Nie zdawałam sobie sprawy, że tak dużo wypiłam. Spałam jak nieżywa.

- Ja tak samo - wtrącił Ned. - To pewnie to morskie powietrze.

- Czy dostaliście może żółte pastylki na chorobę morską? - spytał Adam, starając się przybrać obojętny ton.

- Ja nie - powiedział Ned, popijając kawę. Spojrzał na Clair.

- Ja też nie - odparła. - Czemu pytasz?

- Szukam czegoś przeciw mdłościom, no i pomyślałem, że może wy... - Urwał, nie chcąc wzbudzać ich podejrzeń. Gdyby im powiedział, że pasażerom są podawane narkotyki, zapewne uznaliby go za wariata.

Ned i Clair w milczeniu pili kawę. Widać było, że oboje nie czują się zbyt dobrze.

Po śniadaniu Adam wstąpił do kantyny. Mieli nową dostawę dramaminy i zatyczek przeciw chorobie morskiej. Wziął parę zatyczek. Pamiętał także, by kupić dla Joségo marlboro za dziesięć dolarów.

Po powrocie do kajuty znalazł na nocnej szafce kolejną żółtą tabletkę i szklankę wody. Tym razem jedno i drugie wylądowało w toalecie.

Tego dnia pierwszy wykład przewidziany był dla szerokiego audytorium. Wygłaszał go patolog z Uniwersytetu Columbia i była to wyjątkowo nudna prelekcja. Adam zauważył, że część lekarzy przysypia i zastanawiał się, czy jest to tylko znudzenie, czy skutek działania narkotyku. Drugi wykład, o wiele bardziej interesujący, miał wygłosić doktor Goddard. Wielu lekarzy poprawiło się na krzesłach. Goddard omawiał przeprowadzony ostatnio eksperyment, w wyniku którego stwierdzono, iż organizm dorosłego człowieka nie odrzuca wszczepionej mu tkanki płodu. Doktor próbował to wyjaśnić faktem, że tkanka płodu nie produkuje na tyle silnych przeciwciał, by wywołać reakcję obronną organizmu. Możliwości zastosowania tego rodzaju terapii są ogromne. Odtwarzanie się komórek wyspy trzustkowej u diabetyków stanowi tylko jeden z wielu przykładów rewelacyjnych efektów wykorzystania tej metody.

Podczas przerwy Adam wrócił do kabiny, zabrał kartony marlboro i poszedł na pokład spacerowy. Zaczekał, aż nikogo nie będzie w pobliżu, zbliżył się do barierki i otworzył drzwi. José już na niego czekał. Miał na ramieniu płócienny worek - papierosy zniknęły w nim w mgnieniu oka. "Przynajmniej on nie jest naszprycowany" - pomyślał Adam i oddał marynarzowi dziesięć dolarów.

José zmieszał się. Obejrzał banknot sądząc, że okazał się fałszywy.

- Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia - powiedział Adam. - Ja będę ci dostarczał papierosy, a ty mi wodę i jedzenie.

José uniósł brwi ze zdziwienia.

- A co się dzieje z waszym jedzeniem? Sądziłem, że jest całkiem niezłe.

- Dodatkowy warunek to żadnych pytań - uciął Adam. - Mnie nie interesuje, po co ci aż tyle papierosów, a ty nie pytaj, co robię z jedzeniem.

- Zgoda. Kiedy się znowu spotkamy?

- O czwartej po południu, ale już teraz chciałbym coś dostać. Marynarz obejrzał się za siebie, po czym polecił Adamowi, żeby za nim poszedł. Dotarli do wodoszczelnych drzwi. José otworzył je i upewniwszy się, że nikogo nie ma, poprowadził chłopaka do swojej kajuty w głębi statku. Kabina przypominała celę więzienną. Znajdował się tam prysznic i toaleta bez drzwi, a w całym pomieszczeniu unosił się odór potu i dymu z papierosów.

José polecił Adamowi "rozgościć się" i wychodząc śmiał się głośno ze swego dowcipu. Chłopak przyjrzał się koi i zdecydował się na niej usiąść.

Marynarz wrócił po kilku minutach i wręczył Adamowi papierową torbę, wypchaną jedzeniem. Był w niej chleb, ser, owoce i sok. Adam wskazał na stojący w kącie pokoju pojemnik i poprosił, żeby José napełnił go wodą z kranu.

- Czy macie taką samą wodę, jak reszta statku? - spytał.

- Nie wiem - odparł marynarz. - Nie jestem inżynierem. - Otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. - Musimy być ostrożni. Są ludzie, którym nie spodobałoby się to, że mamy ze sobą interesy.

Adam pojął aluzję i przemknął się z powrotem do swojej kajuty. Jedzenie ukrył w walizce, a dwa kartoniki soku schował w szafie i przykrył brudną koszulą. Gdy zerknął na zegarek, uświadomił sobie, że spóźnił się na trzeci wykład, pobiegł więc z powrotem na górę.


Jennifer leżała na fotelu ginekologicznym w Klinice Juliańskiej i nie mogła się nadziwić swemu opanowaniu. Podjęcie decyzji o powtórzeniu amniopunkcji okazało się o wiele trudniejsze niż sam powrót do szpitala. Doktor Vandermer wyznaczył jej wizytę z samego rana i kiedy obie z matką przybyły na miejsce, jeszcze go nie było. Nie dał im długo czekać, a gdy się zjawił, był tak wymizerowany, iż Jennifer uznała, że przejął się pomyłką z amniopunkcją bardziej od niej. Twarz miał zapuchniętą, mówił urywanymi zdaniami, ale cały zabieg przeprowadził jeszcze sprawniej niż za pierwszym razem. Tyle że teraz, gdy tylko wprowadzono jej igłę do środka, Jennifer poczuła ruchy dziecka. Przestraszyła się, lecz Vandermer zapewnił ją, że nie ma powodu do niepokoju.

Gdy było już po wszystkim, usiadła na brzegu fotela.

- Myślę, że nie muszę pana prosić, by dał mi pan znać natychmiast, gdy tylko będzie coś wiadomo - powiedziała.

- Ależ naturalnie - odparł. - Będę osobiście nadzorował pracę w laboratorium. Proszę się odprężyć i o nic się nie martwić.

- Postaram się - obiecała Jennifer. Zdawała sobie sprawę, iż lekarz poświęca jej dużo uwagi, ale wolałaby, żeby nie robił przy tym tak poważnej miny, bo denerwowała się wtedy jeszcze bardziej.

Po obiedzie Adam kupił za dziesięć dolarów następną partię papierosów i zabrał je do pokoju. Wychodząc postanowił jeszcze raz zajrzeć do Alana.

Tak jak poprzednio, drzwi kajuty były otwarte, ale gdy wszedł do środka, zauważył, że doktor zniknął! Zajrzał do łazienki podejrzewając, że może Alan zasłabł, ale była pusta. Miał absolutną pewność, że człowiek, którego widział przed śniadaniem, nie byłby w stanie wyjść na spacer. Może jednak poczuł się lepiej - Adam żywił nadzieję, iż tak właśnie się stało. Istniała jednak możliwość, że go zabrano, a wypływające stąd wnioski były przerażające. Tak czy inaczej czuł, iż musi go znaleźć.

Najpierw sprawdził jadalnię, a potem pokład rekreacyjny, gdzie na wolnym powietrzu ustawiono grill do hamburgerów i hot-dogów. Część pasażerów spała na leżakach. Adam przemierzył puste pomieszczenia konferencyjne, zszedł do sali gimnastycznej i dotarł do gabinetu lekarza. Na drzwiach wisiała tabliczka z napisem: "W nagłych przypadkach należy zgłaszać się do stewarda".

Adam zaczynał się coraz bardziej bać. Wiedział, że musi się uspokoić, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Postanowił wrócić do jadalni. Nie będzie jadł, ale będzie miał okazję przyjrzeć się pozostałym lekarzom.

Gdy odnalazł swój stolik, uświadomił sobie, że kobieta siedząca po jego prawej stronie to tancerka, którą podziwiał poprzedniego wieczoru. Miała na sobie normalne ubranie i z powodzeniem można ją było wziąć za pasażerkę.

Rozejrzał się po sali i zauważył jeszcze kilka innych tancerek. Poczuł, że sąsiadka ciągnie go za rękaw. Odwrócił się do niej.

- Mam na imię Heather - odezwała się tym monotonnym głosem, który Adam zdążył już poznać w czasie rejsu. Nie wymieniła swego nazwiska.

Pozostali goście siedzący przy stole byli zajęci jedzeniem. Przed Adamem pojawił się talerz smakowicie pachnącej zupy. Udawał, że je, uśmiechał się i kiwał głową, a Heather poświęcała mu całą swą uwagę.

- Nie jesz zbyt wiele - zauważyła w końcu.

- To z powodu choroby morskiej - wyjaśnił Adam. To było jedyne wytłumaczenie, które przyszło mu do głowy.

- Lepiej coś zjeść - poradziła dziewczyna. - Może to dziwne, ale z pustym żołądkiem jest jeszcze gorzej.

- Naprawdę? - zapytał Adam wymijająco i zaraz dorzucił: - Ty także nie jesz zbyt wiele.

Heather roześmiała się hałaśliwie.

- To uroki bycia tancerką. Nieustannie muszę dbać o linię. Adam kiwnął głową ze zrozumieniem. Wiedział od Jennifer, że tancerze mają obsesję na punkcie wagi.

- Czy chcesz, żebym przyszła dziś wieczorem do twojej kajuty? - zagadnęła Heather tak naturalnie, jakby pytała o pogodę.

Na szczęście Adam nie miał nic w ustach, bo chyba by się zakrztusił. Zakasłał tylko i rozejrzał się, by sprawdzić, czy ktoś jeszcze słyszał to pytanie. Jednak inni pasażerowie jedli w milczeniu, na wpół odrętwiali. Odwrócił się do tancerki: miała dziwny głos, ale nie wyglądała na naćpaną. Zdecydował podjąć wyzwanie. Może dziewczyna rozstrzygnie narastające w nim wątpliwości związane z rejsem.

- Przyjdź po ostatnim występie - wyszeptał.

- Będę u ciebie o jedenastej - zgodziła się radośnie.

Adam się zaczerwienił. Na szczęście inni byli zbyt otępiali, by cokolwiek zauważyć. Posłał dziewczynie nieznaczny uśmiech i skinął głową.

Po powrocie do kabiny łapczywie zjadł trochę chleba z serem od Joségo. Na popołudniowym wykładzie jeszcze więcej miejsc świeciło pustkami. Nigdzie nie było śladu Alana, za to trochę później natknął się na Neda i Clair. Uśmiechnęli się do niego. Zapytani o Alana, odpowiedzieli, iż go nie widzieli. Poza tym nie mieli Adamowi wiele do powiedzenia. Podejrzewał, że otrzymywali niewielkie dawki środków uspokajających. W czasie trzeciego wykładu większość słuchaczy już spała i chłopak był przekonany, iż powodem tego nie było znudzenie.

O czwartej wyszedł, by spotkać się z José. Miał nadzieję, że może marynarz będzie wiedział, gdzie szukać Alana.

- Chciałbym porozmawiać - oznajmił, gdy José wpuścił go za barierkę.

- A o co chodzi?

- O nic. Po prostu chcę ci zadać kilka pytań.

Marynarz poprowadził go do swojej kajuty i zamknął drzwi. Wyjął z szafki dwie szklaneczki i butelkę rumu. Adam odmówił, ale José i tak napełnił oba naczynia.

- Co cię gnębi? - zagadnął marynarz.

- Czy znasz dobrze cały statek?

José jednym łykiem wychylił zawartość szklaneczki.

- Nie - odparł, ocierając usta wierzchem dłoni. - Nie cały. Nigdy nie byłem tam, gdzie mieszkają ci faceci w białych kurtkach.

- Sądziłem, że mieszkają tutaj, razem z załogą.

- Zwariowałeś? - rzucił José. - W ogóle nie widujemy tych pomyleńców. Mają kajuty na pokładzie C.

- Gdzie to jest? Myślałem, że pod pokładem B już nic nie ma. Marynarz uniósł do ust drugą szklankę.

- Na pewno nie chcesz rumu? Adam pokręcił przecząco głową.

- Schody do części mieszkalnej stewardów są w mesie pasażerskiej - wyjaśnił José, popijając ze szklaneczki. - Wiem to tylko dlatego, że któregoś dnia, gdy byliśmy w porcie, poszedłem tam w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Niestety przyłapano mnie i omal nie wyleciałem z pracy. Ale dlaczego interesują cię ci faceci?

- Zadaję ci te wszystkie pytania - wyjaśnił Adam - bo zniknął pasażer z sąsiedniej kajuty. Na początku wydawał się chory, a teraz przepadł jak kamień w wodzie.

- Byłeś w izbie chorych? Ktoś z załogi mówił mi, że mają tu kompletnie wyposażony szpital. Wiedział o tym, bo pomagał nosić sprzęt.

- A gdzie to jest?

- Na pokładzie B, za gabinetem lekarskim.

Adam wziął jedzenie, które przygotował dla niego José. Izba chorych - to brzmiało obiecująco, może naprawdę znajdzie tam Alana.

- A co z następną partią papierosów? - zagadnął marynarz.

- Jutro rano, o tej samej porze.

- Świetnie - zgodził się José. - Zaczekaj, wyjrzę na korytarz. - Odstawił pustą szklankę i podszedł do drzwi.

- Jeszcze jedno pytanie. Czy wiesz coś na temat tancerek? Marynarz spojrzał na Adama z szerokim uśmiechem.

- Nie tyle, ile chciałbym wiedzieć.

- Czy to prostytutki? - spytał Adam. Wolał się upewnić przed wizytą Heather.

José zaśmiał się i potrząsnął przecząco głową.

- Nie, to studentki, które sobie dorabiają. A w ogóle co to za pytanie?

- Czy kiedykolwiek je widujesz?

- Chciałbym - odparł José. - Słuchaj, nie wolno nam kontaktować się z tymi pomyleńcami, którzy prowadzą rejs. Ale jakiś rok temu widziałem jedną z tych dziewczyn na plaży w Puerto Rico. Zacząłem się do niej trochę przystawiać, ale nie była chętna. Miałem nieźle w czubie i próbowałem ją na siłę objąć. Wtedy odkryłem, że nosi perukę - spadła w czasie szamotaniny, a spod niej ukazała się ogolona głowa. Na obu skroniach dziewczyna miała duże, okrągłe blizny. No i sam powiedz, czy to wszystko nie jest jakieś chore?

- Co jej się stało? - zainteresował się Adam.

- Nigdy się nie dowiedziałem. Kopnęła mnie z całej siły i od razu przestałem się nią interesować.

- Co za rejs - westchnął Adam, biorąc swoją paczkę.

- Co? - zdziwił się José. - Źle się bawisz?


Gdy zadzwonił telefon, Jennifer miała przeczucie, że to Vandermer. Usłyszała, jak matka odebrała, a w chwilę później rozległ się jej zduszony okrzyk. To wystarczyło - wszystko już wiedziała. Zeszła po schodach, nim matka zdążyła ją zawołać. Kiedy weszła do kuchni, pani Carson bez słowa podała jej słuchawkę.

- Dzień dobry, panie doktorze - powiedziała, starając się zapanować nad swoim głosem.

- Dzień dobry, Jennifer - odpowiedział. Na dłuższą chwilę zapanowała cisza. - Niestety, mam złe wiadomości.

- Spodziewałam się tego - oznajmiła. Wyczuwała, że lekarz stara się znaleźć odpowiednie słowa.

- Amniopunkcja dała wynik pozytywny. Tym razem osobiście nadzorowałem wytrącanie płynu owodniowego. Nie może być mowy o żadnej pomyłce. Wykryliśmy tę samą poważną nieprawidłowość chromosomów. Tak naprawdę, to nigdy nie zamieniono próbek. Po prostu oprócz zespołu Downa płód wykazuje także znaczne wady rozwojowe narządów płciowych.

- O Boże - szepnęła Jennifer. - To okropne.

- Tak - przyznał Vandermer. - Proszę posłuchać, jeśli mamy coś z tym zrobić, to powinniśmy działać szybko.

- To prawda. Przemyślałam wszystko dokładnie i chcę usunąć ciążę. Im szybciej, tym lepiej.

- W takim razie spróbuję to zorganizować na jutro.

- Dziękuję, doktorze - powiedziała Jennifer i odłożyła słuchawkę.

Pani Carson objęła córkę.

- Domyślam się, co czujesz, ale uważam, że postąpiłaś słusznie.

- Tak, wiem, ale chcę porozmawiać z Adamem. Pani Carson gniewnie zacisnęła usta.

- Mamo, mimo wszystko on jest moim mężem i nie chcę tego robić bez porozumienia z nim.

- No cóż, kochanie, jak sobie życzysz. - Matka wyszła. Zresztą zapewne tylko po to, aby na górze, z drugiego telefonu poskarżyć się mężowi na zięcia.

Gdy tylko Jennifer została sama, zadzwoniła do domu, by sprawdzić, czy Adam przypadkiem nie wrócił. Odczekała ze dwadzieścia sygnałów, po czym przerwała połączenie i zatelefonowała do informacji, by dowiedzieć się o numer firmy farmaceutycznej Arolen w Montclair, w stanie New Jersey. Kiedy zgłosiła się centrala Arolenu, poprosiła o połączenie z Clarencem McGuirem. Nim je otrzymała, musiała stoczyć słowny pojedynek z jego sekretarką.

- Dzień dobry, pani Schonberg. Jak się pani czuje? - powitał ją McGuire, kiedy wreszcie znalazł się na linii.

- Nie najlepiej - odparła chłodno Jennifer. - Chciałabym się dowiedzieć, gdzie jest mój mąż.

- Przykro mi, ale ja też tego nie wiem. Zadzwonił do mnie i powiedział, że z powodu kłopotów rodzinnych musi wyjechać z miasta.

- Nie oszukuje mnie pan, prawda? Myślałam, że wysłaliście go do Puerto Rico.

- Odrzucił naszą propozycję - wyjaśnił McGuire. - Poza tym nie miałbym żadnego powodu, aby panią oszukiwać.

Dziewczyna odłożyła słuchawkę zupełnie skołowana. Była przekonana, iż Adam wyjechał służbowo i nie chciał jej o tym powiedzieć. To, co usłyszała, tak bardzo ją zaskoczyło, że nie potrafiła wymyślić nic innego. Bez zastanowienia wykręciła numer teścia. Nigdy wcześniej nie dzwoniła do starego Schonberga.

- Przepraszam, że pana niepokoję - zaczęła - ale szukam Adama i pomyślałam, iż może pan wie, gdzie on jest.

- Nie mam zielonego pojęcia - odparł doktor Schonberg. - A zresztą to chyba pani powinna wiedzieć takie rzeczy.

Jennifer odłożyła słuchawkę w chwili, gdy jej matka weszła z powrotem do kuchni. Musiała podsłuchiwać jej rozmowę z McGuirem.

- Lepiej nie mów o tym ojcu - stwierdziła. - On i tak już podejrzewa, że Adam ma jakiś romans.


Adam był podenerwowany. Około szóstej otrzymał kolejną żółtą tabletkę, a podczas kolacji stewardzi bacznie go obserwowali. W obawie, że zorientują się wreszcie, iż unika ich kuracji, uciekł się do chowania jedzenia w serwetkę. Wyszedł z jadalni najszybciej, jak tylko mógł. Po drodze do kajuty zajrzał do izby chorych. Była wspaniale urządzona, z kompletnie wyposażoną salą operacyjną i wymyślnym sprzętem radiologicznym. Nie było w niej jednak żadnych pacjentów.

Przechodząc obok kabiny Alana, otworzył drzwi spodziewając się, że zastanie pokój pusty. Ku jego zdziwieniu lekarz leżał w łóżku, mniej więcej w takim samym stanie jak przed zniknięciem. Adam uniósł go nieco. Jackson potrafił powiedzieć, gdzie się znajduje, ale utrzymywał, że nigdy nie opuszczał pokoju. Chłopak ułożył go z powrotem do łóżka i wrócił do swojej kajuty.

W bezpiecznym zaciszu Nowego Jorku pomysł, by wziąć udział w rejsie i odkryć, dlaczego Vandermer zmienił zdanie na temat pregdolenu, wydawał się świetny. Teraz Adam pragnął już tylko wrócić cały i zdrowy do domu, do żony. Przypomniał sobie, jak ktoś powiedział, że Arolen wysyła lekarzy na rejs statkiem, aby oderwać ich od codziennych zajęć. Ale szprycowanie ich narkotykami tak, że nie wiedzieli, co się dzieje - to przekraczało wszelkie granice i napawało go przerażeniem.

Pukanie do drzwi sprawiło, że serce skoczyło mu do gardła. Miał nadzieję, iż nie był to tępo patrzący steward z kolejną pastylką.

- O Boże - zawołał na widok Heather.

- Tak się cieszę, że zwolnili mnie z ostatniego numeru - powiedziała. Weszła i rozejrzała się po kajucie. Była ubrana w przezroczystą bluzkę i jedną z najkrótszych minispódniczek na świecie. Miała naprawdę świetną figurę. "Chyba zwariowałem" - pomyślał Adam, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Zastanawiał się, jak zdołałby wyjaśnić tę scenę Jennifer.

- Usiądź, Heather. Może porozmawiamy chwilę? Dziewczyna przestała krążyć po pokoju.

- Jasne - rzuciła i usiadła na łóżku obok Adama przyciskając nagie udo do jego nogi. Dwoma zgrabnymi kopnięciami zrzuciła buty. - O czym chciałbyś rozmawiać?

- O tobie - odparł. Walczył ze sobą, żeby oderwać wzrok od jej rysujących się pod bluzką piersi.

- Wolałabym raczej mówić o tobie - stwierdziła, obejmując go za szyję.

- To samo powiedziałaś mi podczas obiadu - zauważył, delikatnie odpychając ją od siebie - ale ja naprawdę chciałbym cię trochę poznać.

- Właściwie niewiele mam do opowiadania - upierała się Heather.

- Słuchaj, to nie jest zbyt typowa praca dla młodej dziewczyny. Jak tu trafiłaś?

Heather milczała. Z początku Adam sądził, że się namyśla, ale gdy na nią spojrzał, zrozumiał, że jest w transie.

- Heather? - Pomachał jej ręką przed oczami.

- Tak - powiedziała i zamrugała powiekami.

- Zadałem ci pytanie.

- Tak, tak. Jak trafiłam na "Fiorda"? No cóż, to długa historia. Pracowałam jako sekretarka w firmie farmaceutycznej Arolen w New Jersey. Spodobałam im się i zaproponowali mi pracę dla MTIC w Puerto Rico. Tam też zaczęłam jako sekretarka, ale potem zorientowali się, że lubię tańczyć, więc trafiłam tutaj.

, "To by wyjaśniało taniec" - przemknęło przez głowę Adamowi - "ale nie prostytucję, jeśli rzeczywiście jest prostytutką." Postanowił nie zmuszać dziewczyny do jednoznacznej odpowiedzi.

- Podoba ci się rejs? - zagadnęła Heather, zmieniając temat.

- Tak, jest cudownie - zapewnił Adam.

- Postaram się sprawić, że będzie jeszcze cudowniej - obiecała dziewczyna. - Ale najpierw mam dla ciebie prezent.

- Naprawdę?

- Zaczekaj chwilę. - Wstała i podeszła do biurka, na którym zostawiła swoją torebkę. Gdy odwróciła się w jego stronę, zobaczył, że trzyma w ręku dwie żółte tabletki. Ogarnął go strach.

- Czy mogłabyś podać mi z szafy sok? - poprosił. - Woda jakoś mi nie smakuje.

- Jasne - zgodziła się ochoczo. Położyła pastylki na biurku i wyjęła napój. Otworzyła kartonik i podała go Adamowi, który ukrył tabletki w dłoni, a gdy dziewczyna odstawiała sok, wyrzucił je za łóżko.

- No, a teraz mam zamiar umilić ci ten rejs - oznajmiła, siadając mu na kolanach.

- Poczekaj - powiedział Adam, unikając jej ust. - Co to za pastylki, które mi dałaś?

- Dzięki nim poczujesz się lepiej. Rozluźnisz się i zapomnisz o swoich kłopotach.

- Czy ty także je bierzesz?

- Nie - odparła Heather, wybuchając śmiechem. - Ja nie mam żadnych kłopotów.

- A dlaczego sądzisz, że ja je mam?

- Wszyscy lekarze mają kłopoty.

- Czy zatem odwiedzacie wszystkich lekarzy? - zainteresował się Adam. - Ty i pozostałe tancerki?

- Nie. Tylko tych, których wskażą nam doktor Powell i doktor Goddard.

- To oni polecili ci przyjść do mnie? Heather przytaknęła.

- A czy wiesz, dlaczego?

- Ponieważ nie jesteś dostatecznie rozluźniony - odparła Heather. - Nie podobam ci się? - zapytała z irytacją.

- Ależ tak, nawet bardzo - zapewnił. Odchylił jej głowę i pocałował ją. Jednocześnie sprawdził palcami, czy przypadkiem nie nosi peruki. Włosy miała własne, ale gładząc jej skórę tuż nad skroniami, Adam wyczuł małe, wypukłe linie.

- Heather, chciałbym cię o coś zapytać. Czy to są blizny?

- Nie sądzę. - W jej głosie zabrzmiało zniecierpliwienie. - Gdzie?

- Wzdłuż skroni - wyjaśnił Adam. Delikatnie odwrócił jej głowę i odgarnął włosy. Zobaczył małe, centymetrowej długości blizny, dokładnie takie, o jakich mówił José.

Dziewczyna uniosła rękę i dotknęła wskazanego miejsca. Zaraz jednak wzruszyła ramionami.

- Czy wiesz, skąd je masz? - ciągnął Adam.

- Nie - odparła. - A co więcej, w ogóle mnie to nie obchodzi.

- Przykro mi, że nie potrafię cię zabawić. Chyba za bardzo się rozluźniłem.

Heather była wyraźnie rozczarowana.

- Za wcześnie dałam ci te tabletki.

- Czy doktor Powell będzie zadowolony, że wreszcie zapomniałem o swoich zmartwieniach? - zapytał.

Dziewczyna skinęła głową, delikatnie masując mu ramiona.

- Dlaczego tak go obchodzi, czy jestem odprężony?

- Żebyś mógł pójść do sali instruktażowej - wyjaśniła. Adam wlepił w nią wzrok. Dziewczyna zauważyła jego spojrzenie.

- Czy na pewno jesteś zupełnie odprężony? - zapytała szybko.

- Ależ tak. Czy wiesz, gdzie jest ta sala?

- Naturalnie. Mam cię tam zabrać, ale dopiero wtedy, gdy będziesz gotowy.

- Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak rozluźniony - zapewnił Adam, opuszczając swobodnie ręce. - Może od razu mnie tam zaprowadzisz?

Heather nie odpowiedziała - ponownie zapadła w trans. Po kilku minutach podjęła rozmowę, zupełnie nieświadoma przerwy.

- Zaprowadzę cię do sali instruktażowej, jeśli weźmiesz jeszcze jedną pastylkę. Muszę dopilnować, żebyś zasnął.

- Daj mi ją - poprosił Adam. - Oczy już same mi się zamykają. Zadziwiające, jak łatwo udawało mu się oszukiwać Heather.

Podobnie jak steward była naiwna jak dziecko. Po chwili Adam położył się i zamknął oczy. Dziesięć minut później dziewczyna pomogła mu wstać i wyprowadziła z kabiny. Dotarli do centralnych schodów, wspięli się na główny pokład i weszli do jadalni. Minęli drzwi obok podwyższenia i znaleźli się w pomieszczeniu wypełnionym obrusami, zastawą i tacami. Na prawo znajdowały się kolejne drzwi, a za nimi schody prowadzące w dół - jak Adam się domyślał - na pokład C.

Schodząc minęli kilku stewardów zdążających na górę. Adam starał się nie patrzeć im w oczy. Nie chciał, by ktokolwiek zauważył, że tylko udaje senność.

U podnóża schodów zaczynał się długi korytarz, zakończony podwójnymi drzwiami.

- Stuart Smyth - powiedziała Heather do stojącego przy wejściu stewarda. - Powtórka.

- Miejsce 47 - oznajmił mężczyzna, wręczając jej coś, co przypominało kartę kredytową. Weszli do środka.

Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zauważył, że znajduje się jakby w przedsionku kina. Spoglądając sponad sięgającej mu do piersi ścianki, ujrzał duży ekran. Nie dochodził go żaden dźwięk, ale zdawało mu się, że w ciemności na ekranie migają postacie lekarzy.

Inny steward wziął od Heather kartę, bez słowa chwycił Adama za ramię i pociągnął w głąb sali. Pomimo panującego mroku chłopak widział, że fotele w niczym nie przypominają tych w normalnym kinie. Wyposażone w pasy i dziesiątki elektrod, wyglądały jak miniaturowe krzesła elektryczne. W każdym z około dwudziestu rzędów było jakieś piętnaście, dwadzieścia miejsc.

Mocno ściskając Adama za ramię, steward poprowadził go przejściem przez środek sali. Chłopaka zaszokował widok zupełnie nagich lekarzy poprzypinanych do foteli skórzanymi pasami. Wszyscy mieli na głowach hełmy ze słuchawkami i elektrodami stymulacyjnymi. Podobnie jak Alan, byli pod bardzo silnym wpływem środków uspokajających, gdzieś na granicy jawy i snu. Na ich ciałach kłębiło się mnóstwo przewodów doprowadzonych za pomocą elektrod igłowych do zakończeń nerwów.

Steward zatrzymał się przy pustym krześle w pierwszym rzędzie. Wsunął kartę do otworu z boku fotela i zaczął przygotowywać przewody.

Adam bał się poruszyć. Czuł się jak bohater horroru. W wyświetlanym na ekranie filmie lekarz proponował właśnie pacjentowi jakiś popularny środek. W chwili gdy na ekranie mignęła nazwa leku, mężczyzna skrzywił się z bólu i upuścił buteleczkę. W tym samym momencie obecni na sali wydali przeraźliwy jęk. Następnie bohater filmu sięgnął po jakiś produkt Arolenu i jego twarz rozpromieniła się w uśmiechu. Adam spojrzał na siedzącego obok mężczyznę i zobaczył, że on także błogo się uśmiecha.

Obserwując stewarda poprawiającego pasy, uświadomił sobie, że właśnie jest świadkiem zastosowania w praktyce najnowszych technik sterowania pracą mózgu: wzmacniania pozytywnego i wytwarzania negatywnych odruchów warunkowych. W miarę jak na ekranie pojawiały się kolejne sytuacje kliniczne, Adam obserwował, jak twarze lekarzy to wykrzywiają się z bólu, to znowu rozpływają w uśmiechach, zależnie od prezentowanych treści.

"O Boże" - pomyślał. - "To jakiś koszmar, w którym lekarz stał się pacjentem! Nic dziwnego, że Vandermer zmienił zdanie na temat pregdolenu. I pomyśleć, że Jennifer jest w jego rękach!"

Steward zaczął rozpinać mu koszulę i dotyk jego palców uświadomił Adamowi, jakie grozi mu niebezpieczeństwo. Nie był jedynie obserwatorem, zamierzali podłączyć go do aparatury i poddać takiej samej kuracji jak innych.

Przyglądając się bezmyślnej twarzy mężczyzny niezdarnie walczącego z guzikami koszuli, zdał sobie sprawę, że obsługa także jest pod wpływem narkotyków, tyle że w mniejszym stopniu niż lekarze. Zrozumiał, że wszyscy stewardzi są na środkach uspokajających. Może niektórych poddano nawet operacjom mózgów - sądził, że to właśnie spotkało Heather.

Na filmie pojawiła się sekwencja potępiająca niepotrzebne operacje. Najwyraźniej pranie mózgu miało daleko szersze cele niż tylko przekonanie lekarzy do przepisywania produktów Arolenu.

Steward zdjął Adamowi koszulę i zaczął mocować się z jego paskiem.

- Czy wiesz, co robisz? - spytał chłopak ochrypłym głosem. Nie potrafił już dłużej milczeć.

- Pomagamy lekarzom się uczyć - odparł mężczyzna, zaskoczony nagłym pytaniem.

- Ale za jaką cenę? - Adam chwycił go za nadgarstek. Powoli, ale zdecydowanie steward uwolnił rękę. Adam zdziwił się, skąd w człowieku, któremu podano tak dużo leków, brało się tyle siły.

- Proszę - powiedział mężczyzna - musi pan być posłuszny. - Uniósł hełm, zamierzając włożyć go Adamowi na głowę.

Wiedząc, że jedyną skuteczną bronią może być zaskoczenie, Adam wyrwał hełm i wcisnął go stewardowi na głowę. Chwycił zwoje kabli i owinął je wokół szyi mężczyzny. Potem odwrócił się i pobiegł do wyjścia. Miał nadzieję, że zdoła uciec z sali, nim steward zacznie krzyczeć.

Biegnąc w górę, usłyszał kolejny pełen boleści zbiorowy jęk, który przyprawił go o drżenie. Doskoczył do drzwi i wypadł na korytarz. Gdy przebiegał obok budki strażnika, doleciał go krzyk stewarda.

Ile sił w nogach pognał schodami na główny pokład. Potknął się i omal nie upadł. Schodzący na dół steward wyciągnął rękę, by mu pomóc, ale nie próbował go zatrzymać.

W jadalni musiał zdecydować, czy powinien wspiąć się jeszcze wyżej. Uznał, że tak, gdyż niższe partie statku przyprawiały go o klaustrofobię. Przebiegając obok sal wykładowych, usłyszał serię dzwonków. W chwilę później włączył się okrętowy radiowęzeł:

- Prosimy o uwagę. Pasażer Smyth jest niebezpieczny i musi zostać zatrzymany.

Po pokonaniu kolejnych schodów Adam przystanął. Cały trząsł się ze strachu. Rozpaczliwie starał się opanować przerażenie i wymyślić jakąś kryjówkę. Wszelkie szafy i schowki były zbyt łatwym do odkrycia schronieniem. Poza tym pozbawiłyby go możliwości ruchu. Wspiął się jeszcze o poziom wyżej. Mijając pokład spacerowy, usłyszał pod sobą krzyki.

Ogarnięty paniką, wbiegł na pokład rekreacyjny i przemknął obok basenu. Nagle wyłonił się przed nim potężny, biały komin. Dostrzegł przymocowaną do niego drabinę. Bez namysłu chwycił za najniższy szczebel i zaczął się wspinać. Kiedy wzniósł się trochę ponad pokład, poczuł, jak wiatr bezlitośnie smaga jego nagi tors. Przebył jakieś piętnaście metrów, gdy usłyszał w dole głosy ścigających go ludzi. Wyobraził sobie, jak światło reflektorów odnajduje go na tle białej ściany i ze strachu zamknął oczy.

Minęło jednak kilka minut i nic się nie wydarzyło. Odważył się spojrzeć w dół. Stewardzi systematycznie przeszukiwali rozmaite skrzynie i unosili płótna zakrywające łodzie ratunkowe. Na razie nie domyślali się jego kryjówki. Kiedy uświadomił sobie, jaka wysokość dzieli go od pokładu, zrobiło mu się słabo. Zerknął w górę, ale i to nic nie pomogło. Gwiazdy zdawały się galopować tam i z powrotem po nocnym niebie.

Po paru minutach ponownie spojrzał w dół. Kilku stewardów kręciło się koło komina. Przezwyciężając lęk wysokości, zaczął się wspinać jeszcze wyżej. Ocenił, że do szczytu pozostało mu jakieś dziesięć metrów. Niemal na samej górze, po obu stronach komina rysowały się ciemne otwory wielkości człowieka. Postanowił sprawdzić, czy nie da się ukryć w jednym z nich. Starając się nie myśleć o tym, że w każdej chwili może runąć w dół, dotarł do wnęk. Miały podłogi z metalowej kraty.

Świadomy tego, że nie wolno mu już dłużej pozostawać w tak widocznym miejscu, uchwycił się bocznej krawędzi niszy po lewej stronie i spróbował postawić nogę na jej podłodze. Rozciągnięty pomiędzy drabiną a wnęką, omal nie skonał z przerażenia. Gdyby spadł, nie byłoby co zbierać. Pokonując strach, zdjął nogę z drabiny i podciągnął się do środka.

Gdy tylko odzyskał równowagę, stanął na wąskiej kładce znajdującej się wewnątrz komina. Nie miał pojęcia, do czego służyło to miejsce, ale cieszył się, że tam trafił. Teraz, gdy już nikt nie mógł go dostrzec, poczuł się znacznie bezpieczniej i spróbował zebrać myśli. Prześladował go widok jęczących z bólu lekarzy. Nareszcie zrozumiał, przez co przeszli Vandermer i Foley.

Przypomniał sobie wykład Goddarda z fetologii i dotarło do niego, że Arolen z pewnością będzie potrzebował coraz więcej tkanek płodów. W jednej chwili pojął, dlaczego w Klinice Juliańskiej przeprowadza się tyle amniopunkcji. Pomyłka z próbką pobraną od jego żony zapewne nie była przypadkowa. Oblał go zimny pot. A co będzie, jeśli namówią Jennifer do powtórzenia badania, zanim zdąży wrócić do Nowego Jorku?

Adam opadł na kolana. Gdyby udało mu się pobiec dalej pokładem, może zdołałby dopaść do części statku, w której mieszkała załoga i jakoś użyć radia. "Nie" - pomyślał - "to czysta fantazja." Właśnie usiłował wykombinować, jak zejść na dół, gdy na zewnątrz komina rozległ się głuchy odgłos.

Ostrożnie podczołgał się do krawędzi otworu i spojrzał w dół. Gdzieś w połowie drabiny znajdował się steward. Adam znowu wpadł w popłoch. Znalazł się w pułapce. Może mężczyzna nie wejdzie do jego kryjówki, ale wydawało się to mało prawdopodobne.

Usłyszał ciężki oddech, a chwilę później zobaczył rękę chwytającą za krawędź wnęki i stopę stewarda. Poczekał, aż cała sylwetka zamajaczy na tle otworu. Mężczyzna niczego się już nie trzymał i starał się odzyskać równowagę. Adam skoczył naprzód, chwycił go i z całej siły walnął jego głową w stalową ścianę komina. Musiał przytrzymać mężczyznę za kurtkę, żeby ten nie wypadł na zewnątrz. Wciągnął go do środka i rzucił na podłogę. Schylił się, by obejrzeć jego głowę, ale na szczęście nie dostrzegł śladów krwi.

Posadził stewarda i ściągnął z niego białą kurtkę i koszulę. Z muszką poszło mu łatwo, gdyż była przypinana. Wstał i przymierzył ubranie. Pasowało, choć było nieco za duże. Zapiął ostatni guzik u koszuli i założył muszkę. Zrobił krok nad stewardem i zerknął w dół. Pomyślał, że lepiej zejść, zanim mężczyzna odzyska świadomość.

Doszedł do wniosku, że będzie miał największe szansę, jeśli ukryje się w części statku przeznaczonej dla załogi.

Był gdzieś w połowie drabiny, gdy na pokładzie pojawiło się kilku stewardów. Postanowił, że po prostu przejdzie obok, udając jednego z nich. Stanąwszy na pokładzie, poprawił muszkę, wygładził kurtkę i ruszył naprzód.

Mijając jakiegoś stewarda, który właśnie sprawdzał schowek na leżaki, z trudem powstrzymał się, by nie zacząć biec. Na szczęście na schodach nie było już nikogo i Adam bez przeszkód dotarł na pokład spacerowy. Pozostali stewardzi gdzieś się rozproszyli. Pewnie szukali go w innych częściach statku. Wyszedł na prawą stronę i skierował się ku dziobowi. Prześlizgnął się przez drzwi w barierce i zdał sobie sprawę, że w przebraniu stewarda może wyglądać podejrzanie w tej części statku. Ściągnął kurtkę i wyrzucił ją za burtę.

Szybko dotarł do wodoszczelnych drzwi, przez które wprowadzał go José. Otworzył je i zobaczył korytarz oświetlony nagimi żarówkami, rzucającymi na ściany groteskowe cienie. Z drugiego końca korytarza dochodziły głosy i brzęk sztućców. Domyślił się, że znajduje się tam mesa załogi.

Posuwając się tak cicho, jak na to pozwalała metalowa podłoga, dotarł do kajuty Joségo i zapukał. Nikt nie odpowiadał. Nacisnął klamkę: zamek z łatwością ustąpił. Wszedł do środka i szybko zamknął za sobą drzwi.

Niestety, w pokoju było zgaszone światło. Pomacał ręką ścianę, ale nie natrafił na kontakt. Ostrożnie przesunął się na środek pokoju, starając się przypomnieć sobie jego wygląd. Pamiętał, że nad łóżkiem wisi kinkiet.

Nagle czyjaś ręka chwyciła go za gardło.

- José! - wydusił, nim napastnik zacisnął uchwyt, odcinając mu dopływ powietrza. Adam był już bliski uduszenia, gdy ucisk zelżał. Usłyszał pstryknięcie i pokój wypełnił się światłem. Tuż obok niego stał José, przyglądając mu się z niesmakiem.

- Szukasz śmierci? - spytał, cofając rękę. Usiadł na brzegu łóżka.

- Pukałem - wyjąkał Adam, rozcierając gardło. - Ale nikt nie odpowiadał.

- Do cholery, spałem - burknął marynarz.

- Przepraszam, ale to nagła sprawa.

- Goni cię któraś ze studentek? - spytał złośliwie José.

- Niezupełnie. To ci pomyleńcy w białych kurtkach.

- A czegóż oni, u diabła, od ciebie chcą?

- Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział. Ale masz okazję zarobić trochę pieniędzy. Interesuje cię to?

- Pieniądze zawsze mnie interesują - stwierdził marynarz. - A o co chodzi?

- Kiedy dobijemy do Saint Thomas?

- A która godzina? Adam spojrzał na zegarek.

- Wpół do drugiej.

- Za jakieś cztery, pięć godzin.

- Muszę się ukryć do czasu, gdy zawiniemy do portu, a potem wymknąć się ze statku.

José otarł usta wierzchem dłoni.

- Ile?

Adam wyjął portfel i przeliczył pieniądze. Wszystkiego było prawie trzysta dolarów.

- Muszę mieć trochę na taksówkę, ale dwieście siedemdziesiąt pięć jest dla ciebie - stwierdził.

José uniósł brwi.

- Niczego nie gwarantuję, ale spróbuję zrobić, co się da. Jednak jeśli cię złapią, to będę twierdził, że nigdy cię nie widziałem.

Adam wręczył mu sto dolarów.

- Resztę dostaniesz, gdy znajdę się na brzegu.

José kiwnął głową i podszedł do szafki. Wyjął z niej zatłuszczone spodnie w kolorze khaki i podartą koszulę flanelową. Rzucił je Adamowi.

- Włóż to na siebie. Będziesz udawał marynarza. Mam paru przyjaciół, którzy nienawidzą stewardów tak samo jak ja. Może nam pomogą. Zostań tutaj, nikt nie powinien ci przeszkadzać.

Adam zaczął mówić, jak bardzo jest wdzięczny za pomoc, ale marynarz przerwał mu stwierdzeniem, że dla niego liczą się tylko pieniądze. Potem wciągnął spodnie i wyszedł z pokoju.

Chłopak włożył brudne łachy, a swoje ubranie schował na dnie szafki. Potem przyjrzał się sobie w lustrze wiszącym nad umywalką. Wyglądał okropnie, ale pierwszy raz w życiu był zadowolony z tego, że broda rośnie mu tak szybko. Z całą pewnością w niczym nie przypominał już pasażera.

Drzwi otworzyły się raptownie i Adam omal nie zemdlał, ale był to tylko José.

- Mógłbyś zapukać - powiedział Adam z wyrzutem.

- Do cholery, przecież to moja kabina - zauważył marynarz z rozdrażnieniem.

Adam nie mógł temu zaprzeczyć. José usiadł na łóżku.

- Właśnie rozmawiałem z przyjacielem o tym, jak wydostać cię ze statku. Zna pewien sposób. Chyba sam z niego kiedyś korzystał, gdy załodze nie wolno było wyjść na brzeg w Saint Thomas. Problem polega na tym, że muszę mieć wszystkie pieniądze z góry. Trzeba opłacić jeszcze dwóch innych chłopaków.

Adam pokręcił głową.

- Słuchaj - ciągnął marynarz - jeśli ten układ ci nie odpowiada, to dlaczego po prostu sobie stąd nie pójdziesz.

Adam zrozumiał, że nie ma nic do gadania. Jeśli José by zechciał, mógłby wziąć pieniądze siłą.

Westchnął z rezygnacją i wyjął portfel. Zatrzymał sobie dwadzieścia pięć dolarów, a resztę wręczył marynarzowi.

- Zachowujesz się tak, jakbyś robił mi łaskę - zauważył José wpychając banknoty do kieszeni. - Ale powiem ci, że za takie pieniądze nie nadstawialibyśmy dla ciebie karku gdyby nie fakt, że szczerze nienawidzimy tych cholernych sukinsynów.

- Zdaję sobie z tego sprawę - powiedział Adam, zastanawiając się, czy José nie chce go przypadkiem zrobić w konia.

- Możesz tu przeczekać resztę nocy. Przyjdę po ciebie rano, gdy już będziemy w porcie. Zrozumiałeś?

Adam przytaknął.

- Czy możesz mi powiedzieć, jaki masz plan? José się uśmiechnął.

- Niech to będzie dla ciebie niespodzianką. Rozgość się i o nic się nie martw.

Marynarz wyszedł i Adam usłyszał jego śmiech na korytarzu.

Spojrzał na zegarek i pomyślał, że szykuje się długa noc. Wydawało mu się, że jest zbyt zdenerwowany, żeby zasnąć, ale już po chwili zapadł w drzemkę. Nie miał pojęcia, ile czasu minęło, gdy obudziły go głośne krzyki na korytarzu. Od razu rozpoznał głos kapitana.

- Ja jestem odpowiedzialny za tę część statku i bez mojego pozwolenia nikt nie będzie prowadził tu żadnych poszukiwań.

Odpowiedział mu jakiś niski głos:

- Ja zarządzam całym statkiem, więc proszę mnie wpuścić. Adam doszedł do wniosku, że jest to Raymond Powell.

Dały się słyszeć jakieś krzyki, a potem odgłos otwieranych i zamykanych drzwi.

W popłochu rozejrzał się po maleńkim pokoiku w poszukiwaniu jakiejś kryjówki, ale niczego nie znalazł. Nawet szafka była za wąska, by się do niej wcisnąć. Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Nasunął włosy na czoło i spuścił wytłuszczone spodnie. Podskakując dotarł do nie zasłoniętej niczym toalety i usiadł na sedesie. Wziął leżący obok numer "Penthouse'a" i położył sobie na kolanach. Po paru minutach usłyszał przekręcanie klucza w zamku: drzwi się otworzyły.

Podniósł wzrok. W drzwiach stał steward, a tuż za nim doktor Powell. W korytarzu wciąż było słychać protestującego kapitana Nordstroma. Powell rzucił Adamowi pełne obrzydzenia spojrzenie i ruszył dalej. Steward wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi.

Przez chwilę chłopak się nie ruszał. Słyszał, jak cała grupa hałaśliwie posuwa się w głąb korytarza. W końcu wstał i podciągnął spodnie. Zabrał "Penthouse'a" do koi i usiłował czytać, ale był zbyt przerażony. Obawiał się, że jeszcze raz przyjdą przeszukiwać pokój. Wreszcie zasnął. Obudził go dopiero głośny dzwonek oznajmiający, że statek zawinął do portu. Była piąta piętnaście.

Następna godzina i piętnaście minut były chyba najdłuższym okresem w jego życiu. Od czasu do czasu słyszał jakieś kroki w korytarzu i za każdym razem był pewien, że zaraz go znajdą.

O szóstej trzydzieści wrócił José.

- Wszystko gotowe - oznajmił. Podszedł do szafki i wyjął z niej butelkę rumu. - Na początek łyknij sobie szklaneczkę.

- Myślisz, że mi się to przyda?

- Tak - odparł marynarz, wręczając Adamowi szklankę. - Ja bym wypił na twoim miejscu.

Adam pociągnął niewielki łyk, ale alkohol był cierpki i niesmaczny. Potrząsnął głową i oddał szklankę Josému. Nie zrażony tym marynarz opróżnił ją do dna. Schował butelkę do szafki i zatarł ręce.

- Gdyby cię ktoś pytał, nazywasz się Angel. Ale nie podejrzewam, żebyś musiał się odzywać.

Otworzył drzwi na korytarz i skinął na Adama.


Rozdział czternasty



Jennifer siedziała w kuchni po nie przespanej nocy, gdy o siódmej czterdzieści pięć zadzwonił telefon. Szybko podniosła słuchawkę, przekonana, że rodzice jeszcze śpią, ale matka zdążyła już odebrać.

- Już jestem, mamo - powiedziała, usłyszawszy głos Vandermera.

- Dzień dobry, Jennifer - rzekł doktor. - Umówiłem cały zespół na trzecią trzydzieści. Przepraszam, że tak późno, ale jesteśmy ogromnie zapracowani i miałem trudności ze znalezieniem dla ciebie miejsca w dzisiejszym planie zabiegów. Do tego czasu pij tylko płyny, a wieczorem będzie już po wszystkim i na kolację będziesz mogła zamówić to, na co tylko przyjdzie ci ochota.

- Dobrze - odparła. Nie czuła żadnych emocji. - Jak długo zostanę w klinice?

- Myślę, że tylko do jutra. Szczegóły wyjaśnię ci na miejscu.

- O której powinnam się zgłosić?

- Przyjedź za parę godzin, wtedy będziemy mieli czas, żeby w rutynowy sposób przyjąć cię do szpitala. Jeśli pojawi się jakieś okienko w harmonogramie zabiegów, to być może zajmiemy się tobą nawet wcześniej. Tymczasem postaraj się odprężyć, a ja już wszystkiego dopilnuję.

Jennifer zrobiła sobie kawę i wyszła do ogrodu. Na chwilę ogarnęły ją wątpliwości, ale potem doszła do wniosku, że postępuje słusznie. Zarówno doktor Vandermer jak i jej rodzice uważali, że nie ma wyboru. Brak jej było tylko Adama, żeby utwierdził ją w tej decyzji.

Adam podążył za José, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Przemierzyli całą długość korytarza, minęli mesę i zeszli stromymi schodami na dół. Marynarze, których mijali, zdawali się traktować jego obecność jako coś naturalnego. Niemniej jednak nerwy odmawiały mu posłuszeństwa. Czekał tylko, że ktoś go rozpozna i podniesie alarm.

Dotarli na najniższy poziom i zaczęli się posuwać wąskim korytarzem, wzdłuż którego biegły szerokie rury. W powietrzu unosił się zapach ropy naftowej. Minęli pomieszczenia zastawione maszynami. Adam domyślił się, że to generatory. Pracowało przy nich sporo rozebranych do pasa mężczyzn. Ich ciała świeciły się od potu. Panował tu ogłuszający hałas.

Wreszcie znaleźli się w dużym, mrocznym pomieszczeniu. Stały w nim wypełnione cuchnącymi śmieciami pojemniki na kółkach. Marynarz poprowadził Adama na sam koniec hali, gdzie w kącie na podłodze siedzieli dwaj mężczyźni i grali w oczko. Wyższy z nich obrzucił przybyszy krótkim spojrzeniem, po czym powrócił do gry.

- Tego nie przebijesz - powiedział do swego kolegi, gdy José przykucnął obok nich.

W ścianie za graczem znajdował się szeroki otwór, przez który widać było fragment tętniącego życiem molo. Smuga światła wyglądała niemal niebiańsko w tym iście piekielnym otoczeniu.

- Alleluja - wyszeptał Adam, posuwając się ku otwartym drzwiom. Musiał osłonić oczy przed intensywnym tropikalnym słońcem. Czuł się tak blisko lądu - i wolności. Nieważne, że wciąż nie wiedział, jak się tam dostanie. Wyjrzał na zewnątrz i jego entuzjazm z miejsca wyparował: tuż po prawej stronie zobaczył trap dla pasażerów pilnie strzeżony przez stojących w szeregu stewardów, którzy uważnie przyglądali się każdemu, kto opuszczał statek.

- José, nie ma żadnych szans, żebym zdołał się stąd wydostać - powiedział, starając się zapanować nad drżeniem głosu.

Marynarz nawet nie oderwał wzroku od kart.

- Trochę cierpliwości.

Adam stał bezczynnie przez kilka minut, zastanawiając się, co robić.

- José, czy masz zamiar wyprowadzić mnie ze statku tą drogą? - wskazał ruchem głowy na trap.

- Nie. Najlepsze jest dopiero przed tobą.

- Co ty knujesz?

Marynarz nie odpowiedział. Adam znów stanął koło otworu i zapatrzył się tęsknie na zielone wzgórza wznoszące się łagodnie za portem. Gdzieniegdzie były na nich porozrzucane małe domki. Już miał ponownie zagadnąć Joségo, gdy zauważył, że molem nadjeżdża kilka żółtych śmieciarek, wyrzucających w górę spaliny z pionowych rur wydechowych. Zatrzymały się, ustawiając się rzędem nie opodal statku. Po chwili ciszę rozdarło przeraźliwe trąbienie.

Marynarze rzucili przekleństwami, odłożyli karty i podeszli do najbliższego pojemnika. Jeden z nich ciągnął, a dwaj pozostali pchali. W ten sposób wytoczyli kontener na rampę, a następnie dalej, do najbliższej śmieciarki. W czasie gdy wracali po następny, ciężarówka ożyła. Wysunęły się z niej wielkie, hydrauliczne ramiona, chwyciły pojemnik, podniosły go wysoko ponad szoferkę i wyrzuciły jego zawartość na tył samochodu. Cała operacja przebiegała bardzo sprawnie. Pojemnik miał metalową pokrywę, która otwierała się dopiero w ostatnim momencie przed jego opróżnieniem. Zanim kontener opadł z powrotem na ziemię, marynarze już wypchnęli na molo kolejny.

- Dobra, chodź tutaj - zawołał do Adama José, kiedy śmieciarka opróżniła jeszcze kilka pojemników.

Chłopak podszedł z nim do następnego kontenera.

- Wyjeżdżasz razem ze śmieciami - oznajmił José. Wszyscy trzej marynarze się roześmieli.

- Mam tu wejść? - spytał Adam z przerażeniem.

- Nie ma czasu na dyskusje. To ostatnia porcja dla pierwszej śmieciarki.

- Czy to jedyna droga, aby wydostać się ze statku?

- Jedyna - odparł wysoki marynarz. - Ja też tak kiedyś zrobiłem. Może to nie najprzyjemniejszy sposób jazdy po mieście, ale przynajmniej nie ma tłoku.

- Dokąd mnie to wywiezie? - Adam zastanawiał się, co zrobi potem, gdy już zastosuje się do ich planu.

- Na wysypisko tuż obok lotniska.

- O Boże - westchnął Adam. - Dlaczego nie powiedzieliście, że chcecie mnie wysłać razem z odpadkami?

- To nie odpadki - sprostował mężczyzna. - Odpadki wrzucamy do oceanu. To są śmiecie.

Ciężarówka zaczęła niecierpliwie trąbić.

- No, dalej - ponaglił José. - Nie możesz bez końca tkwić w mojej kajucie. Postaw tu nogę. - Zrobił z rąk krzesełko i Adam, nie zastanawiając się już dłużej, użył go jako stopnia. Wysoki marynarz uniósł pokrywę kontenera, a José szybkim ruchem popchnął Adama do środka. Chłopak wylądował głową w dół w kupie kartonów, papierów, plastikowych opakowań i innych śmieci. Wbrew temu, co mówił wysoki mężczyzna, były tam także odpadki. Pokrywa zatrzasnęła się i Adam znalazł się w kompletnej ciemności. Czuł, jak kontener toczy się po rampie w dół, na molo. Potem nastąpił gwałtowny wstrząs i Adam wyobraził sobie, jak unosi się nad ziemię. Pojemnik zatrząsł się, przechylił dnem do góry i chłopak zobaczył błysk światła. Z głośnym krzykiem wylądował na czworakach w ciężarówce, przywalony stosem śmieci.

Niemal natychmiast śmieciarka ruszyła. Zdążyła odjechać spory kawałek od molo, nim Adam wygrzebał się na powierzchnię. Leżąc na warstwie śmieci, nie czuł wybojów. Jednak po kilku minutach tropikalne słońce zmieniło metalową skrzynię ciężarówki w rozpalony piec. Adam spocił się potwornie i kiedy śmieciarka dotarła na wysypisko, marzył już tylko o tym, by się z niej wydostać. Jak przez mgłę doszedł go ryk silnika i tył wozu zaczął się przechylać. W chwilę później wylądował na wysypisku. Podniósł się w momencie, gdy ciężarówka znikała za zakrętem.

Nikt nie zauważył, że opuścił statek. Był bezpieczny. Rozejrzał się dokoła i jakieś dwieście metrów na prawo dostrzegł lotnisko. Na lewo, jak okiem sięgnąć, rozciągał się błękit Morza Karaibskiego.

Oczyścił się najdokładniej, jak tylko mógł, i ruszył w stronę zabudowań.

Budynek lotniska był zupełnie typowy, a przed wejściem tłoczył się sznur kolorowych taksówek. Kiedy skierował się do środka, zauważył grupkę turystów przyglądających mu się podejrzliwie. Zrozumiał, że nie zdoła tak po prostu kupić biletu, jeśli nie zrobi czegoś ze swoim wyglądem. Wstąpił do małego sklepiku i kupił dżinsy oraz podkoszulek z radosnym napisem: "Przyjedź na Saint Thomas". W zatłoczonej toalecie poczekał na wolną kabinę i przebrał się w nowe rzeczy. Ciuchy, które dostał od Joségo, wrzucił do kosza na śmieci, gdzie od początku było ich miejsce.

Rozejrzał się wokół siebie i zauważył rozkład lotów wypisany białymi, plastikowymi literami na drewnianej tablicy. Większość połączeń obsługiwały dwie linie lotnicze: American i Eastern. Z radością wyczytał, że o dziewiątej dwadzieścia American ma bezpośredni lot do Nowego Jorku. Stanął na końcu kolejki po bilety.

Kolejka przesuwała się w żółwim tempie i zaczął się obawiać, że spóźni się na samolot.

- Poproszę o bilet do Nowego Jorku - odezwał się, kiedy znalazł się wreszcie przy kasie.

Urzędniczka posłała mu spojrzenie świadczące o tym, że uważa jego niedbały strój, zarośniętą twarz i brak bagażu co najmniej za dziwactwo.

- Jak zamierza pan zapłacić? - spytała.

- Kartą kredytową - odparł Adam, wyjmując portfel, do którego przykleił się kawałek skórki od cytryny. Strzepnął ją z zażenowaniem i wyciągnął kartę.

Urzędniczka spojrzała na nią i poprosiła o jakiś dokument stwierdzający tożsamość. Adam wyjął z portfela prawo jazdy. Dziewczyna sprawdziła je, po czym pokazała koledze urzędującemu przy sąsiednim stanowisku.

- Karta kredytowa jest wystawiona na nazwisko Schonberg, a na prawie jazdy jest napisane Smyth - stwierdził mężczyzna, podchodząc do Adama.

Chłopak poczerwieniał i szybko wyciągnął swoje prawdziwe prawo jazdy i legitymację Arolenu, na której było jego zdjęcie. Podał je urzędnikowi tłumacząc, że tamto prawo jazdy dał mu na przechowanie przyjaciel.

- Proszę zaczekać - polecił mężczyzna. Wziął dokumenty Adama i zniknął za drzwiami. Chłopak starał się zachować spokój. Kasjerka sprzedawała bilety kolejnym osobom, od czasu do czasu zerkając na niego, aby upewnić się, że nie zamierza uciec.

Minęło prawie dziesięć minut, nim urzędnik wreszcie wrócił. Towarzyszył mu, trzymając w ręku dokumenty Adama, przedstawiciel linii lotniczych. Mężczyzna powiedział, że nazywa się Baldwin Jacob i jest dyrektorem miejscowego oddziału.

- Sprzedamy panu bilet - oznajmił - ale mamy już komplet pasażerów. Umieścimy pana na liście oczekujących.

Chłopak skinął głową. Nie mógł nic na to poradzić. Urzędnik wypisał mu bilet i znacząco spytał, czy nie ma żadnego bagażu.

- Nie - odparł Adam. - Kiedy jestem na wakacjach, podróżuję bez bagażu.

W kawiarence kupił sobie kawę i pączki ciesząc się, że nie musi dłużej bać się przemycanych w jedzeniu narkotyków. Następnie zadzwonił do Carsonów. Tak jak się obawiał, to nie Jennifer odebrała telefon. W słuchawce rozległ się baryton jej ojca.

- Dzień dobry - zaczął, siląc się na pogodny ton. - Tu Adam. Czy moja żona już wstała?

- Jennifer nie ma w domu - odparł Carson z wyraźną wrogością.

- A gdzie jest?

- Nie sądzę, żebyś zdołał się z nią skontaktować.

- Proszę pana, wiem, że kocha pan swoją córkę, ale nie zmienia to faktu, że jestem jej mężem i muszę z nią koniecznie porozmawiać.

Przez chwilę pan Carson nie odpowiadał, zapewne zastanawiając się, co zrobić.

- Obie z matką właśnie pojechały do Kliniki Juliańskiej. Jennifer ma być przyjęta dziś rano do szpitala.

- Jak to "przyjęta"? - zaniepokoił się Adam. - Po co? Czy źle się czuje?

- Czuje się dobrze. I właśnie dlatego uważam, że na parę dni powinieneś ją zostawić w spokoju. Potem możecie sobie wszystko wyjaśnić. Ale. mówiąc szczerze, Adamie, twoja nieobecność w takim momencie jest bardzo irytująca.

- Dlaczego? Co się dzieje? - Adam próbował opanować strach.

- Jennifer miała powtórną amniopunkcję i wynik znów był pozytywny. Zdecydowała się na aborcję.

Adam poczuł, jak coś ściska go za gardło.

- Ona nie może przerwać ciąży! - krzyknął.

- To twoje zdanie - odparł spokojnie pan Carson. - My z Jennifer myślimy inaczej i w tym momencie niewiele możesz na to poradzić.

Rozległ się trzask odkładanej słuchawki i połączenie zostało przerwane.

Adam, roztrzęsiony, usiłował skontaktować się z żoną w szpitalu. Dowiedział się jedynie, że nie dostała jeszcze swojego pokoju, a pacjentów nie przywołuje się do telefonu.

Rzucił słuchawkę. Do odlotu pozostało mu pół godziny. Zadzwonił do Vandermera, ale powiedziano mu, że jest na sali operacyjnej.

Wyskoczył z budki i pobiegł z powrotem do stanowiska linii American. Tłoczyło się tam teraz mnóstwo ludzi czekających na odprawę. Rozpychając się łokciami, przedostał się na przód kolejki i poprosił o rozmowę z dyrektorem.

Jacob zjawił się dopiero po paru minutach. Nie kryjąc nawet narastającej w nim histerii, Adam wyjaśnił mu, że musi się dostać do Nowego Jorku, gdyż jego żona ma rodzić.

Dyrektor wziął jego bilet i bez słowa sprawdził coś w komputerze.

- Zrobimy, co się da, ale tak jak mówiłem, mamy już komplet. Adam zupełnie stracił głowę. Było jasne, że Jacob nie zamierza zrobić nic nadzwyczajnego w jego sprawie. Stał przez chwilę, próbując coś wymyślić, a potem znów pognał do telefonu i zadzwonił do swojego kolegi ze szkoły, Harveya Hatfielda. Harvey skończył prawo i pracował dla dużej firmy na Wall Street. Nie wdając się w szczegóły, Adam powiedział mu, że jego żona właśnie ma mieć aborcję, a on chce ją powstrzymać.

Harvey z początku myślał, że Schonberg żartuje.

- To dlaczego dzwonisz do firmy, która specjalizuje się w łączeniu spółek? - zapytał.

- O Boże, Harvey, mówię serio.

- W takim razie lepiej zadzwoń do kogoś, kto zajmuje się prawem cywilnym. Spróbuj się skontaktować z Emmetem Redfordem. To przyjaciel mojego ojca.

- Dzięki - rzucił Adam i odłożył słuchawkę. Właśnie zapowiedziano przez megafon samolot, na który miał zamiar się dostać. Pobiegł z powrotem do kasy, gdzie niemal rzucił się na urzędniczkę, która go wcześniej obsługiwała.

- Bardzo panią proszę, ja się muszę dostać na ten samolot. Moja żona rodzi dziecko i ono umrze, jeśli nie zdołam dotrzeć do Nowego Jorku na czas.

Po raz pierwszy poczuł, że ktoś się nad nim zlitował.

- Przeniosę pana na początek listy oczekujących - powiedziała dziewczyna, patrząc w jego rozgorączkowane oczy.

W Adama wstąpiła nadzieja, ale przybyło jeszcze kilku zdyszanych pasażerów, którym wydano karty pokładowe. Potem pojawił się jakiś tęgi mężczyzna z krótkofalówką. Wszedł przez stanowisko odpraw i zamknął za sobą bramkę.

- Panie Schonberg - zawołała Carol, urzędniczka linii lotniczych. Adam pospiesznie podbiegł do lady, ale Carol potrząsnęła głową.

- Bardzo mi przykro. Samolot ma komplet i nie weźmie nikogo z listy oczekujących.

Adam, załamany, opadł na krzesło. Słyszał, jak na zewnątrz zaczynają pracować silniki odrzutowca. Nagle otworzyły się drzwi stanowiska odpraw i pojawiła się w nich stewardesa, unosząc w górę jeden palec.

Urzędniczka odwróciła się do Adama:

- Wygląda na to, że jest jedno wolne miejsce, ale w części dla palących. Reflektuje pan?


Tak się niefortunnie złożyło, że w klinice powitała Jennifer ta sama recepcjonistka, która przyjmowała Cheryl Tedesco. Widząc Karen Krinitz, ubraną w białą bluzkę i granatowy żakiet, Jennifer od razu przypomniała sobie tamto przerażające wydarzenie. Jednak Karen zachowywała się tak, jakby się nigdy wcześniej nie spotkały. Powitała ją i panią Carson z tym samym sztucznym uśmiechem.

- Nazywam się Karen Krinitz. Powierzono mi opiekę nad panią. Jestem zawsze do pani dyspozycji. Chcemy, aby pani pobyt tutaj był jak najbardziej udany, więc proszę dać znać natychmiast, jeśli będzie pani czegoś potrzebowała.

- To naprawdę bardzo miłe - zachwycała się matka, ale Jennifer miała dziwne wrażenie, że już kiedyś słyszała słowo w słowo to samo.

Karen ciągnęła swój monolog, wyjaśniając zasady obowiązujące w Klinice Juliańskiej. Kiedy wreszcie skończyła, pani Carson podziękowała jej z entuzjazmem.

- Wątpię, czy teraz będę jeszcze kiedyś zadowolona ze szpitala w Englewood. Tutaj wszyscy tak bardzo troszczą się o pacjenta.

Jennifer przytaknęła. W klinice rzeczywiście otaczano pacjentów troską. Jednak nie dawał jej spokoju sposób, w jaki Karen wypowiadała swoje kwestie. Już za pierwszym razem uznała, że w tej wylewności jest coś sztucznego.

Wzięła głęboki oddech. Pomyślała, że wspomnienie owego zdarzenia z Cheryl źle na nią wpływa. Co ją obchodzi fakt, że jakaś kobieta wyuczyła się na pamięć przemówienia, które miała za zadanie recytować każdemu pacjentowi?

- Czy wszystko w porządku, kochanie? - zaniepokoiła się pani Carson.

- Tak, mamo - odparła, patrząc na oddalającą się korytarzem Karen. - Dziękuję, że tu dzisiaj ze mną przyszłaś. To dużo dla mnie znaczy.

Pani Carson przytuliła córkę. Nie chciała, by Jennifer zauważyła, jak bardzo się denerwuje.


Kiedy tylko samolot wylądował na lotnisku Kennedy'ego, Adam natychmiast pobiegł do najbliższej budki telefonicznej. Wykręcił numer Kliniki Juliańskiej i poprosił o połączenie z pokojem Jennifer. Nikt nie odpowiadał. Za chwilę zadzwonił ponownie i zapytał, na którą godzinę jest wyznaczony jej zabieg. Na pytanie telefonistki, kto mówi, odparł, że doktor Smyth. Dziewczyna najwyraźniej wzięła tę odpowiedź za dobrą monetę i w chwilę później do telefonu podeszła jakaś pielęgniarka, która oznajmiła, że Jennifer Schonberg ma zabieg wyznaczony na popołudnie.

- A więc aborcja jeszcze się nie odbyła? - spytał Adam.

- Jeszcze nie, ale pacjentka już jest przygotowywana do operacji. Doktor Vandermer wkrótce się nią zajmie.

Wyszperał jeszcze kilka monet i po raz trzeci zadzwonił do kliniki, tym razem prosząc o przywołanie do telefonu Vandermera. Zamiast niego zgłosiła się jakaś pielęgniarka z bloku operacyjnego i powiedziała, że doktor jest w tej chwili nieosiągalny, ale powinien skończyć aktualnie przeprowadzany zabieg za jakieś pół godziny.

Ogarnięty strachem, zatelefonował do Emmeta Redforda, prawnika, którego polecił mu Harvey. Krzycząc, że to sprawa życia i śmierci, zdołał wreszcie uzyskać połączenie. Najkrócej, jak się dało, wytłumaczył prawnikowi, że jego żona ma mieć aborcję, a on chce ją od tego powstrzymać.

- Niewiele możesz na to poradzić, przyjacielu - oznajmił Redford. - Zgodnie z rozstrzygnięciem Sądu Najwyższego mąż nie może zabronić żonie przerwania ciąży.

- To nie do wiary. Przecież to także moje dziecko. Czy nic nie może pan zrobić?

- Cóż, mógłbym spróbować trochę opóźnić zabieg.

- Niech pan to zrobi! - krzyknął Adam. - Niech pan uczyni wszystko, co w pańskiej mocy!

- Proszę podać mi nazwisko żony i wszystkie szczegóły dotyczące sprawy.

Chłopak podyktował je w błyskawicznym tempie.

- Kiedy ma się odbyć aborcja?

- Za jakieś trzydzieści minut - powiedział Adam z rozpaczą.

- Trzydzieści minut! Jak pan myśli, co ja mogę zdziałać w pół godziny?

- Muszę kończyć - uciął Adam. - Ona jest w Klinice Juliańskiej. Nie ma ani chwili do stracenia.

Rzucił słuchawkę i przebiegł przez halę lotniska na postój taksówek. Wskoczył do pierwszej z brzegu i krzyknął do kierowcy, żeby jechał do Kliniki Juliańskiej.

- Masz pieniądze? - spytał taksiarz, lustrując wzrokiem jego niedbały wygląd.

Adam wyciągnął dwadzieścia dolarów z nadzieją, że to wystarczy. Ta kwota widocznie usatysfakcjonowała kierowcę, bo wrzucił bieg i ruszył z miejsca.


Jennifer leżała na wózku tuż przed salą operacyjną. Matka stała obok niej i dziewczyna jeszcze raz z całą wyrazistością przypomniała sobie poprzednią wizytę w Klinice Juliańskiej z Cheryl. Pani Carson się uśmiechała, próbując przybrać pewną siebie minę, ale było jasne, że denerwuje się nie mniej niż córka.

- Może wrócisz do poczekalni? - zaproponowała Jennifer. - Wszystko będzie dobrze. Doktor Vandermer mówił, że to nic takiego.

Pani Carson zerknęła na córkę, nie bardzo wiedząc, jak powinna postąpić.

- Proszę - nalegała Jennifer. - Nie przejmuj się tym aż tak bardzo. Idź i poczytaj sobie gazetę.

Pani Carson ustąpiła. Schyliła się, pocałowała córkę w czoło i ruszyła w kierunku poczekalni. Dziewczyna patrzyła za nią z mieszanymi uczuciami.

- No dobrze - powiedziała pielęgniarka, która wyszła z sali operacyjnej. - Wszystko gotowe na pani przyjęcie. - Zwolniła hamulec i wepchnęła wózek przez drzwi. W przeciwieństwie do sali, gdzie Jennifer miała amniopunkcję, to pomieszczenie rzeczywiście wyglądało jak sala operacyjna. Dziewczyna przypomniała sobie białą podłogę i białe, przeszklone szafy na całą ścianę.

Czekały na nią dwie pielęgniarki.

- Wkrótce będzie już po wszystkim i będzie pani mogła zapomnieć o całej sprawie - powiedziała jedna z nich, kiedy kładły ją na stole operacyjnym.

Leżąc na plecach, Jennifer poczuła, jak jej dziecko się porusza. Z trudem powstrzymywała się od płaczu, gdy pielęgniarka myła jej brzuch.

Otworzyły się drzwi i wszedł doktor Vandermer ubrany w nieskazitelnie czysty strój chirurgiczny. Na jego widok zrobiło jej się raźniej.

- Jak samopoczucie? - spytał.

- Chyba dobrze - odparła słabym głosem.

Chciała, żeby lekarz jeszcze coś do niej powiedział, ale on patrzył niewidzącym wzrokiem przed siebie. Zerknęła pytająco na pielęgniarki, lecz one najwyraźniej traktowały jego milczenie jako rzecz naturalną. Po chwili Vandermer jakby wyszedł z transu i poprosił pielęgniarki o środki znieczulające.

- Poczujesz teraz lekkie ukłucie - oznajmił lekarz bezbarwnym głosem. Zgrabnym ruchem wbił igłę w skórę Jennifer.

Dziewczyna zamknęła oczy, starając się jednocześnie nie myśleć o tym, co miało nastąpić.


Jazda taksówką z lotniska Kennedy'ego do Kliniki Juliańskiej wyglądała naprawdę szaleńczo. Kiedy Adam pomachał dwudziestodolarówką, kierowca zaczął się zachowywać tak, jakby to był wyścig, w którym stawką było jego życie. Nie minęło pół godziny, gdy z piskiem opon zatrzymał się przed szpitalem. Adam rzucił mu dwadzieścia dolarów i, nie czekając na resztę, pognał po schodach.

Przerwał rozmowę recepcjonistkom, domagając się informacji, gdzie wykonuje zabiegi doktor Vandermer.

- Właśnie przeprowadza aborcję mojej żonie - krzyknął.

- Zabiegi przerywania ciąży odbywają się na szóstym piętrze, ale... Nie czekał ani chwili dłużej. Nie zważając na wołanie recepcjonistki, że nie wolno mu jechać na szóste piętro bez asysty, wskoczył do windy, której drzwi właśnie się zamykały.

Kiedy winda się zatrzymała, rzucił się w kierunku znajdujących się w końcu korytarza podwójnych drzwi z napisem: "Sale zabiegowe". Mijając pokój pielęgniarek, zauważył wspaniałe, antyczne meble i zastanawiał się, czemu ten wystrój miał służyć.

Jedna z pielęgniarek krzyknęła, żeby się zatrzymał, ale pobiegł dalej. Wpadł przez podwójne drzwi i zajrzał do pierwszej sali. Była pusta. Skoczył do następnej. Jakaś pielęgniarka zagrodziła sobą drzwi, ale ponad jej ramieniem dostrzegł twarz pacjentki. To nie była Jennifer.

Wsadził głowę do kolejnej sali, po drugiej stronie korytarza.

- Co pan tu robi? - spytała pielęgniarka z niemieckim akcentem.

Adam brutalnie odsunął ją na bok. Zobaczył doktora Vandermera pochylającego się nad stołem operacyjnym. Lekarz trzymał w ręku strzykawkę podskórną, a tkwiąca na jej końcu igła połyskiwała w świetle jarzeniówek.

- Jennifer! - krzyknął z ulgą. Zabieg nie posunął się poza znieczulenie miejscowe. - Proszę, nie rób tego. Nie przerywaj ciąży. Przynajmniej zgódź się na dalsze badania.

Jennifer uniosła się nieco. Do sali wpadło dwóch sanitariuszy i wykręciło Adamowi ręce. Zauważył, że obydwaj mieli te same tępe spojrzenia co stewardzi na statku.

- Dobrze, już dobrze - powiedział. - Dopięliście swego. Pokazaliście, że jesteście silniejsi. A teraz łaskawie mnie puśćcie.

- Adam Schonberg? - zdziwił się Vandermer. Zanim usłyszał głos Adama, myślał, że ma do czynienia z jakimś psychopatą. - Co pan tu robi? Jennifer mówiła, że wyjechał pan z miasta.

- Proszę, niech pan przerwie zabieg. Muszę panu coś koniecznie powiedzieć.

Lekarz jakby nagle przypomniał sobie o sanitariuszach i klepnął jednego z nich w ramię.

- Znam tego człowieka - oznajmił. - Możecie go puścić. - Odwiązał maskę, która opadła mu na piersi.

Sanitariusze uwolnili Adama. Otworzyły się drzwi na korytarz i paru pracowników kliniki zajrzało do środka, by sprawdzić, co się dzieje.

- Wszystko w porządku - zapewnił doktor, a zwracając się do sanitariuszy dodał: - Poczekajcie na zewnątrz.

Gdy wyszli, zapewniwszy Jennifer, że to nie potrwa długo, poprowadził Adama do małego przedpokoju.

- Udało mi się dostać na jeden z rejsów Arolenu - wyrzucił z siebie Adam, gdy tylko lekarz zamknął drzwi.

Vandermer spojrzał na niego tak, jakby dopiero co zauważył dżinsy i podkoszulek z Saint Thomas. Nawet jeśli wiedział, o czym mowa, to nie dał tego po sobie poznać.

- Cieszę się, że pan tam pojechał. Później możemy porównać notatki, ale teraz muszę się zająć pańską żoną. Proszę poczekać na mnie w holu. To nie potrwa długo.

- Ale pan nic nie rozumie. Rejsy Arolenu to coś więcej niż intensywne sesje naukowe. To tylko przykrywka dla skomplikowanych działań, mających na celu modyfikację zachowań.

Doktor Vandermer rozważał, jak powinien postąpić. Schonberg zachowywał się jak psychopata. Może zdoła go przekonać, by udał się na Oddział Psychiatryczny, gdzie będzie mu w stanie pomóc jakiś doświadczony lekarz. Podszedł do Adama i objął go ramieniem.

- Sądzę, że powinien pan o tym porozmawiać z doktorem Pace. Może pójdziemy na dół i przedstawię mu pana?

Adam odepchnął rękę Vandermera.

- Pan chyba nie słyszał, co powiedziałem. Mówię o modyfikacji zachowań wywoływanej środkami farmakologicznymi. Doktorze Vandermer, pan także stał się ofiarą. Faszerowano pana lekami psychotropowymi. Rozumie pan?

- Adamie - westchnął lekarz - wiem, że pan wierzy w to, co mówi, ale na rejsie nie podawano mi żadnych leków. Wygłaszałem odczyty. To były cudowne dni, podobnie jak czas spędzony w Puerto Rico.

- Widziałem to na własne oczy. Byłem na "Fiordzie". Wiem, że przemycali narkotyki w jedzeniu i dawali lekarzom żółte tabletki. A potem pokazywali im te filmy. Chodziło o odpowiednią stymulację mózgu. Musi mi pan uwierzyć. Niech pan pomyśli: dlaczego zmienił pan zdanie na temat pregdolenu? Zanim popłynął pan na rejs, uważał pan ten lek za niebezpieczny. Sam mi pan powiedział, że nigdy by go pan nie przepisał.

- Ależ ja nie zmieniłem zdania na temat pregdolenu - zaprotestował Vandermer. - Zawsze uważałem, że jeśli już zachodzi konieczność stosowania środków farmakologicznych zapobiegających porannym nudnościom, to ten specyfik jest najlepszy.

Adam zrozumiał, że w ten sposób nic nie osiągnie. Chwycił lekarza za rękę i spojrzał mu prosto w oczy.

- Proszę, nawet jeśli mi pan nie wierzy, niech pan nie zabija mojego dziecka. Uważani, że zamiana próbek z amniopunkcji w laboratorium była celowa. Chodzi o to, że Arolen stara się pozyskać jak najwięcej tkanek płodów ludzkich.

W drzwiach stanęła pielęgniarka.

- Panie doktorze, co mamy robić? Lekarz odprawił ją ruchem ręki.

- Adamie - powiedział łagodnie - rozumiem, jak bardzo wytrąciła pana z równowagi ta cała sytuacja.

- Proszę mnie nie próbować spławić - ostrzegł Adam, pocierając oczy. - Chcę jedynie, aby pan odłożył na jakiś czas aborcję. Tylko tyle. Myślę, że nie proszę o zbyt wiele.

- To zależy, z czyjego punktu widzenia się na to patrzy. - Skinął głową w stronę sali operacyjnej. - Może Jennifer ma w tej sprawie inne zdanie. Odroczenie zabiegu w takim momencie byłoby wobec niej okrucieństwem. Już i tak przeszła zbyt wiele.

Adam uświadomił sobie, że przegrywa. Rozpaczliwie szukał jakiegoś sposobu, by przekonać lekarza.

- A teraz proszę pójść do holu i poczekać - polecił stanowczo Vandermer. - Niedługo się tam zjawię.

- Nie! - krzyknął Adam, zastępując mu drogę. - Niech mnie pan wysłucha do końca.

- Adamie! - upomniał go lekarz. - Proszę zejść mi z drogi, albo będę musiał poprosić, by usunięto pana siłą.

- Niech pan posłucha. Jestem pewien, że u niektórych członków personelu statku przeprowadzono operacje mózgów. Mają blizny po obu stronach głowy. Dokładnie tutaj. - Adam dotknął ręką głowy Vandermera i odskoczył z przerażeniem. Lekarz miał na obu skroniach maleńkie, wypukłe blizny. Chłopak dokładnie widział zarastające nacięcia.

- Dosyć już tego - zareagował gniewnie doktor. Otworzył drzwi i skinął na sanitariuszy, aby wyprowadzili Adama. - Proszę pokazać panu Schonbergowi drogę do poczekalni. Jeśli będzie się odpowiednio zachowywał, to może tam zostać, ale jeżeli zacznie sprawiać jakieś kłopoty, zadzwońcie na Oddział Psychiatryczny. Adam uniósł ręce.

- Nie będę sprawiał żadnych kłopotów - powiedział cicho. Nade wszystko nie chciał, żeby zaaplikowano mu jakiś środek uspokajający. Zrozumiał, że jeśli Vandermer został poddany operacji mózgu, to w żaden sposób nie da się przekonać o kłamstwach Arolenu.

- Czy mógłbym porozmawiać z żoną? - poprosił.

Lekarz przyglądał mu się przez chwilę, po czym pokręcił głową.

- Nie wydaje mi się, by to było dla niej korzystne, ale niech sama zadecyduje.

Wszedł do sali operacyjnej. Jennifer uniosła się na łokciu.

- Co się dzieje? - zapytała niespokojnie.

Vandermer krótko opisał jej swoją rozmowę z Adamem i przekazał jego prośbę.

- Najwyraźniej twoja ciąża to dla niego zbyt wielki stres - skomentował, ale nic więcej nie dodał.

- No cóż, na pewno i mnie nie ułatwił sprawy - stwierdziła Jennifer. - Przykro mi, że sprawił panu tyle kłopotu.

- Nie ma za co przepraszać - odparł Vandermer. - Myślę, że powinniśmy dokończyć zabieg, a potem możecie sobie wszystko wyjaśnić.

Jennifer przytaknęła.

- Po co on w ogóle wrócił? Ma pan rację. Chyba nie jestem teraz w stanie z nim rozmawiać. Proszę kontynuować operację, skoro zaszliśmy już tak daleko.

Lekarz uśmiechnął się, żeby dodać jej otuchy, i skinął na pielęgniarkę, by ponownie zaczęła wszystko przygotowywać. Następnie wrócił do małego pokoiku i zakomunikował Adamowi, że Jennifer porozmawia z nim po zabiegu.

Chłopak zrozumiał, że dalsze protesty nie mają sensu. Jak otępiały poszedł za sanitariuszami do poczekalni.

Vandermer ponownie poprawił strój chirurgiczny i wrócił na salę operacyjną. Wziął strzykawkę i zaaplikował Jennifer znieczulenie miejscowe. Już miał przystąpić do aborcji, gdy znów ktoś wszedł na salę.

- Obawiam się, że będzie pan musiał odłożyć tę operację, doktorze.

Jennifer otworzyła oczy. Zobaczyła stojącą w drzwiach przysadzistą kobietę w stroju chirurgicznym. Nigdy w życiu jej nie widziała, ale Vandermer natychmiast ją rozpoznał. Była to Helen Clark, ordynator bloku operacyjnego Kliniki Juliańskiej.

- Właśnie otrzymaliśmy niespodziewany nakaz wstrzymania aborcji Jennifer Schonberg.

- Na jakiej podstawie? - zdumiał się lekarz.

- Nie znam szczegółów - odparła Helen - ale podpisał go sędzia nowojorskiego Sądu Najwyższego.

Vandermer wzruszył ramionami i odwrócił się do pacjentki.

- Proszę nie robić głupstw - ostrzegła go pani Clark. - Zlekceważenie nakazu sądu może nam wszystkim przysporzyć kłopotów.

- To jakiś absurd - stwierdził Vandermer. - Rozprawa na sali operacyjnej. - Zdjął jednak maskę i rękawiczki.

Widząc, że lekarz szykuje się do wyjścia, Jennifer przygryzła wargę, aby nie krzyczeć.


Kiedy Vandermer wyrzucił go z sali operacyjnej, Adam natychmiast zadzwonił do Emmeta Redforda. Prawnik powiedział mu, że skontaktował się ze starym przyjacielem i uzyskał wstrzymujący aborcję nakaz, który jest już w drodze do kliniki. Adam wrócił do poczekalni, modląc się w duchu, aby dokumenty dotarły na czas. Zobaczył panią Carson pochyloną nad jakimś czasopismem i usiadł tak, żeby nie mogła go widzieć.

Niecałe pięć minut później podbiegła do niej pielęgniarka. Pochyliła się i szepnęła jej coś do ucha.

- Odwołano zabieg?! - zawołała pani Carson, wymachując rękami.

Adam miał ochotę krzyczeć z radości, dopóki nie usłyszał płaczu Jennifer, którą przewożono korytarzem. Obydwoje z panią Carson podbiegli do niej i stanęli po przeciwnych stronach wózka.

- Jennifer - zaczął Adam, chwytając ją za rękę. - Wszystko będzie dobrze.

- Zostaw mnie! - krzyknęła histerycznie, wyrywając rękę. - Zupełnie oszalałeś! Daj mi spokój!

Adam odsunął się na bok i ze smutkiem patrzył za oddalającym się wózkiem.

- Czy to ty jesteś odpowiedzialny za to nieszczęście? - wybuchnęła pani Carson.

Adam był zbyt przygnębiony, by odpowiedzieć. Czy to nieszczęście, że zapobiegł niepotrzebnej aborcji? Bliski płaczu odwrócił się i jak nieprzytomny skierował się do windy. Na ulicy zajrzał do portfela. Zostały mu trzy dolary i trochę drobnych. Zdecydował, że do kancelarii Emmeta Redforda przy Piątej Alei uda się metrem.

- Przepraszam za ten strój - odezwał się, gdy sekretarka wprowadziła go do środka. - Nie chciałem tracić czasu na drogę do domu i zmianę ubrania.

Prawnik skinął głową, choć wygląd jego klienta trochę go zaniepokoił. Właściwie to cała ta sprawa wydawała mu się mocno podejrzana. I chociaż załatwił nakaz wstrzymania aborcji, to był przekonany, że zarzuty Adama są w najlepszym wypadku wątpliwe. Potwierdzały to zresztą informacje uzyskane przez asystenta, któremu powierzył tę sprawę.

- Będę z panem szczery - zaczął Redford. - Zgodziłem się panu pomóc przez wzgląd na Harveya, ale jest kilka kwestii, które nie dają mi spokoju.

- Całkowicie pana rozumiem. Myślę, że Klinika Juliańska celowo dokonuje niczym nie uzasadnionych aborcji.

- Ach, tak - stwierdził Redford - przyglądając się nie ogolonej twarzy i potarganym włosom Adama.

- Ale prawdziwy problem polega na tym, że Arolen i jego macierzysta firma, MTIC, opracowały skomplikowany program wykorzystujący narkotyki, a nawet operacje mózgów do wywierania wpływu na lekarzy.

"To jakiś wariat" - pomyślał prawnik z konsternacją. Głos Adama stał się natarczywy.

- Jednak teraz, gdy już się tego wszystkiego dowiedziałem, nie mam pojęcia, co należy dalej robić.

- Rozumiem pański dylemat - stwierdził prawnik, zastanawiając się jednocześnie, czy Adam może być niebezpieczny. Wyglądał na pobudliwego. Redford nacisnął guzik ukryty pod biurkiem. - Panie Schonberg, czy mógłbym panu zadać osobiste pytanie?

- Naturalnie.

- Czy kiedykolwiek rozmawiał pan z jakimś specjalistą na temat pańskich obsesji? Myślę, że byłoby to z pożytkiem dla nas wszystkich.

- Ależ ja mówię szczerą prawdę - zaprotestował Adam. Rozległo się ciche pukanie. Redford wstał, by otworzyć drzwi, i polecił sekretarce poprosić pana Stupensky'ego.

- Obawiam się, że ława przysięgłych raczej nie da wiary pańskim zarzutom - zauważył.

Adam bezskutecznie szukał w twarzy prawnika oznak zrozumienia.

- Chyba ma pan rację - przyznał. - Jedyny dowód, jaki mam, stanowi to, co sam widziałem.

Drzwi znów się otworzyły i do pokoju wszedł młody mężczyzna ubrany w garnitur w prążki, identyczny z tym, jaki miał na sobie Redford.

- To mój wspólnik, pan Stupensky - przedstawił go Redford. Adam przywitał się, po czym jeszcze raz spróbował przekonać prawnika, że to co mówi, jest prawdą.

- Podają narkotyki w jedzeniu i uzupełniają to tymi żółtymi tabletkami, które są na pewno jakimś środkiem uspokajającym.

- To pan tak twierdzi, panie Schonberg, ale rzecz w tym, że nie ma pan dowodów - powtórzył Redford.

Prawnicy wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Adam popatrzył na nich zawiedziony.

- Muszę powiedzieć, że mając wyniki amniopunkcji, które klinika udostępniła panu Stupensky'emu, żałuję, że staraliśmy się o uzyskanie nakazu wstrzymania aborcji - oznajmił Redford! - Skoro już tak się stało, pozostaje on w mocy przez trzy dni, do czasu najbliższego przesłuchania, a ponieważ oczywiście nie zamierzam podtrzymywać prośby w tej sprawie, może się pan spodziewać uchylenia nakazu po tym terminie. Do widzenia, panie Schonberg.

Dopiero po chwili Adam uświadomił sobie, że rozmowa się skończyła.


Cztery godziny później - umyty, ogolony i ubrany w najlepszy garnitur - siedział przed gabinetem doktora Schonberga czekając, aż ojciec zakończy ostatnie zaplanowane spotkanie. Było już po szóstej.

Kiedy doktor był wreszcie wolny, z pewnym zniecierpliwieniem wysłuchał całej historii, która - jak nawet sam Adam musiał przyznać - brzmiała trochę fantastycznie.

- Po prostu nie wierzę - powiedział. - Słuchaj, jeśli chcesz, to zadzwonię do Petera Davenporta z AMA*. To on zatwierdza kursy, które pozwalają na zrobienie specjalizacji z chirurgii. Sam był na kilku rejsach.

Zadzwonił do Davenporta do domu i jowialnie poprosił go o opinię na temat rejsów Arolenu. Słuchał przez kilka minut, po czym podziękował i odłożył słuchawkę.

- Peter twierdzi, że na tych sympozjach nie dzieje się nic złego. Może niektóre z wieczornych występów są nieco za odważne, ale poza tym zalicza te konferencje do najlepszych, w jakich brał udział.

- Zapewne szprycowali go narkotykami, tak jak całą resztę.

- Adamie, proszę cię - przerwał mu ojciec. - Zachowujesz się niedorzecznie. MTIC już od ponad dziesięciu lat sponsoruje sympozja i zjazdy lekarzy samo albo za pośrednictwem Arolenu, a te rejsy odbywają się już od pięciu lat.

- Może i tak - powiedział Adam. Zaczynał rozumieć, że nie zdoła przekonać nawet własnego ojca. - Ale przysięgam ci, że faszerują lekarzy narkotykami, a potem poddają ich intensywnej kuracji w celu modyfikacji zachowań. Niektórych nawet operują. Sam widziałem blizny na głowie Vandermera. Myślę, że w jakiś sposób sterują nim na odległość.

Doktor Schonberg zamrugał powiekami.

- Adamie, nawet z tą odrobiną wiedzy psychiatrycznej, jaką zdobyłeś, jesteś chyba w stanie ocenić, jak paranoidalnie brzmi twoja opowieść.

Chłopak podniósł się gwałtownie i ruszył w stronę drzwi.

- Zaczekaj - zawołał stary Schonberg. - Porozmawiaj ze mną jeszcze chwilę.

Adam zawahał się rozważając, czy ojciec zmieni zdanie. Doktor Schonberg odchylił się do tyłu.

- Dla dobra dyskusji załóżmy, że w twojej historii jest ziarnko prawdy.

- To bardzo uprzejmie z twojej strony - wtrącił Adam.

- Co według ciebie miałbym zrobić? Jestem dyrektorem departamentu nowych produktów FDA i nie mogę się zająć propagowaniem jakichś szalonych teorii. Skoro jednak, jak widzę, ta sprawa tak bardzo cię niepokoi, może wybiorę się na jeden z takich rejsów, aby przekonać się o wszystkim osobiście.

- Nie - przerwał Adam. - Proszę, absolutnie nie jedź na żaden rejs.

- Czego zatem ode mnie oczekujesz?

- Chciałbym, żebyś wszczął w tej sprawie dochodzenie.

- Zawrzyjmy układ - zaproponował ojciec. - Jeśli ty zgodzisz się pójść do psychiatry, który zbada, czy nie cierpisz przypadkiem na jakąś paranoję, ja przyjrzę się bliżej Arolenowi.

Adam zdjął okulary i potarł oczy. Jeśli ktoś jeszcze zasugeruje mu, że jest wariatem, to chyba zacznie krzyczeć.

- Dzięki za wszystko, tato - powiedział. - Przemyślę twoją propozycję.

W drodze powrotnej na lotnisko zastanawiał się, jaką kurację zastosował Arolen wobec Petera Davenporta i ilu lekarzy znajduje się pod kontrolą MTIC.


Adam wylądował na LaGuardii około dziewiątej i wziął taksówkę do miasta. Przygnębiała go myśl, że ma wrócić do pustego mieszkania, a poza tym niepokoił się o Jennifer. Panicznie bał się jechać do Englewood, gdzie musiałby stanąć oko w oko z rozgniewanymi Carsonami, ale czuł, że nie ma wyboru. Musiał porozmawiać z żoną.

Kiedy zajechał przed dom teściów, wszystkie światła były już zgaszone. Ostrożnie wszedł po schodach i nacisnął dzwonek. Ku jego zdziwieniu, drzwi otworzyły się niemal natychmiast.

- Reflektory twojego samochodu świeciły wprost w okna naszej sypialni - powiedział pan Carson ze złością. - Czego, u licha, chcesz od nas o tej porze?

- Bardzo mi przykro, jeśli państwa obudziłem, ale muszę się zobaczyć z Jennifer.

Teść skrzyżował ręce na piersiach.

- To się nazywa tupet. No cóż, mniejsza z tym, ale moja córka i tak nie chce z tobą rozmawiać. Może za kilka dni zmieni zdanie, ale na razie...

- Ale ja muszę się z nią zobaczyć - przerwał Adam. - Widzi pan, uważam, że ona nie powinna przerywać ciąży.

Pan Carson złapał go za koszulę.

- Nic nie musisz! - krzyknął i wypchnął go za drzwi. Odzyskawszy równowagę, Adam przyłożył ręce do ust i zaczął wołać żonę:

- Jennifer, Jennifer!

- Dość tego! - wrzasnął Carson. Ponownie złapał Adama za ubranie z zamiarem wyprowadzenia go do samochodu. Chłopak jednak wyrwał się teściowi i wbiegł do domu. U podnóża schodów jeszcze raz zawołał swoją żonę. Jennifer pojawiła się na górze w nocnej koszuli i spojrzała na niego z obrzydzeniem.

- Posłuchaj! - krzyknął Adam, ale nim Jennifer zdążyła się odezwać, pan Carson chwycił go od tyłu i wywlókł za drzwi. Adam nie chciał się z nim bić. Popychany w stronę samochodu, potknął się i spadł z werandy prosto w krzaki. Zanim zdołał się podnieść, usłyszał trzaśniecie drzwi. Zrozumiał, że tej nocy teść żadną miarą nie pozwoli mu porozmawiać z Jennifer.

Wsiadając do samochodu, usiłował wymyślić coś, co powstrzymałoby żonę od przerwania ciąży, przynajmniej do czasu, gdy uzyska opinię innego lekarza. Miał tylko trzy dni, żeby ją przekonać.

Przejeżdżał przez Most Waszyngtona, gdy przyszło mu do głowy rozwiązanie. Wszyscy chcieli od niego dowodów. A zatem pojedzie do Puerto Rico i je zdobędzie. Był pewien, że znajdzie tam wszystko to, co widział na rejsie, tyle że rozbudowane do jeszcze większych rozmiarów.


Rozdział piętnasty



Bill Shelley podniósł się zza biurka i uścisnął rękę Adama.

- Gratuluję - rzekł. - Uważani, że właśnie podjął pan najważniejszą decyzję w życiu.

- Jeszcze nie powiedziałem, że na pewno przyjmuję tę posadę - zastrzegł się. - Jednak dużo myślałem o Puerto Rico i postanowiłem skorzystać z pańskiej oferty, by osobiście obejrzeć ośrodek. Jennifer nie jest zachwycona tym pomysłem, ale ponieważ bardzo zależy mi na tym wyjeździe, zaakceptuje moją decyzję.

- A właśnie: Clarence zostawił mi wiadomość, że miał dość dziwny telefon od pańskiej żony. Myślała, że wyjechał pan służbowo.

- Ach, te układy z teściami. - Adam machnął rękę. - Jennifer nigdy nie potrafiła się dogadać z moim ojcem.

Nie był pewien, co właściwie chciał przez to powiedzieć, ale Shelley pokiwał głową ze zrozumieniem.

- A wracając do sprawy - powiedział - jestem pewien, że nasz ośrodek zrobi na panu wrażenie. Kiedy chciałby pan jechać?

- Natychmiast - ożywił się Adam. - Mam w samochodzie spakowaną torbę.

Shelley zaśmiał się cicho.

- Pańskie podejście do rzeczy zawsze podnosi mnie na duchu. Muszę się tylko dowiedzieć, czy nasz samolot jest teraz wolny.

Polecił sprawdzić to sekretarce, a sam spytał Adama, dlaczego zmienił zdanie na temat kursu menedżerskiego.

- Myślałem, że nie udało mi się pana przekonać - dodał.

- Wprost przeciwnie. Gdyby nie pan, nawet bym się nad tym nie zastanawiał. - Adam przyglądał się głowie Billa Shelleya, walcząc z pokusą, by sprawdzić, czy i on został poddany operacji. Doszedł do tego, że nie ufał już nikomu w Arolenie.


W luksusowym odrzutowcu linii Gulf Stream leciało dwóch dyrektorów Arolenu. Jeden wsiadł do samolotu razem z Adamem, a drugi dołączył w Atlancie. I chociaż obaj bardzo serdecznie się z nim przywitali, to całą podróż spędzili pochłonięci pracą, w związku z czym Adamowi pozostało jedynie przeglądanie starych czasopism.

Kiedy wylądowali w San Juan, obaj dyrektorzy skierowali się do czekającego na pasażerów samolotu omnibusu Arolenu. Adam rozważał, czy powinien pojechać razem z nimi, gdy podeszło do niego dwóch mężczyzn w granatowych bluzach i białych, drelichowych spodniach. Mieli krótko obcięte włosy. Jeden był blondynem, a drugi brunetem. Z plakietek MTIC wynikało, że nazywają się Rodman i Dunky.

- Dzień dobry, panie Schonberg - powiedział Rodman. - Witamy w Puerto Rico.

Dunky wziął od niego torbę. Pomimo tropikalnego upału Adam dostał na plecach gęsiej skórki. Rodman miał tak samo bezbarwny głos jak stewardzi na "Fiordzie". Kiedy szli do czekającej na nich limuzyny, Adam zauważył, że mężczyźni stawiają jednakowe mechaniczne kroki.

Choć nie nowa, była to bądź co bądź limuzyna i chłopak poczuł się onieśmielony, gdy posadzono go samego na tylnym siedzeniu.

Pochylił się do przodu i obserwował ożywione popołudniowym ruchem ulice. Wyjechali z miasta i posuwali się prawdopodobnie wzdłuż północnych brzegów wyspy, choć Adam nie widział oceanu. Mijali centra handlowe, stacje benzynowe i warsztaty samochodowe. Wszystko nosiło równocześnie ślady rozpadu i odbudowy, co dawało dość specyficzny efekt. W różnych miejscach na budynkach sterczały z betonu zardzewiałe pręty, jakby pierwotnie zaplanowano tam następne piętra i pokoje, ale robotnicy nie dokończyli budowy. A wszędzie walało się mnóstwo śmieci. Na razie Puerto Rico nie olśniło Adama.

Podniszczone sklepy stopniowo ustępowały miejsca równie podniszczonym domom, chociaż od czasu do czasu trafiał się między nimi jakiś elegancki i zadbany budynek. Nic nie oddzielało biednych od bogatych, a wszędzie biegały kozy i kury.

Po pewnym czasie droga zwęziła się z czterech pasów ruchu do dwóch i pomiędzy zielonymi wzgórzami mignęło morze. Powietrze stało się świeższe i bardziej przejrzyste.

W końcu, po około półtorej godzinie jazdy, skręcili z głównej drogi w równo wybrukowaną aleję wijącą się wśród bujnej roślinności. W pewnym miejscu przez dziurę w listowiu ukazał się wspaniały widok na ocean. Niebo było intensywnie czerwone i Adam wiedział, że słońce zaraz zajdzie.

Droga opadała w dół i ginęła w mroku pod baldachimem egzotycznych drzew. Jakieś pół kilometra dalej limuzyna zwolniła, a w chwilę później stanęła. Dotarli do bramy, od której w obie strony odchodziło ogrodzenie z metalowej siatki zabezpieczone na górze drutem kolczastym. Umieszczone na nim oporniki świadczyły o tym, że jest pod napięciem.

Z budki wyszedł uzbrojony strażnik i zbliżył się do samochodu. Wziął od kierowcy jakiś papier, po czym rzucił okiem na Adama i otworzył bramę. Kiedy limuzyna wjechała na teren należący do MTIC, chłopak odwrócił głowę i obserwował zamykającą się bramę. Zastanawiał się, czy środki bezpieczeństwa były wprowadzone po to, by nie wszedł ktoś niepowołany, czy też żeby nikt nie mógł wyjść na zewnątrz. "W co ja się pakuję?" - przemknęło mu przez głowę. Podobnie jak w czasie rejsu, nie miał żadnego konkretnego planu. Nie łudził się też, że objawią się w nim jakieś zdolności detektywistyczne. Pocieszał go jedynie fakt, że tutaj przynajmniej nie musi się ukrywać pod fałszywym nazwiskiem.

Samochód wziął ostry zakręt i Adam ujrzał na tle soczystej zieleni trawników i kryształowo czystego, turkusowego morza najwspanialsze dzieło architektury, jaki widział w życiu.

Główny gmach miał kształt sześciokąta i taką samą złocistą elewację ze szkła jak siedziba Arolenu. Na lewo, bliżej plaży, wznosił się kolejny budynek. Miał tylko dwa piętra i wyglądał na klub. Nieco w głębi znajdowały się korty tenisowe i pokaźnych rozmiarów basen. Za nimi rozciągała się biała, piaszczysta plaża z boiskiem do siatkówki. Wzdłuż jej brzegu stały rzędem żaglówki i deski surfingowe. Część sprzętu była akurat w użyciu - kolorowe żagle odcinały się wyraźnie na tle wody. Po drugiej stronie placu znajdowały się pawilony mieszkalne z oknami wychodzącymi na plażę. Ogólnie biorąc, cały ośrodek wyglądał jak światowej klasy kurort i istotnie zrobił na Adamie duże wrażenie.

Limuzyna zajechała przed główne wejście ocienione ogromnym baldachimem.

- Dobry wieczór, panie Schonberg - powiedział portier. - Witamy w MTIC. Proszę tędy.

Adam wysiadł z samochodu i podążył za nim do recepcji. Czuł się tak, jakby meldował się w luksusowym hotelu, tyle że tu nie wystawiano rachunków.

Kiedy dopełnił już wszystkich formalności, zjawił się kolejny mężczyzna w granatowej kurtce. Miał plakietkę z imieniem Craig. Wziął od niego torbę i zaprowadził do windy. Wysiedli na szóstym piętrze i ruszyli długim korytarzem. Na jego końcu znajdowała się kolejna winda.

- Czy długo pan u nas zabawi? - spytał Craig znanym już Adamowi bezbarwnym głosem.

- Tylko kilka dni - odparł wymijająco, podczas gdy mężczyzna otwierał drzwi jednego z pokojów.

Właściwie nie był to pokój, lecz apartament. Craig obszedł go dokładnie jak dobry gospodarz - sprawdził, czy palą się wszystkie światła, upewnił się, że telewizor działa, zajrzał, czy barek jest pełen, i podniósł żaluzje. Adam chciał mu dać napiwek, ale Craig grzecznie odmówił.

Chłopak był zdumiony takim przepychem. Z pokoju miał wspaniały widok na ocean, który pod wieczór nabrał ciemnego koloru. Na odległych wysepkach migotały maleńkie światełka. Obserwował, jak do brzegu przybija samotna żaglówka. Usłyszał dźwięki karaibskiej muzyki i wyszedł na taras. W pawilonie, w którym - jak przypuszczał - mieścił się klub, grała orkiestra. Wieczór był cudowny i Adam żałował, że nie ma z nim jego żony. Nawet apartament w Poconos - gdzie spędzali miesiąc miodowy - z wanną w kształcie serca, nie był tak luksusowy.

Postanowił zadzwonić do Jennifer. Ucieszył się, że to ona odebrała telefon. Jednak gdy tylko usłyszała, kto mówi, przybrała lodowaty ton.

- Jennifer, proszę, obiecaj mi coś - zaczął. - Nie idź na zabieg, dopóki nie wrócę.

- Dopóki nie wrócisz? A gdzie jesteś?

Nie miał zamiaru jej tego mówić, ale teraz było już za późno, by wymyślić jakieś kłamstwo.

- W Puerto Rico - przyznał niechętnie.

- Adamie, jeśli chcesz mi mówić, co mam robić, to nie możesz ciągle mnie opuszczać - powiedziała, nie skrywając wściekłości. - Jak tylko sąd da mi wolną rękę, wracam do kliniki.

- Proszę cię, Jennifer.

- Mam nadzieję, że dobrze się bawisz - stwierdziła i trzasnęła słuchawką.

Adam opadł na łóżko zupełnie załamany. Zostały mu jeszcze tylko dwa dni. Kiedy usłyszał telefon, chwycił za słuchawkę z nadzieją, że dzwoni Jennifer, ale to tylko recepcjonistka chciała przekazać informację, że kolacja będzie za pół godziny.

Jadalnia mieściła się w klubie, a jej okna wychodziły na plażę. Tuż za rozsuwanymi drzwiami stał na piasku szereg żaglówek. Była pełnia i światło księżyca odbijało się migotliwą smugą na powierzchni wody.

Ściany sali, podobnie jak dywan, miały kolor ciemnozielony. Obrusy i obicia mebli były różowe. Kelnerzy nosili białe kurtki i czarne spodnie.

Adamowi wskazano miejsce przy okrągłym stole na osiem osób. Po prawej ręce miał doktora Heinricha Nachmana, którego poznał w czasie pierwszej wizyty w Arolenie. Obok neurochirurga siedział doktor Sinclair Glover, niski, krępy mężczyzna o czerwonej twarzy. Oznajmił, że kieruje badaniami z zakresu fetologii.

Kolejne miejsce zajmował doktor Winfield Mitchell, łysy, brodaty mężczyzna w średnim wieku noszący okulary w drucianej oprawce. Nachman wyjaśnił, że Mitchell pracuje nad nowymi lekami psychotropowymi. Sądząc ze sposobu, w jaki doktor przysłuchiwał się rozmowie - nie zabierał głosu, ale przyglądał się wszystkim z wyższością - Adam wywnioskował, że to psychiatra.

Obok Mitchella siedział jeden z dyrektorów, William jakiś tam - Adam nie dosłyszał jego nazwiska. Sztywny i elegancki, miał lekko rudawe włosy i chłopięcą cerę. Oprócz niego byli jeszcze Brian Hopkins, odpowiedzialny za szkolenie menedżerów, Linda Aronson, zajmująca się informacją i reklamą, oraz wylewny, starszy jegomość o nazwisku Harry Burkett, kierownik administracyjny ośrodka.

Adam, pomny na swe doświadczenia z "Fiorda", początkowo ociągał się z jedzeniem, ale pozostali jedli ze smakiem i nikt nie wydawał się być pod wpływem narkotyków. W końcu doszedł do wniosku, że gdyby chcieli zaaplikować mu jakieś leki, mogli to zrobić w samolocie.

Przy stole panowała luźna atmosfera i wszyscy starali się zabawić Adama rozmową. Harry Burkett wyjaśnił, iż MTIC wybrało na centrum badawcze Puerto Rico dlatego, że miejscowe władze zaproponowały bardzo korzystne warunki podatkowe oraz obiecały do niczego się nie wtrącać. Okazało się, że także wiele innych firm farmaceutycznych ma na wyspie swoje filie.

Adam zapytał o rozbudowane środki bezpieczeństwa.

- To cena, którą musimy płacić za możliwość pobytu w tym raju - odparł Burkett. - Zawsze istnieje niebezpieczeństwo zamachu ze strony niewielkich grupek terrorystycznych walczących o niepodległość Puerto Rico.

Chłopak zastanawiał się, czy to cała prawda, ale postanowił nie drążyć tego tematu.

- MTIC ma swój punkt widzenia na zawód lekarza - odezwał się William, spoglądając na Adama. - Uważamy, że usługi medyczne zostały podporządkowane interesom finansowym. Słyszałem, że zgadza się pan z tym stwierdzeniem.

Adam zauważył, że słuchają ich wszyscy obecni.

- Tak, to prawda - odparł, przełknąwszy łyżeczkę deseru. - Przez pewien czas byłem na studiach medycznych, ale przeraził mnie zanik humanitaryzmu. Odniosłem wrażenie, że technikę i najnowsze odkrycia ceni się wyżej niż właściwe podejście do pacjenta.

Miał nadzieję, że nie uraził siedzących przy stole lekarzy. Z ulgą zauważył, że doktor Nachman się uśmiecha. Podejrzewał, że im lepsze zrobi na nich wrażenie, tym łatwiej będzie mu się dowiedzieć, czym się zajmują.

- Czy nie sądzi pan, że taka opinia może panu utrudnić kontakty z lekarzami? - spytała Linda Aronson.

- Wręcz przeciwnie. Wydaje mi się, że znajomość realiów tylko ten kontakt ułatwia. Jako sprzedawca radziłem sobie w miarę dobrze.

- Z tego, co mówił Bill Shelley, wynika, że pan Schonberg określił swoje osiągnięcia dosyć skromnie - wtrącił Nachman.

- Adamie, czy ktoś przedstawił nasze dalsze plany względem pana, gdyby zdecydował się pan na kurs menedżerski? - spytał doktor Glover.

- Tylko pobieżnie.

Doktor Nachman splótł ręce i pochylił się do przodu.

- Arolen ma niebawem wypuścić na rynek zupełnie nową generację leków i zaprezentować nowe, rewolucyjne metody leczenia będące efektem naszych doświadczeń na płodach. Szukamy kogoś, kto razem z Lindą zajmie się popularyzacją tych nowych rozwiązań wśród lekarzy. Uważamy, że pańskie wykształcenie i poglądy czynią pana doskonałym kandydatem na to stanowisko.

- Właśnie - wtrąciła Linda. - Nie chcemy jednak od razu rzucać pana na głęboką wodę. Na początek zapoznałby się pan po prostu z badaniami prowadzonymi przez Arolen.

Adam pożałował, że ma jedynie dwa dni. Praca, którą mu proponowano, z pewnością pozwoliłaby mu dowiedzieć się wszystkiego, czego chciał.

- To niezupełnie prawda - rzekł Brian Hopkins. - Najpierw pan Schonberg musi odbyć szkolenie menedżerskie.

- Brianie, wszyscy wiemy, że pan Schonberg musi najpierw skończyć twój kurs.

- Bardzo proszę - wtrącił doktor Nachman - na razie nie zdradzajmy przed Adamem naszych wydziałowych zawiści. Na to będzie jeszcze mnóstwo czasu.

Wszyscy z wyjątkiem Hopkinsa się roześmieli.

Adam skończył deser i odłożył łyżeczkę.

- To była wspaniała kolacja - stwierdził, zwracając się do Nachmana - ale bardzo chciałbym zobaczyć część badawczą ośrodka.

- A my bardzo chętnie ją panu pokażemy. Jutro mamy w planie...

- A dlaczego nie dzisiaj? - przerwał Adam z ożywieniem. Neurochirurg zerknął na Glovera i Mitchella, którzy tylko się uśmiechnęli i wzruszyli ramionami.

- Właściwie niektóre pomieszczenia moglibyśmy pokazać panu już dziś. Ale czy nie jest pan zbyt zmęczony?

- Ani trochę - zapewnił Adam.

Doktor wstał, a wraz z nim podnieśli się Glover i Mitchell. Pozostali wykręcili się jakoś - woleli poczekać na kawę i drinki.

Nachman poprowadził Adama i towarzyszących im lekarzy do głównego budynku, gdzie mieściła się recepcja. Minęli kolejne rozsuwane drzwi i znaleźli się w centrum badawczym. W tej części budynku podłoga była wyłożona białymi kafelkami, a ściany pomalowane na jaskrawe kolory.

- Tutaj mieszczą się biura - wyjaśnił Nachman. W chwilę później znaleźli się w przeszklonym pasażu. Po obu stronach Adam widział kołyszące się na wietrze palmy. Uświadomił sobie, że centrum badawcze przypomina kształtem gmach Pentagonu. Tworzyły je dwa koncentryczne budynki, z których jeden znajdował się w środku drugiego.

Skręcili w kolejny korytarz i chłopak poczuł charakterystyczny odór trzymanych w klatkach zwierząt. Doktor Glover otworzył pierwsze drzwi i przez następne pół godziny oprowadzał Adama po kolejnych pomieszczeniach, objaśniając budowę skomplikowanych urządzeń i prezentując niezliczone ilości szczurów i małp. To właśnie tam Arolen przeprowadzał większość swych badań dotyczących płodów.

Adam zdziwił się widząc, że pomimo późnej pory w niektórych laboratoriach pracują ubrani na biało ludzie. Glover wyjaśnił, że od czasu gdy przeszczepy tkanek płodów zaczęły dawać pozytywne wyniki, pracują na okrągło, dzień i noc.

- Skąd pochodzi materiał na przeszczepy? - spytał Adam przystając obok klatki z różowymi myszkami.

- Większość badań przeprowadzamy na zwierzętach - odparł lekarz - które hodujemy tu, na miejscu.

- Ale z pewnością wykonujecie także eksperymenty z tkanką ludzką. Skąd bierzecie materiał na przeszczepy? - naciskał Adam.

- Bardzo dobre pytanie - zauważył doktor Glover. - Po uchwaleniu restrykcyjnych ustaw mieliśmy z tym pewne kłopoty, ale jakoś sobie z nimi poradziliśmy. Większość materiału pochodzi z Kliniki Juliańskiej.

Z bezsilnej wściekłości Adam miał ochotę potłuc szklane gabloty. Dlaczego nikt w Nowym Jorku nie chciał go słuchać? Jasne było, że lekarze tacy jak Vandermer zwiększają dostawy tkanek płodów ludzkich, wykonując po prostu więcej aborcji.

- Jutro - ciągnął Glover, zadowolony, że jego gość okazuje takie zainteresowanie - pokażemy panu skrzydło szpitalne. Udało nam się uzyskać zadziwiające efekty, zwłaszcza w leczeniu cukrzyków ekstraktami z trzustki płodu.

- Wiem, że to jest niezwykle pasjonujące, ale podejrzewam, iż doktor Mitchell także ma ochotę opowiedzieć, na czym polega jego praca - stwierdził Nachman, uśmiechając się do Glovera.

- Istotnie - potwierdził psychiatra. - Za rok, kiedy poznamy dane o sprzedaży, przekonamy się, czyj dział osiąga większe sukcesy.

Przez następne pół godziny Mitchell wygłaszał nieprzerwany monolog na temat leków psychotropowych, a szczególnie nowego rodzaju fenotiaziny.

- Jest skuteczna w każdym stanie psychotycznym. W zasadzie nietoksyczna, zmienia najbardziej agresywnego szaleńca w przykładnego obywatela. Oczywiście dzieje się to kosztem pewnej spontaniczności reakcji.

Adam chciał zaprotestować, ale ugryzł się w język. Domyślił się, że stwierdzenie o utracie spontaniczności było eufemizmem używanym przez firmę na określenie skutków ubocznych stosowania leku. Bez wątpienia stewardom na "Fiordzie" brakowało trochę spontaniczności reakcji.

- Jak nazywa się ten nowy lek? - spytał.

- Chodzi panu o nazwę naukową, popularną czy handlową? - chciał się upewnić doktor. Z trudem łapał oddech po swoim monologu.

- Handlową.

- Conformin.

- Czy mógłbym dostać próbkę?

- Gdy lek zostanie wypuszczony na rynek, będzie pan mógł dostać tyle próbek, ile pan tylko zapragnie - stwierdził psychiatra. - Czekamy tylko na zgodę FDA.

- Może choć odrobinę? - poprosił Adam. - Chciałbym zobaczyć opakowanie. Jako sprzedawca przekonałem się, jakie to ważne.

Mitchell spojrzał na niego podejrzliwie.

- Może odrobinę - mruknął pod nosem.

- Skoro lek ma zostać niebawem wypuszczony na rynek - powiedział Adam, zmieniając temat - to na pewno zaczęliście już testy na ludziach.

- O tak. - Doktor Mitchell wyraźnie się rozpromienił. - Mówiąc prawdę, już od kilku lat stosujemy go na przywożonych tu z całego świata pacjentach z nie sklasyfikowanymi problemami psychiatrycznymi. Lek okazał się skuteczny w stu procentach.

- Chciałbym zobaczyć oddział.

- Jutro - obiecał psychiatra. - W tej chwili mam zamiar panu pokazać nasze główne laboratorium. Należy do najnowocześniejszych na świecie.

Centrum badawcze Arolenu było rzeczywiście wspaniale wyposażone, szczególnie w porównaniu z laboratorium uniwersyteckim, gdzie ustawicznie brakowało pieniędzy i każdy głupi ołówek należało wyszczególniać w prośbie o dotację. Ale odwiedzanie szeregu podobnych do siebie pomieszczeń zaczęło go nudzić. Starał się okazywać zainteresowanie, ale przychodziło mu to z coraz większą trudnością.

- Myślę, że na dzisiaj wystarczy - powiedział w końcu doktor Nachman. - Nie chcemy zamęczyć pana Schonberga od razu pierwszego wieczoru.

- Ma pan rację - wtrącił skwapliwie Glover. - Na moim oddziale spędziliśmy tylko pół godziny.

- To dlatego, że u mnie jest więcej do oglądania - odciął się Mitchell.

- Panowie! - przerwał im neurochirurg, unosząc błagalnie ręce.

- Wszystko bardzo mi się podobało - zapewnił Adam. Celowo użył czasu przeszłego, aby przypadkiem nie zachęcić psychiatry do przedłużenia wizyty.

Wrócili głównym korytarzem i minęli przejście łączące oba budynki. Adam obejrzał się za siebie i zauważył, że w oddali korytarz przechodzi w kolejny pasaż, prowadzący do znajdującego się wewnątrz drugiego gmachu trzeciego budynku, zamkniętego potężnymi, stalowymi drzwiami.

- Co się tam znajduje? - spytał.

- Pomieszczenia szpitalne - wyjaśnił Nachman. - Jutro je pan zobaczy.

Adamowi przemknęła przez głowę myśl, że tam właśnie musi się mieścić oddział psychiatryczny. Zwlekał przez moment, po czym podążył za neurochirurgiem do głównego holu. Tam wszyscy się pożegnali.

Była za kwadrans dwunasta, ale choć Adam miał za sobą ciężki dzień, wcale nie chciało mu się spać. Zaczynała go boleć głowa i wciąż prześladowała go myśl, że pozostały mu jedynie dwa dni, by zdobyć konkretne, przekonujące dowody. Nawet jeżeli dostanie próbkę conforminu, to potrzeba będzie czasu na jego analizę, a potem będzie jeszcze musiał nakłonić kogoś takiego jak Vandermer, by poddał się badaniu, które wykaże, czy mu taki lek zaaplikowano. Wiedział, że nie może sobie pozwolić na sen. Wyszedł z pokoju i ruszył w stronę windy. Wisiała na niej mała, plastikowa tabliczka z napisem: "Winda dla plażowiczów".

Zjechał na parter i znalazł się w ogrodzie, w gąszczu palm, bambusów i paproci. Wśród bujnej roślinności wiła się wąska ścieżka. Posuwając się nią, dotarł do plaży.

Zdjął buty i stanął boso na chłodnym piasku. Blask księżyca sprawiał, że było niemal tak jasno jak w dzień. Piasek był miękki i idealnie gładki. Lekki wiatr poruszał takielunkami żaglówek: wydawały takie dźwięki jak malutkie dzwoneczki. Adam zrozumiał, dlaczego Bill Shelley i inni tak zachwycali się tym miejscem.

Mijając klub, zajrzał do jadalni. Mimo późnej pory kilku chłopców kuchennych jeszcze nakrywało stoły, przygotowując je już do śniadania.

Jakieś sto metrów za klubem dostrzegł pawilony mieszkalne. Zbudowano je w pseudohiszpańskim stylu: były pokryte czerwonymi dachówkami, a ściany ozdobiono stiukami. W niektórych apartamentach paliło się światło i Adam widział sylwetki mężczyzn i kobiet czytających książki lub oglądających telewizję. Wszystko wyglądało bardzo sielankowo i aż trudno było uwierzyć, iż cały ośrodek służy tak niecnym celom. Ale taka właśnie była prawda. Firmy farmaceutyczne wydawały miliony dolarów, usiłując wpłynąć na to, jakie leki będą przepisywali lekarze, ale MTIC chciało czegoś więcej - dążyło do przejęcia całkowitej kontroli nad lekarzami. Nic dziwnego, że Arolen planował zmniejszenie liczby sprzedawców.

Cofnął się plażą do miejsca, gdzie zostawił buty, a potem wrócił do głównego budynku. W połowie korytarza zauważył znak z napisem: "Wyjście". Nacisnął klamkę i drzwi się otworzyły. Ujrzał prowadzące w górę kręte schody. Upewnił się, że drzwi otwierają się także od zewnątrz, i wszedł na piętro. Drzwi, które wychodziły na dach budynku, również nie były zamknięte. Wiał wiatr od morza. Adam podszedł do metrowej wysokości muru biegnącego wzdłuż krawędzi dachu. Z tego miejsca doskonale widział cały ośrodek. Część mieszkalna kończyła się u stóp niskiego, skalistego wzgórza, za którym rósł gęsty las. Centrum obejmowało tak wielki teren, że - jak przypuszczał Adam - część zabudowań mogła być niewidoczna.

Spojrzał w drugą stronę, na pierwszy z wewnętrznych budynków. W jasnym świetle księżyca wyraźnie widział jego zarysy i pomyślał, że to genialne rozwiązanie architektoniczne dla wyeliminowania pozbawionych okien pomieszczeń. Zerknął w dół, gdzie przestrzeń między budynkami wypełniono starannie sadzawkami, trawą i palmami. Oba gmachy miały jednakową wysokość, a ich równoległe piętra były połączone pasażami.

Nie mógł dostrzec centralnego pawilonu, w którym - zgodnie ze słowami Nachmana - mieścił się oddział chorych. Przeszedł pomostem do głównego budynku, zbliżył się do krawędzi i spojrzał w dół. Pod nim znajdował się szpital. Miał jedynie trzy piętra i dlatego wcześniej był niewidoczny. Dokładnie pod Adamem biegło przejście prowadzące do stalowych drzwi, które zauważył, wychodząc z laboratorium.

Dach szpitala był najeżony antenami, drutami i spodkami anten satelitarnych, które zapewne stanowiły część jakiegoś nowoczesnego centrum telekomunikacyjnego. Jarzyło się na nim mnóstwo świetlików, z których największy znajdował się dokładnie w środku. Na dachu mieścił się także wylot systemu klimatyzacyjnego i drzwi podobne do tych, którymi Adam wydostał się na górę zewnętrznego budynku. Światło rzucane przez centralny świetlik nadawało całości niesamowity, futurystyczny wygląd.

Chłopak stał przez kilka minut z rękami opartymi o betonową ścianę, jeszcze ciepłą od słońca. Nocna bryza targała mu włosy. Z westchnieniem pomyślał, że musiał być naprawdę szalony, decydując się na wyjazd do Puerto Rico. MTIC nigdy w życiu nie pozwoli mu wydrzeć swoich sekretów. Przygnębiony i rozczarowany, doszedł do wniosku, że równie dobrze może iść spać.


Rozdział szesnasty



Następnego dnia Adam chciał jak najszybciej zobaczyć szpital, ale zorientował się, że zaplanowano to dopiero na popołudnie. Większą część ranka spędził z Burkettem. Kierownik ośrodka pokazał mu dom, w którym miałby mieszkać z Jennifer, a także wszelkie atrakcje, jakie MTIC oferowało żonom i dzieciom swoich pracowników. Zastanawiał się, jaką minę miałby Burkett, gdyby mu powiedział, że MTIC robi wszystko, aby jego dziecko w ogóle się nie narodziło. Podczas zwiedzania terenu ośrodka całą siłą woli zmuszał się do tego, by uśmiechać się z zachwytem. Z ulgą pożegnał wreszcie swego przewodnika, który zostawił go przed gabinetem Lindy Aronson.

Linda powitała go bardzo serdecznie i pokazała mu potężne komputery, które w ciągu paru minut mogły przesłać informacje na cały świat. Przedstawiła mu także niejakiego Crawforda, odpowiedzialnego za organizację rejsów Arolenu. Adam pomyślał, że facet jest łudząco podobny do "artysty", który spreparował fałszywy paszport Smytha.

Crawford pokazał mu diagram obrazujący, gdzie praktykują lekarze, którzy brali udział w rejsach. Większość pracowała w Nowym Jorku i okolicach, choć w ostatnich miesiącach na statku zjawiło się także sporo osób z Chicago i Los Angeles. Adam zauważył, że ponad dziesięć procent tych, którzy uczestniczyli w więcej niż jednym rejsie, pracuje obecnie w Klinice Juliańskiej.

- Te rejsy stały się rzeczywiście bardzo popularne - stwierdził, skrywając obrzydzenie.

- "Popularne" to nie jest odpowiednie słowo - odparł z dumą Crawford. - Z tymi możliwościami, którymi obecnie dysponujemy, nie jesteśmy w stanie sprostać zainteresowaniu. MTIC już kupiło drugi statek na zachodnim wybrzeżu. Sądzimy, że będzie gotowy do użytku za jakiś rok. Docelowo planujemy flotyllę złożoną z pięciu statków, co pozwoli nam wysłać na rejs wszystkich zawodowo czynnych lekarzy.

Crawford skrzyżował ręce na piersiach i posłał mu dumne spojrzenie, zupełnie jak ojciec opowiadający o dokonaniach swojego dziecka. Adamowi zrobiło się niedobrze: cała generacja lekarzy zaprogramowanych tak, aby byli nieświadomymi propagatorami wyrobów jednej firmy farmaceutycznej.

Lunch zjadł z Nachmanem, który potem zaprowadził go do gabinetu doktora Glovera. Zastali tam Glovera i Mitchella kłócących się o to, który z nich ma pierwszy oprowadzić Adama po swoim oddziale.

- Doszło już do tego, że nie można was razem zostawić w jednym pokoju - rzucił neurochirurg z irytacją.

Adam zastanawiał się, czy do ich sprzeczek nie przyczyniało się przypadkiem odosobnienie ośrodka. Rywalizacja obu lekarzy miała w sobie coś neurotycznego. Ale cieszył się, że zobaczy w końcu szpital i miał nadzieję, że zdoła jakoś uniknąć kolejnego, godzinnego wykładu Mitchella.

Kiedy dotarli do automatycznych drzwi prowadzących do najbardziej wewnętrznego budynku, doktor Nachman otworzył je, przyciskając kciuk do małego, elektronicznego skanera. Za drzwiami znajdował się przeszklony pasaż i Adam ujrzał ten sam pięknie utrzymany teren, który podziwiał ostatniej nocy z dachu.

Na końcu przejścia znajdowały się kolejne rozsuwane drzwi, które doktor także otworzył dotknięciem kciuka. Gdy weszli do środka, Adam natychmiast rozpoznał charakterystyczny zapach szpitala. Przeszli przez wysoki na trzy piętra hol z wbudowanymi w sufit świetlikami, które widział w nocy, minęli kilka niewielkich sal operacyjnych i znaleźli się w wyposażonym w najnowszy sprzęt telemetryczny pokoju pielęgniarek. Jedna z sióstr zaprowadziła ich na oddział zamknięty.

Doktor Glover przedstawił Adamowi paru pacjentów, zaskakując go przy tym liczbą informacji, które posiadał o każdym przypadku. Jeśli nie pamiętał jakichś szczegółów, wyszukiwał je w którymś z komputerów stojących w każdym pokoju.

Na oddziale było kilku diabetyków, którym wszczepiono komórki wysp trzustkowych płodów i teraz obywali się zupełnie bez insuliny. Mimo woli Adam odczuwał podziw, chociaż nadal uważał, że cel nigdy nie może uświęcać środków.

W dalszej części oddziału znajdowali się pacjenci z wszczepami do centralnego układu nerwowego. Poznał młodą kobietę, której rdzeń kręgowy został ciężko uszkodzony w wypadku samochodowym. Przez ponad rok miała sparaliżowane obie nogi, ale teraz - dzięki przeszczepowi tkanki płodu - zaczęła nimi poruszać. Jej ruchy były jeszcze słabo skoordynowane, ale i tak efekty leczenia były zdumiewające, szczególnie w porównaniu z bezskutecznością tradycyjnych metod.

- Dziękuję, że przywrócił mi pan nadzieję - powiedziała i serdecznie uścisnęła doktora Glovera na powitanie.

- Cieszę się razem z panią - rzekł lekarz, promieniejąc dumą, podczas gdy Mitchell przeglądał kartę choroby.

- W moczu pojawia się coraz więcej bakterii - zauważył krytycznie psychiatra.

- Jesteśmy tego w pełni świadomi - odparł Glover.

- Chodźmy dalej - zaproponował Nachman.

Obejrzeli jeszcze kilkunastu pacjentów, po czym neurochirurg poprowadził ich z powrotem do holu, skąd wjechali windą na następne piętro. Mieścił się tam oddział psychiatryczny. Gdy tylko wyszli z windy, Mitchell natychmiast się ożywił. Skubiąc co chwila brodę i gładząc włosy, opowiadał o swoich pacjentach z entuzjazmem urodzonego nauczyciela.

- W leczeniu stosujemy głównie psychofarmakologię - wyjaśnił. - Lekami psychotropowymi osiągamy u pacjenta poziom terapeutyczny i wtedy poddajemy go pewnego rodzaju modyfikacji zachowań.

Dotarli do rozsuwanych drzwi podobnych do tych, które blokowały wejście do szpitala. Psychiatra przycisnął kciuk do skanera.

- To, oczywiście, pokój pielęgniarek - oznajmił, kiedy mijali jedno z pomieszczeń, i pomachał ręką w stronę dwóch kobiet w średnim wieku, ubranych w białe bluzki i granatowe żakiety. Obie jedynie skinęły głowami, ale dwóch sanitariuszy w granatowych kurtkach natychmiast poderwało się na równe nogi. Adam od razu zauważył ich sztuczne uśmiechy i tępe spojrzenia.

"Kosztem pewnej spontaniczności reakcji" - pomyślał cierpko. W miarę jak posuwali się korytarzem, Mitchell szczegółowo opisywał wszystkie urządzenia techniczne, które mijali po drodze.

- Na litość boską! - przerwał mu w końcu Glover. - Nie musisz Adamowi tego wszystkiego tłumaczyć, przecież był na studiach medycznych.

Ale psychiatra nawet na chwilę nie przerwał swych wywodów. Otworzył kolejne automatyczne drzwi i wszyscy weszli na salę.

Adam zdziwił się widząc, że tak nowoczesne centrum ma taki sam rozkład pomieszczeń jak Szpital Uniwersytecki. Na tym jednak podobieństwa się kończyły. W centrum medycznym uniwersytetu łóżka, szafki nocne, a nawet sufity były w ruinie, gdyż nikt o nie nie dbał. Oddział szpitalny MTIC stanowił jego zupełne przeciwieństwo: był tak nieskazitelny, jakby dopiero co go otwarto. Nawet pacjenci leżeli w łóżkach zadbani i starannie okryci po same piersi. Nie spali, ale pozostawali w bezruchu. Poruszały się jedynie ich oczy, śledzące zwiedzających. Adam nigdy jeszcze nie widział tak spokojnej sali chorych, a już szczególnie na oddziale psychiatrycznym.

Omiótł spojrzeniem puste twarze. Mitchell rozpoczął kolejny ze swych nie kończących się wykładów. Chłopak zastanawiał się właśnie, jak długo będzie musiał tego słuchać, kiedy jego wzrok padł na pacjenta leżącego na drugim łóżku po prawej stronie. To był Alan Jackson! Serce zaczęło mu walić jak młotem. Przeraził się, że Alan może go rozpoznać. Szybko się odwrócił, aby ukryć twarz, ale kiedy rzucił ukradkowe spojrzenie, zauważył, że wyraz twarzy pacjenta w ogóle się nie zmienił. Był zapewne pod silnym działaniem środków uspokajających. Adam przyjrzał mu się dokładniej. Głowę mężczyzny spowijały bandaże, a z podłączonej do prawej ręki kroplówki sączył się przezroczysty płyn. Uświadomił sobie, że "Fiord" musiał się zatrzymać w Puerto Rico poprzedniego dnia. Nic dziwnego, że na statku podawali Alanowi tyle środków uspokajających. Od samego początku przeznaczyli go na przymusową operację.

- Co dolega temu człowiekowi? - spytał, kiedy Mitchell umilkł na moment.

Psychiatra zerknął na Nachmana, który kiwnął głową. Mitchell wziął kartę wiszącą na łóżku Alana i przeczytał na głos opis przypadku.

- "Robert Iseman z Sandusky w stanie Ohio; przyjęty ze względu na nieuleczalną padaczkę skroniową połączoną z gwałtownymi zachowaniami przestępczymi; nie reaguje na tradycyjne leczenie." Iseman przebywał w więzieniu psychiatrycznym bez żadnych szans na zwolnienie. Zgłosił się na ochotnika, by poddać się kuracji Arolenu. - Odwiesił z powrotem kartę.

- Od jak dawna tu przebywa?

- Dopiero kilka dni - odparł Mitchell wymijająco. - Może byśmy...

- Przepraszam - wtrącił Adam - ale czasem łatwiej jest się czegoś nauczyć na konkretnym przykładzie. Jaką kurację zastosowano w przypadku tego człowieka? Z bandaży wnoszę, że miał operację mózgu.

Mitchell i Nachman znów wymienili szybkie spojrzenia.

- Istotnie - odparł psychiatra. - Z historii choroby wie pan, że to był szczególnie beznadziejny przypadek. Po kuracji conforminem wszczepiliśmy mu mikroelektrody w układ limbiczny mózgu. To była dla niego jedyna szansa na trwałe wyleczenie. Czy pamięta pan ten klasyczny eksperyment, w którym wszczepiono elektrody w głowę byka, aby powstrzymać go od szarżowania? No cóż, znacznie udoskonaliliśmy tę technikę. Możemy teraz zrobić o wiele więcej niż tylko zatrzymać byka w miejscu.

Adam pokiwał głową ze zrozumieniem, choć to, co usłyszał, napawało go grozą.

- Proszę pamiętać, że kuracja pana Isemana dopiero się rozpoczęła - wtrącił Nachman. - Kiedy pacjent odzyska siły po operacji, zostanie poddany procesowi wytwarzania odruchów warunkowych.

- Właśnie - przytaknął psychiatra. - Kuracja rozpocznie się jutro, a za jakieś cztery dni będzie go można wypisać. Chodźmy teraz do sal zabiegowych, żeby mógł pan zobaczyć, co konkretnie robimy.

Adam jeszcze raz spojrzał na pozbawioną wyrazu twarz Alana i podążył za lekarzami.

- Pan Iseman zostanie poddany zarówno wzmacnianiu pozytywnych odruchów warunkowych, jak i wykształcaniu reakcji negatywnych - wyjaśnił Mitchell. - Specjalny program komputerowy będzie w stanie na bieżąco wykrywać niepożądane procesy myślowe i powstrzymywać je, zanim objawią się w działaniu.

Adamowi zakręciło się w głowie. Zastanawiał się, co lekarz rozumie przez pojęcie "niepożądane procesy myślowe". Zapewne oznaczało to dla niego zarówno negatywną ocenę produktów Arolenu, jak i chęć kontynuowania prywatnej praktyki.

- To jedna z sal zabiegowych - oznajmił Mitchell, uchylając drzwi tak, żeby Adam mógł zajrzeć do środka. Była to miniatura kina, jakie widział na "Fiordzie". Na przeciwległej ścianie znajdował się ogromny ekran, przed którym ustawiono dwa krzesła wyposażone w pasy i mnóstwo różnych elektrod. Odwrócił się z przerażeniem, a drzwi zatrzasnęły się z hukiem.

- Czy to wpływa na osobowość pacjentów? - spytał.

- Oczywiście - odparł psychiatra. - To jest częścią programu. Wybieramy jedynie najbardziej pożądane cechy osobowości.

- A co z inteligencją?

- Notujemy nieznaczny efekt ujemny - wyjaśniał Mitchell, prowadząc wszystkich z powrotem przez oddział. - Zdołaliśmy udokumentować niewielki spadek umiejętności twórczego myślenia, ale zdolność zapamiętywania pozostaje bez zmian. A właściwie pod pewnymi względami ulega nawet poprawie, na przykład jeśli chodzi o informacje naukowe.

W drodze powrotnej Adam zerknął na Alana. Wyraz jego twarzy się nie zmienił. Jackson wyglądał jak żywy trup.

- Badania idą dobrze - stwierdził Nachman, przepuszczając pozostałych mężczyzn przez stalowe drzwi. - Ale, oczywiście, zastosowanie ich wyników jest ograniczone.

- To, co robimy w dziedzinie fetologii, ma z pewnością znacznie szersze znaczenie - zauważył Glover.

- To zależy, z której strony się na to patrzy - rzekł psychiatra. - Dysponując tymi technikami modyfikacji zachowań, które obecnie doskonalimy, doprowadzimy w końcu do tego, że nie będzie już oddziałów zamkniętych ani w szpitalach, ani w więzieniach. Dlatego nasze badania sponsoruje zarówno Krajowy Instytut Zdrowia Psychicznego, jak i Naczelny Zarząd Więziennictwa.

Znaleźli się w wysokim na trzy piętra holu z błyszczącymi świetlikami. Glover nie chciał, aby ostatnie słowo należało do Mitchella, i zaczął wymieniać różne agencje rządowe, które wspierały badania w dziedzinie fetologii.

Adam przeżył szok. MTIC planowało całkowite wyeliminowanie niezależnej działalności lekarskiej. Lekarze nie będą już swobodnie wykonywać swego zawodu. Staną się pracownikami medycznego imperium MTIC i Arolenu.

- Adamie - odezwał się Nachman, starając się zwrócić jego uwagę. - Czy pan mnie słyszy?

- Tak, oczywiście - zapewnił szybko. - Czuję się po prostu trochę przytłoczony.

- To zrozumiałe. Myślę, że powinniśmy zostawić panu trochę czasu na skorzystanie z możliwości rekreacyjnych naszego ośrodka. Kilka godzin na plaży świetnie panu zrobi. Może spotkamy się o ósmej na kolacji?

- A co z pomieszczeniami, gdzie przeprowadza się operacje mózgu? Jeśli to możliwe, chciałbym je zobaczyć.

- Obawiam się, że to nie wchodzi w grę - stwierdził neurochirurg. - Trwają przygotowania do wieczornej operacji.

- Czy mógłbym ją obserwować? Nachman pokręcił przecząco głową.

- Cieszy nas pańskie zainteresowanie, ale niestety nie mamy galerii dla widzów. Jeśli zdecyduje się pan podjąć pracę w ośrodku, z pewnością uda się nam wprowadzić pana na salę operacyjną.

Adam wrócił do swojego pokoju, żeby się przebrać. Uświadomił sobie, że musi wymyślić sposób przemycenia z centrum konkretnych dowodów. Tylko jakich dowodów? Co takiego mógłby zabrać do Nowego Jorku, żeby nie tylko odwieść Jennifer od zamiaru poddania się aborcji, ale także powstrzymać działalność MTIC?

Po kilku godzinach wylegiwania się na słońcu przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Był zupełnie szalony i prawie niemożliwy do realizacji. Ale Adam był pewien, że gdyby mu się powiodło, to bez problemów zdołałby przekonać wszystkich, aby zaczęli brać go na serio.

Kolacja, a potem koktajl były dla niego ciężką próbą. Doktor Nachman chciał go przedstawić jak największej liczbie osób i dochodziła jedenasta, gdy - wykręcając się zmęczeniem - zdołał wreszcie wymknąć się do pokoju.

Uznał, że nie może przystąpić do realizacji swego planu przed północą, był jednak zbyt niespokojny, aby się położyć. Zdjął garnitur i ubrał się w ciemnoniebieską koszulkę i dżinsy. Potem ostrożnie otworzył torbę, aby sprawdzić sprzęt, który przygotował po południu.

Za pięć dwunasta nie mógł już dłużej znieść bezczynności. Wyszedł z pokoju i wspiął się schodami na dach. Księżyc świecił tak samo jasno jak poprzedniej nocy. Adam szybko przebył mostek prowadzący na pierwszy z wewnętrznych budynków, zbliżył się do krawędzi dachu i spojrzał w dół, na następny pawilon. Świetliki jaśniały, ale nie wiedział, czy oznacza to jakieś szczególne ożywienie wewnątrz szpitala, czy też światła palą się każdej nocy.

Położył na dachu torbę i wyjął z niej linę ukradzioną tego popołudnia z jednej z żaglówek. Następnie wyszukał rurę wentylacyjną i upewnił się, że jest solidnie przymocowana do dachu. Obwiązał wokół niej linę, a wolny koniec zrzucił w dół, na znajdujący się trzy piętra niżej pomost łączący oba wewnętrzne budynki.

Nigdy w życiu nie zajmował się wspinaczką, a poza tym miał lęk wysokości. Zebrał się jednak na odwagę, wdrapał się na okalający dach murek i spuścił nogi z drugiej strony. Pomodlił się w duchu, po czym chwycił linę i zsunął się z krawędzi ściany. Drżąc o życie, posuwał się wolniutko w dół, aż wreszcie dotknął stopami pasażu. Na czworakach dotarł na dach szpitala i zbliżył się ostrożnie do usytuowanego w centrum wielkiego świetlika. Zatrzymał się, słysząc w dole jakieś poruszenie.

Powoli podczołgał się do brzegu szklanej tafli i spojrzał w dół. Jego oczom ukazała się scena żywcem przeniesiona z horroru science fiction. Pod świetlikiem znajdowała się olbrzymia sala operacyjna, ale miejsce lekarzy i pielęgniarek zajmowały automaty. Roboty z długimi manipulatorami operowały jednocześnie dwóch pacjentów.

Na drugim końcu sali, na czymś w rodzaju transportera taśmowego, leżało kilku ludzi z głowami uwięzionymi w półkolistych uchwytach.

Było ich tylko czterech, ale urządzenie zaprojektowano tak, by mogło pomieścić nawet kilkunastu pacjentów jednocześnie.

Adam jak zahipnotyzowany tkwił przy świetliku, zszokowany skalą przedsięwzięcia. Jeden z ludzi leżących na taśmie przesunął się do przodu, a jego głowa znalazła się we wnętrzu tomografu komputerowego. Skaner wykonał pełny obrót i zatrzymał się, a wtedy wysunęły się dwa manipulatory i nacięły głowę pacjenta w tych samych miejscach, gdzie znajdowały się blizny Vandermera. Wypłynęło trochę krwi. Dwa inne manipulatory zgrabnie nawierciły czaszkę. Do Adama docierał odgłos świdrowania. Ponownie włączył się skaner i trzecia para ramion zagłębiła się w czaszkę. Adam domyślił się, że w mózgu człowieka są właśnie umieszczane elektrody sterujące, a skaner tomograficzny czuwa nad tym, by znalazły się one w odpowiednim miejscu.

Kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie po lewej stronie sali i odruchowo się cofnął. Za ścianką ze szkła ołowiowego znajdował się pulpit kontrolny, przy którym siedziała grupka ludzi. Gdyby któryś z nich spojrzał w górę, widziałby go jak na dłoni. Zniżył się jeszcze bardziej. Leżąc mógł dalej obserwować całą scenę, wyglądając zza krawędzi świetlika, ale teraz miał pewność, że sam pozostaje niewidoczny.

Zobaczył, jak Nachman poklepał po plecach Mitchella. Operacja jednego z pacjentów dobiegła końca. Odsunięto go, robiąc miejsce następnemu. Adamowi zrobiło się niedobrze. MTIC najwyraźniej planowało masowe operacje mózgów.

Odsunął się od świetlika, wstał i podszedł do drzwi prowadzących na dach. Na szczęście nie były zamknięte. Wszedł na schody podobne do tych, jakimi wydostał się na dach budynku, w którym mieszkał. Nie licząc dochodzącego z sali operacyjnej jednostajnego buczenia automatów, wokoło panowała cisza. Zbiegł na drugie piętro i ostrożnie uchylił drzwi. Tak jak się spodziewał, znajdował się tuż obok pomieszczenia, gdzie leżeli pacjenci, u których wytwarzano odruchy warunkowe. Spojrzał w głąb korytarza, na pogrążony w mroku oddział. Jedyne światło dochodziło ze znajdującego się w drugim końcu przeszklonego pokoju pielęgniarek. Pełniąca dyżur siostra akurat coś jadła. Za nią siedziało nieruchomo dwóch sanitariuszy.

Trzymając się blisko ściany, Adam wsunął się na salę i przykucnął za pierwszym łóżkiem. Z półmroku wyłowił twarz chorego. Ze zdziwieniem zauważył, że mężczyzna nie śpi. Adam czekał zastanawiając się, czy pacjent podniesie alarm, ale on leżał spokojnie ze wzrokiem nieruchomo utkwionym w przybysza.

Wziął głęboki oddech i zaczął się czołgać pod łóżkami w głąb sali. Gdy już tylko dwa dzieliły go od oszklonej ściany, uniósł głowę i spojrzał na pokój pielęgniarek. Zdziwił się, że jest tak blisko. Siostra nadal jadła kanapkę, a sanitariusze ciągle tkwili w tej samej pozycji.

Wiedział, że taka okazja już się nie powtórzy. Zwrócił się do pacjenta leżącego na łóżku ponad nim. Alan nie zareagował.

- Chcę cię stąd zabrać - wyszeptał. - Czy zdołasz ze mną pójść? Odpowiedziała mu cisza. Równie dobrze mógł przemawiać do stojaka, na którym zawieszono kroplówkę. Mężczyzna nawet nie mrugnął powiekami. Adam ostrożnie odkleił taśmę przytrzymującą kroplówkę i wyjął cewnik.

- Jeśli cię podniosę, czy będziesz w stanie iść? Znów nie było żadnej reakcji.

Już miał ściągnąć z Alana kołdrę, gdy zobaczył tańczące na suficie światło latarki. Zerknął na drzwi wejściowe. Pielęgniarka właśnie przycisnęła kciuk do skanera. Drzwi otworzyły się z sykiem i Adam czym prędzej wsunął się pod łóżko.

Siostra zbliżała się w jego kierunku, oświetlając latarką twarz każdego pacjenta. Gdy mijała łóżko Alana, wstrzymał oddech, mając nadzieję, że nie zauważy odłączonej kroplówki. Ale ona nawet się nie zatrzymała. Widział tylko jej nogi; obserwował, jak przechodzi do końca sali, zawraca i kieruje się do wyjścia. Drzwi ponownie się rozsunęły i pielęgniarka wyszła.

Adam wiedział, że przez jakiś czas nie wróci i uznał, że nadszedł odpowiedni moment na działanie. Ściągnął z Alana kołdrę, chwycił go za ramiona i przeciągnął na swoją stronę łóżka. Następnie najdelikatniej jak potrafił uniósł jego tułów i opuścił Alana na ziemię. Nogi z głuchym łoskotem uderzyły o podłogę, ale w pokoju pielęgniarek nikt tego nie usłyszał.

- Czy możesz się czołgać? - wyszeptał prosto w jego ucho. Nie otrzymał odpowiedzi.

Postanowił się nie poddawać. Chwycił Alana za ramię i zaczął go ciągnąć po podłodze. Ku jego zdumieniu Jackson to podchwycił i już wkrótce czołgał się samodzielnie. Wyglądało na to, że każdą wymaganą czynność trzeba mu było najpierw pokazać.

Dotarli do końca szeregu łóżek. Adam obejrzał się za siebie, ale w pokoju pielęgniarek panował spokój. Ostatnie piętnaście metrów było najbardziej niebezpiecznych. Łóżka się skończyły i teraz czołgali się w stronę schodów niczym nie osłonięci. Gdyby ktoś spojrzał w tamtym kierunku, od razu by ich zauważył. Kiedy dobrnęli do drzwi, Adam uchylił je odrobinę i przestraszył się, gdy wpadło przez nie światło z klatki schodowej. Wstrzymał oddech, otworzył drzwi szerzej i wypchnął przez nie Alana. Po chwili byli już bezpieczni.

Wstał i rozprostował kości. Następnie schylił się i podniósł Alana. Z początku mężczyzna stał dość niepewnie, ale bardzo szybko odzyskał równowagę.

- Czy rozumiesz, co do ciebie mówię? - spytał Adam. Wydawało mu się, że mężczyzna jakby skinął głową, ale nie był tego pewien. - Zabieramy się stąd! - Wziął Alana za rękę i poprowadził go schodami w górę. Mężczyzna szedł jakby po omacku, ale wkrótce jego kroki stały się pewniejsze. Wyglądało na to, że im więcej się od niego wymaga, tym lepiej sobie radzi. Gdy dotarli do wyjścia na dach, poruszał się już całkowicie samodzielnie. Tak szybki postęp nasunął Adamowi myśl, że Alan otrzymywał w kroplówce niewielką, ale stałą dawkę jakiegoś środka uspokajającego. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, mężczyzna sprawiał wrażenie zupełnie rozbudzonego i Adam zauważył, że jego źrenice nie są już tak rozszerzone. Wciąż jednak nie było szans, by Alan wspiął się po linie trzy piętra w górę, na dach środkowego budynku. Adam nie był nawet pewien, czy sam jest w stanie temu podołać i pomstował w duchu, że nie zaplanował lepiej ucieczki.

Spojrzał na starannie wypielęgnowany teren pomiędzy szpitalem a następnym budynkiem. Wiedział, że droga w dół byłaby zapewne łatwiejsza, ale podejrzewał, że z ogrodu nie mieliby żadnej możliwości ucieczki.

Uświadomił sobie, że musi działać szybko, bo nieobecność Alana może zostać lada chwila zauważona. Z braku lepszego pomysłu wziął koniec liny i obwiązał nią Alana pod pachami. Potem chwycił linę i zaczął się wspinać. Najtrudniejszy moment czekał go na samej górze. Musiał puścić linę i złapać się oburącz górnej krawędzi ściany. Bezładnie młócił nogami powietrze, starając się uchwycić rękami koniec gładkiego, betonowego muru. Wreszcie udało mu się - podciągnął się i przerzucił swe ciało na dach.

Chwilę oddychał ciężko, a potem spojrzał w dół. Alan stał spokojnie, oparty o ścianę.

Adam pociągnął za linę, ale zdołał unieść mężczyznę jedynie kilka centymetrów. Zdał sobie sprawę, że potrzebuje więcej siły. Nagle przypomniał sobie obrazki, na których egipscy niewolnicy ciągnęli kamienne bloki na budowę piramidy. Mieli liny owinięte wokół ramion jak zwierzęta pociągowe. Postanowił zrobić to samo. Naprężając wszystkie mięśnie, szedł krok za krokiem w stronę przeciwległej ściany. Kiedy do niej dotarł, zapętlił linę na tej samej rurze, do której był przymocowany jej początek. Podbiegł do skraju dachu i ujrzał, że Alan wisi w powietrzu gdzieś w jednej trzeciej wysokości ściany.

Powtarzał ten manewr jeszcze trzykrotnie. Za czwartym razem Alan utknął pod występem ściany. Adam wychylił się, ustawił Jacksona w pozycji poziomej i chwycił go za nogi. Z wielkim trudem przeciągnął go na swoją stronę. Obaj zwalili się na dach.

Kiedy tylko Adam odzyskał nieco siły, odwiązał linę i schował ją do torby. Następnie pomógł Alanowi wstać. Mężczyzna miał zdartą skórę na prawym policzku, ale poza tym zniósł wszystko doskonale.

Adam zarzucił torbę na ramię i poprowadził Alana na dach zewnętrznego budynku, a potem schodami na dół. W czasie drogi potykał się bardziej od swego towarzysza. Uda drżały mu z wysiłku, ramiona miał zupełnie wiotkie, a dłonie zdarte do krwi. Gdy dotarli do jego pokoju, popchnął Jacksona na łóżko i sam zwalił się obok niego.

Zupełnie nie był przygotowany na tak intensywny wysiłek fizyczny. Marzył o odpoczynku, ale zdawał sobie sprawę, że z każdą minutą rośnie niebezpieczeństwo, iż ktoś odkryje zniknięcie Alana. Ściągnął z niego szpitalną piżamę i szybko go ubrał w swoje rzeczy. Na szczęście obaj byli podobnego wzrostu. Potem położył go na łóżko z nadzieją, że działanie leków jest jeszcze na tyle silne, iż lekarz zaśnie. Wychodząc, żeby poszukać jakiegoś samochodu, dla ostrożności zamknął drzwi na klucz. Biegnąc korytarzem znów pożałował, że nie przygotował staranniej planu ucieczki.


Selma Parkman ziewnęła i spojrzała na wiszący nad szafką z lekarstwami zegar. Było dopiero piętnaście po pierwszej. Przed sobą miała jeszcze ponad pięć godzin dyżuru, a już czuła się śmiertelnie znudzona. Zerknęła na dwóch sanitariuszy i pomyślała, że chciałaby mieć choć trochę ich cierpliwości. Od pierwszej chwili, kiedy przybyła do ośrodka, dziwiło ją, że personel tak spokojnie znosi monotonny tok zajęć.

- Chyba się trochę przejdę - oznajmiła, zamykając powieść Roberta Ludluma. Sanitariusze nawet nie raczyli odpowiedzieć.

- Słyszeliście, co powiedziałam? - zapytała z rozdrażnieniem.

- Będziemy na wszystko uważać - odparł w końcu jeden z nich.

- To dobrze - rzuciła Selma i włożyła buty. Wiedziała, że podczas jej nieobecności i tak nic się nie zdarzy. Tu nigdy nic się nie działo. Kiedy przyjmowała tę posadę, miała nadzieję, iż będzie robić coś bardziej interesującego od pilnowania gromady automatów. Żeby przyjechać do Puerto Rico, rzuciła dobrą pracę w Filadelfii, w Instytucie Psychiatrycznym Hobarta. Teraz zaczynała się zastanawiać, czy nie popełniła błędu.

Wyszła z pokoju pielęgniarek, a ponieważ koniecznie chciała z kimś porozmawiać, wjechała windą na piętro z salami operacyjnymi i udała się na galerię. Doktor Nachman uśmiechnął się na jej widok.

- Znudzona? - spytał. - Widzę, że będziemy musieli przygotować dla pani trochę nowych, bardziej interesujących zajęć. - W rzeczywistości irytowała go jej niecierpliwość i już wpisał ją na listę osób przeznaczonych do kuracji conforminem.

Selma obserwowała pojawiające się na ekranach komputerów obrazy, ale nie miała pojęcia, co przedstawiają i wkrótce znudziło ją to tak samo jak siedzenie na dole. Rzuciła ogólne: "do widzenia", ale nikt nie odpowiedział. Wzruszyła ramionami i opuściła galerię. Zeszła piętro niżej i wróciła do pokoju pielęgniarek. Sanitariusze siedzieli tak, jak ich zostawiła. Nie była to pora obchodu, ale ponieważ i tak już się podniosła, wzięła latarkę i weszła na oddział.

Mówiąc delikatnie, jej praca nie była zbyt odpowiedzialna. Połowa pacjentów miała podłączone kroplówki i do jej obowiązków należało sprawdzić je co najmniej dwa razy podczas dyżuru. W czasie pozostałych obchodów musiała jedynie poświecić latarką w twarz każdego pacjenta, aby upewnić się, że jeszcze żyje.

Zatrzymała się, gdy światło latarki spoczęło na pustej poduszce. Schyliła się i rozejrzała po podłodze. Kiedyś jeden z chorych spadł z łóżka, ale tym razem musiało się zdarzyć coś innego. Podeszła do karty i przeczytała nazwisko: Iseman.

Wciąż przypuszczała, że pacjent musi być gdzieś w pobliżu, wróciła więc do pokoju pielęgniarek i zapaliła górne światło. Całą salę zalał ostry, fluoryzujący blask. Zawołała sanitariuszy, a sama szybko przeszukała całe pomieszczenie. Nie było wątpliwości: Iseman zniknął.

Zaczęła się naprawdę niepokoić. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się nic podobnego. Nakazała sanitariuszom, by dalej szukali, sama zaś zbiegła na salę operacyjną.

- Brakuje jednego pacjenta - powiedziała do wychodzących właśnie Nachmana i Mitchella.

- To niemożliwe - stwierdził psychiatra.

- Może to i niemożliwe - odparła Selma - ale łóżko pana Isemana jest puste, a on sam gdzieś zniknął. Proponuję, żeby panowie sami się o tym przekonali.

- To ten, którego operowaliśmy wczoraj - zauważył Nachman. - Czy nie był podłączony do kroplówki z conforminem?

Nie czekając na odpowiedź Mitchella, zbiegł po schodach. Kiedy weszli na oddział, pielęgniarka triumfalnie wskazała im puste łóżko.

Mitchell podniósł kroplówkę i obejrzał cewnik - wciąż sączył się z niego przezroczysty płyn.

- Na pewno nie odszedł daleko - stwierdził.

Po przeszukaniu wszelkich możliwych kryjówek na piętrze psychiatrii Nachman i Mitchell sprawdzili oddział fetologii, potem dach, a w końcu ogród.

- Lepiej ściągnijmy do pomocy wszystkich sanitariuszy - zaproponował neurochirurg. - Musimy go jak najszybciej odnaleźć.

- To niesłychane - rzekł Mitchell z niedowierzaniem. - Dziwię się, że ten facet w ogóle był w stanie chodzić.

- A jeśli go nie znajdziemy...? Co się stanie, jeśli uaktywnimy wszczepione mu elektrody? Czy w ten sposób uda się sprowadzić go z powrotem?

Psychiatra wzruszył ramionami.

- Iseman nie został jeszcze poddany procesowi wytwarzania odruchów warunkowych. Jeśli wyślemy odpowiednie sygnały, to sprawią mu ból lub przyjemność, ale nie jesteśmy w stanie kontrolować jego zachowania. To może okazać się niebezpieczne.

- Niebezpieczne? Dla kogo? Dla pacjenta czy dla ludzi, z którymi się zetknie?

- Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie - przyznał Mitchell.

- Zresztą to i tak tylko pesymistyczny scenariusz - stwierdził neurochirurg. - Mam nadzieję, że niebawem go znajdziemy. Może dawka środka uspokajającego w kroplówce była za mała. Tak czy inaczej, musimy zaalarmować wszystkich sanitariuszy. Niech pan im powie, żeby mieli przy sobie strzykawki z conforminem. Będą im potrzebne, kiedy go znajdą.


Adama powoli ogarniała rozpacz. Na parkingu przed głównym budynkiem stało mnóstwo samochodów, ale w żadnym nie znalazł kluczyków. Liczył na to, że w związku z tak rozbudowanymi środkami bezpieczeństwa ludzie będą bardziej beztroscy. Niestety, okazało się, że jest inaczej. Przeklinał swoją bezmyślność.

Nie bardzo wiedząc, czego szuka, poszedł ustronną ścieżką w stronę plaży. Na parkingu za klubem stało parę samochodów. Sprawdził wszystkie po kolei, ale bez rezultatu. W końcu zauważył ciężarówkę zaparkowaną niedaleko wejścia dla dostawców.

Drzwiczki były otwarte i Adam wskoczył do szoferki. Zaczął szukać stacyjki, ale nim ją znalazł, ogłuszył go ryk alarmu. W popłochu rzucił się do ucieczki. Obiegł budynek dookoła, by schronić się w grupie sosen. Drzwi klubu się otworzyły. Ktoś wyłączył alarm. Słysząc zbliżające się głosy, Adam uświadomił sobie, że musi uciekać dalej. Dostrzegł maszty żaglówek i rzucił się w kierunku plaży. Schronił się pod stojącą najbliżej łódką.

Usłyszał, że mężczyźni wracają do klubu. Zapewne uznali, że był to fałszywy alarm. Adam wiedział jednak, że do świtu pozostało mu tylko kilka godzin i do tego czasu musi wymyślić sposób na wydostanie Alana z ośrodka. Zastanawiał się, czy już odkryto zniknięcie pacjenta.


Twarz doktora Nachmana była jeszcze bledsza niż zwykle. Oczy miał zapadnięte.

- Musi tu gdzieś być - rzucił Mitchell.

- Gdyby tu był, to już byśmy go znaleźli - odparł neurochirurg ponuro.

- Może jest w ogrodzie. To ostatnia ewentualność.

- Szuka go dwudziestu sanitariuszy - uciął Nachman. - Gdyby tam się schował, do tej pory na pewno by się na niego natknęli.

- Znajdą go - powiedział psychiatra bardziej do siebie niż do Nachmana. - Może będziemy musieli poczekać, aż się rozwidni.

- Zastanawiam się, czy mógł się jakoś wydostać ze szpitala. Byłoby nam bardzo nie na rękę, gdyby taki pacjent znalazł się poza ośrodkiem.

- Nie mógł uciec, nawet gdyby chciał - odparł Mitchell. - Nie zdołałby otworzyć automatycznych drzwi. Poza tym dyżurowała tam pani Parkman, która twierdzi, że z całą pewnością widziała go podczas wcześniejszych obchodów.

- Nie było jej tam, gdy przyszła na salę operacyjną - zauważył Nachman.

- Ale to trwało tylko kilka minut - broniła się Selma. - I sanitariusze powiedzieli, że w tym czasie panował spokój.

- Chcę, żeby poszukiwania objęły także główny budynek - zarządził neurochirurg, nie zwracając uwagi na pielęgniarkę. - Zaczynam się obawiać, że jest w to zamieszany ktoś jeszcze, ktoś, kto ma dostęp do szpitala. Jeśli tak jest istotnie, to powinniśmy podjąć próbę uaktywnienia elektrod pacjenta. To nas może do niego zaprowadzić.

- Nie wiem, czy to się uda. Nigdy nie uaktywnialiśmy elektrod na odległość.

- Cóż, w takim razie spróbujecie tego teraz - polecił Nachman. - Niech pan też zadzwoni do strażników i powie im, żeby nie wypuszczali nikogo przez główną bramę.

Mitchell przekazał polecenie ludziom pilnującym ośrodka, a następnie zadzwonił do głównego programisty, Edgara Hofstry, i poinformował go, że zdarzyło się coś nieoczekiwanego, w związku z czym jest potrzebny w sterowni. Potem obaj z Nachmanem wrócili na górę.

Sterownia mieściła się na tym samym piętrze co zautomatyzowana sala operacyjna. W jednym jej końcu, osłonięty szklaną ścianą, znajdował się główny komputer MTIC. Kręciło się przy nim kilku ubranych w białe fartuchy techników zajętych obsługą i konserwacją sprzętu.

Hofstra zjawił się jakieś dziesięć minut później, przecierając zaspane oczy.

Nie tracąc czasu na przeprosiny, Mitchell od razu przedstawił mu problem.

- Jeśli zdołamy uaktywnić elektrody pacjenta, to strażnicy namierzą go nadajnikiem. Czy jest pan w stanie uaktywnić je na odległość?

- Nie jestem pewien - odparł Hofstra, zajmując miejsce przy monitorze. Gdy wystukał nazwisko Isemana, komputer zasygnalizował błąd i oznajmił, że pacjent nie jest podłączony do systemu. Hofstra zlekceważył komunikat.

Wszyscy obecni pochylili się nad monitorem. Po minucie na ekranie pojawił się napis: "elektrody uaktywnione", a za jakiś czas kolejny: "można kontynuować".

- Jak dotąd, idzie nieźle - stwierdził programista. - Sprawdźmy teraz, jaką moc ma jego bateria. - Wydał polecenie, by elektrody Isemana zaczęły nadawanie. W odpowiedzi pojawił się słabiutki sygnał nieczytelny dla komputera.

Hofstra obrócił się na krześle.

- Hm, elektrody zostały uaktywnione, ale sygnał jest tak słaby, że chyba nie będziemy mogli zlokalizować jego źródła.


Adam nie miał pojęcia, skąd znalazł w sobie tyle odwagi, by wrócić do głównego budynku, zwłaszcza że zobaczył, iż zapalono większość świateł, a po parterze kręcą się ze strzykawkami w rękach grupki mężczyzn w granatowych kurtkach. Jedynie myśl o Jennifer i grożącej jej aborcji skłoniła go do porzucenia w miarę bezpiecznego schronienia, jakie dawał mu pobyt poza budynkiem. Jak gdyby nigdy nic wszedł do holu i ruszył w stronę windy. Kiedy wysiadł na szóstym piętrze, wokoło panował spokój. Domyślił się, że nie zaczęli jeszcze przeszukiwać pięter, na których mieszkali goście.

Wszedł do pokoju, zapalił światło i odetchnął z ulgą widząc, że Alan wciąż spokojnie śpi.

- Nie wiem, czy mnie rozumiesz - powiedział z napięciem w głosie - ale musimy się stąd wynosić.

Posadził Alana i obejrzał bandaże na jego głowie. Odwinął je ostrożnie i z radością spostrzegł, że w czasie operacji automaty wygoliły tylko niewielkie kawałki skóry po obu stronach głowy lekarza. Wziął grzebień i dokładnie zaczesał włosy, zasłaniając nimi łyse miejsca.

Z bijącym sercem pomógł Alanowi wstać i po cichu otworzył drzwi. Trzech sanitariuszy wchodziło właśnie do apartamentu na końcu korytarza. Wiedział, że nie ma chwili do stracenia. Gdy tylko mężczyźni zniknęli w pokoju, chwycił Alana za rękę i szybko poprowadził go do windy dla plażowiczów. Kiedy zamykały się za nimi drzwi, usłyszał jakieś głosy, ale nikt nie podniósł alarmu.

Nacisnął guzik z oznaczeniem parteru i winda ruszyła w dół. Za moment stwierdził jednak z przerażeniem, że zatrzymuje się na trzecim piętrze.

Spojrzał na Alana. Bez bandaży lekarz wyglądał znacznie lepiej, ale na jego twarzy wciąż malowała się charakterystyczna pustka.

Drzwi się otworzyły i do windy wsiadł sanitariusz. Jego twarz była pokryta bliznami. Spojrzał na nich odruchowo, po czym odwrócił się w stronę zamykających się drzwi. Znajdował się tak blisko, że Adam widział poszczególne włosy na jego karku. Chłopak wstrzymał oddech. Winda zaczęła zjeżdżać w dół.

Mijali drugie piętro, kiedy mężczyzna jakby zdał sobie sprawę z ich obecności. Powoli się odwrócił. W lewej ręce trzymał strzykawkę bez plastikowej osłonki.

Adam sam zdziwił się szybkością swojej reakcji. Sięgnął po strzykawkę, gwałtownym szarpnięciem wyrwał ją sanitariuszowi, po czym pchnął go na Alana. Kiedy mężczyźni się zderzyli, wbił igłę w plecy sanitariusza tuż obok kręgosłupa i z całej siły nacisnął tłoczek.

Wszyscy trzej zatoczyli się na ścianę i zwalili na podłogę. Alan znalazł się na samym dole. Sanitariusz uniósł się nieco i przetoczył na bok. Chciał krzyknąć, ale Adam zatkał mu usta ręką. Winda się zatrzymała i drzwi zaczęły się otwierać.

Sanitariusz chwycił rękę Adama, próbując oderwać ją od swych ust. Chłopak siłował się z nim, nie pozwalając mu na krzyk. Po chwili zauważył, że wzrok mężczyzny gdzieś ucieka. Jego uchwyt zelżał, a ciało zwiotczało.

Adam cofnął rękę i zadrżał ze strachu. Odsunął się, wciąż wpatrując się w twarz sanitariusza. Jego oczy się wywróciły: widział teraz tylko ich białka. Mężczyzna przeszedł operację plastyczną, która zeszpeciła jego twarz, ale Adam i tak go rozpoznał. To był Percy Harmon!

Chłopak był tak wstrząśnięty, że przez chwilę nie mógł wykonać żadnego ruchu. Nagle drzwi windy zaczęły się zamykać; zrozumiał, że musi się pospieszyć. Posadził Alana tak, by blokował sobą drzwi, a sam wywlókł Harmona z windy i ułożył go za gęstymi paprociami. Przez moment wahał się, czy nie wziąć go ze sobą, ale zaraz uświadomił sobie, że będzie miał dość problemów z Alanem. Wyprowadził Jacksona tylnymi drzwiami na ścieżkę wiodącą ku plaży. Zamierzał posuwać się w stronę pawilonów mieszkalnych, próbując po drodze znaleźć jakiś samochód.

Księżyc skrył się częściowo za chmurami i na plaży nie było już tak jasno jak przedtem. Palmy i sosny pogrążyły się w głębokim cieniu.

Gdzieś w połowie drogi do klubu natknęli się na żaglówkę, pod którą wcześniej się schował. Adam zatrzymał się raptownie. W głowie zaświtała mu pewna myśl. W zadumie spojrzał na ocean. Z pewnością nie był wytrawnym żeglarzem, ale wiedział co nieco o małych łodziach. Ucieszył się widząc, że ostatni użytkownik jachtu nie zdjął żagli.

Dochodzący od strony głównego budynku krzyk jakiegoś mężczyzny przyspieszył jego decyzję. Nie było czasu na dalsze rozważania. Zepchnął łódź na wodę, po czym pomógł wejść do niej Alanowi i zmusił go, żeby usiadł na pokładzie. Buliną przywiązał lekarza luźno do masztu. W końcu wszedł do wody, ściągnął żaglówkę z piasku i odholował ją nieco od brzegu. Fale nie miały nawet metra, ale bardzo utrudniały właściwe ustawienie jachtu. Kiedy był już po pas w wodzie, wdrapał się na pokład.

Początkowo miał zamiar odpłynąć na bezpieczną odległość używając samych wioseł, ale szybko zorientował się, że to niemożliwe i że będzie musiał postawić żagiel. Najszybciej jak potrafił, wciągnął grot. Bolały go zdarte do krwi dłonie, ale zacisnął zęby i pracował dalej. W końcu żagiel wydął się na wietrze i bom uniósł się z łoskotem. Na szczęście, złapawszy wiatr, łódź od razu odzyskała równowagę. Adam odwrócił się i włożył ster w uchwyty, po czym pchnął rumpel w prawo.

Przez chwilę jacht dryfował z powrotem w stronę plaży, ale potem ustawił się z wiatrem i prując fale, pomknął dziarsko naprzód. Jedyne, co pozostawało mu do zrobienia, to jedną ręką podtrzymywać Alana, a drugą mocno trzymać rumpel.

Żaglówka przepływała dokładnie na wprost klubu, ale Adam bał się zmienić kurs. Odetchnął z ulgą, kiedy wydostali się poza obszar fal przybrzeżnych. Niebawem okrążyli cypel i stracili centrum z oczu.

Nieco spokojniejszy, spojrzał na półkoliście wygięty żagiel, odcinający się na tle rozgwieżdżonego, tropikalnego nieba. Na zachodzie błyszczał księżyc, który przesłaniały od czasu do czasu małe, gnane wiatrem chmurki. Niżej rysowały się skaliste góry Puerto Rico. Widok był naprawdę zachwycający. Niebawem łódź zaczęła się kołysać na wzburzonych falach Atlantyku i Adam musiał skupić całą uwagę na sterze. Unieruchomił szot grota, podniósł kliwer i żaglówka pomknęła jeszcze szybciej. Narastał w nim optymizm. Miał nadzieję, że płynąc wzdłuż wybrzeża, w kilka godzin oddali się od ośrodka na tyle, by znaleźć pomoc.


Dyrektor centrum odwrócił się z wściekłością od komputera. Harry Burkett właśnie poinformował go o stanie poszukiwań, ale Nachmana nie satysfakcjonowały fałszywe zapewnienia, że wszystko idzie świetnie.

- Czy chce mi pan powiedzieć, że dysponując czterdziestoma ludźmi i sprzętem wartym milion dolarów, dowiedział się pan tylko tego, że znaleziono nieprzytomnego sanitariusza i że pokój jednego z naszych gości, pana Schonberga, jest pusty?

- Tak.

- A sanitariuszowi wstrzyknięto w plecy conformin jego własną strzykawką?

- Zgadza się. Zastrzyk zrobiono z taką siłą, że igła się złamała i utkwiła w jego ciele. - Burkett chciał olśnić Nachmana dokładnością prowadzonego przez siebie śledztwa, ale na dyrektorze nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Neurochirurgowi nie mogło się pomieścić w głowie, że Burkett, mając tylu ludzi i najnowocześniejszy sprzęt, nie może odnaleźć człowieka będącego pod wpływem silnych środków uspokajających. Z powodu jego nieudolności sprawa, która na początku wydawała się jedynie drobnym incydentem, teraz gwałtownie wymykała się spod kontroli.

Nachman ze złością zapalił fajkę, która gasła mu już z dziesięć razy. Nie mógł się zdecydować, czy powiadomić ścisłe kierownictwo MTIC. Jeśli pacjent się nie znajdzie, to im szybciej je o wszystkim poinformuje, tym łatwiej będzie mu się wytłumaczyć. Gdyby jednak wszystko zakończyło się pomyślnie, to lepiej byłoby w ogóle o niczym nie wspominać.

- Czy ktokolwiek próbował sforsować ogrodzenie? - spytał.

- Nie - odparł Burkett. - Od telefonu doktora Mitchella nie wypuszczono też nikogo przez główną bramę. - Zerknął na psychiatrę, który nerwowo oglądał sobie paznokcie.

Nachman skinął głową. Był pewien, że Iseman wciąż znajduje się na terenie centrum i że ogrodzenie pod napięciem stanowi barierę nie do przebycia. Nie miał jednak zaufania do kompetencji Burketta i jego ludzi. Nie było sensu ryzykować.

- Niech pan wyśle kogoś na lotnisko, żeby sprawdził odlatujące samoloty - zarządził.

- Myślę, że nie ma takiej potrzeby. Pacjent nigdy nie wydostanie się z terenu ośrodka.

- Nie obchodzi mnie, co pan myśli - przerwał mu neurochirurg. - Wszyscy twierdzili, że nie mógł opuścić szpitala, a jednak jakoś to zrobił. Niech pan zatem obstawi lotnisko.

- Dobrze - zgodził się Burkett z westchnieniem.

Mitchell podniósł się z miejsca. Pamiętał aż za dobrze, że to on utrzymywał, iż pacjent nie mógł uciec ze szpitala.

- Nawet jeżeli nadajnik jest zbyt słaby, aby go zlokalizować - powiedział - to być może, jeśli uda się pobudzić elektrody, Iseman sam jakoś ujawni swą obecność.

Nachman spojrzał pytająco na Hofstrę.

- Czy możemy to zrobić?

- Nie wiem - odparł programista. - Nie zdążyliśmy zaznaczyć pozycji elektrod na mapie neurofizjologicznej. Nie mam pojęcia, co się stanie, jeśli je pobudzimy. To mogłoby go zabić.

- Ale czy stymulacja w ogóle jest możliwa?

- Być może. Ale to trochę potrwa. Obecny program został napisany przy założeniu, że w pierwszej fazie pacjent jest na miejscu.

- Trochę - to znaczy ile? Hofstra rozłożył ręce.

- W ciągu godziny będę wiedział, czy jesteśmy w stanie to zrobić.

- Ale z uaktywnieniem elektrod nie miał pan problemów.

- To prawda - przyznał Hofstra. - Jednak właściwa stymulacja jest znacznie bardziej skomplikowana.

- Proszę spróbować - polecił Nachman znużonym głosem. - Chcę mieć coś w rezerwie oprócz tych jego detektywów z Bożej łaski. - Machnął ręką w stronę Burketta, który wciąż rozmawiał przez telefon.


Adam zerknął na zegarek i uświadomił sobie, że płyną już prawie dwie godziny. Od kiedy minęli północny cypel plaży ośrodka, fale stały się wyższe. Niektóre z nich z hukiem przewalały się przez pokład. Kilkakrotnie, gdy znajdowali się u stóp wyjątkowo potężnej fali, bał się, że zginą przywaleni tonami wody. Jednak za każdym razem łódź jak korek wyskakiwała w górę i przepływała na grzbiecie bałwanu.

Cały czas posuwali się na zachód wzdłuż północnego wybrzeża. Nie mając pewności, czy nie ma tu raf, Adam trzymał się jakieś dwieście - trzysta metrów od brzegu. Na razie najwięcej kłopotów sprawiała mu jego własna wyobraźnia. Z każdą chwilą narastał w nim strach przed rekinami nurkującymi gdzieś pod nim w ciemnej kipieli. Za każdym razem, gdy spoglądał w dół, spodziewał się, że ujrzy ogromną, czarną płetwę przecinającą wodę.

Pewien, że już dawno minęli granicę terenu należącego do MTIC, skierował jacht do brzegu. Od jakichś piętnastu minut na wybrzeżu pojawiały się pojedyncze światła. Doszedł go odgłos fal uderzających o plażę. Starał się nie zastanawiać, co to może oznaczać.

Nagle ciszę rozdarł przeraźliwy wrzask Alana; Jackson chwycił się oburącz za głowę. Adam zupełnie się tego nie spodziewał. Gwałtownie podskoczyła mu ilość adrenaliny we krwi.

Krzyki Alana jeszcze się nasiliły. Mężczyzna próbował wstać, napinając linę, którą był przywiązany do masztu. Zaczął się rzucać na wszystkie strony, omal nie wywracając żaglówki. Adam puścił rumpel i grot, i skoczył, żeby powstrzymać oszalałego Jacksona. Jacht natychmiast ustawił się pod wiatr.

- Alanie - zawołał, usiłując przekrzyczeć wycie wichru. - Co się z tobą dzieje? - Chwycił go za ramiona i z całej siły nim potrząsnął. Alan wciąż trzymał się rękami za głowę, a jego twarz wykrzywiał grymas bólu. Wrzaski były przerywane chwilami ciszy, kiedy musiał złapać oddech. - Co się z tobą dzieje? - krzyknął ponownie Adam.

Mężczyzna oderwał ręce od głowy i Adam na moment zobaczył jego twarz. Pustka ustąpiła miejsca dzikości. Rzucił się na Adama jak wściekły pies.

Przerażony jego siłą, Adam usiłował odsunąć się na bezpieczną odległość, ale na jachcie było mało miejsca. Lekarz wił się na uwięzi i wymachiwał rękami, aż wreszcie z potężną siłą uderzył Adama w twarz. Chłopak wrzasnął i zatoczył się do tyłu, rozpaczliwie próbując się czegoś przytrzymać. Jego palce trafiły jedynie na luźną linę grotżagla, która nie dała mu żadnego oparcia: runął w groźną kipiel.

Zanurzył się w lodowatej wodzie. Przerażony tym, że lada moment może go chwycić jakiś morski potwór, desperacko młócił wodę rękami, starając się wypłynąć na powierzchnię. Kiedy dotknął nogą liny, którą wciąż trzymał w ręku, krzyknął ze strachu.

Mimo iż żagle zwisały bezwładnie, silny prąd wciąż pchał łódź po wodzie. Adam, uczepiony liny grota, był ciągnięty niczym przynęta na końcu żyłki. Czuł, jak puchnie mu prawa powieka. Co gorsza, z nosa sączyło mu się coś ciepłego - wiedział, że jest to krew. Był pewien, iż zaraz jakaś bestia odgryzie mu nogi. Centymetr za centymetrem posuwał się po linie w stronę żaglówki. Alan wciąż wył z bólu. Adam chwycił krawędź jachtu i zaczął się gramolić na pokład.

Uderzenia swobodnie zwisającego grotżagla brzmiały jak strzały z karabinu. Łódź obróciła się na nawietrzną i bom nagle przekręcił się w tył, uderzając Alana w głowę. Mężczyzna zwalił się na pokład.

Adam podciągnął się na łódkę i uważając na kołyszący się bom, podszedł niepewnie do leżącego. Wciąż spodziewał się z jego strony ataku. Ale Alan był nieprzytomny. Słychać było jego ciężki oddech. Z trudem utrzymując równowagę na chwiejącej się łodzi, chłopak zaczął obmacywać głowę lekarza w poszukiwaniu rany. Wyczuł jednak tylko powiększający się szybko guz.

Ostrożnie przewrócił mężczyznę na plecy. Zastanawiał się, co go opętało. Przez cały czas był przecież taki spokojny. Zauważył, że jedno z nacięć na głowie Alana się otworzyło, i od razu domyślił się, co się stało.

Na czworakach dotarł z powrotem na rufę. Chwycił rumpel, a następnie podciągnął grot. Żaglówka natychmiast przyspieszyła. Adam ustawił ją pod wiatr i skierował w stronę brzegu. Nieoczekiwanie doszedł mu kolejny problem. Nie miał pojęcia, co naukowcy z ośrodka mogą na odległość zrobić z Alanem. Zadrżał - i to nie tylko dlatego, że było mu zimno z powodu mokrego ubrania.


Edgar Hofstra podniósł wzrok na doktora Nachmana. Oczy dyrektora były przekrwione i zapadnięte. Pochylony, sponad ramienia programisty wpatrywał się w ekran komputera.

- Nie ma stuprocentowej pewności, że elektrody zareagowały - powiedział Hofstra - ale to był najmocniejszy sygnał, jaki mogłem w tym momencie wysłać. Za kilka godzin będę w stanie jeszcze go wzmocnić.

- Może uda się to jakoś przyspieszyć - niecierpliwił się neurochirurg. - Czy na podstawie eksperymentów z małpami da się przewidzieć reakcję obiektu na taką stymulację?

- Muszę z przykrością powiedzieć - wtrącił Mitchell - że w takich wypadkach małpy demolowały wszystko dookoła, a na końcu zabijały się nawzajem.

Doktor Nachman się wyprostował.

- Cóż, może to nie taka zła wiadomość.

- Muszę wyłączyć cały system, aby się tym zająć - oznajmił Hofstra.

- W porządku. Nie podejrzewam, aby o tej porze ktoś chciał wysyłać jakieś instrukcje do sterowanych przez nas lekarzy.

- Szkoda, że nie zdążyliśmy wyrobić u pacjenta odruchu samounicestwienia - stwierdził Mitchell.

- Tak, wielka szkoda - zgodził się Nachman.


Kiedy jacht znalazł się jakieś trzydzieści metrów od brzegu, zrobiło się ciemniej. Adam zwrócił łódź na zachód, równolegle do wyspy, i nasłuchiwał odgłosu fal rozbijających się o brzeg. Miał nadzieję, że rodzaj dźwięku pozwoli mu określić ukształtowanie dna. Bał się, że z powodu silnych fal zawadzi o rafę.

Jackson jęknął parę razy, ale nie próbował wstać. Adam podejrzewał, że jest wciąż ogłuszony po uderzeniu w głowę albo znajduje się w szoku po swym ataku. Tak czy inaczej miał nadzieję, że Alan będzie się zachowywał spokojnie, póki nie dobiją do brzegu.

Przez huk oceanu przebiło się nagle szczekanie psa. Adam wytężył oczy, starając się dojrzeć ląd. Wyłowił z mroku grupkę ciemnych zabudowań ukrytych wśród smukłych palm kokosowych. Uznał to za nieomylny zwiastun piaszczystej plaży. Przesunął rumpel, schylił się, żeby poluzować grot i skierował łódź w stronę brzegu.

Chociaż spuścił żagiel i starał się rozpraszać wiatr, łódź nadal mknęła z szaloną prędkością. Przytrzymując rumpel nogą, odwiązał kliwer, który zaczął gwałtownie trzepotać na wietrze. Przed sobą, w miejscu, gdzie fale rozbijały się o brzeg, widział biały pasek piany odcinający się wyraźnie od czerni lądu.

W miarę jak zbliżali się do brzegu, huk fal stawał się coraz głośniejszy. Adam modlił się w duchu, aby plaża okazała się piaszczysta, choć przy takiej prędkości nawet piasek mógł być groźny. Jachtem zakołysała potężna fala, a zaraz potem z tyłu wyrosła kolejna, jeszcze większa. Żaglówka uniosła się w górę i Adam zamarł w obawie, że za chwilę wywróci się do góry dnem. Jednak łódź przetoczyła się po grzbiecie fali i odzyskała równowagę. Obejrzał się ponownie i zobaczył, że zbliża się kolejny bałwan. Miał chyba kilkanaście metrów wysokości. Jego grzbiet pokrył się pianą i już zaczął się zawijać, jakby fala miała się za chwilę rozbić. Adam zacisnął jedną rękę na rumplu, a drugą chwycił krawędź burty. Zamknął oczy i czekał na uderzenie mas wody, które ich zatopią.

Ale to nie nastąpiło. Zamiast tego żaglówka jeszcze szybciej pomknęła naprzód. Otworzył oczy i zobaczył, że pędzą w stronę brzegu popychani masami spienionej wody.

Nim zdążył się zorientować, co się dzieje, rozpędzona łódź uderzyła w odbitą od brzegu falę i wyskoczyła w powietrze, wyrzucając go za burtę. Wypłynął krztusząc się i parskając. Był mile zaskoczony, że woda sięga mu tylko do pasa. Alan, przywiązany liną, wciąż tkwił na pokładzie, choć przesunął się tak, że nogi zwisały mu za burtę. Adam uchwycił łódź i pociągnął ją w stronę brzegu, zmagając się z cofającymi się falami. W końcu dno żaglówki zaszorowało po piasku. Zaczekał na następną falę, by wyciągnąć jacht na ląd.

Ciężko dysząc, zwalił się na piasek. Po chwili odnalazł swoje okulary i rozejrzał się wokół. Stwierdził, że wylądowali na wysokiej, dość stromo opadającej ku oceanowi piaszczystej plaży zaśmieconej najróżniejszymi odpadkami. Stało na niej kilka starych, drewnianych łodzi przymocowanych do pni pobliskich palm kokosowych. Pomiędzy drzewami leżała mała wioska, na którą składało się kilka rozwalających się chat.

Na skraju plaży pojawił się komitet powitalny w postaci dwóch wychudzonych psów, które zaczęły głośno szczekać. Kiedy zdołał się podnieść, psy uciekły, zaraz jednak wróciły, szczekając jeszcze natarczywiej. Zignorował ich obecność. Odwiązał Alana i pomógł mu wstać.

Kiedy prowadził go przez plażę, lekarz cały czas trzymał się za głowę. Tuż przy pierwszych palmach natrafili na zrujnowany dom i zaparkowaną przed nim rozklekotaną furgonetkę. Adam zajrzał z nadzieją do szoferki, ale w stacyjce nie było kluczyków. Postanowił zaryzykować i zapukać do drzwi chaty. Psy zaczęły wściekle ujadać i szarpać go za nogawki.

Gdy wchodził po schodkach, w środku zapaliło się światło, a w oknie pojawiła się czyjaś twarz. Sięgnął do tylnej kieszeni, by sprawdzić, czy nadal jest tam jego portfel. Za chwilę drzwi się otworzyły i stanął w nich półnagi, bosy mężczyzna. W ręku trzymał stary pistolet z rękojeścią z masy perłowej.

- No hablo much espanol - zaczął Adam. Spróbował się uśmiechnąć, ale gospodarz nie odpowiedział uśmiechem. - Me puede dar un ride al aeropuerto. - Odwrócił się nieznacznie i wskazał na furgonetkę.

Mężczyzna spojrzał na niego jak na wariata. Pomachał pistoletem, chcąc go odprawić, i zaczął zamykać drzwi.

- Per favor - błagał Adam. Potem łamaną hiszpańszczyzną usiłował pospiesznie wyjaśnić, jak to zgubił się na morzu z chorym przyjacielem, i że natychmiast muszą się dostać na lotnisko. Wyciągnął portfel i zaczął odliczać ociekające wodą banknoty. Na ten widok mężczyzna wreszcie się ożywił. Schował pistolet do kieszeni i dał się zaprowadzić na plażę.

W czasie gdy Adam opowiadał Portorykańczykowi swoją historyjkę, przyszedł mu do głowy pewien pomysł i kiedy dotarli na plażę, wziął linę cumowniczą żaglówki i włożył ją w ręce mężczyzny. Jednocześnie usiłował mu wytłumaczyć, że jeśli zawiezie ich na lotnisko, łódź będzie należała do niego.

Portorykańczyk w końcu zrozumiał i na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Uszczęśliwiony wciągnął żaglówkę bardziej w głąb plaży i przywiązał ją do jednej z palm. Potem poszedł z powrotem do domu - zapewne po to, by się ubrać.

Nie tracąc czasu, Adam wsadził Alana do szoferki. Niemal natychmiast pojawił się Portorykańczyk, wymachując kluczykami. Uruchomił samochód i zerknął badawczo na wciśniętego w siedzenie Alana, który właśnie znowu zasypiał. Adam próbował tłumaczyć, że jego przyjaciel jest chory, ale wkrótce dał za wygraną. Doszedł do wniosku, że łatwiej będzie udawać, iż on także zasnął. Siedział z zamkniętymi oczami przez całą podróż na lotnisko. Gestem pokazał, że chciałby wysiąść przy terminalu linii Eastern. Zaczął się martwić, jak zdoła wytłumaczyć urzędnikowi w kasie wygląd swój i Alana.

Furgonetka się zatrzymała i Adam położył rękę na ramieniu śpiącego. Tym razem znacznie łatwiej było go obudzić.

- Muchas gracias - rzucił, gdy wysiedli.

- De nada - zawołał kierowca odjeżdżając.

- W porządku. - Adam wziął lekarza pod ramię. - Jesteśmy prawie na finiszu. - Wszedł na opustoszałe lotnisko. Przed wejściem stało bezczynnie kilka taksówek i ambulans, ale było jeszcze za wcześnie na pasażerów. Zlustrował wzrokiem stary budynek i posadził Alana na pustym stanowisku do czyszczenia butów, sam zaś poszedł kupić bilety.

Sprawdził na rozkładzie, że najbliższy lot linii Eastern do Miami jest za dwie godziny. Zauważył niewielką tabliczkę: "Poza godzinami pracy należy korzystać z telefonu". Podniósł słuchawkę. Odebrał jakiś urzędnik; powiedział, że zaraz przyjdzie. I rzeczywiście, nim Adam zdążył odejść od aparatu, w drzwiach obok kasy pojawił się mężczyzna w czystym i starannie wyprasowanym, brązowym garniturze. Kiedy zobaczył klienta, uśmiech zniknął z jego twarzy.

Adam doskonale zdawał sobie sprawę ze swego opłakanego wyglądu. Podczas jazdy ciężarówką jego ubranie niemal wyschło, ale widząc reakcję urzędnika, postanowił wymyślić jakąś wiarygodną historyjkę. Zawahał się przez moment, po czym zagłębił się w długą i zawiłą opowieść o suto zakrapianym alkoholem przyjęciu pożegnalnym na koniec wakacji, zakończonym ostatnią przejażdżką żaglówką. Wyjaśnił, że wraz z przyjacielem rozbili się na plaży wiele kilometrów od hotelu i że ktoś podwiózł ich na lotnisko. Utrzymywał, że następnego dnia muszą być w pracy, a ich bagaż nadejdzie później, kiedy zjawi się reszta towarzystwa.

- To były wspaniałe wakacje - dodał na koniec.

Urzędnik pokiwał głową ze zrozumieniem i powiedział, że jest mnóstwo wolnych miejsc. Adam spytał go o wcześniejsze połączenie ze Stanami i dowiedział się, że Delta ma za godzinę lot do Atlanty.

Uznał, że im szybciej wydostaną się z wyspy, tym lepiej. Zapytał o drogę do stanowisk Delty; urzędnik wyjaśnił mu, że musi się udać do sąsiedniego budynku. Adam stwierdził, że lepiej nie ruszać na razie Alana i pobiegł sam we wskazanym kierunku. W terminalu Delty czekało na odprawę sporo pasażerów.

Stanął na końcu kolejki. Kiedy dotarł do kasy, urzędnik spojrzał na niego niepewnie, ale Adam powtórzył przećwiczoną już wcześniej historyjkę. I tym razem mężczyzna chyba mu uwierzył.

- Turystyczna czy business class? - spytał.

Chłopak zerknął na niego sądząc, że to głupi dowcip. Po chwili jednak przypomniał sobie, że to Arolen pokrywa wydatki z jego karty kredytowej.

- Oczywiście business class - powiedział.

Kiedy urzędnik wypisywał bilety, Adam nerwowo zlustrował terminal, ale nie dostrzegł nikogo, kto wyglądałby na wysłannika MTIC.

- Przydałby się wózek inwalidzki - dodał, gdy mężczyzna wręczył mu bilety. - Mój przyjaciel dostał porządnie w głowę, kiedy żaglówka wywróciła się przy brzegu.

- O, rety! - przejął się urzędnik. - Zobaczę, co się da zrobić. Po pięciu minutach wrócił, pchając wózek.

Adam podziękował mu i ruszył do sąsiedniego budynku, żeby zabrać stamtąd Alana.


Z półpiętra terminalu dwaj ubrani na biało sanitariusze obserwowali stanowiska linii Delta. Kiedy zobaczyli Adama odchodzącego z wózkiem inwalidzkim, doszli do wniosku, że Iseman musi być gdzieś w pobliżu.

Zbiegli na parter i skierowali się do ambulansu. Polecili kierowcy poinformować przez radio Burketta, że interesujące go osoby zostały zlokalizowane. Wyższy z sanitariuszy, krzepki mężczyzna z krótko ostrzyżonymi, jasnymi włosami, wyjął z tyłu karetki dwa składane wózki, podczas gdy jego kolega zapakował do torby kilka strzykawek.

Weszli z powrotem do budynku, sprawdzili numer wyjścia dla pasażerów lecących do Atlanty i ruszyli do hali B.

Kiedy Adam wrócił na miejsce, gdzie zostawił Alana, z przerażeniem stwierdził, że fotel jest pusty. W popłochu poprowadził wózek do stanowisk linii Eastern, gdzie dostrzegł Alana rozmawiającego z urzędnikiem. Pracownik lotniska informował go właśnie, że jest w Puerto Rico, a nie w Miami, ale jeśli sobie życzy, to może zarezerwować dla niego miejsce na samolot do Miami.

- Jesteśmy razem - wyjaśnił Adam, sadzając lekarza na wózek.

- Ten człowiek myśli, że jest w Miami - powiedział urzędnik.

- Miał ciężkie przejścia - odparł Adam. - Wie pan, kiedy rozbiła się żaglówka... - urwał znacząco i ruszył z powrotem do terminalu Delty.

- Co ja robię w Puerto Rico? - zdziwił się Alan. Chociaż wciąż mówił trochę niewyraźnie, Adam nie widział go tak ożywionego od czasu odprawy na "Fiorda".

Do odlotu pozostało już tylko dwadzieścia minut, więc chłopak bardzo się spieszył. Przed stanowiskiem Delty tłoczyła się hałaśliwa grupka turystów w jaskrawych koszulkach. Obecność innych ludzi sprawiła, że poczuł się bezpieczniej. Przy bramce kontrolnej pomógł Alanowi zsiąść z wózka, żeby lekarz mógł przejść przez wykrywacz metali. Strażnik przyglądał im się podejrzliwie, ale nic nie powiedział. Kiedy minęli kontrolę i zmierzali do wyjścia, Adam zaczął odczuwać coraz większe podniecenie. Jego plan się powiódł i za kilka godzin wylądują w Stanach.

Podłoga hali obniżała się w kierunku wyjścia, więc musiał trzymać wózek, aby się nie stoczył pod własnym ciężarem. Przed nimi znajdował się kranik z wodą i toalety. Adam rozważał, czy nie zatrzymać się na chwilę; do odlotu zostało im jeszcze prawie dwadzieścia minut. Zwolnił kroku, ale na podłodze przed męską toaletą dostrzegł znak informujący, że łazienka jest akurat myta. Postanowił zaczekać do czasu, aż znajdzie się w samolocie.

Już miał pójść dalej, kiedy kątem oka dostrzegł jakieś nagłe poruszenie. Nie zdążył nawet odwrócić głowy, gdy ktoś złapał go od tyłu i wykręcił mu ręce. Zanim zdołał zareagować, został uniesiony ponad podłogę.

Krzyczał i wyrywał się, ale napastnik pchnął go na drzwi toalety tak, że z całej siły rąbnął w nie głową. Impet uderzenia sprawił, że drzwi się otworzyły i zarówno Adam, jak i jego prześladowca zwalili się na posadzkę.

Pod wpływem upadku mężczyzna rozluźnił nieco uchwyt. Adam, porządnie ogłuszony, zdołał jednak uwolnić ręce i wstać. Zaraz potem znowu się zachwiał, gdyż napastnik chwycił go za nogi. Runął na ziemię. Jego głowa o milimetry minęła umywalkę. Jednak tym razem miał wolne ręce - mógł zamortyzować upadek.

Niejasno zdawał sobie sprawę z tego, że gdzieś z tyłu drugi mężczyzna, również ubrany na biało, chwycił wózek z Alanem. Jego także brutalnie wepchnięto do męskiej toalety. Przy uderzeniu w drzwi głowa odskoczyła mu gwałtownie do przodu. Sanitariusz popchnął go z całej siły jeszcze dalej. Puszczony luzem wózek przyspieszył, skręcił w lewo i wpadł na rząd pisuarów, zrzucając Alana na podłogę.

Drugi mężczyzna zamknął drzwi na klucz i przyszedł z pomocą swemu koledze. Obaj rzucili się na Adama, szybko go obezwładnili i powalili na podłogę.

Chłopak zebrał się w sobie i z całej siły kopnął niższego z napastników. Zdołał uwolnić jedną rękę. Zamachnął się i zdzielił drugiego mężczyznę w szczękę. Ten zawył z bólu. Jego kolega doskoczył i z wściekłością rąbnął Adama w brzuch.

Chłopak jęknął i opadł bezsilnie. Cios na moment pozbawił go oddechu. Obaj mężczyźni przygnietli go do podłogi. Wyższy wyjął z kieszeni strzykawkę i zębami usunął z igły plastikową osłonkę. Jedną ręką odsłonił udo Adama i wbił w nie igłę aż po nasadę.

Chłopak usiłował się wyrwać, ale bezskutecznie. Sanitariusz odciągnął nieco tłoczek, aby upewnić się, że igła nie utkwiła w żyle, po czym chwycił strzykawkę tak, by zaaplikować Adamowi jej zawartość.

W tym momencie wyłożonym glazurą pomieszczeniem wstrząsnął przeraźliwy krzyk. Jego zwierzęca dzikość sparaliżowała na moment obu trzymających Adama mężczyzn.

Alan chwycił się za głowę tak jak na żaglówce i zerwał się na równe nogi. Wytrzeszczył oczy i odsłonił zęby w nienaturalnym grymasie. Z rozdzierającym rykiem zaczął rwać sobie włosy z głowy. Jak rozjuszone zwierzę rzucił się w kierunku trzech znieruchomiałych na podłodze mężczyzn. Splótł dłonie, zamachnął się i grzmotnął sanitariusza trzymającego strzykawkę. Cios trafił mężczyznę w skroń z taką siłą, że odrzuciło go w stronę otwartej kabiny. Rąbnął o jej ściankę z potwornym łomotem.

Niższy sanitariusz wstał zszokowany, a w jego oczach malowało się przerażenie. Był pewien, że właśnie stał się świadkiem zmaterializowania się bestii. Cofnął się, osłaniając rękami głowę, ale Alan dopadł go w mgnieniu oka i odgryzł mu kawałek ucha. Mężczyzna, obezwładniony strachem i bólem, nawet nie był w stanie się bronić. Alan chwycił jego głowę i zaczął walić nią w lustro wiszące nad umywalką. Tryskająca krew natychmiast zbryzgała wszystko wokoło. Lustro pękło i rozprysło się na milion drobniutkich kawałeczków.

To nieoczekiwane przeobrażenie początkowo sparaliżowało także Adama, ale jako że widział taki atak już wcześniej, szybciej zdołał się otrząsnąć. Wyciągnął strzykawkę z uda i podniósł się z podłogi. Szybko oceniał szansę prześlizgnięcia się obok Alana, który wciąż walił głową sanitariusza w lustro. Po chwili ciało mężczyzny zwiotczało i osunęło się na podłogę. Alan natychmiast przestał się nim interesować. Odrzucił w tył głowę, jeszcze raz ryknął i ruszył w stronę Adama.

Chłopak wpadł do kabiny i próbował zatrzasnąć za sobą drzwi. Alan zdołał jednak wsunąć w nie rękę. Zaczęli się ze sobą siłować. Kiedy Adam zorientował się, że Jackson zaczyna brać górę, zaparł się nogami o framugę i - opierając się plecami o ścianę - zdołał jakoś zamknąć drzwi, przytrzaskując Alanowi palce. Mężczyzna wrzasnął i wyswobodził rękę.

Adam zablokował drzwi zasuwką i wycofał się pod ścianę, przysiadając okrakiem na sedesie. Gorączkowo zastanawiał się, co robić dalej.

Alan zaczął raz za razem walić całym ciałem w drzwi. Z każdym uderzeniem zasuwka wyginała się coraz bardziej, aż wreszcie puściła i drzwi otworzyły się gwałtownie.

Adam zawołał lekarza po imieniu, ale mężczyzna natarł na niego jak taran. W wypełnionych szaleństwem oczach błyszczały zwężone źrenice. Starając się zasłonić, Adam odruchowo wyciągnął przed siebie strzykawkę. Jackson wpadł prosto na nią. Igła wbiła mu się w brzuch z taką siłą, że tłok przesunął się w dół i cała zawartość strzykawki znalazła się w ciele Alana.

Mężczyzna nawet nie poczuł ukłucia. Z nadludzką siłą chwycił Adama za głowę i uniósł go w górę. Jednak po chwili zamrugał powiekami i zwolnił uścisk. Źrenice mu się rozszerzyły, a w oczach pojawił się wyraz zdziwienia. Powoli osunął się na kolana. W końcu runął do tyłu, wypadając z kabiny. Zwalił się na podłogę przed jedną z umywalek.

Przez moment Adam nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Miał świadomość, że tylko cudem uniknął śmierci. Spojrzał na strzykawkę, którą wciąż trzymał w ręku. Skapnęła z niej kropelka płynu. Puścił strzykawkę, która z brzękiem spadła na podłogę.

Wyszedł z kabiny, odepchnął dwa wózki i klęknął przy Alanie. Sprawdził mu puls. Był wyraźny i miarowy. Ku jego zdziwieniu lekarz otworzył oczy i bełkotliwie zaczął się skarżyć, że bolą go palce.

- Przy takiej mocy sygnału nie ma wątpliwości, że elektrody pacjenta zostały pobudzone do maksimum - stwierdził Hofstra. - Efekt musiał być potworny.

- Prawdopodobnie mamy teraz kolejny problem - zauważył Nachman. - Jeśli pacjent nie żyje, nie możemy pozwolić, aby ktokolwiek badał jego ciało i znalazł wszczepy. Musimy go jak najszybciej odszukać.

Zadzwonił telefon. Mitchell odebrał i słuchał dłuższą chwilę, kilkakrotnie powtarzając słowo "dobrze". W końcu odwrócił się do Nachmana, unosząc w górę kciuk.

- Miał pan dobry pomysł, żeby obstawić lotnisko - oznajmił. - Burkett mówi, że jego ludzie zauważyli tam Schonberga z naszym pacjentem. Sanitariusze właśnie pakują ich do ambulansu.

- A co się stało, jeśli byli już w karetce, kiedy wysłaliśmy impuls? - zaniepokoił się neurochirurg.

- Skutki mogły być nieobliczalne. Myślę, że powinniśmy przeszukać drogę na lotnisko.

Nachman uniósł błagalnie ręce.

- Kiedy to się wreszcie skończy?


Adam nie miał wątpliwości, że ataki Alana były wywołane stymulacją na odległość. Żywił tylko nadzieję, że kiedy wystartują, lekarz znajdzie się poza zasięgiem tych oddziaływań. Ale w tym celu musieli dostać się do samolotu. Adam obawiał się, że obaj wyglądają teraz tak kiepsko, iż urzędnicy Delty nie zechcą ich wpuścić na pokład. Do odlotu pozostało już tylko pięć minut.

Szybko obmył twarz, a potem usiłował jakoś wytrzeć spryskane krwią ręce Alana. Co gorsza - Jackson miał na głowie łyse placki w miejscach, gdzie wyrwał sobie kępki włosów. Adam starał się je zaczesać, ale z marnym skutkiem. Nic więcej nie mógł zrobić. Posadził Alana na wózku inwalidzkim i już miał wyjść, kiedy dostrzegł na podłodze pełną strzykawkę. Postanowił wziąć ją ze sobą na wypadek, gdyby lekarz jeszcze raz dostał ataku.

Kiedy zbliżyli się do wyjścia, zauważył, że na pokład samolotu wchodzą już ostatni pasażerowie.

- Chwileczkę! - zawołał. Dwóch urzędników Delty spojrzało na nich ze zdziwieniem.

- Czy to panowie rozbili się na żaglówce? - spytał jeden z nich.

- Tak - odparł Adam, wręczając mu bilety.

- Urzędnik z kasy uprzedził, żeby się panów spodziewać. Myśleliśmy, że może w ostatniej chwili zrezygnowali panowie z lotu.

- Niech Bóg broni! Po prostu trudno mi było doprowadzić tu mojego przyjaciela.

Urzędnik spojrzał na Alana, którego głowa kiwała się na boki.

- Czy on jest pijany?

- Ależ skąd. Po prostu bardzo się potłukł, kiedy łódka się wywróciła, i trzeba mu było dać jakiś środek przeciwbólowy. To go tak rozłożyło.

- Ach, rozumiem - stwierdził mężczyzna i wręczył Adamowi karty pokładowe. - Miejsca 2A i 2B. Czy w Atlancie będą panowie potrzebować wózka inwalidzkiego?

- O tak. Bardzo by się nam przydał. Właściwie to chcemy lecieć dalej, do Waszyngtonu. Czy mógłby pan to dla nas jakoś załatwić?

- Naturalnie - zapewnił urzędnik.

Pchając wózek rękawem prowadzącym do samolotu, Adam poczuł wreszcie ulgę. Stewardesy nie były zachwycone ich widokiem, ale pomogły Alanowi wstać z wózka i słuchały cierpliwie historyjki o rozbiciu się żaglówki. Tylko połowa miejsc w samolocie była zajęta, a większość pasażerów już spała. Adam także postanowił przymknąć oczy i przespał całą drogę do Atlanty, nie licząc paru minut, kiedy obudził się, by pochłonąć śniadanie.

Obawiał się przesiadki podejrzewając, że mogą wyniknąć jakieś kłopoty, ale na lotnisku czekał na nich przedstawiciel Delty z wózkiem inwalidzkim i z biletami do Waszyngtonu. Przerwa w podróży trwała zaledwie czterdzieści minut, ale to wystarczyło, by Adam mógł zadzwonić do Jennifer. Na szczęście to ona odebrała telefon.

- Jennifer, o nic się nie martw. Wszystko ci wyjaśnię.

- Ach tak - powiedziała niepewnie.

- Przyrzeknij mi tylko, że nie pójdziesz na zabieg, dopóki nie wrócę.

- Rozprawa odbędzie się dziś przed południem i dzisiaj już nic nie zrobię, ale jeśli nie zjawisz się tu do jutra...

- Kocham cię, Jennifer. Teraz muszę już biec do samolotu. Za chwilę startujemy z Atlanty.

- Z Atlanty? - spytała kompletnie zdezorientowana. - I co to znaczy "my"?

- Adam? - zdziwiła się Margaret Weintrob, a jej zręczne palce zamarły na klawiszach maszyny do pisania. - Czy to ty?

Ramię w ramię, jak dwaj pijacy, Adam i Alan przeszli chwiejnie obok biurka osłupiałej sekretarki.

- Adamie! - krzyknęła pani Weintrob, podnosząc się z krzesła. - Nie możesz teraz wejść do gabinetu ojca. On ma...

Ale chłopak już zdążył otworzyć drzwi.

Dwaj elegancko ubrani mężczyźni siedzący naprzeciwko doktora Schonberga odwrócili się ze zdziwieniem. Doktor zupełnie zaniemówił i nawet nie zareagował, gdy Adam poprosił obu gości, by poczekali na zewnątrz.

- Adamie - odezwał się wreszcie ojciec. - Co to wszystko ma znaczyć?

- Czy podjąłeś już jakieś działania w sprawie, o której rozmawialiśmy ostatnim razem?

- Jeszcze nie.

- W zasadzie mnie to nie dziwi - stwierdził Adam. - Powiedziałeś, że potrzebujesz dowodów. Cóż, przywiozłem ci najlepszy możliwy dowód. Pozwól, że ci przedstawię doktora Alana Jacksona z Uniwersytetu Kalifornijskiego. Właśnie był na jednym z tych słynnych rejsów Arolenu. Zatrzymał się też na krótko w ośrodku badawczym w Puerto Rico.

- Czy on jest pijany?

- Nie. Jest pod wpływem środków uspokajających, a ponadto przeprowadzono na nim operację mózgu. Podejdź tu, to ci pokażę.

Doktor Schonberg zbliżył się ostrożnie do Alana, jakby obawiał się, że mężczyzna nagle skoczy mu do gardła.

Adam delikatnie odwrócił głowę lekarza tak, by ojciec mógł zobaczyć niewielkie nacięcia w miejscach, gdzie wszczepiono elektrody.

- To pozwala sterować na odległość zachowaniem pacjenta - wyjaśnił Adam cicho. W jego głosie brzmiało współczucie. - Ale udało mi się wydostać Alana, zanim zdołali go poddać procesowi wytwarzania odruchów warunkowych. Jak tylko ustanie działanie leków, będzie w stanie przynajmniej częściowo opowiedzieć ci, co zaszło. Na pewno zgodzi się także na wyjęcie i przebadanie elektrod.

Ojciec obejrzał blizny na głowie Alana, a następnie podniósł wzrok na syna. Przez chwilę milczał, po czym odwrócił się do interkomu.

- Margaret, zadzwoń proszę do Bernarda Niepolda z Ministerstwa Sprawiedliwości. Powiedz mu, że to pilne i że natychmiast muszę się z nim zobaczyć. Zadzwoń również do Szpitala Marynarki Wojennej i uprzedź ich, że w całkowitej tajemnicy posyłam im specjalnego pacjenta. Załatw mi także osobistą ochronę.


Epilog



Jennifer była wyczerpana. Pomimo wszystkich zajęć w szkole rodzenia czuła się nie przygotowana na to, co się działo. Prawdziwy poród okazał się jednocześnie i lepszy, i gorszy, niż się spodziewała. Żadne książki ani opowieści innych kobiet nie były w stanie oddać tego jedynego i niepowtarzalnego przeżycia.

Bóle porodowe były dotkliwe, ale zarazem dziwnie emocjonujące. Jednak w miarę jak mijały kolejne godziny, robiła się coraz bardziej zmęczona. Niepokoiła się, czy starczy jej sił. Skurcze powtarzały się coraz częściej i trwały dłużej, aż wreszcie coś się zmieniło i jakby wstąpiły w nią nowe siły. Gdzieś w głębi swego jestestwa poczuła - po części instynktownie, po części świadomie - nieprzepartą chęć, by z całej siły przeć. Była napięta do granic wytrzymałości, ale nadal parła, wstrzymując oddech.

Nagle odczuła niesamowitą ulgę, której towarzyszył wytrysk płynu i przejmujący płacz noworodka, po raz pierwszy wypróbowującego swe struny głosowe.

Otworzyła oczy i resztką sił ścisnęła Adama za rękę. Zobaczyła, że mąż patrzy w dół, pomiędzy jej rozsunięte nogi. Ze strachem obserwowała jego twarz. Żadne badanie nie było w stanie rozwiać drzemiącego w niej niepokoju o zdrowie dziecka. Lekarze w Szpitalu Uniwersyteckim powtórzyli amniopunkcję i stwierdzili, że chłopczyk jest zupełnie normalny, ale po wszystkim, co przeszła, trudno jej było w to uwierzyć.

Przyglądała się bacznie Adamowi, szukając w jego twarzy oznak nieszczęścia. Chciała to wiedzieć od niego. Tak jak się spodziewała, nie uśmiechał się, i nie sposób było nic wyczytać z jego twarzy. Po długiej jak wieczność chwili spojrzał na nią i objął rękami jej głowę. Mówił cicho i łagodnie, jakby nie chcąc jej zdenerwować. Zaczął od tego, jak bardzo ją kocha!

Serce w niej zamarło. Wstrzymała oddech, choć fizyczny ból już ustąpił, i czekała na nieuchronne, straszliwe słowa. Gdzieś w głębi duszy cały czas to czuła. Nie powinna była nikogo słuchać. Miała złe przeczucia już od momentu pomyłki z próbkami w Klinice Juliańskiej, a to, że wiedziała, iż zamieniono je celowo, nie miało żadnego znaczenia.

Adam zwilżył wargi koniuszkiem języka.

- Jennifer, mamy pięknego, zdrowego chłopca. Na szczęście jest podobny do ciebie.

Nie od razu dotarł do niej sens jego słów. Ale kiedy wreszcie zrozumiała, z oczu popłynęły jej łzy szczęścia. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Przełknęła tylko łzy. Objęła rękami głowę męża i mocno przytuliła go do siebie. Słyszała jego śmiech i czuła ogromną radość i ulgę. Wypełniało ją pragnienie, by dziękować Bogu za ich dziecko.


Adam doszedł nieco do siebie, poprawił fartuch chirurgiczny, który miał na sobie, i wyszedł do poczekalni. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, aby przekonać się, że to, co powiedziano mu pod koniec porodu Jennifer, jest prawdą - w grupce oczekujących ojców siedział doktor David Schonberg.

Zobaczywszy Adama, stary Schonberg natychmiast wstał i podszedł do syna.

- Dzień dobry, Adamie - odezwał się swoim zwykłym chłodnym tonem.

- Dzień dobry, tato.

Doktor Schonberg poprawił sobie okulary.

- Jak ci się wiedzie na studiach?

- Świetnie. Bardzo się cieszę, że tam wróciłem. Szybko nadrobiłem zaległości.

- Miło to słyszeć. A jak się czuje Jennifer?

Adam nie wierzył własnym uszom. Nigdy wcześniej ojciec nie użył imienia jego żony.

- Dziękuję, dobrze.

- A co z dzieckiem?

- Mamy ślicznego, zdrowego chłopca - odparł Adam.

Ze zdumieniem zauważył coś, czego jeszcze nigdy nie widział: łzy w oczach swego ojca. Nim zdołał ochłonąć, ojciec przycisnął go do siebie. To także było coś nowego. Adam objął go mocno, a w jego oczach również pojawiły się łzy. Obaj mężczyźni trwali w uścisku tak długo, że aż przyszli ojcowie zaczęli się na nich gapić.

W końcu doktor Schonberg, nieco zakłopotany, odsunął syna, ale wciąż z czułością trzymał go za ramiona. Obydwaj popatrzyli na swoje łzy i wybuchnęli śmiechem.

- Ja nie płakałem - zapewnił ojciec.

- Ani ja - odparł Adam.

- Wiesz, co myślę?

- Co?

- Że obaj jesteśmy okropnymi kłamcami.

- Chyba masz rację.




* FDA - Food & Drug Administration, Agencja Kontroli Żywności i Lekarstw (przyp. tłum.)

* AMA - American Medical Association, Amerykańskie Stowarzyszenie Lekarzy (przyp. tłum.)




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Robin Cook Raker (V2 0)
Robin Cook 2003 Seizure
Robin Cook Jack Stapleton 03 Crisis
Robin Cook Rok interny
Robin Cook 1999 Vector
Robin Cook Zabawa w Boga
Robin Cook Zaraza
Robin Cook Coma
Robin Cook Rok interny
Robin Cook 1997 Invasion
Robin Cook Jack Stapleton 04 Critical
Robin Cook Szkodliwe intencje
Robin Cook Sfinks
Robin Cook 2005 Marker
Mozg Robin Cook
Robin Cook Chromosom 6
Robin Cook Śmiertelny strach
Robin Cook Mózg

więcej podobnych podstron