O jeden krok za daleko - romans (tak jakby)
Autor: Bluszczynia vel Portillia
I
. Nocne wędrówki - złego początki.
Miękka
pierzyna snu nadal przykrywała Katie, choć powoli przebijała się
przez nią rzeczywistość. Niejasne uczucie w okolicach żołądka,
które usiłowało stać się zupełnie klarownym przekazem.
Przekręciła się na bok, starając ze wszystkich sił spać dalej.
Uczucie ssania w żołądku jednak stało się bardziej natarczywe.
Naciągnęła na głowę kołdrę z cichym jękiem. Natura była
jednak nieubłagana, zupełnie bezlitosna, wręcz sadystyczna.
Informacja
o narastającym głodzie dotarła w końcu do uśpionego mózgu,
który zareagował zadziwiająco szybko. Powieki uniosły się i
Katie zrezygnowana przewróciła się z powrotem na plecy.
"
Na Merlina" pomyślała," Nawet nie chcę wiedzieć, która
jest godzina. Czy ja
zawsze
muszę być głodna o..." spojrzała na stojący obok łóżka
zegarek "...czwartej nad ranem? Wkurzające." Próbowała
skupić się na czymś, by zignorować natarczywe burczenie w
żołądku. Jednak nie udało jej się osiągnąć celu.
Zrezygnowana, sięgnęła poprzez szparę
w zasłonach do szuflady swojego nocnego stolika i przez chwilę
zapamiętale w niej grzebała. Zmarszczka skupienia pojawiła się na
jej czole, pogłębiając się z każda sekundą. Przechowywane na
wypadek nagłego wypadku czekoladowe żaby dziwnym trafem nie
chciały
dać się znaleźć. Zirytowana, zaprzestała poszukiwań i z ręką
nadal zanurzoną w szufladzie pozwoliła sennym marzeniom znów
przykryć ją niewidzialną kołderką. Pewnie zasnęłaby ponownie,
gdyby nie zdecydowane sygnały, pędzące neostradą nerwów do
mózgu,
o mało skomplikowanej treści: GŁÓD. Jej powieki znów uniosły
się, lecz tym razem z niemałym wysiłkiem.
"
Katie skup się" wyszeptała do siebie " Na pewno masz
gdzieś coś jadalnego". Co tu dużo mówić, czwarta nad ranem
nie jest akurat najlepszym czasem na
twórcze
myślenie, więc sekundy, nawet minuty płynęły nieubłaganie a ona
nadal myślała. Pewnie trwałoby to jeszcze jakiś dłuższy kawałek
czasu, gdyby nie fakt, iż chodziło o pusty żołądek. Ten organ
naszego grzesznego ciała rządzi się własnymi prawami i egzekwuje
je w zdecydowany sposób. Malutka iskierka oświecenia błysnęła w
ułamku milisekundy i spowodowała oświetlenie myśli brzmiącej
krótko i zwięźle: Pokój wspólny. Z ciężkim sercem,
metaforycznie rzecz ujmując, zsunęła z siebie kołdrę i
wzdrygnęła się, kiedy
chłodne powietrze zetknęło się z jej rozgrzaną skórą. Starając
się zachowywać możliwie jak najciszej, zsunęła nogi z łóżka i
nie zaprzątając sobie głowy szlafrokiem i kapciami ruszyła w
kierunku drzwi. Chłodne kamienie posadzki zmusiły ją do krótkiego
sprintu.
Delikatnie otworzyła drzwi dormitorium i wychyliła się na ciemny
korytarz. Nikogo nie było z zasięgu wzroku a cała wieża
Gryffindoru pogrążona była w ciszy, nocnej ciszy dokładnie rzecz
ujmując. Co prawda nie było to równoznaczne z tym, że wszyscy
Gryfoni grzecznie tulili się do swoich poduszek. Zresztą sama była
tego najlepszym przykładem. Ruszyła więc raźno schodami na dół.
W ostatniej chwili przekroczyła skrzypiący stopień i szybko
skierowała się w stronę stolika, pogrążonego w zupełnej
ciemności,
przy którym dzisiaj odrabiała zadanie i gdzie powinna się
znajdować, w tej chwili jeszcze cała, czekoladowa żaba. Przełknęła
ślinę na myśl o smakołyku.
Przy
stoliku blisko kominka siedział chłopak i z zapałem notował coś
na wielkim zwoju pergaminu. Nie
zauważył dziewczyny, która zbiegła ze schodów prowadzących do
żeńskich dormitoriów i praktycznie rzuciła się w stronę jednego
ze stolików. Jego twarz wyrażała pełne skupienie i nikt, kto nie
znałby go osobiście, nie domyśliłby się, iż właśnie w tej
chwili
zapisuje kolejną strategię gry w quidditcha. No cóż, dla Olivera
Wooda każda pora była dobra na myślenie i rozmowę o jego
ulubionej grze sportowej. W całym Hogwarcie nie było nikogo, kto
mógłby mu dotrzymać w tym kroku. Nawet jeżeli zauważał
istnienie płci
żeńskiej, to było to jedynie z powodu umiejętności i talentu
danej jej przedstawicielki. Dzisiejszej nocy obudził się z bardzo
ekscytującego snu i postanowił od razu zapisać go na pergaminie,
póki miał go świeżo w pamięci. Dotyczył w końcu quidditcha i
rewelacyjnej
nowej techniki, która pozwoli jego drużynie zdobyć puchar. Takich
okazji się nie marnuje, bo mogą się już nie powtórzyć, a tego
by sobie nie wybaczył. Podrapał się piórem po brodzie i uniósł
głowę znad swojego dzieła. Wtedy też zdał sobie sprawę,
iż nie jest sam. Po drugiej stronie pokoju, zatopiona w fotelu
siedziała Katie Bell, jedna z jego ścigających i z zapałem
pałaszowała czekoladową żabę. Mimowolnie spojrzał na zegarek,
była czwarta dwadzieścia nad ranem. Nic dziwnego, że na porannych
treningach
trudno dojść z drużyną do porozumienia, czy też w ogóle do niej
dotrzeć, skoro nocny odpoczynek poświęcają na dojadanie i to do
tego słodyczy. Przecież ścigający powinien być zwinny, zwrotny i
na pewno nie objedzony do granic możliwości. Nawet nie
chciał
myśleć, jakim bezeceństwom oddają się inni członkowie jego
drużyny. Jako kapitan powinien zdecydowanie coś z tym zrobić i to
już teraz natychmiast. Chrząknął, próbując zwrócić uwagę
Katie na swoją osobę i podniósł się z fotela.
Katie
kończyła właśnie
konsumpcję nocnej przekąski, kiedy usłyszała chrząknięcie.
Zmusiła oczy do trochę szerszego otwarcia i rozejrzała się po
pokoju wspólnym. W świetle rzucanym przez płonące w kominku
drewno zobaczyła Olivera Wooda, który najwyraźniej coś od niej
chciał. Spojrzała
na trzymane w ręku resztki czekolady, potem ponownie na miejsce
gdzie zobaczyła Wooda. Nadal tam stał.
–
Nie - powiedziała do siebie i wepchnęła do ust ostatni kawałek
przekąski.
Oblizała
palce lepkie z roztopionej czekolady i podniosła się z
westchnieniem
z miejsca. Teraz mogła spokojnie znów położyć się spać.
Niestety, Wood prawie jak żywy, nadal stojący w miejscu z dziwnym
wyrazem twarzy nie dał jej spokoju. Podeszła powoli do niego i
spojrzała mu w oczy.
-
No takie jak u Wooda - stwierdziła na
głos
i szturchnęła go przy tym lekko palcem w ramię. - W zasadzie to
nie wiem, jaki jest w dotyku, ale też jakby woodowaty.
Obeszła
go jeszcze dookoła, mamrocząc przy tym coś, czego Oliver mimo
szczerych chęci nie potrafił zrozumieć. Cała sytuacja wydawała
mu się co najmniej absurdalna. Co w tym dziwnego, że jest tutaj,
przecież ona też tu jest, więc o co jej chodzi? Nie wiedział
zupełnie, co ma powiedzieć. Te nocne wędrówki za słodyczami
zdecydowanie nie wpływały pozytywnie na jej zdrowie. Jeżeli tak
sprawa
się przedstawia, to musi natychmiast coś z tym zrobić. Spojrzał
jeszcze za powracającą do dormitorium Katie, która mamrotała coś
nadal pod nosem i potrząsała przy tym głową. Kiedy tylko zniknęła
mu z pola widzenia, usiadł ponownie w fotelu, wyjął nowy arkusz
pergaminu i sięgnął po pióro. Wiedział już, co musi zrobić i
to szybko. Inaczej może być za późno i stracą szanse na puchar,
a to byłaby katastrofa. Po chwili znów był zatopiony w twórczej
pracy.
Katie
wróciła do łóżka w przeświadczeniu, iż zdecydowanie
powinna skończyć z tym nałogiem, jakim było dla niej podjadanie w
nocy słodyczy. Dostawała od nich halucynacji. No, bo na pewno to,
co widziała w pokoju wspólnym to nie był Oliver, w końcu, co by
tam robił o czwartej nad ranem? To musiała zdecydowanie być
wina przekąski. Porzuciwszy dalsze dywagacje na ten temat, przykryła
się po sam nos kołdrą i pogrążyła we śnie. W końcu o takiej
porze i pełnym żołądku nie powinno się podejmować żadnych
decyzji, szczególnie tych dotyczących diety. Mogą okazać się
zbyt
pochopne.
Sen nadszedł bardzo szybko i trwał zdecydowanie zbyt krótko. Kiedy
zadzwonił budzik, dopiero zaczynała porządnie zasypiać. Niestety
wciśnięcie głowy pod poduszkę nie było żadnym rozwiązaniem i z
ciężkim sercem zabrała się za poranną toaletę. Najgorsze
było to, że musiała tak wcześnie wstać ze względu na trening
quidditcha.
-
Szlag by trafił Wooda!- wymamrotała po raz kolejny, wciągając
skarpetkę, która z jakiegoś powodu nie chciała pasować na jej
stopę.
Siedząca
na sąsiednim łóżku Angelina ze zrozumieniem
pokiwała głową. W końcu Katie udało się zapanować nad
niesforną skarpetą i razem z Alicją wyszły, kierując się na
boisko do gry. Po chwili dołączyła do nich Angelina.
-
Nie rozumiem dlaczego musimy mieć treningi o tak barbarzyńskiej
porze – stwierdziła,
doganiając je w wielkim holu.
-
Co ty nie powiesz - odparła Katie, ziewając. - Wood nawet śni mi
się z tymi swoimi taktykami po nocach.
-
Serio?! - zainteresowała się obudzona na ułamek sekundy Alicja.
-
To chyba wina tych nocnych przekąsek - stwierdziła
po chwili zastanowienia Katie.
Angelina
pokiwała ze zrozumieniem głową i dodała:
-
Mnie też się to zdarza po przejedzeniu.
W
końcu dotarły do szatni i przebrały w stroje do gry. Wood był już
na miejscu i z szaleńczym błyskiem w oczach przemierzał tam
i z powrotem męską przebieralnię. Dziewczyny nie zwracając na
niego uwagi zajęły miejsca i, podpierając się jedna o drugą,
zapadły w płytką drzemkę. Zaraz za nimi pojawili się bliźniacy
Weasley - Fred i George, a na końcu Harry Potter. Wszyscy niezbyt
jeszcze
wyrwani z krainy snów. Nie zważając na stan drużyny, Oliver
odsłonił zakrytą do tej pory tablicę i rozpoczął swój
wykład.
-
No dobra, chłopaki i dziewczyny... - mówił w zasadzie sam do
siebie, bo bliźniacy pochrapywali cicho, podpierając się nawzajem
głowami, a Harry wyglądał jakby za wszelką cenę chciał nie
zasnąć, kiwając się w przód i tył. -...mamy najlepszą drużynę
od wielu lat, mamy za sobą ostre treningi przy każdej pogodzie,
jesteśmy na naszych miotłach najlepsi z najlepszych, ale czegoś
nam brakuje.
Dlatego wymyśliłem dla nas nowy program szkoleniowy. Jesteśmy jak
zawodowcy, więc musimy do treningów podchodzić zawodowo - przerwał
na chwilę i z płonącymi oczyma przyjrzał się swojej
drużynie.
Zdawał
się nie zauważać ich duchowej absencji. Po chwili
podjął wędrówkę po szatni i znów zaczął mówić uderzając
pięścią o dłoń po każdym słowie:
-
Będziemy trenować i wprowadzimy...dietę...
-
Dietę?
-
Dietę?
-
Czy on powiedział dietę?
Dziewczyny
patrzyły na siebie zupełnie osłupiałe. Przed chwilą jeszcze
spokojnie
drzemały, jedynie gdzieś w podświadomości zdając sobie sprawę
ze słów Olivera.
–
Fred, śniła mi się dieta - wyrwał się George, odrywając nagle
swoją głowę od głowy brata.
-
Brrrrrr... - wzdrygnął się Fred, przecierając oczy.
-
On powiedział: dietę -
oznajmił głos Harry’ego, dobiegający spod ławki, pod którą
znalazł się w wyniku zbyt dużego przechyłu ciała w przód.
-
Nikt przy zdrowych zmysłach nie stosuje diety - stwierdziła
Angelina, pukając się znacząco w czoło.
-
No chyba, że jest niespełna rozumu
kretynką, która chce wyglądać jak wieszak na ubrania - dodała
Alicja.
-
Dokładnie. Tak jak ta Ślizgonka z... - Katie nie zdążyła
poinformować ogółu o ostatniej ofierze anoreksji w szkole, bo Wood
wszedł jej w słowo.
-
Doskonale zrównoważoną dietę, odpowiednią
dla każdego z graczy.
Fred
spojrzał najpierw na Olivera, potem na George’a i znów na
Olivera, po czym wykrztusił ze zgrozą:
-
Maniak.
–
Popieram - wyszeptał George.
Wood
jednak nie przejmował się zupełnie ich uwagami, można by wręcz
powiedzieć, że wcale
ich nie słyszał. Z chorobliwym błyskiem w oku tłumaczył
szczegóły. Brzmiały ona dla wszystkich jak wyrok dożywocia w
Azbakanie.
-
...ścigający wykreślą ze swojego jadłospisu czekoladę i
wszelkie inne słodycze. Powinni je zastąpić owocami. Pałkarze...
-
kontynuował w absolutnej ciszy, jaka panowała w przebieralni. -
...Koniec z marnowaniem czasu na głupoty i zarywaniem nocy na randki
i inne pierdoły...
To
był koszmar, absolutna zagłada, totalny kataklizm i armageddon w
jednym. Słowa Wooda docierały do mózgu
Katie, ale ten bronił się przed ich akceptacją. Fred i George w
miarę przyswajania kolejnych szczegółów nowego programu
szkoleniowego omawiali kolory wyściółki ich trumien, a także
rodzaj materiału, z jakiego mają zostać wykonane. Angelina
obliczała po
raz kolejny trajektorię, jaką powinien pokonać leżący nieopodal
kafel, by zostać nową twarzą Wooda. Miała tylko jeden rzut i nie
chciała go zmarnować. Natomiast Alicja przekonywała samą siebie,
iż wszystko, co tu słyszy, jest tylko wytworem jej wyobraźni
i
za chwilę pewnie obudzi się we własnym łóżku. Dieta po prostu
jest tylko sennym koszmarem.
Harry
nie myślał wcale, nie robił też zupełnie nic, poza siedzeniem
niczym słup soli. Oliver przesadzał już wcześniej, ale teraz
trafił w samo sedno absurdu. Był
pewien,
że to, co usłyszał, nie stanie się prawdą. Po prostu nie mogło.
Nie chciał dopuścić do siebie takiej myśli, więc nie myślał,
nie słuchał, nie ruszał się. Dobrze, że nie przestał oddychać.
II.
Dieta - prosta droga do...
Pierwszy
tydzień nowego programu szkoleniowego był istnym teatrem absurdu.
Wszyscy razem i każde z osobna ignorowało zalecenia dietetyczne
Wooda i w końcu ten zaczął kontrolować wszystkie ich poczynania.
Był po prostu wszędzie, wbrew prawom natury. Nie można się było
nigdzie ukryć.
Był w sowiarni, za cieplarniami, przy chatce Hagrida, w lochach,
przy tajnych przejściach, w toaletach (nawet dziewczęcych, do czasu
aż przyłapała go profesor McGonagall) - po prostu wszędzie. W
drużynie zagnieździł się bunt, który na początku następnego
tygodnia
przeszedł w rozpacz, a pod koniec drugiego tygodnia w rezygnację. I
chociaż bliźniacy Weasley robili co było w ich mocy, za nic nie
potrafili przebić się przez maniakalny upór swojego kapitana.
Porażka jawiła się przed nimi niczym roczny szlaban u
Filcha z polerowaniem na połysk szpitalnych nocników. Z dietą w
sumie jakoś się pogodzili, ale nie byli w stanie znieść braku
czasu na kawały, wymyślanie zabawno - niebezpiecznych gadżetów i
ogólnie na leniuchowanie. Po prostu zabrano im prywatność.
–
Fred,
to się musi skończyć!- oznajmił George podczas jednej z lekcji
Historii Magii.
-
Zgadzam się, George! Tylko czemu mu tak odbija?
-
Nie wiem i to jest pierwsza rzecz, której powinniśmy się
dowiedzieć.
Fred
podrapał się po brodzie i powiódł wzrokiem po klasie.
Nic nie przychodziło mu do głowy. Jego szare komórki zaczynały
cierpieć na samounicestwienie z powodu niepełnego wykorzystania.
-
Zawsze miał fioła, ale to coś więcej - powiedział jakby do
siebie.
–
Wiesz, to jest jak kryzys wieku średniego... - stwierdził
nagle George.
-
No, co ty! On ma dopiero szesnaście lat. W tym wieku ma się co
najwyżej problemy z dojrzewaniem - oburzył się Fred.
George
spojrzał na niego niczym Edison na wymyśloną przed chwilą
żarówkę. Klepnął się w czoło z głośnym pacnięciem (na
dźwięk którego siedzący niedaleko, wyrwany z drzemki Jordan Lee
uniósł głowę), po czym złapał Freda za głowę i powiedział,
patrząc mu prosto w oczy:
-
To jest to, braciszku!
-
Co?
-
Rozwiązanie naszego problemu!
-
Nie łapię.
-
Och Fred, czy ty masz w głowie smocze łajno?! Woodowi brakuje
dziewczyny!
-
Dziewczyny? - Fred wyglądał na bardzo zdezorientowanego.
-
Jasne! Ma już swoje latka na karku, a pewnie jeszcze nie był na
randce, nie pocałował żadnych kobiecych ust... - Fred spojrzał na
brata z miną "Jesteś
bardziej stuknięty niż myślałem"- ...no wiesz, o co mi
chodzi. Po prostu szaleją w nim hormony, czy jak to się tam
nazywa.
-
No i co z tego? - Fred nadal nie mógł podjąć toku myślenia
George’a.
-
To proste - oznajmił George. - Znajdziemy mu dziewczynę.
-
Świetnie tylko gdzie znajdziemy taką masochistkę? - zapytał
sceptycznie Fred.
George
nie zwrócił jednak na niego uwagi i już zaczął roztaczać przed
sobą wizję korzyści, jakie przyniesie to posunięcie. Jawił mu
się raj na ziemi.
Historia
Magii ciągnęła się
niemiłosiernie i Katie raz po raz ziewała, starając się uparcie
nie zapaść w drzemkę. Nie mogła narzekać na brak snu, bo dzięki
nowemu wymysłowi chorego umysłu Olivera Wooda miała go pod
dostatkiem. Brakowało jej cukrów złożonych, sacharozy zawartej w
dużych
ilościach w czekoladowych żabach, miętusach - świntusach,
ciastkach, babeczkach i tortach.... wyobraźnia zaczęła podsuwać
jej obrazy wszystkich tych smakołyków. Stała w wejściu do
Wielkiej Sali, w jego głębi stał olbrzymi stół zastawiony po
brzegi możliwości,
obciążony tak bardzo, że aż się uginał. Przełknęła ślinę i
zrobiła pierwszy krok, potem następny i jeszcze jeden. Olbrzymie,
pękające od nadmiaru kremu ptysie były już w zasięgu jej ręki,
czuła rozchodzący się po całej sali zapach czekolady, jabłek z
cynamonem i wanilii. Już miała wyciągnąć rękę, by chwycić
wspaniałą muffinkę, kiedy nagle pomiędzy nią a stołem znalazł
się Wood. Zalała ją fala czarnej rozpaczy. Przecież szczęście
było już tak blisko. Ułamek sekundy dzielił ją od raju i znowu
ON, zawsze
i wszędzie ON. Stawał jej na drodze do obiektu jej marzeń. Krew
zawrzała jej w żyłach, umysł przyćmiła nienawiść tak głęboka
i wielka jak rów Mariański. Podwinęła rękawy i zacisnęła
pięści. Jeśli będzie trzeba staranuje go, pobije, znokautuje,
zmasakruje
i przede wszystkim... pocałuje? Dokładnie w tej samej chwili, kiedy
przyszło jej to do głowy, rzuciła się na Olivera i wieszając się
na jego szyi, przycisnęła swoje usta do jego ust.
Katie
poderwała głowę z ławki, na którą opadła, w miarę jak jej
właścicielka
zapadała w sen, i powiodła obłąkanym wzrokiem po klasie. Na
szczęście nikt nic nie zauważył. Po chwili zdała sobie sprawę,
że cała sytuacja była tylko "dziennym koszmarem".
"Na
Merlina!"- pomyślała. -" Jak nie wpakuję w siebie
odpowiedniej ilości cukru
w najbliższym czasie, to na pewno zwariuję." Potarła oczy
wierzchem dłoni i westchnęła, opierając łokcie na stoliku i
podpierając głowę. "Dlaczego mu nie przywaliłam? Przecież
nie mam w sobie żadnego filtra rodzinnego czy czegoś takiego.
Powinnam mu zmasakrować
tę jego buźkę, a nie..." nie dokończyła swojej myśli zbyt
nią przerażona i zdegustowana. "Blefff....to przecież
obrzydliwe....Za nic nie może się powtórzyć!"
Jej
dalsze myśli utonęły w hałasie, jaki towarzyszył zakończeniu
lekcji. Wszyscy budzili
się ze swoich drzemek lub głębokiego snu i ociężale pakowali
torby. Postanawiając ten jednorazowy incydent puścić w niepamięć,
Katie również zaczęła zbierać się do wyjścia.
Do
końca dnia niewiele się właściwie zdarzyło, dieta nadal
obowiązywała i frustracja
bliźniaków sięgnęła zenitu. Prawie udało im się przemycić
kawałek placka z dynią do ich dormitorium, gdzie mieli nadzieję
spałaszować go, nie zostawiając nawet najmarniejszego okruszka.
Niestety, dosięgła ich "ręka poganiacza niewolników" i
do dokładnie
u celu, na progu dormitorium. Walcząc z morderczymi instynktami,
które coraz częściej próbowały brać w nich górę, zeszli do
pokoju wspólnego i skupili umysły nad czystym kawałkiem
pergaminu.
-
No dobra George, potrzebujemy planu - wyszeptał Fred, pochylając
się nad stołem w stronę brata.
-
Po pierwsze potrzebujemy odpowiedniej dziewczyny...
-
Dokładnie. Musi być w jego typie...
-
Ma się rozumieć! Musi być...chwila, a jakie są w jego typie?
Fred
spojrzał na brata, bezradnie wzruszając ramionami. Wszystko
wyglądało
tak prosto, kiedy o tym rozmawiali na przerwach.
-
Nigdy nie widziałem go z żadną dziewczyną, oprócz tych, które
grają w naszej drużynie - powiedział po chwili.
-
Wiem...ale nie możemy się poddawać! - George zacisnął pięść i
uderzył nią w stół.
-
Od tego zależy nasze życie!
-
Nasza wolność i pełne żołądki! - dodał Fred.
Tak
zmotywowani powrócili do układania planu. George napisał na górze
pergaminu:
Poszukiwana
dziewczyna.
Pilnie
poszukuje się dziewczyny o poniższym wyglądzie:
1)
włosy:
Podrapał
się po głowie piórem i spojrzał wyczekująco na Freda. Ten
patrzył na niego równie bezradnie. Przenieśli wzrok na pokój
wspólny Gryffindoru. Był pełen uczniów z wszystkich roczników,
poczynając od małolatów z pierwszego roku, a kończąc na
tegorocznych absolwentach.
Skupili się na dziewczynach. Było w czym wybierać, brunetki,
szatynki, blondynki i rude. Doprawdy cała paleta. George przyglądał
się przez chwilę sąsiedniemu stolikowi, po czym nagle pióro samo
zaczęło notować, prowadzone jego ręką.
1)
włosy:
ciemny brąz, konkretnie mleczna czekolada
2)
oczy: piwne, prawie złociste
3)
wzrost: średni, nie za wysoka
4)
szczupła i wysportowana, najlepiej grająca w quidditcha
5)
koniecznie dołeczki przy uśmiechu
6)
cera lekko oliwkowa
7)
brak znaków szczególnych
Dziewczynę
odpowiadającą temu rysopisowi prosimy o skontaktowanie się z
Fredem i Georgem Weasley - stolik w niszy, pokój wspólny
Gryffindoru.
P.S.
KONIECZNIE
MUSI BYĆ GRYFONKĄ!!!!
P.S.S.
Musi
mieć poczucie humoru!
Odłożył
pióro i spojrzał krytycznym wzrokiem
na swoje dzieło. Fred zajrzał mu przez ramię.
–
Idealna - skomentował. - Teraz powiesimy to na tablicy ogłoszeń i
czekamy!
-
Się robi, brachu! - odparł George i od razu ruszył w kierunku
rzeczonego przedmiotu, przymocowanego do ściany pokoju
wspólnego.
Musiał
na niej zrobić trochę miejsca, przez usunięcie, co bardziej
rzucających się w oczy ogłoszeń, by ich przyciągnęło uwagę.
Wygładził jeszcze fałdy na pergaminie i odstąpił o krok, by
ocenić efekt.
-
Odlot! - stwierdził i wrócił do stolika. - Co teraz robimy?
-
Czekamy!- odparł inteligentnie Fred i wyciągnął nie wiadomo skąd
talię "Okalecz Pana Cebulę" przerobioną na "Okalecz
Profesora Snape`a".
Zabrali
się za rozgrywanie partyjki swojej ulubionej gry, która pozwoliła
im przetrwać krytyczne momenty programu
szkoleniowego. Przymierzali się właśnie do czwartego rozdania,
kiedy przy ich stoliku pojawiła się Katie Bell z mordem w oczach i
jakimś świstkiem pergaminu w ręce.
-
Czy wy, porąbane, odmóżdżone samce, zupełnie postradaliście
wasze neurony z braku cukru
i nadmiaru węglowodanów!?
Spojrzeli
na nią osłupiali, potem jeden na drugiego i znów na Katie.
-
Mówię do was!
Dopalane
już tylko i wyłącznie fruktozą komórki nerwowe reagowały na
bodźce zewnętrzne w ich przypadku odrobinę później niż zawsze.
Dlatego nadal
bezmyślnie wpatrywali się w nią.
-
Totalnie was pokopało! Nie mogliście po prostu przyjść do mnie
jak normalni ludzie tylko wywieszać... - tu pomachała im przed
oczyma trzymanym w ręce pergaminem - ...jakieś idiotyczne
ogłoszenia!!!
W
końcu kliknęło i
dwie
żarówki zapaliły się niemal równocześnie w dwóch odrębnych
acz identycznie wyglądających, rudowłosych głowach.
-
A to! - odparł beztroskim tonem Fred, wskazując na kartkę.
–
Tak, to!! - Katie nadal była bardzo podminowana i nie wyglądało na
to, że w przeciągu
najbliższych kilku minut się uspokoi. - A niby o czym mówię!?
-
To tylko...
-
Wcale nie chodziło o ciebie! - wszedł mu w słowo George.
-
Dziwne, bo mnie to wygląda na prawie idealny opis mojej osoby -
stwierdziła Katie, po czym odczytała: - Włosy:
ciemny brąz - mam, oczy: piwne - też, wzrost- jak najbardziej
średni; można powiedzieć, że jestem szczupła - spojrzała na
nich z byka, dając do zrozumienia, że dla ich własnego dobra
lepiej by było, gdyby nie protestowali - i na pewno wysportowana, w
quidditcha
też gram, cera się zgadza, choć trudno stwierdzić przy tym
świetle, mam dołeczki jak się uśmiecham i żadnych znaków
szczególnych o ile mi wiadomo... - przerwała dla zaczerpnięcia
oddechu.- Jestem Gryfonką i przed tą dietą nie narzekałam na brak
poczucia
humoru. To może jeszcze coś pominęłam?
–
Nie - stwierdził Fred, kiwając przy tym głową dla potwierdzenia
swoich słów.
-
Więc?
-
Pomyłka! - wypalił nagle George i wyrwał jej z ręki nieszczęsny
pergamin, po czym złapał Freda za kołnierz i wywlekł go
praktycznie
z pokoju wspólnego do ich dormitorium.
Tego
było już za dużo, Katie poczuła, że sytuacja, zwana potocznie
jej życiem, zaczyna się wymykać ostatecznie i definitywnie spod
kontroli. Najpierw ten koszmar na Historii Magii, potem na Eliksirach
zaczęła
zastanawiać się, jakby to było, gdyby faktycznie pocałowała
Wooda. A teraz jeszcze to. Przecież to wcale nie chodziło o nią.
Po prostu te świry szukały kogoś, kto był im pewnie potrzebny do
jakieś tajnego eksperymentu, a przypadkowo przypominał ją. Jeśli
tak
miało być dalej, to powinna skoczyć z wieży astronomicznej, zanim
będzie jeszcze gorzej. Pogrążona w rozpaczy, podreptała do
swojego dormitorium i w ubraniu rzuciła się na łóżko. Nawet się
nie zorientowała, kiedy nadszedł sen.
Była
sama w pokoju wspólnym
i właśnie przed chwilą wróciła z tajnej wycieczki do Hogsmeade.
Odwiedziła Miodowe Królestwo i teraz miała się zabrać do
pałaszowania wszystkich tych słodyczy, które ze sobą przyniosła.
Kieszenie jej peleryny wręcz pękały w szwach. Obciążona tym
miłym
ciężarem,
zwaliła się na najbliższy fotel i już sięgała dłonią do
jednej z kieszeni, kiedy znów się pojawił. Zupełnie jakby wyrósł
spod ziemi. Wood z tym swoim pełnym dezaprobaty wzrokiem, który
miał w niej wzbudzać poczucie winny. Niestety, tego nie robił.
Teraz też nie czuła się winna. Ani trochę. Złapał ją za rękę
i postawił na nogi. Zupełnie osłupiała, stała niczym baranek
przed rzeźnią. Zdjął z niej pelerynę i odrzucił w tył tak, że
wyleciała wraz z całą zawartością przez okno. To obudziło ją z
letargu.
Zacisnęła pięści i zebrała w sobie całą swoją siłę.
Wyobrażając sobie, że trzyma w ręku kafel, wzięła zamach prawą
pięścią i...znowu to zrobiła. Tak jak w poprzednich snach na
jawie (no dobra, było ich więcej, niż tylko ten na Historii Magii)
rzuciła mu
się
na szyję i zaczęła całować. Niczym szalona przycisnęła jego
głowę do swojej i...obudziła się cała zlana potem. Stało się
najgorsze. Teraz już nawet nocą nie była bezpieczna. Bezcześcił
wszystkie jej senne marzenia w tak obrzydliwy sposób, że aż
dostawała
gęsiej skórki na myśl o tym. Przecież nigdy nie myślała o
Woodzie jako o facecie. Był po prostu jej... zawahała się na
chwilę, po prostu kapitanem drużyny Gryffindoru. Usiadła na łóżku
i rozejrzała się dookoła. We wszystkich łóżkach były już
zaciągnięte
zasłony. Jej współlokatorki spały. Po cichu zsunęła się z
łóżka i ruszyła do łazienki. Musiała wziąć kąpiel.
Następnego
dnia przy śniadaniu była kompletnie roztrzęsiona. O mało nie
uciekła od stołu, kiedy Oliver usiadł koło niej, by porozmawiać
z Angeliną. To było okropne. Miała za sobą koszmarną noc, bała
się znów zasnąć, w obawie przed następnym horrorem z Woodem w
roli głównej. Teraz ledwo widziała na oczy, a do tego wszystkiego
wszyscy na nią patrzyli. No dobra, nie wszyscy, tylko Fred i George,
i wcale
jej się to nie podobało.
Angelina
po raz kolejny postanowiła przedyskutować z Oliverem kwestię
nowego programu szkoleniowego. Notoryczny brak cukru w jej
podstawowej diecie zaczynał być co najmniej denerwujący. Miała
problemy z koncentracją, a wczoraj o
mało
nie rzuciła się na Goyle’a, chcąc odebrać mu kremówkę. Na
szczęście albo nieszczęście pojawiła się Alicja i zrezygnowała,
choć z oporem, z tego zamiaru. Teraz zamierzała przeprowadzić
rzeczową rozmowę ze swoim kapitanem:
-
Wood daj sobie spokój z tą dietą
albo zrobię z ciebie wycieraczkę do pokoju wspólnego!- wypaliła,
jak tylko usiadł koło niej.
-
Nie ma mowy - odparł spokojnie "zagadnięty", po czym
nałożył sobie solidną porcję owsianki.
–
Wood, nie przeginaj, chcesz nas doprowadzić do ostateczności?!-
twarz Angeliny zaczęła czerwienić się z gniewu.
-
Chcę zrobić z was najlepszą drużynę, jaka kiedykolwiek grała w
barwach Gryffindoru - oczy Wooda znów zapłonęły tym chorobliwym
blaskiem, który sprawiał, że przechodziły ją ciarki. - Będziemy
niepokonani,
jak
precyzyjny szwajcarski zegar. Nikt nie dorośnie nam nawet do
pięt...
–
Zginiemy - westchnęła Alicja na próżno wypatrując marmolady na
swoim toście.
Po
drugiej stronie stołu Harry wpatrywał się w Wooda z mordem w
oczach. Jego palce zaciskały się coraz mocniej
i mocniej na znajdującym się w nich widelcu. Wieńczący go
wcześniej kawałek melona wylądował na stole z cichutkim
pacnięciem. Ron z wypchaną buzią chciał właśnie coś powiedzieć
do niego, kiedy odezwała się Hermiona:
-
Harry nie denerwuj się - starała się go uspokoić.- Ta dieta
doskonale wpłynie na twój układ krążenia....
Kostki
Harrego zbielały zupełnie. Ręka trzymająca widelec zaczęła
niebezpiecznie drżeć.
–
Miona, padnij - wybełkotał Ron i dał nura pod stół.
Hermiona
próbowała sobie szybko przypomnieć
jakieś uspokajające zaklęcie, ale rzuciwszy okiem w stronę
Harry’ego, dała sobie spokój i też poszła w ślady Rona. Po
chwili oboje usłyszeli jak widelec wbił się w stół tuż nad ich
głowami.
-
To się musi skończyć - wymruczał Ron, wystawiając głowę by
sprawdzić
sytuację na froncie. – Bezpiecznie – powiedział, wracając pod
stół, po czym wysunął się tym razem cały i wrócił do
pałaszowania śniadania.
Hermiona
w milczeniu podążyła w jego ślady. To się rzeczywiście musiało
skończyć, inaczej pewnego ranka lub
w
innej porze posiłku zginą tragicznie w wyniku ran zadanych
sztućcem.
Rozmowa
Angeliny z Woodem, a raczej monolog tego drugiego, dobiegł końca i
zainteresowani zaczęli opuszczać Wielką Salę.
III.
Czasami los sam sobie pomaga?
Był
już późny wieczór, kiedy w progu biblioteki pojawili się Fred i
George. Rozejrzeli się uważnie po wnętrzu, po czym odezwał się
Fred :
-
Dobra, czysto. Idziemy.
George
tylko przytaknął i podążył za bratem. Klucząc pomiędzy
stolikami skierowali kroki najpierw do sekcji "Literatura
nie całkiem poważna", w której byli częstymi gośćmi,
jednak tuż przed nią nagle zrobili zwrot i zagłębili się w
dziale poświęconym dziełom z dziedziny zaklęć i uroków. Za
drugim regałem skręcili w lewo i minęli dwa działy, potem zrobili
jeszcze jeden zwrot
i znów zagłębili się w innym dziale. Krążyli tak jeszcze
chwilę, starając się przy tym nie wzbudzać niczyich podejrzeń. W
końcu dotarli do celu. Nad półkami wisiała tabliczka z napisem
"Literatura romantyczna". Tym razem George sprawdził teren
wychylając
się spomiędzy półek, po czym skinął na Freda i przysłaniając
sobie twarz dłonią dodał cicho:
-
Szybciej Fred, bo jeszcze ktoś nas zobaczy.
-
Dobra, dobra. Myślisz, ze to takie proste. Od tych tytułów już
mnie mdli.
-
To nie czytaj.
-
No to jak mam wybierać?
-
Bierz...Shhhh...cicho słyszysz?
-
Co?
-
Siedź cicho i słuchaj!
-
Nic nie słyszę!
George
zirytowany złapał brata za sweter i przyciągnął go bliżej do
siebie:
-
A teraz?
-
Jakby ktoś kogoś...o fuj...całował!
-
Właśnie!
-
Ciekawe kto?! - oczy Freda zapłonęły
niczym dwie halogenowe lampy.
Powoli,
stąpając na koniuszkach palców, podeszli do końca regałów i
wychylili się, zaglądając do następnego działu.
-
Ohyda! - wyszeptał Fred, ale nie odrywał oczu od rozgrywającej się
przed nimi sceny.
-
Shhhhhhh.... - George
szarpnął go za rękaw i przyłożył wymownie palec do
ust.
Zaledwie
kilka kroków od nich Draco Malfoy badał językiem szczegóły
anatomiczne jamy ustnej (i pewnie migdałków) Pansy Parkinson. Byli
tak pochłonięci tym zajęciem, że zupełnie nie zdawali sobie
sprawy z dwóch par oczu przyglądających im się z zafascynowaniem
pomieszanym z obrzydzeniem i jeszcze kilkoma sprzecznymi uczuciami.
Nagle ciało Malfoya zaczęło odrywać się od ciała Parkinson i
bliźniacy dali nura z powrotem do działu "Literatura
romantyczna",
dosłownie w ostatniej chwili. Odczekali chwilę aż Pansy przestanie
szczebiotać, jak wspaniale było tym razem, omal nie krztusząc się
ze śmiechu, po czym pospiesznie zebrali książki wybrane wcześniej
przez Freda i "bocznymi drogami" pospieszyli do kontuaru,
przy którym królowała pani Pince. Obydwaj najpierw spojrzeli na
boki, po czym Fred szybko przesunął książki po ladzie w kierunku
bibliotekarki, mamrocząc:
-
To dla siostry.
Pani
Pince spojrzała na nich, co prawda sceptycznie, ale nie skomentowała
wybranej
lektury. No cóż, była przyzwyczajona do różnych, mniej lub
bardziej oryginalnych gustów czytelniczych. Zapisała książki w
ich karcie i przesunęła z powrotem w stronę Freda, który załapał
je szybko i schował pod sweter. Po chwili już obu bliźniaków nie
było.
Nocne
niebo nad Hogwartem zasnuły chmury i zerwał się wiatr. Huczał w
szczelinach murów i wył przeraźliwie, gnając korytarzami.
Pochodnie migotały i pewnie wiele z nich by zgasło, gdyby nie były
magiczne. Wszyscy spali, nawet Filchowi nie chciało
się w taką noc patrolować zamku. Tylko w jednym z dormitoriów
Gryfonów słychać było zagłuszane wiatrem szepty, dobiegające
zza kotar jednego z łóżek.
–
Fred, uważaj gdzie świecisz. Wydłubiesz mi oko!
-
To sam sobie świeć!
-
Nie musisz się zaraz obrażać!
-
To nie marudź!
-
Na brodę Merlina! Jak można coś takiego czytać z własnej woli i
dla przyjemności!?
-
Nie wiem i chyba potrzebuję torebki!
-
Po co?
-
Nudności!
-
Trzymaj się brachu! To dla dobra sprawy!
-
Trzymam, trzymam... Merlinie ratuj!
Zaszeleściły
kartki
książek, znów zaczęły się pojękiwania i słowa otuchy.
Potrzebowali ich bardzo. Już pół nocy spędzili na czytaniu
wypożyczonych romansów. Dzięki nim mieli nadzieję zdobyć
odpowiednią wiedzę, niezbędną do roli swata. Zamierzali położyć
kres niewolnictwu
i tyranii. Doprowadzić do zniesienia katorżniczej diety i
zaprowadzić pokój na świecie. No może z tym ostatnim to już
przesada, ale wszystkie wcześniejsze postulaty na pewno. Wystarczyło
tylko znaleźć Oliverowi dziewczynę. Tę już mieli upatrzoną.
Teraz należało
przystąpić do drugiej części planu - randka, buziaki i święty
spokój. Pracowali więc w pocie czoła i coraz większymi wypiekami
na twarzy. Zarwana noc nie miała znaczenia, tu chodziło o prawa
żołądka do wolności w otrzymywanych posiłkach.
Mijały
dni
a życie dalej biegło swoim zwyczajowym trybem. Fred i George
zarywali noce pod kołdrą i już dwa razy w ciągu tego tygodnia
odwiedzili dział "Literatura romantyczna". Zaprzeczali
jednak gorliwie jakimkolwiek pogłoskom o zamiłowaniu do niej. To
przecież zniszczyłoby
ich reputację. Angelina nadal prowadziła "rzeczowe rozmowy"
z Woodem, a Hermiona spędzała sporo czasu na wertowaniu książek z
zaklęciami, szczególnie po tym jak Harry o włos minął widelcem
rękę Rona. Chłopak Alicji, Doug Payne, zaczął jej unikać, po
tym jak na środku wielkiego holu błagała go na kolanach o kawałek
czekolady. Do tego Wood zaczął mu się przyglądać wzrokiem, który
zdecydowanie mu się nie podobał. Biorąc pod uwagę, że kapitan
Gryffindoru był od niego o głowę wyższy i zdecydowanie bardziej
barczysty. Katie pogrążała się coraz bardziej w swoim obłędzie
i w piątkowy wieczór postanowiła stanowczo coś z tym zrobić.
Zlikwidować problem dziennych i nocnych koszmarów z Woodem w roli
głównej należało w sposób bardzo prosty - dostarczyć biednemu,
obłąkanemu organizmowi cukru w jego najczystszej, jedynej i
prawdziwej postaci, czyli ciastek, słodyczy i innych łakoci. Wood
przecież nie był z żelaza, więc kiedyś musi spać. Zdecydowała,
iż najbardziej bezpieczną porą będzie godzina druga w nocy.
Zachowując
pozory, umyła się i przebrała w strój do spania, po czym wraz z
innymi udała na spoczynek. Nie zmrużyła jednak oka. Nie mogła. To
właśnie dziś po długich tygodniach cierpienia miała w końcu
zdobyć to, o czym marzyła. Niecierpliwie liczyła minuty, później
godziny, aż w końcu wybiła druga. Możliwie jak najciszej wysunęła
się z łóżka, wzięła kapcie do ręki, by jej nie zdradziły zbyt
głośnym kłapaniem i ruszyła do drzwi. Zatrzymała się na chwilę
nasłuchując, po czym uznawszy, iż droga jest wolna, ruszyła na
dół do pokoju wspólnego. Była już w połowie schodów, kiedy go
zobaczyła. Stał tam oświetlony mdłą poświatą z kominka, z
rękoma założonymi na piersi. I czekał. To było jak zagłada
dinozaurów, olbrzymi meteoryt uderzył w nią i przygniótł do
ziemi. Czuła
jak uchodzi z niej powietrze. Zanim jednak dopadła ją totalna
rozpacz, gdzieś w zakamarkach mózgu odezwał się instynkt
przetrwania; mówił "Zniszcz go!" Tak właśnie zrobi!
Przejdzie po nim niczym taran, wciśnie go w dywan, zmiażdży, po
prostu zniszczy. Bez
chwili namysłu ruszyła do ataku. Uniosła ręce, w których nadal
trzymała kapcie i z dzikim błyskiem w oczach zaszarżowała.
Brakowało jedynie wojennego okrzyku. Na szczęście mocno zacisnęła
zęby.
To
było koszmarne zakończenie dnia. Dostał szlaban u Snape`a i
spędził w lochu całą wieczność. Teraz była druga w nocy i
skonany wracał do dormitorium. Bolał go kręgosłup, kolana i ręce,
a dłoni, od szorowania ławek i podłogi, praktycznie nie czuł.
Niczego bardziej w tej chwili nie pragnął jak przyłożyć głowę
do poduszki
i zasnąć. Rano musiał być w pełni sił, w końcu mieli kolejny
trening, a on był odpowiedzialny za drużynę. Zachowywali się
gorzej niż małe dzieci. Nie mógł zrozumieć, dlaczego nie chcą
dostrzec korzyści, jakie już zaczęły płynąć z nowego programu
treningowego.
Byli zdecydowanie ostrzejsi, dynamiczni i zdeterminowani. Rozważał
właśnie kwestię wprowadzenia kilku drobnych poprawek, kiedy nagle
zobaczył kogoś schodzącego schodami z dormitorium dziewczyn. W
pierwszym momencie jej nie poznał, po chwili jednak
rozpoznał w owej damskiej istocie Katie Bell.
"Pewnie
znów próbuje ominąć dietetyczne zalecenia i dobrać się do jakiś
słodyczy!", pomyślał. Właśnie miał zwrócić jej uwagę,
iż jest to bardzo, ale to bardzo karygodne i powinna się wstydzić
swojej słabości,
kiedy zauważył, że coś jest nie tak. I to zdrowo nie tak. Katie
najpierw zatrzymała się w pół kroku, a później z morderczym
błyskiem w oczach i uniesionymi pięściami, w których miała
jakieś (pewnie niebezpieczne) przedmioty, rzuciła się w jego
kierunku.
Zdębiał. Jeszcze nigdy nie był tak bezradny jak teraz. Zamiast
uciekać, odsunąć się czy choćby wydać z siebie jakiś dźwięk,
po prostu stał i czekał. Nie wiedząc w zasadzie, na co. Była już
bardzo blisko i wcale nie zamierzała się zatrzymać. Wyglądało na
to,
że ona naprawdę chce go staranować czy coś w tym rodzaju. Musiała
być w amoku. Zanim wyprostował ręce, by ją przed tym, co
zamierzała zrobić, rzuciła się na niego. Czekał na ból. Jednak
się nie doczekał. Zamiast tego miękkie kobiece usta dotknęły
jego ust.
Były ciepłe i wilgotne, i takie przyjemne w dotyku. Ona go
całowała. Nie zastanawiając się nad tym, co robi oplótł ją
ramionami i oddał pocałunek. To było wspaniałe uczucie, prawie
tak wspaniałe jak zdobycie Pucharu Quidditcha, tylko..."Dlaczego
ona to
robi?", kiedy to pytanie przemknęło przez jego myśli,
delikatnie oderwał się od niej i patrząc w oczy zaczął:
-
Katie...
Delikatna
mgiełka zasnuwająca jej oczy i umysł rozwiała się pod wpływem
czyjś słów. Ktoś do niej mówił. Zamrugała rozczarowana,
usiłując
się skupić na źródle dźwięku. Nagle zobaczyła, zaledwie kilka
centymetrów od swojej twarzy, twarz Olivera Wooda. "Na Merlina!
Co ja takiego zrobiłam?", przez chwilę próbowała sobie
przypomnieć wydarzenia sprzed kilku minut. Schodziła na dół,
zobaczyła Wooda
i...poczuła jak uczucia zażenowania, wstydu i rozpaczy zalewają ją
niczym fala powodziowa. Tym razem zrobiła to naprawdę, nie tylko w
swoich sennych marzeniach. Pocałowała go, a on oddał jej
pocałunek, teraz nadal wisiała na jego szyi, a on czekał. Pewnie
chciał wiedzieć, dlaczego to zrobiła. Tylko, że ona nie znała
odpowiedzi na to pytanie. W przypływie nagłego geniuszu szepnęła:
-
Lunatykuję... - i czmychnęła na górę.
-
Ale... - chciał w końcu zapytać, nie dała mu szansy. -
Lunatykuję? Dziwne.
Wzruszył
ramionami i po chwili zniknął za drzwiami swojego dormitorium.
Dopiero, gdy położył się już do łóżka, dotarł do niego sens
całego wydarzenia. Przed chwilą, zaledwie kilka minut temu, Katie
Bell, ta Katie Bell będąca ścigającym w jego drużynie,
pocałowała go. No, najpierw się na niego rzuciła jakby chciała
go zmieść z powierzchni ziemi, a potem po prostu - pocałowała. I
jemu się to nawet podobało. Nie żeby takie rzeczy go interesowały,
ale to było, jak to się mówi, przyjemne? No było przyjemne i nie
miałby
nic przeciwko, gdyby zrobiła to jeszcze raz. Z tą myślą błąkającą
się w głowie zasnął.
Prawie
zaspał. Po raz pierwszy w całym swoim życiu o mały włos nie
zaspał na trening. To było straszne. Nigdy nie mogło się
powtórzyć. Poza tym całą noc wiercił się
we
śnie i wciąż budził na wspomnienie tego, co stało się w pokoju
wspólnym. Po prostu nie mógł o tym zapomnieć. Ubierając się
pospiesznie postanowił, że poświęci godzinę więcej na osobisty
trening i na pewno poczuje się od razu lepiej. Był tak zaaferowany
swoimi
myślami, że zapomniał zabrać ochraniaczy i musiał zawrócić. W
drodze na boisko dołączył do Freda i George’a. Jak zwykle
wyglądali na zupełnie zaspanych. To zaczynało być już
podejrzane. Może powinien jeszcze raz sprawdzić ich zalecenia
dietetyczne i
uzupełnić o jakieś witaminy.
-
Jak samopoczucie, chłopaki? – zapytał, klepiąc ich w plecy.
-
Świetnie, maniaku... - mruknął Fred.
-
Wspaniale....psychopato - zawtórował mu George.
-
To dobrze - odparł niewzruszony, z szerokim uśmiechem. Zdecydowanie
brakowało
im witamin.
Pewnie
gdyby Fred i George nie mieli za sobą kolejnej zarwanej nocy,
zaczęliby przekonywać Olivera o zupełnej bezsensowności całej
tej diety i tak dalej. Niestety, w tej sytuacji zdołali jedynie
zyskać powiększone porcje zieleniny i owoców
na najbliższe posiłki. Witaminy są w końcu bardzo ważne dla
organizmu sportowca. Pociechą dla nich może być fakt, że nie
musieli się wcale wysilić, żeby to osiągnąć. Wood zostawił
zaspanych bliźniaków w przebieralni i od razu udał się do części
szatni zarezerwowanej
dla narad przed meczami. Na miejscu był już Potter i dziewczyny. Na
szczęście żadne z nich nie zauważyło jego zbyt późnego
przybycia na trening. Harry spoglądał pustym wzrokiem na ścianę
szatni. W jego zaspanym umyśle kołatała jedynie jedna myśl,
która jednak też nie brzmiała zbyt optymistycznie, jeśli spojrzeć
na realia: śniadanie. W zasadzie to ciężko było nazwać te kilka
łyżek owsianki i dwa tosty bez masła z odrobiną marmolady
śniadaniem. Popadł więc w apatię, z której wcale nie miał
ochoty
być wyrwanym. Alicja i Angelina nie wyglądały wcale lepiej od
Pottera. To był już prawie miesiąc jak ostatni raz ich kubki
smakowe miały tę rozkoszną przyjemność poinformować mózg o
spożywaniu czekolady. Poza tym ograniczenie spożywania tłuszczów
i duże ilości
warzyw działały na nie deprymująco, łagodnie rzecz ujmując. W
ich już właściwie kobiecych umysłach kiełkowały powoli, ale
niestrudzenie myśli niezbyt zgodne z literą prawa. Nieświadomy
niczego Wood dolewał jeszcze oliwy do ognia, chwaląc ich postępy
i
stanowczo odmawiając choćby najlżejszego, najmniejszego
złagodzenia diety. Zupełnie katastrofalnie przedstawiała się
jednak dzisiaj rano psychika Katie. Po koszmarze minionej nocy czuła
się zupełnie załamana, zdruzgotana i towarzysko skończona. Nie
mogła
się przecież pokazywać na oczy Oliverowi, a musiała przychodzić
na treningi. Koło się zamykało a ona była w jego środku i
popadała coraz głąbiej w obłęd, przynajmniej we własnym
mniemaniu. No, bo jak inaczej można nazwać sny na jawie, sny w
ciągu nocy o Woodzie,
no i jeszcze na dokładkę rzucanie się na niego niczym napalona
kocica na kocura. To był obłęd i wszystko z powodu głupiej diety.
Na dźwięk tego słowa olbrzymia niczym Mount Everest nienawiść
rozpalała się w niej do białości.
Do
szatni wtoczyli się Fred i George, i zajęli swoje miejsca, co w
praktyce wyglądało mniej więcej tak: zwalili się z głośnym
hukiem na najbliższą ławkę i po chwili zaczęli chrapać.
Wood
mógł rozpocząć swoją przedtreningową odprawę. I zamierzał to
zrobić. Chciał im znów przypomnieć
jak doskonale im idzie na boisku, jak dobrze opanowali technikę, jak
świetnie ze sobą współgrają... no i jeszcze wiele innych rzeczy,
tylko nie potrafił wydusić z siebie ani słowa. A wszystko przez
Katie. Nie wiadomo dlaczego, kiedy na nią spojrzał, słowa
uwięzły mu w gardle. To, co się stało zeszłej nocy, pozostawiło
bardzo świeże i realistyczne wspomnienia. No a te akurat teraz,
właśnie w tym momencie musiały dać o sobie znać. Chrząknął i
spróbował jeszcze raz. Nic z tego, nadal miał pustkę w głowie.
No niezupełnie pustkę, ale na pewno żaden z zebranych tu Gryfonów
nie powinien usłyszeć jego myśli. Po kolejnej nieudanej próbie
dał sobie spokój.
-
Na boisko! - mruknął możliwie najwyraźniej, jak tylko w tej
chwili i okolicznościach potrafił i wyszedł na
zewnątrz, nie sprawdzając, czy pozostali idą za nim.
To
był bardzo nietypowy trening. Zaczął się dość normalnie, ale
potem... Oliver siedział z twarzą ukrytą w dłoniach i rozpaczał
w zaciszu własnej duszy. Zaczęli od krótkiej rozgrzewki, potem
trochę ćwiczeń
rozciągających i parę rundek w powietrzu. To ich obudziło, więc
mogli przejść do czegoś bardziej skomplikowanego. Ścigające
ćwiczyły właśnie nową kombinację zwodów, która powstała w
jego głowie podczas szlabanu u Snape`a, kiedy to mu się
przytrafiło.
Zamiast skupić się na wskazówkach i wyłapywaniu błędów, po
prostu się zamyślił. Jego mózg przystał koncentrować się na
tym, co najważniejsze i Wood o mało nie spadł z miotły. Znów
poczuł jak się czerwieni. W całym swoim życiu, odkąd odkrył po
co się urodził,
nie zachował się tak nieprofesjonalnie, żenująco i bezmyślnie.
No i jeszcze cała drużyna to zobaczyła. Stracił respekt jako ich
kapitan i pewnie nigdy więcej go nie odzyska. Zawsze wiedział, iż
kobiety poza boiskiem do gry powinno trzymać się w zamknięciu. A
już na pewno nie powinno im się pozwalać na całowanie facetów.
To jest sprzeczne z naturą. Potem o niczym innym ten biedny,
napastowany mężczyzna nie potrafi myśleć i...tak już się to
kończy. Jeśli natychmiast nie przestanie myśleć o Katie i jej
pocałunku,
to już nigdy nie będzie mógł zagrać w quidditcha i jego życie
legnie w gruzach. Zresztą już teraz popadło w ruinę. Kłębiące
się w głowie Wooda myśli stawały się to bardziej czarne, to
lekko szarawe, ale nie udało mu się choć odrobinę odzyskać
dobrego
samopoczucia. Jego totalny brak odporności na porażki znów
przywiódł go na skraj przepaści i pchał do samozagłady. Spędził
w szatni kilka godzin i dopiero popołudniu z ciężkim sercem
wywlókł się z niej, by pogrążyć się ponownie w rozpaczy w
zaciszu własnego
łóżka. Opuścił wszystkie posiłki, co sprawiło, że atmosfera
przy stole Gryffindoru była trochę mniej napięta. Przynajmniej
nikt nie podnosił głosu, grożąc komuś zawartością talerza ani
nie używał ostrych narzędzi stołowych do celów, dla których nie
zostały
wymyślone.
IV.
Zabawa w kotka i myszkę...
Pustka
i cisza dookoła....przepraszam to nie ta bajka. No więc życie
toczyło się dalej. Tak, zdecydowanie czas biegł do przodu, a
wszyscy starali się dotrzymać mu kroku. Najciężej pracowali nad
tym Fred i George. Skutki uboczne diety były w ich rozmowach częstym
tematem. Na wiele się jednak słowa nie zdały i dlatego zawzięcie
czytali i ...robili to co wychodzi im najlepiej kiedy ma służyć
jakiemuś nienaukowemu celowi - myśleli. Ich bujna wyobraźnia
pracowała na słabym paliwie na szczęście dla zainteresowanych.
Niemniej jednak zdołali odwiedzić ponownie dział z wiadomą
literaturą i poświęcali cały swój wolny czas na czytanie i
dyskutowanie.
–
Fred, to musi się udać... - podniecony George wymachiwał bratu
książką
w różowej okładce przed nosem.
–
George, schowaj to, bo jeszcze ktoś zobaczy! - syknął Fred,
wyrywając literackie dzieło bratu i wciskając je pod swoje
siedzenie.
-
No ale...
-
Musimy uważać, bo jeszcze stracimy naszą reputację!
-
No ale...
–
George,
weź
się w garść i ...
-
Cześć chłopaki! - za plecami Freda zabrzmiał głos ich
najlepszego kumpla, Lee Jordana.
-
Siema...
-
Grabula stary!
Bliźniacy
z niewinnymi minami przywitali się z Jordanem i wyczekująco
spojrzeli na niego. Nauczony doświadczeniami poprzednich
lat, Lee przez chwilę przyglądał się im uważnie, po czym
scenicznym szeptem zapytał:
-
Co planujecie, chłopaki?
-
Nic.
-
Nic.
Zgodnie
oświadczyli, przecząco kręcąc głowami. Starali się przy tym
wyglądać jeszcze bardziej niewinnie. Wzbudziło to jedynie
większą ciekawość w Jordanie.
-
No dalej chłopaki, mnie możecie powiedzieć - nie dawał za
wygraną.
–
Lee, z ręką na sercu, nasze myśli są czyste jak łza! -
oświadczył Fred, waląc się w pierś.
-
Właśnie, nic nie kombinujemy! - przytaknął George.
-
No
jasne!
- powiedział Jordan, uśmiechając od ucha do ucha. - A Snape używa
szamponu!
–
Serio, Lee! - zarzekali się bliźniacy, trochę nazbyt
energicznie.
Jordan,
zupełnie przekonany ich zachowaniem, iż planują coś naprawdę
wielkiego, próbował jeszcze przez jakiś
czas coś z nich wyciągnąć, ale w końcu dał za wygraną. Miał
tylko nadzieję, że nie da się na to nabrać, kiedy w końcu to
zrobią, cokolwiek to jest. Oddalił się więc w kierunku własnego
dormitorium. Fred i George wrócili od omawiania zalet i wad nowego
pomysłu,
wyczytanego przez George’a w dziele o jakże wzniosłym tytule:
"Moje serce zakwitło na wiosnę".
-
No więc ona jest sierotą... - tłumaczył George.
-
Ale NASZA ONA nie jest sierotą!
-
No to ją zrobimy!
–
George, czyś ty na łeb upadł, niby jak?
-
No
jej
rodzice, no tej Annabeli, zginęli na morzu...
-
George! A jak niby mamy to zrobić, skoro musimy siedzieć w
szkole?
-
No fakt! To masz może lepszy pomysł?!
-
Jasne! - odparł z dumą Fred i wyjął zza pazuchy niedużą
książeczkę z całym mnóstwem zakładek z
kawałeczków
pergaminu. - Tutaj on jej nie lubi, bo ona jest za ładna i on ją za
bardzo kocha, ale nie chce się do tego przyznać...
–
Fred, jakoś nie nadążam! - przerwał mu George.
-
Boś durnowaty! Słuchaj jeszcze raz...
Co
tu dużo pisać, pomysł był prawie
dobry,
tylko znów miał mały feler albo dwa. Jednak geniusze pokroju braci
Weasley nigdy się nie poddają. Jak nie ta książka, to na pewno
inna. Tak więc, kiedy tylko pogasły światła we wszystkich
dormitoriach i noc wypełniła się odgłosami spokojnego,
sprawiedliwego
snu, znów wygrzebali swoją lekturę spod materacy i ukryci pod
kołdrą na łóżku Freda, pogrążyli się w pracy.
Życie
Katie Bell legło w gruzach. Rozpadło się na miliony kawałeczków,
których zebranie znów w jedną całość wydawało jej się
absolutnie niemożliwe.
I wszystko to przez jeden pocałunek, poprawka: przez przymusową
dietę, która na nią miała jakiś dziwny wpływ. Gdyby tylko
Wood... Oj, Katie! Co to za myśl właśnie zakwitła w twojej
biednej, przeciążonej zmartwieniem główce. Nacisnęła głębiej
poduszkę
na głowę by zdusić ją w zarodku. Zresztą co to miało za
znaczenie jak Wood całuje, a jak nie. Faktem było, że rzuciła się
na niego niczym harpia i zrobiła to, co zrobiła. I z tym teraz
trzeba żyć. Tylko jak? Wymazanie z pamięci jest okay, ale czy on
się
na to zgodzi? Poza tym kto niby miałby wymazać to wspomnienie z ich
umysłów? Nie była na tyle dobra z zaklęć, by się na coś
takiego rzucać. Poza tym to bardzo ryzykowny zabieg. No i jeszcze
musiałaby przekonać do tego Wooda. A to było już coś, czego na
pewno nie zrobi, bo musiałaby z nim porozmawiać. W związku z czym
musiałaby się z nim spotkać, spojrzeć na niego, odezwać się do
niego...O Merlinie, jeszcze znów by to zrobiła i co wtedy?! Jej
umysł zanurzał się coraz głębiej w czarnej, czarniejszej niż
otchłanie
piekieł rozpaczy, a ona coraz bardziej naciskała poduszkę na
głowę. W zasadzie sama nie wiedziała dlaczego to robi. Myśli nie
stawały się przez to bardziej znośne a jedynie jej płuca zaczęły
domagać się gazu zwanego tlenem, bo wyraźny jego brak zaczynała
już odczuwać. Odrzuciła poduszkę na bok i przewróciła się na
plecy.
-
No i ja mam teraz zrobić? - zapytała szeptem samą siebie, po tym
jak głęboko zaczerpnęła powietrza.
Przez
wirujące w jej głowie niczym trąba powietrzna myśli przebijała
się uparcie
jedna, zresztą niezbyt inteligentna, ale co tam: UNIKAĆ GO. Powinno
być to względnie proste, a treningi jakoś przeżyje, no i są tam
jeszcze inni. Pokrzepiona tą myślą, o święta naiwności,
westchnęła z ulgą i spróbowała zasnąć. Nawet jej się to
udało, choć
jeszcze jakiś czas musiała się pomęczyć. W końcu to był tylko
pocałunek.
Szło
dobrze, naprawdę dobrze. Jak na pierwszy dzień. Udało jej się nie
spotkać go przy śniadaniu, bo po prostu zaspała. Szczęśliwy
zbieg okoliczności, ot co. Potem były lekcje i
też
nie było źle. Minął ją co prawda raz czy dwa na korytarzu, ale
na szczęście nie zauważył. W tak perfekcyjny sposób raz
zanurkowała za plecy Freda i George’a, a później miała
szczęście, bo była na wysokości damskiej toalety. W końcu był
obiad, bo odpuściła
sobie drugie śniadanie. Z tą dietą i tak nie miało żadnego
uroku. Przy stole jak zwykle klasyka. Bliźniacy pochłaniający
swoje węglowodany w trakcie kolejnej konstruktywnej kłótni, której
strzępki docierały do uszu siedzących najbliżej Gryfonów.
Zaczęła już krążyć fama o ich poczytalności. Alicja ze smętną
miną przyglądała się zawartości swojego talerza.
-
To jest zdrowe - wymruczała pod nosem, sięgając po widelec.
-
Słucham? - Katie nachyliła się w jej stronę, nie spuszczając
wzroku z Wooda. Oczywiście
patrzyła na niego ukradkiem.
-
Och nic takiego - odparła Alicja, dodając: - Tylko przekonuję samą
siebie, że nie umrę z głodu, jak to zjem.
-
Ja już się czuję jak gatunek na wymarciu - wtrąciła się do
rozmowy Angelina.
-
A czym się to charakteryzuje? - zapytała
Alicja, chcąc na wszelki wypadek porównać jej symptomy ze
swoimi.
–
Ach, tylko lekko halucynuję, wiesz wydaje mi się, że zabijam
Wooda, wtykam mu tę jego miotłę do... - wyjaśniła Angelina,
której głos w miarę mówienia przenikała coraz większa
pasja.
Katie
nawet nie chciała słuchać dalej. Była na wykończeniu, tylko
że... zamyśliła się na chwilę. Sama chciała zabić Olivera -
poprawka - chciała go zatłuc, zakatrupić, zamordować i potem
jeszcze upewnić się kilka razy, że na pewno dobrze to zrobiła.
Najpierw
jednak musiała pozbyć się tej irytującej skłonności do
całowania go. I to, że robiła to głównie w marzeniach na jawie i
we śnie, nie miało znaczenia, bo w praktyce też to już
zastosowała. Jej policzki pokryły się bardzo uroczym rumieńcem na
samo wspomnienie
tego...pocałunku. To było takie zaskakujące. Ledwo dotknęła jego
ust swoimi, a już poczuła się, jakby cały świat wokoło przestał
istnieć i ...
-
Katie!
Czyjś
głos tuż przy uchu nie pozwolił jej pogrążyć się głębiej we
wspomnieniach. Mrugając powiekami,
by odzyskać jasność widzenia, odwróciła twarz w kierunku, z
którego dochodził dźwięk i spąsowiała jeszcze bardziej.
Zaledwie kilka centymetrów od jej twarzy znajdowała się twarz
Wooda. Przyglądał jej się właśnie ze zdziwieniem.
–
Katie, czy wszystko w
porządku?
Nie
potrafiła chwilowo wydusić z siebie ani słowa, więc skinęła
tylko potakująco głową.
-
Jeszcze nic nie jadłaś! Musisz...
-
Co? - zapytała niezbyt inteligentnie, lekko drżącym głosem.
-
Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
-
Nie... - zaryzykowała kolejne
słowo, jakoś nie ufając swoim strunom głosowym.
-
Dziewczyno weź się w garść! - Wood wpadł znów w swój
dyktatorsko- kapitański ton. - Za kilka dni gramy nasz pierwszy mecz
a ty ...- nagle zabrakło mu słów.
"Na
Merlina! Dlaczego ona tak na mnie patrzy?!
Czy ona nie wie jak to na mnie działa?! Spokojnie to tylko Katie
Bell, Oliverze.", mówił w myślach do siebie. "Tylko
Katie i doskonale sobie z tego zdajesz sprawę. Ona wcale nie
pocałowała cię ostatnio i nie przez nią masz problemy ze
skupieniem się na quidditchu,
tak ogólnie to wcale nie masz problemów z...." - nie dokończył
tej myśli, potrącony przez kogoś w ramię. Nagle zdał sobie
sprawę, iż wpatruje się w Katie, a ona również nie może oderwać
od niego wzroku, no i prawie wszyscy Gryfoni im się przyglądają.
Zamrugał oczami, po czym bąknął cicho:
-
Przepraszam.
Czując,
jak jego policzki zaczynają przybierać tę irytującą czerwoną
barwę, czym prędzej wyszedł, ściślej rzecz ujmując: wybiegł z
Wielkiej Sali.
Cisza
jeszcze przez chwilę unosiła się nad stołem
Gryfonów.
Nagle jakby ktoś zdjął z nich przed chwilą rzucony czar, wszyscy
otrząsnęli się i wrócili do przerwanych zająć. Angelina
delikatnie dotknęła ramienia Katie.
-
Wszystko w porządku?
–
Tak - automatycznie odparła zapytana.
Przez
resztę obiadu była
raczej
nieobecna duchem, ale nikt już nie zwracał na nią uwagi.
"Katie,
unikaj go! Na brodę Merlina, przecież to jakiś koszmar. Nie, nie,
to musi się skończyć..." myśli krążyły w jej głowie,
starając się bardziej rozwinąć, dojść do jakiegoś rozwiązania,
ale
wciąż wracały w jedno miejsce, jedynej możliwej konkluzji - Wooda
należy unikać jak...spotkania z rozwścieczonym hipogryfem. I
właśnie na tym należy się zdecydowanie bardziej skupić. Sama nie
wiedziała jak udało jej się dotrwać do końca obiadu i bez
dalszej
żenady wrócić na ostatnie zajęcia. Zaraz po nich zaszyła się w
zaciszu biblioteki. Trzymanie się bardzo daleko od działu z
bibliografią dotyczącą quidditcha gwarantowało bezstresowy
wieczór, tym bardziej, jeśli zaszyło się w dziale o mało
wdzięcznej nazwie
"Zagadnienia
z dziedziny hodowli gumochłonów i pokrewnych gatunków".
Znalazła tam sobie zaciszny kącik i spróbowała skupić na
odrabianiu lekcji.
Łazienkę
wypełniały szczelnie kłęby pary, mające swoje źródło w
odkręconym kurku z gorącą wodą. Gdzieś w
tej mlecznej zawiesinie Oliver Wood, kapitan drużyny Gryffindoru
oddawał się bardzo interesującemu zajęciu - myśleniu. Robił to
już od jakieś godziny i w końcu dochodził do sensu całego tego
procesu. Dzisiaj zachował się bardzo... głupio i ciężko było mu
się
do tego przyznać. W zasadzie to nie wiedział dlaczego wciąż myśli
o tym, co stało się pewnej nocy, w pewnym pokoju wspólnym,
pomiędzy nim a pewną dziewczyną. Nie chciał już tego nazywać po
imieniu, bo w ten sposób czuł się odrobinę mniej skrępowany. To
był poważny problem, którego rozwiązanie musiało leżeć w
zasięgu ręki, inaczej zwariuje, zresztą to byłoby akurat mniejsze
zło. Nawet nie chciał dopuścić do siebie innych myśli. Zakręcił
kurek i sięgnął po ręcznik, jednak jego dłoń trafiła w pustkę.
Spróbował
lekko w prawo i znowu nic, sięgnął więc dla odmiany w lewo. Też
nic. Nie był to jednak jeszcze powód do paniki. Spróbował z
drugiej strony i sytuacja się powtórzyła. Zaczął się irytować.
Był zdecydowanie pewien, że zabrał ręcznik ze sobą, więc
powinien
tu gdzieś być. Wziął głębszy wdech i zaczął się krztusić. W
końcu łazienka nadal była pełna pary wodnej, która podrażniła
jego gardło. Sytuacja stawała się coraz bardziej krytyczna.
Ostatecznie wyklarowała się w sposób bardzo prosty - zapomniał
zabrać ze
sobą ręcznika. Potarł dłonią oczy w geście "Wood ty
kompletny idioto" i sięgnął po ubranie. Trudno musiał się
obejść bez wycierania. To się zdecydowanie musi skończyć.
Jeszcze chwila i zapomni, na Merlina, jak gra się w quidditcha.
Dreszcz zgrozy przeszedł
mu po kręgosłupie. Wyszedł z łazienki, w zupełnie już
przesiąkniętym wilgocią ubraniu, i poczuł jak chłodniejsze
powietrze uderza w niego niczym podmuch wiatru. To nagłe
otrzeźwienie zaowocowało genialną, przynajmniej w jego mniemaniu,
myślą: Atak jest najlepszą
obroną. Tak więc, skoro Katie jest odpowiedzialna za całe to
zamieszanie, to z nią powinien się zmierzyć. Dumny ze znalezionego
rozwiązania, skierował swe kroki do wieży Gryffindoru.
To
wszystko było już zdecydowanie zbyt irytujące. Pomimo całego
tego unikania nadal miała problemy. Na Historii Magii znów się
zdrzemnęła i ... zrobiło się gorąco. "Ciekawe czy w
rzeczywistości... Katie weź się w garść", upomniała się w
myślach. Noce były jeszcze ciekawsze. Bawiła się co prawda myślą
o kolejnej wyprawie
do kuchni, ale coś ją powstrzymywało od wprowadzenia jej w czyn.
On naprawdę był nieprzewidywalny. "ON" - znów przyłapała
się na myśleniu o nim, co za idiotyzm, nie jako o Oliverze, tylko w
wersji anonimowej. Nie żeby to w jakiś sposób pomagało, po prostu
było mniej krępujące. Po kilku dniach, właściwie dwóch, choć
chciała aby było ich zdecydowanie więcej, zauważyła coś, co
bardzo ją zaniepokoiło. Gorzej, po prostu zdała sobie sprawę, iż
Wood za wszelką cenę stara się porozmawiać z nią sam na sam.
Bała się
pomyśleć, co to może znaczyć.
Harry
biegł korytarzem tak, jakby od tego zależało jego życie. No cóż,
w zasadzie za chwilę na pewno będzie wisiało na włosku. Od
rozpoczęcia lekcji Eliksirów dzieliły go już tylko sekundy.
Oczami wyobraźni widział już własną
duszę unoszącą się ponad leżącym na kamiennej posadzce lochów
ciałem. Udało mu się przez ostatnie kilka tygodni doprowadzić
Snape`a do stanu szczytowej nienawiści przez swoje drobne wpadki na
Eliksirach. Zanim dotarł do wejścia do lochów, zaczęły opuszczać
go siły. Do drzwi klasy Snape`a dociągnął już na rezerwach i
musiał chwilę odczekać, by złapać oddech. Najciszej jak to było
możliwe otworzył drzwi i wśliznął się do środka. Miał
nadzieję, że wredny Mistrz Eliksirów nie zauważy jego spóźnienia.
Marzenia
są za darmo...rzeczywistość kosztuje.
-
Cieszę się, że w końcu pan do nas dołączył, panie Potter -
głos Snape`a wdarł się do mózgu Harry’ego, pakując weń
potężny ładunek nienawiści tak namacalnej, że aż przeszły mu
ciarki po plecach. - Można wiedzieć, co
przeszkodziło panu w dotarciu do nas na czas?
Miał
też nadzieję na uniknięcie tego pytania. Nie miał na nie żadnej
sensownej odpowiedzi, bo niby co miał mu powiedzieć:
-
Spóźniłem się ponieważ Wood usiłował zagadać mnie na śmierć?!
- zanim zdał sobie z tego
sprawę powiedział to na głos.
W
klasie zapadła cisza tak materialna, że miało się wrażenie, iż
można ją kroić nożem. Harry przełknął głośno ślinę i
czekał na wyrok.
-
Tydzień szlabanu z panem Filchem i Gryffindor traci dziesięć
punktów.
Odetchnął
z ulgą.
Nie było tak źle, przynajmniej jeszcze żył. Był pewien, że
gdyby zginął przed meczem ze Ślizgonami, Wood byłby w stanie
wykopać go z grobu i jeszcze raz osobiście zabić po tym, jak
zmusiłby go do zagrania tego meczu. Miał już zająć swoje
zwyczajowe miejsce,
kiedy Snape wysyczał z maniakalną satysfakcją:
-
Będzie pan teraz warzył eliksir z panem Malfoyem.
Zrezygnowany,
zawrócił w miejscu i podszedł do stołu zajmowanego przez tego
jakże lubianego przez niego Ślizgona. Sadystyczny uśmieszek błąkał
się na ustach
Draco.
-
Z czego się tak cieszysz, Malfoy? - warknął półgębkiem Harry,
stawiając swój kociołek.
-
Biedny Pottuś jest napastowany przez swojego odmóżdżonego
kapitana - Draco bynajmniej nie silił się na zachowanie pozorów i
połowa Ślizgonów zaczęła rechotać,
kryjąc się dla zasady za swoimi kociołkami.
Harry
starał się ignorować zaczepki Malfoya za każdym razem, kiedy
musiał pracować z nim przy jednym stole. Tak samo postępował i
dzisiaj, napełnił swoje naczynie do warzenia eliksirów wodą i w
skupieniu studiował
listę składników. Oponent nie dawał jednak za wygraną.
-
Nasz Pupilek Samego Dyrektora nie ochoty się z nami bawić! - drwił
Malfoy. - Pewnie jest zmęczony tą całą dietą...
No
i padło to słowo, które przepalało obwody bezpieczeństwa w
umyśle Pottera.
Zareagował zupełnie instynktownie. Na szczęście dla Dracona woda
w kociołku jeszcze nawet nie zaczęła się porządnie podgrzewać,
inaczej jego szczurz podobna twarzyczka zmieniłaby kolor z bladej
bieli na bardzo czerwoną czerwień, po tym jak Harry wetknął
mu
swój kociołek na głowę i walnął weń chochlą.
W
lochu zapadła znów ta głęboka cisza. Snape przez chwilę oceniał
sytuację, w tym samym czasie Ślizgoni zwarli się w ekscytującym
oczekiwaniu na efektowną śmierć Pottera, a Gryfoni zamarli z
przerażenia. Sam
Potter,
wciąż z uniesioną do góry chochlą, dyszał ciężko z
wściekłości. A Draco wciąż tkwił głową w kociołku, który
drżał niczym dzwon uderzony na alarm. W końcu Snape podjął
decyzję:
-
Gryffindor traci dwadzieścia punktów, dwa tygodnie szlabanu u pana
Filcha
i nie zaliczony eliksir! - wrzasnął tak, że wszyscy skulili się
za stołami .- A teraz zejdź mi z oczu!
Potter
wzruszył ramionami i pozbierawszy swoje rzeczy wyszedł z klasy. I
tak jeden na dwa eliksiry nie zaliczał, więc mało go to
obchodziło. Zamykając za sobą drzwi usłyszał jeszcze jak Snape
każe Malfoyowi iść się przebrać.
Szkolne
korytarze świeciły pustkami, zresztą było już dobrze po północy.
Harry, wlokąc się noga za nogą, zmierzał w kierunku wieży
Gryffindoru. Miał za sobą pierwszy dzień z trzytygodniowego
szlabanu u Filcha i czuł się potwornie. Przez ostatnie kilka godzin
czyścił szczoteczką do zębów, bez użycia magii, podłogę w
lochu Snape`a. Nagle zza zakrętu wypadły dwa cienie i zwaliły go z
nóg.
-
Co za kanał!
-
Kto to?
Zamrugał
oczami i ujrzał
przed sobą majaczące w ciemności twarze bliźniaków Weasley.
-
Fred, George, co wy tu robicie?- zapytał, próbując się podnieść
z ziemi.
-
Eeee...no wiesz...- zająknął się George.
-
Ściśle tajne - wypalił Fred i zaczął zbierać rozsypane wokoło
książki.
Harry
wyciągnął ręce i wziął od niego swoje, nie sprawdzając nawet
czy ma wszystkie. Przyjął pomoc George’a przy wstawaniu z podłogi
i razem z nimi wrócił do pokoju wspólnego. Bracia od razu pognali
do swojego dormitorium. Ledwo znaleźli się pod kołdrą w łóżku
George’a, od razu rzucili się niczym wygłodniałe sępy na
wyniesioną z biblioteki literaturę. Wypożyczanie książek z
działu " Literatura romantyczna" w sposób oficjalny stało
się już zbyt krępujące. Tym bardziej, że pani Pince unosiła już
brew zdecydowanie
zbyt wysoko i w zbyt znaczący sposób.
–
Ty, Fred, co to jest? - zapytał nagle George, wyjmując ze sterty
książek jedyną oprawioną w czerń.
Fred
wziął od brata wolumin i otworzył na tytułowej stronie, po czym
zbladł i wyszeptał:
-
"Praktyczne zastosowanie
zaklęć iluzjonistycznych", własność Hermiona Granger...
-
O żesz...To gdzie jest..?
-
Harry...
-
Jesteśmy zgubieni.
-
Koniec z nami, Fred!
W
tym samym czasie Harry spokojnie przygotował się do snu, wrzuciwszy
wcześniej książki do kufra. W końcu jutro
była sobota.
V.
Nigdy nie wiadomo co się kryje ...
Oliver
Wood kochał soboty. Bynajmniej jednak nie z tego samego powodu, co
wszyscy inni uczniowie Hogwartu. Kochał soboty ze względu na...no
zgadnijcie...właśnie, QUIDDTICH! To właśnie w soboty odbywały
się treningi i to właśnie w soboty gracze nie musieli spieszyć
się do zajęć wielce niepraktycznych, będących odrabianiem
zadanych ćwiczeń, esejów i innych badziewi. Mieli czas tylko i
wyłącznie na grę, ciężki trening i... no przede wszystkim na
ciężki trening.
Ta sobota miała być szczególnie szczególna. W tę sobotę miał
zamiar położyć kres swojej...swojemu drobnemu problemowi.
Porozmawia z Katie i wszystko będzie w porządku. Właśnie z tego
powodu szedł niedbałym krokiem korytarzem o...piątej nad ranem
kierując
się do dormitorium jednego z niższych roczników. Energicznym
ruchem rozsunął zasłony przy jednym z łóżek i zagrzmiał swoim
(o jakże seksownym) głosem ze szkockim akcentem:
-
Pobudka!!
Z
wnętrza łóżka dobiegł jedynie cichy jęk i chuda ręka
właściciela owego
łóżka naciągnęła sobie na głowę poduszkę. Oliver wcale się
tym nie zraził.
-
Za piętnaście minut zaczyna się trening! Wstawać!
Zawartość
łóżka znów odpowiedziała jedynie jęknięciem i wcale nie
kwapiła się do przyjęcia słów Wooda do wiadomości. W końcu
jednak musiała uznać wyższość siły fizycznej doskonale
wytrenowanego ciała obrońcy nad chucherkową posturą ciała
szukającego. Wyciągnięty brutalnie z ciepłych czeluści swojego
posłania, Potter morderczym wzrokiem spojrzał na ścianę, która w
zasadzie miała
być Woodem, ale brak okularów na nosie spowodował mały błąd
namiaru. Klątwa odbiła się rykoszetem od ramy obrazu i trafiła w
którąś z hogwarckich myszy i trudno oczekiwać by kiedykolwiek się
spełniła, bo myszy nie grają w quidditcha, a co za tym idzie, nie
spadają z mioteł. Tymczasem Oliver podążał już ścieżką
swojej krucjaty do dormitorium uznawanego za dom Freda i George’a.
Pozostawiony samemu sobie Harry założył w końcu okulary na nos i
z zamkniętymi oczyma ruszył do łazienki, by dokonać porannej ( w
jego
mniemaniu środkowo nocnej) toalety.
Dormitorium,
które zajmowali bliźniacy Weasley było...całkiem zwyczajne. Można
wręcz powiedzieć, że w żaden sposób nie wyróżniało się
wyglądem spośród całej masy innych w wieży Gryffindoru. Miało
jedynie dość szczególnych
lokatorów, którzy w tej chwili smacznie spali, posapując przez
sen. Zdecydowanie nie mieli w planach porannej pobudki, jednak w myśl
zasady: Co planowane to nieudane! musieli nieco skorygować swój
grafik. Złorzecząc na Wooda, który swoim entuzjazmem
przyprawiał ich o poranne mdłości, wygrzebali się z pościeli i
darując sobie poranną toaletę, bo po co tracić czas na takie
bzdury, poczłapali za swoim oprawcą.
Walenie
do drzwi wyrwało Katie z błogiego snu. Snu, który był
taki...hmm... żenujący a jednak
miły.
Walenie nie ustawało i w końcu zmusiła się do otworzenia oczu.
Było jeszcze bardzo ciemno. Odczekała chwilę, mając nadzieję, że
któraś z dziewcząt ruszy się w końcu i otworzy drzwi, które
drżały pod czyimiś pięściami. Niestety, nie doczekała się. Z
jękiem
zsunęła z siebie kołdrę i powoli wyszła z łóżka. Przez chwilę
szukała kapci a potem następną chwilę szlafroka. W końcu
dobrnęła do drzwi, otworzyła je i... spojrzała wprost w czyjąś
klatkę piersiową, odzianą w szatę do gry w quidditcha. Spojrzała
w górę
i zupełnie ją zatkało.
-
Za piętnaście minut trening! - zagrzmiał jej koło ucha głos
Olivera Wooda.
–
Oliver, co ty tu robisz!- otrząsnęła się w końcu.
-
Pobudkę! - odparł spokojnie i odwrócił się na pięcie.
-
Tutaj nie możesz wchodzić!
-
Naprawdę? – odparł,
oglądając się przez ramię.
-
Ale...ale tobie nie wolno tu wchodzić! - była zupełnie
zdezorientowana.- Przecież... zaklęcie...
-
Bell ubieraj się i jazda na trening - wszedł jej w słowo,
uśmiechając się przy tym prawie uwodzicielsko. - I nie zapomnij
obudzić reszty ścigających - dorzucił jeszcze, znikając za
zakrętem korytarza.
Oszołomiona,
zdołała tylko pokiwać twierdząco głową. W końcu zamknęła
drzwi i odwróciła się w stronę wnętrza pokoju.
-
Co to było? - zaspana Alicja wychyliła głowę zza kotar przy
swoim łóżku.
-
Wood.
–
Aha – mruknęła, znów zagłębiając się w pościeli. –
Chwila, a jak on tu wszedł?- tym razem cała postać Alicji ukazała
się oczom Katie.
-
A niby skąd ja mam to wiedzieć? - burknęła Bell, wygrzebując z
kufra szaty.
-
On jest inny - stwierdziła
filozoficznie Angelina, która w końcu podjęła decyzję o wstaniu
z łóżka.
Alicja
i Katie spojrzały na nią, ale nic już nie powiedziały. W sumie to
Angelina miała rację: Wood był zdecydowanie inny. Powoli zaczęły
przygotowywać się do treningu.
-
Czy
on nam to musi robić w każdą sobotę? - skarżyła się Alicja,
usiłując wcisnąć nogę w rękaw swetra.
-
Uuch...tak, bo jest sadystą i kompletnym świrem - odparła Angelina
wyczołgując się spod łóżka, gdzie zanurkowała w poszukiwaniu
drugiego buta.
-
To było
pytanie retoryczne, Angel - westchnęła Alicja, w końcu dopasowując
rękaw do ręki, a nogawkę do nogi.
W
dalszym ciągu wymieniając uprzejme uwagi na temat swojego kapitana,
skończyły się ubierać. Tylko Katie była tego ranka jakaś
milcząca. Zwykle miała sporo
do powiedzenia na temat manii Wooda. Teraz sama zaczęła się
zastanawiać, czy i ona nie popada w obłęd. Znowu miała ten sen.
Tylko jakoś mniej zależało jej na dostaniu się do słodyczy.
Nadal miała na nie ochotę, ale... Oliver, no ten tego, Wood też
był...
"Bell zapomnij o tym, co przed chwilą przemknęło ci przez
myśl!", upomniała się ostro w myślach i podążyła za
przyjaciółkami na trening.
Poszarzałe
od porannej zorzy niebo przywitało grupkę Gryfonów raczej chłodno.
Niechętnie weszli na boisko i rozpoczęli
trening. Czas wlókł się niemiłosiernie, a Wood był nieugięty i
raz po raz zagrzewał ich do większego wysiłku. W końcu nadszedł
kres udręki i cała siódemka znalazła się z powrotem na ziemi.
Fred i George od razu powlekli się do zamku, nie zaprzątając sobie
głowy przebieraniem. Potter poszedł w ich ślady, ledwo trzymając
się ze zmęczenia na nogach. Tylko dziewczyny nie spieszyły się ze
zniknięciem z boiska. Alicja i Angelina były już w połowie drogi
do szatni, natomiast Katie zamarudziła trochę, bo zaczepiła szatą
o witki własnej miotły. Już miała dołączyć do koleżanek,
kiedy usłyszała za sobą głos Olivera.
–
Katie, poczekaj!
Zatrzymała
się w połowie kroku i z paniką, narastającą w sercu niczym
powodziowa fala, odwróciła w kierunku Wooda. W milczeniu poczekała
aż podszedł bliżej.
-
Muszę z tobą porozmawiać – oznajmił, wpatrując się w nią
tak, iż fala paniki stała się jeszcze większa.
-
Tak? - wyjąkała po chwili krępującej ciszy.
Oliver
zdawał się zbierać myśli, by wyrazić to, co kłębiło mu się w
głowie. W końcu
zdecydował się od czego powinien zacząć.
-
Chciałem zapytać o...- lekko podenerwowany ściskał w rękach
rączkę miotły - ... chodzi o to, że...Dlaczego to zrobiłaś? -
wykrztusił wreszcie.
Zdezorientowana,
przyglądała mu się przez chwilę. Zupełnie nie mogła
zrozumieć, o co mu chodzi. Przecież nic nie zrobiła. Chyba, że
chodziło mu o... poczuła jak zdradliwy rumieniec wpływa na jej
policzki.
-
Co zrobiłam? - zapytała z nadzieją.
-
Pocałowałaś mnie - odparł lekko drżącym głosem, druzgocząc
jej nadzieję.
Kiedy
te słowa dotarły do jej centralnego ośrodka nerwowego i zostały
przetworzone na jasny i logiczny ciąg dwóch wyrazów, wpadła
ponownie w panikę. Czuła jak na przemian zalewa ją fala gorąca,
to znów wstrząsa nią lodowaty dreszcz. "Dlaczego go
pocałowałam? O
Merlinie, dlaczego ja to zrobiłam? A niby skąd mam to wiedzieć,
tylko... ta odpowiedź go nie zadowoli. Będzie chodził, pytał,
naprzykrzał się. No pomyśl Katie,, co mu powiesz!", w jej
głowie szalała prawdziwa burza . "Prawdę?", na
powierzchni rozszalałych
myśli ukazała się jedna, nieśmiała. Wstrząsnęła ona jednak
umysłem Katie i zapaliła iskierkę nadziei.
-
Wiesz... – zaczęła, spoglądając mu w oczy. To był błąd.
Teraz nie mogła ponownie zebrać myśli. Wyglądał
tak...potrząsnęła głową, by odpędzić natrętne wizje.
- To wina diety !- wykrztusiła w przypływie nagłego geniuszu.
Wood
uniósł znacząco brwi i zapytał zdziwiony:
-
Diety?
–
Tak - odparowała szybko. - Ja wtedy tak bardzo potrzebowałam
słodyczy...
Poczuł
się lekko zaniepokojony. Im dłużej czekał na ciąg
dalszy,
bo Katie nagle przerwała i z maniakalnym uporem wpatrywała się w
jego oczy, tym bardziej rosło w nim uczucie zagrożenia. Pojawiło
się to dziwne uczucie, nieznajome... no może niezupełnie
nieznajome. Tylko takie jakieś inne. Jak bardzo chciał aby
przestała
się w niego wpatrywać. Miała takie... "Wood stop! Myśl o
quidditchu!", przywołał się w myślach do porządku.
Zatkało
ją. Jeszcze przed ułamkiem sekundy wszystko wydawało się takie
proste. Dieta i już. No dobrze, ale czemu zamiast go stratować -
pocałowała.
Zresztą zastanawiała się już nad tym i do niczego nie doszła. A
teraz miała wytłumaczyć to jemu. Mętlik w głowie pogłębiał
się coraz bardziej. Do tego jeszcze wpatrywał się w nią nie
wiedzieć czemu. Miał takie... "Stop Katie! Nawet o tym nie
myśl!",
przywołała się w myślach do porządku i zebrała w sobie by brnąć
dalej.
-
...Eeee...no i szłam do kuchni - wróciła do przerwanego wątku. -
Chciałam po prostu tylko coś słodkiego... no i wtedy zobaczyłam
ciebie. - Teraz miała przed sobą najtrudniejszy kawałek,
samo sedno odpowiedzi. - Zupełnie straciłam głowę... no dobra,
chciałam cię wtedy uderzyć albo coś w tym stylu, ale tego nie
zrobiłam... - wyrzuciła w końcu z siebie, mając nadzieję, że
nie będzie już teraz dociekał szczegółów. - Powinieneś się
cieszyć!
- dodała jeszcze.
Wood
przez chwilę w milczeniu ważył dopiero co usłyszane słowa.
Stanął przed trudnym zadaniem. No dobra, to lekka przesada, ale na
pewno miał do rozwiązania problem.
Milczał.
To nie wróżyło nic dobrego. Wolałaby już żeby zaczął się
...śmiać,
wrzeszczeć, nawet jedno z tych "moralnych" kazań kapitana
Wooda byłoby czymś. A on milczał. Źle, bardzo źle.
-
No dobra, w niedzielę – deser - odezwał się nagle, tak że serce
podskoczyło jej do gardła.
-
Eeee...uuu...yyy...- jej elokwencja była wprost
rozbrajająca i zdawała sobie z tego sprawę. Znów zrobiła się
czerwona aż po sam czubek głowy.
Wood
posłał jej szeroki uśmiech i bardziej dokładnie wyłożył swój
nowy program dietetyczny. Przewidywał on, ni mniej ni więcej, jeden
deser tygodniowo. Dokładnie
rzecz ujmując: niedzielny deser, co w tej chwili stanowiło dla
Katie spełnienie marzeń. W przypływie euforycznej radości, jaka
wypełniła ją aż po same brzegi, rzuciła się Woodowi na szyję:
-
Oliverze! - i pocałowała go w policzek.
Wood
był kompletnie zaszokowany.
Spodziewał się co prawda radości i tym podobnych objawów
zadowolenia, ale na pewno nie takiego jej wybuchu. To wręcz
graniczyło z ... brakowało mu słowa. Bell nadal wisiała mu na
szyi. Kiedy delikatnie dotknął jej ramion, by uwolnić się od
niej,
nie żeby mu to przeszkadzało, ale ktoś mógł zobaczyć i co
wtedy, odskoczyła od niego jak oparzona.
–
Przepraszam - wymamrotała i pognała w kierunku zamku, jakby goniło
ją całe stado hipogryfów.
Został
sam na środku boiska. Sam znów z tym dziwnym uczuciem,
które znał, ale nie potrafił nazwać.
Katie
zaś uskrzydlona niczym Nike pędziła przez błonia. Z prędkością
trąby powietrznej wpadła do Wielkiego Holu i omal nie zderzyła się
z wracającym ze śniadania Potterem.
–
Deser - wysapała i pognała schodami w górę
do wieży Gryffindoru.
-
Słucham? - wybełkotał Harry sam do siebie, bo Katie już nie
było.
Wzruszył
więc tylko ramionami i też podążył jej śladem w czeluście
klatki schodowej.
Zanim
dobiegła do portretu Grubej Damy, straciła już nieco rozpędu i
dostała
lekkiej
zadyszki. Z trudem wymówiła hasło i dosłownie wpadła do pokoju
wspólnego. Już nie mogła się doczekać kiedy powie wszystkim o
niedzielnym deserze. Radość i euforia wręcz ją rozsadzały.
Niestety, z drużyny znalazła tylko Freda i George’a, ale i tak
mogła
dać upust rozpierającym ją emocjom.
-
Mamy niedzielne desery! - krzyknęła przez całą długość
komnaty.
Bliźniacy
podskoczyli, wyrwani nagłym okrzykiem z zaciekłej dyskusji tak
gwałtownie, że zderzyli się głowami.
–
Bell, czy tobie odbiło?- zapytał retorycznie
Fred, rozcierając czoło.
-
Czego się tak drzesz? - dopytywał się, robiący dokładnie to samo
co brat, George.
Katie
nie zwróciła uwagi na ich utyskiwania. Z trudem powstrzymując się
od podskakiwania, oznajmiła tym razem bardziej składnie i z
sensem:
-
Wood złagodził dietę! Jutrzejszego deseru nie musimy sobie
odpuszczać!
Trwało
chwilę, zanim słowa te dotarły do dwóch kompatybilnych (choć nie
zawsze) mózgów przechowywanych w rudych łepetynach.
-
Zwycięstwo! - krzyknął George i chwycił zaskoczoną Katie
w ramiona.
-
Zwy... - chciał mu już zawtórować Fred, ale powstrzymał się. -
To tylko połowa zwycięstwa - stwierdził do nie słuchających go
George’a i Katie, którzy byli właśnie w trakcie wykonywania
jakiegoś nowego triumfalnego tańca. - W zasadzie tylko
jedna
siódma zwycięstwa - dodał i złapał brata za sweter.
-
Czego? - George strącił dłoń Freda i znów porwał Katie w
ramiona.
-
Musimy osiągnąć pełny sukces - oznajmił Fred, znów wpychając
ręce pomiędzy tancerzy.
-
A nie możemy uczcić tego malutkiego?- zapytał
z nadzieją George.
-
Potem.
Chcąc
nie chcąc, wypuścił Katie z objęć i podążył za bratem, który
właśnie opuszczał pokój wspólny, mijając w przejściu dziwnie
wyglądającego Wooda. Ściślej rzecz ujmując, wyglądał zupełnie
normalnie w sensie fizycznym i tak
dalej, ale miał bardzo dziwny wyraz twarzy, o oczach nie
wspominając.
Pozostawiona
samej sobie Katie odczekała chwilę, by odzyskać równowagę, bo
lekko kręciło jej się w głowie po tym szaleńczym tańcu, po czym
pospieszyła do swojego dormitorium, mając nadzieję
na znalezienie tam Alicji i Angeliny. Nie przeliczyła się. Posilone
namiastką śniadania i rozgrzane długim, gorącym prysznicem,
leżały na swoich łóżkach. Zajęte były właśnie słodkim
nieróbstwem, nawet nie miały ochoty plotkować. Kiedy weszła,
obrzuciły
ją zdziwionym wzrokiem.
-
Co cię tak cieszy? - zapytała Angelin,a podpierając głowę
ręką.
-
Niedzielny deser - odparła i zaczęła zrzucać z siebie szaty.
-
Ciekawe w jaki sposób zamierzasz się do niego dobrać?- zapytała z
przekąsem Alicja.
-
Tylko nie mów,
że załatwiłaś Wooda i teraz jesteśmy wolne! - przy tych słowach
Angelina przyjęła na łóżku pozycję siedzącą.
Katie
rozbierała się nadal w milczeniu, uśmiechając się pod nosem. W
końcu została w samym swetrze i spodniach, wzięła czyste szaty i
z ręcznikiem
przewieszonym na szyi ruszyła do wyjścia. Zanim jednak zamknęła
za sobą drzwi, odparła:
-
Nie, ale byłam tego bliska. Po prostu złagodził nieco dietę.
Teraz mamy raz w tygodniu deser.
-
Jak tego dokonałaś?
-
Czym mu groziłaś?
-
Bardzo cierpiał?
-
A może krwawił?
Przekrzykiwały
się na przemian Gryfonki. No tak, to było zasadnicze pytanie. Ręka
Katie zamarła na klamce. Przecież nie mogła im powiedzieć, że
pocałowała Wooda i on potem zażądał wyjaśnień, no i nie
wiedzieć czemu (może obawiał się o swoją cnotę?)
po prostu zrobił to, co zrobił. Nie tego definitywnie nie mogła
powiedzieć.
-
Powiem wam jak wrócę z kąpieli - oznajmiła dyplomatycznie,
zyskując czas na wymyślenie czegoś wiarygodnego i mniej
żenującego.
-
A nie możesz teraz? - głos Alicji był przesiąknięty
niezdrową ciekawością.
-
Nie, bo jestem brudna i zmęczona – odparła, zanim Angelina
zdążyła dorzucić swoje trzy knuty.
-
No dobra - mruknęła zrezygnowana Alicja i opadła z powrotem na
łóżko. - Będę tu usychać z ciekawości do tego czasu.
-
Dziękuję
za
poświęcenie - rzuciła na odchodnym Katie i zniknęła za
zamkniętymi drzwiami.
-
Nie ma za co! - krzyknęła jeszcze Alicja, już do drewnianej
powierzchni drzwi.
W
dormitorium zrobiło się cicho. Rozpoczęło się napięte
oczekiwanie.
George
dogonił brata zaraz
za wyjściem z pokoju wspólnego. Po chwili obaj zniknęli za innym
obrazem, który przedstawiał zupełnie niepozorną pasterkę ze
stadkiem gąsek. Łudzili się nadzieją, że tylko oni znają
tajemnicę tego sekretnego pokoiku. Teraz jednak byli sami i mogli
swobodnie
rozmawiać, po rzuceniu oczywiście kilku wyciszających zaklęć.
Fred wyciągnął z kąta pod oknem dwa krzesła i ustawił je koło
niewielkiego stolika, pokrytego grubą warstwą kurzu. Poruszone
impetem ruchów Freda drobinki pyłu zawirowały w słabym świetle
wpadającego
przez brudne okna słonecznego blasku.
-
Widziałeś minę Wooda? - zapytał George kiedy obaj usiedli.
-
Nie, a co? - odparł Fred, mało zainteresowany fizjonomią
Olivera.
-
Wyglądał tak jak Ron, kiedy dowiedział się, że Bill umawia się
z Fleur...
-
Czy masz na myśli to idiotyczne słowo na "z"? - upewnił
się Fred.
George
skinął tylko głową. Obydwaj milczeli przez chwilę, rozważając
istotę tego odkrywczego spostrzeżenia. Po czym zgodnie
stwierdzili:
-
To nie było na pewno to!
-
No to możemy wrócić do
naszego
planu - oznajmił Fred, kiedy kwestia słowa na "z" została
wyjaśniona.
-
Jakiego?
-
Wczorajszego.
-
A który to w końcu był?
-
Merlinie! George, czy ty musisz zasypiać przed końcem każdej
narady?!
–
Fred, tylko mnie nie obrażaj! Wcale nie zasnąłe,m tylko
lekko się pogubiłem, bo ty na nic nie możesz się zdecydować!
-
Zdecydowałem!
-
Tylko, że ona nie jest w ciąży, a on na pewno nie jest przypadkiem
najlepszym przyjacielem ojca...
-
Skąd wiesz?
-
Fred!
-
Żartowałem. Ale pomysł był dobry, trzeba go tylko...
-
To czemu nie weźmiemy mojego?
-
Bo jest do bani.
-
Zawsze tak mówisz!
-
Masz z tym jakiś problem?
-
Tak!
-
Co ty nie powiesz!
Ogólnie
rzecz ujmując, kłótnia nie zakończyła się zbyt tragicznie, w
każdym bądź razie wszystko dało się potem naprawić. Kwestia
planu nadal pozostała jednak otwarta.
-
Słuchaj Fred...- mówił George, wymachując niefrasobliwie różdżką
.- Musimy kuć żelazo póki gorące!
-
Tyle to ja też wiem! - obruszył się Fred,, zbierając z podłogi
resztki stolika i usiłując go doprowadzić do poprzedniego
stanu.
-
Wygraliśmy już niedzielę więc jest pewne, że on na nią leci.
-
No to może zwabimy ich teraz do Zakazanego Lasu na potajemną
randkę?
-
Chcesz żeby ich coś zeżarło?!
-
No nie...
-
To myśl dalej, a raczej zacznij w końcu...
–
Fred, nie zaczynaj,
dopiero co naprawiłem krzesła!
Na
szczęście dla wyposażenia komnaty nie zaczęło się od nowa. Nie
zapadła też jednak żadna konkretna decyzja, oprócz tej, że
najwyższa pora wprowadzić ostateczną fazę planu. Tylko nie
pytajcie którego, jeśli wam sprzęty
domowe miłe.
VI.
Nikt o tobie nie zapomniał!
Harry leżał wyciągnięty na łóżku i starał się skupić na czytanej książce. Nie wychodziło mu to najlepiej. Brakowało mu motywacji do porządnej koncentracji. Powieki opadały raz po raz, a zmęczone treningiem członki przechodziły w stan zupełnego rozluźnienia. Dokładnie jak w tej chwili. Książka wysunęła się jego z palców i z hukiem wylądowała na podłodze. Zaskoczony Ron uniósł głowę znad gazety i spojrzał na Harry’ego, następnie przeniósł wzrok na leżący grzbietem do góry wolumin. Opracowanie z dziedziny eliksirów każdego może ukołysać do snu - chyba, że reagujemy na nazwisko Snape, konkretnie Severus Snape.
Hej Harry! - starał się nie krzyczeć, by nie wystraszyć śpiącego.
Mmmm... - usłyszał jedynie pomruk zadowolenia, kiedy Potter obrócił się na bok.
Westchnął i odłożył swoją lekturę na bok. W końcu Harry musiał przygotować się na eliksiry. Po tej przygodzie z kociołkiem Snape był na niego jeszcze bardziej zawzięty, choć wydawało się to już raczej niemożliwe. Ron podszedł do łóżka śpiącego kolegi i delikatnie potrząsnął jego ramieniem. Potter burknął coś niewyraźnie i odwrócił się z powrotem na plecy.
Harry obudź się! – Ron znów potrząsnął ramieniem Pottera.
Tym razem śpiący otworzył jedno oko, potem drugie i spojrzał na niego z wyrzutem.
Czego? - burknął w końcu, nie siląc się na uprzejmość.
Chodź, pouczymy się w bibliotece, bo inaczej Snape w poniedziałek zetrze cię na proch i użyje jako składnika jakiegoś paskudnego eliksiru.
Harry zrobił cierpiętniczą minę, ale przyznał w duchu rację Ronowi. Nie miał innego wyjścia, jeśli chciał przeżyć następną lekcję eliksirów, musiał co nieco zakuć. Niczym skazaniec prowadzony na szubienicę, zwlekł się z łóżka i podnosząc po drodze upuszczoną książkę, poczłapał za Ronem do biblioteki. Dormitorium opustoszało.
Fred i George z wrodzoną nonszalancją przekroczyli próg przybytku pani Pince. Jakby od niechcenia przeszli przez czytelnię i zniknęli pomiędzy regałami. Zatrzymali się na chwilę w tym czy innym dziale. W końcu dobrnęli, przez nikogo nie zauważeni, do działu docelowego. Operacja wymiany książek trwała ułamek sekundy. W końcu mieli już tygodnie wprawy. Po chwili ponownego krążenia pomiędzy regałami wyłonili się przed kontuarem bibliotekarki. Położyli na nim dzieło traktujące o zastosowaniu niektórych składników powietrza w eliksirach użytkowych i niedbale rozglądali się wokoło. Pani Pince sięgnęła po książkę po czym oświadczyła szeptem, tylko z nazwy:
Cztery na wymianę, jedna wypożyczana i wciąż brakuje “Podszeptów namiętności”.
Fred spojrzał na nią z wyjątkowo głupim wyrazem twarzy. George natomiast przytomnie wyszeptał:
Przekażemy Ginny - złapał brata za rękaw oraz książkę z kontuaru i pospiesznie skierował się w stronę wyjścia.
Usilnie starał się przy tym nie zwracać uwagi na ukradkowe, zaciekawione spojrzenia rzucane znad czytanych książek przez uczniów, przesiadujących w bibliotece. Zanim zniknął wraz z oszołomionym Fredem, za drzwiami usłyszał jeszcze głos pani Pince:
Pamiętajcie, że żadna książka nie opuszcza biblioteki bez mojej wiedzy...
Słowa te podążyły za nimi niczym aromat szamba za kimś, kto przed chwilą się w nim wykąpał. W głowach zakwitła tylko jedna natarczywa myśl: Gdzie jest ta książka? (myśl została ocenzurowana przez autorkę). Nie potrzebując jakikolwiek zbędnych słów, ruszyli przed siebie niczym armia najemników, gotowa na wszystko.
Hej Fred! Hej George! - usłyszeli nagle głos Rona, nadchodzącego z przeciwka.
Hej Roniasty - mruknął George, nawet na niego nie patrząc.
Fred zaś stanął jak wryty i wlepił wzrok w idącego za Ronem Harry’ego. Potter poczuł się nieco skrępowany. Nie dane mu jednak było poznać przyczyny dziwnego zachowania Freda, bo ten rzucił się nagle do biegu, dosłownie ciągnąc za sobą oszołomionego George’a. Zatrzymali się dopiero przed portretem Grubej Damy. To znaczy Fred się zatrzymał, a George po prostu został przez niego porzucony na posadzkę, niczym zbędne obciążenie.
Fred, na mózg ci padło? - zagrzmiał George, wstając z ziemi i otrzepując się, czy też bardziej prawdopodobnie sprawdzając stan własnego ciała.
Harry! - oznajmił Fred.
To nie jest hasło kochaneczku - usłyszeli głos odzianej na różowo, pulchnej milady z obrazu.
Wiem - burknął Fred i podał hasło. - Wczorajsze jutro.
Obraz odsunął się i obaj weszli do pokoju wspólnego Gryfonów.
Słuchaj... - tłumaczył w tym samym czasie Fred. - ... Harry ma naszą książkę. Rozumiesz?
Rozumiem - przytaknął George. - Tylko dlaczego mnie tu przywlokłeś, zamiast powiedzieć Harremu....
Co?! - głos Freda odbił się echem. - Przepraszam Harry, masz nasz romans i potrzebujmy go... - dodał z ironią, kiedy brat wlepił w niego zdziwione spojrzenie.
Nie musiałeś od razu mówić, że to romans. Po prostu...
No to nie, że ma nasz romans, ale taką małą różową książeczkę! - irytował się Fred.
Nie musisz się od razu wściekać, tylko pytałem - obruszył się George.
Ach! Zamknij się, idziemy do dormitorium Harry’ego!
Po co?
Fred odwrócił się i wniósł oczy ku sufitowi. Nic jednak nie odpowiedział. Kiedy już znaleźli się w rzeczonym dormitorium, George w końcu załapał ,o co bratu chodziło. No cóż, mówią, że lepiej późno niż wcale. Niczym zawodowi ”obrabiacze” banków zabrali się do dzieła. Niestety, zanim udało im się przeszukać szafkę przy łóżku Harry’ego, o kufrze nie wspominając, do dormitorium wkroczył Ron.
Co wy tu robicie? – zapytał, zaskoczony.
Nic!
Przyszliśmy cię odwiedzić! - bystrze oświadczył George, podchodząc do Rona.
Ten cofnął się o dwa kroki i podejrzliwie spojrzał na obu braci. Od jakiegoś czasu działo się z nimi coś dziwnego. Najwyraźniej dieta szkodziła im bardziej, niż na to wyglądało. Matka zawsze ostrzegała go przed sądzeniem po pozorach. Teraz rozumiał o co jej chodziło. Cofnął się o kolejne dwa kroki.
Przynieśliśmy kakao! - oświadczył Fred, wskazując na trzy parujące kubki, które przywołał zaklęciem (dyskretnie oczywiście).
Ron poczuł się nagle bardzo zagrożony. Skłonność bliźniaków do nielegalnych eksperymentów, w czasie kiedy na pewno byli sobą, była legendarna. Teraz jednak nie dałby głowy za ich poczytalność.
Harry! - krzyknął i po chwili pozostały po nim jedynie wirujące drobinki kurzu.
Bliźniacy spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. Ron zachował się w typowy dla siebie sposób. Na wszelki wypadek jednak postanowili wynieść się w bezpieczne rejony i wrócić po książkę nieco później.
Ron wrócił do pokoju wspólnego w stanie skrajnego szoku. Opadł na fotel naprzeciwko Harry’ego (w bibliotece było zbyt tłoczno) i wyszeptał ze zgrozą:
Chcieli mnie otruć...
Harry uniósł oczy znad książki i zdezorientowany spojrzał na Rona. Przez chwilę wydało mu się, że jego przyjaciel twierdził, iż ktoś chciał go otruć. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić kto i w szczególności, po co. Ron siedział blady jak prześcieradło i patrzył przed siebie z takim wyrazem twarzy, jakby przed chwilą spotkał się oko w oko z gigantycznym pająkiem.
Słucham?
Chcieli mnie otruć... - wyszeptał znów w odpowiedzi Ron.
Kto? - indagował Harry.
Fred i George...
Dlaczego?
...? - Ron nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.
Zanim Harry spróbował dowiedzieć się, co wydarzyło się przed chwilą w dormitorium, podeszła do nich Hermiona i ignorując sparaliżowanego strachem Rona, zwróciła się do Harry’ego:
Potrzebna ci jeszcze moja książka?
Książka? - niezbyt inteligentnie zapytał Potter.
Tak, książka. Dokładnie rzecz ujmując “Praktyczne zastosowanie zaklęć iluzjonistycznych”, którą pożyczyłeś ode mnie w zeszłym tygodniu - wyjaśniła spokojnie.
Ach, ta książka! - olśnienie błysnęło w zielonych oczach Harry’ego. - Zaraz ją przyniosę.
Zanim jednak zdołał wstać z fotela, Ron otrząsnął się z otępienia i oskarżycielskim tonem wyrzucił z siebie:
Jak możesz pytać o książkę, kiedy przed chwilą chciano mnie otruć! Tu chodziło o moje życie!
Życie? Ron, o czym ty mówisz? - Hermiona cofnęła się o krok do tyłu i z niepokojem przyglądała się zaczerwienionej z oburzenia twarzy Weasleya.
Fred i George usiłowali mnie otruć! O tym mówię, a wy tylko patrzycie na mnie jak na wariata! - emocjonował się dalej Ron.
Harry za jego plecami postukał się znacząco w czoło, Hermiona przytaknęła, nie spuszczając wzroku z wyprowadzonego z równowagi przyjaciela.
Na pewno to, co zrobili, da się w bardzo prosty sposób wytłumaczyć... - próbowała go uspokoić.
Tacy z was przyjaciele! - krzyknął Ron ze scenicznym dramatyzmem i wybiegł z komnaty.
Hermiona chciała pobiec za nim, ale zreflektowała się.
Przejdzie mu - stwierdziła filozoficznie i zwróciła do Harry`ego. - No to jak z tą książką?
Już idę - odparł Harry, przestając wpatrywać się w drzwi, za którymi zniknął Ron i poszedł do swojego dormitorium.
Po chwili zanurzał się już w swoim kufrze w poszukiwaniu rzeczonej książki. Jedyną, która na pewno nie była jego własnością, była niewielka książeczka w różowej okładce. Złapał ją więc i nie patrząc na tytuł pognał z powrotem. Zanim opuścił dormitorium zauważył jeszcze kątem oka trzy parujące kubki. Nie zwrócił na nie jednak uwagi.
Proszę – powiedział, podając Hermionie książeczkę.
Spojrzała na nią i zamrugała oczami. Przez chwilę wydawało się jej, że jest... różowa. Książka zdecydowanie była różowa.
Harry, to nie jest moja książka.
Moja też nie.
Więc...
..? - z braku pomysłu wzruszył tylko ramionami.
Harry myślał, intensywnie myślał, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Tymczasem Hermiona dokładniej przyjrzała się trzymanemu w ręce literackiemu dziełu. Już na pierwszy rzut oka nasuwało się skojarzenie z czymś, co czytywała jedynie w wielkiej tajemnicy i nawet na torturach nie przyznałaby się do tego. Zajrzała na stronę tytułową i parsknęła śmiechem. Na pewno nie wybrałaby niczego z takim tytułem. Doprawdy, nawet w kwestii takiej literatury miała zdecydowanie lepszy gust. O wiele ciekawsze od tytułu były jednak wpisy dotyczące osób będących w posiadaniu tego... tej książki na czas określony. Na końcu całkiem sporej listy żeńskich imion widniały dwa męskie. Na ich widok nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa. Podsunęła ją, zamyślonemu nadal Harry`emu pod oczy i wskazała, na wszelki wypadek, palcem to o co jej chodziło.
Ale jakim cudem...
Mnie nie pytaj - odparła wzruszając ramionami. - Lepiej pomyśl, jak odzyskasz moją książkę. Zaznaczam, iż jest mi potrzebna. Na jutro.
Harry pokiwał głową dając jej do zrozumienia, iż przyjął to do wiadomości i opadł na fotel razem z nieszczęsnym romansidłem w ręce. Zanim opuściła pokój wspólny, odwróciła się jeszcze i stwierdziła:
To chyba tłumaczy historyjkę Rona, przynajmniej w pewnym sensie.
Jej słowa dotarły co prawda do Harrego, ale nie zwrócił na nie uwagi. Miał teraz do rozwiązania inny problem. Jak odzyskać książkę tak, żeby Fred i George się nie zorientowali. Przecież nie mógł tak po prostu pójść do nich i powiedzieć: Przepraszam chłopaki, ale mam wasz... eee... romans. Niewidzialne trybiki w jego mózgu rozpoczęły wzmożoną pracę. Eliksiry poszły w niepamięć.
Tej nocy na korytarzu, pomiędzy chłopięcymi dormitoriami w wieży Gryffindoru, rozegrała się scena żywcem wyjęta ze stron szpiegowskiej powieści. Rozegrała się zupełnie przypadkiem, kiedy skradający się (pod osłoną peleryny niewidki) Harry wpadł wprost na skradającego się (bez peleryny niewidki) Freda, osłanianego przez George’a.
Kto tam? - zapytał Fred, na oślep szukając swojej upuszczonej różdżki.
To ja, Harry - padła odpowiedź. - Mam coś, co należy do was.
A my mamy coś, co należy do ciebie - oświadczył George.
Oddajcie.
Najpierw ty.
Dlaczego? - Harry nie krył zdziwienia.
Bo tego! - irytował się Fred.
Dobra, to ja położę na ziemi i przesunę w waszym kierunku, a wy zrobicie to samo - zaproponował Harry.
Przecież praktycznie siedzimy jeden na drugim - zauważył George.
Fred zirytował się na dobre, wyjął zza pazuchy książkę Harry’ego i zanim mu ją zwrócił, trzepnął nią George’a w czółko.
Auuuć! Za co?
Bierz i dawaj naszą! - Fred zignorował pytanie.
Macie - Harry wręczył im nieszczęsne różowe cudeńko literatury romantycznej i zgarnął książkę Hermiony.
No to, dobranoc - powiedział Fred podnosząc się z ziemi.
Dobranoc - odparł Harry.
Zanim jednak dotarł do drzwi swojego dormitorium, usłyszał szept George’a:
Jakby co, to nas tu nie było, a ty niczego nie widziałeś, Harry.
Jasne.
Po chwili był już w łóżku i nawet przez myśl mu nie przeszło pytanie, po co właściwie bliźniakom był ten romans.
Katie czuła, że życie znowu jest piękne. Był poniedziałek, siedziała przy śniadaniu i była szczęśliwa. Dlaczego? Po prostu wczoraj była niedziela, która po raz pierwszy od tygodni wniosła w jej smutne, uczniowskie życie solidną porcję radości w postaci wielkiego kawałka czekoladowego ciasta z bitą śmietaną i wiśniami. Wspomnienie tej uczty mocno wyryło się w “pamięci” jej kubków smakowych. Nawet teraz czuła jego smak, mimo, iż miała w ustach tosta. A może owsiankę? Z krainy marzeń wyrwał ją głos Angeliny:
Ludzie, nigdy nie sądziłam, że będę w tak wspaniałym nastroju w poniedziałek rano!
Doskonale cię rozumiem - powiedziała Alicja z uśmiechem na twarzy, pierwszym od kilku tygodni.
Pogodziłaś się z Dougiem? - zainteresowała się Katie.
Tak i jestem tym bardziej szczęśliwa - odparła, przy akompaniamencie chichotu Angeliny, która widziała zupełnie przypadkiem ową scenę pogodzenia.
Z tobą to ja jeszcze sobie porozmawiam - żartobliwym tonem pogroziła jej Alicja.
A co z tobą Angel, koniec halucynacji? - dopytywała się Bell.
Ooo tak!
Ja też w końcu czuję się znowu sobą - westchnęła Katie, wracając do spożywania porannego posiłku.
Potter też zdaje się być w końcu bezpieczny dla otoczenia - zauważyła Angelina.
Rozmowa z kwestii bezpieczeństwa przeszła po chwili na pełną nadziei wymianę poglądów co do poprawy samopoczucia bliźniaków. Pełną nadziei, gdyż zaraza Hogwartu wyglądała jak kociołek Neville’a w czasie lekcji eliksirów. Podładowani porcją cukru, teraz zdawali się aż kipieć. Nie podnosiło to bynajmniej na duchu, szczególnie jeśli brało się pod uwagę fakt, iż od jakiegoś czasu zachowywali się nadzwyczaj pro-społecznie. Czyżby nadszedł czas na nadrobienie zaległości? Na samą myśl o tym przechodziły ciarki.
Poniedziałek minął nie wiadomo kiedy, o reszcie tygodnia już nie wspominając. No cóż, wielkimi krokami zbliżał się pierwszy mecz i Wood wyciskał znów ze swoich zawodników siódme poty. W tej sytuacji poziom cukru we krwi spadał w zastraszającym tempie, odbijając się na samopoczuciu Katie w ten “Wood jak cię dorwę to... wiadomo co się stanie” sposób. Nie było jednak jeszcze tragicznie, bo senne “koszmary” dało się przeżyć. Zresztą po jednym deserze nie można oczekiwać cudu. Sam Wood zadawał się być w transie. Raz po raz powtarzał strategię gry i do znudzenia przypominał o słabościach oraz mocnych stronach krukońskiej drużyny. Po każdym treningu Katie czuła się wykończona fizycznie i psychicznie. To drugie głównie z nadmiaru informacji. No i była sobota, wczesny poranek. Zmusiła się do przełknięcia kilku kęsów śniadania i wraz z Angeliną i Alicją, w bladym świetle listopadowego słońca, zmierzała do szatni Gryfonów.
Oliver czekał już na nich z żarliwą, motywującą mową wyrytą w pamięci niczym hieroglify na ścianie piramidy. W końcu się zebrali, zaspani jak zwykle bliźniacy Weasley, lekko podszyty cykorem Potter, nieprzytomne z powodu zbyt małej ilości snu Bell, Johnson i Spinnet. Przebierali się w szkarłatne szaty do quidditcha, jak dla niego zdecydowanie zbyt wolno. Odchrząknął głośno, żeby zwrócić na siebie ich uwagę.
No dobra, chłop... drużyno! - zaczął. - W końcu pokażecie na co was stać! Pokażecie...
Nikt go nie słuchał. Przyzwyczajeni do jego płomiennych, nudnych przemówień wrzucili na luz i bujając w obłokach czekali, aż skończy.
...co to znaczy być Gryfonem, mieć naszywkę z lwem na piersi, ekm... to znaczy na szacie!
Mówił jeszcze o jakichś nieznanych im poprzednikach, którzy przecierali dla nich szlaki i tak dalej, aż w końcu przeszedł do powtórzenia taktyki.
... Fred i George robią swoje, ty Harry masz oczy szeroko otwarte, a ja całuję Katie... - za późno zdał sobie sprawę z tego co mówi.
Z przerażeniem w oczach spojrzał na zebranych. W szatni zapanowała cisza tak gęsta, jak atmosfera przy stoliku do pokera, kiedy gra toczy się o najwyższą stawkę.
VII.
Czemu?- oto jest pytanie...
"Żenada,
pogrom! Merlinie! Niech ziemia się rozstąpi i mnie pochłonie!"
te jakże optymistyczne myśli zawładnęły mózgiem Wooda. W
milczeniu czekał na cios Losu.
-
Nie ma sprawy! - ciszę przerwał Fred.
-
...? - Oliver spojrzał
na niego zaskoczony.
-
Tak stary, wygramy ten mecz! - dorzucił George, podnosząc się z
ławki.
Reszta
drużyny też zaczęła się zbierać. Katie ocknęła się z
zamyślenia i niezbyt przytomnie zapytała:
-
Już skończył?
-
Na to wygląda - odparł Potter, wracając
z krainy marzeń.
Do
Wooda powoli zaczęło docierać, że jego drużyna nic nie
usłyszała. "Niech ignorancja będzie błogosławiona",
miał ochotę zaśpiewać. Konsekwencje będzie wyciągał potem.
Teraz musiał się skupić na meczu. Wyjść na zewnątrz i wygrać
-
nic innego zresztą nie wchodziło w rachubę. Wygrać albo zginąć.
Z tak ustaloną taktyką, doskonałą w każdym calu... no, pomijając
ten drobiazg z przemowy. Wziął kilka głębszych wdechów i dla
pewności przyjrzał się wszystkim jeszcze raz. Wyglądali całkiem
zwyczajnie.
Tak jak zawsze przed meczem. Ruszył się w końcu i stanął tuż
obok Pottera. Usłyszał głos Lee Jordana, witającego na pierwszym
meczu tego sezonu. Po chwili wyszli na boisko. Stojąc na murawie, z
miotłą w ręku, Wood zapomniał o całym świecie. Drobny
incydent z szatni przestał istnieć w jego umyśle. Liczył się już
tylko quidditch.
-
Hurra! Wygraliśmy! - okrzyki grupki Gryfonów, mijających na
korytarzu Wooda, niosły się echem chyba po całym zamku.
-
Hurra - mruknął pod nosem, stwierdzając w myślach
z sarkazmem: - Kogo to interesuje, że wygraliśmy całkiem
przypadkiem, oprócz mnie i Krukonów, no dobrze... Ślizgonów też.
Wracał
właśnie z boiska do wieży Gryffindoru. Był... zły, nie to zbyt
mocno powiedziane. Odczuwał raczej coś pomiędzy zadowoleniem
a rozczarowaniem. Właśnie w takich momentach jak ten, zastanawiał
się, po co właściwie się wysila. Opracowywał setki strategii,
ślęcząc godzinami w bibliotece. Forsował z uporem maniaka
wszelkie możliwe programy treningowe i po co to wszystko? Po to,
żeby
zawodnicy zasypiali w czasie narad taktycznych przed treningami, jego
zagrzewających do gry przemówień przed meczami, i ogólnie go
olewali. Sfrustrowany, kopnął kamienną rzeźbę chimery, kryjącą
przejście do gabinetu dyrektora. Na szczęście nie reagowała na
zaczepki.
-
Wygraliśmy - wymamrotał znowu, idąc dalej korytarzem. - Gdyby
nie...- nawet nie chciał o tym myśleć.
Gdzieś
w okolicach przejścia na trzecie piętro minął parę złączoną w
czułym uścisku. To przypomniało mu o pewnej delikatnej kwestii,
którą
zdecydowanie
powinien wyjaśnić, a potem wymazać z pamięci. Byleby tylko nie
wracała już nigdy więcej.
-
Katie - wyrwało mu się nawet, nie wiedział dlaczego.
Poszczególne
jednostki owej pary, miniętej zaledwie o kilka kroków, oderwały
się od siebie i zdezorientowane
rozejrzały po korytarzu. Jedyne co zdołały zobaczyć, to znikające
w oddali plecy kogoś w szacie do gry w quidditcha.
-
Co to było? - zapytała męska jednostka.
-
Skąd mam wiedzieć? - odparła żeńska.
-
Wydawało mi się przez chwilę, że to Wood
- stwierdziła po chwili ponownie męska.
-
No co ty, Doug! Wood krzyczący na korytarzu imię jakieś
dziewczyny!?
-
Masz rację Alicjo, mało prawdopodobne.
Po
tej konkluzji powrócili do stanu, określanego jako bycie zajętym
jedno drugim w sposób bardzo absorbujący
uwagę.
Oliver
pokonywał po trzy stopnie naraz, biegnąc do pokoju wspólnego.
Gruba Dama z okrzykiem grozy podskoczyła w swojej ramie, kiedy Wood
zahamował zaledwie o kilka cali przed obrazem. Jednym tchem
wyrecytował hasło i kiedy tylko obraz odchylił
się, wpadł jak burza do komnaty. Wydzierał się przy tym, by
przekrzyczeć hałas, towarzyszący trwającej tam właśnie
imprezie:
-
Katie! - rozglądał się, poszukując jej w tłumie świętujących
Gryfonów. - Katie! Katie Bell!
Niestety
nie było żadnego odzewu.
Nie udało mu się również wypatrzyć jej wśród wszystkich
szatynek w Gryffindorze. A wzrok, jak przystało na dobrego obrońcę,
miał świetny. Bliski desperacji, rozpoczął metodyczne
przeczesywanie pokoju wspólnego. Zaczepił chyba z pięć dziewcząt,
biorąc
je
za obiekt swoich poszukiwań, aż w końcu odnalazł właściwą. Na
kanapie w rogu pokoju, wciśniętą pomiędzy braci Weasley i do tego
bardzo szczęśliwą. Poczuł się... widział, że to uczucie ma
swoją nazwę, ale jeszcze nigdy wcześniej nie skojarzyło się ono
jego
umysłowi z żadną dziewczyną. Zdecydowanie nie miał ochoty na
zastanawianie się teraz nad nim. Złapał Katie za rękę i siłą
wyciągnął z czeluści kanapy.
-
Co do...? - nie dokończyła, zaskoczona.
-
Muszę z tobą porozmawiać - powiedział przez zaciśnięte zęby
i nie czekając na zgodę, zaczął torować sobie drogę do wyjścia.
Nadal
trzymana za rękę, nie miała innego wyjścia, jak podążyć za
nim. Fred i George wymienili porozumiewawcze spojrzenia i ani myśleli
interweniować, pomimo błagalnego spojrzenia, jakie Katie
rzuciła im przez ramię. W końcu nie będą torpedować własnego
planu.
Używając
ciała jako tartanu i łokci przy bardziej opornych obiektach, Wood
wyprowadził Katie na korytarz. Tu się zatrzymał. Otrząsnęła się
z lekkiego szoku, w jaki wprawiło ją to "porwanie"
i wysapała:
-
Wytłumaczysz mi, o co chodzi?
Wood
przez chwilę milczał, po czym spokojnie oznajmił:
-
Nie tutaj.
-
Świetnie. A gdzie?
-
W jakimś bardziej ustronnym miejscu - oznajmił z wahaniem.
-
Eeee... - nie było jej stać na nic bardziej konstruktywnego.
Zostało
to potraktowane jako zgoda, wobec czego dała się zaprowadzić do
pustej klasy. Przez cały czas czuła się wyjątkowo niekomfortowo w
sensie psychicznym. Ledwo drzwi klasy zamknęły się za nimi, Wood
oświadczył bez żadnych wstępów i ceregieli:
-
Katie, wydaje mi się, że chciałbym, abyś mnie znowu pocałowała
- głos drżał mu przy tym lekko, ale poza tym trzymał się
dzielnie.
To
oświadczenie spadło na nią niczym grom z jasnego nieba. " Ja
jego... ten tego... no miałabym... znowu...oszalał!"
w głowie Katie zawrzało niczym w hutniczym piecu. Nagle z tego
kłębowiska myśli, jakie utworzyło się w jej głowie, wypłynęła
na powierzchnię jedna, a raczej pytanie:
-
Dlaczego? - wypowiedziała je na głos.
Wood
spojrzał na nią tępym wzrokiem. "Właśnie:
Dlaczego? A może to ja... no na to by w końcu wychodziło...
Właściwie dlaczego nie!" nie obciążał się długim
myśleniem.
-
No właściwie to ja chciałbym cię pocałować - oznajmił trochę
pewniejszym głosem, za to dodając efekty kolorystyczne w postaci
rumieńca na twarzy.
No
i znów konsternacja. Katie zaczęła już powoli przychodzić do
siebie, kiedy Wood odpalił kolejną salwę. Już nie było
rozszalałych myśli, była tylko jedna: "Merlinie, niech on
tego nie robi!" Minuty powoli mijały, a Oliver nie ruszał się.
To
znaczyło, że raczej tego nie zrobi. Wbrew sobie poczuła się
rozczarowana. "Bell, chyba nie chciałaś, żeby cię..."
pomyślała, starając się wyłapać nawet najmniejszy ruch Wooda.
Ostatecznie zadała sobie sprawę z faktu, iż Wood tego nie zrobi,
no bo w końcu
dawno by już... tylko:
-
Dlaczego? - wymknęło jej się.
Pytanie
to postawiło Wooda w bardzo trudnej sytuacji. Pomimo szczerych
chęci, nie potrafił na nie odpowiedzieć. Nie potrafił się też
przełamać do zrobienia tego jednego czy dwóch kroków w stronę
Katie
i zamknięcia jej ust pocałunkiem. Musiał jednak coś zrobić. Stać
go było jedynie na bezradne wzruszenie ramionami. Krótkie "nie
wiem" było zbyt wielkim wysiłkiem. W końcu, po kilku minutach
krępującej ciszy, podszedł do drzwi, otworzył je i gestem dał
Katie
do zrozumienia, iż nie będzie jej już dłużej zatrzymywał.
Korytarz
biegł prosto przed siebie, czasami skręcał to w lewo, to w prawo i
tak jak to mają w zwyczaju korytarze, prowadził w jakieś konkretne
miejsce. Właśnie to ostatnie było powodem, dla którego
Katie nie przejmowała się dokąd idzie. Po prostu zdała się na
korytarz i szła. Patrząc na nią z perspektywy obserwatora, można
było odnieść wrażenie, iż zamieniła się w zombie. Co prawda
nie trzymała wyciągniętych przed siebie rąk, ani nie powłóczyła
nogami, jednak wrażenie nieodparcie się nasuwało. Powód był
całkiem prosty. Jej umysł ograniczył się do kontrolowania
podstawowych funkcji organizmu, a całą swoją "uwagę"
skupił na roztrząsaniu usłyszanych niedawno słów. Z trudem
przyswoiła sobie ich brzmienie.
"Chciałbym cię pocałować... Chciałbym żebyś mnie
pocałowała" odbijało się echem w mózgu Katie i dręczyło
ją niczym wyrzuty sumienia. Tego nie mógł przecież powiedzieć
Oliver Wood - teoretycznie mógł - ale ten Wood, jakiego ona znała,
był ostatnią osobą
na świecie, która by coś takiego powiedziała, chyba.
"Dlaczego
akurat ja? W Gryffindorze jest tyle dziewczyn." To pytanie
nawiedzało ją raz po raz.
"Ale
tylko ty rzuciłaś się na niego i pocałowałaś" odparł
wcale nie tak cichy głosik z najgłębszego zakamarka
jej umysłu.
"Skąd
mogę wiedzieć, że tylko ja?" próbowała się bronić.
"To
udowodnij, że były ich całe tabuny" odgryzał się głos z
sarkazmem.
Korytarz
prowadził ją wciąż naprzód, aż do klatki schodowej. Ta zawiodła
ją dwa piętra w górę i jedno w
dół.
Znów znalazła się na korytarzu.
"Takie
myślenie donikąd mnie nie zaprowadzi" usiłowała się
przekonać.
"To
po co w ogóle myślisz" odezwał się od razu głos,
pretendując do miana największego upierdliwca roku.
Nie
chciała dać mu tej satysfakcji, musiała
jednak przyznać, iż Wood i jego "chęci" i pragnienia
zabił jej ćwieka. I to na dobre. W żaden sposób nie potrafiła
logicznie wytłumaczyć całej sytuacji. Jedyne do czego doszła to
to, że sama jest sobie winna, poprawka: winna jest dieta, ergo winny
jest
Wood.
Sęk w tym, co to zmieniało? "Jedno wielkie nic"
pomyślała, stając przed obrazem Grubej Damy (każdy korytarz
prowadzi w końcu do celu). Zmęczona chodzeniem i myśleniem
przebrnęła przez resztki świętującej ciżby i z ulgą zamknęła
za sobą drzwi dormitorium.
Z równie wielką ulgą chciała się rzucić na łóżko lecz było
zajęte.
-
Merlinie! Hermiona, ale mnie wystraszyłaś! - krzyknęła, wracając
z krainy własnego umysłu do cielesnej egzystencji.
Zanim
jednak Hermiona zdążyła odpowiedzieć, Angelina dała upust
swojej
ciekawości.
-
Kat, czego chciał od ciebie Wood?
"Yyyy"
już w miarę uspokojone myśli Katie zbiły się w wystraszoną
masę. Zaczerwieniła się lekko i chcąc ukryć zmieszanie
lekceważąco machnęła ręką, mówiąc:
-
To co zawsze.
Hermiona
uniosła znacząco
brew i spojrzała na równie sceptyczną Angelinę.
-
Doprawdy? - zapytała ścigająca. - A o czym zwykle rozmawiacie na
osobności?
Katie
poczuła się jak królik osaczony przez nagonkę. Miała przeciwko
sobie dwie inteligentne istoty płci żeńskiej oraz własne
sumienie.
O ile to drugie można było zignorować i nie groziło plotkami w
całym Hogwarcie, o tyle Angelina i Hermiona były żądne sensacji,
co w przełożeniu na praktykę oznaczało: "Katie, jak zwęszą
cokolwiek, jesteś stracona". Na dodatek były uzbrojone w
intuicję.
Przełknęła ślinę i zełgała krzyżując za plecami palce:
-
O naszych błędach w czasie meczu i w ogóle. Wiecie jaki on jest -
zaśmiała się nerwowo.
-
Wiemy? - znów zapytała Angelina, mrużąc oczy i uśmiechając się
nieznacznie. - Jakoś sobie nie przypominam,
aby kiedykolwiek wyciągał mnie po meczu w jakieś ustronne miejsce,
żeby porozmawiać o błędach i w ogóle - dodała.
Hermiona
uśmiechnęła się z niewinnym wyrazem twarzy. Nie potrafiła jednak
ukryć, iż wyciągnęła już własne wnioski i nie kupuje słów
Katie.
-
Tak? - Katie próbowała coś wymyślić, ale niestety, w głowie
miała pustkę. - Ja... Oliver... znaczy się Wood... my... - plątała
się, czując jak powoli zaczyna zapadać się w przysłowiowe błoto.
-
Ty, Oliver Wood to znaczy wy, co? - zapytała tym razem
Hermiona, wchodząc jej w słowo, a raczej wykorzystując chwilową
przerwę w nieskładnej wypowiedzi.
Katie
policzyła w myślach do dziesięciu i wzięła głęboki wdech.
Rozejrzała się po dormitorium w poszukiwaniu wybawienia
jakiegokolwiek gatunku. Niestety- brak
szczęścia. Spróbowała po raz kolejny.
-
Nie rozumiem o co wam chodzi - próbowała poprzeć to stwierdzenie
nonszalanckim wzruszeniem ramionami, ale nie wypadło to jednak
najlepiej. - Przez te swoje metody treningowe jest lekko... -
zmarszczyła nos szukając
w pamięci odpowiedniego słowa. - ... lekko nieswój?! - ostatnie
słowa nosiły w sobie znamiona pytania.
-
Ach, nieswój - to powiedziawszy, Hermiona przeniosła się na łóżko
Angeliny.
-
No w końcu ta d...
-
Tylko nie wymawiaj tego słowa! - weszła Katie
w słowo Angelina z wyrazem obrzydzenia na twarzy.
-
... ta wiadomo o co chodzi... - poprawiła się Bell - ... też nie
wpływa zbyt dobrze na niego. Wydaje mi się, że chodziło mu w
zasadzie o Freda albo George`a, a nie o mnie - brnęła dzielnie
naprzód.
-
Tak,
oczywiście, pomylił cię z bliźniakami. - Historyjka nie została
kupiona przez samozwańczą inkwizycję. - Lepiej przyznaj się, że
macie się z Oliverem ku sobie - zaczepnie dokończyła Hermiona.
Katie
zamarła na zbyt długą chwilę.
-
Wiedziałam! - krzyknęła Angelina, zrywając się z łóżka i
zaczęła podskakiwać w miejscu.
Sufit
zawalił się z hukiem, przynajmniej w marzeniach Katie. Była,
potocznie mówiąc, ugotowana. "Chwila" zaprotestowało
sumienie "Jakie: macie się ku sobie? O czym ty myślisz?
Oszalałaś na
starość? Wpakowałaś się facetowi w życie intymne, że tak
powiem i teraz nie wiadomo co sobie wyobrażasz! Przecież on pewnie
jest zupełnie w tych sprawach niedoświadczony." Zbesztana
przez własne ego, otrząsnęła się z szoku i prawie nie drżącym
głosem oznajmiła
uradowanym przyjaciółkom:
-
Jakie mamy się ku sobie? Przecież ja go prawie nie zat... - nie
dokończyła gdyż drzwi dormitorium otworzyły się z efektownym
"woom" i stanęła w nim uszczęśliwiona do granic
możliwości Alicja.
Tanecznym
krokiem (w rytm walca
wiedeńskiego) wpłynęła do środka, nie zapominając zatrzasnąć
za sobą drzwi. Dotarła do swojego łóżka i z wdziękiem słonia w
ciąży opadła na nie, a raczej upadła, ponieważ potknęła się o
porzucone obuwie, zresztą własne.
-
I oto przykład na to co robi
z
człowiekiem miłość i piwo kremowe - mruknęła Angelina,
przyglądając się jej ze zdegustowanym wyrazem twarzy.
-
A mnie o coś takiego posądzasz - poskarżyła się Katie, w końcu
sadowiąc się na swoim łóżku.
W
duchu zaś dziękowała Alicji za jej zbawienne "wejście".
Przez chwilę w dormitorium panowała cisza. Przerwał ją stłumiony
chichot panny Spinnet:
-
Wiecie... - przerwała, by z jękiem unieść się na łokciu. -
Jestem szczęśliwa!
-
Chyba już pójdę - stwierdziła Hermiona i nie czekając na
reakcję, pożegnała
się.
W
milczącym pakcie Katie i Angelina zignorowały wyraźnie
podchmieloną przyjaciółkę i pogrążyły się w świecie własnych
umysłów. Niezrażona tym Alicja paplała nadal - do siebie.
Kiedy
tylko Katie i Wood znikli w świętującym tłumie, Fred i George
zaczęli
pławić się w samouwielbieniu:
-
Fred, jesteśmy wspaniali!
-
Tak, George, nie ma na mas mocnych!
-
Nic tylko chylić czoła przed naszym geniuszem!
-
I bić głębokie pokłony!
-
Całować nasze stopy...
-
Hehe...
Wśród
tej bałwochwalczej pieśni padli
sobie
w ramiona i zaczęli się klepać po plecach. Siedzącemu niedaleko
pierwszakowi wyglądali na kompletnych świrów, więc na wszelki
wypadek przeniósł się w inne miejsce. Przyglądający się zaś
całej scenie z bezpiecznej odległości Ron przestał mieć już
jakiekolwiek
wątpliwości co do ich poczytalności i czym prędzej postanowił
wysłać sowę do matki. "No dobra, sowa może poczekać do
jutra, przecież gorzej już z nimi być nie może" pomyślał i
pociągnął solidny łyk z butelki, o mało się nie krztusząc
kremowym piwem.
VIII.
“Myślę, więc jestem”- i jeszcze coś więcej!
Wyszła.
Zatrzasnęły się za nią drzwi. Drobinki kurzu zatańczyły nad
podłogą w promieniach popołudniowego słońca. Jakże romantyczna
sceneria i nie było nikogo, kto mógłby to docenić, bo Oliver Wood
był daleki od kontemplacji nastroju chwili. Stał jeszcze przez
chwilę nieruchomo, po czym potarł dłonią brodę.
“Dlaczego?”
Oto i istota całej sprawy. “Chciałem ją pocałować... choć
gdyby ona to zrobiła... no, byłoby prościej.” Pogrążając się
w swoich rozważaniach, Wood oparł się o najbliższą ławkę i
podparł brodę ręką. “Tak, tylko dlaczego? Przecież ja nigdy
tego nie chciałem.” Czuł, że tej kwestii nie da się tak po
prostu wyjaśnić. “Powinienem podejść do tego jak do analizy
sytuacji z meczu”
-niewielka ulga odmalowała się na jego twarzy. “Tak, to najlepsze
rozwiązanie. To mniej więcej tak, jakbym chciał obronić rzut i
jedynym sposobem jest... eee... jest...” - brak odpowiedniego
porównania sprawił, iż znów poczuł się bardzo niekomfortowo.
“Nie, spróbujmy z innej perspektywy. Ja, czyli mężczyzna, chcę
pocałować ko... dziewczynę. Zwykle całują się...”
Wiedział,
doskonale wiedział, kto zwykle się całuje. Tylko czy chciał
siebie samego o tym przekonać? W jego umyśle zaczęły rodzić się
wątpliwości.
Nie mogło przecież chodzić o coś takiego. Miłość mogła
przytrafiać się innym, ale przecież nie jemu! To była po prostu
wina stresu. Gdyby tamtej nocy się nie wystraszył (ekm) to znaczy
nie został zaskoczony tym... atakiem, nie byłoby problemu. Niemniej
jednak problem zaistniał i miał coś przeciwko takiej argumentacji.
Wood postanowił trzymać się swojej wersji i zająć zdecydowanie
ważniejszymi sprawami, na przykład quidditchem. W końcu przebieg
ostatniego meczu nadal leżał mu na wątrobie. No i jeszcze
była kwestia “olewania kapitana”, z czym natychmiast należało
zrobić porządek. Podbudowany przekonaniem o winie Bell, wyszedł z
komnaty i raźnie pomaszerował do dormitorium. Musiał się w końcu
przebrać.
Katie
wpatrywała się w baldachim swojego łóżka. Gdzieś
w tle słyszała chichot Alicji, który raz po raz przerywał wesoły
monolog panny Spinnet. W głowie kłębiły jej się myśli, których
chętnie by się pozbyła. Myśli o Oliverze Woodzie i tym, co przez
ostatnie kilka tygodni się wydarzyło. “O ile wszystko byłoby
prostsze, gdybym miała chłopaka...” - zanim dokończyła myśl,
odezwał się znów głos sumienia: - “A niby co miałoby to
zmienić?”
Pytanie
było perfidne i podchwytliwe. Nie potrafiła na nie odpowiedzieć
tak od razu.
“Hmmm...
Nie napastowałabym Wooda?” - spróbowała.
“Hehe...”
- zarechotał głos sumienia i posłał kolejny strzał na bramkę:
“A Wood na chłopaka się nie nadaje?”
“Eeeee...
Wood?” - zmarszczyła czoło zastanawiając się nad tą kwestią.
- “ No... Wood to...”
“Chłopak”
- podpowiedział mało dyskretnie
głosik z tyłu głowy.
“Chłopak?
No tak. I nawet...” - ugryzła się w myślach w język.
“Przystojny?”
- paskudny emisariusz sumienia był zdecydowanie bez sumienia.
“Czy
Oliver...” - zaczęła się zastanawiać nad istotą urody Wooda.
“A
gdzie się podział Wood?”
- ironizował wewnętrzny upierdliwiec.
“Czy
Oliver Wood (lepiej ci?) jest przystojny? Hmm...wysoki, barczysty...”
- ciągnęła swoje rozważania.
“To
podchodzi pod kategorię: męski” - lekkim tonem wtrącił głosik.
“Wdech
i wydech...” - uspokajała się. -
“Męski,
ciemnobrązowe, krótkie włosy... pasuje mu ta fryzura...” - nie
podobały się jej własne myśli. Przez chwilę starała się
wyrzucić je wszystkie z głowy.
“Przyznaj
się, że ci się podoba...” - drażnił głosik, chichocząc przy
tym.
“Podobają
mi się jedynie
jego oczy!” - stwierdziła dobitnie, próbując zepchnąć własne
sumienie do defensywy.
“Tak,
te bursztynowe klejnoty lśniące...” - parszywiec był przebiegłym
przeciwnikiem i tym razem pobił ją jej własną bronią.
-
Ach, zamknij się! - burknęła nagle głośno, nie zdając sobie z
tego sprawy.
Alicja
zamilkła już jakiś czas temu i teraz cicho pochrapywała, zmorzona
szczęściem. Wobec takiego stanu rzeczy Angelina oderwała się od
nudnej lektury rozprawki o eliksirach usypiających i spojrzała na
Katie, zaskoczona.
-
Sądziłam, że też zasnęłaś - stwierdziła.
Katie
przewróciła się na bok i wyjaśniła:
-
Zamyśliłam się.
-
Nad czym? - zainteresowała się Angelina.
-
Ach... Nad niczym szczególnym – odparła Katie i położyła z
powrotem na plecach.
Angelina
zrozumiała
aluzję i powróciła do czytania usypiającego dzieła. Na zewnątrz
powoli zaczął zapadać zmierzch.
Fred
i George Weasleyowie mieli za sobą ciężką sobotę, znośną
niedzielę i paskudny poniedziałek. Wtorek i środa zanotowały
tendencję wzrostową w skali atrakcyjności
poszczególnych dni tygodnia. Dziś jednak był czwartek i
zdecydowanie nie należał do najlepszych.
-
Fred... - zagadnął George brata, siedzącego naprzeciw w
opustoszałym pokoju wspólnym.
-
Tak, George? - mruknął zagadnięty, nie odrywając wzroku od
pergaminu,
na którym zawzięcie skrobał piórem.
-
W sobotę odnieśliśmy sukces...
-
Prawda - potwierdził Fred.
-
To dlaczego nadal mamy dietę?
-
Hmm... - Fred musiał pomyśleć. Jego brat zadał fundamentalne
pytanie.
-
Jakieś potknięcie w planie? - zasugerował.
-
Myślisz? - podchwycił George.
-
Nie testowaliśmy go, więc była pewna doza ryzyka, że się nie
powiedzie - myślał na głos Fred. - Widać procent zawodności był
zbyt duży...
-
Powinniśmy go byli wypróbować - stwierdził George, grzebiąc w
rozrzuconych
po stoliku książkach.
-
To jest to, braciszku!! - wykrzyknął nagle Fred.
George,
przestraszony okrzykiem brata, zrzucił połowę książek na
podłogę.
-
Merlinie! Chcesz żebym dostał zawału! - oburzył się, zbierając
rozrzuconą literaturę magiczno-naukową.
-
Czego marudzisz? - obruszył się Fred. - Jutro musimy znaleźć
jakiś obiekt doświadczalny.
-
Masz już kogoś na myśli?
-
Tak... - Fred znacząco uniósł brwi.
-
Nie, no co ty? - George z niedowierzaniem spojrzał na brata.
-
Tak...
-
Fred, jesteśmy paskudni...
- zachichotał George, zacierając ręce.
Brat
zawtórował mu i przez chwilę przedstawiali dość niepokojący
widok. Zwykle takich Weasleyów wszyscy unikali jak zarazy. Niestety
lub stety, pokój wspólny był już zupełnie pusty i nikt nie
zdawał sobie sprawy
ze zbliżającego się niebezpieczeństwa (bądź dobrej zabawy).
To
zaskoczyło Olivera w czwartek z samego rana. To było uczuciem,
które nagle zapukało do jego świadomości, wyłaniając się z
głębin nieświadomości. Ogólnie można je było zakwalifikować
do znaków
ostrzegawczych, jakie wysyła nam czasami nasz własny mózg. Sęk w
tym, iż w zasadzie nie wiedział, co i kto miałby mu zrobić. W
czasie śniadania intensywnie studiował to uczucie, próbując je
dopasować do jakieś sytuacji. Zlustrował wzrokiem cały stół
Ślizgonów
i nic. Nie poczuł niczego niepokojącego. Potem przyszła kolej na
Krukonów – żadnego przeczucia. Puchoni – “to” swobodnie
unosiło się w kłębowisku jego myśli i relaksowało się. Wziął
głęboki oddech i zaczął lustrować stół, który zajmowali
uczniowie
z jego własnego domu. Prześlizgnął wzrokiem po pierwszakach,
potem wyłowił z tłumu kilku drugoklasistów i tak dalej. Nic się
nie działo. To wyraźnie nie o nich chodziło. Zresztą zaczął
mieć wątpliwości, jak rozpozna odpowiednią osobę lub osoby. W
końcu odczuł
lekki niepokój, kiedy spojrzał na Freda i George`a, ale oni zwykle
budzili w ludziach uczucie niepokoju o własne życie lub zdrowie,
więc się nie liczyli. Lee Jordan nie wzbudził w nim żadnych
emocji. Obok niego siedziała Alicja i jej druga połówka. W
głównym ośrodku nerwowym Wooda zapaliła się czerwona lampka.
“Zastanawiające” - stwierdził w myślach i przez chwilę
przyglądał im się natarczywie. Nie stało się jednak nic więcej.
Odnotował ten fakt w myślach i podążył wzrokiem dalej,
przenosząc go na Angelinę
i ostatecznie na Katie. Alarm zagrzmiał mu w myślach jak mugolska
syrena strażacka. Serce lekko przyspieszyło i zrobiło mu się
trochę ciepło wewnątrz klatki piersiowej. “Katie – Alicja –
Doug” - jego myśli szybko zestawiły ze sobą poszczególne części
układanki. “ Świetnie i co dalej? Wood myśl. Co ma ze sobą
wspólnego ta trójka? No, oprócz tego, że się znają i dziewczyny
dzielą dormitorium.” Nic nie przychodziło mu do głowy. Wobec
takiego stanu rzeczy musiał przeprowadzić wnikliwe obserwacje.
Ostatnimi
czasy życie zbyt często wymykało mu się spod kontroli i
prowokowało zamieszanie oraz bardzo żenujące sytuacje.
Obserwację
Katie porzucił z przyczyn wiadomych. Jakoś za bardzo pachniało to
kłopotami. Alicja i Doug natomiast nie sprawiali większych
kłopotów.
W czasie godzin lekcyjnych byli rozdzieleni, więc nie musiał się
martwić tym, że nie ma ich na oku. Na przerwach zaś para gołąbków
nadrabiała zaległości powstałe w wyniku cichych dni, jakie
przechodzili jakiś czas temu. Przyglądał się więc ich absolutnie
ukradkowym uściskom w okiennych wnękach i pocałunkom kradzionym
sobie nawzajem za kotarami, gobelinami bądź nieco większymi
rzeźbami. Im więcej tego widział, tym mniej mu się to wszystko
podobało. A sednem tego “nie-podobania” były właśnie
pocałunki. Po
całym dniu uganiania się za Spinnet i Paynem doszedł do
wstrząsającego wniosku, iż to właśnie ZAKOCHANI się całują.
Można wręcz powiedzieć, że jest to istotą ich istnienia. No,
może to trochę przesadzone, ale w przypadku obserwowanej pary można
było jak najbardziej
wysnuć takie przypuszczenie. Wobec powyższego skonstatował, leżąc
w nagrzanej pościeli i wsłuchując się w równe oddechy śpiących
współlokatorów:
“Chęć
pocałowania Katie i to, że podobało mi się to, że mnie
pocałowała...” - zawahał się, czy aby
na
pewno powinien zaznajomić się z tą myślą - “... ona mi się po
prostu podoba. Tak jak Alicja podoba się Dougowi.” Nagle usiadł
na łóżku, tknięty myślą, która skrystalizowała się w jego
umyśle i została czym prędzej zepchnięta w jego najciemniejszy i
najgłębszy
zakątek. Do rana jednak nie dawała mu spokoju. Nie zmrużył oczu.
Zapowiadał się uroczy piątek.
Alicja
Spinnet jak każda kobieta posiadała intuicję. Ta zaś mówiła
jej, że z Oliverem Woodem jest coś nie tak. To znaczy inaczej nie
tak niż zawsze. Mogła
oczywiście zignorować własne przeczucie, jednak trudno było to
robić w sytuacji, kiedy Wood zachowywał się coraz bardziej
podejrzanie. Najpierw gapił się na nią i Douga przy śniadaniu, a
potem wiecznie się na niego natykali w przerwach między zajęciami.
W miarę zbliżania się dnia ku końcowi, zaczynało to być coraz
bardziej irytujące. Na szczęście, zanim wyczerpała się jej
cierpliwość, nastał wieczór i Wood zaszył się we własnym
dormitorium. Zakopana we własnym łóżku po same uszy (niezbyt
dobrze znosiła chłodne
wieczory) mimochodem pomyślała o Woodzie i jego dziwnym zachowaniu.
-
Angi? - zagadnęła koleżankę, która właśnie pakowała się do
łóżka.
-
Tak..?
-
Wydaje mi się, że Wood się zakochał – wysunęła
przypuszczenie, marszcząc nos.
Angelina
zamarła w dość
niewygodnej pozie. Wydawało jej się, że Alicja powiedziała: “Wood
się zakochał”. Na wszelki wypadek postanowiła się upewnić.
-
Czy ty powiedziałaś, że ci się wydaje, że Wood, ten Oliver Wood
się zakochał? – zapytała, pakując się w końcu do łóżka i
wlepiając
w koleżankę podejrzliwe spojrzenie.
-
Tak - odparła krótko Alicja.
W
ten sytuacji Angelina musiała chwilę pomyśleć. Po
przeanalizowaniu sytuacji doszła do wniosku, iż Alicja nie czuje
się dzisiaj najlepiej. Przecież coś takiego w życiu nie mogło
się
zdarzyć. Jakim cudem Wood miałby się zakochać, no i przede
wszystkim, w kim? Spojrzała na Alicję, oczekującą jakiejś
reakcji z jej strony.
-
Skąd przyszło ci coś takiego do głowy?
-
Bo przez cały dzień łaził za mną i Dougiem i nas obserwował -
odparła
bez wahania Alicja.
-
Powinnaś się leczyć - stwierdziła krótko Angelina i zaklęciem
zasłoniła kotary przy swoim łóżku.
Alicja
wzruszyła jedynie ramionami i zrobiła to samo. Przypuszczała, że
przyjaciółka jej nie uwierzy. W końcu sama się przekona, iż ona,
Alicja Spinnet, miała rację i będzie musiała jej zwrócić honor.
Na razie jednak była zmęczona i bardzo śpiąca.
Katie
jeszcze nie spała. Słyszała bardzo dokładnie słowa Alicji i
teraz była pewna, że tak szybko nie zaśnie. O ile w ogóle jej się
to uda. Oliver
był zakochany. I do tego na pewno zakochany w Alicji.
“
No to ciekawe, po co chciał całować się jeszcze kilka dni temu z
tobą?” - jak zwykle “uprzejmie” zapytało jej sumienie.
Pytanie
jak najbardziej trafne, musiała przyznać.
“No
właśnie, po co?”
Niespokojnie
przewróciła się na prawy bok. “Gdyby był zakochany w Alicji, to
raczej ją chciałby całować” - stwierdziła w myślach.
“Merlinie,
jakaś ty bystra” - zauważył ironicznie głos, do którego
obecności zaczęła się już przyzwyczajać. Zignorowała go.
“No
dobra” - zagłębiała się w dywagacjach. - “Zakochał się i
chce mnie pocałować... O Merlinie!” - to, co pojawiło się w jej
przemyśleniach jako ostateczna konkluzja, przeraziło ją, a
jednocześnie przepełniło szczęściem. Zanim niebo poszarzało od
porannych
promieni słońca, stoczyła ostry bój z własnym ego i ostatecznie
nie była pewna, kto w końcu zwyciężył. Była natomiast potwornie
zmęczona i perspektywa pracowitego piątku jawiła się jej przed
oczami niczym średniowieczne tortury, o których czytała w
podręcznikach
historii.
Piątek
jak to piątek, dłużył się niemiłosiernie i Ron miał go
serdecznie dosyć. Właśnie dochodziła ósma wieczorem, a on nadal
tkwił po uszy zagrzebany w książkach i pergaminach. Zawalił
wypracowanie z transmustacji i teraz na poniedziałek musiał napisać
dwa. Sumując to z wszystkimi innymi zadanymi esejami, był w
poważnych tarapatach. Tym bardziej, że Hermiona odmówiła
współpracy. “Sam jesteś sobie winien” - stwierdziła krótko,
odchodząc do dziewczęcego dormitorium. Przeklinał właśnie cały
ten świat i wszystkich jego mieszkańców, wyłączając oczywiście
siebie, kiedy na wysokości jego oczu pojawiły się dwie sylwetki.
Sądząc po swetrach, byli to Fred i George. Uniósł nieco głowę i
stwierdził, iż wcale się nie pomylił.
“Przyszli
się zemścić za
wyjca” - przemknęło mu przez myśl, kiedy zdał sobie sprawę z
tego, iż w pokoju wspólnym znajdują się tylko we trójkę. Od
kilku dni zastanawiał się, kiedy i jaka spotka go kara za donos.
Jego list z wiadomością o dziwnym zachowaniu bliźniaków
zaowocował zwyczajowym
wyjcem od matki, który wprawił braci w złość. Zwlekali jednak z
odwetem. Aż do teraz.
-
Siema, braciszku - pierwszy odezwał się Fred.
Ron
przełknął głośno ślinę i wyjąkał:
-
Siema...
Usadowili
się na kanapie naprzeciw niego. Ręka, w której trzymał
pióra drżała i nie mógł tego opanować. Bliźniacy milczeli,
przyglądając mu się. Nie wytrzymał:
-
Chcecie czegoś? Wiem, że tak, więc zróbcie, co macie zrobić i
miejmy to już za sobą!
-
Ależ Ronuś, nie denerwuj się tak - uspokoił go George.
-
My chcemy
tylko twojej pomocy - dodał Fred.
-
Naprawdę? - wyjąkał niepewnie Ron, przenosząc wzrok z Freda na
George`a i z powrotem.
-
Naprawdę - zapewnił George.
-
Czy myśmy cię kiedykolwiek okłamali? - zapytał jak najbardziej
retorycznie Fred.
-
No, w zasadzie...
- zaczął Ron.
-
Stare dzieje - przerwał mu Fred i pochylił się nad stolikiem. -
Słuchaj...
No
i Ron słuchał, a jego oczy robiły się coraz większe i większe.
Ostatecznie zapomniał o dodatkowym zadaniu z transmutacji.
Los
zetknął ich ze sobą w pustej
szatni w sobotni poranek. On po kolejnej nie przespanej nocy i ona
również. Spojrzeli na siebie i zapadła krępująca cisza.
Przerwali ją w końcu:
-
Oliverze...
-
Katie...
Znów
milczenie, spuszczone głowy, zmieszanie.
-
Ty pierwsza - zaoferował wspaniałomyślnie.
-
Lepiej zacznij ty - ustąpiła.
-
Ja... - zapłonął rumieńcem. - ... nie wiem jak to powiedzieć...
Nie
śmiała nawet domyślać się tego, co chciał jej powiedzieć, ale
doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co on musi teraz czuć.
Powinna jakoś mu pomóc, ułatwić sprawę tylko nie wiedziała jak.
-
Spotkasz się ze mną? - wykrztusił w końcu.
Wstrzymała
oddech. Chciał się z nią spotkać, umówić na... zmitygowała
się, zanim myśl dobrnęła do końca.
-
Masz na myśli... - zaczęła niepewnie.
-
Randkę -
dokończył
za nią.
-
Dzisiaj?
-
Tak.
-
O której?
-
Dziewiętnasta.
-
Gdzie?
-
Wieża astronomiczna.
Przytaknęła
i w końcu odważyła się podnieść wzrok. Spojrzeli sobie w oczy.
Wood miał właśnie zrobić krok w stronę Katie, kiedy do szatni
wkroczyli z hukiem
Fred i George. Bezceremonialnie spoczęli na ławce i zaczęli
chrapać. Oliver spojrzał na nich wzrokiem bazyliszka i z trudem
zdusił w sobie chęć uśmiercenia ich natychmiast. Mógł poczekać
do wieczora.
Katie
i Oliver spotkali się na szczycie Wieży Astronomicznej,
a szczegóły przebiegu tej randki zna tylko kilka hogwardzkich sów
oraz oni sami. Koniec końców dieta poszła w niepamięć, a Fred i
George świętowali hucznie swoje wspaniałe zwycięstwo. W końcu
udało im się tak doskonale doprowadzić plan do końca...
I
pozostał tylko Ron pałający chęcią zemsty. Tkwił prawie godzinę
w jakieś nieużywanej klasie, w romantycznym towarzystwie tablicy
anatomicznej trolla i słoja z marynowaną żmiją, czekając na
Angelinę Johnson, która o swojej "miłości" do niego nie
miała pojęcia, w związku z czym się nie pojawiła. Tak to jest,
jak wierzy się tym, co robienie dowcipów wyssali z mlekiem matki i
zawsze potrzebują jakieś ofiary.
KONIEC