JERZY S. STODÓLKIEWICZ
WE WNĘTRZU WSZECHŚWIATA
Astronomia zawsze pociągała swą romantyką i tajemniczością. Z wolna obracająca się czarna kopuła nieba usiana tysiącami migotliwych gwiazd, przecinana rozbłyskami meteorów, przepasana jarzącą się wstęgą Drogi Mlecznej urzekać musi każdego wrażliwego na piękno człowieka. Przekonanie o nikłości Ziemi wobec ogromu Wszechświata, świadomość rozgrywających się w nim potężnych procesów, które doprowadziły do ukształtowania się otaczającej nas rzeczywistości, pobudzać muszą do refleksji. Wreszcie zwykła ciekawość i potrzeba poznania otaczającego nas świata są przyczyną stale rosnącego zainteresowania astronomią.
Celem, który przyświecał mi przy pisaniu tej książki, było ukazanie Czytelnikowi ciał niebieskich w ich wzajemnym powiązaniu wielorakimi oddziaływaniami oraz dostarczenie Mu możliwie aktualnych wyobrażeń o ich budowie i rozwoju. Próbowałem jednocześnie przedstawić złożoność metod stosowanych przez naukę, by z okruchów informacji, których nam przyroda o sobie dostarcza, budować stopniowo gmach naszej wiedzy o Wszech- świecie. Czytelnik osądzi, czy te próby zostały uwieńczone powodzeniem.
Warszawa, wrzesień 1977 r. J.S.S.
Z głębin Wszechświata dociera do Ziemi promieniowanie elektromagnetyczne. W postaci świecenia ciał niebieskich widzimy zaledwie jego część — jest to promieniowanie widzialne, na które reaguje ludzkie oko. Inne rodzaje tego promieniowania — radiowe, podczerwone, nadfioletowe, rentgenowskie, gamma — rejestrowane są jedynie przez astronomów przy użyciu specjalnie w tym celu zbudowanych urządzeń. W niezmiernie słabych na ogół drganiach wektorów elektrycznego i magnetycznego, mierzonych przez astronomów na Ziemi, zakodowane są informacje o odległych ciałach niebieskich, które wysłały to promieniowanie w przestrzeń kosmiczną, i o ośrodku, przez który ono przechodziło. Zadaniem astronomów jest złamanie tego szyfru stworzonego przez przyrodę, zrozumienie języka, w którym wyrażone są wiadomości dochodzące do nas z kosmosu, wiadomości niejednokrotnie wysłane miliardy lat temu.
Większość odbieranego promieniowania elektromagnetycznego pochodzi od pojedynczych źródeł: Słońca, planet, gwiazd, obłoków materii międzygwiazdowej, galaktyk. Ale część dociera do nas z całego sklepienia niebieskiego, jego ilość nie zmienia się w czasie, nie daje się zidentyfikować jego źródła z określonym typem obiektów astronomicznych. Wykonane pomiary świadczą, iż przenika ono cały Wszechświat, a rozkład widmowy jest taki, jak gdyby pochodziło ono od ciała o temperaturze ok. 3 K. Jest to tzw. promieniowanie szczątkowe Wszechświata, zwane także promieniowaniem tła Wszechświata. To tajemnicze na pierwszy rzut oka zjawisko dostarczyło, przy właściwej jego interpretacji, ważnych wiadomości o wczesnych etapach ewolucji Wszechświata. Wiąże się je z tym okresem, w którym materia była znacznie gęstsza, a temperatura o wiele wyższa. Istniało wówczas silne sprzężenie między materią, i wypełniającym Wszechświat promieniowaniem. Rozkład widmowy promieniowania określony był w owym czasie przez temperaturę materii. W miarę postępującej ewolucji malała gęstość materii,
obniżała się także jej temperatura. Gdy materia ochłodziła się na tyle. iż większość gazu znalazła się w stanie neutralnym, nastąpiło zerwanie sprzężenia między materią i promieniowaniem tła i od tej chwili oba te składniki Wszechświata ewoluowały już własnymi, niezależnymi drogami. W miarę ciągłego rozszerzania się Wszechświata zmieniał się rozkład widmowy promieniowania tła w ten sposób, że rosły długości wszystkich fal świetlnych. Obserwowany obecnie rozkład widmowy promieniowania szczątkowego, które wykryte zostało w dziedzinie fal radiowych, jest właśnie wynikiem tych przemian. W ten sposób możemy obecnie „widzieć” Wszechświat w okresie, w którym powstawało promieniowanie tła, i wnioskować o jego budowie w tym czasie. Jest to jeden z przykładów dróg, które prowadzą astronomów do poznania odległych etapów rozwoju Wszechświata, do zbadania jego budowy.
Promieniowanie elektromagnetyczne nie jest jedynym źródłem naszej wiedzy o obiektach astronomicznych. W okolice Ziemi, a częściowo nawet do jej powierzchni dociera promieniowanie korpuskularne — strumienie cząstek różniących się między sobą znacznie pod względem swej budowy oraz niesionej energii. Duża ich część pochodzi ze Słońca, jednak wiele dociera z odległych obszarów naszej Galaktyki, a nawet spoza niej. Te o szczególnie dużych energiach powstały zapewne podczas olbrzymich eksplozji zachodzących w niektórych typach gwiazd lub w jądrach wielu galaktyk. Są one świadectwem kataklizmów stale rozgrywających się w kosmosie.
Od dwudziestu lat otoczenie Ziemi i Układ Planetarny stały się przedmiotem bezpośrednich badań przy użyciu przyrządów umieszczonych w sztucznych satelitach, próbnikach i pojazdach kosmicznych. Spowodowało to szybki napływ wiadomości o warunkach panujących w materii międzyplanetarnej i o zjawiskach zachodzących na powierzchniach planet. Owocem tych badań było między innymi odkrycie pasów radiacji wokół Ziemi, poznanie budowy jej magnetosfery, wykrycie wiatru słonecznego — strumienia gorącej plazmy wypływającej z atmosfery Słońca. Człowiek dotarł już do najbliższego mu ciała niebieskiego — Księżyca, natomiast próbniki kosmiczne osiągnęły powierzchnię Wenus i Marsa, zbliżały się do Merkurego, przeszły przez pas planetoid i dotarły w bezpośrednie sąsiedztwo Jowisza i Saturna. Jesteśmy świadkami niezwykle szybkiego rozszerzania się obszaru działalności człowieka, który od wieków przykuty do swej kolebki- -Ziemi teraz śmiało sięga ku innym ciałom Układu Planetarnego. Nie do przewidzenia jest jeszcze obecnie wpływ tego zjawiska na świadomość społeczności ludzkiej i na sposób życia człowieka przyszłości.
Pojedyncza obserwacja astronomiczna to dopiero niewielki krok w kierunku poznania zjawisk zachodzących w kosmosie. Przynosi ona zazwyczaj jedynie informację o chwilowym stanie obserwowanego obiektu, a co więcej — informację niepełną, daje bowiem zaledwie migawkowy i jednostronny obraz rzeczywistości. Dopiero badania przeprowadzone przy użyciu różnych technik astronomicznych, obserwacje w różnych dziedzinach widma, dokonywane przez dostatecznie długi okres, mogą doprowadzić do pełniejszego poznania przebiegu badanego zjawiska. Z tego powodu ostatnio coraz rzadziej można wiązać odkrycie astronomiczne z określonym nazwiskiem badacza, coraz częściej jest ono wynikiem pracy zespołów, często pracujących w różnych krajach.
Równorzędną rolę z obserwacjami odgrywają w astronomii badania teoretyczne. Ich celem jest wyjaśnienie przyczyn obserwowanych zjawisk, wzajemnych powiązań między nimi, zrozumienie budowy i ewolucji badanych obiektów. Konieczna jest tu umiejętność właściwego uwzględnienia wszystkich czynników decydujących o przebiegu badanego zjawiska i w celu uproszczenia analizy pominięcie drugorzędnych, których wpływ musi być jednak wzięty pod uwagę podczas konfrontacji teorii z obserwacjami.
Często stosowanym zabiegiem w badaniach teoretycznych jest stworzenie modelu. Model to uproszczony, zgodny z aktualną wiedzą fizyczną opis podający związki między najważniejszymi wielkościami charakteryzującymi rozpatrywane zjawisko lub badany obiekt. W astronomii najczęściej stosuje się modele matematyczne. Należą do nich np. modele gwiazd, galaktyk, Wszechświata, modele plam słonecznych i ruchu ośrodka międzyplanetarnego. Punkt wyjścia do stworzenia modelu stanowią obserwacje zjawiska, które dostarczają rozeznania, jakie procesy fizyczne są istotne w rozważanym przypadku. Zapis tych procesów w postaci równań i wzorów to krok następny. W celu rozwiązania otrzymanych równań stosuje się obecnie maszyny matematyczne tak szeroko, iż stały się one instrumentem współczesnego astronoma w nie mniejszej mierze, niż był nim od dawna i jest obecnie teleskop. Jednak dopiero zgodność modelu z obserwacjami może świadczyć o jego poprawności i słuszności poczynionych przy jego konstrukcji założeń. Powinien on wyjaśniać (z założoną z góry dokładnością) wszystkie obserwowane fakty. Istnienie modelu umożliwia pełniejsze zrozumienie badanego zjawiska, a jednocześnie, co nie mniej ważne, przewidywanie nowych faktów, których zaobserwowanie może służyć do potwierdzenia i dalszego uściślenia modelu bądź też do jego odrzucenia. To wzajemne splecenie badań obserwacyjnych z teoretycznymi stanowi jedną z najważniejszych cech współczesnej astronomii.
Nieodłącznym elementem rozwoju teorii astronomicznych jest stawianie hipotez. Pojawiają się one przy wszelkich próbach wyjaśnienia powstania obiektów astronomicznych: Układu Planetarnego, gwiazd, galaktyk, a nawet całego Wszechświata, ale występują także w innych zagadnieniach. Hipotezy tworzy się wtedy, gdy posiadane informacje o zjawisku nie wystarczają do jego opisu (np. do stworzenia jego modelu). Wówczas czyni się dodatkowe założenia — przypuszczenia, które uzupełniają ten zbiór informacji. Tak powstaje hipoteza. Wymaga ona jeszcze weryfikacji — konfrontacji płynących z niej wniosków z obserwacjami. Gdy wnioski te są z obserwacjami sprzeczne, hipoteza zostaje odrzucona, w przeciwnym przypadku prawdopodobieństwo jej słuszności rośnie, nigdy jednak hipoteza nie może być w ten sposób udowodniona w pełni, ponieważ poprawność wniosków nie pociąga za sobą słuszności założenia, którym jest przecież hipoteza (gdyż z błędnych założeń mogą wynikać prawdziwe wnioski).
Warunkiem koniecznym oceny naszych wiadomości astronomicznych jest zdolność rozróżniania tego, co w nich jest wynikiem pomiaru, obserwacji lub dobrze ugruntowanej teorii, a co jedynie hipotezą, roboczym przypuszczeniem. Dlatego w tej książce Czytelnik napotka omówienie wielu problemów związanych z metodami badań astronomicznych. Będą one przeplatać się z opisem samych obiektów, a właściwie tego, co stanowi główny przedmiot książki — procesów zachodzących we Wszechświecie: tych o wielkiej skali, rozgrywających się przez miliardy lat w obszarach zawierających jako drobną zaledwie część wszystko to, co widzimy na niebie; i tych rozgrywających się w skali mikro, wewnątrz niedostrzegalnego jądra atomowego, procesów, które umożliwiły egzystencję człowieka na Ziemi i warunkować będą rozwój ludzkości. Będziemy się starali spojrzeć na Wszechświat jak na laboratorium, w którym rozgrywa się mnogość wzajemnie powiązanych zjawisk, jak na tygiel, w którym stale wytapia się otaczająca nas rzeczywistość.
Skąd mamy wiadomości o Wszechświecie?
Każdy z nas wiele razy widział „spadające gwiazdy”. Gdy w bezchmurną noc przez mgnienie oka przemyka po rozgwieżdżonym niebie świecący punkt, próbujemy, jak każe tradycja, przypomnieć sobie nasze najskrytsze pragnienie. Mówią, że życzenie ziści się, gdy to się uda. Lecz zwykle szybciej gaśnie „gwiazda”. Pewnie dlatego pragnienia tak rzadko się spełniają. Zjawisko „gwiazdy spadającej” to przelot przez atmosferę ziemską meteoru — kamiennej lub żeliwnej bryłki, która z przestrzeni kosmicznej z dużą prędkością wpadła w atmosferę. Większość tych przybyszów z kosmosu wskutek znacznego ogrzania w atmosferze wyparowuje lub rozpada się na drobne kawałki jeszcze wysoko w powietrzu. Część jednak dociera do Ziemi. Odnajdujemy je potem w różnych okolicach, najczęściej pod powierzchnią gruntu, gdzie zaryły się podczas uderzenia o Ziemię. Niejednokrotnie napotykamy je we wnętrzu lub w okolicach lejowatych zagłębień kraterów meteorytowych. Bywają różnych wielkości — od dużych brył skalnych po najdrobniejszy pył żeliwny z trudem dający się odcedzić od gleby. Te docierające do Ziemi okruchy ciał niebieskich są jednym ze źródeł informacji o Wszechświecie. Badania ich składu chemicznego i struktury krystalicznej były do niedawna jedynymi tego rodzaju bezpośrednimi badaniami ciał niebieskich.
Rozwój astronautyki umożliwił bardziej aktywny sposób badania ciał niebieskich. Obecnie człowiek był już na Księżycu, aparatura badawcza dotarła na Marsa i Wenus. Przy jej użyciu poznawane są warunki panujące na tych ciałach, badana struktura ich powierzchni. Merkury, Jowisz i Saturn oglądane były już z bliska „oczyma” kamer próbników kosmicznych. Lecące
11
\
w przestrzeni międzyplanetarnej sondy kosmiczne dostarczyły mnóstwo informacji o rozproszonej tam materii. Ale tego rodzaju bezpośrednie badania ciał niebieskich ograniczone są do sąsiedztwa Ziemi — do obiektów naszego Układu Planetarnego.
Także innego rodzaju przybysze z kosmosu są przedmiotem zainteresowania astronomów, geofizyków i fizyków. Promieniowanie kosmiczne wdzierające się w atmosferę ziemską wywołuje kaskadę cząstek, której ostatni stopień można obserwować przy powierzchni Ziemi. Błądzące w międzygwiezdnej przestrzeni cząstki o wysokich energiach przebijają się przez gaz i międzyplanetarne pole magnetyczne, pokonują barierę magneto- sfery Ziemi i wnikają w atmosferę. Niosą one w sobie informacje
o warunkach energetycznych panujących w odległych obszarach Wszechświata.
Ale najbogatszy zasób wiadomości o Wszechświecie zawarty jest w promieniowaniu elektromagnetycznym docierającym do Ziemi ze wszystkich kierunków. Część tego promieniowania to promieniowanie widzialne — światło — dostrzegane przez człowieka gołym okiem. Informacje zakodowane w świetle od tysiącleci skrzętnie były zbierane przez astronomów. Rozwój techniki radiowej rozszerzył obserwacje astronomiczne na fale o długościach centymetrów i metrów, a stworzone przez astronautykę możliwości badań spoza ziemskiej atmosfery — na pozostałe zakresy widma ele-> ktromagnetycznego. Obecnie prowadzone badania obejmują wszystkie rodzaje promieniowania elektromagnetycznego: od promieniowania gamma (7) i rentgenowskiego po długofalowe promieniowanie radiowe. Te same ciała niebieskie, które dawniej oglądaliśmy jedynie przyrządami optycznymi, teraz okazują się radioźródłami, które jak naturalne radiostacje emitują w przestrzeń swój „program radiowy”, lub też okazują się źródłami promieniowania X, takiego, jakiego używają lekarze do wykonywania zdjęć wewnętrznych narządów człowieka. Zyskaliśmy dzięki temu jakościowo nowy sposób widzenia tych ciał, ich obraz stał się w pewnym sensie wielowarstwowy, niejako stereoskopowy. Istnienia niektórych typów ciał niebieskich nawet nie domyślaliśmy się wtedy, gdy nasze wyobrażenia o Wszechświecie kształtowane były jedynie przez to, co nasze oczy uzbrojone nawet w teleskopy były w stanie ujrzeć. Niektóre obiekty o niewielkiej jasności
promieniowania optycznego, nie wyróżniające się spośród miliardów podobnych, odkrywano jako silne radioźródła lub źródła promieniowania rentgenowskiego. I dopiero te odkrycia zwracały uwagę na ich nietypowość, odmienność od pozornie podobnych
— znanych, gdy ograniczano się do badań w jednym tylko zakresie widma promieniowania elektromagnetycznego. W ten sposób dokonano największych odkryć astronomicznych ostatniego trzydziestolecia.
Czym jest światło? Jaka jest jego natura? Wydawałoby się, że na tak podstawowe pytania odpowiedź powinna być prosta i jednoznaczna. Zwłaszcza iż odnosi się ona do jednego z najpowszechniej występujących zjawisk świata materialnego. Jakże wielką gamę wrażeń i informacji odbieramy oczyma! Światło stale atakuje nasz zmysł wzroku i przynosi bardzo ścisłe dane zarówno o tym, co dzieje się blisko, tuż koło nas, w zasięgu ręki, jak i miliony kilometrów od nas lub jeszcze dalej, na odległych gwiazdach. A jednak odpowiedź na postawione wyżej pytanie nie jest łatwa.
Wiele właściwości światła można opisać traktując je jako falę. We wszystkich kierunkach od źródła światła rozchodzą się fale elektromagnetyczne o różnych długościach. Prostopadłe nawzajem do siebie oraz do kierunku rozchodzenia się fali drgania wektorów natężenia pola magnetycznego i elektrycznego przypominają drgania cząsteczek wody na jeziorze, do którego wrzucono kamień. Fale takie rozchodzą się w próżni z prędkością ok. 300 tys. km/s (prędkość światła) względem obserwatora — niezależnie od prędkości i kierunku ruchu tego obserwatora w przestrzeni. Przy użyciu takiego falowego opisu można wyjaśnić wiele właściwości światła, np. zjawisko interferencji światła przechodzącego przez szczeliny oświetlone przez odległe źródło (rys. 1), zjawisko ugięcia promieniowania świetlnego na przeszkodzie, zjawiska załamania lub odbicia się światła.
Amplitudy drgań wektorów elektrycznego i magnetycznego są miarą oświetlenia docierającym promieniowaniem. Jaśniejsze
Promieniowanie elektromagnetyczne
13
źródła emitują fale elektromagnetyczne o większej amplitudzie. Drugą cechą fali elektromagnetycznej jest jej długość, tzn. odległość między dwoma kolejnymi punktami na drodze promieniowania, w których którykolwiek z wektorów — elektryczny lub magnetyczny — osiąga maksymalną wartość o tym samym zwrocie. Długość fali | związana jest prostym związkiem:
Xv «=■ c
z częstością fali v, która równa jest liczbie drgań wektora elektrycznego (lub magnetycznego) danego promieniowania w jednostce czasu, np. w ciągu 1 s; c w tym wzorze oznacza prędkość światła. Widzimy więc, że określoną falę elektromagnetyczną możemy opisać podając bądź jej długość, bądź jej częstość. Długości fal promieniowania widzialnego zawierają się w granicach od ok. 0,4 (im do ok. 0,8 nm (1 |im = 10-6 m). Często długości fal świetlnych wyraża się w angstremach (1 A g 10-10 m); wyrażone w tych jednostkach długości fal widzialnych zawierają się w przedziale od 4000A do 8000A. Człowiek widzi promieniowanie o różnej długości fali jako światło o różnej barwie. Fale krót
kie (w pobliżu dolnej granicy podanego wyżej przedziału) cechuje światło niebieskie, fale długie — światło czerwone; pomiędzy tymi skrajnymi barwami rozciąga się pełna gama barw tęczy. Ale nie wszystkie fale elektromagnetyczne są widzialne. Te, których długości nie należą do podanego przedziału, mogą być wykrywane dopiero przy użyciu odpowiednich przyrządów. Promieniowanie o długościach fali krótszych od widzialnego to promieniowanie nadfioletowe (0,01 |j.m — 0,4 (im), promieniowanie X (rentgenowskie) (0,0001 (im — 0,01 (j.m) i jeszcze bardziej krótkofalowe promieniowanie y. Większą niż widzialne długość fali ma promieniowanie podczerwone (0,8 ¡xm — 1000 ¡im); w tym właśnie zakresie widma emitują najwydatniej ciała w temperaturze pokojowej oraz promieniowanie radiowe. Oczywiście granice między kolejnymi zakresami widma przyjęte są umownie. Przedstawiony podział widma, używany w astronomii, dokonany został ze względu na odmienność technik obserwacyjnych stosowanych w poszczególnych zakresach. Podział ten przedstawiony jest schematycznie na rys. 2.
k ■ 20 ^ ^ 17 16 ęij>13 12 11 10 9 8 7 y [10* Hd
1=6 5 j| 3 12 1 j||0 -1 -2 (-3 -A -5 -6 -7 E HO1 eVJ
jarom*- I promie- j ||i I! i . .
nkwanie I nkwanie I flo!ef j|‘ podczerwień * promieniowanie radowe
r i x i II i
1 1 i ' ,
SI -1j -1j) -8 -| |S -« -3 -2 -1 0 12 jtio* ml
m 1 -1 O 1 2 3 | 5 6 7 8 9 10 11 fi 110* A ]
Rys. 2. Zakresy widma promieniowania elektromagnetycznego
Drgania wektora elektrycznego fali elektromagnetycznej mogą zachodzić w jednej płaszczyźnie (odpowiednio wektor magnetyczny drga wówczas w płaszczyźnie prostopadłej). Mówimy wtedy, iż prorńieniowanie jest spolaryzowane liniowo. Polaryzację światła możemy wykryć, gdy przepuścimy je przez polaryzator, tzn. przyrząd posiadający własność przepuszczania bez strat promieniowania spolaryzowanego liniowo w jakimś kierunku oraz całkowitego absorbowania promieniowania spolaryzowanego w kierunku prostopadłym. Gdy na drodze promieniowania spolaryzowanego liniowo ustawimy polaryzator w ten spo
sób. by przepuszczał właśnie to promieniowanie, a następnie będziemy obracać polaryzator wokół osi biegu światła, to natężenie wychodzącego z niego promieniowania będzie stopniowo malało, aż wreszcie zostanie wygaszone zupełnie, gdy polaryzator obrócimy o 90°. W ten sposób możemy zbadać, czy padająca wiązka światła jest spolaryzowana oraz jaki jest kierunek jej polaryzacji. W rzeczywistości promieniowanie obiektów astronomicznych nie jest nigdy spolaryzowane całkowicie; przy obrocie polaryzatora promieniowanie nie zostaje nigdy w pełni wygaszone. Mówimy wówczas o polaryzacji częściowej.
Jeśli istnienie światła spolaryzowanego może być łatwo opisane w ramach teorii falowej, to wyjaśnienie istoty światła naturalnego (niespolaryzowanego) napotyka poważne trudności. Podobnie przy użyciu teorii falowej nie można wyjaśnić zjawiska fotoelektrycznego. Zjawisko to polega na tym, iż padające na powierzchnię metalu promieniowanie świetlne powoduje wybicie z tej powierzchni elektronów, których liczba jest proporcjonalna do natężenia padającego światła, a energia zależy liniowo od częstości promieniowania. Zjawisko to przebiega tak, jak gdyby na płytkę metalu padał strumień cząstek o różnych energiach (rys. 3). Cząstki te wybijałyby uwięzione w metalu elektrony. Liczba tych elektronów byłaby równa liczbie padających cząstek lub do niej proporcjonalna, jeżeli nie wszystkie cząstki wybijałyby elektrony. Część energii każdej cząstki byłaby zużyta na
wyrwanie elektronu z płytki metalu, pozostała część byłaby unoszona przez oswobodzony elektron. A więc światło zachowuje się tu jak strumień cząstek. Natężenie światła jest miarą liczby tych cząstek, a ich energie odpowiadają częstości w falowym opisie światła. Doszliśmy w ten sposób do dwu różnych teorii światła: teorii falowej i teorii korpuskularnej. W myśl tej ostatniej światło to zbiór cząstek — fotonów poruszających się w przestrzeni z różnymi energiami, lecz jednakową prędkością c. Każdy foton jest niepodzielny, tzn. może on zostać tylko albo całkowicie pochłonięty, albo całkowicie przepuszczony przez ośrodek. Jednocześnie foton zajmuje określone miejsce w przestrzeni, podczas gdy fala, stanowiąc zjawisko ściśle okresowe, posiada nieskończoną rozciągłość. W rzeczywistości „sygnały” świetlne wysyłane przez źródła światła są ograniczone w przestrzeni i czasie, a więc nie są zjawiskiem ściśle okresowym. Tego rodzaju ruch falowy, odbywający się tylko w części przestrzeni, można otrzymać przyjmując nakładanie się nieskończonej liczby fal o niewiele różniących się długościach. W wyniku otrzymujemy tzw. paczkę fal (rys. 4).
Ten opis falowej struktury światła możemy teraz powiązać z opisem korpuskularnym. Okazuje się, iż kwadrat amplitudy pa-
czki fal określa prawdopodobieństwo znalezienia się fotonu w danym miejscu przestrzeni. Paczki fal rozchodzą się podobnie jak cząstki, zachowując jednak właściwości falowe (posiadają np. zdolność interferencji). Światło naturalne (niespolaryzowane) składa się z dużej liczby paczek fal spolaryzowanych w rozmaitych kierunkach. Zjawisko polaryzacji polega na tym, że w danym strumieniu występują tylko fotony o wybranej płaszczyźnie polaryzacji.
Widzimy więc, że zależnie od typu zjawisk dominują raz cechy falowe światła, kiedy indziej jego cechy korpuskularne. Z tego
powodu to samo światło może być opisywane przy użyciu terminologii właściwej jednej lub drugiej teorii, możemy określić je podając np. częstość | fali elektromagnetycznej (lub jej długość /) albo energię tworzących je fotonów E, przy czym należy pamiętać, iż między tymi wielkościami zachodzi związek:
E — hv
w którym współczynnik proporcjonalności h = 6,62 • 10-34 J • i nosi nazwę stałej Plancka. Związek między energią fotonów (wyrażoną w elektronowoltach) oraz częstością i długością fali elektromagnetycznej tej samej wiązki światła przedstawiony jest na rys. 2.
Co niesie z sobą promień świetlny?
Światło docierające do teleskopów astronomów jest wizytówką obiektów, które je wysłały. Cechy promieniowania kształtują się głównie w momencie, gdy opuszcza ono obserwowane ciało
niebieskie, i dlatego określone jest przez właściwości tego ciała. Gdyby światło to rozchodziło się w pustej przestrzeni, to jedynie oświetlenie w każdej długości fali malałoby proporcjonalnie do kwadratu odwrotności przebytej drogi, nie zmieniałyby się natomiast ani barwa, ani polaryzacja tego światła. Jeżeli jednak na drodze promieniowania świetlnego znajduje się rozproszona materia, to będzie ona osłabiać przechodzące przez nią promieniowanie zależnie na ogół od długości jego fali. W ten sposób może ulec zmianie barwa światła, a nawet mogą pojawić się dodatkowe linie w jego widmie. Także polaryzacja światła przechodzącego przez rozproszoną materię może się zmieniać po drodze.
Promień świetlny niesie więc informacje o obiekcie, w którym powstał, oraz o materii, przez którą po drodze przechodził. Informacje te nakładają się na siebie i często bardzo trudno jest wyłuskać nie zniekształcone wiadomości o źródle promieniowania. Astronomowie stosują w tym celu skomplikowane metody, w których wykorzystuje się zwykle fakt, że niektóre informacje wynikają nie z jednej, lecz jednocześnie z wielu cech promieniowania.
Najprostszą i najdawniej już badaną informacją o obiektach astronomicznych jest kierunek ku nim. Kierunek promieni świetlnych docierających od jakiegoś ciała niebieskiego jedynie w przybliżeniu określa nam, gdzie to ciało się znajduje. Ruch Ziemi powoduje bowiem, iż ciała niebieskie widoczne są w nieco innych miejscach na niebie niż te, w których byłyby obserwowane, gdyby Ziemia nie poruszała się względem tych ciał. To zjawisko zależności obserwowanego kierunku ciał niebieskich od prędkości obserwatora, zwane zjawiskiem aberracji światła, odgrywa wprawdzie niewielką rolę, musi być jednak uwzględniane przy dokładnych pomiarach. Z kolei załamanie promieni świetlnych w czasie ich przejścia przez atmosferę Ziemi, tzw. zjawisko refrakcji, powoduje, iż ciała niebieskie wydają nam się położone wyżej nad horyzontem, niż są w rzeczywistości. Zjawisko refrakcji jest najsilniejsze bezpośrednio nad widnokręgiem i to ono powoduje właśnie, że tarcza wschodzącego lub zachodzącego Słońca wydaje się nam owalna, spłaszczona w kierunku pionowym. Ale największe kłopoty związane z wyznaczaniem kie-
runków ciał niebieskich wynikają stąd, że ich obrazy otrzymywane przy użyciu wszystkich przyrządów są rozmyte. Nawet punktowe źródło światła obserwowane przez najdoskonalszy teleskop widziane jest jako plamka o pewnym promieniu; także jako plamka zostanie ono sfotografowane na kliszy umieszczonej w ognisku tego przyrządu. Rozmiary tej plamki są tym mniejsze, im większa jest średnica obiektywu teleskopu. Dlatego między innymi astronomowie budują teleskopy o dużych rozmiarach obiektywu. Dopiero przy użyciu takich instrumentów można często stwierdzić, iż to, co brane było za pojedynczy obiekt, jest w rzeczywistości układem dwóch ciał leżących na niebie bardzo blisko siebie. Ta zdolność rozdzielcza teleskopów jest .tym gorsza, im większa jest długość fali odbieranego promieniowania. I tak np. przy użyciu teleskopu o dwumetrowej średnicy możemy (obserwując w zakresie promieniowania widzialnego) rozdzielić dwa obiekty, których kątowa odległość na niebie przekracza 0”,07, z taką też dokładnością moglibyśmy przy użyciu tego teleskopu wyznaczać położenie ciał na niebie. Ale radioteleskop o tej samej średnicy zupełnie nie nadawałby się do wykrywania położeń radioźródeł. Dwa punktowe radioźródła, odległe od siebie o 30®, byłyby widoczne jako jeden wielki obszar nieba, z którego płyną do nas fale radiowe. Dlatego buduje się wielkie teleskopy radiowe, stosuje się ich układy o rozmiarach kilku kilometrów, a nawet — w celu uzyskania bardzo wysokiej zdolności rozdzielczej — wykorzystuje się jednoczesne obserwacje radioteleskopami umieszczonymi na różnych kontynentach. Widzimy więc, że nawet tak łatwy, jak mogłoby się wydawać, pomiar kierunku, w którym znajduje się ciało niebieskie, wymaga czasami zastosowania bardzo skomplikowanej techniki obserwacyjnej.
Bardzo istotnych wiadomości o źródle promieniowania dostarcza nam pomiar oświetlenia. Jeżeli znamy odległość świecącego obiektu, możemy wówczas wyznaczyć moc jego promieniowania, tzn. dowiedzieć się, ile energii w każdej sekundzie ciało to wysyła w przestrzeń. Stąd możemy wnioskować o procesach, które muszą zachodzić we wnętrzu tego ciała, by ta ilość energii mogła być wyzwolona. Ale możemy także przeprowadzić odwrotne rozumowanie. Jeżeli znamy skądinąd moc promieniowania obiektu, to wówczas możemy na podstawie pomiaru oświetlenia tym pro
mieniowaniem wyznaczyć jego odległość. Tego rodzaju postępowanie jest łatwe, jeżeli przestrzeń między nami i obserwowanym ciałem jest pusta. Lecz idealnej próżni nigdzie nie ma. Nawet bardzo rozrzedzony ośrodek może znacznie osłabić światło, które przebiega przezeń długą drogę. I dlatego w celu wyznaczenia odległości ciała niebieskiego musimy znać wielkość tego osłabienia.
Z pomocą mogą nam tu przyjść pomiary promieniowania w różnych barwach. Ustawiając na drodze wiązki świetlnej kolejno odpowiednie filtry przepuszczające jedynie światło o długościach fali z określonych przedziałów widma, np. promieniowanie fioletowe, niebieskie lub żółte, możemy zmierzyć oświetlenie w tych barwach. Gdybyśmy znali rozkład widmowy światła emitowanego przez obserwowane ciało (a jest on określony przez właściwości fizyczne tego ciała), to wyznaczenie zmiany jego barwy (albo dokładniej, niejednakowego osłabienia światła w różnych barwach), spowodowane rozproszeniem w ośrodku znajdującym się na drodze, którą światło przebywa, mogłoby posłużyć do wyznaczenia grubości optycznej tego ośrodka, a więc jednocześnie do oceny tego osłabienia w każdej z barw z osobna. W zapylonej okolicy, w ośrodku przemysłowym, światło daleko położonych latarń ulicznych jest bardziej czerwone niż światło takich samych latarń znajdujących się blisko nas. I ta zmiana barwy może być wykorzystana przez nas do oceny grubości optycznej ośrodka, przez który światło przechodziło. Podobnie, promieniowanie gwiazd przenika na swej drodze ośrodek międzygwiazdowy, w którym prócz gazu znajdują się ziarna pyłu. Powodują one silniejsze rozproszenie światła niebieskiego niż czerwonego, obserwujemy więc gwiazdy jako czerwieńsze, niż są one w rzeczywistości. Ponieważ w wielu przypadkach możemy niezależnie wyznaczyć rzeczywiste barwy gwiazd, więc po porównaniu ich z obserwowanymi możemy otrzymać wielkość zmiany barwy. Ta informacja o ośrodku między gwiazdą a obserwatorem wykorzystywana jest do oceny osłabienia promieniowania w ośrodku w którejkolwiek z barw. Jeżeli znamy moc promieniowania gwiazdy, wartość oświetlenia jej promieniowaniem oraz uwzględnimy (w podany wyżej sposób) osłabienie światła w ośrodku międzygwiaz- dowym, możemy stąd wyznaczyć osłabienie tego oświetlenia
spowodowane jedynie tym, iż gwiazdę oglądamy z określonej odległości (tak jakbyśmy patrzyli na nią w pustej przestrzeni). A ponieważ wiadomo, iż oświetlenie maleje w próżni odwrotnie proporcjonalnie do kwadratu odległości obiektu, więc w ten sposób można obliczyć odległość obserwowanej gwiazdy. Jest to bardzo często stosowana przez astronomów metoda pomiaru odległości gwiazd.
Widma promieniowania obiektów astronomicznych otrzymuje się przy użyciu spektrografów, których różne rodzaje dostosowane są do poszczególnych zakresów widma promieniowania elektromagnetycznego. Obserwuje się tu na tle widma ciągłego, w którym natężenie stosunkowo wolno zmienia się z długością fali, widmo liniowe, cechujące się zwiększeniem (linie emisyjne) lub zmniejszeniem (linie absorpcyjne) w stosunku do widma ciągłego natężenia w wąskich przedziałach długości fali. Rozkład natężenia w widmie ciągłym zależy od mechanizmu promieniowania, tzn. od sposobów emisji promieniowania przez świecącą materię. Mechanizm promieniowania określa ogólny charakter widma ciągłego. I tak np. bardzo ważną cechą określającą wygląd widma jest temperatura ciała świecącego. Mówiąc najogólniej, ciała gorętsze emitują promieniowanie bardziej krótkofalowe. Z tego powodu gwiazdy gorętsze są bardziej niebieskie, chłodniejsze — bardziej czerwone.
Z temperaturą obiektu świecącego związane jest także widmo liniowe jego promieniowania. Każdy atom może znajdować się w jednym z wielu stanów energetycznych, z których każdy określony jest przez inne rozmieszczenie elektronów w powłoce elektronowej atomu. W najprostszym, modelowym opisie atomu elektrony mogą obiegać jądro tylko po niektórych, dozwolonych orbitach (rys. 5a). W wyniku przeskoku elektronu z wyżej leżącej orbity na znajdującą się niżej wydziela się kwant o energii równej różnicy energii poziomów, między którymi przeskok nastąpił, i odpowiadający określonej długości fali (rys. 5b). W widmie promieniowania gazu, w którym znajduje się wiele takich samych atomów, obserwuje się określoną linię emisyjną. A więc w celu pojawienia się linii emisyjnej konieczne jest istnienie wielu atomów, w których elektrony znajdują się na tej samej orbicie, skąd następować ma ich przeskok na orbitę
leżącą niżej. Ponieważ rozmieszczenie elektronów w powłoce elektronowej zależy od temperatury ośrodka, przeto właśnie temperatura decyduje o tym, jakie linie w widmie światła tego ośrodka mogą się pojawiać. Oczywiście rozkład poziomów energetycznych w atomach różnych pierwiastków jest różny. Dlatego widmo liniowe świecącej materii zależy też od jej składu chemicznego.
Światło przechodzące przez materię może oddawać jej fotony, których energia zużywana jest na wzbudzanie atomów (przeskoki elektronów z niżej leżących na wyżej położone orbity). W ten sposób tworzą się w widmie linie absorpcyjne, których układ •kreślony jest także przez skład chemiczny i temperaturę eśrodka.
Z obserwacji widma promieniowania ciał niebieskich można wyciągnąć również innego rodzaju ważne informacje. Mianowicie w wyniku ruchu źródła światła względem obserwatora położenie linii ulega zmianie. Jest to tzw. zjawisko Dopplera. Linie w widmach ciał zbliżających się do nas są przesunięte ku fioletowi, oddalających się — ku czerwieni, przy czym wielkość przesunięcia AA linii, której długość fali wynosi l, jest — przy prędkościach radialnych vr (tzn. prędkościach zbliżania lub oddalania się) obiektu względem obserwatora dużo mniejszych od prędkości światła — dana wzorem:
Wykorzystanie zjawiska Dopplera jest w astronomii głównym źródłem informacji o prędkościach radialnych ciał niebieskich.
I wreszcie stwierdzenie polaryzacji obserwowanego promieniowania świadczy o istnieniu jakiegoś czynnika, który powoduje, iż pewien kierunek jest wyróżniony. Czynnik ten może działać w samym obiekcie świecącym bądź też na drodze między źródłem światła i obserwatorem. I tak np. promieniowanie emitowane przez swobodne elektrony poruszające się z dużymi prędkościami w silnym polu magnetycznym jest spolaryzowane w płaszczyźnie prostopadłej do kierunku linii sił pola magnetycznego. Jest to tzw. promieniowanie synchrotronowe docierające do nas od wielu radioźródeł.
A
c
V24
Wszystkie wymienione cechy promieniowania (jego kierunek, natężenie, rozkład widmowy, polaryzacja) mogą być stałe lub w miarę upływu czasu ulegać zmianom, które świadczą o przemianach zachodzących w obiektach świecących (i ewentualnie w ośrodku znajdującym się między źródłem światła i obserwatorem).
ZIEMIA
Ziemia oazą życia
W odległości ok. 150 milionów kilometrów, pomiędzy orbitami Wenus i Marsa, jako jedna z mniejszych planet obiega Słońce Ziemia — jedyne w Układzie Słonecznym ciało, na którym istnieje życie.^Wiele różnorakich i niezależnych przyczyn musiało się złożyć na to, by powstały warunki sprzyjające takim przemianom spotykanych we Wszechświecie prostych związków organicznych, by mogła rozpocząć się ewolucja organizmów żywych, której wytworem jest człowiek, ii dlatego, mimo istnienia zapewne wielu układów planetarnych wokół gwiazd w naszej Galaktyce, a w układach tych — wielu planet o podobnych do Ziemi warunkach, pojawienie się życia, a zwłaszcza cywilizacji istot rozumnych, musi być czymś zupełnie wyjątkowym i niesłychanie rzadkim, j Być może nawet, iż cywilizacja ziemska jest najwyżej rozwiniętą cywilizacją w naszej Galaktyce, a niewykluczone, iż jest w Galaktyce cywilizacją jedyną. '
W ogromnych przestrzeniach, na których przebycie promień świetlny zużywa kilkadziesiąt tysięcy lat, w całkowitej prawie ciemności lub w niezwykłym blasku krążą setki miliardów gwiazd, ich planet i satelitów. Każde z tych ciał kiedyś się narodziło, osiąga swój okres rozkwitu, a w przyszłości przeistoczy się w obiekt niewidoczny przez najsilniejsze teleskopy. Wiele z nich przeżywa swe życie spokojnie, inne wciąż się zmieniają, kurczą i pęcznieją, pulsują, rozbłyskują, wybuchają. Być może, iż wśród tego świata kłębiącej się i płonącej lub spokojnej i zimnej, ale zawsze nieświadomej swego istnienia materii, wokół jednej zaledwie gwiazdy — Słońca — krąży planeta, na której ewolucja materii doprowadziła do powstania istoty myślącej — istoty, która ten świat próbuje poznać, zrozumieć, by później go posiąść.
Ten pogląd o naszym osamotnieniu w Galaktyce nie jest przejawem nowej formy antropocentryzmu, lecz ma głębsze podstawy, niż mogłoby się to na pierwszy rzut oka wydawać. Nie sposób przedstawić tu w pełni argumentów przemawiających za tym poglądem, dlatego przytoczę je w znacznym uproszczeniu. Opierają się one na ocenie (wprawdzie dość niepewnej), że czas potrzebny ludzkości na dotarcie do wszystkich planet w Galaktyce, które nadają się do zamieszkania, wynosi ok. 2 min lat. Za tyle lat ludzie prawdopodobnie dotrą w okolice każdej gwiazdy w naszej Galaktyce i osiądą na tych planetach, na których warunki będą sprzyjały życiu człowieka. Ocenę tego okresu uzyskuje się, jeżeli przyjąć, że pojazdy kosmiczne będą się poruszać z prędkością rzędu 0,1 prędkości światła, co — po wprowadzeniu w silnikach rakietowych napędu jądrowego, zamiast używanego obecnie chemicznego — wydaje się osiągalne. A więc (gdyby rozumowanie to było słuszne) czas, który upływa od momentu powstania cywilizacji do momentu skolonizowania przez nią całej Galaktyki, byłby rzędu paru milionów lat. Ponieważ jednak Ziemia nie jest skolonizowana przez istoty pochodzące spoza Ziemi, oznacza to, iż w Galaktyce nie istnieje cywilizacja starsza niż kilka milionów lat. A jakże małe jest prawdopodobieństwo tego, że po 15 miliardach lat trwania Galaktyki, przez które nie rozwinęła się żadna cywilizacja, teraz niezależnie i prawie równocześnie (bo w odstępie nie przekraczającym kilku milionów lat) powstałyby dwie: nasza i owa hipotetyczna? Rozumowanie to nie wyklucza oczywiście z całą pewnością istnienia innych cywilizacji w Galaktyce (zwłaszcza iż z przyczyn biologicznych, psychologicznych i socjologicznych mogłyby mieć one inne kierunki i tempo rozwoju), lecz wskazuje, iż istnienie ich jest bardzo mało prawdopodobne.
Oczywiście nie każda forma życia, która pojawi się we Wszech- świecie, musi po wielu przemianach doprowadzić do powstania cywilizacji istot rozumnych. I dlatego odkrycie przez naszych potomków prostszych organizmów żywych na wielu planetach krążących wokół gwiazd naszej Galaktyki jest w pełni prawdopodobne. Zwłaszcza że różnorodność form, w jakich życie się przejawia, może być znacznie bogatsza niż ta, z którą spotykamy się na Ziemi. Wszędzie jednak powstanie życia, a zwłaszcza rozwój bardziej złożonych organizmów, wymaga spełnienia przez
środowisko długiego łańcucha warunków o charakterze chemicznym i fizycznym. I dlatego Ziemia należy — z tego punktu widzenia — do szczególnych, osobliwych ciał w naszej Galaktyce.
Wiele pozornie bardzo odległych od bezpośredniego oddziaływania na organizmy żywe cech Słońca i Ziemi musiało pojawić się niezależnie, by mogło zaistnieć życie na Ziemi. Gdyby np. Ziemia nie miała ciekłego jądra albo z powierzchni Słońca nie spływałaby w przestrzeń materia, gdyby Słońce nie było gwiazdą pojedynczą albo atmosfera Ziemi była zbyt gruba, gdyby Ziemia była znacznie bliżej lub znacznie dalej od Słońca niż jest, albo wreszcie gdyby Słońce znajdowało się w centrum Galaktyki, to każda z tych przyczyn z osobna uniemożliwiłaby powstanie lub unicestwiłaby życie na Ziemi.
By lepiej zrozumieć rolę tych czynników, musimy się zdobyć na wysiłek dokonania trochę bardziej systematycznego przeglądu cech fizycznych Ziemi i Słońca.
Kształt i rozmiary Ziemi
Dziś nikt nie podaje w wątpliwość kulistego (prawie) kształtu Ziemi. Jej zdjęcia wykonane z pojazdów kosmicznych (fot. 1) i powierzchni Księżyca (fot. 2) obiegły prasę wszystkich krajów, prezentowane były w telewizji, publikowane w wielu książkach. Linie lotnicze i morskie opasują Ziemię we wszystkich kierunkach. Dlatego na plan dalszy zeszły argumenty dawniej przytaczane: kolistość linii horyzontu na otwartych obszarach, np. na morzu, kołowy kształt cienia Ziemi widoczny w czasie zaćmienia na tarczy Księżyca itp. Obecnie aktualne jest zagadnienie przeciwne: jak dalece kształt Ziemi odbiega od kuli. Odpowiedź na to pytanie wymaga bardzo dokładnych pomiarów Ziemi.
' Już pierwszy pomiar obwodu Ziemi, wykonany w III w. p.n.e. przez greckiego astronoma i geografa Eratostenesa z Cyreny, opierał się na obserwacjach astronomicznych (rys. 6). Eratostenes zauważył, iż w lecie, w południe promienie słoneczne padają pionowo na powierzchnię Ziemi w Syene (docierają nawet do dna głębokich studni). Jednocześnie w położonej o ok. 800 km na północ Aleksandrii kierunek promieni słonecznych tworzy z pionem
kąt 7° 10' (kąt ten jest różnicą szerokości geograficznych obu miejscowości). Przyjmując, iż Ziemia jest kulista, a promienie słoneczne biegną równolegle, można z tych danych obliczyć obwód Ziemi. O wielkiej staranności, z jaką Eratostenes wykonywał swe pomiary, może świadczyć fakt, iż wyznaczona przez niego długość obwodu Ziemianie odbiega od przyjmowanej obecnie więcej niż
o parę procent.J
Wartość osiągnięcia Eratostenesa nie polega jednak na dokładności pomiaru nie mającego sobie równego przez prawie 2 tysiące lat — aż do chwili pomiarów długości południka ziemskiego w XVII w. Eratostenes stworzył metodę używaną w geodezji do dziś; wprawdzie studnia lub gnomon zostały zastąpione przez radioteleskop lub laser, lecz istota metody nie uległa zmianie. Polega ona na pomiarze odległości między punktami na powierzchni Ziemi i wyznaczeniu współrzędnych geograficznych tych punktów.
Pierwszy z tych problemów rozwiązuje się metodami t r i a n- g u 1 a c j i. Po bardzo dokładnym pomiarze długości pewnego odcinka (tzw. bazy) na powierzchni Ziemi, zawartego między dwoma punktami A i B, tworzy się tzw. sieć triangulacyjną. Polega to na wyborze na Ziemi szeregu punktów (At, A2, ..., Blt Bt...) i pomiarze kątów między odcinkami je łączącymi (rys. 7). Przy użyciu wzorów trygonometrycznych można wyznaczyć położenie wszystkich punktów sieci, a w szczególności odległość między
dowolnymi dwoma z nich (np. An i Bn). W celu uzyskania większej dokładności, a także objęcia pomiarami większej powierzchni, wiąże się ze sobą w jedną wiele sieci triangulacyjnych (w których każda ma własną bazę), biorąc niektóre z punktów Ak, Bk jako wspólne dla różnych sieci. Bardzo dokładne pomiary położenia punktów na powierzchni Ziemi, a tym samym ich wzajemnych odległości, uzyskuje się obecnie metodami tzw. t r i a n- gulacji satelitarnej. Wykorzystuje się tu jednoczesne pomiary kierunku ku widocznemu z kilku punktów obserwacyjnych sztucznemu satelicie.
Położenie na powierzchni Ziemi określają współrzędne geograficzne. Są nimi dwa kąty: szerokość i długość geograficzna. W celu ich określenia używa się dwu pojęć: osi obrotu Ziemi oraz płaszczyzny równika ziemskiego. Odbiciem obrotu Ziemi jest dobowy obrót sfery niebieskiej wraz ze wszystkimi ciałami na niej się znajdującymi. Powoduje on wschody i zachody ciał niebieskich. Wszystkie gwiazdy na niebie zataczają okręgi wokół prostej zwanej osią świata, która przebija sferę niebieską w dwu punktach — biegunach niebieskich (rys. 8). W Polsce widzimy jedynie północny biegun niebieski, w pobliżu którego (w odległości 1°14') znajduje się Gwiazda Polarna — ostatnia w dyszlu gwiazdozbioru Małego Wozu (rys. 9). Oś obrotu Ziemi przechodzi przez środek Ziemi oraz bieguny niebieskie. A więc jej orientacja w przestrzeni jest wyznaczona, gdy określimy położenie bieguna niebieskiego. Oś Ziemi przebija powierzchnię Ziemi w dwu punktach zwanych biegunami geograficznymi. Obserwator znajdujący się na biegunie geograficznym ma dokładnie nad sobą (jak mówią astronomowie
— w zenicie) biegun niebieski. Przechodzącą przez środek Ziemi płaszczyznę prostopadłą do osi Ziemi nazywamy płaszczyzną równika, przecina ona powierzchnię Ziemi wzdłuż równika ziemskiego. Natomiast płaszczyzny przechodzące przez oś Ziemi przecinają jej powierzchnię wzdłuż południków. Szerokością geograficzną nazywamy kąt, jaki tworzy w danym miejscu powierzchni Ziemi kierunek pionu z płaszczyzną równika. Kierunek pionu określa siła ciężkości, a więc szerokość geograficzna odzwierciedla dynamiczne właściwości Ziemil^W celu wyznaczenia kształtu Ziemi przeprowadzono dokładne pomiary długości łuków południków w różnych miejscach na Ziemi. Okazało się, iż długości łuków południka łączącego punkty, których szerokości geograficzne różnią się o 1°, nie są jednakowe — są większe w okolicach biegunów niż przy równiku. Oznacza to, że Ziemia nie jest kulą, lecz jest spłaszczona w okolicy biegunów. W pierwszym przybliżeniu może być ona aproksymowana elipsoidą obrotową, którfej krótsza oś skierowana jest ku biegunom, dłuższa zaś leży w płaszczyźnie równika. Promień równikowy Ziemi (6378 km) jest o 21 km większy od jej promienia biegunowego (6357 km).
Spłaszczenie Ziemi jest wynikiem jej obrotu. Kształt Ziemi ustalał się pod wpływem sił działających na tworzącą ją materię. Jeżeli zaniedbamy oddziaływanie innych ciał Układu Słonecznego, gdyż ich wpływ na kształt Ziemi jest niewielki, to będziemy mogli traktować Ziemię jako ciało odosobnione, w którym dominuje siła własnej grawitacji (skierowana ku wnętrzu Ziemi) oraz wynikająca z obrotu siła odśrodkowa (prostopadła do osi obrotu Ziemi). Wypadkowa obu tych sił — siła ciężkości jest mniejsza na równiku niż na biegunie. Powoduje to, iż ta sama masa waży na biegunie o ok. 3% więcej niż na równiku. W czasach, gdy Ziemia była jeszcze płynna, mogła łatwo dostosowywać się do tego rozkładu sił i jej powierzchnia przybierała taki kształt, by była prostopadła w każdym miejscu do kierunku siły ciężkości (powierzchnię prostopadłą w każdym punkcie do siły tam działającej nazywamy powierzchnią ekwipotencja-
1 n ą, dlatego mówi się, że powierzchnia ciała ciekłego przybiera kształt powierzchni ekwipotencjalnej). Zastygła skorupa utrwaliła ten obraz Ziemi sprzed miliardów lat. Obecnie bardzo powolne zmniejszanie się prędkości obrotu Ziemi, wskutek przede wszystkim przypływowego oddziaływania Księżyca i Słońca, prowadzi do zmian rozmieszczenia masy w jej wnętrzu, co z kolei powoduje konieczność ustawicznych, choć bardzo niewielkich zmian kształtu skorupy ziemskiej.
Podobnie, jak badano kształt przekroju południkowego Ziemi, wyznaczano kształt jej przekroju równikowego. Konieczna jest w tym celu znajomość długości geograficznej szeregu miejscowości na Ziemi. Długością geograficzną nazywamy kąt dwuścienny między płaszczyzną południka przechodzącego przez daną miejscowość i płaszczyzną południka zerowego, za który od roku 1884 uznano południk przechodzący przez obserwatorium astronomiczne w Greenwich na przedmieściu Londynu. Długość geograficzną wyrażamy często w mierze czasowej: godzinach, minutach i sekundach (np. długość geograficzna Warszawy wynosi lh24m dług. wsch.). Kąt pełny równa się 24h. Różnica długości geograficznych dwu miejscowości jest równa odstępowi czasu, który upływa między przejściami tej samej gwiazdy przez płaszczyzny południków obu tych miejscowości. Z tego powodu
wyznaczenia długości geograficznej wymagają obserwacji astronomicznych i pomiarów czasu.
Obecnie stosuje się jeszcze jedną metodę badań kształtu Ziemi. Obserwacje ruchu sztucznych satelitów w czasie wielu obiegów wokół Ziemi dostarczają informacji o polu grawitacyjnym, a tym samym o rozkładzie masy wewnątrz Ziemi oraz o kształcie jej powierzchni.
Wszystkie te badania prowadzą do coraz lepszego poznania bryły Ziemi. Jej powierzchnia, zwana geoidą, określana jako jedna z powierzchni ekwipotencjalnych, znana jest z dokładnością rzędu metra. Ale jednocześnie wraz ze wzrostem precyzji pomiarów coraz trudniejszy staje się jej opis, gdyż coraz więcej szczegółów musi on zawierać. A przecież w rzeczywistości Ziemia tak mało się różni od kuli. Gdyby wykonać model Ziemi wielkości niewielkiej piłki o średnicy 13 cm, to spłaszczenie biegunowe wynosiłoby zaledwie pół milimetra, a szczyty Himalajów lub największe głębie Pacyfiku nie przekraczałyby dziesiątej części milimetra.
Zatrzymaliśmy się tak długo na sposobach pomiaru rozmiarów globu ziemskiego, gdyż stanowią one podstawę całej sekwencji metod wyznaczania odległości do ciał niebieskich. Do tych najbliższych, wchodzących w skład Układu Słonecznego stosuje się nawet metodę analogiczną do wyżej omówionej. Jako „bazę” wyznacza się na Ziemi odległość między dwoma obserwatoriami, a następnie mierzy się kierunek, w którym widać dany obiekt z każdego z obserwatoriów. Wystarcza to już do obliczenia odległości od tego ciała niebieskiego. Ostatnio najdokładniejsze wyniki wyznaczenia odległości w Układzie Planetarnym otrzymano mierząc czas, którego potrzebuje sygnał radiowy lub laserowy na dotarcie do badanego ciała i po odbiciu od niego na powrót do obserwatora.
Prawo powszechnego ciążenia i masa Ziemi
Jak zważyć Ziemię? Jak zważyć inne ciała niebieskie? Pytania te wiążą się ze sobą. Badania astronomiczne umożliwiają jedynie pomiar stosunków mas badanych obiektów do masy Ziemi. Innymi słowy, astronom może jedynie powiedzieć, ile razy badane ciało
ma masę większą (lub mniejszą) od masy Ziemi. Aby więc móc wyrażać masę ciał niebieskich w kilogramach, trzeba przedtem znać masę Ziemi.
Do pomiaru masy Ziemi wykorzystuje się prawo grawitacji. Prawo to, sformułowane w XVII w. przez Isaaca Newtona, nosi także nazwę prawa powszechnego ciążenia, gdyż rządzi ono zarówno ruchem odległych planet, jak i spadkiem ciał na Ziemię. Słynna jest opowieść o tym, jak widok spadającego z drzewa jabłka doprowadził Newtona do wniosku, iż między Ziemią i wszystkimi znajdującymi się na niej ciałami działa siła przyciągania, która powoduje ich spadek na Ziemię. Skoro jednak Ziemia nie jest wyróżnionym ciałem we Wszechświecie (a to było wiadome od czasów Kopernika), to już tylko krok do konkluzji, iż wszystkie ciała wzajemnie się przyciągają. Oczywiście Newton opierał się na znacznie głębszych przesłankach o oddziaływaniach ciał niż jedynie obserwacja spadającego jabłka. Znano już wówczas prawa ruchu planet sformułowane przez Keplera na podstawie analizy wieloletnich obserwacji dróg tych ciał na niebie. Z praw Keplera można już wydedukować, jak zależą oddziaływania między Słońcem i planetami od ich wzajemnej odległości. Ale nawet gdyby anegdota o spadającym jabłku nie była prawdziwa, to i tak jedynie geniuszowi Newtona przypisać trzeba, iż wyniki tego rodzaju prostych obserwacji potrafił uogólnić i sformułować uniwersalne prawo, które przez ponad dwa stulecia przetrwało nie zmienione i dopiero w XX w. znalazło swe rozwinięcie w postaci teorii względności. Prawo powszechnej grawitacji Newtona orzeka, że Jkażde dwa ciała przyciągają się wzajemnie siłą proporcjonalną do iloczynu ich mas i odwrotnie proporcjonalną do kwadratu odległości między nimi:
_ „ «i»**
F-G —
gdzie mt i oznaczają masy obu ciał, r — odległość między nimi, F — siłę, z jaką na siebie działają, natomiast G jest współczynnikiem proporcjonalności, zwanym stałą grawitacji.
Ponieważ siły działające na jakiekolwiek ciało wpływają na jego ruch, przeto każde ciało za pośrednictwem sił grawitacyjnych oddziaływa na zachowanie się wszystkich innych. Jeżeli Czytel
nik tej książki przejdzie do sąsiedniego pokoju, spowoduje już tym samym zmianą rozkładu sił działających na najbardziej odległe ciała niebieskie i wpłynie na ich przemieszczanie się w przestrzeni. Oczywiście wpływ ten będzie nikły, gdyż oddziaływania sił przyciągania grawitacyjnego szybko maleją wraz ze wzrostem odległości, a ponadto masy ciał niebieskich są znacznie większe od masy człowieka, ale wpływ ten istnieje.
Wprowadzone przez Newtona do fizyki pojęcie siły pozwoliło mu w sposób prosty i ścisły zarazem sformułować podstawowe prawa ruchu ciał, nazwane później prawami dynamiki Newtona. Prawa te stosują się zarówno do ruchu pojazdów i lotu owadów, jak i biegu ciał niebieskich. Brzmią one:
I prawo — jeżeli na ciało nie działa żadna siła lub siły działające równoważą się nawzajem, wówczas ciało porusza się ruchem jednostajnym po linii prostej;
II prawo — przyspieszenie a ruchu ciała jest wprost proporcjonalne do siły F działającej na nie i odwrotnie proporcjonalne do jego masy m:
_ F m
III prawo — jeżeli jedno ciało oddziałuje na drugie jakąś siłą, to to drugie ciało oddziałuje na pierwsze siłą równą co do wartości, lecz przeciwnie skierowaną.
Z prawa powszechnego ciążenia oraz praw dynamiki wynika, iż nie tylko Ziemia przyciąga spadające jabłko, lecz także jabłko przyciąga Ziemię. I obie te siły są jednakowe! A więc także Ziemia spada na jabłko. Ale przyspieszenia w tym ruchu różnią się znacznie. Przyspieszenie ruchu jabłka jest tyle razy większe od przyspieszenia ruchu Ziemi w kierunku jabłka, ile razy masa Ziemi jest większa od masy jabłka. Z tego powodu jedynie ruch jabłka w kierunku Ziemi może być zaobserwowany. Jeśli chcemy być ściśli, to gdy mówimy o ruchu ciał (tak jak w tym przypadku mówimy o ruchu jabłka i Ziemi), należy zawsze określić układ odniesienia, względem którego mierzymy ruch. Ze względu na prostotę opisu najwygodniej używać układu odniesienia związanego ze środkiem masy ciał albo gdy jedno z ciał ma masę znacznie większą niż pozostałe — z ciałem najmasywniejszym.
Obserwacje spadku ciał nie wystarczały Newtonowi do uzasadnienia słuszności prawa powszechnego ciążenia (a tym bardziej praw dynamiki). Mogły one jedynie być pierwszym impulsem do sformułowania tego prawa i podstawą do postawienia hipotezy
o jego słuszności. Natomiast sprawdzenie tej hipotezy wymagało jeszcze wykazania, iż za pomocą prawa grawitacji można wyjaśnić prawidłowości ruchu ciał niebieskich. Pierwszym testem tego rodzaju były badania ruchu Księżyca. Jeżeli przyjmiemy, że Księżyc obiega Ziemię po okręgu ze stałą prędkością (które to założenie jest w pierwszym przybliżeniu dopuszczalne), to wówczas siłą dośrodkową utrzymującą Księżyc na kołowej orbicie jest siła grawitacyjnego oddziaływania między Ziemią i Księżycem. Gdyby tej siły nie było (gdyby np. nagle zanikły oddziaływania grawitacyjne między ciałami), Księżyc odbiegłby od Ziemi wzdłuż stycznej do jego obecnej orbity. To właśnie przyciąganie przez Ziemię utrzymuje Księżyc na jego orbicie. Taki wniosek płynie z prawa Newtona. Należy więc sprawdzić zgodność tego wniosku z obserwacjami. Znając odległość Księżyca od Ziemi r i okres jego obiegu T, można obliczyć przyspieszenie dośrodkowe potrzebne do takiego zakrzywienia toru Księżyca, by — tak jak to jest w rzeczywistości — poruszał się on wokół Ziemi. Przyspieszenie to jest proporcjonalne do kwadratu prędkości kątowej Księżyca co i do jego odległości od Ziemi:
Prędkość kątową Księżyca łatwo można obliczyć, gdyż w ciągu jednego okresu obiegu T Księżyca wokół Ziemi obiega on kąt 360°, co wyrażone w mierze łukowej wynosi 2n (ji = 3,14... jest stosunkiem obwodu koła do jego średnicy). A więc:
Stąd możemy obliczyć przyspieszenie dośrodkowe Księżyca:
ad = a>\
(1)
2 Tl
co =
T
(2)
471®
Ponieważ znamy zarówno T (27,32 dnia), jak i 1 (384 402 km), możemy obliczyć ad (0,272 cna/s2).
To przyspieszenie dośrodkowe Księżyca powinno, w myśl praw Newtona, być równe przyspieszeniu, jakiego doznaje nasz satelita wskutek przyciągania przez Ziemię, a więc:
gdzie F jest siłą grawitacyjną działającą między Księżycem i Ziemią, a m masą Księżyca. Ale ponieważ:
F = G-
Mm
(M jest masą Ziemi), więc
M
Gv
(5)
(6)
Aby skorzystać z powyższego wzoru, powinniśmy znać masę Ziemi oraz wartość stałej grawitacji. Wielkości te jednak wyznaczymy dopiero później. Także Newton nie znał ich, gdy sprawdzał słuszność swych praw. Aby ominąć tę trudność, zwróćmy uwagę, iż łatwo jest zmierzyć wielkość przyspieszenia grawitacyjnego na powierzchni Ziemi, tzn. przyspieszenia g, z którym spadają na Ziemię przedmioty upuszczone swobodnie. Wartość przyspieszenia na powierzchni Ziemi znana już była od czasów Galileusza i wy-
nosi 9,81
Obecnie możemy wyrazić je przy użyciu prawa
powszechnej grawitacji wzorem analogicznym do wzoru (6):
skąd
g = G-j- (7)
n
GM=gr\ (8)
gdzie rz oznacza promień Ziemi. A więc podstawiając ten wynik do wzoru (6) otrzymujemy wzór na przyspieszenie ruchu Księżyca wywołane oddziaływaniem grawitacyjnym Ziemi:
iSi
(9)
#«/«
i i
Wniosek ten, iż przyspieszenie w ruchu Księżyca jest tyle razy mniejsze od przyspieszenia grawitacyjnego na powierzchni Ziemi, ile razy kwadrat odległości Księżyca jest większy od kwadratu promienia Ziemi, wynika bezpośrednio z prawa grawitacji Newtona, według którego siła jest odwrotnie proporcjonalna do kwadratu odległości. Ponieważ znamy wszystkie wielkości występujące po prawej stronie wzoru (9), możemy obliczyć:
a, = 0,270-^-
i stwierdzić, iż ac=ad z dokładnością do l'/o. Różnica spowodowana jest przyjęciem upraszczających założeń o kształcie orbity. W ścisłych rachunkach powinniśmy także uwzględnić ruch Ziemi i rozpatrywać obieg Księżyca i Ziemi wokół wspólnego środka masy. Zgodność (w ramach przyjętych założeń) wniosków wynikających z prawa powszechnej grawitacji i praw dynamiki Newtona z wynikami obserwacyjnymi stanowiła ważki argument za poprawnością tych praw. Dalszych argumentów za ich stosowalnością do opisu ruchu i oddziaływań między ciałami niebieskimi dostarczyła konfrontacja ich z prawami Keplera. Okazało się, że z prawa powszechnego ciążenia i praw dynamiki Newtona można uzyskać uogólnienie praw Keplera, które stosuje się do ruchu dowolnych dwu ciał powiązanych siłą grawitacji, między innymi do biegu komet, przybywających w okolice Słońca spoza Układu Planetarnego, lub ruchu dwóch składników tworzących podwójny układ gwiazd. Te uogólnione prawa przyjmują następujące sformułowania:
I prawo Keplera — w ruchu względnym dwu ciał, powiązanych jedynie siłami grawitacji, każde z nich porusza się po krzywej stożkowej (elipsie, paraboli, hiperboli), w której ognisku znajduje się drugie ciało;
II prawo Keplera — promień wodzący łączący oba ciała zakreśla w równym czasie równe pola;
III prawo Keplera — stosunek trzeciej potęgi półosi wielkiej a orbity eliptycznej do kwadratu okresu obiegu P jest proporcjonalny do sumy mas S + m2 obu ciał:
a8 G(mŁ + ms)
~F 4n*
gdzie n = 3,14...
Dynamika newtonowska wystarcza do opisu przebiegu wielu zjawisk astronomicznych. W szczególności można przy jej użyciu przewidzieć ruch planet w Układzie Słonecznym na wiele lat naprzód; jedynie ruch Merkurego wyłamuje się w obserwowalny sposób spod jej reguł. Zawodzi ona także, gdy rozważamy masywne obiekty o bardzo dużej gęstości lub próbujemy opisać przelot cząstek promieniowania kosmicznego z prędkościami zbliżonymi do prędkości światła. Również próby stworzenia spójnego modelu Wszechświata jako całości wymagają ogólniejszej teorii niż newtonowska.
Ale wróćmy do naszego problemu pierwotnego, do wyznaczenia masy Ziemi. Można się już domyślić z tego, co zostało powiedziane, że pomiar masy Ziemi sprowadza się do wyznaczenia siły, z jaką przyciąga ona znajdujące się na niej ciała. Pomysł jest prosty, wystarczy porównać siły przyciągania przez Ziemię oraz przez jakieś inne ciało o znanej masie (lub uznanej za jednostkową). Ale od pomysłu do jego realizacji droga niełatwa. Wszystkie ciała, których można by użyć do takiego porównania, mają masę znikomą w porównaniu z masą Ziemi, a więc i siły przez nie wywołane są znikome w porównaniu z siłą ciężkości. Dlatego do tego rodzaju pomiaru potrzebna jest bardzo czuła waga (rys. 10). Na obu jej szalkach kładzie się jednakowe odważniki tak, by pozosta
ła ona w równowadze. Jeżeli teraz pod jedną szalą umieścimy dało o znanej masie, to przyciągnie ono znajdujący się na wadze odważnik i dla zachowania równowagi będziemy musieli dodatkowo obciążyć drugą szalę. Siła, z jaką Ziemia przyciąga ten dodatkowy ciężarek, równa jest sile, z jaką ustawione pod szalą ciało przyciąga stojący na szali odważnik. Jeżeli pod szalę wagi wtoczymy kulę żelazną o średnicy 1 m, a na szalach ustawimy odważniki dziesięciokilogramowe, to masa ciężarka będzie wynosić zaledwie ok. tysięcznej części grama. Dokładność, z jaką wyznaczymy jego masę, określa nam dokładność pomiaru masy Ziemi. Znaleziona w ten sposób masa Ziemi wynosi 6*1024kg (dokładniej 5,978-10« kg).
Wnętrze Ziemi
Najgłębsze wiercenia powierzchni Ziemi można porównać zaledwie do zadrapań naskórka. Cienka, ok. 30-kilometrowej grubości, chropowata skorupa pokrywa niedostępne bezpośrednim obserwacjom wnętrze naszej planety. Jak paradoks brzmi, iż niejednokrotnie możemy uzyskać znacznie bardziej szczegółowy obraz tego, co zachodzi na odległych ciałach niebieskich, niż tego, co się dzieje parę tysięcy kilometrów pod nami. jAle i tu naukowcy nie pozostają bezradni. Podobnie jak ciało ludzkie możemy (nie naruszając go) prześwietlić promieniami Roentgena i jak zwartą bryłę metalu możemy badać obserwując sposób przenikania przez
nią odpowiedniego rodzaju promieniowania lub fal, tak Ziemię można „prześwietlić” przy użyciu fal sejsmicznych.1 Naturalne ruchy w skorupie ziemskiej, uskoki, trzęsienia ziemi lub wywołane przez człowieka wybuchy na Ziemi albo pod jej powierzchnią powodują rozchodzenie się fal sejsmicznych, o prędkościach i sposobach rozprzestrzeniania się zależnych Od właściwości warstw, przez które przechodzą (rys. 11). Część fal sejsmicznych wzbudzonych w jakimś miejscu biegnie w skorupie w warstwie powierzchniowej, część przenika całą bryłę Ziemi, przechodzi przez jej jądro, ulegając załamaniu lub odbiciu na granicy między warstwami o różnych właściwościach. Pojedyncze źródło staje się przyczyną sekwencji drgań rejestrowanych przez aparaty sejsmiczne w obserwatoriach geofizycznych rozsianych po całej kuli ziemskiej. Charakter tych drgań, ich amplitudy, okresy, sposób zanikania dostarczają informacji o budowie wewnętrznej naszej planety.
Tego rodzaju badania doprowadziły do wykrycia istnienia czterech zasadniczych warstw we wnętrzu Ziemi (rys. 12). Pierwsza z nich najbardziej zewnętrzna — tworząca lądy i dźwigająca oceany — skorupa o niejednakowej grubości, wynoszącej średnio 30 km, i gęstości 2,7 g/cm3, utworzona przede wszystkim ze skał granitowych i bazaltowych spoczywa na 3000-kilometrowej grubości płaszczu uformowanym ze skał o gęstości ok. 5 g/cm3. Zawarte wewnątrz jądro jest ciekłe, gorące i bardzo gęste. Głównymi jego składnikami są prawdopodobnie roztopione żelazo, nikiel i kobalt. Rozróżnia się dwie jego części: jądro zewnę-
t r z n e o grubości ok. 2100 kra i gęstości 11 g/cm3 oraz jądro wewnętrzne, będące położoną środku Ziemi kulą o promieniu ok. 1200 km i gęstości 14 g/cmO Mogłoby się zdawać, że istnienie ciekłego jądra głęboko we wnętrzu Ziemi nie ma większego wpływu na to, co dzieje się na jej powierzchni. Tak jednak nie jest. W obracającym się ciekłym jądrze, gorętszym wewnątrz, chłodniejszym przy powierzchni, powstają wielkoskalowe ruchy materii obejmujące swym zasięgiem całe jądro Ziemi. Strugi ciekłego żelaza płyną z wnętrza ku powierzchni jądra, a następnie spływają w dół.. Obrót Ziemi jest przyczyną zbaczania tych strumieni w kierunku równoleżnikowym (jest to to samo zjawisko, które powoduje zbaczanie rzek na powierzchni Ziemi). W wyniku tego w jądrze Ziemi wytwarza się złożona sieć olbrzymich strumieni materii opływających po skomplikowanych torach wnętrze jądra. W rozżarzonej materii poruszają się swobodne elektrony i dodatnie jony (odarte z części elektronów atomy) żelaza, niklu, kobaltu i innych pierwiastków. Na ich ruch oddziaływa ziemskie pole magnetyczne przenikające w głąb wnętrza Ziemi, zmuszając elektrony do ruchu po innych torach niż jony. Ale i na odwrót, prądy elektryczne, którymi są poruszające się po nieco innych drogach strumienie elektronów i dodatnich jonów, powodują powstanie pola magnetycznego (podobnie jak w laboratorium wokół przewodnika, przez który płynie prąd elektryczny). To właśnie zjawisko, zwane zjawiskiem dynama, podtrzymuje istnienie trwałego pola magnetycznego Ziemi. W ten sposób położone w głębi naszego globu ciekłe jądro jest przyczyną rozpościerającego się daleko w przestrzeń pola magnetycznego. A pole to, jak zobaczymy, tworzy puklerz chroniący nas przed szkodliwymi promieniami kosmicznymi. (
Gazowa otoczka Ziemi \
Milionowa część masy Ziemi występuje w postaci gazu. Mieszanina azotu (ok. 78°/o), tlenu (ok. 21%), argonu (ok. l°/o) i w mniejszych ilościach innych składników (zwana powietrzem) cienkim płaszczem otacza Ziemię. Większość masy atmosfery sku-
piona jest w jej najniżej leżącej warstwie, rozciągającej się do wysokości ok. 10 km nad powierzchnią Ziemi — w troposfe- r z e (rys. 13), w której zachodzą główne procesy decydujące o pogodzie, tworzą się chmury, wieją wiatry. Troposfera działa jak urządzenie klimatyzacyjne na powierzchni Ziemi: zachodząca w niej cyrkulacja mas powietrza powoduje przenoszenie ciepła | obszarów bardziej nagrzanych do chłodniejszych, zawarta w niej para wodna i dwutlenek węgla przeciwdziałają nadmiernemu wy- promieniowaniu ciepła z powierzchni Ziemi. Ważną rolę odgrywa ta warstwa w rozprowadzaniu wody na Ziemi; powstająca nad zbiornikami wodnymi para wodna rozprzestrzenia się poprzez tro- posferę nad lądami, a następnie w postaci deszczu i śniegu opada na ziemię, by z powrotem strumieniami i rzekami spływać do jezior, mórz i oceanówjs
Nad troposferą rozpościerają się dalsze rozległe warstwy atmosfery nieporównanie już rzadsze, ale odgrywające jednak nie
mniej istotną rolę w tworzeniu warunków panujących na powierzchni naszej planety. Gęstość powietrza maleje szybko z wysokością nad powierzchnią Ziemi, od wartości ok. 1 kg/m3 do wartości ok. 10~* kg/m3 na wysokości 50 km, 10-7 kg/m3 na wysokości 100 km i ok. 10“12 kg/m3 — na wysokości 400 km nad Ziemią (tzn. bilion razy mniej niż przy powierzchni). Jeden centymetr sześcienny powietrza, pobrany przy powierzchni Ziemi, zająłby na tej wysokości objętość sześcianu o stumetrowych bokach. Mimo małej gęstości warstwy leżące nad troposferą bardzo wydajnie pochłaniają w wielu dziedzinach widma elektromagnetycznego promieniowanie docierające do Ziemi, a także określają sposób rozchodzenia się fal radiowych. Materia zawarta w najwyżej położonej części atmosfery jest zjonizowana. Mieszanina swobodnych elektronów i dodatnich jonów porusza się tam pod silnym działaniem ziemskiego pola magnetycznego. Gdybyśmy jako atmosferę potraktowali tę materię rozproszoną przy Ziemi, która bierze udział w ruchu Ziemi, zarówno obrotowym, jak i postępowym wokół Słońca, to musielibyśmy atmosferę utożsamić z magne- t o s f e r ą Ziemi, tzn. obszarem przenikniętym działaniem ziemskiego pola magnetycznego. O magnetosferze będziemy jeszcze mówili. Tu warto sobie uświadomić, że Ziemia wraz z otaczającą ją atmosferą porusza się w materii międzyplanetarnej — rozrzedzonym ośrodku wypływających z wielkimi prędkościami ze Słońca gorących gazów. Tę spływającą ze Słońca rozproszoną materię, wypełniającą całą przestrzeń Układu Planetarnego, możemy traktować jako zewnętrzne warstwy atmosfery Słońca. Planety zatopione w nich wraz ze swymi atmosferami obiegają Słońce po eliptycznych orbitach. Nic więc dziwnego, że między atmosferą słoneczną i górnymi częściami atmosfer planet występują oddziaływania o bardzo złożonej naturze: istnieją oddziaływania magnetyczne, następuje przepływ materii z atmosfery Słońca do atmosfer planet i w kierunku przeciwnym, towarzyszy temu przekazywanie energii. Wprawdzie bezpośredni wpływ atmosfery Słońca na atmosferę Ziemi ma w dolnych, gęstych częściach ziemskiej atmosfery tylko ograniczone znaczenie, decyduje on jednak
o stanie i właściwościach jej warstw górnych.
Widzimy więc, że atmosfera Ziemi jest bardzo zróżnicowana: poszczególne jej części leżące na różnych wysokościach nad Zie
mią cechują sią całkowicie odmiennymi właściwościami. Wynika to nie tylko | faktu, iż gęstość gazu i jego ciśnienie zmienia sią z wysokością, lecz także z tego, że sposoby dopływu energii do atmosfery są na różnych poziomach różne. Powoduje to wytworzenie się w atmosferze szeregu warstw o odmiennych właściwościach termicznych, optycznych, chemicznych i elektrycznych.
Przenikanie światła przez atmosferę Ziemi
Słońce jest głównym, dominującym dawcą energii docierającej do Ziemi. Wysyła ono promieniowanie w pełnym zakresie widma elektromagnetycznego. Jednak prawie cała energia emitowana przez Słońce zawarta jest w promieniowaniu o długościach fal z przedziału od ok. 0,2 ¡xm do 2 ¡*m (rys. 14); znaczna jego część
— to promieniowanie widzialne. Taki właśnie rozkład widmowy promieniowania słonecznego spowodowany jest tym, iż temperatura tych warstw atmosfery Słońca, które widzimy jako jego powierzchnię, wynosi ok. 6 tys. K. Pozostałe rodzaje promieniowania Słońca (rentgenowskie, nadfioletowe, podczerwone i radiowe) niosą znacznie mniej energii.
Nie całe promieniowanie słoneczne dociera do powierzchni Ziemi. Część jego zostaje pochłonięta już w przestrzeni międzyplanetarnej, część w atmosferze ziemskiej. Tak się jednak złożyło, iż atmosfera ziemska jest przenikliwa dla promieniowania w tej
dziedzinie widma elektromagnetycznego, w której najwydajniej świeci Słońce. Około 80#/o promieniowania widzialnego, gdy pada ono pionowo na atmosferę, dociera do powierzchni Ziemi. Przy ukośnym padaniu promieni światło, które musi wówczas przebijać się przez grubszą warstwę powietrza, osłabione jest oczywiście bardziej. To właśnie jest przyczyną, iż ciała niebieskie znajdujące się blisko horyzontu są mniej jasne niż wówczas, gdy znajdują się nad naszymi głowami w pobliżu zenitu; nawet na Słońce chylące się ku zachodowi możemy patrzyć gołym okiem. Zjawisko osłabienia światła przy przejściu przez atmosferę, tzw. ekstynkcja atmosferyczna, spowodowane jest częściowo rozproszeniem światła, a częściowo jego pochłanianiem.
Rozpraszanie światła na cząsteczkach powietrza zależy silnie od długości fali promieniowania; dużo bardziej rozproszone jest światło niebieskie niż światło czerwone. Właśnie rozproszone niebieskie światło słoneczne nadaje bezchmurnemu niebu kolor błękitny. Z tego powodu obiekty astronomiczne widziane z Ziemi wydają się nam bardziej czerwone, niż widziane sponad atmosfery Ziemi. Natomiast rozproszenie na dużych ziarnach kurzu rozpylonego w powietrzu nie zależy już tak silnie od barwy światła, powoduje jedynie ogólne osłabienie świecenia — ciała niebieskie widzimy wówczas jako słabsze. Ten fakt, że zależność wielkości rozpraszania światła od długości fali promieniowania (a więc wielkość zmiany barwy ciał na skutek rozpraszania)- określona jest przez wielkość elementów rozpraszających (atomów,, cząsteczek, ziaren pyłu itp.), wykorzystuje się w astronomii, jak to później zobaczymy, do oceny rozmiarów elementów rozpraszających. W ten sposób na przykład wyznaczono rozmiary ziaren, pyłu w materii międzygwiazdowej.
Pochłanianie jest przyczyną całkowitej nieprzezroczy- stości atmosfery ziemskiej w rozległych przedziałach widma elektromagnetycznego. I tak np. cząsteczki ozonu — O3 — składające się z trzech atomów tlenu, pochłaniają rozległe pasmo promieniowania o długościach fal od ok. 0,24 nm do ok. 0,3 (im, zwane pasmem Hartleya. Leżąca na wysokości od 25 do 50 km warstwa o podwyższonej gęstości ozonu, tzw. ozonosfera. (pokrywająca się w zasadzie ze stratosferą), mimo iż występuje w niej zaledwie jedna milionowa część tlenu w cząsteczkach trój—
atomowych, nie przepuszcza zupełnie do Ziemi promieniowania w obrębie pasma Hartleya (fot. 5). Bardziej krótkofalowe promieniowania nadfioletowe, rentgenowskie i gamma pochłonięte zostają przez azot i tlen już w wyżej leżących warstwach atmosfery. Od 0,3 (im do ok. 2 ¡im rozciąga się obszar przepuszczalności atmosfery ziemskiej, jest to tzw. optyczne okno atmosferyczne (rys. 15). Natomiast promieniowanie podczerwone
o długościach fali od ok. 2 ugra aż do ok. 1 mm (10* (im) pochłaniane jest przez parę wodną i dwutlenek węgla. W tej dziedzinie widma jest jednak parę przedziałów, w obrębie których promieniowanie podczerwone dociera do powierzchni Ziemi. W tych długościach fali astronomowie mogą badać z Ziemi promieniowanie podczerwone ciał niebieskich; są to tzw. podczerwone okna atmosferyczne.
Z kolei promieniowanie o długościach fali większych od 1 mm (10* filii), przenika przez całą atmosferę Ziemi. Otwiera się tu radiowe okno atmosferyczne, w którym astronomowie mogą z Ziemi obserwować radiowe świecenie ciał niebieskich. Ograniczone jest ono ze strony fal długich na skutek nie- przepuszczalności jonosfery ziemskiej. Jonosfera rozpościera się od wysokości ok. 50—60 km nad powierzchnią Ziemi. Jest to ta część atmosfery, w której znacząca już część atomów
i cząsteczek powietrza jest zjonizowana. Mamy tam więc do czynienia z mieszaniną cząsteczek i atomów neutralnych, z jonizowanych oraz swobodnych elektronów, a także jonów ujemnych (tzn. atomów lub cząsteczek mających nadmiar elektronów w swych powłokach elektronowych). Przechodzące przez ośrodek fale elektromagnetyczne oddziaływają z cząsteczkami naładowanymi elektrycznie. Ze względu na małą masę elektronów, ich oddziaływanie z falami elektromagnetycznymi jest silniejsze. Zostają one pobudzone do drgań absorbując przy tym energię docierającej fali. W wyniku tego fale o długościach większych od pewnej długości krytycznej nie są przez taki ośrodek przepuszczane (odbijają się od jonosfery). Wartość krytycznej długości fali zależy od gęstości elektronów w ośrodku. Im większa gęstość elektronów, tym niższa krytyczna długość fali. Z tego powodu do powierzchni Ziemi docierają z kosmosu jedynie fale radiowe o długościach nie przekraczających kilkunastu metrów.
Atmosfera ziemska jest, jak widzimy, przenikliwa tylko w pewnych przedziałach widma elektromagnetycznego. Obserwacje ciał niebieskich mogą być dokonywane z Ziemi jedynie w obrębie okien atmosferycznych. Dochodzące z kosmosu promieniowanie rentgenowskie, krótkofalowe promieniowanie nadfioletowe, większość promieniowania podczerwonego i radiowego muszą być rejestrowane sponad atmosfery. Ziemia oglądana z zewnątrz przy użyciu przyrządów rejestrujących promieniowanie spoza okien atmosferycznych wydawałaby się otoczona, podobnie jak Wenus lub Jowisz, grubą, nieprzezroczystą atmosferą zakrywającą kompletnie stałą powierzchnię naszej planety. Gwiazdy, Księżyc, Słońce możemy widzieć z Ziemi jedynie dzięki przezroczystości atmosfery w optycznej części widma. Gdyby optycznego okna atmosferycznego nie było, ilość widzialnego promieniowania przy powierzchni Ziemi byłaby znikoma — na Ziemi, niezależnie od pory doby, panowałby mrok. Natomiast energia słoneczna pochłaniana w górnych warstwach atmosfery docierałaby do Ziemi w postaci termicznego świecenia atmosfery. Jego rozkład widmowy określony byłby przez temperaturę powietrza; byłoby to więc promieniowanie podczerwone, którego maksimum przypadałoby na fale o długościach ok. 10 (im. Gdyby w tych warunkach możliwe było powstanie istot żywych, to ich zmysł wzroku dostoso-
wany musiałby być do odbioru podczerwieni. Oto przykład, w jaki sposób skład chemiczny naszej atmosfery i jej grubość determinowały ewolucją organizmów żywych na Ziemi.
Warstwy atmosferyczne
-¡światło słoneczne napotyka na swej drodze w atmosferze różne warunki na różnych wysokościach nad powierzchnią Ziemi. W niektórych miejscach jest ono silnie pochłaniane, w innych przechodzi prawie bez stratj Nic więc dziwnego, że tam, gdzie energia promieniowania Słońca jest absorbowana przez gaz, atmosfera jest cieplejsza, na innych wysokościach — chłodniejsza. W ten sposób tworzą się w atmosferze leżące kolejno nad sobą warstwy
o na zmianę rosnącej i malejącej z wysokością temperaturze powietrza.
Otaczająca nas troposfera (rys. 13) rozciąga się do wysokości 10—15 km. Pobiera ona ciepło przede wszystkim od powierzchni Ziemi nagrzanej światłem słonecznym. W wyniku wydajnych ruchów konwekcyjnych ciepło to wynoszone jest do góry i przenoszone nad chłodniejsze obszary Ziemi. Znajdujące się w troposferze cząsteczki pary wodnej i dwutlenku węgla pochłaniają znaczną część energii słonecznego promieniowania podczerwonego — to drugi sposób dopływu ciepła do tej najlepiej nam znanej warstwy atmosfery. Ale mimo tych sposobów ogrzewania temperatura w troposferze maleje dość szybko i w górnych jej częściach panuje już spory mróz: od —40 do —60°C. Ciśnienie atmosferyczne jest tam już kilkakrotnie niższe niż przy powierzchni Ziemi, co uniemożliwia człowiekowi przebywanie w tych regionach bez zabezpieczającego jego ciało kombinezonu* Oto jak wąski, ograniczony właściwie tylko do dolnej części troposfery, jest obszar, który człowiek może traktować jako środowisko swego naturalnego bytowania.
Ponad troposferą, w stratosferze, temperatura zaczyna Posnąć wraz z wysokością nad powierzchnią Ziemi. Dzieje się to wskutek pojawienia się na tych wysokościach ozonu. Docierające tam jeszcze nadfioletowe promieniowanie słoneczne powoduje rozbijanie niewielkiej wprawdzie, ale już wystarczającej liczby
dwuatomowych cząsteczek tlenu na pojedyncze atomy. Te swobodne atomy tlenu atakują cząsteczki i łączą się z nimi w trójato- mowe cząsteczki tlenu — cząsteczki ozonu. \W wyższych warstwach atmosferycznych na skutek nadmiaru promieniowania nadfioletowego cząsteczki ozonu łatwo ulegają rozbiciu, a mniejsza gęstość ośrodka utrudnia łączenie sią cząsteczek dwuatomowych z atomami tlenu.^ W niższe warstwy atmosferyczne dociera za mało promieniowania, które jest przyczyną rozpadu tlenu dwu- atomowego na jednoatomowy, a więc jest za mało budulca dla cząsteczek trójatomowychi co więcej, już utworzone cząsteczki ozonu mogą łatwo ulegać rozbiciu w zderzeniach z innymi cząsteczkami powietrza, których ilość (a więc i częstość zderzeń), im bliżej Ziemi, tym jest większa, i Dlatego tworzy się | warstwa
o podwyższonej gęstości ozonu, zwana ozonosferą, a maksimum gęstości ozonu przypada na wysokości ok. 25—30 km nad powierzchnią Ziemi. \Wskutelc pochłaniania promieniowania słonecznego przez ozon ta warstwa atmosfery się ogrzewa i dlatego temperatura w stratosferze rośnie, a w najwyższych jej partiach osiąga znów znośne dla człowieka wartości ok. 0°C (pamiętajmy jednak, że dzieje się to na wysokości ok. 50 km nad Ziemią, gdzie ciśnienie jest tysiąckrotnie niższe niż na Ziemi).
Wyżej, w mezosferze rozciągającej się od ok. 50 do ok. 85 km nad Ziemią, temperatura powietrza znów maleje do prawie 200 K (—70°C). Gęstość materii i ciśnienie są tam już tysiące i dziesiątki tysięcy razy mniejsze niż na powierzchni Ziemi, lecz skład chemiczny powietrza niewiele różni się od normalnego. Głównymi składnikami pozostają dwuatomowe azot i tlen, brak jedynie w znaczniejszych ilościach tych cząsteczek, które wydajnie pochłaniały światło słoneczne w warstwach niżej leżących: ozonu, dwutlenku węgla, pary wodnej. I to właśnie jest przyczyną spadku temperatury w mezosferże. Natomiast prawie niezmienny skład chemiczny w całej dolnej części atmosfery ziemskiej (tzw. homo- sferze), aż do wysokości 80—90 km, jest zachowany dzięki pionowym ruchom materii, powodującym mieszanie się mas powietrza.
Do całej homosfery dociera za mało wysokoenergetycznego nadfioletowego promieniowania słonecznego, by mogło ono powodować wydajne rozbijanie dwuatomowych cząsteczek azotu i tlenu na
pojedyncze atomy. Dopiero wheterosferze, powyżej 85km nad Ziemią, cząsteczki azotu i tlenu są na tyle często bombardowane wysokoenergetycznymi fotonami promieniowania słonecznego, iż liczba pojedynczych atomów tych pierwiastków szybko rośnie (już na wysokości ok. 115 km nad powierzchnią Ziemi ilość tlenu jednoatomowego dorównuje ilości tlenu dwuatomowego). Ten proces rozbijania cząsteczek wiąże się z jednoczesną absorpcją padającego promieniowania. Część energii fotonu atakującego cząsteczkę tlenu (lub azotu) zostaje zużyta na rozerwanie cząsteczki, pozostała część energii tego fotonu zostaje uniesiona jako energia kinetyczna atomów powstałych z rozbicia cząsteczki i dlatego te pojedyncze atomy poruszają się szybciej (mają większe energie) niż atomy i cząsteczki istniejące w ośrodku. Zderzając się z nimi, przekazują swą energię i w ten sposób procesowi rozpadu towarzyszy przepływ energii z promieniowania do gazu. Jest to bardzo często spotykany w astronomii mechanizm ogrzewania materii przez promieniowanie, mechanizm polegający na rozbijaniu przez fotony większych cząsteczek ośrodka na kilka mniejszych fragmentów, które unoszą część energii fotonu, by w zderzeniach przekazać ją ośrodkowi. Rozbicie większych cząstek na mniejsze może następować wskutek dysocjacji cząsteczek wieloatomowych na pojedyncze atomy lub jonizacji atomów prowadzącej do powstania | każdego atomu pary cząstek: dodatniego jonu i swobodnego elektronu. To właśnie pochłanianie promieniowania w w dalekim nadfiolecie w procesie fotodysocjacji cząsteczek tlenu
i azotu powoduje ponowny wzrost temperatury w dalszych częściach heterosfery. W jej wyższych warstwach coraz większą rolę odgrywa absorpcja promieniowania jonizującego atomy azotu
i tlenu, a także docieranie w pobliżu biegunów magnetycznych z przestrzeni międzyplanetarnej szybkich cząstek promieniowania kosmicznego. Oba te czynniki powodują, że temperatura w hete- rosferze stale rośnie z wysokością, i to szybciej nad biegunami niż nad równikiem. W tych górnych częściach atmosfery, mimo iż gęstość jest tam miliardy razy mniejsza niż przy powierzchni Ziemi, zachodzi wiele bardzo ważnych zjawisk. Dzieje się tak dlatego, iż w wyniku jonizacji ośrodek silnie oddziałuje z polem magnetycznym.
Starożytni rozróżniali cztery żywioły: ziemię, wodę, powietrze
i ogień. Gdybyśmy chcieli tłumaczyć te pojęcia na język współczesny, mówilibyśmy o stanach skupienia: ziemia to ciała stałe, woda to ciecze, powietrze to gazy. Ogień oznaczałby czwarty stan skupienia — plazmę — stan, w którym materia jest zjonizowana, składa się z mieszaniny jonów obdarzonych dodatnim ładunkiem elektrycznym i ujemnych elektronów poruszających się wśród nich z dużą szybkością. Właśnie i tego rodzaju materią mamy do czynienia kilkadziesiąt i kilkaset kilometrów nad powierzchnią Ziemi. Ta część ziemskiej atmosfery, w której pod wpływem nadfioletowego promieniowania słonecznego dochodżi do wybicia z powłok elektronowych atomów pojedynczych elektronów, nosi nazwę j onosfery.
Choć znajduje się wysoko nad naszymi głowami i choć niewi- widoczna jest gołym okiem, jonosfera daje jednak znać o swoim istnieniu na falach radiowych. To właśnie dzięki niej możemy odbierać odległe radiostacje. Wysyłane przez nie fale radiowe ulegają odbiciu od jonosfery i załamaniu w niej, niekiedy wielokrotnemu, ażeby ostatecznie trafić do naszego odbiornika (rys. 16).
I dlatego stan jonosfery, gęstość zawartych w niej elektronów, wysokość nad powierzchnią Ziemi — zależne od wielu czynników,
między innymi od aktywności Słońca, także od pory doby — mają istotny wpływ na słyszalność dalekich stacji nadawczych.
Jonosfera jest tą warstwą atmosferyczną, przez którą przebiegają orbity większości sztucznych satelitów; (fot. 4) w szczególności wszystkie wokółziemskie loty załogowe odbywały się w jo- nosferze. W tej warstwie atmosfery umieszczane są też pierwsze orbitalne stacje kosmiczne. Ze znajdującej się w jonosferze orbity parkingowej startowały pojazdy na Księżyc, stąd wyruszy człowiek na inne ciała niebieskie. Na wyniesienie sztucznego satelity dc jonosfery poprzez niżej leżące gęstsze warstwy atmosfery ziemskiej potrzebuje rakieta zaledwie jednej minuty. Krótki jest także czas przebywania w tych warstwach sprowadzanych na Ziemię pojazdów kosmicznych. Natomiast czas pracy tych urządzeń w jonosferze wynosi miesiące i lata. To właśnie w jonosferze wyszedł pierwszy człowiek poza statek w przestrzeń kosmiczną.
I dlatego jonosfera staje się drugim (poza przylegającym bezpośrednio do powierzchni Ziemi) obszarem coraz systematyczniej- szej działalności człowieka.
Właśnie ta warstwa, choć zawiera już niewiele materii (gęstość w niej jest miliony i miliardy razy mniejsza niż przy powierzchni Ziemi), jest sceną najbardziej chyba widowiskowych procesów. Padające promieniowanie słoneczne powoduje rozbijanie cząsteczek na pojedyncze atomy. Wysokoenergetyczne fotony bombardując powłoki elektronowe cząsteczek i atomów wybijają z nich elektrony. Wpadające do jonosfery cząstki promieniowania kosmicznego są przyczyną jeszcze gwałtowniejszych procesów: powodują one niejednokrotnie rozbijanie jąder atomów, które spotykają na swej drodze. Swobodne elektrony poruszające się w ośrodku przy napotkaniu jonów lub atomów neutralnych łączą się z nimi i tworzą w ten sposób z powrotem neutralne atomy lub jony ujemne. W ten sposób powstaje mieszanina cząsteczek i atomów neutralnych, dodatnich i ujemnych jonów oraz swobodnych elektronów. Poza tym przez ośrodek ten z olbrzymimi prędkościami, zbliżonymi do prędkości światła, pędzą cząstki powstałe z rozpadu jąder bombardowanych promieniami kosmicznymi.
Odmienne warunki fizyczne panujące w jonosferze na różnych wysokościach powodują, że rozróżniamy w niej kilka warstw. W warstwie D — leżącej najniżej, na wysokości 80—90 km nad
powierzchnią Ziemi — gęstość swobodnych elektronów jest rzędu tysiąca na centymetr sześcienny. Wyżej (100—120 km nad Ziemią) leży warstwa E, w której gęstość elektronów jest już stokrotnie większa. Największa gęstość elektronów (ok. 1 min na 1 cm3) występuje w warstwie F (150—300 km nad powierzchnią Ziemi). Wyżej, wraz ze spadkiem gęstości atmosfery, maleje także gęstość swobodnych elektronów.
Plazma jonosferyczna przeniknięta jest ziemskim polem magnetycznym (rys. 17). Podobnie jak wokół sztabki magnetycznej, tak i wokół Ziemi rozciąga się obszar, w którym działają siły magnetyczne. Znane jest doświadczenie ze sztabką magnesu ukrytą pod kartką kartonu, na której rozsypane są opiłki żelazne. Układają się one wzdłuż linii łączących oba bieguny magnesu. Linie te wskazują kierunek działania siły magnetycznej i noszą nazwę linii sił pola magnetycznego. Także w okolicy Ziemi można wyznaczać kierunek linii sił pola magnetycznego. Kierunek ten na
powierzchni Ziemi wskazuje igła busoli. Linie sił pola magnetycznego sięgają jednak daleko w przestrzeń; przebiegają też przez jonosferę ziemską.
Na cząstkę naelektryzowaną (elektron, proton, jon dodatni lub ujemny) poruszającą się w polu magnetycznym działa siła prostopadła zarówno do kierunku ruchu tej cząstki, jak i do kierunku pola magnetycznego. Pod wpływem tej siły cząstka doznaje przyspieszenia, które powoduje, że tor jej przestaje być prostoliniowy. Cząstka, która poruszałaby się prostopadle do linii sił pola magnetycznego, w wyniku doznawanego przyspieszenia zakreśliłaby okrąg: obiegałaby ona jedną z linii sił pola magnetycznego. Wielkość okręgu, po którym poruszałaby się ta cząstka, zależy od natężenia pola magnetycznego, od ładunku cząstki, od jej masy
i prędkości. Im szybciej biegnie cząstka, im jest ona masywniej- sza, tym promień tego okręgu jest większy. Im pole magnetyczne jest silniejsze, im ładunek elektryczny cząstki większy, tym promień tego okręgu jest mniejszy. Natomiast na ruch cząstki biegnącej wzdłuż linii sił pola magnetycznego pole to nie wpływa. Ponieważ ruch każdej cząstki można rozłożyć na ruchy w kierunku prostopadłym i w kierunku równoległym do pola magnetycznego, zatem każda cząstka naładowana elektrycznie, poruszająca się w polu magnetycznym będzie biegła wzdłuż spirali owiniętej wokół jednej z linii sił (rys. 18). Gdyby nie interesował nas dokładny opis ruchu cząstki, gdybyśmy na przykład spojrzeli na nią z dostatecznie dużej odległości, to wówczas nie zaobserwowalibyśmy zakreślonych przez nią zwojów spirali, lecz wydawałoby się nam, że biegnie ona wzdłuż jednej z linii sił pola magnetycznego. W ten sposób pole magnetyczne więzi znajdującą się w nim plazmę ka- nalizując jej ruch wzdłuż kierunku linii sił.
H
Warto jednak zauważyć, że również poruszająca się w polu magnetycznym materia wpływa na kierunek linii sił pola magnetycznego. Jeżeli w polu magnetycznym płynie strumień materii złożonej z elektronów i dodatnich jonów, to ponieważ cząstki te mają przeciwne ładunki elektryczne, przyspieszenia, jakich będą one doznawały ze strony pola magnetycznego, skierowane będą w przeciwnych kierunkach. Elektrony zaczną się systematycznie poruszać względem jonów — a to oznacza przepływ prądu elektrycznego w ośrodku. Jak wiadomo z doświadczeń przeprowadzonych w laboratoriach, wokół przewodnika, w którym płynie prąd elektryczny, rozbudowuje się pole magnetyczne; namagnesowana igła odchyla się wówczas od kierunku północy. To samo zjawisko wystąpi w plazmie. W wyniku przepływu prądu wytworzy się w ośrodku dodatkowe pole magnetyczne, które dodając się do pierwotnego pola zmodyfikuje je w ten sposób, że linie sił zmienią swój kształt tak, jak gdyby zostały uniesione przez przepływającą materię.
Przedstawione tu oddziaływanie pola magnetycznego z materią nosi często nazwę „wmrożenia plazmy w pole magnetyczne” lub też „wmrożenia pola magnetycznego w plazmę”. Dobrym modelem mechanicznym wmrożenia plazmy w pole magnetyczne jest wyobrażenie sobie linii sił pola magnetycznego jako strun, a elektronów i jonów jako koralików nawleczonych na te struny. Jeżeli przesuniemy lub powyginamy cały układ strun, to spowodujemy tym samym przemieszczenie się koralików w przestrzeni. W ten sposób zmiany pola magnetycznego powodują ruch wmro- żonej w nie materii. Energia pola magnetycznego przekształca się w energię ruchu (energię kinetyczną) cząstek. I na odwrót, jeżeli wprowadzimy koraliki w ruch, pociągną one za sobą i powyginają struny, na które są nanizane. Naprężenie strun przeciwdziałać będzie dalszemu ruchowi koralików w kierunku poprzecznym do strun. W tym przypadku energia kinetyczna cząstek hamowanych przez pole magnetyczne zostaje zamieniona w energię pola magnetycznego.
W ten właśnie sposób oddziałuje pole magnetyczne z materią w jonosferze. W dolnych warstwach jonosfery, gdzie gęstość materii jest jeszcze duża, pole magnetyczne łatwo poddaje się wiejącym tam wiatrom. Zmiany pola magnetycznego wywołane
w tych warstwach przenikają do warstw leżących wyżej, by tam z kolei wpływać na ruch już znacznie rzadszego gazu. Omówione zjawisko nosi nazwę dynama i motoru jonosferycz- n e g o i jest przykładem często we Wszechświecie spotykanego przekazywania energii mechanicznej pomiędzy dwoma odległymi obszarami powiązanymi między sobą polem magnetycznym.
Magnetosfera
Im wyżej, im dalej od powierzchni Ziemi, tym oddziaływanie pola magnetycznego na zachowanie się materii jest większe. Dzieje się tak z trzech powodów. Po pierwsze, stopień jonizacji szybko rośnie z wysokością; coraz mniej napotykamy tam cząstek neutralnych. Po drugie, gęstość plazmy szybko maleje (począwszy od wysokości 200—300 km nad Ziemią) i tym samym słabiej wpływa ona na pole magnetyczne, a łatwiej się mu poddaje. Po trzecie, w miarę oddalania się od powierzchni Ziemi natężenie ziemskiego pola magnetycznego spada znacznie wolniej niż gęstość materii.
Blisko Ziemi jej pole magnetyczne przypomina pole wytworzone przez małą (oczywiście odpowiednio silną) sztabkę magnesu umieszczonego w pobliżu środka Ziemi. Pole takie nosi nazwę pola dipolowego. Jednak dalej od Ziemi, kilkadziesiąt tysięcy kilometrów od jej powierzchni, jest ono już znacznie zdeformowane przez wpadający na nie wiatr słoneczny.
Wiatr słoneczny, czyli silny strumień cząstek stale wypływających z powierzchni Słońca, jest plazmą, składa się z cząstek naelektryzowanych: elektronów oraz jąder wodoru — protonów, jąder helu — cząstek a, a także mniejszej liczby jąder cięższych pierwiastków. Niesie on ze sobą swoje pole magnetyczne wyniesione z zewnętrznych warstw Słońca. Ale zjawisko wmrożenia plazmy w pole magnetyczne nie pozwala wiatrowi słonecznemu wnikać do magnetosfery Ziemi. Z tego powodu wiatr słoneczny napiera jedynie na nią, rozbija się o nią i spływa, podobnie jak wiatr wpadający na stojące samotnie drzewo. Korona drzewa uchyla się wówczas pod naporem wiatru, jest z jednej strony zgniatana, a gałęzie wyciągane są, skręcane i uno-
57
... ł l W i V V V'
/ ... I Y \ v V ' > \ \ vt
szone w przeciwnym kierunku. Podobnie i magnetosfera Ziemi jest zniekształcana przez wiatr słoneczny. Jej linie sił nie przypominają już charakterystycznego rysunku dipola. Na dziennej stronie globu Ziemi, na tej na którą pada wiejący ze Słońca wiatr, pole magnetyczne jest sprasowane (magnetosfera rozciąga się tam do odległości sześćdziesięciu kilku tysięcy kilometrów od Ziemi), po stronie nocnej linie sił ciągną się nawet na miliony kilometrów. W takt zmian natężenia wiatru słonecznego (jego gęstości, prędkości) zmienia się ziemska magnetosfera. Czasami jest ona większa, kiedy indziej pod naciskiem wiatru kurczy się.
Wiatr słoneczny wpada na magnetosferę Ziemi z prędkością większą niż prędkość rozchodzenia się w nim dźwięku. Z punktu widzenia obserwatora unoszonego przez wiatr, Ziemia wraz ze swą magnetosferą pędzi przez materię wiatru słonecznego, podobnie jak samolot naddźwiękowy przez powietrze. Jest to przyczyną, że u czoła magnetosfery tworzy się fala uderzeniowa (rys. 19). Niezaburzony wiatr słoneczny napotyka na swej dro-
dze, jeszcze przed dotarciem do magnetosfery, falą uderzeniową, za którą gęstość wiatru nagle znacznie wzrasta. Jest ona dla wiatru pierwszym zwiastunem Ziemi. Dopiero na powierzchni tej fali zmienia on nagle kierunek, by ominąć stojącą mu na przeszkodzie magnetosferę. Dalej przepływ wiatru wzdłuż brzegów magnetosfery staje się burzliwy, pełen wirów i zafalowań. Unoszona przez niego nocna strona magnetosfery trzepocze jak chorągiew na wietrze.
W tej wnęce przestrzeni ograniczonej zmieniającymi się stale brzegami magnetosfery zawarta jest cała materia poruszająca się wraz z Ziemią w Układzie Planetarnym. Z jednym wyjątkiem — poza zasięgiem magnetosfery, czasami tylko przez nią przechodząc, biegnie wraz z Ziemią Księżyc. Ale nawet materia zawarta w magnetosferze nie jest na stałe związana z Ziemią. Cząstki obdarzone ładunkiem elektrycznym mogą powoli uchodzić wzdłuż otwartych linii sił pola magnetycznego po nocnej stronie Ziemi. Możliwe jest także zjawisko odwrotne. Do magnetosfery mogą docierać z zewnątrz nowe cząstki. Aby mogły one wtargnąć do magnetosfery Ziemi, zakrzywienie ich toru przez ziemskie pole magnetyczne musi być niewielkie, muszą się więc bardzo szybko poruszać, nacierać na Ziemię ze znacznie większymi prędkościami niż wiatr słoneczny. Takie cząstki wyrzucane są ze Słońca podczas zachodzących na nim wybuchów, takie cząstki zawiera też promieniowanie kosmiczne dopływające do Ziemi z odległych rejonów naszej Galaktyki.
Magnetosfera stanowi więc osłonę ochraniającą Ziemię od większości atakującego ją promieniowania korpuskularnego przychodzącego ze Słońca i przestrzeni kosmicznej. Strzeże ona przed ujemnym wpływem nadmiernego napromieniowania życie na Ziemi. Ale nie jest to osłona całkowicie szczelna. Do jej wnętrza docierają cząstki o największych energiach (największych prędkościach). Część z nich chwytana jest w głębi magnetosfery przez pole magnetyczne Ziemi. Tworzą one w magnetosferze, na wysokości 15 tys.—25 tys. km nad Ziemią, pas o podwyższonej gęstości cząstek. Pas ten od nazwiska swego odkrywcy nosi nazwę zewnętrznego pasa Van Allena (rys. 20). Inne cząstki, te najbardziej energetyczne, docierają głębiej do atmosfery i już w jej górnych częściach — w jonosferze, zderzają
się z jądrami znajdujących się tam atomów, rozbijając je na rozpryskujące się we wszystkich kierunkach drobniejsze części. Produkty tego rozpadu, różnego rodzaju cząstki elementarne i jądra atomowe, bombardują znowu jądra innych atomów atmosferycznych, powodując ich rozpad. Proces ten powtarza się wielokrotnie. W ten sposób pierwotne promieniowanie kosmiczne staje się przyczyną powstania promieniowania wtórnego w postaci kaskady cząstek, której ostatni stopień dociera do powierzchni Ziemi. Wśród cząstek zrodzonych z rozbicia jąder atomowych w atmosferze znajdują się też obojętne elektrycznie n e- u t r o n y. Nie niosąc ładunku elektrycznego, neutrony mogą bez zakłóceń ze strony pola magnetycznego poruszać się w przestrzeni i te z nich, które wyrzucane są ku górze, mogą docierać na znaczne wysokości ponad powierzchnię Ziemi. Ale neutrony są cząstkami nietrwałymi. Po upływie ok. 15 minut od momentu powstania rozpadają się na protony, elektrony i neutrina. Te ostatnie opuszczają otoczenie Ziemi, natomiast dalszy pionowy ruch protonów i elektronów zostaje wstrzymany przez pole magnetyczne. W ten sposób około 3500—4000 km nad powierzchnią naszej planety tworzy się wewnętrzny pas Van Allena, rozciągający się nad ziemskim równikiem magnetycznym.
Aby ten opis oddziaływania promieniowania korpuskularnego na Ziemię uczynić pełniejszym, należy wspomnieć o napływającym ze wszystkich kierunków strumieniu neutrin. N e u t r i
na — cząstki o znikomej (zerowej) masie, pozbawione ładunku elektrycznego — odznaczają sią niezwykłą przenikliwością. Z łatwością przenikają na wskroś glob ziemski, nie mówiąc już
o jego atmosferze i magnetosferze, potrafią nawet „przestrzelić” całą gwiazdą napotkaną na swej drodze. Dlatego powstając w termojądrowych reakcjach w.e wnętrzu gwiazd, bez trudu przedostają się poprzez ich warstwy zewnętrzne i mkną dalej bez przeszkód w przestrzeni kosmicznej. Te, które trafiają w Ziemię, przebiegają swobodnie przez wszystko, co napotykają: ludzi, zwierzęta, różne przedmioty. Dlatego też niezwykle trudno jest wykryć w naszym otoczeniu obecność tych cząstek przybyłych ze Słońca i z jąder odległych gwiazd.
Ziemia i kosmos
Mimo iż Ziemia odgrodzona jest od innych ciał niebieskich olbrzymimi odległościami, to jednak znajduje się pod przemożnym ich działaniem. Jedynie ruchy tektoniczne, wybuchy wulkanów i słaby (jak na kosmiczne warunki) strumień ciepła z wnętrza Ziemi są przejawami jej własnej aktywności. Wszystko, co poza tym dzieje się na jej powierzchni, co zachodzi w jej atmosferze, co rozgrywa się w głębinach oceanów, wszystkie zachodzące przemiany i procesy, aż do najbardziej rozwiniętych, jakimi były powstanie i ewolucja życia — wszystko to ożywiane jest energią docierającą z kosmosu, uwarunkowane oddziaływaniami grawitacyjnymi i elektromagnetycznymi innych ciał niebieskich oraz docierającym od nich promieniowaniem korpuskularnym. Ziemia znajduje się w obszarze wypełnionym materią płynącą ze Słońca, w rozszerzającej się stale, wypływającej w przestrzeń atmosferze Słońca, w której wraz ze swymi atmosferami biegną wszystkie planety.
Atmosfera Ziemi i wytwarzane w jądrze naszego globu prądy elektryczne, będące źródłem ziemskiego pola magnetycznego, sprawiły, iż wokół Ziemi powstała osłona, która odcina od nas to, co mogłoby być szkodliwe, co spowodować by mogło zagrożenie dla istniejącego na powierzchni Ziemi życia. Tak więc bardzo różnorakie i niezależne od siebie czynniki spowodowały wytwo-
rżenie się na Ziemi warunków, w których istnienie wysoko zorganizowanego życia stało się możliwe.
Jak zobaczymy jeszcze dalej, wiele tych czynników ma swe źródła w odległych ciałach niebieskich. Jednak najsilniejszy wpływ na to, co teraz dzieje się na Ziemi, na warunki na niej obecnie panujące, ma najbliższa nam gwiazda, centralne ciało Układu Planetarnego — Słońce. Dlatego właśnie jemu poświęcimy następny rozdział tej książki.
Słońce ożywia Ziemię
W mitach wielu ludów Słońce było czczone jako naczelne bóstwo dobra i siły, źródło życia i dostatku. W rzeczywistości Słońce jest głównym dostawcą energii dla wszelkich zjawisk zachodzących na Ziemi. Wszystkie zjawiska meteorologiczne, ruchy mas powietrza i wód, wahania temperatury są bezpośrednimi skutkami dopływu energii słonecznej, wymiany jej między różnymi, niekiedy bardzo odległymi obszarami na Ziemi lub magazynowania w atmosferze, wodach i powierzchniowej warstwie skorupy ziemskiej.
Fotosynteza, czyli tworzenie się w roślinach związków organicznych pod wpływem światła, jest podstawą życia na Ziemi. Prowadzi ona do magazynowania słonecznej energii świetlnej przetworzonej w energię chemiczną złożonych cząsteczek związków organicznych. O skali tego zjawiska może świadczyć fakt, że każdej doby powstaje w roślinach na Ziemi kilkaset milionów ton nowych substancji organicznych. Tworzą one podstawowy budulec roślin i spożywających je zwierząt. Większość z nich zostaje następnie rozłożona w roślinach i zwierzętach, a zawarta w nich energia jest wykorzystywana na podtrzymanie procesów życiowych. W ten sposób praźródłem energii wszystkich przejawów życia: wzrostu organizmów żywych, ich rozmnażania się, rozwoju i ruchu jest energia świetlna docierająca do Ziemi ze Słońca.
Także wykorzystywane przez ludzkość zasoby energii są przede wszystkim pochodzenia słonecznego. Zmagazynowana przed milionami lat energia słoneczna jest obecnie wyzwalana podczas spalania węgla, ropy naftowej i ich przetworów i w ten sposób wykorzystywana do ogrzewania mieszkań i fabryk, do
napędzania pojazdów i maszyn albo — po przetworzeniu na energią elektryczną — rozsyłana krajowymi i międzynarodowymi sieciami energetycznymi do odległych miejsc, tam gdzie akurat jest na nią zapotrzebowanie. Nawet elektrownie wodne zawdzięczają swe działanie Słońcu. Przecież właśnie ogrzewana przez Słońce woda z mórz, jezior i podmokłych terenów lądowych paruje, unosi się do atmosfery, w postaci chmur i obłoków przepływa nad obszary lądów, by po skropleniu jako deszcz lub śnieg opaść z powrotem na Ziemię. Powstające w ten sposób strumienie górskie i potoki spływają w doliny, łączą się w rzeki, które przegradzane zaporami zasilają sztuczne zbiorniki wodne. Wypływająca z nich woda porusza olbrzymie turbiny, a te napędzają zainstalowane w elektrowniach dynama wytwarzające prąd elektryczny; nagromadzona w zbiornikach energia potencjalna wody przekształcona zostaje w energię elektryczną. Ale źródłem tej energii potencjalnej była praca, jaką promieniowanie słoneczne wykonało, aby przenieść wodę z niżej leżących od zapory obszarów do źródeł rzek. Jedynie działanie elektrowni atomowych i przypływowych (wykorzystujących wywołane przypływami ruchy wód morskich), których moc niewiele jak dotąd waży w ogólnym bilansie energetycznym ludzkości, nie opiera się na wykorzystywaniu energii słonecznej, aczkolwiek należy zauważyć, że nawet elektrownie przypływowe wyzyskują energię dostarczaną także przez ciała niebieskie, a siłownie jądrowe rozpad złożonych jąder atomowych wytwarzanych we wnętrzach gwiazd.
Zaledwie mała część energii promieniowania Słońca padającego na Ziemię bierze udział w omówionych wyżej przemianach. Prawie trzecia część światła słonecznego przechodzi przez atmosferę, odbija się od powierzchni Ziemi i wraca w przestrzeń. Z pozostałych dwu trzecich energii słonecznej większość pochłaniana jest już w atmosferze, bierze udział w jej ogrzewaniu, jest przyczyną zachodzących tam zjawisk, a po cyklu przemian emitowana jest w podczerwonej części widma. Podobne są losy światła słonecznego absorbowanego przez wody mórz i oceanów oraz cienką, powierzchniową warstwę skorupy ziemskiej. Jedynie znikoma ilość energii słonecznej, pobierana przez rośliny i zwierzęta, jest wykorzystywana w procesach życiowych, a jej zaniedbywalny ułamek może być w nich magazynowany.
Zauważmy wreszcie, że na Ziemię pada zaledwie drobna część światła wysyłanego przez Słońce we wszystkich kierunkach. Gdybyśmy wyobrazili sobie Słońce w postaci pomarańczy o średnicy 10 cm, to Ziemia byłaby ziarnkiem maku obiegającym tę pomarańczę w odległości ok. 10,5 m. I jedynie znikoma część ogólnego strumienia światła wypływającego z naszej pomarańczy — Słońca, ta, która na swej drodze napotyka owo ziarnko maku — Ziemię, jest motorem napędzającym to wszystko, co dzieje się wokół nas: coroczną przemianę pór roku, topnienie lodów i śniegów, ogrzewanie mórz, lądów i powietrza, cyrkulację wody i pary wodnej, ruch wiatrów, wzrost roślin, kwitnienie kwiatów, owocowanie krzewów i drzew, rozwój zwierząt i ludzi. Dopiero uzmysłowiwszy to sobie możemy zrozumieć, jak potężnym źródłem energii jest Słońce.
Słońce jako generator energii
Łatwo możemy zmierzyć moc promieniowania wysyłanego ze Słońca w przestrzeń. Podstawowa metoda pomiaru polega na wyznaczeniu tzw. stałej słonecznej. Stała słoneczna jest to ilość energii promieniowania słonecznego, która pada w jednostce czasu na jednostkę powierzchni ustawionej tuż poza atmosferą ziemską prostopadle do kierunku Słońce-Ziemia. Pomiaru dokonuje się oczywiście na powierzchni Ziemi (najlepiej w górskim obserwatorium) i następnie jego wynik poprawia się uwzględniając energię pochłoniętą w leżących nad obserwatorium warstwach atmosferycznych. Tak zmierzona wartość stałej słonecznej S = 1,95 kalorii na centymetr kwadratowy na minutę, tzn. ok. 1360 J/(m2*s).
Gdyby warstwa wody metrowej grubości pokrywająca Ziemię pochłaniała całe padające na nią światło słoneczne i nic nie emitowała z powrotem, to zostałaby ogrzana od temperatury 0°C do stanu wrzenia w ciągu dwu tygodni. Energia promieniowania słonecznego zbierana z powierzchni kwadratu o boku 6,5 m (znów, gdyby mogła być wykorzystana w całości) wystarczyłaby do zastąpienia silnika samochodowego o mocy 80 koni mechanicznych. Energia słoneczna padająca na całą
Ziemię, skupiona w jednym miejscu, ogrzałaby do temperatury topnienia i stopiłaby w ciągu sekundy kulę żelazną o średnicy 300 m (objętość 19 razy większa od Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie). Ta ogromna ilość energii padającej na Ziemię wyraża się liczbą 1,734-1017 J/s.
Ziemia otrzymuje jedynie niespełna dwumiliardową część światła \v\ promieniowanego przez Słońce. Jest to ta część, która wysiana z naszej pomarańczy-Słońca padnie na znajdujące się w odległości ponad 10 m od niej ziarnko maku. Znając odległość Ziemi od Słońca, możemy wyznaczyć ilość energii wypromie- niowanej co sekundę ze Słońca. Jest to olbrzymia ilość 3,82-1026 J/s. Olbrzymia — oczywiście — jak na warunki ziemskie, gdyż jak się przekonamy, istnieją gwiazdy, które świecą tysiące, a nawet miliony razy jaśniej od Słońca. Zogniskowana energia słoneczna wystarczyłaby do stopienia całej bryły Ziemi w ciągu niespełna 6 godzin.
Wypływ energii ze Słońca oznacza, iż traci ono masę. Zgodnie z wykrytą przez Einsteina równoważnością masy m i energii E:
E = mc2
gdzie c oznacza prędkość światła. W myśl tej zależności wypro- mieniowywana co sekundę ze Słońca masa wynosi 4,2 min ton, co odpowiada wyporności 42 morskich statków stutysięczników. Czterdzieści dwa takie stutysięczniki w każdej sekundzie wypływają z powierzchni Słońca, a należałoby tu jeszcze doliczyć masę promieniowania korpuskularnego Słońca (która jest jednak ok. 10 razy mniejsza od masy promieniowania elektromagnetycznego). Ta strata masy nie jest jednak zauważalna w czasie życia Słońca. Gdyby jej tempo było niezmienne, to Słońce straciłoby w ten sposób l°/o swojej masy dopiero po 100 mld lat. Jest to czas znacznie dłuższy od wieku Słońca i Galaktyki. Oczywiście ta ocena utraty masy przez Słońce odnosi się do jego obecnego stanu, gdy jest ono z dawna ukształtowaną gwiazdą zmieniającą swe właściwości bardzo powoli. Wprawdzie w okresie formowania się z gazowo-pyłowego obłoku duże ilości materii mogły dopływać do Słońca i z powrotem wypływać z niego, ale po tym okresie narodzin masa tego ciała pozostaje już niemal nie zmieniona.
Reakcje termojądrowe we wnętrzach gwiazd
Jedynymi znanymi źródłami energii, które mogłyby działać wewnątrz gwiazd z omawianą wyżej, ogromną wydajnością przez miliardy lat, są reakcje termojądrowe. Warunki panujące w gwiazdach podobnych do Słońca sprzyjają zachodzeniu tych reakcji.
O tym, co dzieje się w niedostępnych obserwacjom wewnętrznych częściach gwiazd, wnioskujemy jedynie na podstawie rozważań teoretycznych. Bezpośrednie obserwacje światła gwiazd dostarczają nam informacji o ich atmosferach, czyli o tych ich zewnętrznych warstwach, z których dociera do nas promieniowanie. Z tych obserwacji możemy wnioskować o składzie chemicznym badanej gwiazdy (a co najmniej o składzie chemicznym jej atmosfery), o panującej w atmosferze temperaturze, ciśnieniu, przyspieszeniu grawitacyjnym. Możemy także wyznaczyć obserwacyjnie, przynajmniej w odniesieniu do niektórych gwiazd, ich cechy globalne: ich jasność (moc promieniowania), masę, promień. Znajomość tych danych służy astronomom do konstruowania teoretycznego modelu budowy wnętrza gwiazdy. Polega ono na podaniu niesprzecznego z obecną wiedzą fizyczną, takiego opisu wnętrza gwiazdy, który wyjaśniałby fakty obserwowane w jej atmosferze. Postępowanie to polega na rozwiązaniu (przy użyciu szybko liczących maszyn matematycznych) układu równań różniczkowych, z których każde opisuje pewien związek fizyczny zachodzący na każdym poziomie w gwieździe między wielkościami charakteryzującymi właściwości materii, takimi jak gęstość, temperatura, ciśnienie i ilość przepływającej energii.
Takie rozważania teoretyczne pozwalają nam wnioskować, iż w centrum Słońca (i gwiazd do niego podobnych) temperatura osiąga wartość rzędu kilkunastu milionów kelwinów, a gęstość ok. 100 g/cms. W gwiazdach masywniejszych temperatury centralne są jeszcze wyższe. W wysokich temperaturach, rzędu milionów stopni, cząstki materii tworzącej jądro gwiazdy poruszają się z dużymi prędkościami. Są one już praktycznie całkowicie zjonizowane, a więc mamy tam do czynienia z mieszaniną jąder atomów wodoru — protonów, jąder atomów helu — cząstek a, pewnej niewielkiej liczby jąder cięższych pierwiastków oraz
uwolnionych z powłok elektronowych wszystkich tych atomów swobodnych elektronów. W gwiazdach podobnych do Słońca najwięcej napotykamy protonów, a następnie cząstek a. Wszystkie te jądra atomowe obdarzone są ładunkiem elektrycznym jednego znaku (dodatniego), oddziaływają więc na siebie siłą elektrostatyczną odpychającą. Utrudnia ona zbliżenie się jąder na odległość dostatecznie małą, by mogły zachodzić między nimi reakcje jądrowe. Siły odpychające są tym większe, im większy ładunek elektryczny niosą jądra, a więc im większe są ich liczby atomowe. Z tego powodu reakcje termojądrowe między jądrami pierwiastków cięższych są trudniejsze do zrealizowania niż reakcje między jądrami lżejszymi. Czynnikiem sprzyjającym zachodzeniu reakcji między jądrami znajdującymi się w ośrodku jest wysoka temperatura. W wysokiej temperaturze szybko poruszające się naprzeciw siebie jądra mogą łatwiej przezwyciężyć odpychającą je od siebie siłę elektryczną i zbliżyć się na odległość, w której może już zajść między nimi reakcja (rys. 21). Dlatego właśnie w centralnych częściach gwiazd, w wysokiej temperaturze, dochodzi do reakcji termojądrowych. Ponieważ wodór jest najobficiej występującym pierwiastkiem, a jednocześnie jest to pierwiastek o najniższej liczbie atomowej (najmniejszym ładunku jądra), reakcje, w których uczestniczy wodór, są w gwiazdach podobnych do Słońca najwydatniejsze.
Najpopularniejszym typem takich reakcji jest łączenie się czterech jąder wodoru w jądro helu. Ponieważ w wyniku reakcji łączna ltóba nukleonów, ładunek elektryczny, jak i spin cząstek reagujących ze sobą muszą być takie same jak cząstek
powstających w wyniku zajścia reakcji, przeto oprócz jądra helu zostają wydzielone jeszcze dwa pozytony (cząstki o takiej samej masie jak elektrony, lecz o przeciwnym ładunku elektrycznym) unoszące nadmiar dodatniego ładunku elektrycznego oraz dwa neutrina (konieczne ze wzglądu na zachowanie spinu). Reakcję tę możemy zapisać symbolicznie przy użyciu wzoru:
4iH->jHc + 2e+ + 2v + y
W powyższym wzorze wskaźniki przed symbolami wodoru H i helu He oznaczają: górny — liczbę masową, tj. liczbę nukleonów (protonów i neutronów łącznie), dolny — liczbę atomową, tj. liczbę protonów (a więc ładunek elektryczny) w jądrze, e+ oznacza pozyton, v — neutrino, a | — energię wypromieniowaną w czasie reakcji.
Pozytony wydzielone podczas tej reakcji napotykają na swej drodze swobodne elektrony. W czasie takiego spotkania para elektron-pozyton zamienia się w energię, która wyzwala się w postaci kwantu promieniowania y zasilającego pole promieniowania w ośrodku. Natomiast neutrina, wyrzucane z rozmaitymi prędkościami, odznaczają się niezwykle wysoką przenikliwością i nie oddziaływając z materią gwiazdy opuszczają ją. Są to jedyne cząstki, które mogą docierać do nas z wnętrza gwiazd, pozwalają więc nam „zajrzeć” do jąder gwiazd. Dlatego obecnie wiąże się duże nadzieje z obserwacjami strumieni neutrin docierających do Ziemi, gdyż być może w przyszłości dostarczą nam one bezpośrednich informacji o procesach zachodzących w jądrach gwiazd. Obserwacje strumienia neutrin są jednak niezwykle trudne. Sygnalizowane w początkach lat siedemdziesiątych pomiary wskazujące na słabszy strumień neutrin docierających do nas ze Słońca, niż wynikałoby to z rozważań teoretycznych (fakt, który gdyby okazał się prawdziwy, zmusiłby nas do gruntownej zmia- ny wyobrażeń o wnętrzu tej gwiazdy i przebiegu w niej reakcji jądrowych), zdają się w świetle późniejszych badań być obarczone znacznymi błędami obserwacyjnymi. Dlatego astronomowie oczekują na wyniki dalszych prac prowadzonych w tym zakresie zarówno w dziedzinie obserwacji, jak i teorii. Dopiero one pozwalą rozstrzygnąć, czy obecny opis wnętrza najbliższej nam gwiazdy (a tym samym innych gwiazd) jest w pełni poprawny.
Neutrina opuszczające gwiazdę unoszą ze sobą część energii wyzwolonej w czasie reakcji termojądrowych, w których powstały. Oznacza to, że energia ta jest natychmiast tracona przez gwiazdę, nie wzbogaca jej pola promieniowania ani nie wpływa na jej ogrzanie. Jeśli więc podczas zachodzących reakcji termojądrowych wydziela się duża liczba neutrin o dużych energiach, to znaczna część energii wyzwolonej w czasie tych reakcji natychmiast z gwiazdy ucieka. Z tego powodu warunki panujące w jądrze gwiazdy bardzo silnie zależą od ilości i energii powstających neutrin. Ubytek energii w Słońcu na skutek wynoszenia jej przez neutrina jest nieznaczny, ale w niektórych bardziej zaawansowanych ewolucyjnie gwiazdach ten proces „chłodzenia” wnętrza gwiazdy przez neutrina może odgrywać istotną rolę.
Zapisana wyżej reakcja przemiany wodoru w hel nie przebiega nigdy bezpośrednio. Trudno jest przecież doprowadzić do spotkania dwu odpychających się cząstek. O ileż więc trudniej byłoby spowodować zderzenie się czterech poruszających się niezależnie w przestrzeni protonów! Zdarzenie takie jest na tyle mało prawdopodobne, że jego wystąpienie możemy w naszych rozważaniach pominąć. Także zaniedbywalne jest prawdopodobieństwo jednoczesnego zderzenia trżech cząstek. A zatem reakcja przemiany wodoru w hel może być realizowana w przyrodzie jedynie w wyniku zajścia cyklu reakcji, z których w każdej będą brać udział tylko dwie cząstki. Rozważa się dwa typy cyklów przemiany wodoru w hel odgrywających istotną rolę w produkcji energii w gwiazdach. Jednym z nich jest cykl protonowy (zwany także cyklem proton-proton lub cyklem p-p), w którym reakcje zachodzą między jądrami izotopów wodoru i helu, drugim jest cykl węglowo-azotowy (zwany także cyklem C-N lub C-N-O), w którym oprócz protonów i cząstek a biorą także udział jako katalizatory jądra izotopów węgla, azotu i tlenu.
Cykl protonowy jest przedstawiony schematycznie na str. 71. Ramkami kropkowanymi obwiedzione zostały symbole cząstek wchodzących do reakcji, ramkami kreskowanymi — produkty powstające w wyniku realizacji całego cyklu. Jądra znajdujące się poza ramkami także występują w ośrodku i biorą udział w reakcjach cyklu. Ich liczba określona jest przez tempo reakcji,
I
w wyniku których powstają, oraz reakcji, w których zostają przekształcone w jądra bardziej złożone. Jak z tego schematu wynika, cykl protonowy przebiega w wyniku zachodzenia następujących reakcji: dwa zderzające się protony przekształcają się w jądro deuteru (ciężkiego wodoru) składające się z jednego protonu i jednego neutronu z jednoczesnym wypromieniowaniem pozytonu i neutrina. Jądro deuteru w reakcji i protonem przekształca się w jądro helu lekkiego (dwa protony i jeden neutron) oraz wypromieniowany zostaje kwant y. Dwa spotykające się jądra lekkiego helu dają w wyniku cząstkę a oraz dwa protony. Do reakcji cyklu weszło 6 protonów, w jego wyniku powstały cząstka a, 2 protony, 2 pozytony, 2 neutrina oraz kwanty promieniowania Y- A więc netto z 4 protonów utworzyły się: cząstka a oraz 2 pozytony, 2 neutrina i promieniowanie, jak to opisuje ostatni wzór.
Możliwe są także nieco inne przebiegi cyklu protonowego zachodzące w gwieżdzie równolegle do opisanego wyżej. Biorą w nich udział jako katalizatory jądra berylu i litu lub berylu i toru. Grają one jednak mniejszą rolę w produkcji energii.
Drugi cykl, węglowo-azotowy, jest przedstawiony na str. 72. Jądro węgla w spotkaniu z protonem przekształca się w jądro nie-
trwałego izotopu azotu z wy- promieniowaniem kwantu y. Jądro azotu *73 N rozpada się po pewnym czasie samorzutnie na jądro węgla C oraz i pozyton i neutrino. Tak powstałe jądro węgla || C w re- I akcji z protonem daje jądro ! trwałego azotu ^N; nadwyż- [ ka energii zostaje wypro- i mieniowana w postaci kwan- 1 tu y. Kwant y jest emitowa- I ny także w następnej reakcji, i kiedy to jądro azotu ata- I kowane przez proton prze- I kształca się w nietrwałe ją- ■ dro tlenu 'J O. W wyniku rozpadu jądra tlenu g| O powstaje jądro azotu N, pozyton i neutrino. Zderzenie jądra *|Ń z protonem prowadzi do ponownego powstania jądra węgla li — takiego samego, jakie weszło do pierwszej reakcji cyklu — i cząstki a. W wyniku realizacji całego cyklu liczba jąder poszczególnych izotopów węgla, azotu i tlenu nie ulega zmianie. Ilość poszczególnych izotopów tych pierwiastków określana jest przez tempo wchodzących w skład cyklu reakcji termojądrowych. A ponieważ tempo każdej z tych reakcji w inny sposób zależy od warunków panujących w ośrodku, przeto względne ilości jąder poszczególnych izotopów także przez te warunki (przede wszystkim przez temperaturę ośrodka) są określone. Natomiast w wyniku realizacji cyklu zmienia się zawartość wodoru (która maleje) i zawartość helu (która rośnie).
Wydajność obu tych cyklów przemian termojądrowych zależy od temperatury panującej w ośrodku. Im wyższa temperatura, tym łatwiej dochodzi do reakcji między jądrami, a więc tym więcej energii promieniuje każdy element materii. Ponieważ w cy
klu węglowo-azotowym reakcje zachodzą między jądrami o większym ładunku elektrycznym niż w cyklu protonowym, przeto wydajność cyklu węglowo-azotowego bardziej zależy od temperatury niż wydajność cyklu protonowego. Ta odmienna zależność od temperatury powoduje, że cykl protonowy jest wydajniejszy w temperaturach kilku lub kilkunastu milionów kelwinów (jak to jest w Słońcu), natomiast w temperaturach wyższych więcej energii daje cykl węglowo-azotowy.
Powstająca w wyniku reakcji cyklu protonowego lub węglowo- -azotowego cząstka a ma masę mniejszą od wchodzących do reakcji cyklu i protonów. Różnica ich mas (zwana czasem defektem lub niedoborem masy) jest niewielka, wyraża się liczbą 5’10~26 g. Ale to właśnie ta zanikająca w czasie reakcji masa przekształca się w energię i jest w postaci kwantów y wypro- mieniowywana. Znając defekt masy, możemy bez trudu obliczyć ze wzoru E—mc2 energię powstającą w wyniku jednokrotnego Najścia cyklu przemiany wodoru w hel: wynosi ona 4-10-12J. Dla wyobrażenia sobie tej wartości możemy podać, że na podniesienie na Ziemi łebka szpilki na wysokość 1 mm trzeba byłoby wyzyskać energię wyzwoloną w czasie przemiany 40 tys. protonów na 10 tys. cząstek a.
Z tych pojedynczych reakcji przemiany wodoru w hel, jak rzeka z niezliczonych maleńkich źródełek, rodzi się potężny strumień energii Słońca. Jednak na razie nie przypomina on tego, który obserwujemy z Ziemi. Nie światło widzialne, lecz promieniowanie y o długościach fali milion razy krótszych (rzędu 10~Vm) składa się na niego. Długą i pełną przeszkód drogą promieniowanie to będzie musiało się przebijać przez gwiazdę, by zmienione nie do poznania dotrzeć do jej powierzchni.
Droga promieniowania przez gwiazdę
Spróbujmy teraz odbyć podróż wraz z kwantem energii zrodzonym we wnętrzu gwiazdy ku jej powierzchni. Mimo iż gęstość materii w środku gwiazdy takiej jak Słońce nie jest zbyt wysoka (zaledwie ok. 10 razy większa od gęstości rtęci w warunkach ziemskich) i mimo tego. że jest ona gazem złożonym ze swobodnie
poruszających się jąder atomowych, elektronów, a także jonów cięższych pierwiastków zawierających jeszcze (zwłaszcza w wyższych warstwach gwiazdy) pewną liczbę elektronów w swych powłokach elektronowych, ośrodek ten stanowi bardzo szczelną zaporę dla przepływu promieniowania przez gwiazdę. Tak jak oddzielnie stojące drzewa nie pozwalają nam wejrzeć w głąb lasu, tak we wnętrzu gwiazdy swobodne jądra atomowe, jony i elektrony powstrzymują biegnące po liniach prostych fotony, które podążając ku powierzchni gwiazdy oddziaływają z napotkanymi na swej drodze cząstkami.
Niekiedy fotony zostają jedynie odchylone od swej drogi, zmieniają kierunek swego biegu. Dzieje się to podczas spotkań ze swobodnie lecącymi elektronami. Już sam ten proces powodowałby, iż droga kwantu w gwieżdzie byłaby znacznie dłuższa od promienia gwiazdy. Przecież zamiast biec prosto ku jej powierzchni, musi on teraz co chwila zbaczać, cofać się, kluczyć. Jego szlak podobny jest do drogi człowieka poruszającego się z zawiązanymi oczyma w tłumie zapełniającym olbrzymi plac. Co chwila będzie się on natykał na kogoś, zmieniał kierunek i wiele czasu upłynie, zanim w swej wędrówce oddali się od środka placu.
Jednak w innych przypadkach spotkanie z cząstką ośrodka może mieć znacznie przykrzejsze dla fotonu skutki. Nie tylko jego kierunek, ale nawet jego indywidualne cechy mogą ulec zmianie. Dzieje się tak, gdy foton napotka elektron przebiegający w pobliżu jądra jakiegoś atomu lub gdy na drodze fotonu znajdzie się jon jakiegoś pierwiastka. W obu tych przypadkach foton może zostać pochłonięty. W pierwszym z nich energia fotonu zostanie zużyta na przyspieszenie elektronu względem jądra, w drugim
— na wyrwanie elektronu z powłoki elektronowej jonu i wyrzucenie go z pewną szybkością w przestrzeń. Foton przestaje wówczas istnieć, jego energia przekształcona zostaje na energię kinetyczną elektronów, a więc na energię wewnętrzną ośrodka. Przebiegające w pobliżu siebie elektrony wymieniają między sobą energię, poruszające się szybciej na ogół przekazują ją lecącym wolniej. Energia fotonu, który śledzimy, została w ten sposób rozdrobniona pomiędzy dużą liczbę elektronów. Nie ma już fotonu, ale jest jego energia sprawiedliwie rozdzielona między cząstki ośrodka. W ten sposób strumień promieniowania wpływa
na warunki energetyczne panujące w gwieździe. Ale po upływie pewnego czasu może zajść proces odwrotny do tych, które uśmierciły nasz foton. Elektron w pobliżu jądra atomowego może zmienić swój ruch albo nawet może zostać schwytany przez jądro lub jon i wyemitować nadwyżkę energii w przestrzeń. Oczywiście energia zrodzonego w ten sposób fotonu zależy od energii elektronu, a kierunek jego ruchu może być dowolny. Oznacza to, że rozkład widmowy promieniowania emitowanego w każdym miejscu gwiazdy jest określony przez panujące tam warunki termiczne. W ten sposób ustala się wzajemna zależność między cechami promieniowania i materii, przez którą ono przepływa. Ale wróćmy do naszego fotonu, którego los śledziliśmy. W pewnej chwili został on pochłonięty przez materię, energia jego rozdzielona między różne cząstki, a następnie po upływie pewnego czasu znowu wysłana w dalszą drogę, ale teraz zawarta już w innych fotonach, rozbiegających się we wszystkie strony od miejsca, które było sceną tego dramatu. Przez chwilę transport niesionej w promieniowaniu energii został powstrzymany, została ona zmagazynowana w postaci energii wewnętrznej gwiazdy, by następnie — znów jako promieniowanie — podążyć ku powierzchni.
W pobliżu środka Słońca droga swobodna fotonu między dwoma kolejnymi wychwytami go przez materię jest rzędu setnych części milimetra i wzrasta powoli w warstwach wyżej leżących, by tuż pod atmosferą Słońca osiągnąć długość rzędu 100 km. Każda porcja energii wyzwolonej w reakcjach termojądrowych w centrum Słońca zaledwie jedną tysięczną część swego czasu płynie w postaci promieniowania ku powierzchni, przez cały pozostały zaś okres przekształcona w energię termiczną oczekuje na moment, w którym po spotkaniu się elektronu i jonu wypro- mieniowana zostanie w dalszą podróż, zwykle nie dłuższą niż 1 mm. Błądząc tak poprzez Słońce, zanim dotrze do jego atmosfery, każda porcja energii przebywa drogę, która wyprostowana równa byłaby rozmiarom Galaktyki. Nic dziwnego, że musi upłynąć bardzo wiele lat, zanim będzie mogła ona zostać wypromie- niowana w przestrzeń międzyplanetarną. Światło, które w tej chwili dociera do naszego oka, opuściło powierzchnię Słońca 500 s (trochę ponad 8 minut) temu; tyle czasu zużyło na przebycie
dzielących nas od Słońca 150 min km. Ale energia, którą to światło niesie, wyzwolona została w głębinach naszej macierzystej gwiazdy- w rozgrywających się tam przemianach wodoru w hel 40 milionów lat temu; tyle czasu potrzebowała na przedarcie się przez gwiazdę o promieniu zaledwie 700 tys. km! Wtedy gdy powstawała w reakcjach termojądrowych, nie tylko nie było człowieka na Ziemi, ale nawet nie ukształtowały się jeszcze małpy człekokształtne.
Oprócz przedstawionego wyżej sposobu przenoszenia energii przez promieniowanie możliwy jest w niektórych warstwach gwiazdy inny mechanizm. Mianowicie tam, gdzie temperatura spada bardzo szybko w miarę oddalania się od centrum gwiazdy i w ten sposób tworzą się niedaleko od siebie leżące jedna nad drugą warstwy znacznie różniące się temperaturą, pojawiają się w materii energiczne prądy wznoszące. Jest to zjawisko analogiczne do obserwowanego nad ogniskiem unoszenia się rozgrzanego powietrza ku górze, ku warstwom chłodniejszym. Tam, w wyżej leżących, zimniejszych warstwach, napływająca materia przekazuje swe ciepło otoczeniu, ogrzewa je, sama zaś — już ochłodzona — spływa z powrotem w dół (rys. 22). W ten sposób wraz z materią przenoszona jest energia, cyrkulacja gazu umożliwia transport ciepła poprzez gwiazdę. Tego rodzaju konwekcja materii szczególnie łatwo rozwija się w tych warstwach gwiazdy, w których główne jej składniki — wodór i hel — są częściowo zjonizowane. Wówczas w unoszącym się i ochładzającym elemencie gazu następuje rekombinacja w neutralne atomy, czemu towarzyszy wydzielanie się energii powodujące dodatkowe
podgrzanie tego elementu gazu, a to właśnie sprzyja jego dalszemu ruchowi ku górze. W Słońcu taki obszar znajduje się też pod fotosferą i dlatego niektóre jego przejawy dają się obserwować jeszcze w atmosferze słonecznej.
Fotosfera — widzialna część Słońca
Po przebyciu swej długiej drogi poprzez gwiazdę energia dociera do jej warstw zewnętrznych. W pewnej chwili wyemitowany foton mija już coraz rzadziej rozmieszczone w wyższych warstwach cząstki i atomy i uchodzi w przestrzeń. Po ponad
8 minutach może paść na Ziemię i zostać przez nas zaobserwowany. Światło słoneczne docierające do naszych oczu pochodzi z zewnętrznej, zaledwie ok. 300-kilometrowej grubości warstwy Słońca. Nazywamy ją fotosferą. Ponieważ rozkład widmowy płynącego przez gwiazdę promieniowania określony jest przez właściwości ośrodka, który je ostatnio emitował, przeto widmo obserwowanego przez nas światła słonecznego uformowane zostaje w fotosferze. Jest więc ono kopalnią informacji właśnie
o tej warstwie Słońca.
Maksimum natężenia promieniowania słonecznego przypada na fale elektromagnetyczne o długości ok. 0,5 jim. Maksimum to znajduje się akurat w tym obszarze widma, w którym atmosfera ziemska jest przezroczysta. Dlatego właśnie tak wiele światła słonecznego dociera do powierzchni Ziemi i dlatego tylko możemy widzieć tarczę Słońca. Z tych też powodów zmysł wzroku ludzi i zwierząt reaguje na promieniowanie z tego przedziału widmowego.
Na tle emisyjnego widma ciągłego promieniowania słonecznego obserwujemy w dziedzinie widzialnej szereg linii absorpcyjnych. Widmo to nosi nazwę widma Fraunhofera (fot. 3). Istnienie linii absorpcyjnych umożliwia nam poznanie składu chemicznego fotosfery Słońca.
W celu rozszyfrowania tej wizytówki Słońca, jaką jest widmo jego promieniowania, musimy się zastanowić, w jaki sposób się ono tworzy. Barwa światła wydobywającego się z otwartego pie-j ca hutniczego świadczy o temperaturze zawartej w nim materii.
Przy niższych temperaturach znajdującego się w piecu materiału światło ma barwę czerwoną, w miarę wzrostu temperatury staje się ono coraz bardziej białe. Podobnie, znając barwę światła słonecznego lub długość fal elektromagnetycznych o maksymalnym natężeniu, możemy wnioskować o temperaturze fotosfery słonecznej. Innym niezależnym sposobem wyznaczenia temperatury fotosfery Słońca jest pomiar jej jasności powierzchniowej, czyli mocy promieniowania opuszczającego jednostkę jej powierzchni. Im wyższa jest temperatura we wnętrzu pieca hutniczego, tym więcej światła wydostaje się przez jego otwarte drzwi — tym więcej światła wypływa z jednostki powierzchni. Jasność powierzchniowa jest w przypadku cieplnego promieniowania ciał proporcjonalna do czwartej potęgi temperatury, a więc bardzo szybko wzrasta, gdy rośnie temperatura świecącego ciała. Zależność tę wykorzystuje się do oceny, jak gorąca jest fotosfera. Ponieważ wiemy, ile promieniuje całe Słońce, oraz znamy jego promień, możemy bez trudu obliczyć jego jasność powierzchniową. Każdy centymetr kwadratowy powierzchni Słońca wysyła w przestrzeń tyle światła, co 63 stuwatowe żarówki, tzn. 6.34-103 J/(cm2-s). Wyznaczona na tej podstawie temperatura fotosfery wynosi 5770 K. Temperatura obliczona tą metodą nosi nazwę temperatury efektywnej. Oczywiście temperatura w fotosferze nie jest stała, lecz maleje ku górze, temperatura efektywna może jednak być traktowana jako pewnego rodzaju średnia. To właśnie temperaturę efektywną fotosfery ma się na myśli, gdy się mówi, że temperatura (powierzchni) Słońca wynosi prawie 6 tys. kelwinów. Niewiele gorętsze są najgłębsze warstwy Słońca, które jeszcze możemy widzieć (z których promieniowanie bezpośrednio do nas dociera). Natomiast temperatura najwyżej leżących warstw fotosfery, na granicy ze znajdującą się nad nią chromosferą, wynosi ok. 4500 K. Jest to, jak później zobaczymy, najchłodniejszy obszar w Słońcu. Wyżej jest znowu goręcej.
W tych umiarkowanych, jak na warunki astronomiczne, temperaturach, 4,5—6 tys. K główne składniki fotosfery słonecznej
— wodór i hel — nie są zjonizowane. Swobodne elektrony znajdujące się w ośrodku zostały wyrwane z powłok elektronowych
atomów cięższych pierwiastków. Są to te elektrony, które krążyły z dala od jąder po zewnętrznych orbitach, i dlatego powiązane były z jądrami atomów siłami elektrostatycznymi znacznie słabiej niż pozostałe. W przypadku przyłączenia elektronu do atomu lub jonu zostaje wyemitowany foton, którego energia zależy od energii przyłączającego się elektronu. Pewną niespodzianką tutaj może być fakt, że w procesie tym główną rolę grają atomy wodoru z dwoma elektronami w powłoce elektronowej, tzw. ujemne jony wodoru, H~. Ujemne jony są w gazach zjawiskiem dość rzadkim, materia w obiektach astronomicznych, tak przecież różniących się od siebie pod względem warunków fizycznych, występuje zwykle w postaci neutralnych atomów i dodatnich jonów (oraz swobodnych elektronów). Zresztą nawet w fotosferze jeden ujemny jon wodoru przypada na milion atomów wodoru. Ale prawie wszystkie fotony docierające do nas ze Słońca emitowane były ostatnio właśnie w tym procesie łączenia się elektronu z atomem w ujemny jon wodoru. Ujemne jony wodoru absorbują bardzo silnie promieniowanie dochodzące do fotosfery z głębi Słońca. To one właśnie są przyczyną, że fotosfera, mimo iż gęstość jej jest niewielka, porównywalna z gęstością atmosfery ziemskiej na wysokościach 60—100 km nad poziomem morza (10~7—10-9 g/cm3), ma zaledwie 300 km grubości. Foton biegnący z większej głębokości napotyka na swej drodze ujemny jon wodoru, rozbija go, a energia fotonu zostaje zużyta na wyrwanie jednego z elektronów oraz odrzucenie zarówno jego, jak i atomu wodoru od miejsca spotkania. Zaniknął foton, rozpadł się ujemny jon, pozostał neutralny atom i swobodny elektron. Po jakimś czasie każdy z nich znajdzie sobie towarzysza, powstanie znów ujemny jon wodoru oraz wysłany w przestrzeń foton, który być może dotrze do naszego oka. Fotony emitowane podczas tworzenia się ujemnych jonów wodoru mają energię zawartą w szerokim przedziale; energia ta zależy od energii kinetycznej swobodnych elektronów przyłączających się akurat do neutralnych atomów wodoru. Z tego właśnie powodu opisane oddziaływanie promieniowania z ujemnymi jonami wodoru prowadzi do ukształtowania się widma ciągłego promieniowania słonecznego. W tworzeniu widma ciągłego biorą oczy
wiście także udział jony (dodatnie) innych pierwiastków; emisja fotonów następuje podczas łączenia się tych jonów ze swobodnymi elektronami. Jednak wpływ tych jonów na widmo ciągłe jest znacznie mniejszy od jonów wodorowych.
Nie wszystkie fotony przebiegające przez fotosferę są równouprawnione. Niektóre z nich, te, których energia równa jest różnicy energii między poziomami energetycznymi atomów (i jonów) znajdujących się w fotosferze, mogą być przez te atomy pochłaniane. Następuje wówczas wzbudzenie atomu — przeskok elektronu z niższej na wyższą orbitę elektronową. Po chwili elektron wraca na swoją dawną, niżej leżącą orbitę i zostaje wysłany foton o tej samej energii co ten, który zapoczątkował ten proces, ale w innym na ogół kierunku. To oddziaływanie promieniowania z atomami ośrodka powoduje, że niektóre fotony,
o ściśle określonych energiach, napotykają na swej drodze przez fotosferę znacznie większe przeszkody niż fotony o innych energiach. Ich droga swobodna pomiędzy dwoma kolejnymi wychwytami przez atomy gazów tworzących fotosferę jest bardzo krótka, szlak ich jest więc łamaną składającą się z wielu drobnych odcinków, ich tor w fotosferze znacznie się wydłuża. Nic więc dziwnego, że prawdopodobieństwo napotkania przez te właśnie fotony ujemnego jonu wodorowego jest znacznie większe niż przez fotony o innych energiach. Prowadzi to do ubytku tych fotonów w promieniowaniu słonecznym. W widmie promieniowania Słońca pojawia się niedobór fotonów o energiach równych energiom potrzebnym do wzbudzenia atomów w fotosferze, tworzą się linie absorpcyjne. W ten sposób formuje się widmo Fraunhofera. Obserwowany w nim rozkład linii absorpcyjnych i ich natężenia świadczą o występowaniu w fotosferze atomów zdolnych do absorpcji fotonów o energiach odpowiadających liniom, tzn. o gęstościach atomów poszczególnych pierwiastków znajdujących się w określonych stanach wzbudzenia. W ten sposób poznano skład chemiczny fotosfery Słońca. Na milion atomów wodoru występuje w niej 80 tys. atomów helu, 640 atomów tlenu, 400 atomów węgla, 120 atomów azotu, a dalej: krzemu 40, neonu 37, magnezu 32, żelaza 24 i siarki 16 atomów. W fotosferze słonecznej wykryto większość pierwiastków występujących na Ziemi, a wśród nich
wapń, nikiel, argon, sód, glin. Stwierdzono także obecność niektórych cząsteczek (przede wszystkim związków nienasyconych), jak np. CN, OH, CH, NH. Głównymi składnikami są jednak, jak widzimy, wodór (73,8% masy) i hel (23,6%), pozostałe pierwiastki stanowią jedynie niewielką domieszkę.
Energia wyzwolona w środku Słońca przepływa przez fotosferę w postaci promieniowania. Nie oznacza to, że fotosfera słoneczna jest całkowicie spokojna. Dostrzegamy w niej ciemne plamy i jasne pochodnie pojawiające się obficie w pewnych odstępach czasu (fot. 6). Ale te zjawiska aktywności słonecznej omówimy później. Natomiast nawet w okresie minimum aktywności słonecznej, gdy plam jest mało i pojawiają się rzadko, powierzchnia fotosfery nie jest jednorodna. Obserwowana w dostatecznie dużym powiększeniu, podobna jest do powierzchni gotującego się w garnku ryżu. Pojawiają się na niej jaśniejsze plamki, tzw. granule (fot. 7), unoszą się ku górze (wskazuje na to przesunięcie dopplerowskie linii w widmach otrzymywanego od nich promieniowania) i po paru minutach zanikają. Ich rozmiary zawierają się w granicach od ok. 200 km do 2 tys. km. Nie są to więc obiekty małe; na Ziemi najmniejsze z nich pokrywałyby spore województwo, większe objęłyby znaczną część Europy. Takie bąble rozgrzanej materii wypływają z prędkością około pół kilometra na sekundę spod fotosfery, przebijają się przez nią ku górze, ochładzają się i wkrótce zanikają. Temperatura granul jest o ok. 100° wyższa od temperatury pozostałych obszarów fotosfery.
Mówiliśmy już, że tuż pod fotosferą Słońca znajduje się obszar konwektywny, w którym zachodzi energiczna cyrkulacja materii. Gorące strumienie gazu płyną ku górze, ochłodzone spadają z powrotem w dół. To właśnie niektóre z największych strug gazu kłębiącego się pod fotosferą przebijają się przez nią i widoczne są jako granule. Niosą one jednak ze sobą niewielką część energii przepływającej przez fotosferę; większość przenosi promieniowanie. Ale właśnie te konwekcyjne ruchy granul są przyczyną bardzo wydajnego ogrzewania się leżących ponad fotosferą warstw atmosfery Słońca: chromosfery i korony.
Leżące nad fotosferą warstwy atmosfery Słońca są już właściwie przezroczyste dla płynącego i wewnątrz promieniowania. Tylko znikoma część światła widzialnego jest absorbowana nad fotosferą i następnie ponownie emitowana w chromosferze i koronie. Nic więc dziwnego, że warstwy te na ogół nie są widoczne okiem nieuzbrojonym. Jedynie w czasie zaćmienia Słońca, wówczas gdy tarcza Księżyca zasłania całą fotosferę słoneczną, na jej brzegu, tuż przed fazą zaćmienia całkowitego lub tuż po niej, można dostrzec skrawek świetlistej obwódki — widocznej z profilu chromosfery słonecznej. Wokół zaćmionej tarczy Słońca lśni rozległa nieregularna, o postrzępionych kształtach korona słoneczna (fot. 8). Jej jasność spada w miarę oddalania się od tarczy Słońca, korona ku brzegowi staje się coraz bledsza, aż wreszcie zanika na tle nieba. Obserwacje korony można przeprowadzić także przy użyciu koronografu — przyrządu, który imituje zaćmienie Słońca. Na specjalnej przesłonie usuwa się w nim promienie biegnące z fotosfery i w ten sposób można badać światło dochodzące jedynie z korony.
Wszystko, co mówiliśmy dotychczas, odnosi się do światła widzialnego. Ilość promieniowania dochodzącego z fotosfery w tej dziedzinie widma znacznie przewyższa ilość otrzymywaną od chromosfery i korony. Z tego powodu nikną one w blasku tarczy Słońca. Ale w niektórych innych dziedzinach promieniowania właśnie te wyższe warstwy atmosfery Słońca przejmują rolę fotosfery. W dalekim nadfiolecie promieniowanie o długościach fali krótszych od ok. 0,17 |xm, płynące z fotosfery, jest absorbowane w chromosferze i koronie (dla tego promieniowania warstwy te są znacznie mniej przezroczyste niż dla promieniowania widzialnego) i następnie powtórnie emitowane z nich w przestrzeń. Gdyby nasze oko czułe było na promieniowanie z tego zakresu widma i gdybyśmy mogli patrzeć na Słońce spoza ziemskiej atmosfery, to wówczas jako powierzchnię Słońca widzielibyśmy chromosferę czy nawet koronę. Podobnie, słoneczne promieniowanie radiowe wywodzi się z chromosfery i korony.
Widmo promieniowania otrzymywanego z dolnych warstw chromosfery Słońca, tuż przed lub tuż po fazie całkowitego za
ćmienia, przypomina widmo promieniowania fotosfery. Występuje w nim prawie ten sam układ linii widmowych, co świadczy
0 podobnych warunkach panujących w dolnej chromosferze i fotosferze. Zasadnicza różnica tkwi natomiast w tym, że widmo chromosfery jest widmem emisyjnym, linie absorpcyjne w świetle fotosfery są tu liniami emisyjnymi. Fakt ten znajduje łatwe wyjaśnienie. Światło chromosfery, które otrzymujemy w czasie zaćmień Słońca tuż spoza fotosfery, jest światłem rozproszonym — światłem, które wskutek oddziaływania z atomami
1 jonami ośrodka skierowane zostało w bok, do oka obserwatora. A więc właśnie promieniowanie o długościach fali odpowiadających liniom widmowym, dla których nieprzezroczystość materii chromosferycznej jest szczególnie duża, będzie absorbowane w chromosferze i następnie emitowane we wszystkich kierunkach, a tym samym będzie go więcej docierać do obserwatora patrzącego z boku na chromosferę niż promieniowania o innych długościach fali. Jest to dokładnie to samo zjawisko, które powoduje, że wskutek rozproszenia światła w oświetlonym z jednej strony naczyniu z gazem, znajdującym się w laboratorium, eksperymentator znajdujący się z boku tego naczynia rejestruje pojawienie się świecenia gazu, w którego widmie występują emisyjne linie właściwe składowi chemicznemu i temperaturze zawartego w naczyniu gazu.
Jednak widmo promieniowania otrzymywanego z górnych warstw chromosfery zmienia się istotnie. Pojawiają się w nim coraz liczniej oprócz linii wodoru — linie helu oraz linie zjonizo- wanych w coraz większym stopniu pierwiastków cięższych od wodoru i helu. Te fakty świadczą o wzroście temperatury wraz z wysokością w chromosferze. Ale ich interpretacja nie jest bynajmniej łatwa. Aby pobudzić hel do świecenia, trzeba jego atomom dostarczyć kwantów o tak wysokiej energii, że atomy wodoru byłyby już pod ich wpływem żjonizowane. A więc nie powinniśmy obserwować jednocześnie linii wodoru i helu. Podobne rozumowanie można by przeprowadzić biorąc pod uwagę linie innych pierwiastków. W celu rozwikłania tego (pozornego) paradoksu zmuszeni jesteśmy przyjąć, że warunków panujących w chromosferze nie można opisać podając dla każdego jej poziomu jednej wartości temperatury. Musimy przyjąć, że obszary górą-
cego i nieco chłodniejszego (o temperaturach poniżej 10 tys. K) gazu są ze sobą przemieszane. Z jednych, tych chłodniejszych
— otrzymujemy promieniowanie z limami wodoru, z innych, gorętszych — z liniami helu. Ponieważ takie współwystępowanie na jednym poziomie obszarów gorących i chłodniejszych nie może być trwałe, przeto muszą w chromosferze występować gwałtowne ruchy materii, strumienie gazu przenoszące materię chłodną lub gorącą z jednego poziomu na inny, powodujące, że obserwujemy zawsze przemieszanie materii chłodnej i gorącej.
Przyczyna tych gwałtownych ruchów materii w chromosferze i koronie słonecznej tkwi pod fotosferą. Przedzierające się z głębi Słońca przez fotosferę granule docierają do podstawy chromo- sfery. Coraz rzadszy ośrodek stawia im coraz mniejszy opór. Gaz dolnej chromosfery coraz łatwiej daje się rozkołysywać pod wpływem chaotycznie napierających na niego mas. Podobna do wzburzonego w czasie sztormu morza chromosfera przecinana jest biegnącymi ze wszystkich stron falami. W niektórych miejscach gęstsza, ale i chłodniejsza materia z pogranicza fotosfery i chromosfery w olbrzymich bryzgach wypryskuje na wysokość kilku lub kilkunastu tysięcy kilometrów nad powierzchnię fotosfery. Te ogniste fontanny gazu, z których część pomieściłaby w sobie cały glob ziemski, powodują, że oglądana z Ziemi chromosfera wygląda jak olbrzymie płonące rżysko. Wzbudzone u spodu chromosfery fale, z początku podobne do zwykłych fal dźwiękowych lub fal na pełnym morzu, przenikają do jej warstw wyższych i do korony. Atmosfera słoneczna jest tam coraz rzadsza i dlatego, podobnie jak na przybrzeżnych płyciznach, nadbiegające fale piętrzą się, załamują i rozbijają na coraz drobniejsze wiry. Energia przynoszona przez te fale przekształca się w energię kinetyczną powstających wirów, by po ich zaniku zamienić się w energię ruchów cieplnych cząstek ośrodka. Tak w wielkim skrócie przedstawić można sposób ogrzewania się górnych warstw atmosfery Słońca. Wyobrażać sobie można jedynie, jak potężne zjawiska akustyczne towarzyszyć muszą tej podróży fal dźwiękowych przez chromosferę i koronę słoneczną. Mimo tego że jedynie znikoma część energii wyzwolonej w reakcjach termojądrowych wewnątrz Słońca dociera w postaci energii mechanicznej do tych warstw, wystarcza ona do ogrzania ich do tempera
tury setek tysięcy i milionów stopni. Na podstawie oceny temperatury uzyskanej w wyniku analizy słonecznego promieniowania nadfioletowego, rentgenowskiego i radiowego uzyskujemy wartości od 10 tys. K blisko dolnej granicy chromosfery, do 100 tys. i więcej w jej górnych częściach oraz jednego lub dwu milionów kelwinów w koronie. Oczywiście materia w nich jest zjonizo- wana, większość atomów cięższych pierwiastków jest pozbawiona kilku lub nawet kilkunastu elektronów. Tak wysoka temperatura chromosfery i korony wywołana jest małą gęstością tych warstw (w koronie zaledwie miliard atomów na centymetr sześcienny), wskutek czego nie są one w stanie dostatecznie szybko wypromieniowywać docierającej do nich energii.
Wysoka temperatura korony słonecznej i niewielkie możliwości wypromieniowywania są przyczynami wytworzenia się w niej innego sposobu wypływu nagromadzającej się energii. Nie ograniczona niczym z zewnątrz, utrzymywana jedynie przez słoneczne pole grawitacyjne, rozgrzana korona rozpręża się w przestrzeń unosząc zawarte w niej ciepło. Gaz z korony, pod wpływem ciśnienia, rozpędza się coraz bardziej, aż do prędkości kilkuset kilometrów na sekundę, przemiatając — pod nazwą wiatru słonecznego — cały Układ Planetarny.
Z tego, co powiedzieliśmy, wynika, że najbardziej nietypową warstwą Słońca jest jego fotosfera. Jest to jedyna warstwa, w której materia jest mezjonizowana. Zarówno pod nią, jak i nad nią atomy wodoru, a następnie helu pozbawione są swych powłok elektronowych. Fotosfera ma najniższą temperaturę ze wszystkich części Słońca, w zasadzie spokojna — otoczona jest obszarami turbulentnymi. Zaledwie 300-kilometrowej grubości (niespełna pół promila promienia słonecznego), dostarcza większości informacji o tym centralnym ciele naszego Układu. W astronomii bardzo często zdarza się, że dane obserwacyjne odnoszą się jedynie do niektórych, nietypowych cech badanego obiektu. Dlatego w poznaniu rzeczywistości, właśnie w astronomii bardziej niż w jakiejkolwiek innej nauce, bardzo ważną rolę gra staranna i krytyczna analiza i interpretacja uzyskanych wyników obserwacyjnych. Pozwalają one poznać, co dzieje się we wnętrzu Słońca, i pomagają zrozumieć, jakie procesy powodują obserwowane zachowanie się górnych warstw słonecznej atmosfery.
Aktywność Słońca
Na jasnej tarczy Słońca pojawiają się czasami ciemne p 1 a- m y. Największe z nich możemy obserwować nawet bez użycia jakichkolwiek przyrządów optycznych, przesłaniając jedynie oczy przyćmionym szkłem. Rozmiary tych tworów są znaczne, rzędu 10 tys. km, ale średnice niektórych sięgają nawet kilkudziesięciu tysięcy kilometrów. Występują także mniejsze, o wielkości tysiąca lub paru tysięcy kilometrów. Zwykle pojawiają się grupami. Często w grupie takiej dominują dwie plamy większe otoczone pewną liczbą drobniejszych. Nie są to twory zbyt trwałe. W ciągu krótkiego czasu zmieniają swój kształt i wielkość. Pojedyncze plamy zwykle zanikają po paru dniach od chwili pojawienia się, większe istnieją dłużej: kilkadziesiąt, aż do stu dni. Nawet w okresie największego natężenia występowania plam nie pokrywają one jednorodnie całej tarczy Słońca. Skupiają się w obrębie pasa leżącego wzdłuż równika słonecznego — występują nie dalej niż 500 tys. km od równika. Zjawisko to świadczy
o tym, że samo istnienie plam słonecznych, a co za tym idzie
— także innych przejawów aktywności słonecznej w całej atmosferze tej gwiazdy, związane jest z obrotem Słońca. Wszak położenie płaszczyzny równika słonecznego jest wyznaczone przez obrót Słońca.
Liczba plam na tarczy Słońca zmienia się. Czasami prawie ich nie obserwujemy, kiedy indziej jest ich wiele. Wygodną miarą zaplamienia Słońca są liczby Wolfa. Liczba Wolfa jest sumą pomnożonej przez 10 liczby grup plam i liczby pojedynczych plam obserwowanych w danej chwili. W niektórych obserwatoriach liczby Wolfa oblicza się codziennie na podstawie systematycznie wykonywanych obserwacji tarczy Słońca. Często w publikacjach astronomicznych podaje się średnie wartości liczb Wolfa z okresów miesięcznych i rocznych. Zestawienie średnich rocznych liczb Wolfa ujawniło interesującą zależność aktywności Słońca od czasu (rys. 23). Kolejne maksymalne wartości średnich rocznych liczb Wolfa (a więc lata o największym występowaniu plam słonecznych) pojawiają się po sobie w odstępach mniej więcej jedenastoletnich. Z tego powodu mówimy o jedenastoletnim cyklu aktywności słonecznej. Trzeba jednak pamiętać,
że długość cyklu znacznie się waha od ok. 8 do ok. 17 lat. Aktywność Słońca nie jest więc zjawiskiem ściśle okresowym.
Położenie plam na tarczy Słońca zmienia się w czasie cyklu aktywności. W początkach cyklu, gdy jest ich niewiele, pojawiają się z dala od równika, w odległości ok. 400 tys. km po obu jego stronach. W miarę wzrostu liczby plam powstają one coraz bliżej równika, w pobliżu którego zanikają ostatnie plamy poprzedniego cyklu. Niewielki wąski pas przy samym równiku wolny jest zazwyczaj od plam w czasie całego cyklu. Czasami dla zilustrowania zmian rozmieszczenia plam na tarczy Słońca używa się wykresu, na którym zaznacza się położenie plam w funkcji czasu. Wykres taki, ze względu na swój charakterystyczny wygląd, nosi nazwę „wykresu motylkowego” (rys. 24).
Na powierzchni plamy zwykle daje się rozróżnić dwa obszary: ciemniejszy, umieszczony centralnie „cień plamy” i otaczający go, nieco jaśniejszy „półcień” (fot. 9). Oczywiście plama wydaje się ciemna jedynie wskutek kontrastu z jasnością otaczającej ją fotosfery; jasność powierzchniowa fotosfery jest około pięcio
krotnie większa od jasności powierzchniowej cienia plam. Mimo to jasność cienia plam przewyższa wszystko, z czym spotykamy się na Ziemi, z wyjątkiem wybuchów jądrowych. Ocena jasności plam pozwala na wyznaczenie ich temperatury; uzyskano wynik — ok. 4 tys. kelwinów (ok. 2 tys. stopni mniej niż otaczająca je fotosfera).
Jak gdyby w celu skompensowania niedoboru promieniowania w plamach pojawiają się w ich otoczeniu jaśniejsze, a więc jednocześnie gorętsze od niezaburzonej fotosfery o parę tysięcy stopni, obszary o nieregularnych kształtach, tzw. pochodnie. Niektóre z nich widoczne są już na kilka tygodni przed wystąpieniem plam w obszarach aktywnych, inne zanikają dopiero po paru miesiącach po ustąpieniu plam. Pochodnie są najłatwiej dostrzegalne z dala od środka tarczy słonecznej, ich liczba w pobliżu środka tarczy wydaje się mniejsza. Świadczy to
o tym, że pochodnie są zjawiskami zachodzącymi w górnych warstwach fotosfery i dlatego w centrum tarczy, gdy sięgamy
wzrokiem do warstw głębszych (gorętszych), pochodnie znikają na tle tych warstw.
W obrębie plam obserwuje się silne pole magnetyczne. O istnieniu pola magnetycznego w ośrodku, który świeci, świadczy rozszczepienie linii widmowych na dwie lub więcej składowych w widmie promieniowania tego ośrodka. Jest to tzw. zjawisko Z e e m a n a. Rozszczepienie linii jest tym większe, im większe jest natężenie pola magnetycznego. Właśnie takie zeemanowskie rozszczepienie linii widmowych obserwujemy w widmie promieniowania plam słonecznych. Na jego podstawie wykryto w plamach słonecznych pola magnetyczne o natężeniach paru tysięcy oerstedów (a więc tysiące razy silniejsze od ziemskiego).
Pojawienie się w jakimś miejscu fotosfery słonecznej silnego pola magnetycznego jest pierwszym objawem tworzenia się tam obszaru aktywnego. Pole to utrzymuje się także przez pewien czas już po zaniku plam w danym obszarze. Skłania to nas do wniosku, że przyczyną aktywności słonecznej są przemiany słonecznego pola magnetycznego, a występowanie obszarów aktywnych w pobliżu równika, że istotną rolę odgrywa oddziaływanie tych pól z obrotem Słońca.
Oddziaływanie to możemy wyobrazić sobie w następujący sposób. Słońce nie obraca się jak bryła sztywna. Obszary równikowe obracają się szybciej niż położone w pobliżu biegunów. Z tego powodu poszczególne części Słońca przemieszczają się względem siebie. Gdyby prądy elektryczne płynące we wnętrzu Słońca wytworzyły pole magnetyczne, którego linie sił leżałyby w płaszczyznach przechodzących przez bieguny Słońca, to po pewnym czasie wskutek wmrożenia pola magnetycznego w materię linie te unoszone przez niejednorodnie rotujący gaz zostałyby wygięte w pobliżu równika w kierunku obrotu Słońca (rys. 25). To wygięcie linii sił będzie oczywiście narastać z czasem. Pod powierzchnią Słońca, po obu stronach równika, wytwarza się coraz silniejsze pole magnetyczne. W pewnej chwili, gdy natężenie pola wzrośnie dostatecznie, staje się ono niestabilne i wydostaje poprzez warstwy podfotosferyczne i fotosferę nad powierzchnię Słońca. Wiązka linii sił w postaci olbrzymiej pętli, zakorzeniona z obu stron we wnętrzu Słońca, przebija w dwu miejscach fotosferę (tworzą się tam dwie plamy o przeciwnej
biegunowości pola magnetycznego) i przedostaje się do chromosfery i korony, gdzie w oddziaływaniu z materią zapoczątkowuje szereg zjawisk obserwowanych na Słońcu w czasie wzmożonej aktywności. Przedstawiony tu opis jest oczywiście bardzo schematyczny.
Pojawienie się silnego pola magnetycznego w obszarze konwe- ktywnym pod fotosferą tłumi ruchy materii w tej warstwie. Zostaje zablokowana bardzo wydajna droga transportu energii do leżącego wyżej obszaru fotosfery. Do plamy dopływa mniej energii z wewnątrz niż do sąsiednich miejsc fotosfery, stąd plama jest ciemniejsza. Siły magnetyczne w plamie rozpierają materię
na boki, gęstość w niej z tego powodu maleje. Jest więc ona olbrzymim kraterem w Słońcu, o średnicy kilkunastu tysięcy i głębokości kilkuset kilometrów. Z jego brzegów, podtrzymywanych jedynie naporem pola magnetycznego, spływają ogniste języki gorącej plazmy.
Przenikające plamę linie sił pola magnetycznego sięgają wysoko w atmosferę Słońca. Nie napotykając już tam znaczniejszego oporu rzadkiego ośrodka, łatwo, w wyniku drobnych nawet zmian konfiguracji w niżej leżących gęstszych warstwach, w ciągu krótkiego czasu potrafią zmieniać swój kształt, przemieszczać się na znaczne odległości, pociągając z sobą materię (rys. 26). Wszystkim tym zmianom towarzyszy wzbudzanie prądów elektrycznych w chromosferze i koronie słonecznej oraz pojawianie się pól elektrycznych, szybko niweczonych w olbrzymich wyładowaniach elektrycznych. Jak błyskawice w czasie burzy, rozjarzają się w chromosferze nagłe rozbłyski (fot. 10). Wszy-
11{1 (Pm ure żarno w 3110 śRflli
stko odbywa się tu jednak w innej niż na Ziemi skali. Rozbłysk taki trwa przez kilkanaście minut, ale największe widoczne są jeszcze po godzinie. By wyprodukować energię wyzwalaną pod* czas jednego rozbłysku (102S—1025 J) należałoby zaprząc do pracy wszystkie elektrownie na świecie przez okres od kilkuset do kilkudziesięciu tysięcy lat (oczywiście przy założeniu ich obecnej mocy). Nic dziwnego, że temperatura korony ponad rozbłyskiem chromosferycznym gwałtownie rośnie do wartości 5 do 10 razy większej od jej zwykłej wartości. Nic także dziwnego, że z rozbłysku wyrzucane są z prędkościami zbliżonymi do prędkości światła cząstki promieniowania kosmicznego: elektrony, protony i inne cząstki elementarne, jądra atomowe i wysokoenergetyczne kwanty promieniowania y. Całkowita masa cząstek z różnymi prędkościami wyrzucanych z rozbłysku w przestrzeń we wszystkich kierunkach oceniana jest na parę miliardów ton. Niektóre z nich docierają do Ziemi, przebijają się przez jej magnetosferę i wnikają do atmosfery ziemskiej, gdzie ich zderzenia z atomami ośrodka rozjarzają nasze niebo wielobarwnymi zorzami polarnymi. Większe, lecz powolniejsze obłoki cząstek wyrzucanych z rozbłysków słonecznych atakujące magnetosferę wywołują szybkie zmiany ziemskiego pola magnetycznego i są przyczyną zjawiska znanego pod nazwą burz magnetycznych. Z kolei nadfioletowe i rentgenowskie promieniowanie rozbłysku padając na jonosferę powoduje gwałtowny wzrost stopnia jonizacji, co natychmiast daje się odczuć jako zakłócenie łączności radiowej na Ziemi. Tak wielkie są na odległej planecie skutki pojedynczego wybuchu w atmosferze naszej gwiazdy.
Ale nie rozbłyski są najbardziej widowiskowym przejawem aktywności słonecznej. Ponad obszarami aktywnymi obserwuje się często olbrzymie fontanny gazu wyrzucanego z chromosfery na dziesiątki tysięcy kilometrów do korony. Te protuberan- c j e obserwowane na skraju tarczy słonecznej przybierają różnorakie kształty gejzerów, pętli, drzew, mostów rozpiętych między odległymi o setki tysięcy kilometrów obszarami na tarczy Słońca (fot. 11 i 12). Niekiedy pozostają nieruchome przez całe godziny lub nawet dni, kiedy indziej zmieniają się w oczach, a prędkości gazów w nich sięgają kilkunastu tysięcy kilometrów na sekundę. Gdyby Ziemia znalazła się w obszarze, w którym
rozbudowuje się protuberancja, to w ciągu kilkunastu lub kilkudziesięciu minut cała otaczająca ją przestrzeń, aż po orbitę Księżyca, wypełniłaby się pędzącą w górę, to znów spadającą w dół materią. Ruch gazów w protuberancji nie przypomina regularnego wyrzutu, lotu i spadku w polu grawitacyjnym. Obserwuje się nagłe przyspieszenie niektórych części protuberancji, zmiany kierunku ich lotu, niespodziewane rozjaśnienia, często nieruchomieją one na długie okresy, potem rozpływają się w otaczającym je ośrodku lub spadają z powrotem ku Słońcu. Niekiedy obserwuje się rozszczepienie protuberancji na szereg wąskich włókien oddzielonych od siebie rzadszymi gazami korony. W ich zachowaniu się widoczne jest oddziaływanie pola magnetycznego. Wyzwalające się spod ciężaru gęstej materii fotosferycznej linie pola magnetycznego poprzez obszary plam wypryskują w górę porywając z sobą materię z dolnej chromosfery. Stąd temperatura gazu w protuberancjach jest znacznie niższa niż w koronie, gdyż (jak w dolnej chromosferze) wynosi jedynie ok. 10 tys. K. Z kolei zmiany konfiguracji pola magnetycznego w koronie powodują ruch protuberancji, zmiany ich jasności. W niektórych przypadkach rozpędzane polami magnetycznymi protuberancje słoneczne osiągają prędkości większe od prędkości ucieczki ze Słońca (617 km/s) i zawarta w nich materia uchodzi w przestrzeń międzyplanetarną.
Z tych powodów pojawienie się w jakimi obszarze Słońca pochodni i wzmożonego pola magnetycznego jest zwiastunem nie tylko przemian zachodzących w atmosferze Słońca, ale pozwala przewidywać nadchodzące wzburzenia ośrodka międzyplanetarnego i zakłócenia naszej ziemskiej magnetosfery. Widzimy, jak wieloma niedostrzegalnymi nićmi powiązana jest Ziemia ze swą macierzystą gwiazdą, która nie tylko ogrzewa ją swymi promieniami i utrzymuje przy sobie siłą grawitacji, ale także bombarduje śmiercionośnym strumieniem cząstek, przed którym Ziemia chronić musi swą powierzchnię ze wszystkim, co się na niej znajduje, dostatecznie gęstą (a jednocześnie wystarczająco cienką, by przepuścić światło) atmosferą i wytworzonymi w głębi globu polami magnetycznymi.
Niesieni wiatrem
W swej podróży przez Słońce dotarliśmy do jego warstw zewnętrznych, do korony. Światło słoneczne w większości uszło już z fotosfery w przestrzeń, jedynie niewielka jego część została wy- promieniowana z chromosfery i korony. Ale z tych właśnie warstw pochodziło słoneczne promieniowanie rentgenowskie i f oraz z przeciwnego krańca widma — promieniowanie radiowe. Stąd także zostały wyemitowane cząstki promieniowania korpuskular- nego, rozpędzone do dużych prędkości w okresach wzmożonej aktywności.
Ale jak wiemy, nawet spokojna materia korony nie jest statyczna. Korona pod wpływem panującego w niej ciśnienia rozpręża się we wszystkich kierunkach, spływa w przestrzeń międzyplanetarną w postaci wiatru słonecznego. Każdy element materii przepływa przez nią w ciągu zaledwie pół roku; w tym czasie musi się ona odbudować na nowo z gazu dopływającego z chromosfery i fotosfery słonecznej, które z kolei są wciąż zasilane materią z głębszych warstw Słońca. Opuśćmy teraz Słońce i wraz z wiatrem słonecznym udajmy się w podróż przez Układ Planetarny.
Z początku bliskość Słońca odczuwamy bardzo silnie. Obracające się wraz z nim pole magnetyczne jest jeszcze dostatecznie duże, by zmuszać wiatr słoneczny do obrotu. Dlatego oddalając się coraz szybciej od Słońca, poruszamy się po rozwijającej się spirali. To oddziaływanie na wiatr słoneczny nie pozostaje bez wpływu na samo Słońce: opór wiatru powoduje za pośrednictwem pola magnetycznego hamowanie jego obrotu, a przynajmniej jego zewnętrznych warstw, w których linie sił są zakorzenione. Spowalnianie obrotu jest zapewne najsilniejszym skutkiem działania wiatru słonecznego na swą macierzystą gwiazdę.
W gorącym gazie wiatru słonecznego w pobliżu Słońca panuje jeszcze tak duże ciśnienie, że gaz ten rozpędza się coraz bardziej. Oczywiście ciśnienie to jest duże jedynie jak na warunki panujące w przestrzeni międzyplanetarnej. W rzeczywistości niedaleko od powierzchni Słońca wynosi ono zaledwie stumilionową część ciśnienia atmosferycznego, ale też i gęstość materii jest tam niewielka (zaledwie parędziesiąt milionów cząstek w każdym centymetrze sześciennym). Nic więc dziwnego, że prędkość wiatru słonecznego niedługo po starcie przewyższa prędkość dźwięku, który mógłby się w nim rozchodzić. Począwszy od tej chwili wszelkie zaburzenia gęstości gazu, które z jakichkolwiek powodów mogłyby powstać w wietrze słonecznym i które rozchodziłyby się z prędkością dźwięku, nie byłyby już w stanie dotrzeć z powrotem do Słońca. Wiatr nieodwracalnie unosiłby je z sobą w przestrzeń międzyplanetarną. Niedługo potem wiatr osiąga prędkość ok. 300— —400 km/s, ale panujące w nim ciśnienie maleje na tyle, że dalej nie jest już w stanie rozpędzać gazu. Dlatego dalej wiatr płynie 'ze stałą prawie prędkością, oddalając się od Słońca już tylko wskutek swej bezwładności.
Nasza podróż z wiatrem słonecznym przez przestrzeń międzyplanetarną nie jest jednak monotonna. Już po trzech i pół dobach, po przebyciu 58 min km, napotykamy najbliższą Słońca i jednocześnie jedną z najmniejszych planetę Układu Słonecznego — Merkurego. Choć ta pozbawiona atmosfery bryła skalna
o osiemnastokrotnie mniejszej od Ziemi masie wydaje się całkowicie martwa i zupełnie nieciekawa, spotyka nas jednak pewna niespodzianka. W pobliżu powierzchni Merkurego naładowane elektrycznie cząstki wiatru słonecznego: protony, elektrony, cząstki a i jądra cięższych pierwiastków zostają nagle odchylone ze swej drogi i zmuszone do opłynięcia planety w pewnej odległości od niej. To własne pole magnetyczne Merkurego, rozbudowane w magnetosferę podobną do ziemskiej, choć znacznie od niej mniejszą, nie dopuszcza do powierzchni planety strumienia płynących od Słońca cząstek.
Mijając Merkurego widzimy już przed sobą następną planetę naszego Układu — Wenus. Jej stała powierzchnia, pokryta warstwą chmur, nie jest dostępna dla naszego oka. Widzimy jedynie górne, odbijające światło słoneczne warstwy jej atmosfery.
Rośnie nam ona w oczach z godziny na godzinę. Po pięciu i pół dobach od rozpoczęcia naszej wędrówki w koronie słonecznej, po przebyciu 108 min km przelatujemy w jej pobliżu. Rozmiarami i masą przypomina Ziemię, ale złożona w przeważającej części z dwutlenku węgla atmosfera Wenus nie zaprasza do lądowania. Poza tym pod tak grubą i nieprzezroczystą warstwą chmur musi przecież panować mrok i wysoka temperatura. Nie są to warunki zachęcające do odwiedzin.
Dlatego mijamy Wenus bez żalu, a w oddali widzimy już dziwny układ złożony z dwu ciał: większego i drugiego o promieniu w przybliżeniu czterokrotnie mniejszym. Po trzydziestu kilku godzinach jesteśmy w jego pobliżu. Upłynął tydzień od początku naszej podróży, przebyliśmy 150 min km. Otoczona polem magnetycznym planeta chroni swą powierzchnię przed promieniowaniem kosmicznym. Jej atmosfera, złożona głównie z azotu i tlenu, jest tak rzadka, że bez trudu możemy obserwować stałą powierzchnię planety. Jest ona raczej płaska, wysokość największych gór nie przekracza jednego promila średnicy planety, a 'znaczną jej część pokrywa woda. Obszary w pobliżu biegunów, a także wyższe wzniesienia pokryte są zamarzniętą wodą: lodem lub śniegiem. Nad dużymi obszarami wiszą obłoki pary wodnej. Temperatura przy powierzchni planety zawiera się na ogół w granicach od 250 do 310 K, ale bardzo szybko maleje z wysokością. Warunki panujące w cienkiej warstwie przypowierzchniowej dopuszczają tworzenie się złożonych cząsteczek chemicznych. Jeżeli gdziekolwiek w Układzie Słonecznym istnieją warunki sprzyjające powstaniu życia, to właśnie tu, na powierzchni tej planety. Inna sprawa, to pytanie, czy te formy życia, jeśli powstały, zdążyły się rozwinąć do stanu, w którym pojawiły się cywilizowane istoty rozumne. Być może — tak. Ale nie przelatujemy dostatecznie blisko, by je móc dostrzec, mamy także za słabe przyrządy optyczne, by zauważyć na nieco zamglonej powierzchni planety wytwory istniejącej ewentualnie cywilizacji. Za to jej satelita, w pobliżu którego właśnie znajdujemy się, jest dobrze widoczny i z całą pewnością możemy stwierdzić — nie zamieszkany. Czyż jest więc prawdopodobne, byśmy byli świadkami zdarzenia, iż na obserwowanej przez nas planecie wytworzyła się już cywilizacja, która nie zdążyła jeszcze skolonizować innych bliskich ciał nie-
bieskich? Bez wątpienia, cywilizacja ta zaczęłaby ten proces od swego satelity. Przecież, gdyby nawet przyjąć, że czas, który upływa od powstania cywilizacji do momentu, gdy rozpoczyna ona obejmować we władanie sąsiednie obiekty astronomiczne, jest rzędu aż miliona lat, to (biorąc pod uwagę wiek Układu Słonecznego
— kilka miliardów lat) prawdopodobieństwo, że na jakiejś planecie rozwinęła się cywilizacja, która nie skolonizowała jeszcze satelity tej planety, wynosi mniej niż jedna tysięczna. Nie możemy więc uznać tego zjawiska za niemożliwe, ale jest ono na tyle mało prawdopodobne, że nie zasługuje na większą uwagę. Odnotujmy więc jeszcze tylko nazwę planety — Ziemia, oraz nazwę jej satelity — Księżyc i udajmy się w dalszą drogę.
Dziesiątego dnia podróży mijamy następną planetę Układu Słonecznego, mniejszą od dwu poprzednich — Marsa. Jego średnica wynosi 53% średnicy ziemskiej, a masa zaledwie 11% masy Ziemi. Przez cienką atmosferę dostrzegamy szczegóły stałej brunatnoczerwonej powierzchni planety. Pokryta jest ona wieloma kraterami, olbrzymimi lejami pozostałymi po uderzeniach meteorów. Czasami obserwujemy, jak wiatr wznieca nad znacznymi obszarami burze pyłowe. Wówczas szczegóły tarczy planety nikną pod tumanami brunatnego pyłu. Najbardziej jednak rzucają się nam w oczy otaczające bieguny czapy polarne. W tej chwili są one mniej więcej równej wielkości, ale gdybyśmy obserwowali je dłużej, zauważylibyśmy, że na przemian rozbudowują się i prawie zanikają wokół każdego z biegunów w rytm zmian pór roku, który na Marsie trwa 687 dni ziemskich. Słońce świeci tu już prawie dwa i pół razy słabiej niż na Ziemi. Nic więc dziwnego, że maksymalna temperatura na równiku w mar- I sjańskie południe dochodzi zaledwie do 10°C, a w zimie, zwłaszcza nad ranem, panuje siarczysty mróz — temperatura spada do —100°C. Ale są to już warunki, w których możliwa byłaby wegetacja życia, gdyby pojawiło się ono na tej planecie. Mijając Marsa obserwujemy jego dwa księżyce: Fobosa i Deimosa, obiegające szybko swą planetę w niewielkiej od niej odległości.
Niedaleko orbity Marsa napotykamy pierwsze pojedyncze bryły kamienne biegnące, podobnie jak planety, wokół Słońca. Z początku jest ich niewiele, ale już po paru dniach kilka razy na dobę dostrzegamy ich maleńkie, oświetlone przez Słońce tarczki,
szybko — wskutek naszego ruchu w przestrzeni — przesuwające się na tle gwiazd. Gdy pojawiają się przed nami, jasność każdej z nich rośnie, a następnie, gdy oddalamy się od nich, maleje, aż wreszcie po upływie kilkudziesięciu minut giną za nami, gdzieś w pobliżu tarczy Słońca. Blask niektórych zmienia się gwałtownie w krótkich okresach czasu; zjawisko to łatwo możemy wyjaśnić, gdy przypadkiem przebiegamy w pobliżu jednej z brył — bez trudu dostrzegamy wtedy jej nieregularny kształt. Ciało to — niewielkie jak na warunki astronomiczne — szybko wiruje, a więc co chwila ukazuje nam inną swą powierzchnię, pod innym kątem wystawioną na promienie słoneczne. Ich nieregularne kształty są rezultatem zderzania się od czasu do czasu tych brył ze sobą i rozbicia na mniejsze elementy. To planetoidy — bryły obiegające Słońce po orbitach eliptycznych, w większości położonych między orbitami Marsa i Jowisza, choć niektóre zapuszczają się w kierunku Słońca na odległość nawet mniejszą niż Ziemia. Rozmiary planetoid nie przekraczają kilkuset kilometrów. Największa jest C e r e r a, o średnicy równej 770 km (w przekroju porównywalna z powierzchnią Polski). Większość znanych planetoid ma rozmiary kilku lub kilkudziesięciu kilometrów. Oczywiście jest wiele jeszcze mniejszych planetoid, ale nie dostrzegamy ich z Ziemi z powodu ich małego blasku.
Przed nami pojawia się teraz mglista plamka. W miarę jak się do niej zbliżamy, zaczynamy dostrzegać wyraźnie zarysowane, jaśniejsze jądro składające się z kilku brył, otoczone poświatą słonecznego światła rozproszonego na otaczającym je pyle. To kometa. Pod wpływem promieniowania Słońca rozpoczął się już proces wytrącania z jej jądra pyłu i gazu, które zwiewane przez wiatr słoneczny rozbudowują się w ciągnący się na miliony kilometrów świecący warkocz. Po niedługim czasie przelatujemy w pobliżu jądra komety i wpadamy w jej warkocz. Chociaż spotkanie to wyglądało z początku bardzo groźnie, nie odczuwamy teraz jego skutków. Niebo jest wprawdzie trochę rozjaśnione, ale dostrzegamy na nim wyraźnie gwiazdy. Materia kometarna w warkoczu jest bardzo rozrzedzona i nawet. niezbyt mocna osłona łatwo może nas chronić od zderzenia z mikroskopijnymi ziarenkami pyłu. Mieliśmy oczywiście szczęście, że nie zderzyliśmy się z jądrem komety; taki bowiem wypadek mógłby definitywnie
zakończyć naszą podróż. Po ośmiu godzinach oddaliliśmy się już na odległość 10 min km od jądra komety, przebiegliśmy wzdłuż całego jej warkocza, ledwie nikłe jego ślady dostrzegamy jeszcze w naszym otoczeniu.
W dwudziestym ósmym dniu podróży od Słońca, osiemnaście dni po minięciu Marsa, zbliżamy się do największej planety Układu Słonecznego — Jowisza, planety, której masa 318-krotnie przekracza masę Ziemi. Przelatujemy w odległości miliona kilometrów od jego środka. Rozmiary jego tarczy pokrytej grubą warstwą chmur sięgają 8°, jest więc ona piętnastokrotnie większa od tarczy Słońca obserwowanej z Ziemi. Dostrzegamy wyraźne spłaszczenie szybko obracającej się planety otoczonej cienkim pierścieniem. Okres obrotu w pobliżu równika wynosi zaledwie
9 godzin 51 minut, przy biegunach jest trochę dłuższy — 9 godzin 5G minut. Ten niejednorodny obrót świadczy, iż atmosfera planety jest gruba. Powoduje on, że niejednakowo zabarwione obłoki rozciągają się w postaci pasów wzdłuż równika. Położona w pobliżu równika czerwona plama na tarczy Jowisza jest bardzo charakterystyczną cechą tej planety. Atmosfera złożona z metanu, amoniaku i dwutlenku węgla ma bardzo niską temperaturę: ok. — 140°C. Pod tysiąckilometrowej grubości lub jeszcze grubszą, nieprzezroczystą warstwą chmur, na powierzchni planety panuje wieczna ciemność. Jak przystało na największą planetę naszego Układu, Jowisz ma najsilniejsze ze wszystkich planet pole magnetyczne. Cząstki elektrycznie naładowane poruszające się w jego magnetosferze emitują silne promieniowanie synchrotronowe. Wokół Jowisza krąży 14 satelitów. Jest to najbogatszy układ satelitarny w Układzie Słonecznym. Dwa z tych satelitów — Ganimedes i Kallisto — mają średnice większe niż Merkury.
Oddaliliśmy się już bardzo od Słońca, na odległość 5,2 razy większą niż Ziemia. Przebyliśmy 778 min km. Spójrzmy teraz wstecz na Układ Słoneczny. Słońce jest już maleńką tarczą
o średnicy zaledwie 6', wygląda jak ziarnko grochu z odległości 5 m i daje niespełna 4% tego światła, co na Ziemi. W jego promieniach gaśnie już Merkury, który nie oddala się od Słońca więcej niż na 4°15'. Ale Wenus możemy jeszcze widzieć — choć znajduje się ona od Słońca nie dalej niż 7°55'. Następnie Ziemia,
u której — podobnie jak u pozostałych planet znajdujących się bliżej Słońca niż my — moglibyśmy obserwować pojawianie się faz w czasie jej obiegu wokół Słońca. Wreszcie Mars, którego maksymalna odległość od Słońca nie przekracza 16°20'. Wszystkie te planety przez mieszkańców Jowisza mogłyby być nazwane gwiazdami wieczornymi lub porannymi, podobnie jak Ziemianie nazywają Wenus Gwiazdą Wieczorną lub Poranną w zależności od tego, czy jest widoczna na niebie po zachodzie czy też przed wschodem Słońca.
Mijając Jowisza przelecieliśmy pomiędzy jego satelitami. Przed nami ciemna, pusta przestrzeń. Czarne niebo usiane gwiazdami. W oddali widzimy Saturna otoczonego jasnymi pierścieniami, gdzieś jeszcze dalej maleńki punkcik — to Uran. Dwu dalszych planet Układu Słonecznego już nie dostrzegamy. Czasami, z rzadka przemknie jeszcze obok nas planetoida, czasami zimne, ledwie widoczne jądro komety — niepozorne, nie ogrzane promieniami Słońca nie zdążyło jeszcze ozdobić się świecącym warkoczem. Po dziesięciu dniach dalszej podróży gęstość otaczającej nas materii wiatru słonecznego spada do zaledwie jednego protonu w dziesięciu centymetrach sześciennych. Za to coraz częściej docierają do nas atomy wodoru przybywające do Układu Słonecznego z odległych obszarów przestrzeni między gwiazdowej. Wiatr słoneczny wtapia się w materię międzygwiazdową. Być może, proces ten nie jest tak łagodny, jak został tu opisany. Być może, na granicy między wiatrem słonecznym i gazem między- gwiazdowym wytwarza się fala uderzeniowa, stale podtrzymywana nacierającą od Słońca materią. Być może, za tą granicą tworzy się obszar, w którym ruch gazu jest wybitnie chaotyczny, a splątane linie wleczonego z wiatrem pola magnetycznego stanowią przeszkodę nie do przebycia dla niezbyt szybko poruszających się cząstek materii nacierającej z zewnątrz.
Tu kończymy naszą podróż. Trzeba przyznać, że nie była monotonna. Udało się nam, poruszając się z wiatrem słonecznym, przelecieć w pobliżu wszystkich planet od Merkurego do Jowisza
i oglądać ich powierzchnie z niewielkiej, nie przekraczającej miliona kilometrów odległości. Oczywiście było to możliwe jedynie dzięki przypadkowi, wskutek szczególnego ustawienia w przestrzeni wszystkich tych ciał niebieskich. Szansa takiego zdarzę-
nia, przy przypadkowym wyborze początkowego momentu naszej podróży, była bardzo niewielka, bo zaledwie 1:5-1013. Ale w wyobraźni wszystko jest możliwe, nawet realizacja tak mało prawdopodobnej sytuacji. Teraz wróćmy do Słońca, by raz jeszcze, tym razem dokładniej, przyjrzeć się najbliższym kosmicznym sąsiadom naszej planety — Ziemi.
Merkury
Najbliższa Słońca planeta Układu — Merkury — należy do małych planet. Swymi rozmiarami przewyższa jedynie Plutona. Jej średnica wynosi zaledwie 4878 km, masa ok. 0,056 masy Ziemi. Przyspieszenie grawitacyjne na powierzchni Merkurego jest ok. 2,88 razy mniejsze niż na Ziemi; człowiek, który na Ziemi waży 75 kG, na Merkurym ważyłby jedynie 26 kG. To niewielkie przyciąganie grawitacyjne oraz stosunkowo wysoka temperatura planety (na półkuli zwróconej do Słońca ok. 600 K, na półkuli nocnej ok. 100 K) powodują, iż planeta właściwie pozbawiona jest atmosfery. Cząsteczki gazu, który znalazłby się nad powierzchnią Merkurego, pod wpływem promieniowania słonecznego nabywałyby tak dużych prędkości, że szybko opuściłyby planetę i rozproszyły się w przestrzeni międzyplanetarnej. W tej sytuacji mogą istnieć jedynie ślady gazowej otoczki wokół planety. Dlatego właśnie Merkury nie posiada osłony, która mogłaby go chronić przed nadlatującymi meteorami, i dlatego jego powierzchnia, podobnie jak Księżyca, usiana jest kraterami meteorytowymi (fot. 13 i 14). ^ O' ^ 4
Okres obrotu Merkurego wokół osi wynosi ok. 58,646 dnia ziemskiego, a okres obiegu wokół Słońca 87,969 dnia. Stosunek tych dwu okresów wynosi 2:3. Jest to jeden z przykładów rezonansu okresowych ruchów w Układzie Słonecznym. tTu wartość tego stosunku, wyrażającego się przy użyciu małych liczb (2 i 3), tłumaczy się jako wynik oddziaływania Słońca na niesferyczną bryłę planety. Przyciąganie przez Słońce planety wybrzuszonej wzdłuż jednej osi powodowało hamowanie jej ruchu obrotowego, a więc spowolnienie jej rotacji i wydłużenie okresu obrotu. To oddziaływanie było duże zwłaszcza w czasie każdego przejścia
Merkurego przez per y helium (najbliższy Słońca punkt jego orbity). Dlatego doszło do pewnego rodzaju równowagi rezonansowej między ruchem obiegowym i obrotowym, gdy stosunek ich okresów; osiągnął wartość wyrażającą się małymi liczbami naturalnymi. Obecnie Merkury obraca się trzykrotnie wokół "swej osi w ciągu każdych dwu obiegów wokół Słońca. W czasie każdych dwu kolejnych przejść przez peryhełium Merkury zwraca się przeciwnymi swymi stronami ku Słońcu (raz skierowuje swą wybrzuszoną część w stronę Słońca, drugi raz — w stronę przeciwną). Z tego powodu „doba słoneczna” na Merkurym trwa dwa jego obiegi wokół Słońca (dwa merkuryjskie lata). Na wykonanie pełnego obiegu po sklepieniu nieba Merkurego Słońce zużywa ok. 176 dni ziemskich. Gdyby płaszczyzna równika planety nachylona ■Eyla-BO^płaszczyzny orbity (kąt nachylenia tych płaszczyzn nie jest znany, prawdopodobnie nie przekracza 3*, a na pewno — zb względu na wystąpienie rezonansu ruchu obrotowego z obiegowym — nie może być duży), to wówczas w ciągu doby obserwowałoby się czterokrotne przejście Słońca przez płaszczyznę równika: dwukrotnie z południowej na północną i dwukrotnie z północnej na południową część nieba, a więc nastąpiłby dwukrotnie cykl przemian pór roku. I jeszcze jedno zjawisko odróżnia ruch Słońca na merkuryjskim niebie od jego ruchu obserwowanego z Ziemi. Wskutek nierównomiernego poruszania się Merkurego po swej orbicie (najszybszego — jak to wynika z II prawa Keplera
— w pobliżu peryhełium) Słońce w pewnej chwili zatrzymuje się w swym ruchu na niebie, a następnie przez ok. dwa tygodnie (gdy planeta znajduje się najbliżej Słońca) zawraca, by następnie znów rozpocząć w poprzednim kierunku swą wrędrówkę po firmamencie: W niektórych miejscach planety możemy ^.tegopowQ~ •du.,obserwować, jak Słońce niedługo po wzejściu cofa się pod horyzont, by następnie wzejść ponownie. W innych miejscach planety można by być świadkiem dwu po sobie następujących zachodów Słońca. . O
. Dokładniejszych informacji o Merkurym dostarczył próbnik : kosmiczny Mariner 10, który przeleciał w pobliżu tej planety. Przy użyciu aparatury umieszczonej w tym próbniku wykryto istnienie magnetosfery wokół Merkurego, rozciągającej się w kierunku Słońca do odległości ok. 1500 km od powierzchni plane
ty, i oceniono natężenie jego pola magnetycznego na ok. 0,001 oersteda. Nie wiadomo, jakie zjawisko powoduje powstanie tego pola. Może to być mechanizm dynama, podobny do tego, jaki działa w płynnym jądrze Ziemi, albo też, gdyby wnętrze Merkurego było już całkowicie skamieniałe, mogłaby to być pozostałość dawnego pola magnetycznego z okresu, gdy planeta miała ciekłe jądro w swym wnętrzu. Stwierdzono także ślady jonosfe- ry Merkurego. Na podstawie spektroskopowych pomiarów wykonanych z Marinera 10 wykryto na Merkurym hel oraz oceniono, że gęstość gazu przy powierzchni planety może dochodzić do miliona cząstek na centymetr sześcienny. Masa całej atmosfery Merkurego nie przekracza kilku ton (tyle powietrza mieści się na Ziemi w sześcianie o boku niespełna 20 m). Gaz tworzący atmosferę planety może po części pochodzić z wiatru słonecznego, a po części ulatniać się ze skorupy tego ciała niebieskiego.
Ruch Merkurego wykorzystany został jako jeden z testów teorii względności. Mianowicie teoria ta przewiduje obrót eliptycznej orbity Merkurego o 43” na stulecie, przy założeniu, że Słońce jest kuliste. Podobny efekt, lecz o znacznie mniejszej prędkości obrotu orbity, mogą powodować także oddziaływania grawitacyjne innych planet Układu Słonecznego. Obliczenia obrotu orbity Merkurego dokonane na podstawie obserwacji ruchu tej planety, po uwzględnieniu perturbacji powodowanych przez inne planety, dają dobrą zgodność z wartością przewidywaną przez teorię względności. W ten sposób obserwacje ruchu Merkurego potwierdzają słuszność tej teorii. Jednak, by to potwierdzenie było pełne, należy sprawdzić jeszcze słuszność założenia o kuli- stości Słońca. Jest to bardżo trudne zadanie, gdyż wskutek drgań powietrza w atmosferze Ziemi obraz brzegu tarczy Słońca jest nieostry.
Bliźniacza pod względem masy i rozmiarów siostra Ziemi — Wenus — obiega Słońce po orbicie eliptycznej o wielkości półosi równej 108,10 min km i mimośrodzie 0,00679, dokonując pełnego obiegu w ciągu 224,701 dnia. Ta druga od Słońca planeta naszego Układu, widoczna na wschodniej części nieba przed wschodem
Słońca jako Gwiazda Poranna lub obserwowana na zejhodniej stronie nieba po zachodzie Słońca jako Gwiazda Wieczorna, jest najjaśniejszym dla nas, po Słońcu i Księżycu, ciałem niebieskim.
Z powodu swego położenia (bliżej Słońca niż Zjemia) Wenus dostrzegamy z Ziemi zawsze w pobliżu Słońcaymie oddala się od niegc więcej niż o 48°.vJej masa (4,873-1024 kg) wynosi 82% masy Ziemi, promień (6052 km) — 95% promienia ziemskiego; jest to największa zbieżność rozmiarów planet w Układzie Słonecznym.
Z tych powodów także przyspieszenie grawitacyjne na powierzchni Wenus (8,89 m/s*) jest zbliżone do ziemskiego. Ale na tym kończą się podobieństwa między tymi dwiema planetami. Okres obrotu Wenus wokół własnej osi jest znacznie dłuższy od obrotu Ziemi, gdyż wynosi 243,09 dnia i, co ciekawe, obrót ten odbywa się w kierunku przeciwnym niż obieg planety wokół Słońca. W wyniku tego „doba słoneczna” na Wenus trwa ok. 116,7 dnia (czyli ponad pół wenusjańskiego roku), a ruch Słońca odbywa się w przeciwnym niż na Ziemi kierunku. Jednak zjawisko przemian pór doby na Wenus nie jest tak wyraźnie odczuwane jak na Ziemi. Spowodowane jest to istnieniem na tej planecie grubej, nieprzezroczystej atmosfery, nie przepuszczającej bezpośrednio promieni słonecznych (fot. 15). Zaledwie 1/30 część tej ilości światła widzialnego, która w słoneczny dzień pada na Ziemię, dociera po wielokrotnym odbiciu w atmosferze do powierzchni Wenus. A więc nawet w południe na Wenus jest mrocznie, podobnie jak u nas w gęstym lesie lub gdy niebo zasnuje się grubą pokrywą chmur. Widoczne pozostają jedynie pokrywające grunt rumowiska skał i kamieni. (^Ponieważ większość światła przy powierzchni planety to własne promieniowanie podczerwone jej atmosfery ogrzanej promieniami słonecznymi, więc mieszkańcy Wenus, gdyby istnieli, mieliby zapewne zmysł wzroku przystosowany do odbioru podczerwieni. Mogliby oni bardzo wyraźnie widzieć się nawzajem i dostrzegać otaczające przedmioty, a nad ich głowami, jak olbrzymi jasny klosz, świeciłaby atmosfera, ale nie przedostawałyby się przez nią promienie Słońca, nie byłyby widoczne gwiazdy. Wiedza astronomiczna mieszkańców Wenus, aż do momentu wysyłania w przestrzeń kosmiczną pierwszych przyrządów, składać by się mogła zaledwie z domniemań i niczym nie uzasadnionych hipotez. Jedynie obserwacje ra
diowe, przeprowadzone na falach o długości kilku centymetrów, które zdolne są przenikać przez atmosferę planety, mogłyby dostarczyć pewnych wycinkowych informacji o Wszechświecie.
Istnienie grubej, optycznie atmosfery ma decydujący wpływ na warunki termiczne panujące na Wenus. Promieniowanie słoneczne absorbowane jest przez cząsteczki atmosfery i emitowane z powrotem we wszystkich kierunkach. W ten sposób część strumienia promieniowania słonecznego dociera w dół do powierzchni planety, a po odbiciu od niej lub po pochłonięciu przez nią i ponownym emitowaniu przebija się ku górze, ulegając kolejnym aktom absorpcji i emisji w poszczególnych warstwach atmosfery. Powoduje to silne ogrzanie atmosfery, której temperatura rośnie wraz ze zmniejszeniem się odległości od powierzchni planety. U spodu atmosfery, na równiku po oświetlonej stronie temperatura osiąga wartość ponad 400°C. Mimo iż doba na Wenus trwa prawie 4 ziemskie miesiące, nocna, nie oświetlona część planety nie wychładza się zbytnio. Właśnie dzięki istnieniu grubej atmosfery, w której może łatwo przenosić się ciepło za pomocą promieniowania podczerwonego i konwekcyjnych ruchów gazu — wiatrów, które wieją przy powierzchni planety, temperatura nie o- świetlonej części planety jest także wysoka, gdyż wynosi ok. 350°C. Takie temperatury w ziemskich warunkach stosuje się w sterylizatorach do odkażania narzędzi medycznych. Warunków tych nie możemy oczywiście uznać za sprzyjające życiu i rozwojowi hipotetycznych mieszkańców Wenus.
Nieprzezroczystość atmosfery Wenus przez długie lata uniemożliwiała poznanie powierzchni planety. Z tego też powodu nie potrafiono określić okresu jej obrotu wokół własnej osi. Pierwotne oceny zawierały się w granicach od paru godzin do kilkunastu tygodni. Dopiero dokonane w latach 60-ych naszego stulecia pomiary promieniowania radarowego wysłanego z Ziemi i odbitego od powierzchni Wenus stały się podstawą do wyznaczenia tego okresu na 243,09 doby ziemskiej, z dokładnością do 0,18 doby. Spotykamy się tu z zadziwiającym zjawiskiem. Gdyby Wenus obracała się raz na 243,16 doby ziemskiej, to w czasie każdego jej zbliżenia do Ziemi, gdy obie te planety i Słońce znajdują się mniej więcej na jednej prostej — co następuje co 584,1 doby ziemskiej — zwracałaby się ona do Ziemi tą samą stroną. Po
między kolejnymi zbliżeniami Wenus wykonuje względem Ziemi cztery pełne obroty. Wyliczony okres (243,16 doby) różni się minimalnie od wyznaczonego okresu obrotu Wenus (243,09 doby), a mianowicie mniej, niż wynosi błąd pomiaru. A więc być może i w tym przypadku mamy do czynienia z wystąpieniem rezonansu międzv ruchami obiegowymi Ziemi i Wenus oraz obrotem Wenus. Jeżeli zbieżność ta nie jest przypadkowa, to musielibyśmy przyjąć, iż oddziaływanie przypływowe Ziemi na Wenus, mimo że odległość tvch planet nigdy nie spada poniżej 38 min km, jest na tyle silne, że może wpływać na obrót tej planety. Jest to tym bardziej dziwne, że pomiary radarowe powierzchni Wenus świadczą o tym, iż jej odchylenie od kulistości jest bardzo małe, nie przekraczające 3 km. Być może, istotną rolę grają tu przypływy zachodzące w ciekłym jądrze planety, ale niewykluczone, że obserwowana zbieżność okresów jest jedynie dziełem przypadku.
Głównym składnikiem atmosfery Wenus jest dwutlenek węgla. W cząsteczkach tego związku, stanowiącego ponad 90% masy atmosfery tej planety, uwięziony jest prawie cały tlen. Nikła zaledwie jego ilość występuje w cząsteczkach tlenku węgla i w postaci dwuatomowych cząsteczek tlenu. Zachodzi to przede wszystkim w górnych warstwach atmosfery, gdzie cząsteczki te powstają w wyniku dysocjacji cząsteczek dwutlenku węgla pod wpływem słonecznego promieniowania nadfioletowego. Wynika stąd, że najobficiej występującym pierwiastkiem w atmosferze Wenus jest tlen, stanowiący prawie 70®/o masy. Drugim z kolei jest węgiel (ok. 25%). Azot, główny składnik atmosfery ziemskiej, stanowi nie więcej niż 2% masy. Inne pierwiastki pojawiają się w atmosferze Wenus w nikłych zaledwie ilościach. Długo trwało poszukiwanie pary wodnej. Niektórzy obserwatorzy dostrzegali pewne pasma w widmie światła Wenus, za które mogłaby być odpowiedzialna para wodna, inni nie. Najprawdopodobniej zawartość pary wodnej, jak i niektórych innych związków występujących w niewielkich ilościach, szybko się zmienia. Ilość pary wodnej nie przekracza nigdy pół procent masy atmosfery, a na ogół jest tysiące razy mniejsza. Wodór występuje także w cząsteczkach innych związków, przede wszystkim kwasów: kwasu solnego (HC1), kwasu fluorowego (HF) i być może kwasu siarkowego (HtS04). Przypuszcza się nawet, że czasami może do
chodzić do skroplenia się tych kwasów i spadku na powierzchnię planety deszczu z nich utworzonego. Kamienna powierzchnia pla- hety poddana byłaby wówczas niezwykle niszczącym procesom. A zatem jeszcze raz musimy stwierdzić, iż warunki bytowania na tej planecie byłyby bardzo surowe. Na zdjęciach dostarczonych z pokładów lądowników Wenera 9 i 10, które osiadły na powierzchni planety, widoczne jest skaliste podłoże pokryte rumowiskiem brył skalnych różnej wielkości, nad którym rozpięta jest ciężka i ciemna pokrywa chmur (fot. 16).
Nie stwierdzono istnienia na Wenus znaczniejszego pola magnetycznego. Nie ma więc ona rozbudowanej magnetosfery. Jednak cząstki wiatru słonecznego nie docierają do powierzchni planety, gdyż u brzegu jej atmosfery tworzy się fala uderzeniowa, która powoduje odchylenie torów cząstek lecących ze Słońca. Tak więc gruba gazowa otoczka planety spełnia tu rolę osłony, którą na Merkurym i Ziemi było pole magnetyczne.
Widzimy, że mimo zewnętrznych podobieństw Wenus i Ziemi budowa ich atmosfer jest całkowicie odmienna. Zapewne przyczyn tego stanu rzeczy należy szukać już w okresie powstawania Układu Planetarnego z olbrzymiego obłoku lub dysku materii krążącej wokół Słońca. Inne warunki termiczne w miejscu, w którym tworzyła się Wenus (między innymi wyższa temperatura), doprowadziły do odmiennego początkowego składu chemicznego (między innymi uboższego w pierwiastki lżejsze, przede wszystkim w wodór). Już ten fakt przesądził, że dalsza ewolucja atmosfery Wenus (przebiegająca w dalszym ciągu w wyższych temperaturach) potoczyła się innymi drogami niż ewolucja atmosfery ziemskiej. Ale wiele jeszcze spraw w tej dziedzinie czeka na swe wyjaśnienie. Wiele pytań pozostaje jeszcze beż odpowiedzi.
Układ Ziemia—Księżyc
Następny pod względem odległości od Słońca obiekt Układu Słonecznego to złożony z dwu ciał układ Ziemi a—K s i ę ż y c. Oba te ciała obiegają wspólny środek masy po orbitach eliptycznych o mimośrodach równych ok. 0,055 w ciągu 27 dni 7 godzin 43 minut (tzw. miesiąc gwiazdowy). Wzajemna odległość
tych ciał zmienia się w granicach od ok. 356 tys. do ok. 407 tys. km. Stosunek mas Księżyca i Ziemi (ok. 1/81) określa położenie środka mas układu względem Ziemi. Jest on odległy od środka Ziemi od ok. 4300 km do 5000 km, leży więc we wnętrzu Ziemi. Wskutek obiegu Ziemi wokół wspólnego środka masy układu Ziemia—Księżyc nie porusia się ona wokół Słońca dokładnie po orbicie eliptycznej (gdyż po takiej orbicie porusza się, abstrahując od perturbacji spowodowanych oddziaływaniem innych planet, środek masy układu), lecz po pewnej krzywej odchylającej się od elipsy okresowo w obu kierunkach: ku Słońcu i od Słońca. Ruch roczny układu wokół Słońca jest przyczyną tego, że okres między obserwowanymi z Ziemi kolejnymi przejściami Księżyca w pobliżu Słońca nie równa się miesiącowi gwiazdowemu, lecz jest od niego dłuższy, gdyż trwa średnio 29 dni 12 godzin 44 minuty (tzw. miesiąc synodyczny). Jest to okres, po którym powtarzają się te same fazy Księżyca: nów, pierwsza kwadra, pełnia, ostatnia kwadra. Nachylenie płaszczyzny orbity Księżyca względem płaszczyzny orbity Ziemi (wynoszące 5°9') powoduje, że nie w każdym miesiącu synodycznym Księżyc przechodzi na tle tarczy Słońca, a następnie przez cień rzucany w przestrzeń przez Ziemię. Dzieje się to jedynie wtedy, gdy Księżyc znajduje się w pobliżu punktów, w których jego orbita przebija płaszczyznę orbity Ziemi.
Wówczas, gdy Księżyc znajduje się między Ziemią i Słońcem
i rzuca cień na Ziemię, w obszarze cienia obserwowane jest całkowite zaćmienie Słońca (rys. 27), w okolicach sąsiednich, zanurzonych w półcieniu, widoczne jest częściowe zaćmienie Słońca. Często, gdy podczas zaćmienia Księ
życ nie znajduje się w pobliżu perygeum (tzn. najbliższego Ziemi punktu swej orbity), stożek cienia nie dosięga powierzchni Ziemi i wówczas na tle Słońca widoczna jest cała tarcza Księżyca, która jednak nie pokrywa tarczy słonecznej; takie zaćmienie nazywamy obrączkowym. W sąsiedztwie obszaru Ziemi, z którego obserwuje się zaćmienie obrączkowe, występuje zaćmienie częściowe. Ruch orbitalny Ziemi i Księżyca oraz obrót Ziemi powodują, że obszar zaćmienia Słońca przesuwa się po powierzchni Ziemi z zachodu na wschód. Szerokość pasa całkowitego zaćmienia Słońca na Ziemi zależy od aktualnej odległości Księżyca od jego macierzystej planety. Ponieważ długość stożka cienia Księżyca wynosi średnio 375 800 km, przeto, aby nastąpiło całkowite zaćmienie, Księżyc musi się znajdować bliżej Ziemi niż na średniej odległości między tymi ciałami. Maksymalna szerokość pasa na powierzchni Ziemi, z którego zaćmienie widoczne jest jako całkowite, wynosi 275 km i ma to miejsce wtedy, gdy Księżyc w czasie zaćmienia znajduje się w perygeum. Maksymalny czas trwania całkowitego zaćmienia Słońca w danym miejscu Ziemi sięga 7,5 minuty.
Zaćmienie Księżyca następuje, kiedy Księżyc znajduje się w obszarze cienia Ziemi (rys. 28). Gdy cień Ziemi obejmuje całą tarczę Księżyca, wtedy z całej nocnej półkuli Ziemi obserwuje się całkowite zaćmienie Księżyca, natomiast przy zaćmieniu częściowym jedynie część tarczy naszego satelity znajduje się w cieniu. Ponieważ średnica Ziemi jest prawie cztery razy większa od średnicy Księżyca (3476 km), przeto stożek cienia Ziemi jest czterokrotnie dłuższy, a w odległości trzystu kilkudziesięciu tysięcy kilometrów od podstawy znacznie szerszy od stożka cienia Księżyca. Dlatego całkowite zaćmienie Księżyca
trwa o wiele dłużej od całkowitego zaćmienia Słońca; w sprzyjających warunkach do 1 godziny 40 minut.
Mimo iż całkowite zaćmienie Słońca w danym miejscu naszego globu jest zjawiskiem bardzo rzadkim, a zaćmienie Księżyca Czytelnicy wielokrotnie mieli już okazję obserwować, to jednak ogólna liczba zaćmień Słońca, które mogą być dostrzeżone z różnych miejsc Ziemi, przewyższa liczbę zaćmień Księżyca. W ciągu 1000 lat następuje średnio 2375 zaćmień Słońca (w tym 65? całkowitych) i 1543 zaćmienia Księżyca (w tym 716 całkowi- tych).
Zaćmienia Księżyca i Słońca to zjawiska bardzo widowiskowe. Zwłaszcza całkowite zaćmienie Słońca, kiedy w pełni dnia zapada nagle mrok, a na bezchmurnym niebie pojawiają się jaśniejsze gwiazdy, pozostawia niezatarte wspomnienia. Dla astronomów zaćmienia stwarzają okazję przeprowadzenia wielu ważnych obserwacji. Dokładne pomiary momentów początku i końca zaćmień Księżyca i Słońca wykorzystywane są do badania ruchu Ziemi i Księżyca, dostarczają danych o kształcie powierzchni
i rozmiarach tych ciał niebieskich. W czasie całkowitych zaćmień Słońca widoczna jest zewnętrzna część jego atmosfery — korona, a bezpośrednio przed i tuż po fazie całkowitości rozbłyskuje na chwilę chromosfera. Z tego powodu organizuje się wyprawy naukowe nawet do odległych miejsc na Ziemi, skąd można obserwować to zjawisko. J Wzajemne oddziaływania Ziemi i Księżyca nie ograniczają się jedynie do utrzymywania tych dwu ciał na orbitach eliptycznych wokół wspólnego środka masy. Siły grawitacyjne wiążące Ziemię z Księżycem są tak duże, że gdyby całe przyłożone zostały do lodów Antarktydy, spowodowałyby oderwanie ich od Ziemi i wyrzucenie w przestrzeń kosmiczną. Nic więc dziwnego, że powodują one odkształcenia powierzchni obu tych ciał. Na Ziemi są one przyczyną pływów, skorupy, wód i atmosfery oraz zmian kierunku osi jej obrotu. Działająca na Ziemię jako całość siła przyciągania przez Księżyc równoważona jest prżez siłę odśrodkową wynikającą z ruchu Ziemi wokół wspólnego środka masy układu. To równoważenie się sił nie zachodzi jednak w poszczególnych częściach globu. Ponieważ grawitacja zależy od odległości między ciałami oddziaływającymi, przeto przyciąganie części
Ziemi zwróconej ku Księżycowi jest większe niż części przeciwnej. W częściach Ziemi zwróconych ku Księżycowi różnica siły przyciągania i siły odśrodkowej zwrócona jest w stronę Księżyca, w pozostałej części — w kierunku przeciwnym. Z tego powodu Ziemia poddana jest działaniu dwu sił rozciągających ją wzdłuż prostej przechodzącej przez Księżyc. Plastyczna skorupa ziemska odkształca się, tworzą się iia niej dwa wybrzuszenia po obu stronach globu. Ponieważ Ziemia obraca się, owe wybrzuszenia skorupy ziemskiej, zachowując niezmienne położenie względem Księżyca, przesuwają się wokół globu. Zjawisko pływów wywołane jest oczywiście nie tylko oddziaływaniem Księżyca, lecz także innych ciał Układu Słonecznego, z których jedynie wpływ Słońca jest zauważalny. Z tego powodu zjawisko pływów jest najsilniejsze w okresie pełni i nowiu, wtedy gdy Księżyc, Ziemia
i Słońce znajdują się w przybliżeniu na jednej prostej. Wówczas amplituda wahań poziomu wody na otwartym oceanie dochodzi do 80 cm. Pływy skorupy ziemskiej są około trzykrotnie mniejsze. Tarcie wewnętrzne w skorupie ziemskiej, wodach, a także atmosferze towarzyszące ruchom pływowym powoduje zamianę energii kinetycznej rotującej Ziemi na ciepło w tempie wystarczającym do ogrzania w ciągu każdej sekundy półtora tysiąca ton wody o 100 K. Nic dziwnego, że jest ono przyczyną zwalniania obrotu Ziemi i wydłużania długości doby o ok. 0,001 s w ciągu stulecia.
Oddziaływanie grawitacyjne Księżyca powoduje także zmianę kierunku osi obrotu Ziemi. Ponieważ oś Ziemi jest nachylona do płaszczyzny orbity Księżyca, przeto przyciąganie Księżyca usiłuje ustawić oś Ziemi tak, by równikowe zgrubienie globu ziemskiego znalazło się w płaszczyźnie ruchu Księżyca. Pod wpływem takiego oddziaływania oś Ziemi, podobnie jak oś wirującego bąka, zatacza w prżestrzeni stożek, zwany stożkiem precesji. Punkt na niebie, który jest przez tę oś wskazywany, przesuwa się wśród gwiazd. Obecnie znajduje się on w pobliżu Gwiazdy Polarnej i po upływie ok. 26 tys. lat, po zakreśleniu na niebie koła, wróci znów do niej; wówczas znowu Gwiazda Polarna będzie wskazywać kierunek północny. Ale np. w połowie tego okresu, za ok. 13,5 tys. lat, oś Ziemi skierowana będzie ku Wadze i ta jasna gwiazda będzie przez naszych potomków
traktowana jako gwiazda polarna. Na ruch precesyjny osi ziemskiej ma także wpływ przyciąganie Słońca i planet. Precesja osi ziemskiej powoduje również przesuwanie się na niebie punktów przecięcia się płaszczyzny równika Ziemi i płaszczyzny orbity Ziemi wokół Słońca. Jeden z tych punktów nosi nazwę punktu Barana. Nazwę tę otrzymał ok. 2 tys. lat temu od nazwy gwiazdozbioru, w którym się wówczas znajdował. Obecnie jest on w sąsiednim gwiazdozbiorze Ryb. Podobnie drugi z tych punktów, punkt Wagi, zawędrował już do gwiazdozbioru Panny. Z tego właśnie powodu nazwy znaków Zodiaku nie pokrywają się z nazwami gwiazdozbiorów, w których się obecnie znajdują, gdyż pochodzą od nazw tych gwiazdozbiorów, w których znajdowały się przed 2 tys. lat.
Jednak o wiele bardziej widoczny jest wpływ Ziemi na Księżyc. Oddziaływania przypływowe Ziemi powodowały stopniową zmianę okresu jego obrotu wokół osi, co po miliardach lat doprowadziło obecnie do zrównania się okresu jego obrotu z okresem obiegu wokół Ziemi. Z tego powodu Księżyc zwraca się ku Ziemi zawsze tą samą stroną, druga jego część jest dla nas niewidoczna i może być obserwowana jedynie z pojazdów kosmicznych obiegających naszego satelitę. Ponieważ ruch orbitalny Księżyca nie jest równomierny (zgodnie z II prawem Keplera, Księżyc porusza się najszybciej, gdy znajduje się najbliżej Ziemi, a najwolniej w największej odległości od niej), przeto w różnych jego położeniach na orbicie widzimy nieco inną część jego powierzchni. Ten sam efekt, zwany libracją Księżyca, wywołany jest grawitacyjnym oddziaływaniem na niego innych ciał Układu Słonecznego. Libracja Księżyca powoduje, że z Ziemi możemy objąć obserwacjami, wykonując je dostatecznie długo, 59% powierzchni tego ciała, z czego 41% widoczne jest zawsze, a obszary leżące w pozostałych 18% powierzchni — kolejno przy korzystnym dla nich ustawieniu względem Ziemi. Natomiast 41% powierzchni naszego satelity zawsze znajduje się na niewidocznej jego stronie. Aż do roku 1959, kiedy z Łuny 3 dokonano pierwszych zdjęć tej strony Księżyca, astronomowie nie mieli żadnych informacji o jej topografii i wyglądzie. Stwarzało to autorom literatury fantastyczno-naukowej pole do snucia dowolnych przypuszczeń o warunkach panujących na niewidocznej
A
•¡Kif
stronie najbliższego nam ciała niebieskiego, aż do umieszczania tam siedliska istot żywych. Dopiero badania i obserwacje wykonane z próbników, pojazdów kosmicznych i sztucznych satelitów Księżyca wykazały, że pod względem cech fizycznych ta część naszego satelity nie różni się od obserwowanej z Ziemi.
Cała powierzchnia Księżyca pokryta jest kraterami (fot. 17, 18
i 19), z których większość powstała w wyniku uderzeń meteorów, ale niektóre mogą być pochodzenia wulkanicznego sprzed miliardów lat. Nawet gołym okiem dostrzega się na Księżycu pasma gór oraz rozległe równiny, noszące nazwę „mórz”. Są to twory bardzo stare, powstałe w okresie formowania się naszego satelity. Wiek minerałów z próbek gruntu księżycowego, przywiezionych na Ziemię i badanych w labolatoriach chemicznych i fizycznych, zawiera się w granicach od 3 mld do ponad 4 mld lat. Najobficiej występującymi pierwiastkami są w nich tlen, krzem, żelazo i wapń, uderzająco niska jest zawartość węgla.
Jakkolwiek Księżyc pozbawiony jest obecnie regularnego pola magnetycznego o znaczniejszym natężeniu, to jednak prawdopodobnie występują na nim lokalne pola magnetyczne, będące wynikiem namagnesowania się przed miliardami lat niektórych skał księżycowych. Świadczyłoby to o posiadaniu przez Księżyc w przeszłości pola magnetycznego, które albo mogło być wywołane prądami elektrycznymi istniejącymi wówczas w jądrze tego ciała, albo wzbudzone zostało przez ziemskie pole magnetyczne, jeżeli Księżyc w owym czasie znajdował się znacznie bliżej Ziemi niż obecnie.
Niepowodzeniem zakończyły się także próby wykrycia atmosfery na naszym satelicie. Za pomocą bardzo dokładnych badań stwierdzono zaledwie śladowe ilości gazów nad powierzchnią tego ciała, najprawdopodobniej związane z oddziaływaniem wiatru
słonecznego z materią Księżyca.
Oba te czynniki — brak atmosfery i pola magnetycznego - powodują, że Księżyc pozbawiony jest tych osłon, które chromą Ziemię, i dlatego powierzchnię Księżyca bombardują docierające 1 przestrzeni międzyplanetarnej meteory. Pozostałością po największych i nich są liczne kratery rozrzucone po ca ej bryle tego ciała niebieskiego, niektóre meteory po upadku na Księżyc zagłębiły się w nim i zostały zalane przez otaczającą
N
je materię księżycową. Te ostatnie, tzw. maskony, obecnie są wykrywane, gdyż jako nieregularności w rozmieszczeniu masy pod powierzchnią Księżyca powodują zakłócenia w ruchu jego sztucznych satelitów. Bez wątpienia na Księżycu zakończyło swój lot wiele komet błądzących w Układzie Słonecznym, gdyż wykryto na nim materię o składzie chemicznym typowym dla tych ciał. Do powierzchni naszego satelity docierają też bez przeszkód strumienie naładowanych elektrycznie cząstek promieniowania kosmicznego i wiatru słonecznego. Nic wrięc dziwnego, iż nie wykryto na Księżycu śladów życia, ani nawet utworzonych tam związków organicznych. Dlatego zapewne człowiek był pierwszą żywą istotą, która kiedykolwiek znalazła się na tym globie.
Lądowanie w 1969 r. pierwszych astronautów na Księżycu (fot. 20) zakończyło długi i trudny, ale dopiero pierwszy etap w osiąganiu innych ciał niebieskich przez ludzkość, która i wiedzę, i znaczne środki techniczne przeznacza na rozszerzenie sfery swego bezpośredniego działania poza Ziemię — swą ojczystą planetę.
Mars
Miano „czerwonej planety” i imię boga wojny uzyskał Mars dzięki swej szkarłatnej barwie. Jako planeta leżąca dalej od środka Układu Planetarnego niż Ziemia, może być obserwowany na niebie w dowolnej odległości od Słońca, a więc w zależności od swego aktualnego położenia w przestrzeni o dowolnej porze nocy. Mars należy do najmniejszych planet (większy jedynie od Merkurego i Plutona), na masę dziewięciokrotnie mniejszą niż Ziemia, a jego średnica nieznacznie przekracza połowę średnicy ziemskiej. Przyspieszenie grawitacyjne na nim jest 2,65 razy mniejsze niż na Ziemi. Mars obiega Słońce w odległości zmieniającej się w granicach od 206,6 min do 249,2 min km po orbicie eliptycznej, nachylonej do płaszczyzny orbity ziemskiej pod kątem 1°51', dokonując pełnego okrążenia Słońca w ciągu 686,7 doby. A więc rok na Marsie trwa niespełna dwa lata ziemskie. Możemy tu w istocie mówić o roku ze wszystkimi jego atrybutami, gdyż na Marsie, jak na Ziemi, dzięki podobnemu nachy
leniu osi obrotu planety do płaszczyzny orbity. (64°48') występują pory roku. Raz północna, to znów — po upływie ok. 11 ziemskich miesięcy — południowa półkula planety jest silniej wystawiona na działanie promieni słonecznych. Tym sezonowym zmianom na powierzchni Marsa towarzyszy na przemian pojawianie się przy biegunach białych czap polarnych w okresie zimowym i ich zanikanie w czasie marsjańskiego lata (fot. 21). Tworzy je prawdopodobnie zestalony dwutlenek węgla oraz w nikłej części szron powstały z zamrożenia pary wodnej. Nieobecność wody w stanie ciekłym na tej planecie spowodowana jest bardzo niskim ciśnieniem atmosferycznym, które na Marsie jest stokilkadziesiątkrotnie mniejsze niż na Ziemi. Przy ciśnieniu i temperaturze panującej na Marsie woda ulega natychmiast wyparowaniu i występować może jedynie jako para lub w postaci szronu. Niewykluczone jednak, iż w przeszłości płynące strumienie urozmaicały krajobraz Marsa. Świadczyć mogą o tym obserwowane w niektórych obszarach planety długie wyżłobienia układające się w skomplikowane układy „dorzeczy” (fot. 22), których budowa świadczy o utworzeniu ich przez płynącą kiedyś nimi ciecz. Gdyby przypuszczenie to było prawdziwe, oznaczałoby, iż kiedyś w przeszłości warunki na Marsie były inne niż obecnie. Musiałoby być wówcias cieplej niż teraz. Wyższa temperatura powodowałaby występowanie dwutlenku węgla w znacznie większym stopniu w postaci lotnej, a to z kolei dawałoby wzrost ciśnienia atmosferycznego i w ten sposób umożliwiałoby istnienie ciekłej wody na planecie. Oczywiście wszelkie przypuszczenia o przeszłości Marsa są bardzo hipotetyczne, zajmijmy się więc tym, co możemy obserwować na nim dziś.
Niewielkie przyciąganie grawitacyjne planety sprawia, ze atmosfera Marsa jest bardzo cienka. Z tego powodu promienie słoneczne łatwo docierają do powierzchni planety nagrzewając jej grunt, ale w nocy równie łatwo nagrzana planeta wypromienio- wuje swe ciepło. A zjawisko zmian pór doby odbywa się na Marsie w rytmie prawie dokładnie tym samym, co na Ziemi (okres obrotu Marsa wynosi 24 godziny 37 minut 22 sekundy — oczywiście według czasu ziemskiego). Godzinę po marsjańskim południu w okolicach równikowych najwyższa temperatura wynosi ok. +10°C, a więc człowiek czułby się tam wówczas zupeł-
Kie dobrze. O zachodzie Słońca nie jest jeszcze zbyt zimno (ok.
— 10*0. natomiast w nocy mróz staje się już siarczysty i o północy temperatura spada do ok. — 80°C, by tuż przed wschodem Słońca osiągnąć swą najniższą wartość —90°C. Widzimy, że dobowe wahania temperatury są bardzo duże, jak na nasze ziemskie przyzwyczajenia, gdyż sięgają 100 stopni. Klimat jest wybitnie kontynentalny i mroźny (Mars otrzymuje ze Słońca na jednostkę powierzchni zaledwie ok. 40% tej ilości energii co Ziemia). Oczywiście, im bliżej biegunów, tym zimniej. Na biegunach nawet w lecie temperatura wynosi kilkadziesiąt (ok. —80) stopni poniżej zera, by w zimie spaść do ok. — 130°C.
Spowita w delikatną osłonę atmosferyczną planeta wystawiona jest na uderzenia krążących w przestrzeni międzyplanetarnej meteorów. W okolice tej planety zapędza się już sporo drobnych planetoid, których orbity wypełniają przestrzeń między drogami Marsa i Jowisza. Nic więc dziwnego, że powierzchnia Marsa pokryta jest wieloma kraterami powstałymi wskutek uderzeń drobnych brył skalnych. Jednakże znaczna część kraterów na Marsie to pozostałości działalności wulkanicznej, która przed miliardami lat musiała być bardzo intensywna (fot. 23). Odróżniamy je od kraterów uderzeniowych po odmiennym kształcie
i budowie. Ten okres wulkanicznej aktywności planety musiał trwać dość długo i wywarł istotny wpływ na marsjański krajobraz. Jeszcze do dziś widoczne są na nim wielkie uskoki, zapa- dliny i urwiska, które utworzyły się w wyniku olbrzymich przesunięć tektonicznych płyt skorupy planety. W owych czasach wypiętrzyły się także łańcuchy górskie parukilometrowej wysokości. Różnica wysokości między najniżej położonymi obszarami
i szczytami najwyższych wzniesień Marsa sięga kilkunastu, a być może nawet ponad 20 km. Ta urozmaicona rzeźba terenu do dziś ulega dalszym przemianom. Wyraźnie widoczne są ślady erozji, spowodowanej istnieniem atmosfery. Powierzchnia dużych obszarów Marsa pokryta jest pyłem z bogatą domieszką tlenków metali nadających całej planecie czerwony kolor. Obserwowano wiejące w atmosferze Marsa wiatry o prędkościach rzędu 100 m/s. W porównaniu z nimi ziemskie wichury — to ledwie odczuwalne podmuchy. Podrywają one z powierzchni Marsa chmury czerwonego pyłu i unoszą w górę. Duże obszary planety
zostają przesłonięte czerwoną kurzawą, pod którą zanikają wszelkie szczegóły rzeźby terenu. Czasami musi upłynąć parę miesięcy, zanim zanikną skutki takiej zawiei pyłowej — atmosfera uspokoi się, pył opadnie. Nic dziwnego, że poddane działaniu tak gwałtownych wiatrów, smagane niesionymi przez wichurę ziarnami pyłu, ostre początkowo kontury grzbietów górskich i koron kraterów z czasem zacierają się, podlegają stopniowej erozji. Sprzyjają jej także duże wahania temperatury w ciągu doby
i roku.
Magnetyczna osłona Marsa chroni go przed promieniami kosmicznymi jeszcze słabiej niż jego atmosfera. Natężenie pola magnetycznego przy powierzchni tego ciała niebieskiego jest ok. 600 razy mniejsze niż przy Ziemi. Wystarcza już ono jednak, by powstrzymać napór wiatru słonecznego bezpośrednio na planetę. W odległości ok. 1,5 tys. km przed nią, od strony Słońca, tworzy się fala uderzeniowa kryjąca w sobie magnetosferę Marsa. Sytuacja jednak tylko poiornie przypomina tę w pobliżu Ziemi. Pole magnetyczne Marsa jest zbyt słabe, by nie dopuścić do dość wydajnego mieszania się szybciej poruszających się cząstek wiatru słonecznego z gazem atmosferycznym planety. Z tego powodu wymiana materii atmosferycznej i międzyplanetarnej zachodzi na znacznie większą skalę niż na Ziemi. Marsjańskie pole magnetyczne nie wystarcza także do powstrzymania bardziej energicznych cząstek promieniowania kosmicznego dobiegających z przestrzeni między gwiazdowej. Nie jest więc Mars obiektem, na którym chcielibyśmy mieszkać.
Pod względem cech fizycznych, zajmując miejsce pośrednie pomiędzy Ziemią i Księżycem, Mars najbardziej ze wszystkich planet zbliżony jest do Ziemi. I dlatego, jeżeli gdziekolwiek w Układzie Planetarnym poza Ziemią mogłoby rozwinąć się życie, to jest on pierwszym do tego kandydatem. Stąd zapewne rodziły się opowiadania o istnieniu istot rozumnych na tej planecie, żyjących być może w specjalnie wydrążonych pod powierzchnią zmarzniętego gruntu miastach marsjańskich. Opowieści te nie znajdują jednak obecnie żadnego potwierdzenia naukowego. Niemniej, nawet wśród naukowców przez długi okres dyskutowane były argumenty za istnieniem na Marsie tworów będących wynikiem świadomego działania istot żyjących na tej pla
necie. Początek dało im odkrycie przez Schiaparellego w 1877 r. tzw. „kanałów" na Marsie, długich, prawie prostych ciemnych linii, układających się w sieć oplatającą całą planetę. Wielu naukowców potraktowało je dosłownie jako kanały zbudowane przez inteligentnych mieszkańców Marsa w celu rozprowadzenia wody po całej powierzchni planety lub jako komunikacyjne szlaki wodne. Dopiero później okazało się, że są one jedynie złudzeniem obserwatorów, którzy podświadomie łączą w jedną linię pojedyncze, odseparowane od siebie szczegóły powierzchni Marsa. Tym samym hipoteza o istnieniu rozumnych mieszkańców Marsa straciła jakiekolwiek poparcie obserwacyjne. Przez wiele lat prowadzone też były systematyczne badania spektroskopowe światła odbitego od powierzchni Marsa, a zwłaszcza od obszarów zmieniających swą barwę w takt przemian pór roku. Podejrzewano, iż są to twory, na których zachodzi wegetacja prostszych form życia. Ale i te poszukiwania 'zakończyły się niepowodzeniem; na podstawie tych badań można obecnie wykluczyć istnienie chlorofilu na powierzchni planety. Za pomocą współczesnych obserwacji przy użyciu przyrządów znajdujących się w sztucznych satelitach Marsa oraz umieszczonych na jego powierzchni nie wykryto żadnych śladów życia. Pamiętna jest seria eksperymentów przeprowadzonych w 1976 r. i gruntem marsjańskim, których celem było wykrycie istnienia w nim przejawów życia organicznego. Chociaż niektóre wyniki zaskoczyły przeprowadzających te doświadczenia i początkowo traktowane nawet były jako argumenty za zachodzeniem procesów życiowych, to jednak dokładniejsza ich analiza doprowadziła do wykluczenia istnienia życia w badanych próbkach gruntu. Jest więc bardzo prawdopodobne, że w Układzie Słonecznym życie rozwija się na jednej tylko planecie, na Ziemi. Ale chcąc zachować ostrożność, trzeba ograniczyć się raczej do wyrażenia opinii, że dotychczas przeprowadzone badania nie dostarczyły żadnych naukowych argumentów przemawiających za istnieniem życia gdziekolwiek poza Ziemią.
Mars nie biegnie samotnie w przestrzeni. Towarzyszą mu dwa niewielkie satelity: Fobos (fot. 24) i Deimos. Są to dwie nieregularne bryły skalne odpowiednio o rozmiarach ok. 22 i 12 km. Ich rozmiary i kształt są typowe dla planetoid. Stanowi to pod
stawę do przypuszczeń, że Fobos i Deimos kiedyś były planetoi- dami i dopiero po zbliżeniu się do Marsa ich drogi zostały pod wpływem działania pola grawitacyjnego tej planety i pozostałych ciał Układu Słonecznego oraz Słońca tak zmienione, iż stały się one satelitami Marsa. Na ich powierzchni, fotografowanej przez kamery sztucznych satelitów Marsa, można dostrzec kratery pozostałe po uderzeniach meteorów i drobnych planetoid. Te dwa małe księżyce poruszają się blisko powierzchni swej macierzystej planety — Fobos w odległości zaledwie 9390, a Deimos 23 500 km — co jest przyczyną ich szybkiego ruchu wokół Marsa. Deimos okrąża go w ciągu 30 godzin 18 minut, a Fobos w 7 godzin 39 minut. Ponieważ okres obiegu Fobosa jest krótszy od okresu obrotu planety wokół swej osi, przeto moglibyśmy z Marsa obserwować interesujące zjawisko, jak w ciągu zaledwie 10 godzin 6 minut ten satelita, o widomej średnicy trzykrotnie mniejszej od Księżyca oglądanego z Ziemi, wschodzi na zachodniej stronie marsjańskiego, nieba, wznosi się i zachodzi na stronie wschodniej.
Jowisz
To największe, poza Słońcem, ciało Układu Słonecznego skupia w sobie 71% masy wszystkich planet. 318 razy masywniejszy od Ziemi, 1047 razy mniej masywny od Słońca Jowisz ma promień równy 71 400 km. Właśnie dlatego, że promień planety jest tak duży, przyciąganie na Jowiszu, pomimo znacznej jego masy, zaledwie niewiele ponad dwu i półkrotnie przewyższa przyciąganie ziemskie (człowiek, który na Ziemi waży 75 kG, na Jowiszu ważyłby 191 kG). Dane te nie dotyczą stałej powierzchni bryły planety, gdyż jest ona ukryta pod nieprzezroczystą warstwą chmur (fot. 25). Jest nawet prawdopodobne, że Jowisz w ogóle nie ma stałego jądra i dlatego podane wartości promienia i przyciągania grawitacyjnego odnoszą się właśnie do górnej powierzchni tej warstwy, leżącej wysoko w atmosferze Jowisza.
Jowisz obiega Słońce w odległości zmieniającej się w granicach od 740,9 min do 815,9 min km, dokonując pełnego okrążenia w ciągu 11 lat 315 dni. Na Jowisfcu z powodu znacznego oddalenia od Słońca HHH na jednostkę powierzchni 27 razy mniej światła sło
necznego niż na Ziemi. Nic więc dziwnego, że temperatura panu- iaca w atmosferze tej planety jest niska. Nawet na zwróconej ku Słońcu stronie atmosfery panuje mróz (—120 do — 13Q°C)_. W tak niskiej temperaturze prędkości cząstek gazu w atmosferze są niewielkie (rzędu 100 m/s), znacznie mniejsze niż prędkość potrzebna im do pokonania przyciągania grawitacyjnego planety i ucieczki w przestrzeń międzyplanetarną (gdyż ta prędkość wynosi na Jowiszu ok. 60 km/s). Dlatego należy przypuszczać, że atmosfera Jowisza nie rozprasza się w Znaczącym stopniu i jej skład chemiczny nie uległ zmianie od czasu utworzenia się planet w Układzie Słonecznym. Możemy więc na jej podstawie wnioskować, jaki był pierwotny skład atmosfer planetarnych przed paru miliardami lat. Prawdopodobnie podobny skład chemiczny miała także atmosfera Ziemi u zarania swych dziejów. Badania atmosfery Jowisza mogą więc posłużyć nam do poznania prehistorii naszej planety. Pomiar względnej zawartości wodoru i helu, pierwiastków występujących prawdopodobnie najobficiej w atmosferze Jowisza, jest bardzo trudny, gdyż metody obserwacyjne, które służą do wyznaczenia zawartości tych pierwiastków, są na ogół metodami pośrednimi, a co więcej — wymagają lepszej znajomości budowy atmosfery Jowisza, niż ta, którą obecnie dysponujemy. Niemniej wszystko wskazuje na to, że te dwa pierwiastki stanowią 96—S8°/o masy atmosfery Jowisza, przy czym 70—80% masy to wodór, prawdopodobnie w dużej mierze występujący w postaci cząsteczek dwuatomowych. Znacznie łatwiej możemy stwierdzić obecność wodoru związanego w cząsteczkach z innymi atomami. W widmie promieniowania docierającego od Jowisza obserwujemy pasma metanu i amoniaku — związków węgla i azotu z wodorem. W podobny sposób wykryto w atmosferze Jowisza sód. Tlen, jeśli występuje na Jowiszu, związany jest prawdopodobnie z wodorem w cząsteczki HgO, które w temperaturze panującej na tej planecie otaczałyby lodową pokrywą stałą powierzchnię tego ciała niebieskiego. Szare pasy rozciągające się równoleżnikowo w atmosferze Jowisza powstały, jak już wspominaliśmy, w wyniku niejednorodnego obrotu zewnętrznych części atmosfery planety, prawdopodobnie wskutek zawartości w tych pasach sodu i potasu. Nie wyjaśniona jest dotychczas przyczyna istnienia tzw. wielkiej czer
wonej plamy (o rozmiarach 48 tys. na 11 tys. km), dostrzeżonej w ubiegłym stuleciu. Przemieszcza się ona z wolna na tar- cssy Jowisza, a być może obiega go w okresie kilkudziesięciu lat, co wykluczałoby trwałe powiązanie jej z jakimś zjawiskiem zachodzącym na stałej powierzchni tej planety. Oglądana z próbników kosmicznych oczyma kamer telewizyjnych czerwona plama przypomina olbrzymi cyklon krążącej materii. Na jej pofalowanym obrzeżu smugi różnobarwnego gazu zwijają się w nieregularne, zmieniające się stale pętle i zakola. W jej otoczeniu formują się i zanikają kręgi ciemnego wirującego gazu. Zadziwiająca jest zatem trwałość czerwonej plamy w gazowej przecież atmosferze planety (fot. 26).
Gęsta, gruba i nieprzenikliwa atmosfera Jowisza różni się bardzo od naszej dzisiejszej ziemskiej atmosfery. Ale patrząc na nią jako na wzór atmosfery Ziemi z okresu jej młodości, stwierdzamy interesujące zjawisko, że jak dziś w atmosferze Jowisza, tak wówczas w naszej atmosferze istniały już najprostsze związki węgla i azotu z wodorem, które w późniejszych epokach stały się podstawowym budulcem rodzącego się na Ziemi życia. Fakty występowania w atmosferze Jowisza wszystkich pierwiastków niezbędnych do istnienia życia, a także zachodzenia w niej przejawów aktywności elektrycznej, która mogła ułatwić tworzenie się złożonych cząsteczek chemicznych, są podstawą do pojawiania się obecnie sugestii o możliwości powstania jakichś form życia w głębiej leżących warstwach atmosfery tej planety — tam, gdzie temperatura jest dostatecinie wysoka. W miarę jak zawodzą próby odnalezienia oznak życia na najbliższych Ziemi ciałach niebieskich, fantazja, a może obawa człowieka przed osamotnieniem, kieruje nasze nadzieje ku obiektom coraz odleglejszym. Obecnie po Księżycu i Marsie przyszła kolej na Jowisza.
Jowisz w okresie, gdy znajduje się najbliżej Ziemi, jest czwartym pod względem jasności obiektem nieba. Ustępuje jedynie Słońcu, Księżycowi i Wenus w jej maksimum blasku. Gdyby jednak oczy nasze mogły odbierać fale radiowe, Jowisz wysunąłby się na drugie, po Słońcu, miejsce. Ta wielka „jasność” radiowa oraz wygląd widma promieniowania radiowego tej planety świadczą, że promieniowanie Jowisza nie może być promieniowaniem termicznym (tzn. świeceniem atmosfery ogrzanej promieniami
Słońca i ciepłem płynącym z wnętrza planety), lecz że mamy tu do czynienia z promieniowaniem synchrotronowym, emitowanym przez szybkie cząstki poruszające się w polu magnetycznym. Natężenie tego pola u powierzchni planety określa się na około 4 oerstedy. Wystarczy ono do utworzenia się wokół Jowisza rozległej magnetosfery (rys. 29), która — podobnie jak ziemska — chroni planetę od nacierającego na nią wiatru słonecznego. Prędkość wiatru w okolicach Jowisza jest w przybliżeniu taka sama jak przy Ziemi, lecz jego gęstość jest już prawie trzydziestokrotnie mniejsza. Z tego też powodu napór wiatru słonecznego na magnetosferę Jowisza jest tylokrotnie słabszy i, mimo iż pole magnetyczne tej planety przekracza zaledwie parokrotnie pole magnetyczne Ziemi, rozmiary magnetosfery tej planety nawet od strony Słońca są bardzo duże. Fala uderzeniowa przed czołem magnetosfery tworzy się w odległości 4—8 min km od Jowisza, zależnie od aktualnego stanu wiatru słonecznego. W czasie burzy magnetycznej w wietrze fala ta zbliża się do powierzchni planety, w okresach spokoju magnetosfera Jowisza pęcznieje. Linie sił pola magnetycznego wyciągane za planetę przez strumień gazu wiatru słonecznego tworzą ciągnący się na setki milionów kilometrów ogon magnetosfery. Zjawiska w niej zachodiące przypominają te, które występują w magnetosferze Ziemi, lecz wszystko tu się dzieje na większą skalę. Wewnątrz magnetosfery Jowisza, podobnie jak w pasach Van Allena, obserwuje się strumienie cząstek uwięzionych w polu
magnetycznym. Ich energie osiągają jednak znacznie większe niż na Ziemi wartości. W odległości ok. 200 tys. km od środka planety każdy centymetr kwadratowy umieszczonego tam ciała bombardowany byłby w ciągu każdej sekundy przez kilka milionów protonów o prędkościach ok. 100 tys. km/s. Nic więc dziwnego, że emitowane przez nie promieniowanie radiowe czyni z Jowisza najsilniejsze radioźródło ze wszystkich planet.
Jowisz opasany jest cienkim, niewidocznym z Ziemi, pierścieniem drobnych bryłek kamiennych. Jest to pierwszy pierścień, który napotykamy w Układzie Słonecznym. Największy, znacznie bardziej rozbudowany, znany od ponad 300 lat, otacza następną planetę Układu — Saturna.
Godna także największego w Układzie Planetarnym ciała jest rodzina satelitów Jowisza. Liczy ona 14 księżyców, z których najbliższy i najmniejszy ze znanych, oznaczony symbolem JXIV, obiega planetę w odległości ok. 150 tys. km od środka Jowisza. Następna jest Amaltea, nieregularna bryła skalna o niespełna stukilometrowej średnicy, dokonująca obiegu planety w 12 godzin, w odległości 182 tys. km od jej środka. Najodleglejszy, Leda, obiega Jowisza po orbicie o promieniu 24 min km (40% odległości między Słońcem i Merkurym) w ciągu ponad 2 lat. Cztery największe księżyce Jowisza: Io, Europa, Gani- medes i Kallisto, odkryte w 1610 r. niezależnie przez Galileusza i Mariusa jako pierwsze poza Księżycem satelity w Układzie Słonecznym, należą do największych księżyców planetarnych. Jedynie Tytan, satelita Saturna, i Tryton, towarzysz Neptuna, mogą z nimi konkurować. Największy z księżyców naszego Układu, Ganimedes, ma masę niewiele ponad dwa razy mniejszą niż Merkury, a dziesięciokrotnie większą od Plutona. Widzimy więc, że układ satelitów Jowisza może być traktowany jako miniatura Układu Planetarnego. Dlatego odkrycie Galileusza i Mariusa miało doniosłe znaczenie dla rozwoju heliocentrycznej teorii budowy Układu Słonecznego; ruch wokół Jowisza czterech odkrytych przez nich księżyców stanowił naturalny model ruchu planet wokół Słońca. Niektóre z satelitów Jowisza mają zauważalne atmosfery. Odnosi się to przede wszystkim do Io, na której dostrzeżono metan, amoniak, tlenek azotu i związki siarki. Satelita ten sprawił wielką niespodziankę, gdy
/ ,/r ; J ^ .] |\ I- ,...| L.,. K,
w poczstkach marca 1979 r. zbliżyła się do Jowisza sonda kosmiczna Voyager 1, a w cztery miesiące później — Voyager 2. Dostrzeżono wówczas na brzegu Io, a następnie na samej tarczy tego księżyca 8 czynnych wulkanów, z których na wysokość kilkudziesięciu lub nawet kilkuset kilometrów wytryskiwały w górę strumienie rozżarzonych gażów i kamiennych okruchów. To niewielkie ciało okazało się drugim obok Ziemi obiektem Układu Słonecznego, na którym do dziś trwa działalność wulkaniczna i to od ziemskiej nieporównanie gwałtowniejsza. Cała powierzchnia satelity w krótkim czasie pokrywa się lawą spływającą olbrżymimi potokami z kraterów wulkanicznych. Nie obserwuje się na niej, tak charakterystycznych dla wielu ciał naszego Układu, kraterów meteorytowych. Właśnie brak kraterów, które muszą powstawać w wyniku uderzeń przypadkowo spotykanych przez Io meteorów i drobnych planetoid, świadczy
o tym, że pokrywane są one w ciągu krótkiego czasu warstwami wciąż nowej materii spływającej z olbrzymich gejzerów wulkanicznych. Na tej podstawie możemy nawet ocenić, iż w ciągu każdego tysiąca lat na powierzchni Io tworzy się warstwa aż metrowej grubości. Zabarwienie powierzchni tego satelity i spektroskopowe badania światła od niego odbitego przekonują nas, iż materiał osadzający się na Io to głównie związki siarki. A więc owe świecące pióropusze gorącego gazu nad otworami kraterów to przede wszystkim kłęby par dwutlenku siarki (SO2), który w większości osiada na satelicie, lecz pewna jego część ulatuje w przestrzeń i może być rozproszona wokół Jowisza. Przyczyną tej niezwykłej aktywności Io jest przypływowe oddziaływanie na nią Jowisza. Wskutek perturbacji orbity Io, wywoływanych oddziaływaniem pozostałych satelitów Jowisza, Io zmienia swą odległość od macierzystej planety, co prowadzi do zmian w rozkładzie sił przypływowych w jej wnętrzu. Wywołuje to w nim ruch materii i w wyniku tarcia rozgrzewanie się jej, a następnie stopienie. Prawdopodobny jest model budowy górnych warstw Io, według którego zestalony w temperaturze ok. — 130*C zewnętrzny płaszcz pływa na oceanie gorącej, ciekłej siarki. Wnętrze satelity zbudowane jest prawdopodobnie z krzemianów. Ponieważ często dochodzi do spękania zewnętrznego płaszcza, więc
następuje wtedy wytrysk olbrzymich fontann gorących gazów ponad powierzchnię satelity.
W odróżnieniu od Io pozostałe galileuszowe księżyce Jowisza: Europa, Ganimedes i Kallisto są bryłami, na których dawno już zapewne zakończyła się działalność wulkaniczna. Nie dostrzegamy na nich żadnych jej śladów. Ciała te, których głównym składnikiem jest prawdopodobnie lód (świadczy o tym ich mała gęstość), są prawie, kuliste, brak na nich wyraźniejszych wzniesień i gór. Zauważyć natomiast można znaczną liczbę kraterów meteorytowych. W niektórych rejonach widoczne są charakterystyczne koliste, koncentryczne zafalowania terenu będące zapewne pozostałością rozchodzących się fal sejsmicznych, które wywołane zostały spadkiem na te satelity przed miliardami lat większych brył skalnych.
Cztery księżyce najbardziej odległe od planety poruszają się ruchem wstecznym, tzn. obiegają planetę w przeciwnym kierunku, niż porusza się większość ciał Układu Słonecznego. Przemawia to za przypuszczeniem, iż są to planetoidy schwytane przez pole grawitacyjne Jowisza w czasie, gdy kiedyś w przeszłości przebiegały w pobliżu planety, gdyż prawdopodobieństwo schwytania na orbitę o ruchu wstecznym jest większe niż na orbitę o ruchu prostym (tzn. takim, jaki ma większość ciał w Układzie Słonecznym). Poza tym księżyce utworzone w przeszłości z tego samego materiału, co ich macierzysta planeta, powinny na ogół posiadać cechy tworzywa całego układu, a więc powinny obiegać planetę w kierunku zgodnym z kierunkiem jej obrotu.
Saturn
Szósta pod względem oddalenia od Słońca planeta naszego Układu, Saturn, wrzucony do jakiegoś olbrzymiego oceanu pływałby po jego powierzchni. Mimo swej znacznej masy (95 razy większej od Ziemi i 3500 razy mniejszej od Słońca) planeta ta ma bardzo małą gęstość wynoszącą zaledwie 0,7 g/cm*. Wynika to zapewne z istnienia bardzo grubej atmosfery na Saturnie, obejmującej znaczną część promienia planety. Pomiary promienia
Saturna odnoszą się do zewnętrznej warstwy chmur. Tak wyznaczony jego promień jest niewiele mniejszy od promienia Jowisza. O dużej grubości atmosfery planety świadczy także znaczne jej spłaszczenie, największe wśród wszystkich planet: promień równikowy Saturna wynosi 60 tys. km, a biegunowy zaledwie 53,5 tys. km. Spłaszczenie to jest skutkiem szybkiego obrotu planety, którego okres wynosi 10 godzin 14 minut.
Saturn obiega Słońce w ciągu 29 lat 167 dni w odległości zmieniającej się w granicach od 1348 min do 1499 min km. Z powodu znacznego oddalenia od Słońca jednostka powierzchni Saturna otrzymuje zaledwie 1/90 część tej energii, co jednostka powierzchni Ziemi. Dlatego temperatura Saturna jest bardzo niska i nawet na oświetlonej przez Słońce stronie atmosfery nie przekracza — 130°C. Dlatego, podobnie jak na Jowiszu, także na Saturnie atmosfera zachowała taki sam skład chemiczny, jaki miała w chwili powstania.' W istocie widmo promieniowania Saturna przypomina widmo promieniowania Jowisza. Główna różnica polega na braku pasm amoniaku w widmie światła Saturna. Prawdopodobnie jest to spowodowane tym, że w temperaturze panującej na Saturnie uległ on już krystalizacji i w postaci śniegu opadł na powierzchnię planety. Natężenie promieniowania radiowego o długościach fali ok. 10 cm, pochodzącego z górnych części atmosfery, odpowiada wyższym temperaturom — od ok. — 100°C do 0°C — niż temperatury górnych warstw powłoki chmur. Może to świadczyć o istnieniu pasów radiacyjnych wokół Saturna i tym samym magnetosfery tej planety. Jednak porównanie widm promieniowania radiowego Jowisza i Saturna prowadzi do wniosku, że zjawiska te, jeśli występują na Saturnie, są znacznie na nim słabsze.
Saturn, podobnie jak Jowisz, rządzi ruchem bogatej rodziny 11 księżyców. Najbliższy z nich, J anus, obiega planetę w ciągu 18 godzin w odległości 160 tys. km, a najodleglejszy, Febe
— w ciągu 1 roku 185 dni w odległości prawie 13 min km. Naj- masywniejszy, Tytan, zajmuje trzecie pod tym względem miejsce wśród wszystkich satelitów Układu Słonecznego. Dzięki znacznej masie (prawie dwukrotnie większej od masy Księżyca) Tytan jest w stanie utrzymać na swej powierzchni gazową otoczkę atmosferyczną. W widmie promieniowania odbitego od tego
satelity udało się rzeczywiśćie stwierdzić pasma pochodzące od metanu.
Saturn jest planetą, której zdjęcia najczęściej reprodukowane są w czasopismach, zdobią okładki książek i periodyków (fot. 27). Swą popularność zawdzięcza układowi pierścieni, które w miarę poruszania się Saturna wokół Słońca widoczne są — zależnie od orientacji względem Ziemi — raz z ukosa, kiedy świecą swynrr'pełnym blaskiem, to znów u brzegu, kiedy nikną prawie zupełnie. Nietrudno dostrzec ich strukturę. (Najbardziej wewnętrzny, ledwie widoczny pierścień dotyka prawie powierzchni Saturna i rozciąga się do odległości 74 tys. km od środka planety. Drugi zawiera się między 75 tys. a 89 tys. km. Najjaśniejszy jest trzeci, który zajmuje obszar od 90 tys. do 117 tys. km. Za nim następuje znów przerwa, zwana od nazwiska odkrywcy przerwą Cassiniego. Wreszcie Zewnętrzny pierścień rozpościera się od 122 tys. do 139 tys. km, Natomiast grubość pierścieni jest niewielka. Wyznaczyć ją jest bardzo trudno, ale wiarygodne oceny prowadzą do wartości rzędu kilometra lub mniej. Gdybyśmy wykonali ich model z papieru o grubości 0,1 mm, to Saturn byłby elipsoidą o osi równikowej wynoszącej 12 m, natomiast średnica najodleglejszego pierścienia osiągnęłaby 28 m.
Prędkość obrotu pierścieni wokół planety (jak wskazują pomiary przesunięcia dopplerowskiego światła od nich odbitego) zmienia się w miarę oddalenia od Saturna zgodnie z 111 prawem Keplera. Płyną stąd dwa ważne wnioski. Po pierwsze, masa pierścieni jest znikoma w stosunku do masy Saturna, a po drugie, pierścienie nie są jednolitymi ciałami stałymi. Badania światła dochodzącego od pierścieni wykluczają możliwość, by były one zbudowane z gazu. Podobnie przypuszczenie, iż są one ciekłe, musi być odrzucone. W warunkach panujących w okolicach Saturna żadna z substancji, które mogłyby wchodzić w rachubę, nie występuje w stanie ciekłym. Jako jeden z następnych argumentów można wymienić najprostszy: w ciekłych pierścieniach, przy ich odpowiednim usytuowaniu, powinno by się dostrzegać odbicie bryły Saturna, zjawiska tego jednak nie obserwujemy. Pozostaje więc ostatnia możliwość, że pierścienie te składają się z mnóstwa ciał stałych, brył i pyłów o różnych rozmiarach. Potwierdza
to analiza światła przechodzącego przez pierścienie i odbitego od nich. Bryły te i pyły poruszają się po prawie idealnie kołowych orbitach wokół Saturna i chociaż ich prędkość liniowa jest duża. od 16 do 21 km/s, względne prędkości sąsiednich brył lub ziaren wynoszą zaledwie ok. 0,5 cm/s. Podobnie zawodnicy na bieżni poruszają się szybko wokół stadionu, ale powoli przemieszczają się względem siebie. Z tego powodu zderzenia między bryłami i ziarnami pyłu w pierścieniach Saturna są bardzo delikatne, jednak mimo to każde zderzenie bryłek prowadzi do wykruszenia się z ich powierzchni nowego pyłu. Zderzające się ziarna pękają na mniejsze odłamki. Od miliardów lat trwa bardzo powolny, ale ustawiczny proces mielenia w pierścieniach Saturna (jak w olbrzymich żarnach) brył skalnych na coraz drobniejsze okruchy. Proces ten został prawdopodobnie zapoczątkowany kiedyś przez zbliżenie się jednego z księżyców Saturna do tej planety na tyle, że siły przypływowe rozerwały go na kawałki. Sfera, w której oddziaływania przypływowe Saturna doprowadzić mogą do rozpadu satelity o gęstości ok. 3 g/cm3 (przypuszcza się, że jest to średnia gęstość satelitów Saturna), tzw. strefa Roche’a, ma promień równy ok. 100 tys. km. A więc obecnie pierścienie planety nie mieszczą się całkowicie wewnątrz tej sfery. Być może, iż ewolucja pierścieni prowadzi do zwiększenia ich rozmiarów, być może gęstość satelity, który wszedł do strefy Roche’a, była mniejsza, taka np. jak lodu; wówczas rozmiar strefy Roche’a wynosiłby 140 tys. km. Niektórzy jednak autorzy traktują ten fakt jako argument za odrzuceniem hipotezy o powstaniu pierścieni z rozpadu jednego z księżyców. Być może zapoczątkowało je zderzenie dwu satelitów Saturna obiegających planetę po orbitach, które powoli zmieniały się tak, iż przecięły się w pewnej chwili. Oznaczałoby to oczywiście śmierć obu ciał. A może pierścienie powstały z resztek materii, z której kiedyś utworzył się Saturn wraz z rodziną swych księżyców. Tak więc problem pochodzenia tak powszechnie znanego zjawiska jak pierścienie Saturna budzi jeszcze wątpliwości.
Saturn był najodleglejszą planetą znaną w starożytności i aż do odkrycia Urana w 1781 r. uchodził za ostatnią planetę Układu Słonecznego.
A Odkryty w 1781 r. przez Williama Herschla Uran był już uprzednio wielokrotnie obserwowany przez astronomów, którzy brali go jednak za gwiazdę!\Sam Herschel, który przy użyciu skonstruowanego przez siebie teleskopu dostrzegł jego tarczę, sądził początkowo, że to kometa. Dopiero po kilku miesiącach obserwacji i wyznaczeniu orbity, która w odróżnieniu od orbit komet okazała się prawie kołowa, mógł stwierdzić, że odkryty obiekt to następna, siódma planeta Układu Słonecznego.- Uran obiega Słońce w ciągu 84 lat i 6 dni w odległości zmieniającej się w granicach od 2 mld 731 min km do 3 mld 5 min km. "^Słońce oświetla go 400 razy słabiej niż Ziemię, toteż należy przypuszczać, iż temperatura górnych części jego atmosfery jest bardzo niska, ok. — 200°C. Obserwacje jednak odnoszą się do promieniowania dochodzącego z warstw głębszych, a więc cieplejszych. W tych częściach grubej atmosfery, podobnej do atmosfer Jowisza i Saturna, panuje stukilkudziesięciostopniowy mróz. Ale być może (istnieją na to przesłanki obserwacyjne) jeszcze głębiej, przy powierzchni planety, temperatura rośnie do ok. 0°C. Widzimy więc, że nie jest wykluczone, iż nawet w tak odległych zakątkach Układu Słonecznego moglibyśmy znaleźć ciekłą wodę.
/ Uran należy do czterech wielkich planet, których masa wielokrotnie przewyższa masę Ziemi. Masa jego jest ponad 14 razy większa niż Ziemi, jego promień równikowy, wynoszący 25 400 km, równa się czterem promieniom ziemskim. Przyspieszenie grawitacyjne na tej planecie jest porównywalne z ziemskim, ale ponieważ temperatura jest znacznie niższa, ¿Uran mógł zachować grubą atmosferę o pierwotnym składzie chemicznym. O tym, że atmosfera Urana jest istotnie gruba, świadczy znaczny stopień spłaszczenia planety. Promień biegunowy jest o ok. 700 km krótszy od równikowego.
¥ Uran dokonuje w ciągu ok. 24 godzin pełnego obrotu wokół osi, która w odróżnieniu od innych planet leży prawie w płaszczyźnie orbity planety (odchyla się od niej zaledwie o ok. 13°). Z tego powodu koła podbiegunowe leżą na Uranie w odległości 13° od równika, a zwrotniki w takiej samej odległości od biegunów. Zjawiska astronomiczne zachodzące w strefie umiarkowanej,
9 — We wnętrzu wszechświata
1 90
mieszczącej się między zwrotnikami i kołami podbiegunowymi, są znacznie bogatsze niż na Ziemi, t W ciągu 84-letniego roku w każdvm punkcie tej strefy Słońce dwukrotnie świeci w zenicie
pionowo w górze; przez pewną część roku trwa dzień polarny,
przez inną — równie długą — polarna noc. INa biegunach dzień polarny trwa 42 lata ziemskie i tyle trwa polarna noc. Zjawisko polarnej nocy nie występuje tylko w wąskim pasie wokół równika i tam stale zaznacza się 24-godzinny rytm przemian pór doby. Oczywiście istnienie grubej atmosfery na tej planecie, a także słabe już na tak dużej odległości oddziaływanie promieni słonecznych są przyczyną, iż różnice między .dniem i nocą na samej powierzchni planety są niezauważalne, a zaznaczają się zaledwie w górnych warstwach atmosferyjjjktórych) oświetlenie (nawet w południe) można by porównać Hd oświetlenia panującego na Ziemi we wnętrzu pokoju tuż po zachodzie Słońca!?Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, iż nachylenie osi Urana Ćlo płaszczyzny jego orbity stało się przyczyną, że większa część planety na długie, trwające wiele ziemskich lat, okresy pogrąża się w ciemności; muszą tam wówczas nawet w atmosferze zamierać wszystkie procesy, których bezpośrednim źródłem jest energia słoneczna.
Pięć znanych satelitów Urana porusza się po prawie kołowych orbitach, leżących prawie dokładnie w płaszczyźnie równika planety, i obiega ją w kierunku zgodnym z kierunkiem obrotu planety wokół jej osi. Jest rzeczą nie wyjaśnioną dotychczas, co spowodowało, że cały ten układ (Uran wraz ze swymi satelitami) obraca się wokół osi zorientowanej zupełnie inaczej niż osie obrotu innych ciał Układu Słonecznego. Przyczyn tego stanu rzeczy należy poszukiwać wśród zjawisk, które zachodziły w okresie tworzenia się Układu Planetarnego/ W 1977 r. stwierdzono, że Uran, podobnie jak Saturn, otoczony jest układem pierścieni. W czasie obserwacji Urana na tle jednej z gwiazd okazało się (rys. 30), że gwiazda ta była zasłaniana przez kolejne pierścienie przed zakryciem jej przez planetę. Zjawisko powtórzyło się po zakryciu gwiazdy przez Urana. "^Pierścienie Urana różnią się jednak zasadniczo od pierścieni Saturna: są od nich znacznie węższe i rozdzielone o wiele szerszymi przerwami* Prawdopodobnie takie ukształtowanie pierścieni Urana spowo3ó-
wane jest ich oddziaływaniem grawitacyjnym z satelitami Ura- na, lecz dokładnego wyjaśnienia tego zjawiska dotychczas brak.
Przez wiele lat po odkryciu Urana trwały prace nad wyznaczeniem jego orbity. W początkach XIX w. wzięto pod uwagę pozycje planety z ponad stu lat wstecz, a więc jeszcze z czasu, gdy jego obserwatorzy nie byli świadomi tego, że dostrzegany przez nich obiekt jest nową planetą. Ale w miarę jak poprawiano dokładność prowadzonych obliczeń, okazywało się, że nawet po
uwzględnieniu oddziaływań Saturna, Jowisza i innych planet na ruch Urana nie udaje się wyznaczyć zgodnie z prawami dynamiki Newtona takiej drogi tej planety, by tłumaczyła ona wszystkie wykonane obserwacje. Odrzucono więc obserwacje sprzed odkrycia planety, jako mało dokładne, i wówczas na podstawie czterdziestoletnich badań pozycji Urana wyznaczono w 1821 r. orbitę planety. Ale już po dwudziestu latach okazało się, że przewidywane na podstawie tego wyznaczenia położenia planety na niebie nie odpowiadały obserwacjom. Wydawało się, że jest to pierwsza klęska dynamiki Newtona, przy użyciu której można było dotychczas wyjaśnić z pożądaną dokładnością ruch wszystkich ciał Układu Słonecznego. Czyżby nie miała już ona zastosowania do ciał tak odległych od siebie jak Słońce i Uran? Inną możliwością było, iż na Urana oddziaływa jeszcze jakieś nieznane ciało, którego oczywiście nie uwzględniono w rachunkach ruchu planety. Młody, 23-letni student z Cambridge w Anglii, John Adams, przeprowadził skomplikowane obliczenia, z których wynikało, iż ruch Urana może być wyjaśniony w zgodzie z zasadami dynamiki Newtona przy założeniu istnienia znajdującej się za nim jeszcze jednej, następnej, ósmej 'planety Układu Słonecznego. Mało tego, Adams podał masę i położenie nieznanej nowej planety. Niestety, rachunki Adamsa zostały zlekceważone przez astronomów, których poinformował on o swym odkryciu, i nie przeprowadzono starannych poszukiwań planety. Więcej szczęścia miał astronom francuski Urbain Leverrier, który w tym samym czasie (1846 r.) ukończył podobne rachunki. Doprowadziły go one do podobnych konkluzji jak Adamsa. Leverrier zwrócił się do niemieckiego astronoma Johanna Gallego o przeprowadzenie niezbędnych obserwacji. 23 września 1846 r., zaraz pierwszej nocy, Galie dostrzegł we wskazanym przez Leverriera miejscu poszukiwaną planetę, którą później nazwano imieniem boga mórz.
Neptun
Odkrycie Neptuna stało się triumfem dynamiki newtonowskiej. Pomagała ona już nie tylko śledzić ruch znanych planet i ich księżyców, przewidywać powroty w okolice Ziemi komet, które
na długie lata oddalały się od Słońca w mroczne obszary Układu Planetarnego, ale także odkrywać nowe ciała, o których istnieniu teoria ta pozwalała wnioskować z nieregularności ruchu dostrzeganych ciał niebieskich. To, co początkowo zdawało się zapowiadać klęskę tej teorii — nie wyjaśnione odchylenia ruchu Urana — stało się jej największym sukcesem i doprowadziło do półtorakro- tnego zwiększenia rozmiarów naszego Układu, do odkrycia następnej wielkiej planety — Neptuna. By uzmysłowić sobie, jak trudny był to egzamin dla teorii Newtona, należy zdać sobie sprawę z tego, że obie planety, Uran i Neptun, nie zbliżają się do siebie nigdy na odległość mniejszą niż ta, która dzieli Saturna od Słońca, oraz że ruch Urana znajdującego się w połowie drogi między Saturnem i Neptunem jest znacznie silniej zakłócony przez Saturna (ponad pięć razy masywniejszego od Neptuna) oraz przez Jowisza. W ciągu 65 lat (1781—1846) znane rozmiary Układu Słonecznego, niezmienne jeszcze od czasów starożytnych, uległy trzykrotnemu zwiększeniu dzięki odkryciu dwu planet.
Neptun obiega Słońce po prawie kołowej orbicie w odległości 4 mld 520 min km. Światło słoneczne musi zużyć na pokonanie tej drogi aż ponad 4 godziny. Nic więc dziwnego, że planeta ta, poruszająca się 5,5 razy wolniej niż Ziemia, potrzebuje prawie 165 lat na dokonanie pełnego obiegu wokół Słońca. Od chwili jej odkrycia nie zdążyła ona jeszcze okrążyć centralnej gwiazdy naszego Układu.
Neptun pod wieloma względami przypomina Urana. Ma podobną masę (17 razy większą od masy Ziemi), podobny promień (25 tys. km). Okres obrotu Neptuna (ok. 22 godzin) jest też tego rzędu, co okres obrotu Urana, choć oś Neptuna — odmiennie niż oś Urana
— tworzy duży kąt (58°) z płaszczyzną orbity. Z tego powodu rozkład „stref klimatycznych” jest na tej planecie podobny jak na Ziemi. Z tą wszakże różnicą, że jest tam o ok. 200 stopni zimniej niż u nas.
Także atmosfera Neptuna ma wiele cech wspólnych z atmosferą Urana. Zielonkawą barwę nadaje planecie świecenie metanu, który stanowi najbardziej rzucający się w oczy składnik atmosfery, złożonej prawdopodobnie głównie z wodoru i helu.
Spośród dwu znanych satelitów Neptuna na wyróżnienie zasługuje Tryton, który pod względem wielkości (promień
ok. 2 tys. km) zajmuje czwarte miejsce wśród wszystkich księżyców planet w Układzie Słonecznym.
Sukces mechaniki nieba, jakim było odkrycie Neptuna, zachęcił astronomów do dalszych badań w tym kierunku. Przecież analiza ruchów Urana i Neptuna mogła doprowadzić do odkrycia jeszcze dalej leżących ciał Układu Planetarnego. Zagadnienie to było już teraz znacznie trudniejsze niż poprzednio. Wszelkie odchylenia ruchów tych planet od przewidywanych przez obliczenia, w których brano pod uwagę oddziaływania znanych już ciał naszego Układu, były porównywalne z błędami obserwacyjnymi. W chwili gdy podejmowano te badania na początku naszego stulecia, najodleglejsza znana planeta, Neptun, przebyła (od chwili jej odkrycia) zaledwie trzecią część swej drogi wokół Słońca. Dlatego otrzymywane wyniki musiały być obarczone dużą dozą niepewności. Najpełniejszą analizę ruchów Urana i Neptuna przeprowadził amerykański astronom Percival Lowell i na jej podstawie wyznaczył położenie hipotetycznej, dziewiątej planety. Przez kilkanaście lat w stworzonym przez siebie obserwatorium, aż do dnia swej śmierci w 1916 r., Lowell bezskutecznie badał obszar nieba, w którym powinna się znajdować przewidywana przez niego planeta. Dopiero w lutym 1930 r. Clyde Tombaugh odkrył obiekt, który na dwu kliszach wykonanych w odstępie 24 godzin zajmował odmienną pozycję względem gwiazd. Wkrótce mógł się przekonać, że odkryte przez niego ciało jest w rzeczywistości planetą, której nadano nazwę władcy podziemnego świata zmarłych, a jednocześnie patrona bogactw naturalnych Ziemi, zaczynającą się od inicjałów Lowella.
Pluton
Został on odkryty w odległości 6° od miejsca wskazanego przez Lowella (fot. 28). Trudności z jego odszukaniem spowodowane były tym, że planeta ta okazała się mniej jasna, niż początkowo przewidywano. Wiele lat trwały próby wyznaczenia masy Plutona. Pierwotnie oceniono ją na 0,8 masy Ziemi. Później okazało się, że jest znacznie mniejsza, podawano wartości rzędu 20°/o masy Ziemi. Dopiero w 1978 r., po odkryciu satelity Plutona, którego istnienie stwierdzono na podstawie okresowo zmieniającego się obrazu
planety, uzyskano bardziej wiarygodną ocenę jego masy. Satelita Plutona obiega go w ciągu 6,4 doby po orbicie o promieniu ok. 20 tys. km. Prowadzi to do wniosku, że Pluton jest prawie 500 razy mniej masywny niż Ziemia. Jest więc mniejszym ciałem niebieskim niż nasz Księżyc. Także rozmiary zmierzone są bardzo niedokładnie. Pluton ma prawdopodobnie najmniejszy promień ze wszystkich planet Układu Słonecznego, wynoszący ok. 2250 km, chociaż niedokładność tego wyznaczenia może wynosić aż 1000 km. Właśnie z powodu tych małych rozmiarów wysunięto przypuszczenie, że być może Pluton był pierwotnie jednym z księżyców Neptuna i wskutek zakłóceń jego ruchu przez pozostałe satelity tej planety udało się mu uzyskać prędkość dostateczną do ucieczki w przestrzeń międzyplanetarną i do samodzielnego kontynuowania swej drogi wokół Słońca. Dodatkowym poparciem tej hipotezy jest fakt, że Pluton porusza się po orbicie, której część znajduje się we wnętrzu orbity Neptuna. Wprawdzie Pluton porusza się w średniej odległości od Słońca wynoszącej 5 mld 924 min km, ale jego orbita jest bardzo ekscentryczna i maksymalne oddalenie Plutona od Słońca wynosi aż 7 mld 417 min km, ą podczas największego zbliżenia znajduje się on tylko 4 mld 431 min km od naszej gwiazdy, a więc bliżej niż Neptun. Z tego właśnie powodu Pluton — powszechnie uznawany za najodleglejszą planetę naszego układu — 21 stycznia 1979 r. ustąpił tego wyróżnionego miejsca Neptunowi i stał się na ponad dwadzieścia lat ósmą co do odległości od Słońca planetą systemu. Na dokonanie pełnego obiegu wokół Słońca Pluton zużywa aż 248 lat. Planeta ta porusza się po orbicie nachylonej pod kątem 17° do płaszczyzny orbity Ziemi. Jest ono 2,5 razy większe niż nachylenie orbity Merkurego, 5 razy większe niż nachylenie orbity Wenus i ponad 8 razy większe od nachyleń orbit pozostałych planet Układu Słonecznego. Na tym także polega wyjątkowość orbity Plutona.
Nieznany jest okres obrotu planety wokół jej osi. Nie wiemy więc, ile trwa doba na Plutonie. Być może, wskutek przypływowego oddziaływania Pluton i jego satelita zwrócone są zawsze tą samą stroną do siebie. W takim przypadku doba na Plutonie miałaby także 6,4 dób ziemskich. Niewielka jednak jest różnica między dniem i nocą na tej planecie. Słońce, o rozmiarach ziarnka grochu oglądanego z odległości 20 m, daje już 1600 razy mniej świat-
135
| - pn\ vnr* ŁJ ! | ¡Hg / i hf |
!a niż na Ziemi. Z tego powodu temperatura na Plutonie wynosi ok. — 230°C. Trudności obserwacyjne powodują, że niewiele możemy powiedzieć o atmosferze tej planety. Faktem jest, że dotychczas nie dostrzeżono żadnych jej przejawów. Być może, część gazów pierwotnie ją tworzących wobec małej masy planety rozproszyła się w przestrzeni międzyplanetarnej, być może część z nich w tak niskiej temperaturze uległa zestaleniu i osiadła na powierzchni planety, być może Pluton otulony jest cienką otoczką gazową.
Same znaki zapytania. Niepewna masa i rozmiary, niepewne pochodzenie, nieznane właściwości atmosfery tej planety krążącej w wiecznym mroku na krańcach Układu Planetarnego. Mogłoby nas to nie dziwić, gdyż mówimy o najodleglejszej planecie naszego Układu. Nawet światło, które w ciągu 1 sekundy może prawie 8 razy obiec Ziemię, potrzebuje aż 5,5 godziny na dotarcie z Plutona do nas. Ale powinniśmy sobie uświadomić, że mówimy o obiekcie, który należy do naszego bezpośredniego sąsiedztwa, jest jednym z dziewięciu ciał składających się na planetarną rodzinę Słońca. A niedługo przekonamy się, że o wielu obiektach, nawet mniejszych od Plutona, leżących miliony razy dalej, o tysiące lat świetlnych od nas, będziemy mogli powiedzieć znacznie więcej niż o tej planecie związanej swymi narodzinami z Ziemią.
Dotarliśmy do ostatniej ze znanych planet Układu Słonecznego. Zanim go opuścimy, spójrzmy na niego jeszcze raz oczyma obserwatora znajdującego się na Plutonie. Gołym okiem możemy dostrzec jedynie 5 planet, i to tylko przy ich korzystnym usytuowaniu względem Słońca i Plutona. Najjaśniejszy jest Jowisz, dobrze widoczny, gdy znajduje się w swej największej odległości kątowej od Słońca, wynoszącej 7°33'; jego blask jest wówczas porównywalny z blaskiem jaśniejszych gwiazd. Zaraz po nim pod względem jasności idą Wenus i Ziemia, choć obie te planety trudno dostrzec w blasku bliskiej tarczy Słońca, gdyż są od niego oddalone nie więcej niż odpowiednio o 1°3' i 1°27'. Saturn wygląda już jak słaba gwiazda. Jedynie przy braku atmosfery na Plutonie z trudem ujrzeć można by tuż przy tarczy Słońca, w odległości 34' od niego, Merkurego. Znacznie łatwiej dałoby się obserwować tę planetę, a także Wenus i Ziemię podczas zaćmienia Słońca przez księżyc Plutona. Wówczas na czarnym tle nieba
światło tych planet nie nikłoby w promieniach światła słonecznego. Niewidoczne są gołym okiem z Plutona najbliższe mu dwie planety: Uran i Neptun, a także niewielki Mars.
Wprawdzie orbita Plutona traktowana jest potocznie jako granica Układu Słonecznego, jednak w rzeczywistości jego obszar rozciąga się tysiące razy dalej. Jeżeli nawet nie istnieją tam nieznane nam planety, to w obszarze tym obiegają Słońce miliony komet, przez większą część swego życia przebywających z dala od nas, każda zamrożona w kilka nieefektownych brył, by po zakreśleniu olbrzymiej eliptycznej drogi w prawie kompletnej ciemności powrócić po setkach tysięcy lat do Słońca, w którego promieniach ożywają nagle, otaczają się potężną koroną, rozwijają wspaniały, ciągnący się na miliony kilometrów warkocz (fot. 29). Każde takie spotkanie komety ze Słońcem nie jest dla niej obojętne. Za każdym powrotem traci ona część swej materii, rozprasza się w przestrzeni międzyplanetarnej, aż wreszcie kiedyś zbliżenie takie doprowadza do jej całkowitego Zniszczenia, rozpadu na rój drobnych, nie powiązanych już ze sobą kamieni i pyłów. Ten cały olbrzymi obszar ze wszystkimi znajdującymi się w nim ciałami, w których dominuje oddziaływanie grawitacyjne Słońca nad siłami przyciągania innych gwiazd, może być traktowany jako nasz Układ Słoneczny.
Najbliższa nam gwiazda, Proxima Centauri, znajduje się 270 tys. razy dalej od Słońca niż Ziemia. Światło od tej gwiazdy biegnie do nas 4 lata i 3 miesiące (przypomnijmy, że ze Słońca na Ziemię — 8 minut 20 sekund, do Plutona — 5,5 godziny). Widzimy, jak w porównaniu z typowymi odległościami między gwiazdami mała jest scena, na której zachodziły te wszystkie zjawiska, o których dotychczas była mowa w naszej książce.
GWIAZDY
Jak daleko do gwiazd? — metody bezpośrednie
Starożytni w swej wyobraźni otaczali Ziemię systemem sfer. Do jednej z nich, zwykle ostatniej, jak złociste gwoździe powbijane były gwiazdy. Niektóre większe świeciły jaśniej, inne maleńkie — ledwie mogły być dostrzeżone. Nie istniał wówczas problem ich odległości. Wszystkie były gdzieś bardzo daleko, wszystkie jednakowo odległe, ze sztywną bryłą kryształowej sfery obracały się w ciągu doby wokół nieruchomej Ziemi, spoczywającej w centrum Wszechświata. Wraz z ogłoszeniem teorii Kopernika, gdy uświadomiono sobie możliwość ruchu Ziemi wokół Słońca, pojawił się problem stwierdzenia zmian kierunków, w których widzimy poszczególne gwiazdy, w miarę jak dokonujemy obserwacji z różnych miejsc orbity Ziemi. Przez długie lata nie udawało się astronomom wykryć tych zmian. Dla niektórych uczonych stało się to nawet argumentem przeciw teorii heliocentrycznej. Trudności spowodowane były wielkimi odległościami gwiazd. Trzeba było aż 300 lat, by wreszcie po udoskonaleniu technik obserwacyjnych, po przeprowadzeniu cyklu bardzo dokładnych obserwacji niemiecki astronom F. Bessel w 1838 r. wyznaczył paralaktyczne przesunięcie jednej 1 gwiazd. Dopiero wówczas zdano sobie sprawę z pustki otaczającej nasz Układ Planetarny.
Gdy Ziemia obiega Słońce, kierunek, w którym widzimy ciało niebieskie, ulega zmianie. Zmiana kierunku jest największa, gdy obserwujemy to ciało z dwu przeciwległych punktów orbity Ziemi (która w tym zagadnieniu może być traktowana jako kołowa), takich, że odcinek łączący te punkty jest prostopadły do kierunku od Słońca do danego ciała. Jeżeli przez | oznaczymy połowę kąta, o jaki zmienił się kierunek ku danemu ciału obser-
wowanemu z tych dwu punktów, przez r odległość tego ciała od Słońca (lub od Ziemi, co w praktyce na jedno wychodzi), przez a odległość Ziemi od Słońca wyrażoną w tych samych jednostkach co r, to wtedy:
a
71 — —
r
gdzie n jest wyrażone w radianach. A zatem kąt n, zwany p a- ralaksą gwiazdy, jest kątem, pod którym promień orbity Ziemi widoczny jest z danej gwiazdy (rys. 31). W astronomii bardzo często zamiast odległości gwiazd podajemy ich paralaksy, jako wielkości bezpośrednio zmierzone. Paralaksy zwykle wyraża się nie w radianach, lecz w sekundach kątowych. Ponieważ 1 radian równa się 206 265", przeto paralaksa wyrażona w sekundach
n =206 265' — r
Odległości do gwiazd są bardzo duże, toteż ich opisywanie w jednostkach używanych na Ziemi (np. w metrach) lub nawet
stosowanych w Układzie Słonecznym (jednostka astronomiczna*) nie byłoby wygodne. Dlatego w astronomii, gdy mówi się o odległościach między gwiazdami, wyprowadza się nową, większą jednostkę długości. Jest nią parsek. Parsek (1 ps) równa się 206 285 jednostkom astronomicznym, a więc:
„ 1 r[ps]
Z powyższego wzoru widzimy, że paralaksa gwiazdy, która byłaby w odległości 1 ps od Słońca, wynosiłaby l", tzn. promień orbity Ziemi widziany byłby z tej gwiazdy pod kątem 1". Paralaksa najbliższej gwiazdy, Proxima Centauri, wynosi 0,"8, a paralaksy innych gwiazd są jeszcze mniejsze. Zrozumiałe jest teraz, dlaczego tak trudno było zmierzyć przesunięcia paralaktyczne gwiazd. I obecnie także opisaną metodą możemy zmierzyć paralaksy jedynie najbliższych gwiazd, do odległości ok. 100 ps. Metoda ta nosi nazwę metody paralaks trygonometrycznych.
Inna metoda wyznaczania odległości, w swej istocie bardzo podobna do metody paralaks trygonometrycznych, zastosowana może być również do gwiazd leżących dalej, ale tylko do niektórych, mianowicie do tych, które należą do gromad ruchomych. Gromady ruchome są to ugrupowania składające się z kilkudziesięciu lub kilkuset obiektów poruszających się zgodnie w jednym kierunku w przestrzeni. Cała gromada porusza się w jednym kierunku, natomiast wzajemne prędkości gwiazd w gromadzie są tak niewielkie, że możemy je zaniedbać. Wówczas wszystkie gwiazdy w gromadzie poruszają się przez Galaktykę w przybliżeniu po torach rówmoległych i łatwo możemy wyznaczyć kierunek, ku któremu zdążają gwiazdy w gromadzie ruchomej. Wykorzystuje się tu zjawisko perspektywy. Rozumowanie jest analogiczne jak przy wyznaczaniu radiantu roju meteorów (tzn. kierunku, z którego ten rój dociera do Ziemi). Jeżeli ślady meteorów na niebie przedłużymy wstecz, to punkt ich przecięcia wskazuje kierunek, z którego rój nadbiegł. Podobnie,
gdybyśmy mogli wyznaczyć ruch gwiazd na niebie, to kierunki ich przesunięć wśród innych gwiazd wskazywałyby punkt, w którym gromada biegnie (lub z którego przybywa).
Przemieszczanie się gwiazdy na niebie wynikające z jej ruchu względem Słońca nosi nazwę ruchu własnego gwiazdy i oznacza się go grecką literą m Ruch własny wyrażamy zwykle w sekundach kąta na rok. Wielkość jego zależy od prostopadłej do kierunku Słońce—gwiazda składowej prędkości gwiazdy względem Słońca (tzw. prędkości tangencjalnej Vt) i odległości gwiazdy od Słońca r (rys. 32). Oczywiście im dalej gwiazda, tym przy danej prędkości tangencjalnej mniejszy jest jej ruch własny. Związek ten opisuje następujący wzór:
V, = krfi
gdzie | jest współczynnikiem proporcjonalności, którego wartość zależy od jednostek użytych do wyrażania występujących we wzorze wielkości Vt, r i ¡x (jeżeli prędkość tangencjalna podana jest w kilometrach na sekundę, r w parsekach, a ruch własny w sekundach kąta na rok, to fo»4,74).
W celu zmierzenia obserwacyjnie ruchu własnego wyznaczamy położenie gwiazdy na niebie w długich (przynajmniej kilkuletnich) odstępach. Po podzieleniu kąta, o jaki przesunęła się gwiazda, przez długość okresu obserwacyjnego otrzymujemy jej ruch własny. Gdybyśmy znali jej prędkość tangencjalną, to przy użyciu wyżej podanego wzoru moglibyśmy znaleźć jej odległość.
/
/
Istnienie gromady jest w tej metodzie konieczne właśnie do wyznaczenia prędkości tangencjalnych gwiazd. Ponieważ punkt na niebie, w którym zbiegają się ich tory, wskazuje kierunek ruchu gromady, przeto możemy wyznaczyć (rys. 33) kąt |o między prędkością radialną Vr (składową wzdłuż promienia widzenia) oraz prędkością całkowitą każdej z gwiazd gromady. Znajomość tego kąta wystarczy do powiązania prędkości tangen- cjalnej z prędkością radialną każdej z gwiazd. Wystarczy teraz zmierzyć obserwacyjnie prędkość radialną gwiazdy. Jak pamiętamy, wykorzystuje się w tym celu zjawisko Dopplera. Znając już prędkość radialną, bez trudu znajdujemy prędkość tangencja- lną badanej grupy gwiazd, a następnie z podanego wyżej wzoru, w którym wstawiamy wyznaczone uprzednio ruchy własne, obliczamy odległość gromady ruchomej. Przy użyciu tej metody udaje się wyznaczać odległość gromad (a więc i gwiazd wchodzących w ich skład) do ok. 1 kiloparseka.
W obu opisanych tu metodach: metodzie paralaks trygonometrycznych i metodzie ruchów własnych członków gromad rucho-
mych wykorzystuje się jedynie cechy kinematyczne i geometryczne ruchu Ziemi i gwiazd. Obie metody mogą być jednak stosowane tylko do obiektów bliskich. W celu oceny odległości gwiazd leżących dalej od nas musimy posłużyć się innymi metodami, w których bierze się pod uwagę właściwości samych gwiazd.
Jasności gwiazd
Jedną z podstawowych cech gwiazd jest ich jasność. Patrząc w nocy na pogodne niebo łatwo dostrzegamy, iż niektóre gwiazdy są jaśniejsze, inne znacznie słabsze, ledwie widzialne, jeszcze inne mogą być zauważone jedynie przez najsilniejsze teleskopy. Obserwowane na Ziemi oświetlenie promieniowaniem gwiazd (i innych ciał niebieskich), zmierzone przy użyciu fotometru, możemy wyrazić w luksach. Jednak zapisane w tych jednostkach oświetlenie promieniowaniem różnych ciał niebieskich wyraża się liczbami różniącymi się o wiele rzędów wielkości, np. oświetlenie promieniowaniem Słońca wynosi 105 luksów, Księżyca w pełni ok. 0,4 luksa, najjaśniejszej gwiazdy, Syriusza — 10~5 luksa, najsłabszych gwiazd widocznych gołym okiem — 10~8 luksa, a najsłabszych gwiazd, które mogą być obserwowane przez najsilniejsze teleskopy — rzędu 10-15 luksa. Oczywiście operowanie tak bardzo różniącymi się liczbami byłoby niewygodne. Astronomowie stosują więc inną skalę jasności gwiazd nawiązujących do skali wprowadzonej już w starożytności przez Ptolemeusza. Podzielił on widoczne gwiazdy na 6 grup: najjaśniejsze zaliczył do grupy pierwszej, najsłabsze widoczne gołym okiem — do grupy szóstej. O gwiazdach należących do pierwszej grupy mówi się, iż są pierwszej wielkości, do drugiej — że są drugiej wielkości itd. Po wprowadzeniu fotometrów do pomiarów jasności gwiazd okazało się, że związek między jasnością gwiazdy wyrażoną w wielkościach gwiazdowych i oświetleniem wyrażonym w luksach jest logarytmiczny i wyraża się wzorem
ot = —2,5 Ig £—14,5
gdzie m oznacza wielkość gwiazdową badanej gwiazdy, a E — oświetlenie jej promieniowaniem wyrażonym w luksach. Skład
nik —14,5 został wprowadzony w celu dopasowania skali wielkości gwiazdowych do dawnej skali Ptolemeusza. Oczywiście użycie tego wzoru umożliwia rozszerzenie skali poza sześć wielkości gwiazdowych używanych w starożytności. I tak np. jasność Słońca w wielkościach gwiazdowych wynosi — 26m,7, Księżyca w pełni około — 13m, Syriusza — lm,5, najsłabszych gwiazd dostrzeganych gołym okiem 6ra, a widocznych przez teleskop 23m. Należy zwrócić uwagę, iż skala ta jest odwrócona. Im gwiazda jest jaśniejsza, tym jej wielkość gwiazdowa wyraża się mniejszą liczbą.
Jednak jasności obserwowane gwiazd nie określają jednoznacznie mocy ich promieniowania. Zależą one przecież także od odległości gwiazd. Gwiazda o dużej mocy promieniowania, obserwowana z dużej odległości, może być mniej jasna niż inna, wysyłająca w przestrzeń mniej światła, ale znajdująca się blisko nas. Dlatego w celu opisania mocy promieniowania gwiazd wprowadza się pojęcie jasności absolutnej. Jasnością absolutną gwiazdy nazywamy jasność, jaką miałaby gwiazda, gdyby była obserwowana w pustej przestrzeni z odległości 10 parseków. A więc jasności absolutne określają właściwości (moc promieniowania) samych gwiazd. Łatwo możemy otrzymać związek między jasnością obserwowaną i absolutną, jeśli weźmiemy pod uwagę, że oświetlenie maleje proporcjonalnie do odwrotności kwadratu odległości. Maleje także, gdy światło przechodzi przez ośrodek rozpraszający. Zależność tę możemy zapisać następująco:
gdzie £10 jest oświetleniem w odległości 10 ps od gwiazdy, r — jej odległością od Ziemi, natomiast A' określa, ile razy światło gwiazdy zostało osłabione wskutek przejścia przez ośrodek rozpraszający. Korzystając z definicji jasności obserwowanej otrzymujemy:
We wzorze tym
oznacza jasność absolutną, zaś A ekstynkcję między- gwiazdową wyrażoną w wielkościach gwiazdowych. Otrzymany wzór:
m = M—5 + 5lgr + A
jest bardzo często wykorzystywany do wyznaczania odległości gwiazd. Oczywiście, trzeba uprzednio znać jasność obserwowaną, jasność absolutną badanej gwiazdy oraz ekstynkcję, jakiej uległo światło tej gwiazdy w swej drodze do obserwatora. Jasność obserwowaną możemy wyznaczyć mierząc otrzymywane oświetlenie promieniowaniem tej gwiazdy przy użyciu fotometru umieszczonego za ogniskiem teleskopu, którym prowadzimy obserwacje. Trudniej ocenić jasność absolutną tej gwiazdy, a także ekstynkcję międzygwiazdową. Tym zagadnieniom poświęcone będą następne paragrafy tej książki.
Typy widmowe i klasy jasności
Typ widmowy, obok jasności absolutnej, jest jedną z podstawowych cech gwiazdy. Ustala się go na podstawie wyglądu widma promieniowania gwiazdy. Decydującym testem jest tu wygląd widma liniowego, tzn. występowanie określonych linii i pasm absorpcyjnych w widmie promieniowania gwiazdy. Poszczególne typy widmowe gwiazd oznaczane są literami: O, B, A, F, G, K, M. Każdy typ widmowy dzielimy na dziesięć podtypów, które oznaczamy cyframi od 0 do 9. I tak np. gwiazda A5 to gwiazda posiadająca widmo pośrednie między typowym widmem A i typowym widmem F (fot. 30).
O widmie gwiazdy decyduje temperatura, ciśnienie i skład chemiczny jej atmosfery. Największy wpływ na wygląd widma ma temperatura. To od niej przede wszystkim zależy, w jakim stopniu będą zjonizowane i wzbudzone atomy poszczególnych pierwiastków, a więc jakie będą natężenia odpowiadających im linii widmowych. Natomiast skład chemiczny prawie wszystkich
10 — W#* wnętrzu *
gwiazd jest podobny i dlatego nie powoduje znacznego zróżnicowania ich widm. Niemniej jednak niewielkie różnice w zawartości ciężkich pierwiastków, wykrywane w drodze obserwacji spektroskopowych, dostarczają interesujących informacji o pochodzeniu i ewolucji gwiazd.
Gwiazdy o najwyższych temperaturach efektywnych (patrz str. 78), ok. 30 tys.—40 tys. K, należą do typu O. W widmach tych gwiazd występują linie wodoru, zjonizowanego i neutralnego helu, a także bardzo słabe linie wysoko zjonizowanych pierwiastków cięższych. W miarę jak przechodzimy do typu B, zanikają linie zjonizowanego helu (gdyż coraz większa część tego pierwiastka znajduje się w stanie neutralnym), rośnie natężenie linii wodorowych (w temperaturze odpowiadającej temu typowi liczba niezjonizowanych atomów wodoru jest większa niż w gwiazdach typu O), pojawiają się linie zjonizowanego azotu i tlenu. W typie A linie wodoru osiągają maksymalne natężenie, nie występują już linie helu, natomiast istnieją słabe linie metali. Typ F charakteryzuje się dalszym wzrostem linii metali. Duża liczba tych linii cechuje widma gwiazd typu G, do którego należy Słońce. W widmach gwiazd tego typu pojawiają się pierwsze pasma cząsteczek, przede wszystkim związków nienasyconych Cj, CH, CN, OH, które mogą się formować już w temperaturze ok. 6 tys. K. W widmie typu K widoczne są pasma cząsteczek, wśród których wyróżniają się pasma tlenku tytanu TiO. Pasma te osiągają największe natężenie w widmach typu M, których temperatura efektywna wynosi ok. 3 tys. K.
Istnieje nieliczna grupa gwiazd, których widma, choć są podobne do widm typów K i M, nie mają pasm tlenku tytanu. Niektóre z nich posiadają pasma węgla C* — zaliczamy je do typów R i N, u pozostałych stwierdza się występowanie tlenku cyrkonu ZrO i technetu — te ujmuje się w jeden typ widmowy S.
Typy widmowe różnią się także rozkładem natężenia w widmie ciągłym. W miarę jak przechodzimy od typu O do M, maksimum natężenia w widmie ciągłym przesuwa się od fioletu ku czerwieni. Z tego powodu gwiazdy gorętsze (typów O, B) mają barwę niebieską, gwiazdy chłodniejsze (typów K, M) są czerwone. Ocena barwy gwiazdy może posłużyć do oceny jej typu widmowego. Albo na odwrót, znajomość typu widmowego na pod
stawie wyglądu jej widma liniowego wystarcza do stwierdzenia, jaką ma ona barwę. Ponieważ światło gwiazdy przechodząc przez ośrodek międzygwiazdowy ulega osłabieniu bardziej w barwie niebieskiej niż czerwonej, przeto gwiazda wydaje się nam czer- wieńsza, niż jest w rzeczywistości. Skoro znamy prawdziwą barwę gwiazdy i barwę obserwowaną, możemy wyznaczyć stopień poczerwienienia gwiazdy, a tym samym ocenić ilość materii międzygwiazdowej na drodze światła docierającego do nas od gwiazdy. Jest to znany sposób używany przez astronomów do pomiaru wielkości ekstynkcji międzygwiazdowej.
Typ widmowy związany jest zatem z barwą i temperaturą efektywną gwiazdy. Oznacza to, że gwiazdy tego samego typu widmowego promieniują z każdego centymetra kwadratowego swej powierzchni tę samą ilość energii. A więc każdemu typowi widmowemu odpowiada określona jasność powierzchniowa gwiazd do niego należących. Największą jasność powierzchniową mają oczywiście gwiazdy najgorętsze (typów O, B), najmniejszą — gwiazdy chłodne (typów K i M). I tak np. gwiazdy typu O mają jasność powierzchniową ok. 1000 razy większą od jasności powierzchniowej Słońca, natomiast gwiazdy typu M ok. 20 razy mniejszą od Słońca. Ocży wiście gwiazdy o tej samej jasności powierzchniowej mogą mieć różne jasności całkowite. Całkowita ilość energii opuszczającej gwiazdy zależy od tego, ile energii wypływa z każdej jednostki jej powierzchni oraz od tego, jak duża jest ta powierzchnia. Gwiazdy tego samego typu widmowego różniące się wielkością powierzchni, a więc promieniem, mają różne jasności. Większe, bardziej rozdęte, są jaśniejsze niż tak samo gorące gwiazdy o małych promieniach. Widzimy więc, że wyznaczenie typu widmowego gwiazdy nie wystarcza jeszcze do oceny jej jasności. Musimy dodatkowo znać jej rozmiary.
Szczęśliwie, rozmiary gwiazdy mają także wpływ na wygląd widma jej promieniowania. W atmosferach gwiazd mniejszych, bardziej sprężonych, wyższe jest ciśnienie niż w bardziej rozległych i rzadszych atmosferach gwiazd o większych promieniach. Linie widmowe w promieniowaniu pochodzącym z ośrodka o większym ciśnieniu są na ogół szersie, a więc promieniowanie gwiazd tego samego typu widmowego o większych rozmiarach cechuje
się węższymi liniami. Przyczyną dalszych różnic w natężeniach linii jest inny stopień jonizacji materii w gwiazdach o różnych rozmiarach. W atmosferach rzadszych jonizacja jest dalej posunięta. Wreszcie w gwiazdach większych (ale o ustalonych masach) przyspieszenie grawitacyjne (które zależy od odległości od środka gwiazdy) jest mniejsze. Wszystkie wymienione przyczyny powodują zróżnicowanie widm gwiazd o dużych i małych promieniach. Pozwala to astronomom orzec na podstawie wyglądu widma, z jak dużą gwiazdą mają do czynienia. W ten sposób można stwierdzić, czy obserwowana gwiazda jest karłem czy olbrzymem. Ponieważ rozmiar związany jest z jasnością, przeto podział ten nosi nazwę podziału na klasy jasności (fot. 31).
Największe gwiazdy, najjaśniejsze nadolbrzymy zalicza się do klasy jasności la, pozostałe nadolbrzymy do klas Ib i II, klasa III obejmuje olbrzymy, gwiazdy klasy IV zwiemy podolbrzymami, klasa V to karły (do tej klasy należy Słońce). Niekiedy wprowadza się także VI klasę jasności, obejmującą podkarły, i jeszcze VII, do której zalicza się białe karły.
Te obrazowe nazwy — nadolbrzymy, olbrzymy, karły — używane przez naukowców charakteryzują rozpiętość skali rozmiarów gwiazd. Napotykamy wśród nich gwiazdy giganty, takie jak np. Epsilon Aurigae, której promień 2 tys. razy przekracza promień Słońca. Gdyby umieścić ją w centrum naszego Układu Planetarnego, wszystkie planety, aż po Saturna włącznie, znalazłyby się w jej wnętrzu. Jest to chłodna gwiazda o bardzo rozdętej otoczce. Należące do drugiej dziesiątki najjaśniejszych gwiazd nieba nadolbrzymy Betelgeuse i Antares mają rozmiary 200—300-krotnie przewyższające rozmiary Słońca. I te dwie gwiazdy pochłaniałyby Ziemię, gdyby znalazły się na jego miejscu (rys. 34). Na drugim krańcu skali umieścić można białe karły
— ok. 100-krotnie mniejsze od naszej macierzystej gwiazdy, rozmiarami porównywalne z Ziemią. Ale na tym nie koniec. Znacznie mniejsze średnice typowe są dla pulsarów — gwiazd, które nawet nie są objęte podaną wyżej klasyfikacją według klas jasności. Ich promienie są rzędu 10 km (gwiazda taka zmieściłaby się w obrębie Warszawy), mimo że masy mają porównywalne z masą Słońca.
Tak' duże zróżnicowanie właściwości gwiazd uformowanych z tej ; samej mniej więcej ilości materii jest przede wszystkim wynikiem różnego stopnia ich zaawansowania ewolucyjnego. Niektóre z nich są młode, niedawno dopiero utworzone z materii rozproszonej, większość' obserwowanych przeżywa właśnie spokojny, najdłuższy etap swego bytu, inne rozjarzają się' na krótko przed przejściem w stan uśpienia, w którym stygną stopniowo, gasną, aż wreszcie stają się zbyt słabe, by mogły być przez nas dostrzegane. W ciągu swego życia gwiazdy kurczą się, pęcznieją, odrzucają materię, czasem nagle wybuchają lub zaczynają pulsować, by po całym cyklu burzliwych przemian zachować jedynie swe wypalone jądro niezdolne już do dalszej aktywności. Te pozornie niezmienne gwiazdy, obserwowane przez nas co noc na niebie, mają za sobą bogatą historię, czeka je los, który już dziś dla każdej z nich astronomowie mogą przewidzieć. Zanim jednak poznamy sposoby wnioskowania naukowców o życiu i rozwoju gwiazd, musimy zdać sobie sprawę, skąd wiemy, jakie są podstawowe cechy badanych gwiazd.
Do najbardziej podstawowych cech należy jasność absolutna,
temperatura efektywna, promień, masa, skład chemiczny. Temperaturą efektywną i skład chemiczny możemy wyznaczyć za pomocą analizy widma promieniowania gwiazd. Na podstawie samego wyglądu widma możemy ocenić klasę jasności gwiazdy. Aby stąd móc wnioskować o jasności absolutnej, powinniśmy wiedzieć, jakie jasności absolutne odpowiadają gwiazdom każdego typu widmowego i klasy jasności. Wycechowania tego rodzaju zależności dokonuje się przy użyciu gwiazd bliższych, których odległości mogą być wyznaczone metodami bezpośrednimi: metodą paralaks trygonometrycznych oraz metodą pomiaru odległości gromad ruchomych. Znając odległości tych gwiazd oraz mając zmierzone ich jasności obserwowane, można przy użyciu wzo
ru ze str. 145 wyznaczyć ich jasności absolutne. Po dokonaniu klasyfikacji widmowej tych gwiazd, tzn. po określeniu ich typów widmowych i klas jasności na podstawie spektroskopowej analizy ich promieniowania, mamy już grupę gwiazd o znanych jasnościach absolutnych, typach widmowych i klasach jasności, możemy więc wyznaczyć związek między tymi wielkościami. Musi on być słuszny nie tylko w odniesieniu do gwiazd bliskich, ale do wszystkich, ponieważ występujące w nim wielkości charakteryzują same gwiazdy, a nie zależą od położenia ich względem obserwatora. Związek ten najłatwiej zilustrować na wykresie, na którego osi poziomej odłożone będą typy widmowe (albo temperatury efektywne, albo barwy gwiazd), a na osi pionowej jasność absolutna (rys. 35). Wówczas gwiazdy poszczególnych klas jasności będą układały się na nim wzdłuż pasów Najmujących określone miejsce. Wykresem tym możemy się obecnie posłużyć nie tylko do wyznaczenia jasności absolutnych gwiazd o znanych typach widmowych i klasach jasności, ale nawet do oceny odległości do tych gwiazd.
Jak daleka «to gwiazd? — metody pośredeie
Klasyfikacja widmowa gwiazdy, zaliczę nie jej do właściwego typu widmowego i klasy jasności, pozwala na określenie jej jasności absolutnej M, a także barwy, jaką miałaby ona, gdybyśmy mogli ją obserwować bezpośrednio (a nie przez warstwę materii międzygwiazdowej). Dokonuje się także fotometrycznych pomiarów jasności obserwowanej gwiazdy m oraz jej obserwowanej barwy. Różnica pomiędzy prawdziwą barwą gwiazdy i jej barwą obserwowaną pozwala wyznaczyć dla badanej gwiazdy ekstynkcję międzygwiazdową A. W ten sposób znamy wszystkie, prócz odległości r, wielkości występujące we wzorze, który wyprowadziliśmy na str. 145. Przy jego użyciu otrzymujemy odległość gwiazdy wyrażoną w parsekach:
m—hf--A+S
r = 10 5
I k : kr : - /#. - vf ] I . i ! } i
Ta metoda wyznaczania odległości gwiazd, zwana metodą para- laks spektroskopowych, może być stosowana do gwiazd leżących w zasadzie dowolnie daleko, byle tylko udawało. się z dostateczną dokładnością wyznaczyć ich jasności obserwowaną i absolutną oraz ekstynkcję międzygwiazdową. W niektórych przypadkach tą metodą ocenić można odległości gwiazd (przede wszystkim jasnych) w innych galaktykach, a więc także odległości tych galaktyk. W innych przypadkach może ona zawieść nawet w odniesieniu do gwiazd bliskich, gdy te są słabe lub znajdują się za grubymi obłokami materii międzygwiazdowej, która osłabi ich promieniowanie na tyle, że identyfikacja widma będzie bardzo utrudniona.
Niekiedy możemy ocenić jasności absolutne gwiazd bez uciekania się do ich klasyfikacji widmowej. Z taką możliwością spotykamy się ,.pi;zy obserwacjach niektórych typów gwiazd zmiennych fizycznie. Gwiazdy zmienne fizycznie są to gwiazdy, które zmieniają jasność, promień, barwę, temperaturę i inne swe cechy w wyniku procesów zachodzących w ich wnętrzach lub atmosferach. Odróżnia się je od gwiazd zmiennych zaćmieniowych, których zmiany jasności są wynikiem wzajemnego przesłaniania się gwiazd wchodzących w skład układu (zwykle dwu) gwiazd poruszających .się wokół wspólnego środka ciężkości pod wpływem wzajemnych oddziaływań grawitacyjnych. Spośród gwiazd zmiennych fizycznie do wyznaczania odległości najczęściej używa się c e f e i d. Cefeidy są pewnym typem gwiazd zmiennych pulsujących okresowo. Atmosfery tych gwiazd na przemian pęcznieją, materia zawarta w nich unosi się, zbliża do obserwatora (możemy się o tym przekonać badając przesunięcia dopplerowskie linii w widmach światła tych gwiazd) i następnie się kurczą. Proces ten powtarza się cyklicznie z bardzo dużą dokładnością. Pulsacjom gwiazdy towarzyszą zmiany jej jasności i temperatury. Są one wszystkie przesunięte względem siebie w fazie, ale ponieważ są przejawami tego samego zjawiska, mają ten sam okres. Okres zmian jasności cefeid związany jest z ich jasnością absolutną (średnią lub maksymalną). Istnieją trzy typy cefeid (rys. 36): cefeidy krótkookresowe, zwane także gwiazdami RR Lyrąe, o okresach krótszych od jednej doby, oraz cefeidy długookresowe, o okresach trwających
ponad dobę, kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt dni, wśród których wyróżniamy cefeidy klasyczne i typu W Virginis. Cefeidy krótkookresowe są olbrzymami, natomiast długookresowe — nadolbrzymami typów F, G i K. Dla każdego z typów cefeid z osobna określono zależność między ich jasnościami absolutnymi i okresem ich pulsacji. Obserwacyjne wyznaczenie okresu zmian jasności cefeidy nie jest rzeczą trudną. Możemy je więc zawsze - łatwo przeprowadzić, a następnie, po zaliczeniu cefeidy do odpowiedniego typu, wykorzystując zależność między jasnością absolutną i okresem, znaleźć jasność absolutną badanej cefeidy. Pomiar jasności obserwowanej cefeidy i ocena ekstynkcji międzygwiazdowej wystarczają już do obliczenia odległości do tej gwiazdy. Ponieważ cefeidy są gwiazdami jasnymi, przeto metoda ta pozwala sięgnąć głęboko w przestrzeń i stosowana jest nawet do cefeid z bliskich galaktyk. Oczywiście, wyznaczenie odległości do cefeidy wchodzącej w skład jakiegoś ugrupowania gwiazd (np. galaktyki lub gromady gwiazd) jest równoznaczne ze znalezieniem odległości do tego ugrupowania. W ten sposób cefeidy są słupami milowymi rozrzuconymi w przestrzeni, umoż-
liwiającymi oceny odległości do różnych rejonów naszej Galaktyki i sąsiadujących z nią systemów.
Także niektóre inne typy gwiazd zmiennych mogą być wykorzystane do ocen odległości. Są to te typy, w których przebieg zmian jasności związany jest z samą jasnością absolutną tych gwiazd. Do typów tych należą gwiazdy nowe i supernowe. Jasność gwiazd nowych ulega nagłemu, w ciągu 1—2 dni, zwiększeniu 10 tys. lub więcej, aż do miliona razy, a więc od 10 do 15 wielkości gwiazdowych. Po osiągnięciu maksimum blasku jasność nowych zaczyna stopniowo maleć, przy czym tempo zmniejszania się jasności gwiazdy jest na ogół tym większe, im jaśniejsza była ona w maksimum swego blasku. A więc pomiar szybkości spadku jasności dostarcza nam informacji o jasności absolutnej w chwili maksimum blasku. Zjawisko supernowej polega na nagłym wybuchu gwiazdy. Świeci ona wówczas tak jasno jak dziesiątki i setki milionów Słońc, czasami swym blaskiem dorównuje lub przewyższa galaktykę, w której wybucha. Jeśli inne metody wyznaczenia odległości zawodzą, a dzieje się to na ogół wtedy, gdy badamy odległe galaktyki, możemy wykorzystać obserwacje supernowych do oceny odległości galaktyki, w której akurat została dostrzeżona, przyjmując jasność absolutną tej supernowej w maksimum blasku jako równą ok. —16». Przyjęcie określonej jasności absolutnej gwiazdy nowej lub supernowej, pomiar ich jasności obserwowanej i ocena ekstynkcji wystarczają do obliczenia odległości do tych obiektów. Oczywiście wszystkie błędy oceny tych wielkości obciążać będą otrzymaną w ten sposób odległość. Spośród wymienionych metod najmniej dokładna jest metoda wykorzystująca gwiazdy supernowe i obliczone przy jej użyciu odległości mogą być nawet kilkakrotnie mniejsze lub większe od rzeczywistych.
Jak zważyć gwiazdy?
Bezpośrednie, obserwacyjne wyznaczenie mas gwiazd należy do trudniejszych zagadnień. Udaje się to uczynić jedynie w wyjątkowych przypadkach, mianowicie wtedy, gdy wchodzą one w skład układów podwójnych. Na Ziemi pomiar
masy jakiegoś ciała polega na wyznaczeniu siły, z jaką jest ono przyciągane przez Ziemię. Pomiar mas planet przy użyciu III prawa Keplera w swej istocie polega na wyznaczeniu sił, jakimi te planety przyciągają swoje księżyce. Tego rodzaju oddziaływania między gwiazdami uwidaczniają się w przypadku pary gwiazd obiegających wspólny środek masy pod wpływem swych sił przyciągania grawitacyjnego. Wówczas okres obiegu P, półoś wielka ich orbity względnej a oraz masy gwiazd układu njy i njs spełniają III prawo Keplera:
P* * 4j**
Jeżeli obie gwiazdy leżą na tyle daleko od siebie, że możemy je obserwować przez teleskop jako dwie oddzielne gwiazdy, jeżeli ponadto możemy wyznaczyć odległość do tego układu, wówczas na podstawie pomiaru odległości kątowej na niebie między gwiaz- dami-składnikami układu możemy obliczyć wielkość półosi. Pomiar okresu obiegu P wystarcza wtedy już, by przy wykorzystaniu III prawa Keplera znaleźć sumę mas składników rgx i njx Jeżeli ponadto możemy prześledzić ruch składników, to możemy wyznaczyć odległości ich od środka masy układu cif i a*. Ponieważ odległości te związane są z masami składników zależnością:
«t ==*»«
możemy stąd znaleźć stosunek mas składników:
_ «i ”}\ *i
Znajomość sumy mas składników oraz ich stosunku wystarcza do obliczenia każdej z mas .njl i njt z osobna. Opisana metoda może być jednak zastosowana tylko do niewielu układów podwójnych, gdyż zwykle odległość między składnikami jest zbyt mała, by mogła być wyznaczona z wystarczającą dokładnością.
Znacznie dokładniejsze wyniki można uzyskać w badaniach tzw. układów spektroskopowo podwójnych (rys. 37). Są to układy, w których gwiazdy mogą nie być nawet widziane jako oddzielne, ale w widmach których widoczne są linie pocho
ue
te
d-
dzące od obu gwiazd. Przyjmijmy dla uproszczenia, że orbita jest kołowa. Gdy znajdujemy się w płaszczyźnie orbity takiego układu lub blisko niej, wówczas obserwujemy przesuwanie się linii widmowych obu składników na przemian ku fioletowi i czerwieni, w zależności od tego, czy dany składnik zbliża się, czy oddala akurat od obserwatora. Z wielkości tych przesunięć możemy znaleźć prędkości ruchu orbitalnego vt i vt każdego ze składników. Wobec tego, że • , .. - . ■ . >■. raSHllSM
fi. aa
Wi
Wi
otrzymujemy stąd bezpośrednio stosunek mas gwiazd. Ponieważ W ruchu po kole mamy:
Px>i = 2nai
Pv2 ~ 2na2 z definicji zaś ruchu względnego
a = ag + aj
Podstawiając otrzymaną wartość półosi (promienia) orbity względnej do III prawa Keplera, dostajemy:
p
2ji
Z tego równania możemy już obliczyć sumę mas składników, a ponieważ znamy stosunek ich mas, wystarcza to do otrzymania mas obu gwiazd.
Przy użyciu tych metod możemy wyznaczyć masy tylko niewielu gwiazd — takich, które tworzą układy podwójne, i co więcej, układy te są łatwo obserwowalne. Tym niemniej czerpane stąd informacje o masach gwiazd mogą być uogólnione na znaczną ich liczbę. Możemy się mianowicie spodziewać, że gwiazdy o podobnych cechach fizycznych (takich np. jak typ widmowy i klasa jasności) mają zbliżone masy. Z tego powodu wystarczy, jeśli wyznaczymy przy użyciu opisanych metod masy pewnej tylko liczby gwiazd o określonych właściwościach fizycznych, by stąd móc już wnioskować o masach wszystkich gwiazd o takich samych cechach fizycznych. Jedną z najczęściej używanych do takiego wnioskowania zależności jest zależność masa — jasność absolutna. Jest ona różna dla gwiażd różnych klas jasności. Najliczniejsza z klas jasności, klasa jasności V, cechuje się zależnością:
M = 4,6—10,0 lg nj, gdy M<7m,5
i
M = 5,2-6,9 lg nj, gdy M> 7™,5
We wzorach tych nj jest wyrażone w masach Słońca.
Wśród gwiazd V klasy jasności największe masy mają gwiazdy typu O — ok. 20 i więcej razy większe od Słońca; masy gwiazd typu F są ok. półtora raza większe od słonecznej, a typu M — ok.
4 razy mniejsze. Najmniejsze gwiazdy, w których może dojść do przemian wodoru w hel, mają masy równe 0,08 masy Słońca. Największe, w których te przemiany mogą zachodzić przez znaczną część życia gwiazdy, mają masy kilkudziesięciu mas Słońca. Widzimy stąd, że masy gwiazd zawierają się w dość wąskim prze
dziale: stosunek największych do najmniejszych mas gwiazd normalnych jest jak 1000 •' 1, a więc znacznie mniejszy niż stosunek jasności lub rozmiarów gwiazd. Niewielka wartość tego stosunku jest spowodowana właściwościami reakcji termojądrowych. Gdy masa jest zbyt mała, w gwieździe nie rozpocznie się produkcja energii w tych reakcjach, gdy jest zbyt duża — wyzwalanie się energii staje się bardzo gwałtowne, gwiazda nie wytrzymuje tak szybkiego przepływu energii przez nią, staje się niestabilna, wybucha, odrzuca tworzącą ją materię.
Wykres Hertzsprunga-Russella
Ilustrację zamieszczoną obok możemy znaleźć we wszystkich książkach popularnonaukowych, podręcznikach oraz w wielu pracach naukowych traktujących o budowie gwiazd lub statystyce ich właściwości fizycznych. Każdą gwiazdę możemy scharakteryzować podając jej typ widmowy (lub temperaturę efektywną czy jakiś wskaźnik, który cechuje jej barwę) oraz jasność absolutną. Z tego powodu każdej gwieździe będzie odpowiadał punkt na wykresie, na którego osiach odłożymy typ widmowy (lub temperaturę czy barwę) oraz jasność absolutną (rys. 38). Wykresy tego typu po raz pierwszy wykonywali w latach 1905—1913 Hertz- sprung i Russell i od ich nazwisk pochodzi nazwa tych wykresów (wykresów H-R).
Wykresy H-R mogą być konstruowane dla grup gwiazd wyodrębnionych na podstawie określonych kryteriów. Wówczas rozmieszczenie punktów na wykresie charakteryzować będzie rozkład gwiazd danej grupy według ich typów widmowych i jasności absolutnych, a więc z wykresu takiego będziemy mogli odczytać, ile w danej grupie jest nadolbrzymów, olbrzymów, podolb- rzymów, karłów czy białych karłów. Gwiazdy różnych grup będą w odmienny sposób wypełniać wykres Hertzsprunga-Russella. Dlatego na początek warto zapoznać się z wykresem H-R, zawierającym reprezentantki wszystkich, bez wyboru, gwiazd obserwowanych, których typy widmowe i jasność absolutna mogą być wyznaczone.
158
Najbardziej rzucającą się w oczy cechą tego wykresu H-R jest grupowanie się znacznej liczby gwiazd w obrębie pewnego uprzywilejowanego pasa przebiegającego na ukos przez rysunek od lewego górnego rogu ku prawemu dolnemu. Zbiór tych gwiazd, należących do V klasy jasności (karły), nazywamy ciągiem głównym. Ponad ciągiem głównym występuje znaczna liczba jasnych gwiazd typów widmowych G i K. Gwiazdy te, posiadające te same temperatury efektywne, co karły tych typów należące do ciągu głównego, muszą mieć znacznie większe od nich rozmiary. Najjaśniejsze z nich to nadolbrzymy, pod nimi znajdują
się olbrzymy i podolbrzymy. Poniżej ciągu głównego kilka oddzielnych punktów reprezentuje białe karły. Na wykresie tym, aby był on czytelny, nie umieszczono punktów odpowiadających wszystkim obserwowanym gwiazdom, ale liczba punktów zaznaczonych w poszczególnych miejscach wykresu jest proporcjonalna do liczby obserwowanych gwiażd o odpowiadających tym miejscom wykresu typach widmowych i jasnościach absolutnych.
Przedstawiony wykres nie reprezentuje jednak w pełni rzeczywistego rozkładu gwiazd według ich typów widmowych i jasności absolutnych. Dzieje się tak dlatego, że spośród gwiazd odległych widzimy tylko najjaśniejsze, gdyż słabsze znajdują się poza zasięgiem naszych instrumentów. Stąd na wykresie zaznaczono więcej gwiazd jasnych, a mniej słabych, niż powinno ich być, gdybyśmy chcieli zachować proporcje, w jakich występują one w przyrodzie. By uniknąć tego niepożądanego efektu selekcji, możemy ograniczyć się do gwiazd nam bliskich, z bezpośredniego sąsiedztwa Słońca. Wówczas z dużym prawdopodobieństwem będziemy mogli przypuścić, iż obserwujemy wszystkie gwiazdy z tego obszaru i wskutek tego wykres reprezentuje rzeczywisty rozkład gwiazd w naszych okolicach. Na takim wykresie H-R (rys. 39) spotykamy dobrze znane nam z obserwacji jasne gwiazdy nieba: Syriusza, a Centauri, Procjona, Altair, znajduje się na nim także Słońce. Spośród 56 gwiazd leżących nie dalej niż 5 ps od nas jedynie dwie (Procjon i Altair) są podolbrzymami, a pięć — białymi karłami. Reszta, 49 gwiazd, należy do ciągu głównego. Na ciągu głównym leży Słońce, ale także 30 razy od niego jaśniejszy Syriusz, jak i 50 tys. razy słabsze gwiazdy typu M; wszystkie one charakteryzują się jednak jedną wspólną cechą: świecą w wyniku zachodzących w ich jądrach przemian wodoru w hel.
Wniosków płynących z wykresu H-R sporządzonego dla gwiazd z okolic Słońca nie można rozciągać na wszystkie gwiazdy. Położenie gwiazdy na wykresie H-R zależy od jej budowy, z kolei
o budowie gwiazdy decydują, jej ewolucja oraz właściwości, jakie miała w chwili powstania. Oba te czynniki określone są przez masę gwiazdy i jej skład chemiczny w momencie powstania. Ponieważ możemy się spodziewać, że gwiazdy z różnych miejsc Galaktyki mogą mieć różny wiek, a także skład chemiczny ma
terii, z której powstały, mógł być odmienny, przeto wykresy H-R skonstruowane dla gwiazd z odległych od siebie okolic Galaktyki będą różnić się między sobą.
Gromady gwiazd
Ponieważ w położeniu gwiazd na wykresie H-R zaszyfrowana jest ich historia i pochodzenie; przeto szczególnie przejrzystych informacji o losach gwiazd mogą dostarczyć wykresy skonstruowane dla grup o wspólnym rodowodzie. Wydawałoby się, że
I
odszukanie w Galaktyce wśród miliardów gwiazd tych, które kiedyś jednocześnie się w jakimś miejscu narodziły, jest zadaniem ponad siły. Tak byłoby, gdyby wszystkie gwiazdy poruszały się w przestrzeni niezależnie od siebie, jedynie pod wpływem łącznego przyciągania grawitacyjnego pochodzącego od Galaktyki. Istnieje jednak niewielka liczba gwiazd (mniej niż 1%) wchodzących w skład aglomeracji, w obrębie których przebywają od momentu powstania. Przykładami takich aglomeracji są znane nam już gromady ruchome omówione z okazji przedstawiania metod wyznaczania odległości do gwiazd. Należą one do obszernej klasy gromad otwartych składających się z kilkuset lub kilku tysięcy gwiazd każda (fot. 32). Znacznie bardziej liczebne i zwarte są gromady kuliste zawierające dziesiątki i setki tysięcy gwiazd (fot. 33).
Gwiazdy w gromadach powiązane są wzajemnymi siłami grawitacyjnymi, które przeciwdziałają rozpadowi układu. Każda gwiazda co jakiś czas mija inną gwiazdę gromady w niewielkiej odległości i wówczas dochodzi do wymiany energii i momentu pędu między nimi, w wyniku czego ustala się pewien rozkład prędkości gwiazd w gromadzie. Ale niektóre gwiazdy osiągają wówczas prędkości tak duże, że mogą pokonać przyciąganie przez gromadę i uciec z niej. Jest ich niewiele. W ciągu okresu, w którym następuje w wyniku spotkań istotna zmiana energii każdej z gwiazd gromady (w ciągu tzw. okresu relaksacji), zaledwie ok. 1% wszystkich gwiazd może opuścić gromadę; trwający jednak miliardy lat proces ten prowadzi do stopniowego rozpadu gromad. Te z nich, w których proces relaksacji zachodzi szybciej, rozpadają się prędzej, inne mogą trwać bardzo długo. Tempo relaksacji zależy od liczby gwiazd w gromadzie i jej rozmiarów. Mało liczebne gromady rozpadają się szybciej niż bardziej zwarte, zawierające wiele gwiazd. Z tego też powodu gromady otwarte nie mogą być zbyt stare, nie mogą mieć więcej niż ok. 3 mld lat. Starsze gromady otwarte dawno już się rozpadły, a tworzące je gwiazdy wymieszały się z innymi. Natomiast gromady kuliste mogą być znacznie starsze. Czas ich rozpadu sięga biliona lat, jest większy od wieku naszej Galaktyki. A więc nawet gdyby powstały one — co jest bardzo prawdopodobne — w okresie gdy tworzyła się Galaktyka, przetrwałyby do naszych czasów. Naj
bardziej nietrwałymi ugrupowaniami gwiazd są asocjacje liczące po ok. 100 gwiazd każda. Pomiary prędkości gwiazd w asocjacjach świadczą o ich rozpadaniu się w czasie rzędu 10 min lat. Znaczy to w życiu Galaktyki mniej niż miesiąc w życiu człowieka. Możemy więc stwierdzić, że proces rodzenia się gwiazd zachodzi jeszcze w naszych czasach, co więcej, potrafimy wskazać te gwiazdy-niemowlęta.
Mamy więc do dyspozycji gromady — grupy gwiazd rówieśniczek, narodzonych kiedyś wspólnie. Co więcej, mamy te grupy rówieśnicze w różnym wieku. Najmłodsze — asocjacje, starsze od nich — gromady otwarte i najstarsze — gromady kuliste. Porównując te grupy ze sobą możemy prześledzić, jak zmieniają się z wiekiem gwiazd ich właściwości. W ten sposób jesteśmy w stanie „obserwować” ewolucję gwiazd. Zamiast przyglądać się przemianom zachodzącym przez miliony i miliardy lat w jednej gwieździe, badamy i porównujemy ze sobą gwiazdy w różnym wieku i na tej drodze wnioskujemy o ich ewolucji.
Wykresy H-R gromad
W latach pięćdziesiątych naszego stulecia przeprowadzono bardzo systematyczne obserwacje wielu gromad w celu otrzymania dla nich wykresów H-R. Pierwszą, najbardziej rzucającą się w oczy cechą tych wykresów było odmienne rozmieszczenie na nich gwiazd z gromad otwartych i kulistych.
Na rys. 40 przedstawiony jest wykres H-R dla Plejad — typowej dość młodej gromady otwartej. Na osi pionowej zamiast jasności absolutnych odłożone są jasności obserwowane, gdyż one były bezpośrednio mierzone, a dla wszystkich gwiazd gromady leżących w tej samej praktycznie odległości, przesłoniętych tą samą ilością materii międzygwiazdowej, różnią się one od jasności absolutnych o stałą wielkość. A zatem, by otrzymać wykres, na którego osi pionowej odłożone są jasności absolutne, wystarczy tylko przesunąć skalę o wartość 5 Ig r—5 +A (jednakową dla wszystkich gwiazd gromady), będącą różnicą między jasnością obserwowaną i absolutną. Gwiazdy na tym wykresie układają się wzdłuż pewnej linii. Już stąd możemy wnioskować, że musi
u*
I istnieć jakiś czynnik wspólny dla I wszystkich gwiazd gromady, któ-
!] ry powoduje, że odpowiadające J im punkty nie są rozsiane po całym wykresie. Naturalnym i najprostszym wyjaśnieniem jest przyjęcie, że wszystkie obserwowane I gwiazdy mają wspólny wiek, że powstały kiedyś z tego samego obłoku materii międzygwiazdowej. Pamiętamy, że ten sam wniosek
o wspólnym pochodzeniu gwiazd każdej gromady wyciągnęliśmy i już wcześniej, przy omawianiu właściwości gromad. Teraz otrzymaliśmy jednak niezależnie argument za jego słusznością.
Krzywa, wzdłuż której rozmie- I szczone są gwiazdy na tym wy- I kresie, przebiega prawie w całości I Wzdłuż ciągu głównego; jedynie I najjaśniejsze, najgorętsze, a więc li najmasywniejsze gwiazdy znajdują się na prawo od tego ciągu. Warto teraz porównać ten wykres z wykresem H-R jakiejś gromady kulistej, która jest układem znacznie starszym. Różnice między nimi będziemy mogli interpretować jako wynik ewolucji gwiazd. Na przedstawionym wykresie H-R (rys. 41), skonstruowanym dla gromady kulistej oznaczonej symbolem M3, gwiazdy także rozmieszczone są wzdłuż pewnej krzywej. Ma ona jednak zupełnie inny kształt niż dla gromad otwartych. Tylko w obszarze gwiazd najmniej masywnych przebiega ona wzdłuż ciągu głównego, następnie odchyla się ku górze i przebiega zygzakiem przez wykres. Porównanie to prowadzi nas do wniosku, że tempo ewolucji gwiazd zależy od ich masy. Najmniej masywne karły nawet w najstarszych gromadach nie zmieniły się wiele od czasu swego powstania i nadal zapełniają dolną część ciągu głównego. W gromadzie otwartej, gdzie gwiazdy są młodsze, na ciągu głó
wnym znajdują się jeszcze gwiazdy o znacznie większych masach. Stąd wniosek, że gwiazdy niedługo po narodzeniu muszą osiadać na ciągu głównym i na nim spędzać znaczną część swego życia. Następnie z nie znanych nam na razie powodów opuszczają ciąg główny, najpierw najmasywniejsze przesuwają się w prawo, później coraz mniejsze odchodzą od ciągu głównego w górę w obszar podolbrzymów, olbrzymów i nadolbrzymów.
Ten przebieg ewolucji gwiazd jeszcze lepiej ilustruje rysunek, na którym jednocześnie naniesiemy wykresy H-R wielu gromad otwartych i przykładową gromadę kulistą (rys. 42). Cechą charakterystyczną tego rysunku jest odchylenie się w prawo wykresów poszczególnych gromad w części odpowiadającej najjaśniejszym gwiazdom, przy wspólnym położeniu ciągów głównych gwiazd słabych. Odchylenie od ciągu głównego u różnych gromad następuje w różnych miejscach. W niektórych tylko najjaśniejsze (najmasywniejsze) gwiazdy opuściły ciąg główny, w innych odchylenie następuje już dla gwiazd mniej masywnych. Pozwala to
nam przypuszczać, że np. gromada M67 jest starsza niż Plejady. A wiąc położenie punktu, w którym wykres H-R gromady odchyla się od ciągu głównego, może być wykorzystane do oceny wieku gromady.
Wykresy H-R gromady otwartej M67 i kulistej M3 odchylają się od ciągu głównego prawie w tym samym punkcie. Oznacza to, że muszą one mieć ten sam mniej więcej wiek. Jednak przebieg wykresów tych gromad ponad ciągiem głównym jest od
mienny. Jakie są tego przyczyny? Gwiazdy tych dwu gromad muszą różnić się od siebie, ale czynnikiem tym nie może być ani wiek, ani masy, bo te są podobne.
Już wcześniej, nim zajęto się analizowaniem wykresów H-R dla gromad, stwierdzono, że gwiazdy w Galaktyce różnią się składem chemicznym, a przede wszystkim zawartością w swych atmosferach pierwiastków cięższych od wodoru i helu. I właśnie zawartość pierwiastków cięższych w atmosferach stała się podstawą podziału gwiazd na tzw. dwie populacje. Do populacji I zaliczono gwiazdy, które podobnie jak Słońce zawierają w swych atmosferach ok. 3°/o pierwiastków ciężkich, do populacji II — gwiazdy mające zaledwie l°/o lub mniej pierwiastków ciężkich. Badania składu chemicznego atmosfer gwiazd w gromadach doprowadziły następnie do konkluzji, że gromady otwarte składają się z gwiazd populacji I, a gromady kuliste — populacji II. Właśnie te różnice populacyjne, odmienny skład chemiczny, powodują nieco inną ewoluc1“ gwiazd gromad otwartych i kulistych.
Ale nie koniec na tym. Możemy dalej prowadzić nasze rozumowanie. Skoro gwiazdy gromad kulistych, a więc gwiazdy starsze, zawierają mniej pierwiastków ciężkich w swych atmosferach, w gwiazdach zaś młodszych, z gromad otwartych, pierwiastki te występują w większej obfitości, to oznacza to, że skład chemiczny materii międzygwiazdowej, z której one powstawały, zmieniał się w miarę upływu czasu. Zawartość pierwiastków ciężkich w gazie rozproszonym w Galaktyce rośnie stopniowo. Ponieważ w gazie tym nie zachodzą reakcje jądrowe, niemożliwe są samorzutne przemiany jego składu chemicznego, a więc musi on być zasilany materią wyrzucaną z gwiazd, wzbogaconą w pierwiastki ciężkie w wyniku przemian jądrowych zachodzących w ich wnętrzach.
Przedstawione tu rozumowanie jest dobrym przykładem tego, w jaki sposób astronomowie ze skąpych danych obserwacyjnych mogą wyciągać daleko idące wnioski. Nie tylko udało nam się poznać zasadnicze kierunki ewolucji gwiazd, ale co więcej doszliśmy do wniosku, że w czasie swego życia muszą one dość energicznie tracić materię, by wreszcie stwierdzić, że w gwiazdach muszą zachodzić reakcje jądrowe. Oczywiście, konkluzje
tego rodzaju powinny zostać potwierdzone przez inne obserwacje i przez analizy teoretyczne, by móc złożyć z nich spójny obraz badanych zjawisk.
Narodziny gwiazd
Wyjaśnienie, w jaki sposób powstają ciała niebieskie, należy do najtrudniejszych zagadnień astronomii. Dzieje się tak dlatego, iż zwykle bardzo krótko trwa okres ich formowania i, co więcej, zachowują się one wówczas nietypowo. Z tego powodu trudno stwierdzić, które z obserwowanych osobliwych obiektów są właśnie rodzącymi się ciałami niebieskimi. Odnosi się to także do gwiazd. Wiemy, że powstają one z materii międzygwia- zdowej. Świadczy o tym choćby występowanie asocjacji młodych gwiazd w pobliżu obłoków materii międzygwiazdowej. Wiemy, że powstają w zgrupowaniach: asocjacjach, gromadach. Trudniej jednak dojść do tego, co powoduje, że jakiś obłok gazu zaczyna w pewnej chwili przekształcać się w gwiazdy oraz jak ten proces przebiega.
Obłok materii międzygwiazdowej może zacząć się kurczyć pod wpływem własnych sił grawitacji, jeśli ma dostatecznie dużą masę. Zapadaniu się obłoku przeciwdziała panujące w nim ciśnienie, tym wyższe, im wyższa jest temperatura. Z tego właśnie powodu w warunkach ziemskich wszelkie zgęszczenia powietrza pozostawione same sobie rozprzestrzeniają się na wszystkie strony w postaci fal dźwiękowych. Siły własnej grawitacji tego zgęszczenia, które mogłyby je doprowadzić do dalszego kurczenia, byłyby dostateczne, gdyby masa tego zgęszczenia była znacznie większa od masy całej atmosfery ziemskiej. I dlatego właśnie gazowa atmosfera może jednorodnie otulać całą bryłę Ziemi. Warunki panujące w gazie międzygwiazdowym są bardzo zróżnicowane. Zarówno gęstość, jak i temperatura zmieniają się znacznie z miejsca na miejsce. Dlatego przyjęcie średnich wartości nie jest tu w pełni reprezentatywne, może być jednak traktowane jako przy- bliżpne oszacowanie. Przy założeniu średnich wartości temperatury i gęstości ośrodka międzygwiazdowego otrzymujemy, że masa obłoku, który mógłby się kurczyć pod wpływem własnej grawitacji, jest rzędu miliona mas Słońca, a rozmiary obłoku wyno
siłyby ok. 1 kps. Oznacza to, że nie powinny tworzyć się w Galaktyce obiekty o masie rzędu jednej masy słonecznej, tzn. nie powinny z niej powstawać gwiazdy. Z tego właśnie powodu materia międzygwiazdowa nie przekształca się raptownie w gwiazdy
i stale jeszcze, po upływie kilkunastu miliardów lat od powstania Galaktyki, stanowi ok. 5®/o jej masy. Wyczerpuje się ona bardzo powoli, gdyż gwiazdy mogą powstawać jedynie w bardzo szczególnych, osobliwych okolicznościach — gdy warunki w danym obszarze znacznie odbiegają od średnich: albo panuje w nim duża gęstość albo niska temperatura, albo jedno i drugie. Biorąc to pod uwagę, możemy sobie wyobrazić proces powstawania gwiazd w sposób tu poniżej przedstawiony.
Błądzący w przestrzeni międzygwiazdowej obłok pyłu i gazu napotyka jasną i gorącą gwiazdę (rys. 43). Wychłodzony dotychczas do temperatury poniżej 100 K gaz zostaje nagle w pobliżu gwiazdy ogrzany do ok. 10 tys. K, a otaczające gwiazdę części obłoku ulegają nawet jonizacji. Gwałtownie rośnie w nich ciśnienie, osiągając wartości sto albo nawet więcej razy wyższe, niż miały poprzednio. Ogrzane gazy rozprężają się i prą na chłodny gaz. Na wszystkie strony od gwiazdy rozbiega się fala uderzenio-
w a, wyprzedzająca front jonizacyjny. Pomiędzy falą uderzeniową a frontem jonizacyjnym znajduje się chłodny jeszcze, ale już sprężony gaz — neutralny wodór i hel z domieszką częściowo zjonizowanych pierwiastków cięższych. Zarówno fala uderzeniowa. jak i front jonizacyjny rozprzestrzeniają się szybciej w tych częściach obłoku, w których gęstość gazu jest mniejsza, a załamują się na obszarach o wyższej gęstości. Niektóre z tych obszarów mogą zostać otoczone przez rozgrzany gaz, który teraz będzie parł ze wszystkich stron na utworzoną w ten sposób enklawę gazu neutralnego. Powoduje to dalsze ściskanie otoczonej przez gorący ośrodek „kropli” zimnego gazu. Gęstość w niej rośnie, natomiast temperatura, dzięki szybkiemu wypromieniowywaniu ciepła, pozostaje stała lub nawet maleje. Tu właśnie wytwarzają się te szczególne warunki, które sprzyjają powstawaniu samogra- witujących kondensacji o masach porównywalnych z masą Słońca. Każdą z takich samograwitujących (a więc spojonych już własnymi siłami przyciągania) kondensacji możemy traktować jako nową rodzącą się gwiazdę. W ten sposób z jednego obłoku gazowego może wykształcić się wiele gwiazd tworzących asocjację lub gromadę. W skład gwiazd wejdzie w tym procesie zaledwie część gazu, reszta jeszcze przez jakieś 10 min lat tworzyć będzie wokół całego ugrupowania świecący obłok, który stopniowo rozproszy się w przestrzeni lub zostanie wytrącony z asocjacji w czasie zderzenia z innymi obłokami materii międzygwiazdo- wej.
Samograwitujące protogwiazdy, powstałe w wyniku opisanego wyżej procesu (jeżeli to on właśnie prowadzi do ich utworzenia), zaczynają już żyć samoistnie, niezależnie od pozostałych
i od obłoku gazu, z którego się zrodziły. O ich ewolucji decydują przemiany zachodzące w nich samych. Początkowo kurczą się one szybko pod wpływem sił własnej grawitacji. Rośnie w nich temperatura, gdyż zgęszczony gaz ogrzewa się, ale duża część ich energii zostaje wypromieniowana. Wskutek kurczenia się protogwiazdy jej energia grawitacyjna przekształca się w energię termiczną, a ta znów w części zostaje wypromieniowana. A więc w tym pierwszym etapie swego życia gwiazda świeci na koszt swej energii grawitacyjnej. Kosztem tej energii również się ogrzewa.
Protogwiazda ma wówczas jeszcze bardzo duży promień w porównaniu ze zwykłą gwiazdą i niezbyt wysoką temperaturę efektywną. Jest czerwonym nadolbrzymem lub olbrzymem. Ale okres ten nie trwa długo. Szybko zmienia się wygląd gwiazdy. Gwiazdy
0 masach porównywalnych z masą Słońca i mniejszych kurczą się, ich promień maleje, a energia z wnętrza doprowadzana jest do powierzchni wskutek szybkich ruchów konwekcyjnych materii. Przez całą gwiazdę płyną od jej środka w górę potężne prądy gorącej materii, a w dół, ku środkowi, opadają strumienie gazu wychłodzonego przy powierzchni. Ponieważ rozmiary gwiazdy maleją, a temperatura powierzchniowa niewiele się zmienia, jasność gwiazdy szybko maleje, gwiazda zbliża się do ciągu głównego.
Jeżeli masa protogwiazdy jest mniejsza niż ok. 0,08 masy Słońca — w centrum gwiazdy nie wytworzy się nigdy temperatura wystarczająca do zapoczątkowania reakcji termojądrowych
1 protogwiazda, stale zmniejszając swe rozmiary, staje się coraz mniej jasna, mija na wykresie H-R przedłużenie ciągu głównego na prawo od gwiazd typu M i szybko niknąć przechodzi w stan niewidocznego czarnego karła.
Znacznie bardziej burzliwe życie pisane jest protogwiazdom
o masach przekraczających 0,08 masy Słońca. W miarę ich kurczenia się temperatura w centrum osiąga wartość paru milionów stopni. Wtedy włączają się procesy termojądrowe, które determinować już będą zachowanie się gwiazdy przez resztę jej życia. Przemiana wodoru w hel powoduje wyzwalanie się energii we wnętrzu gwiazdy, wzrasta w nim temperatura, a co za tym idzie
— i ciśnienie, które nie dopuszcza do zapadania się gwiazdy. Zakończony zostaje, etap kurczenia się, gwiazda osiada na ciągu głównym, na którym spędzi większą część swego życia. W gwiazdach o masach porównywalnych z masą Słońca, jeszcze przed osiągnięciem ciągu głównego ustają gwałtowne ruchy konwekcyjne materii, ustala się równowaga promienista, tzn. energia przenoszona jest przez promieniowanie płynące przez spokojną już materię gwiazdy. W tej ostatniej fazie życia protogwiazdy przemieszcza się ona na wykresie H-R z prawa na lewo, by trafić we właściwe dla swej masy miejsce ciągu głównego. Protogwiazdy o jeszcze większych masach, ok. 10 mas Słońca
lub więcej, osiągają stan równowagi promienistej bardzo wcześnie (krótko trwa w nich okres mieszania się materii) i przesuwają się na wykresie H-R prawie poziomo ku odpowiadającej najjaśniejszym gwiazdom części ciągu głównego.
Czas trwania tego niemowlęcego okresu życia gwiazdy zależy od jej masy. Gwiażdy masywniejsze szybciej się kurczą. Słońce potrzebowało ok. 50 min lat, by osiągnąć ciąg główny, ale już gwiazdy typu BO zużywają zaledwie 10 min lat na dotarcie do niego, natomiast najmniejsze gwiazdy typu M przeżywają w stanie protogwiazd miliard lat (rys. 44).
Protogwiazd upatrywać należy wśród obserwowanych źródeł promieniowania podczerwonego. Są to wszak chłodne obiekty, często o dość dużych jasnościach. Protogwiazdami są także zapewne zmienne typu T Tauri, czerwone, chłodne gwiazdy o jasnościach fluktuujących nieregularnie. Przypuszcza się, że zmiany jasności tych gwiazd mogą być związane z ustalaniem się ich budowy wewnętrznej przed osiągnięciem ciągu głównego oraz przesłanianiem przez pył, którego nie brak we wciąż obecnej wokół młodych gwiazd materii.
M
-8-
.Po osiągnięciu ciągu głównego rozpoczyna się najdłuższy okres w życiu gwiazd. W ich jądrach zachodzi ustawiczny, jednostajny proces wyzwalania energii w procesach zamiany wodoru w hel. Wielowiekowe marzenia alchemików o przemianie pierwiastków realizują się w miliardach gwiazd z miliardów galaktyk. Na naszych oczach w każdym ze świetlistych punktów na niebie zachodzi nieodwracalne zjawisko wyczerpywania się pierwotnego budulca Wszechświata, jakim był wodór, i powstawania jąder cięższych pierwiastków, w pierwszym rzędzie helu. Wyzwolona w tym procesie energia przepływa przez całą objętość gwiazdy, by po osiągnięciu powierzchni rozproszyć się bezpowrotnie w przestrzeni. Zaledwie znikoma jej część dotrze do naszych oczu lub oświetli inne ciała niebieskie, niewielka jej część ogrzeje napotkane po drodze obłoki międzygwiazdowej materii, większość skazana jest na wieczną tułaczkę w prawie kompletnej próżni Wszechświata.
Ten proces przemiany wodoru w hel prowadzi do zmian w centrum gwiazdy, tam gdzie się on rozgrywa. W jądrze gwiazdy pojawia się coraz więcej helu, coraz mniej w nim wodoru. Właśnie stosunek helu do wodoru w jądrze byłby dobrą metryką gwiazdy, gdybyśmy mogli zajrzeć do jej wnętrza.
Tempo przemiany wodoru w hel zależy od temperatury panującej w centrum gwiazdy. Ta z kolei określona jest przez masę gwiazdy. Temperatura centralna gwiazd masywnych jest znacznie wyższa niż gwiazd mniej masywnych i dlatego gwiazdy ma- sywniejsze świecą jaśniej niż mniej masywne. Fakt ten stanowi teoretyczne uzasadnienie omówionej już przez nas, wyznaczonej w drodze obserwacji, zależności masa—jasność. Teoretyczne, ponieważ nie opiera się ono na tak ogólnych rozważaniach jak te, które tutaj przeprowadziliśmy. Wykorzystuje się tu obliczenia modeli gwiazd o różnych masach. Modele te opisują rozkład gęstości materii, ciśnienia i temperatury we wnętrzu gwiazd. Możemy więc na ich podstawie obliczyć tempo reakcji termojądrowych w gwieździe i tym samym ilość energii, jaką gwiazdy o różnych masach wyzwalają w jednostce czasu, a więc jasności gwiazd oraz ilość wodoru za
mienianego w hel. W ten sposób możemy ocenić zmiany składu chemicznego. Porównanie tak teoretycznie otrzymanej zależności masa—jasność z obserwowaną może być wykorzystane jako jeden z testów poprawności naszych modeli teoretycznych, do orzeczenia. czy przy rozważaniu budowy gwiazd właściwie uwzględniliśmy najważniejsze procesy zachodzące w ich wnętrzach. Znajomość tempa zmian składu chemicznego w gwieździe służy do konstruowania nowych modeli tej gwiazdy już ze zmienionym (wzbogaconym w hel) składem chemicznym. Otrzymujemy w ten sposób nowy model badanej gwiazdy, ale już nieco starszej. Powtarzając to postępowanie wiele razy, możemy uzyskać ewolucyjny ciąg modeli danej gwiazdy, a więc prześledzić, jak będzie się ona zmieniać. Ta procedura stosowana jest przez astronomów do badania ewolucji gwiazd i do kreślenia dróg, po których będą się one przesuwały na wykresie H-R we wszystkich etapach swego życia.
Istotną rolę w ewolucji gwiazdy na ciągu głównym odgrywa konwekcja. W gwiazdach masywniejszych niż ok. 1,2 masy słonecznej zachodzi wydajne miesżanie się materii w obrębie jądra, które w dużych gwiazdach może obejmować nawet kilkadziesiąt procent masy gwiazdy. W tych gwiazdach, mimo iż zmiana wodoru w hel zachodzi tylko w częściach centralnych, nowy wodór dostarczany jest stale z zewnętrznych części konwektyw- nego jądra, a hel odprowadzany na zewnątrz. Dlatego w obrębie całego jądra skład chemiczny jest ten sam, w miarę upływu czasu coraz bogatszy w .hel. W gwiazdach mniej masywnych, których jądro znajduje się w równowadze promienistej, wyczerpywanie wodoru zachodzi w częściach centralnych, a więc tylko tam, gdzie zamienia się on w hel.
Pobyt gwiazdy na ciągu głównym kończy się z chwilą wytworzenia w niej helowego jądra. Czas na to potrzebny bardzo zależy od masy gwiazdy. Gwiazda o masie 15 mas Słońca przebywa na ciągu głównym tylko ok. 10 min lat, ale o masie 3 razy większej, od słonecznej już 200 min lat, a Słońce aż ponad 10 mld lat. W tym okresie wygląd gwiazdy niewiele się zmienia, rośnie trochę jej jasność, promień, maleje temperatura efektywna, ale zmiany te nie powodują znacznego przemieszczania się tej gwiazdy na wykresie H-R. Te niewielkie zmiany sprawiają jedynie.
że gdy naniesiemy na ten wykres punkty odpowiadające gwiazdom różnego wieku, ciąg główny przestanie mieć postać linii i stanie się pasem o pewnej szerokości. Na dolnym brzegu tego pasa (rys. 45) znajdują się gwiazdy, które dopiero osiągnęły ciąg główny (dlatego ten brzeg nosi nazwę ciągu głównego wieku z e r o w e g o), na górnym — te, które opuszczają już ciąg główny, by rozpocząć następny, burzliwy okres swego życia.
I Słońce będzie olbrzymem
Wyczerpanie się wodoru w jądrze gwiazdy powoduje wygaśnięcie w nim reakcji termojądrowych. Pozbawione dopływu energii jądro zaczyna się kurczyć, osiadają na nim także warstwy do niego przylegające. Podobnie jak w początkowym okresie życia gwiazd, wydziela się energia grawitacyjna, która powoduje ogrżanie opadających części gwiazdy. Rośnie więc temperatura
V \
17#
1
warstw leżących tuż nad jądrem, w których istnieje jeszcze wodór, co powoduje zapoczątkowanie w nich reakcji przemian wodoru w hel, takich samych, jakie uprzednio zachodziły w wypalonym obecnie jądrze. Nowe strumienie energii przepływającej przez gwiazdę rozdymają jej części zewnętrzne. Rośnie szybko promień gwiazdy, a ponieważ jasność pozostaje w przybliżeniu stała, temperatura efektywna szybko maleje. Gwiazda przesuwa się na diagramie H-R (rys. 45) prawie poziomo w prawo i niezależnie od swego typu widmowego na ciągu głównym staje się teraz gwiazdą typu K lub M. Zależnie od swej masy trafia do obszaru czerwonych podolbrzymów, olbrzymów lub nadolbrzymów. Proces ten zachodzi bardzo szybko, toteż trudno jest zaobserwować gwiazdę akurat w tej fazie. Składa się ona teraz z helowego jądra, nieczynnego na razie, otoczonego cienką warstwąr~wrktórej przebiega wyzwalanie się energii wskutek przemiany wodoru w hel, a nad nią rozciąga się rozległa konwektywna otoczka gwiazdy.
Dalsza ewolucja gwiazdy zależy od jej masy. W gwiazdach masywnych (ponad 2,5 masy Słońca) w kurczącym się helowym jądrze temperatura wzrasta do wartości ponad 100 min K, która wystarcza do zapoczątkowania reakcji termojądrowych przemiany helu w węgiel. Na wykresie H-R gwiazda przesuwa się na lewo w kierunku ciągu głównego, by następnie w miarę spalania helu w jądrze wracać ku obszarowi czerwonych olbrzymów lub nadolbrzymów. -Energia pochodzi teraz z dwu źródeł: z jądra, w którym hel zamienia się na węgiel, i z obejmującej je cieniutkiej warstwy, gdzie wodór przekształca się w hel. W tym etapie ewolucja jest jak gdyby odtworzeniem tego, co działo się z gwiazdą na ciągu głównym, lecz zachodzi w innej skali: gwiazda jest .znacznie jaśniejsza, wydajniejsze są źródła energii i wszystko przebiega znacznie szybciej. Gdy w jądrze wyczerpią się już zasoby helu, jądro złożone teraz przede wszystkim z węgla kurczy się, a otoczka ekspanduje, gwiazda powtórnie staje się czerwonym olbrzymem lub nadolbrzymem. Ruchy konwekcyjne zachodzące w grubej otoczce są przyczyną powstawania rozległej korony, z której wypływa silny wiatr gwiazdowy, wynoszący z gwiazdy materię.
W gwiazdach o dużych masach (ponad 8 mas Słońca) tempe
ratura w złożonym z węgla jądrze osiąga wartość ponad 200 min K
i rozpoczynają się przemiany węgla na cięższe pierwiastki. Tempo ewolucji rośnie coraz bardziej. Pojawiają się reakcje termojądrowe prowadzące do powstawania, a następnie wyczerpywania się coraz cięższych pierwiastków: tlenu, neonu, magnezu, niklu i wreszcie żelaza. Z chwilą powstania jądra złożonego z żelaza ustają w nim reakcje termojądrowe. Pozbawione źródeł energii iadro Zapada się gwałtownie, wydzielają się przy tym olbrzymie ilości promieniowania, które wypycha zewnętrzne części gwiazdy. W tym okresie mogą jeszcze w gwieździe pojawić się reakcje jądrowe, na których wystąpienie musi być przez gwiazdę dostarczona energia, prowadzące do powstania pierwiastków cięższych od żelaza. Gwiazda eksploduje jak granat, cała otoczka z szybkością kilkunastu tysięcy kilometrów na sekundę zostaje wyrzucona w przestrzeń. Jasność w ciągu jednej doby rośnie do wartości wielu milionów, a nawet miliarda razy większej od jasności Słońca. Jest to-wybuch tzw. supernowej. Jądro jej już nigdy nie odzyska równowagi. Będzie kurczyć się nieogra- niczenie, aż przekształci się w tzw. czarny dół. Czarny, bo nawet promieniowanie nie będzie się mogło z niego wydostać. W czasie wybuchu supernowej, w wyniku reakcji jądrowych zachodzących podczas tego kataklizmu w różnych miejscach gwiazdy, w gigantycznych wyładowaniach elektrycznych tworzone są
i wyrzucane z olbrzymimi prędkościami (prawie równymi prędkości światła) roje cząstek, które docierają potem do nas w postaci promieniowania kosmicznego. Zewnętrzne części gwiazdy, wzbogacone już w pierwiastki ciężkie, rozbiegają się we wszystkich kierunkach od miejsca katastrofy, powodując w zderzeniu z gazem międzygwiazdowym potężną falę uderzeniową rozprzestrzeniającą się na wiele parseków. Fala ta w sprzyjających warunkach powoduje być może takie zagęszczenie zimnego gazu międzygwiazdowego, że w podobnym procesie, jak opisywaliśmy wcześniej, mogą zacząć w nim powstawać nowe, młode gwiazdy. W ten sposób śmierć jednej gwiazdy może się stać przyczyną narodzin wielu innych nowych, młodych gwiazd. Odrzucone w czasie wybuchu supernowej zewnętrzne części gwiazdy mieszają się wreszcie z ośrodkiem międzygwiazdowym, wzbogacając go w wytworzone w ciągu jej ewolucji pierwiastki ciężkie. W ten sposób z po
kolenia na pokolenie gwiazd rośnie zawartość tych pierwiastków w gazie rozproszonym w Galaktyce, wskutek czego już w chwili swych narodzin coraz większą ilość tych pierwiastków mają kolejne generacje gwiazd.
Ziemia, wszystkie przedmioty, które nas otaczają, nasze ciało zbudowane są przede wszystkim z pierwiastków cięższych od wodoru i helu. Musiały one powstać przed miliardami lat w wyniku reakcji termojądrowych zachodzących we wnętrzach gwiazd, a następnie być wyrzucone z nich w przestrzeń. I dlatego musimy stwierdzić, że materia, z której składa się nasze ciało, przeszła kiedyś kataklizm supernowej. I mimo że obecnie możemy patrzyć na supernowe tylko jako na ciekawe zjawisko astronomiczne lub marnotrawiący energię wybryk natury, fenomen supernowych był niezbędny, by mógł powstać nasz Układ Planetarny, Ziemia, by wreszcie mogło na niej rozwinąć się życie i pojawić człowiek.
Tak przebiega ewolucja gwiazd najmasywniejszych, o masach początkowych przekraczających ok. 8 mas Słońca. Gwiazdy o średnich masach, od ok. 2,5 do 8 mas Słońca, ewoluują prawdopodobnie inaczej. Po wyczerpaniu się helu w jądrze gwiazdy temperatura w nim jest zbyt niska, by mogły wystąpić przemiany węgla na pierwiastki cięższe. Gwiazda składa się teraz ze zbudowanego z węgla, nieczynnego jądra, otoczonego warstwą, w której hel zamienia się w węgiel. Na zewnątrz tej warstwy zachodzi przemiana wodoru w hel. Cały ten tygiel otoczony jest rozległą kon- wektywną otoczką powoli, lecz systematycznie tracącą w przestrzeń materię. W miarę zużywania się paliwa, warstwy spalania” wodoru i helu przesuwają się na zewnątrz, podobnie jak pierścień płonących traw rozszerza się w miarę wypalania się stepu. Węgiel powstający w obszarze „spalania” osiada na jądrze, powiększając jego masę. Nowe warstwy węgla obciążają jądro, ściskając je coraz bardziej. Gdy gęstość w nim przekroczy wartość ok. 10® g/cm3, materia w jądrze traci właściwości gazu doskonałego, staje się gazem zdegenerowanym. Gaz taM jest bardzo mało ściśliwy. Ale obiekt zbudowany z gazu zdegenerowanego nie może mieć dowolnie dużej masy. Fakt ten wpływa na ewolucję w ten sposób, że gdy masa węglowego jądra gwiazdy wzrośnie do ok. 1,3 masy Słońca, raptownie w całym jądrze (bo w całej
jego objętości panują podobne waruriki) „zapala” się węgiel. Ten nagiy dopływ energii powoduje wybuch supernowej, odrzucenie części zewnętrznych gwiazdy i kompresję jądra do bardzo małych rozmiarów. Los jego jest jednak prawdopodobnie inny niż w przypadku gwiazd masywniejszych. Odzyskuje ono równo-- wagę jako bardzo zwarty obiekt (gęstość w jego środku osiąga g
wartość rzędu 10151—3-, jeden centymetr sześcienny tej materii
ważyłby na Ziemi miliard ton!) o promieniu ok. 12 km. Pamiętajmy, że jego masa. jest rzędu masy Słońca (Ziemia sprężona do tej gęstości miałaby średnicę'ok. 200 m; obejście jej wzdłuż równika byłoby miłym spacerkiem, gdyby nie to, że człowiek ważyłby wtedy prawie 300 min ton). W tak gęstych obiektach jądra atomów materii, z której powstał obiekt, mogą łatwo oddziaływać ze sobą. Tracą one swą indywidualność, zachodzi reakcja łączenia się protonów z elektronami, która prowadzi do powstania neutronu z każdej takiej pary. Z tego powodu obiekty te nazywamy gwiazdami neutronowymi.
Jeszcze inaczej, spokojniej, przebiega ewolucja gwiazd mniejszych, podobnych do Słońca, o masach nie przekraczających ok. 2,5 masy słonecznej. Temperatura panująca w helowym jądrze takich gwiazd początkowo jest zbyt niska, by mogły wystąpić w nim przemiany helu w węgiel, dlatego wyzwalanie się energii zachodzi jedynie w cienkiej warstwie otaczającej jądro,, gdzie wodór przekształca się w hel. Proces ten przebiega powoli, spokojnie. W otoczce gwiazdy zachodzą energiczne ruchy konwekcyjne, które powodują znaczną jej ekspansję i wzrost promienia gwiazdy. Jest ona teraz czerwonym podolbrzymem lub olbrzymem,, chłodną, ale jasną gwiazdą.
Słońce w tej fazie ewolucji powiększy swój promień do ok. 15 min km, jego temperatura efektywna spadnie do 4 tys. K, a jasność wzrośnie ok. 100 razy. Spowoduje to także wzrost temperatury na Ziemi do ponad 500°C. W tych warunkach życie nie będzie już mogło na niej istnieć. Już wcześniej, po wyczerpaniu się wodoru w jądrze Słońca, gdy jasność jego zacznie wzrastać, Ziemia zostanie całkowicie wypalona. Nastąpi to za kilka miliardów lat. Widzimy więc, że historia życia na naszej planecie zbliża się właśnie do swego półmetka. Po około miliardzie lat od
ukształtowania się Ziemi pojawiły się na niej pierwsze bakterie — najstarsze z dotychczas wykrytych organizmy żywe. Przez następne 3 do 4 mld lat trwała ewolucja świata roślinnego i zwierzęcego prowadząca do powstania organizmów coraz to bardziej złożonych. Parę ostatnich milionów lat — to dzieje ludzkości. A obecnie musimy być już świadomi tego, że za kilka miliardów lat wszelkie ślady życia na naszej planecie zanikną. Chcąc ratować swe istnienie, nasi następcy będą zmuszeni do szukania nowego siedliska na innych planetach naszego Układu (na których warunki bytowania w ciągu tego czasu zapewne ulegną też istotnym zmianom), albo nawet dotrzeć do odległych układów planetarnych istniejących zapewne wokół innych, podobnych do Słońca gwiazd. Ten kosmiczny exodus ludzkości jest koniecznością, podyktowaną przez naturę groźbą nieuchronnej zagłady. Dlatego nieśmiałe dotychczas próby oderwania się od Ziemi, zapoczątkowujące erę podboju kosmosu w dziejach ludzkości, są motywowane nie tylko doraźnymi celami poznawczymi, technologicznymi, gospodarczymi i wojskowymi, lecz stanowią zarazem pierwszy, nowy jakościowo krok, który już obecnie życie stawia w trwającym przez miliardy lat marszu ku ocaleniu swego istnienia. Kilka miliardów lat to okres w rozwoju życia ogromny. Dlatego możemy się spodziewać, że istoty, które zasiądą w tej arce Noego przyszłości, będą się od nas różniły pod względem fizjologicznym nie mniej, niż my się różnimy od prekambryjskich bakterii lub jamochłonów. Być może wywodzić się one będą nie z gatunku Homo sapiens, lecz powstaną z innej gałęzi obecnego świata istot żywych. Być może życie na Ziemi zamrze wcześniej, zniszczone przez nas samych lub naszych następców. Jedno jest pewne: uratowanie życia, które rozkwitło na Ziemi, możliwe będzie jedynie wtedy, gdy dominować na niej będą istoty zdolne do stworzenia takiej organizacji społecznej, takiego rozwoju wiedzy, skupienia takich środków technicznych, które umożliwią przesiedlenie się ich na inne ciała niebieskie.
Ale Wróćmy do Słońca, które właśnie stało się olbrzymem z helowym jądrem otoczonym warstwą, w której wodór przekształca się w hel, a rozdęta otoczka dymi na wszystkie strony materią spływającą z korony. W miarę przekształcania się wodoru w hel, warstwa „spalania” wodoru przesuwa się na zewnątrz, a masa
helowego jądra rośnie. Zwiększa się także ciśnienie w jądrze. Wkrótce materia w jądrze gwiazdy staje się zdegenerowana. Jasność gwiazdy i jej promień ustawicznie się zwiększają. Gdy masa jądra przekroczy około pół masy słonecznej, rozpocznie się w nim przemiana helu w węgiel. Gwiazda przesuwa się teraz w lewo na diagramie H-R, następnie w miarę wyczerpywania się helu w jądrze wraca znów powoli do obszaru czerwonych olbrzymów. Złożone z węgla jądro kurczy się, a wyzwalanie energii zachodzi w dwu warstwach: w jednej z nich „spala” się hel, w drugiej — wodór. We wszystkich fazach, gdy gwiazda przebywa w obszarze olbrzymów, może ona stracić znaczną część (ćwierć, a nawet połowę) swej masy w postaci wiatru gwiazdowego. Gdy wodór w gwieździe wyczerpie się, zaczyna się ona kurczyć
i szybko przemieszcza się w lewo na wykresie H-R (rys. 45) do obszaru, który zajmują gwiazdy typu O. Jej temperatura efektywna wzrasta wówczas do kilkudziesięciu tysięcy kelwinów. Materia wyrzucona z gwiazdy pod wpływem jej wysokoenergetycznego promieniowania zostaje pobudzona do świecenia. Wokół gwiazdy powstaje w ten sposób świetlista aureola, zwana mgławicą planetarną, rozbiegająca się na wszystkie strony. Sama gwiazda, pozbawiona jest źródeł energii termojądrowej, stygnie i kurczy się, by przekształcić się w białego karła. Ten los czeka także nasze Słońce.
Czarne doły
Jak widzieliśmy, gwiazdy mogą kończyć swój żywot na jeden z trzech sposobów. Najmasywniejsze, o początkowych masach przekraczających 8 mas Słońca, przekształcają się prawdopodobnie w czarne doły, te o masach między 2,5 a 8 mas słonecznych stają się gwiazdami neutronowymi, pozostałe będą białymi karłami. Podane tu masy graniczne nie są wyżnaczone z dostateczną dokładnością, gdyż późne stadia ewolucji nie są dobrze znane. W szczególności trudno jest ocenić wielkość utraty masy gwiazd w stadium czerwonych olbrzymów. Niezbyt dokładnie znamy przebieg reakcji termojądrowych, w których biorą udział pierwiastki ciężkie. Przebieg ewolucji zależy w dużym stopniu od tempa emisji w reakcjach termojądrowych neutrin, które jako cząstki
bardzo przenikliwe mogą wprost z jądra, bez oddziaływania z resztą gwiazdy, unosić znaczną ilość energii. Ocena tego tempa jest bardzo niepewna. Wszystko to powoduje, że podane tu wartości mas granicznych należy traktować jako przybliżone. Być może nawet, że najmasywniejsze gwiazdy kończą swe życie także jako gwiazdy neutronowe, a nie jako czarne doły, gdyż nie stwierdzono z całą pewnością istnienia w przyrodzie choćby jednego czarnego dołu. aczkolwiek wiele obiektów podejrzewamy o to, iż nimi są.
Jak pisaliśmy wcześniej, przypuszczamy, że zjawisko czarnego dołu powstać może z implozji jądra masywnej supernowej. Jeżeli masa tego jądra przekracza pewną wartość (która nie jest dokładnie znana, prawdopodobnie jednak nie jest wyższa od 2 mas Słońca), to nigdy nie odzyskuje on już równowagi, lecz kurczy się nieograniczenie. Gęstość materii w nim stale rośnie, przyśpieszenie grawitacyjne na jego powierzchni wzrasta. Do opisu zjawiska niezbędna staje się teoria względności. Inaczej widzi to zjawisko obserwator, który byłby umieszczony na zapadającym się jądrze, inaczej natomiast obserwator, który mógłby patrzyć na zjawisko z daleka. Z punktu widzenia tego pierwszego w ciągu bardzo krótkiego czasu, rzędu 1 s, całe jądro skurczy się do punktu, wszystko, co w nim lub na nim się znajduje, zgniecione zostanie całkowicie. Ale my, na szczęście, żyjemy na zewnątrz niego i bezpieczni, gdzieś z daleka, możemy (przynajmniej w wyobraźni) to zjawisko obserwować.
Bardzo ważną wielkością charakteryzującą czarny dół jest tzw. promień Schwarzschilda:
2 GM r,= —
gdzie M oznacza masę ciała (w tym przypadku masę zapadającego się jądra), G jest stałą grawitacji, c — prędkością światła. Dla Słońca (a więc dla dowolnego ciała o takiej jak Słońce masie) promień Schwarzschilda wynosi ok. 3 km. Za chwilę zobaczymy, jaką rolę promień ten odgrywa w rozchodzeniu się światła w okolicy czarnego dołu.
Prześledźmy w wyobraźni, jak wyglądałby obserwowany z daleka jakiś obiekt zapadający się nieograniczenie. Przypuśćmy, że z tego obiektu emitowane są w równych odstępach czasu sygnały
świetlne o określonej długości fali. W miarę jak obiekt będzie się kurczył i będzie wzrastało na nim pole grawitacyjne, wydłużać się będzie czas, który zużywają kolejne sygnały świetlne na oddalenie się od obiektu. Rośnie także długość fali odbieranego promieniowania (mimo iż obiekt wysyła stale światło o niezmiennej długości fali). Z tego powodu sygnały świetlne docierają do obserwatora coraz rzadziej, a ostatni — emitowany w chwili, gdy promień obiektu zmaleje do rozmiaru podanego przez Schwarz- schilda, potrzebuje na to już nieskończenie długiego czasu. Żaden sygnał emitowany później nie opuści już kuli o promieniu Schwarzschilda. Cała materia, wraz z promieniowaniem, zostaje na zawsze w niej uwięziona. Kolejne sygnały świetlne, wysyłane jeszcze w okresie, gdy promień obiektu był większy od promienia Schwarzschilda rs, docierają do obserwatora nie tylko coraz rzadziej, ale są także coraz bardziej przesunięte w kierunku fal dłuższych. Co więcej, już wcześniej — wtedy, gdy promień obie-
3
ktu staje się mniejszy od — r — jak wynika z obliczeń, zaledwie część promieniowania może na trwałe opuścić obiekt, reszta zawraca do czarnego dołu, by ugrzęznąć w nim na zawsze. Jeżeli obiekt wysyła światło w sposób ciągły, a nie w postaci pojedynczych sygnałów, obserwator umieszczony z daleka zaobserwuje stopniowe, szyhkie zmniejszanie się natężenia otrzymywanego promieniowania, które teoretycznie zaniknie wprawdzie dopiero po nieskończenie długim czasie, ale w rzeczywistości już po krótkiej chwili będzie zbyt słabe, by mogło być zaobserwowane. Jednocześnie całe widmo będzie się nieskończenie przesuwało w kierunku fal długich. Z tych powodów czarny dół przestaje być widoczny bardzo szybko po rozpoczęciu się kurczenia obiektu, który go tworzy.
Czarny dół oddziałuje jednak grawitacyjnie z innymi ciałami, może więc przyciągać materię, która znajduje się wokół niego. W szczególności, gdy wokół czarnego dołu znajdzie się materia rozproszona, będzie ona stopniowo opadać do niego. Spadkowi materii towarzyszyć będzie jej ogrzewanie, energia grawitacyjna zacZnie przekształcać się w energię cieplną. Gorący gaz (o temperaturze wielu miliardów lub bilionów kelwinów) może wydajnie świecić w dziedzinie rentgenowskiej, a nawet w zakresie
promieniowania gamma. Z tego właśnie powodu czarnych dołów poszukuje się wśród silnych źródeł promieniowania rentgenowskiego i gamma. Podejrzewa się, iż mogą one znajdować się w centralnych częściach galaktyk, być może są one odpowiedzialne za świecenie tzw. kwazarów, niewykluczone, że utworzyły się w środku niektórych gromad kulistych.
Przypuszcza się, że największe szanse na odkrycie czarnego dołu istnieją, gdy powstaje on w ciasnym (tzn. takim, że odległość między składnikami jest porównywalna z rozmiarami gwiazd) podwójnym układzie gwiazd. Wówczas już w czasie ewolucji gwiazd układu może dochodzić do przepływu materii z jednego składnika (wtedy, gdy ma on duże rozmiary i traci masę) na drugi. Komplikuje to znacznie przebieg ewolucji w stosunku do przedstawionego poprzednio przez nas obrazu ewolucji gwiazd pojedynczych. Niezależnie jednak od tego, jak rozwijać się będzie ewolucja każdego ze składników, może ona doprowadzić do sytuacji, gdy jedna z gwiazd przekształci się w czarny dół, a druga znajdzie się w stadium olbrzyma lub nadolbrzyma i będzie tracić materię. Gaz z niej wypływający będzie spadać do czarnego dołu, zwykle jednak nie dzieje się to bezpośrednio, gdyż moment pędu spadającej materii jest tak duży, iż siła odśrodkowa izmusza ją do obiegania czarnego dołu w pewnej od niego odległości (rys. 46). Może ona utworzyć dysk otaczający czarny dół. Wskutek istnienia turbulencji i lepkości w takim dysku następuje prze
kazywanie momentu pędu z wewnętrznych części dysku ku zewnętrznym. W ten sposób materia może tracić moment pędu i stopniowo zbliżać się do czarnego dołu, by wreszcie spaść do niego. I zmów w tym procesie wydzielać się będą olbrzymie ilości energii w postaci promieniowania rentgenowskiego i gamma
W czarnych dołach utworzonych z materii rotującej może dojść do bardzo wydajnego wydzielania się energii z gazu spadającego na taki czarny dół. W skrajnym przypadku emisja energii może dochodzić aż do ilości równoważnej ponad 40%> masy spoczynkowej gazu wpadającego do czarnego dołu. Byłby to najefektywniejszy sposób wyzwalania energii w przyrodzie znany nam obecnie, o wiele wydajniejszy od reakcji termojądrowych.
Jaka może być dalsza ewolucja układu, w którym jedna z gwiazd przekształci się w czarny dół? Już w okresie, gdy druga z gwiazd jest olbrzymem lub nadolbrzymem i obficie rozsiewa w obrębie układu materię, występuje znaczna utrata energii mechanicznej układu. Powoduje to jego zmniejszanie się: czarny dół i gwiazda zbliżają się do siebie. Może dojść nawet do wtargnięcia czarnego dołu do zewnętrznych części gwiazdy. Powstałaby wówczas gwiazda, wewnątrz której poruszałby się czarny dół. Biegnąc przez gwiazdę wchłaniałby on jej materię, a jednocześnie byłby hamowany. Spowodowałoby to szybkie osiadanie czarnego dołu w środku gwiazdy. Wyzwalanie się energii grawitacyjnej materii, która wpadałaby do czarnego dołu, byłoby przyczyną wzrostu jasności gwiazdy i istotnych zmian jej budowy. Ewolucji takiej dziwnej gwiazdy nie jesteśmy jeszcze w stanie przewidzieć. Możliwe jest inne zakończenie życia układu. Zanim dojdzie do wchłonięcia czarnego dołu przez gwiazdę, zakończy ona swą ewolucję, sama przekształcając się w czarny dół, gwiazdę neutronową lub białego karła. Jeżeli duże ilości materii zostaną przy tym wyrzucone z układu, siły grawitacyjne wiążące oba ciała mogą zmaleć na tyle, że układ się rozpadnie; pozostałość po każdym ze składników podąży swą drogą przez Galaktykę, a być może nawet po pokonaniu sił wiążących gwiazdy w Galaktyce ucieknie z niej na zawsze. Jeżeli jednak po zakończeniu ewolucji pozostałości po obu składnikach tworzyć będą w dalszym ciągu ciasny układ, to dalsza jego ewolucja przebiegać może tylko w jeden sposób. Układ taki emitować będzie swą energię mecha
niczną w postaci fal grawitacyjnych. Najpierw powoli, później — w miarę zbliżania się składników — coraz szybciej. Spowoduje to przyspieszenie tempa kurczenia się układu, aż wreszcie poruszając się po zacieśniającej się spirali oba składniki spotkają się: utworzy się jeden czarny dół.
Oczywiście cały ten opis jest wyłącznie hipotetyczny. Przecież nie jesteśmy pewni, czy w przyrodzie istnieją w ogóle czarne doły. Tym bardziej trudno orzec o realności przedstawionego tu obrazu ich ewolucji.
Gwiazdy neutronowe
Na przełomie lat 1967 i 1968 dokonano niespodziewanego odkrycia. Stwierdzono, że z niektórych miejsc nieba docierają do Ziemi sygnały radiowe, które w postaci oddzielnych pulsów następują po sobie niezwykle regularnie w bardzo krótkich odstępach czasu rzędu 1 s lub nawet jeszcze szybciej. Osobliwość tego odkrycia polegała zarówno na regularności (rys. 47) powtarzania się pulsów, jak i wysokiej ich częstości. Nie znano w owym czasie obiekitów astronomicznych, które wysyłałyby promieniowanie zmieniające się cyklicznie z tak krótkim okresem. Dlatego pojawiło się wiele hipotez tłumaczących zjawisko. Fantaści dopatrywali się w nim nawet przejawów działalności jakichś nieznanych cywilizacji — oto mieszkańcy odległych od nas układów planetarnych, pewnie jakieś małe zielone ludziki, ślą w kosmos zaszyfrowane na falach radiowych wiadomości o swym istnieniu z nadzieją, że zostaną gdzieś przez kogoś odebrane i zrozumiane. Wkrótce jednak okazało się, jak bardzo nierozsądne musiałyby być te istoty, którym wszakże przypisać należałoby niezłe opanowanie techniki i dalece wykraczające poza zaspokojenie swych podstawowych potrzeb pragnienie nawiązania kontaktów z innymi cywilizacjami. Nieba-
wem bowiem wykryto, że pulsy promieniowania tych obiektów mogą być obserwowane nie tylko na lalach o określonej długości, lecz w całym widmie promieniowania zarówno radiowego, jak i optycznego, a nawet w dziedzinie rentgenowskiej. Zaiste istoty te bardzo rozrzutnie musiałyby gospodarzyć energią swych stacji nadawczych przy przekazywaniu informacji, które mogłyby przecież zawrzeć, i to w sposób znacznie ekonomiczniejszy, w promieniowaniu o określonej częstości. Oczywiście hipoteza o pochodzeniu wykrytego promieniowania od istot rozumnych nie była przez ogół naukowców traktowana poważnie. Próbowano, choć nie przychodziło to łatwo, z cech otrzymywanego promieniowania wyciągnąć wnioski o właściwościach obiektów je emitujących.
Przede wszystkim należało wyjaśnić, co może być przyczyną bardzo wyraźnej okresowości „błysków radiowych” tych obiektów, którym nadano nazwę pulsarów. Wśród zjawisk prowadzących do periodycznych zmian jasności obiektów astronomicznych rozważyć należy przede wszystkim trzy podstawowe: wzajemne przesłanianie się składników układu podwójnego, pulsację obiektu i obrót ciała o niejednorodnej jasności powierzchniowej. Okres zmian jasności spowodowanych którymkolwiek z tych zjawisk związany jest z gęstością obiektu świecącego. W układzie podwójnym masy, okres obiegu i odległość między składnikami są powiązane ze sobą jak to podaje III prawo Keplera. Ponieważ rozmiary składników nie mogą przekraczać rozmiarów układu, przeto otrzymujemy stąd warunek na minimalną gęstość, jaką muszą mieć składniki układu obiegające się z określoną częstością. Także okres pulsacji zależy od gęstości ciała pulsującego i jest tym krótszy, im wyższa jest gęstość obiektu. Natomiast rotujące ciało nie może obracać się zbyt szybko, gdyż w przeciwnym przypadku siła odśrodkowa na równiku mogłaby przewyższyć siłę grawitacji i doprowadzić do rozerwania ciała; z tego powodu i w tym przypadku znajomość okresu zmian jasności wystarcza do oceny dolnej granicy gęstości, którą musi posiadać badany obiekt. Na podstawie tego rodzaju rozważań można było ocenić, że niezależnie od tego, które z wymienionych zjawisk powoduje istnienie odkrytych pulsów promieniowania radiowego, gęstość emitującego je obiektu musi przekraczać 109 g/cm3 (tysiąc ton w naparstku).
W materii znajdującej się w takich warunkach zachodzą procesy, które w sposób istotny wpływają na jej właściwości. Dochodzi już wówczas do łączenia się protonów i elektronów w neutrony. Mogą być to więc gwiazdy, których materia składa się z dużej liczby neutronów, a przy jeszcze większych gęstościach od podanej wyżej — także z hiperonów, mezonów i innych cząstek elementarnych. Możliwość istnienia takich gwiazd, tzw. gwiazd neutronowych, była już teoretycznie przewidziana w 1938 r., ale dopiero wykrycie pulsarów potwierdziło ich występowanie w przyrodzie.
Dalsza analiza „błysków” pulsarów doprowadziła do pełniejszego zrozumienia ich struktury. Po wybuchu supernowej jej jądro gwałtownie się kurczy do rozmiarów kuli o promieniu rzędu 10 km i gęstości rzędu 1015 g/cm8 (z jednej łyżeczki materii tam pobranej można by wyprodukować samochody dla wszystkich ludzi na świecie). Znaczne zmniejszenie promienia, przy zachowaniu momentu pędu zapadającego się jądra supernowej, prowadzi do bardzo szybkiego obrotu powstającej w ten sposób gwiazdy neutronowej. Podobnie, wmrożone w materię pole magnetyczne musi podczas kurczenia się jądra znacznie zwiększyć swe natężenie. Utworzona w ten sposób gwiazda neutronowa składałaby się ze skrystalizowanej skorupy materii jądrowej zawierającej wewnątrz gaż neutronowy. Tego rodzaju konfiguracja może być stabilna, jeżeli nie ma zbyt dużej masy. Wartość'granicznej, maksymalnej masy nie jest dokładnie znana. Zależy ona od postaci równania stanu gazu neutronowego. Obecnie używa się kilku różnych postaci równania gazu neutronowego. Nie ma pewności, które z nich jest prawdziwe — odnosżą się przecież do właściwości materii nie dających się odtworzyć w laboratoriach. Dlatego musimy ograniczyć się do stwierdzenia, że maksymalna masa, którą może mieć gwiazda neutronowa, zawiera się między 1 i 2 masami Słońca. Zjawisko pulsacji promieniowania tłumaczone jest tym, że strumień wysokoenergetycznych cząstek wydobywa się z pewnego obszaru pulsara, z okolic jego biegunów magnetycznych, a następnie napędzany przez rotujące pole magnetyczne gwiazdy neutronowej wyświeca energię w obrębie wąskiego stożka. Ponieważ oś magnetyczna gwiazdy neutronowej może być na ogół nachylona do jej osi obrotu (rys. 48), przeto wtedy, gdy wskutek
obrotu pulsara ten stożek świetlny, podobnie jak snop światła latarni morskiej, oświetla obserwatora, następuje nagłe zwiększenie jasności (błysk) obiektu. Jednocześnie strumień cząstki przenika do ośrodka otaczającego pulsar, a to z kolei może być przyczyną ogrzewania i świecenia znajdującej się w okolicy materii rozproszonej.
Poparciem tego rodzaju interpretacji pulsarów jest m.in. identyfikowanie ich z pozostałościami po supernowych. W centrum mgławicy Krab, w miejscu, gdzie w 1054 r. zaobserwowano wybuch supernowej, znajduje się pulsar, którego „błyski” obserwuje się zarówno w dziedzinie radiowej, jak optycznej i rentgenowskiej (fot. 35). Cała mgławica jest niewątpliwie pozostałością po wybuchu tej supernowej. Świadczy o tym jej rozszerzanie się w tempie, które pozwala ocenić jej wiek na ok. 900 lat. Jednak świecenie mgławicy nie może być wyjaśnione jej stopniowym stygnięciem; bez dodatkowych źródeł energii powinna być obecnie znacznie słabiej widoczna. To dodatkowe źródło energii, podtrzymujące już prawie 1000 lat świecenie obłoku, upatrujemy w strumieniu cząstek docierających od pozostałego po supernowej pulsara.
Ponieważ przyczyną ruchu cząstek opuszczających pulsary jest rotacja ich pola magnetycznego, przeto obrót pulsarów jest przyczyną ich świecenia. Energia kinetyczna obrotu gwiazdy stopniowo przekazywana jest na rozpędzanie opuszczających ją strumieni cząstek, a następnie wyświecana w przestrzeń. Powoduje to powolne wydłużanie się okresów rotacji pulsarów (zjawisko takie stwierdzono obserwacyjnie), co prowadzi z kolei do zmniejszenia się siły odśrodkowej działającej w ich wnętrzach, a więc jednocześnie do zmian w rozmieszczeniu wewnątrz nich materii. W wyniku tego co pewien czas musi nastąpić dopasowanie się kształtu zewnętrznej skorupy pulsara do rozkładu masy w jego wnętrzu. Tego rodzaju zjawisko następuje nagle (polega na pękaniu skorupy) i prowadzi do obserwowanych od czasu do czasu nagłych przyspieszeń obrotu pulsarów.
Przedstawiony obraz zachowania się pulsarów odnosi się da obiektów pojedynczych. Można się spodziewać, że wiele bardziej skomplikowanych zjawisk wystąpi na gwiazdach neutronowych wchodzących w skład układów podwójnych, zwłaszcza takich,, w których drugą gwiazdą jest olbrzym obficie tracący masę.
Przynajmniej część gazu wyrzuconego z drugiego składnika układu zostaje ściągnięta w pobliże gwiazdy neutronowej przez jej pole grawitacyjne. Podobnie jak mogło to mieć miejsce w okolicy czarnego dołu, tak i wokół gwiazdy neutronowej może rozbudować się dysk rotującej materii, która przekazując swój moment pędu ku zewnętrznemu brzegowi dysku stopniowo zbliżać się będzie ku gwieździe. Inne partie gazu, obdarzone mniejszym momentem pędu względem gwiazdy, zmierzać będą bezpośrednio ku niej. Ale powierzchnia gwiazdy neutronowej chroniona jest otaczającym ją silnym polem magnetycznym o natężeniu biliony razy większym niż ziemskie! Pole to powstrzymuje od spadku na gwiazdę nacierającą na nie materię, która zbiera się na nim, tworząc prawdopodobnie nad biegunami magnetycznymi, gdzie linie sił kierują się ku powierzchni gwiazdy neutronowej, dwa potężniejące gwałtownie obłoki (rys. 49). Po krótkiej chwili masa obłoków wzrasta na tyle, że ciężarem swym przełamują oddziaływanie pola i pewna część zebranej w nich materii spada nagle na gwiazdę neutronową. Dochodzi wówczas do raptownego wybuchu, wyzwala się olbrzymia ilość energii, spadający gaz
ogrzewa się do temperatury bilionów kelwinów; nagły rozbłysk promieniowania rentgenowskiego, a nawet promieniowania gamma, roznosi na wszystkie strony wieść o kataklizmie. Gwałtowny wzrost ciśnienia promieniowania na wiszące jeszcze nad biegunami pozostałe części obłoków odcina im drogę ku gwieździe, pole magnetyczne regeneruje się natychmiast po tej katastrofie i sytuacja powtarza się. Znów nad okolicami biegunów zbierają się coraz cięższe obłoki, z których za chwilę runie na gwiazdę następna lawina materii.
Ten obraz tłumaczy w ogólnych zarysach istotę jednego z największych odkryć astronomii ostatnich lat. W 1975 r. wykryto pierwsze nagle rozbłyskujące intensywnie źródła promieniowania
/ | UW \ \(
L tm ii■ k ii l /. i l I l l / / lilii
rentgenowskiego. Typowy przebieg zmian jasności rentgenowskiej takich obiektów* jest następujący: w pewnej chwili pojawia się nagły, w ciągu 1 s, lub nawet w czasie krótszym, kilkunastokrotny wzrost promieniowania rentgenowskiego, które następnie zanika w ciągu kilku, kilkunastu lub kilkudziesięciu sekund. Przez pewien czas, w przybliżeniu proporcjonalny do natężenia tego wybuchu, obiekt zachowuje się spokojnie, po czym znów nagle rozbłyskuje. Okres między kolejnymi wybuchami trwa od kilku sekund do kilku minut.
By zdać sobie sprawę ze skali zjawiska, możemy przytoczyć dane odnoszące się do jednego z najlepiej znanych obiektów tego typu, znajdującego się w okolicach centrum naszej Galaktyki. W obiekcie tym w czasie każdego z większych rozbłysków rentgenowskich, powtarzających się po sobie w nieregularnych odstępach (ok. 5 minut), wydzielana jest energia parokrotnie przekraczająca 103S J. Jest to niemal tyle, ile Słońce wysyła w przestrzeń we wszystkich dziedzinach widma w ciągu roku! Wybuch ten wywołany jest spadkiem na gwiazdę neutronową z powierzchni magnetosfery (tzn. z wysokości ok. 1000 km) w ciągu 1 s, z szybkością około połowy prędkości światła, gazu o masie rzędu 1017 kg (pięciokrotnie większej od masy wód Bałtyku). A każdy z dwu kolejnych takich olbrzymich rozbłysków przedzielony jest jeszcze kilkoma parę razy słabszymi.
Możliwe jest także inne wyjaśnienie mechanizmu świecenia tych obiektów. Być może opadający gaz osiada spokojnie na gwieżdzie. Dopływająca materia ma skład chemiczny typowy dla otoczek gwiazdowych, a więc tworzy ją przede wszystkim wodór i hel. W miarę upływu czasu zbiera się nad powierzchnią gwiazdy neutronowej coraz grubsza warstwa nowego gazu. U jej spodu rośnie szybko ciśnienie i temperatura. Wkrótce tworzą się warunki umożliwiające zachodzenie reakcji termojądrowych przemiany wodoru w hel, helu w węgiel, a nawet łączenia się jąder cięższych pierwiastków. To „zapalenie się” reakcji termojądrowych na powierzchni gwiazdy neutronowej, u spodu warstwy osadzającej się wciąż materii następuje nagle. Bardzo szybko następuje rozbłysk gwiazdy i „spalenie” większej części wodoru
i helu. Wskutek braku „paliwa" rozbłysk wygasa, a po pewnym czasie w wyniku dopływu nowej materii pojawia się następny.
Przebieg zmian jasności promieniowania rentgenowskiego gwiazd neutronowych w układach podwójnych zależy bardzo silnie od właściwości układu. Szybkość obrotu gwiazdy neutronowej i natężenie jej pola magnetycznego, cechy gwiazdy tracącej masę, jej rozmiary i ewentualne pulsacje lub wybuchy, wielkość dysku wokół gwiazdy neutronowej i jego oddziaływania ze spadającym gazem, rozmiary układu, nachylenie osi obrotu obu gwiazd względem płaszczyzny ich ruchu, wreszcie orientacja tej płaszczyzny względem obserwatora determinują obserwowane przez nas zachowanie się obiektu rentgenowskiego, zmiany jego jasności, polaryzację światła, częstość wybuchów. Nic dziwnego, że w miarę zdobywania coraz bardziej szczegółowych informacji o stale odkrywanych obiektach tego rodzaju, obserwowanych przecież od niewielu zaledwie lat, wciąż jesteśmy zaskakiwani, napotykając obiekty nowe, o właściwościach znacznie różniących się od znanych dotychczas.
Białe karły
Do niedawna białe karły przedstawiano w książkach popularnonaukowych i podręcznikach z zakresu astronomii jako obiekty o ekstremalnie dużej gęstości materii. Jeszcze w latach sześćdziesiątych naszego stulecia były one najgęstszymi znanymi obiektami w przyrodzie. Dziś średnia gęstość w białych karłach, rzędu 106—107 g/cm3 (tzn. 1—10 ton w centymetrze sześciennym, co odpowiada średniej wielkości, choćby nawet dużemu samochodowi wtłoczonemu do naparstka), wydaje nam się, w zestawieniu z gęstościami materii w gwiazdach neutronowych lub w zapadających się w czarne doły jądrach supernowych, zupełnie umiarkowana.
Cechą charakterystyczną gazu o tej gęstości jest, że traci on już właściwości gazu doskonałego: staje się z d e g e nerowany. Elektrony znajdujące "się w tym gazie nie mogą się już poruszać z dowolnymi prędkościami (jak to się dzieje w gazie doskonałym), lecz ruch każdego z nich zależy od tego, jaki jest rozkład
prędkości pozostałych. Wiąże się to z działaniem tzw. zasady Pauliego, w myśl której w danym stanie kwantowym może znajdować się nie więcej niż jedna cząstka. Przez stan kwan- t o w y rozumiemy tu pełen układ parametrów opisujących położenie i ruch cząstki. Jeżeli gęstość cząstek jest duża i obsadzone są wszystkie możliwe ich położenia, pojawiają się, określone zasadą Pauliego, ograniczenia prędkości cząstek. To właśnie powoduje, że rozkład prędkości elektronów nie może już być ma- xwellowski, jak w gazie doskonałym, lecz liczba cząstek poruszających się z różnymi prędkościami, mniejszymi od pewnej granicznej, jest jednakowa (niezależnie od prędkości), a przy prędkościach większych od tej granicznej szybko spada do zera. Wartość tej prędkości granicznej zależy od gęstości materii (a także od temperatury). Zwiększenie gęstości pociąga za sobą podwyższenie tej prędkości granicznej, wymaga zatem pewnej, dość znacznej, ilości energii na przyspieszenie znajdujących się w ośrodku elektronów. To właśnie powoduje, że gaz zdegenero- wany z trudnością daje się zgęszczać (jest znacznie mniej ściśliwy niż gaz doskonały), a rządzące nim równanie stanu odbiega od równania gazu doskonałego.
Użycie równania gazu zdegenerowanego (wraz z pozostałymi równaniami budowy wewnętrznej gwiazd) służy do konstruowania teoretycznych modeli białych karłów. Po obliczeniu takich modeli o rófńych masach okazało się, że im większa jest masa białego karła, tym mniejszy jego promień i wyższa gęstość oraz że nie można skonstruować modeli białych karłów o masie większej od ok. 1,4 masy Słońca. Z tego właśnie powodu gwiazdy, których jądra w chwili wygaśnięcia reakcji termojądrowej mają masy większe od tej wartości, muszą kończyć swą ewolucję jako gwiazdy neutronowe lub czarne doły.
Białe karły powstają z gwiazd mniejszych po zakończeniu ich ewolucji, odrzuceniu części masy, która w ostatnim okresie przed . utworzeniem się białego karła po wygaśnięciu reakcji termojądrowych spływa z gwiazdy we wszystkich kierunkach w postaci mgławicy planetarnej (fot. 36). Od tej chwili rozgrywa się już ostatni, spokojny akt życia gwiazdy. Biały karzeł, ogołocone jądro gwiazdy, początkowo o wysokiej jeszcze temperaturze powierzchniowej rzędu kilkunastu tysięcy kelwinów, powoli stygnie. Zmniej
sza się jego temperatura, maleje jasność, gwiazda przesuwa się na wykresie Hertzsprunga-Russella na prawo w dół przez obszar zajmowany przez białe karły (rys. 50), aż wreszcie staje się zbyt słaba, by mogła być obserwowana. Przechodni ona w stan tzw. czarnego karła, gwiazdy już niewidocznej, stopniowo jeszcze stygnącej, bezpowrotnie zamierającej.
Białe karły, jak widzieliśmy, świecą na koszt swej energii wewnętrznej. Początkowo są gorące, bo były paleniskiem, w którym wyzwalała się w reakcjach termojądrowych energia ożywiająca gwiazdę przez cały aktywny okres jej życia. Następnie — pozbawione źródeł energii — wypromieniowują jej zasoby całą swą powierzchnią, najpierw szybko, póki są gorące (ilość energii opuszczającej jednostkę powierzchni jest wszak proporcjonalna do czwartej potęgi temperatury), potem coraz wolniej, w miarę jak ich temperatura opada. Tempo ewolucji (stygnięcia) białych karłów odmiennie zależy od mas gwiazdy niż tempo wszystkich pozostałych etapów ewolucji. Właśnie najmasywniejsze białe karły są najmniejsze i przez ich niewielką powierzchnię wypływać może w jednostce czasu mniej energii niż z mniej masywnych,
a więc większych białych karłów o tej samej temperaturze efektywnej. Z tego powodu najszybciej przekształcają się w czarne karły te, których masy są najmniejsze, tym bardziej że w chwili początkowej miały one (z racji swej małej masy) niewielkie zapasy energii wewnętrznej. Ten proces, stygnięcia białych karłów jest jednak bardzo powolny, gdyż spadek ich jasności o jedną wielkość gwiazdową następuje w czasie rzędu miliarda lat.
Omówione w trzech ostatnich paragrafach typy obiektów stanowią końcowe fazy ewolucji materii w Galaktyce. Poczynając od formy rozproszonej, przechodzi ona po utworzeniu gwiazdy przez cykl przemian do stanu, w którym zostaje zmagazynowana w białych karłach lub gwiazdach neutronowych albo też na zawsze zamknięta w czarnych dołach.
Rozmiary i kształt Galaktyki
Gdybyśmy Słońce zmniejszyli do wielkości ziarnka maku, wówczas Ziemia jako maleńki pyłek krążyłaby wokół niego w odległości 10 cm, a promień orbity Plutona wynosiłby 4 m. W tym modelu najbliższa gwiazda, sąsiednie ziarnko maku znalazłoby się w odległości 27 km — tyle co Błonie od centrum Warszawy lub Myślenice od Krakowa. Galaktyka, zbiorowisko gwiazd | rozproszonej wśród nich materii międzygwiazdowej, do którego należy Słońce, odwzorowana w tej skali wypełniłaby orbitę Księżyca. Takie są proporcje rozmiarów do odległości gwiazd, które w liczbie 100 mld tworzą naszą Galaktykę./Pierwszym wrażeniem jest odczucie pustki, którą przebiegają ledwie dostrzegalne ziarnka (gwiazdy). Ale te maleńkie pyłki rozdzielone tak olbrzymimi odległościami oddziałują na siebie dostatecznie silnie, by ich wspólne przyciąganie grawitacyjne mogło utrzymać cały układ w spoistości, nie dozwoliło na rozpad Galaktyki. Właśnie te siły powodują, że Galaktyka nie jest przypadkowym skupiskiem gwiazd, lecz dobrze wyodrębnionym, trwałym zbiorem o regularnym kształcie, tworem, którego zachowaniem rządzą ściśle określone prawidłowości determinujące jego budowę i rozwój.
Możemy też użyć innego porównania. Wyobraźmy sobie Słońce zmniejszone do wielkości atomu wodoru. Wówczas, zachowując tę skalę, w każdym centymetrze sześciennym znajdzie się parę takich atomów wodoru — słońc. Galaktykę moglibyśmy potraktować w tym modelu jako obłok gazowy złożony z atomów wodoru, obłok, który zmieścić by się mógł na terenie boiska piłkarskiego. To porównanie Galaktyki do obłoku gazu odzwierciedla nie tylko skalę rozmiarów. I nawet nie to jest istotne, że gaz o gęstości kilku atomów w centymetrze sześciennym astrono-
mowie obserwują w rzeczywistości. Taka jest mniej więcej średnia gęstość materii międzygwiazdowej złożonej przede wszystkim z atomów wodoru (przypomnijmy, że liczba cząstek powietrza w każdym centymetrze sześciennym jest 1019 razy większa, no i cząstki powietrza są masywniejsze). Znacznie ważniejsze jest to, że właściwości zbiorowisk gwiazd są bardzo podobne do właściwości obłoków gazu. W układach tych można wprowadzić takie pojęcia, jak ciśnienie, energia wewnętrzna, temperatura (będąca miarą prędkości ruchów chaotycznych gwiazd w układzie) itp. Mając właśnie te wspólne cechy na uwadze, mówi się czasem
o gazie gwiazdowym jako tworzywie, z którego uformowane są układy gwiazdowe, takie np. jak Galaktyka. Najistotniejszą różnicą między zwykłym obłokiem gazu a obłokiem gazu gwiazdowego jest istnienie w tym ostatnim oddziaływań grawitacyjnych na tyle silnych, że determinują one ruch gwiazd i nie pozwalają im opuścić układu.
Takim zbiorowiskiem gwiazd jest nasza Galaktyka. Ogromnym, bo światło zużywa aż ok. 100 tys. lat, by przebiec z jednego jej krańca w drugi. Siła odśrodkowa wywołana przez obrót Galaktyki nadaje jej kształt bardzo płaskiego dysku, o wyraźnym zagęszczeniu gwiazd wokół centralnie położonego jądra otoczonego rozpościerającym się we wszystkich kierunkach od centrum Galaktyki tzw. halo galaktycznym, w którym gęstość gwiazd powoli maleje ku brzegom. Słońce leży w dysku Galaktyki w odległości ok. 30 tys. lat światła (10 kps) od centrum. Dlatego rozmieszczone w dysku gwiażdy składają się na świetlisty pas, zwany Drogą Mleczną, przecinający całe niebo, u nas szczególnie dobrze widoczny w lecie. Większość materii międzygwiazdowej zalega w dysku galaktycznym w wąskiej warstwie o grubości zaledwie ok. 800 lat światła. A więc dobrym modelem warstwy materii międzygwiazdowej w Galaktyce jest długogrająca płyta adapterowa. Widzimy, że przyroda lubi dyski. Spotkaliśmy się już z bardzo cienkim pierścieniem wokół Saturna. Planety w Układzie Słonecznym krążą wszystkie prawie w jednej płaszczyźnie. Jest więc też ten Układ rodzajem dysku, pozostałością dawnego pierścienia materii wokół Słońca, z którego wyodrębniły się planety. Dyski tworzą się wokół niektórych gwiazd w układach podwójnych. I obecnie widzimy, że Galakty
ka, a przede wszystkim zawarta w niej materia międzygwiazdowa, ale także i wiele gwiazd, tworzy bardzo płaski 1 rozległy dysk (rys. 51). Dzieje się tak, zawsze wtedy, gdy materia obiegająca centralnie usytuowane ciało jest chłodna, tzn. gdy prędkości wzajemne tworzących ją cząstek (atomów, pyłów, brył) są niewielkie w porównaniu z prędkościami ich obiegu wokół ciała centralnego. Ten warunek spełnia gaz W Galaktyce i dlatego tworzy on tak cienką warstwy.
Oczywiście w halo galaktycznym występuje także gaz wyrzucany w różnego rodzaju wybuchach z dysku. Jest go jednak tam bardzo niewiele. Tworzy on jedynie rozrzedzoną koronę zjonizowanego wodoru — prawie nieobserwowalną, w której w niektórych tylko miejscach dają się łatwiej dostrzec nieco gęstsze obłoki pędzące z szybkością kilkudziesięciu kilometrów na sekundę.
Jednak wszystek gaz, który prawie w całości skupiony jest w tak cienkiej warstwie, że jej położenie służy do określenia płaszczyzny Galaktyki, stanowi znikomą część masy tego układu. Większość materii, bo ok. 95%, zawarta jest w gwiazdach. Ich rozmieszczenie określa wygląd Galaktyki oraz rozkład sił grawitacyjnych, które rządzą ruchem wszystkich ciał wchodzących w skład tego układu. Z pewnym jednak wyjątkiem — rozmieszczenie tych zaledwie 5% masy Galaktyki, jakie stanowi gaz międzygwiazdowy, jest czynnikiem powodującym powstanie ramion spiralnych Galaktyki, które w postaci olbrzy
mich obszarów o podwyższonej gęstości materii międzygwiazdo- wej. a także młodych gwiazd, rozciągają się od ok. 3 kps od jądra, poprzez cały dysk aż po jego brzeg zewnętrzny.
Celem tego rozdziału będzie zrozumienie związku budowy naszej Galaktyki z jej ewolucją, wpływu na nią ewolucji gwiazd i przemian zachodzących w materii międzygwiazdowej.
Dysk i halo
W poprzednim rozdziale stwierdziliśmy, że gwiazdy różnią się między sobą składem chemicznym swych atmosfer. Odnosi się to przede wszystkim do zawartości pierwiastków cięższych od wodoru i helu. Te, w których — podobnie jak w Słońcu — obfitość tych pierwiastków jest duża, rzędu 3°/o, zaliczane są do populacji I. Pozostałe, o mniejszej zawartości pierwiastków ciężkich, ok. l»/o lub niższej, tworzą populację II. Ponieważ w atmosferach gwiazd nie zachodzą i nigdy nie zachodziły (przynajmniej na większą skalę) przemiany pierwiastków, przeto zachowały one niezmienny skład chemiczny od chwili swych narodzin, a więc taki, jaki miała materia międzygwiazdowa w chwili ich powstania. Znajomość obecnego ruchu i rozmieszczenia gwiazd różnych populacji w Galaktyce może więc nam posłużyć do poznania ewolucji rozmieszczenia i składu chemicznego materii międzygwiazdowej w Galaktyce, a tyia samym ewolucji samej Galaktyki.
Badania spektroskopowe przesunięcia dopplerowskiego linii w widmach promieniowania gwiazd dostarczają nam informacji
o prędkościach radialnych tych gwiazd względem Słońca. Możemy w ten sposób dowiedzieć się, z jaką prędkością zbliża się do Słońca lub oddala od niego każda z badanych gwiazd. Składową prędkości gwiazdy prostopadłą do promienia widzenia (łączącego gwiazdę ze Słońcem), tzw. prędkość tangencjalną, możemy poznać wyznaczywszy ruch własny gwiazdy (tj. prędkość przemieszczania się jej na sklepieniu nieba w stosunku do innych gwiazd) i jej odległość. Po przeprowadzeniu wszystkich obserwacji i rachunków niezbędnych dó wyznaczenia prędkości radial
nych i tangencjalnych możemy obliczyć prędkości badanych gwiazd względem Słońca w kilometrach na sekundę oraz kierunki tych prędkości. Przeprowadzane w ten sposób pomiary prędkości gwiazd doprowadziły do stwierdzenia bardzo istotnych różnic cech kinematycznych między gwiazdami należącymi do różnych populacji.
Prędkości względem Słońca gwiazd populacji I okazały się niewielkie, rzędu kilku, kilkunastu, najwyżej kilkudziesięciu kilometrów na sekundę. Oczywiście prędkości te są niewielkie jedynie jak na warunki astronomiczne. Ciało poruszające się z tą prędkością przebiegałoby przez Polskę w ciągu zaledwie ok. 1 minuty, ale już odcinek porównywalny z rozmiarami Układu Planetarnego pokonywałoby w ciągu 20 lat. Natomiast w olbrzymich obszarach naszej Galaktyki wszystkie gwiazdy populacji I znajdujące się obecnie w okolicach Słońca przez setki milionów lat nie zdołają się znacznie oddalić od niego. O wiele większe prędkości względem Słońca mają obiekty populacji II. Prędkości te często przekraczają 50 km/s, a nierzadko wynoszą ponad 100 km/s. Tak np. typowe prędkości gromad kulistych względem Słońca są rzędu 130 km/s. Są to już szybkości na tyle duże, że te z obiektów populacji II, które obecnie obserwujemy w pobliżu nas, niedługo, w ciągu kilkunastu milonów lat, oddalą się znacznie od Słońca i podążą swymi drogami przez Galaktykę, by ewentualnie po miliardach lat znów spotkać się z nami.
Te odmienne cechy kinematyczne gwiazd różnych populacji mają istotny wpływ na ich rozmieszczenie w Galaktyce. Gwiazdy populacji I, mające niewielkie prędkości względem Słońca, poruszają się podobnie jak i ono w pobliżu płaszczyzny Galaktyki, nie oddalając się od niej więcej niż na jakieś sto, stokilka- dziesiąt parseków. Te właśnie gwiazdy wraz z materią między- gwiazdową tworzą dysk galaktyczny. Zaliczamy je z tego powodu do płaskich podsystemów gwiazd. Natomiast gwiazdy populacji II mają na ogół składowe prędkości prostopadłe do płaszczyzny Galaktyki tak duże, że mogą po pokonaniu sił przyciągania przez dysk oddalić się na znaczne odległości, nawet paru kiloparseków, od płaszczyzny Galaktyki. Z tego powodu nie obserwuje się ich istotnej koncentracji w dysku; roz
mieszczone są one prawie sferycznie symetrycznie wokół centrum Galaktyki, z gęstością stopniowo malejącą w miarę oddalania się od tego centrum. Te gwiazdy zaliczamy do podsystemów sferycznych. Liczba mnoga użyta tu jest dla podkreślenia faktu, że różne grupy gwiazd (w ramach każdej populacji) charakteryzują się nieco odmiennym stopniem koncentracji bądź to względem płaszczyzny Galaktyki, bądź to względem jej centrum. Z tego także powodu wprowadza się pojęcie podsystemów pośrednich, o cechach zawartych między właściwościami podsystemów płaskich i sferycznych. Po przeprowadzeniu takiej klasyfikacji uzyskano bardzo ważny wniosek, że skład chemiczny atmosfer gwiazd podsystemów coraz bardziej skoncentrowanych w pobliżu płaszczyzny Galaktyki coraz bardziej obfituje w pierwiastki ciężkie.
To spostrzeżenie, że cechy populacyjne gwiazd związane są z ich cechami kinematycznymi i rozmieszczeniem, służyć może do wymiennego stosowania podziału gwiazd na populacje i podsystemy. Podstawę klasyfikacji mogą stanowić albo skład chemiczny atmosfer gwiazd, albo też dowolna cecha czy zespół niezależnych cech kinematycznych różnicujący w dostatecznym stopniu zbiorowość gwiazd w Galaktyce. Oczywiście podział gwiazd na populacje za pomocą kryteriów kinematycznych jest mniej doskonały od podziału przeprowadzonego przy użyciu cech fizycznych poszczególnych gwiazd, nie pozwala bowiem rozstrzygać o przynależności populacyjnej pojedynczych obiektów, lecz może być stosowany tylko statystycznie do grup gwiazd wyodrębnionych już uprzednio na podstawie cech morfologicznych. Z drugiej jednak strony posiada on tę zaletę, że nie jest tak pracochłonny i może być dokonany szybko dla dużej liczby gwiazd.
Obecnie, gdy od miliardów lat ustalił się już kształt Galaktyki i rozkład w niej masy, ruch każdej gwiazdy odbywa się pod wpływem sił grawitacyjnych pochodzących od całej Galaktyki i rządzony jest rozkładem potencjału grawitacyjnego (determinującego w każdym miejscu wielkość siły grawitacji) Galaktyki. Znaczne zbliżenia między gwiazdami, które prowadzić by mogły do istotnych zmian obu orbit spotykających się gwiazd, są tak rzadkie, że statystycznie nie mają znaczenia, i w praktyce, gdy
mówimy o zachowaniu się Galaktyki jako całości, mogą być w pełni zaniedbane. Zdawać by się mogło, że istnienie układów gwiazd podwójnych, układów wielokrotnych (w których kilka gwiazd obiega się wzajemnie pod wpływem swych sił przyciągania), czy wreszcie gromad przeczy tej zasadzie. Tak jednak nie jest. Każdy taki układ znajduje się na tyle daleko od pozostałych gwiazd Galaktyki, że z punktu widzenia dynamiki może być traktowany jako izolowany, poruszający się jako całość (jakby jedna gwiazda o łącznej masie układu) pod wpływem ogólnego pola grawitacyjnego Galaktyki. Z tego powodu orbity poszczególnych gwiazd lub układów podwójnych czy wielokrotnych albo gromad, traktowanych jako całość, choć mogą być bardzo skomplikowane, nie zmieniają się. W szczególności, jeżeli orbity te zawarte są w dysku galaktycznym (rys. 52), to na zawsze będą w nim uwięzione. I na odwrót, skoro obserwujemy obecnie gwiażdy poruszające się po orbitach odbiegających daleko od płaszczyzny Galaktyki, to możemy stwierdzić, że gwiazdy te musiały się narodzić gdzieś z dala od dysku galaktycznego lub w chwili naredzin mieć wyjątkowo duże prędkości, które doprowadziły do wyrzucenia ich z niego. Gwiazdy podsystemów sferycznych to gwiazdy stare, należą wszak do populacji II. Gwiazdy podsystemów płaskich są młodsze od nich, niektóre rodzą się jeszcze teraz. Najprostszym wyjaśnieniem różnego rozmieszczenia i ruchu gwiazd odmień-
nych populacji jest przyjęcie, ze powstawały one na różnych etapach ewolucji Galaktyki.
W czasie gdy tworzyły się obiekty populacji II, materia mię- dzygwiazdowa będąca ich tworzywem musiała rozciągać się daleko poza obszar, w którym obecnie występuje. Musiała występować przynajmniej na odległości kilku kiloparseków od obecnej płaszczyzny Galaktyki. Wyjaśnienia tego faktu dostarcza teoria powstania Galaktyki przed ok. 15 mld lat z obłoku gazowego zapadającego się pod wpływem własnej grawitacji. Początkowo obłok ten, o rozmiarach rzędu 100 kps, składający się głównie z wodoru i helu z nieznaczną domieszką cięższych pierwiastków, wyodrębnił się z materii międzygalaktycznej (wówczas znacznie jeszcze obfitszej zapewne niż obecnie) i pod wpływem własnego ciężaru zaczął się kurczyć. Trudno przypuszczać, by był on ściśle kulisty i jednorodny. Dlatego, bez wątpienia, już wkrótce doszło w nim do zderzeń między poszczególnymi częściami pędzącymi z prędkościami rzędu 100 km/s po różnych, przecinających się nawzajem torach ku środkowi układu. Zderzenia te prowadzić musiały do powstawania olbrzymich fal uderzeniowych rozchodzących się w kolidujących ze sobą częściach obłoku-p r o t o g a- 1 a k t y k i. Tworzyły się zgęszczenia gazu — obłoki o różnych rozmiarach biegnące w przestrzeni od zderzenia do zderzenia, wymieniające między sobą materię i pęd, wyświecające w czasie każdej kolizji olbrzymie ilości energii. Mimo iż spotkania obłoków opóźniały nieco kurczenie się protogalaktyki w porównaniu z tempem, w jakim to zjawisko zachodziłoby w przypadku swobodnego zapadania się protogalaktyki, to jednak prawdopodobnie przyspieszało się ono coraz bardziej. Cały ten proces trwał niewiele ponad miliard lat. W tym czasie w zderzeniach obłoków gazu ze sobą wskutek wymiany między nimi pędu dochodziło stopniowo do takiego rozłożenia się momentu pędu, jaki obecnie obserwujemy w Galaktyce.
W miarę kurczenia się protogalaktyki wzrastała w niej gęstość gazu. Gęstość gazu rosła także w obłokach, które coraz częściej i coraz energiczniej zderzały się ze sobą. W tym okresie pojawiły się zapewne w niektórych miejscach, za falami uderzeniowymi generowanymi kolizjami nacierających na siebie mas, gdzie gęstość mogła być szczególnie wysoka, warunki sprzyjające po
wstawaniu młodych gwiazd. Wtedy to rodzić się zaczęły najstarsze gwiazdy populacji II, niektóre pewnie pojedynczo, inne w gromadach. Najmasywniejsze i najtrwalsze z tych gromad — gromady kuliste — przetrwały do naszych czasów. Młode gwiazdy odziedziczyły po materii, z której powstały, jej skład chemiczny (stąd tak mało w nich pierwiastków ciężkich) i cechy kinematyczne: duże prędkości, dzięki którym do dziś mogą poruszać się po orbitach znacznie nachylonych do płaszczyzny Galaktyki i w ten sposób tworzyć potężne halo galaktyczne.
Już od chwili powstania tych najstarszych gwiazd populacji II, po osiągnięciu przez nie ciągu głównego, w ich wnętrzach rozpoczęła się przemiana wodoru w hel, a następnie helu w cięższe pierwiastki. Wiele z tych gwiazd miało zapewne tak duże masy, że procesy ewolucyjne doprowadziły do zakończenia ich żywota wybuchem supernowej jeszcze w okresie kurczenia się proto- galaktyki. Wyrzucona w czasie eksplozji materia supernowej zasilała w pierwiastki ciężkie materię rozproszoną. Stąd nowe, rodzące się gwiazdy, rozpoczynające swe życie znacznie już bliżej płaszczyzny Galaktyki, a więc tworzące podsystemy bardziej już spłaszczone, od początku swego istnienia miały skład chemiczny bogatszy w pierwiastki cięższe od wodoru i helu niż poprzednia generacja. Proces ten trwał nieprzerwanie, materia międzygwia- zdowa zapadała się ku centrum Galaktyki, a jej części obdarzone większym niż inne momentem pędu skupiały się w coraz cieńszym dysku. Wciąż nowe porcje materii międzygwiazdowej przekształcały się w gwiazdy, z których najmasywniejsze, szybko ewoluujące, zwracały część swej masy, wzbogacając pierwiastkami ciężkimi materię rozproszoną, aż do chwili utworzenia przez nią obserwowanego do dziś masywnego jądra i płaskiego jak płyta adapterowa dysku galaktycznego, w którym wciąż jeszcze powstają gwiazdy populacji I. Z tego okresu tworzenia się Galaktyki dostrzec możemy na naszym niebie jedynie te gwiazdy, które nie zdążyły zakończyć jeszcze swej ewolucji, a więc te, których przemiany zachodzą powoli, gwiazdy o masach nie przekraczających ok. 0,8 masy Słońca.
Takie są obecnie ogólne wyobrażenia o powstaniu naszej macierzystej Galaktyki. Ogólne, bo szczegółów oczywiście nie znamy. Zbyt wiele jest jeszcze niewiadomych do stworzenia dokładniej
szego obrazu tego wczesnego okresu życia Galaktyki. Nie w pełni zdajemy sobie sprawę z warunków termicznych i gazodynamicz- nych panujących ówcześnie w zapadającej się protogalaktyce. Zbyt mało wiemy o bardzo istotnych dla przebiegu ewolucji protoga- laktyki procesach powstawania w niej gwiazd. Przecież zbyt słabo znamy przebieg tych procesów obecnie w Galaktyce, a cóż dopiero mówić o zachodzeniu ich w warunkach tak odmiennych, zwłaszcza że prawdopodobnie procesy te determinowane były innymi czynnikami, niż to dzieje się teraz. Wniosek taki nasuwa się choćby z tego powodu, iż mogły wówczas powstawać tak masywne układy jak gromady kuliste, które nie rodzą się już obecnie, w spokojnym okresie życia Galaktyki. Ale wydaje się, że ogólny obraz nakreślony tutaj jest poprawny. Tłumaczy on zarówno cechy kinetyczne gwiazd różnych populacji i ich skład chemiczny, jak też ich obserwowane masy.
Obrót protogalaktyki modyfikował przebieg jej ewolucji. Z początku bardzo powolny, gdy rozpościerała się ona jeszcze na kilkadziesiąt kiloparseków, stopniowo przyspieszał się, gdy protoga- laktyka kurczyła się coraz bardziej. Działo się to wskutek zachowania momentu pędu w całym tym ogromnym obłoku gazowym. Było to dokładnie to samo zjawisko fiżyczne, które powoduje przyspieszenie się obrotów łyżwiarza wykonującego piruet na lodowisku, gdy przyciąga on do siebie uprzednio szeroko rozstawione ręce. W wyniku przekazywania sobie momentu pędu przecz zderzające się części gazowej protogalaktyki te partie gazu, które traciły moment pędu na rzecz innych, dążyły ku środkowi Galaktyki, te zaś, które uzyskiwały duży moment pędu, spychane były ku peryferiom układu i stopniowo osiadały w dysku galaktycznym. Pomimo iż proces kontrakcji protogalaktyki przebiegał bardzo szybko i zdążyła ona dokonać podczas niego niewiele ponad jeden obrót, transport momentu pędu był bardzo wydajny i doprowadził do rozbudowy potężnego, zawierającego znaczną część masy Galaktyki dysku obracającego się wokół jądra. Materia zawarta w dysku, zarówno gwiazdy, jak i gaz, obiegają
Jak obraca się Galaktyka?
206
obecnie jądro Galaktyki z różnymi prędkościami zależnie od swej odległości od centrum Galaktyki.
W dysku tym znajduje się Słońce. Jednym z trudniejszych problemów jest wyznaczenie odległości Słońca od środka Galaktyki, a jest to wielkość bardzo ważna, gdyż służy do skalowania rozmiarów Galaktyki, podobnie jak odległość Ziemi od Słońca służy jako wzorzec w Układzie Planetarnym. Dlatego opracowano kilka metod wyznaczania tej odległości. Jedna z nich polega na pomiarach odległości do gromad kulistych, które tworząc podsystem sferyczny rozmieszczone są symetrycznie wokół środka Galaktyki, inna — do gwiazd RR Lyrae (rys. 53) znajdujących się w pobliżu centrum Galaktyki, jeszcze inne — do gwiazd poruszających się wokół jądra Galaktyki z tą samą prędkością (rys. 54), a więc będących w tej samej odległości co Słońce. Wy
znaczona w ten sposób z dokładnością ok. 10% odległość Słońca od centrum Galaktyki wynosi 10 kps (30 tys. lat światła). Drugą bardzo ważną wielkością charakteryzującą kinematykę Galaktyki jest prędkość Słońca w jego ruchu wokół centrum tego układu. Tę możemy wyznaczyć badając ruch Słońca względem obiektów nie biorących udziału w obrocie Galaktyki, np. względem innych galaktyk. W ten sposób możemy stwierdzić, że Słońce porusza się z prędkością ok. 250 km/s ku gwiazdozbiorowi Łabędzia, odległemu na niebie o 90° od gwiazdozbioru Strzelca, w którym znajduje się środek Galaktyki. Znając prędkość obiegu Słońca w Galaktyce oraz jego odległość od centrum, możemy bez trudu wyznaczyć okres jego obiegu wynoszący ok. 200 min lat. Często temu okresowi, wykorzystując analogię z ruchem Ziemi wokół Słońca, nadaje się nazwę roku galaktycznego. W ciągu tego okresu gwiazdy populacji I z okolic Słońca dokonują jednego pełnego obiegu wokół centrum Galaktyki. Obserwacyjne stwierdzenie obrotu Galaktyki ma doniosłe znaczenie dla fizyki, gdyż dowodzi istnienia sił, które nadają gwiazdom przyspieszenia powodujące zmianę kierunku ich ruchu, i w ten sposób pośrednio stanowi potwierdzenie stosowalności prawa powszechnego ciążenia do ciał odległych od siebie o tysiące lat świetlnych.
Korzystając teraz z III prawa Keplera możemy ocenić masę Galaktyki. Ocenić jedynie, a nie obliczyć dokładnie, gdyż prawa Keplera odnoszą się do ciał punktowych lub do takich, w których masa rozłożona jest sferycznie symetrycznie, a założenie to nie jest ściśle spełnione przez Galaktykę. Mimo jednak takiego uproszczenia uzyskuje się wartość zbliżoną do otrzymywanej przez astronomów przy użyciu innych, znacznie dokładniejszych metod: ok. 150 mld mas Słońca. Jest to w przybliżeniu liczba gwiazd w Galaktyce, a więc każdy człowiek na świecie mógłby być właścicielem 35 gwiazd do niej należących.
Prędkość, z jaką Słońce obiega środek Galaktyki, charakteryzuje prędkość obrotu podsystemów płaskich. W podsystemach sferycznych gwiazdy poruszają się po orbitach nachylonych pod rozmaitymi kątami do płaszczyzny Galaktyki, część z nich biegnie w kierunku przeciwnym do obrotu całego układu. Z tego powodu średnia prędkość tych gwiazd, określająca prędkość obro
tu tych podsystemów, jest niewielka. Dlatego, aby jednoznacznie rozumieć pojęcie obrotu Galaktyki, będziemy go utożsamiać, jak to czynią astronomowie, z obrotem podsystemów płaskich.
Najbardziej typowy podsystem płaski tworzy materia między- gwiazdowa. Gaz ten i pył krążą wokół środka Galaktyki prawie dokładnie po kołach leżących w płaszczyźnie Drogi Mlecznej. Z tego powodu ruch materii międzygwiazdowej stanowi świetny wzorzec obrotu Galaktyki. Niewielkie są, w porównaniu z prędkością 250 km/s, ruchy swoiste poszczególnych obłoków, rzędu 10 km/s, nakładające się na rotację całego podsystemu. Niezbyt duże, choć — jak niedługo się o tym przekonamy — bardzo istotne dla wyglądu i ewolucji Galaktyki, są odchylenia ruchu gazu od kołowego w okolicach ramion spiralnych.
Dlatego znaczny postęp w poznaniu rotacji Galaktyki nastąpił w połowie naszego stulecia, po rozpoczęciu systematycznych obserwacji radioastronomicznych gazu międzygwiazdowego. Promieniowanie radiowe dociera do nas także z odległych obszarów naszej Galaktyki (nawet I okolic centrum), których w dziedzinie widzialnej nie możemy obserwować wskutek ekstynkcji międzygwiazdowej. Szczególnie owocne okazały się obserwacje emitowanej przez niezjonizowany wodór linii o długości fali 21 cm. Linia ta powstaje w wyniku zmiany kierunku spinu elektronu w stosunku do spinu protonu w neutralnym atomie wodoru. W promieniowaniu radiowym docierającym od dużych obszarów wodoru neutralnego ta linia jest szczególnie silna. Jeżeli skierujemy radioteleskop w jakimś kierunku w płaszczyźnie Drogi Mlecznej, to będzie on odbierał promieniowanie z wielu obszarów wodoru neutralnego leżących w tym kierunku w różnych od nas odległościach. Ponieważ obszary te poruszają się | różną względem nas prędkością, przeto promieniowanie docierające do nas od każdego z nich będzie w innym stopniu przesunięte w długości fali. Zamiast jednej linii widmowej zaobserwujemy kilka: natężenie każdej charakteryzuje masę jednego z kompleksów wodoru, a przesunięcie jej długości fali w stosunku do wzorcowej długości 21 cm, cechuje jej prędkość względem Słońca. Maksymalną prędkość względem Słońca ma ten z obserwowanych kompleksów gazli, który porusza się po okręgu sty-
cznym do promienia widzenia (rys. 55). Ponieważ znamy kąt i oraz odległość Słońca od centrum Galaktyki R©, bez trudu znajdujemy odległość od środka Galaktyki kompleksu o maksymalnej prędkości radialnej względem Słońca:
R = Rq sin /
W ten sposób możemy wyznaczyć prędkość rotacji Galaktyki w odległości R od centrum. Powtarzając obserwacje w innych kierunkach znajdujemy zależność prędkości rotacji od odległości od środka, tzw. krzywą rotacji Galaktyki (rys. 56).
Prędkość obrotu Galaktyki inaczej (wolniej) zmienia się w miarę oddalania się od centrum, niż wynika to z III prawa Keplera (w myśl którego v ~ R~ jg ). Jest to oczywiście spowodowane tym, że większość masy Galaktyki znajduje się poza jej jądrem i że znaczna jej część rozmieszczona jest w dysku. Dlatego obserwowane prędkości rotacji Galaktyki w różnych odległościach od centrum należą do najważniejszych danych wykorzystywanych przez astronomów do wyznaczania rozkładu masy w Galaktyce. Badania ruchu materii międzygwiazdowej i gwiazd służą do oceny masy jądra Galaktyki, jej dysku i halo.
Gaz i pył
Badaniom promieniowania radiowega wodoru neutralnego zawdzięczamy, że rozmieszczenie i ruch tego składnika naszej Galaktyki znamy najdokładniej. Ponieważ obserwowane przez nas promieniowanie radiowe w linii 21 cm pochodzące z kompleksów wodoru neutralnego znajdujących się w różnych miejscach w Galaktyce jest w wyniku ich odmiennej prędkości względem Słońca w innym stopniu przesunięte w długości fali, przeto znając krzywą rotacji Galaktyki i kierunek, w którym zwrócony jest radioteleskop, możemy zidentyfikować położenie w Galaktyce każdego z tych kompleksów. Z pomiarów natężenia linii wycią- j
gamy informacje o tym, ile jest gazu w każdym z tych kompleksów. Po dokonaniu takich obserwacji w różnych kierunkach w Galaktyce możemy stworzyć mapę rozmieszczenia w niej wodoru neutralnego (rys. 57). Przedstawiony na niej rozkład gęstości neutralnego wodoru w płaszczyźnie Galaktyki cechuje się dość znacznymi kontrastami. Gęstość zmienia się w granicach od poniżej 0,1 do ok. 2 atomów/cm3. Jeden centymetr sześcienny powietrza rozprężony w przestrzeni międzygwiazdowej do gęstości tam panującej zająłby objętość sześcianu o boku 100 km. Obszary
o podwyższonej gęstości układają się w wyraźnie zarysowane ramiona spiralne, o szerokości ok. 1 kps, opasujące całą Galaktykę. Pomiędzy ramionami gęstość wodoru jest znacznie niższa.
Dane te odnoszą się do gęstości uśrednionych w dość dużych obszarach o rozmiarach rzędu 100 ps.
O wiele większe kontrasty gęstości zaznaczyłyby się, gdybyśmy mogli spojrzeć na Galaktykę ze znacznie większą zdolnością rozdzielczą. Bogatych informacji o mikrostrukturze rozmieszczenia i właściwościach materii międzygwiazdo we j dostarczają obserwacje światła widzialnego docierającego od lub przechodzącego przez tę materię. Niestety, na ogół odnoszą się one jedynie do bezpośredniego sąsiedztwa Słońca, gdyż właśnie promieniowanie widzialne jest. przez materię między gwiazdową w Galaktyce silnie rozpraszane i pochłaniane.
Na zdjęciach nieba często obserwuje się jasne mgławice, świe
cące obłoki materii międzygwiazdowej (fot. 37). Na innych fotografiach ujrzeć można ciemne obszary pozbawione gwiazd, które gęsto rozsiane są na pozostałych częściach tego samego pola: to ciemny, niedostrzegalny obłok pyłu i gazu zakrywa nam gwiazdy leżące za nim (fot. 38). W widmie światła gwiazd często widoczne są układy cienkich linii absorpcyjnych (fot. 40) o innym przesunięciu dopplerowskim niż linie utworzone w atmosferach tych gwiazd; świadczy to, że pochodzą one od kilku różnych obłoków materii chłodnej, poruszającej się z inną niż gwiazda, której światło obserwujemy, prędkością. Wszystkie wymienione fakty są argumentami na to, że materia międzygwiazdowa nie tworzy jednorodnego ośrodka, lecz składa się z wielu zgęszczeń — obłoków o średnich rozmiarach rzędu 5 ps, gęstościach 18—20 atomów/cm3, poruszających się w przestrzeni z rozmaitymi prędkościami (ok. 10—20 km/s).
Obłoki takie nie są dostatecznie masywne, by siły własnej grawitacji mogły je trwale spajać. Każdy z obłoków pod wpływem panującego w nim ciśnienia rozpręża się. Gaz z jego powierzchni może uciekać w przestrzeń, toteż obłoki stopniowo tracąc masę biegną przez rzadki międzyobłoczny ośrodek zasilany materią z nich uciekającą. Jednocześnie jednak zbierają one materię, która znajdzie się na ich drodze. Co jakiś czas, średnio co 10 min lat, każdy obłok zderza się z innym. W tych częściach obu obłoków, które bezpośrednio nacierają na siebie, następuje silne sprężenie gazu, rodzi się nowy obłok, lub nawet kilka mniejszych, reszta gazu rozprasza się w przestrzeni międzyobłocznej. Opisany obraz życia obłoków materii międzygwiazdowej prowadziłby jednak nieuchronnie do zmniejszenia się liczby obłoków i do malenia ich wzajemnych prędkości. Muszą więc istnieć procesy tworzenia się nowych, stosunkowo szybkich obłoków. Upatruje się te procesy w oddziaływaniu gwiazd z materią międzygwiazdową. W czasie wybuchów supernowych duże ilości gazu z olbrzymimi prędkościami wstrzykiwane są do ośrodka międzygwiazdowego. Nawet przy spokojnym wypływie gazu z dużych gwiazd w późnych stadiach ich ewolucji dostarczana jest materia z dużymi prędkościami. Gorące gwiazdy przebiegające przez materię międzygwiazdową ogrzewają i jonizują wokół siebie materię, która gwałtownie rozprężając się prze na otaczający ją ośrodek, po
wodując jego zgęszczenie i odrzut w przestrzeń. W ten sposób powstają nowe, szybkie obłoki, które następnie pędząc przez ośrodek tracą materię, zderzają się z innymi, wymieniają z nimi masę, rozpływają się w ośrodku międzyobłocznym, a po jakimś czasie materia w nich zawarta ponownie zostaje sprężona w nowe obłoki. Proces ten trwa nieprzerwanie od uformowania się Galaktyki aż po nasze czasy.
Jeżeli przypadkiem w pobliżu obłoku znajduje się jasna, gorąca gwiazda, jej promieniowanie zdolne będzie pobudzić do świecenia atomy gazu formującego obłok. Wtedy obłok jest obserwowany jako jasna mgławica wysyłająca światło o typowo gazowym widmie składającym się z oddzielnych linii emisyjnych, charakterystycznych dla gazu, z którego jest utworzony obłok. Jeżeli ponadto promieniowanie gwiazdy będzie wystarczające do jonizacji atomów obłoku (odnosi się to przede wszystkim do najobfitszego składnika materii międzygwiazdowej — wodoru), wówczas — oprócz widma liniowego pochodzącego od pozostałych neutralnych atomów — pojawi się w świetle obłoku widmo ciągłe o rozkładzie scharakteryzowanym przez temperaturę gazu. Takie obłoki, w których wodór jest zjonizowany, nazywamy obłokami H II, w odróżnieniu od zawierających wodór w stanie neutralnym, zwanych obłokami HI. Jeżeli gwiazda oświetlająca jest gwiazdą chłodną, to gaz w obłoku nie zostanie pobudzony do świecenia, a mgławica będzie widoczna dzięki rozproszeniu światła na ziarnach pyłu. W tym przypadku widmo promieniowania obłoku jest odbiciem widma gwiazdy oświetlającej.’ Mgławice ciemne to takie, w pobliżu których brak gwiazdy oświetlającej. Wykrywa się je tylko wtedy, gdy występują na tle bogatych w gwiazdy obszarów Drogi Mlecznej lub na podstawie stwierdzenia poczerwienienia światła gwiazd znajdujących się za nimi, czy też wystąpienia linii absorpcyjnych w widmach światła takich gwiazd. Widzimy więc, że na ogół wygląd mgławicy, jej jasność i widmo zależą od przypadkowego spotkania się gwiazdy i gazowo-pyłowego obłoku. I nawet to, czy cechy pyłu, czy gazu dominują w obłoku, jest rzeczą losową.
Oczywiście istnieją obłoki gazowe związane genetycznie z gwiazdami. Takimi są mgławice planetarne (fot. 39) widoczne w po-
staci świetlistej otoczki wokół małych, gorących gwiazd przekształcających się w białe karły. W innych świecących, gorących obłokach materii międzygwiazdowej obserwuje się pozostałości po wybuchach supernowych — pulsary. Najlepiej z nich znaną jest mgławica Krab. Były to przykłady obłoków — skutków agonii gwiazd. Inne wiążą się z procesami ich narodzin. W otoczeniu młodych gwiazd, wokół asocjacji, stwierdza się zwykle jasne obłoki gazowe, pozostałości materii, z której formowały się gwiazdy. Ta materia związana bezpośrednio z gwiazdami stanowi jednak niewielką część materii rozproszonej w Galaktyce. Większość jej porusza się niezależnie od gwiazd (powiązana z nimi jedynie siłami grawitacji całej Galaktyki) po prawie kołowych drogach w płaszczyźnie Drogi Mlecznej.
Skład chemiczny materii międzygwiazdowej typowy jest dla młodych obiektów I populacji. Głównymi składnikami są wodór (ok. 2/3 masy) i hel (ok. 1/3 masy). Pierwiastki cięższe od nich stanowią ok. 3% materii. Ale nawet tak niewielka domieszka cięższych od wodoru i helu pierwiastków wystarcza do wytwarzania się w sprzyjających warunkach skomplikowanych związków chemicznych. Przez sprzyjające warunki rozumiemy tu występowanie dostatecznie rozległych obszarów gęstego i chłodnego gazu międzygwiazdowego. Oczywiście nie pojawią się one w ogrzanych do temperatury ponad 10 tys. kelwinów obłokach HII, w których silne promieniowanie nie tylko nie dozwala na istnienie cząstek wieloatomowych, ale nawet wywołuje jonizację atomów wodoru. Należało ich poszukiwać wśród obszarów HI, gdzie ledwie dociera słabe promieniowanie odległych gwiazd i temperatura jest rzędu 100 K lub nawet niższa. Trzeba było zwrócić uwagę na najgęstsze i najmasywniejsze z nich, by otrzymywane promieniowanie emitowane przez poszukiwane cząstki było wystarczające do jego wykrycia. Wiele pasm cząstek wieloatomowych istnieje w dziedzinie promieniowania radiowego, a więc do ich odnalezienia należało użyć radioteleskopu.
Poszukiwania uwieńczone zostały pełnym sukcesem. Pierwszą, wykrytą jeszcze w 1963 r. cząstką był rodnik OH. W następnych latach stwierdzono istnienie w materii międzygwiazdowej ponad 100 rodzajów różnych cząsteczek wieloatomowych, a wśród nich
pary wodnej (HsO), amoniaku (NH3), kwasu cyjanowodorowego (HCN), aldehydu mrówkowego (HCHO), cyjanoacetylenu (HCSN), kwasu mrówkowego (HC02H), alkoholu metylowego (CHsOH) i innych. Obszary, w których występują te związki, cechują się małymi rozmiarami i położone są w obrębie lub na skraju dużych obłoków. Jest bardzo intrygującą właściwością przyrody, że w kompletnej prawie (jak na nasze ziemskie warunki) próżni, jaką są najgęstsze nawet obłoki materii międzygwiazdowej, w mrocznych obszarach Galaktyki dochodzi do samorzutnego tworzenia się dość skomplikowanych struktur chemicznych, najprostszych przynajmniej związków organicznych, które są podstawą jedynej znanej nam dotychczas formy życia.
Pył, mimo iż stanowi zaledwie 1% masy materii rozproszonej w Galaktyce, jest odpowiedzialny za ekstynkcję między- gwiazdową w dziedzinie optycznej. Gwiazdy obserwowane poprzez obłoki materii międzygwiazdowej są bardziej czerwone, niż wynika to z określenia ich typów widmowych. Oznacza to, że światło tych gwiazd zostało w obłoku osłabione silniej w barwie niebieskiej niż czerwonej. Zostaje ono rozproszone na ziarnach pyłu znajdujących się na drodze promienia świetlnego. Porównując obserwowane jasności gwiazd w różnych barwach z jasnościami, jakie powinny by mieć te gwiazdy, gdyby były obserwowane w pustej przestrzeni, możemy wyznaczyć wielkość rozproszenia w tych barwach. Okazuje się, że w dziedzinie optycznej rozproszenie przez pył międzygwiazdowy jest odwrotnie proporcjonalne do długości fali przechodzącego światła. Jest to bardzo ważna informacja, umożliwiająca ocenę rozmiarów ziaren pyłu. Gdyby średnice tych ziaren były większe od długości fali promieniowania (rzędu 1 (im), wówczas chmura takich ziaren po prostu przesłaniałaby jedynie gwiazdę i osłabiała jej światło w jednakowym stopniu we wszystkich barwach. Gdyby natomiast te średnice były znacznie mniejsze od długości fali, a więc wynosiły 0,01 (im lub mniej, wtedy rozproszenie byłoby odwrotnie proporcjonalne do czwartej potęgi długości fali (tzw. rozproszenie rayleighowskie). Jedynie w przypadku ziaren o rozmiarach 0,1 |im rozproszenie światła widzialnego jest odwrotnie proporcjonalne do długości fali, zgodnie z obserwacją. Możemy stąd wnioskować, że tą składową materii rozproszonej w Galak
tyce, która powoduje ekstynkcję międzygwiazdową: osłabienie światła gwiazd i jego poczerwienienia, jest pył o rozmiarach ziaren rzędu 0,1 nm.
Ziarna pyłu międzygwiazdowego mają nieregularne kształty. Ich średnice mierzone w różnych kierunkach są na ogół różnej długości. Dlatego osłabienie drgań wektora elektrycznego promieniowania padającego na ziarno jest największe w kierunku najdłuższej osi ziarna, najmniejsze wzdłuż osi najkrótszej. W ten sposób ziarna pyłu powodują nie tylko rozproszenie światła, ale także jego polaryzację. Ziarna pyłu znajdują się w ciągłym ruchu, zderzają się ze sobą, są bombardowane atomami gazu, dzięki czemu wirują jak śmigło samolotu. Promień świetlny przenikający obłok napotyka ziarna o różnej orientacji. Na każdym i nich światło zostaje spolaryzowane w innym kierunku i po wielu spotkaniach efekty polaryzacji znoszą się wzajemnie. Tak jest jednak tylko wtedy, gdy nie istnieje jakiś czynnik orientujący ziarna. Czynnikiem takim może być pole magnetyczne w Galaktyce. Jeżeli w ziarnie znajdują się domieszki (parupro- centowe) metali, to będzie ono posiadać zdolność magnesowania się pod wpływem zewnętrznego pola magnetycznego. Ziarna ro- tujące wokół osi nachylonej do pola magnetycznego będą musiały się przemagnesować przy każdym swym obrocie. Wymaga to zużywania się ich energii obrotu. Ziarno zostaje poddane podobnym oporom jak wirujący bąk tracący energię na skutek tar
cia o podstawę. Z praktyki wiemy, ze bąk ustawia się swą osią obrotu wzdłuż kierunku ciężkości. Podobnie rotujące ziarno ustawia się swą osią obrotu, którą najczęściej bywa najkrótsza oś ziarna, wzdłuż pola magnetycznego (rys. 58). Gdy obserwujemy gwiazdy w kierunku prostopadłym do pola magnetycznego, światło napotyka ziarna ustawione w większości krótkimi osiami wzdłuż pola, zostaje więc spolaryzowane w kierunku równoległym do pola. Natomiast światło biegnące wzdłuż pola magnetycznego pada po drodze na ziarna skierowane długimi osiami dowolnie w przestrzeni, dlatego nie powinno się obserwować systematyczniej polaryzacji gwiazd leżących w tym kierunku. Opisane zjawisko wykorzystywane jest do wykrywania pola magnetycznego w Galaktyce i jego kierunku w przestrzeni. Okazuje się, że światło gwiazd le-
żących w kierunku przeciwległym do centrum Galaktyki jest spolaryzowane w płaszczyźnie Drogi Mlecznej (rys. 59), natomiast od gwiazd znajdujących sią w kierunku różniącym się o 90° od wymienionego dociera światło niespolaryzowane bądź o chaotycznie rozrzuconych kierunkach polaryzacji (rys. 60). Wynika stąd wniosek, że w Galaktyce pole magnetyczne skierowane jest w przybliżeniu wzdłuż okręgów wokół centrum tego układu. Wartość natężenia tego pola w okolicach Słońca ocenia się na 10-S—10-6 oerstedów (około miliona razy mniej niż na Ziemi).
Ramiona spiralne
Jest paradoksem, że łatwiej poznać wygląd odległych Galaktyk niż tej, w której żyjemy. Podobnie, znajdując się w lesie, w gęstwinie drzew i krzewów, nie jesteśmy w stanie ogarnąć wzrokiem jego ogólnych zarysów, rozmieszczenia w nim polan i zagajników, przecinających go dróg i ścieżek. Dopiero gdy wzniesiemy się w górę i okiem ptaka spojrzymy na rozciągający się pod nami teren, możemy dostrzec całe jego bogactwo: kształt lasów i pól, piaszczyste wydmy, rzeki, łąki i jeziora. Uwięzieni w płaszczyźnie Drogi Mlecznej, otoczeni przez nieprzezroczystą materię międzygwiazdową, z trudem zdobywamy wiadomości
o rozmieszczeniu w dysku galaktycznym różnych typów gwiazd. Bardziej szczegółowe informacje odnoszą się jedynie do położenia wodoru neutralnego. Wiemy, że skupia się on w potężnych ramionach spiralnych o szerokości rzędu kiloparseka, przebiegających przez cały dysk Galaktyki. Znacznie mniej wiemy o położeniach gwiazd, dostrzegamy tylko bliżej leżące, a pomiary ich odległości obarczone są znacznymi błędami. Dlatego nasza wiedza o ich przynależności do ramion spiralnych ograniczona jest jedynie do tych części ramion, które przebiegają w pobliżu Słońca. Na podstawie obserwacji tej ograniczonej próbki gwiazd możemy wnioskować o tym, że ramiona spiralne naszej Galaktyki to nie tylko skupiska materii międzygwiazdowej, ale także siedlisko młodych gwiazd. W nich, prawie wyłącznie, obserwuje się asocjacje, układy na tyle nietrwałe, że muszą się składać z gwiazd narodzonych nie dawniej niż kilkanaście milionów
lat temu. W ramionach spiralnych lub w ich otoczeniu skupiają się gorące gwiazdy typów widmowych O i B, szybko ewoluujące, a więc także niedawno powstałe. Nie stwierdza się natomiast grupowania się w ramionach spiralnych gwiazd starszych. Nasze informacje byłyby znacznie kompletniejsze i odnosiłyby się do struktury ramion w obrębie całego dysku, gdybyśmy się mogli wznieść wysoko ponad płaszczyznę Galaktyki. Widziana z odległości ok. 10 kps Galaktyka rozpościerałaby się jak olbrzymia tarcza na niebie rozjarzająca tysiącami błyszczących punktów i świecących obłoków z jonizowanego gazu większą część firmamentu. Jej wygląd możemy sobie wyobrazić zestawiając wiadomości uzyskane o niej z Ziemi ze zdjęciami wielu podobnych do niej galaktyk spiralnych (fot. 41). Na tle jasnego dysku dostrzeglibyśmy wówcżas, rozciągające się od odległości ok. 3—4 kps od świecącego jako mglista, niewielka plamka gorącego gazu jądra Galaktyki, olbrzymie ramiona sięgające aż po brzeg układu. Na ich wewnętrznym brzegu ciągnąłby się ciemny, wąski pas neutralnego gazu i pyłu, dalej, już w obrębie ramion, dominowałyby olbrzymie, świecące obłoki z jonizowanego wodoru i tysiące gorących jasnych gwiazd. Obszary między ramionami niknęłyby w świetle ramion, ich blada poświata pochodziłaby od miliardów gwiazd niewidocznych już gołym okiem, gdzieniegdzie zaledwie błyszczałyby pojedyncze jasne gwiazdy lub obłoki.
Ten wyraźny obraz struktury spiralnej naszej Galaktyki nie oddaje jednak właściwie rozkładu w niej masy. Gęstość gwiazd (ich liczba w jednostce objętości) jest niewiele większa w obrębie ramion spiralnych niż między nimi. Większa część masy w Galaktyce zawarta jest w słabo świecących, chłodnych gwiazdach rozmieszczonych dość równomiernie w Galaktyce, natomiast najjaśniejsze obiekty — duże obłoki zjonizowanego wodoru i gorące młode gwiazdy — skupiają się w obrębie ramion. To właśnie powoduje znacznie większą jasność ramion niż obszarów leżących między nimi.
Struktura spiralna jest bardzo powszechna wśród galaktyk. Około 50°/o większych galaktyk posiada wyraźnie zarysowane ramiona spiralne. Wszystkie one cechują się dobrze ukształtowanym dyskiem skupiającym dużą część ogólnej masy galaktyki. A więc tworzenie się ramion spiralnych nie jest cechą szczególną
naszej Galaktyki, lecz musi być bardzo naturalną właściwością dysków. Wydaje się to tym bardziej dziwne, że dyski rotują nie jak ciało sztywne, lecz obracają się z różną prędkością kątową w różnych odległościach od jądra swej macierzystej galaktyki: najszybciej w pobliżu jądra, coraz wolniej w obszarach zewnętrznych. Gdyby więc ramiona potraktować jako twory składające się stale z tej samej materii, to wskutek tej różniczkowej rotacji dysku powinny się one stale nawijać, jak nić na szpulkę, w coraz większą liczbę zwojów, a po paru obrotach galaktyki (po kilkuset milionach lat) ich kontury powinny ulec zatarciu. Ramiona powinny więc zaniknąć i już w przyszłości (a przynajmniej do czasu ich ponownego odtwarzania się w wyniku jakiegoś nieznanego procesu) galaktyka nie powinna mieć struktury spiralnej. Przeczyłoby to jednak możliwości obserwowania w przyrodzie tak dużej liczby galaktyk spiralnych. Pozostaje więc przyjąć, że ramiona są tworami dostatecznie trwałymi, samorzutnie tworzącymi się w dyskach galaktycznych.
Najlepiej tłumaczy zjawiska zachodzące w ramionach spiralnych teoria, która traktuje je jako zjawisko falowe, jako obszary w Galaktyce, przez które przepływa materia międzygwiazdowa i gwiazdy. Same ramiona obracają się jak ramioiy wiatraka wokół centrum Galaktyki ze stałą prędkością kątową, około dwukrotnie mniejszą niż prędkość Słońca. Dokonują ońe pełnego obrotu w ciągu 400 min lat. Materia międzygwiazdowa i gwiazdy biegną szybciej, doganiają więc ramię spiralne, przez pewien czas w nim przebywają i uchodzą znów z niego, by po pewnym czasie dotrzeć do następnego.
Prześledźmy los obłoku materii międzygwiazdowej. Najpierw biegnie on po prawie kołowej orbicie w płaszczyźnie Drogi Mlecznej wśród rozrzedzonej materii rozproszonej w obszarze pomiędzy ramionami. Ponieważ w tych okolicach mało jest gwiazd gorących, obłok jest chłodny, jego temperatura nie przekracza na ogół 100 K z wyjątkiem krótkich okresów, w których po zderzeniu się z którymś z sąsiadów ogrzeje się on do temperatury rzędu 1000 K. Szybko jednak znów ostygnie, wypromieniowując swą energię w przestrzeń. Gdy obłok taki zbliży się do ramienia spiralnego (rys. 61), wówczas przyciąganie grawitacyjne przez materię aktualnie znajdującą się w ramieniu (o gęstości o kilka-
naście procent większej niż w obszarach między ramionami) zmusi go do zboczenia z kursu ku wewnętrznemu brzegowi ramienia. Niedługo potem obłok wtargnie do obszaru, w którym gęstość gazu jest znacznie większa. Następuje zderzenie materii ze znajdującą się już w ramieniu. Obłok nasz, wraz ze swymi sąsiadami, zostaje gwałtownie sprężony. To właśnie teraz znajduje się on w tym z daleka widocznym ciemnym pasie gęstego wodoru neutralnego u wewnętrznego brzegu ramienia, który obserwowaliśmy po wzniesieniu się wysoko ponad płaszczyznę Galaktyki. W tym pąsie gęstej i jednocześnie chłodnej materii międzygwiazdowej istnieją warunki sprzyjające powstawaniu gwiazd. Materia teraz powoli przesuwa się ku wnętrzu ramienia, spychana jednocześnie wzdłuż niego. Wkrótce rozbłyskują pierwsze, naj- masywniejsze z nowo zrodzonych gwiazd. Tworzą się one na ogół w ugrupowaniach: asocjacjach i gromadach. Swymi promieniami ogrzewają otaczającą materię rozproszoną, jonizują ją wokół siebie. Rozprężający się gorący ośrodek pcha przed sobą niezjoni- zowany i chłodny gaz, powodując dalsze jego zagęszczenie. Pojawiają się bardzo gęste krople zimnego gazu, w którym formu
ją się następne gwiazdy. Trwa to dopóty, dopóki rozgrzana światłem nowo narodzonych gwiazd materia nie rozproszy się na tyle, ze proces powstawania gwiazd wygaśnie. Obserwujemy wówczas dużą liczbę asocjacji i gromad młodych gwiazd otoczonych rozległymi obłokami zjonizowanego wodoru. Biegną one na ukos przez ramię spiralne, w kierunku, w którym ramię jest zakorzenione w pobliżu centrum Galaktyki, z lekkim odchyleniem ku jego brzegowi zewnętrznemu. Osiągnęły już środek ramienia. Teraz one przyciągają ku sobie nowe masy gazu docierające do ramienia. Moment pędu, który wniósł obserwowany przez nas obłok gazu, rozdzielony teraz między powstałe z niego gwiazdy (na które została zużyta jedynie niewielka część masy obłoku) i pozostały po obłoku gorący, zjonizowany gaz, zmusza te gwiazdy i ten gaz do szybszej rotacji wokół środka Galaktyki, niż czyni to ramię spiralne. Dlatego poruszają się one ku zewnętrznemu brzegowi ramienia i po pokonaniu sił przyciągania grawitacyjnego przez materię, która w nim jeszcze przebywa, wydostają się do obszarów między ramionami. Upłynęło już kilkadziesiąt milionów lat od wtargnięcia naszego obłoku gazu do ramienia spiralnego i narodzin w nim gwiazd. Te najgorętsze, odpowiedzialne za jonizację otaczającego gazu, gwiazdy typów
0 i B zdążyły zakończyć już swą ewolucję. Pozostały jedynie gwiazdy chłodniejsze. Dlatego też gaz szybko stygnie. I znów w przestrzeni między ramionami płyną obłoki neutralnego gazu
1 pyłu po prawie kołowych orbitach, by po 200 min lat dogonić następne ramię i wziąć ponownie udział we wszystkich wyżej opisanych procesach.
Widzimy więc, że ramiona spiralne są jak gdyby olbrzymimi falami płynącymi przez Galaktykę, w których następuje sprężenie się gazu międzygwiazdowego aż do stanu, w którym mogą w nim powstawać gwiazdy. Jednocześnie te nowe gwiazdy które początkowo współdziałać mogą w dalszym zagęszczeniu materii i tworzeniu się nowych gwiazd, przerywają ten proces: ogrzewają materię i powodują jej rozproszenie w przestrzeni. Ramiona spiralne są więc kliniką położniczą naszej Galaktyki: w nich następuje stałe, choć powolne przetwarzanie materii rozproszonej we wciąż rodzące się młode gwiazdy, rozsiewane następnie w obrębie dysku galaktycznego.
Wzajemnie sprzężone procesy decydują o istnieniu ramion spiralnych w dysku galaktycznym. W ramionach gęstość materii jest większa, dlatego że przepływający przez nie gaz zwalnia swój bieg i częściowo płynie wzdłuż nich. Ale tego rodzaju ruch materii w ramionach spiralnych spowodowany jest właśnie tym, że w ramionach gęstość jest nieco większa niż w obszarach między nimi. Teraz bardzo łatwo już określić, dlaczego w ramionach spiralnych nie skupiają się gwiazdy starsze. Oczywiście i te z nich, które należą do I populacji, przy każdym obiegu wokół centrum Galaktyki trafiają do ramion. Ale ich prędkości swoiste, z jakimi poruszają się względem siebie, są znacznie większe niż obłoków międzygwiazdowych. Dlatego nie poddają się tak łatwo jak materia międzygwiazdowa potencjałowi grawitacyjnemu ramion i prawie nie odczuwając go przebiegają w poprzek ramion.
I Słońce powstało niegdyś w jednym z ramion spiralnych naszej Galaktyki. Oczywiście nie sposób już dziś odtworzyć, w którym to było miejscu. Od tego czasu regularnie co 200 min lat przebiega ono przez ramiona spiralne. Powoduje to, że warunki w przestrzeni międzygwiazdowej wokół Słońca zmieniają się w tym długim okresie. Czasami biegnie ono w prawie kompletnej pustce, kiedy indziej, gdy wchodzi w ramię spiralne, dostaje się w obszary o znacznie większej gęstości gazu i pyłu. A może to mieć istotny wpływ na warunki klimatyczne panujące na Ziemi. Opadający na Słońce pył międzygwiazdowy powodować może jego ogrzanie. Ten sam pył docierający do atmosfery Ziemi może stać się przyczyną zmniejszenia jej przezroczystości, a opadający na powierzchnię Ziemi może zwiększyć jej zdolność odbijania promieni słonecznych. W ten sposób wynikiem przejścia Słońca przez ramiona spiralne Galaktyki mogą być cykliczne zmiany klimatu na naszej planecie. Podejrzewa się nawet, że powodować one mogą powtarzające się co paręset milionów lat epoki lodowcowe na Ziemi. Ponieważ epoki lodowcowe zmieniające w sposób istotny warunki ekologiczne na dużych obszarach naszej planety są ważnym stymulatorem ewolucji życia, to być może ramiona spiralne nie tylko przyczyniły się do powstania naszego Układu Słonecznego, ale mają nawet wpływ na rozwój życia na Ziemi.
W sercu Galaktyki
W gwiazdozbiorze Strzelca, tuż przy zbiegu gwiazdozbiorów Niedźwiadka i Wężownika, rozciąga się najwspanialszy obszar Drogi Mlecznej. Nigdzie bardziej niż tam niebo nie jest usiane gwiazdami, nigdzie pas Drogi Mlecznej nie osiąga takiego blasku (fot. 42). Niestety, obszar ten znajduje się na południowej półkuli nieba i w Polsce bywa widoczny jedynie nisko nad horyzontem. Właśnie tam znajdują się centralne części naszej Galaktyki, we wnętrzu których skryte jest jej niewielkie, ale masywne, niezwykle jasne i niespokojne jądro. Patrząc przez rozległe obłoki pyłu międzygwiazdowego zalegające płaszczyznę Drogi Mlecznej,, nie jesteśmy w stanie dojrzeć w świetle widzialnym tego obszaru. Zaledwie jeden na bilion fotonów emitowanych ku nam z jądra Galaktyki może dotrzeć do naszych teleskopów. Reszta grzęźnie po drodze w materii międzygwiazdowej i zostaje rozproszona we wszystkich kierunkach. Nic dziwnego, że nie ma nadziei na ujrzenie kiedykolwiek świecenia jądra w dziedzinie widzialnej. Jedynie dzięki przypadkowi w jednym z obszarów nieba odległym
o 4° od jądra Galaktyki ilość obłoków materii międzygwiazdowej jest tak mała, że możemy sięgnąć wzrokiem w głąb na kilkanaście kiloparseków. Jesteśmy więc w stanie obserwować przy użyciu silnych teleskopów gwiazdy położone w tym kierunku wzdłuż prostej przechodzącej w odległości ok. 700 ps od jądra Galaktyki. Jest to leżący najbliżej jądra rejon, z którego dociera do nas promieniowanie widzialne. Dostrzega się tam znaczną liczbę gwiazd RR Lyrae i stwierdza koncentrację tych gwiazd ku środkowi Galaktyki (rys. 53). Właśnie obserwacje rozmieszczenia tych gwiazd wykorzystywane są do wyznaczenia odległości Słońca od centrum Galaktyki.
Postęp w poznaniu budowy jądra Galaktyki zapoczątkowały obserwacje radioastronomiczne. To właśnie radiowe świecenie centralnych części Galaktyki było pierwszym zarejestrowanym, jeszcze w 1932 r., promieniowaniem radiowym obiektu astronomicznego. Dziś zdolność rozdzielcza i czułość radioteleskopów wzrosła na tyle, że jesteśmy w stanie prześledzić bardzo dokładnie szczegóły budowy radioźródeł. Na podstawie tych badań okazało się, że z okolic środka Galaktyki dociera promieniowanie
od rozległego obszaru zjonizowanego wodoru uformowanego na kształt dysku leżącego w płaszczyźnie Drogi Mlecznej, o średnicy ok. 300 ps i grubości 70 ps. W obrębie tego dysku znajduje się kilka (ok. 7) silnych radioźródeł święcących w wyniku rekombinacji protonów z elektronami w neutralne atomy wodoru. Jedno tylko z tych źródeł, kilkakrotnie jaśniejsze od innych, zwane Sagittarius A, ma odmienny charakter (rys. 62). Kształt jego widma świadczy, że mamy tu do czynienia z promieniowaniem synchrotronowym emitowanym przez elektrony szybko poruszające się wokół linii sił pola magnetycznego. To właśnie radioźródło utożsamiane jest z samym jądrem Galaktyki. Dokładniejsza analiza tego radioźródła wykazała, że nie jest ono jednorodne, lecz składa się przynajmniej z trzech, z których największe ma średnicę ok. 7 ps, drugie — 2 ps, a najmniejsze — zaledwie 0,5 ps. W jednym z nich mieści się zapewne jądro naszej Galaktyki. Widzimy, jak mały, zwarty musi to być obiekt.
Z niewielkiego, nie przekraczającego 1,5 ps obszaru położonego w obrębie radioźródła Sagittarius A dociera do nas silne promieniowanie w podczerwonej części widma. Jest to bardzo niewielki jak na, warunki astronomiczne obszar (rys. 63), o rozmiarach porównywalnych z rozmiarami Układu Planetarnego. Wiele komet w naszym Układzie w swej drodze wokół Słońca oddala się od naszej gwiazdy więcej, niż wynosi promień tego źródła, a jednak to małe źródło wysyła promieniowanie podczerwone
o mocy rzędu 10 min Słońc.
Dotychczasowe wiadomości o jądrze naSzej Galaktyki są zbyt skąpe, by poznać istotę tego obiektu. Na analogie między nim i jądrem Wielkiej Mgławicy w Andromedzie, galaktyki bardzo podobnej do naszej, wskazywać mogą pewne wspólne cechy promieniowania podczerwonego obu tych obiektów, choć jakieś istotne różnice między nimi muszą istnieć, gdyż jądro Wielkiej Mgławicy w Andromedzie nie jest tak silnym radioźródłem jak Sagittarius A. W jądrze tej mgławicy wykryto znaczną liczbę gwiazd | wyjątkowo silnymi liniami pierwiastków ciężkich. Te szczególnego rodzaju gwiazdy, złożone z materii znacznie uboższej w wodór i być może także hel, a bogatszej w pierwiastki cięższe niż znane nam dobrze gwiazdy z dysku i halo galaktycznego, powstać mogły z gazu, który już wielokrotnie przeszedł cykl przemian termojądrowych we wnętrzach gwiazd poprzednich generacji. Właśnie tu, w centralnych częściach galaktyk, taka przyspieszona przemiana pokoleń znajduje szczególnie sprzyjające warunki. Już w fazie kontrakcji protogalaktyk w ich środku gęstość materii najszybciej wzrasta. Ku środkom galaktyk spada ciągle materia z halo. Zatem tam właśnie najszybciej mogą rodzić się gwiazdy i tam najszybciej wzbogaca się materia rozproszona w produkty „spalania” wodoru i helu — w pierwiastki od nich cięższe.
Gdyby ta analogia z jądrem Wielkiej Mgławicy w Andromedzie była właściwa, jądro naszej Galaktyki byłoby niezwykle gęstym ugrupowaniem, supermasywną, lecz niewielką rozmiarami gromadą kulistą gwiazd uformowanych z gazu o dużej
zawartości pierwiastków ciężkich. Gromada ta, jak na to wskazuje jej duża jasność w dziedzinie promieniowania podczerwonego, jest prawdopodobnie zanurzona w gęstym obłoku gazu i pyłu. Promieniowanie podczerwone, w którym skupiona jest większość energii emitowanej z centrum Galaktyki, pochodzi, jak się przypuszcza, nie od samych gwiazd, lecz od oświetlonego przez nie obłoku pyłu.
Z pewnością ten opis jądra nie jest kompletny. Nie wyjaśnia on wystarczająco wielu faktów obserwacyjnych. W okolicy jądra naszej Galaktyki wykryto źródła promieniowania rentgenowskiego. Wysokoenergetyczne promieniowanie gamma, docierające do Ziemi ze wszystkich kierunków, dopływa od strony centrum Galaktyki w większym natężeniu. Istnieją też dane wskazujące, iż z jądra naszej Galaktyki prostopadle do Drogi Mlecznej zostały wyrzucone duże obłoki gazu. Z kolei wydajne promieniowanie synchrotronowe radioźródła Sagittarius A świadczy o istnieniu w nim silnych pól magnetycznych, a więc także o zachodzeniu w jądrze procesów, które mogłyby te pola wytwarzać i stale podtrzymywać. Poza tym w jądrach innych galaktyk obserwujemy wiele zjawisk świadczących o wysokiej aktywności i nie- stacjonarności tych obiektów. Wszystko to pozwala nam przypuszczać, iż w jądrze naszej Galaktyki rozwijają się procesy prowadzące do nagłych eksplozji, katastrof, w czasie których wyzwalane są olbrzymie ilości energii, a okresy spokoju przerywane są niespodziewanymi wybuchami, których skutki odczuwane są w całej centralnej części naszego systemu.
Jakże groźne skutki miałoby wtargnięcie Słońca wraz z Układem Planetarnym do jądra Galaktyki! Zapewne bardzo krótko moglibyśmy obserwować piękno nieba, które nad naszymi głowami rozjarzyłoby się wielobarwnymi łunami przybierającymi wszystkie barwy tęczy, od fioletu gorących obłoków zjonizowa- nego gazu po głęboką czerwień obszarów pyłowych. W atmosferze wzbudzanej strumieniami cząstek, pędzących z bliską światłu prędkością, co chwila w innym obszarze firmamentu rozbłyskiwałyby potężne zorze, przyćmiewające swymi rozmiarami, zmiennością i natężeniem te, które obecnie zachwycają badaczy ziem polarnych. Wśród milionów gwiazd świecących na niebie przyciągałoby wzrok kilka najjaśniejszych, o zupełnie wyraźnie do-
strzegalnych rozmiarach, porównywalnych z widzianą z Ziemi średnicą Jowisza, z których każda dawałaby więcej światła niż Księżyc w pełni. Szybko jednak zmieniałyby się tworzone przez nie gwiazdozbiory; gwiazdy te prędko, w ciągu kilku miesięcy, przebiegałyby całe niebo i niknęły w oddali, a w ich miejscu pojawiłyby się nowe. Ale Ziemia, wystawiona na działanie silnego promieniowania rentgenowskiego, bombardowana strumieniami gorącej plazmy, znacznie słabiej chroniona swą magnetosferą, zniekształconą przez potężne pole magnetyczne, wkrótce przekształciłaby się w wymarły, wyjałowiony z wszelkiego życia glob. A nawet, gdyby człowiek, wykorzystując wszelkie dostępne mu środki techniczne, zdołał wytworzyć osłonę wystarczającą do ochrony przed śmiercionośnymi promieniami, i tak nie uszedłby zagładzie. Oddziaływania grawitacyjne gwiazd często mijanych przez Słońce w ciągu kilkudziesięciu tysięcy lat doprowadziłyby do rozpadu Układu Słonecznego. Planety powędrowałyby wówczas swymi drogami wśród gwiazd, samotnie, niezależnie od dalszych losów Słońca. Nie trwałoby to jednak długo. Prawdopodobnie każde z tych ciał już w ciągu pierwszego miliarda lat swego pobytu w jądrze Galaktyki zderzyłoby się z którąś z gwiazd i w ten sposób zakończyłoby definitywnie swój żywot. Możemy być jednak spokojni. Biegniemy po kołowej orbicie wokół centrum Galaktyki, utrzymując się wciąż z dala od niego, i nawet oddziaływania innych gwiazd prawdopodobnie nie zdążą wtrącić nas do jądra, zanim Słońce samo nie wypraży naszej Ziemi za jakieś kilka miliardów lat.
Zderzenia gwiazd w jądrze Galaktyki prowadzić mogą do dwu różnych efektów. Jeżeli prędkość, z jaką zderzają się gwiazdy, jest niezbyt duża, nie przekraczająca ok. 1500 km/s, wówczas gwiazdy mogą połączyć się i utworzyć jedną gwiazdę o większej masie. W tym procesie w jądrze powstawać mogą coraz ma- sywniejsze gwiazdy, których ewolucja przebiegać będzie coraz szybciej, a w jej wyniku materia rozproszona będzie wydajnie wzbogacona w pierwiastki cięższe oraz pojawiać się będą gwiazdy neutronowe i, być może, czarne doły. Jeżeli natomiast prędkości gwiazd będą wyższe od podanej wartości granicznej, zderzenie doprowadzi do rozpadu obu gwiazd i rozproszenia się w przestrzeni materii, z której były one zbudowane. Materia ta będzie miała
na ogół tendencję do opadania w kierunku środka jądra. Niekiedy przebieg zderzenia może być odmienny, na przykład gdy jedna z gwiazd jest bardzo mała i gęsta, a druga rozdęta i rzadka, może dojść do zwykłego przestrzelenia gwiazdy dużej przez tę zwartą. A takie zderzenie nie musi mieć większego wpływu na dalszy los obu gwiazd. Statystycznie jednak zderzenia gwiazd między sobą powinny prowadzić, z jednej strony, do tworzenia dużych obiektów, z drugiej — do rozpraszania niektórych w ośrodku i wzbogacania go w pierwiastki ciężkie.
Masywne obiekty wskutek odziaływania z gwiazdami mają tendencję do przemieszczania się w kierunku środka jądra. Tam powinny więc dążyć gwiazdy o dużych masach, tam będzie osiadać gaz. Możemy więc uznać za prawdopodobne, że tam właśnie może znaleźć się czarny dół powstały w wyniku ewolucji którejś z najmasywniejszych gwiazd bądź wskutek nagromadzenia się tam bardzo dużej ilości gazu, który także przed przekształceniem się w czarny dół powinien w fazie przejściowej stać się na krótko choćby bardzo nietypową, masywną gwiazdą. Gaz, który w dalszym ciągu będzie opadać w jądrze na czarny dół, dzięki posiadaniu momentu pędu utworzy wokół niego płaski dysk. W dysku materia będzie się powoli przesuwać ku dołowi, co powoduje wyzwalanie się olbrzymich ilości energii. W skrajnym przypadku wyzwolona energia może osiągnąć wartości odpowiadające aż 40% masy spoczynkowej opadającego gazu. Nic dziwnego, że ten najwydajniejszy ze Znanych w przyrodzie proces „produkcji” energii może być odpowiedzialny za aktywność jąder galaktycznych. Może on też prowadzić do wybuchu, gdy do czarnego dołu dotrze znaczniejszy obłok materii międzygwia- zdowej.
W otoczeniu jądra Galaktyki obserwuje się rozległe obszary zjonizowanego wodoru, o których promieniowaniu radiowym pisaliśmy wyżej, pobudzanego do świecenia niewątpliwie przez aktywność jądra. Na zewnątrz od nich rozciąga się płaski pierścień neutralnego wodoru, o średnicy ok. 800 ps, szybko rotu- jący wokół jądra z prędkością ok. 200 km/s. Jest on prawdopodobnie utworzony z materii rozproszonej, opadającej ku jądru z bardziej odległych obszarów Galaktyki. Znajomość rozmiarów
i prędkości rotacji została wykorzystana przez astronomów do
wyznaczenia masy zawartej wewnątrz tego pierścienia. W tym niewielkim obszarze Galaktyki, obejmującym zaledwie parę setnych promila jej objętości, znajduje się masa równa prawie 10 mld mas Słońca, co stanowi ok. 5°/o masy całej Galaktyki. Znaczna część tej masy prZypada na maleńkie jądro naszego systemu!
Jeszcze dalej od jądra, w odległości ok. 3 kps od niego, wykryto kolejny olbrzymi pierścień wodoru neutralnego, ekspandujący w płaszczyźnie Drogi Mlecznej z prędkością rzędu 100 km/s. Jeżeli przyjmiemy, że jest to gaz wyrzucony kiedyś z jądra Galaktyki, to możemy ocenić, że wybuch, który go zrodził, zaszedł w jądrze zaledwie przed kilkudziesięciu milionami lat. A więc aktywność naszego jądra nie wygasła i okresy, gdy jest ono stosunkowo spokojne, jeden z których przeżywamy obecnie, przerywane są nagle potężnymi eksplozjami.
Jedynie część tego, co pisaliśmy o jądrze naszej Galaktyki, wiemy z bezpośrednich obserwacji tego obiektu. Reszta — to wyniki wykorzystania analogii z jądrami innych galaktyk, wnioski z rozważań teoretycznych mogących tłumaczyć jego obserwowane cechy, wreszcie hipotezy i przypuszczenia. Uważny Czytelnik rozróżnił zapewne, które wiadomości możemy uznać za pewne, a które są hipotetyczne. Należy zdawać sobie sprawę, że mówimy tu o zachowaniu się materii w warunkach tak odmiennych od dotychczas poznanych, iż prawdopodobieństwo błędnych interpretacji jest bardzo duże. I dlatego nie powinniśmy się zdziwić, jeżeli przyszłe badania tego obiektu doprowadzą do nowych niespodziewanych odkryć, które być może zmienią całkowicie nasze dotychczasowe wyobrażenia o jego naturze.
Najbliżsi sąsiedzi
Zaledwie pól wieku minęło niedawno od czasu, kiedy to bezspornie udało się stwierdzić, że nasza Galaktyka nie jest osamotniona, że jest ona jednym z mnóstwa podobnych układów gwiezdnych biegnących swymi drogami w przestrzeni. W ciągu tych 50 lat obszar badany przez astronomów wzrósł niepomiernie: od naszej Galaktyki, która była całym światem w oczach naukowców jeszcze w początku XX w., a którą promień świetlny przebiega w ciągu 100 tys. lat, do najodleglejszych obecnie obserwowanych obiektów, których światło przez ponad 10 mld lat dążyło ku naszym teleskopom.
Dopiero w 1924 r. Hubble’owi udało się w czasie obserwacji jednej z wielu znanych już wcześniej jasnych mgławic, Wielkiej Mgławicy w Andromedzie (fot. 43), stwierdzić, że składa się ona z gwiazd. Wśród nich dostrzegł on cefeidy, których jasności mierzone na zdjęciach Mgławicy wykonywanych przez niego systematycznie zmieniały się okresowo. Pozwoliło mu to nie tylko stwierdzić, że Wielka Mgławica w Andromedzie jest układem gwiazdowym, a nie olbrzymim obłokiem gazu, ale nawet określić odległość do niej — na 700 tys. lat światła (obecne pomiary dają ok. 2 min lat światła, czyli 600 kps), a więc wykazać, że układ ten leży daleko poza granicami naszej Galaktyki. Wielka Mgławica w Andromedzie widoczna jest gołym okiem na niebie jako mglista plamka o eliptycznym kształcie. Dopiero na zdjęciach wykonanych z dostatecznie długim czasem naświetlania rozróżnić możemy szczegóły jej budowy — jądro i ramiona spiralne, oraz zmierzyć jej rozmiary. Jej dłuższa oś ciągnie się na przestrzeni aż 3°, jest to 6 razy więcej niż średnica Księżyca widziana z Ziemi. Na podstawie znajomości
rozmiarów kątowych i odległości Mgławicy oceniono jej średnicę na ok. 30 kps. Widzimy więc, że jest to układ bardzo podobny do naszej Galaktyki (prawdopodobnie trochę masywniejszy). Tym samym Hubble wykazał istnienie we Wszechświecie obiektów bliźniaczych Galaktyce.
Wielka Mgławica w Andromedzie jest najodleglejszym układem gwiazd, który możemy dojrzeć gołym okiem. Jest to jedyna galaktyka widoczna bez użycia lunety z północnej półkuli Ziemi. Dwie inne są ozdobą nieba południowego. Odkryte przez uczestników słynnej pierwszej podróży wokół Ziemi pod wodzą Magellana, jemu zawdzięczają swą nazwę. Wielki i Mały Obłoki Magellana są znacznie jaśniejsze od Wielkiej Mgławicy w Andromedzie. Pierwszy z nich (fot. 44) świeci 23 razy jaśniej od tej Mgławicy i z nieregularnego obszaru o średnicy ok. 8° wysyła tyle światła, ile otrzymujemy od gwiazdy o wielkości gwiazdowej 0m. Mniejszy i ośmiokrotnie słabszy ma średnicę ok. 3°,5 i nie mniej nieregularne kształty. Niewątpliwie oba Obłoki mają odmienną budowę niż nasza Galaktyka i Wielka Mgławica w Andromedzie. Leżą w odległości ok. 50—60 kps od nas, a więc bardzo blisko naszej Galaktyki. Ich stosunkowo duże jasności
i rozmiary kątowe są właśnie tego wynikiem. W rzeczywistości są to galaktyki niewielkie. Rozmiary mają rzędu zaledwie kilku kiloparseków, a w jednostce czasu wysyłają jedynie ok. 20*/o
i 2°/o (odpowiednio) tej energii, którą promieniuje w przestrzeń Wielka Mgławica w Andromedzie. W obu Obłokach Magellana obserwuje się znaczne ilości materii międzygwiazdowej zarówno w postaci świecących obłoków wodoru zjonizowanego HII, jak
i wykrywanych w drodze badań radioastronomicznych kompleksów neutralnego wodoru HI. Pomiary ruchu tego gazu i gwiazd w Obłokach służą do oceny ich masy i masy zawartej w nich materii międzygwiazdowej. I tu także stwierdzamy zasadnicze różnice między Obłokami Magellana a naszą Galaktyką czy Wielką Mgławicą w Andromedzie. Podczas gdy masy tych ostatnich wynoszą 150 do 200 mld mas Słońca, z czego na materię międzygwiazdową przypada zaledwie parę procent, to Wielki Obłok Magellana ma masę równoważną 5 mld Słońc, a Mały tylko ok. 1,5 mld. Natomiast znacznie większa część materii występuje w nich w postaci rozproszonej: w Wielkim Obłoku ok. 10®/o, a w Ma-
h-itł aż ponad 30%. W obu Obłokach wykryto wiele gromad gwiazd, przede wszystkim gromad otwartych (ale także ok. 20 gromad kulistych), gwiazd pojedynczych różnych typów widmowych oraz gwiazd zmiennych. Nieregularny kształt Obłoków, chociaż w Wielkim Obłoku dostrzec można zarysy struktury spiralnej, powoduje, że zaliczane są one do odrębnego niż nasza Galaktyka i Wielka Mgławica w Andromedzie typu, mianowicie do galaktyk nieregularnych. Galaktyki takie charakteryzują się niewielkimi masami i dużą zawartością materii rozproszonej. Zapewne ich ewolucja jeszcze w okresie formowania musiała przebiegać inaczej. Proces kurczenia się w fazie pro- togalaktyk mógł z powodu małej gęstości tych obiektów przebiegać wolniej, w innym tempie następowało tworzenie się gwiazd
i wyczerpywanie się materii rozproszonej. Te przyczyny mogły spowodować odmienny wygląd tych obiektów. Obłoki Magellana mają niewielkie prędkości radialne (Wielki ok. 40 km/s i Mały ok. 15 km/s), co pozwala przypuszczać, że są one satelitami naszej Galaktyki, trwale powiązanymi z nią oddziaływaniami grawitacyjnymi, gdyż prędkość potrzebna ciału, by mogło uciec w przestrzeń od naszej Galaktyki z miejsca, w którym znajdują się Obłoki, wynosi prawie 200 km/s. Podobnie, w pobliżu Wielkiej Mgławicy w Andromedzie widoczne są na zdjęciach dwie galaktyki (mające kształt eliptyczny) tworzące zapewne wraz z nią układ potrójny.
Galaktyka nasza, Obłoki Magellana i Wielka Mgławica w Andromedzie wchodzą w skład tzw. Układu Lokalnego. Jest to grupa ok. 20 galaktyk znajdujących się w obszarze o rozmiarach ok. 800 kps. O ewentualnym powiązaniu fizycznym galaktyk w Układzie Lokalnym świadczyć mógłby fakt, że najbliższa galaktyka nie należąca do Układu Lokalnego znajduje się dopiero w odległości ok. 1,5 Mps (prawie 5 min lat światła) od nas. Wśród 17 galaktyk zidentyfikowanych jako bezsporni członkowie Układu Lokalnego znajdują się 3 galaktyki spiralne i 4 nieregularne. Pozostałe 10 galaktyk na zdjęciach ma regularny kształt eliptyczny. Takie galaktyki zaliczamy do trzeciego z typów', do galaktyk eliptycznych. Te, które należą do Układu Lokalnego, są niewielkie i mało masywne. Największą masę wśród nich mają satelity Wielkiej Mgławicy w Andromedzie:
8 i 4 mld mas Słońca, pozostałe nie przekraczają miliarda mas Słońca. W Układzie Lokalnym dominują Wielka Mgławica w Andromedzie i nasza Galaktyka. Skupiają one ok. 80 do 90% masy zawartej we wszystkich obserwowanych galaktykach Układu. Ponieważ znamy prędkość, z jaką te dwie galaktyki poruszają się względem siebie (125 km/s), możemy stwierdzić, że siły grawitacyjne wiążące je ze sobą są niewystarczające, by przeciwdziałać nieskończonemu oddalaniu się ich od siebie. Oznaczałoby to rozpad Układu Lokalnego. Wydaje się, że nic nie może uratować w przyszłości tego Układu, galaktyki tworzące go rozbiegają się we wszystkich kierunkach, chyba że znajduje się w nim jeszcze dużo nie wykrytej dotychczas materii (ok. 4 razy więcej niż obecnie znamy) skupionej w wygasłych już gwiazdach, błądzących w Układzie między galaktykami, lub też znajdującej się w galaktykach czy obłokach materii międzygalaktycznej, skrytej w obszarach Układu, które przesłonięte są gęstymi centralnymi częściami naszej Galaktyki.
' Podstawowe cechy galaktyk
Już w naszym bezpośrednim sąsiedztwie, w Układzie Lokalnym, napotkaliśmy trzy podstawowe typy galaktyk: eliptyczne, spiralne i nieregularne. Pierwsze z nich oznaczamy literą E, drugie — 1 i ostatnie I. Często wyróżnia się jeszcze jeden typ, typ pośredni między galaktykami eliptycznymi, od których różni się większym od nich spłaszczeniem i ledwie widocznym zarysem dysku, a galaktykami spiralnymi, od których odróżnia go brak ramion spiralnych. Typ tych galaktyk, o kształcie soczewki, oznacza się literami SO.
Galaktyki eliptyczne (fot. 45) różnią się między sobą spłaszczeniem. Niektóre z nich wydają się na zdjęciach zupełnie kuliste, inne mają kształt elipsy. Podając typ galaktyki eliptycznej, określamy zazwyczaj stopień jej spłaszczenia w skali od 0 do 7, przy czym liczba określająca spłaszczenie jest równa n — 10 (a—b)/a (a i | — rozmiary kątowe osi większej i mniejszej). Tak np. galaktyka eliptyczna o stosunku osi b/a = 0,8 określana jest jako galaktyka E2. Nie obserwujemy galaktyk elipty
cznych o spłaszczeniu większym niż (a—b)/a — 0,7. Należy tu podkreślić, że podane liczby odnoszą się do obserwowanych spłaszczeń galaktyk, a nie spłaszczeń rzeczywistych, które mogą być większe. Na przykład galaktyka eliptyczna o znacznym nawet spłaszczeniu, obserwowana od strony bieguna może być sklasyfikowana jako E0. Rzeczywiste spłaszczenie galaktyk eliptycznych nie może jednak przekroczyć podanej wartości 0,7, gdyż w przeciwnym przypadku wśród wielu galaktyk zorientowanych w przestrzeni w różnych kierunkach obserwowalibyśmy także spłaszczone w większym stopniu.
Galaktyki typów SOiS (fot. 46) dzielimy na dwie grupy. Do jednej z nich należą te, w których obserwujemy wyraźną koncentrację gwiazd i jasnych obłoków materii międzygwiazdowej wokół pewnej leżącej w płaszczyźnie galaktyki prostej przechodzącej przez środek galaktyki — nazywamy je galaktykami z poprzeczką lub przegrodzonymi i oznaczamy odpowiednio symbolami SB0 i SB. Do drugiej grupy zaliczamy pozostałe, które oznaczamy SAO i SA. Galaktyki spiralne różnicujemy dodatkowo pod względem wielkości i regularności budowy ich ramion spiralnych, pisząc za symbolem oznaczającym typ galaktyki jedną z liter: a (dla galaktyk o najsłabiej zaznaczonej strukturze spiralnej), b, c lub i (dla galaktyk o coraz bardziej rozbudowanych ramionach spiralnych). Często mówiąc o jakiejś grupie galaktyk podajemy tylko te symbole, które określają daną grupę. Na przykład pisząc Sb mamy na myśli wszystkie galaktyki spiralne o odpowiednio rozbudowanych ramionach, niezależnie od tego, czy są one galaktykami przegrodzonymi, czy nie.
Cóż może być przyczyną takiego zróżnicowania wyglądu galaktyk? Nie jest nią masa, gdyż wśród galaktyk eliptycznych spotykamy galaktyki-giganty, znacznie masywniejsze od spiralnych, jak i karły — niewiele większe od gromad kulistych. Wydaje się nawet, że nie ma ostrej granicy między małymi galaktykami eliptycznymi a masywnymi gromadami kulistymi. Jedynie galaktyki nieregularne mają na ogół mniejszą masę od pozostałych. Głównym czynnikiem określającym kształt galaktyk jeszcze w fazie ich formowania się jest ich obrót, a ściślej mówiąc moment pędu, jaki posiadała materia, z której powstała
galaktyka. Jeżeli moment pędu tej materii jest znikomy, proto- galaktyka prawie nie rotując kurczy się, szybko osiąga symetrię sferyczną (wszak żaden kierunek nie jest wyróżniony), gęstość w niej prędko wzrasta (zapadaniu się galaktyki nie przeciwdziała siła odśrodkowa, lecz jedynie ruchy chaotyczne obłoków gazu)
i z tego powodu dojść może do efektywnego tworzenia się gwiazd, na które zużyta zostaje prawie cała masa materii rozproszonej. Reszta tej masy opada ku centrum galaktyki, gdzie ostatecznie przekształca się w gwiazdy, lub pod wpływem promieniowania gwiazd ogrzewa się, rozpręża i rozprasza z powrotem w przestrzeń międzygalaktyczną. W ten sposób powstają galaktyki EO. W podobny sposób tworzą się także inne galaktyki eliptyczne, z tą jedynie różnicą, że materia je tworząca ma pewien moment pędu, co powoduje, iż galaktyka już w okresie formowania się osiąga kształt spłaszczonej elipsoidy obracającej się wokół swej najkrótszej osi. Gdy moment pędu protogalaktyki jest dostatecznie duży, w trakcie jej kurczenia się wyodrębnia się dysk, proces zagęszczenia materii przebiega wolniej, część materii nie przekształca się w gwiazdy, lecz skupia w płaszczyźnie galaktyki, gdzie tworzy ramiona spiralne. Kształt galaktyk pojedynczych, które muszą zachowywać swój moment pędu, praktycznie już nie zmienia się od czasu ich uformowania, choć może ulegać zmianom jasność galaktyki, zawartość w niej gwiazd różnych populacji, ilość materii międzygwiazdowej, kształt i wygląd ramion spiralnych. Te przemiany są wynikiem stale zachodzących procesów formowania się nowych gwiazd i ewolucji gwiazd tworzących galaktykę.
Nie wiemy, co powoduje, że różne protogalaktyki już w chwili wyodrębnienia się z materii międzygalaktycznej miały różne momenty pędu. Najprawdopodobniej było to dziełem przypadku. W ośrodku międzygalaktycznym, z którego powstały protogalaktyki, istniały chaotyczne ruchy obłoków gazu. Jedne z tych obłoków mogły być większe, inne mniejsze. W pewnym obszarze gęstość materii przewyższyć mogła przypadkowo gęstość średnią na tyle, że wyodrębniać się zaczęła protogalaktyka. Masa tego obszaru, liczba obłoków w nim i prędkości tych obłoków określiły zarówno masę, jak i moment pędu powstającej galaktyki, a więc także typ. Prawdopodobnie w ten sposób ustalił się roz
kład galaktyk według ich typów. Najwięcej, bo ok. 50% wszystkich. jest galaktyk spiralnych S, galaktyk nieregularnych I — ok. 22%, eliptycznych E — 15%, a galaktyk SO — ok. 13%. Należy jednak pamiętać, że podane proporcje odnoszą się do pełnej populacji galaktyk znajdujących się w obszarze, w którym możemy dokonać klasyfikacji tych obiektów. W poszczególnych rejonach, choćby w Układzie Lokalnym, zawartość galaktyk różnych typów może być całkowicie odmienna.
Inne niż podane wyżej proporcje typów galaktyk obserwuje się w gromadach galaktyk, ugrupowaniach składających się z wielu, od kilkudziesięciu do kilku tysięcy obiektów. W gromadach, a zwłaszcza w ich częściach wewnętrznych, występuje więcej galaktyk eliptycznych niż średnio w przestrzeni. W środku dużych gromad dostrzega się często jedną lub kilka galaktyk-gi- gantów, o wyjątkowo dużych masach. Przyczyn tego stanu rzeczy może być kilka. Galaktyki w gromadach, gdzie jest ich znacznie więcej niż w obszarach między gromadami, zderzają się ze sobą. Ich drogi w gromadzie mogą przecinać się nawzajem. Wówczas gwiazdy każdej z obu pędzących ku sobie galaktyk mogą przeniknąć drugą galaktykę i po takim spotkaniu podążyć własną drogą. Inaczej zachowa się materia międzygwiazdowa. Obłoki gazu i pyłu z obu galaktyk po zderzeniu się wymiecione zostaną z galaktyk. Z takiego spotkania obie galaktyki wyjdą ogołocone z materii między gwiazdowej, która pozostanie na miejscu zderzenia, a dalszy jej ruch regulowany będzie przez ogólne pole grawitacyjne gromady. Jeżeli nawet obie galaktyki były spiralne, to teraz, po zderzeniu, pozbawione już gazu — głównego atrybutu tego typu obiektów, z którego tworzą się ramiona
i formują młode gwiazdy, stopniowo tracić będą swe właściwości. Płaski dysk, który gwiazdy tworzyły w każdej z nich, pod wpływem oddziaływań grawitacyjnych drugiej galaktyki ulega znacznemu pogrubieniu, gdyż wchodzące w jego skład gwiazdy uzyskały w czasie spotkania dodatkowe przyspieszenia. Proces tworzenia się nowych gwiazd w obu galaktykach zostaje przerwany. Następne bliskie spotkania i zderzenia z innymi galaktykami prowadzić będą do dalszego rozmywania się dysku gwiazdowego. Galaktyki coraz bardziej będą się upodabniać do eliptycznych, aż wreszcie przekształcą się w nie. Dodajmy, że w gromadach
galaktyk, a zwłaszcza w ich częściach centralnych, obserwuje się występowanie materii międzygalaktycznej. Podczas przejścia galaktyki spiralnej przez dostatecznie gęsty obłok materii międzygalaktycznej może także dochodzić do wymiecenia z galaktyki zawartej w niej materii międzygwiazdowej. Te właśnie zjawiska, oprócz być może odmiennych warunków panujących w materii międzygalaktycznej już w fazie formowania się protogalaktyk, mogą być przyczyną dużej obfitości galaktyk eliptycznych w gromadach. Wskutek oddziaływań grawitacyjnych między galaktykami w dużych gromadach większe z nich powinny mieć tendencje do poruszania się ze stosunkowo małymi prędkościami i do grupowania się w pobliżu środka gromady. Tam zderzenia między nimi i | innymi — poruszającymi się niezbyt szybko — mogą prowadzić do łączenia się galaktyk. Gwiazdy w nich zawarte stworzą wówczas jeden układ, dużą galaktykę-kanibala, która stopniowo wchłaniać może następne galaktyki gromady. Dodatkowo wzbogacona jest ona przez materię rozproszoną, traconą przez inne galaktyki, która spływa ku środkowi gromady. W ten sposób wyjaśnić możemy istnienie w pobliżu centrum dużych gromad masywnych galaktyk, o masach kilka lub kilkanaście razy przekraczających średnie masy tych obiektów.
Jak zmierzyć odległości galaktyk?
Wyznaczanie o d 1 e g ł o.ś c i galaktyki jest niezwykle trudnym problemem. Polega ono na obserwacji znajdujących się w badanej galaktyce obiektów (gwiazd, gromad kulistych, świecących obszarów zjonizowanego wodoru), których właściwości znamy na podstawie badań podobnych ciał w naszej Galaktyce. Zakłada się przy tym, że natura tych obiektów w badanej galaktyce jest taka sama jak w naszej. Tylko w najbliższych galaktykach udaje się, podobnie jak w Wielkiej Mgławicy w Andromedzie czy w Obłokach Magellana, wyróżnić pojedyncze gwiazdy, których pomiary mogłyby stać się podstawą do oceny odległości galaktyki. Ale gwiazdy te są na ogół bardzo słabe, co z kolei wpływa na dokładność otrzymanych wyników. Dlatego używa się do tego celu gwiazd możliwie jasnych. Najpewniejsze wyniki uzysku-
Je się dzięki obserwacjom cefeid, stosunkowo łatwo można bowiem wyznaczyć okres ich zmienności, a stąd ocenić ich jasność absolutną. Porównanie jasności absolutnych cefeid z ich jasnościami obserwowanymi służy do wyznaczania odległości do badanej galaktyki. Często wykorzystuje się też obserwacje jasnych gwiazd typów O i B. Sytuacja jest korzystna, gdy w badanej galaktyce dostrzega się gwiazdę nową i można prześledzić zmiany jej blasku. Ponieważ jasność absolutna gwiazdy nowej w maksimum blasku jest związana z tempem zmniejszania się jej jasności po wybuchu, więc obserwacje jasności nowej w momencie i w ciągu pewnego czasu po wybuchu dostarczają nam informacji o jej jasności absolutnej. Metody te służą jednak tylko do wyznaczania odległości najbliższych galaktyk (zawodzą, gdy odległość badanych galaktyk przekracza ok. 10 min lat światła).
Odległości galaktyk leżących dalej wyznaczane są przy użyciu metod wykalibrowanych na podstawie obserwacji tych niezbyt odległych od nas galaktyk, których odległości" zmierzone zostały przy pomocy jednej (lub kilku) z podanych wyżej metod. Na podstawie obserwacji w tych galaktykach dużej liczby supernowych (fot. 47), gromad kulistych i jasnych obszarów wodoru zjonizo- wanego udało się ocenić średnie jasności tych-obiektowi, a w przypadku gromad kulistych i obszarów HII — także ich średnie rozmiary. Poszukiwanie tych obiektów w badanych galaktykach
i wyznaczenie odległości na podstawie ich obserwacji pozwala nam sięgnąć w głąb Wszechświata na ok. 100 Mps (ok. 300 min lat światła). Należy jednak pamiętać, że jasności czy rozmiary poszczególnych obiektów mogą znacznie różnić się od wartości średnich i dlatego odległości wyznaczone tymi metodami mogą być obarczone sporymi błędami.^ Błędy te udaje się zmniejszyć, gdy w badanych galaktykach obserwujemy wiele obiektów, na podstawie których wyznaczamy odległości. Zastosowanie praw statystyki pozwala nam wówczas zwiększyć wiarygodność otrzymywanych wyników.
W stosunku do galaktyk, w których nie dostrzegamy pojedynczych obiektów, oceny odległości mogą być oparte na pomiarach całkowitych jasności galaktyk. Analogicznie jak. w przypadku gwiazd, możemy zdefiniować jasności absolutne i obserwowane galaktyk jako miary odpowiednio ilości energii emitowanej przez
-240
k
***pá jé
ImAmfwmß]
całą galaktykę w jednostce czasu i oświetlenia promieniowaniem tej galaktyki. Okazuje się, że jasności absolutne bliższych galaktyk związane są z ich typami. Zakładając, że ten sam związek między typami i jasnościami zachodzi dla galaktyk odległych, możemy na podstawie typów oceniać jasności galaktyk.
Po przeprowadzeniu tego rodzaju analizy okazało się, że do najjaśniejszych należą galaktyki Sb, Sa i Sc świecące średnio jak
3 mld Słońc (jasność absolutna tych galaktyk M » — 19m,0), następnie galaktyki S0 dające 2,5 mld więcej światła niż Słońce (M = — 18ra,7), dalej galaktyki E i Sd równoważne 2 mld Słońc (M = — 18m,5). Najsłabsze są galaktyki nieregularne przewyższające jasność Słońca tylko 300 min razy (M — — 16m,5). Oczywiście podane są tu tylko wartości średnie, jasności poszczególnych galaktyk mogą od nich znacznie odbiegać. Dlatego metoda wyznaczania odległości na podstawie jasności absolutnych galaktyk może prowadzić do dużych błędów, gdy odnosi się do pojedynczych obiektów. Metodę tę stosuje się często do wyznaczania odległości gromad galaktyk.
Wreszcie znacznie mniej dokładne oszacowanie odległości możemy także przeprowadzić dla bardzo odległych gromad, w których nawet wyznaczanie typów obserwowanych galaktyk byłoby trudne. W tym przypadku czyni się założenie, że na przykład piąta pod względem jasności galaktyka w danej gromadzie ma jednakową jasność absolutną we wszystkich gromadach. Metoda ta jednak, mimo że bywa stosowana do obiektów odległych aż do 500 Mps (półtora miliarda lat światła), jest mało dokładna i używa się jej tylko wtedy, gdy inne metody zawodzą.
Celowo Zatrzymaliśmy się dłużej nad omówieniem metod wyznaczania odległości galaktyk, by zdać sobie sprawę z trudności i złożoności problemu. Sięgając coraz głębiej w przestrzeń posługujemy się metodami wykalibrowanymi na podstawie obserwacji obiektów leżących bliżej, a z kolei odległości tych obiektów wyznaczane są przy użyciu metod wyskalowanych w jeszcze mniejszym otoczeniu naszej Galaktyki. To wielostopniowe postępowanie może powodować nawarstwienie się błędów systematycznych cechujących wszystkie stopnie. Błędy te można zmniejszyć stosując (wtedy, gdy to możliwe) nie jedną, lecz równocześnie wiele metod. Wysiłki naukowców skupione są na tym
zagadnieniu dlatego, że pomiary odległości stanowią klucz do oceny takich podstawowych właściwości badanych obiektów, jak moc promieniowanej przez nie energii i ich rozmiary, a jednocześnie umożliwiają astronomom, przez sięgnięcie do niezwykle odległych obiektów, wyciągnięcie wniosków o ewolucji Wszechświata jako całości.
Ekspansja Wszechświata
W kilka lat po stwierdzeniu, że wiele z obserwowanych mgławic jest galaktykami, Hubble dokonał w 1929 r. następnego wielkiego odkrycia, mającego podstawowe znaczenie dla zrozumienia ewolucji Wszechświata. Składało się ono z dwu spostrzeżeń.
Po pierwsze, uczony ten wykrył, że wszystkie obserwowane w widmach światła odległych galaktyk linie widmowe przesunięte są w kierunku fal dłuższych, przy czym wielkość tego przesunięcia jest proporcjonalna do długości fali. Innymi słowy, wartość tzw. przesunięcia ku czerwieni e określonego jako stosunek różnicy między obserwowaną długością fali danej linii widmowej X0b a długością fali tej linii mierzoną w laboratorium le do długości fali tej linii mierzonej w laboratorium, jest stały dla wszystkich linii widmowych w widmie światła każdej galaktyki:
Stałość tego stosunku, wykryta pierwotnie jedynie w dziedzinie promieniowania optycznego, została w latach pięćdziesiątych potwierdzona także dla promieniowania radiowego, przy czym okazało się, że wartości tego stosunku dla promieniowania radiowego i optycznego są jednakowe. Tego rodzaju efekt może być interpretowany jako oddalanie się od nas badanych galaktyk. Wówczas wartość z, jak wynika to ze zjawiska Dopplera, związana jest i prędkością oddalania się galaktyki | następującym wzorem wynikającym z teorii względności:
w którym c oznacza prędkość światła. Dla obiektów oddalających się niezbyt szybko (a takie obserwował Hubble) — jest barci2
dzo małą wielkością i dlatego można tu użyć uproszczonego wzoru:
||j| ’ ||j * c t
Oznacza to, że z jest proporcjonalne do prędkości oddalania się od nas badanej galaktyki.
Drugim spostrzeżeniem Hubble’a było stwierdzenie zależności, zwanej prawem Hubble’a, między przesunięciem ku czerwieni I i odległościami r badanych galaktyk:
H
z = — r c
gdzie współczynnik proporcjonalności H nosi obecnie nazwę stałej Hubble’a. Związek ten ma charakter statystyczny. Oznacza to, że poszczególne galaktyki mogą mieć widma przesunięte w nieco innym stopniu, niż to określa ten związek. Przecież mogą one mieć pewne prędkości przypadkowe w stosunku do sąsiednich galaktyk. Odchylenia od prawa Hubble’a spowodowane przez te przypadkowe prędkości mogą całkowicie maskować efekt Hub- blea wtedy, gdy wartości z są niewielkie, co właśnie zachodzi dla galaktyk bliskich. Dlatego właśnie galaktyki Układu Lokalnego nie spełniają prawa Hubble’a.
Oba wyżej opisane spostrzeżenia, dokonane przez Hubble’a, mogą być dla niezbyt odległych galaktyk zapisane za pomocą jednego związku:
v — Hr
A więc prawo Hubble’a może być sformułowane następująco: prędkość oddalania się galaktyk jest proporcjonalna do ich odległości (fot. 48).
Oddalanie się galaktyk od nas w myśl prawa Hubble’a nie świadczy o wyróżnionym położeniu naszej Galaktyki we Wszechświecie, gdyż ten sam efekt oddalania się galaktyk z prędkościami proporcjonalnymi do odległości obserwowalibyśmy z dowolnej galaktyki. Gdybyśmy wyobrazili sobie galaktyki jako plamki namalowane na gumowej, rozciągliwej powierzchni, zresztą dowolnie uformowanej: w postaci balonika, płaskiego płata lub
o jeszcze innym kształcie, a następnie gdybyśmy tę powierzchnię równomiernie we wszystkich kierunkach rozciągali, to wówczas odległości między każdą parą plamek wyobrażających galaktyki rosłyby właśnie tak, jak to opisuje prawo Hubble’a (rys. 64). Ta dwuwymiarowa powierzchnia gumowa traktowana być może jako model trójwymiarowej przestrzeni Wszechświata. Dlatego rozciąganie tej powierzchni wyobraża nam rozszerzanie się samego Wszechświata. W tym sensie prawo Hubble’a opisuje ekspansję Wszechświata. Wszystkie znajdujące się w nim ciała rozbiegają się w przestrzeni jak odłamki granatu od miejsca wybuchu.
Odrębnym i bardzo trudnym zagadnieniem jest wyznaczenie wartości stałej Hubble’a. W tym celu należało uprzednio zmierzyć przesunięcia linii widmowych i odległości dużej liczby galaktyk. To powodowało, że publikowane przez ostatnie 50 lat wartości tej stałej różniły się znacznie od siebie i były obarczone dużymi błędami. Obecnie najwiarygodniejsza wydaje się wartość
H = 50 km/(s-Mps), co oznacza, że np. galaktyka znajdująca się
0 100 Mps od nas oddala się z prędkością 5 tys. km/s.
Znając stałą Hubble’a, możemy pokusić się o oszacowanie w i e- ku Wszechświata (rys. 65), tzn. czasu T, jaki upłynął od momentu, w którym rozpoczęła się ekspansja Wszechświata
1 obserwowane galaktyki (przynajmniej teoretycznie) znajdowały się w jednym punkcie. Przy założeniu, że ekspansja Wszechświata odbywała się zawsze w tym samym tempie co dziś, możemy obliczyć ten czas dzieląc odległość od nas jakiejś typowej, dalekiej galaktyki przez jej prędkość:
I 1
T= — = — = 1/50 (Mps/km) s = 6 • 1017 s = 2 • 1010 lat v H
Oczywiście założenie, które tu uczyniliśmy nie musi być słuszne
— tempo ekspansji Wszechświata mogło w przeszłości ulegać zmianie. Zależy ono od wielkości oddziaływań, przede wszystkim grawitacyjnych, w materii wypełniającej Wszechświat. Te z kolei uwarunkowane są średnią gęstością tej materii. Dlatego podaną wartość należy traktować jedynie jako oszacowanie z grubsza. Niezależnie jednak od procesów, jakie zachodziły we Wszech-
świecie, założeń o gęstości i rozmieszczeniu w nim materii, możemy stwierdzić, że cechy tej materii (jej rozmieszczenie, gęstość itp.), którą we Wszechświecie obserwujemy obecnie, musiały być przed kilkunastu miliardami lat całkowicie odmienne niż dziś.
Niezwykłe galaktyki
Jądro naszej Galaktyki, jak olbrzymia radiostacja, emituje w przestrzeń promieniowanie radiowe. Promieniowanie takie wysyłają także obłoki zjonizowanych gazów rozsiane przede wszystkim w zewnętrznych częściach ramion spiralnych, emituje je wodór neutralny, dociera ono także od materii rozproszonej w halo galaktycznym. Całkowita moc promieniowania radiowego naszej Galaktyki oceniana jest na 1031J/s, tzn. zaledwie 25 tys. razy więcej, niż promieniuje Słońce we wszystkich dziedzinach widma. Jeżeli wartość tę zestawimy z mocą promieniowania Galaktyki w dziedzinie widzialnej (1036J/s, co odpowiada świeceniu 2,5 mld Słońc), to okazuje się, że jedynie stutysięczna część energii emitowanej przez Galaktykę przypada na radiową część widma. Podobne proporcje charakteryzują większość obserwowanych galaktyk.
Ale istnieją galaktyki, których promieniowanie radiowe jest znacznie silniejsze, a często przekracza nawet tysiące razy promieniowanie, które emitują normalne galaktyki. Liczba takich radiogalaktyk jest znikomo mała w porównaniu z liczbą galaktyk normalnych, nie warto by się więc nimi zajmować, gdyby nie to, że za radiowe świecenie tych obiektów mogą być odpowiedzialne procesy determinujące aktywność jądra naszej Galaktyki, procesy, które — być może — rozwijają się ze wzmożonym natężeniem w niektórych stadiach ewolucji wszystkich galaktyk. Zwykle ra- diogalaktyki, zwłaszcza silniejsze, różnią się od normalnych galaktyk odmiennym, osobliwym, nieregularnym kształtem. Już sam wygląd wielu z nich na zdjęciach wykonanych w świetle widzialnym świadczy o dziwnych zjawiskach; zachodzących w ich wnętrzach. Inne, leżące dalej, a więc słabsze, wykrywane są najpierw przez radioteleskopy, dopiero później zaś są odnajdywane na zdjęciach jako słabe plamki.
Przykładem galaktyki promieniującej silnie w dziedzinie radiowej może być obiekt oznaczony symbolem M 87 (fot. 49). Jest to olbrzymia, lecz poza tym przypominająca normalną, galaktyka eliptyczna. Na zdjęciach naświetlanych krótko, tak by tylko centralne części galaktyki zostały sfotografowane, widoczny jest dobrze jasny strumień gazu wyrzucony z jądra. Na zdjęciach dłużej naświetlanych niknie on w świetle zewnętrznych części galaktyki. Widmo promieniowania radiowego tej galaktyki świadczy o jego synchrotronowym pochodzeniu. Oznacza to, że istnieją w tym radioźródle szybkie cząstki (elektrony) obiegające po spiralach linie sił potężnego pola magnetycznego.
Do najsilniejszych radioźródeł należy też galaktyka (początkowo interpretowana jako para zderzających się galaktyk) w gromadzie Łabędzia (fot. 50), znajdująca się w odległości prawie miliarda lat świetlnych od nas. W tym przypadku obserwujemy podwójne radioźródło, niewidoczne w świetle optycznym, rozmieszczone w odległości rzędu 100 kps po dwu przeciwległych stronach tej galaktyki.
Jest to dość typowa cecha radiogalaktyki. Często w pobliżu galaktyk pojedynczych, które same nawet nie wysyłają promieniowania radiowego, obserwuje się po dwa radioźródła rozmieszczone w znacznych odległościach po obu stronach galaktyki macierzystej. Najbardziej naturalnym wyjaśnieniem tego zjawiska jest przyjęcie, że w jądrach takich galaktyk nastąpiły wybuchy, podczas których z olbrzymimi prędkościami zostały wyrzucone w przeciwnych kierunkach, zwykle wzdłuż osi obrotu galaktyki, dwa obłoki składające się z szybkich cząstek plazmy. Wraz z tą zjonizowaną materią zostały uniesione linie pola magnetycznego, a to stworzyło warunki do wydajnej emisji promieniowania synchrotronowego.
Przykładem galaktyki wybuchającej na naszych oczach jest galaktyka oznaczona symbolem M 82 (fot. 51). Na jej zdjęciach wyraźnie widoczne są potężne włókna gazowe o masie prawie 10 min Słońc, wyrzucane z prędkością rzędu 1000 km/s w kierunku prostopadłym do płaszczyzny galaktyki. Za istnieniem w nich pola magnetycznego przemawiać może fakt emisji promieniowania synchrotronowego w dziedzinie optycznej. Jak dotychczas, galaktyka ta nie jest silnym radioźródłem. Pozostaje zagadką, czy w
przyszłości, gdy wyrzucona materia oddali się od macierzystej galaktyki, natężenie jej promieniowania radiowego wzrośnie do wartości obserwowanych z innych radioźródeł.
Podobne przykłady można by mnożyć. Obiekty te różnią się między sobą właściwościami zarówno samych galaktyk, jak i związanych z nimi obszarów czynnych radiowo. Niejednokrotnie silnymi radioźródłami są galaktyki-giganty obserwowane w centralnych częściach gromad. Chociaż przyczyn promieniowania radiowego może być wiele, jedna cecha silnych radioźródeł jest wspólna: promieniowanie ich pochodzi od kompleksów gazowych pobudzanych do świecenia w niezwykle wydajnych procesach o często nie znanym nam dziś jeszcze charakterze, w wyniku których nagle zostają wyzwolone olbrzymie ilości energii. Na przykład obliczono, że energia zawarta w dwu obłokach świecących radiowo wyrzuconych ze wspomnianej galaktyki w gromadzie Łabędzia jest porównywalna z energią emitowaną przez naszą Galaktykę w ciągu całego jej życia (przy założeniu, że zawsze świeciła ona z obecną wydajnością). A istnieją argumenty na to, że podobne wybuchy powtarzają się w tym radioźródle co jakieś 100 min lat!
Liczny stosunkowo typ galaktyk osobliwych stanowią galaktyki, których pierwsze przedstawicielki zostały wykryte i opisane w 1943 r. przez Seyferta. Galaktyki Seyferta charakteryzują się bardzo małymi, ale bardzo jasnymi jądrami, natomiast ich części zewmętrzne nie różnią się od normalnych galaktyk spiralnych. W widmie promieniowania jąder galaktyk Seyferta dostrzega się bardzo silne linie emisyjne o znacznych szerokościach, świadczące o istnieniu w tych galaktykach chaotycznych ruchów gazów z prędkościami dochodzącymi do kilku tysięcy kilometrów na sekundę (a więc wystarczającymi do ucieczki tych gazów z galaktyk). W dziedzinie promieniowania radiowego galaktyki te są na ogół źródłami silniejszymi niż normalne galaktyki spiralne, świecą także znacznie jaśniej od nich w nadfiolecie i podczerwieni. Stwierdzono zmienność jasności galaktyk Seyferta. Zmiany te zachodzą nieregularnie i w różnym tempie w różnych dziedzinach widma. Świadczy to o złożonej strukturze obszarów świecących tych obiektów i o docieraniu promieniowania o różnych długościach fali z różnych, znajdujących się w odmiennych warunkach części tych obszarów.
Podobne cechy promieniowania mają także galaktyki zaliczane do typu N, charakteryzujące się małymi, jasnymi jądrami, wokół których nie widać jednak części zewnętrznych. Galaktyki typu N są bardziej odległe niż galaktyki Seyferta, ale prawdopodobnie są to obiekty tego samego rodzaju, jedynie mają większą jasność absolutną (z tego powodu widzimy je w większych odległościach), a ich części zewnętrzne — o mniejszej jasności powierzchniowej — nie są już z tak dużej odległości widoczne.
Podobny wygląd do galaktyk typu N ma niedawno zidentyfikowany rodzaj obiektów pozagalaktycznych, zwanych — od łacińskiej nazwy gwiazdozbioru Jaszczurki (Lacerta), w którym pierwsza z nich została wykryta — lacertydami. Charakteryzują się one na zdjęciach prawie punktowymi rozmiarami, ale jasności ich zmieniają się znacznie, w niektórych przypadkach nawet w ciągu kilku minut, w innych — wolniej, w czasie godzin, dni lub miesięcy. Lacertydy należą do silnych radioźródeł. W widmie ich promieniowania nie obserwuje się żadnych cech charakterystycznych, jest to widmo ciągłe pozbawione całkowicie linii emisyjnych lub absorpcyjnych. Ta ostatnia cecha odróżnia właśnie lacertydy od innych obiektów pozagalaktycznych o podobnych cechach.
W przypadku jednej z lacertyd udało się otrzymać widmo światła docierającego od prawie niewidocznej jej otoczki (po zasłonięciu jasnego jądra). Okazało się, że jest ono bardzo podobne do widma zwykłych galaktyk eliptycznych, co świadczyłoby, że lacertydy są rzeczywiście obiektami, których przynajmniej zewnętrzne części składają się z gwiazd. Zmierzone przesunięcie ku czerwieni linii w widmie tego obiektu wynosi 0,07, co oznacza, iż oddala się on z prędkością ok. 20 tys. km/s i znajduje się ponad miliard lat światła od nas. Większość znanych lacertyd występuje w obrębie bardzo odległych galaktyk, na ogół na ich brzegu, lub w ich pobliżu. Wygląda to tak, jak gdyby były one wyrzuconymi w czasie olbrzymiego wybuchu częściami rozrywających się jąder tych galaktyk.
Sięgnęliśmy już bardzo głęboko w przestrzeń. Mówiliśmy o ciałach niebieskich, od których światło do nas biegnie ponad miliard lat. Przynosi nam wiadomości o tych obiektach z okresu, gdy na Ziemi rozwijały się jedynie pierwotne zwierzęta bezkręgowe lub też pojawiały się najstarsze grżyby. Dotarliśmy nie tylko bardzo
| | I. 1
daleko, ale cofnęliśmy się w czasie o niebagatelny ułamek życia Wszechświata. To właśnie zachowanie się odległych ciał niebieskich. a więc obserwowanych w stanie sprzed miliardów lat, dostarczyć może nam wiadomości o przeszłości Wszechświata, o jego ewolucji. Oczywiście możemy dostrzegać tylko te z tych odległych ciał. które są dostatecznie jasne w którejkolwiek dziedzinie widma. Ale to oznacza, że są to nietypowe, bardzo aktywne obiekty, w których dochodzi do wyzwalania się w wyniku różnych katastroficznych procesów olbrzymich ilości energii. Światło normalnych galaktyk z tych obszarów jest na ogół zbyt słabe, by mogło być rejestrowane przez współczesne przyrządy.
Najbardziej aktywne ze wszystkich znanych dotychczas obiektów Wszechświata są k w a z a r y, silne radioźródła, prawie punktowe na zdjęciach wykonanych w świetle widzialnym (fot. 52). W widmach kwazarów, cechujących się silnym promieniowaniem nadfioletowym, stwierdza się szerokie linie emisyjne, pochodzące od gorących obszarów gazów poruszających się z prędkościami rzędu tysięcy kilometrów na sekundę. Linie te są na ogół znacznie przesunięte ku czerwieni. Często obserwuje się przesunięcia ku czerwieni, wynoszące 1, 2 lub 3. Największa dotychczas zmierzona wartość wynosi 3,53, co odpowiada oddalaniu się od nas z prędkością równą 91% prędkości światła. Światło od tego ciała biegnie do naszych teleskopów ponad 15 min lat, jest to więc najstarszy obserwowany obiekt Wszechświata. Widzimy go obecnie takim, jaki był, gdy nie istniała jeszcze Ziemia, nie utworzyło się Słońce i Układ Planetarny, a nawet być może nasza Galaktyka nie zdążyła się wyodrębnić z materii międzygalakty- cznej. Sięgamy więc wzrokiem rzeczywiście do bardzo wczesnych faz rozwoju Wszechświata.
Właśnie te bardzo duże wartości przesunięcia ku czerwieni widm kwazarów budziły wątpliwości, czy rzeczywiście są one pochodzenia kosmologicznego i czy przypadkiem nie są spowodowane innymi przyczynami, np. szybkim ruchem tych obiektów, które być może leżą blisko nas. Istnieje jednak szereg poważnych argumentów, przemawiających za tym, iż rzeczywiście obserwujemy obiekty bardzo odległe. Najprostszym z nich jest istnienie znacznego podobieństwa cech galaktyk Seyferta, galaktyk typu N, lacertyd (a u wszystkich tych obiektów przesunięcie ku czerwieni związa
ne jest z ich odległością) i kwazarów. Przyjęcie kosmologicznego pochodzenia przesunięć ku czerwieni widm kwazarów pociąga za sobą uznanie ich za bardzo jasne obiekty. Znając ich jasności obserwowane w dziedzinie radiowej i optycznej oraz odległości wyznaczone na podstawie prawa Hubble’a, możemy ocenić natężenie ich promieniowania na 1040J/s. Oznacza to, że przeciętny kwazar wysyła w przestrzeń 10 tys. razy tyle energii, co nasza Galaktyka. Wartość natężenia promieniowania kwazarów, zarówno w części optycznej, jak radiowej waha się: w niektórych przypadkach istotne zmiany jasności są stosunkowo szybkie, gdyż zachodzą w ciągu paru tygodni. Wszelkie pomiary obszarów aktywnych w galaktykach i kwazarach wskazują, że ich rozmiary nie przekraczają kilku parseków, a może są nawet znacznie mniejsze. W tak niewielkim obszarze, w którym w okolicach Słońca znalazłoby się co najwyżej parę gwiazd, wyzwalana jest energia równoważna świeceniu kilkudziesięciu bilionów Słońc.
Podobieństwo jąder galaktyk Seyferta, galaktyk typu N, lace- rtyd i kwazarów, a mianowicie: niewielkie rozmiary, nadwyżka (w stosunku do normalnych galaktyk) promieniowania nadfioletowego, wahania jasności i duża moc promieniowania (chociaż różna dla różnych typów obiektów: najmniejsza dla galaktyk Seyferta, a największa dla kwazarów) pozwala przypuszczać, że mechanizm produkcji energii (niezależnie od jego natury) jest u tych wszystkich obiektów wspólny. Inna jest jednak wydajność tego mechanizmu (którym może być spadek materii na czarny dół, olbrzymia gromada zderzających się gwiazd, supermasywna gwiazda wybuchająca co jakiś czas lub inne jeszcze zjawisko, którego nie potrafimy obecnie przewidzieć) w tych obiektach i dlatego galaktyki Seyferta mogą być dostrzeżone wtedy, gdy znajdują się stosunkowo blisko, podczas gdy kwazary obserwujemy nawet wtedy, gdy są bardzo odległe.
Kosmologia a Wszechświat
Dotarliśmy już do obiektów leżących bardzo daleko od nas. Światło od wielu z nich biegło ku nam przez większą część życia Wszechświata. Możemy więc mniemać, że choć jeszcze niepełne i często niedokładne, informacje zebrane z dostępnej naszym ob
I
serwacjom części przestrzeni mogą stać się podstawą do wnioskowań a o naturze i ewolucji Wszechświata jako całości.
I tu od razu rodzi się pytanie, co będziemy rozumieć jako Wszechświat. Jego określenie powinno być na tyle ogólne, by obejmowało to wszystko, co w jakikolwiek sposób jest poznawalne, co w jakikolwiek sposób może wpływać na obserwowaną przez nas materię i co oddziaływaniu tej materii może podlegać. I dlatego skłaniałbym się ku przyjęciu następującej definicji Wszechświata: Wszechświat to przestrzeń i znajdujące się w niej ciała, które kiedykolwiek w jakikolwiek sposób (grawitacyjnie, za pośrednictwem pola elektromagnetycznego lub inaczej) oddziaływały na obserwowaną przez nas materię w przeszłości, oddziałują obecnie lub będą oddziaływały w przyszłości, oraz te, na które ta materia oddziaływała w przeszłości, oddziałuje obecnie lub będzie oddziaływać w przyszłości. Prżyjęta tu definicja nie wyklucza istnienia innych wszechświatów z ich własną materią, przestrzenią i czasem, całkowicie rozłącznych | naszym i nie wpływających na to, co się w nim dzieje, a więc całkowicie niepoznawalnych przez nas. Co więcej, w myśl tej definicji, istnienie takich hipotetycznych wszechświatów nigdy nie będzie mogło być wykluczone albo stwierdzone, gdyż pojawienie się w przyszłości oddziaływań któregokolwiek z nich na materię w naszym Wszech- świecie zmuszałoby nas do uznania go już obecnie za integralną część naszego Wszechświata. Oczywiście, zachowanie się tych wszechświatów, jeżeli w ogóle istnieją, mogłoby być całkowicie odmienne niż naszego, inne, być może, mogłyby być nawet prawa rządzące ich budową i ewolucją, a z dorobku intelektualnego istniejących tam cywilizacji nigdy nie będziemy mogli czerpać. Tak więc istnienie innych od naszego wszechświatów wykracza poza zakres nauk przyrodniczych, których podstawą jest obserwacja oddziaływającej na nasze zmysły i przyrządy materii. Jedynie dopuszczalnym stwierdzeniem na gruncie tych nauk jest niemożliwość wykluczenia istnienia takich tworów.
Badania Wszechświata jako całości, jako swoistego zjawiska czy obiektu, są metodologicznie czymś całkowicie odmiennym od badań wszystkich znanych nam zjawisk lub ciał. Źródłem poznania wszelkich prawidłowości rządzących zachowaniem się materii są wielokrotnie powtarzane doświadczenia lub obserwacje
przebiegu zjawisk zachodzących w materii znajdującej się w tych samych warunkach, lecz w różnych miejscach i czasie. Właśnie ta powtarzalność (ścisła lub statystyczna) przebiegu badanych zjawisk stanowi podstawę formułowania praw rządzących zachowaniem się materii. Wszechświat jest zjawiskiem jednostkowym, dla naszych obserwacji niepowtarzalnym i dlatego ta droga jego poznania pozostaje dla nas zamknięta. Możemy jedynie mówić
o całości Wszechświata, próbując uogólnić wnioski płynące z badań jego części. Powinniśmy jednak zdawać sobie sprawę z tego, że ta droga może być zwodnicza i może prowadzić do wniosków sprzecznych z rzeczywistością. Innej jednak nie mamy. W tym sensie uzyskane na tej drodze wnioski o właściwościach Wszechświata można uznać za najwiarygodniejsze z punktu widzenia aktualnego stanu nauk przyrodniczych.
Badaniem Wszechświata jako całości, jego ewolucją, problemem ewentualnych narodzin i śmierci zajmuje się kosmologia. Punktem wyjścia badań kosmologicznych są obserwacje przede wszystkim obiektów pozagalaktycznych: ich rozmieszczenia, ruchu, struktury. Warunkiem koniecznym do uogólnienia wyników obserwacji (dokonanych w części Wszechświata) na cały Wszechświat jest przyjęcie jakiegoś założenia odnośnie do tego, w jakim stopniu obserwowana część jest reprezentatywna dla całego Wszechświata. Założenie to nosi nazwę zasady kosmologicznej, która orzeka, iż „poznanie Wszechświata nie zależy od położenia obserwatora”, tzn. niezależnie od położenia obserwatora obraz otaczającej go części Wszechświata jest w ogólnych zarysach jednakowy. Zasada ta oznacza przyjęcie, że ani Ziemia i jej otoczenie, ani obserwowany przez nas obszar Wszechświata nie są w jakikolwiek sposób wyróżnione spośród innych jego części. Dlatego niektórzy nadają zasadzie kosmologicznej nazwę zasady kopernikowskiej, gdyż Kopernik pierwszy pozbawił Ziemię — a | nią człowieka-obserwatora — wyróżnionego, centralnego miejsca we Wszechświecie.
Konsekwencją stosowania zasady kosmologicznej jest przyjęcie, że materia we Wszechświecie rozmieszczona jest w sposób jednorodny. Oczywiście pojęcia jednorodności nie należy odnosić do rozmieszczenia gwiazd — grupują się one w galaktykach. Podobnie nie możemy mówić o jednorodnym rozmieszczeniu ga-
laktyk, gdyż przynajmniej część z nich skupia się w gromadach. Dlatego pojęcie jednorodności powinno być odniesione dopiero do rozmieszczenia gromad galaktyk — oczywiście, jeżeli nie okaże się w przyszłości, że wykazują one tendencję do grupowania się w gromady wyższego rzędu. Zwróćmy uwagę, że efekt oddalania się galaktyk z prędkościami proporcjonalnymi do odległości, jak to opisuje prawo Hubble’a, jest zgodny z treścią zasady kosmologicznej.
Jednak usprawiedliwienia przyjęcia zasady kosmologicznej nie należy upatrywać w obserwacjach. Została ona przecież wprowadzona właśnie po to, by uogólnić wnioski płynące z obserwacji na obszary, które dotychczas nie są przez nas dostrzegane. Dlatego należy traktować ją jedynie jako założenie. Założenie to nie będzie mogło być sprawdzone dopóty, dopóki nie będziemy w stanie obserwować całego Wszechświata (o ile w ogóle kiedykolwiek będzie to możliwe). Może być jednak odrzucone na podstawie obserwacji, które okazałyby się z nim sprzeczne. Za przyjęciem podanego wyżej sformułowania treści zasady kosmologicznej przemawiać mogą względy estetyczne i jej prostota. My potraktujemy ją jako założenie robocze, niezbędne do konstruowania kosmologicznych modeli Wszechświata.
Niektórzy kosmologowie jeszcze mocniej formułują zasadę kosmologiczną: „niezależnie od położenia obserwatora i chwili, w której dokonuje on obserwacji, obraz otaczającej części Wszechświata jest w ogólnych zarysach jednakowy”. Tak wypowiedziana zasada nosi nazwę silnej lub doskonałej zasady kosmologicznej. Jest ona naturalnym rozszerzeniem na czwarty wymiar — czas — słabej zasady kosmologicznej. Jednak w myśl doskonałej zasady obraz Wszechświata nie zależy od czasu, a więc w szczególności gęstość materii w nim nie ulega zmianie. Jest to do pogodzenia z obserwowaną ucieczką galaktyk (powodującą spadek średniej gęstości) jedynie w przypadku przyjęcia stałego powstawania z niczego nowej materii. Zasada ta jednak nie jest sprzeczna w wynikami doświadczeń, na podstawie których sformułowane zostało prawo zachowania masy (lub masy i energii), gdyż tworzenie się nowej materii postulowane przez doskonałą zasadę kosmologiczną jest bardzo powolne (ok. 2 atomów wodoru w 1 km* w ciągu roku), a tym samym całkowicie'
niewykrywalne w laboratorium przy użyciu współczesnej techniki obserwacyjnej.
Doskonała zasada kosmologiczna nie dopuszcza e w o 1 u c j i Wszechświata, choć nie wyklucza ewolucji w nim poszczególnych obiektów. Według niej, z rodzącej się z niczego nowej materii tworzą się galaktyki, w nich formują się młode gwiazdy. W miarę starzenia się tych obiektów, w miarę oddalania się od siebie galaktyk, w przestrzeni rodzi się nowy gaz, z którego kształtują się następne generacje galaktyk. W ten sposób w każdym obszarze Wszechświata powinniśmy zawsze obserwować galaktyki w różnym wieku, z tym jednak że stosunek liczby galaktyk młodych do starych, a także średnie odległości między nimi pozostawałyby stałe. Inaczej byłoby w przypadku, gdyby słuszna była jedynie słaba zasada kosmologiczna. Wówczas w miarę tworzenia się galaktyk wyczerpuje się materia międzygalak- tyczna. Możemy więc przypuszczać, że tempo powstawania nowych galaktyk zmienia się w miarę upływu czasu. Obserwując odległe od nas obszary Wszechświata, z których światło przynosi wiadomości sprzed miliardów lat, powinniśmy dostrzec galaktyki młodsze i gęściej rozmieszczone w przestrzeni niż te, które są w naszych okolicach. Widzimy więc, że obserwacje powinny rozstrzygnąć, która z zasad kosmologicznych lepiej opisuje rzeczywistość.
Drugim, oprócz przyjęcia jednej z zasad kosmologicznych, założeniem, które trzeba uczynić w celu teoretycznego opisu Wszechświata jako całości, jest przyjęcie, iż możliwa jest ekstrapolacja na cały Wszechświat znanych nam praw fizyki, sprawdzonych eksperymentalnie i obserwacyjnie w odniesieniu do zjawisk zachodzących w krótkim w stosunku do wieku Wszechświata czasie oraz w ograniczonym i niewielkim w stosunku do rozmiarów Wszechświata obszarze przestrzennym.
Przyjęcie tych założeń o możliwości ekstrapolacji na cały Wszechświat wyników obserwacji i praw fizycznych stanowi dla kosmologów podstawę konstruowania, dopuszczalnych z punktu widzenia aktualnej wiedzy przyrodniczej, różnych teoretycznych modeli Wszechświata, które następnie muszą być porównane z obserwacjami. Dopiero obserwacyjne potwierdzenie jednego z nich, przy jednoczesnym wykazaniu niezgodności z wynikami obserwa
cji wszystkich pozostałych, mogłoby być traktowane jako pełne rozwiązanie podstawowego zagadnienia — zagadnienia budowy i ewolucji Wszechświata.
Teoretyczne modele Wszechświata
Podobnie jak przy konstruowaniu modeli budowy wnętrz gwiazd należało uwzględnić wszystkie istotne procesy zachodzące w materii, z której gwiazdy są zbudowane, tak przy sporządzaniu teoretycznych modeli Wszechświata (zwanych modelami kosmologicznymi) należy brać pod uwagę najważniejsze oddziaływania między wszystkimi ciałami wchodzącymi w skład Wszechświata. Oddziaływania te są opisywane przez odpowiednie układy równań (zwykle różniczkowych). Spośród wszystkich oddziaływań rządzących wielkoskalowymi ruchami we Wszech- świecie najsilniejsze są oddziaływania grawitacyjne. Przeto zagadnienie budowy Wszechświata związane jest z zagadnieniem teorii pola grawitacyjnego, a skonstruowanie modelu kosmologicznego polega na rozwiązaniu równań pola grawitacyjnego przy przyjęciu odpowiednich warunków początkowych i wartości parametrów występujących w tych równaniach.
Wśród wielu klas modeli Wszechświata na najbaczniejszą uwagę zasługują tzw. relatywistyczne modele kosmologiczne. Wiążą one gęstość materii we Wszechświecie g(t) i tzw. skalę odległości R(t) opisującą wynikające z ewolucji Wszechświata zmiany odległości dowolnie wybranych dwu galaktyk (oczywiście bez uwzględnienia ich ruchów swoistych) z geometrią przestrzeni. Mianowicie, zgodnie z treścią teorii względności, tory kwantów świetlnych (cząstek obdarzonych energią, ■a więc i masą) ulegają zakrzywieniu w polu grawitacyjnym. Efekt ten znalazł obserwacyjne potwierdzenie w czasie całkowitych zaćmień Słońca, kiedy to stwierdzono, że położenia gwiazd widocznych w pobliżu tarczy słonecznej są nieco przesunięte od Słońca w stosunku do normalnych położeń tych gwiazd na sferze niebieskiej (rys. 66). Zakrzywienie torów promieniowania świetlnego może być traktowane jako istnienie krzywizny samej przestrzeni, w której promieniowanie rozchodzi się po naj
krótszych liniach łączących źródło światła i obserwatora. W tym znaczeniu przestrzeń, w której światło rozchodzi się po liniach prostych, jest przestrzenią o krzywiźnie równej zero lub inaczej przestrzenią euklidesową. Teoria względności dopuszcza istnienie modeli Wszechświata z nie znikającą krzywizną przestrzeni: dodatnią lub ujemną.
W modelach kosmologicznych skonstruowanych w oparciu o słabą zasadę kosmologiczną i zasadę zachowania masy funkcja R(t), określająca ekspansję Wszechświata, a także krzywizna przestrzeni określone są przez gęstość materii. Jeżeli średnia gęstość materii we Wszechświecie przekracza pewną wartość krytyczną qc=3H2/8jiG, która przy przyjęciu na stałą Hubble’a wartości 50 km/(s-Mps) wynosi 4,7,10-S0g/cm9, wówczas krzywizna przestrzeni jest dodatnia, przestrzeń zamknięta w sobie, a Wszechświat — po obecnym okresie ekspansji — pocznie kurczyć się nieograniczenie (dobrym dwuwymiarowym modelem takiej trójwymiarowej przestrzeni jest powierzchnia początkowo rozszerzającego się, a następnie kurczącego balonika). Gęstość w nim w przyszłości zacznie rosnąć nieskończenie, a cała zawarta w nim materia: galaktyki, gwiazdy, planety, ludzie, zwierzęta, rośliny zostaną zmienione w zapadającą się gorącą kulę cząstek elementarnych przenikniętą olbrzymimi ilościami promieniowania. Czas, po którym kataklizm ten mógłby nastąpić, jest rzędu co najmniej 100 mld lat. Oczywiście oznaczałoby to bezpowrotne zniszczenie naszej cywilizacji, której nie byłyby w stanie uratować najdoskonalsze nawet osiągnięcia techniczne. Jeżeli jednak średnia gęstość Wszechświata równa się podanej
wyżej gęstości krytycznej, to przestrzeń jest płaska, otwarta, euklidesowa i obowiązuje w niej geometria, którą znamy z kursu szkolnego. Wszechświat jest wówczas nieskończony i będzie się nieskończenie długo rozszerzał z prędkością stopniowo malejącą do zera. Podobnie przebiegałaby ewolucja Wszechświata, gdyby gęstość w nim była mniejsza od gęstości krytycznej. Krzywizna przestrzeni byłaby wówczas ujemna, Wszechświat byłby nieskończony (otwarty) i rozszerzałby się bez końca z nigdy nie wygasającą prędkością (rys. 67). W obu tych przypadkach średnia gęstość materii we Wszechświecie malałaby nieograniczenie, odległości między galaktykami stale by rosły. Stan naszej Galaktyki zależałby więc jedynie od jej własnej ewolucji: od wypalania się paliwa jądrowego w gwiazdach, od wyczerpywania się materii rozproszonej, z której mogłyby powstawać nowe gwiazdy. Po upływie miliardów lat coraz mniej będzie w niej gwiazd, które swym ciepłem podtrzymywać mogłyby życie w swym otoczeniu. Poszukiwanie lepszych warunków egzystencji w innych galaktykach może być także zawodne, gdyż one też będą się starzały, a postępująca stale ekspansja Wszechświata utrudniać będzie dotarcie do nich. Ale modele te stwarzają jednak nam (lub gatunkom rozumnym, które po nas nastąpią) szansę przetrwania. Szansa ta polega na wykorzystaniu pozaastrono- micznych źródeł energii, spośród których już dzisiaj można wska
zać na energię jądrową. Jednak oddaliłoby to jedynie kres do czasu, gdy po ok. 103S lat nastąpi samorzutny rozpad protonów — głównego budulca materii. Stopniowo słabnące promieniowanie pozostanie wówczas jedynym śladem przeszłych losów stale rozszerzającego się Wszechświata.
Wszystkie omówione modele w podobny sposób opisują przeszłość Wszechświata. Przed ok. 16—17 mld lat (wiek ten zależy od modelu i wartości stałej Hubble’a) nastąpił Wielki Wybuch {Big Bang). Wkrótce po nim gęstość ekspandującej materii ówczesnego Wszechświata przekraczała znacznie gęstości panujące obecnie w jądrach atomów. Temperatura jej była bardzo wysoka, rzędu 1015 K lub wyższa. Całą przestrzeń przenikało niezwykle energetyczne promieniowanie powstające w wyniku a n i h i 1 a- c j i spotykających się ze sobą cząstek i antycząstek, które w prawie równych ilościach tworzyły pierwotną materię Wszechświata. Anihilacji cząstek towarzyszył proces odwrotny: tworzenie się cząstek i antycząstek z kwantów wypełniającego Wszechświat promieniowania. W owej chwili (od Wielkiego Wybuchu upłynęła zaledwie jedna miliardowa część sekundy) istniało więc pełne
sprięzenie między materią i promieniowaniem we Wszechświecie (rys. 68). Takie były początki. Na pytania, co było wcześniej, jaka była natura Wielkiego Wybuchu i co go poprzedzało — nie umiemy obecnie odpowiedzieć, gdyż wszelkie ekstrapolacje żna- nych nam praw fizyki muszą się w tak nietypowych okolicznościach załamywać. Niektórzy kosmologowie upatrują przyczyn Wielkiego Wybuchu w kontrakcji olbrzymich i równych sobie ilości materii i antymaterii. Na granicy oddzielającej obszary przez nie zajmowane wydzielałyby się wielkie ilości energii, która mogła stać się praprzyczyną ekspansji Wszechświata. Według wyobrażenia tych kosmologów obecny Wszechświat składać by się musiał z oddzielnych obszarów wypełnionych materią i antymaterią. Oczywiście galaktyki, czy też gwiazdy zbudowane z antymaterii są nieodróżnialne od tych złożonych z materii. Wysyłają one identyczne promieniowanie, tak samo poruszają się i ewoluują. Nie możemy więc a priori wykluczyć istnienia takich obiektów. Jednak i obecnie przy spotkaniu się materii z antymaterią powinny wydzielać się duże ilości promieniowania, a zjawiska takiego nie obserwujemy lub przynajmniej nie jesteśmy tego świadomi.
Po upływie dziesięciotysięcznej części sekundy od Wielkiego Wybuchu cząstki cięższe uległy już rozpadowi, w ośrodku pozostały jedynie protony i neutrony oraz stale jeszcze przez kilka sekund tworzące się z kwantów promieniowania i ponownie ani- hilujące w czasie wzajemnych spotkań elektrony i pozytony. Pozostałe z tego okresu neutrina powinny wciąż błądzić w przestrzeni. Neutrony, jako cząstki nietrwałe, w ciągu następnych 15 minut ulegały rozpadowi na protony, elektrony i neutrina — stąd ich liczba szybko malała. Jednak niektóre z nich zdołały się połączyć z protonami i utworzyć jądra d e u t e r u (jądra ciężkiego wodoru, składające się z protonu i neutronu) oraz cząstki a (jądra helu). W ten sposób w ciągu pierwszych kilku czy kilkunastu minut „życia” Wszechświata ustalił się jego pierwotny skład chemiczny. Istniały w nim właściwie dwa pierwiastki: dominował wodór (z niewielką domieszką deuteru) i hel, który stanowił dwadzieścia parę procent masy. Inne, jak lit i beryl, występowały zaledwie w ilościach śladowych (miliony razy
mniejszych niż wodór). Skład ten nie ulegał już zmianie aż do pojawienia się reakcji termojądrowych we wnętrzach gwiazd.
Jeszcze przez jakieś 300 tys. lat wodór we Wszechświecie był zjonizowany. Gdy swobodne elektrony (biegnące w przestrzeni z prędkościami typowymi dla ruchów cieplnych tej gorącej, prawie jednorodnie wypełniającej Wszechświat materii) łączyły się z protonami w neutralne atomy wodoru, emitowane były fotony, których rozkład widmowy odpowiada promieniowaniu ciała doskonale czarnego o temperaturze tego gazu. Utworzone w ten sposób neutralne atomy wodoru były jednak natychmiast jonizowane przez fotony. Energia fotonów zużywana była na oderwanie elektronów od protonów oraz na nadanie tym cząstkom pewnych prędkości względem siebie, a więc na ogrzanie gazu. Z tego powodu istniało w owym czasie wydajne sprzężenie termiczne między wypełniającymi Wszechświat promieniowaniem i materią. W miarę postępującej ekspansji gaz, rozprężając się, stygł. Temperatura jego spadała od miliardów do poniżej 10 tys. K, kiedy to rekombinacja elektronów z protonami doprowadziła do utworzenia neutralnego wodoru. Od tej chwili materia i promieniowanie ewoluowały niezależnie. Ze stygnącej materii utworzyły się galaktyki, a w nich gwiazdy, natomiast promieniowanie powstałe u końca tej ery wciąż biec musi jeszcze przez Wszechświat. To szczątkowe promieniowanie Wszechświata ulega jednak ciągle zmianom wynikającym z ekspansji przestrzeni. Maleje nie tylko jego gęstość, ale zmienia się także rozkład widmowy. Początkowo odpowiadał on temperaturze 10 tys. K, obecnie długości fal charakteryzujące wszystkie fotony muszą ulegać zwiększeniu, jak to opisuje prawo Hubble’a: promieniowanie staje się coraz bardziej długofalowe, z dziedziny widzialnej przesuwa się w podczerwień i w dziedzinę fal radiowych. Jego rozkład widmowy pozostaje taki jak ciała doskonale czarnego, ale coraz chłodniejszego. Mówimy, że temperatura tego promieniowania maleje. Po kilkunastu miliardach lat, które dzielą nas od Wielkiego Wybuchu, mogła opaść do kilku kelwinów.
W odróżnieniu od opisanych wyżej ewolucyjnych modeli Wszechświata, model stanu stacjonarne go, wykorzystujący doskonałą zasadę kosmologiczną, oferuje nam Wszechświat niezmienny, wprawdzie także ekspandujący, ale za-
wsie tak samo gęsto usiany galaktykami wciąż tworzącymi się z powstającej z niczego nowej materii. Niewątpliwie jest on bardziej dla nas atrakcyjny. Nie przewiduje żadnych katastrof w makroskali ani powolnego wygaśnięcia źródeł energii. Nawet założenie o ciągłej kreacji materii nie powinno nas teraz odstraszać, skoro odrzucenie jego prowadzi do modeli, w których cała materia jest także kreowana, tyle że nagle, jednorazowo, w czasie Wielkiego Wybuchu.
Poszczególne modele kosmologiczne w odmienny sposób opisują przeszłość Wszechświata. Inne według każdego z nich powinno być zachowanie się starych obiektów. Dlatego sięgnięcie głęboko w przestrzeń, gdzie możemy widzieć Wszechświat sprzed miliardów lat, może posłużyć nam do oceny, który z modeli najlepiej opisuje rzeczywistość, a więc do testowania modeli kosmologicznych.
Modele Wszechświata a obserwacje
Istnieje wiele metod obserwacyjnego testowania teoretycznych modeli Wszechświata. Większość z nich polega na obserwacji właściwości, rozmieszczenia i ruchu obiektów odległych. I tu właśnie pojawia się podstawowa trudność, gdyż są to jednocześnie obiekty bardzo słabe, a więc wyniki ich obserwacji obarczone są znacznymi błędami.
Nie sposób omówić tu wszystkich metod testowania modeli przy wykorzystaniu obserwacji dalekich ciał, dla przykładu opiszemy więc jedną z najczęściej stosowanych.
Różne modele przewidują różną szybkość ekspansji Wszechświata w przeszłości. Prześledzenie zależności przesunięcia ku czerwieni widm dalekich obiektów od ich odległości może posłużyć do oceny rzeczywistej szybkości rozszerzania się Wszechświata. Dla niezbyt odległych galaktyk zależność ta, opisywana prawem Hubble’a, jest proporcjonalnością, ale dla obiektów dalej leżących, w wyniku zmian szybkości ekspansji Wszechświata w czasie, zależność ta będzie na ogół odchylała się od prostoliniowej, przy czym wielkości tych odchyleń, przewidywane przez różne modele, nie będą jednakowe. A więc odpowiedź na pytanie,
który model najlepiej opisuje rzeczywistość, można uzyskać z obserwacji obiektów bardzo odległych. Pojawiają się tu jednak trudności z pomiarami odległości takich obiektów. Wielkością mierzoną bezpośrednio, służącą następnie do oceny odległości, jest jasność obserwowana galaktyk, dlatego zamiast bezpośrednio otrzymywanej z modeli kosmologicznych teoretycznej zależności: odległość—przesunięcie ku czerwieni, używa się zależności: jasność obserwowana—przesunięcie ku czerwieni. Przejście jednak od pierwszej z wymienionych relacji do drugiej wymaga dodatkowych założeń. Utrudnia je konieczność stosowania mało dokładnych, statystycznych metod pomiarów odległości galaktyk, niepełna znajomość ekstynkcji międzygalaktycznej, obserwowanie odległych galaktyk w innym przedziale widma niż galaktyk bliższych na skutek przesunięcia widm ku czerwieni, ewolucyjne zmiany w samych galaktykach. Z tych powodów testowanie modeli Wszechświata przy użyciu relacji: przesunięcie ku czerwieni —odległość nie prowadzi obecnie do definitywnych rozstrzygnięć.
Dlatego podejmuje się próby testowania modeli kosmologicznych także na innych drogach. Możemy np. poszukiwać śladów Wielkiego Wybuchu, tych pozostałości po nim, które przetrwały do naszych czasów. Z pierwszych kilku sekund „życia” Wszechświata, w których tworzyły się z promieniowania i anihilowały na kwanty gamma cząstki elementarne, oraz z kilkunastuminutowe- go okresu rozpadu pierwotnych neutronów powinny były pozostać duże ilości neutrin, przez całą historię Wszechświata podążających przez przestrzeń bez jakichkolwiek oddziaływań z materią i promieniowaniem. Nie sposób ocenić ich gęstości, być może przekracza ona nawet gęstość materii obserwowanej, być może jest w porównaniu z nią znikoma. Nie ma jednak obecnie nadziei na ich obserwacyjne wykrycie. Wiemy, jak wielkie kłopoty związane są z pomiarem strumienia neutrin docierających ze Słońca. Jeszcze większe trudności pojawiłyby się przy próbie wykrycia neutrin pozostałych z początków Wszechświata. Wskutek ekspansji przestrzeni od czasu ich powstania, energie tych cząstek spadły miliardy razy i obecnie są zbyt niskie, by spowodować jakiekolwiek reakcje w jądrach atomów substancji, które mogłyby być użyte w detektorach do wychwytu neutrin. Tak więc
istnienie tej składowej Wszechświata na długo zapewne pozostanie jeszcze niewiadomą.
Natomiast poszukiwania promieniowania szczątkowego uformowanego podczas pierwszych 300 tys. lat na skutek oddziaływań promieniowania ze zjonizowanym gazem, którym wówczas była cała materia Wszechświata, zostały uwieńczone powodzeniem. Już w 1965 r. zauważono, że radioteleskopy odbierają na falach centymetrowych promieniowanie, którego natężenie przewyższa sumę natężeń radioźródeł obserwowanych w danym kierunku. Następne 10 lat pomiarów w różnych długościach fal radiowych i w podczerwieni upewniło nas, że w istocie mamy do czynienia z docierającym ze wszystkich kierunków i niezmiennym w czasie radiowym „świeceniem” całego nieba, którego rozkład widmowy odpowiada promieniowaniu ciała doskonale czarnego o temperaturze 2,7 K (rys. 69). Dzięki promieniowaniu szczątkowemu możemy „widzieć” Wszechświat 60 tys. razy młodszy, niż jest on obecnie. Zaledwie sześćdziesięciotysięczna część życia Wszechświata ukryta jest jeszcze przed naszymi przyrządami. Wieści, które ono nam niesie, są bardzo ważne. Izotropia tego promieniowania jest widocznym dowodem jednorodności Wszechświata w owym czasie. Wszelkie zakłócenia w równomiernym rozkładzie gęstości materii większe niż tysięczna część jej średniej wartości byłyby już przez nas dostrzegane w postaci wzmożonego promieniowania tła w niektórych kierunkach. Tak więc
promieniowanie szczątkowe upewnia nas, że założenie o jednorodności rozmieszczenia materii, które czyniliśmy przy konstruowaniu modeli kosmologicznych, było dla owego wczesnego etapu rozwoju Wszechświata uzasadnione. Odkrycie tego tzw. promieniowania tła Wszechświata stanowi bardzo silne poparcie dla ewolucyjnych modeli kosmologicznych. Wyklucza ono bardziej optymistyczny model stanu stacjonarnego, gdyż brak w tym modelu miejsca na promieniowanie o takich właściwościach.
Tak więc pozostaje nam rozstrzygnięcie jedynie między modelami ewolucyjnymi. Właściwie obserwacyjne wyznaczenie jakichkolwiek dwu niezależnych wielkości charakteryzujących warunki panujące obecnie we Wszechświecie, np. średniej gęstości q i stałej Hubble’a H, wystarcza już do wyboru właściwego modelu. Istotnie, znając wartość stałej Hubble’a możemy obliczyć gęstość krytyczną gc = 3H2/8kG. Jeżeli średnia gęstość we Wszechświecie przekracza pc> wówczas siły grawitacyjne działające we Wszechświecie byłyby wystarczające do zamknięcia przestrzeni oraz do zahamowania ekspansji, do zawrócenia materii i do zmuszenia jej po obecnym etapie rozszerzania się do niczym już nie powstrzymanego kurczenia się. Gdyby jednak średnia gęstość materii okazała się mniejsza lub równa krytycznej, wówczas oddziaływania materii nie wystarczałyby do zamknięcia przestrzeni, Wszechświat byłby otwarty i w nieskończoność już zawsze się rozszerzał. Trudność polega jednak na wyznaczeniu wiarygodnych wartości średniej gęstości i stałej Hubble’a. Obecne oceny stałej Hubble’a zawierają się w granicach od 30 do 70 km/(s-Mps). Oznacza to, że gęstość krytyczna jest nie mniejsza niż 1,7 • 10-30 g/cm3 (przy przyjęciu dolnej granicy dopuszczalnych wartości stałej Hubble’a) i nie większa od 9,2 • 10-30 g/cm3 (przy maksymalnej wartości H). Choć są to gęstości niewielkie (rzędu paru atomów wodoru w metrze sześciennym), średnia gęstość we Wszechświecie jest być może jeszcze niższa. Biorąc pod uwagę materię zawartą w galaktykach oraz dającą się ocenić ilość rozproszonej materii międzygalaktycznej, otrzymuje się na średnią gęstość materii we Wszechświecie wartość Q « 0,06 gc (masa Ziemi rozproszona w przestrzeni do tej gęstości wypełniłaby kulę o promieniu wynoszącym 20 lat świetlnych, w jej obrębie znalazłoby
się kilkadziesiąt gwiazd, wśród nich Słońce, Syriusz, Proc jon, Altair). Podana wartość średniej gęstości została wyznaczona z dokładnością ok. 30%, jest więc ona zapewne nie mniejsza niż ok. 0,04 pc- Nie uwzględniono w niej jednak materii niewidocznej, skupionej w wygasłych już gwiazdach lub czarnych dołach być może znajdujących się w przestrzeni między gromadami galaktyk, nie doliczono neutrin, które w nie znanej nam ilości pozostały po Wielkim Wybuchu. Dlatego też wartość @=0,04 gc możemy przyjąć jedynie jako dolną granicę średniej gęstości Wszechświata. Została ona zaznaczona na zamieszczonym wykresie (rys. 70). Obszar dopuszczalnych wartości H i q/qc ograniczony jest na nim od lewej strony przez prostą odpowiadającą tej wartości. Od dołu jest on ograniczony przez prostą H = 30 km/(s • Mps). Wciąż jeszcze jednak obszar ten jest duży i zawiera wartości H i qIqc, które cechować mogą zarówno otwarte, jak i zamknięte modele Wszechświata. W celu roztrzygnięcia między nimi konieczne są dalsze fakty obserwacyjne.
Tego rozstrzygającego argumentu dostarczają obserwacje zawartości deuteru w materii między gwiazdowej. Jak wspominaliśmy, deuter tworzył się w ciągu pierwszych kilku minut po Wielkim Wybuchu wskutek łączenia w jedno jądro: protonu i neutronu. Wiele z powstających jąder deuteru wzięło następnie udział w tworzeniu cząstek a. Z tego powodu ilość deuteru, który pozostał z tego okresu, zależy od ówczesnej gęstości materii. Jeżeli ta gęstość byłaby zbyt wysoka, duża ilość deuteru zostałaby stracona na produkcję helu i niewiele pozostałoby go do naszych czasów. W późniejszych epokach, a i dziś jeszcze, deuter wprawdzie tworzy się we wnętrzach gwiazd, ale właśnie tam znacznie szybciej zachodzą reakcje, w których deuter zużywany jest jako budulec powstających jąder helu. I dlatego materia wyrzucana z gwiazd i wracająca do ośrodka międzygwiazdowego jest uboższa w deuter niż ta, z której gwiazdy zostały utworzone. Nie znamy żadnego procesu, w którym deuter w przestrzeni międzygwiazdowej byłby tworzony w zauważalnym stopniu. Z tego powodu obserwowaną obecnie zawartość deuteru w ośrodku międzygwiazdowym (ok. 2 atomów deuteru na 100 tys. atomów wodoru) traktować możemy jako dolną granicę jego zawartości z pierwszych etapów życia Wszechświata. Na tej podstawie możemy ocenić górną granicę gęstości materii we Wszechświecie w czasie, gdy deuter się formował, a następnie górną granicę średniej gęstości obecnie. Pozwala to nam stwierdzić, że obserwowana obecnie w materii międzygwiazdowej stosunkowo duża zawartość deuteru byłaby do wytłumaczenia jedynie wtedy, gdyby dziś średnia gęstość Wszechświata nie przekraczała 4 • 10-5ł g/cm3. I to jest właśnie to brakujące dotychczas ograniczenie na dopuszczalne z punktu widzenia obecnych obserwacji modele Wszechświata. Ograniczenie to przedstawia krzywa przechodząca przez punkty B i C na rys. 70. Wykluczone są wszystkie wartości H i q/qc leżące ponad nią.
Widzimy więc, że wzięcie pod uwagę wymienionych trzech faktów obserwacyjnych: minimalnej gęstości obserwowanych obiektów, minimalnej wartości stałej Hubble’a oraz zawartości deuteru prowadzi do konkluzji, że Wszechświat jest otwarty, a krzywizna przestrzeni w nim jest ujemna. Będzie się on więc rozszerzał nieograniczenie.
Powinniśmy być jednak świadomi tego, że rozważaliśmy tutaj zaledwie jedną klasę modeli kosmologicznych, być może najprawdopodobniejszych. Nie powinniśmy jednak pomijać możliwości, że założenia, które przyjęliśmy przy ich konstruowaniu, mogą okazać się nieuzasadnione. Niemniej jednak nasze rozważania możemy traktować jako silny argument za tym, że nasz Wszechświat jest rzeczywiście nieskończony i w nieskończoność będzie się rozszerzał.
Dotarliśmy do początków Wszechświata, do okresu, gdy formowała się materia, z której zbudowane jest nasze ciało, przedmioty, które nas otaczają, Ziemia, Słońce, gwiazdy, galaktyki. Spróbujmy teraz, gdy wiemy o niej tak wiele, prześledzić ponownie jej los, aż do dziś, gdy osiągnęła ona swą obecną postać.
Przeżyjmy to jeszcze raz
Błysk. Oślepiająca jasność. Światło zmienia się w potężne cząstki elementarne i będące ich zwierciadlanym odbiciem — anty- cząstki. W niewyobrażalnie gorącym i gęstym ośrodku cząstki i antycząstki unicestwiają się wzajemnie tworząc fotony o energiach pocisków armatnich. Światło—materia, materia—światło, bez ustanku nawzajem przekształcają się w siebie. Wszechświat trwa dopiero 10-40 s. Prawie równe w nim ilości materii i antymaterii. Liczba cząstek przewyższa liczbę antycZąstek zaledwie
o jedną na miliard. Całość — i światło, i materia — rozbiega się we wszystkie strony.
Wskutek gwałtownej ekspansji raptownie maleje gęstość materii i promieniowania. Już po 10-33 s od Wielkiego Wybuchu cała dostępna dziś naszym najpotężniejszym teleskopom część Wszechświata wypełniła sobą objętość naparstka. Po upływie milionowej części sekundy gęstość spadła do miliarda ton w każdym milimetrze sześciennym, a temperatura do 1013 K. Zabrakło już wówczas dostatecznie energetycznych fotonów do tworzenia ciężkich cząstek. Przez jakiś czas trwa jeszcze unicestwianie cząstek i antycząstek. Ilość materii bardzo szybko maleje do miliardowej części swej poprzedniej wartości, reszta przekształca się w promieniowanie. Cała ta era w życiu Wszechświata, w któ
rej tworzyły się ciężkie cząstki, tzw. era hadronowa, trwała dziesięciotysięczną część sekundy. Temperatura u jej końca obniżyła się do biliona kelwinów, a obserwowana dziś przez nas część Wszechświata rozprężyła się do rozmiarów kuli, która wypełniłaby już orbitę Saturna. W ciągu tej ery uformowały się neutrony i protony, których łączna liczba we Wszechświecie na zawsze pozostała od tej pory niezmienna.
Jednak wciąż jeszcze, póki temperatura przekraczała kilka milionów kelwinów, tworzyły się z promieniowania i anihilowały w nie elektrony i pozytony. Ta era, zwana erą leptonową, trwała parę sekund. Jeszcze przez kilkanaście minut neutrony rozpadały się lub łączyły z protonami w jądra deuteru, powstawał hel. A potem definitywnie zakończyła się pierwotna nukleo- synteza materii Wszechświata.
Dobiegł końca pierwszy, burzliwy okres kształtowania się naszej rzeczywistości. Przez następnych 300 tys. lat, zwanych erą promieniowania, Wszechświat odpoczywał po swych narodzinach. Prawie jednorodnie wypełniony promieniowaniem i zjo- nizowanym gazem rozszerzał się jedynie i w wyniku rozprężenia stygł. Po 15 min. od Wielkiego Wybuchu obserwowana dziś część Wszechświata miała rozmiary ok. 1 ps, po 250 latach dorównywała już naszej Galaktyce, a przed końcem ery promieniowania przekroczyła wielkość Układu Lokalnego. Temperatura opadła poniżej 10 tys. K, rozpoczęła się szybka rekombinacja protonów i elektronów w neutralne atomy wodoru. Promieniowanie przestało już oddziaływać z materią, a jego rozkład widmowy, wówczas taki, jaki obecnie obserwujemy w świeceniu zjonizowanych obłoków materii międzygwiazdowej, z maksimum natężenia w części optycznej, uległ wskutek ekspansji przestrzeni stopniowemu przesuwaniu w kierunku fal dłuższych. Wartość przesunięcia ku czerwieni z podczas tej ponad kilkunastomiliardoletniej wędrówki urosła do ogromnej wartości ok. 3000. Tyle razy wzrosły wszystkie odległości fal tego promieniowania, a jego temperatura obniżyła się do 2,7 K. Ponieważ materia, z której wyemitowane zostało promieniowanie tła, była nieprzezroczysta, przeto najstarsze obiekty, które możemy obecnie obserwować, choćbyśmy użyli do tego celu instrumentów znacznie doskonalszych od obecnie dostępnych, nie mogą mieć widm przesuniętych ku czerwieni
więcej niż promieniowanie tła. Wprawdzie największa obserwowana wartość z jednego z kwazarów wynosi zaledwie 3,53, ale to już oznacza, że jego światło biegło ku nam przez ponad 90°/o czasu życia Wszechświata, A więc jedynie obiekty niewiele starsze od tego kwazara mogły pozostać dotychczas przez nas nie wykryte. Jeżeli ponadto uświadomimy sobie, że wiele kwazarów o wartościach r równych 2 lub 3 może być dostrzeżonych przy użyciu niewielkich nawet lunet, to Wszechświat stanie się w naszym wyobrażeniu bardzo młody i bardzo mały.
Wraz z końcem ery promieniowania rozpoczyna się era gwiazdowa w życiu Wszechświata. Coraz chłodniejszy gaz skupia się w obłoki chaotycznie poruszające się we wciąż ekspandującej przestrzeni. Już po kilkudziesięciu milionach lat wyodrębniają się w nim większe kondensacje, które być może dały początek gromadom galaktyk. Już w ciągu pierwszego miliarda lat zaczęły pojawiać się samograwitujące zbiorowiska obłoków, z których powstały galaktyki, z całą różnorodnością ich form: od kwazarów i radiogalaktyk, aż po galaktyki eliptyczne i spiralne.
Prześledźmy los elementu materii, który później, po miliardach lat, wejdzie w skład Ziemi. W okresie formowania się naszej Galaktyki, przed ponad 15 mld lat, należał on do chłodnego, bardzo masywnego obłoku, jednego z wielu błądzących w przestrzeni, ale już ściąganych, pod wpływem wzajemnych oddziaływań grawitacyjnych, z odległości kilkudziesięciu kiloparseków ku centrum protogalaktyki. Niebo wówczas było zupełnie czarne, nie świeciły na nim jeszcze gwiazdy, chłodna i rzadka materia pozostawała całkowicie niewidoczna, promieniowanie szczątkowe Wszechświata przesunęło się już w daleką podczerwień, gdzieniegdzie jedynie dostrzec można było słabe świecenie powstałych wcześniej galaktyk. Nie trwało to jednak długo. W miarę kurczenia się protogalaktyki coraz częściej dochodziło do zderzania się obłoków. W różnych obszarach nieba, na granicach między nacierającymi na siebie obłokami, rozbłyskiwały nagle rozgrzane i zjonizowane gazy. W obłokach rozbiegały się fale uderzeniowe zgęszczające chłodną materię. Pojawiły się warunki sprzyjające powstawaniu pierwszych gwiazd. Niektóre z nich rodziły się zapewne pojedynczo lub w niewielkich ugrupowaniach, inne tworzyły się masowo w gromadach kulistych.
I nasz obłok nie uszedł temu losowi. Niebawem napotkał na swej drodze inny, jeszcze potężniejszy. Doszło do zderzenia. W jego wyniku większość obłoku rozproszyła się w przestrzeni, ale niewielka część, o masie rzędu miliona Słońc, stłoczona została w małą kulę, w której siły grawitacyjne przewyższyły już ekspansywne oddziaływanie ciśnienia. Rozpoczęła się kontrakcja tej części obłoku, a potem jej podział na milion części o różnej wielkości. Kilkadziesiąt milionów lat trwało przekształcanie się ich w gwiazdy. Tak przed 15 mld lat powstała jedna z gromad kulistych. Materia, której los śledzimy, osiadła na powierzchni którejś z gwiazd tej gromady. Ale zaraz w wyniku procesów podobnych do tych, które zachodzą w górnych warstwach atmosfery Słońca, materia ta została ogrzana do milionów stopni i wyrzucona w przestrzeń. Wraz ze strumieniami gazów płynących z innych gwiazd wydostała się poza obręb gromady, gdzie pozbawiona dopływu energii znów ostygła do temperatury kilkudziesięciu kelwinów. Wkrótce pochłonął ją przebiegający tamtędy obłok materii międzygwiazdowej.
W owym czasie istniało już sporo gwiazd w protogalaktyce. Właśnie niedaleko nastąpił potężny wybuch supernowej. Najpierw powódź światła, później strumienie szybkich, wysokoenergetycznych cząstek, wreszcie olbrzymie ilości wyrzuconej z supernowej materii o dużej zawartości jąder ciężkich pierwiastków docierają do naszego obłoku. Wzbogacony już o pewną ilość ciężkich pierwiastków nasz obłok zostaje odepchnięty od supernowej przez nacierające promieniowanie i gaz. Trwa wciąż kontrakcja protogalaktyki, rośnie w niej gęstość materii, coraz więcej gwiazd, maleją jej rozmiary.
Niedługo jednak materia pozostawała w formie rozproszonej. Znów zderzenie z innym obłokiem lub bliski wybuch supernowej, a może pojawienie się w bezpośrednim sąsiedztwie młodej, gorącej gwiazdy, doprowadziły do takiego zgęszczenia obłoku, że poczęły w nim tworzyć się gwiazdy. Tym razem nasza materia znalazła się w pobliżu środka dużej gwiazdy o masie z 10 razy większej od masy Słońca. W ciągu kilkudziesięciu tysięcy lat gwiazda ta osiągnęła ciąg główny, a temperatura w niej wzrosła do kilkudziesięciu milionów stopni. Rozpoczął się proces przemiany wodoru w hel. W wyniku ewolucji rosła gęstość we wnę-
trzu gwiazdy, coraz wyższa stawała się temperatura. W miarę wyczerpywania się lżejszych pierwiastków rozwijały się reakcje termojądrowe prowadzące do tworzenia się coraz cięższych. W temperaturze rzędu 100 min K zaczął powstawać węgiel, następnie tlen. a gdy temperatura wzrosła do miliarda stopni i wyżej, rozpoczęła się produkcja całej gamy cięższych pierwiastków: neonu, sodu, magnezu, siarki, aż po żelazo. I oto gwiazda ta traci swą równowagę, jej jądro gwałtownie się kurczy, a części nad nim leżące nagle zostają odrzucone. I nasz element materii, złożony już teraz z ciężkich pierwiastków, w tej eksplozji supernowej zostaje wypchnięty i rozproszony w przestrzeni. Miesza się tam z materią międzygwiazdową zasilając ją w produkty nu- kleosyntezy. Ten gwiazdowy epizod w życiu materii, która w przyszłości wejdzie w skład Ziemi, trwał bardzo krótko, jak na astronomiczną skalę czasu, bo ok. 20 min lat.
Okres kontrakcji protogalaktyki zbliżał się już ku końcowi. Upłynęło ponad miliard lat od wyodrębnienia się jej z pregalak- tycznego ośrodka wypełniającego Wszechświat, a jakieś dwa i pół do trzech miliardów od Wielkiego Wybuchu. Rozpoczyna się długi, spokojny okres życia naszej Galaktyki. Być może jedynie jej jądro będzie jeszcze w przyszłości sceną burzliwych procesów rozgrywających się w wielkiej skali. Materia między- gwiazdowa skupia się w rotującym dysku galaktycznym. Zawartość pierwiastków ciężkich wzrosła w niej do ok. 2%. Jej ilość jest już znacznie mniejsza niż na początku. Duża część jej masy została uwięziona w powoli żyjących małych gwiazdach, pewna ilość w pulsarach, utworzonych w wyniku ewolucji gwiazd większych, być może także w czarnych dołach. W dysku rozbudowują się potężne ramiona spiralne.
Co 200 min lat każdy obłok materii międzygwiazdowej przecina ramiona. Ulega sprężeniu u wejścia do nich, następnie ogrzany promieniowaniem młodych gwiazd zostaje z jonizowany, intensywnie świeci, rozpręża się, stygnie. Opuszcza ramię spiralne i rozpoczyna swą wędrówkę w mrocznej i chłodnej przestrzeni między ramionami, by po 200 min lat znów dogonić drugie ramię spiralne naszej Galaktyki. W czasie każdego przejścia część materii pewnej liczby obłoków przekształca się w gwiazdy. Ten gaz, który trafi do gwiazd mniejszych, na bardzo długo zo
staje w nich zmagazynowany, lecz część tego, który utworzy gwiazdy o znacznych masach, po przejściu cyklu reakcji termojądrowych prowadzących do nukleosyntezy pierwiastków cięższych od wodoru i helu, wraca do ośrodka międzygwiazdowego wzbogacając go w jądra ciężkich atomów. I nasz element gazu przeszedł prawdopodobnie jeszcze ze dwa, trzy razy ten cykl przemian: od formy rozproszonej, poprzez reakcje termojądrowe we wnętrzu masywnej gwiazdy, aż po wyrzut w przestrzeń i ponowne osiedlenie się w jednym z obłoków.
Takie były dzieje materii, z której powstało Słońce i Ziemia, aż do ukończenia przez Wszechświat 12 mld lat. Wówczas z gazów rozproszonych w przestrzeni międzygwiazdowej, z wodoru pochodzącego z wielu obłoków zderzających się nawzajem i w tych zderzeniach rozbijanych na części, tworzyć zaczął się nowy obłok, podobny do wielu innych poruszających się w przestrzeni,
0 tym samym co one składzie chemicznym — takim, jaki ma obecnie atmosfera Słońca. Obłok, którego różne części przechodziły odmienne losy, dotychczas biegły przez Galaktykę po niezależnych od siebie drogach, wchodziły w skład różnych gwiazd
1 rozpraszane były ponownie. Obłok, którego ewolucja miała dać w przyszłości początek Słońcu, planetom, Ziemi, życiu, człowiekowi. I ten obłok napotkał na swej drodze ramię spiralne. Uderzany zewsząd przez inne podobne mu obłoki, przemiatany przez potężne fale uderzeniowe, zostaje gwałtownie sprężony. Pojawiają się w nim samograwitujące kondensacje, które szybko rozbiegają się w przestrzeni. Pozostańmy przy jednej z nich.
Powstała w tak burzliwych procesach kondensacja jest wysoce turbulentna. Płyną przez nią w różnych kierunkach strumienie gazu. Zderzenia spotykających się prądów, tarcie przepływających obok siebie strumieni gazów powodują wydzielanie się energii i tłumienie turbulencji, ale jednocześnie szybkie kurczenie się kondensacji podsyca chaotyczne ruchy gazu. To właśnie jest przyczyną wydajnego mieszania się materii. I dlatego w miarę postępującej kontrakcji, gdy siły odśrodkowe wynikające z obrotu kondensacji coraz bardziej dochodzą do głosu, rozpoczyna się szybkie przekazywanie momentu pędu z jej centrum ku brzegowi. Obarczone mniejszym momentem pędu części centralne kurczą się prędzej, dając początek Słońcu, części zewnętrzne
powoli skupiają się w rotujący wokół Słońca gazowy dysk. W wyniku kontrakcji protosłońce ogrzewa się, jego jasność wskutek zmniejszania się powierzchni szybko maleje, a gęstość centralna w nim rośnie, wzrasta temperatura we wnętrzu, powstają warunki sprzyjające zainicjowaniu reakcji termojądrowych. Słońce przekształca się w typową gwiazdę ciągu głównego. W tym czasie dysk szybko stygnie, staje się coraz cieńszy, pojawiać się w nim zaczyna coraz więcej pyłu tworzącego się z atomów różnych ciężkich pierwiastków, takich jak żelazo, magnez, krzem.
Wreszcie w dysku wygasają wszelkie ruchy turbulentne. Słońce pozostaje jedynym dostawcą energii dla niego. Dlatego temperatura materii tworzącej dysk opada do wartości, jakie teraz obserwujemy w atmosferach planet: paręset kelwinów w pobliżu Słońca, kilkadziesiąt w odległości 40 j.a. od niego. Następuje drugi etap tworzenia się Układu Planetarnego. W cienkim gazowym dysku, który w odległości jednostki astronomicznej od Słońca ma grubość zaledwie 10 min km, a u krańców prawdopodobnie niewiele więcej niż miliard, zaczynają powstawać wieloatomowe cząsteczki. Bezpośrednio potem rozpoczyna się szybki już proces ich krystalizacji w ziarna pyłu. W pobliżu Słońca, gdzie panuje wyższa temperatura, mogą krystalizować się jedynie związki cięższych pierwiastków: żelaza, magnezu, krzemu, cynku, miedzi, tlenu i innych, z niewielką domieszką lżejszych pierwiastków, dalej, gdzie jest chłodniej, powstają ziarna zawierające także związki tych pierwiastków z wodorem. Ziarna pyłu szybko opadają ku płaszczyźnie równikowej dysku, tworząc wokół Słońca bardzo płaski pierścień pyłowej materii o zróżnicowanym składzie chemicznym. Tak olbrzymi i cienki pierścień pyłowy o średnicy 100 j.a. i grubości, być może, zaledwie kilometra jest niestabilny i samorzutnie rozpada się na szereg kondensacji. Przez miliony lat, gdy krążą one wokół Słońca, trwa zgarnianie przez nie rozproszonych ziaren pyłu i zlepianie się ich w coraz większe bryły skalne. Wskutek zbierania rozproszonej materii i łączenia się tych brył rosną ich rozmiary, a maleje ich liczba, trwa oczyszczanie przestrzeni z pyłu. Pod wpływem bardzo silnego wiatru słonecznego, który wiał w tym wczesnym etapie rozwoju naszej gwiazdy, zostaje zdmuchiwany w przestrzeń międzygwia-
zdową nieskondensowany w pył gaz dysku. Rosnące bryły skalne dają początek planetom. Wśród nich rodzi się Ziemia. Mijają właśnie 2/3 obecnego wieku Wszechświata, pozostała jego trzecia część to już historia Ziemi.
We wnętrzach protoplanet w wyniku ich grawitacyjnego kurczenia się oraz promieniotwórczego rozpadu nietrwałych izotopów (kilkunastokrotnie wydajniejszego wówczas niż obecnie) wydzielają się znaczne ilości energii. Materia w nich zawarta ulega stopieniu. W ten sposób przed ok. 4,5 mld lat powstaje Ziemia, w której płynnym wnętrzu, otoczonym bardzo cienką, nietrwałą i plastyczną skorupą, osiadają cięższe składniki, wśród nich żelazo, a wypływają ku powierzchni lżejsze, wśród nich krzem, glin i ich związki. Następuje stopniowe stygnięcie całej bryły Ziemi, krystalizuje się i powiększa jej skorupa. Pojawiają się oceany. Pierwotna atmosfera Ziemi, składająca się prawdopodobnie z dużej ilości wodoru, pod wpływem promieniowania słonecznego ucieka w przestrzeń międzyplanetarną i zostaje zastąpiona gazami wydostającymi się ze skał naszej planety.
Wiele różnorakich procesów decydowało o ewolucji atmosfery ziemskiej. Odgazowywanie się skorupy Ziemi, wybuchy wulkanów, fotodysocjacja przez promieniowanie słoneczne, skraplanie się i parowanie wód, procesy chemiczne w gazach atmosferycznych przenikających w głąb oceanów, wchłanianie niektórych związków przez skały, ucieczka cząstek w przestrzeń międzyplanetarną — to tylko niektóre zjawiska, które powodowały ciągłe zmiany składu chemicznego naszej atmosfery, a więc także warunków panujących na powierzchni Ziemi i w oceanach. Znaczne ilości gazów wydostających się z wnętrza Ziemi we wszelkiego rodzaju przejawach aktywności naszej planety przed ponad 4 mld lat powodowały, że atmosfera w owym czasie była znacznie (być może, dziesięciokrotnie) masywniejsza niż obecnie, a jej głównym składnikiem był dwutlenek węgla; azot — w ilościach porównywalnych z obecnymi — zajmował drugie miejsce. Dwutlenek węgla był jednak szybko absorbowany przez skały ziemskie i oceany, a reakcje węgla z wodorem, dostępnym w wyniku rozpadu cząsteczek wody, prowadziły do tworzenia się metanu i jemu podobnych związków, które dominowały w atmosferze ziemskiej przez pierwsze 2 mld lat.
W tym czasie całe niebo spowite było bardzo grubą warstwą chmur metanowych. Do Ziemi docierały jedynie promienie sło- necme wielokrotnie rozproszone w atmosferze lub pochłaniane i powtórnie emitowane. Panował wówczas na naszej planecie, jak dziś na Wenus, ciągły półmrok. Przy powierzchni Ziemi większość światła przypadała na podczerwień. Na planecie naszej. otulonej nieprzezroczystą atmosferą, chroniącą przed nadmiernym wypromieniowaniem ciepła, było wówczas bardzo gorąco. W powietrzu i oceanach prawie niezmiennie panowała temperatura ok. 40—50°C. W ciepłych wodach, bogatych w przenikające do nich z atmosfery proste związki węgla, rozwijały się reakcje chemiczne prowadzące do powstawania coraz bardziej skomplikowanych związków organicznych. Wiele jeszcze czasu musiało minąć, wiele jeszcze prób przyroda musiała podjąć, nim wykształciły się pierwsze struktury chemiczne mające zdolność do samodzielnego zdobywania z otoczenia swego budulca i reprodukowania struktur sobie podobnych, nim wytworzyła się najwyższa ze znanych nam obecnie forma organizacji materii (a może materii tej forma zdegenerowana) — życie. Czyżby to zdarzenie sprzed 3—4 mld lat zwiastowało nadchodzenie nowej ery istnienia Wszechświata, ery życia?
Pojawienie się organizmów żywych było ważkim czynnikiem ewolucji naszej atmosfery. 3 mld lat temu zawartość metanu zaczęła maleć przede wszystkim wskutek spalania z tlenem i po miliardzie lat spadła praktycznie do zera. W atmosferze pojawił się swobodny tlen, głównie w wyniku fotodysocjacji cząsteczek pary wodnej. Na niebie znów zabłysło Słońce, powłoka chmur zniknęła. Temperatura na Ziemi opadła średnio do wartości kilku stopni Celsjusza. Około 2 mld lat temu uformowały się w okolicach biegunów lodowe czapy polarne. W owym czasie atmosfera składała się prawie wyłącznie z azotu (ok. 95%), ale tlen wysunął się już na drugie miejsce. Odtąd datuje się stały wzrost zawartości tlenu w powietrzu. Z początku powstaje on w wyniku rozpadu pod wpływem światła słonecznego cząsteczek wody, ale później jego głównym źródłem staje się właśnie fotosynteza w organizmach żywych.
Nadfioletowe promieniowanie słoneczne, pierwotnie swobodnie docierające do powierzchni Ziemi, uniemożliwiało egzystencję
życia na lądach. Organizmy roślinne i zwierzęce rozwijały się w chroniących je przed tym promieniowaniem wodach oceanów i mórz. Dopiero w sylurze, ok. 400 min lat temu, gdy zawartość tlenu w atmo- igi sferze wzrosła na tyle, iż mogła I wytworzyć się dostatecznie gruba I ozonosfera, nastąpił gwałtowny roz- I wój życia na lądach. Już wkrótce pojawiają się pierwsze kręgowce lą- 1 dowe, przed 150 min lat dominują ; jeszcze gady, 100 min lat temu po- i jawiają się pierwsze ssaki, 15 min P lat temu — małpy człekokształtne,
4 min lat temu — człowiek. 4 min lat w porównaniu z ponad 16 mld lat „istnienia” Wszechświata, to niespełna pół minuty wobec doby. Tak się ma cały okres prehistory- I cznych dziejów ludzkości do czasu,
I w którym materia, podlegając nie- I ustannym przemianom, z najpro- I stszych swych postaci osiągnęła pełną różnorodność form tworzących naszą dzisiejszą rzeczywistość.
Gdy w tak perspektywicznym skrócie spojrżymy na ewolucję materii od chwili Wielkiego Wybuchu (którą możemy traktować co najmniej jako umowny moment początku rachuby czasu) aż po epokę I współczesną, w której wytwór tej
! |—KSHSjSj ewolucji — człowiek — osiągnął
świadomość swego istnienia i umiejętność celowego kształtowania swych losów, odnosimy wrażenie istnienia logicznego łańcucha przyczyn i skutków prowadzącego nieuchronnie do stałego doskonalenia się organizacji materii, aż
po osiągnięcie jej form ożywionych. Wydawać by się mogło, że to, co zdariyło się na Ziemi, pojawić się musiało wiele razy w wyniku przemian materii podlegających wszędzie identycznym prawom natury. Lecz właśnie uświadomienie sobie złożoności tego łańcucha przyczyn i skutków powinno uzmysłowić nam, że zerwanie choćby jednego w nim ogniwa prowadzić musi do całkowicie odmiennych wyników. Wielu z tych ogniw nie znamy jeszcze, wielu nie potrafimy w pełni opisać. Dlatego wszelkie rozważania na temat istnienia światów ożywionych, prawdopodobieństwa i częstości ich występowania, a tym bardziej wykształcenia się innych oprócz naszej cywilizacji istot rozumnych, nie mogą mieć naukowych podstaw, przynajmniej do czasu wytworzenia sztucznie choćby jednej żywej komórki lub odkrycia jej poza Ziemią. Oczywiście, mimo dotychczasowych niepowodzeń, przejawów życia we Wszechśw^iecie warto poszukiwać. Ale nie dziwiłbym się, gdyby pod tym jednym względem Ziemia różniła się jednak od wszystkich innych ciał niebieskich, gdyby pod tym jednym względem zasada kopernikowska była pogwałcona.