Emilie Richards
Tytuł oryginału: Woman Without A Nam
Norbert Colter nie zakochał się w Paryżu. Podczas tygodniowego pobytu w Mieście Światła nocą spacerował po Polach Elizejskich, a w dzień patrzył na lśniącą w blasku słońca wstęgę Sekwany. Jadał coq au vin i haricot de mouton w romantycznych kafejkach oraz sypiał w nieskazitelnej pościeli najlepszych paryskich hoteli. Ale nie poddał się magii Paryża.
Przyjechał tutaj w interesach i nie oczekiwał żadnych szczególnych wrażeń. Od dawna miał zwyczaj kolekcjonować miasta równie beznamiętnie, jak zbierał dzieła sztuki z okresu renesansu. Codziennie pozwalał sobie przez pewien czas obserwować świat, lecz podróże były tylko zajęciem akademickim, poniekąd ćwiczeniem intelektu.
Teraz Norbert od godziny siedział na ławce w Ogrodzie Luksemburskim, kończąc notatki. W otoczeniu równiutkich klombów, palm w wielkich donicach oraz spacerowiczów, niekiedy podnosił głowę, aby poobserwować spektakl. W to letnie przedpołudnie chyba większość paryżan znalazła jakąś wymówkę, aby udać się do parku. W pewnej chwili jego uwagę zwróciła młoda kobieta, której widok podziałał na niego zdumiewająco silnie.
Poruszała się z wdziękiem, mijając grupki wielbicieli słońca i dzieci szykujących się do puszczania łódeczek na płytkim stawie. Miała na sobie prostą, czarną sukienkę opinającą biodra i piersi, rozciętą z boku na tyle wysoko, że odkrywała smukłe, kremowe udo. Niezależnie od tego, skąd pochodziła ta kreacja - z butiku Chanel czy też z wyprzedaży w Bon Marche - wyglądała tak, jakby została stworzona z myślą o tej dziewczynie.
Norbert zauważył również szczególny sposób chodzenia nieznajomej. Przy każdym kroku lekko unosiła się na palcach, jakby chciała wznieść się aż do nieba, oraz łagodnie, lecz prowokująco kołysała biodrami. A ciało Norberta, od dawna pozbawione seksu, natychmiast zareagowało na taką podnietę.
Kobieta wyglądała jak galijska leśna nimfa - jej lśniące, kasztanowe włosy z rudawym odcieniem lekko falowały na ramionach, a nogi o długości równie imponującej, co wyobraźnia Francuzów, były bardzo zgrabne. Mimo to Norbert nie całkiem rozumiał, dlaczego nieznajoma tak szybko obudziła jego libido. Widywał w Paryżu piękniejsze dziewczyny. Należała do nich na przykład ta, z którą wczoraj jadł kolację. Spotkanie miało charakter służbowy, lecz bez trudu zakończyłby je bardziej intymnie, gdyby nie wyczuł pułapki w drapieżnym uśmiechu towarzyszki.
Natomiast ta leśna nimfa wcale się nie uśmiechała. Szła dość szybko, obserwując mijanych ludzi, lecz nie patrzyła im w oczy, tylko uważnie omiatała spojrzeniem kolejne twarze, jakby je skanowała. Norbert był niemal pewien, że ona kogoś lub czegoś wypatruje.
Normalnie już by się znudził obserwowaniem jednej osoby i znów zabrałby się do pracy. Ale dzisiaj, całkiem bez zastanowienia, wepchnął dokumenty do teczki i wstał. Wyjeżdżał dopiero wieczorem, miał więc sporo wolnego czasu. Zaliczył już wszystkie muzea i po raz pierwszy od kilku dni był zaintrygowany. Pójście śladem uroczej nieznajomej wydawało się wybaczalne w mieście słynącym z romantyzmu.
Po wyjściu z parku Norbert starał się nie zgubić jej z oczu, chociaż sam się sobie dziwił, że za nią idzie. Było to całkiem nie w jego stylu i już zaczynał czuć się głupio. Nie zmartwiłby się, gdyby dziewczyna znikła w tłumie, lecz ona skręciła w wąską uliczkę i weszła do jakiegoś lokalu.
Może właśnie spotkała się z kochankiem - jakimś młodym, ciemnookim Francuzem - lub z przyjaciółkami? Norbert nie miał pojęcia, co odkryje. Nie spodziewał się jednak, że nieznajoma stanie za ladą drugorzędnej kawiarenki w Dzielnicy Łacińskiej, weźmie z rąk nabzdyczonej paniusi biały fartuszek i go założy. Z tymi wysoko sklepionymi kośćmi policzkowymi i dumną postawą wyglądała jak księżniczka. Idealnie pasowałaby do katedry na Sorbonie, lecz jako osoba podająca kawę i maślane bułeczki wydawała się dziwnie nie na miejscu. Norbert uznał, że warto jeszcze trochę ją poobserwować.
W kiosku na rogu kupił dziennik „USA Today” i poszedł do kawiarni. Nimfa była sama.
- Cafe au lait, s'il vous plait - powiedział, uśmiechem przepraszając za swój beznadziejnie amerykański akcent.
Zauważył, że dziewczyna przez sekundę mu się przyglądała, zanim odwróciła się do ekspresu. Jej twarz była równie intrygująca, jak sposób chodzenia. Dość długi, wąski nos i przeciętne usta nie zwracały uwagi, w przeciwieństwie do szerokich, ciemniejszych niż włosy, brwi i zadziwiająco turkusowych oczu. Te oczy na moment leciutko pociemniały, gdy nieznajoma stwierdziła, że klient patrzy na nią badawczo.
Podała mu filiżankę kawy z mleczną pianką, której odrobina spływała na spodek.
- Co poleciłaby pani do tego? - Norbert nadal mówił po francusku.
- Wszystko jest dobre - odpowiedziała w nienagannej, urokliwej francuszczyźnie. Głos zabrzmiał miękko i o ton niżej, niż się spodziewał.
- Więc poproszę croissanta.
Dziewczyna podała rogalik bez słowa i dopiero po chwili powiedziała, ile franków wynosi należność.
W małej, niezbyt czystej kawiarence stały tylko cztery stoliki. Norbert usiadł w rogu, gdzie na blacie mógł rozłożyć gazetę i widzieć ladę. Niczego nie planował, chciał tylko miło spędzić nieco czasu. Z przyjemnością zabawił się w kotka i myszkę z atrakcyjną nieznajomą, tropiąc ją ulicami Paryża, a teraz zamierzał poczytać.
Od lat pasjonował się psychologią i był wielkim znawcą charakterów, co zawsze przydawało mu się w prowadzeniu firmy. Osobiście wybrał lub zatwierdził każdego pracownika na szczeblu kierowniczym Tri - C International, wielkiej korporacji założonej prawie sto lat temu przez jego pradziadka. Norbert nigdy nie miał powodu żałować żadnej z tych decyzji. Lubił wyobrażać sobie życie innych ludzi, ich nadzieje i obawy, codzienny byt. A gdy już zebrał garść spostrzeżeń, szedł dalej, nie oglądając się za siebie. Tak było najlepiej - żadnych komplikacji, zbędnych zobowiązań ani powodów do cierpienia.
Znalazł stronę ze sportem i sprawdził wyniki rozgrywek baseballowych. Raz zerknął na dziewczynę i zauważył - zanim pospiesznie spuściła oczy - że na niego patrzy.
Kilka minut później dopił zimną kawę. Musiał jeszcze jakoś zagospodarować popołudnie i jechać na dworzec. Składając gazetę, poszukał spojrzeniem dziewczyny.
I stwierdził, że jest w kawiarni sam.
Po chwili do lokalu wszedł ciemnowłosy mężczyzna. Postał przy ladzie, po czym za nią zajrzał, jakby podejrzewając, że ktoś się tam chowa. Nikogo nie zobaczył, więc mamrocząc pod nosem, wyszedł na ulicę.
Po kwadransie wróciła nabzdyczona paniusia i na widok pustego miejsca za ladą brzydko zaklęła. Następnie odsunęła ciemną zasłonkę i zajrzała na zaplecze. Norbert zobaczył, że w małym pomieszczeniu też nikogo nie ma, lecz tylne drzwi są otwarte, a na klamce wisi biały fartuszek.
Uśmiechnął się do siebie. Siedzenie leśnej nimfy okazało się bardziej interesujące, niż oczekiwał, gdy ujrzał ją dzisiaj po raz pierwszy w Ogrodzie Luksemburskim.
Celestine St.Gervais uważnie przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Jej włosy były podzielone na równe pasma i pospinane grubymi klipsami. Dłonie nadal lekko drżały po ucieczce z kawiarni, lecz mimo to sięgnęła po nożyczki. Kolejno odpinała klipsy, przeczesywała pasma i znacznie je skracała. Na podłodze leżało coraz więcej włosów w odcieniu ciemnego cynamonu.
Po chwili Celestine oceniła rezultaty strzyżenia. Fryzura była krótsza, niż w założeniu, ponieważ należało wyrównać niektóre kosmyki z tyłu głowy. Teraz włosy sięgały do nasady kołnierzyka, a z tą puszystą grzywką były w bardzo angielskim stylu i nie wymagały żadnego układania ani zakręcania na wałki. A co najważniejsze - zmieniły jej wygląd. Lecz ta zmiana okazała się niewystarczająca.
Godzinę później Celestine była prawie nie do poznania. Po zmyciu koloryzującej pianki, którą nakładała na włosy podczas pobytu w Paryżu, teraz miały one barwę prawie naturalną, czyli ciemnopopielatą, zawsze szalenie łatwą do ufarbowania.
Twarz także wyglądała na tyle neutralnie, że można było wiele zdziałać. Dawniej Celestine martwiła się brakiem wyrazistych rysów, lecz obecnie bardzo się z tego cieszyła. Starannie wydepilowała brwi, nadając im kształt cieniutkich łuków, usunęła makijaż i wymieniła turkusowe soczewki kontaktowe na takie, które nadawały jej niebieskim oczom kolor ciemnoszary.
Teraz Celestine była nie do poznania. Patrząc w lustro, przećwiczyła nowy sposób mówienia.
- Tak, dziękuję - powiedziała po angielsku z akcentem wykształconej Brytyjki. - Chciałabym podjąć pracę, o której mowa w waszym ogłoszeniu, tym naklejonym na szybie. Jestem... Tina St. James.
Nie była pewna, czy chodzi właśnie o to nazwisko. Podeszła do łóżka, wsunęła dłoń pod materac i wyjęła plastikowy woreczek z dokumentami. Przejrzała kilka z wierzchu i znalazła to, czego szukała.
- Tina St. James. Amerykanka - przeczytała półgłosem. - Wspaniale - mruknęła sarkastycznie.
Paszportowe zdjęcie przedstawiało całkiem inną Celestine - brunetkę z długimi, kręconymi włosami. W tamtym wcieleniu miała oczy mocno podkreślone niebieskim cieniem do powiek i mówiła przez nos jak mieszkańcy Brooklynu.
Zajrzała do kilku innych paszportów i wybrała ten z fotografią, na której wyglądała prawie tak, jak teraz. Był to paszport brytyjski wystawiony na nazwisko Lesley McBain. Urodzona w Stevenage, na północ od Londynu, wychowana przez starszą siostrę, która po śmierci ich rodziców często zmieniała miejsce zatrudnienia i zamieszkania. Lesley McBain - biedna, ale dumna dziewczyna, gotowa zarabiać w jakikolwiek sposób, byle uczciwie.
Tak, to odpowiednia historyjka. W Londynie na pewno uda się znaleźć jakąś pracę. Celestine wiedziała, że nie może tracić czasu, ponieważ zostało jej niewiele pieniędzy. Paryż okazał się nadzwyczaj drogim miastem, ostatnie zajęcie było słabo płatne, a powrót do kawiarni madame Duchampier po zaległe wynagrodzenie nie wchodził w grę.
Celestine usiadła na łóżku, przyciskając paszport do piersi. Może popełniała błąd? Boże drogi, czyżby już popadła w klasyczną paranoję, całkiem zwariowała? A jeśli ten mężczyzna w ciemnym garniturze rzeczywiście pojawił się w Paryżu, aby ją zabić? Był mniej więcej w wieku swoich poprzedników, niewątpliwie pochodził ze Stanów i śledził ją aż do kawiarni. Potem postał przed wejściem, wszedł do wnętrza i przyglądał się jej. Dyskretnie, lecz prawie bezustannie.
Celestine zamknęła oczy. Wciąż widziała tego człowieka. Był uderzająco przystojnym szatynem z włosami gładko zaczesanymi do tyłu, prostym nosem, kwadratową szczęką i bystrymi, orzechowymi oczami, które niczego nie zdradzały. Garnitur z wełny i jedwabiu sprawiał wrażenie kosztownego, szytego na miarę w Anglii lub Hongkongu.
A ta twarz... było w niej coś bezwzględnego, natomiast sposób poruszania się mężczyzny sugerował agresywność, wyczuwalną nawet wówczas, gdy spokojnie popijał kawę i udawał, że czyta.
Celestine westchnęła ciężko. Była wykończona, a musiała szybko się spakować, aby zdążyć na dworzec kolejowy Gare du Nord. Na szczęście nie miała zbyt wiele garderoby pasującej do nowego wcielenia. Mogła zabrać tylko długą, kwiecistą spódnicę, sweterek w lawendowym kolorze, granatowy żakiet z tanimi, mosiężnymi guzikami oraz szare spodnie. Marie St. Germaine, ze swoimi cynamonowymi włosami i stylowo szczupłą sylwetką, prawie całkiem zniszczyła jedne porządne dżinsy, wąską spódniczkę z guzikami rozpiętymi do połowy uda i obcisły, żółty pulowerek, który prowokacyjnie opinał piersi. Obecna Lesley powinna włożyć te rzeczy oraz czarną sukienkę do papierowej torby i zostawić, aby konsjerżka komuś je oddała lub wyrzuciła.
Celestine palcami przeczesała włosy i przez jedną krótką chwilę żałowała ściętych loków. Już dawno przestała być próżna, lubiła jednak, gdy tak przyjemnie falowały na ramionach. I cieszyły ją spojrzenia mężczyzn, którzy często patrzyli na nią z zainteresowaniem.
Wątpliwe, aby komuś spodobała się Lesley McBain, lecz im mniej będzie się rzucać w oczy, tym lepiej. Jeśli jeszcze trochę się zgarbi w tych dużo za luźnych ciuchach i będzie uśmiechać się nieśmiało, to chyba nikt jej nie rozpozna.
Poza tym często powinna zaciskać usta i może znów nosić okulary. Te w bladoniebieskich oprawkach, niemodnych od dobrych kilku lat.
Nie ma sensu roztkliwiać się nad fryzurami i odzieżą. Włosy odrastają, a odzież jest wszędzie dostępna. Ale jednego nadal nie umiała traktować z filozoficznym spokojem - tego bezustannego uciekania. W ciągu minionych czterech lat wcieliła się już w tyle postaci, że chwilami zatracała poczucie prawdziwej tożsamości.
Czasami zastanawiała się też, czy naprawdę musi wciąż uciekać.
Znów pomyślała o mężczyźnie w ciemnym ubraniu. Czy czekał na nią gdzieś za ścianami tego pokoiku na poddaszu? Czy znajdzie ją, zanim ona zdąży opuścić Paryż? A może ten człowiek o szerokich barach i z twarzą nie wyrażającą żadnych uczuć był tylko zwyczajnym turystą, który chciał posiedzieć w taniej, francuskiej kawiarence?
Nie wiedziała. Może nigdy tego się nie dowie. Ale jednego była pewna. Nadal żyła.
I zamierzała zachować to status quo.
- Norbert, odwiedzisz nas znów w Paryżu? - Jeanette Girbaud wręczyła mu teczkę z dodatkowymi danymi, co było wystarczającym pretekstem do przyjścia na stację.
- W razie konieczności. - Norbert uśmiechem okrasił swoją odpowiedź. W ostrym świetle na peronie kolejowym Jeanette wyglądała tak samo atrakcyjnie, jak wczoraj w blasku świec. Była drobną, zgrabną brunetką o kilka lat starszą od swego trzydziestoletniego szefa i zajmowała dyrektorskie stanowisko w paryskiej filii Tri - C International.
- A dla przyjemności? Chyba zakochałeś się w moim pięknym mieście?
- Rzeczywiście jest powodem do dumy.
- Mogę więc oczekiwać twojego przyjazdu?
Przez chwilę miał ochotę zignorować podtekst pytania, ale uznał, że to bez sensu.
- Jeanette, nigdy nie romansuję z pracownikami Tri - C.
- Nie?
- Nie.
- A w ogóle... z kimś romansujesz, Norbercie? Bo wydajesz mi się taki... - Francuzka wzruszyła ramionami - samotny.
Zdumiała go jej otwartość, a jeszcze bardziej autentyczne zatroskanie pobrzmiewające w głosie Jeanette.
- Nie jestem nieszczęśliwy.
- Ale to nie oznacza, że jesteś szczęśliwy.
- Moje życie mi odpowiada.
- Cóż, wolałabym, żebyś lepiej się bawił, lecz... jak widać, nie mam na to wielkiego wpływu. - Jeanette uśmiechnęła się serdecznie. - Udanej podróży do Londynu.
- Dzięki za pokazanie mi Paryża. - Uścisnął jej dłoń.
- Dobrze, że mogłam ci pokazać chociaż tyle. Odprowadził ją wzrokiem. Uwielbiał przyglądać się idącym ludziom. Jeanette szła naprawdę ładnie - szybko, jak na taką niewysoką kobietę, lecz z imponującym wdziękiem.
Znów pomyślał o nieznajomej nimfie, której sposób chodzenia podziwiał dziś po południu. Jej zniknięcie trochę go zaintrygowało, toteż nawet się zastanawiał nad jego przyczynami. Starsza Francuzka, prawdopodobnie właścicielka, była wściekła. Norbert wręcz zbaraniał, słysząc monolog godny pijanego marynarza, chociaż nie zrozumiał wszystkich wyrafinowanych przekleństw. Nie ulegało wątpliwości, że smukła nieznajoma nie ma tam po co wracać.
Przeszedł przez kontrolę celną i wsiadł do pociągu. Wsadził torbę z ubraniami do szafki przy wejściu, po czym odnalazł swoje miejsce. Wykupił bilet także na sąsiednie, aby uniknąć konwersacji, i położył na fotelu teczkę. Wolał podróż Eurostarem niż promem lub lot samolotem, ponieważ od początku interesował się budową tunelu pod kanałem La Manche i chciał sprawdzić, jak jedzie się szybkobieżnym pociągiem. Poza tym nie spieszył się do Londynu. Był tam wielokrotnie i tym razem nie musiał załatwiać niczego szczególnego. Mógł więc stracić trochę czasu przed powrotem do Kolorado, gdzie mieściła się centrala Tri - C International.
Spokojna kolorystyka wnętrza wagonu działała kojąco, a szaroniebieskie fotele były wygodne. Pociąg jechał gładko jak po stole, więc Norbert postanowił poczytać. Właśnie otworzył książkę, gdy przechodząca obok młoda kobieta niechcący potrąciła go w ramię i po angielsku mruknęła „przepraszam”. Norbert zdążył zauważyć, że jest atrakcyjna, choć wyglądała bardzo skromnie. Miała ciemnoszare oczy i twarz bez śladu makijażu, a na sobie zbyt luźną odzież.
Powrócił do swojej lektury - kryminału o łatwym do przewidzenia zakończeniu - lecz jakoś nie mógł się skupić. Jego myśli zaprzątała dziewczyna, którą przed chwilą zobaczył. Dziwne, ale przypominała mu nieznajomą z paryskiej kawiarenki. Ale dlaczego? Tamta była piękna i zmysłowa, z długimi, kasztanowymi lokami, nogami tancerki i wiotką talią. Natomiast ta miała krótką, praktyczną fryzurkę, hoże policzki dojarki i skromną minę kobietki, która zacisnęłaby powieki i myślała o pieczeniu chleba, gdyby mężczyzna spróbował się z nią kochać.
Z wyglądu były zupełnie inne... ale chodziły identycznie.
Norbert zamknął książkę i usiłował przypomnieć sobie szczegóły. Tamta Francuzka szła z wdziękiem, przy każdym kroku lekko unosząc się na palcach i łagodnie kołysząc biodrami. Ta Angielka poruszała się dokładnie tak samo.
Zdumiewający zbieg okoliczności?
Norbert odłożył książkę na wolne miejsce i spojrzał w okno, lecz mijane z szybkością ponad dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę francuskie pejzaże zlewały się w jedną niewyraźną plamę. Zamknął więc oczy, a pod powiekami zaczęły mu się przesuwać zapamiętane wizerunki dwóch różnych kobiet.
Niech diabli porwą ślepy los! Jechała superekspresem pędzącym jak błyskawica w stronę tunelu pod kanałem La Manche, a w tym samym pociągu siedział mężczyzna z kawiarni!
Ten potencjalny morderca, któremu już raz się wymknęła!
Celestine padła na fotel i wlepiła wzrok w drzwi prowadzące do sąsiedniego wagonu. Przypadkiem szturchnęła w ramię tego człowieka. Gdyby nie to, może nie podniósłby wzroku i nie spojrzał jej w oczy. Może nie zorientował się, że to ona? Może jej nie rozpoznał?
Bała się nawet mrugać, zbyt przerażona, że on nagle tu wejdzie, wyciągnie pistolet i błyskawicznie zastrzeli Lesley McBain, czyli Marie St. Germaine, Elenę Kovacs, Tinę St. James i tak dalej.
Z jej ust wydobył się zduszony jęk, ale nikt na nią nie spojrzał. Była jedną z kilkuset osób jadących tym pociągiem, zwyczajną szarą myszką. Nikt nie wiedział, że czyha na nią zabójca. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni, chyba że ten należycie wykona swoje zadanie.
Celestine spróbowała zebrać myśli. Z tego pociągu nie dało się wysiąść podczas jazdy, co miało swoje plusy i minusy. Morderca nie mógł zabić i uciec. Nie był Jessem Jamesem, który zatrzyma parowóz i wyskoczy na tory gdzieś na amerykańskim Dzikim Zachodzie. Tutaj nie dało się otworzyć doskonale zabezpieczonych drzwi ani wyprowadzić w pole pracowników ochrony, dysponujących wyrafinowanym sprzętem elektronicznym. Lecz ona też była na razie uziemiona. A do stacji Waterloo były tylko dwie godziny.
Jeśli ten zbir nie spróbuje zlikwidować jej tutaj, to mogła spotkać swoje własne Waterloo właśnie tam, między licznymi kioskami i agencjami wynajmu samochodów. Albo poza terenem dworca. Co prawda była mistrzynią w znikaniu, lecz ten mężczyzna to profesjonalista, który żyje z zabijania. Jeśli posiadał wizytówki, to zapewne z napisem „Szukasz zamachowca? Już go znalazłeś”.
Celestine poczuła przypływ gniewu, który zajął miejsce paraliżującego strachu. Nie mogła dopuścić, aby znów odezwały się obawy. Przetrwała tak długo dzięki swojej inteligencji i pomysłowości oraz niezaprzeczalnej odwadze. Poradziła sobie w sytuacjach, w których tchórz skończyłby marnie. Była więc dzielna i bystra.
A może szalona?
Mimo przyjemnego chłodu, na jej czole pojawiły się kropelki potu. Spróbowała odegnać ostatnią myśl, lecz była ona prawie tak samo niepokojąca, jak obecność w pociągu tego barczystego szatyna. Celestine jęknęła w duchu. Może tylko miała przywidzenia? Może naprawdę była niezrównoważona psychicznie, co wmawiano jej przez tyle lat? Może ten mężczyzna wcale nie szukał Celestine St. Gervais? Może to nawet nie ten, który obserwował ją w kawiarni? A może żaden z nich nie istniał, zaś wszystkie wydarzenia minionych czterech lat to tylko urojenia?
Ale musnęła jego ramię. Już w Paryżu zauważyła, że mężczyzna ma szerokie bary. Takie, które wymagają szycia garnituru na miarę.
To ten sam człowiek, ona zaś nie powinna ani wpadać w panikę, ani tracić wiary w siebie. Może i była bliska obłędu, lecz nadal oddychała, wolała ten stan od utraty życia w pełni władz umysłowych.
Drzwi nagle rozsunęły się, a jej serce szaleńczo przyspieszyło tempo. Do wagonu wszedł mężczyzna w ciemnym garniturze.
Odwróciła się całym ciałem do okna, chociaż wiedziała, że to na nic się nie zda. Ten mężczyzna nie spacerował, aby rozprostować nogi. Nie szedł do bufetu, aby coś zjeść. Zjawił się z jej powodu.
- Pozwoli pani, że usiądę tu na chwilę? Poznałaby jego głos nawet w ciemnościach. Mówił po angielsku tak samo dźwięcznym barytonem, jak rano po francusku. Jakimś cudem zdołała podnieść wzrok i zmarszczyła brwi, jakby trochę się zirytowała. Dzięki temu zyskała na czasie i wydobyła głos z zaciśniętego gardła.
- Proszę wybaczyć, ale mój mąż zaraz wróci.
Szatyn tylko się uśmiechnął. Nie złowrogo, tylko jak ktoś przywykły do tego, że zawsze dostaje wszystko, na czym mu zależy, ale lubi drobne trudności. Celestine zmartwiała, w duchu nakazując sobie spokój. Wiedziała, że nie wolno jej okazać zdenerwowania ani tchórzliwie wciskać się w fotel.
- Chyba już panią widziałem. Pani twarz... wydaje mi się znajoma.
- Obawiam się, że mnie pan z kimś pomylił. Nigdy wcześniej pana nie widziałam - wycedziła chłodnym tonem dobrze wychowanej angielskiej damy. Lód, który ją dławił, doskonale zamroził timbre jej głosu. Ale nie zniechęcił mężczyzny, który siadł obok i lekko pochylił się w jej stronę.
- Nie pamięta mnie pani z kawiarni? Dziś rano zamówiłem kawę z mlekiem i croissanta. - Uważnie przyglądał się jej twarzy okiem bystrego detektywa.
- Zapewniam, że pana nie pamiętam - wyniośle odparła Celestine. - I nie chadzam po kawiarniach.
Mężczyzna najwyraźniej jej nie uwierzył, lecz wolno skinął głową.
- Paryż to wspaniałe miasto, prawda?
- Mój mąż też tak sądzi. - Zauważyła, że zerknął na jej dłoń, i zaklęła w duchu. Dlaczego nie włożyła obrączki? Przecież czasem ją nosiła. - Byliśmy tam z ramienia naszego kościoła - dodała, kłamiąc jak z nut. - Uważam, że Paryż jest przesiąknięty zepsuciem. Ludzie żyją tam tylko sprawami ciała, piją, tańczą, eksponują goliznę. - Zrobiła zgorszoną minę purytanki. - A ja jestem prostą, bogobojną kobietą - dokończyła i zacisnęła usta, ale jej rozmówca chyba nie przejął się tym kazaniem.
- Kobieta, którą... pani mi przypomina... nie oceniałaby tego tak surowo.
- Na świecie jest o wiele za mało kobiet wyznających wartości podobne do moich.
- Mimo to wydaje mi się... - Szatyn znów się uśmiechnął, jakby zamierzał zdradzić jej sekret. - Że pani i ona jesteście niezmiernie do siebie podobne.
- To z pewnością interesujące, ale naprawdę muszę pana prosić o odejście. Mojemu mężowi nie spodoba się fakt, że z panem gawędzę. Nasze małżeństwo opiera się na staroświeckich zasadach.
- Gdyby pani na mnie nie wpadła... chyba nie skojarzyłbym pani z tamtą dziewczyną.
- Wpadłam na pana? - spytała z udawanym zdumieniem. - Och, jak mi przykro.
- Rzeczywiście świetna z pani aktorka - mruknął mężczyzna, przysuwając się do niej jeszcze bardziej. - Podziwiam ten talent, ale muszę panią ostrzec. Chodzi pani krokiem, który niesłychanie zwraca uwagę. Proszę o tym pamiętać następnym razem, gdy będzie pani udawać kogoś innego. Trzeba zmienić także ruchy ciała. A tak a propos zmian... wolałem tamte dłuższe włosy i swobodniejsze maniery. - Wstał, dotknął czoła, żartobliwie salutując, i poszedł do swojego wagonu.
Przerażenie zaćmiło jej cały zdrowy rozsądek. Zmartwiała ze strachu Celestine przez chwilę miała ochotę wyskoczyć z pociągu, nie bacząc na konsekwencje.
Nie zdołała wyprowadzić w pole tego mężczyzny. Rozpoznał ją. I teraz perwersyjnie bawił się z nią w kotka i myszkę.
Ale zawsze jest jakieś wyjście. Musiała za wszelką cenę opuścić pociąg i zniknąć z dworca, zanim morderca podąży jej śladem. Przychodziły jej do głowy kolejne nierealne pomysły, gdy drzwi wagonu znów się rozsunęły.
Dźwięk przypominający żałosne jęknięcie zamarł w gardle Celestine, gdy zobaczyła, kto wchodzi. Mężczyzna z wąsami inspektora Clouseau i rumianymi policzkami, w kolejowym mundurze konduktora. Podjęła decyzję, zanim jeszcze skierował się w jej stronę, i przywołała go ruchem dłoni.
Mężczyzna podszedł bliżej i przystanął z taką miną, jakby sugerował, że ma ważniejsze sprawy do załatwienia, niż rozmowa z pasażerką lub podawanie jej koca.
- Sir, muszę prosić pana o pomoc - powiedziała odpowiednio boleściwym tonem.
- W czym problem?
- Tym pociągiem jedzie pewien mężczyzna - szepnęła, rzucając spłoszone spojrzenie na drzwi, po czym na moment uniosła drżącą dłoń do ust. - Przed chwilą był tutaj. Och, tak bardzo się boję...
- Dlaczego, Mademoiselle?
- To długa historia. Ten człowiek... jest bardzo niebezpieczny. - Tu nie minęła się z prawdą. - Widzi pan, do niedawna byliśmy kochankami... - Jej głos stał się bardzo cichy i konduktor lekko się pochylił. - Rzuciłam go, a on grozi, że mnie zabije, jeśli kiedykolwiek... Siedzi mnie...
- Bardzo mi przykro, ale co to ma wspólnego z pani podróżą?
- Och, on jest potwornie zazdrosny! Może spróbować mnie zabić. To istny szaleniec.
- Sugeruje pani, że chciałby panią zabić tutaj? W szybkobieżnym pociągu? Musiałby nie mieć krzty rozumu, żeby porywać się na coś takiego.
- Jest wystarczająco zdesperowany - zapewniła, zdając sobie sprawę, że nie przekonała swojego rozmówcy. - Ale obawiam się, że jest jeszcze coś. Odeszłam od niego, ponieważ podejrzewam, że szmugluje... - wzięła głęboki oddech i na sekundę odwróciła wzrok - ...narkotyki.
- Może pani to udowodnić?
- Niby jak? Ale wiem, co mówię, bo z nim mieszkałam! Zorientowałam się, co robi, ale przecież nie mogłam wziąć kilku torebeczek z kokainą, aby pokazać je władzom.
- Czego oczekuje pani ode mnie?
- Proszę go zatrzymać.
- Nie mam takich uprawnień.
- Ale londyńscy celnicy mogliby go przeszukać i znaleźć przy nim lub w jego bagażu te narkotyki.
- Ma je przy sobie? Jest pani pewna?
- Bóg mi świadkiem, że wolałabym, aby to nie było prawdą. Ale on należy do narkotykowego kartelu. Zawsze wozi ze sobą próbki oferowanego towaru.
- Złożyłaby pani stosowne oświadczenie?
- Ja?! - Celestine potrząsnęła głową i załamała ręce. - To wykluczone! Nie rozumie pan? Nawet jeśli on pójdzie do więzienia, to ktoś później mnie zlikwiduje. W razie przesłuchania wszystkiemu zaprzeczę. Można go jedynie zatrzymać w taki sposób, jakby chodziło o rutynową kontrolę, przeszukać go i jego rzeczy. Dokładnie, bo jest bardzo sprytny.
- A pani w tym czasie oczywiście zniknie?
- Och, tak. Błagam pana, to moja jedyna szansa... Konduktor przez chwilę się zastanawiał, ale nie było oczywiste, do jakiego wniosku doszedł.
- Gdzie siedzi ten mężczyzna?
Podała numer wagonu i przypuszczalny numer miejsca oraz starannie opisała wygląd i ubranie swojego prześladowcy.
- Jak się nazywa?
- John Albert - odparła bez wahania. - Ale z pewnością nie podróżuje pod tym nazwiskiem. Używa wielu różnych paszportów, może nawet udawać Amerykanina lub Kanadyjczyka.
- Rozumiem. Co zamierza pani robić, dopóki nie przyjedziemy do Londynu?
- Jest gdzieś w pociągu jakieś bezpieczne miejsce, gdzie on mnie nie znajdzie? Błagam, proszę mi pomóc. - Jej oczy wypełniły się łzami.
- Nie mogę sam podjąć decyzji, lecz może uda mi się zapewnić pani trochę spokoju. Proszę wziąć swoje rzeczy i iść ze mną. Jeśli pani sobie życzy, mogę również zlecić przeniesienie pani bagażu.
- Och, dziękuję. - Łzy spłynęły po jej policzkach, w przeciwieństwie do zmyślonej historii były całkiem prawdziwe.
Konduktor stuknął obcasami i sztywno skinął głową. Celestine powiedziała, gdzie jest jej jedyna walizka, zdjęła z półki torbę i poszła za nim, rzuciwszy szybkie spojrzenie przez ramię. Nikt jej nie obserwował, więc przyspieszyła kroku, z każdym kolejnym oddalając się od mężczyzny w ciemnym garniturze. I zwiększając swoje szanse na przeżycie.
Norbert był zmęczony. Miał się zatrzymać w domu niedaleko Pałacu Kensington i marzył tylko o gorącym prysznicu oraz późnej kolacji. Podróż pociągiem okazała się przyjemna, lecz niezbyt ciekawa. Nawet dwadzieścia minut w tunelu pod kanałem La Manche przypominało zwyczajną jazdę metrem.
Po rozmowie z tajemniczą nieznajomą nie wydarzyło się już nic interesującego, co przerwałoby monotonię tej podróży. Po przekroczeniu granicy Anglii pociąg znacznie zwolnił i jedyną rozrywką było liczenie mijanych stacji oraz spekulacje na temat owej nimfy, która uciekła z Paryża, uprzednio zmieniwszy swój wygląd i pewnie całą tożsamość.
Norbert od dawna nie był aż tak zaintrygowany. Nie wątpił, że Angielka mówiąca z nieskazitelnie brytyjskim akcentem to ta sama kobieta, na którą zwrócił uwagę w Paryżu. Owszem, zmieniła swój wygląd, lecz jedwabista cera była identyczna, podobnie jak delikatny zarys twarzy i kształt oczu oraz wysoko sklepione kości policzkowe.
Co skłoniło piękną nimfę do dokonania drastycznych zmian? I dlaczego tak się przestraszyła? Dał jej spokój tylko z powodu tego przerażenia, które dostrzegł w jej oczach. Mimo oczywistych talentów aktorskich nie zdołała ukryć, że się go boi. On zaś uznał, że nie ma prawa jej kosztem zaspokajać swojej ciekawości, choć nadal miał na to ochotę.
Po pewnym czasie postanowił trochę rozprostować nogi i jeszcze raz spojrzeć na tę dziewczynę. Nie zamierzał z nią rozmawiać, tylko sprawdzić, czy rzeczywiście towarzyszy jej mężczyzna. Przeszedł prawie przez cały pociąg, ale nigdzie jej nie zauważył.
A teraz czekał w kolejce do odprawy celnej, aby otrzymać pozwolenie wejścia na angielską ziemię. W dłoni trzymał paszport, a torbę z zapasowym garniturem przerzucił sobie przez ramię. Kolejka była długa i przesuwała się równie powoli, jak amerykański kierowca na brytyjskim rondzie.
- W życiu nie widziałem czegoś takiego - stwierdził mężczyzna stojący tuż przed Norbertem, obwieszony aparatami fotograficznymi i kilkoma torbami. Miał na sobie szorty i barwną, hawajską koszulę, jakby chciał podkreślić, że nie jest Europejczykiem. - Chyba wszystkich biorą na spytki.
- Może mają na kogoś namiar.
- Pewnie tak. Oby znaleźli go jak najszybciej i dali nam święty spokój.
Norbert zabijał czas, szukając wzrokiem tajemniczej nieznajomej, ale nigdzie jej nie dostrzegł. Najwyraźniej wywiodła go w pole. Albo stała w kolejce poruszającej się dużo szybciej i w tej chwili już jechała taksówką, zastanawiając się, gdzie zjeść kolację.
W końcu dotarł do urzędniczki i odprowadził spojrzeniem odchodzącego mężczyznę w koszuli w hawajskie wzorki. Następnie postawił torbę na podłodze i podał paszport. Kobieta przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu. Właśnie zamierzał spytać, czy może iść, gdy obok niego wyrosło dwóch funkcjonariuszy.
- Jakiś problem? Moje dokumenty są w porządku - zapewnił. - Proszę sprawdzić.
- Musi pan iść z nami - oznajmił starszy mężczyzna.
- Dlaczego? Przecież mam dowód tożsamości.
- Oczywiście, sir, ale proszę iść z nami. - Mężczyźni przysunęli się bliżej, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że w razie oporu zastosują przymus fizyczny.
- Dobrze. - Schylił się po torbę, ale natychmiast został powstrzymany.
- Nie dotykać bagażu!
- Jest mój. - Norbert stopniowo tracił cierpliwość. - Sam mogę go nieść.
- Powiedziałem „nie dotykać”. - Starszy mężczyzna ruchem głowy wskazał torbę młodszemu, który natychmiast ją wziął.
- Żądam wyjaśnień - parsknął Norbert.
- Proszę iść z nami. - Starszy funkcjonariusz ostrzegawczo położył rękę na jego ramieniu.
Norbert omal się nie roześmiał. Facet był od niego z dziesięć centymetrów niższy i lżejszy o jakieś dwadzieścia kilogramów. Wystarczyłoby jedno szarpnięcie, aby go przewrócić. Norbert ledwie się powstrzymał, przywołując na pomoc zdrowy rozsądek.
- Chodźmy, chcę to załatwić jak najszybciej.
- Dobre podejście, sir.
- Mogę pana o coś prosić?
- Tak?
- Proszę nie mówić do mnie „sir”.
- Idziemy.
Norbert zrobił, co mu kazano, a z jego gardła wydobył się dźwięk przypominający warczenie.
Celestine już przywykła do mieszkań na poddaszu. W ciągu tych kilku lat poza domem rzadko mogła sobie pozwolić na coś lepszego. Postanowiła więc, że kiedyś, gdy już nie będzie uciekać, napisze przewodnik zatytułowany „Facjatki Europy”. Znała ten temat jak nikt.
Londyńska facjatka nie była taka zła. Składała się z dwóch pokoików na czwartym piętrze, z toaletą i umywalką w pomieszczeniu, które dawniej służyło za szafę, oraz z elektryczną płytką i elektrycznym czajnikiem w kącie saloniku. Do łazienki, z której korzystał również drugi lokator, wchodziło się z korytarza. Sufit w mieszkanku opadał pod ostrym kątem, lecz okna wychodziły na New Row, uroczy zaułek w pobliżu Covent Garden. Celestine miała szczęście, znajdując w tej drogiej dzielnicy Londynu takie malownicze i tanie lokum. Mieszkała tu już miesiąc i była bardzo zadowolona. Pragnęła tylko w spokoju doczekać dnia dwudziestych piątych urodzin. A wtedy może wreszcie będzie mogła wrócić do domu.
Prawie zaraz po przyjeździe z Paryża znalazła pracę w punkcie naprawczym. Znów zmieniła wcielenie, rezygnując z zaniedbanej Lesley na rzecz Celie Sherwood - zgrabnej i bystrej osóbki. Celie miała modną, fachowo wycieniowaną fryzurę z jasnymi pasemkami i oczy w naturalnym niebieskim kolorze. Nosiła okulary w metalowych oprawkach, odzież w stylu klasycznym i prawie się nie malowała. Szukając zajęcia, odbyła trzy rozmowy kwalifikacyjne i nazajutrz otrzymała dwie propozycje zatrudnienia.
Teraz wybierała się do pracy, lecz przed wyjściem musiała do kogoś zadzwonić.
Telefon pochodził chyba z okresu międzywojennego, a obrotowa tarcza kręciła się tak ciężko, że po wybraniu kilkunastu numerów Celestine rozbolał palec. Stukając nim niecierpliwie o drewnianą skrzynkę służącą za stolik, modliła się w duchu, aby Allison zbudziła się i odebrała.
- Na litość boską, kto dzwoni o tej porze!
- Allie, to ja. - Celestine uśmiechnęła się, a po drugiej stronie przez moment panowało milczenie.
- Celestine?
- Wiem, która godzina, ale o normalnej porze nigdy nie mogę cię zastać. Bez przerwy balujesz.
- Nic ci nie jest?
- Nie. Mam pracę i mieszkanie. Ale nie tam, gdzie poprzednio.
- Gdzie się podziewasz, u licha?
- Lepiej, żebyś wiedziała jak najmniej. Nie chcę cię narażać. Musiałam tylko usłyszeć twój głos.
- O trzeciej trzydzieści nad ranem nie brzmi najlepiej.
- Rozmawiałaś z Whitem?
- Ostatnio nie.
- Myślę o powrocie.
- Jezu, skarbeńku, to chyba nie najlepszy pomysł...
- Wiem, ale nadchodzi pora na debiut.
- Celie? - Na korytarzu rozległ się jakiś hałas i ktoś gwałtownie zastukał do drzwi. - Celie, jesteś już na nogach?
- Muszę lecieć, Allie. Zajrzyj do dziadka Suttera, proszę cię. Zdaniem Whita czuje się dobrze, ale wolę być pewna. Nie zdołałam dodzwonić się do niego.
- Sprawdzę, co u niego - obiecała Allison. - Błagam cię, uważaj na siebie.
- Będę. - Celestine odłożyła słuchawkę.
- Celie, wstałaś? - zawołał ktoś na korytarzu.
- Jasne, że tak. - W wiekowych drzwiach nie było wizjera, lecz Celestine otworzyła je, ponieważ wiedziała, że za nimi stoi Marshall Winston, jej współlokator na czwartym piętrze i od niedawna... także przyjaciel.
- O, rany - jęknął Marshall na widok jej kostiumu i zacisnął usta. - Ależ bym chciał odziać cię w coś czerwonego! Albo w ten koral, który lansujemy w tym roku.
- Chyba w następnym wcieleniu, Marsh. - Cofnęła się, zapraszając go do wnętrza.
- Mamy też na wystawie istne cudo z białego szyfonu. Stworzone dla ciebie.
- Na coś takiego pozwolę sobie dopiero za dwa wcielenia. Napijesz się herbaty?
- Chyba nie. - Marshall podszedł do okna i spojrzał na New Row. Po wąskiej uliczce snuła się mgła, chyba równie gęsta, jak na niskobudżetowych filmach o Sherlocku Holmesie. - Cóż za piękny dzień.
- Dlaczego nie jesteś w pracy?
- Uznałem, że podrepczę koło południa. - Marshall był właścicielem butiku z ekskluzywną odzieżą damską. Nie miał wielkiego talentu do interesów, lecz zawsze jakoś utrzymywał się na powierzchni, a kobiety go uwielbiały za jego poczucie stylu. Marshall rewanżował się wielką sympatią, choć jego serce od niedawna należało do Bobby'ego - przystojnego atlety, który przed wejściem do pobliskich pawilonów żonglował kręglami i połykał ogień.
- Ja muszę lecieć. Jestem pracującą dziewczyną.
- Celie, dlaczego nie poszukasz sobie czegoś lepszego? Czegoś na twoim poziomie? Masz wykształcenie.
- Niewystarczające. I żadnych referencji. Poza tym moja praca mi odpowiada, a w zachwyt wprawia te dziesięć metrów, jakie mnie od niej dzieli.
Punkt rzeczywiście znajdował się naprzeciwko, a Harry - szef Celestine - dał jej namiar na tanie mieszkanko. Praca okazała się łatwa, a miejsce miało wielką zaletę.
Do punktu Harry'ego nigdy nie zaglądali amerykańscy turyści.
- Na pewno nie pozwolisz, żebym przerobił cię na kogoś innego, prawda? Już ja cię znam, Celie. - Marshall oskarżycielsko wycelował w nią palec. - W życiu nie ułożyłabyś inaczej nawet kosmyczka włosów ani na jotę nie zmieniłabyś podejścia do świata. Zejdziesz z niego dokładnie taka sama, jak się urodziłaś.
- Trafiłeś w sedno, Marsh - przyznała bez mrugnięcia okiem. - Celie Sherwood jest jaka jest. Konserwatywna do szpiku kości.
Na ulicy ktoś gwizdnął i Celestine pomachała potężnie zbudowanemu blondynowi w obcisłych spodniach z czarnej skóry, a on odpowiedział podobnym gestem.
- Bobby czeka - oznajmiła.
- Umówiłem się z nim na miłe śniadanko.
- No to leć, skarbie. - Celestine cmoknęła Marshalla w policzek. - Daj ode mnie buziaka Bobby'emu.
Po wyjściu przyjaciela chwyciła przeciwdeszczowy płaszcz i zgodnie ze swoim zwyczajem uważnie rozejrzała się po mieszkaniu. Jego zakamarki ukrywały różne sekrety. Szczegółowe przeszukanie ujawniłoby wszystkie, ale szybka rewizja nie przyniosłaby pożądanych rezultatów. Zadowolona z tego, że pokój wygląda, jak trzeba, Celestine także wyszła i starannie zamknęła za sobą drzwi na klucz.
Norbert w pierwszej chwili miał wątpliwości, czy wychodząca z wąskiego, piętrowego domu kobieta to Angielka z pociągu. Ale widział, jak zgasło światło na facjatce, a prywatny detektyw zapewnił, że mieszka tam niejaka Celie Sherwood alias Lesley McBain - osoba, która spowodowała zatrzymanie Norberta na dworcu Waterloo.
Nawet teraz, po upływie miesiąca, Norbert zatrząsł się z gniewu na wspomnienie tamtego doświadczenia. Detektyw początkowo nie był w stanie wpaść na trop dziewczyny z ekspresu Paryż - Londyn. Chyba nigdy by jej nie odnalazł, gdyby nie przypadkowa uwaga jednego z celników, która oświeciła Norberta co do przyczyn jego upokarzającej przygody. Odnalezienie Angielki okazało się jednak niełatwe, lecz Norbert wynajął odpowiedniego człowieka i dobrze mu zapłacił.
A poszukiwania doprowadziły go tutaj.
Ze swojego miejsca widział wejście do małego warsztatu, a Celie Sherwood właśnie na moment przystanęła i wsunęła dłoń do torebki, jakby coś sprawdzała. Następnie zamknęła ją i ruszyła w stronę krawężnika. Z tej odległości wcale nie przypominała kobiety z pociągu, lecz gdy specyficznym krokiem przeszła przez jezdnię, Norbert już był pewien, że to ta sama osoba.
Zapłacił Hindusce w niebieskim sari za o wiele za drogą babeczkę, którą zjadł w maleńkiej cukierni, postawił kołnierz prochowca i wyszedł na zewnątrz. Długo czekał na tę chwilę i zamierzał poczekać jeszcze trochę. Aż do południowej przerwy, aby rozmówić się z panną Sherwood w cztery oczy.
- Harry, jeśli chcesz, wyślę te faktury, idąc na lunch - zaproponowała Celestine. - Szybciej dojdą.
Harry chrząknął i z parasolem w dłoni wyłonił się z zaplecza. Był siwym starszym panem z młodymi, zręcznymi palcami, które umiały naprawić niemal wszystko.
- Ja to zrobię. Będę mijał pocztę.
- Na pewno?
W odpowiedzi Harry znów chrząknął i zgarnął z lady kilka kopert. Celestine polubiła swojego szefa, był dobrym człowiekiem i niewiele wymagał. Nie przepadał też za konwersacją.
- Zamknę przed wyjściem - obiecała Celestine.
Harry wziął kapelusz z wieszaka przy drzwiach i chrząknął na pożegnanie, a gdy zatrzaskiwał drzwi, wiszący nad nimi dzwonek melodyjnie zabrzęczał.
Celestine uporządkowała rzeczy na ladzie i zaniosła na roboczy blat Harry'ego przedwojenny opiekacz. Przylepiła do niego kartkę, na której napisała: „Właścicielka twierdzi, że poranna grzanka smakowała jak relikt z okresu wielkiego pożaru Londynu”.
Nadsłuchując jednym uchem, czy ktoś nie wchodzi, starła z blatu kurz i wyrzuciła resztki śniadania Harry'ego. Zadowolona z rezultatów sprzątania wróciła do kantorku.
I cofnęła się o krok na widok opartego o ladę mężczyzny z paryskiej kawiarni.
- Na pani miejscu nigdzie bym nie uciekał, Celie. Jeśli natychmiast pani nie złapię, co jest mało prawdopodobne, to i tak znów panią odnajdę, a wtedy naprawdę się wkurzę.
Nawet nie przełknęła śliny, tylko wysunęła brodę.
- Nie wiem, o co panu chodzi.
- Czyżby? - Mężczyzna uśmiechnął się, lecz jego twarz nadal wyglądała jak wykuta z kamienia.
Dzisiaj nie miał na sobie ciemnego garnituru. Pod brązowym trenczem Celie dostrzegła spłowiałe dżinsy, rozpiętą pod szyją kremową koszulę i sztruksową marynarkę w kolorze myśliwskiej zieleni. Ale nigdzie nie zauważyła kabury z bronią, więc spojrzała mężczyźnie prosto w oczy.
- Nie mam pojęcia, w czym rzecz i w ogóle pana nie znam. Chyba pomylił mnie pan z kimś innym.
- Doprawdy?
- Proszę wybaczyć, ale właśnie wychodziłam. Może pan wrócić za godzinę?
- Żeby stwierdzić, że pani znów znikła? Nie wątpię, że opuści pani pana Harry'ego Atkinsa dokładnie tak samo, jak panią Duchampier w Paryżu. Nie oglądając się za siebie.
- Naprawdę nie wiem, o czym pan mówi i nie będę tracić czasu na zgadywanie.
- Odświeżę pani pamięć. W ubiegłym miesiącu pracowała pani na lewym brzegu Sekwany. Ta czuprynka była wtedy dużo dłuższa i w innym kolorze. Nie nosiła pani okularów i posługiwała się francuskim równie imponująco, jak później angielskim. Nazywała się pani Marie St. Germaine. Dowiedziałem się tego bez trudu. Mój człowiek dał w łapę pani byłej pracodawczyni, która, nawiasem mówiąc, nie wyrażała się o pani w superlatywach.
- Na pewno mnie pan z kimś pomylił. Nazywam się Celie Sherwood i nigdy nie pracowałam w Paryżu.
- Była pani kiedyś rewidowana przez celników, Celie? A może Lesley?
Nie odpowiedziała. Nawet nie mrugnęła, a on lekko wzruszył ramionami.
- Celnicy potrafią być cholernie dokładni. I wiedzą, jak człowieka upokorzyć. Zdumiałaby się pani, w jakich miejscach handlarze narkotyków przemycają towar. Ale agentów nie sposób oszukać, zajrzą dosłownie wszędzie, w każdy zakamarek ciała, a potem jeszcze delikwenta prześwietlą...
- Zaraz wychodzę.
- Nie sądzę. - Mężczyzna obszedł ladę. Poruszał się lekko jak komandos. Gdyby miał pod stopami suche gałązki, żadna by nie trzasnęła.
- Będę krzyczeć.
- Tak? Po francusku czy po angielsku? Zna pani jeszcze inne języki?
- Jest pan niezrównoważony. Proszę natychmiast wyjść albo wezwę pomoc. - Wiedziała, że nie zdoła uciec przez tylne wyjście, bo on stał tuż przed nią. Mogła tylko liczyć na to, że ktoś wejdzie od frontu. Zerknęła na drzwi.
- Zamknąłem je na klucz. - Mężczyzna chyba czytał w jej myślach. - A teraz proszę wreszcie mi powiedzieć, kim pani jest i dlaczego mnie pani wrobiła?
- Nie mam zielonego pojęcia, o czym pan gada! I z jakiej racji mnie pan przepytuje! Jestem obywatelką brytyjską i stoimy na brytyjskiej ziemi.
- Cóż, zacznijmy od tego. Niejaka Celie Sherwood istotnie urodziła się w Wielkiej Brytanii. A konkretnie... w Bourton - on - the - Water, jakieś dwadzieścia cztery lata temu. Ale prawdziwa Celie w wieku osiemnastu lat wstąpiła do klasztoru w Walii i od tego czasu nie potrzebuje dokumentów potwierdzających jej tożsamość. Może więc nawet nie miałaby nic przeciwko temu, że ktoś przywłaszczył sobie jej personalia? Ale ja się na to nie zgadzam, jasne?
- W życiu nie słyszałam takich głupot. Jestem Celie Sherwood i rzeczywiście pochodzę z Bourton - on - the - Water, lecz reszta pańskiej historyjki to stek bzdur.
- Niby dlaczego miałbym coś zmyślać? Nie znamy się. Zauważyłem panią w Paryżu, ale nie jestem zboczeńcem. Nawet za bardzo się na panią nie gapiłem. Nie należę też do żadnej grupy przestępczej i nie chciałem pani porwać z zamiarem sprzedaży do jakiegoś haremu. Byłem tylko zwyczajnym biznesmenem, któremu zostało trochę czasu do zabicia. - Zauważył, że ostatnie słowa przyprawiły ją o prawie niedostrzegalny dreszcz, i trochę się zmitygował. - Nie stanowię dla pani żadnego zagrożenia. Nie wiem, za kogo mnie pani bierze ani kim pani jest, ale zapewniam, że nie przyszedłem pani skrzywdzić.
- Więc proszę mnie zostawić w spokoju! Zniknąć z tego miejsca i z mojego życia!
- Najpierw wyjaśnijmy, dlaczego musiałem przejść tę wstrętną kontrolę osobistą.
- Skąd mam wiedzieć? Nigdy nie pracowałam w Paryżu ani nawet nie jechałam Eurostarem! - palnęła jak idiotka.
Mężczyzna w milczeniu świdrował ją wzrokiem. Orzechowe oczy niczego nie zdradzały, lecz było oczywiste, o czym myśli.
- Czy wspomniałem o Eurostarze? - spytał w końcu.
- Skoro przyjechał pan z Paryża, to właśnie Eurostar kończy jazdę na Waterloo.
- Czy wspomniałem o Waterloo?
Wpadła w panikę i trzęsła się z przerażenia. Nieważne, co powiedział. Zaraz pewnie wyciągnie pistolet lub nóż i zabije jak zawodowiec, a Harry po powrocie znajdzie ją w kałuży krwi na posypanej trocinami podłodze. I strasznie się zirytuje, że musi odpowiadać na pytania policji.
- Ja tylko... - Urwała, słysząc szczęk obracanego w zamku klucza i wymamrotane przekleństwo. Zabrzęczał dzwonek i w drzwiach stanął Harry.
- Zapomniałem portfela...
Nie czekała na reakcję swego prześladowcy. Potrzebowała właśnie tej jednej sekundy, gdy miał rozproszoną uwagę. Błyskawicznie się odwróciła, skoczyła na zaplecze, zręcznie ominęła roboczy blat Harry'ego, biodrem pchnęła tylne drzwi, które natychmiast stanęły otworem i znalazła się w gęstej, londyńskiej mgle, uciekając przed śmiercią.
Norbert zawahał się. Może nie powinien gonić Celie Sherwood, czy jak tam się nazywała. Niewątpliwie ją przestraszył. Była doskonałą aktorką, lecz w jej szafirowych oczach czaiło się przerażenie. Jeśli będzie ją ścigał, dziewczyna może zrobić coś, czego oboje pożałują. Chyba rzeczywiście lepiej ją zostawić i o wszystkim zapomnieć.
Mimo tego rozsądnego wniosku Norbert ruszył w pościg. Musiał wyświetlić tajemniczą sprawę. Celie niewątpliwie sądziła, że on chce zrobić jej krzywdę, a nawet zabić. Może przypominał kogoś, kto naprawdę jej zagrażał. A może pasował do opisu, który jej przekazano. W ogóle ciekawe, dlaczego kobieta wyglądająca jak ucieleśnienie spokoju, tak strasznie boi się o swoje życie.
Pragnął ją zapewnić, że jego nie musi się obawiać. Przejęty jej bezpieczeństwem zapomniał o swoim gniewie. Zaangażował się, chociaż dobrze wiedział, że to nie ma sensu. A teraz oboje mieli powody do frustracji.
Zaułek na tyłach warsztatu okazał się ślepy, więc Norbert pognał w prawo i wybiegając zza rogu, dostrzegł plecy Celie. Szkoda, że ma na sobie szary płaszcz, a nie coś czerwonego lub pomarańczowego, pomyślał, gdy wpadła do jakiegoś sklepiku. Dotarł do niego w kilkunastu susach i za moment stanął oko w oko z potężnie zbudowanym rzeźnikiem, który trzymał się pod boki i głośno klął.
Norbert pędem go ominął, przebiegł między dyndającymi na hakach baranimi półtuszami i znalazł się na wąskiej uliczce. Usłyszał pisk hamulców, odwrócił się w prawo i spostrzegł umykającą Celie oraz wrzeszczącego na nią kierowcę.
Dziewczyna spojrzała przez ramię i zaczęła biec jeszcze szybciej. Poruszała się z imponującą zręcznością, jakby uciekała nie pierwszy raz. Wkrótce oboje znaleźli się w pobliżu wielkiego, przeszklonego budynku targowiska. W tej handlowej dzielnicy było wiele sklepów i restauracji, toteż wszędzie panował tłok. Norbert nie wątpił, że on i Celie zwracają powszechną uwagę. Zanim jednak ktoś ruszył ich śladem, niebiosa nagle się otworzyły i lunął rzęsisty deszcz. Spłoszeni przechodnie zaczęli pospiesznie chować się, gdzie się tylko dało.
Norbert osłonił dłonią oczy, wypatrując uciekinierki, lecz nie był pewien, czy biegnie w odpowiednim kierunku. W pewnej chwili odniósł wrażenie, że widzi Celie Sherwood pędzącą na ukos w stronę kościoła stojącego na brukowanym kostką placyku w pobliżu pawilonów handlowych. Lecz kiedy tam dotarł, dziewczyny już nie było.
Ruszył w przeciwnym kierunku, zajrzał też na zadaszony bazar - i nic. Celie Sherwood, która powinna spędzać dni na modlitwie w walijskim klasztorze, dosłownie rozpłynęła się we mgle.
- Bobby! O, Jezu, Bobby! Musisz mnie ukryć! Natychmiast! - Celestine padła na muskularną pierś jasnowłosego atlety, który skradł serce Marshalla. Co za szczęście, że jeszcze tu był.
- Celie? - Bobbie zamknął ją w mocarnych ramionach. - Na litość boską, co się stało? Co tutaj robisz?
- Goni mnie jakiś szaleniec! Przyszedł do punktu i zaczął mi grozić, a potem chciał mnie złapać. Nie wiem, czy go zgubiłam!
Bobby odsunął ją na odległość ramienia. Miał zielone oczy i dość długie włosy, a na sobie obcisłe spodnie z czarnej skóry i kamizelkę w cętki leoparda. W ciągu kilku minionych tygodni, gdy pokazywał swoje sztuczki w okolicy Covent Garden, stał się ulubieńcem zwiedzających. Zarabiał tyle, że nawet odpalał pewne sumki Marshallowi, co było najszybszą drogą do jego serca.
- Hej, już jesteś bezpieczna. - Bobby kojąco pomasował plecy Celie i patrzył na nią wyraźnie zatroskany. - Nie pozwolę nikomu cię skrzywdzić.
- Musisz mnie ukryć!
- Mieszkam daleko.
- Wiem. - Celestine spróbowała przebić wzrokiem ścianę deszczu. Stali pod daszkiem przy wejściu do sklepu z latawcami i modelami samolotów. Drzwi znajdowały się w głębi, toteż z daleka byli niewidoczni, lecz jeśli ten mężczyzna jakimś cudem tu trafi...
- Chodźmy do sklepu Marsha. - Bobby włożył czarną skórzaną kurtkę. - Pójdziemy bocznymi zaułkami. To prawdziwy labirynt, ale już tamtędy chodziłem. Jeśli nawet ktoś cię śledzi, to zaraz się zgubi.
- A jeśli trafi do Marsha? Może mnie obserwował, więc zechce sprawdzić ten adres.
- Przecież obaj będziemy z tobą. Jeśli ten typ się zjawi, to już my go załatwimy.
- Dobrze. Ale pospieszmy się.
Bobby uspokajająco uścisnął jej dłonie, po czym się cofnął i popatrzył w obie strony.
- Nikogo nie widzę. Chodź. I trzymaj się blisko mnie.
Wrześniowy deszcz był chłodny, a Celestine już przemokła do suchej nitki. Drżąc z zimna pomaszerowała za Bobbym i w wąskich zaułkach prawie natychmiast straciła orientację, więc wlepiła wzrok w muskularną sylwetkę idącego przodem siłacza.
Ale zdenerwowanie zrobiło swoje, więc po kilku minutach poczuła obezwładniające zmęczenie. Właśnie zamierzała poprosić Bobby'ego, aby chwilkę odpoczęli, gdy on przystanął i wskazał wiszący nad zaułkiem łącznik między dwoma budynkami.
Schroniła się w jego zaciszu i zdjęła pantofel, aby rozmasować stopę. Co za szczęście, że zawsze nosiła buty na płaskich obcasach. W szpilkach od razu byłaby na straconej pozycji.
- Gdzie jesteśmy? - spytała.
- W pobliżu sklepu Marsha.
- Miałeś rację, że to istny labirynt. - Usiłowała powstrzymać się od łez, lecz zbierało się jej na płacz. - Już się zgubiłam.
- Biedactwo. Trzęsiesz się ze strachu.
- Jestem ci taka wdzięczna. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- Czego chciał tamten facet, Celie?
Żałowała, że nie może Bobby'emu powiedzieć całej prawdy.
- Właściwie nie wiem. Zachowywał się jak szaleniec. Jakby mu odbiło. Wziął mnie za kogoś innego i groził mi.
- Pomylił cię z kimś?
- Eee... chyba tak. Zresztą... nie mam pojęcia. Przeraził mnie, więc biegiem uciekłam.
- Jesteś w tym niezła.
- Dużo biegałam w szkole, więc zachowałam dobrą formę.
- Nie o to mi chodziło.
- Nie sądzisz, że lepiej już iść? - Rozejrzała się wokoło. Nigdzie nie było żywej duszy.
- Chyba mnie nie zrozumiałaś, malutka.
- Słucham? - Spojrzała na Bobby'ego zaskoczona dziwną nutą w jego głosie. I poczuła ukłucie strachu. W tych okolicznościach uśmiech Bobby'ego wydawał się całkiem nie na miejscu.
- Celie. Ładne imię, chociaż dość niezwykłe, prawda? Zwraca uwagę. Nie podejrzewałbym, że je wybierzesz.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Och, wiesz.
Cofnęła się, ale za sobą miała ceglany mur.
- Stąd chyba już sama trafię do sklepu Marsha - oświadczyła z udawanym spokojem. - Dzięki, że mnie podprowadziłeś aż tutaj. - Odwróciła się, aby zwiać, lecz palce Bobby'ego zacisnęły się na jej przedramieniu.
- Nigdzie nie odejdziesz, Celestine.
Słowa Bobby'ego zagłuszył grzmot, lecz i tak je zrozumiała.
- Puść mnie! To boli!
- Przykro mi, bo zaraz zaboli jeszcze bardziej.
- Kim ty, u diabła, jesteś?
- Ucieleśnieniem twoich wszystkich koszmarów. Spróbowała się wyswobodzić. Bobby trzymał ją lewą ręką, lecz był taki silny, jak demonstrował to swojej ulicznej publiczności. Celestine zaczęła się wyrywać, ale on coraz bardziej przyciągał ją do siebie, chociaż szarpała się i kopała. Zdwoiła wysiłki, a jej oczy rozszerzyły się z przerażenia, gdy prawą ręką sięgnął pod kurtkę. Wyjął nóż z osiemnastocentymetrowym ostrzem i efektownie poruszył bronią, jakby popisywał się przed zachwyconymi gapiami.
- Tak między nami, droga Celie... zdecydowanie wolę kobiety od mężczyzn, chociaż biedaczek Marsh tego nie wie. Zamierzałem dopiero w przyszłym tygodniu trochę się z tobą zabawić, zanim cię unieszkodliwię. Ale dzisiaj tak bardzo ułatwiłaś mi wykonanie zadania, więc nie będę już zwlekał ani tym bardziej narzekał...
Wrzasnęła, co sił w płucach, gdy podniósł nóż, a Bobby uśmiechnął się, jakby znajdował przyjemność w tym, co zamierzał uczynić.
- Tutaj nikt cię nie usłyszy, skarbie - szepnął jej prosto do ucha. - Poddaj się, a pójdzie nam dużo łatwiej.
Norbert usłyszał krzyk właśnie wtedy, gdy postanowił zrezygnować z dalszej pogoni. Mimo przeciwdeszczowego płaszcza był kompletnie przemoczony, a zdrowy rozsądek podpowiadał, że szukanie Celie jest bezcelowe. Pewnie już nigdy jej nie odnajdzie i nie dowie się, dlaczego w popłochu uciekła i dlaczego spowodowała zatrzymanie przez celników Bogu ducha winnego człowieka.
Norbert westchnął zrezygnowany, lecz słysząc wrzask kobiety, pobiegł w tamtą stronę. Lało jak z cebra, co chwilę ogłuszająco grzmiało i normalni ludzie już dawno gdzieś się pochowali. Miał więc dla siebie całe ulice i biegnąc, nie musiał nikogo potrącać.
Minął kilkanaście budynków i zaczął mieć wątpliwości, czy biegnie w dobrym kierunku. W Londynie wszystko brzmiało głośniej niż w innych miastach. Domy były z cegły lub kamienia, a wysokie mury odbijały każdy dźwięk, zwielokrotniając jego siłę. Krzyk mógł dochodzić z daleka i już się nie powtórzył.
Norbert nieco zwolnił, usiłując zebrać myśli. Zanim jednak zawrócił w przeciwną stronę, kobieta znów wrzasnęła. Tym razem znajdowała się dużo bliżej.
Wypadł zza rogu i spojrzał w głąb uliczki, która właściwie była wąskim zaułkiem między niezamieszkałymi domami. Przeprowadzano tu prace renowacyjne, o czym świadczyły schowane pod prowizorycznymi namiotami narzędzia i sprzęt budowlany. Ale w porze lunchu nie było na budowie robotników.
Domy stały w zabudowie szeregowej, zrośnięte bokami, a między dwoma znajdował się łącznik. W jego cieniu Norbert dostrzegł dwie postacie - atletę w ubraniu z czarnej skóry oraz Celie Sherwood.
Była śmiertelnie przerażona, lecz jak dzika lwica walczyła o życie. W tym miejscu, gdzie echo niosło się daleko, jej przeraźliwy krzyk był bronią niemal równie skuteczną, jak nóż lśniący w dłoni zamachowca. Z tą różnicą, że zabić mógł tylko nóż.
- Zostaw ją! - Norbert ruszył w stronę wzniesionego ramienia zabójcy. Celie już krwawiła, jej okulary leżały roztrzaskane na bruku, a wielkolud znów szykował się do zadania ciosu. Dziewczyna bezskutecznie usiłowała uwolnić się z mocarnego chwytu.
- Szukasz kłopotów? - Blondyn spojrzał na nadbiegającego mężczyznę i uśmiechnął się kpiąco.
Norbert był dobrze zbudowany, co w przeszłości niejeden raz zniechęciło mniejszego napastnika do wszczęcia bójki. Ale ten osobnik wyglądał jak atleta i najwyraźniej ucieszył się z widoku jeszcze jednej potencjalnej ofiary. Norbert uniósł ręce w geście rezygnacji i zrobił krok wstecz, a blondyn dwukrotnie przeciął nożem powietrze i roześmiał się. Lecz w chwili, gdy odwracał się do Celie, Norbert zaatakował.
Bezbłędnie oszacował odległość i wylądował dokładnie tam, gdzie zamierzał - na lewym barku olbrzyma. Jedną ręką chwycił jego nadgarstek, a drugą błyskawicznie zadał cios w przedramię. Blondyn zawył z bólu i puścił Celie, lecz nadal ściskał w dłoni nóż. Obrócił się raptownie, aby złapać Norberta, on jednak przewidział to posunięcie i już zdążył odskoczyć do tyłu.
Celie potykając się, dotarła do przeciwległej ściany, zgięta w pół, jakby nie mogła się wyprostować. Norbert nie miał czasu jej się przyjrzeć, ponieważ wielkolud znów na niego skoczył, lecz nie okazał się wystarczająco szybki. Te wspaniałe mięśnie, które przez lata rozwijał z taką czułością, teraz stały się przeszkodą. Norbert kopnął go w udo i tył kolana, a gdy mężczyzna się pochylił, ciosem stopy w łokieć wytrącił mu nóż, który zręcznie chwycił.
- Już nie żyjesz - wychrypiał siłacz.
- Tak sądzisz? - Norbert jak doświadczony ulicznik przerzucił nóż z ręki do ręki, następnie przeciął powietrze w taki sam sposób, jak przed chwilą zrobił to napastnik. - Jestem cholernie wkurzony. I nie lubię facetów, którzy krzywdzą kobiety.
Atleta ruszył do przodu z głową wciśniętą w ramiona jak atakujący baran. Tym razem Norbert nie miał miejsca, aby uskoczyć, mógł tylko mocno stać na rozstawionych nogach i w ostatnim momencie obrócić się bokiem, aby nie paść na ziemię. Gdyby został przygnieciony wielkim ciałem przeciwnika, nie wyszedłby żywy z tej walki. Było jasne, że ona rozstrzygnie się właśnie tutaj.
Przyjął barkiem potężne uderzenie i walnął głową o ścianę, a nogi pojechały mu do przodu, lecz nie wypuścił noża ani się nie przewrócił. Zdołał też złapać napastnika za długie włosy i szarpnąć jego głowę do tyłu, jednocześnie przykładając mu do gardła nagie ostrze.
- To jak będzie, Goliacie? - syknął rozjuszony. - Mam ci puścić krew, czy wolisz dać nogę, póki możesz?
- Dlaczego... mam wybierać?
Norbert kątem oka zobaczył Celie. Podczas starcia całkiem o niej zapomniał. Nie zdziwiłby się, gdyby znów uciekła. Lecz ona stała teraz tuż obok, ściskając w dłoniach wielki kamień przypominający te, z których zbudowano okoliczne domy. Uniosła go i z całej siły zdzieliła nim atletę w tył czaszki, po czym padła zemdlona na jego bezwładne ciało.
Celestine nie wiedziała, gdzie się znajduje. Miała wrażenie, że jest lekka jak piórko i cała mokra. Rozpaczliwie pragnęła znów pogrążyć się w nieświadomości, lecz uniemożliwiała to spływająca po twarzy woda. A z gardła, zamiast słów, wydobył się tylko zduszony jęk.
- Nie bój się, Celie. Zawiozę cię do szpitala.
- Nie... - Ktoś ją trzymał, a właściwie niósł, więc spróbowała się uwolnić. Otworzyła oczy i zaraz je zamknęła, bo padał deszcz. - Nie... zostaw mnie...
- Wykluczone.
- Oni mnie znajdą... zabiją... nie mogę... do szpitala... - Jej język był zdrętwiały, a umysł coraz bardziej zasnuwała mgła. Ale strach był silny jak zawsze.
- Jesteś ranna, a sam nie zatamuję krwotoku. Musisz iść do szpitala.
- Zabiją mnie... Czy ty... mnie zabijesz? - Może już próbował? Chociaż... chyba to nie on. Nie pamiętała, co dokładnie się wydarzyło ani dlaczego. Ale umierała z przerażenia. Chciała się wyswobodzić, lecz jej członki nie reagowały na rozkazy mózgu. A ciało nagle znalazło się w stanie nieważkości, zaczęło odpływać gdzieś w przestworza, coraz dalej i dalej od tego deszczu i niosącego ją mężczyzny.
Kiedy ponownie odzyskała przytomność, nadal znajdowała się w jego ramionach, lecz deszcz chyba ustał.
- Nie może pan jechać szybciej? - spytał trzymający ją człowiek.
- Przykro mi, chłopie, ale w tej ulewie prawie nic nie widać. Jak nasza pasażerka?
- Nic jej nie będzie.
- Na pewno nie trzeba zawieźć jej do szpitala?
- Nie, tylko zemdlała, bo nic dzisiaj nie jadła. Potrzebuje porządnej kolacji i trochę snu we własnym łóżku.
- Radzę podać rosołek i gorącą, słodką herbatkę z cytryną.
- Otóż to. - Mężczyzna chyba mówił przez zaciśnięte zęby.
- Jesteśmy prawie na miejscu.
- Świetnie.
- Pomóc panu ją wnieść?
- Nie, damy sobie radę.
Celestine chciałaby w to uwierzyć, ale wiedziała, że nie ma żadnych szans. Ona już nie da sobie rady. Nigdy nie będzie żyć jak normalna kobieta. Nigdy nie...
Spróbowała się odezwać, powiedzieć mężczyźnie, aby nie kłamał. Zdołała tylko jęknąć, ale to już było bez znaczenia, ponieważ znów wzlatywała gdzieś wysoko.
Tym razem Norbert był zadowolony z tego, że zatrzymał się w domu należącym do Tri - C International, przeznaczonym dla odwiedzających Londyn szefów firmy. Normalnie nie przepadał za tą siedzibą w wiktoriańskim stylu, była zbyt staroświecka, jak na jego gust. Betty Prynne, gospodyni, uwielbiała ogrody, więc i tutaj posadziła na podwórzu mnóstwo kwiatów i krzewów efektownych o każdej porze roku. A wnętrze domu, z jego wysokimi pokojami i wyposażeniem z ciemnego, rzeźbionego drewna, nieco zmiękczyła uroczymi antykami oraz dodatkami w pastelowych barwach. Wszystko emanowało domowym ciepełkiem, co Norberta zazwyczaj irytowało, lecz dzisiaj poczucie prywatności i domowe wygody stanowiły niezaprzeczalny plus.
Deszcz nadal padał, gdy taksówka zatrzymała się przed wejściem. Zaciągnięte burzowymi chmurami niebo miało kolor ołowiu, a na dworze było ciemno, co Norberta także cieszyło. W takich warunkach sąsiedzi nie będą w stanie zobaczyć, że nowy mieszkaniec rezydencji w Kensington dźwiga kobietę owiniętą w swój brązowy płaszcz.
Norbert wiedział, dlaczego przywiózł Celie tutaj, ale nie był pewien, czy podjął właściwą decyzję. Zanim zemdlała po raz drugi, Celie przez chwilę patrzyła na niego, a malujące się w jej oczach przerażenie zmieniło się w coś bardziej mrożącego krew w żyłach. Ta dziewczyna myślała, że umiera, i już zaczęła godzić się z tym, co nieuniknione.
A on nagle doszedł do wniosku, że nie może jej zawieść. Nie miał pojęcia, co przeszła, lecz chyba została przez kogoś straszliwie skrzywdzona. Jeśli on, Norbert, także ją zawiedzie, to ona już nigdy się nie podźwignie.
Taksówkarz, młody człowiek z kozią bródką, osłonił go wielkim parasolem i razem pobiegli do wejścia. Celie wydawała się strasznie lekka. Norbert dopiero teraz stwierdził, jaka jest szczuplutka.
Wręczył taksówkarzowi klucz i poczekał, aż chłopak otworzy drzwi, po czym wcisnął mu do ręki banknot.
- Jak się nazywasz, chłopcze?
- Nigel. Nigel Clark.
- Posłuchaj, Nigel. Moja żona umarłaby ze wstydu, gdyby ktoś się dowiedział o jej omdleniu. Proszę cię więc, żebyś nikomu o tym nie mówił. Nawet gdyby cię o nią pytano.
- Niby kto miałby mnie pytać?
- Ona jest znaną osobistością w Ameryce. - Norbert powiedział to przyciszonym tonem. - Występuje w telewizji, w nowym programie, którego jeszcze nie nadają tutaj. Musi bardzo dbać o dyskrecję.
- Rozumiem. - Nigel spojrzał na pieniądze i jego oczy się rozszerzyły.
- Jeśli w ciągu kilku najbliższych tygodni nikt nie będzie zawracał jej głowy, to uznam, że zachowałeś nasz mały sekret tylko dla siebie. A wtedy dostaniesz kolejne sto funtów.
- Nikomu nie pisnę ani słowa.
- Doskonale. Dzięki za pomoc.
Nigel skinął głową i pobiegł do samochodu, a Norbert wszedł do wnętrza.
- Betty? Jesteś w domu?
Ale nikt nie odpowiedział. Gospodyni prawdopodobnie poszła po zakupy. Rano Norbert uprzedził, że zje kolację tutaj, i teraz żałował tej decyzji. Betty znała się na wielu sprawach i była osobą ze wszech miar godną zaufania. Mogłaby doradzić, co począć z ranną kobietą.
Norbert prowizorycznie opatrzył ramię Celie za pomocą chusteczki do nosa i paska od płaszcza, nie obejrzał jednak zranionego miejsca, aby nie alarmować taksówkarza. I teraz nie miał pojęcia, czego się spodziewać.
Zaniósł dziewczynę do sypialni na piętrze, kolanem otworzył drzwi i dotarł do mahoniowego łoża z koronkowym baldachimem. Jedną ręką odrzucił haftowaną kapę i położył Celie na białej pościeli.
Dziewczyna miała twarz kredowobladą i nawet się nie poruszyła, gdy odwinął ją z płaszcza. Granatowy żakiet był pocięty nożem i cały we krwi, lecz ukrywał to, co najgorsze. Norbert zdjął prymitywny opatrunek i wzrokiem poszukał czegoś do rozcięcia marynarki, aby łatwiej ją zdjąć. Nie chciał zostawiać rannej nawet na moment, lecz stwierdził, że musi iść po jakieś nożyczki. W drzwiach jeszcze raz się upewnił, że Celie nadal jest nieprzytomna, i pomaszerował do swojego apartamentu, gdzie w łazience miał zestaw drobiazgów do szycia.
Gdy wrócił, Celie leżała całkiem nieruchomo dokładnie w tej samej pozycji, co przed chwilą, i chyba była jeszcze bledsza. Norbert ostrożnie usiadł obok niej i zaczął rozcinać żakiet, a następnie bluzkę.
Zadanie okazało się piekielnie trudne, ponieważ maleńkie nożyczki nadawały się wyłącznie do odcinania nitek, a Norbert nie zaliczał się do osób cierpliwych. W końcu jakimś cudem odciął cały rękaw i zsunął go w dół, delikatnie ciągnąc za mankiet.
Rana wyglądała gorzej, niż się spodziewał - była zygzakowata i tak głęboka, jakby sięgała prawie do kości. Zdumiewające, że przy tak poważnym obrażeniu Celie zdołała podnieść wielki kamień i zdzielić nim napastnika. Ta dziewczyna stanowiła jedną wielką zagadkę, lecz jedno wydawało się oczywiste - była najdzielniejszą osobą, jaką Norbert znał.
Rana krwawiła i niewątpliwie należało założyć szwy. Mimo nadzwyczajnej jakości przybornika do szycia, nie zawierał on niczego odpowiedniego do wykonania tego zabiegu. Niezbędna była pomoc chirurga, znieczulenie i antybiotyki. Norbert złożył na pół dwie wyprasowane serwetki, które wziął z szafy w korytarzu, i przycisnął je do rany. Postanowił wezwać pogotowie i złożyć na policji zeznanie oraz poprosić o ochronę dla Celie Sherwood.
- Panie Colter?
Niemal podskoczył na dźwięk głosu Betty. Nawet nie słyszał, że wróciła.
- Jestem tutaj - zawołał. - I potrzebuję pani pomocy.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale... - Kobieta weszła do sypialni i ze zdumieniem popatrzyła na Celie. - Boże drogi!
- Wszystko w porządku, Betty. - Trudno o coś dalszego od prawdy, pomyślał kpiąco. - Chociaż... niezupełnie. Jakiś mężczyzna usiłował ją zabić, ale błagała, żeby nie zawozić jej do szpitala. Chyba obawia się o swoje życie.
- Och, panie Colter...
- Myślę, że trzeba wezwać pogotowie.
- Lecz jeśli ona się boi... - Betty podeszła bliżej. Była panią zbliżającą się do sześćdziesiątki, korpulentną i siwiejącą, jak kobieta, która nie przejmuje się nadchodzącą starością. - Biedactwo. Jak to się stało?
- Facet zaatakował ją nożem. - Norbert na moment podniósł opatrunek, a Betty przymrużyła oczy i uważnie obejrzała ranę, która krwawiła trochę mniej.
- Widziałam lepsze i gorsze. Są inne zranienia?
- Widziała pani gorsze?
- Dawniej pracowałam w Glasgow jako pielęgniarka na chirurgii. Potem przeniosłam się do Londynu i podjęłam tę pracę. Mniej męczy nogi.
- Chyba nie ma więcej ran, ale nie jestem pewien.
- No to bierzmy się do roboty.
- Do roboty?
- Jasne. Pan szybko sprawdzi stan naszej pacjentki, a ja zadzwonię do przyjaciela. Tylko proszę nie marudzić, bo ta rana wymaga ucisku, zanim zostanie zeszyta. Chyba możemy wziąć to na siebie, jeśli pan chce.
Najchętniej zacząłby ten dzień od nowa, wykreślając z niego konfrontację z Celie Sherwood. A jeszcze lepiej - cofnąłby się do tamtego przedpołudnia w Paryżu i poszedłby w przeciwną stronę niż rudowłosa nimfa. Celie Sherwood była mu całkiem obca. Nie potrzebował tej komplikacji, nie miał ochoty brać na siebie tego ciężaru.
- Nie wiem, co robić. - Spojrzał na bledziutką twarz dziewczyny. - Nie jestem za nią odpowiedzialny.
- Oczywiście - z przyganą w głosie powiedziała Betty.
- Naprawdę nie jestem. A jeśli zajmiemy się nią tutaj, to automatycznie zaangażujemy się w jej sprawy. Nie rozumie pani?
- Och, rozumiem. Również i to, że pan nie lubi się angażować.
Podniósł głowę, a Betty z wyzywającą miną wytrzymała jego spojrzenie. Nie mógł mieć jej za złe, że wali prawdę w oczy. Wszyscy pracownicy Tri - C mieli do tego prawo. Przejmując zarządzanie firmą, Norbert uświadomił im, że życzy sobie szczerości w kontaktach międzyludzkich.
- Odniosłem wrażenie, że to raczej ona unika zaangażowania.
- Więc co mam zrobić? Zadzwonić po pogotowie czy po kogoś, kto udzieli jej pomocy tutaj?
- Jak pani widzi to drugie?
- Mam dobrego znajomego, właściwie przyjaciela. Przez wiele lat był chirurgiem, ale zaczął zaglądać do butelki. - Betty wzruszyła ramionami. - Odebrano mu prawo wykonywania zawodu, ale później przestał pić i ręce mu nie drżą.
- Przyjechałby do nas?
- Na pewno. Mieszka niedaleko i uczyni wszystko, o co go poproszę.
- Więc proszę go wezwać.
- Dobrze. - Betty ruszyła do drzwi. - Jeśli znajdzie pan jeszcze inne rany, proszę mnie zawołać.
Norbert został sam z Celie, która nadal była nieprzytomna i leżała tak nieruchomo, jakby już umarła. A on... tylko jeden raz w życiu rozbierał kobietę w takim stanie.
Zacisnął powieki na wspomnienie tamtych przeżyć. Mimo upływu czasu nadal były bolesne. W pokoju panował chłód, lecz poczuł, że dłonie mu się pocą, i przez długą chwilę nie mógł złapać tchu. W końcu otworzył oczy i już nie miał wątpliwości, że musi pomóc Celie. Stracił prawo wyboru, gdy popatrzyła na niego, najwyraźniej przekonana o swojej rychłej śmierci, i zaczęła się godzić z tym, co nieuniknione.
Teraz nawet gdyby chciał, już nie mógł zostawić na pastwę losu tej kobiety, która pożyczyła sobie personalia Celie Sherwood.
Sięgnął do guzików bluzki. Rozpiął je bez trudu i rozchylił poły. Celie w ogóle nie była opalona, toteż cieniutkie, niebieskie żyłki wyglądały niemal jak skazy na idealnie gładkiej, kremowej skórze. Na ramieniu i klatce piersiowej znajdowało się trochę zaschniętej krwi, lecz Norbert nigdzie nie stwierdził śladów obrażeń. Cieniutki stanik okrywający drobne, jędrne piersi był nasiąknięty krwią, Norbert wsunął więc dłoń pod plecy Celie i rozpiął maleńką klamerkę. Aby zsunąć stanik, musiał najpierw zdjąć z Celie bluzkę, a do tego potrzebował pomocy Betty. Kontynuował więc badanie za pomocą dotyku, a nie wzroku.
Celie miała gładkie, lecz o wiele za chłodne ciało, które delikatnie zareagowało na muśnięcia rąk, a z ust dziewczyny wydobył się cichy jęk. Cóż za ironia, przemknęło Norbertowi przez głowę. Wtedy, w Paryżu, zwrócił uwagę na atrakcyjną nieznajomą i nawet fantazjował na jej temat, wyobrażając sobie, że ją pieści, a ona rozkosznie pojękuje. Teraz jego życzenia się spełniły, lecz niezupełnie tak, jakby tego pragnął.
- Wyjdziesz z tego, Celie - zamruczał. - Zajmiemy się tobą.
Nie wykrył innych obrażeń powyżej talii, więc rozpiął suwak spódnicy i ściągnął ją poniżej bioder. Tutaj też nie stwierdził żadnych ran. Wielkolud z nożem celował wysoko. Norbert miał cichą nadzieję, że jedynym problemem jest rozcięte ramię. Położył na nim drugi opatrunek z serwetki i lekko go przycisnął, a Celie znów jęknęła i zatrzepotała powiekami. Spojrzała mu prosto w oczy, wątpił jednak, czy naprawdę go zobaczyła.
- Wyjdziesz z tego - powtórzył.
- Nie...
- Masz ranę na ramieniu. Usiłuję zatamować krwotok. Celie zaczęła rzucać się z boku na bok, więc mocno przytrzymał jej drugi bark.
- Spokojnie, Celie, bo krwawienie się zwiększy. Nikt cię nie skrzywdzi. Usiłujemy ci pomóc.
- Proszę... nie chcę... - Zamknęła oczy i bezwładnie opadła na prześcieradło.
- Jerry już jedzie. - Do pokoju weszła Betty. - Co z nią?
- Na chwilę odzyskała przytomność.
- Biedulka.
- Chyba nie ma innych obrażeń.
- Rozbierzmy ją.
- Co mam robić? - Nie był zachwycony czekającym go zadaniem. Już i tak zaangażował się bardziej, niż powinien, ale Betty nie dałaby sobie rady sama.
- Najpierw rozetnę trochę dalej ten żakiet. O, tak. Teraz proszę ją unieść. Ostrożnie. Zsunę go, a potem zdejmiemy bluzkę i bieliznę.
- Wspaniale - mruknął z przekąsem.
- Nigdy nie widział pan nagiej kobiety, panie Colter?
- Róbmy, co trzeba, dobrze?
- Cieszę się, że został pan bogaty nie jako lekarz.
- Co pani wyprawia?
- Rozcinam resztę jej ubrania. - Betty zręcznie zdjęła z Celie stanik. - Szczuplutka, ale kształtna, prawda?
Norbert zerknął na Celie i w duchu przyznał rację Betty.
- Co to jest? Pierwsza pomoc czy konkurs piękności?
- burknął, odwracając wzrok.
- Nawet sama mogłabym założyć szwy, gdyby nie te poszarpane krawędzie rany. - Gospodyni pokręciła głową.
- Lepiej niech Jerry się tym zajmie. Taka z niej chudzina, więc trzeba się postarać, żeby nie została duża blizna.
- Długo potrwa rekonwalescencja?
- To zależy, czy ta biedulka nie zechce od razu zerwać się z łóżka. Jeśli trochę poleży, to za jakiś tydzień lub dwa stanie na nogi. - Betty wzruszyła ramionami. - Ale zawsze istnieje ryzyko infekcji.
- Tydzień lub dwa?
- Ma gdzie się zatrzymać? Jakieś bezpieczne miejsce?
- Już pani mówiłem, że jej nie znam.
- Zaraz przyniosę mydło i wodę, żeby dziewczynę trochę umyć, a pan niech przyciska ten opatrunek. Jerry zjawi się lada chwila.
Znów został sam z Celie. Ciekawe, co by powiedziała, gdyby teraz odzyskała przytomność i zobaczyła, że on się na nią gapi. Było oczywiste, że się go bała. Co pomyślała, gdy zjawił się, nie wiadomo skąd, aby ją ratować? Uznała go za dobrego faceta czy też nadal uważała za jakiegoś groźnego wroga?
I kim był tamten atleta w czarnej skórze? Przypadkowym napastnikiem, który usiłował ją okraść lub zgwałcić? To wydawało się mało realne, ale też cała ta historia nie mieściła się w głowie, a jednak działa się naprawdę.
Wbrew własnej woli powędrował spojrzeniem do piersi Celie i przez chwilę wyobrażał sobie, jakby wyglądała w innych, korzystniejszych okolicznościach. Nie była ani ultraszczupła jak modelka, ani biuściasta jak dziewczyna z „Playboya”. Miała normalne, kobiece kształty, a teraz jej ciało pokrywały plamy zaschniętej krwi i świeże siniaki. Na ich widok Norbert poczuł przypływ takiej wściekłości, że zdumiała go siła tego uczucia. Jak można zrobić coś takiego bezbronnej dziewczynie! Słyszał, jak krzyczała, lecz chyba nie spodziewała się, że ktoś jej pomoże. Sądziła, że zaraz umrze.
Niechętnie przeniósł wzrok na twarz Celie i stwierdził, że ona go obserwuje.
- Dlaczego... tego nie dokończysz? - Jej głos zabrzmiał tak, jakby dochodził z daleka. Niebieskie oczy nie wyrażały żadnych emocji.
- Wkrótce przyjdzie lekarz i zeszyje ci ramię. Nie, nie ruszaj się! Krwotok się zmniejszył. - Przytrzymał ją, gdy spróbowała się podnieść. - Zamierzamy opatrzyć twoją ranę, a później sobie pośpisz. Jesteś bezpieczna. Nie mam pojęcia, co ci chodzi po głowie, ale tu nic ci nie grozi. Facet w czarnej skórze pewnie nadal leży tam, gdzie go zostawiliśmy, a ja nie zawiozłem cię do szpitala, bo tego się bałaś.
- Puść mnie. - Znów zaczęła się wyrywać.
- Nie. A jeśli nie przestaniesz się szamotać, to wezwę pogotowie i pojedziesz na ostry dyżur. Rozumiesz? Nie chcę, żebyś wykrwawiła się na śmierć.
- Dlaczego nie?
Jej pytanie było tak dalece pozbawione cienia nadziei, że Norbert na moment oniemiał z wrażenia.
- Nie wiem, za kogo mnie bierzesz - odparł w końcu. - Ani czego się obawiasz. Ale właśnie chyba uratowałem ci życie. Coś ci świta w tej łepetynie?
- Czego... ode mnie oczekujesz?
- Najchętniej zobaczyłbym cię w pełni sił i powiedział „żegnaj”. Ale to niemożliwe, więc chwilowo zadowolę się twoim grzecznym zachowaniem, gdy lekarz będzie zakładał ci szwy. A potem zobaczymy.
Z korytarza dobiegły jakieś odgłosy i do sypialni weszła Betty.
- Jerry przyjechał. Nasza pacjentka jest przytomna? Norbert skonstatował, że wciąż przyciska półnagą Celie do łóżka. Nie chciał, aby inny mężczyzna popatrzył na nią tak, jak on przed chwilą. Wzrokiem, którego nie można oderwać.
Puścił ją i podciągnął haftowaną kapę, zasłaniając Celie aż po pachy, chociaż nie miało to żadnego sensu. Przecież Betty zamierzała ją umyć. Ale po prostu nie mógł jej zostawić, gdy leżała taka odkryta i bezbronna. Ona zaś nadal patrzyła na niego z obawą.
- Mogę wyjść albo zostać - oznajmił. - Gdy lekarz będzie opatrywał ci ramię... ty decyduj, czy mam zostać.
- Kim... jesteś?
Nie chciał jej powiedzieć całej prawdy. Był postacią dobrze znaną, a jego nazwisko wielu ludziom kojarzyło się z pewnymi wydarzeniami, o których wolał nie mówić. Miał święte prawo do zachowania resztek swojej prywatności.
- Nazywam się Norbert James. - Wstał i spojrzał na Betty. Chyba nie zdziwiła się, że skłamał. Przeciwnie, miała taką minę, jakby go rozumiała.
- Niech pan stąd idzie, panie James - poleciła stanowczym tonem. - My się nią zajmiemy. Zawołamy pana, gdy będzie po wszystkim.
Do pokoju wszedł łysiejący mężczyzna w wieku Betty i podobnej jak ona postury. W ręce trzymał staroświecką lekarską torbę i miał wręcz żałosną minę człowieka, który pragnie zabrać się do pracy, a widzi, że inni mu w tym przeszkadzają.
Norbert skinął głową i jeszcze raz spojrzał na leżącą z zamkniętymi oczami Celie. Ciekawe, o czym myślała. Czy uwierzyła, że chcą jej pomóc? A może jej się zdawało, że nadal jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie?
Od czego uciekała? I dlaczego?
Norbert rozumiał ludzi, którzy uciekają. I żałował, że człowiek nie jest w stanie ukrywać się w nieskończoność ani stać się kimś innym. Sam wiedział to z pierwszej ręki. Już dawno się przekonał, że niezależnie od tego, na jaki kraniec świata pojechał, patrząc w lustro, zawsze widział siebie - Norberta Jamesa Coltera. Szkoda, że nie mógł tego wyjaśnić Celie.
- Bądź dzielna - powiedział. - Zresztą... chyba już jesteś, prawda?
Nie odpowiedziała ani nie otworzyła oczu. Znów leżała bezwładnie jak szmaciana lalka, czekając na swój los.
- Dobrze zniosła zabieg. Teraz śpi. Jerry podał jej środek przeciwbólowy. Nie chciała połknąć tabletki, więc musiałam głaskać ją jak słabego szczeniaczka, ale w końcu wzięła lekarstwo i usnęła. - Betty włączyła elektryczny czajnik. Zastała Norberta w kuchni, gdy szukał czegoś do zjedzenia, i kazała mu usiąść przy stole. - Biedulka nawet nie jęczała, a musiało ją boleć.
- Ona nie z tych, co jęczą. To wiem na pewno.
- A ja wiem, że przedstawił się pan nieprawdziwym nazwiskiem.
Norbert przymknął powieki. Dopiero teraz zaczął sobie uświadamiać, że nie tylko Celie odniosła obrażenia w starciu z atletą.
- Wolałem nie ujawniać swojej tożsamości - mruknął znużony. - Nie mam pojęcia, na co stać tę dziewczynę. Wolałbym, żeby mi nie zaszkodziła.
- Chyba niełatwo być Norbertem Colterem.
Norbert przez moment żałował, że jako mały, przeraźliwie spragniony uczuć chłopiec nie miał przy sobie kogoś równie serdecznego jak Betty. Wtedy tak bardzo potrzebował czyjegoś zrozumienia i ciepła. Obecnie uważał to za zbędne.
- Przeciwnie - odparł lekkim tonem. - Moje życie to marzenie każdego nastolatka.
- Nastolatka? Oboje wiemy, którą częścią ciała rozumuje nastolatek...
- Nasza pacjentka długo będzie spała?
- Z godzinę. Przy odrobinie szczęścia może dwie.
- Zastanawiam się, kiedy zapukają do drzwi inspektorzy ze Scotland Yardu.
- Niby dlaczego mieliby tu przyjść? - Betty zastygła z ręką nad srebrną puszką z herbatą. - Chociaż... co ja mówię. Oni działają perfekcyjnie.
- Dałem taksówkarzowi w łapę, żeby zachował dyskrecję. Lecz jeśli policja znajdzie napastnika, który zranił Celie, to dokładnie go przesłucha. I po nitce do kłębka w końcu trafi tutaj.
- Może tak byłoby najlepiej? Sam pan powiedział, że tę dziewczynę trzeba chronić.
- Gdybym uważał, że ochroni ją policja, to od razu wezwałbym gliny.
- Cóż, akurat pan ma powody, aby nie wierzyć władzom. Zignorował te słowa. Betty usilnie starała się traktować go ciepło, a on równie zdecydowanie ignorował te próby.
- Może powinienem sam ją gdzieś zabrać?
- Ale dokąd? Do Ameryki? Przewiózłby pan kobietę przez zieloną granicę?
Ten pomysł był kuszący, ale nie z powodów, które Betty brała pod uwagę. Norbert miał coraz więcej podstaw, aby sądzić, że pochodzenie Celie Sherwood to sprawa nadzwyczaj tajemnicza. Na pewno nie była tą osobą, za którą się podawała. Miała imponujące talenty aktorskie oraz lingwistyczne. Mówiła znakomicie zarówno po francusku, jak i po angielsku. A jeśli nie była ani Francuzką, ani Angielką? Może obie te narodowości stanowiły tylko część jej maskującego repertuaru?
Gdy odzyskała przytomność, z pewnością nie była w stanie niczego udawać. Co prawda niewiele mówiła, lecz wyszeptane słowa miały rytm i miękkość typową dla ojczyzny Norberta, czyli Południa Stanów Zjednoczonych.
Kim, u licha, jest ta kobieta?
- Naprawdę chciałby pan porwać tę biedulkę?
- To nie powieść kryminalna, Betty - parsknął zirytowany. - Usiłuję tylko zapewnić dziewczynie bezpieczeństwo, dopóki nie dowiem się o niej czegoś więcej.
- Znam odpowiednie miejsce. - Betty wcale nie przejęła się opryskliwym tonem Norberta. - Lecz jeśli nie potrzebuje pan mojej pomocy...
- Co to za miejsce?
- Moja siostra Joan ma domek w hrabstwie Kent. Nic szczególnego, ale przyjemnie uciec tam z miasta, żeby złapać oddech. Wokoło nic, tylko same pola i farmy. Prawie nikt tam nie przyjeżdża. Kiedyś przez kilka tygodni nie widziałam w okolicy żywej duszy. Ale niedaleko jest wieś, ze sklepem i kościołem, więc można coś kupić i się pomodlić.
- Sądzi pani, że siostra pozwoli mi się tam zatrzymać?
- Powiem jej, że sama chcę trochę odsapnąć. Nie będzie mnie indagować. Zresztą wkrótce jedzie na urlop do Madrytu, a domek prawie zawsze stoi pusty.
- Mógłby się przydać.
- Chyba że znajdzie pan coś lepszego.
- To daleko stąd?
- Właśnie na tym polega urok tego miejsca, że jedzie się tam tylko godzinę lub nieco dłużej, wszystko zależy od tego, czy od razu zauważy pan tę chałupkę.
W pierwszej chwili Norbert pomyślał, że najwygodniej byłoby wysłać tam Celie wraz z Betty. Ale zaraz porzucił ten pomysł. Nie wiedział o Celie nic poza tym, że ktoś niewątpliwie nastaje na jej życie. Oddawanie jej pod opiekę Betty mogłoby narazić gospodynię na nieprzewidziane zagrożenia.
Bez sensu było też zabieranie Betty, gdyby sam pojechał z Celie na wieś. Nie potrzebował gospodyni, a Celie chyba obejdzie się bez pielęgniarki. Zresztą Betty zawsze mogła szybko się zjawić. Tylko w razie absolutnej konieczności, ponieważ nawet jego obecność nikomu nie gwarantowała bezpieczeństwa.
Ostatnia kobieta, którą miał pod swoją opieką, nie przeżyła...
- Sąsiedzi się nie zdziwią, że ktoś zamieszkał w tym domku?
- Zawiadomię najbliżej mieszkającą rodzinę, że jesteście młodym małżeństwem i marzycie o krótkim miodowym miesiącu tylko we dwoje.
Taka historyjka, chociaż w założeniu idiotyczna, mogła okazać się przekonująca dla tamtejszych mieszkańców. A gdyby prześladowcy i tak zdołali wyśledzić Celie, to trzeba będzie chronić się w inny sposób. Po krótkim namyśle Norbert podjął decyzję.
- Zgoda, Betty, zawiozę ją tam, jeśli zechce. Chyba że sama wpadnie na lepszy pomysł, w którym nie będzie miejsca dla mnie. Wolałbym taki wariant.
- Czyżby? Odniosłam wrażenie, że świetnie pan się bawi. - Uśmiech Betty był niemal równie szeroki jak jej biodra.
- Doceniam szczerość, ale nie lubię wtykania nosa w moje życie. - Norbert zmierzył gospodynię surowym spojrzeniem.
- Wielka szkoda. - Betty wzięła się pod boki. - Powinien pan wreszcie wyleźć z tej swojej skorupy. Zawsze panu wygarnę, co myślę, bo mogę robić, co mi się podoba.
- Może pani stracić tę robotę - burknął ostrzegawczo.
- Proszę spróbować mnie zwolnić. Dzięki moim kruchym ciasteczkom mam wśród szefów Tri - C więcej przyjaciół niż pan.
Usiłował się nie uśmiechnąć, ale w końcu nie wytrzymał i roześmiał się.
Norbert zdążył zjeść porządny lunch, wziąć prysznic i się przebrać, zanim Celie się obudziła. Betty troskliwie doglądała jej przez całe popołudnie i przy pierwszych oznakach życia pacjentki natychmiast wezwała Norberta, który przeglądał w bibliotece dzisiejsze faksy.
Wchodząc do oświetlonego tylko nocną lampką pokoju, Norbert niemal się spodziewał, że nie zastanie w nim Celie. W końcu już zdążył się przekonać, że ta dziewczyna umie zniknąć w najdziwniejszy sposób. Lecz tym razem nadal tu była - z ręką na temblaku leżała oparta o dwie poduszki, blada jak szanujący się duch z jakiegoś angielskiego zamczyska.
- Jak się czujesz? - Norbert stanął w nogach łóżka i skrzyżował ramiona na piersi.
- Jak ktoś pocięty na kawałki.
Słowa zabrzmiały cicho i sennie, lecz Norbert stwierdził, że Celie znów mówi z brytyjskim akcentem.
- Jak widzisz bez okularów? Bo Goliat je rozdeptał.
- Widzę nieźle.
- Więc chyba zauważyłaś, że oczekuję paru odpowiedzi. Trochę się zgarbiła, lecz buntowniczo wysunęła brodę, jak ktoś mający poczucie klęski, lecz nadal odważny.
- Nie wiem, kim jesteś ani czego chcesz.
- Więc dlaczego uciekłaś dzisiaj z tego punktu napraw? Zacznijmy od tego miejsca i cofajmy się w czasie.
- Przestraszyłeś mnie. Myślałam, że chcesz mi zrobić coś złego.
- Daj spokój. - Norbert z politowaniem pokręcił głową. - Przecież wcale ci nie groziłem. Poprosiłem tylko o garść wyjaśnień.
- Nie mogłam ich udzielić. Nie miałam pojęcia, o co chodzi. Nadal tego nie wiem.
- Dzisiaj omal nie straciłaś życia. Zdajesz sobie z tego sprawę?
- Owszem. To było niezapomniane przeżycie.
- Zechcesz mi powiedzieć, dlaczego stało się twoim udziałem? Dlaczego ktoś próbował cię zabić? Może dla ciebie to pestka, ale ja inaczej traktuję taki zamach. Tamten facet usiłował zabić także i mnie.
- Nie wiem, dlaczego. Nawet nie jestem pewna, czy miał takie zamiary. Chyba... chyba planował coś innego, ale się broniłam, więc...
- Sama powiedziałaś, że chciał cię zabić.
- Ja? Ja tak powiedziałam?
- Ty. I błagałaś, żebym cię nie zawoził do szpitala, bo tam też ktoś może pozbawić cię życia. O kim mówiłaś, Celie? I co tamten wielkolud ma z tym wspólnego? Musisz mi to wyjaśnić albo ci nie pomogę.
- Ty... miałbyś mi pomóc? - Tym razem jej zdumienie było autentyczne.
- Nie rozumiem, co cię tak dziwi. Przecież cię tu przyniosłem, prawda?
- Uciekałam z twojego powodu. Zacząłeś bredzić o jakichś pociągach i kawiarniach.
- Gdybym chciał twojej zguby, to zostawiłbym cię na pastwę tamtego Goliata z wielkim nożem. - Norbert stwierdził, że logika tego rozumowania nie wywarła na Celie żadnego wrażenia. - Nie sądzisz, że należą mi się jakieś wyjaśnienia?
- Dlaczego mnie tu przyniosłeś?
- Mój osąd jest najwyraźniej tak samo wadliwy, jak twoje nowe wcielenie.
- Czego ode mnie chcesz?
- Tylko prawdy.
- Nazywam się Celie Sherwood - powiedziała powoli jak do dziecka lub jakby jeszcze pozostawała pod wpływem środków nasennych. - Urodziłam się w Bourton - on - the - - Water. Nie jestem zakonnicą ani od dziecka nie byłam w Paryżu. Przestraszyłeś mnie swoimi pytaniami, więc uciekłam. Nie wiem, kim był mężczyzna z nożem.
- Świetnie. Zadzwonię więc na policję i zgłoszę ten napad. Zabiorą cię do szpitala, a ja zapomnę o całym incydencie.
Celie opuściła nogi z łóżka. Miała na sobie wielką, kwiecistą koszulę nocną, prawdopodobnie Betty.
Norbert błyskawicznie dał susa i zdążył podtrzymać dziewczynę, gdy wstała i się zachwiała. Zwiotczała w jego ramionach, a on mocno ją obejmował i przez moment chciał zatrzymać przy sobie.
- Celie, mogę ci pomóc... gdybyś tylko powiedziała mi, o co chodzi...
- Muszę... stąd iść.
- Jesteś za słaba, żeby sama gdzieś iść. - Norbert westchnął. - Słuchaj, nie zamierzam zatrzymywać cię tutaj wbrew twojej woli. Możesz odejść, jeśli chcesz. Ale powiedz, kogo mam zawiadomić, żeby po ciebie przyjechał. Straciłaś sporo krwi, a twoje ramię musi być unieruchomione, dopóki bark się nie wygoi. Przez tydzień lub dwa będziesz potrzebowała pomocy.
Celie milczała, a Norbert poczuł przypływ frustracji. Chciał odepchnąć tę niewdzięcznicę, ale całkiem wbrew sobie jeszcze mocniej ją przytulił. A ona trzęsła się ze strachu, po czym nagle zaczęła szlochać.
- Celie... - Pogłaskał ją po włosach. - Do licha, Celie, kim jesteś i o co w tym wszystkim, u diabła, chodzi?
Nie odpowiedziała, lecz jej szlochanie się wzmogło, chociaż najwyraźniej starała się uspokoić. W końcu zrezygnowała i płakała po cichutku, jakby już dawno temu nauczyła się wstydzić swoich łez. I właśnie to wzruszyło Norberta bardziej, niż by sobie życzył.
- Położę cię do łóżka. Odpoczniesz, a później porozmawiamy.
- Nie mam... kogo zawiadomić - szepnęła z rozpaczą w głosie.
- A twój szef?
- Nie! Nie mogę tam wrócić...
- Już dobrze, dobrze. Nie musisz. - Odsunął ją od siebie, trzymając obu rękami w talii. - Ale powiedz mi, co się dzieje? Powinienem wiedzieć, żeby ci pomóc.
- Boję się... - Jej wykrzywiona bólem twarz jeszcze zbladła.
- Dlaczego?
- Lepiej, żebyś nie wiedział. Nie chcę cię narażać na niebezpieczeństwo.
- Zaryzykuję.
- Proszę...
Uznał, że teraz nic więcej z niej nie wydobędzie. Celie była bliska zemdlenia, więc wziął ją na ręce i ułożył na pościeli.
- Zbieraj siły, bo wkrótce cię stąd zabiorę.
- Gdzie? - Jej oczy lekko się rozszerzyły.
- Joan, siostra Betty, mojej gospodyni, ma domek w Kent. Możemy tam pojechać.
- Dlaczego?
- Przywiozłem cię tutaj taksówką. I obawiam się, że policja może trafić pod ten adres, jeśli znajdzie Goliata. Nadal oddychał, gdy go zostawiliśmy, ale nie był w dobrej formie. Nieźle mu przyłożyłaś. - Znów skrzyżował ramiona, żeby jej nie dotknąć. Potrzebowała ukojenia, on zaś nie był w stanie ofiarować go ani jej, ani żadnej innej kobiecie. - Gliniarze przeprowadzą śledztwo i wezmą cię w większe obroty niż ja. Chcesz odpowiedzieć na ich pytania czy wolisz gdzieś zniknąć?
- Powiedziałeś „możemy”. Ty też byś pojechał?
- A co? Spodziewałaś się, że po prostu wręczę ci kluczyki do domu i samochodu? Wybacz, ale nie mogę ufać ci bardziej niż ty mnie.
- Dlaczego miałbyś mi pomagać?
Domyślił się, o co jeszcze chciała spytać. „Masz w tym jakiś własny interes?” Sam też się nad tym zastanawiał. I nie był zadowolony z odpowiedzi, ale tylko takiej mógł udzielić.
- Jestem zaintrygowany - odparł szczerze. - Tobą, twoją sytuacją. A mnie trudno zaintrygować.
- I naraziłbyś się na niebezpieczeństwo... z powodu ciekawości?
Widział, że Celie drży. I doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ona nie zdoła sama o siebie zadbać. Został wplątany w utkaną przez nią sieć.
- Nie mam nic do stracenia - mruknął, odwracając się do drzwi.
- Nie wierzę.
- Szkoda. Jeśli chcesz stąd odejść beze mnie, to wolna droga. Lecz jeśli za godzinę, gdy na dworze zapadnie zmrok, jeszcze tu będziesz, to razem pojedziemy do Kent.
Bark piekielnie bolał, a cały pokój wirował. Mężczyzna, który zakładał jej szwy, kazał połknąć jakieś tabletki, a ona była zbyt słaba, aby się przeciwstawić. I teraz nie mogła jasno myśleć. Czy to na skutek szoku? Lub z powodu dużego upływu krwi? A może podano jej jakiś narkotyk, żeby stała się bezwolnym narzędziem w czyichś rękach?
Ale co ktoś mógłby w ten sposób uzyskać? Chyba lepiej byłoby ją zabić?
Przygryzła wargi, żeby nie jęczeć. Jej umysł nadal funkcjonował w zwolnionym tempie, otumaniony pigułkami, ale bark palił żywym ogniem, a unieruchomione prawe ramię było bezużyteczne. Nawet gdyby zdjęła temblak, to prawdopodobnie zemdlałaby z bólu. Przecież była praworęczna.
Oparła głowę na poduszce i spróbowała zebrać myśli. Jak nazywał się ten mężczyzna? Norbert? Norbert chciał, aby mu zaufała. Aby powiedziała mu prawdę. Ale Norbert śledził ją aż od Paryża. Trafił za nią do punktu napraw, a potem jakimś cudem znów ją odnalazł - w samą porę, aby powstrzymać Bobby'ego.
Ale to ona walnęła go w głowę... Norbert mu groził, ale był skłonny go puścić...
Tym razem z jej ust wydarł się jęk.
Drzwi sypialni otworzyły się i do pokoju weszła tęgawa kobieta z ciepłym spojrzeniem. Betty, jak nazywał ją Norbert. Jego gospodyni... tak przynajmniej o niej mówił.
- O, dziecinko, środki przeciwbólowe przestają działać, co? - Betty podeszła do łóżka. - Obawiam się, że będzie pani musiała trochę pocierpieć.
- Gdzie... moje ubranie?
- Niestety całe w strzępach. Ale wysłałam Jerry'ego po jakieś odpowiednie ciuszki.
- Muszę iść.
- Tak myślałam. Ale ten domek w Kent na pewno się pani spodoba. Jest z kamienia starego jak królestwo, a pod dachem chętnie założyłyby gniazdo ptaszki, gdyby im na to pozwolić. Zaś na pięterku... zresztą sama pani wkrótce zobaczy.
- Nie jadę tam.
- Zna pani lepsze miejsce? - Betty wyraźnie się zafrasowała.
Celestine pomyślała, że każde miejsce będzie lepsze. Musiała natychmiast stąd odejść, znów zmienić tożsamość, zniknąć w innym kraju, zacząć żyć innym życiem.
Problem w tym, że nie miała pieniędzy. Ani grosza. A wszystkie dokumenty, paszporty i metryki, które zebrała z takim trudem i za które zapłaciła majątek, znajdowały się w mieszkanku na New Row. Absolutnie nie mogła tam wrócić. Skoro Bobby ją namierzył, to kto jeszcze wiedział o tym adresie? Kto tylko czekał, aby znów ją zaatakować?
- Panno Sherwood? - Betty przysiadła na brzegu łóżka. - Ma pani jakieś poważne kłopoty, prawda?
Celestine przez chwilę zastanawiała się, jakby to było zwierzyć się tej kobiecie. Już od kilku lat nie miała kogoś godnego zaufania, z kim mogłaby rozmawiać o ważnych sprawach. A kłamstwa z konieczności tak dalece weszły jej w krew, że teraz nawet nie była pewna, czy jeszcze umiałaby powiedzieć prawdę.
- Nie można dusić wszystkiego w sobie. - Betty z dezaprobatą pokręciła głową. - W końcu płaci się za to wysoką cenę. Rozumie mnie pani, prawda? A jeśli nie dowiemy się, w czym rzecz, to nie znajdziemy rozwiązania.
- Nie ma rozwiązania.
- Tak pani sądzi? A może warto uczynić pierwszy krok?
I to szybko. Pan... James uważa, że policja zjawi się tutaj jeszcze przed północą. Nie zostało więc zbyt wiele czasu na rozmyślania. - Betty pochyliła się w jej stronę. - Może pani zaufać panu Jamesowi. Jeśli on obiecuje pomóc, to tak zrobi.
- Kim on jest?
- Chyba wolałby sam opowiedzieć o sobie. - Betty uśmiechnęła się leciutko. - Ale zapewniam panią, że to dobry człowiek. A jeśli pani mu nie zdradzi, że to powiedziałam, to jeszcze coś dodam. Pan James wiele przeszedł i umie poznać, że ktoś cierpi.
Celestine doszła do wniosku, że już niczego więcej o Norbercie Jamesie nie wyciągnie z Betty.
- Jak tam jest... w tym Kent?
- To ładne miejsce i doskonale nadaje się na azyl, w którym odzyska pani siły. Tam można się ukrywać w nieskończoność.
Celestine zrozumiała, że stoi w obliczu trudnego wyboru. Musiała albo wrócić do mieszkanka na poddaszu, zabrać dokumenty i trochę odłożonych pieniędzy, albo złożyć swój los w ręce Norberta Jamesa i Betty. Przynajmniej na pewien czas. Nie mogła przecież błąkać się bez grosza przy duszy, dopóki jakoś nie załatwi przekazania gotówki. Miała jedynie te dwie możliwości - jedna była niemal na pewno śmiertelnie niebezpieczna, a druga - może trochę bardziej bezpieczna.
- Pojadę do Kent.
- Doskonale. Spakuję pani rzeczy, gdy tylko Jerry je przywiezie. Chce pani łyknąć coś przeciwbólowego? - Betty wyjęła z kieszeni plastikowy słoiczek.
- Już nie będę brać tych tabletek.
- Dam je panu Jamesowi, na wszelki wypadek. Nie ma sensu się umartwiać. - Betty podeszła do drzwi i na moment przystanęła. - Podjęła pani właściwą decyzję. Pan James dopilnuje, aby nie spotkało pani nic złego. A ja mam nadzieję, że pozwoli mu pani wyprostować swoje sprawy. To by wam obojgu wyszło na dobre.
Celie drzemała prawie przez całą drogę do Kent. Od czasu do czasu raptownie się budziła i rozglądała spłoszona, jakby zaraz miała wyskoczyć z samochodu. Norbert wolałby, żeby się odprężyła i smacznie spała, ale czuł, że to niemożliwe. Ta dziewczyna zawsze miała się na baczności, nawet wtedy, gdy gryzła wargi z bólu.
Norbert nie był zachwycony jazdą. Musiał bardzo uważać, prowadząc auto po lewej stronie jezdni, co okazało się trudniejsze, gdy zjechał z autostrady. Pejzaż prawdopodobnie był uroczy za dnia, w blasku słońca, natomiast w nocy ciemne zarysy wzgórz wyglądały dość ponuro. Norbert zapisał sobie wskazówki Betty, lecz i tak raz zgubił drogę i musiał zawrócić. Czytając „Proszę skręcić na szczycie drugiego wzgórza” nie przypuszczał, że chodzi o ledwie widoczny podjazd prowadzący do owczarni u stóp niewielkiego pagórka obok lśniącego w blasku księżyca stawu.
Kiedy wreszcie zajechał przed - jak miał nadzieję - właściwy domek, jednego był pewien. Betty mówiła szczerą prawdę. To miejsce idealnie nadawało się na kryjówkę. Skoro on z trudem tu trafił, dysponując dokładnym opisem trasy i mapą, to prześladowcy Celie - jeśli w ogóle istnieli - będą tak długo krążyć po bezdrożach Kentu, że w końcu kompletnie stracą orientację i nigdy więcej nikt o nich nie usłyszy.
Celie nie zbudziła się, gdy zgasił silnik, co dobitnie świadczyło o jej wyczerpaniu. Norbert oparł ręce na kierownicy i patrząc na szarą chałupkę, zastanawiał się, w co się wpakował.
Domek zbudowany z kamienia, zwanego przez Betty łupkiem z Kentu, miał wielkość szopy na narzędzia w posiadłości Norberta w Górach Skalistych. Stał w pobliżu wąskiego strumienia migoczącego w świetle księżyca jak srebrzysta wstążeczka. Stromy dach mocno wystawał poza obrzeże ścian, zaś podwórze było częściowo wysypane żwirem i właśnie tam Norbert zaparkował wypożyczony samochód. Z jednej strony rosły jakieś wysokie krzaki, a z drugiej, bliżej potoku - wspaniała, rozłożysta wierzba. Całość zapewne była malownicza i odseparowana od reszty świata. Nie ulegało też wątpliwości, że na takiej małej przestrzeni mieszkalnej dwoje lokatorów niczego przed sobą nie ukryje.
- Dojechaliśmy?
Norbert nie zdziwił się, że Celie wreszcie otworzyła oczy. Dziwne, że dopiero teraz, pomyślał z przekąsem.
- Chyba tak. Ale nabiorę pewności, gdy mój klucz otworzy te drzwi.
- Ten dom jest taki...
- Maciupeńki. Tylko to słowo przychodzi mi do głowy. - Norbert wyjął kluczyk ze stacyjki i dopiero wtedy wysiadł. Celie była chwilowo jednoręczna, lecz niebywale wytrwała. Pewnie mogłaby ukraść auto i odjechać prosto w ciemną noc. A zanim znalazłby w tej głuszy jakichś sąsiadów i dowiedział się, gdzie zgłosić kradzież, Celie może już byłaby fertyczną brunetką z loczkami, serwującą sznycle we Frankfurcie lub Wiedniu.
Ruszył w stronę wejścia i usłyszał trzaśniecie drzwiczek. Celie szła za nim, co uznał za bardzo w jej stylu.
Brukowana kamiennymi płytkami dróżka była po obu stronach wysadzana lawendą, która wyschła, eksponując szpiczaste, szare nasionka. Norbert zerwał kilka z nich, roztarł je w dłoni i powąchał... po czym nagle znalazł się o tysiące kilometrów stąd, w małym domku w Tarpon Springs na Florydzie.
I poczuł, że nogi wrosły mu w ziemię. Nie mógł zrobić kroku ani nawet oddychać. Znów była z nim Lynn - tak, jak dawniej, w latach ich małżeństwa. Lynn, która umarła, ponieważ nie umiał jej ochronić.
- Dlaczego przystanąłeś?
Usłyszał głos Celie jakby z oddali. W głowie mu szumiało i mimo wieczornego chłodu poczuł, że się poci. Nie był w stanie odpowiedzieć, wydobyć z zaciśniętego gardła ani słowa, ale jakimś cudem zmusił się do zrobienia kroku. A potem kilku następnych, aż dotarł do szerokiego daszku nad drzwiami.
Zauważył tylko tyle, że daszek jest jaskrawoniebieski. Wsunął wilgotną od potu dłoń do kieszeni i wyjął duży staroświecki klucz, który dostał od Betty. Ręka mu drżała, lecz zdołał wsunąć go do zamka i przekręcić.
- Gdzieś tu musi być wyłącznik - powiedział, wchodząc do mrocznego wnętrza. Tylko on wiedział, z jakim trudem panuje nad własnym głosem. Po omacku odnalazł pstryczek i włączył światło. Zapaliła się duża lampa przy drzwiach oraz mniejsza, obok kamiennego kominka.
Pokoik wyglądał w miarę przyzwoicie. Ściany były chropawe, jakby otynkował je ktoś mający słaby wzrok i zrobił to w okresie średniowiecza. Dach podtrzymywały grube, drewniane belki, z których zwisały pęki suszonych kwiatów i gałązek. W głębi znajdowała się maleńka łazienka wielkości szafy oraz niewiele większa sypialnia. Wąziutki korytarzyk prowadził do zaskakująco obszernej kuchni, najwyraźniej dobudowanej kilkaset lat po postawieniu domu.
Celie nadal stała na zewnątrz, a raczej opierała się o framugę, jakby całkiem opadła z sił po przejściu paru metrów.
- Wejdź i usiądź - polecił Norbert. - Tam jest bujak.
Ale ona nawet nie drgnęła. Norbert odwrócił się i stwierdził, że dziewczyna bada wnętrze takim przenikliwym wzrokiem, jakby jej życie zależało od dokładnego sprawdzenia każdego kąta i zakamarka.
- Żadnych duchów ani facetów w czarnej skórze - zapewnił Norbert. - Ale nie zdziwiłbym się na widok myszy, chociaż pewnie umkną, sfrustrowane naszym towarzystwem.
Celie nadal się nie poruszyła, wpatrzona w drewniane schodki - niewiele lepsze od drabiny - prowadzące na wąski stryszek z ukośnie ściętym sufitem. Wzdłuż krawędzi biegł niski murek, za którym rzeczywiście można by się ukryć.
- Zajrzę na górę - zaproponował Norbert, a Celie zrobiła taką minę, jakby nie uważała wyników jego inspekcji za wiarygodne. - Celie, musisz mi zaufać, jeśli mamy ze sobą wytrzymać.
Popatrzyła na niego, a w przyćmionym świetle jej oczy były błękitne, jak u dziecka. Takie same, jak kiedyś oczy Josha, synka Norberta. Ale Josh nigdy nie spoglądał na nikogo tak podejrzliwie.
- Może czułbym się podobnie na twoim miejscu - ugodowym tonem przyznał Norbert. - Chociaż trudno powiedzieć, bo właściwie nie znam twojej sytuacji. Ale rzeczywiście niełatwo ufać komuś obcemu.
- Wcale ci nie ufam. Przyjechałam tutaj, ponieważ tylko to mogłam zrobić.
- Prawienie pochlebstw nie jest twoją najmocniejszą stroną, co? - Norbert uśmiechnął się, aby Celie wiedziała, że on do pewnego stopnia ją rozumie.
Chyba zaskoczył ją jego uśmiech. I nic dziwnego, bo rzadko gościł na twarzy Norberta, który już w dzieciństwie się przekonał, że uśmiech to wyłom w nawet najlepszej obronie.
- Sprawdzisz, co jest na górze?
- A nadal tu będziesz, gdy zejdę?
- Raczej nie nadaję się do włóczęgi po leśnej głuszy.
- Ładne określenie pustkowia.
- Tak nazywamy tę część hrabstwa Kent.
- Oczywiście nauczyłaś się tej terminologii w angielskich szkołach?
- Zajrzysz na górę? - przynagliła, ignorując jego ironię. Wdrapał się na stryszek i ujrzał tam kilka łóżek, jak w jakimś młodzieżowym schronisku.
- Nikogo tu nie ma - oznajmił, schodząc na parter. - Rozejrzę się w pozostałych pomieszczeniach.
Nie sprawiły żadnej niespodzianki. Kuchnia rzeczywiście była duża, przyzwoicie wyposażona, z kominkiem w jednym rogu i wielkim, sosnowym stołem na środku. Norbert wyobraził sobie siedzące tutaj dzieciaki oraz kobietę mieszającą zupę w dużym garnku. Niemal usłyszał wesołe przekomarzania i śmiech ludzi, którzy się kochają. Lecz może nigdy nie było tutaj nikogo takiego.
- Jesteśmy sami - powiedział do Celie, która wciąż stała w otwartych drzwiach. - Powinnaś się położyć. Wyglądasz tak, jakbyś miała zemdleć.
- Gdzie ty będziesz spać?
- Na górze też są łóżka, więc pozwolę ci wybrać. Gdzie poczujesz się najbezpieczniej?
- Gdzieś w Alpach. Z dzikim owczarkiem u boku.
- Nie podejrzewałem cię o poczucie humoru.
- Dzisiaj nie zdarzyło się nic zabawnego.
Celie budziła jego ciekawość, lecz w tej chwili ogarnęło go również współczucie dla tej tajemniczej dziewczyny, która okazała się taka zdeterminowana i dzielna. Kojarzyła mu się z pewną biegaczką startującą w olimpijskim maratonie. Tamta kobieta omal nie zemdlała tuż przed ukończeniem biegu. Chociaż jednak straciła wszelkie szanse na medal, dotarła do mety kulejąc i słaniając się na nogach, a tłum wiwatował na jej cześć.
Na cześć Celie nie wiwatował nikt. No, może z wyjątkiem Norberta Coltera.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł, żebyś wdrapywała się po tych stopniach. Jesteś za słaba. Jeśli jednak ja zostanę na dole, to ewentualni napastnicy będą musieli najpierw załatwić mnie, zanim dotrą do ciebie. Więc wybieraj.
- Drzwi sypialni zamykają się na klucz? Norbert poszedł sprawdzić.
- Nie. Ale możesz zablokować klamkę krzesłem.
- Wolę spać na górze.
- Jak chcesz. Pomóc ci?
- Nie.
- Tak myślałem. Lepiej skorzystaj z łazienki, zanim pójdziesz na strych. Ja w tym czasie zaniosę tam twoje rzeczy.
Jerry kupił dla niej sweter i spódnicę, którą teraz miała na sobie, trochę bielizny, drugą zmianę odzieży i cienki prochowiec. Betty dodała trochę kosmetyków, lecz w porównaniu z milionami innych młodych kobiet Celie Sherwood nie posiadała prawie nic. Była chyba najbiedniejszą dziewczyną, jaką Norbert kiedykolwiek znał.
Gdy poszła się umyć, przygotował dla niej wszystko na górze. Wyjął z szafy świeżą pościel i starannie posłał największe łóżko, następnie położył na nim wyjętą z plastikowego woreczka nocną koszulę i otworzył jedno z okien, aby wpuścić trochę świeżego powietrza. Rozejrzał się jeszcze wokoło, stwierdził, że nic więcej nie może zrobić, i zszedł na dół.
- Chyba powinnaś wziąć coś przeciwbólowego - zasugerował, gdy Celie wyszła z łazienki. - Bo inaczej czeka cię przykra noc.
- Dzięki, ale nie.
- Celie, naprawdę sądzisz, że w razie konieczności byś mnie pokonała? Gdybym chciał cię skrzywdzić, to już dawno byłabyś martwa. Więc idź po rozum do głowy i łyknij jakąś tabletkę, żeby zasnąć. Musisz odzyskiwać siły, a nie tracić. - Wyjął z kieszeni słoiczek z pigułkami. - Możesz nawet mi nie mówić, co zdecydowałaś.
Popatrzyła na lekarstwo i z wahaniem je wzięła. Betty sugerowała, aby nie dawać Celie całego zapasu, ale Norbert wiedział, że ktoś jej pokroju na pewno nie zechce skończyć ze swoimi problemami, łykając garść proszków. Celie należała do tych, którzy się nie poddają.
- Aha, jeszcze jedno. - Norbert wyciągnął do niej dłoń, na której leżała złota obrączka. - To pomysł Betty. Mamy wyglądać na małżeństwo. A propos obrączki... jej brak na palcu niejakiej Lesley McBain obudził moją czujność i upewnił mnie, że ona kłamie.
- Do kogo należy? - Celie zignorowała jego uwagę i ze zdegustowaną miną patrzyła na złote kółeczko. - Skąd Betty ją wzięła?
- Podobno należała do kogoś z rodziny, ale nie jest wartościowa. Musisz ją włożyć. Żonaci mężczyźni często jej nie noszą i nikt się im nie dziwi.
Celie sięgnęła po obrączkę i wsunęła ją na palec.
- Pasuje?
- Ujdzie.
- To dobrze. - Norbert skinął głową. - Rano nadal tu będę. Wtedy porozmawiamy.
Celie odwróciła się i powoli zaczęła wchodzić po stromych schodkach. Raz lekko się zachwiała i Norbert już myślał, że trzeba będzie ją wnieść. Lecz odzyskała równowagę i weszła na górę samodzielnie.
On zaś zostawił otwarte drzwi do swojej sypialni. Na wszelki wypadek, żeby usłyszeć wołanie Celie, gdyby czegoś potrzebowała. Minęło dużo czasu, zanim wreszcie zdołał zasnąć.
Obudziło ją słońce, lecz najpierw uświadomiła sobie brak jakichkolwiek dźwięków. Od ucieczki z domu zawsze mieszkała w wielkich metropoliach, gdzie najłatwiej zniknąć w tłumie. Małe miejscowości nie wchodziły w grę, ponieważ tam ludzie uwielbiają plotki i każdy nowy przybysz budzi zainteresowanie. Dlatego od bardzo dawna nie słyszała takiej cudownej ciszy, zmąconej jedynie świergotaniem ptaków i szelestem liści.
Takiej, jak w rodzinnym domu. W Haven House.
Przez chwilę miała przemożne wrażenie, że znów jest w Północnej Karolinie, w pokoju, który należał do niej, gdy była dzieckiem. W sosnowym zagajniku śpiewały drozdy, powietrze przesycał świeży zapach atlantyckiej bryzy. Właśnie z tym kojarzył się Celie Haven House. Tam czuła się bezpieczna i szczęśliwa, ale było to dawno temu.
A teraz znajdowała się daleko od Haven House. I od wielu lat nikt nie zadbał o jej bezpieczeństwo. Nikt, z wyjątkiem Stephena, który przypłacił to własnym życiem.
Usłyszała jakiś szmer, potem odgłos kroków i zaczęła nadsłuchiwać. Norbert James był obcym człowiekiem, który podążał za nią ulicami Paryża, następnie z uporem jej szukał i wyśledził aż na New Row. Norbert rzucił się na Bobby'ego i uratował ją, lecz zrezygnował z zadania ostatecznego ciosu. To ona zdzieliła Bobby'ego kamieniem.
Norbert zamierzał puścić napastnika wolno.
Znów przypomniała sobie wszystkie szczegóły tamtego zdarzenia. Norberta na pewno coś łączyło zarówno z Bobbym, jak i z pozostałymi osobami, które pragnęły widzieć ją martwą. Przecież niemożliwe, żeby chciał połazić za nią w Paryżu tylko dla rozrywki. Ale co planował tutaj?
Mógł tylko nastawać na jej życie...
Kroki chyba się oddalały, ona zaś spróbowała sobie przypomnieć rozkład wnętrz. Z saloniku prowadził na tyły domku wąski korytarzyk. Przypuszczalnie do kuchni. Może Norbert poszedł właśnie tam.
Powolutku podniosła się do pozycji siedzącej. Bark pulsował tak boleśnie, jakby nadal tkwiło w nim ostrze noża. Tej nocy spała bardzo niespokojnie i z przerwami, ponieważ nie zażyła ani jednej tabletki. Wzięła je od Norberta tylko dlatego, żeby ewentualnie nie dodał ich do jej jedzenia. Zdumiewające, jak nauczyła się rozumować w ciągu minionych czterech lat. Jeśli nawet jeszcze nie stała się paranoiczką, to mogłaby perfekcyjnie ją udawać.
Może w ogóle nikt nie usiłował jej zabić. Może Bobby był tylko groźnym maniakiem, współczesnym Kubą Rozpruwaczem, wybierającym swe ofiary na chybił trafił. Może wczoraj akurat szukał blondynki. Albo kobiety w szarym płaszczu.
Może wszystkie wydarzenia z tych czterech lat to tylko przypadki lub wytwory jej wybujałej, wręcz chorej wyobraźni.
Skądże! Celie zdecydowanie odegnała wątpliwości. Zawsze osaczały ją w trudnych chwilach. Po raz pierwszy pojawiły się dawno temu, już wtedy, gdy Haven House stał się istnym polem bitwy. Wiedziała, że nie należało ich słuchać ani upadać na duchu.
Wstała i z trudem się ubrała w nowe, workowate ciuszki. Powoli wyjęła rękę z temblaka i wsunęła ją w rękaw swetra, który miała na sobie wczoraj. Prawie zemdlała z bólu - tak samo, jak wtedy, gdy się rozbierała przed pójściem do łóżka.
Zaczęło jej się zbierać na płacz. Czuła się taka bezradna. Co zrobi, jeśli Norbert przestanie bawić się w te swoje gierki i postanowi dzisiaj ją wykończyć? Ukryła w kieszeni maleńkie nożyczki z zestawu do szycia, które zabrała z nocnej szafki domu w Kensington, ale była to beznadziejna broń. W starciu z mordercą nie nadawała się do niczego. A na tym odludziu Norbert bez problemu ukryje ciało swojej ofiary. Tak dobrze, że nikt nigdy jej nie znajdzie.
No tak, ale co ktoś mógłby zyskać, gdyby nie odnaleziono i nie zidentyfikowano jej ciała?
Znów usłyszała odgłos kroków i jakieś skrzypnięcie. Czyżby Norbert wchodził po schodkach? Błyskawicznie sięgnęła po nożyczki, które wczoraj schowała pod poduszką. Ale skrzypienie nie ustawało, a Norbert się nie pokazywał. Jakoś zdołała włożyć rękę w temblak i ścisnęła w dłoni nożyczki. Następnie powoli, krok za krokiem, aby nie robić hałasu, podeszła do niskiego murku, przykucnęła i ostrożnie zza niego wyjrzała.
Norbert siedział w bujaku przy kominku i trzymał na kolanach wielkiego, zwiniętego w kłębek, czarnego kocura.
Celie na moment oniemiała ze zdumienia. Wyobrażała sobie skradającego się zabójcę, a ujrzała kogoś wyglądającego jak ucieleśnienie spokojnego domatora, który nie skrzywdziłby nawet muchy. Huśtał się powoli w przód i w tył, i patrzył na kota ze zdumieniem, ale chyba nie zamierzał zrzucić go na podłogę.
Miał na sobie dżinsy - raczej ekskluzywne, sądząc z ich kroju - i wpuszczoną w nie, rozpiętą pod szyją, zieloną koszulę. Ciemne włosy były zwichrzone, a stopy bose. Celie odniosła wrażenie, że jest zaspany, może trochę nie w sosie i - co wydało się jej dziwne, zważywszy na jej obawy - bardzo atrakcyjny.
Od dawna nie widziała mężczyzny z samego rana. Już zapomniała, jak pociągający bywa jednodniowy zarost, jak prowokuje widok kawałka nagiego torsu. Miała tylko jednego kochanka, a później usilnie starała się go nie wspominać. Dawno temu połączyło ich młodzieńcze, namiętne uczucie, a obecnie on nie żył - z jej powodu.
Ale teraz, dyskretnie obserwując Norberta Jamesa, zastanawiała się, kim on jest. Tak naprawdę.
- Wiesz coś o tych stworzeniach? - spytał Norbert. Ciekawe, kiedy się zorientował, że na niego patrzę, pomyślała spłoszona i wyprostowała się, bo dalsze chowanie się za murkiem straciło sens.
- Czarne koty przynoszą pecha.
- Więc jakiś pewnie przebiegł mi drogę tamtego dnia, gdy ujrzałem cię w Paryżu.
- Nie byłam w Paryżu...
- Od dzieciństwa. I nigdy nie jechałaś Eurostarem ani nie udawałaś purytanki wracającej z krucjaty w stolicy moralnego zepsucia. Pamiętam.
- Chyba wręcz przeciwnie, skoro bezustannie próbujesz pociągnąć mnie za język.
- Wyjrzałem niedawno na podwórze... - Norbert puścił mimo uszu jej słowa - i ten kiciuś wmaszerował do środka. Ciekawe, czego chce.
- Złapać mysz?
- Nie, jest zbyt rozleniwiony jak na takiego, który ugania się za myszami. Tamte są smukłe i drapieżne, prawda? Zresztą... nie znam się na kotach.
- W dzieciństwie zawsze miałam koty - palnęła bez namysłu. Co prawda nie ujawniła tą informacją niczego ważnego na swój temat, ale powinna bardziej uważać.
- Ja nigdy nie miałem żadnego zwierzaka.
- Ten chyba przypadł ci do gustu.
- Jak spałaś?
- Dziękuję, całkiem dobrze.
- Ale z ciebie kłamczucha. Jedna z najlepszych, jakie kiedykolwiek spotkałem.
- Dlaczego sądzisz, że kłamię?
- Bo nad ranem, gdy w końcu zdołałem zmrużyć oko, zaczęłaś jęczeć. Cholernie cię bolało, ale prawdopodobnie nie wzięłaś ani jednej tabletki. - Norbert podniósł wzrok.
- Schodzisz na dół? - Wypłoszył kota z kolan i wstał, gdy ostrożniutko zeszła po drewnianych stopniach na parter.
- Zrobiłem kawę. Napijesz się?
- Chętnie. - Wstąpiła do łazienki, a po wyjściu na korytarz stwierdziła, że kot na nią czeka. Z podniesionym puszystym ogonem pomaszerował za nią do kuchni - zdumiewająco dużej i skąpanej w złocistym blasku słońca. Celestine usiadła przy stole w takim miejscu, aby dobrze widzieć Norberta, zaś kot wskoczył na krzesło w kącie i zwinął się w kłębek, żeby uciąć sobie drzemkę.
- W Stanach konsumujemy mnóstwo kawy - zagaił Norbert, nalewając pachnący płyn ze staroświeckiego zaparzacza. - W moich stronach, na Zachodzie, pijemy mocną i czarną. Chyba podobnie, jak Południowcy, prawda?
Celestine na moment straciła dech. Norbert najwyraźniej na coś czekał. Wiedział.
- Nie mam pojęcia - odparła, starannie modulując głos na angielską modłę. - Nigdy nie byłam w twoim kraju.
- Serio? Ani w Georgii, ani w obu Karolinach? Więc gdzie wyssałaś ten akcent? Myślałem, że z mlekiem matki...
- Nie wiem, o czym mówisz. - Sięgnęła po filiżankę, a Norbert usłużnie ją podał.
- Przysiągłbym, Celie, że będąc półprzytomna, gdy nie udawałaś Angielki, mówiłaś z amerykańskim akcentem, jak wszyscy Amerykanie z Południa.
- Masz wybujałą wyobraźnię.
- Tak sądzisz? Może więc wymyślę ciekawą historię.
- Och, nie krępuj się. Na pewno będzie fascynująca. Oparł się o blat i skrzyżował ramiona na piersi.
- Żyła sobie kiedyś pewna młoda kobieta, która wciąż uciekała. Nie wiem, przed czym, ale robiła to bardzo skutecznie. Przejechała na drugą stronę oceanu, aby znaleźć się jak najdalej od zagrożenia, często zmieniała tożsamość i narodowość. Umiała skutecznie się maskować, lecz przeoczyła coś ważnego. Nie zdawała sobie sprawy, że chodzi w bardzo specyficzny sposób. Właśnie dlatego zauważył ją mężczyzna, który lubił obserwować ludzi. A później znów zwrócił na nią uwagę, gdy już udawała kogoś innego. Poznał ją tylko po jej chodzie.
Celie poruszyła filiżanką, wprawiając kawę w wirowy ruch, i w zamyśleniu popatrzyła na lśniącą w słońcu obrączkę. Norbert okazał się zadziwiająco przenikliwy i spostrzegawczy. Nie miało sensu wmawiać mu, że się myli. To tylko wzmogłoby jego ciekawość.
O ile on już nie znał całej prawdy.
- Dlaczego mi pomagasz?
- Niech mnie licho, jeśli wiem. - Otworzył szafkę i sięgnął po miseczki. - Zjesz płatki? Betty dała nam trochę zapasów. Na dzień lub dwa wystarczy, zanim znajdziemy w okolicy jakiś sklep.
- Zjem. Dzięki.
Norbert postawił na stole karton mleka, a Celestine niezręcznie sięgnęła po nie lewą ręką, co było przykrym doświadczeniem. Widocznie w niebiosach dano człowiekowi dwie ręce nie bez powodu.
- Jesteś praworęczna? - Norbert przysunął jej miseczkę z musli i nalał do niej trochę mleka.
- Tak. - Wiedziała, że nic nie zyska, kłamiąc, a odruchy i tak szybko by ją zdradziły.
- Powiedz, gdybyś potrzebowała pomocy.
Prędzej piekło zamarznie, niż cię poproszę, pomyślała. I przypuszczała, że on o tym wie. Wzięła łyżkę do lewej ręki i zaczęła uczyć się jeść tą ręką.
- To jak będzie? Wyznasz mi prawdę? - Norbert usiadł naprzeciwko. - Bo nie zamierzam dłużej ryzykować. Wszystko wskazuje na to, że pomagam i ukrywam przestępczynię.
- Nie.
- Dlaczego miałbym ci uwierzyć?
Było to sensowne pytanie, jeśli Norbert rzeczywiście nie należał do jej prześladowców.
Zjadła połowę swoich płatków, zanim odpowiedziała. Żałowała, że on jej się przygląda, rozchlapała bowiem nieco mleka, bark ją bolał i czuła się zmęczona, jak nigdy dotąd. Najchętniej położyłaby głowę na stole i zaczęła szlochać, ale na to nie mogła sobie pozwolić. Odłożyła więc łyżkę i spojrzała na Norberta. Obserwował ją z nieprzeniknionym wyrazem twarzy i czekał na wyjaśnienia.
- Najpierw ty - oświadczyła. - Jak mam powierzyć ci swoje tajemnice, skoro nie opowiedziałeś mi nic o sobie?
- Grasz na zwłokę. - Norbert rozsiadł się wygodniej, jakby zamierzał w tej pozycji spędzić dużo czasu.
- Kim jesteś? Ujawnij coś więcej niż nazwisko.
- Pracuję jako konsultant dla kilku wielkich korporacji. Moja specjalność to zabezpieczenia dla różnych urządzeń technicznych produkcji tych firm. Wiele podróżuję w celach służbowych... także do Paryża, gdzie pierwszy raz cię ujrzałem.
- Jakie to korporacje?
- Różne. - Norbert wzruszył ramionami. - Mam własny zespół ekspertów, którym kieruję.
Zdaniem Celestine to wszystko brzmiało szalenie ogólnikowo i wydawało się niemożliwe do zweryfikowania.
- A ten dom, do którego mnie zabrałeś... jest twój?
- Nie. Należy do firmy, która korzysta z moich usług. Zatrzymują się tam pracownicy ze szczebla kierowniczego.
- Ta firma ma jakąś nazwę?
- Tri - C International. Nazwa nic jej nie mówiła.
- Jak na kogoś, kto wpadł tam tylko przelotnie, byłeś mocno zaprzyjaźniony z gospodynią.
- Już kiedyś pracowałem dla Tri - C. Betty i ja jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.
- Dlaczego obserwujesz ludzi?
- Dawno temu stwierdziłem, że to lepsza metoda, niż bezpośrednie, bliskie kontakty. W mojej pracy muszę rozumieć, co stymuluje kogoś do działania. Nie wolno mi niczego przeoczyć. A osobiste zaangażowanie może utrudnić dokonanie właściwej oceny. Wolę się więc przyglądać z dystansu, aby zachować obiektywizm.
- A na dodatek nikt cię nie zrani. Interesujące... - Celestine wypiła kilka łyków kawy. W duchu musiała przyznać, że słowa Norberta brzmiały przekonująco. Niewątpliwie dużo jeździł po świecie. Jeśli osiągnął sukces w sferze zawodowej, to było go stać na kosztowne garnitury i krawaty. I może faktycznie umiał zebrać mnóstwo cennych informacji, uważnie przyglądając się ludziom wokół siebie. Potrafił też zauważyć wszelkie odstępstwa od normy.
- Skończyłaś mnie maglować?
- Jeszcze nie. Skoro jesteś konsultantem, to nie powinieneś czegoś konsultować? Możesz sobie pozwolić na marnowanie czasu, niańcząc przypadkowo spotkaną osobę? Co z obowiązkami, terminami... i rodziną, która czeka na twój powrót?
- Nie mam rodziny. I mogę robić, co mi się podoba, jeśli będę wysyłał i odbierał faksy.
- Przebywamy na odludziu.
- Mam przenośny komputer, za pomocą którego można faksować, a w sypialni jest telefon.
Celestine ucieszyła się z tej wiadomości. I pożałowała, że wybrała stryszek.
- Teraz twoja kolej. - Norbert uniósł swoją filiżankę w żartobliwym toaście. - Za prawdę. Niech nic cię nie powstrzyma. Mogę słuchać przez cały dzień.
- Właśnie opisałeś kogoś, kto jest wolny, jak ptak. Żadnej rodziny, praca dająca niesamowitą swobodę działania, życie wiecznie w drodze. Równie dobrze mógłbyś mówić o zawodowym zabójcy mordującym ludzi na zlecenie. Oprócz komputera z faksem potrzebowałbyś tylko pistoletu.
- Akurat skończyły mi się naboje.
- Czy w Tri - C ktoś potwierdziłby, że dla nich pracujesz?
- Z pewnością, jeśli trafisz na odpowiednie osoby. Ale nie jestem na liście ich stałego personelu.
- Idealne rozwiązanie.
- Dlaczego miałbym chcieć cię zabić, Celie?
Nie musiała odpowiadać, ponieważ ktoś nagle załomotał do kuchennych drzwi. Całkiem automatycznie dała susa pod stół, a Norbert skoczył do przodu, lecz nie zdążył zamknąć ich na klucz.
- Tu jesteś, ty moje utrapienie! - Do kuchni wkroczyła wysoka kobieta w brązowym stroju, pomaszerowała prosto do krzesła w kącie i zgarnęła z niego drzemiącego kota. - Nie lubimy siedzieć u siebie w domu, prawda, Śpiąca Królewno? Musicie wiedzieć, że ona nigdy nie akceptuje tego, co dla niej zaplanowałam. Cudownie, że ją zatrzymaliście, dopóki jej nie znajdę. - Kobieta uniosła kota wysoko nad głowę i lekko nim potrząsnęła, po czym przytuliła go do obfitego biustu. - A teraz... witajcie. Kiedy się pobraliście, jeśli wolno spytać, i co mogę dla was uczynić podczas waszego pobytu w Trillingden?
Potężnie zbudowana, grubokoścista i energiczna kobieta patrzyła na nich tak serdecznie, że Norbert nie był w stanie wyrzucić jej za drzwi, choć w pierwszej chwili chciał to zrobić. Była nie tyle stara, co w wieku trudnym do określenia. Miała włosy w kolorze swetra i tweedowej spódnicy, lecz mocno poprzetykane siwizną, oraz czerstwą, zaróżowioną cerę z mnóstwem drobniutkich zmarszczek. Nie ulegało też wątpliwości, że oczekuje natychmiastowych odpowiedzi na swoje pytania.
- Jestem Marian Farnsworth - oznajmiła takim tonem, jakby cały świat znał to nazwisko.
- Norbert James. - Norbert uścisnął podaną mu dłoń.
- Znałam Jamesów z okolicy Charing. Byli dosyć rachityczni. To chyba nie żadna rodzina? - Pani Farnsworth odwróciła się do Celie. - Bo jeśli tak, to lepiej się zastanowić, czy warto decydować się na dzieci, kochaniutka.
- Będę o tym pamiętać. - Celie miała taką minę, jakby tuż obok właśnie wybuchł granat.
Norbert położył dłoń na jej ramieniu tak czule, jakby uczynił to młody żonkoś.
- Nie martw się, kochanie, prawdopodobnie nie mam tam żadnych krewnych. A jeśli nawet, to są najwyżej dziesiątą wodą po kisielu.
- Ostrożności nigdy za wiele - stwierdziła Marian.
- Trzeba coś niecoś wiedzieć o genetyce. Znam się na rzeczy, bo hoduję owce. Na ich przykładzie można sporo się nauczyć.
- To moja... żona, Celie. - Norbert spojrzał na nią sugestywnie.
- Ach, nowożeńcy, prawda? Dziwne, że już wyskoczyliście z łóżka. - Marian wyciągnęła rękę do Celie, która już nie była tak przeraźliwie blada, jak przed chwilą. - Zadowolę się lewą, skoro prawa wisi na tym durnym temblaku.
Celie podała kobiecie dłoń, a cofając ją, zerknęła na rękę takim wzrokiem, jakby sprawdzała, czy nadal ma palce.
- Pobraliśmy się dwa tygodnie temu - powiedział Norbert, odpowiadając na wstępne pytanie. - Ale od ślubu prawie nie mieliśmy okazji do bycia tylko we dwoje.
- Och, nie będę wam przeszkadzać. Przynajmniej nie za często. Ale jutro po południu urządzamy podwieczorek na waszą cześć. U mnie, czyli na najbliższej farmie od wschodu. Przyjdą wszyscy sąsiedzi, żeby na was zerknąć, więc pewnie się zjawicie. Bardzo lubimy Joan i Betty, i pragniemy włączyć was do swojego grona, skoro to one was przysłały.
- Nie sądzę, żebyśmy... - powiedziała Celie, lecz Marian nie pozwoliła jej dokończyć.
- Tylko mi nie dziękujcie. Tworzymy tutaj małą, ale zgraną społeczność i nie tolerujemy między nami obcych. Zostaniecie więc naszymi przyjaciółmi. - Marian na sekundę przestała żywo gestykulować i zerknęła na swój duży, męski zegarek. - Muszę lecieć. Zatem jutro o trzeciej. I żadnego spóźniania. A gdyby Śpiąca Królewna znów wpadła was odwiedzić, to wcale się nie przejmujcie. Przyjdę i ją zabiorę. Strasznie niedobra kocina z tej Królewny.
Marian Farnsworth wyszła z takim samym impetem, jak weszła. Norbert odprowadził ją wzrokiem, gdy maszerowała dróżką, trzymając pod pachą niesfornego ulubieńca.
- Jezu, co to było? - jęknęła Celie.
- Produkt sielankowej prowincji hrabstwa Kent.
- Raczej Baba - Jaga z leśnych ostępów.
- Mieszkając tutaj, człowiek chyba szybko staje się bezpośredni. Musi wydobyć z rozmówcy jak najwięcej, jeśli już dorwie kogoś nowego. - Norbert zacisnął dłoń na zdrowym barku Celie, zanim zdążyła się odwrócić. - Nigdzie nie zmykaj, Celie. Mimo tej niezwykłej dygresji pragnę kontynuować naszą rozmowę. Jeszcze jej nie skończyliśmy.
- Ja... tak. - Poruszyła się, zrzucając jego rękę. - Źle się czuję.
Norbert umiał rozpoznać czyjś unik, miał jednak świadomość tego, że Celie mówi prawdę. Znów bardzo zbladła i ledwie trzymała się na nogach, chociaż nadal buntowniczo wysuwała brodę.
Powstrzymał się więc od oferowania pomocy. Wczoraj zdążył poznać smukłość talii Celie oraz kobiecą krągłość jej bioder i niepotrzebnie myślał później o tym, jak cudownie było ją dotykać, a wspomnienie tych chwil wciąż odzywało się w jego pamięci. Zapadając tej nocy w sen, znów przypomniał sobie kształty ciała Celie, przyjemność, jaką odczuwał, niosąc ją do sypialni, muśnięcia jedwabistych włosów na swojej ręce. Ta dziewczyna budziła jego pożądanie nawet wówczas, gdy leżąc na stryszku, pojękiwała z bólu.
A przecież seksualne zauroczenie dodatkowo skomplikowałoby tę i tak dziwaczną sytuację.
Utwierdził się w tym przekonaniu i zignorował fakt, że Celie ledwie stoi. Ale trzymał się blisko niej, na wypadek, gdyby jednak musiał jej pomóc.
- Może chociaż weźmiesz aspirynę? - zaproponował. - Nie zaćmi jasności twojego umysłu, więc gdybym spróbował skręcić ci kark lub zastrzelić z nieistniejącego pistoletu, nadal będziesz w stanie dziabnąć mnie tymi śmiesznymi nożyczuszkami.
- Jakimi nożyczuszkami?
- Przecież widzę, co masz w kieszeni. To te same, którymi wczoraj rozciąłem twoją odzież?
- Ty to zrobiłeś?
- Owszem i gdybym chciał cię zabić, to miałem wtedy nadzwyczajną okazję. Leżałaś na łóżku półnaga i nieprzytomna. Całkiem w mojej mocy.
Przez chwilę analizowała jego słowa, nie patrząc mu w oczy, jakby była trochę zażenowana wizją opisanej przez niego intymności.
- Zażyję aspirynę.
- Siadaj. - Norbert wskazał krzesło i odwrócił się do zlewozmywaka, aby nalać wody. - Proszę. - Postawił przed Celie pełną szklankę i położył dwie tabletki z zapasów Betty. - Powinienem był dać ci je wczoraj wieczorem, ale sądziłem, że zdrowy rozsądek skłoni cię do zażycia środka przeciwbólowego.
Połknęła pigułki tak ochoczo, jakby miała nadzieję, że zadziałają natychmiast.
- Wkrótce poczujesz się lepiej.
- Na pewno masz rację.
- A na razie odpowiesz mi na parę pytań.
- Naprawdę chciałabym odpocząć.
Rzeczywiście wyglądała tak, jakby nie nadawała się do przesłuchiwania. Norbert omal nie powiedział, że poczeka, ale w porę przypomniał sobie ocieniony koroną wierzby strumień.
- Nie ma problemu. Znam świetne miejsce.
- Wolę iść na górę. - Celie wyprostowała plecy, swoją postawą dając do zrozumienia, że nie zamierza się poddać.
- Mam lepszy pomysł. - Norbert podszedł do drzwi i wyjrzał na podwórze. - Trzeba uważać, żeby ten kotek znów tu nie wlazł, bo Marian wprowadzi się do naszej kuchni.
- Betty zapewniała, że to odludzie.
- Już ja z nią pogadam. - Norbert wyszedł na dwór i ruchem głowy wskazał pobliskie drzewa. - To dwa kroki stąd. Dasz radę?
- Tak.
Oniemiał ze zdziwienia. Oczekiwał protestów, lecz Celie widocznie uznała, że lepiej być z nim na zewnątrz, niż sam na sam w ciasnym domku.
Ranek był pogodny, a niebo intensywnie błękitne. Słońce świeciło jasno i powietrze już zdążyło się rozgrzać, obiecując jeden z tych pięknych dni późnego lata, gdy każdy angielski ogrodnik pragnie aż do wieczora pracować pośród swoich roślinek. Norbert poszedł wyłożoną kamieniami ścieżką, wzdłuż której rosły krzaki z wdzięcznymi, stożkowatymi kwiatkami. Zerwała się z nich chmurka białych motyli, lecz nie odleciały daleko, jakby po jego odejściu zamierzały wrócić do źródła słodkiego nektaru.
- Motylowe krzaczki - stwierdziła Celie, sięgając po fioletowy kwiat.
- Tak się nazywają?
- Fachowa nazwa to budleia. Ten rodzaj to prawdopodobnie „czarny rycerz”.
- A więc jesteś ogrodniczką?
- Niezupełnie. - Zawahała się i wzruszyła ramionami. - Przez pewien czas pracowałam w szklarniach.
- Jako Celie Sherwood czy Marie St. Germaine? - Norbert nie omieszkał wykorzystać tej okazji, lecz Celie zignorowała jego pytanie.
- Powąchaj. Mają subtelny, ale śliczny zapach. Norbert pomyślał o swojej wczorajszej reakcji na aromat lawendy i nie skorzystał z zachęty.
- Prawie jesteśmy na miejscu.
- Nie martw się o mnie.
Doskonała rada, pomyślał. Wcale nie chciał przejmować się niczyim losem. Od lat żył właśnie tak i nie zamierzał tego zmieniać. Lecz Celie już wtedy, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, zawładnęła jego emocjami, a jedną z nich była troska. Podchodził z ostrożnym dystansem do osoby Celie Sherwood i nadal miał wątpliwości, czy chce zgłębić jej problemy, lecz mimo to pragnął ją chronić.
- Jak tu ładnie. - Celie przystanęła i z autentycznym zachwytem spojrzała na szemrzący strumień. Na obu brzegach leżały różnej wielkości głazy, niektóre takie duże i płaskie, że można było się na nich położyć i opalać.
- Nawet ładniej, niż przypuszczałem. O, mamy miejsce do siedzenia. - Norbert wskazał dwa głazy tworzące jakby fotel z wysokim oparciem. - Zdołasz tam zejść?
- Tak.
Naprawdę nie chciał znów jej dotknąć, lecz wolałby też nie podnosić jej z tej kamienistej ścieżki. Nie była szczególnie stroma, lecz Celie przecież nie odzyskała jeszcze sił.
- Chodź. - Wyciągnął rękę. - Pomogę ci.
- Poradzę sobie.
- Wątpię. - Cofnął się o krok i ujął jej nadgarstek. Nie spróbowała wyswobodzić dłoni, ale też się nie poruszyła. - Słuchaj, ja też nie jestem zachwycony tym całym układem, ale nie chcę, żebyś się potknęła i coś sobie zrobiła. Teraz ci pomogę, lecz wystarczy, że poczujesz się lepiej, a dam ci święty spokój. Zgoda?
Nie czekając na odpowiedź, ruszył w dół, a Celie z westchnieniem pozwoliła się poprowadzić. Pomógł jej usadowić się na głazie, następnie usiadł dwa metry dalej, żeby nie czuła się zdominowana jego bliskością.
Przez kilka minut ciszę przerywał jedynie świergot ptaków i szmer wody opływającej kamienie na dnie potoku. Norbert wystawił twarz do słońca i podwinął rękawy koszuli. Gdzieś w pobliżu domku przejechał samochód, a po chwili zaszczekał pies.
- Co chcesz wiedzieć? - spytała w końcu Celie.
- Zacznij od początku. I dotrzyj do końca.
- Nie myliłeś się. Rzeczywiście uciekam. Odwrócił się, aby widzieć jej twarz, lecz Celie nie patrzyła na niego. Miała taką minę, jakby analizowała swoją przeszłość, wybierając z niej te strzępki, którymi mogła się z nim podzielić. Niewiele, pomyślał, ale zawsze to jakiś postęp.
- Nie mogłabyś najpierw się przedstawić?
- Uważaj mnie za Celie Sherwood.
- Ale nią nie jesteś.
- Nie.
Ucieszył się z tego maleńkiego zwycięstwa.
- Nie masz ochoty usłyszeć swojego prawdziwego imienia i nazwiska?
- Gdy ostatnio je usłyszałam, facet usiłował mnie zabić.
- Bobby?
- Tak.
- Więc rzeczywiście nie uważasz go za przypadkowego napastnika. Sądzisz, że chodziło mu właśnie o ciebie?
- Prawie zawsze tak myślę.
- Prawie zawsze?
- Gdy uciekasz, trudno zachować obiektywizm. Wydawało mi się, że Bobby wymówił moje imię, ale nie jestem pewna. W chwili zagrożenia percepcja czasem kuleje, instynkt zawodzi.
- Twój zawiódł cię wtedy w Paryżu.
- Nie chcę rozmawiać o Paryżu.
- Czy w ten sposób przyznajesz, że byłaś Marie St. Germaine?
- Nie.
Norbert ledwie powstrzymał się od gniewnej odpowiedzi. Zanadto naciskał. Jeśli Celie miała powiedzieć mu coś o sobie, to niech zrobi to w dowolnym tempie i w taki sposób, jaki jej najbardziej odpowiada.
- Przepraszam. Mów to, co uznasz za stosowne. Uważnie popatrzyła mu prosto w oczy, on zaś bez trudu domyślił się jej wątpliwości. Zastanawiała się, ile może ujawnić. Jak dalece mu zaufać.
- Widziałam, jak popełniono morderstwo - oznajmiła i czekała na jego reakcję, lecz on postarał się nawet nie mrugnąć okiem. - Zabity mężczyzna był... - wzięła głęboki oddech - moim kochankiem.
- Boisz się, że morderca chce zabić również ciebie?
- Na pewno usiłują to zrobić.
- Oni?
- To tylko takie sformułowanie.
- Czyli nie wiesz, kim jest zabójca?
- Nie.
- Rozumiem. - Nieprawda. Nic nie rozumiał. Ta historia niewątpliwie zawierała więcej niewiadomych, niż początkowo sądził.
- Ten ktoś myśli, że znam jego tożsamość i chce się mnie pozbyć.
Norbert zauważył, że teraz użyła liczby pojedynczej. Czyżby celowo starała się wprowadzić go w błąd?
- Nie lepiej zgłosić się na policję i zażądać ochrony?
- Naprawdę wierzysz, że policja jest w stanie ją zapewnić?
- Chyba nie.
- No właśnie. Dlatego uciekłam.
- Skąd? - spytał, a ona natychmiast zacisnęła usta. - Celie, mam powody, aby podejrzewać, że jesteś Amerykanką. Nie możesz powiedzieć mi chociaż tyle? Stany to wielki kraj, zamieszkany przez ćwierć miliarda ludzi. Nie pytam cię o adres i numer ubezpieczenia.
- Dla dobra nas obojga powinieneś wiedzieć jak najmniej.
- Dlaczego? Ponieważ chcę cię chronić? Czy dlatego, że nadal mi nie ufasz?
- Nie ufam nikomu.
- A co planujesz? Do końca życia zmieniać tożsamość i przenosić się z kraju do kraju? Jak to organizujesz? Załatwiasz fałszywe paszporty i metryki osób zmarłych lub takich, którzy nie funkcjonują w normalnym społeczeństwie?
- Nic więcej ci nie powiem.
Zastanawiał się, czy to, co wyznała, jest prawdą. Jeśli tak, to musiała rozwiać jedną ważną wątpliwość.
- Jesteś współwinna tej zbrodni? Uciekasz przed wymiarem sprawiedliwości?
- Nie!
Odpowiedź padła tak szybko i zabrzmiała tak szczerze, że w nią uwierzył. Owszem, Celie Sherwood była wspaniałą aktorką i równie utalentowaną kłamczuchą, lecz tym razem chyba mówiła szczerze.
- Dlaczego zamierzałeś puścić Bobby'ego?
- Jak to... puścić?
- Wtedy, gdy go pokonałeś. Chciałeś go puścić i to ja walnęłam go kamieniem.
- A co według ciebie miałem uczynić? Poderżnąć mu gardło? Oddać w ręce policji? Niby jak? Sam? Ty na pewno zaraz byś zwiała, więc mogłem albo go zabić, albo zostawić. Nie widzę się w roli mordercy ani kata wymierzającego sprawiedliwość.
- Może znałeś Bobby'ego.
- Sugerujesz, że razem dybaliśmy na twoje życie? Że znałem jego plany względem ciebie?
Celie wzruszyła ramionami.
- Chyba całkiem ci odbiło. Niby skąd wiedziałbym, że z tego punktu naprawczego pobiegniesz do tego atlety? Nawet gdybyśmy obaj byli w zmowie, to nie moglibyśmy zgadnąć, co zrobisz, prawda?
Nie odpowiedziała.
- Twierdzisz, że ktoś usiłuje cię zabić. Ja miałem do tego wiele okazji, od kiedy znalazłem cię w tamtym zaułku, ale nic ci nie zrobiłem. Przeciwnie, przywiozłem cię tutaj, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo. Czy to nic dla ciebie nie znaczy?
- Już sama się w tym gubię - mruknęła. - Wystarczy, że komuś zaufam, że przestanę oglądać się za siebie i już...
- Bobby nie był pierwszym zamachowcem, który cię zaatakował, prawda?
- Nie.
- Ile razy cię to spotkało?
- Sporo.
Sposób, w jaki powiedziała to jedno krótkie słowo, mówił dużo więcej niż ono samo. Celie Sherwood chyba w każdej chwili spodziewała się śmierci. Była tak znużona długotrwałą ucieczką, tak bardzo udręczona wiszącym nad jej głową niebezpieczeństwem, że obecnie akceptowała swoją sytuację, chociaż nie zamierzała się poddać.
- Celie. - Norbert pokręcił głową. - Nie jestem w stanie nawet sobie wyobrazić, co przeżywasz.
- Traktuję to jak śmiertelną chorobę. Nie mam żadnych objawów, ale śmierć czeka na mnie za rogiem. Tyle tylko, że w moim przypadku kostucha rzuci się na mnie znienacka i nigdy się nie dowiem, kto mnie załatwił.
- Naprawdę tak sądzisz?
- W zasadzie tak, chociaż... gdzieś w głębi duszy kołacze się odrobina nadziei, że zdołam wyjść z tego cało. Że pokonam przeciwnika i kiedyś, w przyszłości, już nie będę musiała uciekać.
- Jak możesz pokonać kogoś nieznanego?
- Po troszeczku. Tak, jak wymykając się z rąk Bobby'ego... Jak radząc sobie z tym... - Wskazała na zraniony bark.
- I znów zmieniając nazwisko, aby pojawić się na Fidżi lub na australijskiej prowincji?
- W Kangurowie, stary? Co mogłaby tam zdziałać taka dziewuszka, jak ja?
Norbert z podziwem słuchał, gdy gładko przeszła na australijski akcent i slang.
- Wygląda na to, że już tam byłaś.
- W dzieciństwie zawsze marzyłam o dalekich podróżach. Moje przyjaciółki pragnęły zostać tancerkami lub lekarkami, a ja chciałam wędrować po Antarktydzie i zdobywać Mont Everest. Niekoniecznie naraz - dokończyła z uśmiechem.
- Chyba zrealizowałaś część tych marzeń.
- Może.
- Ale nie tak, jak zamierzałaś. - Przysunął się bliżej, a na jej twarzy natychmiast pojawił się wyraz czujności. - Pozwól, że ci pomogę.
- Niby jak?
- Mam szerokie koneksje. Jestem w stanie zapewnić ci bezpieczeństwo. I ustalić, kto cię prześladuje.
- Podróżuję w pojedynkę.
- Gdybyś w tamtym zaułku podróżowała w pojedynkę, już leżałabyś dwa metry pod ziemią.
- A kto mi zaręczy, że wkrótce tam nie wyląduję?
- Nikt. Ale będziesz miała większe szanse przetrwać, jeśli ktoś cię wesprze. To twoje życie, Celie. A ja jestem kimś obcym. Nie winię cię za brak zaufania do mnie. Twoja sytuacja uczyniła z ciebie paranoiczkę...
- Nie jestem paranoiczką! Nie wymyśliłam tego wszystkiego. Żyję w bezustannym zagrożeniu i ono jest bardzo realne!
Patrzył na nią, świadomy tego, że wystarczyło jedno słowo, aby porzuciła dotychczasową rezerwę.
- Zamierzałem tylko powiedzieć, że twoje doświadczenia uczyniły z ciebie osobę niesamowicie ostrożną. Byłem z tobą w tamtym zaułku, pamiętasz? Wiem, że nie wymyśliłaś zagrożenia.
- Chciałabym już wracać.
- Dobrze. - Wstał i wyciągnął do niej rękę. - Ale przemyśl moją propozycję. Mogę wydatnie ci pomóc. Chętnie to zrobię, jeśli dasz mi szansę. Ale najpierw powinienem poznać całą prawdę, co oznacza, że musiałabyś mi zaufać.
Nie odpowiedziała i nie chwyciła jego dłoni. Wdrapała się na górę samodzielnie i oboje w milczeniu poszli do domu.
Celestine koniecznie chciała skorzystać z telefonu i późnym popołudniem już nie mogła się doczekać, aż Norbert gdzieś wyjdzie. Po powrocie znad strumienia prawie nie rozmawiali. Ona trochę odpoczywała, potem zjadła przyniesiony na górę lunch i znów poleżała.
Właściwie nie znała Norberta Jamesa, zdążyła jednak się zorientować, że nie jest człowiekiem, który lubi przymusową bezczynność. Słyszała cichy szum jego przenośnego komputera i zastanawiała się, co Norbert robi. Załatwiał sprawy służbowe dla owego Tri - C International lub innych firm, w których rzekomo był konsultantem?
A może za pomocą komputera kontaktował się z Millie lub Rogerem? Informował ich, że ma ją w garści i już wkrótce problem Celestine St. Gervais przestanie istnieć?
Uważnie nadsłuchiwała, gdy chodził po pokoju. Wychodził ze swojego saloniku i szedł do kuchni, potem wracał do pokoju, ale nawet nie zbliżył się do schodków. Celestine nie pozwoliła sobie na głęboki sen, którego rozpaczliwie potrzebowała, ale przymknęła powieki i trochę się zdrzemnęła. Gdy wreszcie usłyszała szczęknięcie zamykanych drzwi, wstała z łóżka i ostrożnie wyjrzała zza murka. Norbert podszedł do samochodu i wyjął coś ze skrytki - chyba przeciwsłoneczne okulary - a następnie pomaszerował w stronę drogi.
Celestine nie wiedziała, dokąd się udał, ale teraz mogła zadzwonić. Zeszła na dół i zajrzała do jego sypialni. Z zadowoleniem stwierdziła, że już wyłączył komputer i wyjął jego kabel z gniazdka telefonicznego. Celestine szybko policzyła w myśli, która jest godzina w Północnej Karolinie, i wystukała numer. Ufała tylko trojgu ludziom i właśnie oni powinni wiedzieć, co się z nią dzieje. Obawiała się, że teraz nie zdąży skontaktować się z nimi wszystkimi, postanowiła więc najpierw porozmawiać z osobą najważniejszą dla jej dalszej egzystencji.
Podała sekretarce nazwisko, które dawno temu ustaliła z Whitem, i czekała.
Whit długo się nie zgłaszał, więc podeszła do drzwi, aby mieć na oku dróżkę. Na widok Norberta mogła natychmiast odłożyć słuchawkę i wrócić na górę, zanim on zdążyłby wejść do środka.
- Celestine!
- Och, Whit. - Na moment zamknęła oczy, dziękując Opatrzności za to, że go słyszy. - Już się bałam, że cię nie złapię.
- Gdzie jesteś? Wszystko w porządku?
- Tak. I nie. - Jej zduszony śmiech zabrzmiał niemal jak szloch. - Zaatakowano mnie, ale żyję.
- Co się stało?
- Nie mogę teraz o tym mówić. Ale straciłam wszystkie swoje rzeczy, Whit. Nie mam złamanego grosza przy duszy. Możesz przekazać mi telegraficznie trochę pieniędzy na nowy początek?
- Jasne, że tak. Gdzie? Jak?
- Jeszcze nie wiem. Na razie zorganizuj jakąś kwotę. Później omówimy szczegóły.
- Jeśli mi podasz miejsce pobytu, to sprawdzę, gdzie znajduje się najbliższy bank i załatwię formalności.
Zawahała się. Znała nazwę wioski. Trillingden. Ale udzielając Whitowi zbyt wiele informacji, mogła niechcący narazić go na niebezpieczeństwo. Oczywiście ufała przyjacielowi bez zastrzeżeń, wolała jednak jak najwięcej danych zachować w tajemnicy.
- Chwilowo mieszkam na jakimś odludziu - odparła wymijająco, a Whit nie nalegał na konkretną odpowiedź.
- Masz jakiś dokument potwierdzający twoją tożsamość?
- Nic.
- To niedobrze, ale coś wymyślę.
- Dziękuję. Bardzo, bardzo.
- To przecież twoje pieniądze, Celestine, a ja tylko nimi zarządzam w twoim imieniu.
- Nie zdołam zadzwonić do Allie ani dziadka Suttera. Pozdrowisz ich ode mnie? Powiedz, że jestem cała i zdrowa.
- Załatwione. Coś jeszcze?
- Tak. Jestem teraz z mężczyzną, który nazywa się Norbert James. Twierdzi, że pracuje jako konsultant dla korporacji Tri - C International. Słyszałeś o niej?
- Oczywiście. To jedna z tych wielkich kolosów - konglomeratów, które mają związki z wieloma działami gospodarki, z produkcją przemysłową, wydobyciem surowców, telekomunikacją...
- Możesz go sprawdzić?
- Powiedziałaś Norbert James?
- Tak.
- Jak go poznałaś?
- Nie mam teraz czasu, żeby ci opowiadać. I nie mogę podać ci swojego numeru, bo nie widzę go na aparacie.
- Daj mi dzień lub dwa na przygotowania. Możesz poczekać aż tyle?
- Chyba tak.
- Kiedy wracasz do domu? Chyba już nadeszła pora na twój ruch. Ale musisz tu być, żeby go wykonać. Bez ciebie mam związane ręce.
- Powinnam kończyć - powiedziała pospiesznie, widząc Norberta skręcającego na ścieżkę. - Zadzwonię jutro.
Odłożyła słuchawkę, zanim Whit zdążył odpowiedzieć. I spokojnie siedziała w bujaku obok kominka, gdy Norbert otworzył drzwi.
- Gdzie byłeś? - spytała, udając zaskoczenie.
- Na spacerze.
- Przyjemnym?
- Owszem. Wdrapałem się na szczyt tego wzgórza. Wczoraj w tych egipskich ciemnościach nie było nic widać, więc postanowiłem sprawdzić, jak blisko mamy sąsiadów.
- I co?
- Po linii prostej nawet niedaleko. Niecały kilometr przez lasek i pola. To chyba dom Farnsworthów. A poza tym kompletne pustkowie.
Celestine znów ze zdumieniem stwierdziła, że Norbert James to przystojny mężczyzna, na którego aż miło popatrzeć. Po przechadzce miał zwichrzone przez wiatr włosy i zarumienione policzki. Stał w drzwiach, trzymając ręce w kieszeniach dżinsów i uważnie przesuwał spojrzeniem po każdym zakątku wnętrza. Zdaniem Celestine zaliczał się chyba do tych ludzi, którzy przywykli do stawiania na swoim, zawsze nad wszystkim panują i nie lubią oddawać władzy. Celestine przypuszczała, że jest dla niego twardym orzechem do zgryzienia i trochę ją to cieszyło.
Ale nie byłaby zachwycona, gdyby ją zdradził.
- Jak się czujesz? - spytał, wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi.
- W zasadzie dobrze, chociaż wolałabym mieć sprawne obie ręce.
- Powinienem ci zmienić opatrunek. Teraz czy po obiedzie?
Chciała powiedzieć, że sama się tym zajmie, ale znała swoje obecne możliwości. Norbert mógł zrobić to lepiej, a im szybciej ramię się zgoi, tym szybciej ona będzie mogła przystąpić do kreowania swojej nowej tożsamości.
- Wolę to mieć z głowy - oświadczyła.
- Zostań tutaj, a ja przyniosę, co trzeba.
Huśtając się na fotelu, zastanawiała się, czy Norbert zauważy, że jest coś nie tak w pobliżu telefonu. Starała się niczego nie przesunąć, ale czy jej się to udało?
Norbert wrócił z apteczką, którą naprędce skompletowała Betty. Przysunął lampę i skrzyżowawszy ramiona, popatrzył na Celie.
- Musisz zdjąć sweter. Mam ci pomóc?
Wciąż usiłowała sobie przypomnieć, czy zostawiła wszystko w pokoju Norberta identycznie jak było, więc nawet nie pomyślała o konieczności rozebrania się. Teraz odruchowo zacisnęła palce na górnym guziku pulowera.
- Poradzę sobie.
- Pozwól sobie pomóc. - Norbert kucnął przed nią. - Nie ma sensu, żebyś się męczyła. Przecież i tak zobaczę kawałek twojego ciała.
Zrozumiała, że byłoby głupotą protestować. Norbert rozpiął pasek temblaka, delikatnie go zsunął i odłożył na gzyms kominka. A Celestine zacisnęła palce na schowanych w kieszeni spódnicy nożyczkach, zaczęła je uważać za coś w rodzaju talizmanu przynoszącego szczęście.
- Pewnie trochę cię zabolało - współczującym tonem stwierdził Norbert.
- Nic mi nie jest.
- Powiesz to nawet na łożu śmierci.
- Oby jak najpóźniej.
Norbert uśmiechnął się, a Celestine oniemiała z wrażenia, ponieważ dzięki temu uśmiechowi Norbert zmienił się prawie nie do poznania. Nagle przestał być kimś, kogo należy się obawiać, a stał się po prostu uroczym mężczyzną. Nadzwyczaj atrakcyjnym mężczyzną, który właśnie miał ją rozebrać.
- Z rozpinaniem sama sobie poradzę. - Przesunęła przez dziurkę górny guzik.
- Chyba zdążę się zdrzemnąć. - Norbert przymknął powieki.
- Uznaj to za ćwiczenie, obowiązkowy element mojej fizykoterapii. Gdy skończę, będę w pełni oburęczna. - Rozpięła drugi guzik.
- Wcześniej pewnie umrę z głodu. - Norbert otworzył oczy.
- Betty dała nam kanapki, czy zamierzasz coś ugotować?
- To drugie.
- Dlaczego mi się zdaje, że nie masz o tym pojęcia? - Jakoś zdołała rozpiąć trzeci guzik.
- Bo zostawiłem w twojej kanapce plastikową osłonkę na plasterkach szynki?
- Więc w swojej chyba też zostawiłeś. - Pokonała czwarty guzik.
- Na ogół jadam w restauracjach.
- A gdy jesteś w domu? Podobno mieszkasz w zachodniej części Stanów. Czyli gdzie?
- W promieniu jakichś czterech i pół tysiąca kilometrów od twojego domu, gdziekolwiek on jest.
- Jestem Amerykanką - powiedziała po chwili milczenia, mając do rozpięcia jeszcze tylko jeden guzik.
- Dzięki za szczerość. - Spojrzenie Norberta wyraźnie się ociepliło.
- Teraz mogę już wrócić do swojego akcentu.
- Słyszę, że pochodzisz z Południa.
- A ty... skąd? - Pośrednio wyznała prawdę.
- Z Kolorado.
- Zawsze tam mieszkałeś?
- Nie. Dorastałem w Los Angeles.
- Pomożesz mi z tym rękawem?
- Po raz pierwszy poprosiłaś mnie o pomoc. Robisz postępy. - Norbert znów się uśmiechnął, następnie uniósł jej rękę i zaczął powolutku ciągnąć mankiet.
Celestine zacisnęła zęby i zdołała nie wydać żadnego dźwięku. Norbert spojrzał na nią, a w jego oczach pojawił się wyraz zatroskania... lub jego przekonująca imitacja.
- Nie wolno nam dopuścić do infekcji, Celie. Wiem, że nie życzysz sobie dodatkowych problemów.
Jakie to dziwne, pomyślała. Mężczyzna, którego podejrzewała o to, że chce ją zabić, teraz starał się naprawić zło wyrządzone jej przez Bobby'ego - człowieka obdarzonego przez nią zaufaniem, oczywiście do pewnego stopnia. Co prawda nadal nie ufała Norbertowi Jamesowi i nie wierzyła, że wkroczył w jej życie przypadkiem, lecz w tej chwili jakoś nie potrafiła wykrzesać z siebie wystarczającej podejrzliwości. Nie mogła też przypomnieć sobie nikogo, kto dotykał jej bardziej delikatnie i z większą troską. I po raz pierwszy od śmierci Stephena czuła się przy mężczyźnie taka bezbronna, jakby on był jej bliski.
- Dlaczego mi pomagasz? - spytała. - Tak naprawdę?
- Nie wiem. Chyba dlatego, że jesteś w potrzebie.
- Zawsze wspierasz potrzebujących?
- Rzadko wiem, czy komuś bym się przydał.
- Ponieważ nie zbliżasz się do ludzi na tyle, aby się o tym przekonać?
Wydał dźwięk, który mógł uchodzić zarówno za „tak”, jak i za „nie”, lecz Celestine wolała wybrać to pierwsze.
- Na pewno nie zbliżyłbyś się do mnie, gdybym nie zakablowała cię władzom na dworcu Waterloo.
- Uważaj, Celie. Właśnie przyznałaś się do wcielenia Lesley.
- To była jedna z moich najmniej udanych ról. Norbert skończył zdejmować z niej sweter, a chłód powietrza sprawił, że Celestine poczuła się wyjątkowo obnażona. Miała na sobie stanik, lecz rano odpięła jedno ramiączko, aby nie ocierało się o bandaż. Teraz wiedziała, że miękka miseczka obsunęła się i tylko częściowo zasłania pierś. I niemal poczuła na niej wzrok Norberta. Nie wiedziała, co powiedzieć, ale nieoczekiwanie wyobraziła sobie dotyk jego palców nie tylko na swoim barku, nie tylko na opatrunku, lecz także niżej, na swoim nagim ciele... i ta myśl wcale nie wydawała się niemiła. Dłonie Norberta były ciepłe i delikatne... na pewno mogły sprawić przyjemność, dać ukojenie...
- Nie będzie bolało. - Norbert położył palce na opatrunku, lecz wewnętrzna strona nadgarstka lekko spoczywała na piersi Celestine. - Weź głęboki oddech.
Zamknęła oczy i zacisnęła wargi. Norbert szybko i sprawnie zdjął stary bandaż, lecz mimo to Celestine poczuła łzy pod powiekami.
- Przepraszam. - Głos Norberta zabrzmiał gardłowo.
- Nie ma za co.
- Dobrze się czujesz?
- Tak. Jak to wygląda?
- Nie gorzej niż wczoraj. To chyba dobra nowina.
- Chyba tak.
- Oczyszczę ranę i założę nowy opatrunek. Trzymasz się jakoś?
Skinęła głową, a gdy Norbert skończył, znów oddychała prawie normalnie.
- Pomogę ci włożyć ten rękaw. - Norbert sięgnął za jej plecy, szukając poły swetra, i znalazł się tak blisko Celestine, że torsem musnął jej piersi.
Ona zaś wbrew własnej woli zobaczyła w Norbercie seksownego mężczyznę. Nie tajemniczego nieznajomego. Nie wybawcę. Ale pociągającego mężczyznę, który znajdował się tak bliziutko, że mogłaby go pocałować. I nagle zapragnęła podnieść lewą rękę i wpleść palce we włosy Norberta. Czuła jego ciepło, chciała jeszcze poczuć jego siłę. Spróbowała sobie wmówić, że jest taka poruszona z powodu ulgi i wdzięczności, lecz chociaż była wspaniałą kłamczuchą, nigdy nie oszukiwała samej siebie. W tej chwili przepełniały ją zupełnie inne, bardziej prymitywne emocje. Najbardziej zbliżone do pożądania.
- Wreszcie capnąłem ten sweter! - Norbert zaśmiał się krótko i przelotnie napotkał jej wzrok, jakby chciał sprawdzić, czy ją też ubawiła jego niezdatność. I zaraz spoważniał. Nie poruszył się, nie usiłował wsunąć ręki Celie w rękaw, tylko na nią patrzył z dziwnym żarem w oczach.
- Teraz... moja kolej - powiedziała cicho, niemal szeptem.
- Na co?
Pytanie zawisło między nimi. Oboje wiedzieli, co sugerował. Ale żadne z nich nie chciało postawić kropki nad „i”.
- Miałaś rację, mówiąc, że to będzie niebezpieczny układ. - Norbert przysiadł na piętach, lecz nadal patrzył Celie prosto w oczy.
- Potrafię obronić się w każdej sytuacji.
- Czyżby?
Chyba trochę się rozgniewał, Celestine nie wiedziała jednak, na kogo.
- Nie traktuj moich słów jak wyzwania, Norbercie. Daj mi święty spokój, a zrewanżuję ci się tym samym.
- Chcesz, czy nie, ale tkwimy w tym razem. Przynajmniej na razie. - Norbert wstał z podłogi. - Ale nie obawiaj się, Celie. Nie zamierzam do niczego cię przymuszać. Moja samokontrola cieszy się legendarną sławą.
- Daleko stąd do Canterbury?
Norbert podniósł wzrok znad patelni, na której smażył drugą porcję kiełbasek. Niedawno w możliwie najgorszy sposób przekonał się, że angielskie kiełbaski są zupełnie inne niż amerykańskie. W domu czasem je smażył. Po prostu kładł na patelni i ze dwa razy obracał. Ale te angielskie - od ulubionego rzeźnika Betty - wymagały wcześniejszego ugotowania, o czym poinformowała go Celie, gdy kilka pierwszych z hukiem eksplodowało.
- Do Canterbury? Jakieś trzy kwadranse jazdy. A bo co? - Zmniejszył płomień gazu, tak na wszelki wypadek, gdyby gotowanie okazało się niewystarczającą obróbką cieplną.
- Usiłuję się połapać, gdzie jesteśmy.
- W samochodzie mam mapę.
- Chętnie na nią zerknę.
- Dobrze spałaś? - Norbert oparł się o kuchenkę i swoim zwyczajem skrzyżował ramiona.
Celie wyglądała dziś dużo lepiej i nie była taka blada, jak wczoraj. Miała na sobie drugi strój kupiony przez Jerry'ego - skromną białą sukienkę w fiołki i różyczki. Norbert przypomniał sobie obcisłą, czarną suknię Marie St. Germaine i pożałował, że to nie on wybierał garderobę dla Celie.
- Nie najgorzej.
- Nie czekałaś przez calutką noc, aż wdrapię się na górę i cię wykończę?
- Masz dziwaczne poczucie humoru.
- Usiłuję tylko coś ci unaocznić.
- Ty niewątpliwie też spałeś, skoro nadal oddycham, a moje serce bije.
- Jesteś głodna?
- Zawsze jestem głodna.
Zdążył to zauważyć. Celie zjadała absolutnie wszystko, co dostała. Miała apetyt osoby, która nie wie, kiedy zdarzy się okazja do następnego posiłku. Wczoraj Norbert podał na kolację zanadto przysmażone kotlety z baraniny i zielony groszek rozgotowany prawie na papkę. Celie omal nie wylizała talerza.
- Jak radzisz sobie finansowo? Wiem, że pracujesz, gdy możesz, ale te zmiany miejsca zamieszkania i tożsamości... To musi sporo kosztować.
- Nie narzekam.
- Pewnie minimalizujesz wydatki. Nawet te na żywność.
- Umiem przygotować ryż i fasolkę na tysiąc sposobów.
- Ktoś ci pomaga? Przysyła pieniądze?
- Dlaczego pytasz?
- Bo muszę wyciągać z ciebie twoją historię po jednej sylabie. - Przyglądał się dłoniom Celie, gdy w milczeniu obracała kubek. Miała śliczne, smukłe ręce, z zadbanymi, lecz nie polakierowanymi paznokciami.
- Muszę dostać się do Canterbury. - Podniosła wzrok. - Zawieziesz mnie?
- Po co?
- To dla mnie ważne.
- Kiedy?
- Jeszcze nie wiem.
- A jeśli tam pojedziemy, znowu znikniesz? Lub może będę zmuszony walczyć z jakimś Bobbym?
- Nie zniknę.
- A co z Bobbym?
- Norbert, jestem ostatnią osobą, która coś o nim wie.
Podobało mu się, jak Celie wymawia jego imię. Z tą odrobiną śpiewności typowej dla południowców. Był też zachwycony grą uczuć na twarzy Celie. Zazwyczaj nie ujawniała żadnych emocji, natomiast teraz patrzyła wręcz błagalnie. Potrzebowała go.
Wcale nie chciał, aby go potrzebowano.
- Zawiozę cię - mruknął, odwracając się do kuchenki. - Tylko powiedz, kiedy.
- Dziękuję.
Jej głos zabrzmiał cicho, a podziękowanie naprawdę szczerze. Nie ufała mu, ale po troszeczku topniała. Mijały kolejne godziny, a ona nadal była bezpieczna, więc jej zaufanie do niego rosło. Tylko co miał począć z tym zaufaniem? Jak mógłby zapewnić Celie bezpieczeństwo, skoro nie zdołał ochronić własnej żony i syna?
Zauważył, że stoi obok niego dopiero wtedy, gdy wyjęła mu z dłoni łopatkę.
- Rzeczywiście żałosny z ciebie kucharz, Norbercie Jamesie. Jesteś pewien, że gdzieś tam nie czeka na ciebie troskliwa żoneczka? Osoba, która parzy ci kawę, nabija fajkę i podaje gazetę? - Celie zręcznie przewróciła kiełbaski, chociaż zrobiła to lewą ręką.
- Wszystkie żony są takie?
- Mam nadzieję, że nie.
Nagle zapragnął powiedzieć jej o sobie coś ważnego.
- Kiedyś byłem żonaty.
- Już nie jesteś?
- To się skończyło jakiś czas temu.
- Nie wyobrażam sobie ciebie w roli męża. Sprawiasz wrażenie samotnika.
- Takiego, jak ty?
- Nie wiem. Trudno powiedzieć, jaka byłabym, gdyby moje życie potoczyło się inaczej.
- Przecież kogoś miałaś. Tego kochanka, którego później zabito.
- Tak.
- Więc nie zawsze żyłaś sama.
- Był moim pierwszym i ostatnim mężczyzną. - Jej twarz znów stała się maską bez wyrazu. - Nasz romans trwał bardzo krótko. Ledwie się zaczął, a już było po wszystkim.
- Zawsze tak nam się wydaje, gdy kogoś tracimy. - Norbert poczuł przypływ współczucia.
- Też miałeś takie wrażenie po rozwodzie? Nie sprostował tej istotnej nieścisłości.
- To dość powszechne odczucie. Wiesz, dlaczego zabito twojego kochanka, Celie? Może znając powody, łatwiej odkryłabyś, kto cię prześladuje?
- I co mogłabym zrobić? Nie mam żadnych dowodów. Żadnej władzy. Ktokolwiek to jest, dysponuje środkami, o jakich ja nawet nie marzę. Podaj mi jego nazwisko, a i tak nie będę w stanie nic zdziałać.
- Ja mam stosowne środki.
- To nie jest twoja walka. A dla mnie najlepszym wyjściem jest ucieczka. Może kiedyś znajdę miejsce, które uznam za bezpieczny azyl. Gdzie nikt mnie nie wyśledzi.
- Niby gdzie? W niebie?
Celie najpierw zrobiła dziwną minę, po czym nagle zaczęła się śmiać. Norbert spojrzał na nią zaskoczony i całkiem wbrew sobie też się uśmiechnął.
- Trafiłeś w dziesiątkę. To jedyne schronienie, gdzie już nic człowiekowi nie grozi, prawda?
- Najpierw rozejrzyjmy się za mniej drastycznym rozwiązaniem.
Celie natychmiast spoważniała.
- Jeśli istotnie nie dybiesz na moje życie, to muszę przyznać, że naprawdę miły z ciebie facet.
- Chyba nie ma na tej planecie nawet trzech osób, które określiłyby mnie w ten sposób.
- Betty powiedziała, że jesteś dobrym człowiekiem. Kimś, kto sam wiele przeszedł.
- Już ja z nią pogadam.
- Co miała na myśli?
- Nie wiem. Może usiłowała uatrakcyjnić mój wizerunek.
- Jakbyś nie był wystarczająco atrakcyjny... - palnęła i natychmiast tego pożałowała.
- A jestem?
- Na pewno mnóstwo kobiet już ci to mówiło. - Umknęła spojrzeniem w bok i przestawiła patelnię na palnik z tyłu. - To niewiarygodne - mruknęła. - Gawędzimy jak para przyjaciół. Jeszcze chwila i zaczniemy się sobie zwierzać. Ty mi wyjaśnisz, o co chodziło Betty, a ja opowiem ci tyle o sobie, że zapłacisz za to życiem. Musimy uważać na słowa, Norbercie. Nie paplać o wszystkim, bo wejdzie nam to w zwyczaj. I ściągnie na nas nieszczęście.
Odwrócił się i sięgnął po grzankę. Smarując ją masłem, słuchał znajomych odgłosów. Szczęknęła odkładana na patelnię metalowa łopatka. Nóż przesuwał się po chrupiącym chlebie. Na ścianie tykał zegar.
Gdy poprzednim razem Norbert pomagał kobiecie przygotowywać posiłek, krzątając się wraz z nią po kuchni, tą kobietą była jego żona. A dwanaście godzin później ona i jego syn już nie żyli.
- Śmierć może człowieka dosięgnąć niezależnie od naszych działań. Kłamstwa i oszustwa nie zagrodzą jej drogi. Nie lepiej zdobyć się na szczerość? Bez niej i tak jesteśmy poniekąd martwi, nie sądzisz?
- Łatwo ci mówić - prychnęła Celie. - To nie twoje życie jest w niebezpieczeństwie.
- Łatwo mi mówić, bo wiem, jak się żyje po utracie tego, co najdroższe. I nie życzę ci takiej egzystencji. - Zauważył, że znieruchomiała i otworzyła usta, jakby zamierzała coś powiedzieć, ale się nie odezwała. - Nie mam pojęcia, jakim cudem stałem się częścią twojego życia, Celie. A jeszcze mniej rozumiem, dlaczego. Ale cieszę się, że do tego doszło. Tylko nie odcinaj się teraz ode mnie. Masz powody do strachu, lecz moja przyjaźń nie jest jednym z nich.
Celestine dyskretnie podziwiała Norberta podczas jazdy. Po raz pierwszy mieli wystąpić jako małżeństwo i Norbert przed wyjściem wziął prysznic oraz starannie się ogolił.
Jego woda kolońska miała przyjemny zapach, a krój granatowej marynarki podkreślał szerokość barów. Celie podobały się też dłonie, które trzymały kierownicę lekko, lecz pewnie. Ten mężczyzna był zrelaksowany, jednocześnie w pełni panował nad sytuacją.
Ciekawe, jak to jest niczego się nie obawiać, pomyślała Celestine. Od kilku lat właściwie nie sprawowała kontroli nad swoim życiem. Od tak dawna bezustannie uciekała, że chwilami miała wątpliwości, czy zdoła przestać, gdy znów będzie bezpieczna.
Jeśli w ogóle tego doczeka.
Przypomniała sobie dzisiejszą rozmowę z Whitem. Norbert zaraz po śniadaniu pojechał do miasteczka, więc natychmiast skorzystała z okazji i znów zadzwoniła do Whita - tym razem do jego domu w Wilmington. Koniecznie musiała powiedzieć, że będzie mogła wybrać się do Canterbury i odebrać pieniądze, gdyby Whit - zgodnie z obietnicą - zdołał je jakoś przesłać.
Później rozmowa zeszła na tematy osobiste.
- Skontaktowałem się z Earlem Sutterem i z Allison - oznajmił Whit. - Już wiedzą, że jesteś cała i zdrowa.
Celestine zamknęła oczy, a pod powiekami natychmiast pojawił się wizerunek tych dwóch czy trzech osób, którym bezgranicznie ufała i na które zawsze mogła liczyć. Dziadek Sutter nie był jej prawdziwym krewnym, lecz najlepszym przyjacielem jej dziadka i za jego życia zarządzał wielką posiadłością Haven House. Obecnie miał siedemdziesiąt sześć lat i nadal mieszkał na jej terenie, w małym ceglanym domku z długą werandą wychodzącą na pola, o które dawniej tak dbał. Ciotka i wuj Celestine nie chcieli, aby Earl Sutter pozostał w Haven House. Zawsze mieli starszemu panu za złe, że tak dobrze ją traktuje, chwali jej talenty i wspiera pod każdym względem. Zwłaszcza wtedy, gdy oni usilnie starali się skrzywić jej osobowość. Nie znosili Earla, ale nie byli w stanie się go pozbyć. W swoim testamencie Alexander St. Gervais zapisał przyjacielowi domek i sporą działkę, toteż Millie i Roger musieli się z tym pogodzić.
Celestine całym sercem kochała też Allison Freeman, swoją wspaniałą przyjaciółkę, którą poznała jeszcze w szkole. Czarnowłosa Allie wzięła zbuntowaną Celestine pod swoje skrzydełka i nauczyła ją trudnej sztuki przetrwania w internacie, gdzie panował iście wojskowy reżim, a jego celem było złamanie ducha pełnych temperamentu cór Południa.
Celestine nie widziała ani dziadka Suttera, ani Allie od długich czterech lat. Rzadko dzwoniła do swoich bliskich, ponieważ nie chciała narażać ich na niebezpieczeństwo. Wolałaby też nie wciągać w swoje sprawy Whita, ale niestety nie miała wyboru.
Zresztą po śmierci Stephena, swojego najlepszego przyjaciela, Whit sam zaproponował pomoc.
Norbert spod oka zerknął na Celie i stwierdził, że ona patrzy na niego lub raczej... przez niego.
- Musimy ustalić pewne fakty - powiedział. - Jeżeli inne panie są pokroju Marian, to zasypią nas pytaniami.
- Na jaki temat? - Celestine znów powróciła do swojego brytyjskiego akcentu. Nie chciała pomylić się podczas wizyty.
- Nasz. Kim jesteśmy. Gdzie mieszkamy. Gdzie się poznaliśmy. Może coś o naszym ślubie.
- Co proponujesz?
- Cóż, mogę wspomnieć o moim zawodzie konsultanta.
- Świetnie. Może powiem, że byłam sekretarką, ale zrezygnowałam z pracy, żeby towarzyszyć ci w podróżach?
- Gdzie do tej pory pracowałaś?
- Och, coś mi wpadnie do głowy. Nie masz pojęcia, jak dobrze umiem zmyślać.
- Mam - odparł, unosząc brew. - Podejrzewam, że połowa tego, co mówisz, jest wyssana z palca.
- Gdzie mieszkamy?
- W Kensington. Ale przeprowadzamy się do... do Nowego Jorku.
- Super. Zawsze chciałam zamieszkać w „Wielkim Jabłku”.
- Na Park Avenue?
- Na Central Park West, albo się nie zgadzam. Norbert się uśmiechnął. Ostatnio robił to coraz częściej i nawet nieźle mu szło. Stopniowo zaczynała się do tego przyzwyczajać.
- Co jeszcze?
- Poznałam cię na przyjęciu. Przez wspólnych przyjaciół. Zaproponowałam, że pokażę ci Londyn.
- Wzięliśmy ślub w małym wiejskim kościółku. W hrabstwie Yorkshire?
- Nie, lepiej w Stanach. Ktoś na tej herbatce może pochodzić z Yorkshire i spytać o jakichś znajomych z tamtych stron. Wyznam, że jestem sierotą i oboje pragnęliśmy się pobrać w katedrze, do której kiedyś chodziła twoja rodzina...
- W Filadelfii.
- Dobrze. Widzisz, jaka to radość od nowa wymyślać swoje życie?
- Już nigdy więcej nie powiem prawdy.
- Jeśli spytają cię o mnie, wyślij ich do źródła. Powiedz: „Celie pewnie wolałaby sama opowiedzieć wam tę historię”. Ja zrobię podobnie, gdyby ktoś wypytywał mnie o ciebie. I będziemy uważnie słuchać swoich wersji, żeby nie palnąć jakiegoś głupstwa.
- Nie ruszę się od twego boku.
- Nie żałujesz, że wtedy w Paryżu nie popatrzyłeś w drugą stronę, co, Norbercie?
Zauważyła w jego oczach ciepły błysk. Norbert niewątpliwie zrozumiał, że ona właśnie odkryła przed nim kolejny prawdziwy szczegół ze swojego życia.
- Czy ja wiem... Marie St. Germaine była warta zachodu.
- Ale nie Lesley?
- Lesley przydałaby się subskrypcja na rocznik katalogu z seksowną bielizną firmy Victoria's Secret i kilka nasyconych erotyką romansów na nocnej szafce.
- Ależ, sir, Lesley byłaby zaszokowana!
- Najbardziej lubię chyba Celie Sherwood.
- Dlaczego? - Zbliżali się do domu Farnsworthów, ale Celestine pragnęła usłyszeć odpowiedź, zanim wejdą do środka.
Norbert zaparkował auto pod rozłożystym bukiem, gdzie już stało kilka samochodów, i zgasił silnik.
- Ponieważ od czasu do czasu Celie na moment przestaje grać swoją rolę i staje się sobą, a ja widzę, jaką kobietą jest naprawdę. Wtedy mi się podoba, chociaż nadal nie wiem o niej prawie nic.
- Wiesz tyle, ile trzeba. - Celestine usiłowała nie poddać się magii ciepła, jakim emanowały słowa Norberta.
- Nie sądzę. - Dotknął jej policzka i tym nieoczekiwanym gestem zdumiał tak samo siebie, jak i ją. - Chciałbym poznać Celie Sherwood dużo lepiej.
- Powiedziałam ci wszystko, co mogłam.
- Zobaczymy. - Cofnął rękę i odwrócił się, aby otworzyć drzwiczki.
A Celestine miała przemożną ochotę musnąć palcami miejsce, gdzie przed chwilą spoczywała dłoń Norberta.
Dom Farnsworthów zbudowano chyba przed wiekami. Był częściowo drewniany, dość duży i stał z boku wąskiej, polnej drogi z iglastymi, wiecznie zielonymi krzaczkami po obu stronach. Poszli wybrukowanym cegłą podjazdem do głównego wejścia, gdzie na zadbanym klombie rosły piękne, białe chryzantemy.
Norbert uniósł metalową kołatkę w kształcie podkowy i stuknął nią o drzwi na tyle wąskie, aby stanowiły przeszkodę trudną do pokonania przez hordy dzikusów, którzy kiedyś najeżdżali tę część angielskiego wybrzeża.
- Jesteście punktualni. Cecha godna podziwu, zwłaszcza u Amerykanów, którzy prawie zawsze się spóźniają - powitała ich Marian. Dzisiaj miała na sobie identyczny sweter i spódnicę, co wczoraj, tylko w szarym kolorze. - Ale pan może się zmienił na lepsze pod wpływem żony - Angielki. Bo jest pani z Anglii, prawda? Jakoś nie zdołałam umiejscowić pani akcentu, choć zazwyczaj umiem na tej podstawie co do kilometra ustalić miejsce czyjegoś pochodzenia.
- Och, mój akcent rzeczywiście może być nieco mylący - przyznała Celestine. - W dzieciństwie często zmieniałam miejsce zamieszkania. - Weszła za gospodynią do niewielkiego holu i poczuła za plecami obecność Norberta.
- Naprawdę? Gdzie pani mieszkała?
- W Sussex i w Oxfordshire. A także w Kornwalii. Na krótko wyjechaliśmy również do Pakistanu i do Jukonu. Tego wymagała praca taty, więc życie nigdy nie było nudne.
- I chyba nie będzie u boku tego młodego człowieka. Amerykanie lubią urozmaicenie i nigdy nie przychodzą o czasie. Jedno ma chyba coś wspólnego z drugim. - Marian gestem zaprosiła ich do salonu. - Zaraz poznacie wszystkich. Bardzo się cieszymy, że zgodziliście się przyjść.
Marian poszła przodem, a Norbert przytrzymał Celie za łokieć.
- Jukon? - spytał przyciszonym tonem.
- Zawsze marzyłam o udziale w wyścigu psich zaprzęgów.
- Moja wyobraźnia to zero przy twojej.
Salon okazał się obszernym, widnym pokojem z lśniącym, sosnowym parkietem i dużymi oknami ze sfazowanych szybek w metalowych ramkach. Sufitowe belki były bardzo grube i ozdobione podobnymi pękami suszonych kwiatów, jakie wisiały w domku Betty. Na ogromnym kominku płonął ogień, a na dwupoziomowym barku stały tace z kanapkami i pokrojonym ciastem, natomiast na niskim stoliku pyszniła się śliczna, srebrna zastawa do herbaty oraz filiżanki z delikatnej porcelany.
Marian poprowadziła Norberta i Celie wokół pokoju, przedstawiając kilkunastu innym gościom, którzy gawędzili w kilkuosobowych grupkach. Kobiet było więcej niż mężczyzn. Marian z dumą pochwaliła się dwoma dziesięcioletnimi wnuczkami w kwiecistych sukieneczkach i pogłaskała Śpiącą Królewnę zwiniętą na kolanach jednej z dziewczynek. Następnie podeszła do rysującego coś w kącie cztero - lub pięcioletniego chłopczyka.
- A to mój wnuczek Edward. Teddy, przywitaj się z państwem James.
Dziecko podniosło głowę znad rysunku i Celie natychmiast zorientowała się, że okrągła buzia i charakterystyczne rysy świadczą o zespole Downa. Chłopiec uśmiechnął się i pokazał Celie swój rysunek, a ona przykucnęła, aby go obejrzeć.
- O, wybrałeś śliczne kolory, Teddy - powiedziała.
- Niebieski to mój ulubiony.
- Fioletowy... - Dzieciak uśmiechnął się jeszcze radośniej.
- Tak, fioletowy też lubię. Spójrz... - Dotknęła palcem fiołka na swojej sukni. - Widzisz? Te kwiatuszki też są fioletowe.
- Cześć, Teddy. - Norbert kucnął obok nich.
- Cześć. - Teddy również i jego obdarzył serdecznym uśmiechem, a następnie rzucił się Norbertowi na szyję.
- Hej, chłopie. Gdzie się wybierasz? - Norbert chwycił malca w ramiona i wstał, trzymając go na rękach.
- Jego ojciec często wyjeżdża służbowo i Teddy ma trochę dosyć wielu kobiet wokół siebie - wyjaśniła Marian.
- Obawiam się, że bywa męczący, gdy ma okazję przebywać w towarzystwie mężczyzny.
Celie obserwowała reakcję Norberta. Najwyraźniej wcale nie miał chłopcu za złe jego zainteresowania swoją osobą. Przeciwnie, był chyba oczarowany Teddym. Nie zaprotestował nawet wówczas, gdy głaszczący go po twarzy maluch prawie wsadził mu palce do oka.
- Chyba lubi pan dzieci, panie James, prawda? - spytała Marian.
- Bardzo.
- To zawsze dobry znak - stwierdziła Marian, zwracając się do Celie. - Mężczyzna, który lubi dzieci, zanim urodzą mu się jego własne, będzie wspaniałym ojcem.
Celie zauważyła, że słowa Marian wywarły na Norbercie silne wrażenie.
- Nie wystarczy lubić dzieci, żeby być dobrym ojcem.
- Głos Norberta zabrzmiał dziwnie głucho.
- Oczywiście - zgodziła się gospodyni. - Ale to niezły początek. A pan ma zadatki na świetnego tatę. To oczywiste. - Marian wyciągnęła ręce do wnuczka. - Chodź, Teddy. Nie męcz pana Jamesa.
- Niech zostanie ze mną, jeśli chce. - Norbert nie wypuścił dziecka z objęć.
- Doskonale. Będzie pan więc musiał jedną ręką trzymać jego, a w drugiej filiżankę. Zgadza się, Teddy?
Celestine była zafascynowana wyrazem twarzy Norberta. Wielu dorosłych mężczyzn uznałoby dziecko z zespołem Downa za co najmniej degustujące. Lecz Norbert był zachwycony tym chłopczykiem.
Celestine zwróciła też uwagę na coś innego. Norbert z przyjemnością tulił malca do siebie, lecz jednocześnie chyba sprawiało mu to ból. Jakby obecność Teddy'ego obudziła jakieś przykre wspomnienia. Czyżby o innym dziecku?
- Dobrze sobie z nim radzisz - stwierdziła Celie, gdy Marian odeszła, aby rozpocząć rytuał nalewania herbaty. - Jakbyś miał praktykę.
- Zdarzyło mi się trzymać dzieci na rękach.
- Masz dzieci?
Teddy właśnie zajął się jego jedwabnym, niewątpliwie kosztownym krawatem. Zaczął miętosić go w rączce, lecz Norbert wcale się tym nie przejął.
- Nie.
- Cóż, Marian chyba miała rację. Nadajesz się na tatusia. Kilka pań podeszło do nich i zaprosiło na poczęstunek.
Przez następną godzinę ze smakiem pałaszowali maleńkie kanapeczki z ciemnego chleba wypieku Marian oraz aromatyczny keks, również domowej roboty.
Zgodnie z przewidywaniami Norberta posypały się pytania, lecz na ogół nie dotyczyły one spraw szczególnie osobistych. Widocznie nie wszyscy mieszkańcy Trillingden byli tacy bezpośredni jak Marian lub tacy pewni, że są uprawnieni do poznania każdego szczegółu z życia nowych sąsiadów. Tylko jeden z gości interesował się nimi z zastanawiającym uporem i skupił uwagę na Celie.
Mężczyzna, którego nazwiska nie zapamiętała, został jej przedstawiony przez Marian. Przyszedł dosyć późno i miał niemiły zwyczaj stopniowego przysuwania się do swojego rozmówcy. A ponieważ towarzyszył Celie już od kilku minut, więc stał irytująco blisko. Poza tym mówił chrapliwym głosem i zdecydowanie za głośno.
- Powiedziała pani w Oxfordshire? A dokładnie gdzie? Mam tam rodzinę.
- Och, mieszkaliśmy tam strasznie dawno temu. - Celie zaczęła się zastanawiać, dlaczego ten osobnik tak ją indaguje. - O ile pamiętam, w okolicy Woodstock. Ale nie jestem pewna, bo byłam wtedy małą dziewczynką.
- Wspomniała pani jeszcze o Kornwalii, nieprawdaż? Celie postanowiła przejąć inicjatywę, coraz bardziej rozstrojona tymi pytaniami. Nie znała ani nazwiska mężczyzny, ani nie wiedziała, czym on się zajmuje. Na pozór wyglądał niegroźnie - zbliżał się do pięćdziesiątki, był średniego wzrostu i przeciętnej wagi, miał kasztanowe włosy i piwne oczy. A także silny tik, który sprawiał wrażenie porozumiewawczego mrugania i zmieniał wyraz twarzy, co utrudniało interpretację tego wyrazu.
- Przepraszam, ale nie przypominam sobie pańskiego nazwiska - powiedziała Celie.
- Dougie. Dougie Ferguson.
- Ach tak, rzeczywiście. Mieszka pan na pobliskiej farmie?
- Och nie, droga pani. Ja też jestem tu nowy. Niedawno kupiłem miejscowy pub „Pod lwem i owieczką”. Może wpadną państwo na piwo?
- Z przyjemnością.
- A wracając do tematu... - Pan Ferguson nie dawał za wygraną. - W której części Kornwalii pani rezydowała?
- Tam też ma pan rodzinę?
- Nie, ale znam tamte strony. Sporo kręciłem się po świecie.
- Zawsze prowadził pan pub, panie Ferguson?
- Wystarczy Dougie, dobrze? A co do pytania... nie, pub to dla mnie coś nowego. Robiłem już różne rzeczy.
Mężczyzna znów mrugnął i tym razem Celie nie uznała tego za tik. Jej dłonie nagle stały się lodowate, a oddychanie przychodziło jej z trudem. Jakie rzeczy robił Dougie Ferguson? Dlaczego tak bardzo interesował się jej życiem? Może tylko prowadził uprzejmą pogawędkę? Celie wmawiała sobie, że nikt nie zdołałby tak szybko trafić na jej ślad ani wprosić się na herbatkę do szacownych mieszkańców Trillingden. Nie wydawało się też możliwe, aby ktoś stąd zgodził się dokonać zabójstwa na zlecenie.
Celie bezwiednie westchnęła. Usilnie pragnęła wierzyć, że przesadza ze swoją podejrzliwością.
Ale z drugiej strony... przecież nadal żyła tylko dlatego, że nauczyła się nie ufać pozorom.
- Wolno spytać, co takiego pan robił? - Była dumna z tonu swojego głosu. Zabrzmiał imponująco spokojnie i chłodno.
- Och, parę rzeczy, którymi wolę się nie chwalić, i parę całkiem przyzwoitych. Ale prowadzenie pubu odpowiada mi najbardziej. Ludzie, którzy tam się przewijają, budzą moje zainteresowanie, jeśli pani się domyśla, o co mi chodzi.
Celie obawiała się, że doskonale wie, co Dougie chciał wyrazić. I już zaczęła się zastanawiać, czy ktoś z gości pubu złożył jej właścicielowi propozycję nie do odrzucenia.
Nie, to czysty nonsens. Absolutnie niemożliwe.
Albo... kolejna pułapka z długiej serii zastawianych na Celestine St. Gervais.
- Życzę powodzenia. - Celie znów pogratulowała sobie w duchu opanowania. - Może znajdzie pan w Trillingden to, czego pan szukał, i już pan tutaj zostanie.
- O, z pewnością już znalazłem to coś.
Równie dobrze mógł powiedzieć „tego kogoś”, pomyślała Celestine. Nie zdążyła zareagować, ponieważ podeszła do nich Jane, miła pani w średnim wieku. Była niska, miała nogi grube w kostkach i pantofle na płaskich obcasach.
- Mogę wziąć filiżankę, pani James?
- Proszę. - Celie wręczyła jej filiżankę, mimo zdenerwowania usiłując zdobyć się na sympatyczny uśmiech.
Dougie Ferguson wciąż świdrował ją wzrokiem. - Jane, chyba chciała mi pani pokazać ogród Marian, prawda?
- Bardzo chętnie. - Jane ucieszyła się, że Celie pamięta o jej wcześniejszej sugestii. - Idziemy?
- Zechce pan nam wybaczyć? - Celie spojrzała na Fergusona.
- Oczywiście. Na pewno wkrótce znów się spotkamy.
Celie podejrzewała, że jej serce łomocze w maksymalnym tempie. W głębi pokoju zobaczyła Norberta z Teddym, który radośnie obejmował go za nogi. Pragnęła podbiec do Norberta, paść mu w ramiona i podzielić się z nim swoimi podejrzeniami. Ale jemu też nie mogła ufać.
Nie mogła ufać nikomu.
Poszła za Jane, nie zwracając uwagi na to, gdzie idą. Gdy wyszły na zewnątrz, poczuła na policzkach cudownie chłodne powietrze i z ulgą wzięła głęboki oddech, po czym dyskretnie zerknęła przez ramię. Fergusona nie było w zasięgu wzroku.
- Marian hoduje najpiękniejsze róże w Kent. - Jane poszła przodem krótką dróżką. - Niektóre krzaki są równie stare jak dom. Poza tym chętnie rozdaje zaszczepki, lecz skoro przenosicie się do Ameryki, to raczej nie będziecie mogli ich tam wwieźć. O ile wiem, nie jest to dozwolone.
- Jane, zna pani dobrze Dougiego?
- Raczej nie.
- Wydaje się miły...
- Chyba tak, ale dziwak z niego, prawda? Tyle, że nieszkodliwy. I dobrze sobie radzi w tym pubie. Doprowadził go do porządku, zatrudnił kucharkę. Nawet zastanawialiśmy się, skąd ma fundusze na wprowadzanie tylu zmian, ale... to nie nasza sprawa. W sumie cieszymy się, że lokal prosperuje.
- Douggie powiedział mi coś... zastanawiającego... że robił rzeczy, którymi wolałby się nie chwalić...
- Cóż, pewnie każdy z nas ma coś takiego na sumieniu.
- Ale o tym nie mówimy, prawda?
- Doug chyba na ogół plecie bez zastanowienia. Ma troszkę nierówno pod sufitem, jeśli wie pani, o co mi chodzi. Podobno kilka lat temu został ranny podczas jakiegoś napadu rabunkowego. Dostał kulkę i niektóre skutki okazały się nieodwracalne. Ale umie o siebie zadbać.
Celestine w milczeniu analizowała te słowa. Jak dalece Dougie umie troszczyć się o siebie? Czy chciałby żyć na wyższej stopie? Czy wydał zbyt dużo na odnawianie pubu i potrzebuje gotówki, więc ochoczo przyjął zlecenie dotyczące uciekającej Amerykanki? A jeśli zagalopowała się w swoich domysłach?
Jak wygląda prawda?
- Dobrze się pani czuje? - z troską w głosie spytała Jane.
- Ależ tak, dziękuję. - Celie zdała sobie sprawę z tego, że niewidzącym wzrokiem spogląda w przestrzeń. - Tylko troszkę kręci mi się w głowie.
- Może lepiej wróćmy do środka?
- Nie. - Nie nadawała się do kolejnej rundy z Dougiem Fergusonem. Postrzał? Rabunkowy napad? Jaką rolę odegrał w nim Dougie? Znów miała przemożną ochotę zaalarmować Norberta. I znów powtórzyła w myśli, że nie może mu ufać. Przecież śledził ją jeszcze w Paryżu.
Lecz czy człowiek, który tak czule trzyma w ramionach dziecko, mógł być mordercą? Lub jego wspólnikiem? W końcu uratował ją z rąk Bobby'ego, ukrył i wywiózł w bezpieczne miejsce. Ale... czy na pewno bezpieczne? Może tylko usiłował zyskać jej zaufanie? Z powodów, których na razie nie rozumiała. Czy zwróci się przeciwko niej, gdy uzna to za stosowne?
- Mam zawołać pani męża?
- Nie, nie chcę go niepokoić. Chyba tylko potrzebuję trochę świeżego powietrza. Sądzi pani, że Marian mi wybaczy, jeśli już pójdę do domu?
- Oczywiście, że tak. Zawiozę panią.
- Dziękuję, ale wolę się przejść. To mi dobrze zrobi.
- Na pewno, moja droga? Skoro kręci się pani w głowie...
- Och, już mi lepiej. Przespaceruję się polami. Ale proszę na razie nie mówić Norbertowi, że poszłam. Po co ma się martwić.
- Dobrze - bez przekonania zgodziła się Jane i na moment położyła dłoń na ręce Celie. - Ale proszę po drodze odpoczywać. Nie ma sensu zemdleć pośród pszenicy.
- Obiecuję uważać. Zawsze jestem ostrożna.
W stronę domku Betty prowadziła ścieżka, pochodząca zapewne jeszcze z czasów, gdy wieśniacy wędrowali piechotą. Podobne dróżki krzyżowały się na całej angielskiej prowincji, a właściciele ziemscy utrzymywali je w dobrym stanie. Ta wiła się w kierunku zachodnim i idąc nią, należało przejść przez lasek.
Celestine w ciągu kilku minut zostawiła dom Marian za sobą i weszła między pola wysokiej pszenicy, idąc tak szybko, że jej serce biło w rytmie kroków.
Ale już wkrótce stwierdziła, że palnęła wielkie głupstwo. Jeszcze nie zdołała odzyskać sił. Okłamała Jane, mówiąc o zawrocie głowy, ale teraz rzeczywiście miała wrażenie, że świat zaczął wokół niej wirować. Zwolniła więc, uważnie nadsłuchując, ale nikt jej nie gonił. Jedynym dźwiękiem był tylko łagodny szum poruszanych wiatrem łanów zboża.
Celestine znów zaczęła bić się z myślami. Czy rzeczywiście powinna uciekać? Może Dougie Ferguson to tylko zwyczajny człowiek, który niezbyt zręcznie prowadził zwyczajną rozmowę? Był trochę nachalny i ciekawski, a mając złe zamiary chyba nie zachowywałby się w ten sposób. Raczej starałby się wtopić w tło, aby nie zwracać uwagi swojej potencjalnej ofiary.
Może jednak chciał w ten sposób potwierdzić, że istotnie ma do czynienia z Celestine St. Gervais? Że znalazł właściwą osobę? Może prześladowcy dotarli za nią i Norbertem aż tutaj i już szykowali się do zadania ostatecznego ciosu?
Celie nie miała pojęcia, co robić i dokąd się udać. Norbert wkrótce zacznie jej szukać. Gdyby wróciła do domku, on zaraz by ją tam znalazł.
Boże, właśnie tego chciała. Najbardziej pragnęła pomocy Norberta, jego kojącej obecności. Podejrzewała, że skrywa on jakieś tajemnice, lecz prawdopodobnie nie miały one żadnego związku z nią. Ale nie była tego pewna. Przecież ruszył jej śladem już w Paryżu. Dotarł aż do punktu naprawczego na New Row...
I zostawił Bobby'ego w spokoju...
Wzięła głęboki oddech, usiłując zapanować nad swoimi myślami. Owszem, całą duszą pragnęła zaufać Norbertowi, uwierzyć w jego logiczne wyjaśnienia, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Musiała więc jakoś dotrzeć do Canterbury, zadzwonić do Whita i dowiedzieć się, jak przekaże jej pieniądze. Pod osłoną ciemności mogła też udać się do miejscowego proboszcza, powiedzieć mu, że jej życie jest w niebezpieczeństwie, podać kilka mało istotnych, lecz prawdziwych informacji i błagać o pomoc. A znalazłszy się w Canterbury, zrealizowałaby przekaz i znów by znikła. Mogła liczyć na swoje kontakty, znała ludzi, którzy trudnili się podrabianiem dokumentów, więc już wkrótce zaczęłaby wszystko od nowa.
Ale nie chciała tego.
Coś zbyt podobnego do łez zapiekło ją w oczy. Uciekała już tyle razy. Znała zagrożenia i obawy. Przywykła do nich. A samotność traktowała jak coś oczywistego. Lecz po raz pierwszy od lat miała dojmujące poczucie straty. Już zaczęła ufać Norbertowi. Zaczęła go lubić. A na dodatek między nią a Norbertem pojawiły się jakieś trudne do sprecyzowania, lecz niebezpieczne emocje, które przypomniały jej, że jest kobietą.
Po prostu kobietą. Nie tylko kobietą, która bezustannie ucieka, aby zachować życie.
Usiłowała się zastanowić, gdzie mogłaby się ukryć, zanim będzie mogła bezpiecznie iść do Trillingden. Znała kierunek i wiedziała, że powinna unikać sąsiedztwa pubu „Pod lwem i owieczką”. Gdyby nie zastała pastora w domu, poszłaby dalej. W tych stronach nie brakowało kościołów. Na pewno w końcu ktoś by jej pomógł.
Oparła się o pień przydrożnego drzewa i przez chwilę odpoczywała. Uważnie wsłuchała się we wszelkie odgłosy i, uspokojona ciszą, zamknęła oczy. Znów pomyślała o Norbercie, o tym, jak delikatnie zmienił jej opatrunek. W parę minut mogłaby dotrzeć do domku i powiedzieć Norbertowi o swoich podejrzeniach wobec Dougiego. A Norbert z pewnością coś by wymyślił.
Mogła też rozpłynąć się we mgle i ukryć się w jakiejś mysiej dziurze, dopóki nie nadejdzie pora powrotu do rezydencji Haven House, aby zgodnie z prawem objąć ją w posiadanie.
Po krótkim namyśle ruszyła w stronę strumienia, zostawiając domek za sobą.
- Poszła do domu?! - Norbertowi nie udało się ukryć zdenerwowania, wiedział, że Jane wolałaby w tej chwili znajdować się z dala od niego.
- Tak. Nie czuła się najlepiej i chciała odetchnąć świeżym powietrzem. Prosiła, żebym od razu pana nie alarmowała. Przykro mi, ale musiałam z tym poczekać, skoro obiecałam, prawda?
Norbert tylko skinął głową, ponieważ był zbyt zdenerwowany, aby mówić. Celie znów odeszła. Nawet nie wziął tego pod uwagę. Co innego dziś rano, niemal się spodziewał, że po powrocie ze spaceru już jej nie zastanie.
I zdziwił się, bo nigdzie nie umknęła. To uśpiło jego czujność.
- Może powinien pan jej poszukać? - zasugerowała Jane. - Pani James była taka bledziutka.
- Tak, zaraz pójdę. - Norbert poszukał wzrokiem gospodyni. Niektórzy goście już wyszli, a kilka osób oglądało albumy z rodzinnymi fotografiami. Królewna Śnieżka została zdetronizowana i teraz na kolanach jednej z dziewczynek smacznie spał Teddy.
- Obawiam się, że Celie już wyszła - powiedział Norbert, odnalazłszy Marian w holu. - Przepraszam, że bez pożegnania, ale podobno nie czuła się dobrze i chciała łyknąć trochę powietrza.
- Biedactwo. Oczywiście rozumiem. Zresztą zauważyłam, że rozmawiając z Dougiem była na buzi biała jak moje chryzantemy.
- Z Dougiem?
- To nowy właściciel miejscowego pubu.
- Jeszcze tu jest?
- Nie, wyszedł jako jeden z pierwszych.
- Mieszka tu od dawna?
- Skądże. W tej okolicy „dawno” oznacza kilka stuleci wstecz. Dougie dopiero co przyjechał z Londynu. Dziwny jegomość, lecz chyba poczciwina.
- Na pewno. - Norbert właśnie tego wcale nie był pewien. Czyżby Celie uciekła stąd z powodu owego Dougiego? Przestraszyła się go?
A może nadal bała się jego, Norberta?
Pospiesznie się pożegnał i wyszedł. Nie znalazł jej ani w samochodzie, ani w domu. Obszedł go dookoła, wołając Celie po imieniu i na moment wszedł do środka. Wziął jej płaszcz oraz latarkę, na wypadek, gdyby musiał kontynuować poszukiwania po zapadnięciu zmroku, zamknął za sobą drzwi na klucz i ruszył w kierunku domu Farnsworthów.
Dokąd udała się Celie? Norbert podejrzewał, że zawsze miała w zanadrzu jakiś plan ucieczki. Jeśli mówiąc o sobie, powiedziała choć trochę prawdy, to postrzegała życie jako wielkie pole minowe. Musiała bezustannie być czujna, ponieważ każde zaniedbanie mogła przepłacić własnym życiem.
Takie podejście oznaczało, że czasem popełniała błędy. Brała Bogu ducha winnych ludzi za zabójców. Niewinne w treści pogawędki uważała za pełne ukrytych gróźb. Nie wiedziała, kto usiłuje ją zabić, więc sądziła, że potencjalnym mordercą może być każdy, kto się do niej zbliżył.
Norbert usiłował sobie przypomnieć, czy zauważył u Marian coś szczególnego. Początkowo on i Celie trzymali się razem, lecz później, gdy już zaspokoili ciekawość gości na swój temat, zaczęli krążyć wśród nich oddzielnie. On na prośbę Marian porozmawiał z jakimś staruszkiem, Celie swobodnie gawędziła z jej wnuczkami. Uśmiechała się do nich i parę razy pogłaskała Śpiącą Królewnę.
Czy widział Celie w towarzystwie mężczyzny? Chyba nie. Dlaczego, u licha, bardziej na nią nie uważał?
Na dworze robiło się coraz chłodniej, więc przyspieszył kroku, lecz co chwilę przystawał, aby przesunąć spojrzeniem po okolicy, wypatrując jakiegoś ruchu. Jeśli Celie rzeczywiście uciekała, to na pewno nie zostanie długo na otwartej przestrzeni, tylko poszuka schronienia między drzewami. Ale w którą stronę się udała?
Pytała o Canterbury, więc może zmierza właśnie tam? Chociaż, znając Celie, równie dobrze mogła celowo wprowadzić go w błąd, aby potem udać się z powrotem do Londynu. Autostopem lub poprosiwszy o podwiezienie kogoś poznanego na herbatce u Marian.
- Niech cię diabli, Celie.
Norbert trochę zwolnił. Czy nie lepiej zrezygnować z szukania? Uczynił wszystko, co w jego mocy, aby zyskać zaufanie Celie, a mimo to ona przy pierwszej nadarzającej się okazji znów uciekła. Celie Sherwood - która wcale nią nie była - to przecież nie jego problem. Skoro zrezygnowała z jego pomocy, to niech teraz sama sobie radzi.
Omal nie odwrócił się, aby wracać. Ale w jego uszach wciąż pobrzmiewały słowa Marian. „Zauważyłam, że rozmawiając z Dougiem, była na buzi biała jak moje chryzantemy”.
Czy Celie znów znalazła się w niebezpieczeństwie? Czy potrzebowała pomocy, lecz obawiała się o nią poprosić?
Do licha, nie mógł zostawić jej na pastwę losu. Nie teraz.
Powziął decyzję i skierował się w stronę potoku. Na miejscu Celie szedłby wzdłuż niego, aby dotrzeć do wsi.
A tam zmyśliłby jakąś wzruszająca historyjkę i opowiedział ją komuś godnemu zaufania, człowiekowi szanowanemu, błagając go o podwiezienie do Canterbury.
Ciekawe, jak daleko zdołała się oddalić. Jeszcze nie odzyskała sił, a poza tym chyba wolałaby poczekać na zapadnięcie zmroku, aby trudniej ją było zauważyć. Może więc uda się ją dogonić.
Norbert wmawiał sobie, że uczyniłby to dla każdego człowieka w kłopotach. Nie zostawiłby bez pomocy kogoś potrzebującego ratunku. A że pomagał akurat Celie? No cóż, tak się złożyło... Była dla niego tylko kobietą w niebezpieczeństwie. Nie budziła w nim żadnych szczególnych uczuć. Jasne, że nie.
Ale jakiś wewnętrzny głos odpowiedział, że Norbert Colter staje się równie dobrym kłamczuchem, jak kobieta, która nazywała siebie Celie Sherwood.
Celie nie wiedziała, ile czasu minęło. Szła teraz w cieniu, a słońce prawie znikło za horyzontem i zrobiło się jej zimno. Ale nie mogła nic na to poradzić. Jej płaszcz został w domku; ten płaszcz, kupiony przez Jerry'ego, który opatrzył ją tak troskliwie, chociaż była dla niego całkiem obca. A Betty ją nakarmiła i dbała o nią jak o własną córkę.
Zaś Norbert...
Oparła się o drzewo, żałując, że ma na sobie biały strój. Ten kolor zanadto rzucał się w oczy. Ciekawe, czy Norbert będzie jej szukał. Może raczej spisze ją na straty, spakuje swoje rzeczy do małego auta i spokojnie wróci do wygodnych pieleszy domu w Kensington. Przecież nie miał wobec niej żadnych zobowiązań. Jeśli istotnie tylko przez przypadek wkroczył w jej życie, to pewnie ucieszy się z jej zniknięcia. Nie będzie dłużej musiał przejmować się sprawami jej bezpieczeństwa. Zajmie się obowiązkami zawodowymi i zapomni o kobiecie, której tak delikatnie zmieniał opatrunek.
Spojrzała na płynący parę metrów niżej strumień. Wczoraj Norbert wbrew jej woli wziął ją za rękę i sprowadził na dół, gdzie poczęstowała go kolejnymi kłamstwami. Ale dzisiaj nikt jej nie pomoże. Wolałaby iść wzdłuż potoku, obawiała się jednak, że później może nie mieć siły wdrapać się z powrotem na górę. Musiała więc podążać wierzchem skarpy i pocieszać się nadzieją, że nie zostanie zauważona.
Po przejściu dwustu metrów znów przystanęła, aby odpocząć. Las był tutaj bardzo gęsty, a strumień prawie całkiem niknął za rozłożystymi dębami i bukami. Bezsilnie osunęła się na ziemię pod jednym z drzew i przymknęła powieki, słuchając świergotania ptaków. Tutaj śpiewały inaczej niż te z Południowej Karoliny. Tam każdego lata powietrze wypełniały słodkie trele drozdów, pomieszane z rechotem żab, a na granatowym, wieczornym niebie lśniły niezliczone gwiazdy i maleńkie, tańczące świetliki.
Boże, ależ chciała wrócić do domu! Pragnęła tego tak rozpaczliwie, że niemal była skłonna zaryzykować. Już wkrótce miała skończyć dwadzieścia pięć lat, ale te ostatnie dni mogły się okazać śmiertelnie niebezpieczne, dopóki Whit w jakiś magiczny sposób nie załatwiłby formalności. Mimo to prawie się poddała, straszliwie znużona tym kilkuletnim uciekaniem. Już nie ufała swojej intuicji. Zawierzyła Bobby'emu, a on usiłował ją zabić. Teraz zaś wymknęła się spod kurateli Norberta...
Przypomniała sobie, jak wczoraj wieczorem pomagał jej się ubrać. Poczuła wtedy coś bardzo zbliżonego do pożądania. A w nocy przyśniło się jej, że Norbert leży tuż obok, zaś ona już się nie boi. Przepełniało ją zupełnie inne uczucie...
Chyba zapadła w drzemkę, z której wyrwał ją głośny krzyk jakiegoś ptaka. Przez chwilę sądziła, że jest na terenie rodzinnej posiadłości. Jako mała dziewczynka często włóczyła się po lasach wokół Haven House, sypiała w gałęziach drzew, zbierała jagody i orzechy. Była dzieckiem nieustraszonym, z rumianymi policzkami i piegami na nosie, zawsze zadowolonym - zarówno na dworze, jak i w domu.
Przeciągnęła się leniwie, otworzyła oczy i ujrzała nad sobą... Dougiego Fergusona!
- Co pani tutaj porabia, pani James? Nikt pani nie powiedział, że w ciemnym lesie czyha wiele niebezpieczeństw?
Po raz drugi w ciągu krótkiej znajomości z Celie Norbert zorientował się, gdzie ona jest, słysząc jej krzyk. Niestety dochodził z oddali, widocznie Celie pokonała większą odległość, niż przypuszczał.
Zawołał ją dwa razy po imieniu, aby zasygnalizować, że nadchodzi i wpadł między drzewa, pełen obaw o jej bezpieczeństwo. Ale znajdował się daleko od niej. Na dodatek nie mógł biec wystarczająco szybko, ponieważ w lesie rosło mnóstwo gęstych krzaków, które musiał bezustannie odgarniać obu rękami.
- Celie! Gdzie jesteś? - huknął jeszcze raz.
- Tutaj! Chyba zemdlała!
Norbert odwrócił się, słysząc męski głos, i pognał w kierunku strumienia. Przedarł się przez kolczaste gałęzie głogu oraz splątane pnącza i ujrzał klęczącego na ziemi Dougiego Fergusona.
- Nie wiem, co jej się stało. Chyba spała, obudziła się, a potem wrzasnęła.
- Co jej pan zrobił?! - Norbert odepchnął mężczyznę i upewnił się, że Celie oddycha.
- Nic. Kompletnie nic! Zawsze łowię tutaj ryby. To moje ulubione miejsce. Zabrałem do Marian wędkę, a po podwieczorku przyszedłem spróbować szczęścia. Najpierw siedziałem tam - Dougie machnął ręką w prawo - ale nic nie złapałem, więc postanowiłem przenieść się trochę dalej. Może niechcący przestraszyłem pańską żonę, bo nagle wyłoniłem się zza drzew. Wiem, że moja twarz czasem budzi w kobietach zgrozę, ale nic nie mogę na to poradzić. Dziesięć lat temu postrzelono mnie w policzek. Pracowałem wtedy w sklepie i zranił mnie rabuś, gdy usiłowałem obronić przed nim kobietę. Dostałem od władz medal za odwagę, a ten cholerny tik to skutek porażenia nerwu.
- Gdzie pańska wędka? - Norbert chwycił mężczyznę za przód koszuli.
- Tam, oparta o pień. - Dougie wskazał kciukiem za siebie.
Norbert spojrzał w tamtą stronę i rzeczywiście zobaczył wędkę oraz stojące obok niej małe wiaderko.
- Naprawdę nie chciałem skrzywdzić pańskiej żony. Rozmawiałem z nią u Marian. Wie, kim jestem. Nie przypuszczałem, że tak zareaguje.
Norbert prawie był pewny, że Dougie mówi prawdę. Biedak wydawał się przerażony i zmartwiony stanem Celie.
- W porządku. - Norbert puścił koszulę Dougiego i pozwolił mu się cofnąć. Następnie ukląkł przy Celie i położył jej głowę na swoich kolanach. - Jak to było? Zwyczajnie zemdlała?
- Z krzykiem poderwała się z ziemi, odwróciła się, jakby zamierzała uciec i wpadła prosto na drzewo.
- Prawdopodobnie uraziła zraniony bark i straciła przytomność z bólu.
- Dlaczego włóczyła się sama po lesie? To niebezpieczne. Ten świat już nie jest taki dobry, jak dawniej. Ktoś powinien się nią opiekować. To chyba pana obowiązek, prawda?
- Proszę mi wierzyć, że niełatwo mieć na oku taką niezależną osóbkę. - Norbert pogłaskał Celie po trochę brudnym policzku. Ona zaś wydała dźwięk przypominający ciche jęknięcie i otworzyła oczy.
- Celie, jesteś bezpieczna. Nie wrzeszcz, bo moje uszy chyba tego nie zniosą. - Pomógł jej usiąść i przytulił, zanim zdążyła się odsunąć. - Dobrze się czujesz? - Zauważył, że z przestrachem spojrzała na Dougiego i dodał: - Pan Ferguson łowił ryby. Tam stoi jego wędka i wiaderko. Nie zamierzał cię zabić.
- Zabić?! - Dougie sapnął gniewnie. - Co też pan plecie? Niby dlaczego miałaby myśleć coś takiego? Przecież mnie zna. Wie, że prowadzę pub „Pod lwem i owieczką”.
- Jesteś bezpieczna. - Norbert odwrócił twarz Celie do siebie i mocniej ją objął, ona zaś zaczęła cichutko pochlipywać. - Dougie, mógłby pan zostawić nas samych?
- Jasne. Na dzisiaj chyba mam dosyć łowienia. I wpadnijcie kiedyś do mojego pubu na kolację. Ja stawiam. - Dougie ruszył po swoje rzeczy. - Ale żeby podejrzewać mnie o chęć zabicia... - Mężczyzna pokręcił głową. - Raz ryzykowałem życiem, ratując kobietę...
- Już dobrze, Celie? - Norbert zaczął łagodnie huśtać ją w ramionach. Przypuszczał, że wpadła w szok. Była silną kobietą, lecz zbyt długo żyła w strachu i dzisiaj coś w niej pękło. Znalazła się o krok od utraty zmysłów.
Norbert znał ten stan ducha. Po śmierci Lynn był w podobnym stanie - dotarł na sam skraj przepaści i wiedział, jaka jest głęboka.
Uspokajająco gładził Celie po włosach, mrucząc jakieś kojące słowa. Żadna kobieta nie jest pociągająca, gdy płacze, lecz Celie wyglądała słodko i bezbronnie, a jej pełne łez oczy były jeszcze bardziej niebieskie niż zwykle.
- Uciekłaś ode mnie, prawda? - Uniósł jej twarz. - Dougie cię przestraszył, więc zostawiłaś także i mnie? Dlaczego? Nie udowodniłem ci, że chcę twojego dobra?
Z jej spojrzenia wyczytał odpowiedź. Celie Sherwood była sama na świecie, gdzie każdy może okazać się zdrajcą. Ale chciała zaufać Norbertowi Jamesowi. Tak bardzo...
A on jej pragnął.
Uświadomił to sobie niemal z bólem serca. Dawno temu poprzysiągł sobie, że już nigdy nie zwiąże się emocjonalnie z żadną kobietą. Wiedział, jak to jest stracić kogoś ukochanego. I wolał więcej nie ryzykować. Oczywiście było to podejście tchórza, ale Norbert chyba nie przeżyłby takiego cierpienia, jakie już raz zesłał mu los. A Celie Sherwood była kobietą, którą na pewno łatwiej utracić, niż zatrzymać przy sobie.
Norbert zdawał sobie z tego sprawę, lecz już nie miał wyboru, ponieważ Celie Sherwood stała się dla niego kimś najważniejszym, chociaż nie miał pojęcia, kim ona jest, ani od czego ucieka. Chociaż go okłamywała i niewątpliwie zrobi to jeszcze wielokrotnie. Chociaż podejrzewał, że pewnie znów go opuści, nie bacząc na wszystko, co dla niej uczynił.
Byłaby dla niego równie cenna nawet wtedy, gdyby całkiem zwariowała.
- Pragnę cię, Celie. - Pocałował ją w czoło i przygarnął do siebie. - Pragnę cię i chcę ci pomagać.
- Nie mam nic, co mogłabym ci ofiarować.
- Pozwól, że ja to ocenię.
Jej wargi były miękkie i podatne, gdy ogarnął je ustami, dłoń spoczęła na jego szyi, jakby Celie zamierzała go objąć. Norbert był do głębi poruszony zarówno słodyczą tej bliskości, jak i smutkiem. Obejmował Celie - taką żywą i ciepłą - a może za parę godzin ona znów zniknie.
Pogłębił pocałunek, jakby wbrew własnej woli o coś nim pytał. I odniósł wrażenie, że Celie odpowiedziała „tak”. Wtedy odezwały się pragnienia, które dusił w sobie od lat. Pragnienia fizycznej bliskości oraz tej emocjonalnej. Znów wydawało mu się, że ma szanse na całkiem nowe życie, na szczęście, które przed laty uznał za nierealne. Zamknął Celie w ciasnym uścisku i na moment zapomniał o całym świecie, z wyjątkiem trzymanej w ramionach kobiety.
Ona pierwsza się odsunęła, a wtedy ujął jej bledziutką twarz w dłonie i wyczytał z niebieskich oczu, że Celie jest tak samo zagubiona jak on.
- Zabiorę cię do domu, Celie. Musisz odzyskać siły przed kolejną ucieczką. Wiem, że znów uciekniesz. Nie zaprzeczaj. Pozwól mi jednak opiekować się tobą, dopóki nie będziesz na tyle zdrowa, aby jakoś dać sobie radę. Niedawno zemdlałaś. Czy to nic ci nie mówi?
- Co z Dougiem?
- Groził ci?
- Nie...
- Chyba jest nieszkodliwy. Może niewłaściwie zinterpretowałaś to, co mówił.
- Jane wspomniała, że został postrzelony podczas napadu...
- Wiem. Ale nie był napastnikiem, tylko chciał ratować jakąś kobietę. Sprawdzę to, jeśli chcesz. Ale moim zdaniem facet powiedział prawdę.
- Myślałam, że oni znów mnie znaleźli. Że mnie śledzili lub namierzyli po mojej rozmowie telefonicznej...
- Po rozmowie? Dzwoniłaś stąd do kogoś, Celie? Ktoś ci pomaga? - Widział, jak z jej twarzy znika wyraz bezradności, a pojawia się obojętna maska, będąca fasadą, za którą Celie zawsze się ukrywała. - Rozumiem. - Norbert ze smutkiem potrząsnął głową. - Nadal nie chcesz zdobyć się wobec mnie na szczerość, prawda? Wiesz, kto ci zagraża, ale nie zamierzasz podzielić się ze mną tą informacją. I masz pomocnika, do którego telefonowałaś stąd.
- Nie mogę powiedzieć ci niczego więcej.
- I pewnie tego nie zrobisz. - Odsunął ją od siebie, wstał i otrzepał spodnie.
- Nie.
Pomógł jej się podnieść, usiłując wykrzesać z siebie choć trochę gniewu. Chciał być zły na Celie, lecz nic z tego nie wyszło. Rozumiał, że w jej świecie błędne decyzje mogły kosztować życie.
- Celie, jestem w stanie ci pomóc, chociaż pewnie w to nie wierzysz. Pozwól więc, że najpierw zabiorę cię do domku i trochę o ciebie zadbam. A później nie będę cię zatrzymywał, jeśli zechcesz uciec.
Zamknęła oczy, całkiem zrezygnowana. Norbert rozumiał, że ona boi się zostać. Ale jeszcze bardziej obawiała się odejść...
- Dziękuję - szepnęła.
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Ani za co mu podziękowała. Za to, że jej szukał? Za propozycję pomocy? Lub za tę chwilę intymności? A może za coś tak podstawowego, jak fakt, że nie okazał się zdrajcą? Przynajmniej na razie.
- Niedaleko jest ścieżka. - Kiwnął głową w prawo.
- Podprowadzę cię do niej, chwilę tam zaczekasz, a ja skoczę po samochód. Zdołasz przejść ten kawałeczek?
- Miałam zamiar dotrzeć aż do Canterbury - odparła z bladym uśmiechem.
- Mogłaś umrzeć po drodze, Celie. - Objął ją w talii i razem ruszyli przez pole.
Zaczęła ćwiczyć ramię, podnosząc prawą ręką rolkę papierowego ręcznika. Bark piekielnie bolał, lecz Celestine nie zamierzała przestać. Położyła rolkę na kuchennym blacie, następnie znów ją uniosła, tym razem aż na wysokość ramienia i z ręką wyprostowaną w łokciu.
- Jak idzie?
Odwróciła się do drzwi i z nieśmiałym uśmiechem spojrzała na Norberta. Nie słyszała, jak wchodził.
- Dobrze wreszcie nie nosić tego temblaka i robić coś sensownego.
- Betty mówiła, żebyś nie przesadzała z ruchami.
- Wiem. Wcale nie chcę się przetrenować. Ale musiałam sprawdzić, jak dalece zaszkodził mi Bobby.
- Zdaniem Betty odzyskasz pełną sprawność, lecz powinnaś chodzić na fizykoterapię.
- To niemożliwe. Sama nad sobą popracuję.
- Cóż, w twojej sytuacji rzeczywiście nie sposób umawiać się na wizyty. Jesteś raz tu, raz tam, nie wiadomo, gdzie będziesz jutro. - Norbert wzruszył ramionami.
- Wcale nie lubię uciekać. - Oparta o blat patrzyła, jak Norbert sięga do lodówki po puszkę z napojem.
- Ale nie chcesz przyjąć mojej pomocy.
- Nie możesz mi pomóc.
Otworzył colę i wypił dwa łyki. Po raz pierwszy od dnia, gdy znalazł Celie w lesie, poruszył drażliwy temat. Aż do tej pory prawie ze sobą nie rozmawiali, spotykając się wyłącznie podczas posiłków. Rzadko nawet przebywali w tym samym pomieszczeniu.
Celestine dużo odpoczywała i planowała swoje następne posunięcie. Whit obiecał, że pieniądze będą do odebrania dzisiaj. Zdawała sobie sprawę z tego, że po wejściu w ich posiadanie musi szybko zadecydować, co dalej. Inne wieści okazały się niepokojące. Whit próbował znaleźć jakąkolwiek informację o Norbercie Jamesie, konsultancie firmy Tri - C, lecz nigdzie nie trafił na jego ślad. Miał nadal szukać, lecz sugerował zachowanie daleko idącej ostrożności.
Cóż, Whit oczywiście mógł nie dokopać się do źródła. Korporacja Tri - C była ogromnym konglomeratem z filiami w różnych częściach świata, a Norbert sam powiedział, że nie znajduje się na regularnej liście płac. Ale wątpliwości nie zostały wyjaśnione, toteż Celie znów czuła się bardzo niepewnie. Zwłaszcza że Norbert całymi godzinami siedział przy komputerze oraz często rozmawiał przez telefon. Zastanawiała się, z kim - i jej obawy rosły.
Norbert rzadko wychodził z domu, ale wczoraj rano poszedł odwiedzić Teddy'ego. Celestine dowiedziała się o tym od Marian, która po południu przyniosła wykonany przez chłopca rysunek - kilka czarnych i pomarańczowych smug, które tylko rodzic mógł uznać za ładne. Norbert przyczepił malunek do ściany swojej sypialni, a Celestine chciała spytać, dlaczego to zrobił. Pragnęła zadać mu wiele różnych pytań, wolała jednak unikać okazji do ewentualnych wzruszeń. Wystarczy, że bez przerwy myślała o Norbercie, nawet jeśli nie byli razem. Przypominała sobie ich pocałunek, tę niespodziewaną pieszczotę wydartą z absurdu jej życia. I zastanawiała się, czy pozwolić sobie na więcej takich szaleństw.
Nagle skonstatowała, że gapi się na Norberta, i pospiesznie umknęła spojrzeniem w bok.
- Nie byłem wobec ciebie całkiem szczery, Celie - powiedział Norbert, opróżniwszy przynajmniej połowę puszki. - Odniosłem zawodowy sukces i mam więcej pieniędzy, niż pewnie zdołam wydać do końca życia. Znam też sporo wpływowych ludzi.
- Ja również. I właśnie oni usiłują mnie zabić.
- Kim są?
W odpowiedzi tylko pokręciła głową.
- Wciąż mi nie ufasz.
- Nie bierz tego do siebie. - Spróbowała złagodzić swoje słowa uśmiechem, lecz na Norbercie nie wywarło to żadnego wrażenia.
- Skoro nie chcesz żadnej pomocy, przyjmij ode mnie chociaż pieniądze. Na nowy początek.
- Nie mogłabym wziąć od ciebie pieniędzy.
- Stać mnie na to.
- Praca konsultanta jest aż tak dobrze płatna? Musisz być bardzo dobry w tym, co robisz.
- Jestem. Ale nie wszystko mi wychodzi. - Zgniótł puszkę w dłoni. - Jak sama widzisz, nie umiem wzbudzić zaufania.
- Dzięki za propozycję, ale nie przyjmę żadnych funduszy. Nawet gdybyś był prawdziwym krezusem. Już i tak zabrałam ci mnóstwo czasu, wystawiłam na liczne próby twoją cierpliwość...
- To na pewno. Prawie mi się skończyła. - Zgrabnie wrzucił puszkę do kosza.
- Wyobrażam sobie. Nigdy się nie dowiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczna za wszystko, co dla mnie uczyniłeś. Gdyby nie ty, już bym nie żyła.
- Mimo to nadal ukrywasz przede mną swoją tożsamość. Pragnęła mu powiedzieć coś o sobie. Była mu to winna.
Chciała wyznać, że jest Celestine St. Gervais, dziewczyną z amerykańskiego Południa, a nie kimś posługującym się cudzymi personaliami.
- No dobrze - mruknęła, gdy Norbert odwrócił się, aby wyjść. - Moje prawdziwe imię to Celestine.
Norbert cofnął się i patrzył na nią wyczekująco.
- Dodam jeszcze coś. Dzisiaj po południu kończę dwadzieścia pięć lat.
- Masz dziś urodziny?
- Tak wynika z kalendarza.
- Wszystkiego najlepszego, Celestine.
- Mogłam... wybrać sobie jakieś inne dane. Jedną z możliwości była Celie Sherwood. Gdy byłam mała, mój ojciec czasem mówił do mnie „Celie”. Zdecydowałam się używać tego imienia, ponieważ działało na mnie kojąco. Prawdziwa Celie chyba nie miałaby nic przeciwko temu.
- Masz jakieś nazwisko?
- Tak.
- Pewnie go nie poznam.
- Proszę cię... niech to wystarczy.
- Jak będziemy świętować twoje urodziny?
- Wcale. Nie robiłam tego od... od bardzo dawna.
- Więc pora zmienić zwyczaj.
- Chciałabym pojechać do Canterbury.
- A wrócisz?
Powiedziała mu już tyle kłamstw. Nie zamierzała karmić go kolejnymi. Nie teraz.
- Znów muszę zniknąć. Mogłabym już dzisiaj.
- W swoje urodziny?
- To byłby kiepski prezent, prawda?
- Raczej tak.
- Ramię się goi, już nim poruszam i nie potrzebuję temblaka. Powinnam iść swoją drogą. Ty też.
- Dlaczego? Już zacząłem się przyzwyczajać. Lubić to.
- Co?
- Ciebie. Siebie. Nas razem. Obserwowanie, jak na słońcu twoje policzki znów różowieją. Jak popijasz poranną kawę, jak w południe jesz zupę. Wsłuchiwanie się nocą w odgłosy, jakie wydajesz przez sen.
Poczuła, że się rumieni. Ciekawe, czy Norbert oczekiwał jakiejś reakcji.
- Nie ma sensu przyzwyczajać się do czegoś, co długo nie potrwa.
- Do ciebie należy decyzja, czy z Canterbury udasz się tam, gdzie uznasz za stosowne. Nie zamierzam zatrzymywać cię siłą, ale chociaż obiecaj, że nie wyjedziesz bez przygotowania. Jeśli potrzebujesz pieniędzy, powiedz tylko słowo. Możesz to uznać za pożyczkę, jeśli chcesz.
- Wolałabym wrócić z tobą do Londynu. Tam mogę wszystko załatwić.
- I znów zniknąć? Skinęła głową.
- Kiedy?
Wzięła głęboki oddech.
- Wkrótce.
- Więc dobrze. Ale najpierw musisz pojechać do Canterbury?
- Tak.
- Za pół godziny?
- Doskonale.
- Wieczorem uczcimy twoje urodziny.
- Niekoniecznie. Naprawdę nie musisz...
- Ale chcę. - Podszedł do niej i wsunął jej za ucho kosmyk włosów. - Tylko raz w życiu człowiek kończy dwadzieścia pięć lat.
- Fakt. Nawet nie byłam pewna, czy tego dożyję.
- Udało się. Stoję tuż obok ciebie, a ty nie sięgasz po nóż.
- Jest za daleko.
- Już nie podskakujesz, gdy wchodzę do pokoju.
- Co mam powiedzieć? Że zaczynam ci ufać?
- To zabrzmiałoby jak najsłodsza muzyka.
- Norbert... - Była pewna, że oboje patrzą na siebie ze smutkiem w oczach. - Nie ufam żadnemu z nas. Tak lepiej?
- Wiesz co? Najbardziej nie ufasz chyba sobie samej.
Norbert nigdy nie był w Canterbury, nigdy nie widział przepięknej katedry, gdzie Thomas Beckett spotkał się ze swoim stwórcą, i do której dawniej pielgrzymowali ludzie z całej Anglii. Po drodze Celie powiedziała, że też jedzie tam po raz pierwszy. Ale żadne jej zapewnienie nie musiało być prawdą.
Norbert zostawił auto na płatnym parkingu, wrzucił do parkometru stosowną liczbę monet, po czym oboje skręcili w lewo, aby dojść do centrum. Współczesne Canterbury odwiedzali pielgrzymi z całego świata, obwieszeni kamerami, aparatami fotograficznymi i z torbami pełnymi zakupów. Po wąskich uliczkach z czasów średniowiecza przelewały się tłumy hałaśliwych turystów.
- Masz ochotę obejrzeć katedrę, gdy załatwisz swoje sprawy?
- Bardzo chętnie. Zawsze chciałam ją zobaczyć.
- Ja też. - Przypuszczał, że tym razem Celie powiedziała prawdę.
Dwie przecznice dalej przystanęła przed wystawą sklepu z porcelaną, lecz chyba nawet jej nie zauważyła.
- Teraz cię zostawię - oznajmiła. - Muszę coś załatwić.
- Tak myślałem.
- Możemy spotkać się tutaj o... - Podniosła jego rękę i spojrzała na zegarek. - O jedenastej?
- Zdążysz do tego czasu?
- Mam nadzieję.
- To do jedenastej. - Stwierdził, że Celie ma niepewną minę. - Nie zamierzam deptać ci po piętach. Idź.
- Dziękuję.
Dotrzymał obietnicy, wchodząc do pierwszego sklepu po przeciwnej stronie uliczki. I zaraz pożałował, że wcześniej nie spojrzał na szyld. Znalazł się bowiem w królestwie zabawek, a nie był w takim miejscu od śmierci Josha. Teraz nagle odżyły wspomnienia.
- Czym mogę służyć?
Bezradnie pokręcił głową, zaskoczony pytaniem siwowłosej ekspedientki, która wyglądała raczej na babcię kupującą prezenty dla wnuków.
- Oszałamiający wybór, prawda? - dodała kobieta.
- Rzeczywiście.
- Szuka pan czegoś dla chłopca czy dziewczynki?
- Właściwie... niczego nie szukam.
- Och... rozumiem.
Niczego nie rozumiesz, pomyślał z goryczą, która nieoczekiwanie zalała go jak wielka fala.
- Miałem syna, ale on umarł. Od tego czasu nie byłem w sklepie z zabawkami - wypalił bez namysłu, czując nagłą potrzebę podzielenia się swoim bólem.
- Och, tak mi przykro. Przeżył pan prawdziwą tragedię.
- On uwielbiał oglądać zabawki. Był...
- Tak? Jaki był?
Norbert odwrócił się, aby widzieć twarz kobiety. Patrzyła na niego z autentycznym współczuciem i skrzyżowała ręce, jakby zamierzała cierpliwie słuchać. A on, nie wiadomo dlaczego, postanowił się jej zwierzyć.
- Miał zespół Downa. Wie pani, co to takiego?
- O, tak.
- Był moim pasierbem i kiedy poznałem jego matkę, ona uważała, że jej synek wzbudzi moją niechęć. Ale ja natychmiast go pokochałem. On emanował słodyczą.
- Wiem, o czym pan mówi.
- Cieszyłem się nim tylko przez dwa lata.
- To był dobry okres w pańskim życiu?
- Wspaniały.
- Bardzo się cieszę.
- Parę dni temu spotkałem chłopca z zespołem Downa. - Norbert podszedł do półki, na której znajdowało się mnóstwo pluszowych misiów. Spojrzeniem wielkich, plastikowych oczu błagały o zabranie ich do domu. - Ten malec przypomniał mi o Joshu. Ma takie same jasne włosy, taki sam uśmiech. - Norbert sięgnął po zielono - fioletowego smoka, z rozanieloną miną szczerzącego wielkie zębiska. - Zauważyłem, że mały lubi fioletową barwę. Chyba spodobałby mu się ten smok. Josh byłby nim zachwycony.
- Więc powinien pan kupić mu tę zabawkę. Norbert trzymał smoka w obu rękach. Po śmierci Josha i Lynn stał się niemal odludkiem, głęboko pogrzebał swoją zdolność kochania. Dlaczego więc teraz wydawało mu się, że ona odżyła? Jak to się stało, że tak czule tulił Teddy'ego w ramionach? I że był w stanie opowiedzieć obcej osobie najsmutniejszą historię ze swego życia?
- Wezmę go. - Wepchnął smoka w dłonie serdecznie uśmiechniętej sprzedawczyni.
- Cieszę się.
Norbert też się ucieszył, chociaż wraz ze zmartwychwstaniem dawno zapomnianych uczuć pojawił się także ból.
- To prawie jak prezent od pańskiego synka, prawda? - Kobieta włożyła zabawkę do kolorowej torby. - Bo gdyby tak bardzo pan go nie kochał, to nie kupowałby tego dla innego dziecka.
Celestine podeszła do stanowiska urzędnika bankowego, którego opisał jej Whit. Dwa razy zrezygnowała z załatwiania sprawy przez młodą kobietę, czekając, aż mężczyzna będzie wolny. W końcu nadeszła jej kolej.
- Jestem Celestine St. Gervais - powiedziała, siadając na wskazanym jej krześle.
- Witam, panno St. Gervais. - Mężczyzna miał jakieś pięćdziesiąt kilka lat i bielutkie wąsy. Zdaniem Celie wyglądał jak dobroduszny Święty Mikołaj. A ona była tego roku bardzo grzeczna.
- Rozumiem, że pan Whit Sanderson z kancelarii prawniczej „Flinders, Billett & Crane”, z siedzibą w Wilmington, w stanie Północna Karolina, już się z panem skontaktował?
- Oczywiście. Przelaliśmy pieniądze na pani osobiste konto. Cała suma jest do natychmiastowej dyspozycji.
- Dziękuję. - Celie z ulgą przymknęła powieki. - To wiele dla mnie znaczy. - Podpisała wymagane dokumenty i uścisnęła dłoń urzędnika.
- Proszę powiedzieć, ile pieniędzy życzy pani sobie dzisiaj pobrać, a ja zaraz załatwię polecenie wypłaty.
Trzymała w garści gotówkę, zanim się zorientowała, że z braku torebki musi wepchnąć banknoty do kieszeni. Ale teraz już mogła sobie kupić kilka rzeczy, choć nie powinna zanadto szastać pieniędzmi.
Wychodząc z banku, stwierdziła, że ma jeszcze pół godziny do spotkania z Norbertem, poszła więc po zakupy. Potrzebowała torebki, zegarka i pary wygodnych butów, ponieważ w tych, w których szła przez las, chwiał się obcas. Z kupowaniem dodatkowej garderoby i bielizny musiała jeszcze się wstrzymać - zarówno z braku czasu, jak i konieczności podróżowania z niewielkim bagażem.
Znalazła sklep z galanterią i wybrała torebkę z imitacji skóry, wystarczającą dużą, aby służyła za niewielki neseser. Nabyła też tani, okrągły zegarek z metalową bransoletką i szmacianą portmonetkę. Nigdzie nie trafiła na porządne pantofle, lecz zauważyła warsztat szewca, który na poczekaniu umocnił obcas.
O jedenastej stwierdziła, że jest z siebie zadowolona.
Norbert już czekał w umówionym miejscu. Oparty o ścianę obserwował mijających go turystów z miną osobnika, który nie potrzebuje niczego ani nikogo.
Ale Celestine już wiedziała, że to nieprawdziwy wizerunek Norberta. W ciągu tych kilku dni zdążyła trochę go poznać, chociaż się maskował. Był spokojnym, ale wrażliwym człowiekiem, nieskłonnym do wydawania pochopnych sądów. Cechowała go też siła i odwaga kogoś, kto umie wycisnąć, ile się da, nawet z niekorzystnej sytuacji. Działał konsekwentnie i skutecznie.
Celie bezwiednie westchnęła. Norbert pokonał Bobby'ego i pomógł jej w warunkach, kiedy inni ludzie pewnie by ją zawiedli. Mimo ostrzeżeń Whita jakoś nie mogła uwierzyć, że Norbert tylko udaje, aby ją przechytrzyć. Ale z drugiej strony... już popełniła kilka poważnych błędów. Pomyliła się co do Bobby'ego i prawdopodobnie co do Dougiego Fergusona.
Ale teraz, patrząc na Norberta, poczuła, że jej serce zabiło szybciej. Gdyby znów zawiodła ją intuicja i Norbert okazałby się zdrajcą, to świat chyba już nigdy nie byłby taki sam, jak dotąd. Z całej duszy pragnęła, aby Norbert był dokładnie taki, za jakiego chciała go uważać. Dobry, serdeczny, godny zaufania.
Teraz wyprostował się, trochę obrócił, zauważył, że ona na niego patrzy i uśmiechnął się. Lubiła, gdy w jego oczach pojawiał się taki cudowny, ciepły blask. I przez chwilę miała ogromną, absurdalną ochotę paść w ramiona Norberta i pocałować go, na środku zabytkowej uliczki Canterbury.
- Załatwiłaś, co trzeba?
- Tak.
- To dobrze.
Nie spytał o nic więcej, ponieważ chyba już wiedział, że byłoby to stratą czasu, lecz Celestine poczuła niemal rozczarowanie. Chętnie podzieliłaby się z Norbertem dobrymi wiadomościami. Tych złych mu nie szczędziła.
- Co robiłeś?
- Małe zakupy.
- Chyba maciupeńkie, bo nie masz żadnych pakunków.
- Zaniosłem je do samochodu.
- Zwiedzimy katedrę? - Celestine cofnęła się, przepuszczając grupę rozkrzyczanych niemieckich turystów.
- Może najpierw wolisz iść na lunch?
- Nie, zjemy coś później.
Nie zaprotestowała, gdy Norbert wziął ją za rękę. To wydawało się takie oczywiste. Wolnym krokiem ruszyli przed siebie, zatrzymując się czasami, aby obejrzeć wystawy lub spenetrować malownicze boczne uliczki. Celestine usiłowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio była na spacerze z mężczyzną. Ominęło ją tyle przyjemności, które jej rówieśniczki uważały za coś najnormalniejszego na świecie. Myśląc o tym teraz, doszła do wniosku, że mimo niebezpieczeństw czyhających na nią w ciągu kilku ostatnich lat, mimo strachu i niepewności, w tym trudnym okresie swojego życia nauczyła się czegoś niezmiernie cennego. Poznała wartość każdej ulotnej chwili. I wiedziała, że nawet gdyby kiedyś mogła normalnie egzystować, to dostrzeże wokół siebie piękno we wszystkim. W każdym zachodzie słońca. W każdym płatku róży i jej aromacie. W muśnięciu jedwabiu o nagą skórę.
Doceni bliskość takiego mężczyzny jak Norbert.
- Kupiłem prezent dla Teddy'ego.
- Naprawdę? Co?
- Smoka.
- Chyba nie prawdziwego? W takim miasteczku, jak Canterbury, żywe smoki pewnie są w cenie.
- Ten powinien przypaść małemu do gustu. Ponieważ to Norbert poruszył ten temat, więc uznała, że można go kontynuować.
- Masz wspaniałe podejście do tego chłopca. Marian mówiła, że będzie chodził do miejscowej szkoły, żeby jak najwięcej przebywać z rodzicami. To doskonałe rozwiązanie. Każde dziecko powinno czuć, że jest kochane. A takie, jak Teddy, musi być całkiem pewne ich miłości.
- Miałem kiedyś synka z zespołem Downa. Był moim pasierbem.
- Mówiłeś, że nie masz dzieci.
- On umarł.
Mocniej ścisnęła dłoń Norberta.
- Już zapomniałem o różnych rzeczach z nim związanych, ale Teddy wszystko mi przypomniał. Josh wszędzie nosił ze sobą swoją ulubioną zabawkę... taką małą pluszową małpkę imieniem Dawg. Zabierał ją nawet do wanny. Znał wszystkie litery, chociaż miał niecałe pięć lat. Moja żona pracowała z nim codziennie całymi godzinami. Czasem po powrocie do domu zastawałem ich oboje niemal we łzach. Ale ona postanowiła nauczyć go czytać i pisać, znać się na godzinach... - Norbert umilkł na chwilę. - Na pewno wszystko by umiał.
- Co się stało?
- Wieczorem poszedł spać, a nazajutrz już się nie obudził.
- Tak mi przykro...
- Uhm. - Norbert westchnął. - Żałuję, że celowo tyle rzeczy o nim zapomniałem. Już nie pamiętam tytułu jego ulubionej bajki, koloru ścian w jego sypialni ani tego, co Josh chciał dostać na następne urodziny. Pewnie już nigdy sobie tego nie przypomnę.
- Nie zapomniałeś tego, co najważniejsze.
- Sam nie wiem...
- Moi rodzice zmarli, gdy byłam małą dziewczynką. Prawie ich nie pamiętam, ale nigdy nie zapomnę tego, jak bardzo mnie kochali. Ta świadomość dodawała mi sił, gdy pokonywałam kolejne setki kilometrów.
- Najeździłaś się po świecie.
- Wiesz co? Cieszę się, że teraz nigdzie nie jadę.
- Spójrz tam. - Norbert ścisnął jej dłoń.
Celestine podniosła głowę i ujrzała wspaniałą bramę, za którą było widać słynną katedrę. Przez długą chwilę oboje milczeli, podziwiając niezwykłe dzieło średniowiecznej architektury.
- Patrząc na coś tak imponującego, łatwo uwierzyć, że człowiek może wszystko. Jeśli tylko bardzo tego pragnie - stwierdził Norbert. - Chyba musimy kupić bilety, żeby wejść do środka. Pójdę do...
Celestine nie zwróciła uwagi na to, że Norbert urwał w pół zdania.
- Tylko pomyśl o tych wielu wiekach historii - powiedziała, przepełniona podobnym podziwem, jaki zapewne czuli dawni pielgrzymi. - Podobno część tych witraży jest równie stara, jak sama budowla...
Nagle Norbert mocno szarpnął ją za rękę.
- O co chodzi?
- Szybko! - Odwrócił się i pociągnął ją za sobą.
- Zaufaj mi!
Zaufała. Widocznie coś było nie tak i nie należało tracić ani chwili, więc posłusznie pomknęła za Norbertem. On zaś bezceremonialnie wepchnął ją do najbliższego sklepiku, zawadzając o regał z pamiątkami i niechcący szturchając dwie siwowłose matrony.
- Stańmy tam. - Ruchem głowy wskazał zasłonięty stojakami kąt pomieszczenia.
- Co się dzieje? - cicho spytała Celie, gdy znaleźli się za nimi. Norbert stał odwrócony plecami do drzwi, więc nie widziała ulicy.
- Co sądzisz o tym? - Norbert wziął do ręki komplet serwetek z wyhaftowanymi strofami wierszy Chaucera, poety z czternastego wieku. - Świetny prezent dla mojej matki, prawda?
- Masz matkę?
- Gdzieś mam.
Celie dopiero teraz się zorientowała, że on obserwuje drzwi sklepu, patrząc w lustro za jej plecami.
- W czym problem? - spytała przyciszonym tonem, a Norbert na ułamek sekundy odwrócił wzrok.
- Tam jest Bobby.
- O, Boże!
- Co kupimy dla twojej rodziny? - spytał głośniej.
- Zabójcę.
Norbert znów szybko na nią zerknął, nie ulegało wątpliwości, że dobrze ją zrozumiał.
- Gdzie go widzisz? - szepnęła.
- Wraca z codziennej modlitwy w katedrze. Celestine przymknęła powieki. Chyba już nigdy nie będzie bezpieczna. Ani wolna. Nawet dom boży nie mógł dać schronienia przed tymi, którzy pragnęli jej śmierci.
- Jak za mną trafił?
- Opuść głowę, Celie. On właśnie mija sklep.
Stała całkiem bez ruchu, jak zahipnotyzowana, zaś Norbert znów zaczął paplać o prezentach dla jej nieistniejącej rodziny. A gdy nagle przestał porównywać walory serwetek z zaletami porcelanowych Big Benów, domyśliła się, że bezpośrednie zagrożenie zniknęło.
- Musimy założyć, że Bobby jakoś nas namierzył i albo on, albo jakiś jego wspólnik ma teraz na oku parking - stwierdził Norbert. - Nie możemy sami iść po samochód. Ktoś musi to zrobić za nas.
- Ale kto?
- W pubie na pewno znajdzie się chętny, który za stosowną opłatą przyprowadzi nam auto pod wskazany adres. Tam, gdzie Bobby pewnie nie będzie nas szukał. Na jakieś spokojnej, willowej uliczce. Wskoczymy do samochodu i błyskawicznie znikniemy z Canterbury.
- Jakim cudem nas znalazł?
- Może ty mi wyjaśnisz, po co tu przyjechałaś, zanim sam się tego dowiem.
- Moje sprawy na pewno nie mogą mieć z tym nic wspólnego.
- Ale Bobby za tobą trafił do Canterbury. Zjawił się tu właśnie dziś. Pomyśl o tym, Celie.
- Nie. Wiem, że to nie może być to!
- A więc Bobby - atleta to po prostu szalenie religijny osobnik, który przybył tu z pielgrzymką. Które wyjaśnienie uważasz za sensowniejsze?
- Obecnie moje życie też jest w niebezpieczeństwie, więc powinnaś powiedzieć mi wszystko. - Norbert spojrzał na Celie. Nadal myślał o niej właśnie tak, chociaż już znał jej prawdziwe imię. Siedziała skulona na przednim siedzeniu, włosy zasłaniały połowę jej twarzy, lecz on i tak wiedział, jakie uczucia się na niej malują. Celie była przerażona. Zdesperowana. Zraniona.
- Okazałeś mi dużo dobroci - powiedziała, nie patrząc na niego. - Ale nie mam wobec ciebie żadnych zobowiązań. Nie prosiłam cię o pomoc.
- Poniekąd tak. Prosiłaś, żebym nie zabierał cię do szpitala. Może powinienem był tam cię zawieźć i teraz nie miałbym na karku tych problemów - palnął bez namysłu i zaraz tego pożałował. Ale był zły, ponieważ Celie nadal nie chciała puścić pary z ust.
- Po powrocie do domku spakuję się i zaraz odejdę. Na pewno zdołam jakoś dotrzeć z Trillingden do Londynu.
- Nie. - Jego ciężkie westchnienie dobrze wyrażało głębię dręczącej go frustracji. - Przepraszam.
- Nie masz za co.
- Zazwyczaj nie bywam okrutny.
- Zazwyczaj nie uciekasz.
- Chciałbym wiedzieć, dlaczego teraz to robię. Musisz więc powiedzieć mi prawdę.
- Tak sądzisz? Niby dlaczego miałabym ci ufać? Tylko troje ludzi znało moje dzisiejsze plany. Jesteś jednym z tej trójki.
- To ja zauważyłem Bobby'ego. - Norbert zacisnął dłonie na kierownicy.
- Owszem i to właśnie ty mogłeś spotkać się z nim, gdy załatwiałam swoje sprawy. Mogłeś go na mnie napuścić. Albo zmyśliłeś, że on tam jest. Ja go nie widziałam!
- A więc dobrze. - Norbert ledwie zdołał to powiedzieć i zaraz zacisnął wargi, żeby nie palnąć głupstwa, które później by sobie wyrzucał.
Jechali w milczeniu aż do najbliższej wioski. Tam Norbert zignorował objazd, dojechał wąskimi uliczkami do centrum miejscowości i zatrzymał auto przed ceglanym budynkiem, w którym mieścił się sklep spożywczy i poczta.
- Jeszcze wcześnie. Na pewno złapiesz jakiś środek komunikacji. Zakładam, że zdobyłaś pieniądze, ponieważ masz nową torebkę. Sugeruję więc, żebyś postarała się znów zniknąć. Najlepiej zmień autobusy kilkakrotnie, abym nie wpadł na twój ślad, ponieważ oczywiście będę próbował cię tropić. Od dawna usiłuję cię zamordować, chociaż nic złego ci się nie stało, od kiedy jesteś ze mną. - Skończył perorować i dopiero wtedy spojrzał na Celie. Bezgłośnie płakała.
Przymknął powieki i oparł głowę o fotel. Wnętrze samochodu cuchnęło tak, jak facet, który przyprowadził go z parkingu - papierosami, potem i zachłannością.
- Rozumiem, że nie wiesz, komu ufać, ale już nie jestem w stanie znieść tej twojej permanentnej podejrzliwości, Celie. Albo mi zaufasz, albo się rozstaniemy.
Naprawdę oczekiwał, że ona wysiądzie. Na jej miejscu może by tak uczynił. Ale drzwiczki nie szczęknęły.
- Przepraszam. - Łzy zmiękczyły jej głos.
- Nie współpracuję z Bobbym. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem go w tamtym londyńskim zaułku.
- Wierzę ci.
- A dzisiaj naprawdę był przed katedrą.
- Nie pojmuję, jak za mną trafił.
Norbert otworzył oczy i odwrócił się twarzą do Celie.
- Nie zdołam pomóc ci rozwikłać tej zagadki, jeśli mi nie powiesz, po co tu przyjechałaś. Wspomniałaś o trzech osobach, które wiedziały o tym, że będziesz w Canterbury. Kim są pozostałe dwie?
- Muszę to przemyśleć.
- Żeby zdecydować, co mi powiesz?
- Tak. - Wyjęła z kieszeni chusteczkę higieniczną. - Jeśli tego nie akceptujesz, to wysiądę.
Przez chwilę ważył w myśli te słowa. Tym razem Celie przynajmniej była szczera. Co za odmiana.
- Zgoda.
- Dziękuję.
- Wracajmy do domu.
- A jeśli on nas tam namierzył?
- Gdyby znał nasz adres, nie szukałby nas w Canterbury.
- Skoro trafił tam, to trafi i do domu.
Norbert zapalił silnik i włączył się do ulicznego ruchu. Nie mógł w żaden sposób uspokoić Celie, ponieważ prawdopodobnie miała rację. I oboje o tym wiedzieli.
Celestine ostrożnie zeszła nad brzeg strumienia, pomagając sobie prawą ręką, chociaż bark nadal pobolewał. Minie sporo czasu, zanim ramię odzyska pełną sprawność.
Norbert pracował w swoim pokoju, ale uprzedziła go, dokąd idzie, żeby się nie martwił. Czuła się tutaj tak samo bezpieczna, jak gdzie indziej. Nawet gdyby Bobby wytropił ich w Trillingden, to w tym miejscu szybko by jej nie znalazł.
Słońce chyliło się ku zachodowi i niebo już nabrało koralowego odcienia. Celestine pomyślała o zachodach w posiadłości Haven House. Rodzice uczynili rytuał z ich oglądania i niezależnie od pogody lub innych zajęć codziennie przychodzili z drinkami na wielki taras, aby obserwować niknący za horyzontem złocisty krąg. Ona zaś towarzyszyła im, popijając sok jabłkowy doprawiony wodą sodową i ozdobiony największą wisienką, jaką tylko zdołała znaleźć w słoiku. Ojciec często powtarzał, że Bóg był dla nich wyjątkowo łaskawy, powinni więc podziwiać wszystkie jego piękne dzieła.
Właśnie o tej porze dnia Celestine zawsze czuła się najbliżej ojca i matki. Gdziekolwiek przebywała, nadal starała się znaleźć takie miejsce, gdzie mogła być sama i wspominać.
Ostatnio rzadko miała po temu okazję, ponieważ wciąż się przeprowadzała, nikomu nie ufając. I gdzieś po drodze stała się kimś innym, osobą, której sama nie poznawała. Niewiele było w niej tamtej młodej kobiety, która zakochała się w Stephenie Montgomerym, która wierzyła w istnienie miłości na tym świecie, chociaż doświadczyła na nim tyle zła. Która jeszcze wierzyła w przyszłość.
Cztery lata bezustannego uciekania zmieniło tamtą niewinną dziewczynę w kogoś, kto już nie umie zaufać mężczyźnie, który dwukrotnie stanął między nią a jej zabójcą.
Zresztą... może chodziło o coś zupełnie innego. Może obawiała się, że ten mężczyzna ze swoim cynicznym uśmieszkiem i uważnym, często smutnym spojrzeniem orzechowych oczu sprawi, że ona rozpaczliwie zapragnie tego wszystkiego, czego nie wolno jej mieć... i wtedy zapomni o konieczności uciekania. A za to oboje zapłaciliby wysoką cenę.
- Pięknie, prawda?
Błyskawicznie się odwróciła i ujrzała stojącego na skarpie Norberta. Nie słyszała jego kroków i gdyby to był Bobby, to pewnie już leżałaby martwa.
- Wybacz. Usiłowałem hałasować, ile wlezie.
- Zejdź tu i usiądź przy mnie - zaproponowała, podziwiając jego sylwetkę w dżinsach i wiśniowym swetrze oraz wyraziste rysy twarzy oświetlonej padającymi niemal poziomo promieniami słońca.
- Mogę? Przed chwilą wyglądałaś tak spokojnie.
- Ty chyba nie zburzysz mojego spokoju?
- Tego nie wiem.
- Przekonajmy się.
Zszedł na dół i zajął miejsce tuż obok, lecz nie na tyle blisko, aby jej dotykać. Celestine spodobał się zarys jego muskularnych ud, który dostrzegła, gdy Norbert wyprostował nogi, oraz niecierpliwy ruch, jakim podciągnął rękawy. Jego przedramiona pokrywało ciemne, delikatne owłosienie, zaś dłonie były duże i kształtne. Widziała, jak tymi rękami chwytał Bobby'ego, jak walczył z nim o jej życie, a jednak z uporem starała się o tym zapomnieć. Dlaczego? Ponieważ się bała. Ponieważ zawsze musiała kierować się tylko strachem, niczym więcej.
- Obiad prawie gotowy - oznajmił Norbert.
- Może chwilę poczekać?
- Na pewno.
W jego głosie tym razem nie było ciepła. Znali się od niedawna, lecz Norbert ostatnio próbował trochę się do niej zbliżyć. Pomyślała o tym, co dziś powiedział jej o swoim synku, i zaczęło dławić ją w gardle. Norbert także wiele przeszedł. Przypuszczalnie dlatego traktował świat z dystansem, zadowalając się rolą obojętnego obserwatora, który stoi z boku i sam nie bierze udziału w tym, co widzi. Ale przypadkiem wkroczył w jej życie i wtedy bez wahania zadziałał odważnie, okazał jej przy tym wiele serca.
Celestine podjęła decyzję. Było to zdumiewająco łatwe. Norbert zasługiwał na to, aby poznać powody jej prześladowania. Musiała mu powiedzieć. Zaufać mu. Bo gdyby nie zaufała właśnie temu mężczyźnie, to nie mogłaby już nigdy zawierzyć nikomu. A wówczas życie straciłoby sens.
- Chciałeś wiedzieć o mnie trochę więcej - zagaiła.
- Pytałem, po co pojechałaś do Canterbury.
- Nie byłam z tobą całkiem szczera.
- Jesteś mistrzynią w używaniu niedomówień.
- Masz rację. W ogóle nie byłam z tobą szczera.
- To dla mnie żadna nowina.
- Znam osoby, które usiłują mnie zabić.
- Ale nie powiesz mi, kim są, żeby nie narazić mnie na niebezpieczeństwo.
- Mogę opowiedzieć ci pewną historię?
- Zamieniam się w słuch. I nigdzie się nie wybieram. Zrozumiała, co sugerował. Mogła zebrać myśli, mówić w dowolnym tempie, ponieważ on zamierzał cierpliwie słuchać. Tak, jak cierpliwie pomagał jej od samego początku. I pomimo jej zachowania wciąż pozostawał u jej boku.
- W dzieciństwie byłam bardzo mocno związana z moimi rodzicami - powiedziała, nadal patrząc przed siebie i podziwiając zachód słońca. - Oni chyba mnie rozpieszczali, ponieważ moja mama nie mogła mieć więcej dzieci. Z wyglądu bardzo ją przypominam, ale poruszam się jak mój ojciec. Podobno mam identyczny chód, stawiam nogi jak ktoś pragnący szybko dotrzeć do celu. Może właśnie na to zwróciłeś uwagę, gdy mnie pierwszy raz zobaczyłeś.
- Podejrzewam, że w twoim wykonaniu ten chód ma więcej uroku.
- Straciłam ich oboje, mając prawie dziewięć lat. Mieszkaliśmy nad wodą i oni byli doskonałymi żeglarzami. Lubili wyzwania, ale zawsze uważali, natomiast pływając po morzu, czasem trochę ryzykowali. Tamtego dnia, gdy zginęli, nagle rozszalała się burza, a oni podjęli o jedno ryzyko za dużo.
Norbert wziął ją za rękę. Tak zwyczajnie, od niechcenia. Jak dobry przyjaciel. Lecz Celestine zareagowała na to inaczej, niż na przyjacielski dotyk. I nie po raz pierwszy wyobraziła sobie dłonie Norberta na jej bardziej intymnych częściach ciała.
- Mów dalej.
Przez chwilę przesiewała w pamięci okruchy swojego życia.
- Większość sierot zamieszkuje u najbliższych krewnych. Ale moja ciotka i wuj sprowadzili się do mnie. Moi rodzice byli bogaci. Ojciec dostał w spadku całą posiadłość po swoim ojcu, ponieważ dziadek przed śmiercią wydziedziczył moją ciotkę. Nie znosił jej męża, a ona wielokrotnie zniesławiła naszą rodzinę. Dlatego nic jej nie zapisał, tylko udzielił kilku rad.
- Które zapewne wzięła sobie do serca.
- Bynajmniej. Była rozjuszona brakiem spadku i żądała, aby mój ojciec podzielił się z nią tym, co otrzymał. On zaś chyba doskonale wiedział, że ona i tak wszystko roztrwoni. Obiecał więc zawsze o nią dbać, ale zachował kontrolę nad całym majątkiem.
- I właśnie ta ciotka wzięła cię pod opiekę?
- Cóż, była jedyną bliską krewną. Zgodnie z testamentem mojego ojca ustanowiono fundusz powierniczy, z którego można było pobierać tylko kwoty potrzebne na życie i utrzymanie... - Urwała, nie chcąc ujawnić żadnych nazw. - Posiadłości - dokończyła. - Całością zarządzali prawnicy, którzy mieli podejmować wszelkie decyzje, dopóki nie osiągnę określonego wieku.
- Twój ojciec postąpił bardzo rozsądnie.
- Owszem, w interesie naszej posiadłości. Ale nie moim. Gdy ciotka i wuj zamieszkali ze mną, moje życie zmieniło się w piekło.
Norbert współczująco ścisnął jej dłoń, a Celestine przez chwilę milczała.
- To właśnie oni... oboje chcą mojej śmierci - powiedziała w końcu, gdy już zdołała wydobyć głos. - Nie wiem, kiedy zrozumieli, że pozbywając się mnie, mogą wejść w posiadanie całego majątku. Ojciec obawiał się, że gdyby coś mi się stało, zanim zacznę zarządzać naszymi dobrami, gros majątku zjedzą podatki oraz honoraria prawników. Dlatego rozporządził, że gdybym zmarła przed ustanowionym terminem, fundusz powierniczy przechodzi na moją ciotkę. Tata nie przepadał za swoim szwagrem, lecz chyba w głębi duszy kochał siostrę. I nie chciał, żeby została bez niczego. Po pewnym czasie wuj i ciotka doszli do wniosku, że jestem dla nich przeszkodą, którą należy usunąć...
- Sądzisz, że to oni cię prześladują?
- Z całą pewnością stoją za każdym dotychczasowym zamachem na moje życie.
- Jakie masz dowody?
- Oprócz motywu? Oprócz tego, że przez długie lata usiłowali zniszczyć mnie psychicznie? - Ostatnie słowa powiedziała podniesionym głosem i zacisnęła wargi.
- To przekonująca motywacja.
- To jedyna motywacja.
- Celie... - Norbert przysunął się i otoczył ją ramieniem, przytulając jej dłoń do swojej piersi. - A informacja o śmierci twojego kochanka... to było kłamstwo?
- Nie.
- Więc... co się wydarzyło?
Celestine z trudem przełknęła ślinę, w myślach powracając do tamtych bolesnych przeżyć. Znów odezwał się zadawniony ból. I gniew, który zżerał jej duszę od dnia pogrzebu rodziców.
- Pierwszy raz próbowano mnie zabić, gdy byłam na studiach. Zdołałam przekonać prawników zajmujących się moimi sprawami, że powinnam wyjechać z... Południa. Pragnęłam znaleźć się jak najdalej od ciotki i wuja. Do college'u w Nowej Anglii wybierała się moja najlepsza szkolna przyjaciółka, więc postanowiłam zamieszkać z nią w akademiku. Wujostwo oczywiście się sprzeciwili, lecz nie oni ponosili koszty, więc postawiłam na swoim. Wyjechałam i po raz pierwszy od śmierci rodziców byłam naprawdę szczęśliwa. Zdecydowałam się studiować aktorstwo. To cię dziwi?
- Ani trochę.
- Uczyłam się też języków. Zawsze miałam do nich talent. Obecnie mówię biegle po francusku i niemiecku, a mój węgierski też jest całkiem niezły...
- Węgierski?
- W ciągu minionych czterech lat mieszkałam również w Budapeszcie. Jako Elena Kovacs. W drugim pokoleniu Amerykanka, szukająca swoich korzeni.
Norbert odgarnął z jej czoła kosmyk włosów. Zrobił to delikatnie, ale teraz nic nie mogło podziałać na nią kojąco. Chciała wreszcie wyrzucić z siebie wszystko, aby mieć to za sobą.
- Co stało się w college'u?
- Na ostatnim roku wracałam kiedyś z zajęć późno wieczorem. Było już ciemno, ale na terenie campusu wszyscy się znaliśmy, więc nawet nie myśleliśmy o jakichś zagrożeniach. Moja przyjaciółka czekała na mnie w pokoju, bo zamierzałyśmy razem skoczyć na pizzę. Spieszyłam się i pobiegłam na skróty między dwoma budynkami. W pewnej chwili usłyszałam za sobą odgłos kroków, ktoś chwycił mnie za kołnierz i przewrócił. Leżałam twarzą do dołu, więc nic nie widziałam.
- Chcesz o tym mówić? - Norbert obrócił jej twarz do siebie i leciutko pogłaskał jedwabisty policzek.
- Tak. - Skinęła głową. - Napastnik chwycił mnie za gardło i zaczął dusić. Nawet nie zdążyłam wrzasnąć.
- Ktoś musiał przyjść ci z pomocą?
- Profesor biologii zauważył nas przez okno. Najpierw uznał, że uprawiamy seks, ale potem postanowił sprawdzić, czy się nie pomylił. Gdy nadbiegł, tamten facet uciekł. A ja zostałam ze spuchniętą tchawicą i siniakami na całej szyi.
- Dlaczego uznałaś, że nie chodziło o przypadkowy napad?
- Najpierw niczego nie podejrzewałam. Ale potem pojawiły się wątpliwości. Ten ktoś nie próbował mnie zgwałcić. Ani okraść.
- Może zabrakło mu czasu?
- Właśnie to stwierdziła policja. Ale jeden z funkcjonariuszy, starszy pan z wieloletnim doświadczeniem, wziął mnie na bok i spytał, czy ktoś mógłby zyskać na mojej śmierci. Aż do tej pory nawet nie przyszło mi do głowy, że wujostwo chcieliby się mnie pozbyć. Ale potem zaczęłam się nad tym zastanawiać. Nazajutrz zjawili się oboje, żeby zabrać mnie do domu. Zanim zdążyłam się obejrzeć, wypisali mnie ze studiów. Moja przyjaciółka usiłowała ich powstrzymać. Znała ich jak zły szeląg i wiedziała, do czego są zdolni, ale nic nie wskórała. Ciotka i wuj stwierdzili, że potrzebuję pomocy, aby stanąć na nogi po urazie psychicznym. Że przyda mi się odpoczynek na łonie rodziny. - Celestine zaśmiała się z goryczą.
- Rozumiem, że raczej ci nie pomogli.
- Byłam młoda i przerażona, a oni mi wmawiali, że jestem niezrównoważona emocjonalnie i brak mi rozsądku. Ich zdaniem okazałam się idiotką, idąc sama przez ciemny campus. Sugerowali nawet, że pewnie nikt mnie nie napadł, tylko kochałam się z gwałtownym chłopakiem...
Zamknęła oczy i oparła głowę o bark Norberta. W ten sposób było łatwiej jeszcze raz przeżyć tamten koszmar.
- Nie pozwalali mi stanąć na nogi. Wysłali mnie do psychiatry, który uznał, że wykazuję skłonność do urojeń. W końcu zaczęłam się bać, że to prawda. Że rzeczywiście jestem wariatką. Lecz nadszedł taki dzień, kiedy zaczęłam obawiać się ich, a nie siebie...
- Jak sobie poradziłaś?
- Postanowiłam zapoznać się ze szczegółami testamentu moich rodziców. Musiałam się przekonać, czy wuj i ciotka mieliby po co mnie zabić. Poszłam więc do adwokatów prowadzących nasze sprawy. Tak się złożyło, że prawnik, z którym się umówiłam, niestety zachorował. Przyjął mnie jego młody asystent. Byłam taka roztrzęsiona, że nie wiadomo kiedy opowiedziałam mu całą swoją historię, nie ukrywając podejrzeń wobec wujostwa. Powiedziałam też o obawach związanych z moim stanem psychicznym, o napadzie i sugestii tamtego policjanta. Gdy skończyłam, byłam niemal pewna, że adwokat wezwie facetów w białych kitlach. Ale on wyjął z sejfu testament i dokładnie mi wyjaśnił, dlaczego jest możliwe, że wujostwo pragną mojej śmierci.
- Usiłował mi pomóc i... i po pewnym czasie... zakochaliśmy się w sobie. Okazało się, że wuj usiłował umieścić mnie w prywatnym zakładzie psychiatrycznym. Mój lekarz zamierzał poprzeć ten wniosek. Wtedy mój przyjaciel...
- Jakoś się nazywał?
- Stephen. Na razie tylko tyle, dobrze? - powiedziała po krótkim namyśle, a Norbert na moment zacisnął usta.
- I co dalej?
- Stepehen poruszył niebo i ziemię, żeby powstrzymać moją rodzinę. Starsi wspólnicy z jego kancelarii nie wierzyli w moją historię. Ciotka i wuj uchodzili za szanowanych obywateli i mieli po swojej stronie psychiatrę. Natomiast ja byłam młoda i prawie oszalała ze strachu, więc istotnie mogło się wydawać, że trzeba mnie leczyć.
Celestine umilkła. Nie zostało wiele do opowiadania, ale te wspomnienia były najgorsze. Wiedziała, że dziś znów - podobnie, jak wiele razy przedtem - przyśni się jej śmierć Stephena.
- Stepehen zginął tego dnia, gdy formalnie wystąpił o nakaz sądowy pozbawiający moją rodzinę prawa do zamknięcia mnie w zakładzie psychiatrycznym. W budynku, gdzie mieszkał, było sporo włamań. Łupem padały sprzęt audiowizualny, biżuteria... Policja stwierdziła, że Stepehen prawdopodobnie zaskoczył włamywacza. Ale mnie ta wersja nie przekonała. Z mieszkania Stephena niczego nie zabrano, nadal miał przy sobie zegarek i portfel. A zginął od jednej kuli.
- Mówiłaś, że byłaś świadkiem morderstwa.
- Zmarł na moich rękach, ale zabójca zdążył uciec. Tego wieczoru umówiłam się ze Stepehenem, ale coś mi wypadło, więc zadzwoniłam i uprzedziłam, że się spóźnię. Gdy przyszłam, drzwi były otwarte na oścież, a w korytarzu zaczęli zbierać się ludzie. Weszłam i stwierdziłam, że Stephen jeszcze żyje. Zobaczył mnie i usiłował coś wyszeptać. Uklękłam, położyłam jego głowę na kolanach i wtedy znów się odezwał. Po czym umarł.
- Co powiedział? - Norbert objął ją mocniej.
- Tylko jedno słowo: „Uciekaj”. Kazał mi uciekać. Na pewno to oni go zabili, moja ciotka i wuj. Oczywiście sami nie pociągnęli za spust, ale są za to odpowiedzialni.
- Ale dlaczego zabili jego? Dlaczego nie ciebie?
- Co do tego nie mam pewności. Może zamierzali mnie zgładzić, ale się nie zjawiłam, albo postanowili trochę poczekać, żeby moja śmierć nie wzbudziła podejrzeń. Nie wątpię, że gdyby zdołali umieścić mnie w zakładzie psychiatrycznym, to żywa nigdy bym go nie opuściła. Ale Stephen stanął im na drodze. Dopóki żył, nie zdołaliby nic mi zrobić. On jeden mi wierzył i postarałby się ujawnić ich machinacje.
- Kto obecnie ci pomaga?
- Stephen powiedział mi kiedyś, że gdyby coś mu się stało, to mam zwrócić się do jego najlepszego przyjaciela, również zatrudnionego w tej kancelarii. To właśnie przyjaciel Stephena pomógł mi uciec i od tego czasu mnie wspiera. Ma dostęp do małej części mojego majątku, ponieważ zajmuje się niektórymi inwestycjami. Czasami trochę żongluje tymi pieniędzmi, żeby dyskretnie przekazać mi drobne sumy. Byłby zawodowo skończony, gdyby ktoś to odkrył.
- On przysłał ci pieniądze?
- Tak.
- Więc orientuje się, gdzie przebywasz?
- To nie on, Norbert. Na pewno nie.
- Kto jeszcze wiedział, że będziesz w Canterbury?
- Urzędnik bankowy. Całkiem mi obcy.
- Rozumiem. - Norbert wyraźnie się zasępił.
- Podejrzewasz niewłaściwego człowieka. - Celestine bez trudu domyśliła się, co Norbertowi chodzi po głowie. - Przyjaciel Stephena nigdy by mnie nie zdradził.
- Nawet najlepszy przyjaciel może okazać się przekupny.
- On od dawna usiłuje zapewnić mi bezpieczeństwo. Robi wszystko, co w jego mocy.
- Czyli zna trasy twoich podróży?
- Nie, ale w razie konieczności dzwonię do niego. Czasem na moją prośbę przekazuje paru osobom wiadomość, że jestem cała i zdrowa. Gdyby nie on, nie miałabym nikogo...
- Celie, tylko pomyśl. Dzwonisz do niego. On może cię namierzyć.
- Nigdy nie rozmawiam z nim na tyle długo.
- Więc jednak nie ufasz mu w stu procentach?
- Przeżyłam jeszcze kilka innych zamachów na moje życie. Jakiś rok temu zauważyłam, że śledzi mnie mężczyzna. Lub tak mi się zdawało. Usiłowałam nie panikować, wmawiałam sobie, że nikt nie mógł mnie znaleźć. Ale tamtego wieczora omal nie przejechał mnie samochód. Były też inne incydenty. Może przypadkowe, ale kto wie...
- Celie...
- Nie widzisz, jak wygląda moje życie? - Nie zamierzała się rozpłakać. Norbert wystarczająco napatrzył się na jej łzy. Nikt nie widział jej szlochającej tyle razy, co on. Ale w jej głosie zabrzmiała rozpacz człowieka, który pragnie, aby go zrozumiano.
- To istny koszmar. Nie mam pojęcia, jak przetrwałaś do tej pory.
Jego orzechowe oczy w blasku słonecznej poświaty stały się niemal złociste, a Celestine wyczytała z nich, że Norbert jej wierzy. Słuchał jej, lecz nie osądzał. I był zły, że los zgotował jej życie uciekinierki.
Odczuła taką przemożną ulgę, że przez chwilę nie była w stanie mówić. Dopiero w tej chwili pojęła, co w dużym stopniu powstrzymywało ją od opowiedzenia Norbertowi wszystkiego. Obawiała się, że on nie da wiary tej opowieści. Rzeczywiście brzmiała ona miejscami nieprawdopodobnie. I niełatwo było się nią podzielić.
- Jakoś dałam sobie radę. - Niewiele myśląc, wsunęła palce w jego włosy. - I zamierzam nadal się trzymać. A także znaleźć sposób, żeby kiedyś znów normalnie żyć... tak naprawdę żyć.
Norbert przygarnął ją do siebie. Widziała w jego spojrzeniu te same wątpliwości, z którymi ona też się zmagała. Patrzyli na siebie w milczeniu i każde z nich obawiało się uczynić pierwszy krok.
- A gdyby mi się nie udało... gdybym nie przeżyła najbliższych dni czy tygodni, to chciałabym mieć świadomość, że przed śmiercią bez reszty zaufałam chociaż jednej osobie.
- Nie musisz mówić nic więcej. Nie jesteś mi nic winna, Celie.
- Jestem to winna sobie. - Lubiła cyniczne wygięcie jego ust, lecz jeszcze bardziej spodobało się jej to, jak zmiękły, dotknięte jej wargami.
Pocałunek podziałał na niego jak płomień zapałki na las w okresie suszy. Norbert chwycił Celie w talii, jakby chciał ją odsunąć, ale tego nie zrobił. Nie mógł zrobić, ponieważ nagle ogarnęło go pragnienie, które wzięło nad nim górę. Przytulił Celie do siebie, aż poczuł na torsie miękki ucisk jej piersi.
Celestine od tak dawna tłumiła wszelkie emocje, że nieoczekiwany przypływ ciepła i nadziei podziałał na nią oszałamiająco. Od śmierci Stephena aż do tej chwili nigdy nie pozwoliła sobie na przeżywanie takiej rozkoszy, ani na moment nie zapomniała o niezbędnej ostrożności. Ale teraz znalazła się we władaniu zmysłów. Poczuła muśnięcia języka Norberta i marzyła tylko o tym, aby mu się oddać, aby te godziny, które jeszcze im pozostały, okazały się cudowną magią.
- Celie... - Norbert trochę się odsunął, lecz jego dłonie nadal niespokojnie błądziły po jej biodrach. - To nie najlepszy pomysł. Jesteś rozstrojona - argumentował, lecz mimo to ogarnął jej usta swoimi, ona zaś jęknęła, gdy znów podniósł głowę.
- Nie chcę myśleć, Norbercie. Nieważne, jaki to pomysł... dobry czy zły...
- Ja oceniam to inaczej.
- Przecież o nic cię nie proszę. Już nic więcej nie możesz dla mnie uczynić.
Tym razem Norbert jednak opuścił ręce, gwałtownie wstał i cofnął się o krok.
- Mógłbym pomóc ci jeszcze bardziej... gdybyś tylko podała mi swoje prawdziwe nazwisko i miejsce opisanych wydarzeń.
- Nie. Już jeden mężczyzna zginął tylko dlatego, że mi pomagał. Nie narażę cię na takie niebezpieczeństwo.
- Czy to oznacza, że zamierzasz znów odejść? Nie odpowiedziała.
- Więc czego ode mnie oczekujesz? Przygody na jedną noc? Miłej przerwy w tym nieustającym horrorze, jakim stało się twoje życie?
- Czego oczekuję? Wspomnienia. Jednego dobrego wspomnienia...
Potrząsnął głową, jakby dostał w twarz. Następnie bez jednego słowa pognał w kierunku domu.
- Norbert! - Ruszyła za nim, ale nie zdołała go dogonić. Gdy wbiegła do domu, Norberta tam nie było. Zajrzała do kuchni i oniemiała z wrażenia. Na stole leżały dwa nakrycia, stały jeszcze nie zapalone świece, a obok nich - urodzinowy tort. Zaś po tej stronie, gdzie zazwyczaj siedziała ona, leżał stos pięknie opakowanych prezentów.
- Norbert! - Celestine zauważyła, że frontowe drzwi są lekko uchylone. Otworzyła je szerzej i wyjrzała na zewnątrz, gdzie powoli zapadał zmrok. - Norbert! - zawołała ponownie i nagle usłyszała trzaśniecie drzwiczek auta. Stał obok samochodu.
- Umiesz prowadzić? - Norbert odwrócił się twarzą do niej.
- Co?
- Pytam, czy umiesz jeździć samochodem?
- Oczywiście, ale...
- A twój bark? Poradzisz sobie z trzymaniem kierownicy na krótkim dystansie?
- Chyba tak, ale...
- To dobrze. Proszę. - Podszedł do niej i włożył jej w dłoń kluczyki. - Weź ten samochód i jedź, dokąd ci pasuje. Chcę tylko, żebyś po dotarciu do celu zawiadomiła wypożyczalnię, gdzie zostawiasz pojazd. Ktoś go stamtąd zabierze, a ja ureguluję opłaty. Dowód rejestracyjny jest w skrytce.
- Dlaczego to robisz?
- A co mam zrobić? Ty pragniesz seksu na jedną noc, a potem zamierzasz stąd zniknąć. Opowiadasz wstrząsającą historię swojego życia, ale nie pozwalasz mi sobie pomóc. Przyjmij do wiadomości, że nie bawię się w taką grę. Albo jestem z tobą, albo się rozstajemy, Celestine.
- Ty nic nie rozumiesz! Nie możesz mi pomóc!
- Tak sądzisz? Więc teraz ja coś ci opowiem.
Stał tuż przed nią i w łagodnym świetle padającym przez otwarte drzwi dobrze widziała posępną minę Norberta i jego ponure spojrzenie.
- Kilka lat temu byłem człowiekiem żonatym. Miałem synka i żonę, którą uwielbiałem. Ale nie dbałem o nich w należyty sposób i pewnego dnia oboje odeszli. O, tak. - Norbert pstryknął palcami. - Może nie rozumiem, przez co przechodzisz, ale jedno wiem na pewno. Nigdy nie będę stał z boku i patrzył, jak kobieta, na której mi zależy, ponosi przykre konsekwencje mojego braku zaangażowania. Wolałbym umrzeć, niż jeszcze raz popełnić ten błąd. - Norbert przysunął się jeszcze bliżej. - Decyzja należy do ciebie, Celestine. Uciekasz albo zostajesz. Lecz jeśli zostaniesz, to zmierzymy się ze wszystkim we dwoje. Więc wybieraj.
Było oczywiste, że Celie jest wykończona zarówno pod względem psychicznym, jak i fizycznym. Norbert widział malujące się na jej twarzy znużenie i targały nim sprzeczne uczucia. Chciał zażądać, aby Celie dokonała wyboru. Ale inna strona jego osobowości, ta słabsza, pragnęła czegoś zupełnie innego - scałować z ust Celie jej kłamstwa i błagać, żeby zgodziła się z nim zostać chociaż na tę jedną jedyną noc.
Celie wyciągnęła do niego ręce, a on zrozumiał, że mogła zdobyć się tylko na tyle. Natychmiast chwycił ją w ramiona i przycisnął usta do jej warg.
Drżała. Jedną ręką objęła go za szyję i rozchyliła usta. Norbert nigdy nie smakował czegoś równie słodkiego i kuszącego. Z całego serca chciał wierzyć, że oboje rozpoczynają nowy etap w ich życiu. Przedstawił swoje stanowisko i głęboko wierzył w każde słowo tej szlachetnej perory... ale miał świadomość, że ten pocałunek równie dobrze może być pożegnaniem.
Z Celie w ramionach wszedł do domu i kopnięciem zamknął za sobą drzwi.
- Co ja mam z tobą zrobić? - spytał bezradnie i znów ją pocałował, tym razem bardziej namiętnie, uważając jednak, aby nie urazić jej w bark.
- Nic nie rób. Niech wszystko po prostu się toczy. Wiedział, że właśnie na to nie powinien się zgodzić, ale teraz już nie był w stanie podejmować decyzji. Znajdował się pod urokiem Celie, która zaczarowała go, zanim się zorientował, że jest kobietą nadzwyczajną...
Kobietą bez nazwiska. Tajemniczą nieznajomą.
Gdy się odsunęła, pomyślał, że zmieniła zamiar. Lecz ona ruszyła w stronę sypialni, a w drzwiach przystanęła, odwróciła się i powoli rozpięła górny guzik sweterka.
- Niech się to stanie, Norbercie.
Podszedł do niej, zafascynowany widokiem rozbierającej się kobiety. Smukła dłoń poruszała się z gracją Marie St. Germaine. W błękitnych oczach malowała się śmiałość i zdecydowanie Celie Sherwood. Ale przecież ta kobieta miała na imię Celestine! On zaś dopiero tego wieczoru zrozumiał, jak bardzo jest niezwykła.
- Przydałoby mi się trochę pomocy. - Jej głos miał niskie, wibrujące brzmienie. Celestine była teraz uwodzicielką, zdecydowaną dopiąć swego. Jej palce leciutko drżały, niepewnie uśmiechnięte usta również, co świadczyło o wzbierającej namiętności. A zmysłowe wygięcie ciała kusiło, przyzywało...
- Dobrze sobie radzisz - stwierdził Norbert, zdumiony również swoim głosem, który teraz wcale nie należał do Norberta Coltera, zawsze idealnie panującego nad każdą sytuacją. Zwykle ograniczającego się do obserwowania świata z dużego dystansu. Natomiast teraz, patrząc na Celestine, Norbert pragnął znaleźć się tak blisko niej, jak tylko mężczyzna może być blisko z kobietą.
Celie rozpięła drugi i trzeci guzik, następnie czwarty i nagle znieruchomiała z dłonią na biuście.
- Chyba już nie radzę sobie tak dobrze jak przed chwilą. Może jednak pomógłbyś mi? - spytała niemal szeptem, opuszczając ręce wzdłuż ciała.
Podszedł do niej i rozpiął piąty guzik. Spod rozchylonego swetra było widać skromny, bawełniany stanik, kupiony przez Jerry'ego w tanim sklepie. Zdaniem Norberta Celie zasługiwała na jedwabie i koronki, które wyglądałyby cudownie na tych kształtnych piersiach i łagodnie zaokrąglonych biodrach.
Celie położyła dłonie na jego ramionach, on zaś poczuł ciepło jej palców przez sweter i na moment wstrzymał oddech.
- Nie chciałbym sprawić ci bólu. Jeszcze nie wyzdrowiałaś.
- Nie pozwolę, żebyś sprawił mi ból.
Wiedział, że miała na myśli nie tylko swój zraniony bark. Bez wahania rozpiął jej sweterek do samego dołu i wreszcie dotknął nagiej skóry. Celie zamknęła oczy, mocniej zaciskając palce na jego ramionach.
- Tylko udajesz twardą. - Pocałował jej powieki i czoło, ale nie usta. - Jesteś cała jak nie zabliźniona rana, Celestine. Twoje życie to seria zamachów...
- Więc ulecz mnie chociaż na tę jedną noc. Nie na zawsze. Tego nie zdołałbyś dokonać. Ale tylko na dziś...
Odchyliła głowę i podała mu usta, które natychmiast ogarnął wargami. Teraz już nie mógł się zatrzymać. Pozwalająca na odwrót chwila niepewności dawno minęła. Z niejakim zdumieniem stwierdził, że nie jest takim mężczyzną, za którego się uważał.
Celie wyślizgnęła się ze sweterka, który upadł na podłogę u ich stóp. Norbert odnalazł klamerkę staniczka, a Celie pozwoliła zsunąć go z siebie, więc zaraz też wylądował na dywaniku.
Od pierwszej chwili, gdy ujrzał tę kobietę, Norbert pragnął pogłaskać jej atłasową skórę. Piersi Celie były małe, krągłe, idealne pod każdym względem. Przez tych kilka minionych dni starał się stłumić przemożną chęć dotykania jej, zaniepokojony tym, że jego mroczne pragnienia odzywają się z taką siłą. A teraz wreszcie mógł je zaspokoić. Z zachwytem pieścił więc ciało Celie, które było właśnie takie, jakiego się spodziewał - delikatne, lecz silne, gładkie jak marmur, lecz emanujące cudownym ciepłem.
Ona zaś objęła go w pasie i trochę nieśmiało wsunęła dłonie pod gruby sweter. Muśnięcie jej palców na nagiej skórze podziałało na Norberta niezwykle podniecająco. Był doświadczonym kochankiem, umiał sprawić kobiecie rozkosz i sam ją przeżyć, nie dając z siebie zbyt wiele. Ale przy Celestine stracił wszelkie hamulce. Chciał chwycić ją na ręce, paść z nią na łóżko i szaleńczo kochać się z nią aż do utraty tchu, zrzuciwszy z siebie i z niej tylko najbardziej przeszkadzające części garderoby. Chciał zatonąć w tej kobiecie jak najgłębiej i uczynić z niej swoją jedyną, upragnioną partnerkę. Pożądał jej tak dziko, że prawie nie rozpoznawał tego uczucia. Nigdy by nie przypuszczał, że go na nie stać.
Ale ono naprawdę nim targało.
Jednym gwałtownym ruchem ściągnął sweter przez głowę i cisnął na podłogę, a oczy Celestine rozbłysły. Powędrowała dłońmi po jego nagiej piersi, następnie zarzuciła mu ręce na szyję i przylgnęła do niego, on zaś mocno ją przytulił. Była niewiarygodnie miękka i taka delikatna, jak płatek egzotycznego kwiatu. Norbert odnalazł suwak spódnicy, która za moment znalazła się u stóp Celestine.
- Będziemy kochać się tutaj? - Głos Celie także był miękki i równie zmysłowy jak gorące noce pod niebem Georgii, równie słodki jak poranek w Karolinie.
A Norbert wiedział, że tym razem trzyma w ramionach prawdziwą Celestine. Wziął ją na ręce i znów się zdumiał, jaka jest drobna. W zasadzie powinna zginąć od jednego ciosu Bobby'ego - atlety. Ale ona oprócz szczupłego ciała miała jeszcze kolosalną wolę przetrwania, dużo silniejszą niż zaciekłość wszystkich zamachowców, którzy próbowali pozbawić życia tę niezwykłą kobietę.
Norbert położył ją na kwiecistej kołdrze i pospiesznie się rozebrał, a wtedy Celie wyciągnęła do niego ręce. Leżąc obok niej wplótł palce w jej jedwabiste włosy, powędrował wargami po jej twarzy, ucząc się konturów na pamięć.
- Będę ostrożny - obiecał. - Ale musisz mi pomóc...
- Norbert, ja... nie stosuję żadnych środków zapobiegawczych. I nie mogę ryzykować...
Uciszył ją pocałunkiem.
- Biorę to na siebie. Nie dopuszczę, żebyś miała jakiekolwiek problemy.
- Wiem - odparła z westchnieniem. - Już to wiem. Jej ufność podziałała na niego jak ciepły promień słońca.
- Zadbam o to, żebyś była bezpieczna. Pod każdym względem.
- Wiem, że chcesz. Wierzę ci...
Obrysował czubkami palców jedną pierś, a słowa Celestine przeszły w cichutkie, słodkie jęknięcie.
- Twoje nerwy nie są nawet tuż pod skórą, tylko na samym wierzchu - szepnął. - Chyba dzięki tej wrażliwości udawało ci się przeżyć. A teraz wykorzystamy ją w innym celu... - Zaczął delikatnie gładzić pierś, która pod wpływem tej pieszczoty nabrzmiała i stała się jeszcze cieplejsza. Po chwili położył dłoń na brzuchu Celestine i przesunął rękę niżej tak powoli, że sam był zdumiony swoim opanowaniem.
Czuł na swojej skórze dłonie Celestine; błądziły po jego ciele z cudowną delikatnością, lecz budziły doznania, jakich Norbert nigdy przedtem nie doświadczył. Sprawiały, że chciał być dotykany wszędzie i sam też pragnął dotykać z taką samą czułością. Chwilami nie potrafił rozróżnić swojej rozkoszy od tej, którą dawał Celestine. Gdy poruszyła biodrami i głośno wciągnęła powietrze, wydał pomruk zachwytu i poczuł drobną, ciepłą dłoń, która umiejętnie zintensyfikowała jego zmysłowe doznania.
Pocałunek, którym obdarzył Celestine, zdawał się nie mieć końca. Ta kobieta była równie słodka, jak zapach rozgrzanych słońcem róż. I miała ciało, które poznawał z radością, wędrując dłońmi po jego wklęsłościach i wypukłościach, po jedwabistych, długich udach, kształtnych pośladkach i cudownie jędrnych piersiach.
Serce waliło mu jak oszalałe, a mięśnie boleśnie się kurczyły, gdy usiłował powstrzymać się od tego, czego pragnął najbardziej. Ale wyczuwał, że Celestine nie robiła tego często. Z przejawami jej namiętności splatało się bowiem wahanie kobiety niedoświadczonej seksualnie. Wspomniała o jednym kochanku. Norbert wątpił, czy miała drugiego. Uciekała od tak dawna, w takim strachu, że w jej życiu chyba nie było miejsca na mężczyznę.
Również dlatego, że w jej życiu nie było miejsca na zaufanie.
Przewrócił się na wznak i sięgnął do szuflady nocnej szafki po zabezpieczenie.
- Celestine... - Położył ją na sobie i zamknął oczy, a ona znów go pocałowała. Czuł na ciele jej powabne miękkości i niczego innego bardziej nie pragnął, jak odwrócić ją na plecy i w niej zatonąć, biorąc w posiadanie ją całą. Chciał zawładnąć nie tylko jej ciałem, lecz także sercem i duszą, zapanować nad jej życiem. Było to odwiecznym dążeniem wszystkich prawdziwych mężczyzn i on pod tym względem wcale się od nich nie różnił. Ale miał sporo rozsądku i zanadto zależało mu na Celestine, aby kierować się wyłącznie pierwotnymi żądzami. Obawiał się ją przestraszyć lub uczynić jej coś złego. Musiał więc dostosować się do niej.
- Co mogę zrobić, żeby dać ci rozkosz? - szepnęła, patrząc mu w oczy.
Gdyby nie wzruszenie i podniecenie, chyba parsknąłby śmiechem. Ale dostrzegł w jej spojrzeniu autentyczny niepokój, wiedział więc, że ona mówi serio.
- Cokolwiek. Na co masz ochotę.
- Chcę się z tobą kochać...
- To dobrze. - Ledwie zdołał wydusić z siebie te słowa.
- Tak... całkowicie. Powoli.
Położył dłonie na jej biodrach, a ona przyjęła go w sobie właśnie tak, jak powiedziała - całkowicie i powoli. Norbert na moment wstrzymał oddech i gardłowo jęknął, gdy płynnie zakołysała ciałem. Już zapomniał, że mężczyzna i kobieta mogą tak wspaniale do siebie pasować. I że seks może być czymś więcej, niż tylko sposobem pozwalającym zapomnieć o duchowej pustce.
Każdy ruch Celestine cudownie przypominał o tym, że ta intymność oferuje również nieskończenie wiele czułości i ekstazę oraz poczucie jedności, którego nie sposób porównać z żadną inną emocją. Norbert już kiedyś jej doświadczył, lecz teraz nie czuł się winny, przeżywając to wszystko po raz drugi. Lynn na pewno by zrozumiała. Chciałaby, żeby naprawdę żył... A przecież on od tak dawna tylko wegetował.
- Norbert... - szepnęła Celestine. Miała zamknięte oczy, a na jej twarzy malowało się napięcie.
Znów spróbowała się poruszyć, a on dopiero teraz zauważył, że Celie może opierać się tylko na jednej ręce.
- Zaczekaj. - Obrócił się wraz z Celie i delikatnie położył ją na wznak. - Dobrze się czujesz?
- Nawet nie pamiętałam, że boli mnie bark. - Otworzyła oczy, a Norbert ujrzał w nich łzy. - Zawsze myślałam, że... że to tylko seks.
Oczywiście, że między nimi chodziło o coś więcej, ale Norbert jeszcze nie chciał tego nazwać. Nadal za wiele stało między nim a Celestine.
Teraz on zaczął się poruszać, a ona nie przymknęła powiek i nie uciekła spojrzeniem w bok. Norbert mógł więc zobaczyć w jej oczach całą gamę cudownych doznań i wiedział, że Celestine to samo widzi na jego twarzy.
Nigdy przedtem nie przeżyła takiej ekstazy, nie czuła takiego słodkiego pulsowania. Teraz leżała obok Norberta, słuchając jego coraz spokojniejszego oddechu. Ale była pewna, że Norbert nie śpi, chociaż oboje milczeli.
Celestine miała w głowie zbyt wielki zamęt, aby trafnie nazwać to, co właśnie stało się ich udziałem. Gdyby koniecznie musiała powiedzieć, co czuła, zanim zaczęli się kochać, użyłaby słowa „pożądanie”. Pragnęła zneutralizować napięcie. Pragnęła być dotykana. I kusząca. Tylko tyle, bo do miłości chyba nie była zdolna. Nie mogła nawet pozwolić sobie na marzenia, skoro żyła w ciągłym zagrożeniu.
Może więc czuła jedynie wdzięczność? W ramionach Norberta doświadczyła czegoś, co do tej pory uważała za nierealne. Całkowicie zaufała temu mężczyźnie. Pozwoliła wziąć górę swoim wszystkim sekretnym pragnieniom, a Norbert je spełnił. Dlatego słowo „wdzięczność” wydawało się zbyt ubogim określeniem tych cudownie wstrząsających doznań. I tych emocji, które nadal w niej buzowały.
- Spisz?
- A powinnam? - Otworzyła oczy i ujrzała twarz Norberta tuż nad swoją.
- To podobno tak działa.
- Ale ty nie jesteś senny. - Spróbowała wyczytać coś z jego spojrzenia, lecz Norbert chyba znów zamknął się w sobie.
- Nie chcę stracić ani sekundy z tych chwil, które spędzamy razem.
- Cieszę się - odparła z uśmiechem i odniosła wrażenie, że ten uśmiech został wywołany przez coś, co stało się dla niej dostępne dopiero teraz. Ale nie wiedziała jeszcze, co to jest.
- Zostań tutaj.
- Dlaczego? Dokąd idziesz?
- Zaraz wrócę.
W pokoju było już prawie ciemno, lecz Celestine odprowadziła zachwyconym wzrokiem muskularną sylwetkę wychodzącego z sypialni mężczyzny. Dopiero gdy znikł, przypomniała sobie o prezentach. I o torcie.
Z trudem powstrzymała cisnące się do oczu łzy. Już nie pamiętała, kiedy jej urodziny były czymś więcej, niż tylko okazją do stwierdzenia, że przeżyła kolejny rok. A Norbert nawet nie podejrzewał, jakie ważne są te dwudzieste piąte urodziny.
Zgodnie z jej przewidywaniem wrócił do sypialni z naręczem podarunków. Zapalił nocną lampkę i rozsiadł się po turecku na łóżku.
- Tylko nie śpiewaj - jęknęła. - Bo się rozpłaczę ze wzruszenia.
- Nigdy nie śpiewam. Doprowadziłbym do płaczu każdego.
Celestine także usiadła. Nigdy dotąd nie była całkiem naga w obecności mężczyzny. Ale przy Norbercie nie czuła zawstydzenia. Poza tym on przecież znał każdy zakamarek jej ciała.
- Nie musiałeś tego robić. Niepotrzebnie powiedziałam ci o tych urodzinach.
- A ja jeszcze ci nie powiedziałem, jaka jesteś piękna.
- Komplementy są zbędne. - Spojrzała na niego i poczuła, że się rumieni. - Wiem, że mam przeciętną urodę, ale ta przeciętność działała zawsze na moją korzyść, gdy musiałam zmieniać swój wygląd, więc nie narzekam. Mam rysy, które nikomu nie pozostają w pamięci.
- Nonsens. Ja natychmiast zapamiętałem twoją twarz.
- Podobno zwróciłeś uwagę na mój chód.
- Wszystko w tobie jest nadzwyczajne. Zwłaszcza teraz. Sięgnęła po jego dłoń, nie wiedząc, co jeszcze mogłaby zrobić.
- Nie otworzysz prezentów, trzymając mnie za rękę.
- Więc pewnie mi pomożesz?
- Nie. Wolę patrzeć, jak sama je wyjmujesz.
- Zrobiłeś zakupy w Canterbury? - spytała z uśmiechem, rozwiązując pierwszą kokardkę.
- Tak.
Celestine zdjęła lśniący papier i podniosła wieczko białego pudełka.
- Och! Norbert, jakie...
- Wyjmij i zobacz.
Już wiedziała, co to. Trzymała w dłoniach nocną koszulkę ze szmaragdowego jedwabiu, na cieniutkich ramiączkach i z dekoltem chyba do pępka.
- Przypuszczałeś, że...?
- Nie. Ale podczas długich, bezsennych nocy wciąż sobie wyobrażałem, jak wyglądasz, leżąc tam na górze w łóżku. I nie byłem w stanie nawet w myślach rozebrać cię z tego flanelowego namiotu, który dała ci Betty.
Celestine pochyliła się i cmoknęła Norberta w usta, po czym z zachwytem przyłożyła koszulkę do piersi.
- Zaraz ją włożę.
- Ani się waż. - Norbert wyjął jej koszulę z rąk, a Celestine wesoło się roześmiała.
- Dziękuję.
- Otwórz to.
- Przesadziłeś z tą ilością.
- Już zapomniałem, jaką radość sprawia kupowanie prezentów kobiecie.
- Naprawdę? - spytała, poważniejąc.
- Tak.
Wiedziała, że powiedział prawdę. Na pewno od czasu swojego rozwodu nie miał wystarczająco bliskiej kobiety, której chciałby zrobić prezent.
- Cieszę się, że miałeś frajdę.
- Teraz zajrzyj tutaj.
Sięgnęła po kolejny prezent i wlepiła oszołomione spojrzenie w czarną suknię - niewątpliwie kaszmirową, piękniejszą niż wszystko, co miała w ciągu minionych kilku lat, zaprojektowaną tak, aby budziła grzeszne myśli.
- Znalazłeś coś takiego w Canterbury?
- Wydała mi się trochę podobna do tej, którą nosiłaś, gdy pierwszy raz cię ujrzałem.
- Och, ta jest o wiele piękniejsza. - Celestine lekko strzepnęła sukienkę i przyłożyła ją do siebie. - Jest cudowna. Dziękuję.
- Pogratuluję sobie, jeśli będzie leżała, jak tamta.
- Wiele zawdzięczam owej sukience, prawda? Gdybyś wtedy za mną nie poszedł, teraz nie bylibyśmy razem.
- Jest jeszcze jedna rzecz. - Wręczył jej prezent w czerwono - złotym pudełku, przewiązanym białą wstążeczką.
Wyjęła z niego kawałek jasnego drewna i zaraz stwierdziła, że jest to swoista układanka w formie kostki, składającej się z wielu elementów.
- Och, to przecież arka Noego! - Celestine musnęła palcami drewniany statek i małe figurki zwierząt. - Jakie śliczne! Nie masz pojęcia, jak mi się to podoba.
- Znalazłem tę kostkę w sklepie, gdzie kupiłem smoka dla Teddy'ego.
- Zachowam ją na zawsze.
- Chciałem, żebyś miała coś przypominającego o mnie.
Nie odpowiedziała, ponieważ nie wiedziała, co powiedzieć. I dławiło ją w gardle.
- Żeby zostało ci nie tylko wspomnienie tej nocy - dodał Norbert, bez cienia uśmiechu na twarzy.
Celestine starannie powkładała wszystkie prezenty do pudełek i postawiła je na podłodze.
- Arka jest prześliczna - powiedziała. - I będzie dla mnie jak skarb. Ale nie potrzebuję zabawki, aby pamiętać o tobie, Norbercie.
- Nie zgodzisz się na moją pomoc?
- Nie rozmawiajmy o tym. Nie teraz, dobrze? - Wstała i położyła dłonie na jego ramionach. - W ogóle niczego nie mówmy.
Przez chwilę miał ochotę się sprzeciwić. Celestine uklękła przed nim, błagając go samym spojrzeniem. Nie zniosłaby kolejnej sprzeczki z Norbertem.
- Niektórzy ludzie uważają mnie za najbardziej nieugiętego człowieka świata - mruknął. - Ale nie znają ciebie.
- To moje najpiękniejsze urodziny, Norbercie. Mogę ci przyzwoicie podziękować?
- Wolałbym nieprzyzwoicie.
- Norbercie... - Musnęła kącik jego ust czubkiem palca. - Chciałbyś, żebym włożyła tę czarną suknię... i nic pod spód?
- Bardzo. - Błysk w oczach Norberta zmienił się w płomień.
- Przykro mi, że ścięłam włosy. Ale mógłbyś udawać...
- Nie muszę udawać, że biorę cię za kogoś innego. I nie chcę, żebyś ty udawała inną kobietę.
- Nie inną. Marie St. Germaine była częścią mnie. Lubiłam ją.
Wzięła sukienkę i powoli ją uniosła, prowokacyjnie kołysząc biodrami. Następnie wsunęła ją przez głowę i powolutku ściągnęła w dół, stopniowo zasłaniając piersi i biodra. Sukienka sięgała przed kolana i okazała się bardziej obcisła, niż tamta poprzednia.
Celestine zburzyła włosy i stanęła w pozie modelki, wysuwając do przodu jedną nogę.
- I jak? Podoba ci się?
Norbert zerwał się z łóżka i podszedł do Celestine. Bez uśmiechu i bez jednego słowa położył dłonie na piersiach Celie, a ona gwałtownie wciągnęła powietrze. Wtedy przesunął rękami wzdłuż jej ciała, wygładzając dżersej, zatrzymał je na biodrach i kucnął przed nią, następnie powędrował dłońmi po udach i sięgnął pod sukienkę.
- Tylko jedno spodobałoby mi się bardziej od wkładania tego ciuszka.
- Co takiego? - Głos Celestine zabrzmiał zmysłowo.
- Zdejmowanie.
Gdy Celestine zbudziła się o świcie, Norbert jeszcze smacznie spał. We śnie wyglądał mniej surowo, jak człowiek, który uznał świat za bezpieczne miejsce, gdzie można usnąć z kobietą w ramionach.
Lecz świat wcale taki nie był. I może Norbert jednak to wiedział. Może domyślił się, że śpiąc z nim tej nocy, popełniła najgorsze z oszustw. Nie obiecała, że z nim zostanie, że zgodzi się, aby pomógł jej zmierzyć się z jej demonami. Kochając się z nim, właściwie z góry wiedziała, że go zostawi... Było to więc jak zdrada... ponieważ teraz musiała znów uciec.
Powolutku usiadła, a Norbert nawet się nie poruszył. W pokoju panował chłód, lecz dzięki temu szybciej oprzytomniała. Wstała i szybko zebrała z podłogi swoje prezenty. Jak zwykle powinna ruszyć w drogę, mając przy sobie niewielki bagaż, ale nie mogła zmusić się do pozostawienia tego, co dał jej Norbert. W ciągu ostatnich kilku lat nauczyła się nie przywiązywać do przedmiotów, ale te rzeczy już stały się bliskie jej sercu.
Wzięła jeszcze odzież leżącą przy drzwiach i ubrała się w kuchni. Niebo za oknami dopiero zaczynało szarzeć. Na stole walały się resztki ich kolacji, którą zjedli o północy, wszędzie leżały okruchy urodzinowego tortu. Zaledwie parę godzin temu oboje śmiali się dosłownie z niczego, łapczywie zjedli pieczonego kurczaka, a później karmili się nawzajem tortem jak para nowożeńców na ślubnym przyjęciu.
Ciekawe, czy Norbert już wtedy zdawał sobie sprawę z tego, że wkrótce się rozstaną. Siadając do stołu, Celestine wiedziała, co powinna zrobić. A zanim zaczęli kochać się po raz ostatni, wiedziała także, jak ma zrealizować swoje plany.
Jeszcze raz rozejrzała się po kuchni. Wszystko nagle zaczęło się wydawać takie nadzwyczajne, pełne wspomnień. Wiedziona impulsem, urwała jeden suchy kwiatek z gałązki oplatającej sufitową belkę. Norbert dowiedział się od Marian, że są to pędy chmielu, które w hrabstwie Kent często służą do ozdabiania wnętrz pubów i domów mieszkalnych. Chmiel był tu kiedyś głównym źródłem dochodu i okoliczni mieszkańcy nadal wierzyli, że przejście pod wiązką chmielu zapewni człowiekowi powodzenie w interesach i szczęście osobiste.
W kilka minut spakowała do nowej torby wszystkie swoje rzeczy. Zabierała ze sobą niewiele, lecz i tak więcej, niż kiedykolwiek miała. A najcenniejsze były wspomnienia tej ostatniej nocy.
Napisała liścik, w którym poprosiła Norberta, aby się na nią nie gniewał. Zostawiła kartkę na stoliku i przycisnęła ją zdjętą z palca ślubną obrączką.
Telewizor odbierał tylko program jednej stacji, chyba że ktoś chciał za opłatą obejrzeć emitowane filmy pornograficzne. Celestine nie była spragniona takich rozrywek. Miała ich aż nadto, z konieczności słuchając odgłosów dobiegających z sąsiedniego pokoju. Wynajmowano go na godziny i kolejne pary robiły z łóżka imponujący użytek.
Celestine nie spodziewała się tutaj żadnych luksusów. Wystarczy, że po ścianach nie łaziły karaluchy, pościel była czysta, choć pożółkła ze starości, a w drzwiach znajdował się wizjer. Zaś decydującym czynnikiem okazała się solidna zasuwka. Teraz, gdy ktoś głośno zapukał, Celestine na palcach podeszła do drzwi, aby sprawdzić, kto ją niepokoi.
Natychmiast otworzyła i znalazła się w objęciach gościa.
- Allie... - Wciągnęła swoją najlepszą przyjaciółkę do pokoju i zamknęła drzwi. - Och, Allie... - Celestine rozpłakała się ze wzruszenia. - Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę.
- Jezu, Celestine, chyba już nie mogłaś znaleźć gorszej nory?
- Obrażasz moją skromną siedzibę. - Celestine otarła oczy i niechętnie wysunęła się z objęć Allie.
- Skromna to mało powiedziane! Chryste, z lewej strony lombard, z prawej... też. Jeśli zapragniesz kupić spluwę to trafiłaś, gdzie trzeba.
- Spluwa może by mi się przydała - mruknęła Celestine, zasuwając łańcuch.
- Skarbeńku, nawet nie mów takich rzeczy! Nikt nie wie, że tu jesteś. Wszystko będzie dobrze. Już wkrótce.
Celestine nie mogła oderwać wzroku od twarzy Allie. Jej długie do ramion, ciemne włosy lśniły, a spojrzenie piwnych oczu wędrowało po sylwetce przyjaciółki, oceniając zmiany, jakie w niej zaszły w ciągu minionych kilku lat.
Allie miała mały, zadarty nosek, pełne, zmysłowo wykrojone usta oraz wspaniałą figurę z talią osy. Zawsze uchodziła za największą buntowniczkę ze wszystkich uczennic w ich liceum, a także w internacie, gdzie obie mieszkały. W tym czasie, gdy Celestine przebywała za granicą, Allie skończyła studia i zaczęła pracować jako przedstawicielka handlowa dużej firmy farmaceutycznej z Północnej Karoliny. Celestine była pewna, że wielu lekarzy ze wschodniej części stanu niecierpliwie wyczekuje służbowych wizyt pięknej Allison.
- I jak? - spytała Allie.
- Wyglądasz bosko! Mowę mi odjęło.
- Nie żartuj! - Allie uśmiechnęła się, a na jej policzkach pojawiły się śliczne dołeczki. - Ty też nieźle się prezentujesz. Może to skakanie po świecie dobrze ci robi?
Celestine odruchowo przeczesała palcami krótkie, rozjaśnione na blond włosy. Doskonale pasowały do sportowej odzieży w kalifornijskim stylu i złocistej opalenizny, będącej rezultatem wylegiwania się na opalającym łóżku u kosmetyczki w Edynburgu, gdy Celestine czekała na zrobienie nowych dokumentów. Nikt, kto znał Celie Sherwood, teraz nie rozpoznałby jej na pierwszy rzut oka. Czasem zastanawiała się, co na jej widok powiedziałby Norbert... Wciąż pojawiał się w jej snach, choć od ucieczki z Trilling - den minął miesiąc.
- Nienawidzę tych podróży - mruknęła, opuszczając rękę. - Zamierzam z nimi skończyć.
- Cieszę się, że wróciłaś. O nic się nie martw.
- Usiądź. - Celestine wskazała krzesło z podniszczonym siedzeniem z plastikowej plecionki. - Mam dla nas colę.
- Otworzyła puszkę i podała ją Allie. - Szkoda, że nie mogę zatrzymać się u ciebie. Z radością zobaczyłabym twój apartament.
- Pamiętasz, jak dawniej gadałyśmy po nocach o tym, co zrobimy, gdy wreszcie będziemy wolne? Dokąd pojedziemy? Co sobie kupimy? - Allie uniosła puszkę. - Wypijmy za spełnione marzenia. Ty pewnie byłaś we wszystkich miejscach, które wymieniłyśmy. A ja znajdywałam jednego dobrego chłopaka po drugim, żeby kupował mi śliczne rzeczy...
- Jednego po drugim? - Celestine otworzyła drugą puszkę.
- Ty miałaś klasę i dobry gust. Ja nie. - Allie wzruszyła ramionami.
- Nie spotkałaś nikogo nadzwyczajnego?
- W przeciwieństwie do ciebie nie wierzę w bajki.
- Allie uśmiechem złagodziła swój cierpki ton. - To ty czekałaś na rycerza w lśniącej zbroi, który zabierze cię na białym koniu do krainy baśni. Ja zawsze zadowalałam się jakimś szarakiem, dopóki się nie zmył.
Celestine uśmiechnęła się, lecz była pewna, że Allie mówi szczerze. Jako jedyne dziecko samotnej matki, Allie w porównaniu z pozostałymi dziewczętami z liceum była ubogim Kopciuszkiem. A po śmierci jej matki jacyś krewni zaczęli opłacać dość wysokie czesne, żeby tylko nie mieć z Allie do czynienia, lecz nie dawali jej kieszonkowego. Dawno temu Allie poprzysięgła sobie - jak Scarlett O'Hara - że zrobi wszystko, aby tylko nigdy więcej nie cierpieć głodu.
- A ty? - Allie oparła bose stopy o łóżko i poruszyła palcami z polakierowanymi paznokciami. - Wiem, że uważałaś Stephena za swojego rycerzyka. Nie spotkałaś jakiegoś innego rycerza Okrągłego Stołu?
- Był pewien mężczyzna w Anglii... - Celestine zaczęła skubać wypłowiałą kapę. - Amerykanin.
- Jakoś go tu nie widzę...
- Zostawiłam go. Nie chciałam bardziej go angażować.
- Bardziej?
- Uratował mnie. Był kolejny zamach na moje życie.
- O, Boże. - Allie wyprostowała się i spoważniała.
- Dlaczego nic nie powiedziałaś?
- Po co? Żeby cię zmartwić?
- Niech szlag trafi tych drani! - Allie walnęła pięścią w poduszkę.
- Pokonam ich. Dlatego wróciłam. Nie zamierzam więcej uciekać. Dowiedziałam się, że wkrótce odbędzie się wstępna rozprawa rozpoczynająca proces formalnego uznania mnie za zmarłą. Millie i Roger uczynią absolutnie wszystko, żebym nie weszła w posiadanie tego, co mi się należy. Ale już skończyłam dwadzieścia pięć lat. Cała posiadłość jest moja, a raczej będzie, gdy w piątek wejdę do sali sądowej i powiem sędziemu, jak się nazywam.
- Taki masz plan? Sądzisz, że możesz zaryzykować?
- Allie znów wzięła puszkę.
- Muszę. Chcę wreszcie zacząć normalnie żyć. Te minione lata były jednym wielkim koszmarem.
- Whit wie?
- Nie.
- Jakim cudem?
- Nie ufam mu.
- Skarbeńku... - Allie z niedowierzaniem pokręciła głową. - Skoro nie ufasz poczciwemu, staremu Whitowi, to komu uwierzysz?
Doskonałe pytanie, pomyślała Celestine. Sama wciąż je sobie zadawała. Ale po długich rozważaniach nie mogła zlekceważyć ostrzeżeń Norberta. Whit był jednym z trojga ludzi, którzy wiedzieli, kiedy ona będzie w Canterbury. Oczywiście nie musiał okazać się zdrajcą. Może Bobby trafił na jej ślad samodzielnie, popytał taksówkarzy, pracowników w wypożyczalniach aut... Ale wątpliwości pozostały, toteż wolała nie ryzykować.
- Chyba nikt nie oczekuje, że przyjdę na tę rozprawę. Wszyscy zainteresowani prawdopodobnie przypuszczali, że jeśli się zjawię, to dokładnie w swoje urodziny. Wtedy nie wróciłam, więc wujostwo złożyli wniosek o uznanie mnie za zmarłą. Zazwyczaj musi minąć siedem lat, lecz oni twierdzą, że pewnie popełniłam samobójstwo, ponieważ mój stan psychiczny bardzo się pogorszył po śmierci Stephena.
- Przecież oni wiedzą, że żyjesz. Usiłowali cię zabić.
- Ale sędzia nie ma o tym pojęcia. A Roger i Millie nie spodziewają się mnie zobaczyć. Mają nadzieję, że zdążą załatwić niezbędne formalności, zanim przyjadę. Jeśli w ogóle to nastąpi.
- Skąd wiesz, jak rozumują?
- Zgaduję.
- Chwileczkę. - Allie usiadła po turecku. - Co będzie, jeśli postanowią cię zabić, gdy się pojawisz? Och, nie w sali sądowej, oczywiście, ale trochę później, zanim formalnie staniesz się właścicielką posiadłości? Bo jestem pewna, że spróbują odroczyć decyzję sędziego. Użyją argumentu, że jesteś niepoczytalna i miną całe tygodnie, nim położysz łapkę na swoich dobrach.
- Zamierzam zlecić Whitowi sporządzenie mojego testamentu. Zapiszę dosłownie wszystko największej organizacji dobroczynnej, jaką zdołam znaleźć. Takiej, która zatrudnia najbardziej bezwzględnych prawników. Dwie minuty po udowodnieniu sędziemu, że żyję, posiadłość stanie się moją własnością, chociaż sprawy papierkowe jeszcze nie będą załatwione. Załóżmy, że w międzyczasie umrę. Wówczas mój testament natychmiast nabierze mocy urzędowej, a jeśli ktoś go zakwestionuje, to rozpęta się sądowe piekło. Kiedy opadnie kurz, Millie i Roger zostaną z niczym. A poza tym mam zamiar dokładnie wyjaśnić sędziemu, dlaczego przez te lata się ukrywałam i czego się obawiam. Nawet jeśli uzna mnie za wariatkę, a ja umrę, zanim wszystkie papierki zostaną skompletowane, to on z pewnością każe wszcząć dochodzenie.
- Fiuuu... - Allie gwizdnęła z podziwu. - To niezłe zagranie.
- Jest pewien haczyk.
- Jak zawsze.
- Whit musi przygotować niezbędne dokumenty. - Celestine dokładnie to przemyślała. Jej życie zależało od tego, jak rozegra tę partię. Od wyjazdu z Kentu nie przespała porządnie ani jednej nocy.
- Dlaczego on?
- Ponieważ dysponuje wszystkimi danymi na temat posiadłości i majątku po moich rodzicach, a ja nie mogę sobie pozwolić na jakikolwiek błąd w dokumentach. Mój testament musi być nie do obalenia... lub jestem martwa. Jeśli zwrócę się do jakiegoś adwokata z ulicy, to on i tak będzie musiał iść do kancelarii „Flinders, Billett & Crane”, aby otrzymać niezbędne informacje. To nie tylko przedłuży sprawę, ale i zasygnalizuje Whitowi, że jestem tutaj. Lepiej więc zwrócić się od razu do niego. A później najwyżej poproszę eksperta o sprawdzenie dokumentu.
- Jak zlecisz Whitowi napisanie testamentu?
- Pomożesz mi, Allie?
- Wiesz, że tak. Dla ciebie przeszłabym po rozżarzonych węglach.
- Pójdziesz do Whita i powiesz mu, że potrzebuję testamentu. Nie mów, gdzie przebywam, ani po co mi ten papierek. Niech go sporządzi dokładnie tak, jak to kiedyś ustaliliśmy. Potem weź kopię, którą zaniosę do sądu.
- Tylko tyle? - Allie była wyraźnie rozczarowana. - Liczyłam na coś w stylu Maty Hari. Miałam nadzieję, że przynajmniej będę musiała sprzedać moje ciało.
- Zwrócisz się do Whita?
- Jasne, że tak.
- Dziękuję.
- Zaraz powinnam zmykać. Chyba nikt mnie nie śledził, bo uważałam, żeby jakiś szpieg Millie i Rogera nie siedział mi na ogonie, ale lepiej nie ryzykować.
- Ten motel to nie miejsce w twoim stylu.
- Przeciwnie! Twoja rodzinka uważa, że właśnie w takie miejsca jeżdżę, żeby się zabawić. Zawsze uważali mnie za ladaco.
- Nie warto nawet o nich mówić.
- Powinnaś o czymś wiedzieć. - Allison spoważniała. - Dziadek Sutter chorował. Widziałam się z nim parę dni temu. Czasem do niego wpadam, z uwagi na ciebie.
- Naprawdę? - Celestine poczuła, że jej oczy wilgotnieją. - Odwiedzasz go ze względu na mnie?
- Gdy moja firma przeniosła mnie do Wilmington, pomyślałam, że mogę się jakoś przydać... chociaż w ten sposób. Więc odwiedzam dziadka Suttera, słucham jego historyjek, wypijamy razem parę piw...
- Nie powinien pić.
- Jemu to powiedz, nie mnie. Straszny z niego uparciuch.
- Wiem. Szkoda, że nie mogę się z nim zobaczyć.
- Możesz.
- Jak? Na razie muszę trzymać się jak najdalej od Haven House.
- Starszy pan w ubiegłym tygodniu przeniósł się do córki. Tylko na pewien czas, dopóki nie wydobrzeje. Zadzwonił do mnie, żebym wiedziała, gdzie jest. Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, że znasz tę informację, więc twoi wujostwo nie każą obstawić domu. Córka i zięć dziadka pracują na nocną zmianę. Ucieszy się, jeśli do niego zajrzysz. A później rozpłyniesz się w mroku.
- Pomyślę o tym. Podaj mi adres.
Allison pogrzebała w torebce i wyjęła z niej karteczkę.
- Dziadkowi też nie powiedziałam, że wróciłaś, ani nawet, że się nad tym zastanawiasz.
- Ufam mu tak, jak tobie.
- Mogę tu dzwonić do ciebie? - Allison wstała.
- Lepiej nie. Skontaktuję się z tobą, korzystając z automatów.
- Twoje życie to kryminał klasy B.
- Ale jakoś to przetrwam. - Celestine odprowadziła przyjaciółkę do drzwi. - A już wkrótce będziesz do mnie dzwonić, ile razy zechcesz. Pokażesz mi swój apartament...
- Poderwiemy jakichś facetów.
Wargi Celestine leciutko zadrżały. Perspektywa podrywania mężczyzn wcale nie wydawała się kusząca. Celestine myślała wyłącznie o Norbercie, lecz nawet gdyby zdołała go odnaleźć, to on zapewne nie chciałby jej widzieć po tym, co zrobiła.
- Dobrze zamknij za mną drzwi. Ten motel to okropna nora. Nie wiadomo, kto może się czaić za rogiem... Nigdy nie było wiadomo, prawda? - Allie uśmiechnęła się współczująco i musnęła wierzchem dłoni policzek Celestine. - Trzymaj się, skarbeńku. I odezwij się czasami. Twój wielki dzień się zbliża.
Po wyjściu przyjaciółki Celestine zaryglowała drzwi i oparła się o nie plecami. Już wkrótce to wszystko się skończy. Ale na razie była zmęczona i samotna.
Ciekawe, gdzie teraz jest Norbert. Czy myślał o niej od tamtego świtu, kiedy znów uciekła? A może poprzysiągł sobie zapomnieć o niej na zawsze? Lecz gdziekolwiek przebywał, ona pragnęła być właśnie tam.
Rhonda, córka dziadka Suttera, mieszkała w Morehead City, w drewnianym domku, który wyglądał jak barak z bazy marynarki. Stał w rzędzie jemu podobnych, ukrytych pod koronami starych, rozłożystych drzew, które w upalny dzień dawały niemal tyle chłodu, co klimatyzacja. Na małym podjeździe ani pod daszkiem nie było samochodu, ale w saloniku paliło się światło, widoczne przez szparę między zasłonami. Celestine dwa razy przejechała obok domu, aby zorientować się, z której strony najlepiej do niego podejść. Wynajęła auto z przyciemnionymi szybami, lecz mimo to miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą.
W końcu zostawiła pojazd trzy przecznice dalej, ponieważ w tej okolicy ktoś idący piechotą nie wzbudzał zdziwienia. Na trawnikach bawiły się dzieci, poszczekiwały psy, a z okien dochodziły dźwięki z włączonych telewizorów. Na wszelki wypadek poszła jednak okrężną trasą, zmieniając kierunek i trzymając się największego cienia.
Znając dziadka Suttera, wiedziała, że zastanie otwarte drzwi. I nie pomyliła się. Wślizgnęła się do wnętrza, minęła skromniutko wyposażoną kuchnię z wiszącymi na ścianach tanimi obrazkami i weszła do pokoju. W bujaku, obok stojącej lampy, drzemał mężczyzna. Był niewątpliwie starszy o cztery lata, ale jak zawsze drogi sercu Celestine.
- Dziadku? - Nie chciała go przestraszyć, od razu podchodząc bliżej. - Dziadku?
Otworzył oczy i spojrzał w jej stronę.
- Kto to?
- To ja, Celestine. - Zbliżyła się i uklękła obok fotela.
- Celestine? - Przez chwilę mogło się wydawać, że to imię nic mu nie mówi. Ale staruszek zaraz oprzytomniał i uważniej spojrzał na twarz gościa. - Laleczko, to naprawdę ty? - Dotknął jej włosów i zmarszczył brwi.
- Ja, dziadku, ale rozjaśniłam czuprynę, żeby trochę zmienić wygląd.
- Ciemne włosy też są ładne. Bóg ci je dał.
- Jak się czujesz, dziadku? - Wzięła go za rękę i po raz pierwszy od czasu gdy się poznali, zauważyła, że naprawdę jest stary. Mocno przerzedzone włosy były całkiem siwe, a postać wydawała się skurczona i krucha. - Wiem od Allie o twojej chorobie.
Starszy pan pochylił się i serdecznie ją objął.
- Dobra dziewczyna z tej Allie. Wiedziałem, że jeśli wrócisz do domu, to ona powie ci, gdzie jestem.
- Co ci dolegało?
- Głupstwo. Zwyczajne zapalenie płuc. Musiałem rzucić palenie. Pożałowałem, że żyję.
Celestine roześmiała się i cmoknęła go w policzek.
- Dochodzisz do siebie?
- Wolniej, niż bym chciał. Wkrótce pojadę na swoje śmieci, chociaż Rhonda staje okoniem. Ale co ona tam wie.
- Rhonda cię uwielbia. Musisz o siebie dbać.
- Rhonda martwi się o ciebie.
- Bardzo chciałabym się z nią spotkać, ale to zbyt ryzykowne, na razie tylko ty i Allie możecie wiedzieć o moim powrocie.
- Nie miałem pojęcia, że przyjedziesz. Może źle zrobiłaś? Ten Roger już liczy forsę, którą zgarnie, gdy sąd uzna cię za zmarłą. Jest zdolny do wszystkiego.
- Znam go jak zły szeląg.
- Naprawdę jesteś cała i zdrowa, dziecinko?
- Tak. Trochę przerażona, ale też pełna nadziei.
- Co zamierzasz?
Przedstawiła mu swój plan, a staruszek słuchał, kręcąc głową i zadając pytania.
- Niewiarygodne, że do tego doszło - stwierdził w końcu. - Twój dziadek obdarłby Millie żywcem ze skóry, gdyby przypuszczał, co ta baba zacznie knuć. Zawsze uchodziła za czarną owcę. Nigdy nie było drugiej takiej w całej rodzinie St. Gervais.
- Ale to ja będę śmiać się ostatnia.
- Jak ci pomóc?
- Życz mi szczęścia. Tylko tyle. - Celestine cmoknęła dłoń staruszka. - Muszę już lecieć. Chyba nie zobaczymy się przed rozprawą.
- Może nie powinnaś była tu przychodzić? Wiem, że te dranie bezustannie mają mnie na oku, gdy jestem u siebie. Nawet i tutaj mogą mnie obserwować.
- Warto było zaryzykować.
- Nie mów mi, gdzie mieszkasz. Nie jestem pewien, czy wytrzymałbym tortury. Co zrobię, jeśli dadzą mi papierosa za wydanie ciebie?
Celestine parsknęła śmiechem, a dziadek Sutter patrzył na nią z czułością.
- Będziesz na siebie uważać, laleczko? Tak porządnie? Bo tych dwoje nie żartuje.
- Już się o tym przekonałam. - Podniosła się z klęczek. - Zadzwonię do ciebie, gdy wszystko się wyjaśni. Wtedy skoczymy na krewetki. Coś mi się zdaje, że trzeba cię podtuczyć.
- Nawet nie mając zębów, zjem więcej niż ty.
- Zobaczymy. - Od drzwi przesłała mu buziaka i wyszła. Uliczka była słabo oświetlona, co Celestine uznała teraz za plus. W cieniu wielkiego dębu poczekała, aż sąsiad, który wyrzucał śmieci, spłucze wyłożone kamiennymi płytami patio, ustawi ogrodowe meble i wejdzie do domu. Wtedy przeszła przez płot i przemknęła wzdłuż rzędu wysokich cyprysów. Później wróciła do samochodu inną trasą, niż przyszła - wąską alejką prowadzącą do małego kościoła. Tam przystanęła, uważnie odprowadzając wzrokiem przejeżdżające auta, i pobiegła na ukos przez parking do następnej przecznicy.
Rozglądając się wokoło, doszła do wniosku, że nikt jej nie śledzi. W oddali, pod rozłożystym platanem, widziała swój samochód. W pobliżu stał jeszcze tylko jeden pojazd - ciemny sedan zaparkowany przed domem z remontowanym podjazdem.
Wrześniowa noc była przyjemnie ciepła, a na granatowym niebie mrugały gwiazdy. Celestine z zachwytem oddychała aromatycznym powietrzem, przesyconym słonawym zapachem oceanicznej bryzy. Gdzieś w pobliżu zaśpiewał drozd, a od strony wybrzeża doleciał krzyk mew. Westchnęła, rozkoszując się tym wszystkim. Znajdowała się zaledwie parę kilometrów od Haven House. Prawie zwyciężyła. Była prawie bezpieczna.
Jeszcze raz omiotła wzrokiem najbliższą okolicę i wsiadła do auta, natychmiast zatrzaskując drzwiczki. Zanim jednak odwróciła się, aby sięgnąć po pasy, ktoś chwycił ją za ramię. Nie zdążyła wrzasnąć, ponieważ zasłonięto jej usta.
- Skoro ja zdołałem odnaleźć cię tak łatwo, to co z tymi, którzy pragną twojej śmierci, Celestine?
- Norbert! - zawołała zdławionym głosem i oderwała od ust jego rękę.
- Nie sprawdzasz auta, zanim do niego wsiądziesz? Nie odpowiedziała, oddychając tak głęboko, jakby chciała zmagazynować w organizmie zapas tlenu na cały rok.
- Nawet nie zauważyłaś, że nie zapaliło się światło, gdy otworzyłaś drzwiczki. Wykręciłem żarówkę. W tej chwili już mogłabyś być martwa. - Norbertem targały sprzeczne uczucia. Pragnął uspokoić Celestine, którą niewątpliwie bardzo przeraził, ale od miesiąca był na nią wściekły i chętnie wyładowałby teraz skumulowany gniew.
- Jak mnie znalazłeś? - spytała, ciężko dysząc.
- Zostawiłaś za sobą ślad wystarczająco długi i szeroki.
- Nigdy nie podałam ci swojego prawdziwego nazwiska!
- Jesteś Celestine Marie St. Gervais. Córka Melanie i Simona St. Gervais, który po śmierci twojego dziadka odziedziczył wielki kawał wybrzeża nad zatoką oraz pakiety akcji firm przewozowych, zakładów przemysłu tytoniowego i tartaków. Siedzibą rodu jest Haven House, wspaniała posiadłość niedaleko Beaufort w Północnej Karolinie. Spałaś w tym pokoju nawiedzanym przez ducha żołnierza Unii, czy w tym z damą w błękicie, która stoi w oknie, wypatrując zaginionego na morzu kochanka?
- Moje gratulacje. Nie muszę już niczego dodawać.
- I tak byś tego nie zrobiła. - Chciał, aby na niego spojrzała, lecz ona niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w przednią szybę. - Co stało się z twoimi włosami?
- To chyba oczywiste?
- Podobają mi się. Wyglądasz jak licealistka...
- Marzenie każdej dorosłej kobiety.
- A marzeniem każdego mężczyzny jest ratowanie kobiety w tarapatach. Zwłaszcza takiej, do której się przywiązał.
- Nie mogłam wciągać cię w swoje sprawy! - Wreszcie się odwróciła.
- Już dawno mnie wciągnęłaś. I to jak! A teraz zaangażowałem się jeszcze bardziej. Dlatego zadam ci pytanie. Naprawdę chcesz, żebym zostawił cię w spokoju? Jeśli tak, to zgoda. Nigdy więcej mnie nie zobaczysz. A może wolisz, żebym został i ci pomógł? Mam swoje możliwości. Nawet zdobyłem potrzebną ci informację.
- Jaką?
- Najpierw odpowiedz. Potem i tak ją usłyszysz.
Jej oczy podejrzanie zalśniły, lecz jej nie dotknął ani się nie uśmiechnął.
- Nadeszła godzina zero, Celestine. Żadnych gierek. Żadnych kłamstw.
- Nie przeżyłabym, gdyby coś ci się stało - szepnęła, gdy już sądził, że mu nie odpowie.
Jego gniew natychmiast wyparował. Norbert już zdążył dowiedzieć się nieco więcej o Stephenie Montgomerym. Celestine nie kłamała na temat jego śmierci, tylko powstrzymała się od mówienia o szoku, jakiego doświadczyła, znajdując swojego kochanka całego we krwi. Bezskutecznie usiłowała go ratować, stosując sztuczne oddychanie, i sanitariusze ledwie zdołali ją odciągnąć od martwego mężczyzny.
- Celie... - Przygarnął ją do siebie. - Zrozum... ja też nie mogę pozwolić, aby ciebie spotkało coś złego. Oboje czujemy dokładnie to samo. Przyjmij moją pomoc. Razem zdołamy pokonać twoich wrogów.
Zaczęła pochlipywać. Trzymał ją w ramionach, zastanawiając się, jak wiele łez musiała powstrzymywać przez te kilka minionych, iście piekielnych lat. Zbyt długo żyła w strachu, że każda kolejna godzina może się okazać ostatnią.
- Nie jestem Stephenem Montgomerym - powiedział, gdy już się wypłakała. - I nie będziemy walczyć sami. Nawet w tej chwili dwóch moich ludzi ma na oku to auto.
- Co? - Poderwała głowę i spojrzała na niego. Wiedział, że nie powinien teraz jej całować. Była zbyt wstrząśnięta, zbyt bezradna. Ale jej wargi znajdowały się tak blisko, że uniemożliwiało mu to racjonalne myślenie. Okazały się takie słodkie, jak pamiętał, i chyba jeszcze bardziej miękkie. Zamknął Celie w ciaśniejszym uścisku i natychmiast ogarnęło go pożądanie.
- Nie możemy tego robić. - Raptownie odsunęła się od niego.
- Już tego próbowaliśmy.
- Kto nas obserwuje? Jacy ludzie?
Wiedział, że jeszcze nie czas wyznać jej prawdę o sobie. Zresztą jego prawdziwe nazwisko i pozycja w tych okolicznościach mogły jedynie pogorszyć sytuację. Musiałby wyjaśnić Celie, dlaczego od początku nie był wobec niej szczery i zapewne opowiedzieć jej więcej o sobie. Nie sądził jednak, że już teraz powinna poznać historię jego życia. Dlatego zdecydował się podać tylko skrawek prawdy.
- To wykwalifikowani ochroniarze. Jedni z najlepszych na świecie. Tri - C pozwoliła mi skorzystać z ich usług.
- Dlaczego?
- Firma miała wobec mnie dług wdzięczności. Ci dwaj dopilnują, żeby nawet włos ci z głowy nie spadł do chwili, gdy wkroczysz do sądu.
- Skąd pomysł, że się tam wybieram?
- Ty jesteś tutaj, a za dwa dni jest termin rozprawy, więc dodałem dwa do dwóch. Znasz inne wyjaśnienie?
- Wiesz wszystko, co?
- Oprócz twojej odpowiedzi. Zgodzisz się, żebym cię wspierał? - Obserwował grę uczuć na jej twarzy, odzwierciedlających walkę toczoną w myślach i postanowił rzucić na stół ostatniego asa. - Skoro ja cię znalazłem, Celie, to kto jeszcze zdoła? Kto cię namierzy?
Najwyraźniej przestała zmagać się sama ze sobą, odchyliła głowę na oparcie i przymknęła powieki.
- Jeśli zginiesz przeze mnie...
- Nie zamierzam. Będę u twego boku, gdy przejmiesz Haven House i wszystko, co prawnie ci się należy.
- Jak mnie odnalazłeś?
- Z domku Betty dzwoniłaś do Whita. Nawet dziecko sprawdziłoby numery na rachunku. Trafiłem do Wilmington, przez cały dzień wertowałem w bibliotece stare gazety, popytałem ludzi. Poszło jak z płatka. Najgorsze było to, że nie miałem pojęcia, co planujesz - zostać i iść do sądu, czy znów nawiać. Przez tydzień obserwowaliśmy dom starszego pana, śledziliśmy twojego prawnika i niejaką Allison oraz parę innych osób. Allison dzisiaj zgubiliśmy, bo chyba starała się wywieść w pole ewentualny „ogon”. Widziała się z tobą?
- Allie do tego nie mieszaj. Ani dziadka Suttera.
- A Sandersona?
- Co do niego... nie mam pewności.
- Pomyślałaś o mnie po ucieczce z Anglii?
- Tak - szepnęła, odwracając głowę.
- Wynająłem dom w Atlantic Beach. Chciałbym, żebyś ze mną wróciła. Gdzie się zatrzymałaś?
- Nie uwierzyłbyś.
- W jakimś luksusowym miejscu?
- W takim, że nawet nie muszę jechać po swoje rzeczy, bo byłoby niebezpiecznie zostawić je tam chociaż na chwilę. Wszystkie wożę w bagażniku.
- Pewnie nie masz takiej zielonej nocnej koszuli, której nigdy na tobie nie widziałem? - spytał lekkim tonem, lecz zdumiało go to, że niecierpliwie czeka na odpowiedź.
- A jakże, mam ją. I czarną sukienkę, którą włożyłam tylko na minutę. Oraz... - Głos Celestine lekko się załamał. - Arkę Noego - dokończyła cicho.
Położył dłoń na jej policzku, wsunął palce we włosy - jasne, krótsze niż przedtem i niewiarygodnie seksowne.
- Pojedziemy moim samochodem, a jeden z ochroniarzy sprowadzi twój, gdy się upewni, że nikt go nie śledzi. Poczekaj chwilę. Zaparkuję tuż obok i wtedy szybko się przesiądziesz, dobrze?
- Tak.
Pocałował ją i pospiesznie wysiadł z auta.
Gdyby Norbert nie powiedział jej o ochroniarzach, nie domyśliłaby się, że ktoś ich obserwuje. Widocznie jej instynkt nie był aż tak wyostrzony, jak sądziła. A ci dwaj z pewnością należeli do najlepszych w swoim fachu i umieli perfekcyjnie wtopić się w otoczenie.
Przestała więc ich wypatrywać i wygodniej usadowiła się na siedzeniu. Samochód Norberta był szczytem luksusu - miał tapicerkę z mięciusieńkiej skóry i system stereo zapewniający jakość dźwięku zbliżoną do tego, jaki oferują najlepsze miejsca w londyńskiej filharmonii.
Usiłowała podczas jazdy nie wpatrywać się w Norberta. Nie zapomniała jego twarzy ani żadnego szczegółu z jego wyglądu, lecz człowiek z krwi i kości znacznie przewyższał wszystko, co zachowała we wspomnieniach. Dzisiaj miał na sobie jasną, płócienną marynarkę i popielate spodnie. Raz się uśmiechnął, ale teraz znów miał poważną minę.
- Pierwszy raz jestem w tej części Północnej Karoliny.
- Szybko się urbanizuje. Buduje się tu zbyt wiele małych pól golfowych i budynków mieszkalnych.
- Niektóre powstały na twoich terenach.
On rzeczywiście wie wszystko, pomyślała. Może nawet to, kiedy zaczęła ząbkować.
- Nigdy nie pozwolono mi decydować o planach zagospodarowania tej ziemi. A ustanowieni przez mojego ojca pełnomocnicy poczytywali sobie za swój obowiązek tylko pomnażanie dochodów z naszej posiadłości. Mają procentowy udział w zyskach, więc sprzedają działki, jeśli to się opłaci. Niejeden raz płakałam z powodu decyzji prawników.
- Już nie będziesz płakała.
- Norbert, nie musiałeś tu za mną przyjeżdżać. Dlaczego to zrobiłeś? - spytała, zmieniając temat.
- Powiedziałaś mi wystarczająco dużo, abym łatwo cię zidentyfikował - odparł po chwili zastanowienia. - Zostawiłaś namiary telefoniczne. Podałaś parę imion. Chciałaś, żebym cię odnalazł.
- Wcale nie!
- Tak.
Odwróciła twarz do okna. Akurat przejeżdżali przez most prowadzący do Atlantic Beach i w świetle księżyca lśniła pod nimi woda cieśniny.
- Pragnęłam cię chronić.
- Rozegrałaś to tak, żebym mógł wybrać... albo cię zlokalizować, albo mieć parę powodów zniechęcających do szukania.
- Więc czułeś się zobowiązany?
- O mało nie zwariowałem z niepokoju o ciebie, kobieto ! - Norbert walnął dłonią kierownicę. - A chwilami byłem taki wściekły, że prawie sobie odpuściłem.
- Dlaczego więc tego nie zrobiłeś?
- Ponieważ mnie potrzebowałaś.
Rozczarowały ją te słowa. Miała nadzieję usłyszeć coś innego, coś bardziej od serca. A działaniem Norberta kierowało chyba tylko poczucie winy.
Tamtej nocy, gdy się kochali, wspomniał o swoich najbliższych. Podobno o nich nie zadbał i dlatego ich utracił. Mówił o sobie niewiele, a ona prawie o nic nie pytała, ponieważ nie mogłaby się zrewanżować informacjami o sobie. Lecz teraz Norbert wiedział o niej wszystko, natomiast ona o nim nadal bardzo mało. Uznała, że pora to zmienić.
- Opowiedz mi o swojej żonie i synku.
- Dlaczego?
- Bo cokolwiek się stało, wywarło na ciebie ogromny wpływ.
- Oboje nie żyją.
- Myślałam, że...
- Że jestem rozwiedziony, tak? Nigdy tego nie powiedziałem.
- Ale pozwoliłeś mi tak sądzić.
- Nie było powodu, żeby wyjaśniać tę sprawę. To nie miało żadnego znaczenia.
- Może to ja byłam dla ciebie bez znaczenia? Uznałeś, że nie zasługuję na poznanie prawdy?
- Najwidoczniej uznałem wtedy, że prawda jest dla mnie równie nieistotna, jak dla ciebie. - Zjechał z mostu i skręcił na szosę prowadzącą wokół wyspy. - Można by mówić dużo albo wcale, lecz teraz lepiej to sobie darować. Skupmy uwagę na tobie... żebyś wyszła żywa z tego... A później spokojnie wyjaśnimy inne wątpliwości.
- Czyli dokładnie jakie?
- Te, które do tej pory nie zostały wyjaśnione. Celestine ani myślała się tym zadowolić. Jej frustracja sięgnęła zenitu.
- Chcę teraz wiedzieć, czy jestem dla ciebie kimś więcej, niż tylko osobą potrzebującą ratunku. Zjawiłeś się jedynie po to, żeby tym razem kogoś nie zawieść? Powiedz mi chociaż tyle, do cholery!
- Żadne wydarzenia nie sprawią, że Lynn zmartwychwstanie. Nie mogę przywrócić jej życia za pomocą swoich dobrych uczynków. Nie jesteś dla mnie żadnym substytutem. O to pytałaś?
- Prze... praszam - mruknęła zaszokowana. - Naprawdę nie...
- Chcesz wiedzieć, czy coś dla mnie znaczysz? Odpowiedź brzmi: tak. Ale nie będziemy teraz o tym mówić. Twoja przyszłość to na razie jedna wielka niewiadoma. Nie zamierzam ciągnąć cię ani popychać w żadną stronę. Pragnę tylko utrzymać cię przy życiu.
- Rozumiem.
- Wątpię.
Poddała się. Odchyliła głowę na miękki podgłówek i zamknęła oczy. Od tak dawna musiała być czujna, lecz teraz Norbert na pewien czas przejmie kontrolę, więc...
Bezwiednie westchnęła. Nie miała pojęcia, co Norbert naprawdę czuje. Za mało go znała, aby ocenić jego stan ducha i podejście do wielu spraw. Ale jedno wiedziała na pewno - był człowiekiem godnym zaufania. Mogła bez obaw powierzyć mu swoje życie, a może nawet swoje serce...
Chyba się zdrzemnęła, a gdy otworzyła oczy, samochód stał w ciemnym garażu. Trzasnęły drzwiczki, zabrzmiał odgłos szybkich kroków i Norbert zastukał w szybę.
- Gdzie jesteśmy? - Celestine odblokowała zamek po swojej stronie i powoli postawiła nogi na ziemi.
- W bezpiecznym miejscu. Sami.
Wysiadła z auta, a Norbert wziął ją w ramiona, ponieważ chwiała się na nogach.
- Tamtego ranka w Trillingden... Nie chciałam od ciebie odejść - szepnęła, patrząc mu w oczy.
- Jak twój bark?
- Prawie się zgoił. Czasami pobolewa, ale poza tym w porządku. Byłam u lekarza, a on stwierdził, że ten, kto mnie zszywał, ma talent chirurga plastycznego. Zostanie tylko maleńka blizna.
Odgarnął włosy z jej twarzy, po czym znów je zwichrzył. Czekała, aż ją pocałuje. Rozpaczliwie tego pragnęła.
- Niczego od ciebie nie oczekuję, Celestine. Żadnego rewanżu.
- A gdybym chciała się zrewanżować? Powiedzmy, że całkiem nieoczekiwanie, nagle uznam cię za atrakcyjnego mężczyznę...
- Wtedy musisz mnie o tym uprzedzić. Na wypadek, gdybym ja uznał cię za atrakcyjną kobietę.
- Jest szansa, że pomyślisz tak w tej chwili? - Zamierzała powiedzieć to żartobliwym tonem, ale usłyszała w swoim głosie żałośnie błagalne nuty i wiedziała, że Norbert też je rozpoznał.
- Nieduża - zamruczał, przyciskając ją do siebie, aby wyczuła oczywisty dowód jego pożądania.
- Moja nocna koszula nadal jest w samochodzie.
- Więc musimy poczekać. Chyba że... moglibyśmy kochać się bez niej.
- Raz nam się udało.
- Nie tylko raz.
- Norbert, tęskniłam za tobą.
- Więc jednak wynikło z tego wszystkiego coś dobrego?
- Musnął wargami jej usta. Dwukrotnie. - Ale z faktu, że jesteśmy razem, może wyniknąć jeszcze coś lepszego.
- Odsunął się i wziął ją za rękę. - Chodź.
Otworzył drzwi i wprowadził Celestine do środka. Już na pierwszy rzut oka było widać, że dom jest ogromny. Tak dalece różnił się od chatki w hrabstwie Kent, jak Anglia od Północnej Karoliny. Ta położona tuż przy plaży rezydencja rozprzestrzeniała się we wszystkich kierunkach - za każdymi drzwiami znajdował się taras, a okna były po prostu wielkimi, szklanymi taflami. Boazeria nadal pachniała cedrowym drewnem, z którego ją wykonano, a projektanta tych wnętrz niewątpliwie zainspirował widok tutejszych wydm i oceanu.
- Ten dom tylko z pozoru jest taki wyeksponowany. W pobliżu nie ma innych siedzib, a od tyłu widok zasłaniają drzewa.
Celestine podeszła do dużych, balkonowych drzwi prowadzących na taras od strony plaży. Zza wysokich, białych diun dochodził łagodny szum fal, a w ciągu dnia pewnie było gdzieniegdzie widać połyskującą taflę morza.
- Jesteś prawie w domu, Celie. - Norbert delikatnie ją objął, a ona oparła się o niego i poczuła na włosach jego usta.
- Nic lepszego nie mogłem znaleźć.
- To jak przebudzenie ze złego snu. - Odwróciła się i ujęła w dłonie twarz Norberta.
- Pomogę ci się zbudzić. - Znów ją pocałował, tym razem nadzwyczaj sugestywnie.
Odsunęli się tylko na parę chwil, aby zrzucić ubrania, następnie znów padli sobie w ramiona. Sypialnie znajdowały się zbyt daleko, a puszysty dywan, na którym stali, okazał się wystarczająco miękki.
Celestine była prawie w domu, lecz w objęciach Norberta ten dom nagle stał się czymś więcej niż tylko swojską oceaniczną bryzą i niewidzianą od pięciu długich lat rezydencją Haven House. Gdy zaczęli się kochać, Celestine myślała tylko o tym, z czego niemal zrezygnowała.
Celestine była opalona równo na całym ciele. Norbert poczuł ukłucie zazdrości, zanim skonstatował, że opalenizna pewnie jest skutkiem działania lamp. Skóra Celestine miała odcień złocistego miodu, a jasne włosy lśniły jak promienie porannego słońca. Norbert znów zaczął się zastanawiać, gdzie znikła ta dziewczyna, gdy porzuciła jego auto na rynku w Trillingden. Nikt jej tam nie zauważył, a poszukiwania w sąsiednich miejscowościach także nie przyniosły pożądanego rezultatu. Na szczęście pozostawiła wystarczająco dużo śladów, aby mógł ją odnaleźć. I teraz znów byli razem.
Celestine poruszyła się, unosząc ramię. Łatwo się z nią spało. Nie wierciła się i miała lekki sen. Prawdopodobnie nauczyła się budzić z byle powodu. Ale w tej chwili sprawiała wrażenie zrelaksowanej, jakby śniła o czymś przyjemnym.
Wtedy, w Trillingden, Norbert przypuszczał, że nazajutrz już jej nie będzie i wcale się nie zdziwił jej nieobecnością. Nie podejrzewał jednak, że ogarnie go takie dojmujące poczucie straty. Wiedział, że w końcu znajdzie Celestine, lecz przez następny miesiąc, dopóki jej nie zlokalizował, nie był w stanie myśleć o niczym innym.
- Nie zdołałam cię zmęczyć? - zamruczała, otwierając oczy, i dotknęła jego policzka.
- Ani trochę.
- Śniło mi się, że jestem w domu, a ty leżysz przy mnie w łóżku.
- Od dawna nie byłaś u siebie?
- Od wieków.
- Chciałabyś tam pojechać?
- Jak to?
- Twoi wujostwo są nieobecni.
- Skąd wiesz?
- Znam każdy ich ruch.
- Gdzie są?
- Twoja ciotka to snobka. Uwielbia obracać się w kręgach bogaczy. W ten weekend baluje z mężem na wielkim przyjęciu w Waszyngtonie. Wracają jutro po południu. W dwadzieścia minut możemy być w okolicy twojej rezydencji, żebyś nasyciła nią wzrok. Oczywiście nie wysiadając z samochodu. O tej porze nocy to bezpieczna wyprawa.
- Myślisz, że... że oni coś tam pozmieniali?
- Nie sądzę. Twój ojciec w testamencie nie zezwolił na żadne przebudowy.
- Możemy pojechać? Zrobiłbyś to dla mnie?
Uczyniłby dla niej o wiele więcej. Zaczynał podejrzewać, że chyba wszystko. Odpowiedział jej długim, czułym pocałunkiem.
- A chcesz?
- Och, bardzo!
- To się ubierz.
- Będziemy bezpieczni, bo jest tak późno? - spytała, obejmując go za szyję.
- Chyba tak - odparł, opierając się na łokciu.
- A nie byłoby bezpieczniej, gdybyśmy poczekali jeszcze troszkę?
- Masz ochotę pospać?
- Nie. - Posłała mu zmysłowy uśmiech Marie St. Germaine. - Mam ochotę na ciebie, Norbercie.
Celestine już drugi raz w ciągu dziesięciu minut pomieszała kawę, która chyba zdążyła wystygnąć.
- Potrzebujesz więcej snu. - Norbert uniósł twarz Celestine i spojrzał jej w oczy. - Jesteś wykończona.
- Zasnę na tydzień, gdy będzie po wszystkim.
- Nie bawi mnie ta perspektywa.
- Czasem będę się budzić. - Celestine uśmiechnęła się figlarnie.
- To dobrze. - Zauważył, że spoważniała i najwyraźniej się zamyśliła.
Może nie należało zabierać jej do Haven House? Pojechali tam nad ranem i Celestine długo wpatrywała się w wielką rezydencję takim wzrokiem, jakby patrzyła na siedlisko duchów. Dom sprawiał imponujące wrażenie - był wielki, chyba co najmniej dwudziestopokojowy, z licznymi balkonami i gankami. Norbert naliczył sześć kominów i cztery przyczółki oraz tyle okien, że służba musiałaby je myć chyba przez cały tydzień. Aleja wysadzana rozłożystymi dębami prowadziła do frontowej werandy wspartej na grubych kolumnach.
- Nie wiem, czy będę mogła znów tu zamieszkać - powiedziała Celestine, gdy odjeżdżali.
- Dlaczego?
- Oni zajmowali ten dom tak długo, że chyba bezustannie myślałabym o nich w każdym pomieszczeniu.
- Wezwiemy egzorcystę. Wyrzucimy wszystko, co budziłoby przykre wspomnienia.
- Może lepiej spalić Haven House?
Wrócili do willi nad plażą i długo tulił Celestine w ramionach, aby przestała zadręczać się myślami o przeszłości. Lecz teraz chyba znów przypomniała sobie o wujostwie. Wziął filiżankę z zimną kawą, wylał ją, nalał z dzbanka gorącej i podał ją Celestine.
- Nie ma sensu teraz się tym martwić, Celie. Podejmiesz decyzję, gdy sytuacja się wyjaśni. Pij gorącą kawę.
- Gdy tylko Millie i Roger wprowadzili się do mnie, natychmiast kazali spakować wszystko, co należało do moich rodziców, a nie miało szczególnej wartości, i oddali te rzeczy. Błagałam Millie, żeby pozwoliła mi zachować sztuczną biżuterię mojej mamy, ale się nie zgodziła.
Norbert nie zaliczał się do ludzi agresywnych i nie lubił przemocy fizycznej, ale w tej chwili wyobrażał sobie, z jaką rozkoszą zacisnąłby dłonie na szyi owej Millie.
- Tak mi przykro.
- Niepotrzebnie. - Celestine znów pomieszała kawę. - Znalazłam te błyskotki, zanim zostały zabrane, i schowałam na strychu. A do pudeł włożyłam parę garści ozdób należących do Millie. Aż do dziś pewnie nie ma pojęcia, gdzie podziały się jej ukochane perły. Byłam naprawdę okropnym bachorem.
Norbert zawył z uciechy.
- Od początku mówiłam do niej po imieniu, a ona tego nie znosiła. Rogera nigdy nie nazywałam wujkiem. Odnosiłam małe zwycięstwa, ale i to sprawiało mi satysfakcję.
- Wspomniałem ci, że zebrałem trochę informacji. Chcesz je poznać?
- Wiesz, że tak.
- Na początek: Millie i Roger. Zdołali odłożyć na czarną godzinę niezły mająteczek, co sugeruje, że nie są całkiem pewni swojego zwycięstwa w tej grze. Jeśli poniosą klęskę, to będą mieli z czego żyć.
- Z jakich źródeł pochodzi owo zabezpieczenie?
- To ci się nie spodoba.
- Żadna niespodzianka.
- Sprzedali niektóre antyki i dzieła sztuki, które prawnie należą do ciebie. A Roger nie jest głupi. Żongluje funduszami, do których ma dostęp, sporządza fałszywe raporty, przenosi pieniądze z konta na konto. Ma więcej sprytu niż pełnomocnicy wyznaczeni do zarządzania twoimi sprawami.
- Ile skumulował?
- W porównaniu do całości twojego majątku? Niewielki odsetek.
- Ile?
- Około pół miliona.
- Jak to odkryłeś?
- Mam pewne koneksje.
- Jakie?
- Takie, dzięki którym obecnie wiadomo, co wpływa na konto i wypływa z konta Rogera w waszyngtońskim banku. Bo tam ukrywa swoje pieniążki.
- Cóż za ulga wiedzieć, że moi kochani krewni nie będą nędzarzami, gdy dobiorę się im do skóry. - Jad w głosie Celestine niemal zatruł powietrze.
- Prawdopodobnie uda się dowieść przepływu każdego centa, więc dostaniesz wszystko z powrotem. A urząd skarbowy z zachwytem przyjrzy się machinacjom Rogera.
- Zajmę się tym później - powiedziała z zasępioną miną. - Co jeszcze?
Ta część informacji była łatwa do przekazania. Norbert przez chwilę zastanawiał się, jak powiedzieć Celestine resztę. Odchylił się wraz z krzesłem do tyłu i skrzyżował ramiona.
- Kolejne złe wieści?
- Szybko stwierdziłem, kim naprawdę jesteś. Zostało mi sporo czasu, więc prześwietliłem wszystkie osoby z twojego najbliższego otoczenia.
- Widzę, że moje życie to otwarta księga.
- Ciesz się, że nadal jest otwarta.
Celestine lekko się wzdrygnęła.
- Komu naprawdę ufasz, Celie?
Rozpromieniła się. Zawsze się uśmiechała, gdy zwracał się do niej w ten sposób. Celie.
- Ufam tobie.
- Komu jeszcze?
- Allison i dziadkowi Sutterowi. Są oboje na pierwszym miejscu.
- To wszystko?
- Ufam też córce dziadka, Rhondzie. Jest wspaniała. Po śmierci moich rodziców starała się zastąpić mi matkę, oczywiście za plecami Millie, bo ta wiedźma jasno dała do zrozumienia, że Rhonda nie jest wystarczająco dobra, aby spoufalać się z rodziną St. Gervais.
- A co z Whitem Sandersonem? Wczoraj stwierdziłaś, że nie jesteś go pewna...
- Cóż, zasiałeś ziarno wątpliwości. Wykiełkowało.
- To dobrze.
- Dlaczego?
- Twój przyjaciel Sanderson jest hazardzistą, regularnym bywalcem kasyn w Atlantic City, a raz na miesiąc lata do Las Vegas. Nawet niezły z niego gracz, trzeba przyznać. - Norbert wzruszył ramionami. - Nie zrobił majątku, ale też nie przegrał ostatniej koszuli. Stoi nieźle finansowo, lecz nie wiem, dlaczego. Albo radzi sobie lepiej, niż sądzą moje źródła z Vegas, albo ma jakieś inne dochody, których nie ujawnia w zeznaniu podatkowym.
- Na przykład dochody czerpane z kont Millie i Rogera?
- Możliwe.
- Stephen uważał Whita za człowieka o nieposzlakowanej uczciwości!
- Tonący brzytwy się chwyta. A Sanderson może obecnie bardzo potrzebować pieniędzy. - Norbert stwierdził, że Celestine nie wyklucza takiej ewentualności, choć nie chce w nią uwierzyć.
- Norbert, masz kontakty dosłownie wszędzie? Jak zdobywasz takie informacje?
Znów pożałował, że od początku nie był z nią całkiem szczery.
- Wiem, jak skłonić ludzi do ujawnienia tego i owego. To ważne w mojej pracy.
- Są jeszcze jakieś złe wiadomości?
- Najgorszą zachowałem na koniec - odparł z wahaniem.
- Strzelaj. Na razie idzie ci nieźle.
- Zastanawiałaś się kiedyś, jakim cudem Earl Sutter wkradł się w łaski twojego dziadka, który później zapisał mu w testamencie dom, niezłą działkę i dożywotnią rentę?
- Nie było powodów, żeby się nad tym głowić. Dziadek Sutter to wspaniały człowiek. Najlepszy na świecie. Zawsze był stuprocentowo lojalny wobec mojego dziadka, który postanowił mu się odwdzięczyć.
Celestine najwyraźniej zirytowała się zawoalowaną sugestią, że dziadek Sutter mógłby być kimś mniej godnym zaufania, niż sądziła. Norbert spodziewał się takiej reakcji, ale to niczego nie ułatwiało.
- Nie zabijaj posłańca, Celie.
- Lepiej nie mów nic złego o dziadku Sutterze. - Celestine ciskała wzrokiem błyskawice, a rzucona na stół łyżeczka kilkakrotnie podskoczyła i zatrzymała się w połowie blatu. - No dobrze, do cholery. O co chodzi?
- Znasz historię Haven Haouse?
- Mniej więcej. Pamiętam to, co opowiadał mi ojciec.
- Powiedział ci kiedyś, jak Sutterowie trafili do was?
- Chyba nie.
- W okresie wielkiego kryzysu twoja rodzina omal nie straciła wszystkiego w rezultacie złego zarządzania oraz ogólnej recesji gospodarczej. Twój pradziadek Raoul był marzycielem, nie biznesmenem. Ojciec Earla Suttera, Ike, zjawił się pewnego dnia u waszych drzwi, szukając pracy. Towarzyszyła mu żona i mały Earl. Ike uważnie rozejrzał się wokoło i zauważył, co natychmiast można by zrobić. Zaproponował twojemu pradziadkowi, że poprowadzi plantację w zamian za dach nad głową i utrzymanie. Natomiast jeśli postawi ją na nogi, to otrzyma nie wynagrodzenie, lecz sporą część posiadłości. Raoul był w tak rozpaczliwej sytuacji, że przystał na postawione warunki.
- Nigdy o tym nie słyszałam.
- Po śmierci Raoula okazało się, że w swoim testamencie niczego Sutterom nie zapisał. Zawarta z Ikem umowa miała charakter werbalny i przypieczętowano ją tylko uściskiem ręki. Twój dziadek Alexander oraz Earl dorastali razem, i Alexander obiecał mu, że Earl zawsze będzie miał w Haven House swój dom. Ale nigdy nie zrealizował obietnicy danej ojcu Earla przez twojego pradziadka. Zapisał Earlowi tylko domek, działkę i rentę.
- A jednak Earl został w Haven House. Widocznie nie uważał się za oszukanego. Prawdopodobnie otrzymał zadowalającą rekompensatę.
- A jeśli mniejszą, niż się spodziewał?
- Jaki to mogłoby mieć związek ze mną?
- Jeśli Earl Sutter przez te wszystkie lata skrywał urazę do twojej rodziny, to może chętnie dostarczał informacje o tobie twojej ciotce i wujowi. A nawet z uciechą obserwował, jak ostatni członkowie rodu St. Gervais wydrapują sobie nawzajem oczy.
- Nie! - Celestine trzepnęła dłonią o stół. - To wykluczone! Dziadek Sutter mnie kocha. I zapominasz o tym, że mój dziadek zostawił dziadkowi Sutterowi naprawdę sporo.
- Zachłanność nie wzmaga naszego obiektywizmu, Celie. Ona go wykrzywia.
- Zapomniałam jeszcze o czymś - odparła po długiej chwili milczenia. - Dziadek Sutter nie wiedział o mojej planowanej bytności w Canterbury tamtego dnia. Powiedziałam o tym tylko Whitowi.
- Ale on często kontaktował się z Allison i Earlem Sutterem. Mógł się wygadać, zwłaszcza jeśli ktoś umiejętnie pociągnął go za język.
- Nie wierzę w to.
- Nie musisz. Ale weź to pod uwagę.
- Pewnie odkryłeś też sporo brudów w życiu Allie. Jej nie zależy na opinii innych, ale jest moją najlepszą przyjaciółką od dnia, w którym się poznałyśmy. Została nią w okresie, kiedy byłam w największym dołku i od tego czasu nieprzerwanie stoi u mego boku.
- Dla pieniędzy twoja Allison uczyniłaby niemal wszystko - oględnie zasugerował Norbert.
- Ale nigdy by mnie nie skrzywdziła. Nienawidzi Millie i Rogera prawie tak samo, jak ja. Oni zawsze traktowali ją okropnie. Gdy otrzymałyśmy świadectwa maturalne, Millie oświadczyła Allie prosto w twarz, że wywiera na mnie zły wpływ i należy nas rozdzielić. Allie za żadne pieniądze nie skumałaby się z moją ciotką i wujem.
- Cóż, spróbuj to przemyśleć.
- Wykluczone.
- Obyś się nie myliła. Wolałbym, żeby moje podejrzenia okazały się bezpodstawne.
- Wiem, że mam rację. Ani dziadek Sutter, ani Allie nie działaliby na moją szkodę. Za nic w świecie.
- Ja też, Celie. - Wyciągnął do niej ręce. - Pragnę tylko zapewnić ci bezpieczeństwo.
- Wiem - odparła i podała mu swoje dłonie.
- Opowiedz, co zamierzasz.
Słuchał, gdy przedstawiała mu swoje plany, które najwyraźniej długo opracowywała.
- Wczoraj widziałam się z Allie - oznajmiła w końcu. - Pewnie wtedy ją zgubiliście. Przyjechała do mnie do motelu. Powiedziałam jej to, co teraz tobie, i poprosiłam, żeby w moim imieniu zleciła Whitowi spisanie ostatecznej wersji mojego testamentu.
- Chyba powinienem osobiście przypomnieć mu o twojej prośbie.
- Po co? Allie pewnie już u niego była.
- Chcę spotkać się z Whitem Sandersonem. Dzisiaj. Niech wie, że go obserwuję.
- Przypuszczalnie chciałbyś również poznać Allie i dziadka?
- Nie zawadzi. Może zaprosisz Allie na lunch? Zaproponuj jakieś niepozorne miejsce, a ja zapewnię ci ochronę.
- Jednego z twoich niewidocznych ludzi?
- Tym razem będzie tuż obok, przy sąsiednim stoliku. Przyjadę po ciebie, a ty przedstawisz mnie Allie.
- Zadzwonię do niej.
- Nie stąd. Zadzwoń z mojej komórki.
- Dlaczego?
- Ponieważ numer może doprowadzić do adresu, a ten dom musi pozostać bezpieczny.
- Przewidujący z ciebie człowiek, co? Ale nie marnuj czasu na działania bez sensu. To Millie i Roger pragną mojej śmierci. Nie musisz chronić mnie przed tymi, którzy mnie kochają.
- Nie przed wszystkimi. - Zauważył, że pytająco uniosła brwi, ale nie rozwinął tematu. Niedawno powiedział jej, że później wyjaśnią wszelkie wątpliwości. I oby tak się stało.
Biuro Whita Sandersona miało przyjemny wystrój z widoczkami oceanu na ścianach, a w recepcji urzędowała tylko jedna sekretarka. Norbert doszedł do wniosku, że w kancelarii są też większe gabinety, a pan Sanderson zapewne stara się zasłużyć na jeden z nich. Ale kontynuacja hazardu mogła to uniemożliwić. Właściciele takiej firmy prawniczej, jak „Flinders, Billett & Crane” chyba nie tolerowaliby nawet cienia skandalu.
Zaledwie po paru minutach oczekiwania Norbert został wprowadzony do gabinetu Whita. Zapisał się na wizytę jako Norbert James i był pewien, że Sanderson kojarzy go z osobnikiem, o którego jakiś czas temu pytała Celestine. Młody adwokat wstał na powitanie. Był niski, łysiejący i z nieco wystającym brzuszkiem, który mógł stanowić rezultat zbyt wielu nocy spędzonych w kasynach Vegas.
Obaj panowie otaksowali się spojrzeniami i Whit wskazał gościowi krzesło naprzeciw swego biurka, chyba równie starego i solidnego, jak reputacja firmy. Wszędzie widać było wysokie pod sufit regały zastawione książkami.
- Wiem, kim pan jest - oświadczył Whit.
- Doprawdy?
- Chodzi o Celestine?
- Wyłącznie.
- Jest cała i zdrowa? - Whit pochylił się do przodu i lekko przymrużył oczy. - Bo jeśli nie, to...
- To co? Utopi pan smutki w paru butelkach szampana i paru rundach gry w dwadzieścia jeden? Dokąd tym razem pan skoczy? Do Las Vegas czy Atlanic City? Trudno za panem nadążyć, panie Sanderson.
Whit na ułamek sekundy znieruchomiał, po czym tak błyskawicznie zerwał się z miejsca i wyskoczył zza biurka, że Norbert nie zdążył się połapać, co adwokat zamierza. On zaś chwycił go za klapy akurat wtedy, gdy Norbert wstał.
- Co jej zrobiłeś?!
- Z Celestine wszystko w porządku. - Norbert z łatwością strząsnął z siebie ręce Whita i złapał go za ramiona. - Pogadajmy o panu.
- Gwoli ścisłości, nie bawię się w dwadzieścia jeden. - Whit gładko się wyswobodził, ale się nie odsunął. - A pan najwyraźniej bawi się w szantaż.
- Bynajmniej. Chronię Celestine. Osiłek, który próbował zabić ją w Londynie, później czekał na nią w Canterbury tamtego dnia, gdy pojechała po pieniądze. Oprócz urzędnika w banku tylko pan wiedział, że ona tam będzie.
- Więc pańskim zdaniem usiłuję ją zabić?!
- Przyszło mi to do głowy.
- Kim pan jest, u diabła? Bo nikt z Tri - C International, z kim rozmawiałem, w życiu o panu nie słyszał!
- Za to w Vegas i Atlantic City wszyscy, z kim ja rozmawiałem, słyszeli o panu, Sanderson. Ma pan wszelkie powody, aby potrzebować pieniędzy. Wiadomo, że nałogowi hazardziści rozstają się z moralnością równie łatwo, jak ptaki z piórkami w okresie ich wymiany.
- Jak się pan nazywa?
- Norbert James. I nie pozwolę, aby kiedykolwiek coś złego spotkało Celestine.
- Nigdy bym jej nie skrzywdził. - Whit przeczesał palcami mocno przerzedzone włosy. - Wiem, że mam problem. Naprawdę. Ale samowolnie nie tknąłem ani centa z jej pieniędzy. Pobierałem je tylko wówczas, gdy prosiła mnie o przekaz. Nigdy nie wziąłem cudzego grosza dla siebie.
- Więc czyją gotówkę pan przegrywa?
- Swoją. Majątek po rodzinie.
Albo Sanderson dobrze udawał, albo mówił prawdę. Norbert nie zamierzał jednak wierzyć mu na słowo, skoro stawką było życie Celestine.
- Proszę posłuchać mnie uważnie, Sanderson. Celestine chce, żeby sporządził pan jej testament. Tak, jak to kiedyś ustaliliście.
- Allison Freeman już mnie zawiadomiła. Gdzie jest Celestine?
- Sądzi pan, że powiem?
- Więc skąd mam wiedzieć, że to jej pomysł?
- Ma pan przygotować ten testament. Jeszcze dzisiaj. Guzik mnie obchodzi, jakie obowiązki musi pan skreślić, żeby to zrobić. Wieczorem przyślę kogoś po kopię. Później moi prawnicy dokładnie przeanalizują każdy akapit. Jeśli wszystko będzie w porządku, jutro wieczorem spotka się pan z Celestine i popatrzy, jak ona składa podpis.
- I co dalej?
- Radzę złożyć dłonie i się modlić, aby okazał się pan taki uczciwy i lojalny wobec Celestine, jak pan twierdzi. Bo jeśli odkryję, że kiedykolwiek działał pan na jej szkodę, to podczas następnej wizyty w Vegas będzie pan szukał posady pucybuta.
Wybrana przez Allison restauracja znajdowała się na peryferiach Wilmington, była udekorowana rybackimi sieciami i nie podawano w niej niczego gotowanego na parze ani pieczonego bez tłuszczu. Poza tym miała jeszcze jedną niezaprzeczalną zaletę - świeciła pustkami. Celestine zamówiła ostrygi i zaczęła od przystawek w postaci smażonych kulek z kukurydzianego ciasta. Allison jeszcze niczego nie wybrała.
- Zawsze tak jesz? - spytała. - Jakbyś umierała z głodu?
- Gdy nie wiesz, kiedy trafi ci się następny posiłek, jedzenie staje się czymś niezmiernie cennym.
- Biedactwo. Wiele przeszłaś.
- Może ten koszmar wkrótce się skończy.
- Wczoraj wieczorem złapałam Whita. Zasypał mnie pytaniami.
- Chyba nie udzieliłaś mu zbyt wielu odpowiedzi?
- Żadnych, których nie powinnam. - Allison wzięła od kelnerki oszroniony kufel piwa i wzniosła toast. - Za ciebie, za mnie i tamtego faceta, który siedzi przy stoliku w rogu i nie spuszcza nas z oka.
Celestine doskonale wiedziała, o kogo chodzi. Mężczyzna miał na imię Hank, był emerytowanym agentem FBI i przywiózł ją tutaj.
- Nie marnowałabym na niego czasu.
- Dlaczego?
- Jest ze mną.
- Więc dlaczego nie przyjdzie... - Oczy Allison rozbłysły. - On cię chroni?
- Jasne. Każdemu podejrzanemu chluśnie sałatką w oczy i dołoży w łeb frytkami prosto z wrzącego oleju.
- Skąd w takim krótkim czasie wytrzasnęłaś takiego atletę?
- Nie ja. Norbert go wynajął.
- Norbert?
- Pamiętasz, jak wspomniałam ci o pewnym mężczyźnie? Tym, którego poznałam w Anglii? No więc... on mnie odnalazł. I mi pomaga.
- Szczęściara z ciebie. - Allison gwizdnięciem wyraziła podziw.
- Nie powiedziałabym, żeby te cztery lata były szczęśliwe.
- Oczywiście, że nie. Ale tylko pomyśl, jak będzie, gdy załatwisz swoje sprawy. Jesteś w czepku urodzona. Może trochę przyżółkł, ale szybciutko go wybielisz i zaczniesz żyć jak księżniczka.
- Zabawne, ale nigdy nie podniecała mnie perspektywa posiadania tego majątku. Owszem, Haven House coś dla mnie znaczy, lecz głównie dlatego, że ta posiadłość należała do moich rodziców. Natomiast pieniędzmi chętnie podzieliłabym się z Millie i Rogerem, gdyby tylko traktowali mnie jak człowieka. Nie jak bratanicę. Po prostu jak ludzką istotę.
- Szlachetne sentymenty.
- Daj spokój, Allie. - Celestine dotknęła dłoni przyjaciółki. - Nie wmawiaj mi, że mając do wyboru miłość i forsę, w dzieciństwie wybrałabyś szmal.
- Jasne, że tak, głuptasku.
- Serio?
- Skarbie, przez tych parę latek tułałaś się bez pieniędzy. Naprawdę możesz mi powiedzieć, że kasa nie jest ważna? Ja dawno temu odpuściłam sobie miłość, ale pieniążki to co innego.
- Wcale nie zrezygnowałaś z miłości. Nadal mnie kochasz. I jesteś uczuciowym stworzonkiem, które odwiedza dziadka Suttera.
- Ty jedna na całym świecie postrzegasz mnie w ten sposób. - Allison umknęła spojrzeniem w bok.
Kelnerka przyniosła talerze z lunchem, więc obie zabrały się do jedzenia. Wkrótce znów wesoło paplały i chichotały, lecz Celestine myślała o tym, co zostało powiedziane. Po czterech latach piekła teraz wiedziała, co w życiu naprawdę się liczy. Nie kolosalny spadek, lecz coś, czego brak odczuwała tak boleśnie po śmierci rodziców. I co od niedawna zaczęła odnajdywać wraz z Norbertem... Miłość.
- Masz taką rozmarzoną minę - zauważyła Allie. Celestine odsunęła swój talerz. Zostało na nim trochę sałatki i frytek, ale już nie była w stanie tego zjeść.
- Norbert zaraz tu przyjdzie. Opowiedziałam mu wszystko o tobie.
- Wspaniale. Norbert... tajemniczy nieznajomy. Pewnie na dodatek bogaty, co?
- Chyba w miarę zamożny, ale nie obchodzi mnie jego stan posiadania.
- W razie czego ty będziesz mieć tyle forsy, że wystarczy dla was obojga. Tylko sprawdź, że to nie jakiś łowca posagów.
- Tego mogę być pewna. Gdy pierwszy raz mnie ujrzał, serwowałam kawę w paryskiej kawiarence. - Podniosła wzrok i zobaczyła wchodzącego do restauracji Norberta. Wymienił spojrzenia z Hankiem i skierował się do ich stolika.
Uśmiechnął się najpierw samymi oczami, a dopiero potem wygięły się jego wargi. Miał poluzowany krawat, a biała koszula była rozpięta pod szyją. Poruszał się jak właściciel ziemi, po której stąpał. Celestine kolejny raz zdumiała się tym, jak wiele ten mężczyzna dla niej znaczy... oraz jak szybko jej uczucie do niego pobudzało te części ciała, które znajdują się dość daleko od serca.
- Celestine... - Norbert powitał ją skinieniem głowy i spojrzał na Allison.
- Norbert, to moja najlepsza przyjaciółka, Allison Freeman. Allison, poznaj Norberta Jamesa.
Allison przez chwilę gapiła się na niego, nie podając mu ręki. Następnie popatrzyła na Celestine.
- Robisz mnie w konia, skarbeńku? - spytała w końcu. Celestine nie miała pojęcia, o co chodzi. Zerknęła na Norberta, a on jakby się skurczył i zrobił dziwną minę.
- Norbert James? - Tym razem Allison posłała mu uroczy uśmiech, a na jej policzkach pojawiły się słodkie dołeczki. - Człowieku, masz przed sobą wierną czytelniczkę czasopisma „People”. Kurczę, czytuję wszystkie plotkarskie gazety tak zawzięcie, jak niektórzy Biblię. Norbert James. Dobre sobie! Jesteś Norbert Colter, właściciel korporacji Tri - C International, prawda? - Allison popatrzyła na Celestine i pokręciła głową. - Jezu, Celestine, tylko ty mogłaś zakochać się w jednym z najbogatszych facetów Ameryki. Twój fart jest bezgraniczny.
Norbert uważnie obserwował twarz Celestine. Natychmiast sięgnęła po swoje talenty aktorskie, zdążył jednak dostrzec wyraz zdumienia i cień zawodu, jakby poczuła się zdradzona.
- Lepiej wyznaj Allison prawdę - powiedziała, unikając jego spojrzenia. - Jej nie oszukasz.
- Nie wiedziałem, że moja twarz jest tak dobrze znana.
- Może nie wszystkim szarym obywatelom. - Allie chyba świetnie bawiła się swoim odkryciem. - Ale ja mam obsesję na punkcie znakomitości.
- Żadna ze mnie znakomitość. Jestem tylko biznesmenem.
- Którego przeszłość mogłaby posłużyć za kanwę bestsellera. Media przez pewien czas pana uwielbiały, ja też. Ilu mężczyzn najpierw rzuca na kolana swoich ojców - miliarderów, a później wszystko po nich dziedziczy?
- Nie był to szczególnie udany okres w moim życiu i nie lubię o tym rozmawiać.
- Święta racja - cierpkim tonem wtrąciła Celestine. - Norbert nigdy o tym nie mówi. Nikomu.
- Kochamy swoją prywatność, co? - Allie skrzywiła się pociesznie. - Przepraszam, że pana rozpoznałam, ale Celestine i tak by mi powiedziała. Jesteśmy jak siostry.
- Celie, chyba powinniśmy wracać. Idzie burza i jazda będzie trudna. - Norbert położył rękę na dłoni Celestine, lecz ona ją cofnęła.
- Ja też muszę już lecieć. - Allison chwyciła ze stołu rachunek i wstała. - Kiedy się zobaczymy, Celestine? Mam iść z tobą do sądu?
- Zadzwonię do ciebie.
- Chcę tam być, gdy dostaniesz wszystko, co ci się należy.
- Dobrze. - Celestine ścisnęła dłoń przyjaciółki. Norbert odprowadził uważnym spojrzeniem odchodzącą w stronę kasy Allison i dopiero po jej wyjściu z restauracji odwrócił się do Celestine.
- Kiedy zamierzałeś mi powiedzieć?
- Gdy będziesz bezpieczna. Gdy odzyskasz swoje życie.
- Zaufałam ci. - Celestine wstała z krzesła. - I chyba popełniłam błąd.
- Jestem Norbert Colter. - Przytrzymał ją za ramię, aby nie odeszła. - I pracowałem jako konsultant, zanim przejąłem Tri - C International. Ani razu cię nie okłamałem, jedynie podałem trochę fragmentarycznych informacji.
- Tylko tyle byłam dla ciebie warta? Garść byle czego?
- Wolałem od razu nie mówić ci wszystkiego. Gdy ludzie dowiadują się, kim jestem...
- Co wtedy? Padają przed tobą plackiem i modlą się u twoich stóp?
- Prasa brukowa bez przerwy rozpisuje się na mój temat, więc nie chciałem powtarzać ci tego, co wie o mnie cały świat. Poza tym twoje życie było w niebezpieczeństwie, a ja nie wiedziałem, dlaczego. W tych okolicznościach moja osoba zeszła na dalszy plan.
- Wyznać ci coś zabawnego?
- Marzę o takiej odmianie.
- Ja nie wiem o tobie absolutnie nic. O Tri - C International pierwszy raz usłyszałam od ciebie, a nazwisko Norbert Colter nic mi nie mówi. Przez ostatnie cztery lata wiele mnie ominęło. Na ogół nie stać mnie było nawet na gazety, więc nie rozczytywałam się w opowieściach o takich magnatach jak ty. - Strząsnęła jego dłoń z ramienia i ruszyła do drzwi.
- Celestine... - Znów chwycił ją za ramię. - Wysłuchasz mnie teraz? Pozwolisz mi wszystko opowiedzieć? Zrobiłbym to w odpowiednim czasie. Wiem, że czujesz się oszukana...
- Doprawdy? - Znów strząsnęła jego rękę. - Nie masz pojęcia, co czuję! Wszyscy, których kocham, są kłamczuchami. Dziś rano zasugerowałeś, żebym nie ufała żadnej z osób, które pomagały mi przetrwać. A po południu dowiaduję się, że nie jesteś tym, za kogo się podawałeś. - Poszła do wyjścia.
- Dokąd idziesz?
- Chyba bez przeszkód mogę paradować ulicami w biały dzień, skoro ludzie, którzy mnie wspierali, prawdopodobnie są moimi prześladowcami.
- Zaczekaj, wysłuchaj mnie. A później odejdź, jeśli będziesz tego chciała, ale w jakieś bezpieczne miejsce. Proszę - dokończył niemal błagalnym tonem.
Nie zgodziła się, ale też nie odeszła, więc gestem nakazał Hankowi przyprowadzić samochód i po chwili jechał z Celestine w stronę Atlantic Beach.
Burza szybko się zbliżała. Nad horyzontem raz po raz rozbłyskiwały gigantyczne błyskawice, a o przednią szybę już bębniły krople deszczu. Norbert zerknął we wsteczne lusterko i stwierdził, że Hank jedzie z tyłu, za kilkoma pojazdami. John, drugi ochroniarz z Tri - C, pilnował domu.
- Po pierwsze, pozwól mi coś wyjaśnić. Ukrywałem przed tobą prawdę nie dlatego, że podejrzewałem cię o polowanie na mój majątek.
- Bardzo śmieszne. Allie niedawno ostrzegała mnie przed łowcami posagów. Oczywiście, zanim cię rozpoznała. Ale mój spadek to pewnie kropla w morzu tego, co należy do ciebie.
Norbert był zadowolony z konieczności patrzenia na mokrą szosę. Chwilowo nie miał ochoty widzieć miny Celestine.
- Spróbuj mnie uważnie posłuchać, dobrze? Ty serwowałaś mi jedno kłamstwo po drugim, a jednak nadal tu jestem. Teraz twoja kolej obdarzyć mnie zaufaniem na kredyt, Celie.
- Mów, bo chcę to mieć za sobą.
- Moim ojcem był James Colter. Jego dziadek stworzył Tri - C International, choć wtedy firma nosiła inną nazwę. Trzy litery C oznaczały trzy pokolenia Colterów, którzy przekształcili ją w obecnego giganta. Gdy dorastałem, mój ojciec jasno dał mi do zrozumienia, że nigdy nie będzie czwartego C. Był surowym, wymagającym człowiekiem i nie miałem szans, aby kiedykolwiek spełnić jego oczekiwania. Moi rodzice rozwiedli się kilka lat po moim przyjściu na świat i niezmiernie rzadko widywałem ojca. Odpłacałem mu nieskrywaną niechęcią za jego brak zainteresowania, a więc ojciec spotykał się ze mną coraz rzadziej i też okazywał mi swoją niechęć. To było błędne koło. W zasadzie mieszkałem z matką, lecz ona wolała spędzać czas na żeglowaniu jachtem i bywaniu w narciarskich kurortach. Nigdy nie pragnęła dziecka i urodziła mnie tylko dlatego, że ojciec zażądał dziedzica. Wychowywała mnie służba, która często się zmieniała, ponieważ nawet najwyższa pensja nie rekompensowała konieczności zajmowania się takim złośliwym szczeniakiem jak ja.
Norbert umilkł, oczekując jakichś pytań, lecz Celestine milczała.
- Gdy kończyłem college, nie utrzymywałem już żadnych kontaktów z ojcem, który wcześniej oświadczył, że nigdy więcej nie chce mnie widzieć. Co niewiele zmieniało, toteż nie było czego żałować. Babcia ze strony matki zapisała mi mały spadek, uznałem więc, że wystarczy, aby stanąć na własnych nogach. Na miejsce zamieszkania wybrałem południową Florydę.
Norbert powoli przejechał po zatłoczonym samochodami moście i odezwał się dopiero po wjeździe na ląd.
- Nie wiem, kim bym się stał, gdyby nie Lynn. Była ode mnie starsza o dwa lata i miała synka, Josha. Mówiłem ci o nim.
- Tak.
Uznał, że ta odpowiedź Celestine, choć krótka, to dobry znak.
- Początkowo nie widziałem siebie w roli człowieka żonatego. Nie miałem o sobie zbyt wysokiego mniemania, ale Lynn przekonała mnie, że jestem coś wart. Po pewnym czasie skonstatowałem, że ona i Josh są tym, czego zawsze brakowało w moim życiu. Bardzo ją kochałem. Po raz pierwszy byłem naprawdę szczęśliwy.
Zmieniając pas ruchu, zastanawiał się, jak opowiedzieć resztę, którą dawno temu zepchnął na peryferie swojej pamięci.
- Założyłem firmę świadczącą usługi konsultacyjne. Lynn prowadziła biuro, a ja zająłem się sprawami merytorycznymi. Zrobiłem dyplom z inżynierii i chociaż byłem przeciętnym studentem, to sporo się nauczyłem. Postanowiłem skupić się na technikach bezpieczeństwa. W tamtym okresie odbyło się kilka głośnych procesów, w których skarżono wielkie korporacje. Zarzucano im, że produkowane przez nie wyroby nie posiadają niezbędnych elementów lub urządzeń zabezpieczających. W mojej firmie przeprowadzano niezależne badania i ekspertyzy. Wybór dziedziny okazał się strzałem w dziesiątkę, więc odniosłem sukces.
Norbert zerknął na Celestine. Wyglądała przez okno, lecz niewątpliwie słuchała. Siedziała sztywno i chyba była spięta, jakby na coś czekała.
- Obecnie zdaję sobie sprawę ze swojej ówczesnej motywacji. Pragnąłem udowodnić ojcu swoją samodzielność, pokazać, że dam sobie radę bez niego. Postarałem się, aby wiedział, co robię, lecz on mnie ignorował. Po pewnym czasie przestało mnie to obchodzić. Miałem Lynn i Josha. Nie byliśmy bogaci, ale żyliśmy dosyć wygodnie, moja firma stawała się coraz bardziej znana i klientów przybywało.
- Dlaczego ukryłeś to przede mną?
- Lynn i ja byliśmy małżeństwem od dwóch lat. Przed ślubem powiedziała mi, że nie chce więcej dzieci. Uwielbiała Josha, lecz wolała nie ryzykować urodzenia kolejnego dziecka z zespołem Downa. Uszanowałem to, lecz poprosiłem, aby na razie nie decydowała się na nic ostatecznego, bo może kiedyś zmienić zdanie. Brała więc tabletki antykoncepcyjne i mimo to zaszła w ciążę. Źle ją znosiła. Josh zawsze wymagał dużo uwagi, a Lynn żyła w ciągłym napięciu. Nie chciała zrobić specjalistycznych badań, ponieważ niezależnie od rezultatu i tak nie zdecydowałaby się na aborcję, ale stałe obawy były stresujące. Po kilku miesiącach przestała pracować i zajmowała się tylko Joshem oraz domem. Starałem się ją wspierać i byłem pewien, że sobie poradzimy. Pewnego dnia pojechałem do pracy bardzo wcześnie, gdy Josh i Lynn jeszcze spali. Nie chciałem ich budzić, więc tylko ją pocałowałem, poprawiłem Joshowi kołdrę i wyszedłem. Sądziłem, że później Lynn do mnie zadzwoni. Nie odezwała się, więc sam zadzwoniłem, ale nikt nie odpowiadał. Uznałem, że poszła po zakupy. Jeszcze kilka razy bezskutecznie próbowałem się połączyć, ale o czwartej zacząłem się martwić, więc wyszedłem wcześniej z biura, żeby sprawdzić, co się dzieje.
- Norbert... nie musisz... opowiadać tego...
- Wjeżdżając na podjazd, odniosłem wrażenie, że dom jest jakby opustoszały. Z powodu zimna okna były pozamykane, a wewnątrz nigdzie nie paliło się światło, chociaż zapadał zmrok. Samochód Lynn stał pod daszkiem. Zaparkowałem obok, wszedłem do kuchni i natychmiast zacząłem kasłać, bo wewnątrz brakowało powietrza.
Norbert mocniej zacisnął dłonie na kierownicy. Tyle razy wracał we wspomnieniach do tamtych przeżyć i zawsze były równie bolesne jak w dniu tragedii.
- Cały dom był pełen tlenku węgla. Wypadłem na zewnątrz i zawołałem sąsiada. Zaraz przybiegł, odetchnął tym czadem i chciał mnie zatrzymać, ale zasłoniłem usta i wbiegłem do środka. W naszej sypialni otworzyłem okna i stwierdziłem, że Lynn leży w łóżku tak, jak ją zostawiłem. Zacząłem jej robić sztuczne oddychanie, słyszałem, że sąsiad wybija kolejne szyby, i zemdlałem. Ktoś wezwał policję i pogotowie. Wyniesiono nas na zewnątrz, ale Lynn i Josh już dawno nie żyli. We śnie zatruli się czadem.
- Norbert...
- Później okazało się, że piec miał wadliwe zawory. - Norbert walnął dłonią w kierownicę. - A teraz się dowiesz, co uczyniło ze mnie tego człowieka, jakim jestem obecnie. - Wiedział, że mówi z goryczą w głosie. To już nigdy miało się nie zmienić. - Zawory były produkcji Tri - C International. Szefowie firmy zdawali sobie sprawę z tego, że wypuścili na rynek partię wybrakowanego towaru. Początkowo nawet chcieli poinformować o tym nabywców, ale księgowi podliczyli koszty wymian, ewentualnych odszkodowań i uznali, że lepiej niczego nie ujawniać. Wtedy już byłem w stanie odkryć prawdę. Pochowałem żonę i syna, po czym zabrałem się za zbieranie informacji kompromitujących naganne działania Tri - C. Przez rok harowałem tylko w tym celu, jak opętany, i w końcu dysponowałem wystarczającymi dowodami, aby podać korporację ojca do sądu. Ich prawnicy usiłowali argumentować, że pragnę tylko zarobić na osobistym nieszczęściu i rozzłościć ojca, ale wygrałem proces. Tri - C wypłaciła mi ogromną kwotę tytułem zadośćuczynienia.
- Norbert... nie wiem, co powiedzieć.
- Jeszcze się wstrzymaj z mówieniem. Nie usłyszałaś wszystkiego. Podczas całego procesu ojciec i ja ze sobą nie rozmawialiśmy. Nigdy nie powiedział, że mu przykro z powodu śmierci moich najbliższych, w tym jego nie narodzonego wnuka. Nie zadzwonił, aby wyrazić żal, ponieważ to jego firma pośrednio pozbawiła ich życia. Przeciwnie, zrobił wszystko, aby ukryć swoją winę. Ale w testamencie uczynił mnie jedynym spadkobiercą. Gdy zmarł, z dnia na dzień zostałem największym udziałowcem korporacji, którą usiłowałem rzucić na kolana.
- Chciał w ten sposób powiedzieć „przepraszam”?
- Bynajmniej. Do testamentu był dołączony list. Zdaniem ojca ponad wszelką wątpliwość udowodniłem, że jestem wystarczająco mściwy i bezwzględny, aby zająć jego miejsce. Wyraził też nadzieję, że będę miał frajdę, naprawiając to, co tak usilnie starałem się zepsuć.
- Źle cię ocenił. Wcale się nie mściłeś. Postępowałeś słusznie.
- Owszem, ale pragnąłem też go ukarać. Sam nie wiem, co bardziej popychało mnie do działania.
Chciał, aby Celestine wreszcie zaczęła coś mówić. Jakoś skomentowała historię jego życia, zdobyła się na więcej niż kilka słów. Spojrzał na nią i stwierdził, że jej policzki są mokre od łez. Nadal jednak patrzyła na wycieraczki, zamiast na niego, więc sam też utkwił w nich wzrok.
- Gazety rozpisywały się na mój temat. Człowiek traci rodzinę z winy korporacji. Podaje ją do sądu. Wygrywa z nią, a później ją dziedziczy. Nie wiadomo kiedy, z żywej istoty zmieniłem się w symbol. Utraciłem wszystko, co się dla mnie liczyło, a świat uznał, że triumfuję. Byłem jednym z najbogatszych ludzi Ameryki i prawie nikogo nie obchodziło, że w głębi duszy stopniowo umieram.
- I nie chciałeś, żebym ja też postrzegała cię w ten sposób.
- Nie. Pragnąłem znów być zwyczajnym mężczyzną uwikłanym w coś zdumiewającego. Nie zamierzałem obciążać cię całą prawdą o sobie i kolejach mojego losu.
- Ale prosiłeś, żebym ci zaufała. Zapewniałeś, że mogę zdać się na ciebie. A przez cały ten czas kłamałeś na swój temat. Nie sądziłeś, że byłabym w stanie zrozumieć, jaki jesteś naprawdę i co przeszedłeś? Że nie sugerowałabym się tą całą otoczką?
- Jak mogłem wszystko ci wyznać? Sama nawet nie podałaś mi swojego prawdziwego nazwiska!
- Mam taki straszny zamęt w głowie. Moje życie to jedno wielkie kłamstwo. - Teraz w głosie Celestine wyraźnie dało się słyszeć łzy. - W ciągu minionych czterech lat wcieliłam się w tyle postaci, że już nie wiem, kim jestem, ani komu mogę wierzyć. Ktoś mi bliski prawdopodobnie knuje coś przeciwko mnie. A mężczyzna, w którym się zakochuję, okazuje się kimś innym, niż sądziłam! - dokończyła histerycznie podniesionym tonem.
- Jestem dokładnie tym mężczyzną, za którego mnie uważałaś. Fakt, nie powiedziałem ci wszystkiego. Powinienem był. Już dawno zdałem sobie z tego sprawę. Ale nie kłamałem, wyrażając chęć udzielenia ci pomocy i zapewniając cię o tym, że pragnę twojego dobra. Stawałem na głowie, aby zapewnić ci bezpieczeństwo, ponieważ też zaczynałem cię kochać. To szczera prawda.
Usłyszał szloch Celestine, ale nie mógł się nią zająć, ponieważ właśnie wjechali w największą nawałnicę i musiał skupić uwagę na prowadzeniu samochodu szarpanego wściekłymi podmuchami wichury. Od paru minut nie widział we wstecznym lusterku auta Hanka, sądził jednak, że ochroniarz nadal jest w pobliżu i skutecznie walczy z atakami burzy.
Po wjeździe do garażu Norbert odetchnął z ulgą. Nie miał pojęcia, jak zareaguje Celestine, lecz wolał jej gniew od milczenia i od zmagań z żywiołem. Zgasił więc silnik, spojrzał na nią i stwierdził, że ona go obserwuje.
- Kocham cię. - Pochylił się nad nią, a ona się nie odsunęła. - Sam nie wiem, od kiedy. Może nawet od chwili, w której pierwszy raz cię ujrzałem. A później, gdy na dodatek przekonałem się, jaka jesteś odważna, pomysłowa... - Dotknął jej policzka. - Tylko to było dla mnie ważne. Nie twoje nazwisko.
- Norbert, ja...
Nie usłyszał jej odpowiedzi. Tuż za nim coś trzasnęło. Nie zdążył się odwrócić, ponieważ czyjaś ręka chwyciła go za szyję i z całej siły uderzyła jego głową o kierownicę. W ułamku sekundy pochłonęła go czerń.
Celestine ocknęła się w całkowitych ciemnościach i dopiero po długiej chwili przypomniała sobie, co zaszło. Teraz nie wiedziała, gdzie jest, nie mogła też mówić, a jej ręce były związane. Zdążyła tylko zobaczyć, jak ktoś uderza głową Norberta o kierownicę i natychmiast poczuła koszmarny ból w tyle czaszki, wywołany silnym ciosem. Nikogo nie widziała, ponieważ zemdlała. A teraz pewnie ktoś ją zabije.
Przez moment to spostrzeżenie było tylko kolejnym elementem układanki tworzącej jej życie. Zaraz jednak pojawił się paniczny strach. Tym razem naprawdę miała umrzeć. Nikt nie przybędzie na ratunek. Nikt zapewne nie wie, gdzie ona jest. Sama tego nie wiedziała. A Norbert...
Była na niego taka rozgniewana. Wyznał, że ją kocha, a ona nie zdążyła mu odpowiedzieć. Wysłuchała opowieści o tragedii, którą przeżył, i nawet nie zapewniła, że go rozumie i że mu wybacza zatajenie prawdy.
Przypuszczała, że zaraz umrze, a on nigdy się nie dowie o jej uczuciach... lub może Norbert już nie żyje.
Przygryzła wargi, aby nie jęknąć, i zmusiła się do bezruchu. Na razie najlepiej udawać nieprzytomną. Powinna oszczędzać siły, aby podjąć walkę. Nawet jeśli szanse jej wygrania tym razem były bliskie zeru. Ale chciała przynajmniej spróbować, aby się dowiedzieć, że Norbert żyje. Dzięki temu łatwiej pogodziłaby się z własną śmiercią.
Norbert gniewnie strzepnął ze swojego czoła rękę Johna. Ten były agent FBI, który miał pilnować domu, gęsto się tłumaczył, lecz Norberta nie przekonywały żadne wyjaśnienia.
- Nie wiem, kto tu wszedł i w jaki sposób tego dokonał! Sprawdziłem cały dom, każde cholerne pomieszczenie! Nikogo nie było. I nagle, gdy zajrzałem do kuchni...
- Dostałeś w łeb - dokończył Norbert. - Wiem, psiakrew. Już mi to mówiłeś. - Norbert ścisnął skronie obu rękami. Nadal miał zamglony wzrok, a w głowie huczało.
- Musi pan jechać do szpitala - stwierdził John. - Nieźle pan oberwał.
- Dokąd mogli ją zabrać? - Norbert zignorował sugestię ochroniarza. - Dlaczego po prostu nie zabili jej tutaj? Pozorując napad rabunkowy.
- Może nie pojechali daleko.
- Dlaczego?
- Jeśli chodzi o zabójstwo na zlecenie, to walną ją raz i gdzieś w odosobnionym miejscu wyrzucą ciało.
- Nie owijasz w bawełnę.
- Nie płaci mi pan za ładne słówka.
- Wezwałeś gliny?
- Tak. A pan, panie Colter, powinien trafić na ostry dyżur. Nie podoba mi się pana głowa.
Norbert marzył tylko o tym, aby mu się w niej rozjaśniło. Jeśli Celestine jeszcze żyła, to nie pożyje długo. Wszystkie poszlaki prowadziły do jej ciotki i wuja, lecz oni jeszcze nie wrócili do domu, gdyż wyjechali z Waszyngtonu dziś w południe. Norbert o tym wiedział, ponieważ miesiąc temu kazał bezustannie ich śledzić.
- Sami jej nie zabiją - mruknął.
- Co? - John kucnął obok niego.
- Powiedziałem, że jej ciotka i wuj sami tego nie zrobią. Pewnie wynajęli zawodowca, który upozoruje wypadek.
- Wykluczone - zaprotestował John. - Przecież pan złoży zeznanie. Nikt nie kupi wersji wypadku.
Norbert usiłował zebrać myśli. Pod czaszką nadal mu szumiało, lecz nie tak bardzo, jak przed chwilą.
- Ale ciotka i wuj będą głównymi podejrzanymi. To nie trzyma się kupy.
- Więc może to nie oni?
- Celestine była pewna, że dybią na jej życie.
- Może ktoś chciał, aby tak sądziła.
- Może ktoś chciał ich wrobić... - Norbert sam był zaskoczony swoim pomysłem. Przecież tylko Millie odziedziczyłaby majątek po śmierci bratanicy. - Jak by to zrealizował?
- Podrzuciłby jakieś dowody rzeczowe na miejscu zbrodni.
Norbert miał przemożne wrażenie, że powinien sobie coś przypomnieć. Jakiś szczegół, który uleciał mu z pamięci.
- A ten adwokat? - spytał John.
- Mało prawdopodobne.
Whit osobiście nic nie zyskałby na zabiciu Celestine. Gdyby zaś współdziałał z Millie i Rogerem, to nie próbowałby kierować podejrzenia na nich. Albo... Nie, to odpada. Wykluczone, aby ów dziadek Sutter chciał się zemścić na rodzinie St. Gervais. Staruszek niedawno wyszedł ze szpitala, sam ledwie żył po ciężkiej chorobie i chyba nie byłby w stanie intrygować oraz najmować płatnego zabójcy. Norbert potrząsnął głową i zobaczył wszystkie gwiazdy.
- A ta przyjaciółeczka, z którą panna Celestine jadła dzisiaj lunch?
- Allison? Nie, podobnie jak Whit, nie ma motywu. Dziewczyna wydawała się najzupełniej lojalna wobec Celestine. Norbert przypomniał sobie urodziwą brunetkę, odchodzącą od restauracyjnego stolika. Szła z wdziękiem, zupełnie jak...
Do licha! Norbert zerwał się na równe nogi, a pokój zawirował. Jej chód!
- Panie Colter, trzeba pana zawieźć do szpitala...
- Nic mi nie jest. - Norbert słyszał syrenę nadjeżdżającego radiowozu. - To Allison! Chodzi identycznie jak Celestine. One muszą być spokrewnione. Nie mam pojęcia, dlaczego Celestine tego nie wie, lecz jeśli tak jest, to Allison może chcieć jej śmierci!
Celestine już była pewna, że znajduje się w bagażniku auta - skrępowana i zakneblowana. Wieziono ją na miejsce zbrodni.
Spróbowała rozluźnić więzy, lecz okazało się to niewykonalne. Jej prześladowca znał się na swojej robocie. Po jakichś dziesięciu minutach jazdy auto się zatrzymało, trzasnęły jedne drzwiczki, zaraz potem drugie. A więc morderców było przynajmniej dwóch. To znacznie zmniejszało szanse przeżycia.
Zgrzytnął obracany w zamku kluczyk i Celestine poczuła na policzku powiew wilgotnego powietrza. Nadal padał deszcz, lecz burza już się oddalała.
- Wyjmij ją.
Celestine nie znała tego męskiego głosu. Leżała całkiem nieruchomo, dopóki ktoś nie wsunął pod nią rąk. Wtedy z całej siły kopnęła, trafiając stopą w coś miękkiego. Mężczyzna zaklął i trzepnął ją w twarz. Mimo bólu Celestine poczuła przypływ triumfu.
- Pomóż mi - burknął facet i wraz z kimś innym wywlókł ją z bagażnika. - Gdzie ją położyć?
- Tam.
Tym razem odezwała się kobieta. Mimo dzwonienia w uszach Celestine była pewna, że już słyszała ten głos. Nie należał do Millie. Brzmiał... o wiele młodziej... I nagle go rozpoznała.
Zaczęła się szamotać. Nie mogła uwierzyć, że to prawda.
- Co z tobą, Celestine? Nie stawiałaś się na swoje randki ze śmiercią. Jesteś ciekawa, jaka będzie ta ostatnia?
Celestine usiłowała odpowiedzieć, ale knebel jej to uniemożliwił.
- Rozwiąż tę chustkę - poleciła Allison. - Chcę usłyszeć jej pożegnalne słowa.
- Lepiej nie - zaprotestował mężczyzna. - Zacznie wrzeszczeć.
- Wrzaśnij, skarbeńku, a natychmiast cię załatwię. Wystarczy jeden strzał. - Allison odpowiednio cmoknęła językiem. - Rozumiesz?
Celestine skinęła głową.
- Równie dobrze można też odsłonić jej oczy - uznała Allison.
Celestine gwałtownie wciągnęła powietrze. Jeden mężczyzna stał za nią, trzymając jej nadgarstki, a drugi - z bronią w ręku - znajdował się kilka metrów dalej.
- Pewnie się zastanawiasz, po co zorganizowałam to spotkanie - słodziutko powiedziała Allison.
Celestine nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Wiedziała też, gdzie przyjechali - na bagna w okolicy Haven House. W dzieciństwie lubiła się tu bawić, ku zgrozie matki i uciesze ojca.
- Sprzedałaś mnie. - Celestine z uwagą wpatrywała się w twarz kobiety, którą uważała za najbliższą osobę na świecie.
- Bynajmniej.
- Ile płacą ci za to Millie i Roger?
- Oni? Ani grosza. W ogóle nie biorą w tym udziału. To ja zawsze usiłowałam cię usunąć. Nawet planowałam z chłopcami porwanie sprzed domu dziadka Suttera, ale niestety miałaś towarzystwo.
- Więc Millie i Roger...
- Roger byłby w stanie popełnić morderstwo, ale jest za głupi, żeby znaleźć się poza wszelkimi podejrzeniami. Poza tym to tchórz, ten nasz Roger. W więzieniu sobie nie poradzi.
- Zamierzasz go wrobić?
- Piątka z plusem, Celestine. Co zresztą mnie nie dziwi. W rodzinie St. Gervais nie brakowało geniuszy. Ty. Tatuś. Ja.
- Co ty pleciesz?
- Do tej pory się nie połapałaś, prawda? Może nie jesteś aż taka genialna. Przez tyle lat miałaś to tuż przed nosem i nigdy nie zaczęłaś główkować.
- Co miałam przed nosem?
- Jezu, muszę ci wszystko przeliterować? To wydaje ci się takie niewiarygodne, że nawet nie bierzesz tego pod uwagę. Jesteś moją siostrą. Tylko przyrodnią, ale zawsze.
- Nie jesteśmy siostrami.
- Nigdzie nie odchodź, skarbeńku, a wyjaśnię ci, w czym rzecz. Cóż, nasz tatko za młodu lubił się zabawić. Moja mama wpadła mu w oko i tuż przed ślubem z twoją zalał się w pestkę i spędził noc z moją. Och, nazajutrz cholernie tego żałował, ale ziarno zostało posiane. Moja mama zorientowała się, że jest w ciąży, gdy nasz staruszek już się ożenił. Powiedziała mu o mnie, a jego żona już nosiła w brzuszku ciebie. Ale numer, co? Taki porządny gość, jak nasz tatuś, znalazł się w paskudnej sytuacji.
- Nie wierzę w to.
- Niby dlaczegoś? - Allison gniewnie przymrużyła piękne oczy. - Twoim zdaniem nie nadaję się na jedną z rodu St. Gervais? Przez te wszystkie lata, gdy robiłaś mi malutkie prezenciki i dawałaś pieniądze ze swojego kieszonkowego, uważałaś się za lepszą ode mnie, prawda?
Celestine wiedziała, że byłoby błędem odpowiedzieć na to pytanie. Chciała zachować życie, a rozgniewana Allison mogła je zakończyć szybciej niż planowała.
- Opowiedz mi całą resztę.
- Proszę. Wymów to magiczne słówko. Gdzie twoje maniery?
- Proszę, Allie.
- Tatuś dał mamie trochę gotówki. - Allie znów zaczęła mówić gawędziarskim tonem. - Nie tyle, ile powinien, to pewne. A moja mama obiecała, że nie będzie go o nic więcej prosić i nikomu nie piśnie, kto jest ojcem jej dziecka. Dotrzymała słowa. I pewnego pięknego dnia zmarła. Tak po prostu. Nie wiem, co tatko chciał począć z takim fantem jak ja. Podejrzewam, że nieźle się gryzł tym problemem. Ale zmarł, zanim cokolwiek wykoncypował. Moja mama kiepsko inwestowała, więc po jej śmierci zostało niewiele forsy. Rodzina opłaciła z nich moją szkołę i wysłała do internatu, żeby mieć mnie z głowy. I nikt nawet się nie domyślał, kto jest moim tatą.
- Więc jak się dowiedziałaś?
- Tatuś nie był aż taki mądry, za jakiego się uważał. Po moim przyjściu na świat napisał do mojej mamy list. Tylko jeden. Prosił, aby mu wybaczyła. Oczywiście zrobiła to. Dobre serduszko miała ta moja mamusia. Kiedyś powiedziała mi, że mój tata to dobry człowiek. Trzeba przyznać, że była z niej lojalna kobitka, choć nieszczególnie bystra.
Celestine z przerażeniem zauważyła, że Allie przeniosła wzrok na mężczyznę z tyłu, jakby dawała do zrozumienia, co powinien uczynić.
- Co zyskasz na mojej śmierci, Allie? - spytała, rozpaczliwie usiłując grać na zwłokę. Zauważyła, że Allie na szczęście chyba pragnęła powiedzieć jej wszystko.
- Jeszcze nie kapujesz, skarbeńku?
- Nie - skłamała Celestine, chociaż doskonale wiedziała, co usłyszy.
- Rany, zaczynam martwić się o ciebie. Uważałam cię za mądrzejszą.
- Może w pozycji związanego indyka człowiek szybciej traci szare komórki.
- Zawsze miałaś poczucie humoru, Celestine.
- Co ci przyjdzie z zabicia mnie?
- Co? Wszystko! Twoi wujostwo wylądują w więzieniu. On za morderstwo, ona za współudział. Cieszę się, że wcześniej cię nie załatwiłam, bo tym razem nie będzie absolutnie żadnych wątpliwości co do osoby sprawcy. Mam pistolet Rogera, zarejestrowany na niego, z jego odciskami. Tak się składa, że twój wujaszek lubi po pijanemu strzelać z balkonów Haven House do ptaków. Zdobycie tej broni poszło jak z płatka.
Allison uśmiechnęła się jeszcze radośniej.
- Roger wkrótce wróci. Podrzucę też tutaj jego myśliwski kapelusik. Co jeszcze? - Allie udała, że się zastanawia.
- Aha, list twojej ciotki do kogoś, kto za opłatą miał cię szukać. Roger i Millie naprawdę liczyli na to, że nie żyjesz. Chcieli dysponować dowodem, ale w tym liście nic nie jest jasno sformułowane. Wynika z niego tylko, że pragną cię znaleźć. Chyba zawieszę go na tamtej gałązce. - Allie wskazała powyginaną kłodę wystającą z grzęzawiska. - Obciążymy twoje ciało i wrzucimy do wody, a później poczekamy na powrót cioci i wujka. Wtedy jeden z chłopców anonimowo zadzwoni do szeryfa.
- Więc Roger i Millie pójdą za kratki. A jak ty udowodnisz, że jesteś z rodziny St. Gervais?
- Zapomniałaś o liście do mojej mamy? Zrobi się też badania DNA. To wygrywająca kombinacja. Ależ tak, proszę państwa, stoi przed wami zwyciężczyni. A poważnie... zaczekam kilka miesięcy, następnie oświadczę, że znalazłam list w starych dokumentach mojej mamy. Dobrze się składa, ponieważ jedna z moich ciotek niedawno dała mi jakieś rodzinne papierzyska.
- DNA?
- Przykro mi to mówić, Celestine, ale w razie potrzeby wykopiemy naszego tatusia. Skoro udało się zidentyfikować Jesse Jamesa na podstawie badania jego potomków, to mój przypadek będzie łatwizną. A wtedy wszystko przejdzie w moje ręce. - Allison znów spojrzała na mężczyznę za plecami Celestine, a ją przeszedł dreszcz.
- Jeszcze jedno pytanie. - Celestine spróbowała zrobić krok do przodu, lecz mężczyzna wykręcił jej ręce.
- Twój czas dobiega końca, skarbeńku.
- Dlaczego to zrobiłaś? Gdybyś przyszła do mnie, opowiedziała mi tę historię, pokazała list, podzieliłabym się z tobą całym majątkiem. Wiesz, że tak. Kochałam cię, a tobie słusznie należałaby się połowa. Więc... dlaczego?
- Ciekawe, czy wymyślisz dobrą odpowiedź.
- Bo mnie nienawidzisz? Bo byłam ślubnym dzieckiem, a ty nie?
- To także, ale zapominasz o jednym drobiażdżku. Celestine milczała.
- Ja nie lubię się dzielić - dodała Allison. - Chcę dostać wszystko.
Mężczyzna stojący za Celestine poruszył się. Wiedziała, co zaraz nastąpi. Przypuszczała też, że nie chcąc zatrzeć odcisków na pistolecie Rogera, będzie musiał na moment ją puścić. Skoncentrowała się więc, ignorując panikę.
- Zegnaj, Celestine - powiedziała Allison.
Celestine błyskawicznie się odwróciła i kopnęła mężczyznę kolanem w krocze. A gdy zawył z bólu i niechcący strzelił w powietrze, zygzakiem podbiegła do swojej niedawnej przyjaciółki.
- Nie strzelaj! - wrzasnęła Allison. Chciała złapać Celestine, lecz ona uderzyła ją barkiem, przewracając na ziemię, i pognała w stronę mokradła.
Oby ktoś usłyszał strzały. Rogera i Millie nie było w domu, lecz mieszkała tam również służba - pokojówki, ogrodnicy. Prawdopodobnie uznają, że ktoś kłusuje, i wezwą szeryfa.
Celestine dobrze znała ten teren. Przez chwilę mogła się skryć w wysokich trawach, lecz Allison i jej ludzie na pewno ruszą w pościg. Mieli zbyt wiele do stracenia, aby teraz pozwolić jej ujść z życiem.
Zanurkowała w trawę, słysząc świst kolejnego pocisku. Dopiero wtedy, gdy poczuła pieczenie w boku, zrozumiała, że została trafiona. Mimo to zaczęła czołgać się przez grzęzawisko, aby pozostać w ukryciu. Jednak zdradzał ją ruch traw, musiała więc jak najszybciej dotrzeć do wody, ponieważ ciągle była zbyt łatwym celem.
Następna kula przeleciała jej nad głową, rzadkie błoto kląskało pod stopami. Celestine miała jeszcze do pokonania ze czterdzieści metrów, nie była jednak pewna, czy zdoła płynąć ze związanymi rękami.
Zastanawiała się, czy Norbert żyje i czy będzie obwiniał się za jej śmierć tak samo, jak za śmierć żony. Poczuła muśnięcie kuli na ramieniu, ale się nie zatrzymała, tylko dzielnie brnęła w stronę zbawczej wody.
I właśnie wtedy usłyszała wycie syren.
Norbert obiegł Haven House, wołając Celestine po imieniu. John i Hank biegli przy nim, a szeryf wraz z dwoma zastępcami gnał ich śladem. Jeśli Allison chciała zwalić winę za zabicie Celestine na Millie i Rogera, to najprawdopodobniej wybrała tę okolicę na miejsce zbrodni.
- Przyjechaliście z powodu strzałów? - spytała starsza kobieta w szarym uniformie, wychodząc na ganek.
- Jakich strzałów? Gdzie? - Norbert poczuł, że serce ma w gardle.
- W rejonie grzęzawiska. - Kobieta wskazała kierunek.
- Prowadzi tam jakaś droga?
- Taka wąska.
Norbert pognał w tamtą stronę. Towarzyszyli mu obaj ochroniarze, natomiast policjanci wrócili po swoje samochody.
- My to sprawdzimy! - krzyknął John. - Niech pan tu zostanie.
Norbert zignorował jego słowa, podobnie, jak wściekłe łomotanie w skroniach. Biegnąc, słyszał syreny radiowozów, aż w końcu dotarł do małej kępy drzew, za którymi ujrzał bagna. Trochę dalej dwóch mężczyzn pędziło do starego auta. Gdy się zbliżył, jeden z nich wycelował do niego z pistoletu.
- Zjeżdżaj! - zawołał i ostrzegawczo strzelił w ziemię u stóp Norberta. Następnie wskoczył do samochodu i zapalił silnik. Drugi zdołał otworzyć drzwiczki i dał susa do wnętrza, gdy pojazd już ruszył.
Norbert usłyszał huk strzału i zobaczył, że John celuje w opony. Jedna pękła i autem ostro zarzuciło, po czym uciekinierom drogę zajechał radiowóz szeryfa.
- Celestine! - Norbert oraz obaj ochroniarze skierowali się prosto na bagna. Żaden z nich nie zauważył Allison, dopóki nie wynurzyła się spomiędzy wysokich traw tuż przed Norbertem, celując gdzieś w wodę.
- Witam, panie Colter. Zjawił się pan, aby popatrzeć, jak ją zabijam? - wycedziła. - Jeśli już tego nie zrobiłam.
- Odłóż broń, Allison. - Norbert powoli przysunął się bliżej.
- Wykluczone. - Wycelowała prosto w niego, więc przystanął.
- Dostaniesz dożywocie. Albo nawet karę śmierci.
- Bardzo możliwe. - Znów machnęła pistoletem. - Ale wiesz co? Skoro nie mogę mieć całego szmalu naszego tatusia, to zaraz wywabię stamtąd jego ukochaną, małą księżniczkę, aby ona też nie położyła łapki na tej forsie. Ani na twojej, Colter.
- Jest ze mną dwóch ludzi, którzy mają cię na muszce, Allie. Poddaj się.
- Coś ty... Chyba wolę kogoś zabić. Ciebie? Ją? - Allison potrząsnęła głową i uśmiechnęła się uroczo. - Jak ja nie cierpię podejmowania decyzji.
- Pomożemy ci. Potrzebujesz pomocy specjalistów. Ale rzuć broń.
- Skarbie, mnie nikt nie pomoże. Już mam na sumieniu śmierć jednego człowieka. Zastrzeliłam Stephena Montgomery'ego. To ci dopiero był bystrzak. Zaczął zadawać niewygodne pytania. Jeszcze się nie połapał, że jestem starszą siostrą Celestine, ale pewnie by do tego doszedł.
- Jeśli naciśniesz spust, jeden z tych mężczyzn do ciebie strzeli. Tego chcesz?
- Ce - le - stine! - zawołała Allison. - Już nie żyjesz? Bo jeśli tak, to zaraz zastrzelę Norberta!
Norbert natychmiast się zorientował, do czego Allison zmierza, i że jej się to udało. Spomiędzy wysokiej trawy chwiejnie wyłoniła się Celestine. Oddawała za niego swoje życie.
Nie stracił ani ułamka sekundy na myślenie, tylko błyskawicznie rzucił się między Celestine a Allison. Wtedy Allison strzeliła do niego.
Usłyszał jeszcze dwa strzały, lecz ból poczuł tylko po tym pierwszym.
Z Whitem po jednej stronie oraz z Franklinem Billettem z kancelarii adwokackiej „Flinders, Billett & Crane” po drugiej, Celestine wkroczyła do gabinetu sędziego. Sędzią okazała się starsza, siwowłosa kobieta, której rozpięta, czarna toga ujawniała klasyczny granatowy kostium. Whit przedstawił swoją klientkę, a sędzia uścisnęła jej dłoń i poprosiła o zajęcie miejsca po przeciwnej stronie biurka.
Whit ujął Celestine pod ramię, aby jej pomóc, lecz ona tylko pokręciła głową. Już odzyskała formę po niedawnych dwóch postrzałach i mimo nowych blizn nie potrzebowała asysty.
- Myślałam, że Millie i Roger już tu są - szepnęła do Whita. Nie była zachwycona perspektywą spotkania z wujostwem. Co prawda wiedziała, że nie oni stali za zamachami na jej życie, lecz wspomnienia o ciotce i wuju i tak były przykre.
- Pewnie uznali, że nie ma sensu przychodzić. Ta rozprawa to czysta formalność.
Za ich plecami rozległ się jakiś szmer. Celestine odwróciła się i po raz pierwszy od dawna spojrzała na dwie osoby, którym przed laty powierzono opiekę nad nią.
Millie Debham, drobna brunetka, zaczynała wyglądać na swoje lata, lecz niewątpliwie starała się ukryć wiek. Miała świeżo ufarbowane, starannie ułożone włosy i nieskazitelny makijaż. Natomiast Roger był o wiele za tęgi i prawie łysy.
Ich adwokat przedstawił oboje sędzi, która potraktowała ich równie formalnym, jak przed chwilą, uściskiem dłoni, i wskazała krzesła. Następnie ułożyła leżące na stole dokumenty w równiutki stosik.
- Dokładnie zapoznałam się ze sprawą - oświadczyła.
- Panna St. Gervais żyje i nie widzę żadnych podstaw do uznania jej za osobę niezdolną do czynności prawnych. Zaś niedawne wydarzenia ponad wszelką wątpliwość udowodniły, że miała przekonujące powody, aby obawiać się o swoje życie. Wykazała się też wielkim rozsądkiem, ukrywając się aż do ukończenia dwudziestu pięciu lat. Osiągnęła ten wiek i absolutnie nic nie stoi na przeszkodzie, aby formalnie stała się właścicielką zapisanych jej dóbr. Pozostaje tylko sprawa funduszy, o które został uszczuplony jej majątek. - Znad wąskich okularów w metalowej oprawce sędzia spojrzała na Millie i Rogera. - Dysponuję szczegółową listą wszystkiego, czego brakuje oraz opisem metod, jakimi dokonano kradzieży. Adwokat państwa posiada kopię tego dokumentu. Oczywiście mogą państwo skierować pozew do sądu, broniąc owego stanu posiadania, lecz ostrzegam, że nie ma szans na wygraną. Przeciwnie, można nawet spodziewać się wyroku skazującego państwa na karę pozbawienia wolności. Alternatywą jest zwrot zagarniętego mienia i zwrócenie się z prośbą do panny St. Gervais o zgodę na takie rozwiązanie.
Roger i Millie przez chwilę konferowali szeptem ze swoim prawnikiem.
- Zaakceptuje pani ten wariant? - spytał adwokat. - Czy też i tak oskarży pani moich klientów?
- Zgadzam się, aby zatrzymali pieniądze - oświadczyła Celestine, ignorując Whita, który usiłował ją powstrzymać.
- Mój dziadek nie miał moralnego prawa wydziedziczyć mojej ciotki, zaś mój ojciec pragnął zapewnić jej byt. To jasno wynika z jego testamentu. Jeżeli państwo Debham na piśmie przysięgną, że ich noga nigdy więcej nie postanie w Północnej Karolinie, pozwolę, aby zachowali to, co mi ukradli. Muszą jednak opuścić Haven House do jutrzejszego południa, zabierając ze sobą tylko rzeczy osobistego użytku, co zostanie sprawdzone przez moich pełnomocników. Pragnę jednak nadmienić, że gdyby kiedykolwiek złamali dane słowo lub spróbowali w jakikolwiek sposób skontaktować się ze mną, to zażądam zwrotu wszystkiego i formalnie oskarżę ich o kradzież.
- To mi się podoba. - Frank Billett zachichotał. - Zasługujesz na nazwisko St. Gervais, Celestine. Twój ojciec też wiedział, jak osiągnąć swój cel.
Celestine zastanawiała się, czy rzeczywiście dostanie to, czego najbardziej pragnie. Lecz na razie nie sposób było przewidzieć dalszego rozwoju sytuacji.
- Moi klienci akceptują ofertę panny St. Gervais - oznajmił adwokat Rogera i Millie.
Oboje wstali i - ku zdumieniu Celestine - ciotka podeszła do niej. Celestine dopiero teraz zauważyła, że Allison była podobna do Millie. Miała jej oczy i zadarty nosek. Szkoda, że wcześniej tego nie spostrzegłam, pomyślała Celestine. Może Allison nadal by żyła, a Norbert nie zostałby postrzelony.
- Nigdy nie czułam do ciebie nienawiści, Celestine - powiedziała Millie. - Ani nie chciałam twojej śmierci. Po prostu nie wiedziałam, jak sobie z tobą poradzić. Nie lubię dzieci.
- Okazywałaś to od samego początku.
- I szczerze mówiąc... naprawdę sądziłam, że tracisz zdrowe zmysły.
- Szczerze mówiąc, bywały takie chwile, gdy już ze mną zamieszkaliście, że sama też tak myślałam.
- Przykro mi. - Millie potrząsnęła głową.
- Doceniam twoje słowa, Millie, lecz niestety to niczego nie zmieni.
Millie odwróciła się i wraz z mężem oraz adwokatem ruszyła do drzwi, a Celestine odprowadziła całą trójkę wzrokiem. Nareszcie uwolniła się od ciotki i wuja. Podpisała swój testament. Już nikt nie miał powodów, aby chcieć ją zabić.
Pytanie tylko, czy komuś zależało na tym, aby żyła.
- Żałuję, że ten sąd nie był w stanie oszczędzić pani kilku lat piekła, panno St. Gervais. - Sędzia uścisnęła jej rękę.
- To jest nas dwie - z uśmiechem przyznała Celestine. - Ale już po wszystkim. Co za ulga.
- Planuje pani jakąś uroczystość?
- Tak. - Pomyślała o dziadku Sutterze czekającym na nią w domu córki. Whit też obiecał wpaść na kieliszek szampana i kawałek wspaniałego tortu Rhondy. Miało brakować tylko jednej ważnej osoby...
- To dobrze. Życzę pani wszystkiego najlepszego. Celestine wyszła na zewnątrz. Było piękne, jesienne popołudnie, świeciło złociste słońce, a powietrze dopiero leciutko się ochładzało. Obecnie już mogła spokojnie stać w biały dzień, niczego się nie obawiając. Na razie wydawało się jej to dziwne.
Pożegnała obu swoich prawników i popatrzyła za nimi, gdy odchodzili. W ubiegłym tygodniu Whit powiedział jej, że przestał odwiedzać kasyna i chodzi na zajęcia terapeutyczne, gdzie uczą, jak walczyć z uzależnieniem. Wierzyła, że uda mu się zerwać z nałogiem hazardu.
Jej auto stało zaparkowane w pobliżu, wolała jednak się przejść. W takiej mieścinie jak Beaufort wszędzie można było dojść na piechotę. Poza tym tyle się tu zmieniło w ciągu minionych lat, więc miała ochotę się porozglądać.
Szła wolno po ocienionych drzewami ulicach, z przyjemnością patrząc na zabytkowe białe domy osadników z Wysp Bahama i z Indii Zachodnich. Czasem spoglądała na sklepowe wystawy, lecz jej myśli krążyły gdzie indziej...
W końcu dotarła na przykościelny cmentarz, miejsce pochówku Allison. Ani Hank, ani John nie strzelali z zamiarem zabicia, lecz celując do Norberta, Allison zrobiła jeden fatalny w skutkach krok - i zginęła na miejscu.
Celestine poruszyła piaszczystą ziemię czubkiem szarego pantofla, usiłując przypomnieć sobie coś naprawdę dobrego na temat Allison. Chociaż jedno jedyne wspomnienie o niej, które mogłaby zachować.
- Nie jestem pewien, czy miała wpływ na to, kim się stała - usłyszała głos za plecami. - Gdzieś po drodze ktoś musi nas kochać, bo inaczej w głębi duszy usychamy.
Celestine odwróciła się i przy cmentarnej bramie ujrzała Norberta. Opierał się na lasce, lecz miał ładne rumieńce. Nie wyglądał na człowieka, który niedawno omal nie umarł.
- Co tutaj robisz? - Celestine nie ruszyła się z miejsca.
- Obserwuję cię. Polubiłem to, gdy przez krótki czas byliśmy razem.
- Powinieneś być w domu i dochodzić do zdrowia.
- Kolorado jest za daleko.
Zacisnęła powieki i znów ujrzała Norberta padającego na ziemię, powiększającą się plamę krwi wokół niego...
- Celie, to nie była twoja wina.
- Omal cię nie zabito. Więc kto zawinił?
- Zrobiłaś wszystko, co mogłaś, żeby Allison strzeliła do ciebie, a nie do mnie.
Celestine widziała Norberta tylko raz, zanim z miejscowego szpitala przewieziono go helikopterem do najlepszego centrum medycznego. Norbert otworzył oczy, ale jej nie rozpoznał, ponieważ nadal był nieprzytomny.
- Gdy wypisano mnie ze szpitala, pragnęłam się z tobą zobaczyć, lecz ludzie z Tri - C utrzymywali miejsce twojego pobytu w tajemnicy... - Ruszyła w jego stronę. - Przekazali ci wiadomości ode mnie?
- Tak.
- Dlaczego więc...?
- Kula Allison utkwiła blisko kręgosłupa. Lekarze długo nie mieli pewności, czy jeszcze kiedykolwiek będę chodzić.
- I wolałeś mnie nie widzieć?
- Uznałem, że muszę stać na własnych nogach podczas naszego pierwszego spotkania i... pojednania.
Pragnęła być na niego wściekła. Chciała go zbesztać. Ale on był dumnym mężczyzną, który własnym ciałem zasłonił ją przed kulą. Jak mogła mieć mu cokolwiek za złe?
- Nie znałeś mnie na tyle, aby wiedzieć, że to, czy chodzisz, czy nie, nigdy nie zmieni moich uczuć?
- Nie chciałem, żebyś wróciła do mnie powodowana poczuciem winy. I bałem się, że w takim przypadku nie umiałbym powiedzieć „nie”.
- Wróciłabym do ciebie zawsze i wszędzie. - Stała już prawie przy nim. Wystarczyło otworzyć metalową bramę, aby znaleźć się w jego ramionach. - Oddałabym za ciebie swoje życie.
- Prawie to zrobiłaś.
- A ty byłeś gotów poświęcić swoje, aby mnie uratować.
- Zawsze do usług, Celie.
- Kocham cię, Norbercie.
Po jego twarzy przemknął wyraz ulgi, a Celestine zrozumiała, że Norbert nie był pewien jej uczuć. Szarpnęła więc bramę, podbiegła do niego i objęła go.
- Kocham cię - powtórzyła. - I nie ma to nic wspólnego z żadnym poczuciem winy, wdzięcznością czy nawet stuprocentowym zaufaniem. Po prostu cię kocham. Nadal z wzajemnością?
Odpowiedział namiętnym pocałunkiem. Gdzieś w pobliżu rozkrzyczały się mewy, szybując w przesyconym solą, nadmorskim powietrzu.
A Celestine nareszcie była w domu. Tym prawdziwym, wymarzonym. W Północnej Karolinie i w ramionach Norberta.
Dziadek Sutter obserwował słońce, które powoli chowało się za ośnieżonymi szczytami gór, wznoszącymi się niedaleko drewnianej willi, w której mieszkali Celestine i Norbert podczas pobytów w Kolorado. Haven House był pełen antyków kolekcjonowanych przez kolejne pokolenia rodziny St. Gervais oraz dzieł sztuki zbieranych przez Norberta. Natomiast dom tutaj był piękny wyłącznie dzięki wspaniałemu sąsiedztwu majestatycznych Gór Skalistych.
- Jednak wolę ocean. Nie ma jak jego fale.
- Możemy cieszyć się i jednym, i drugim - z uśmiechem stwierdziła Celestine. - Haven House jesienią i wiosną. A góry w upalne lato i najzimniejszą zimę...
- Nie lubię, jak zjeżdżasz z tych stromych zboczy, laleczko.
- Dzięki temu jestem w formie i zachowuję figurę. Lub raczej zachowywałam, gdy jeszcze ją miałam.
- Twoja figura jest idealna, Celie. - Norbert podszedł do niej od tyłu i objął ją w talii. - Zwłaszcza po tym, jak zrzuciłaś ten nadmiar wagi.
Ten „nadmiar wagi” właśnie rozpłakał się trzy pokoje dalej. Oboje nawet nie chcieli myśleć o zatrudnieniu niani do opieki nad pyzatym chłopczykiem, który już od minuty głośno wyrażał swoje zachcianki. Woleli zajmować się nim razem.
- Twoja kolej, tatusiu.
- Woła mamusię. Jest głodny.
- Skąd wiesz?
- Rozumiem, co go kusi.
- Przynieś go, dobrze? - Celestine cmoknęła męża w czubek nosa i usiadła w bujaku.
Po chwili Norbert wrócił z Christopherem. Dwumiesięczne niemowlę miało oczy swojego taty. Podnosząc bluzkę, Celestine czule gruchała do dziecka, a ono po chwili radośnie przyssało się do jej piersi.
- Wielkie chłopaczysko - stwierdził dziadek Sutter i znów odwrócił się do okna, jakby liczył na to, że wpatrując się w góry wystarczająco długo, zdoła się do nich przyzwyczaić.
- Będzie taki duży, jak jego tatuś. - Celestine poklepała Christophera po pupie. Oboje z Norbertem postanowili, że nie poprzestaną na jednym dziecku. Sami nie mieli rodzeństwa, zamierzali więc stworzyć liczną, kochającą się rodzinę. Oraz cieszyć się każdą sekundą owego tworzenia.
- Nie brak ci podróżowania, Celestine? - spytał dziadek Sutter. - Zawsze chciałaś zobaczyć cały świat, lecz teraz będzie trochę trudniej, prawda?
Norbert uśmiechnął się samymi oczami, a Celestine odpowiedziała mężowi w taki sam sposób. W ciągu roku, jaki minął od ich ślubu, napisała listy do wielu osób poznanych podczas jej długiej tułaczki. Odezwała się między innymi do Betty i Marian oraz do Marshalla, który obiecał wkrótce przyjechać z wizytą. Nadmienił też, że Bobby popełnił jakieś poważne przestępstwo i zaczyna odsiadywać długi wyrok.
Życie w ciągłym strachu już Celestine nie groziło i obecnie mogła być losowi wdzięczna za tych ludzi, którzy okazali się jej przyjaciółmi.
- Chcę jeździć tylko tam, gdzie mogłabym zabrać ze sobą Christophera. Ale na razie nie zamierzam nigdzie się ruszać. Tutaj mam wszystko, czego potrzebuję.
- Rozumiem cię, dziecinko. - Radosny uśmiech sprawił, że na starej, zniszczonej twarzy dziadka Suttera pojawiło się tysiąc zmarszczek.
Norbert kucnął obok Celestine i odgarnął z jej czoła kasztanowe włosy - teraz już prawie takie długie, jak u Marie St. Germaine.
- Celie chciała powiedzieć, że ma mnie, ciebie i tego maluszka. Czegóż więcej trzeba jej do szczęścia?
- Musiałaś pokonać cały ocean, aby to odnaleźć, prawda, laleczko? Ale przyznam, że nieźle sobie poradziłaś.
Celestine też tak sądziła. Obecnie nazywała się Celestine St. Gervais Colter. Objechała pół świata, aby z dumą móc nosić te dwa nazwiska.