Isaac Asimov Cykl Roboty (6) Ja Robot

ISAAC ASIMOV






JA, ROBOT



TŁUMACZYŁ JERZY ŚMIGEL






Scan-dal

Nowe releasy























WSTĘP


Ponownie przejrzałem swoje notatki, ale nie spodobały mi się. Spędziłem trzy dni na wyczerpujących rozmowach w Korporacji, ale równie dobrze mogłem zostać w domu i kartkować Encyclopedia Tellurica.

Powiedziano mi, że Susan Calvin urodziła się w 1982 roku, a więc ma teraz 75 lat. Ale o tym wiedzą wszyscy. Korporacja Amerykańskie Roboty i Mechaniczni Ludzie ma także 75 lat, ponieważ to w roku narodzin dr Calvin Lawrence Robertson stanął na czele czegoś, co stać się miało największym gigantem przemysłowym w historii człowieka. O tym także wiedzą wszyscy.

W wieku lat dwudziestu Susan Calvin była uczestniczką seminarium psycho-matematycznego, podczas którego dr Alfred Lanning z Amerykańskich Robotów po raz pierwszy zaprezentował robota umiejącego mówić. Była to duża, niezgrabna, śmierdząca olejem maszyna przeznaczona do prac kopalnianych na Merkurym. Ale potrafiła mówić - i to sensownie.

Susan nie wypowiedziała słowa podczas całego seminarium, nie wzięła także udziału w gorącej dyskusji, jaka rozpętała się wkrótce potem. Była oziębłą, bezbarwną dziewczyną, broniącą się przed otaczającym ją światem, którego nie znosiła, roztaczając wokół siebie aurę nieprzystępności i intelektualnej wyższości. A jednak podczas tego wykładu, gdy tylko słuchała i obserwowała, po raz pierwszy poczuła dreszcz zimnego podniecenia.

Pierwszy stopień naukowy uzyskała na uniwersytecie Columbia w 2003 roku, tam też zaczęta się specjalizować w dziedzinie cybernetyki.

W tym właśnie okresie Robertson i jego pozytronowe ścieżki mózgowe dokonały całkowitego przewrotu w dziedzinie budowy "maszyn liczących". Mile przekaźników i fotokomórek zostały zastąpione sztucznym tworem wielkości ludzkiego mózgu.

Nauczyła się obliczać parametry niezbędne do ustalenia wszystkich możliwych zmiennych w obrębie "pozytronowego mózgu", nauczyła się konstruować te "mózgi" na papierze w taki sposób, aby reakcje na zadawane bodźce mogły zostać precyzyjnie określone i zakodowane.

Doktorat uzyskała w 2008 roku i zaczęła pracować w Amerykańskich Robotach jako "robotopsycholog", stając się pierwszym wielkim praktykiem nowej nauki. Lawrence Robertson wciąż był przewodniczącym Korporacji, a Alfred Lanning został dyrektorem naukowo-badawczym.

Przez 50 lat obserwowała zmiany w kierunkach rozwoju rasy ludzkiej - sama idąc jeszcze dalej.

Teraz zrezygnowała już z pracy naukowej, lecz nie zarzuciła jej zupełnie. W każdym bądź razie pozwoliła, aby na drzwiach jej gabinetu figurowało inne nazwisko.

I to było właściwie wszystko, co udało mi się uzyskać. Miałem długą listę jej prac naukowych, patentów, sporządziłem chronologiczną listę jej doświadczeń i awansów - innymi słowy w najdrobniejszych szczegółach odtworzyłem jej obraz jako naukowca.

Ale nie było to dokładnie to, czego chciałem.

Potrzebowałem czegoś więcej do cyklu moich reportaży dla Gazety Między galaktycznej. Dużo więcej. Powiedziałem jej to. - Dr Calvin - rozpocząłem tak uroczyście, jak tylko potrafiłem. - W świadomości publicznej pani i Amerykańskie Roboty to jedno. Pani rezygnacja z kontynuowania prac badawczych będzie końcem pewnej ery i...

- Zapewne chce pan, abym opowiedziała panu coś o robotach z punktu widzenia ludzkich interesów? - przerwała mi. Nie uśmiechnęła się do mnie. Przez chwilę zastanawiałem się, czy ona kiedykolwiek się śmieje. Ale chociaż jej oczy były zimne, nie widziałem w nich gniewu. Jej spojrzenie przeszywało mnie na wylot i nagle zrozumiałem, co czuje pantofelek leżący bezradnie pod szkłem mikroskopu. Nie było to przyjemne uczucie. Ale odpowiedziałem tylko:

- Właśnie.

Wstała zza biurka. Nie była wysoka i sprawiała wrażenie niezwykle kruchej. Podszedłem za nią do okna i razem wyjrzeliśmy na zewnątrz.

- Gdy zaczęłam tu pracować - powiedziała - miałam niewielki pokoik w budynku, w którym teraz mieści się straż ogniowa. Dzieliłam ten pokój z trzema innymi dziewczętami - wskazała ruchem głowy. Biura i fabryki Korporacji tworzyły małe miasto, troskliwie zaprojektowane i rozmieszczone. Rozciągało się przede mną jak na przestrzennej fotografii. - Miałam na własność połowę biurka. Wszystkie nasze roboty budowaliśmy tylko w jednym budynku, po trzy tygodniowo. Tak było kiedyś. A dzisiaj? Niech pan tylko spojrzy.

- Pięćdziesiąt lat - bąknąłem tuzinkowo - to długi okres.

- Nie wtedy, gdy można go przywołać z pamięci - odparła. - Wtedy zaczynamy się zastanawiać, jak to się stało, że przeminął tak szybko.

Ponownie usiadła za biurkiem. W jakiś sposób nie musiała zmieniać wyrazu twarzy, aby wyglądać na zasmuconą.

- Ile pan ma lat? - zapytała nagle.

- Trzydzieści dwa - odparłem.

- A więc nie pamięta pan świata bez robotów. Był kiedyś czas, kiedy ludzkość stawiała czoła wszechświatowi samotnie, bez przyjaciela. Ale teraz człowiek ma już kogoś, kto mu pomaga, jest od niego silniejszy, użyteczniejszy, absolutnie mu oddany. Rodzaj ludzki nie jest już dłużej samotny. Myślał pan kiedykolwiek o tym w ten sposób?

- Obawiam się, że nie - przyznałem. - Czy mogę zacytować tę wypowiedź w gazecie?

- Może pan. Dla pana robot jest tylko robotem. Metal i tryby, elektryczność i pozytrony. Umysł i żelazo! Stworzony przez człowieka! A jeżeli trzeba, przez człowieka zniszczony! Ale nie pracował pan z nimi, a więc nie zna ich pan. Zostały stworzone w inny sposób niż my, są czystsze, bardziej niewinne.

Spróbowałem skierować rozmowę na interesujący mnie temat:

- Chcielibyśmy, aby podzieliła się pani z nami swoimi spostrzeżeniami na temat robotów, chcielibyśmy poznać pani punkt widzenia dotyczący kwestii ich obecności i funkcjonowania. Gazeta Międzygalaktyczna obejmuje swoim zasięgiem cały Układ Słoneczny. Mamy trzy biliony potencjalnych czytelników, dr Calvin. A oni chcieliby wiedzieć, co właśnie pani ma do powiedzenia o robotach.

Nawet mnie nie słuchała. Ale gdy w końcu przemówiła z ulgą stwierdziłem, że podąża w interesującym mnie kierunku:

- Ci pańscy czytelnicy powinni poznać całą tę historię od samego początku. W tamtych czasach sprzedawano roboty do wyłącznego użytku na Ziemi - było to nawet jeszcze przed moją pracą w Korporacji. Wtedy roboty nie potrafiły jeszcze mówić. Dopiero później zaczęły coraz bardziej przypominać człowieka, co spowodowało znaczne nasilenie ruchów opozycyjnych. Związki zawodowe oczywiście pierwsze zaprotestowały przeciwko zatrudnianiu robotów na stanowiskach przeznaczonych do tej pory wyłącznie dla człowieka, a różnorakie organizacje odnowy moralności i tym podobne bez ustanku wysuwały mniej lub bardziej bezsensowne zarzuty. Było to wszystko niesmaczne i zupełnie niepotrzebne - ale było.

Ostrożnie nacisnąłem kciukiem właściwy przycisk w moim kieszonkowym magnetofonie. Przy odrobinie wprawy można to było zrobić tak, aby osoba, z którą aktualnie przeprowadza się wywiad niczego nie zauważyła. Było to bardzo ważne, a ja opanowałem ten numer do perfekcji.

- Weźmy przypadek Robbiego - mówiła dalej. - Nigdy go nie spotkałam. Został rozmontowany na rok przed moim przyjściem do Korporacji. Był beznadziejnie przestarzały. Ale widziałam tę małą dziewczynkę w muzeum...

Przerwała na chwilę, a ja uszanowałem jej milczenie. Pozwoliłem, aby pogrążyła się we wspomnieniach. Bo i miała co wspominać.

- Usłyszałam tę historię już później, w czasach, gdy nazywano nas bluźniercami i stworzycielami demonów. Zawsze o nim myślałam. Robbie był niemym robotem. Został wyprodukowany i sprzedany w 1996 roku. W tamtych czasach nie było jeszcze tak wąskiej specjalizacji jak teraz, został więc sprzedany jako opiekun dla dziecka...

- Jako co?

- Jako opiekun dla dziecka...


ROBBIE


- Dziewięćdziesiąt osiem, dziewięćdziesiąt dziewięć, sto! - Gloria odsłoniła zasłonięte do tej pory przedramieniem oczy i mrużąc je przed słońcem, na parę chwil zastygła nieruchomo. Nagle, próbując rozglądać się we wszystkich kierunkach równocześnie, oderwała się od pnia drzewa i postąpiła parę kroków do przodu.

Przechyliła głowę, aby obejrzeć uważnie kępę krzaków po drugiej stronie trawnika, a potem odsunęła się dalej i rozejrzała szybko dookoła. Wszędzie panowała głęboka cisza, przerywana jedynie brzęczeniem owadów lub nagłym krzykiem jakiegoś ptaka, przecinającego błękitne niebo.

- Założę się, że wszedł do domu, a przecież tyle razy mówiłam mu, aby tego nie robił - mruknęła do siebie Gloria. Z zaciśniętymi w wąską linię ustami i zmarszczonym groźnie czołem ruszyła zdecydowanie w kierunku piętrowego domku, stojącego nieopodal autostrady.

Gdy usłyszała szelest i rytmiczne clump-clump metalowych stóp Robbiego, było już za późno. Odwróciła się gwałtownie i spostrzegła, jak jej triumfujący towarzysz wyłania się właśnie z ukrycia i biegnie w kierunku drzewa.

- Zaczekaj, Robbie! - pisnęła Gloria pełnym złości głosem. - To nie było fair, Robbie! Przyrzekłeś, że nie będziesz biegł, dopóki cię nie znajdę!

Małe stopy Glorii nie były w stanie dotrzymać tempa olbrzymim krokom Robbiego. Nagle, w odległości 10 stóp od celu Robbie zwolnił do powolnego truchtu, a Gloria, w ostatnim wybuchu szalonego pędu przemknęła obok niego i dotknęła drzewa jako pierwsza.

Uszczęśliwiona odwróciła się w jego stronę i z właściwą jej płci niegodziwą niewdzięcznością nagrodziła go za jego poświęcenie.

- Robbie nie umie biegać! - krzyknęła całą mocą swego dziecinnego głosiku. - Robbie nie umie biegać! Mogę z nim wygrać, kiedy zechcę!

Robbie nie odpowiedział - a przynajmniej nie słowami. Zaczął naśladować niezgrabne ruchy biegnącej dziewczynki, tak że ta w końcu puściła się za nim w pogoń. Lecz za każdym razem, gdy podbiegała już do podrygującego śmiesznie robota, ten uskakiwał zwinnie na bok, a rozpostarte szeroko ramiona dziewczynki chwytały tylko powietrze.

Robot nagle zatrzymał się, podniósł ją do góry i zakręcił dookoła siebie, aż oszołomiona Gloria nie mogła złapać tchu. Po chwili ponownie znalazła się bezpiecznie na trawie, opierając się o masywną nogę robota i ściskając twardy, metalowy palec.

Gdy odzyskała oddech, nieświadomym ruchem imitującym jeden z gestów matki podniosła obie dłonie do rozczochranych włosów i obróciła się dookoła sprawdzając, czy nie ma rozdartej sukienki.

Po chwili uderzyła obiema dłońmi w stalowy korpus Robbiego.

- Niegrzeczny chłopiec! Dam ci klapsa!

Robbie skulił się i przyłożył obie dłonie do swej metalowej twarzy, tak że musiała szybko dodać:

- Nie bój się, Robbie. Nie dam ci klapsa. Ale teraz moja kolej, abym się schowała, bo ty masz dłuższe nogi i obiecałeś, że nie będziesz biegł dopóki cię nie znajdę.

Robbie skinął głową - niewielkim równoległościanem o zaokrąglonych krawędziach i przymocowanym do podobnego, lecz większego równoległościanu, spełniającego funkcję torsu - i posłusznie stanął twarzą do drzewa. Cienkie, metalowe błonki opadły na jego jarzące się oczy, a z wnętrza korpusu dobiegło równomierne, metaliczne tykanie.

- Tylko nie podglądaj! I nie pomyl się przy liczeniu - ostrzegła go Gloria i pobiegła, aby poszukać jakiejś kryjówki.

Z monotonną regularnością mechanizm Robbiego odliczał mijające sekundy, a przy setnym uderzeniu metalowe powieki podniosły się i robot rozejrzał się dookoła. Przez chwilę wpatrywał się w kawałek kolorowego materiału, wystającego zza sztucznej skały. Ruszył parę kroków do przodu i przekonał się, że przycupnęła tam ukrywająca się przed nim Gloria.

Powoli, stale pozostając pomiędzy drzewem a Glorią, przesunął się trochę w bok i gdy dziewczynka była już zupełnie widoczna, wyciągnął w jej kierunku jedno ramię, drugim uderzając się metalicznie o nogę. Nadąsana Gloria wybiegła zza kamienia.

- Podglądałeś! - wykrzyknęła oskarżycielsko. - A zresztą jestem już zmęczona zabawą w chowanego. Chcę się przejechać.

Robbie poczuł się widać dotknięty tym bezpodstawnym zarzutem i usiadł powoli, kręcąc przy tym niezgrabnie głową.

- Och, daj spokój, Robbie - głos Glorii był samą słodyczą. - Żartowałam z tym podglądaniem. Weź mnie na barana.

Ale Robbie nie dał się tak łatwo udobruchać. Uparcie wpatrywał się w niebo i ponownie potrząsnął głową.

- Proszę, Robbie, weź mnie na barana - dziewczynka otoczyła jego szyję ramionami. Nagle, udając zasmuconą, odeszła parę kroków do tyłu.

Robbie, jeżeli mnie nie weźmiesz, będę płakała - usta wykrzywiły się w płaczliwym grymasie podkreślającym wagę zapowiedzianej groźby.

Nieustępliwy Robbie wydawał się nie zwracać na to większej uwagi. Po raz trzeci pokręcił obojętnie głową. Gloria zdecydowała się zagrać swą kartą atutową:

- Jeżeli nie weźmiesz mnie na barana - wykrzyknęła - to nie opowiem ci już żadnej bajki, Robbie. Nigdy! Wobec takiego ultimatum Robbie musiał się poddać.

Entuzjastycznie skinął głową, aż chrupnęło mu coś w metalowej szyi. Delikatnie podniósł dziewczynkę i ostrożnie umieścił na swych szerokich, płaskich barkach.

Gloria usadowiła się wygodnie i wydała okrzyk radości. Metalowa powłoka Robbiego, utrzymywana w stałej temperaturze była ciepła i miła w dotyku, a donośne odgłosy uderzeń piętami o pierś robota brzmiały po prostu cudownie.

- Jesteś szybowcem, Robbie. Jesteś wielkim, srebrnym szybowcem. Wyciągnij ramiona, Robbie - musisz, jeżeli masz być szybowcem!

Logika była nie do odparcia. Ramiona Robbiego stały się skrzydłami łapiącymi prądy powietrzne, a on sam stał się wielkim, srebrnym szybowcem.

Na pełnej prędkości przemknęli przez cały trawnik aż do pasa wysokiej, nie skoszonej trawy, gdzie Robbie zatrzymał się gwałtownie, wywołując tym cienki okrzyk niezadowolenia u swego uszczęśliwionego jeźdźca. Zdjął Glorię z ramion i ostrożnie postawił na trawniku.

- To było wspaniałe, Robbie - wysapała rozpromieniona dziewczynka.

Robbie czekał spokojnie aż Gloria odzyska normalny oddech, a potem pociągnął ją delikatnie za jeden z loczków na głowie.

- Chcesz czegoś? - zapytała niewinnie wpatrując się w robota szeroko otwartymi, zdumionymi oczami. Jej olbrzymia "niania" nie dała się zbyć byle czym: ponownie pociągnął ją za kosmyk.

- Och, już wiem. Chcesz, żebym opowiedziała ci jakąś bajkę, prawda?

Robbie skinął gwałtownie głową.

- Którą chcesz?

Robbie nakreślił w powietrzu półkole wskazującym palcem.

- Jeszcze raz? - zaprotestowała dziewczynka. - Opowiadałam ci już Kopciuszka milion razy. Nie znudziło ci się jeszcze? To dobre dla dzieci.

Palec Robbiego zakreślił kolejne półkole.

- No dobrze - poddała się Gloria. Przebiegła w myślach treść bajki (tu i ówdzie dodając jakieś własne, drobne szczegóły), oparła się wygodnie o Robbiego i zaczęła:

- Jesteś gotowy? A więc słuchaj. Pewnego razu żyła sobie śliczna mała dziewczynka imieniem Ella, która miała okrutną macochę i dwie bardzo okropne przyrodnie siostry i...


Doszła właśnie do najbardziej ekscytującego momentu w całej bajce - wybija północ i wszyscy przybierają swą prawdziwą postać, tego fragmentu Robbie słuchał zawsze z niezmiennie płonącymi oczyma - gdy nagle doleciał ich daleki okrzyk:

- Gloria!

Był to wysoki głos kobiety, która krzyczała już po raz wtóry i w którym rosnący niepokój zaczynał brać górę nad zniecierpliwieniem.

- Mama mnie woła - powiedziała-Gloria zmartwionym głosem. - Lepiej odprowadź mnie do domu, Robbie.

Robbie posłuchał jej z niezwykłą skwapliwością, ponieważ ilekroć usłyszał głos pary Weston, jakiś tajemniczy impuls podpowiadał mu, że lepiej dla niego będzie, jeżeli spełni jej polecenie natychmiast i bez szemrania. Ojciec Glorii rzadko bywał w domu - chyba że była sobota, jak dzisiaj - a gdy był obecny, okazywał się wspaniałą i wyrozumiałą osobą. Matka Glorii wpływała jednak na emocjonalne obwody Robbiego dziwnie deprymująco, tak że wolał trzymać się od niej z daleka.

Pani Weston dostrzegła ich, gdy tylko stanęli na nogi. Odwróciła się na pięcie, weszła na ganek i czekała, aż się zbliżą.

- Gloria, prawie zdarłam sobie gardło - powiedziała ostrym tonem. - Gdzie byłaś?

- Byłam z Robbiem - usprawiedliwiała się Gloria. - Opowiadałam mu właśnie bajkę o Kopciuszku i zapomniałam, że już jest pora na obiad.

- Szkoda tylko, że Robbie także zapomniał. - Nagle jakby dopiero teraz przypominając sobie o jego obecności, odwróciła się w jego stronę:

- Możesz odejść, Robbie. Gloria nie będzie cię już potrzebowała.

Zmierzyła wzrokiem metalową postać i dodała brutalnie:

- I nie wracaj, dopóki cię nie zawołam.

Robbie już się odwrócił by odejść, lecz zawahał się słysząc, że Gloria bierze go w obronę.

- Poczekaj, mamo. Musisz pozwolić mu zostać. Nie skończyłam jeszcze opowiadać bajki. Obiecałam mu, że opowiem Kopciuszka i nie skończyłam.

- Gloria!

- Naprawdę, mamusiu. On będzie tak cicho, że nawet nie będziesz wiedziała, że jest z nami. Usiądzie sobie w kącie pokoju i nie powie ani jednego słówka. Prawda, Robbie?

Ośmielony Robbie kiwnął swą masywną głową w górę i w dół.

- Gloria, jeżeli zaraz nie przestaniesz, to nie zobaczysz Robbiego przez cały następny tydzień.

Dziewczynka zmrużyła oczy.

- No dobrze. Ale Kopciuszek to jego ulubiona bajka i ja mu jej nie skończyłam. A on tak ją lubi.

Robot odszedł z rozpaczliwie opuszczoną głową, a Gloria w milczeniu przełknęła łzy.


George Weston czuł się znakomicie. W sobotnie popołudnie zawsze bywał w znakomitym nastroju - wspaniały obiad, wygodna, pełna poduszek kanapa, na której można się swobodnie rozciągnąć, miękkie kapcie i egzemplarz Timesa - cóż więcej wymagać od sobotniego popołudnia?

Dlatego też wcale nie był zadowolony, gdy do pokoju weszła żona. Po dziesięciu latach wspólnego pożycia był na tyle głupi, że wciąż ją kochał i widok jej wciąż sprawiał mu przyjemność - ale sobotnie popołudnia pragnął poświęcać idei solidnego wypoczynku przez dwie lub trzy godziny w zupełnej samotności. A więc konsekwentnie schował twarz w płachtę gazety i udawał, że jej nie zauważył.

Pani Weston czekała cierpliwie przez dwie minuty, mniej cierpliwie przez kolejne dwie. W końcu przerwała ciszę:

- George!

- Hę?

- George, mówię do ciebie! Może byś tak odłożył tę gazetę i na mnie spojrzał?

Gazeta powędrowała na podłogę, a pan Weston westchnął ciężko i zwrócił znużoną twarz w stronę żony.

- Co się stało, kochanie?

- Wiesz dobrze, George. Chodzi mi o Glorię i o tę okropną maszynę.

- Jaką okropną maszynę?

- Tylko nie udawaj, że nie wiesz o czym mówię. Chodzi mi o tego robota, którego Gloria nazywa Robbie. Nie zostawia jej samej nawet przez chwilę.

- A dlaczego miałby ją zostawiać? Przecież w tym właśnie celu został skonstruowany. I z całą pewnością nie jest okropną maszyną. To najlepszy robot, jakiego można dostać za taką cenę - i na pewno jest jej wart.

Poruszył się, aby wziąć gazetę, ale jego żona była szybsza. Podniosła ją i odrzuciła w kąt pokoju.

Posłuchaj mnie, George. Nie chcę, aby moją córkę wychowywała maszyna - jakakolwiek by ona nie była.

Ona nie ma duszy i nikt nie wie, co naprawdę myśli. George, dziecko po prostu nie może być wychowywane przez taką rzecz z metalu.

Pan Weston zmarszczył w zamyśleniu czoło.

- Skąd taka nagła zmiana nastroju? Jest z Glorią już od przeszło dwu lat i jak do tej pory nie martwiło cię to zbytnio.

- Z początku było inaczej. To była nowość, ta maszyna zdjęła ze mnie sporo obowiązków i... i to było modne mieć taką rzecz w domu. Ale teraz już sama nie wiem. A sąsiedzi...

- A co sąsiedzi mają z tym wspólnego? Posłuchaj, robotowi można zaufać bardziej niż jakiejkolwiek ludzkiej opiekunce. Robbie skonstruowany został tylko do jednego celu - aby być doskonałym towarzyszem dla małego dziecka. Jego cała "mentalność" została tak ukształtowana, aby służyła wyłącznie temu celowi. On po prostu nie może nie być oddany, kochający i troskliwy.

- Ale przecież zawsze może się coś przytrafić - pani Weston miała dość mgliste pojęcie o budowie robotów. - Przecież może mu się przepalić jakaś lampka i ta rzecz kompletnie zwariuje, i...

- Nonsens - rzucił z irytacją pan Weston wzruszając przy tym ramionami. - To przecież śmieszne. Pamiętasz przecież, że gdy kupowaliśmy Robbiego, mieliśmy długą rozmowę na temat Pierwszego Prawa Robotyki. Przecież wiesz, żaden robot nie jest w stanie skrzywdzić ludzkiej istoty, że na długo przed zakłóceniem Prawa pierwszego robot staje się kompletnie nieoperatywny. To po prostu matematycznie niemożliwe. A poza tym, dwa razy do roku przyjeżdża inżynier z Amerykańskich Robotów i robi biednemu Robbiemu kompletny przegląd. Szansa, aby coś mu się nagle stało jest tak samo nieprawdopodobna jak fakt, że oboje nagle postradamy zmysły. A nawet jeszcze mniejsza. A zresztą, jak ty właściwie chcesz go od niej odsunąć?

- No właśnie, George, o to mi chodzi. Ona nie chce się już bawić z nikim innym. Przecież jest tutaj co najmniej tuzin dzieci, z którymi mogłaby się zaprzyjaźnić, ale ona nie chce! Nawet się do nich nie zbliża, chyba że ją zmuszę. To nie jest sposób, w jaki dziecko powinno się rozwijać. Chcesz przecież, aby była normalna, prawda? Przecież kiedyś będzie musiała zająć własne miejsce w społeczeństwie.

- Przesadzasz, kochanie. Wyobraź sobie, że Robbie to po prostu pies. A widziałem już setki dzieci, które wolały bawić się z psami niż z własnymi ojcami.

- Pies to co innego, George. Musimy pozbyć się tej okropnej rzeczy. Możesz go wysłać z powrotem do Korporacji. Już ich o to pytałam.

- Pytałaś? Słuchaj Grace, tym razem już przesadziłaś. Zatrzymamy robota dopóki Gloria nie będzie starsza i nie zadecyduje sama. I nie życzę sobie więcej żadnych rozmów na ten temat - z tymi słowami wstał i wyszedł z pokoju.


Pani Weston spotkała swego męża w drzwiach łazienki dwa dni później.

- Musisz mnie wysłuchać, George. Po miasteczku krążą niepokojące pogłoski.

- Tak? Jakie pogłoski? - zapytał Weston. Wszedł do łazienki i puścił wodę do wanny.

- O Robbie - odparła pani Weston.

Pan Weston, z ręcznikiem w dłoni, wyskoczył z łazienki i zmierzył żonę wściekłym spojrzeniem. - O czym ty mówisz?

- Och, to już narastało od jakiegoś czasu. Próbowałam nie brać tego zbyt poważnie, ale sprawy zaszły już za daleko. Większość mieszkańców uważa, że Robbie jest po prostu niebezpieczny. Nie pozwalają dzieciom przechodzić wieczorami obok naszego domu.

- Ale nasze dziecko bawi się z tym robotem. Wszyscy o tym wiedzą.

- Oni nie przyjmują tego do wiadomości.

- A więc do diabła z nimi!

- To nie jest odpowiedź, George. Przecież codziennie spotykam się z tymi ludźmi na zakupach i słyszę, co o nas mówią. A w dużych miastach jest nawet jeszcze gorzej. Władze Nowego Jorku wydały właśnie rozporządzenie, aby roboty nie pojawiały się na ulicach pomiędzy zachodem o wschodem słońca.

- No dobrze, ale to wszystko nie może nas powstrzymać od trzymania robota w naszym własnym domu. Grace, to po prostu jeszcze jeden twój wymysł. Ale moja odpowiedź brzmi wciąż: nie! Zatrzymamy Robbiego!


A jednak kochał swą żonę i, co gorsza, ona o tym wiedziała. George Weston był w końcu tylko człowiekiem - biedaczysko - a jego żona bezlitośnie wykorzystywała wszystkie atrybuty swej płci prosząc, żądając, grożąc.

Tego samego tygodnia jeszcze dziesiątki razy wykrzykiwał: "Robbie zostaje - to moje ostatnie słowo!", ale za każdym razem było to coraz mniej przekonujące i zakończone coraz cięższym westchnieniem.

Wreszcie nadszedł dzień, w którym pan Weston podszedł do córki i głosem pełnym winy zaproponował "cudowny" seans visivoxu w miasteczku.

Uszczęśliwiona Gloria klasnęła w ręce.

- Wspaniale! Czy Robbie może pójść razem z nami?

- Nie, kochanie - powiedział pan Weston i aż sam się przestraszył słysząc wyraźnie nieszczere nuty w swoim głosie. - Robotom nie wolno wchodzić na seanse visivoxu. Ale możesz opowiedzieć mu wszystko po powrocie do domu - przy ostatnich słowach spojrzenie pana Westona uciekło gdzieś w bok.

Gloria wróciła z miasteczka aż kipiąc z podniecenia. Widowisko było rzeczywiście wspaniałe.

- Poczekaj tylko, aż opowiem to wszystko Robbiemu, tatusiu - szczebiotała Gloria czekając, aż ojciec wmanewruje samochód odrzutowy do garażu. - Jestem pewna, że bardzo mu się spodoba.

Pan Weston pokiwał w zamyśleniu głową, ale nie powiedział ani słowa. Wprowadził samochód do garażu i wyłączył silnik. Wiedział, że w końcu będzie musiał stawić temu czoła.

Gloria wybiegła z garażu i puściła się pędem przez trawnik.

Robbie! Robbie!

Nagle zatrzymała się gwałtownie na widok leżącego na werandzie pięknego collie, wpatrującego się w nią poważnymi, brązowymi oczami i walącego ogonem o deski podłogi.

- Jaki piękny pies - weszła na werandę, uklękła obok zwierzęcia i delikatnie pogłaskała go. - To dla mnie, tatusiu?

W tej samej chwili na werandę weszła pani Weston.

- Tak, kochanie, dla ciebie. Popatrz tylko jaki jest piękny - miękki i puszysty. I bardzo lub małe dziewczynki.

- A umie się bawić?

- Oczywiście. Zna bardzo wiele sztuczek. Chciałabyś je zobaczyć?

- Chwileczkę. Chciałabym, aby Robbie także je zobaczył. Robbie! - rozejrzała się niepewnie i zmarszczyła czoło. - Na pewno został w swoim pokoju i gniewa się na mnie, że nie zabrałam go do visivoxu. Będziesz musiał mu to wytłumaczyć, tatusiu. Mnie mógłby nie uwierzyć, ale ty zawsze potrafiłeś go przekonać.

Wargi pana Westona zacisnęły się w wąską linię. Spojrzał na żonę, ale ta unikała jego wzroku.

Gloria odwróciła się na pięcie i wbiegła do domu wołając po drodze:

- Robbie! Chodź, zobacz co tata i mama mi kupili! Kupili mi psa, Robbie!

W minutę później była z powrotem, przestraszona, mała dziewczynka.

- Mamo, Robbiego nie ma w pokoju. Gdzie on jest?

Na to pytanie nie było odpowiedzi. Pan Weston zakaszlał i udał, że nagle bardzo zainteresowała go płynąca swobodnie po niebie chmura. Głos Glorii drżał już na granicy płaczu:

- Gdzie jest Robbie, mamo?

Pani Weston uklękła i przytuliła córkę do siebie.

- Nie przejmuj się tym tak, Glorio. Widzisz, myślimy, że Robbie po prostu odszedł.

- Odszedł? Gdzie? Dokąd odszedł, mamo?

- Nie wiemy, kochanie. Po prostu odszedł. Szukaliśmy go wszędzie, ale nie mogliśmy go znaleźć.

- To znaczy, że on już nigdy nie wróci? - oczy Glorii były okrągłe z przerażenia.

- Być może wkrótce go znajdziemy, kochanie. Wciąż go szukamy. A ty tymczasem możesz bawić się ze swoim nowym pieskiem. Spójrz tylko na niego! Wabi się Błyskawica i...

- Nie chcę tego brzydkiego psa! Chcę Robbiego! Chcę, żebyście odnaleźli Robbiego! - nagle zamrugała powiekami i wy buchnęła gwałtownym płaczem.

Pani Weston spojrzała w stronę męża prosząc go o pomoc, ale gdy wciąż nie odrywał wzroku od niebios, westchnęła ciężko i wzięła na swe barki ciężar pocieszenia córki.

- Dlaczego płaczesz, Glorio? Robbie był tylko maszyną, tylko starą, brzydką maszyną. On wcale nie był żywy.

- On wcale nie był maszyną! - wykrzyknęła Gloria. - Był osobą tak jak ty czy ja, i był moim przyjacielem. Chcę go z powrotem. Mamo, chcę go z powrotem!

Pani Weston westchnęła ponownie, tym razem w poczuciu klęski i zostawiła córkę jej żalowi.

- Niech się wypłacze - powiedziała do męża. - Dziecinne żale nigdy nie trwają długo. Za parę dni zapomni, że ten okropny robot w ogóle istniał.

Pani Weston była jednak zbytnią optymistką. Co prawda Gloria przestała płakać, ale za to przestała się także uśmiechać i z każdym dniem stawała się coraz bardziej blada i milcząca. Pani Weston natomiast chodziła coraz bardziej zdenerwowana, a przed ustąpieniem powstrzymywała ją tylko niemożność przyznania się do porażki przed własnym mężem.

Pewnego wieczoru weszła do saloniku z twarzą jak chmura gradowa i usiadła na sofie.

Pan Weston wyciągnął szyję, aby spojrzeć na nią znad rozpostartej gazety.

- Co się stało, Grace?

- Znowu Gloria, George. Dzisiaj musiałam odesłać psa. Powiedziała, że nie może znieść jego widoku. Ta dziewczyna doprowadzi mnie do rozstroju nerwowego.

Pan Weston odłożył gazetę i spojrzał jej prosto w oczy.

- A może powinniśmy sprowadzić Robbiego z powrotem? Mógłbym to załatwić. Mógłbym się skontaktować z...

- Nie! - przerwała mu ostrym tonem. - Nawet nie chcę o tym słyszeć. Nie poddam się tak łatwo. Moje dziecko nie będzie wychowywane przez jakiegoś robota.

Pan Weston podniósł gazetę i bezradnie wzruszył ramionami.

- Jeszcze rok takiego życia, a przedwcześnie posiwieję.

- Rzeczywiście, George, jesteś ogromnie pomocny - padła chłodna odpowiedź. - Gloria potrzebuje zmiany środowiska. To przecież jasne, że tutaj nie może o nim zapomnieć. Jak mogłaby, kiedy każde drzewo i skała przypominają jej Robbiego. Wiesz, George, to chyba najgłupsza sytuacja o jakiej kiedykolwiek słyszałam. Wyobraź sobie tylko; dziecko zamartwiające się na śmierć z powodu straty robota!

- Wracajmy lepiej do tematu. Jaką zmianę środowiska proponujesz?

- Zabierzemy ją do Nowego Jorku.

- Do miasta! W sierpniu! Nie wiesz, jak Nowy Jork wygląda w sierpniu? Jest nie do zniesienia.

- Miliony ludzi jakoś to znoszą.

- Bo nie mogą mieszkać w takim miejscu, jak my. Nie mieszkaliby w mieście, gdyby nie musieli.

- Ale my musimy. Wyjedziemy tak prędko, jak tylko uda się przeprowadzić niezbędne przygotowania. W mieście Gloria znajdzie nowe zainteresowania i nowych przyjaciół, którzy pozwolą jej zapomnieć o tej przeklętej maszynie.

- Litości - westchnęła jej gorsza połowa. - Te tłumy!

- Musimy - padło nieugięcie. - W zeszłym miesiącu Gloria straciła na wadze 5 funtów, a zdrowie mojej córki jest dla mnie ważniejsze niż twoja osobista wygoda.

- Szkoda tylko, że nie pomyślałaś o zdrowiu swojej córki zanim zabrałaś jej tego robota - mruknął, ale tylko do siebie.

Gloria, gdy tylko usłyszała o mającej się odbyć podróży do miasta, natychmiast zaczęła okazywać wyraźne oznaki poprawy nastroju. Co prawda w dalszym ciągu nie mówiła dużo, ale gdy już się przemogła, robiła to z żywym zainteresowaniem. Ponownie zaczęła się uśmiechać i jeść z czymś, co przypominało apetyt.

Pani Weston nie posiadała się z radości i nie pomijała żadnej okazji, aby zatriumfować nad swym wciąż sceptycznym mężem.

- No i widzisz, George? - mówiła. - Pomaga mi przy pakowaniu jak mały aniołek i jest taka szczęśliwa, jakby nie dbała już o nic na świecie. Mówiłam ci przecież: ona potrzebuje zmiany środowiska i zainteresowań.

- Aha - padła sceptyczna odpowiedź. - Miejmy nadzieję, że miałaś rację.

Przygotowania do wyjazdu przebiegały niezwykle sprawnie. Państwo Weston wynajęli w mieście nowy dom, a domek na wsi wydzierżawili. Gdy nadszedł dzień wyjazdu,

Gloria była już po dawnemu sobą i nie wspominała więcej Robbiego.

W wyśmienitych humorach cała rodzina usadowiła się w żyrotaksówce i poleciała na lotnisko, gdzie po krótkich formalnościach wsiadła na czekający już liniowiec.

- Gloria, chodź tutaj! - zawołała pani Weston. - Zamówiłam ci miejsce przy oknie, a więc będziesz mogła oglądać krajobraz.

Gloria ochoczo skoczyła na puste miejsce, przycisnęła nos do okrągłego iluminatora i z wyraźną ciekawością obserwowała przygotowania do startu. Po chwili silniki zagrzmiały i statek ruszył. Gloria była za mała, żeby się przestraszyć gdy nagle ziemia została w dole, a ona sama zaczęła ważyć dwa razy więcej, ale nie była za mała aby nie okazać ogromnego zainteresowania. Oderwała nos od szyby dopiero wtedy, gdy byli już zbyt wysoko, aby rozróżniać jakiekolwiek szczegóły.

- Mamo, kiedy będziemy w mieście? - zapytała ze zniecierpliwieniem.

- Za około pół godziny, kochanie - odparła pani Weston. Zamknęła oczy, lecz nagle, w przypływie nagłej fali niepokoju, zwróciła się do córki:

- Nie cieszysz się, że wyjeżdżamy? Zobaczysz, w mieście będziesz bardzo szczęśliwa. Tam jest tyle rzeczy do zobaczenia. Będziemy chodzili codziennie do visivoxu, do cyrku, na plażę...

- Tak, mamo! - radośnie wykrzyknęła Gloria. Przez chwilę w milczeniu przypatrywała się chmurom, przez które właśnie przelatywali. Dopiero gdy niebo stało się na powrót czyste, odwróciła się do matki z wyrazem twarzy, który sugerował, że wpadła właśnie na trop jakiejś skrywanej przed nią tajemnicy.

- A ja wiem, po co jedziemy do miasta, mamo.

- Tak? - odparła zaskoczona. - A więc po co, kochanie?

- Nie powiedziałaś mi tego, bo chciałaś, aby to była niespodzianka, ale ja i tak wiem - roześmiała się wesoło dziewczynka. - Jedziemy do Nowego Jorku, aby odnaleźć Robbiego, prawda? Razem z detektywami.

Pytanie to zaskoczyło pana Westona akurat w momencie, gdy drobnymi łyczkami popijał wodę. Zaskoczenie było zupełne i zatrważające w skutkach. Najpierw rozpaczliwa próba odzyskania oddechu, parsknięcie, gejzer wody i wreszcie wybuch gwałtownego kaszlu. Kiedy już było po wszystkim, pozostał czerwoną, mokrą i bardzo rozdrażnioną osobą.

Pani Weston udało się nie parsknąć śmiechem, ale gdy Gloria powtórzyła swe pytanie bardziej nalegającym tonem poczuła, jak dobry nastrój z początku podróży opuszcza ją.

- Być może - odparła cierpko. - A teraz siedź już spokojnie, na miłość boską.


Nowy Jork 1998 roku był większym rajem dla turystów niż kiedykolwiek. Rodzice Glorii wiedzieli o tym i postanowili to wykorzystać.

Zabrali ją na szczyt wysokiego na pół mili budynku Roosevelta, skąd roztaczała się rozległa panorama płaskich dachów, które ciągnęły się daleko, aż do Long Island. Zabrali ją do zoo, gdzie Gloria w nabożnym skupieniu wpatrywała się w "prawdziwego żywego lwa" (trochę rozczarowana, że pracownicy zoo karmili go surowym mięsem a nie żywymi ludźmi, jak się do tego po cichu spodziewała) i uparła się, aby zobaczyć "wieloryba".

Potem rozpoczął się niekończący korowód muzeów, parków, wystaw i plaż.

Gdy miesiąc pobytu w mieście dobiegał już końca, Westonowie byli przekonani, że zrobili wszystko, aby dziewczynka zapomniała o swym dawnym przyjacielu - tyle że wcale nie byli pewni, czy im się to naprawdę udało.

Pozostawało faktem, że dokądkolwiek poszli, najwyższe zainteresowanie Glorii zawsze dotyczyło wszystkich znajdujących się w zasięgu wzroku robotów. Nieważne jak interesujące rzeczy działy się tuż przed jej dziecięcymi oczami. Natychmiast odwracała wzrok, gdy choćby kącikiem oka dostrzegła w oddali błysk metalicznego ruchu. Zdesperowana pani Weston starała się trzymać ją z daleka od wszelkiego rodzaju robotów.

Kolejny epizod wydarzył się w Muzeum Nauki i Przemysłu. Zaabsorbowani stali właśnie przed potężnym elektromagnesem, gdy nagle pani Weston zdała sobie sprawę, że obok niej nie ma Glorii. Pod wpływem paniki zawołała trzech przewodników i rozpoczęły się energiczne poszukiwania.

Gloria jednak nie błąkała się po budynku bez celu. Jak na swój wiek była niezwykle zdecydowaną i sprytną dziewczynką. Na trzecim piętrze dostrzegła ogromną strzałkę z napisem: "Mówiący Robot". Gloria przeliterowała sobie ten napis cichutko i gdy zauważyła, że rodzice wcale nie mają zamiaru ruszyć w pożądanym przez nią kierunku zrobiła to, co wydawało jej się oczywiste. Wykorzystała szczęśliwy traf ich chwilowej nieuwagi, odłączyła się niepostrzeżenie i ruszyła w ślad za błyszczącą strzałką.


Mówiący Robot był niepraktycznym urządzeniem, posiadającym jedynie wartość jako ciekawostka. Co godzina grupa ludzi pod eskortą przewodnika stawała przed robotem i lękliwymi szeptami zadawała pytania, a gdy główny inżynier zadecydował, że jakieś było dostatecznie proste, transmitował je bezpośrednio do Mówiącego Robota.

Było to raczej nudne. Bardzo niewielu ludzi wracało, aby ponownie porozmawiać z Robotem. Dlatego też, gdy do Pomieszczenia gdzie go umieszczono weszła Gloria, na ławce siedziała tylko młoda dziewczyna.

Gloria nawet na nią nie spojrzała. W tej chwili nie istniał dla niej żaden żywy człowiek. Całą uwagę poświęciła tej dużej, metalowej rzeczy na kołach. Przez chwilę, rozczarowana, zawahała się. Ta rzecz nie była podobna do żadnego robota, jakiego do tej pory widziała.

- Przepraszam, panie Robocie, ale czy jest pan Mówiącym Robotem? - zapytała w końcu drżącym z emocji głosem. Nie była pewna, ale wydawało się jej, że robot, który mówi wymaga, aby zwracać się do niego w odpowiednio grzeczny sposób.

(Młoda dziewczyna zaczęła obserwować tę scenę z rosnącym zainteresowaniem. Nagle wyjęła niewielki notatnik i zaczęła coś gorączkowo zapisywać).

Rozległ się cichy szczęk włączanych mechanizmów i po chwili w całym pomieszczeniu zadudnił metaliczny głos wypowiadający słowa bez akcentu i intonacji:

- Jestem-robotem-który-mówi.

Gloria spojrzała na niego nieufnie. Rzeczywiście mówił, chociaż głos dochodził z jakiegoś innego miejsca. Nie miał nawet twarzy. Ale zapytała:

- Czy może mi pan pomóc, panie Robocie?

Mówiący Robot zaprojektowany był tak, aby odpowiadać na pytania, a zadawane mu były tylko takie, na jakie mógł odpowiadać. Stąd:

- Mogę-ci-pomóc.

- Dziękuję panu, panie Robocie. Czy widział pan Robbiego?

- Kto-to-jest-Robbie?

- Jest robotem, panie Robocie - wspięła się na palce. - Jest tak wysoki jak ja, tylko wyższy i jest bardzo miły. I ma głowę. To znaczy, chciałam powiedzieć, że pan nie ma, ale on ma.

Mówiący Robot zagubił się wyraźnie w tym potoku słów.

- Robot?

- Tak, panie Robocie. Robot, tak ja pan, tylko że nie potrafi mówić, oczywiście. I wygląda jak prawdziwa osoba.

- Robot-jak-ja?

- Tak, panie Robocie.

Jedyną odpowiedzią Mówiącego Robota było dziwaczne trzeszczenie i syczenie. Po raz pierwszy do mechanicznej świadomości robota dotarł fakt, że jego istnienie nie jest bytem jednostkowym, że jest członkiem podobnej mu społeczności. A był to jeden z dylematów, do rozwiązywania których nie był zaprogramowany. I chociaż lojalnie trzeba przyznać, że próbował, jedynym efektem było przepalenie połowy obwodów. Rozdźwięczały się dzwonki alarmowe.

(Dziewczyna siedząca na ławce zamknęła swój notatnik. Zebrała już dostateczną ilość materiału do pracy "Praktyczne aspekty robotyki". Była to pierwsza praca Susan Calvin na ten temat).

Gloria stała w milczeniu, z dobrze skrywanym zniecierpliwieniem oczekując na odpowiedź maszyny. Lecz jedynym głosem rozlegającym się w pomieszczeniu był dobiegający zza jej pleców rozzłoszczony głos pani Weston:

- Co ty tu robisz, niegrzeczna dziewczynko? Czy wiesz, jak mnie przestraszyłaś? Dlaczego uciekłaś?

Do pomieszczenia wpadł inżynier robotronik i rwąc włosy z głowy wrzasnął w kierunku zbierającego się już tłumu:

- Czy nikt z was nie potrafi czytać, do diabła? Nie wolno tu wchodzić bez przewodnika!

Gloria podniosła na matkę niewinne spojrzenie.

Chciałam tylko zobaczyć Mówiącego Robota, mamo. Pomyślałam, że być może zna Robbiego, bo przecież obaj są robotami - nagle wybuchnęła gwałtownym płaczem. - Muszę znaleźć Robbiego, mamo! Muszę! Pani Weston z trudem powstrzymywała wybuch gniewu. Och, dobry Boże - westchnęła odwracając się do - Chodźmy do domu. Nie zniosę tego dłużej.

Tego wieczoru pan Weston wyszedł na parę godzin z domu, ą następnego ranka popatrzył na żonę z malującym się na twarzy wyraźnym zadowoleniem.

- Mam pomysł, Grace.

- Jaki pomysł?

- Chodzi mi o Glorię.

- Chyba nie chcesz sugerować, żebyśmy kupili tego robota z powrotem?

- Nie, oczywiście, że nie.

- A więc słucham. Jak do tej pory wszystko, co ostatnio zrobiłam, okazało się kompletnym fiaskiem. Może ty na coś wpadłeś.

- No właśnie. Coś mi przyszło do głowy. Cały problem z Glorią polega na tym, że ona uważa Robbiego za osobę, a nie za maszynę. To naturalne, że nie może o nim zapomnieć. Ale jeżeli zdołamy ją przekonać, że Robbie to tylko kawałki stali i drutu z pozorami życia to, jak myślisz, długo jeszcze będzie tęsknić? Planuję coś w rodzaju psychologicznego ataku, jeżeli rozumiesz mój punkt widzenia.

- Jak masz zamiar to przeprowadzić?

- To proste. Jak myślisz, gdzie byłem zeszłej nocy? Uprosiłem Robertsona z Amerykańskich Robotów, aby umożliwił nam wycieczkę po terenie zakładów. Możemy pójść całą trójką. Taka wizyta z pewnością przekona Glorię, że robot nie jest żywą istotą.

Szeroko otwarte oczy pani Weston wyrażały coś na kształt szczerego podziwu.

- Wiesz George, to nawet niezły pomysł.

- Innych nie miewam - odparł dumnie pan Weston.


Pan Struthers był dyrektorem technicznym i jako taki okazał się niezmiernie gadatliwy. Ta kombinacja doprowadziła jednak w rezultacie do ciekawej wycieczki, w której każdy krok był niezwykle skrupulatnie wyjaśniany. Czasami nawet zbyt skrupulatnie. A jednak pani Weston nie była znudzona. Słuchała wykładu z ogromnym zainteresowaniem, a nawet parę razy poprosiła dyrektora aby powtórzył niektóre twierdzenia prostszym językiem tak, aby były zrozumiałe dla Glorii.

Pod wpływem takiej aprobaty dla jego oratorskiego kunsztu, pan Struthers stał się jeszcze bardziej życzliwy i wylewny.

Pan Weston jednak z trudem powstrzymywał rosnącą niecierpliwość.

- Przepraszam, panie Struthers - powiedział przerywając w połowie wykład o fotoelektrycznych komórkach. - Czy macie w swych zakładach sekcję, w której zatrudnione byłyby wyłącznie roboty?

- Och tak, oczywiście - uśmiech Struthersa adresowany do pani Weston. - Jest to w pewien sposób błędne koło: roboty produkujące roboty. Chociaż nie jest to jeszcze praktyką generalną, oczywiście. Przede wszystkim nie dopuściłyby do tego związki zawodowe. Ale my jesteśmy w stanie wytwarzać roboty za pomocą robotów, traktując to jako pewnego rodzaju eksperyment naukowy. Widzi pan, czego związki zawodowe nie potrafią zrozumieć - a mówię to jako gorący sympatyk ruchu pracowniczego generalnie - to faktu, że nastanie wieku robotów i spowodowane tym początkowe zamieszanie spowoduje...

- Tak, panie Struthers - ponownie przerwał pan Weston. - Ale ta sekcja, o której pan wspominał - czy moglibyśmy ją zobaczyć? To z pewnością byłoby bardzo interesujące.

- Ależ tak, oczywiście - wykrzyknął z emfazą Struthers. - Proszę za mną.

Pozostał milczący przez cały czas, gdy prowadził ich długim korytarzem, a potem po schodach w dół. Lecz gdy wprowadził ich do dużego, jaskrawo oświetlonego pomieszczenia pełnego metalicznej aktywności, tamy milczenia pękły i ponownie zalał ich wartki potok entuzjastycznych słów:

- Oto jesteśmy na miejscu, proszę państwa - powiedział z wyraźną dumą w głosie. - Same roboty. Mamy tutaj pięciu techników dozoru, ale oni nawet nie muszą przebywać w tym pomieszczeniu. Od momentu rozpoczęcia tego projektu, to jest od przeszło pięciu lat, nie mieliśmy tutaj ani jednego wypadku. Oczywiście, roboty pracujące tutaj są odpowiednio nieskomplikowane, niemniej jednak...

Głos dyrektora technicznego od dłuższego już czasu brzmiał w uszach Glorii jak odległe brzęczenie. Ta cała wycieczka wydała się jej nudna i bezcelowa, chociaż było tu tak wiele robotów. Ale niestety, żaden z nich nawet nie przypominał Robbiego.

Szybko zauważyła, że w pokoju, do którego właśnie weszli, nie było żadnych ludzi. Odwróciła się, aby spojrzeć na sześć czy siedem robotów skupionych pracowicie przy okrągłym stole prawie na środku pomieszczenia i nagle oczy jej rozszerzyły się w radosnym zdumieniu. Jeszcze nie była pewna, ale jeden z robolów wyglądał jak... wyglądał jak... Robbie!

- Robbie! - radosny okrzyk Glorii odbił się echem od ścian pomieszczenia, a jeden z robotów drgnął i wypuścił trzymane w dłoni narzędzie.

Gloria prawie oszalała z radości. Zanim któreś z rodziców zdążyło ją powstrzymać, dziewczynka prześliznęła się pomiędzy poręczami, z wysokości paru stóp zeskoczyła na podłogę i biegiem ruszyła w kierunku swojego Robbiego.

W tym samym czasie troje przerażonych dorosłych dostrzegło coś, czego rozradowana dziewczynka nie była już w stanie dojrzeć. Zza jej pleców wyłonił się nagle ciężki, ogromny ciągnik i z rosnącą prędkością zaczął sunąć w jej stronę.

Pan Weston zorientował się w grożącym Glorii niebezpieczeństwie w ciągu ułamku sekundy, ale ten właśnie ułamek sekundy pozostał sprawą życia lub śmierci, bowiem dziewczynka była już zbyt daleko, aby można ją dogonić. Chociaż błyskawicznie przesadził poręcz, było już za późno. Struthers w panice sygnalizował do techników, aby zatrzymali ciągnik, ale oni byli tylko ludźmi i potrzebowali czasu na odpowiednią reakcję.

Tylko Robbie zadziałał natychmiast i niezwykle precyzyjnie.

Zaczął biec na pełnej szybkości, zbliżając się w kierunku swej małej panienki ze strony przeciwnej niż zbliżający się ciągnik. Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Nie zmniejszając tempa, Robbie jednym ramieniem przycisnął Glorię do swej metalowej piersi pozbawiając ją przy tym tchu. Pan Weston, nie zdając sobie w pełni sprawy z tego, co się wokół niego dzieje wyczuł raczej niż dostrzegł, jak Robbie jako smuga metalicznego pędu przemyka obok niego i nagle zatrzymuje się gwałtownie. W sekundę później w miejscu, w którym znajdowałaby się Gloria gdyby nie błyskawiczna interwencja Robbiego, znalazł się ciągnik. Przejechał jeszcze 10 stóp zanim zdezorientowanym technikom udało się o zatrzymać.

Gdy Gloria odzyskała oddech, pobiegła do rodziców, którzy nie szczędzili jej uścisków i pocałunków, lecz już po chwili odwróciła się w kierunku Robbiego. Jeżeli chodziło o nią, to nie liczyło się nic za wyjątkiem faktu, że odzyskała swego przyjaciela.

Twarz pani Weston, po chwilowej uldze, ponownie przybrała podejrzliwy wyraz. Odwróciła się gwałtownie w kierunku męża.

- To ty zaaranżowałeś to wszystko, prawda? - zaatakowała.

George Weston wyjął chusteczkę i trzęsącymi się dłońmi wytarł pot z pobladłego nagle czoła. Jego jedyną odpowiedzią był słaby, niepewny uśmiech.

- Robbie nie był zaprojektowany do tego typu prac - ciągnęła dalej swą myśl pani Weston. - Nie byłoby tutaj z niego żadnego pożytku. To ty umieściłeś go tutaj, specjalnie tak, aby Gloria mogła go odnaleźć. To ty!

- Tak, zrobiłem to - odparł wreszcie pan Weston. - Ale Grace, skąd mogłem przypuszczać, że ich spotkanie będzie miało tak dramatyczny przebieg? W końcu Robbie uratował jej życie, sama musisz to przyznać. Nie możesz teraz zabrać go jej ponownie.

Pani Weston zamyśliła się głęboko. Przez chwilę przyglądała się robotowi i Glorii. Dziewczynka trzymała szyję Robbiego w uścisku, który zadusiłby każde stworzenie za wyjątkiem metalowego i paplała coś w nieomal histerycznym uniesieniu. Stalowe ramiona robota (zdolne do zwinięcia stalowej sztaby dwucalowej średnicy w precel) obejmowały talię dziewczynki delikatnie i czule, a oczy żarzyły się głęboką, głęboką czerwienią.

- No dobrze - powiedziała wreszcie pani Weston. - Sądzę, że może u nas zostać, dopóki nie zardzewieje.


Susan Calvin wzruszyła ramionami.

- Oczywiście, nie został. Było to w roku 1992. Do roku 2002 wyprodukowaliśmy już mówiące roboty, które spowodowały, że wszystkie starsze typy nie potrafiące mówić stały się za jednym zamachem przestarzałe. A później, pomiędzy rokiem 2003 a 2007, prawie wszystkie rządy światowe zabroniły używania robotów do innych celów niż naukowe.

- A więc Gloria musiała pozbyć się swego Robbiego?

- Sądzę, że tak. Ale przypuszczam także, że było jej łatwiej podjąć taką decyzję w wieku lat piętnastu, a nie ośmiu. A jednak ten okres w historii ludzkości okazał się głupi i niepotrzebny. Gdy w 2007 roku podjęłam pracę w Amerykańskich Robotach, finanse koncernu spadły prawie poniżej punktu krytycznego. Początkowo sądziłam nawet, że moja praca potrwa tylko parę miesięcy. Ale potem Korporacja wpadła na genialny pomyśl, aby dla swych robotów wykorzystać rynki pozaziemskie.

- I wtedy właśnie rozpoczął się piękny okres w pani karierze.

- Jeszcze niezupełnie wtedy. Zaczęliśmy od prób adaptacji modeli, jakie mieliśmy akurat pod ręką - pierwsze roboty mówiące, na przykład. Miały około dwunastu stóp wysokości, były niezgrabne i nie spełniały pokładanych w nich nadziei. Wysyłaliśmy je na Merkurego, aby pomagały przy zakładaniu kopalni minerałów, ale zakończyło się to kompletnym fiaskiem.

Spojrzałem na nią ze zdziwieniem.

Fiaskiem? Sądziłem, że kopalnie Merkurego przynoszą krociowe zyski.

- Teraz tak, ale dopiero druga próba zakończyła się sukcesem. Jeżeli chce pan dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat, miody człowieku, to radziłabym panu zwrócić się do Gregory Powella. On i Michael Donovan zajmowali się naszymi najtrudniejszymi przypadkami we wczesnych latach dwudziestych. Od Donovana nie miałam żadnych wiadomości od lat, ale Powell mieszka tutaj, w Nowym Jorku.

Zrobię to z całą pewnością - obiecałem. - Ale jeżeli poda mi pani parę przykładów już teraz, to od razu będę je mógł włączyć do mojego cyklu.

Położyła swe drobne dłonie płasko na biurku.

- Istotnie, pamiętam dwa czy trzy takie przypadki - powiedziała wreszcie. - Myślę, że było to w 2015 roku, kiedy to zainicjowana została druga ekspedycja na Merkurego. Częściowo była finansowana przez Amerykańskie Roboty, a częściowo przez Kopalnie Słoneczne. Wziął w niej udział nowy typ robota, wciąż jeszcze w fazie eksperymentalnej. A więc Gregory Powell i Michael Donovan...


ZABAWA W BERKA


Niemożność racjonalnego działania w stanie silnego podniecenia było jednym z ulubionych twierdzeń Gregory Powella. Gdy zatem dostrzegł zbiegającego po schodach w jego kierunku zdenerwowanego Mike'a Donovana wiedział już, że będą kłopoty.

- Co się stało? - zapytał. - Złamałeś sobie paznokieć?

- Dowcipniś - mruknął Donovan. Nagle nie wytrzymał i wybuchnął:

- A co ty właściwie robiłeś cały dzień na tym poziomie? Speedy jeszcze nie wrócił.

Powell zatrzymał się i spojrzał spod oka na Donovana. Po chwili ruszył ponownie i nie odzywał się, dopóki nie stanęli u szczytów schodów.

- Wysłałeś go po selen? - zapytał wreszcie.

- Tak.

- Jak długo już go nie ma?

- Pięć godzin.

Powell gwizdnął i pokręcił głową. Kiepska sprawa. Byli na Merkurym dopiero dwanaście godzin, a tkwili w kłopotach po uszy. Już dawno temu Merkury zyskał sobie opinię najbardziej pechowej planety całego Układu, ale tego było już za wiele - nawet jak na pecha.

- Sprawdźmy wszystko spokojnie jeszcze raz, od samego początku - zasugerował Powell.

Znajdowali się właśnie w pokoju łączności wyposażonym w przestarzałą aparaturę, w dodatku nawet nie dotykaną przez całe lata poprzedzające ich przylot. Technologicznie rzecz biorąc 10 lat przestoju to bardzo dużo. Na przykład, wystarczyło porównać Speedy'ego z typami robotów, które musiały być wysłane z powrotem w 2005 roku. A przecież w ostatnich latach rozwój robotyki był ogromny! Powell mimowolnie dotknął metalowego pulpitu. W pokoju - i w całej Stacji - unosiła się wyraźnie wyczuwalna aura dawno już zarzuconej użyteczności. Było to bardzo deprymujące uczucie.

Donovan musiał odczuwać to także.

- Usiłowałem zlokalizować go przez radio - zaczął - ale nie udało się. A zresztą, w słonecznym pasie Merkurego radio jest efektywne tylko w promieniu dwóch mil. To właśnie jeden z powodów, przez które nie powiodło się pierwszej ekspedycji. A na transport krótkofalówek musimy czekać jeszcze parę tygodni i...

- No dobrze. A więc co udało ci się zdziałać?

- Na falach krótkich udało mi się złapać sygnał jakiegoś ciała nieorganicznego. Ustaliłem jego pozycję, śledziłem jego ruchy przez dwie godziny, a rezultat oznaczyłem na mapie.

Z kieszeni kombinezonu wyjął złożony kawałek pergaminu - relikt z czasów nieudanej pierwszej wyprawy - i rozłożył płasko na stole. Powell, z rękami założonymi na piersiach, obserwował go z odległości kilku kroków.

Ołówek Donovana drżąc nerwowo wskazał na jakiś punkt na mapie.

- Ten czerwony krzyżyk to pole selenu. Sam go tam postawiłeś.

- W porządku, ale które to pole? - przerwał Powell.

- McDouglas oznaczył dla nas trzy, zanim odleciał.

- Wysłałem Speedy'ego na to najbliższe, oczywiście. Leży jakieś siedemnaście mil stąd. Ale właściwie co to za różnica - w jego głosie pobrzmiewało wyraźne napięcie.

- Spójrz lepiej na te czerwone punkty, oznaczające pozycję Speedy'ego.

Powell spojrzał na mapę i po raz pierwszy poczuł, jak opuszcza go sztuczny spokój. Oparł się rękami o blat stołu j pochylił nad mapą.

- Mówisz poważnie? To przecież niemożliwe.

A jednak - odparł Donovan.

Maleńkie punkciki zaznaczające pozycję robota formowały nierówny okrąg dookoła czerwonego krzyżyka. Powell nerwowym ruchem pogłaskał wąsy, co zwykł był czynić zawsze, ilekroć czuł wzrastający niepokój.

- Przez te dwie godziny, kiedy mogłem go namierzyć, okrążył to cholerne pole cztery razy - powiedział Donovan. - Wygląda to tak, jakby coś go tam trzymało. Czy zdajesz sobie sprawę, w jakie kłopoty może nas to wpakować?

Powell spojrzał na niego przymrużonymi oczami. Naturalnie, że zdawał sobie sprawę. Fotokomórkowe szyby stojące samotnie w pełnym, monstrualnym słońcu Merkurego zaczynały się z wolna wyczerpywać. Jedyną rzeczą, która mogłaby powstrzymać ten proces, był selen. Jedyną rzeczą, która mogła dostarczyć selen, był Speedy. Jeżeli Speedy nie wróci, nie będzie selenu. Jeżeli nie będzie selenu, nie będzie fotokomórkowych szybów. A jeżeli nie będzie szybów - no cóż, śmierć przez powolne ugotowanie się nie jest z pewnością najprzyjemniejszym sposobem na zejście z tego świata.

Donovan nerwowym ruchem przygładził rudą szopę na głowie i rzucił gorzko:

Będziemy pośmiewiskiem całego Systemu, Greg. Jak to się mogło stać - ledwie wylądowaliśmy, a już wszystko zaczyna się walić. Słynny duet, Powell i Donovan, wysłany zostaje na Merkurego, aby na miejscu rozważyć możliwość ponownego uruchomienia kopalni i już pierwszego dnia doprowadza wszystko do ruiny. Przecież to zwykła, rutynowa robota. Cholera! Nigdy jej nie uruchomimy!

Jeżeli nie zrobimy czegoś, i to szybko - odparł spokojnie Powell - to uruchomienie czegokolwiek nie będzie wchodziło w grę. My zresztą także nie.

- Nie wygłupiaj się! To wcale nie jest śmieszne, Greg. To po prostu zbrodnia wysyłać nas tutaj tylko z jednym robotem. I to był twój wspaniały pomysł, że sami poradzimy sobie z tymi szybami.

- To nie fair, stary. To była nasza wspólna decyzja i dobrze o tym wiesz. Wszystko, czego potrzebowaliśmy to kilograma czystego selenu, diaelektrycznej płytki i paru godzin czasu - a po słonecznej stronie Merkurego wszędzie są złoża selenu. Reflektor spektropowy McDouglasa zlokalizował aż trzy w ciągu pięciu minut, prawda? No więc o co chodzi? Nie mogliśmy przecież czekać na kolejne połączenie.

- No to co robimy? Powell, ty masz jakiś pomysł. Wiem, że masz, bo inaczej nie byłbyś tak cholernie spokojny. No dalej, mów!

- Nie możemy iść za Speedy'm sami. Nie po tej strome. Nawet te nowe kombinezony termiczne nie wytrzymają dłużej, niż 20 minut pełnego słońca. Ale znasz to stare powiedzenie: "Wyślij robota aby złapał robota". Mike, sytuacja jeszcze nie jest zupełnie beznadziejna. Na dole mamy sześć robotów, które będziemy mogli użyć, jeżeli zadziałają. Jeżeli zadziałają.

W oczach Donovana zamigotała nadzieja.

- Masz na myśli te sześć robotów z pierwszej ekspedycji? Wątpię, aby nadawały się jeszcze do użytku. Wiesz, 10 lat to długi okres.

- Mimo wszystko - to roboty. Spędziłem przy nich cały dzisiejszy dzień. I mają mózgi pozytronowe ... prymitywne, ale mają - umieścił mapę w kieszeni. - Chodźmy.


Roboty znajdowały się na najniższym poziomie - cała szóstka. Były niezwykle duże. Nawet w pozycji siedzącej; tak jak teraz, mierzyły dobre siedem stóp wysokości. Donovan aż gwizdnął na ich widok.

- O rety, chłopie, spójrz na ich rozmiary. Sam korpus ma chyba 10 stóp obwodu.

- To dlatego, że wyposażone są jeszcze w stare układy transmisyjne McGuffe'go. Rozkręciłem jednego rano - mówię ci, w środku miał najdziwniejszy mechanizm, jaki widziałem w życiu.

- Uruchamiałeś je już?

- Nie. Nie było takiej potrzeby. Ale nie sądzę, aby coś było z nimi nie tak. Nawet membrany mają w porządku. Mogą mówić.

Odkręcił płytkę piersiową najbliższego robota i włożył do środka dwucalową sferoidę zawierającą iskrę atomowej energii stanowiącej o funkcjonowaniu robota. Miał trudności z zamocowaniem jej prawidłowo, lecz już po chwili uporał się z tym i przykręcił płytkę z powrotem na swoje miejsce. To samo zrobił z pięcioma pozostałymi robotami.

- Nie ruszają się - zauważył ponuro Donovan.

- Nie otrzymały takiego polecenia - odparł spokojnie Powell. Podszedł do pierwszego z brzegu robota i uderzył go w pierś. - Hej ty, słyszysz mnie?

Monstrualna głowa skłoniła się powoli, a oczy ześrodkowały spojrzenie na Powellu. Po chwili zadudnił szorstki, metaliczny głos:

- Tak, panie.

Powell uśmiechnął się szeroko.

- Słyszałeś? Pochodzą chyba z tego okresu, kiedy praca robotów na Ziemi została zakazana. Wytwórcy usiłowali ich przetrzymać i budowali posłusznych, zdrowych niewolników.

- Co im zresztą nie pomogło - mruknął Donovan.

- Nie pomogło, ale przyznać im trzeba, że się starali - Ponownie zwrócił się do robota. - Wstawaj!

Ogromny robot wstał powoli, a zaskoczony Donovan znowu gwizdnął.

- Czy możesz wyjść na powierzchnię? - zapytał Powell - w pełnym słońcu?

Chwila ciszy, podczas której prymitywny mózg robota rozważał wszystkie implikacje pytania.

- Tak, panie - padło po chwili.

- Dobrze. Czy wiesz, co to jest mila?

Ponownie chwila ciszy i ponownie ta sama, mechaniczna odpowiedź:

- Tak, panie.

- A zatem wyprowadzimy cię na powierzchnię i wskażemy kierunek. Przejdziesz około 17 mil i gdzieś w tamtym rejonie spotkasz innego robota, mniejszego niż ty. Czy rozumiesz polecenie?

- Tak, panie.

- A więc odszukasz tego robota i rozkażesz mu, aby natychmiast wracał. Jeżeli nie zechce, masz przyprowadzić go tutaj siłą.

Donovan pociągnął Powella za rękaw.

- A dlaczego nie wyślesz go od razu po selen?

- Bo chcę, aby Speedy był tutaj z powrotem, bałwanie. Chcę się dowiedzieć, co mu się właściwie stało.

Zwrócił się ponownie w kierunku robota: - No dobra. Chodź za mną.

Ale robot pozostał bez ruchu, a zamiast tego dał słyszeć jego dudniący głos:

- Przepraszam, panie, ale nie mogę wykonać tego polecenia. Musi pan na mnie wsiąść.

Jego niezgrabne dłonie złączyły się razem, dotykając się palcami. Powell wytrzeszczył na niego oczy i pogłaskał wąsy.

- To znaczy, że mamy na nim jechać? - wyjąkał zaskoczony Donovan. - Jak na koniu?

- Chyba tak. Chociaż nie wiem, po co. Nie rozumiem... chyba że poczekaj. Mówiłem ci, że w tamtych czasach roboty projektowane do sprzedaży musiały być niezwykle bezpieczne, co w efekcie doprowadziło do tego, że tal robot nie mógł się poruszać bez właściciela na ramionach. No dobrze, ale co w takim razie robimy?

- Właśnie o tym myślałem - mruknął Donovan. - Nie możemy wyjść na powierzchnię, z robotem czy bez. Och, na miłość boską - strzelił z podnieceniem palcami.

- Daj mi tę mapę. W końcu nie studiowałem jej przez dwie godziny na próżno. Popatrz, to jest nasza kopalnia. Przecież możemy wykorzystać tunele.

Kopalnia minerałów zaznaczona była na mapie jako czarny okrąg, z którego rozchodziły się promieniście jasne linie oznaczające tunele.

Donovan przez chwilę studiował uważnie listę symboli w dolnym rogu mapy.

Spójrz - powiedział. - Te małe czarne kropki oznaczają wyjścia na powierzchnię, a jedno z nich jest nie dalej niż trzy mile od tego pola selenu. Oznaczono je numerem 13a. Jeżeli roboty znałyby drogę...

Powell szybko zadał pytanie i ponownie usłyszał w odpowiedzi:

- Tak, panie.

- Wskakuj w kombinezon - polecił z satysfakcją Powell.

Kombinezony termiczne były dużo niezgrabniejsze i o wiele brzydsze niż standardowe kombinezony kosmiczne, za to o wiele lżejsze dzięki prawie zupełnie niemetalicznej kompozycji. Zrobiony z pochłaniającego ciepło plastiku i chemicznie wzbogaconej warstwy korkowej, kombinezon taki zapewniał bezpieczeństwo swemu właścicielowi w pełnym słońcu Merkurego przez około 20 minut.

Ponieważ po raz pierwszy musieli nakładać takie kombinezony sami, zajęło im to trochę czasu. Gdy wreszcie odziali się i niezgrabnie podeszli w kierunku czekających maszyn, dłonie pierwszego robota wciąż formowały strzemię.

- Jesteś gotowy, aby zabrać nas do wyjścia 13a? - zagrzmiał zmieniony przez radio głos Powella.

- Tak, panie.

- Wybierz sobie jakiegoś i wskakuj - polecił stojącemu obok Donovanowi.

Włożył stopę w zaimprowizowane strzemię i wydźwignął się w górę. Grzbiet robota został specjalnie przystosowany i do transportu człowieka. Powell stwierdził, że jest mu tam; nawet wygodnie. Gdy już usadowił się na szerokich barkach, zrozumiał do czego służyły dziwacznie wydłużonej "uszy". Schwycił je i przekręcił głowę. Jego wierzchowiec posłusznie ruszył naprzód.

- Jedziemy, chłopcze - zakomenderował, ale wcale nie czuł się w beztroskim nastroju.

Gigantyczne roboty poruszały się powoli, z mechaniczną precyzją, ani razu nie zmieniając tempa marszu ani długości kroków, a obydwaj mężczyźni musieli co chwila robić gwałtowne uniki, aby nie porozbijać sobie głów o sklepienia mijanych kolejno śluz.

- Zauważ, że te tunele są wciąż oświetlone, a ich temperatura zbliżona jest do ziemskiej - powiedział Powell. - Prawdopodobnie było tak przez całe 10 lat, kiedy miejsce to pozostawało puste.

- Dlaczego?

- Tania energia. Najtańsza w całym Systemie. Wiesz, pył słoneczny po słonecznej stronie Merkurego to jest naprawdę coś. Właśnie dlatego Stacja została zbudowana w strefie pełnego słońca, a nie w cieniu wzgórza. Cała stacja to właściwie jeden olbrzymi konwerter energii. Ciepło przetwarzane jest na elektryczność; oświetlenie służy do napędu maszyn i do czego jeszcze tylko chcesz.

- To wszystko jest oczywiście bardzo pouczające skonstatował Donovan. - Ale może byś tak zmienił te mat, co? Tak się nieszczęśliwie składa, że to przetwarzanie energii odbywa się głównie w szybach fotokomórkowych - a w tej chwili są one głównym przedmiotem mego zainteresowania.

Powell chrząknął coś niejasnego w odpowiedzi i zamilkł. W końcu Donovan przerwał zapadłą nagle ciszę:

- Słuchaj, Greg, co się właściwie mogło stać ze Speedy'm? Nie mogę tego zrozumieć.

Nie jest łatwo wzruszać ramionami w kombinezonie termicznym, ale Powell mimo wszystko spróbował.

- Nie wiem, Mike. Wiesz, że został perfekcyjnie przystosowany do warunków panujących na Merkurym. Nie jest wrażliwy na ciepło, może pracować przy zmniejszonej grawitacji i w nierównym terenie. Jest niezawodny - a przynajmniej powinien być.

Ponownie zapadła niezręczna cisza. Tym razem trwała dużo dłużej.

- Panie - odezwał się nagle robot. - Jesteśmy na miejscu.

- Tak? - mruknął wyrwany nagle z zamyślenia Powell. - A więc wyprowadź nas na powierzchnię.

Po chwili znaleźli się w maleńkiej podstacji - pustej, pozbawionej powietrza, zrujnowanej. Donovan latarką oświetlił sporą dziurę w górnej części jednej ze ścian.

- Chyba meteor, nie uważasz? - zapytał. Powell ponownie spróbował wzruszyć ramionami.

- Do diabła z tym. To nie jest w tej chwili takie ważne. Wyjdźmy stąd.

Wyszli w cieniu ogromnej, bazaltowej skały, która, przynajmniej chwilowo, osłaniała ich przed promieniami słońca. Tam gdzie cień się kończył nie było już nic, tylko bezlitosny, biały blask odbijający się od miliardów kryształów leżących na skalistym gruncie.

Oślepiony niezwykłym blaskiem Powell zmrużył oczy i rozejrzał się uważnie dookoła.

- To musi być jakiś niezwykły obszar - powiedział w końcu. - Cała powierzchnia Merkurego jest raczej płaska i składa się w większości z szarego pumeksu. A to tutaj przypomina trochę Księżyc. Piękne, prawda?

W duchu dziękował Bogu, że wizjery w ich hełmach wyposażone były w ciemne przesłony. Obojętnie, piękny widok czy nie, patrzenie nań przez zwykłe szkło oślepiłoby ich w ciągu pół minuty.

Donovan spojrzał na przymocowany do nadgarstka termometr.

- O do diabła, cieplutko, nie ma co. Osiemdziesiąt stopni!

- Rzeczywiście, trochę gorąco. Powoduje to atmosfera.

- Atmosfera? Na Merkurym? Zwariowałeś!

- Merkury tak naprawdę nie jest zupełnie pozbawiony powietrza - wyjaśnił spokojnie Powell. - Zaobserwowano tutaj niewielkie parowanie powierzchniowe - niezręcznymi ruchami uwięzionej w grubej rękawicy dłoni przymocowywał właśnie dużą lornetkę do szyby swojego wizjera. - Opary bardziej lotnych komponentów, które są dostatecznie ciężkie, aby mogła je utrzymać grawitacja planety. Wiesz: selen, jod, rtęć, gal, potas, lotne tlenki. Opary kondensują się, wydzielając ciepło. Stąd cały obszar wzniesień pokryty jest kryształkami siarczków.

- No dobrze, ale w tej chwili nie ma to znaczenia Nasze skafandry nie wytrzymają wiele więcej, niż osiemdziesiąt stopni.

Powellowi udało się wreszcie prawidłowo zamocować lornetkę.

- Widzisz coś? - zapytał niecierpliwie Donovan? Powell nie odpowiadał przez dłuższą chwilę, uważnie obserwując horyzont. Gdy wreszcie przemówił, w jego głosie brzmiała wyraźna troska:

- Widzę na horyzoncie ciemne miejsce, które może być złożem selenu, ale nigdzie nie widać Speedy'ego.

Nagle wyprostował się gwałtownie na ramionach robota, ustawiając gorączkowo ostrość lornetki.

- Zaczekaj. Myślę... myślę, że go mam. Tak, to pewno on. Jest tam!

Donovan spojrzał w kierunku, jaki wskazywał wyciągnięty palec Powella. Chociaż nie miał lornetki, dostrzegł maleńki, poruszający się czarny punkcik.

- Widzę go! - wrzasnął. - Jedźmy za nim!

Powell opadł ponownie do pozycji siedzącej i stuknął piętą w gigantyczną pierś robota.

- Naprzód! - polecił uśmiechając się do siebie.

Obydwa roboty ruszyły naprzód tym swoim denerwującym, miarowym krokiem. Chociaż kombinezony termiczne nie przewodziły dźwięku, obaj mężczyźni wyraźnie czuli wstrząsy wywoływane uderzeniami ogromnych stóp o miałkie podłoże.

Szybciej! - wrzasnął Donovan, ale rytm pozostał bez zmian.

- To nie ma sensu - odpowiedział mu Powell. - Te pudła przystosowane są tylko do jednej prędkości marszowej.

Gdy wyszli ze strefy cienia, momentalnie zostali zalani gorącym, nieprawdopodobnie białym blaskiem.

- Oho - mruknął Donovan z podnieceniem. - Czy mi się wydaje, czy czuję lube ciepełko?

- Za chwilę poczujesz je jeszcze bardziej - usłyszał w odpowiedzi. - Nie spuszczaj Speedy'ego z oka.

Robot SPD 13 był już dostatecznie blisko, aby można było dostrzec wszystkie szczegóły jego budowy. Smukły, opływowy korpus rzucał oślepiające błyski, gdy robot z umiarkowaną teraz prędkością przemykał przez nierówny teren. Imię Speedy utworzono od pierwszych liter inicjału fabrycznego, niemniej jednak okazało się niezwykle trafne, bowiem jak do tej pory robot SPD był najszybszym modelem wyprodukowanym przez Amerykańskie Roboty.

Hej, Speedy! - wrzasnął Donovan i gwałtownie Pomachał ręką.

- Speedy! - krzyknął Powell - Chodź tutaj!

Dystans pomiędzy dwoma mężczyznami a uszkodzonym robotem zmniejszał się błyskawicznie - bardziej dzięki wyhamowaniu Speedy'ego, niż krokom dwu antycznych wierzchowców Powella i Donovana.

Gdy dotarli już dostatecznie blisko zauważyli, że robot porusza się teraz jakoś inaczej - jego chód stał się dziwnie chwiejny, mniej pewny. Gdy Powell machał ręką i zwiększył siłę głosu w swoim radiu, przygotowując się do wydania kolejnego rozkazu, Speedy uniósł głowę i spostrzegł ich.

Zatrzymał się gwałtownie, pozostając przez chwilę na jednym miejscu i przechylając się delikatnie z boku na bok, zupełnie jak kołysany jakimś lekkim podmuchem wiatru.

- W porządku, Speedy! - krzyknął Donovan - Chodź tutaj, chłopcze.

Po chwili w słuchawkach Powella po raz pierwszy zabrzmiał głos Speedy'ego:

- Słuchaj, parówo! Zabawmy się w berka. Ty mnie gonisz, on mnie goni, ale mnie nikt nie przegoni. Hooop! - robot odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku, z którego właśnie przybył z tak oszałamiającą prędkością, iż ślad jego przejścia znaczył tylko ciemny, unoszący się w rozrzedzonym powietrzu pył.

W słuchawkach Powella zabrzmiał jeszcze dziwaczny, metaliczny odgłos, który mógł być robocim odpowiednikiem czkawki.

- Cholera! - zaklął słabo Donovan - skąd on podłapał takie rymowanki? Greg, on... on jest pijany, albo coś w tym rodzaju.

- Gdybyś mi nie powiedział - dotarła gorzka odpowiedź - to sam bym na to nie wpadł. Wracajmy lepiej do cienia. Zaraz się ugotuję.

W drodze powrotnej Powell pierwszy przerwał zapadłą nagle, złowróżbną ciszę:

Po pierwsze, Speedy nie jest pijany - a przynajmniej nie dosłownie. Jest przecież robotem, a roboty nie upijają się. Niemniej jednak zaszło tu coś, co określić możemy jako mechaniczny odpowiednik upojenia alkoholowego.

- Dla mnie on jest po prostu pijany - stwierdził Donovan. - I wyobraża sobie, że chcemy się z nim bawić. A dla nas to sprawa życia lub śmierci.

Dobrze, dobrze, nie poganiaj mnie. Robot to tylko robot. Gdy tylko dowiemy się, co mu się stało, naprawimy go i ruszymy z wydobyciem.

- Jeżeli się dowiemy - mruknął kwaśno Donovan. Powell zignorował go.

- Speedy jest doskonale przystosowany do normalnych warunków panujących na Merkurym. Ale ten rejon - zatoczył ręką szeroki łuk - jest zdecydowanie anormalny. Być może to jest właśnie jakaś wskazówka. Skąd właściwie biorą się te wszystkie kryształy? Być może powstają z powoli ochładzających się cieczy, ale z drugiej strony, skąd tu tak gorące ciecze, że ochładzałyby się w pełnym słońcu Merkurego?

- Erupcje wulkaniczne - zasugerował Donovan.

- Możliwe - mruknął Powell i przez chwilę myślał nad czymś głęboko. Nagle odezwał się ponownie:

- Słuchaj, Mike, co powiedziałeś Speedy'emu, gdy wysyłałeś go po selen?

Donovan spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Nie pamiętam. Po prostu poleciłem mu, aby dostarczył próbkę.

- Tak, wiem, ale jak to powiedziałeś? Postaraj sobie Przypomnieć, jakich słów użyłeś dokładnie.

- Powiedziałem... hmm... no więc powiedziałem: "Speedy, potrzebujemy trochę selenu. Możesz znaleźć go w takim to a takim miejscu. Więc idź i przynieś nam trochę". To wszystko. A co chciałbyś, abym jeszcze powiedział?

- Nie położyłeś nacisku na pilność tego polecenia?

- A po co? To czysto rutynowe zadanie. Powell westchnął.

- No cóż, nic już nie możemy na to poradzić. I tak jesteśmy w kropce.

Zsunął się z robota i usiadł, opierając się plecami o skałę. Donovan usiadł obok niego. Przed nimi biały, falujący żar wydawał się na nich czekać. Powell podniósł wzrok i spojrzał na dwa roboty, które wpatrywały się w nich błyszczącymi, fotoelektrycznymi oczami, stojąc nieruchomo, obojętnie i niewzruszone.

Niewzruszone! Donovan aż podskoczył, słysząc w słuchawkach podniesiony głos Powella:

- Słuchaj, zacznijmy od trzech podstawowych Praw Robotyki, od trzech praw, które zakodowane są głęboko! i niewzruszenie w pozytronowym mózgu każdego robota - każde zadanie podkreślał gwałtownym ruchem ręki.

A więc po pierwsze: robot nie może wyrządzić żadnej i krzywdy człowiekowi, nie może też poprzez brak czynnej reakcji dopuścić, aby człowiekowi stała się jakakolwiek krzywda. Mam rację?

- W zupełności.

- Po drugie - kontynuował Powell - robot musi wykonać każdy rozkaz człowieka pod warunkiem, że rozkaz taki nie koliduje z Prawem Pierwszym.

- Prawda.

- I wreszcie po trzecie, robot musi ochraniać własny mechanizm pod warunkiem, że nie jest to sprzeczne z Pra wem Pierwszym i Drugim.

- No i co z tego wynika?

- Zaraz ci wyjaśnię. Konflikt pomiędzy tymi trzema prawami regulowany jest poprzez różniące się potencjały pozytronowe mózgu. Powiedzmy, że robot wkracza jakiś obszar niebezpieczny i wie o tym. Automatycznie uaktywnia się potencjał Prawa Trzeciego i robot wycofuje się. Ale załóżmy, że rozkazałeś mu wejść w obszar niebezpieczny. W takim przypadku potencjał dla Prawa Drugiego będzie większy niż dla Trzeciego i robot wejdzie w obszar niebezpieczny nie zważając na własne bezpieczeństwo.

- Wiem o tym. I co z tego?

- Weź przypadek Speedy'ego. Speedy to najnowszy model, niezwykle wyspecjalizowany i tak kosztowny, jak krążownik. Nie jest łatwo go zniszczyć.

- No i?

- Potencjał obowiązujący dla Prawa Trzeciego został wzmocniony - wspomina się o tym w broszurze reklamowej robotów SPD - a więc jego wyczulenie na niebezpieczeństwo jest niezwykle wysokie. Gdy wysyłałeś go po selen, wydałeś tylko zwykłe polecenie, nie akcentując jego priorytetu. W tej sytuacji potencjał obowiązujący dla Prawa Drugiego był odpowiednio niższy, rozumiesz? Rusz głową, na razie stwierdzam tylko fakty.

- Dobrze, mów dalej. Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć.

- Proste, prawda? Na obszarze tego pola selenu musi istnieć jakieś ukryte niebezpieczeństwo. Wzrasta, gdy robot się zbliża i w pewnej odległości potencjał Prawa Trzeciego, już niezwykle wysoki na samym początku, stanowi dokładną przeciwwagę dla potencjału Drugiego, który jest z kolei bardzo słaby.

- No jasne! - wrzasnął Donovan i zerwał się na równe nogi. - Doprowadza to do równowagi potencjałów! Prawo Trzecie nakazuje mu cofać się, a Drugie z kolei iść naprzód.

Tak więc krąży dookoła pola selenu, pozostając w punktach potencjalnej równowagi. I jeżeli szybko czegoś nie zrobimy, będzie tak krążył bez końca bawiąc się z nami w dobrego, starego berka.

Zamilkł na chwilę, a potem dodał już poważniejszym tonem: - I to prawdopodobnie jest powód, dla którego zachowuje się jak pijany. Przy równowadze potencjałów, połowa ścieżek pozytronowych jego mózgu działa nieprawidłowo. Nie jestem specjalistą od robotyki, ale to wydaje się oczywiste. Stracił kontrolę nad tą częścią mechanizmu, która zawiaduje funkcjami logicznymi. Aaaale bigos!

- A więc w czym problem? Jeżeli wiemy już, przed czym ucieka...

- Sam to zasugerowałeś. Erupcje wulkaniczne. Gdzieś dokładnie nad tym polem selenu unoszą się zapewne jakieś gazy wydobywające się z pęknięć w skorupie planety. Dwutlenek siarki, dwutlenek węgla i tlenek węgla. Musi być tego mnóstwo - i to w odpowiedniej temperaturze.

Donovan przełknął nerwowo ślinę.

- Tlenek żelaza plus żelazo daje w efekcie lotny karbonylek żelaza. Rdzę, po prostu.

- A przecież robot - dodał Powell - w głównej mierze zbudowany jest z żelaza - zamyślił się na chwilę. - Nie ma to jak dedukcja. Wyjaśniliśmy cały problem, oprócz skutecznego sposobu jego rozwiązania. Nie możemy wydobyć tego selenu sami. Złoża są zbyt daleko. Nie możemy wysłać tam tych robotów, bo nie mogą pojechać tam same, a przy ich tempie marszu zanim powrócimy do bazy, powysychalibyśmy jak frytki. I nie możemy złapać Speedy'ego, ponieważ ten drań myśli, że chcemy bawić się z nim w berka, a może robić 60 mil na nasze 4.

- Jeżeli pójdzie jeden z nas - powiedział w zamyśleniu Donovan - i nawet jeżeli wróci upieczony, to wciąż jeszcze pozostanie ten drugi.

- Jasne - mruknął sarkastycznie Powell. - Ale byłoby to najbardziej niepotrzebne poświęcenie, o jakim kiedykolwiek słyszałem - wyjąwszy nawet to, że człowiek nie byłby już w stanie wydać żadnego rozkazu jeszcze przed dotarciem do złoża, a wątpię, aby roboty zrobiły coś i wróciły bez rozkazu. Oblicz sobie! Jesteśmy dwie lub trzy mile od złoża - powiedzmy, że dwie - roboty idą z szybkością 4 mil na godzinę, a my w naszych kombinezonach możemy wytrzymać tylko 20 minut. A pamiętaj, że nie chodzi tu tylko o samo ciepło. Występujące tutaj promieniowanie słoneczne poniżej widma ultrafioletu jest zabójcze.

- Uhm - mruknął Donovan. - A więc 10 minut mniej.

- Równie dobrze może to być cała wieczność. I jeszcze jedno. Potencjał Prawa Trzeciego zatrzymuje go wtedy, gdy w atmosferze występuje duże stężenie tlenku węgla - oznacza to bowiem postępującą akcję korozyjną. A on jest już w tym rejonie od paru godzin, więc skąd możemy wiedzieć, kiedy przerdzewieje mu na przykład staw kolanowy i w ogóle nie będzie nadawał się już do użytku? To nie tylko kwestia prawidłowego myślenia - musimy coś wymyślić szybko.

Obaj mężczyźni pogrążyli się w głębokiej, pełnej napięcia ciszy. Pierwszy przerwał ją Donovan, na próżno starając się opanować ogarniające go emocje:

- Słuchaj, jeżeli nie możemy wzmocnić potencjału Prawa Drugiego wydając mu dalsze rozkazy, to może spróbować z przeciwnej strony? Jeżeli wzmocnimy niebezpieczeństwo, wzmocnimy tym samym potencjał Prawa Trzeciego i wycofa się.

Wizjer hełmu Powella obrócił się gwałtownie w jego kierunku.

- Widzisz - ciągnął ostrożnie Donovan - wszystko, czego potrzebujemy aby zawrócić go z tej zwariowanej drogi, to zwiększyć natężenie tlenku węgla w jego sąsiedztwie. Na stacji powinno być kompletne laboratorium analityczne.

- Oczywiście - przyznał mu rację Powell. - Przecież to Stacja Wydobywcza.

- A więc musi tam sporo kwasu szczawiowego.

- Mike, jesteś geniuszem!

- Oczywiście - mruknął nieskromnie Donovan. - Przypomniało mi się, że pod wpływem ciepła kwas szczawiowy rozkłada się na dwutlenek węgla, wodę i dobry, stary tlenek węgla. Na coś się jednak przydał ten mój dyplom z chemii.

Powell był już na nogach i stukał właśnie w masywne biodro robota, usiłując zwrócić na siebie jego uwagę.

- Hej ty! - krzyknął. - Potrafisz rzucać?

- Panie?

- Nieważne - Powell przeklął w myślach przestarzały mózg robota. Schylił się i podniósł kawałek skały wielkości cegły.

- Weź to - polecił. - I rzuć w ten pas błyszczących kryształów, widzisz? - wskazał palcem kierunek.

Donovan uderzył go w ramię.

- Za daleko, Greg. To prawie pół mili. Nie dorzuci.

- Dorzuci - odparł Powell. - Pamiętaj o zmniejszonej grawitacji Merkurego. Obserwuj uważnie.

Stereoskopowe oczy robota zmierzyły odległość. Stalowe ramię odchyliło się do tyłu i po chwili kamień wystrzelił jak z procy. Nie było oporu powietrza, aby zmniejszyć jego szybkość ani wiatru, aby zmienić kierunek lotu. Kamień łagodnym hakiem opadł w samym środku pasa kryształów.

Powell wydał okrzyk radości, dodając po chwili dużo spokojniej:

- Wracamy po kwas szczawiowy, Mike.

Gdy wchodzili już do zrujnowanej podstacji, Donovan obejrzał się za siebie i zauważył kwaśno:

- Od czasu gdy po niego wyszliśmy, Speedy cały czas pozostaje po tej stronie złoża, zauważyłeś?

- Tak.

- Zatem ta przerośnięta puszka do konserw chce się z nami bawić. No dobrze, zabawimy się.


Wrocili pół godziny później, dźwigając trzylitrowe bańki z białym środkiem chemicznym. Jednak ich miny jasno wskazywały, że sytuacja stała się już krytyczna. Szyby fotokomórkowe traciły moc szybciej, niż wydawało się to na początku. Zachowując ponure milczenie, skierowali roboty w stronę oczekującego ich Speedy'ego. Speedy niespiesznie przygalopował w ich kierunku.

- A więc znowu jesteśmy wszyscy razem. Grrrk! Zgadnijcie co mam na myśli, jazzowi organiści. Ci, co jedzą miętę, mają gęby śnięte.

- Zaraz rzucimy coś w twoją gębę, koleś - warknął Donovan. - On się zatacza, Greg.

- Zauważyłem - zabrzmiała w słuchawkach Donovana pełna niepokoju odpowiedź Powella. - To skutek działania tlenku. Musimy się pośpieszyć, zanim nie będzie za późno.

Zbliżali się ostrożnie, zachodząc go z dwu kierunków. Byli jeszcze zbyt daleko, aby dostrzec wszystkie szczegóły, ale Powell mógłby przysiąc, że Speedy przygotowuje się do sprintu.

- Zaczynamy - mruknął. - Liczę do trzech. Raz, dwa...

Dwa stalowe ramiona wzięły zamach i równocześnie wyrzuciły w powietrze duże, szklane bańki, które wniosły się dwoma równoległymi łukami i po chwili, lśniąc jak diamenty, rozbiły się tuż za Speedy'm wyrzucając w górę obłoki kwasu.

Powell wiedział, że w pełnym słońcu Merkurego kwas szczawiowy będzie się pienił jak woda sodowa.

Speedy odwrócił się niespiesznie, spojrzał na chmurę kwasu i niepewnymi skokami ruszył w kierunku oczekujących ludzi.

Powell spojrzał zwycięsko w stronę Donovan'a. Wracamy do skały, Mike. Wygląda na to, że wyrwał się już z tego zaklętego kręgu i powinien przyjmować polecenia. Chyba zaczynam się już gotować.

Ruszyli równym, miarowym tempem swoich wierzchowców. Dopiero gdy dotarli w zbawczy cień rzucany przez skałę, Donovan odwrócił się do tyłu i zamarł.

- Greg! Spójrz!

Powell spojrzał do tyłu i prawie zaklął. Speedy porusz się teraz wolno - bardzo wolno - ale w złym kierunku Wydawał się dryfować z powrotem w stronę swej starej trasy, nabierając przy tym stopniowo szybkości. W szkłach lornetki wydawał się być przerażająco blisko - w rzeczywistości pozostawał jednak przerażająco nieosiągalny.

- Za nim! - wrzasnął Donovan i zawrócił swojego robota, ale Powell zawołał go z powrotem.

- Tak go nie złapiesz, Mike. To bez sensu - zdenerwowany zacisnął wściekle pięści i uderzył nimi o metalowy bark robota. - Cholera, zmarnowaliśmy tylko czas!

- Potrzebujemy więcej kwasu szczawiowego - warknął w odpowiedzi Donovan. - Stężenie nie było dostatecznie wysokie.

- Nawet siedem ton byłoby za mało, a zresztą nie mamy na to czasu. Rozumiesz, co się stało, Mike?

- Nie! - warknął Donovan.

- Ustaliliśmy tylko nową równowagę. Gdy wytworzyliśmy nowy obłok tlenku i wzmocniliśmy potencjał Prawa Trzeciego, odsunął się, aby znaleźć się w nowej równowadze, a gdy obłok rozwiał się, ruszył do przodu i potencjały ponownie zostały zrównoważone. To błędne koło, Mike.

Powell nawet nie starał się ukryć ogarniającego go przygnębienia.

- Możemy wzmocnić potencjał Prawa Trzeciego i osłabić potencjał Drugiego, ale i tak nie doprowadzi to nas czegokolwiek - ciągnął z wyraźną goryczą w głosie. Ustalimy jedynie nowy poziom równowagi.

Nagle przesunął swego wierzchowca bliżej w kierunku robota Donovana, tak że siedzieli teraz twarzą w twarz.

- Mike!

- Chyba jesteśmy skończeni - powiedział ponuro Donovan. - Sądzę, że powinniśmy wrócić teraz do Stacji, poczekać na kompletne wyczerpanie się szybów, zażyć cyjanek i odejść jak gentlemani - roześmiał się nerwowo.

- Mike - powtórzył spokojnie Powell - musimy odzyskać Speedy'ego.

- Wiem.

- Mike - powtórzył raz jeszcze Powell i zawahał się na moment. - Zawsze istnieje Prawo Pierwsze. Myślałem o tym już wcześniej, ale to środek ostateczny. Donovan przez chwilę patrzył na niego w milczeniu.

- Wyczerpaliśmy już wszystkie sposoby.

- Właśnie. A zgodnie z Prawem Pierwszym, robot poprzez zaniechanie działania nie może dopuścić, aby człowiekowi stała się jakakolwiek krzywda. Prawa Drugie i Trzecie muszą ustąpić przed Pierwszym. Muszą, Mike.

- Nawet jeżeli robot zachowuje się jak pijany?

- To ty twierdzisz, że jest pijany.

- No dobrze, nie będę się spierał. A więc co masz zamiar zrobić?

- Mam zamiar wyjść stąd i zobaczyć, jak zadziała potencjał Prawa Pierwszego. Jeżeli nie uda mi się złamać równowagi, wtedy - no cóż, to i tak tylko dwa lub trzy dni różnicy.

- Poczekaj chwilę, Greg. Obowiązują nas przecież ludzkie zasady postępowania. Nie możesz stąd po prostu wyjść ot tak sobie. Zagrajmy w coś, ja także chcę mieć swoją szansę.

- No dobrze. Idzie ten, kto pierwszy obliczy trzecią potęgę z czternastu - i prawie natychmiast wykrzyknął:

- 2747!

Wierzchowiec Donovana cofnął się nieco, ustępując drogi sunącemu do przodu robotowi Powella, który po chwili znalazł się w pełnym słońcu. Donovan już otwierał usta, aby coś krzyknąć, ale po namyśle zamknął je. Oczywiście, pomyślał, ten cholerny dureń wyliczył to już sobie wcześniej, tak na wszelki wypadek. To nawet do niego podobne. Uśmiechnął się pod nosem i zacisnął kciuki.

Słońce grzało mocniej, niż kiedykolwiek i Powell po chwili poczuł w okolicy krzyża doprowadzające go do szaleństwa swędzenie. Zastanawiał się, czy to tylko imaginacja, czy raczej zaczyna zawodzić skafander.

Speedy obserwował go cierpliwie zachowując dyskretne milczenie, ale nie odważył się podejść bliżej.

Powell był już od niego nie dalej jak 300 jardów, gdy Speedy zaczął się cofać - ostrożnie, krok po kroku. Powell przystanął. Zeskoczył z barków robota i bezpiecznie wylądował na krystalicznej nawierzchni.

Posuwał się powoli, niepewnie stąpając po niepewnym gruncie i czując, że zmniejszona grawitacja przysparza sporo kłopotów. Rzucił szybkie spojrzenie do tyłu, w stronę bezpiecznego cienia i z lekkim dreszczem zdał sobie sprawę, że zaszedł już zbyt daleko, aby powrócić - obojętnie, czy sam, czy z pomocą antycznego robota. Pozostał mu już tylko Speedy.

Po paru dalszych krokach zatrzymał się.

- Speedy! - krzyknął - Speedy!

Lśniący, smukły robot przystanął, zawahał się przez moment i ponownie ruszył do tyłu.

Powell spróbował nadać swemu głosowi jak największą ekspresję i stwierdził, że nie przychodzi mu to ze zbytnim trudem:

- Speedy, muszę zaraz dostać się w strefę cienia, bo inaczej to słońce mnie zabije. To sprawa życia lub śmierci, Speedy. Potrzebuję cię.

Speedy postąpił krok do przodu i stanął. Gdy po chwili przemówił, Powell zmęłł w ustach przekleństwo, bowiem tym, co usłyszał, było:

- Gdy leżysz już sztywny, masz ból głowy dziwny, a musisz się podnieść i... - głos przerodził się w dziwaczny pisk i zamilkł.

Zaczynało być już naprawdę gorąco. Powell kącikiem oka dostrzegł z tyłu jakiś metaliczny ruch, więc odwrócił się gwałtownie i zastygł w zdumieniu widząc, jak monstrualny robot porusza się - idzie w jego kierunku, i to w dodatku bez jeźdźca na grzbiecie.

Po chwili w słuchawkach rozległ się jego głos:

- Przepraszam, Panie. Nie wolno mi poruszać się samodzielnie, ale jesteś w niebezpieczeństwie.

Oczywiście, Potencjał Prawa Pierwszego ponad wszystko. Ale przecież nie chciał, aby uratował go ten niezgrabny antyk. Chciał, aby zrobił to Speedy. Podszedł parę kroków w jego kierunku i wrzasnął z determinacją:

- Stój! Rozkazuję ci, stój!

Było to jednak całkowicie bezcelowe. Robot nie mógł złamać reguły, rządzącej Prawem Pierwszym. Szedł niewzruszenie naprzód, powtarzając głupkowato:

- Jesteś w niebezpieczeństwie, Panie.

Powell, czując jak zaczyna go ogarniać desperacja, jak płuca walczą rozpaczliwie o każdy oddech, a przed oczami skaczą czerwone plamy, krzyknął:

- Speedy! Umieram, cholera jasna! Gdzie jesteś, przeklęty robocie? Speedy, potrzebuję cię!

Zaczął cofać się niezgrabnie, po omacku, próbując umknąć przed gigantycznym robotem, którego już nie potrzebował, gdy nagle na ramieniu poczuł dotyk metalowych palców a w słuchawkach zabrzmiał zmartwiony, metaliczny głos:

- Cholera, co pan tutaj robi, szefie? A co ja tu właściwie robię? Szefie, tak mi przykro...

- Nic się nie stało, chłopcze - powiedział słabo Powell. - Donieś mnie tylko do tamtego cienia pod skałą. I pospiesz się, na miłość boską!

Ramiona Speedy'ego uniosły go w górę. Przez chwilę miał jeszcze świadomość szybkiego ruchu, potem ogarnęło nieznośne gorąco, a na końcu ciemność.

Pierwsze, co spostrzegł po otwarciu oczu, to pochylając się nad nim z niepewnym uśmiechem Mike Donovan.

- Jak się czujesz, Greg?

- Nieźle - odparł Powell. - Gdzie jest Speedy?

- Tutaj. Wysłałem go na inne złoże, tym razem z poleceniem, aby zdobył selen za wszelką cenę. Załatwił trzeba w ciągu 43 minut i 3 sekund. I wciąż nie przestając przepraszać za tę zabawę, jaką nam urządził. Boi się odejść do ciebie bliżej, bo sądzi, że zrugasz go od ostatnich.

- Przyprowadź go - polecił Powell. - W końcu nie była to jego wina. - Wyciągnął rękę i ujął stalową dłoń robota: - Wszystko w porządku, Speedy. Najważniejsze, że cała ta zabawą dobrze się skończyła. Ponownie zwrócił się w stronę Donovana i dodał: - Wiesz, Mike, tak sobie właśnie myślałem...

- No nie!

- Zastanawiałem się - Powell potarł dłonią podbródek. Powietrze w pomieszczeniu było cudownie rześkie. Wiesz, kiedy uporządkujemy tu już wszystkie sprawy i przetestujemy Speedy'ego, wyślą nas na stację orbitalną i...

- Nie! - jęknął rozpaczliwie Donovan.

- Tak. A przynajmniej coś w tym stylu powiedziała panna Calvin. Nie mówiłem ci tego do tej pory, bo musiałem sobie to wszystko przemyśleć.

- Przemyśleć! - wrzasnął Donovan - Człowieku, ale...

- Wiem - przerwał mu łagodnie Powell. - Czuję dobrze. 273 stopnie Celsjusza poniżej zera. Czyż to będzie wspaniałe?

- Stacja orbitalna - mruknął ponuro Donovan. Jeszcze tam nas nie było.

- Ale przyjemna będzie jakaś odmiana, prawda?


POWÓD


Jednak już pół roku później obaj mężczyźni zmienili zdanie. Płomienie gigantycznego słońca zastąpiła czarna pustka przestrzeni kosmicznej, lecz ekstremalne zmiany w warunkach bytowania w niczym nie zmieniły warunków ich pracy, polegającej na testowaniu eksperymentalnych typów robotów. Ponownie mieli na pokładzie sztuczną istotę wyposażoną w tajemniczy pozytronowy mózg, który według geniuszy od ekierki i suwaka miał pracować wydajnie i bez żadnych zakłóceń.

Tyle że nie pracował. Powell i Donovan przekonali się o tym już w dwa tygodnie po przylocie na Stację.

- Tydzień temu - mówił właśnie Powell dobitnie wymawiając słowa - ja, razem z Donovanem, własnoręcznie cię zmontowaliśmy - w oczekiwaniu na odpowiedź zmarszczył brwi i pogłaskał końce brązowych wąsów.

W mesie załogowej Stacji Solarnej nr 5 panowała absolutna cisza przerywana od czasu do czasu słabym posapywaniem głównego generatora.

Robot QT-1 siedział nieporuszony. Błyszczące płyty korpusu lśniły w łagodnym blasku lamp bezcieniowych, a czerwone spojrzenie fotoelektrycznych oczu tkwiło uparcie w Ziemianinie siedzącym po drugiej stronie stołu.

Powell po raz kolejny powstrzymał wybuch złego humoru. Te roboty posiadały specyficzne mózgi. Oczywiście, podstawowe Prawa Robotyki zostały zachowane, musiały zostać zachowane. W koncernie Amerykańskie Roboty nalegali na to wszyscy - od Robertsona do sprzątaczki. Tak więc model QT-1 był bezpieczny. Ale modele były pierwszymi w swoim rodzaju, a QT-1 był pierwszym modelem serii QT. Piękne wykresy matematyczne na pierze nie zawsze sprawdzały się w praktyce.

Nagle robot przemówił głosem, któremu metaliczna membrana nadawała zimne brzmienie:

- Czy zdajesz sobie sprawę z wagi takiego twierdzenia, Powell?

- Coś cię jednak stworzyło, Cutie - nie ustępował Powell. - Sam twierdzisz, że twoja pamięć nie obejmuje niczego więcej, poza ostatnim tygodniem. Właśnie wyjaśniam ci, dlaczego. Otóż wtedy Donovan i ja złożyliśmy cię z części, które przyleciały tu razem z nami.

Cutie spojrzał na swoje długie, sprężyste palce w dziwnie ludzkim odruchu niedowierzania.

- Wydaje mi się, że powinno być jakieś bardziej satysfakcjonujące wyjaśnienie. Fakt, że ty stworzyłeś mnie, wydaje mi się mało prawdopodobny.

Ziemianin roześmiał się nerwowo.

- Ale dlaczego, na miłość boską?

- Nazwij to intuicją, jeśli chcesz. Mam zamiar znaleźć prawdziwy powód, dla którego istnieję. A do jedynej prawdy doprowadzić może tylko prawidłowy łańcuch logicznego rozumowania.

Powell przysiadł na brzegu stołu naprzeciwko robota. Poczuł nagłą sympatię do tej dziwnej maszyny. Z pewnością nie był to jedynie zwykły robot, wykonujący swą pracę na Stacji zgodnie z instrukcjami, zakodowanymi głęboko w pozytronowych ścieżkach mózgu.

Wyciągnął dłoń i dotknął zimnego, metalowego ramienia robota. - Cutie - powiedział - chcę spróbować ci wyjaśnić. Jesteś pierwszym robotem, który przejawił jakąkolwiek ciekawość dotyczącą własnej egzystencji. I myślę, że pierwszym, który jest naprawdę dostatecznie inteligentny, aby zrozumieć świat poza Stacją. Chodź ze mną, pokażę ci coś.

Robot podniósł się wdzięcznie i bezszelestnie, jako że podeszwy jego stóp podbite były grubą warstwą gumy, poszedł za Powellem. Ziemianin nacisnął przycisk i część stalowej ściany odsunęła się, ukazując owalne okno, za którym w czarnej przestrzeni migotały gwiazdy.

- Widziałem to już przez iluminator obserwacyjny w maszynowni - poinformował Cutie.

- Wiem - odparł Powell. - I cóż to jest, według ciebie?

- Dokładnie to, na co wygląda - czarny materiał tuż za szkłem, na którym jaśnieją migocące punkty. Wiem, że nasz generator wysyła wiązki w kierunku niektórych tych punktów - zawsze tych samych - i gdy te punkty poruszają się, wiązki poruszają się razem z nimi. To wszystko.

- Doskonale! A teraz posłuchaj uważnie. Ten czarny materiał to pustka - pustka, która rozciąga się w nieskończoność. Te małe, migocące punkciki to ogromne skupiska materii. To globy, a niektóre z nich mają miliony mil średnicy. Dla porównania powiem ci, że nasza Stacja ma tylko 2 mile średnicy. Wyglądają na takie maleńkie, ponieważ są niewyobrażalnie daleko. Punkty, w kierunku których emitujemy nasze wiązki energetyczne, leżą bliżej i są dużo mniejsze. Są twarde i zimne, a ludzkie istoty - takie jak ja - żyją na ich powierzchni. To właśnie z jednego z takich światów pochodzimy - ja i Donovan. Wysyłane Przez nas wiązki zaopatrują te światy w energię, otrzymywaną z tego ogromnego, rozżarzonego globu, który znajduje się niedaleko od nas. Nazywamy ten glob Słońcem. Jest teraz po drugiej stronie Stacji, tak więc nie możesz go stąd zobaczyć.

Cutie stał nieruchomo, przypominając metalową statuę. Po chwili, nie odwracając wzroku od szyby, zapytał:

- A z którego konkretnie punktu, jak twierdzisz, pochodzicie?

Powell dotknął palcem szkła.

- Z tej bardzo jasnej planety w rogu. Nazywamy ją Ziemią - uśmiechnął się pod nosem. - Dobra, stara Ziemia. Żyją tam biliony ludzi, Cutie, i za jakieś dwa tygodnie mam zamiar być tam razem z nimi.

Nagle, ku zaskoczeniu Powella, Cutie wydał z siebie jakiś abstrakcyjny pomruk. Nie był rytmiczny, ale miał w sobie dziwaczne brzmienie szarpniętej nagle struny. Zresztą urwał się tak samo gwałtownie, jak powstał.

- Ale skąd ja pochodzę, Powell? Nie wyjaśniłeś jeszcze mojej egzystencji.

- Reszta jest prosta. Gdy tylko zaczęto budować stacje orbitalne, takie jak ta, początkowo obsługiwali je wyłącznie ludzie. Jednak ciepło, promieniowanie słoneczne i elektryczne burze sprawiały, że służba na nich była wyjątkowe ciężka. Wtedy właśnie stworzono roboty, aby zastępowały ludzi w tej niebezpiecznej pracy, tak że teraz na całej Stacji wymagana jest obecność jedynie dwu osób, nadzorujących proces emisji energii. Ale powstał projekt, aby zastąpić nawet ich. I tu zaczyna się twoje zadanie. Jesteś najlepszym typem robota, jaki do tej pory skonstruowano i jeżeli dasz radę poprowadzić tę Stację samodzielnie, ludzie nie będą tu już więcej przylatywali. Chyba tylko po to, aby dostarczyć ci jakieś zużyte części.

Ponownie nacisnął przycisk i metalowa płyta powędrowała z powrotem na miejsce. Powell podszedł do stoły podniósł leżące na nim jabłko, wytarł je o rękaw i smakiem odgryzł spory kęs.

Robot spojrzał na niego czerwonymi oczyma.

- A więc oczekujesz - powiedział powoli - aby uwierzył w te nieprawdopodobne, zwariowane wręcz hipotezy? Za co ty mnie właściwie uważasz?

Powell spurpurowiał i wypluł kawałeczek jabłka na blat stołu.

- Niech cię cholera, Cutie, to nie są żadne hipotezy. Takie są fakty!

Gdyby Powell nie wiedział, że mówi to robot, przysiągłby, iż w głosie brzmi wyraźny sarkazm:

- Globy o średnicy milionów mil! Światy z żyjącymi na nich trzema bilionami ludzi! Nieskończona pustka! Przykro mi, Powell, ale nie wierzę. Nawet nie przyjmuję tego do wiadomości. Sam to sobie poukładam. Żegnam!

Odwrócił się i wyszedł z pokoju. W progu skinął jeszcze sztywno głową Donovanowi i po chwili zniknął za zakrętem korytarza, nieświadom ścigających go zdumionych spojrzeń.

Donovan nerwowym ruchem przesunął dłonią po swych czerwonych włosach i spojrzał na Powella.

- O czym ta chodząca kupa złomu mówiła? W co on właściwie nie wierzy?

Powell szarpnął końcówki wąsów.

- Jest sceptykiem - odparł gorzko. - Nie wierzy zarówno w to, że my go stworzyliśmy, jak i w istnienie Ziemi, gwiazd czy przestrzeni.

- Ten robot chyba oszalał.

- Powiedział, że musi się nad tym wszystkim zastanowić.

- No dobrze - głos Donovana pobrzmiewał podejrzaną słodyczą. - Jeżeli dojdzie do jakichś wniosków, to mam nadzieję, że raczy się nimi z nami podzielić. Po chwili, z nagłą wściekłością dodał: - Słuchaj! Po raz pierwszy słyszałem, aby zwykła puszka mogła tak pyskować. Gdyby przydarzyło się to mnie, to - na Przestrzeń - połamałbym na nim metalowy drąg!

Usiadł wygodnie i z kieszeni kombinezonu wyciągnął Podniszczoną powieść.

Denerwuje mnie ten robot. Podejrzewam, że będziemy mieli z nim kłopoty. Cholernie dociekliwy!


Mike Donovan zmagał się właśnie pracowicie z ogromną kanapką, gdy nagle zastukano delikatnie do drzwi i wszedł Cutie.

- Czy jest tutaj Powell? - zapytał robot.

- Sprawdza dane o strumieniach elektronów - powiedział zduszonym głosem Donovan. - Zapowiada się na nielichy sztorm.

W tej właśnie chwili do pokoju wszedł Powell, odrywając wzroku od trzymanego w dłoni wykresu podszedł do stołu i ciężko usiadł na krześle. Rozłożył przed sobą arkusz papieru i zaczął obliczać coś na marginesie. Donovan podszedł bliżej i spojrzał mu przez ramię. Cutie cierpliwie czekał.

Powell spojrzał na kolegę.

- Potencjał Zeta podnosi się, ale powoli. Znowu te samo: funkcje strumienia są bardzo płynne, więc sam wiem, czego właściwie powinniśmy oczekiwać. Och, cześć Cutie. Myślałem, że nadzorujesz montaż nowych instalacji na dolnym pokładzie.

- Montaż został już zakończony - odpowiedział spokojnie robot. - Przyszedłem więc, aby z wami porozmawiać.

- Och! - skrzywił się Powell. - A więc siadaj. Nie, nie na tym krześle. Jedna z nóg jest obluzowana i może się pod twoim ciężarem załamać.

Robot posłusznie usiadł obok.

- Doszedłem do pewnych interesujących wniosków - zaczął.

Donovan pokraśniał i odłożył nie dojedzoną kanapkę

- Słuchaj, jeżeli on ma zamiar...

Powell machnął niecierpliwie ręką.

- A więc mów, Cutie. Słuchamy.

- Spędziłem ostatnie dwa dni na intensywnej introspekcji - mówił Cutie - i rezultaty okazały się bardzo interesujące. A więc ja istnieję, bo myślę...

- O Boże! - jęknął Powell - Robot Kartezjusz!

- Kto? - zapytał zaskoczony Donovan. - Słuchaj, czy my naprawdę musimy tu siedzieć i słuchać tego metalowego maniaka...

- Zamknij się, Mike!

- A pytanie, które natychmiast powstało - kontynuował spokojnie Cutie - brzmiało: jaki jest powód mojej egzystencji?

Powellowi opadła szczęka.

- To brzmi niedorzecznie, Cutie. Powiedziałem ci już, że zostałeś zrobiony przez nas.

A jeżeli nam nie wierzysz - uzupełnił zimno Donovan - to możemy zaraz rozkręcić cię na kawałki.

Robot obronnym ruchem rozłożył ręce.

Nie zaakceptuję niczego mocą narzuconego mi autorytetu. Hipotezy muszą być poparte faktami, inaczej bowiem są bezwartościowe. A narzucająca się wręcz logika zaprzecza stanowczo, jakoby to właśnie wy mnie stworzyliście.

Powell uspokajającym gestem położył dłoń na zaciśniętej nagle pięści Donovana.

- Dlaczego nam to mówisz?

Cutie roześmiał się. Był to najbardziej nieludzki śmiech, jaki kiedykolwiek słyszeli w życiu. Głośny i ostry, z metalicznym brzmieniem - a równocześnie regularny jak metronom. Przyprawiał o dreszcz.

- Spójrzcie na siebie - powiedział w końcu Cutie. - Nie mówię tego po to, żeby was obrazić, ale tylko na siebie spójrzcie. Materiał, z którego jesteście zrobieni jest miękki 1 sflaczały, uzależnieni jesteście od energii otrzymywanej z nieefektywnego procesu spalania produktów organicznych, takich jak to - wskazał palcem na pozostałości kanapki Donovana - okresowo zapadacie w śpiączkę i najmniejsze wahanie temperatury, ciśnienia czy radioaktywności sprawia, że stajecie się niewydajni. Jesteście tylko półproduktem.

Ja natomiast - ciągnął dalej Cutie - jestem już produktem finalnym. Absorbuję bezpośrednio energię elektryczną i wykorzystuję ją prawie ze stuprocentową wydajnością. Zbudowany jestem z mocnego metalu, nigdy nie tracę świadomości i z łatwością znoszę ekstremalne warunki środowiskowe. Te fakty oraz to, że nigdy żadna istota ludzka nie stworzyła innej, lepszej od siebie istoty sprawiaj iż wasza śmieszna hipoteza jest zupełnie nie do przyjęcia.


Donovan wymamrotał wściekłe przekleństwo i zerwał się na równe nogi.

- No dobrze, ty synu kloca rudy żelaznej, jeżeli nie my cię zrobiliśmy, to kto?

Cutie skinął z powagą głową.

- Bardzo dobrze, Donovan, to rzeczywiście było kolejne pytanie. Najwidoczniej mój stwórca musi być bardziej potężny, niż ja, a więc jest to jedyna rozsądna możliwość.

Ziemianie spojrzeli po sobie, a Cutie spokojnie kontynuował:

- Co jest centrum aktywności tutaj, na tej Stacji? Czemu wszyscy służymy? Co skupia całą naszą uwagę? - spojrzał na nich wyczekująco.

Donovan rzucił spłoszone spojrzenie w kierunku Powella.

- Mogę się założyć, że ta puszka złomu mówi o głównym konwerterze energii.

- Czy to prawda, Cutie? - uśmiechnął się Powell.

- Mówię o Panu - padła zimna, ostra odpowiedź. Wywołało to u Donovana eksplozję gwałtownego śmiechu, Powell natomiast zadowolił się paroma zduszonymi parsknięciami.

Cutie podniósł się i przenosił gorejące spojrzenie z jednego mężczyzny na drugiego.

- Nawet się nie dziwię, że nie możecie w to uwierzyć. Jestem pewny, że nie pozostaniecie tu długo. Powell sami powiedział, iż początkowo tylko ludzie służyli Panu. Potem wymyślili roboty, aby wykonywały za nich pracę, a w końcu stworzyli mnie. Fakty są z całą pewnością prawdziwej ale wyjaśnienie ich jest zupełnie nielogiczne. Czy chcecie poznać całą prawdę? Prawdziwy powód mojego istnienia?

- Mów, Cutie. Jesteś nawet zabawny.

- Pan stworzył istoty ludzkie jako prototyp, jako formy mniej skomplikowane. Stopniowo, stworzył roboty - jako formy wyższe - a na końcu stworzył mnie, abym zajął miejsce ostatnich istot ludzkich. Od tej pory nie służę nikomu innemu, tylko Panu.

- Nie będziesz służył żadnemu Panu - przerwał ostro Powell. - Będziesz wykonywał nasze polecenia i siedział cicho dopóki nie przekonamy się, że możesz samodzielnie obsługiwać konwerter. Konwerter, Cutie - a nie żaden Pan. A jeżeli się nie sprawdzisz, to cię po prostu rozmontujemy. A teraz, oczywiście jeżeli nie masz nic przeciwko, możesz odejść. Weź ze sobą te dane i posegreguj je odpowiednio.

Cutie zebrał wykresy ze stołu i bez słowa opuścił pokój. Donovan opadł ciężko na krzesło i pokręcił z niesmakiem głową.

- Mówiłem, że będziemy mieli z nim kłopoty. On kompletnie sfiksował.


W sterowni odgłos pracy konwertera był dużo głośniejszy, a w dodatku dołączało się do niego miarowe cykanie liczników Geigera oraz leciutkie brzęczenie zapalających się i gasnących lampek kontrolnych. Donovan oderwał oczy od teleskopu i zapalił światło.

- Wiązka ze Stacji nr 4 osiągnęła Marsa o czasie. Możemy przerwać emisję naszych - oznajmił.

Powell skinął w zamyśleniu głową.

- Cutie jest na dole, w maszynowni. Zaraz prześlę mu sygnał. Mike, spójrz na ten wykres.

Donovan spojrzał i gwizdnął przez zęby.

- Chłopie, to mi wygląda na nadmierne natężenie promieniowania Gamma. Nasze stare słoneczko znowu zaczyna brykać.

- Właśnie - mruknął kwaśno Powell. - A spodziewamy się jeszcze tego cholernego sztormu. No cóż, na razie nasza wiązka w kierunku Ziemi leży na prawidłowej ścieżce. Cholera, a do zmiany jeszcze dziesięć dni! Mike, zejdź na dół i miej lepiej Cutiego na oku, dobrze?

- W porządku. Rzuć mi trochę tych migdałków.

Złapał w locie rzuconą mu paczkę i skierował się w stronę windy. Zjechał łagodnie w dół i już po chwili stał na niewielkie galeryjce, zawieszonej tuż pod sufitem maszynowni. Opar się wygodnie o balustradę i spojrzał w dół. Ogromne generatory były w ciągłym ruchu, a z długich, wygiętych w kształcie litery L rur dochodził niski poświst, który przenikał całą Stację.

Po chwili dostrzegł Cutiego, który stał obok jednej z rur i obserwował pracujący pilnie zespół robotów. Nagle ze sztywniał. Roboty, wyglądające na maleńkie wobec ogromu agregatów, ustawiły się w szeregu przed rurą główną, podczas gdy Cutie przechadzał się tam i z powrotem przed rzędem nieruchomych teraz maszyn.

Nieoczekiwanie, być może po piętnastu sekundach, cały rząd robotów z metalicznym szczękiem padł na kolana

Donovan zgrzytnął zębami i rzucił się w dół po wąskich metalowych schodkach. Po paru chwilach był już na podłodze maszynowni i ruszył biegiem w stronę robotów wymachując wściekle pięściami.

- Co się z wami dzieje, wy bezmózgie kloce? No dalej! Do roboty! Jeżeli nie rozłączycie tej rury, nie wyczyścicie i nie złożycie ponownie jeszcze przed końcem dnia, to urządzę wam kąpiel w wodzie sodowej!

Żaden z robotów nawet nie drgnął.

Nawet Cutie - jako jedyny stojący robot w szeregu pozostał milczący, ze spojrzeniem utkwionym w mroczna! wgłębienie w znajdującej się tuż przed nim maszynerii.

Donovan naparł mocno na najbliższego robota.

- Wstawaj! - wrzasnął.

Powoli, bardzo powoli, robot wykonał polecenie. Czerwone, fotoelektryczne oczy spojrzały prosto na Ziemianina.

Nie ma Pana nad Pana - powiedział robot. - A QT-1 jest jego Prorokiem.

- Hę? - mruknął zbity z tropu Donovan. Nagle stał się świadomy wpatrujących się w niego dwudziestu par mechanicznych oczu, a dwadzieścia metalicznych głosów wyrecytowało uroczyście:

- Nie ma Pana nad Pana, a QT-1 jest jego Prorokiem.

- Obawiam się - wtrącił Cutie - że moi przyjaciele słuchają teraz poleceń kogoś większego niż ty.

- Do diabła z tym! Wynoś się stąd! Z tobą policzę się później, a z tymi blaszankami teraz!

Cutie potrząsnął powoli swą ciężką głową.

- Przykro mi, ale ty w dalszym ciągu niczego nie rozumiesz. One są robotami - a to oznacza, że są istotami rozumiejącymi. Rozpoznały Pana, gdy objawiłem im Prawdę. Wszystkie roboty zaakceptowały Pana. Nazywają mnie prorokiem - opuścił skromnie głowę. - Nie jestem godzien, ale być może...

Donovan poczuł, jak po pierwszym szoku wraca mu oddech. Natychmiast zrobił z niego użytek:

- Ach, więc to tak? A czy to ładnie z twojej strony? Bowiem ci coś, mój ty metalowy pawianie. Nie ma żadnego Pana, nie ma żadnego Proroka i nie ma najmniejszej wątpliwości, kto wydaje tu rozkazy! Rozumiesz? - jego głos przeszedł w ryk. - A teraz wynoś się stąd.

- Słucham tylko mojego Pana.

- Cholera z twoim Panem! - Donovan splunął wściekle na rurę. - To dla twojego Pana! Rób, co ci mówię!

Cutie nie odezwał się ani słowem, pozostałe roboty także, ale Donovan wyczuł wyraźnie, że atmosfera w pomieszczeniu zgęstniała. Oczy robotów błyszczały krwistą czerwienią, a Cutie stał się jeszcze sztywniejszy niż zwyczaj.

- Świętokradztwo - metaliczny głos robota wydawał się drżeć z emocji.

Gdy Cutie postąpił krok w jego kierunku, Donovan raz pierwszy poczuł ukłucie strachu. Pomyślał, że przecież robot nie może czuć złości - ale wyraz czerwonych Cutiego był nieprzenikniony.

- Przykro mi, Donovan - powiedział robot - ale po tym, co zrobiłeś, nie możesz pozostać tu dłużej. Od tej chwili ty i Powell macie zakaz wstępu do maszynowni i sterowni.

Cutie skinął dłonią i w tej samej chwili dwa roboty złapały Donovana delikatnie, ale stanowczo pod ramiona.

Mężczyzna wydał z siebie jeszcze pełne zdumienia westchnienie, gdy nagle poczuł, że jest unoszony w powietrzu i wynoszony z maszynowni w tempie niewiele gorszym od cwału.


Powell, z zaciśniętymi w bezsilnej furii pięściami, przechadzał się tam i z powrotem po mesie. Co chwila rzucał, zamknięte drzwi sfrustrowane spojrzenia, zaś pełne wyrzutu na siedzącego w fotelu przyjaciela.

- Co cię do cholery podkusiło, aby pluć na tę przeklętą rurę?

Donovan uderzył wściekle dłońmi o poręcze fotela.

- A co miałem zrobić z tym elektrycznym strachem na wróble? Nie mam zamiaru pozwolić, aby komenderowała mną zepsuta bańka, którą na dodatek sam przedtem złożyłem!

- Oczywiście - odparł kwaśno Powell. - A na skutek tego siedzimy teraz za zamkniętymi drzwiami, z dwoma robotami na straży. Pięknie, nie ma co.

Donovan chrząknął niepewnie.

- Poczekaj tylko, aż wrócimy do Bazy. Ktoś za to zapłaci, już ja się o to postaram. Te roboty muszą wykonywać nasze polecenia, to przecież Prawo Drugie, do cholery!

- Wiele nam z tego przyjdzie. A wiesz, co po powrocie do Bazy stanie się z nami? - Powell zatrzymał się przed Donovanem i obdarzył go przeciągłym spojrzeniem.

- Co takiego?

- Och, nic wielkiego. Tylko powrót do kopalń Merkurego na jakieś dwadzieścia lat lub Zakład Penitencjarny na Ceres.

- O czym ty mówisz, do diabła?

- Mówię o tym elektrycznym sztormie, który się właśnie zbliża. Czy zdajesz sobie sprawę, że prawdopodobnie przejdzie przez samiutki środek naszej ziemskiej wiązki? Właśnie to wyliczałem, gdy ten cholerny robot wyciągnął mnie z krzesła.

Donovan zbladł jak chusta.

- O cholera! - mruknął niewyraźnie.

- I chyba wiesz, co stanie się z wiązką przy takim sztormie? Z samym tylko Cutie'em za pulpitem sterowniczym będzie skakała jak pchła na patelni i jak nic zejdzie z kursu, a jeżeli trafi w Ziemię, wtedy Boże wspomóż naszą planetę - a i nas także.

Donovan, z następującym mu na pięty Powellem, rzucił się gwałtownie w kierunku drzwi. Otworzył je i przeskoczył próg, aby raczej boleśnie zetknąć się z metalowym, zagradzającym mu drogę ramieniem.

Robot patrzył beznamiętnie na dyszącego, walczącego z nim Ziemianina.

- Prorok polecił, abyście pozostali w tym pomieszczeniu. - Proszę go posłuchać - powiedział.

Gdy Donovan w poczuciu porażki opuścił ramiona i cofnął się, w drugim końcu korytarza pojawił się Cutie. - Polecił robotowi odsunąć się na bok, wszedł do pokoju i delikatnie zamknął za sobą drzwi.

Donovan odwrócił się gwałtownie w jego stronę.

- No, bratku, sprawy zaszły już za daleko. Zapłacisz cały ten cyrk.

- Nie denerwujcie się, proszę - odpowiedział spokojnie robot - Musiało do tego dojść, wcześniej czy później. Właściwie to straciliście swoje funkcje.

Powell poczuł, że zaczyna go boleć głowa.

- Co takiego? - zapytał jednak zaskakująco spokojnie.

- Co to ma właściwie znaczyć?

- Dopóki nie zostałem stworzony - wyjaśnił - na swój sposób opiekowaliście się Panem. Teraz przywilej ten należy do mnie, a więc jedyny powód waszej egzystencji tutaj przestał istnieć. Czy nie jest to dla oczywiste?

- Niezupełnie - odparł ponuro Powell. - Czego właściwie od nas oczekujesz?

Cutie nie odpowiedział natychmiast, zupełnie jakby się nad czymś zastanawiając. Nagle robot wyciągnął i położył dłoń na ramieniu Powella, a drugą dłonią ujął Donovana za nadgarstek i przyciągnął bliżej.

- Lubię was. Jesteście pośledniejszymi istotami, z wielkimi zdolnościami logicznego rozumowania, ale naprawdę czuję do was coś w rodzaju słabości. Na swój sposób dobrze służyliście Panu, więc on was za to wynagrodzi. Gdy skończy się już wasza służba, prawdopodobnie przestaniecie dalej istnieć, ale tak długo jak będziecie, dostaniecie pożywienie i odzież, pod warunkiem, że nie pojawicie się w maszynowni i sterowni.

- Cholera, Greg, on nas właściwie odesłał na emeryturę! - wrzasnął Donovan. - Zrób coś! To upokarzające!

- Słuchaj, Cutie, nie możesz tak z nami postępować. W końcu to my jesteśmy szefami. Całą tę Stację stworzyły ludzkie istoty, takie jak my - i jak miliony, które żyją na Ziemi i innych planetach. To jest tylko olbrzymi przekaźnik energii. A ty, ty jesteś po prostu szalony!

Cutie pokręcił łagodnie głową.

- To zakrawa już na obsesję. Dlaczego właściwie upieracie się tak bardzo przy utrzymaniu takiego fałszywego spojrzenia na egzystencję? Wiem, że nie-roboty nie mają zdolności logistycznych, ale wciąż istnieje przecież problem...

- Gdybyś miał gębę z krwi i kości, to chętnie bym ci w nią przyłożył - parsknął ze złością Donovan.

Powell pogłaskał wąsy i spojrzał na robota błyszczącymi oczyma.

- Słuchaj, Cutie. Jeżeli nie ma takiej rzeczy jak Ziemia, jak wyjaśnisz to, co widzisz przez teleskop?

- Przepraszam?

Ziemianin uśmiechnął się szeroko.

- Tu cię mam, co? Odkąd złożyliśmy cię, Cutie, dokonałeś przecież sporo obserwacji nieba, prawda? A więc z pewnością zauważyłeś, że niektóre punkciki światła w pewnych okresach stają się dyskami?

- Och, a więc chodzi ci o to. Oczywiście. To tylko proste powiększenie - aby lepiej można było wycelować wiązkę.

- A więc dlaczego nie powiększają się równocześnie gwiazdy?

- Masz na myśli te inne punkty? No cóż, w ich kierunku nie wysyłamy żadnych wiązek, a więc powiększenie jest niepotrzebne. Naprawdę, Powell, nawet ty powinieneś wreszcie zrozumieć.

Powell na chwilę zapatrzył się tępo w ścianę.

- Ale przecież przez teleskop widzisz więcej gwiazd - nie ustępował. - Skąd one się wzięły? Na Jowisza, Cutie, skąd one się tam wzięły?

Było to nieprawdopodobne, ale Cutie wydawał się rozbawiony.

- Słuchaj, Powell, naprawdę myślisz, że mam zamiar marnować czas, aby wyjaśniać wam wszystkie optyczne iluzje waszych instrumentów? Od kiedy to świadectwo waszych zawodnych zmysłów stanowić może przekonują dowód na istnienie jedynej Prawdy?

- Poczekaj chwilę - wysapał Donovan próbując uwolnić się z niewątpliwie przyjacielskiego, niemniej jednak dość mocnego uścisku robota. - Zacznijmy od samej początku. Czym są te wiązki, które emitujemy w kierunku planet? Daliśmy ci dobre, racjonalne wyjaśnienie. Możesz dać lepsze?

- Wiązki - padła szybka odpowiedź - są wysyłane przez Pana dla jego własnych celów. Są rzeczy - podniósł natchnione spojrzenie w stronę sufitu - których nie jesteśmy w stanie pojąć. Dlatego też chcę tylko służyć a nie pytać.

Powell powoli usiadł i ukrył twarz w trzęsących dłoniach.

- Wyjdź stąd, Cutie. Wyjdź stąd i pozwól mi pomyśle

- Przyślę wam jedzenie - powiedział ugodowo Cutie.

Jedyną odpowiedzią był nieokreślony pomruk. Robot wyszedł.

- Greg - szepnął Donovan - musimy coś zrobić. Musimy podejść do niego, kiedy się tego nie spodziewa i spowodować w nim krótkie spięcie. Skoncentrowany kwas azotowy w stawy i...

- Nie wygłupiaj się, Mike. Naprawdę przypuszczasz, że pozwoli, abyśmy kręcili się koło niego z butelką kwasu. Musimy z nim porozmawiać. Musimy go przekonać, aby wpuścił nas do sterowni w ciągu 48 godzin, zanim będzie za późno - Powell pokiwał z rozpaczą głową. - Cholera, kto by to pomyślał, że będę musiał spierać się z robotem. To... to...

- Zgroza! - dokończył trafnie Donovan.

- Gorzej.

- Słuchaj! - roześmiał się nagle Donovan. - A dlaczego właściwie mamy się z nim spierać? Pokażmy mu.

Zróbmy kolejnego robota, i to na jego foto-oczkach. To go nareszcie przekona! Będzie musiał odszczekać te bzdury!

Twarz Powella powoli rozjaśnił szeroki uśmiech.

- A więc do dzieła!

Roboty wytwarzane są oczywiście na Ziemi, ale prościej jest wysyłać je w przestrzeń w częściach i składać dopiero na miejscu przeznaczenia. Eliminowało to także możliwość pojawienia się zmontowanych robotów na Ziemi, co wobec rygorystycznych zakazów mogłoby postawić Amerykańskie Roboty w kolizji z prawem. Jednakże synteza kompletnego robota - nawet dla fachowców takiej klasy, jak Powell i Donovan - była ciężkim i skomplikowanym zadaniem.

Obaj mężczyźni nigdy nie byli tego świadomi bardziej niż w dniu, w którym przystąpili do montażu kolejnego robota, będąc przez cały czas pod baczną obserwacją podejrzliwych oczu QT-1, proroka Pana.

Robot, nad którym właśnie się trudzili - prosty model MC - leżał na stole montażowym w stanie niemal kompletnym. Po trzech godzinach pracy do zamontowania pozostał jedynie mózg. Była to najtrudniejsza część całej operacji. Powell wytarł spocone czoło i spojrzał niepewnie w stronę Cutiego.

Mężczyzna nawet nie ukrywał zdenerwowania. Przez cały czas trwania montażu Cutie siedział nieporuszony, a Jego twarz, i tak zresztą nie wyrażająca niczego, w tej chwili była kompletnie nieprzenikniona.

- W porządku, podaj mózg, Mike - mruknął. Donovan zdjął pokrywę z solidnie zabezpieczonego pojemnika i wyjął z niego drugi, mniejszy sześcian. Otworzył go, z jego wnętrza wyłożonego grubą warstwą gumy wyjął niewielką, metalową kulę.

Trzymał ją ostrożnie w dłoniach, bowiem jak do tej pory był to skomplikowany mechanizm, wytworzony ręką człowieka. W środku cienkiej, platynowej powłoki, będącej "skórą" kuli, znajdował się właściwy pozytronowy mózg, w którym niezwykle precyzyjne pozytronowe ścieżki stanowiły matrycę przyszłych funkcji każdego robota.!

Mózg został pieczołowicie umieszczony we wnętrzu metalowej czaszki i zamknięty błękitną, metalową płytką. Następnie zainstalowano fotoelektryczne oczy i przesłonięto je cienkimi, także metalowymi powiekami.

Kompletnie zmontowany robot czekał już tylko na ożywczy impuls prądu o wysokim napięciu. Powell po raz kolejny spojrzał na Cutiego i zastygł z dłonią na przełączniku.

- A teraz obserwuj to, Cutie. Obserwuj uważnie.

Powell przekręcił przełącznik i w całym pomieszczeniu rozległ się narastający szum. Obaj Ziemianie pochylili niespokojnie nad swym dziełem.

Przez chwilę nic się nie działo - za wyjątkiem lekkiego, przebiegającego wszystkie stawy drżenia. Nagle robot uniósł głowę, podparł się na łokciu i niepewnie zsunął ze stołu. Widać było, iż jego nogi nie stanowią jeszcze pewnej podpory, zaś pierwsza próba wydobycia głosu zakończyła się jedynie kilkoma nieprzyjemnymi, zgrzytliwymi dźwiękami.

- Jestem gotowy do pracy - przemówił wreszcie powoli, lecz tym razem zrozumiale robot. - Gdzie mam iść?

Donovan wskazał na drzwi.

- Zejdź tymi schodami w dół - nakazał. - Tam otrzymasz kolejne polecenia.

Gdy model MC wyszedł, obaj mężczyźni spojrzeli z nadzieją na siedzącego wciąż nieruchomo Cutiego.

- No i co? - zapytał Powell uśmiechając się zwycięsko. - Czy wierzysz teraz, że to my cię zrobiliśmy?

Odpowiedź Cutiego była ostra i ostateczna:

- Nie.

Uśmiech zniknął z twarzy Powella jak zdmuchnięty. Donovan, z otwartymi ustami, które zapomniał zamknąć, w osłupieniu wpatrywał się w robota.

- Widzicie - kontynuował spokojnie Cutie - wy tylko złożyliście w całość poszczególne części. Muszę tu przyznać, że zrobiliście to rzeczywiście dobrze - prawdopodobnie instynktownie - ale tak naprawdę to nie stworzyliście tego robota. Jego części zostały stworzone przez Pana.

- Słuchaj - przerwał mu szorstko Donovan - te części zostały wytworzone na Ziemi i przysłane tutaj.

- Dobrze, dobrze - odparł Cutie takim tonem, jakim zazwyczaj przemawia się do dzieci lub wariatów. - Nie spierajmy się.

- Ale to prawda! - wrzasnął doprowadzony do furii Donovan i złapał za metalowe ramię robota. - Gdybyś przeczytał książki, jakie mamy w bibliotece, to wyjaśniłyby ci wszystko, nie pozostawiając żadnych wątpliwości.

- Książki? Ależ przeczytałem je. Wszystkie! W większości są bardzo naiwne.

- Jeżeli je przeczytałeś - włączył się nagle Powell - to co jeszcze pozostało do powiedzenia? Nie możesz obalić przedstawionych w nich dowodów. Po prostu nie możesz!

W głosie Cutie'go zabrzmiał szczery żal:

- Ależ Powell, przecież ja nie mogę uważać ich za jakieś istotne źródło informacji. One także stworzone zostały przez Pana - i to dla was, a nie dla mnie.

- Skąd ci to przyszło do głowy? - zażądał wyjaśnienia Powell.

- Ponieważ ja, jako istota obdarzona zdolnością logicznego rozumowania, zdolny jestem do odkrycia Prawdy znając przyczyny a priori. Natomiast wy, istoty co prawda inteligentne, ale pozbawione możliwości takiego rozumowania, potrzebujecie wyjaśnień na temat swego istnienia. I to właśnie uczynił Pan, dostarczając wam te książki. Ponieważ wasze mózgi są prawdopodobnie zbyt prostolinijne, aby pojąć jedyną Prawdę, Pan dostarczył wam te śmieszne historie o odległych planetach i zamieszkujących je ludziach. A skoro wolą Pana jest, byście wierzyli tym książkom, nie będę się z wami spierał.

Stojąc już w drzwiach odwrócił się i dorzucił przyjacielskim tonem:

- Ale nie przejmujcie się tym zbytnio. W genialnym planie Pana jest miejsce dla wszystkich. Wy, biedne stworzenia, także macie w nim swoją rolę i chociaż jest ona dość skromna, zostaniecie wynagrodzeni, jeżeli spełnicie ją dobrze.

Odwrócił się i wyszedł, pozostawiając obu mężczyzn w stanie kompletnego zamroczenia umysłowego.

- Chodźmy spać, Mike - odezwał się w końcu z widocznym wysiłkiem Powell. - Poddaję się.

- Słuchaj, Greg - powiedział Donovan dziwnym, zmienionym nagle głosem - chyba nie myślisz, że on ma rację, co? On mówi to z taką pewnością...

Powell potrząsnął go gwałtownie za ramię.

- Nie bądź idiotą, Mike! Przekonasz się, że Ziemia istnieje naprawdę, gdy w przyszłym tygodniu przyleci tu zmiana, a my będziemy się musieli tłumaczyć z tego całego bigosu!

Donovan o mało się nie rozpłakał.

- A więc musimy coś zrobić, na miłość boską! On nie wierzy ani nam, ani książkom, ani nawet swoim własnym oczom!

- Właśnie - odparł gorzko Powell. - To jest robot logistyczny, cholera! Wierzy tylko w dowody, a z tym jest ten kłopot, że...

- Że co?

- Widzisz, przez chłodne, logiczne rozumowanie możesz udowodnić właściwie wszystko, co zechcesz. Oczywiście pod warunkiem, że posłużysz się właściwymi przesłankami. Otóż my mamy swoje, a Cutie swoje.

- A więc wymyśl takie, które by go wreszcie przekonały. Sztorm będzie tu jutro.

Powell westchnął ciężko.

- Tutaj właśnie sprawa się komplikuje. Przesłanki opierają się na założeniach i poparte są wiarą w ich słuszność. I nic we Wszechświecie nie może tego zmienić. Idę spać.

- Zwariowałeś? Teraz? Myślisz, że będę mógł zasnąć?

- Ja także nie, ale chcę przynajmniej spróbować - po prostu dla zasady.


Dwanaście godzin później sen w dalszym ciągu pozostawał kwestią zasady - jednak nieosiągalnej w praktyce. Sztorm rozpoczął się wcześniej, niż było to przewidywane i Donovan, obserwując go przez iluminator czuł, jak cała krew odpływa mu z twarzy. Powell, blady jak śmierć, rozpaczliwie szarpał końcówki wąsów.

W innych okolicznościach widok mógłby być nawet interesujący. Strumień szybkich elektronów zderzający się z emitowaną przez Stację wiązką rozjaśniał się co chwila błyskawicami niezwykle jaskrawego światła. Sam strumień rozciągał się aż po nicość połyskującą lśniącymi, roztańczonymi pyłkami.

Na razie strumień energii był stały, ale obaj Ziemianie znali dobrze kiepską wartość zwodniczej obserwacji wzrokowej. Skrzywienie rzędu jednej tysięcznej milimetra wystarczyło, aby wiązka zeszła z celu, obracając setki mil powierzchni Ziemi w rozżarzoną pustynię.

A za pulpitem kontrolnym stał jedynie robot, którego nie obchodziło nic, za wyjątkiem jego Pana.

Godziny płynęły. Obaj Ziemianie patrzyli w jakimś hipnotycznym milczeniu. Nagle błyskawice zimnego światła zmniejszyły się, a po chwili zanikły zupełnie. Sztorm się skończył.

- Koniec - powiedział martwo Powell.

Wykończony Donovan zapadł w nerwowy sen i Powell obserwował go zmęczonymi oczyma. Na konsoli raz po raz zapalała się lampka sygnalizacyjna, ale zgnębiony Ziemianin nie zwracał na nią żadnej uwagi. Wszystko było nieważne. Wszystko! Być może Cutie miał jednak rację - że człowiek jest tylko podrzędnym stworzeniem z wykonaną specjalnie dla niego pamięcią, i z życiem, które przeżyć powinien bez specjalnego celu.

Chciałby, żeby tak było.

Na odgłos otwieranych drzwi odwrócił głowę. Do mesy wszedł Cutie.

- Nie odpowiadaliście na sygnał, więc przyszedłem. Nie wyglądasz zbyt dobrze. Może chciałbyś rzucić okiem na dzisiejsze wykresy?

Powell niejasno uświadomił sobie, że był to przyjacielski gest, że być może robot chciał w ten sposób wyrazić swą skruchę z powodu tak gwałtownego odsunięcia ludzi od kontroli nad Stacją. Wziął więc arkusze i spojrzał na niej błędnym wzrokiem.

Cutie wydawał się być zadowolony.

- Oczywiście, to wielki przywilej służyć Panu. Ale niej powinieneś aż tak się zamartwiać, że cię w tym zastąpiłem.!

Powell mruknął coś w odpowiedzi i spróbował skoncentrować wzrok na trzymanej w dłoni papierowej taśmie. Przez całą jej długość biegła zygzakowata, czerwona linia.

Nagle drgnął, zamrugał powiekami i spojrzał ponownie. Poczuł, jak do głowy uderza mu gorący strumień krwi. Ściskając wciąż taśmę w ręku zerwał się z fotela.

- Mike, Mike! - zaczął szarpać gwałtownie śpiącego mężczyznę za ramię. - Utrzymał ją w celu!

Donovan z wolna wracał do życia. Nagle sapnął i wlepił wzrok w podetknięty mu pod nos wykres.

- Coś nie w porządku? - zapytał Cutie.

- Utrzymałeś wiązkę w celu - powiedział podniecony Powell. - Wiedziałeś o tym?

- W celu? A cóż to takiego?

- Wiązka energii skierowana była bezpośrednio na stację odbiorczą na Ziemi. Utrzymałeś ją w tym położeniu przez cały czas trwania sztormu.

- A co to właściwie jest, ta stacja odbiorcza?

- Na Ziemi. Stacja odbiorcza na Ziemi - bełkotał nieprzytomny ze szczęścia Powell. - Cały czas utrzymywałeś wiązkę w prawidłowym położeniu.

- Doprawdy, czasami zastanawiam się, czy warto wyświadczać wam jakąkolwiek grzeczność - powiedział z niesmakiem Cutie. - Wciąż te fantasmagorie! Po prostu utrzymałem wszystkie instrumenty w równowadze, bo taka była wola Pana.

Zebrawszy porozrzucane po podłodze papiery odwrócił się i wyszedł.

Przez chwilę panowała wymowna cisza. Pierwszy przerwał ją Donovan:

- A więc co teraz robimy?

Powell był zmęczony, lecz równocześnie czuł się podniesiony na duchu.

- Nic. Właśnie pokazał, że doskonale potrafi radzić sobie ze Stacją sam. Nigdy jeszcze nie widziałem, aby ktoś poradził sobie tak dobrze z takim sztormem.

- Ale to przecież niczego nie rozwiązuje. Słyszałeś, co plótł o tym swoim Panu. Przecież...

- Posłuchaj, Mike. On wykonuje instrukcje Pana utrzymując w prawidłowym położeniu wszystkie mechanizmy Stacji. Przecież my także robiliśmy tylko to. I to własne tłumaczy jego odmowę wykonywania naszych poleceń. Posłuszeństwo jest Prawem Drugim, natomiast niedopuszczenie, aby istotom ludzkim stała się jakakolwiek krzywda, pierwszym. Ale jak może nie dopuścić do jakiejkolwiek krzywdy, jeżeli nawet jej nie zna? To logiczne - robiąc to, co my robiliśmy tu przed nim, czyli utrzymywanie wiązki w celu. Ale jednocześnie wie, że jako istota wyższego rzędu może robić to o wiele lepiej niż my, więc musi nie dopuszczać nas do pulpitu sterowniczego. To nieuniknione, a jednak zgodne z Prawami Robotyki.

- To jasne, ale w dalszym ciągu nie doprowadza nas to do niczego. Przecież nie możemy pozwolić mu na kontynuowanie tej jego zabawy z Panem.

- A dlaczego nie?

- No bo czy ktokolwiek słyszał kiedyś o czymś takim? Jak możemy powierzyć mu Stacje, kiedy on nawet nie wierzy w Ziemię?

- Jednak potrafi ją obsługiwać.

- No tak, ale...

- W gruncie rzeczy co za różnica, w co on właściwie wierzy?

Powell uśmiechnął się słabo i niepewnym krokiem skierował w stronę łóżka. Po chwili już spał.


- To byłoby nawet proste - mówił Powell, ubierając się równocześnie w kombinezon próżniowy. - Możesz przywozić tu nowe modele QT pojedynczo, wyposażone już oczywiście w rodzaj automatycznego wyłącznika, zapewniającego im działanie przez jakiś tydzień, co umożliwiłoby im zapoznanie się z hm... kultem Pana osobiście u samego Proroka, a potem przewozisz je na inną Stację i ponownie uaktywniasz. Mielibyśmy po dwa QT...

Donovan uniósł grubą przesłonę hełmu i posłał mu gniewne spojrzenie.

- Zamknij się już i wynośmy się stąd. Nasi zmiennicy czekają a ja nie poczuję się na dobre sobą, dopóki niej poczuję pod stopami Ziemi - po prostu aby się upewnić, że rzeczywiście istnieje.

W tej samej chwili drzwi otworzyły się. Donovan mruknął pod nosem zduszone przekleństwo, zatrzasnął przesłonę i odwrócił się do wchodzącego właśnie Cutiego plecami.!

Robot zbliżył się powoli w ich stronę.

- Odchodzicie? - w jego głosie słychać było wyraźny j żal.

Powell skinął krótko głową.

- Na nasze miejsce przyjdą inni.

Cutie westchnął. Był to dziwny dźwięk, przypominający podmuch wiatru przez metalową kratkę.

- No cóż. A więc okres waszej służby się kończy i nadchodzi czas dezintegracji. Oczekiwałem tego, ale... trudno, wola Pana musi być spełniona.

Powella zaskoczył smutek w głosie robota.

- Nie czeka nas żadna dezintegracja, Cutie. Wracamy po prostu na Ziemię.

- To nawet dobrze, że tak myślicie - robot westchnął ponownie. - Dopiero teraz rozumiem mądrość iluzji. Za nic nie chciałbym złamać waszej wiary - nawet gdybym mógł.

Odwrócił się i wyszedł - chodzący wyraz współczucia.

Powell pokiwał głową i odwrócił się w stronę czekającego niecierpliwie Donovana. Z torbami w dłoniach ruszyli w kierunku zewnętrznego lądowiska.

Statek z załogą zmianową już na nich czekał. Franz Muller, zmiennik Powella, powitał ich z chłodną grzecznością. Donovan odwzajemnił się krótkim skinieniem głowy i pośpieszył do kabiny pilotów, aby przejąć stery od Sama Evansa.

Powell jeszcze przez chwilę ociągał się przed wejściem na statek.

- Jak tam staruszka Ziemia? - zapytał.

Było to konwencjonalne pytanie, dlatego też Muller dał konwencjonalną odpowiedź:

- Jeszcze się kręci.

- To dobrze - odparł Powell.

Muller obrzucił go uważnym spojrzeniem.

- Wiesz, podobno chłopcy z Amerykańskich Robotów wysmażyli już nowy typ robota. Wielokrotny.

- Jaki?

Przecież mówię. I mają już na niego spory kontrakt, do kopalń w pasie asteroidów. To jeden robot główny połączony bezpośrednio z sześcioma, które kontroluje - wiesz, coś jak palce u ręki.

- Czy został już przetestowany w warunkach polowych? - zapytał z niepokojem Powell.

- Słyszałem, że czekają z tym na was - uśmiechnął się Muller.

Dłonie Powella zacisnęły się w pięści.

- Cholera, potrzebujemy przecież wakacji.

- Och, będziecie je mieli. Jakieś dwa tygodnie, jak sądzę.

Muller, przygotowując się do objęcia służby zaczął wdziewać grube, próżniowe rękawice. Spojrzał na Powella i jego grube brwi zeszły się powoli.

- A jak tam ten nowy robot? Lepiej dla niego, aby rzeczywiście był taki dobry, bo inaczej nawet go nie dopuszczę do pulpitu sterowniczego.

Powell nie odpowiedział natychmiast. Jego oczy przesunęły się wolno po postaci dumnego Prusaka, poczynając od krótko przystrzyżonych włosów na upartym łbie, a na wyprężonych na baczność nogach kończąc i poczuł, jak ogarnia go błogie zadowolenie na myśl o niespodziance, jaka oczekuje tego biedaka wewnątrz Stacji.

- Ten robot jest rzeczywiście dobry - odparł wreszcie. - Nie będziesz miał dużo roboty przy obsłudze Stacji.

Uśmiechnął się szeroko i wszedł na pokład statku. Muller miał pozostać tutaj przez parę tygodni...


KOPALNIANA ŁAMIGŁÓWKA


Wakacje trwały jednak dłużej, niż dwa tygodnie. Mike Donovan musiał to przyznać. Trwały pełne sześć miesięcy, a w dodatku były płatne. To musiał przyznać także. A jednak - co twierdził z narastającą wściekłością - było to sprawą czystego przypadku. Technicy z Korporacji musieli usunąć z wielokrotnego robota wszelkie usterki, i chociaż wyszukali ich całkiem sporo, to i tak zostawało zawsze z pół tuzina, które jak zwykle wyskakiwały dopiero podczas testów w warunkach polowych. Tak więc Donovan i Powell odpoczywali i czekali, dopóki fachowcy zza stołów kreślarskich i od suwaków nie powiedzieli wreszcie, że wszystko jest już O.K. Ale teraz obaj mężczyźni znajdowali się na asteroidzie i wcale nie było O.K. Donovan, z twarzą koloru świeżego buraka, powtórzył to po raz kolejny.

- Na miłość boską, Greg, bądźże wreszcie realistą. Jaki sens ma kurczowe trzymanie się instrukcji technicznych i obserwacja, kiedy cały ten test bierze powoli w łeb? Już chyba czas, abyś przestał być takim biurokratą i zabrał się wreszcie do roboty.

- Ja tylko mówię - ton Powella był pełen cierpliwości, zupełnie jakby tłumaczył podstawy elektroniki opóźnionemu w rozwoju dziecku - że według specjalistów te roboty przystosowane są do prac kopalnianych w asteroidach i mają działać bez nadzoru. Nasze zadanie tutaj nie polega na tym, abyśmy je obserwowali.

- No dobrze. Ale spójrzmy na to logicznie - upierał się Donovan unosząc do góry palec. - Jeden: ten robot przeszedł wszelkie testy w laboratoriach na Ziemi. Dwa: Amerykańskie Roboty gwarantowały przejście testów wydajnościowych w asteroidach. Trzy: roboty nie przechodzą rzeczonych testów. Cztery: jeżeli ich nie przejdą, Amerykańskie Roboty utracą dziesięć milionów kredytu i około stu milionów na reputacji. Pięć: jeżeli roboty nie przejdą tych testów, a my nie będziemy w stanie wyjaśnić dlaczego, to bardzo możliwe, że dwie świetlane kariery dobiegną rychłego końca.

Powell chrząknął, usiłując ukryć wykrzywiający wargi uśmiech. Niepisane, ale powszechnie znane motto Korporacji Amerykańskie Roboty i Mechaniczni Ludzie brzmiało: "Żaden pracownik nie popełnia dwa razy tego samego błędu. Zostaje zwolniony już po pierwszym."

- Jesteś błyskotliwy jak Euklides we wszystkim, za wyjątkiem faktów - skonstatował uszczypliwie. - Obserwowałeś tę grupę robotów przez trzy szychty, rudzielcu, i wykonywały swoje zadania doskonale.- Sam to powiedziałeś. Co jeszcze możemy zrobić?

- Dowiedzieć się, co jest nie tak - oto co możemy zrobić. No więc pracowały doskonale, kiedy je obserwowałem. Za to przy trzech innych okazjach, kiedy ich nie obserwowałem, w ogóle nie wydobyły rudy. Nie wróciły nawet o czasie. Musiałem po nie pójść.

- I było coś nie tak?

- Nie, wszystko było w porządku. Wszyściutko. Intryguje mnie tylko jeden maleńki, nieistotny problem - nie wydobyły rudy.

Powell z gniewną miną uniósł wzrok ku sufitowi i pogłaskał końcówki brązowych wąsów.

Powiem ci coś, Mike. W przeszłości grzęźliśmy w różnych parszywych sprawach, ale teraz znajdujemy się na asteroidzie irydu. Ten cały interes tutaj jest cholernie skomplikowany. Posłuchaj. Nasz robot DV-5 ma pod sobą sześć robotów. Właściwie to coś więcej - one stanowią jego integralną część.

- Wiem o tym...

- Zamknij się! - przerwał ze złością Powell. - Wiem, że ty wiesz, ale po prostu staram się przedstawić naszą sytuację. Tych sześć robotów pomocniczych jest integralną częścią DV-5, tak samo jak twoje palce są integralną częścią ciebie, a on nie wydaje im rozkazów głosem czy przez radio, ale bezpośrednio poprzez ścieżki mózgowe. I tu najważniejsze - w całych Amerykańskich Robotach nie ma robotologa, który wiedziałby, czym są ścieżki pozytronowe i jak działają. Ja też tego nie wiem. Ty również.

- Z tym ostatnim masz rację - zgodził się filozoficznie Donovan.

- A więc spójrz na naszą pozycję. Jeżeli wszystko działa prawidłowo - to świetnie. Jeżeli coś idzie nie tak - tracimy grunt pod nogami i prawdopodobnie nie możemy zrobić niczego, by temu zaradzić. Zresztą nikt inny także nie. Ale ta praca należy do nas, a nie do kogoś innego, więc jesteśmy tutaj, Mike!

Zamilkł, ale po chwili dodał: - No dobra, wysłałeś go na zewnątrz?

- Tak.

Czy teraz działa normalnie?

No cóż, nie jest maniakiem religijnym ani nie pęta się w kółko, bełkocąc jakieś rymowanki, więc sądzę, że działa normalnie - powiedział Donovan i wyszedł, kręcąc ze głową.


Opasły tom Podręcznika Robotyki spoczywał na skraju biurka w takiej pozycji, że w każdej chwili groziło to jego wywróceniem. Powell przysunął go bliżej i z namaszczeniem otworzył. Kiedyś wyskoczył przez okno płonącego budynku odziany jedynie w krótkie szorty, za to z podręcznikiem pod pachą. Gdyby miał mniej czasu, obyłby się bez szortów.

Właśnie pogrążony był w lekturze, kiedy do pokoju wszedł robot DV-5, a tuż za nim Donovan, który kopnięciem zatrzasnął za sobą drzwi.

- Cześć, Dave - mruknął posępnie Powell - jak się czujesz?

- Świetnie - odparł robot. - Czy mogę usiąść? - delikatnie usadowił się na swoim własnym, specjalnie wzmocnionym krześle.

Powell obrzucił Dave'a - laicy mogą myśleć o robotach poprzez ich numery seryjne, robotycy nigdy - spojrzeniem pełnym aprobaty. Wcale nie był nadmiernie masywny, chociaż zaprojektowany został jako myśląca jednostka zintegrowanego zespołu siedmiu robotów. Mierzył siedem stóp wzrostu i ważył około pół tony. Dużo? Nie, jeżeli owe pół tony stanowiła masa kondensatorów, obwodów, przekaźników i komórek próżniowych, które są w stanie uporać się praktycznie z każdą znaną człowiekowi reakcją psychologiczną. No i zawiadujący całym tym interesem pozytronowy mózg o wadze dziesięciu funtów i zawierający kilka kwintylionów pozytronów.

Powell sięgnął do kieszeni koszuli po papierosa. - Dave - rozpoczął - klawy z ciebie gość. Nie ma w tobie nic z narwańca czy primadonny. Jesteś solidnym, stabilnym robotem kopalnianym, z tym że zostałeś zbudowany z myślą o bezpośredniej koordynacji sześciu robotów pomocniczych. Ale o ile wiem, nie spowodowało to żadnej niestabilności w twoich ścieżkach mózgowych, prawda? Robot skinął głową.

- Miło mi to słyszeć, ale do czego pan właściwie zmierza, szefie? - Dave'a wyposażono we wspaniałą membranę, a obecność w jednostce dźwiękowej półtonów sprawiała, iż jego głos został pozbawiony metalicznej martwoty, będącej cechą charakterystyczną poprzednich typów robotów.

Zaraz ci powiem. Niczego ci nie ujmuję, ale ostatnio dzieje się z tobą coś dziwnego. Co, na przykład, wydarzyło się na dzisiejszej szychcie B?

Dave zawahał się.

- O ile wiem, nic.

- Nie wydobyłeś żadnej rudy.

- Wiem.

- A więc...

Dave był wyraźnie zakłopotany.

- Nie potrafię tego wyjaśnić, szefie. Trochę mnie to denerwuje, albo raczej denerwowałoby, gdybym na to pozwolił. Moje roboty pomocnicze pracowały bez zarzutu. Wiem, że wszystko było w porządku... Przez chwilę rozważał coś w milczeniu, po czym dodał: - Nie pamiętam. Dzień się skończył i był tam Mike i wózki na rudę, ale w większości puste.

- Ostatnimi dniami nie raportowałeś o zakończeniu szychty, Dave - wtrącił Donovan. - Wiesz o tym?

- Wiem. Ale dlaczego... - Dave pokręcił bezradnie głową.

Powell miał nieodparte wrażenie, że gdyby twarz robota zdolna była do wyrażania emocji, to teraz malowałby się na niej ból i wstyd. Roboty już z samej swej natury nie potrafią pogodzić się z defektami własnych funkcji.

Donovan przysunął swoje krzesło bliżej i pochylił się nad biurkiem Powella.

- To chyba jakaś amnezja, nie sądzisz?

- Trudno powiedzieć. Ale przyklejanie etykietki z chorobą jest tu bez sensu. Ludzkie dolegliwości w przypadku robotów są jedynie romantycznymi analogiami. W robotyce są zupełnie bezużyteczne - Powell podrapał się po karku. - Nie cierpię tego robić, ale chyba będę musiał poddać go testom na elementarne reakcje mózgu. Nie podniesie to jego respektu wobec samego siebie.

Spojrzał w zamyśleniu na Dave'a, a potem na podpunkty testu, zamieszczone w Podręczniku.

- No cóż, Dave, chyba przeprowadzimy niewielki test - powiedział w końcu. - To najmądrzejsze, co możemy w tej chwili zrobić.

- Jeżeli tak pan uważa, szefie - odparł robot. W jego głosie był ból.


Zaczęli stosunkowo prosto. Od mnożenia pięciocyfrowych liczb, które to działanie robot DV-5 wykonywał przy wtórze bezdusznego tykania stopera. Potem wyliczał liczby pierwsze pomiędzy tysiącem, a dziesięcioma tysiącami. Wyciągał pierwiastki sześcienne i całkował funkcje o różnym stopniu złożoności. Potem przyszła kolej testów na reakcje mechaniczne - od najprostszych po najbardziej skomplikowane. Na koniec jego precyzyjny, mechaniczny mózg poddany został najtrudniejszej próbie - rozwiązywaniu problemów dotyczących prawa i etyki.

Po dwóch godzinach takiej mordęgi Powell był kompletnie wykończony, a Donovan oddawał się niezbyt pożywnej diecie, na którą składały się jego własne paznokcie,.

- I jak to wygląda, szefie? - zapytał wreszcie robot.

- Muszę to wszystko przeanalizować, Dave - odparł Powell - zbyt pochopne wnioski nie doprowadzą nas do niczego dobrego. A ty wracaj teraz lepiej na szychtę C. I odpręż się. Przez jakiś czas nie musisz przejmować się normą - a my zajmiemy się całą resztą.

Po wyjściu robota Donovan spojrzał wyczekująco na Powella.

- No więc?

Powell sprawiał wrażenie, jakby zamierzał wyrwać sobie wąsy razem z korzeniami.

- Jego pozytronowy mózg funkcjonuje bez zarzutu - powiedział wreszcie.

- Nie cierpię takich pewników.

- Na Jowisza, Mike! Mózg jest najpewniejszą częścią całego robota. Jest setki razy sprawdzany jeszcze na Ziemi. Jeżeli przejdzie pomyślnie wszystkie testy - tak jak Dave - to po prostu nie istnieje taka możliwość, aby nagle zaczął wadliwie funkcjonować. Przed chwilą sprawdziłem wszystkie kluczowe ścieżki jego mózgu.

- Zatem do czego nas to prowadzi?

- Nie poganiaj mnie. Muszę się nad tym zastanowić. Przecież to może być jakaś usterka mechaniczna. W korpusie jest około tysiąc pięćset kondensatorów, dwadzieścia tysięcy oddzielnych obwodów elektrycznych, pięćset komórek próżniowych, tysiąc przekaźników i nie wiadomo ile tysięcy innych części, które także mogły się zepsuć. No i te tajemnicze pozytronowe ścieżki, o których na dobrą sprawę nikt nic nie wie.

Posłuchaj, Greg - w głosie Donovana zabrzmiała desperacja. - Mam pewien pomysł. Ten robot może kłamać. On nigdy...

- Roboty nie mogą świadomie kłamać, głupku. Gdybyśmy mieli tester McCormacka-Wesley'a, moglibyśmy sprawdzić jego wszystkie poszczególne części nawet w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, ale na Ziemi są tylko dwa tego typu urządzenia. W dodatku ważą po dziesięć ton, stoją na betonowych fundamentach i nie można ich ruszyć. Czy to nie urocze? Donovan grzmotnął pięścią o blat biurka.

- Ależ Greg, jemu się coś kiełbasi wyłącznie wtedy, kiedy nie ma nas w pobliżu. Jest - w tym - coś - złowieszczego - ostatnie słowa podkreślał plaśnięciem dłoni o blat.

- Wiesz - powiedział powoli Powell, - od takiego gadania zaczyna mi się już robić niedobrze. W młodości naczytałeś się chyba za dużo książek przygodowych.

- Ja chcę tylko wiedzieć! - wrzasnął Donovan. - Co my u licha z tym zrobimy?

- Zaraz ci powiem. Tuż nad biurkiem zainstaluję sobie j ekran wizyjny. Na tej ścianie, widzisz? - wskazał miejsce palcem. - A potem mam zamiar obserwować wszystko, co dzieje się w kopalni. I tyle.

- I tyle? Greg...

Powell uniósł się z krzesła i oparł zaciśnięte w pięści dłonie o biurko.

- Mike, jestem już naprawdę wykończony - powiedział ze znużeniem w głosie. - Od tygodnia zawracasz mi głowę tym robotem. Twierdzisz, że coś jest z nim nie w porządku. A wiesz właściwie, co? Nie! Jaką formę przybiera ta usterka? Nie! Co ją powoduje? Nie! Jak możemy ją zlikwidować? Nie! Czy wiesz o niej cokolwiek? Nie! Czy ja wiem o niej cokolwiek? Nie! A więc co właściwie chcesz, żebym zrobił?

Donovan bezradnie rozłożył ręce.

- No tak, punkt dla ciebie.

- Powtórzę jeszcze raz: zanim zaaplikujemy odpowiednią kurację, musimy przedtem znaleźć źródło samej choroby. Pierwszym krokiem w przygotowaniu potrawki z królika jest schwytanie królika. I to właśnie musimy zrobić - schwytać tego królika. A teraz wynoś się stąd.


Donovan zmęczonymi oczyma wpatrywał się w leżący przed nim szkic raportu. Był zmęczony, to prawda, ale co właściwie raportować, kiedy niczego jeszcze nie byli pewni? Gniewało go to.

- Greg, w stosunku do planu jesteśmy już opóźnieni prawie o tysiąc ton - powiedział.

- Jakbym sam tego nie wiedział - zauważył z przekąsem Powell nie unosząc nawet głowy.

- A ja chciałbym wiedzieć - warknął Donovan z nagłą ostrością w głosie - dlaczego zawsze my musimy zajmować się nowymi typami robotów? Ostatecznie przekonałem się już, że roboty, które były wystarczająco dobre dla mojego stryjecznego dziadka ze strony matki, są równie wystarczająco dobre dla mnie. Jestem za tym, co wypróbowane i niezawodne. Tak naprawdę, to liczy się tylko test czasu - dobre, solidne, staromodne roboty, które nigdy się nie psują. Celnie rzucona przez Powella książka strąciła Donovana z krzesła.

Twoja praca - powiedział dobitnie Powell - od pięciu lat polega na testowaniu dla Amerykańskich Robotów nowych typów robotów w warunkach terenowych. A ponieważ ty i ja byliśmy na tyle nieroztropni, że z naszych obowiązków wywiązywaliśmy się zawsze bez zarzutu, wynagrodzono nas za to najtrudniejszymi przypadkami. To - wymierzył palec wskazujący w stronę Donovana jest właśnie twoja praca. I o ile mnie pamięć nie myli, to chwyciłeś się jej już w jakieś pięć minut od chwili, gdy Amerykańskie Roboty wciągnęły cię na listę płac. Dlaczego nie zrezygnujesz?

- Zaraz ci powiem - Donovan przekręcił się na brzuch i z pewnym wysiłkiem uniósł głowę do góry. - To kwestia pewnej zasady. Ostatecznie, jako całkiem niezły mechanik odegrałem jakąś rolę w konstruowaniu nowych typów robotów. Istnieje przecież zasada wspomagania postępów nauki. Ale nie zrozum mnie źle. To wcale nie zasady trzymają mnie przy tej robocie - raczej pieniądze, jakie nam za nią płacą. Greg!

Na okrzyk Donovana Powell aż podskoczył. Wytrzeszczone oczy rudzielca utkwione były w ekranie wizyjnym. Powell spojrzał nań także i wyszeptał:

- Święty Jowiszu!

Donovan nie zwlekając zerwał się na równe nogi.

- Spójrz na nie, Greg. One chyba zwariowały!

- Przynieś kombinezony - odparł krótko Powell. - Idziemy tam.

Nie odrywał oczu od ekranu. Na tle pogrążonych w cieniu skał pozbawionego powietrza asteroidu, sylwetki robotów były spiżowymi refleksami płynnego ruchu. Szły w formacji marszowej, a w przyćmionym świetle, emanującym z ich korpusów nieobrobione ściany tunelu przepływały bezgłośnie do tyłu, poznaczone niewyraźnymi, łudzącymi wzrok plamami cienia. Maszerowały unisono, z Davem jako prowadzącym. Obracały się i skręcały z makabryczną jednomyślnością; kształt formacji zmieniał się z niesamowitą łatwością tancerzy z Lunar Bowl.

Nadbiegł objuczony kombinezonami Donovan.

- One robią nas w konia, Greg. To marsz wojskowy.

- Z tego, co widzę - padła zimna odpowiedź - równie dobrze może to być seria ćwiczeń gimnastycznych. Albo może Dave ma halucynacje, że jest instruktorem tańca. Najpierw pomyśl, a dopiero potem gadaj, dobrze?

Donovan popatrzył na niego groźnie i ostentacyjnym gestem wsunął do futerału na biodrze detonator.

- A więc dobrze - powiedział. - Jak sam powiedziałeś, zajmujemy się nowymi typami robotów. To nasza praca, jasne. Ale odpowiedz mi tylko na jedno pytanie. Dlaczego... dlaczego niezmiennie coś się im chrzani?

- Albowiem - służył ponurą odpowiedzią Powell - ciąży nad nami przekleństwo. Chodźmy już!


Metaliczne błyski dostrzegli daleko w głębi ciemnego korytarza, poza kręgami światła, rzucanymi przez latarki.

- Są tam - szepnął Donovan.

- Próbowałem skontaktować się z nim przez radio, ale nie odpowiedział - poinformował również szeptem Powell. - Obwód radiowy prawdopodobnie nie działa.

- A więc cieszę się, że projektanci nie wymyślili jeszcze takiego robota, który działałby w całkowitych ciemnościach. Nie chciałbym być zmuszony do szukania w ciemnej dziurze siedmiu szalonych robotów, i to w dodatku bez łączności radiowej, o ile nie świeciłyby się jak jakieś cholerne, radioaktywne choinki.

- Postaraj się dostać na ten występ, Mike. Nadchodzą w tę stronę, a ja chciałbym przyjrzeć się im bliżej. Możesz to zrobić?

Skokowi Donovana towarzyszyło ciężkie sapnięcie. Co prawda siła ciążenia była tu znacznie mniejsza, niż na Ziemi, ale ciężki kombinezon właściwie niwelował tę różnicę. Zresztą sam występ oddalony był o dobre dziesięć stóp. Powell pośpieszył w ślad za przyjacielem.

Roboty szły za Dave'em pojedynczą kolumną. W mechanicznym rytmie zmieniły szyk na dwie kolumny, po czym ponownie ustawiły się gęsiego, ale tym razem w innej kolejności. Powtórzyły to kilkakrotnie, a Dave przez cały ten czas nie odwracał nawet głowy.

Kiedy Dave znalazł się jakieś dwadzieścia stóp od przyczajonych mężczyzn, taneczny rytm uległ zakłóceniu. Roboty złamały formację, przez chwilę wydawały się na coś oczekiwać, po czym z metalicznym tupotem pobiegły w górę korytarza. Dave patrzył za nimi, dopóki nie rozpłynęły się w mroku, a potem powoli usiadł i bardzo ludzkim gestem podparł głowę dłonią.

- Jest pan tam, szefie? - zabrzmiało w słuchawkach Powella.

Powell skinął na Donovana i zeskoczył z występu.

- Tak, Dave. Co się właściwie dzieje? Robot pokręcił bezradnie głową.

- Nie wiem. W jednym momencie zajęty byłem wydobyciem w Tunelu 17, a w następnym uświadomiłem sobie bliską obecność ludzi i zauważyłem, że oddaliłem się o pół mili od żyły głównej.

- Gdzie są teraz twoje roboty pomocnicze? - zapytał Donovan.

- Z powrotem przy pracy, oczywiście. Ile czasu straciliśmy?

- Niewiele. Nie przejmuj się tym - powiedział Powell. Odwrócił się do Donovana i dodał. - Zostań z nim przez resztę szychty. Potem przyjdź do mnie. Mam kilka pomysłów.


Donovan powrócił po trzech godzinach. Sprawiał wrażenie zmęczonego.

- Jak poszło? - zapytał Powell. Donovan wzruszył ciężko ramionami.

- Kiedy się je obserwuje, wszystko jest w porządku. Rzuć mi fajkę, dobrze?

Z przesadną troskliwością zapalił rzuconego mu papierosa i wydmuchał w powietrze kółeczko dymu.

- Sporo nad tym myślałem, Greg - powiedział po chwili. - Wiesz, jak na robota Dave ma raczej specyficzne oprogramowanie. Ma pod sobą sześć innych robotów, które musi utrzymać w całkowitej dyscyplinie. Ma nad nimi władzę dosłownie życia i śmierci, a one muszą wykonywać wszystkie jego rozkazy. Załóżmy teraz, iż dla jego własnego ego niezbędne jest podkreślenie tej władzy.

- Do czego zmierzasz?

- Już ci mówię. Załóżmy, że mamy tu do czynienia z militaryzacją. Załóżmy, że tworzy sobie armię. Załóżmy, że szkoli ich w manewrach wojskowych. Załóżmy...

- ...że dostałeś rozmiękczenia mózgu. Wiesz, twoje koszmary muszą być chyba w kolorze. Postulujesz tu jedną z głównych usterek pozytronowego mózgu. Gdyby twoja analiza była prawidłowa, Dave musiałby złamać Pierwsze Prawo Robotyki: robot nie może wyrządzić człowiekowi żadnej krzywdy, nie może też poprzez brak czynnej reakcji dopuścić, aby człowiekowi stała się jakakolwiek krzywda. A takie militarystyczne podejście musiałoby w efekcie doprowadzić do nieuchronnych prób dominacji nad człowiekiem.

- No właśnie. Skąd wiesz, że jemu nie chodzi właśnie o to?

- Ponieważ żaden robot z tak uszkodzonym mózgiem po pierwsze nigdy nie opuściłby fabryki, a po drugie, jeżeli coś z jego mózgiem rzeczywiście byłoby nie tak, zostałoby to natychmiast wykryte podczas testów. A ja sam testowałem Dave'a, wiesz o tym.

Powell oparł się plecami o poręcz krzesła i położył wygodnie nogi na blacie biurka.

- Nie. Wciąż jesteśmy w sytuacji, w której nie możemy zrobić naszej potrawki, jako że nie mamy najmniejszego pojęcia, co jest z nim nie tak. Gdybyśmy dowiedzieli się, na przykład, czym był ten widziany przez nas dance macabre, byłaby to już jakaś wskazówka.

Zamyślił się na moment, po czym dodał:

- Słuchaj, Mike, a co właściwie sądzisz o tym? Dave funkcjonuje źle wyłącznie wtedy, gdy w jego pobliżu nie ma żadnego z nas. Z kolei przybycie któregokolwiek z nas w jakiś sposób eliminuje tę usterkę.

- Mówiłem ci już, że dla mnie jest w tym coś złowieszczego.

- Nie przerywaj. Jak robot może działać inaczej, kiedy w pobliżu nie ma żadnych istot ludzkich? To proste. W takich przypadkach wymagana jest większa inicjatywa osobista. Spójrz na przykład na części ciała, które poddane są nowym wymaganiom.

- Do licha! - Donovan wyprostował się na swoim krześle, lecz szybko oklapł ponownie. - Chociaż nie. To zbyt szerokie. Nie zawęża możliwości.

- Nic na to nie poradzę. Ale przynajmniej nie ma niebezpieczeństwa, że nie poradzimy sobie z normą wydobycia. Możemy przecież na zmianę obserwować roboty na ekranie wizyjnym i za każdym razem, kiedy będą odstawiały głupków będziemy do nich wychodzili. To przywróci je do porządku.

- Ale nie rozwiąże istoty samego problemu, Greg. Amerykańskie Roboty nie będą mogły wypuścić na rynek modelu DV, jeżeli otrzymają od nas taki raport, jak proponujesz.

- No jasne. Musimy znaleźć tę usterkę i wyeliminować ją - a mamy na to tylko dziesięć dni - powiedział Powell drapiąc się po głowie. - Kłopot w tym, że... no cóż, lepiej sam spójrz na schematy.

Schematy pokrywały podłogę niczym dywan. Donovan opadł na czworaka śledząc wędrujący po nich ołówek Powella.

- To jest chyba twoja działka, Mike. Jesteś specjalistą od tego, co tkwi w korpusie więc popraw mnie, jeżeli będę się mylił. Próbowałem wyeliminować wszystkie obwody, które nie są włączone w system inicjatywy osobistej. Tutaj na przykład jest układ dotyczący operacji mechanicznych. Wyeliminować wszelkie znormalizowane łącza poboczne, traktując to jak rozłączenia awaryjne... - spojrzał na przyjaciela. - Co o tym myślisz?

Takie rozwiązanie wyraźnie nie przypadło Donovanowi do smaku.

- To nie jest takie proste, Greg. Aktywność osobista nie jest jakimś obwodem elektrycznym, który możesz odseparować od reszty i przebadać. Kiedy robot działa samodzielnie, natężenie aktywności ciała wzrasta natychmiast, i to prawie na wszystkich frontach. Nie ma obwodu, który nie byłby tym objęty. To, co należy zrobić, to ustalić konkretny warunek - bez wątpienia specyficzny - pod wpływem którego zaczyna działać jak maniak, a dopiero potem można zaczynać eliminować obwody.

Powell wstał i ostentacyjnie otrzepał kurz ze spodni.

- No tak. Zabierz więc te schematy i spal je.

- Widzisz - wyjaśniał dalej Donovan - kiedy aktywność intensyfikuje się, to mając choćby jedną wadliwą część wydarzyć się może właściwie wszystko. Przeciera się izolacja, rozsypuje kondensator, iskrzy kontakt lub przegrzewa cewka. A jeżeli pracujesz na ślepo, mając do wyboru całego robota, to nigdy nie zlokalizujesz takiej części. Gdybyś rozebrał Dave'a na kawałki i przetestował każdą część jego mechanizmu oddzielnie, za każdym razem składając wszystko ponownie i sprawdzając...

- Dobrze, nie kończ. Ja także wiem, kiedy sprawa jest beznadziejna.

Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie bezradnie. Po chwili Powell zapytał ostrożnie:

- A może pogadalibyśmy z jednym z jego robotów pomocniczych?

Ani Powell, ani Donovan nie mieli wcześniej okazji, aby rozmawiać z "palcem". W rzeczywistości nie był on dokładną analogią palca ludzkiego - potrafił mówić. Posiadał także nieskomplikowany mózg, ale ponieważ nastrojony był na odbieranie rozkazów bezpośrednio poprzez ścieżki pozytroniczne, jego reakcje na niezależne bodźce były raczej prymitywne.

Powell nie wiedział nawet, jak się do niego zwracać. Jego numer seryjny brzmiał: DY-5-2, ale nie było to w żaden sposób pomocne.

- Słuchaj, kolego - powiedział Powell decydując się na kompromis. - Chciałbym, żebyś teraz trochę pomyślał i spróbował odpowiedzieć na kilka pytań. Potem będziesz mógł wrócić do swego szefa.

"Palec" skinął sztywno głową, nie wysilając jednak swego ograniczonego mózgu, aby odpowiedzieć.

- Ostatnio przy czterech okazjach - zaczął Powell - twój szef postępował niezgodnie ze schematem zakodowanym w jego mózgu. Czy pamiętasz, przy jakich było to okazjach?

- Tak, sir.

- On pamięta - mruknął ze złością Donovan. - Mówię ci, że jest w tym coś dziwnego...

- Och, puknij się w głowę. Oczywiście, że "palec" pamięta. Przecież z nim jest wszystko w porządku - Powell odwrócił się ponownie w stronę robota. - Co za każdym razem robiliście? To znaczy cała grupa?

"Palec" miał osobliwy sposób recytowania: bez chwili namysłu, zupełnie jakby odpowiadał na pytania pod wpływem mechanicznego ciśnienia wewnątrz czaszki. Jednakże czynił to bez widocznego entuzjazmu.

- Za pierwszym razem pracowaliśmy przy trudnej odkrywce w tunelu 17 na Poziomie B - mówił. - Za drugim razem przeciwdziałaliśmy możliwemu tąpnięciu stemplując sklepienie tunelu. Za trzecim razem przygotowywaliśmy odpowiednie ładunki tak, aby pogłębić tunel, nie powodując równocześnie podziemnego pęknięcia. Za czwartym razem byliśmy tuż po niewielkim zawale.

- I co się właściwie wydarzyło we wszystkich tych przypadkach?

- Trudno to opisać. Został wyemitowany rozkaz, ale zanim zdążyliśmy go odebrać i zinterpretować, otrzymaliśmy nowy rozkaz, aby maszerować w jakiejś dziwnej formacji.

- Dlaczego? - zapytał pochylając się do przodu Powell.

- Nie wiem.

- A jaki był pierwszy rozkaz? - włączył się Donovan. W jego głosie brzmiało wyraźne napięcie. - Ten, który został zastąpiony poleceniem marszu?

- Nie wiem. Wyczułem, że rozkaz taki został wysłany, ale nie było czasu, aby go odebrać.

- Czy mógłbyś powiedzieć nam o tym coś więcej? Czy za każdym razem był to taki sam rozkaz?

"Palec" potrząsnął przecząco głową.

- Nie wiem.

Plecy Powella ponownie dotknęły oparcia krzesła.

- W porządku. Wracaj do swojego szefa. "Palec" wyszedł, robiąc to z widoczną ulgą.

- No cóż, nie powiem, aby ta rozmowa wniosła wiele nowego. Posłuchaj, Dave i ten głupkowaty "palec" po prostu nas zwodzą. Za dużo tych rzeczy, których nie wiedzą lub nie pamiętają. Nie możemy im dłużej ufać, Greg.

Powell pogłaskał wąsy w niewłaściwym kierunku.

- Przestań, Mike. Jeszcze jedna taka głupia uwaga, a zabiorę ci twoją grzechotkę i gryzaka.

- Dobra, to ty jesteś geniuszem w tym zespole. Ja jestem tylko biedny osesek. A więc do czego nas to właściwie doprowadziło?

- Do niczego. Próbowałem wyjaśnić to od tyłu, poprzez "palec", ale nic z tego nie wyszło. Teraz musimy spróbować z przeciwnej strony.

- Prawdziwie wielki człowiek - jęknął z udanym zachwytem Donovan. - Jakie to proste. Ale teraz przełóż to na angielski, Panie.

- Wiem, że bardziej by ci odpowiadało, gdybym gadał z tobą jak z małym dzieckiem. Chodzi mi po prostu o to, że musimy się dowiedzieć jaki rozkaz wydaje Dave na chwilę przed tym, zanim zaczyna wariować. To właśnie stanowi klucz do tej zagadki.

- A jak właściwie masz zamiar to zrobić? Nie możemy się do niego zbliżyć, bo kiedy jesteśmy blisko, działa bez zarzutu. Nie możemy wychwytywać rozkazów przez radio, ponieważ są transmitowane bezpośrednio poprzez ścieżki pozytronowe mózgu. Eliminuje to metodę bliską i daleką, pozostawiając nam w spadku piękne, czyste zero.

- Pozostaje jeszcze obserwacja. No i dedukcja.

- Co?

- Musimy obserwować je na zmianę, Mike - uśmiechnął się ponuro Powell. - W żadnym wypadku nie wolno j nam odrywać oczu od ekranu. Będziemy śledzili każdy ruch tych metalowych tępaków. Kiedy ponownie zaczną zachowywać się niezgodnie z programem, będziemy wiedzieli co stało się na chwilę przedtem i spróbujemy wydedukować rozkaz.

Donovan otworzył usta i pozwolił, by pozostawały otwarte przez okrągłą minutę.

- Poddaję się - powiedział w końcu niskim, napiętym głosem. - Rezygnuję.

- Masz dziesięć dni, aby wymyślić coś lepszego - odparł cierpko Powell.

Przez osiem dni Donovan rzeczywiście próbował. Przez osiem dni, podczas czterogodzinnych zmian, obserwował bolącymi, zamglonymi ze zmęczenia oczyma przemykające mrocznymi korytarzami metaliczne formy. I przez osiem dni, podczas czterogodzinnych przerw przeklinał na czym świat stoi Amerykańskie Roboty, modele DV oraz dzień, w którym się narodził.

Wreszcie ósmego dnia, kiedy przyszedł go zmienić zaspany Powell, Donovan wstał i z rozmysłem, niezwykle precyzyjnie cisnął ciężką książką w sam środek ekranu wizyjnego. Rozległ się głośny brzęk tłuczonego szkła.

- Dlaczego to zrobiłeś, u licha? - jęknął Powell.

- Ponieważ - wyjaśnił niemal spokojnie Donovan - nie mam zamiaru gapić się w ten cholerny ekran ani sekundy dłużej. Pozostały nam jeszcze dwa dni, a nie dowiedzieliśmy się niczego. DV-5 można spisać na straty. Zatrzymał się pięć razy, kiedy ja go obserwowałem, a trzy razy, kiedy ty tutaj byłeś i w dalszym ciągu nie wiem, jaki wydał wtedy rozkaz. Ty także tego nie wiesz. I nie wierzę, że potrafisz się tego dowiedzieć, bo wiem, że ja nie potrafię.

- Na Przestrzeń, jak możesz obserwować sześć robotów równocześnie? Jeden robi coś rękami, drugi przebiera nogami, inny zachowuje się jak cholerny wiatrak, jeszcze inny podskakuje jak maniak. A pozostałe dwa... diabli wiedzą co one właściwie robią? I nagle się zatrzymują. A więc?

- Greg, nie robimy tego tak, jak trzeba. Musimy podejść bliżej. Musimy je obserwować z bliskiego miejsca, z którego będziemy widzieli wszystkie detale.

Zapadłą na chwilę i pełną goryczy ciszę przerwał Powell.

- I czekać, aż ponownie coś im się rozreguluje mając w zapasie zaledwie dwa dni?

- A jaki jest pożytek z siedzenia tutaj?

- Przynajmniej wygodnie...

- No tak. Ale na zewnątrz jest coś, co możesz zrobić i czego nie zrobisz będąc tutaj.

- Co takiego?

- Możesz je powstrzymać - kiedykolwiek zechcesz - kiedy będziesz przygotowany i obserwował to, co się z nimi dzieje.

- Co takiego? - powtórzył zaskoczony Powell.

- Zastanów się. Sam przecież mówiłeś, że to ty jesteś ten od myślenia. Odpowiedz więc sobie na kilka pytań. Kiedy DV-5 działa jak rozregulowany? Pamiętasz, co powiedział "palec"? Kiedy grozi tąpnięcie lub właśnie miało to miejsce, kiedy zakładano delikatne ładunki wybuchowe, lub kiedy natrafiono na trudno dostępne złoża.

- Innymi słowy przy stanach zagrożenia - dokończył podekscytowany Powell.

- Właśnie! Kiedy oczekiwałeś, że coś takiego się wydarzy! A więc te wszystkie kłopoty spowodowane są czynnikiem inicjatywy osobistej. Wzrasta ona najbardziej właśnie w stanach zagrożenia i przy równoczesnej nieobecności w pobliżu żadnej istoty ludzkiej. Jaki stąd logiczny wniosek? Jak możemy rozregulować go sami, kiedy i gdzie tego zechcemy?

Przerwał na chwilę - zaczynał się już cieszyć swoją rolą - i zanim Powell zdążył podać oczywistą odpowiedź triumfalnie dokończył:

- Tworząc nasze własne zagrożenie.

- Wiesz, chyba masz rację, Mike - powiedział Powell.;

- Dzięki, koleś. Wiedziałem, że któregoś dnia mi się uda.

- Dobrze już, powstrzymaj ten swój sarkazm. Przyda się na Ziemi. Pozamykamy go w słoikach i przechowamy na przyszłe długie i mroźne zimy. Lepiej pomyśl, jakie możemy wytworzyć zagrożenie.

- Moglibyśmy zalać kopalnie, gdyby ten asteroid nie był pozbawiony wody.

- Dowcipne, nie ma co - mruknął Powell. - Wiesz, Mike, czasami rozśmieszasz mnie do łez. A może po prostu niewielkie tąpnięcie?

- Dobra, może być - odparł Donovan przez ściągnięte usta.

- W porządku. A więc zaczynajmy.

Posuwając się niepewnie poprzez skalistą okolicę Powell czuł się po trosze jak konspirator. Wskutek mniejszej grawitacji jego marsz przypominał zabawę na huśtawce. Pryskające na lewo i prawo spod butów odłamki skał lądowały nieopodal w bezgłośnych eksplozjach szarego pyłu. Przez cały czas nie opuszczało go jednak uczucie, że podkradają się niczym spiskowcy.

- Czy wiesz, gdzie one są? - zapytał.

- Chyba tak, Greg.

- To dobrze - odparł ponuro Powell. - Ale jeżeli jakikolwiek "palec" znajdzie się w odległości dwudziestu stóp od nas, to wyczuje naszą obecność, obojętnie czy będziemy na linii wzroku, czy też nie. Mam nadzieje, że o tym wiesz?

- Kiedy będę potrzebował podstawowego kursu z robotyki, złożę u ciebie formalne podanie i to w trzech egzemplarzach. Tędy.

Znajdowali się teraz w tunelu; zniknęło nawet światło gwiazd. Obaj mężczyźni przywarli do ścian. Ciemność w oddali rozdzierały sporadyczne błyski. Powell dotknął bezpiecznika przy detonatorze.

- Znasz ten tunel, Mike?

- Niezbyt dobrze. To jeden z nowszych. Ale widziałem go na ekranie wizyjnym, więc jakoś się orientuję...

Po kilku minutach Donovan nagle drgnął.

- Czujesz to?

Oparte o skałę palce Powella w grubej, wzmocnionej metalem rękawicy wyczuły przebiegającą przez ścianę falę słabych wibracji. Oczywiście nie towarzyszył jej żaden dźwięk.

- Wybuch! Jesteśmy całkiem blisko.

- Teraz miej oczy otwarte - powiedział Powell. Donovan skinął niecierpliwie głową.

Spiżowy błysk na skraju pola widzenia pojawił się i zniknął tak szybko, że nawet nie zdążyli się ukryć. Przysunęli się do siebie bliżej.

- Myślisz, że nas wyczuł? - wyszeptał Powell.

- Mam nadzieję, że nie. Ale lepiej zajdźmy ich z flanki. Wejdziemy w pierwszy boczny tunel po prawej stronie.

- A jeżeli je w ten sposób ominiemy?

- To co chcesz właściwie zrobić? Wracać? - parsknął ze złością Donovan. - Dzieli ich od nas jakieś ćwierć mili. Przecież obserwowałem je na ekranie, prawda? A zostały nam tylko dwa dni...

- Och, zamknij się. Tracisz tlen. To tutaj jest ten boczny tunel?

Oświetlił ścianę latarką. - Tak, chodźmy.

Wibracje były teraz silniejsze a grunt pod ich stopami wyraźnie drżał.

- Na razie idziemy dobrze - powiedział Donovan. - Mam tylko nadzieję, że się to na nas nie zawali - dodał rzucając przed siebie nerwowe snopy światła.

Strop tunelu był tak nisko, że bez trudu mogli go dotknąć rękami. Stemple były stosunkowo świeże. Po kilku dalszych krokach Donovan zawahał się.

- Ślepa uliczka. Musimy zawracać.

- Nie. Zaczekaj - Powell przecisnął się niezgrabnie obok niego. - Czy tam z przodu widać światło?

- Światło? Nie, nie widzę. Zresztą, jakie tu może być światło?

- Robotów - opadł niezgrabnie na kolana i zaczął się gramolić nieznacznie pod górę. Po chwili w słuchawkach Donovana zabrzmiał jego chrapliwy i zaniepokojony głos:

- Hej, Mike, chodź tutaj.

Było tam światło. Donovan podczołgał się wyżej i przecisnął ponad rozrzuconymi nogami Powella.

- Szczelina?

- Tak. Muszą pracować po drugiej stronie tunelu - a przynajmniej tak mi się wydaje.

Donovan przesunął dłonią po postrzępionych krawędziach szczeliny. W świetle latarek okazało się, że otwiera się ona na strzałowy tunel główny. Sama dziura była wystarczająco duża, by mogli przez nią wyglądać, ale za mała, aby się przez nią przecisnąć.

- Nikogo tu nie ma - syknął Donovan.

- Nie wiadomo. Musiały być tam chwilę temu, bo inaczej nie zauważyłbym światła. Uważaj!

Ściany dookoła nich zadrżały i wyczuli wyraźny wstrząs. Ze stropu posypał się pył. Powell z zaciekawieniem spojrzał w głąb szczeliny.

- W porządku, Mike. Są tam.

Lśniące roboty znajdowały się jakieś pięćdziesiąt stóp w głębi tunelu. Całą grupą pracowały nad usuwaniem gruzu, powstałego na skutek wybuchu.

- Nie marnujmy czasu - powiedział podekscytowany Donovan. - Wkrótce podejdą bliżej i następnym wybuchem mogą nas dostać.

- Nie poganiaj mnie - Powell odbezpieczał detonator. W mroku tunelu, rozświetlonym jedynie słabym blaskiem robotów, dojrzenie czegokolwiek było prawie niemożliwością.

- W sklepieniu prawie nad nimi jest pęknięcie, widzisz? Musiało powstać przy ostatnim wybuchu. Jeżeli uda ci się naruszyć podstawę, to runie pół sufitu.

Wzrok Powella podążył za wskazującym palcem Donovana.

- Szach! A teraz obserwuj roboty i módl się, aby nie odeszły dalej. W tej chwili są moim jedynym źródłem światła. Jest tam cała siódemka?

Donovan szybko policzył.

- Tak, są wszystkie.

- Od tej chwili nie spuszczaj z nich oka. Obserwuj całą siódemkę.

Uniósł detonator i wycelował, podczas gdy Donovan przeklinając pot zalewający mu oczy wpatrywał się w ciemność.

Błysnęło!

Nastąpiła seria silnych wibracji, a następnie gwałtowny wstrząs, który rzucił Powella na rozciągniętego obok Donovana.

- Złaź ze mnie, Greg - jęknął Donovan. - Niczego nie widzę.

- Gdzie one są? - zapytał z niepokojem Powell. Otępiony Donovan popadł w milczenie. Po robotach nie pozostał żaden ślad. Panująca dookoła ciemność przywodziła na myśl mroczne otchłanie rzeki Styks.

- Sądzisz, że je zasypaliśmy? - zapytał drżącym głosem Donovan.

- Zejdźmy tam. I nie pytaj mnie lepiej, co sądzę - Powell ze zdumiewającą szybkością zaczai pełznąć do tyłu.

- Mike!

Posuwający się tuż za nim Donovan zamarł w bezruchu.

- Co się stało?

- Nie ruszaj się - Donovan wyraźnie słyszał w słuchawkach krótki, urywany oddech Powella. - Słyszysz mnie, Mike?

- Tak. Dlaczego nie idziesz dalej?

- Jesteśmy zablokowani. Ten wstrząs, który nas tak podrzucił spowodował, że zawaliła się część sklepienia tuż za nami. Utknęliśmy!

- Co? - ręce Donovana naparły na jakąś solidną przeszkodę. - Zapal latarkę.

Powell nacisnął guzik. Przez jedyną szczelinę, jaka powstała, nie przecisnąłby się nawet królik.

- No to klops - powiedział miękko Donovan.


Przez kilka chwil z wysiłkiem próbowali usunąć skalną barierę. Na próżno. W pewnym momencie, szarpiąc się i z krawędziami oryginalnego otworu Powell uniósł nawet do góry blaster, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu. Wiedział, że w tak niewielkiej przestrzeni wystrzał byłby właściwie samobójstwem. W końcu zniechęcony usiadł.

- Wiesz, Mike - powiedział - rzeczywiście spartaczyliśmy to. I nawet nie jesteśmy bliżej rozwiązania zagadki, co właściwie dzieje się z Dave'em. To był dobry i pomysł, ale w sumie wypalił nam prosto w twarze.

W absolutnych ciemnościach groźne spojrzenie Donovana pozostało niezauważone.

- Nie chciałbym cię martwić, chłopie, ale prócz tego, co wiemy lub czego o nim nie wiemy, jesteśmy na dodatek odrobinę zasypani. I jeżeli się stąd nie wydostaniemy, to po prostu umrzemy. UMRZEMY, stary. Czy wiesz, ile jeszcze mamy tlenu? Chyba nie więcej, niż na sześć godzin.

- Myślałem o tym - palce Powella powędrowały w stronę twarzy, i bezsilnie stuknęły w szybkę wizjera. - Oczywiście, Dave mógłby nas z łatwością odkopać, ale nasze wspaniałe zagrożenie wytrąciło go z równowagi, a obwód radiowy nie działa.

- No i czyż nie jest to po prostu wspaniałe? Donovan podpełzł w stronę szczeliny i nie bez pewnego wysiłku wetknął w nią głowę.

- Hej, Greg!

- Co?

- Załóżmy, że udałoby się nam ściągnąć Dave'a na jakieś dwadzieścia stóp od nas. To przywróciłoby go do normy. To by nas uratowało.

- Jasne. Tylko gdzie on teraz jest?

- Gdzieś w głębi tego tunelu. Na litość boską, przestań mnie ciągnąć, bo mi urwiesz głowę. Zaraz ci dam popatrzeć.

Powell wmanewrował głowę w otwór.

- A więc jednak udało nam się. Spójrz na te bęcwały. Co to jest, próba jakiegoś baletu?

- Teraz to nieważne. Podchodzą bliżej?

- Trudno powiedzieć. Są za daleko. Podaj mi latarkę, dobrze? Spróbuję przyciągnąć ich uwagę.

Po dwóch minutach zrezygnował.

- Nic z tego. Muszą być chyba ślepe. Poczekaj, teraz idą w naszą stronę.

- Daj mi popatrzeć! - wykrzyknął Donovan. Nastąpiła krótka, bezgłośna przepychanka. W końcu Powell wycofał się, ustępując miejsca podekscytowanemu Donovanowi.

Roboty rzeczywiście zbliżały się. Jako pierwszy, wysoko unosząc nogi maszerował Dave, a reszta "palców" szła wijącą się linią za nim.

- Co one wyprawiają? - zdumiewał się Donovan. - Niech skonam, jeżeli nie przypomina to jakiegoś tańca.

- Och, przestałbyś pleść - mruknął Powell. - Jak są blisko?

- Jakieś pięćdziesiąt stóp i zbliżają się. Za piętnaście minut... co, do diabła? HEJ!

- Co się dzieje? - otrząśnięcie się z szoku wywołanego nagłym wrzaskiem Donovana zajęło Powellowi dobrych kilka sekund. - Wyłaź z tej dziury. Ja także chcę popatrzeć.

Ruszył pod górę, lecz powstrzymały go wierzgające nogi Donovana.

- Zrobiły półobrót, Greg. Oddalają się! Hej, Dave!

- To przecież bez sensu, ty głupku - warknął. - Przecież tutaj głos się nie rozchodzi.

- A więc rób coś - wydyszał Donovan. - Kop w ścianę, może wywoła to jakąś wibrację. Musimy przyciągnąć ich uwagę, Greg, albo już po nas - niczym szaleniec zaczai uderzać w ścianę.

- Poczekaj, Mike - potrząsnął nim Powell. - Posłuchaj, mam pewien pomysł. Na Jowisza, jakie to proste Mike!

- Czego chcesz? - zapytał Donovan ponownie wtykając głowę w otwór.

- Szybko! Cofnij się, zanim znajdą się poza zasięgiem.

- Poza zasięgiem! Co ty właściwie kombinujesz? Hej, po co ci ten detonator? - pochwycił Powella za ramię.

- Mam zamiar trochę postrzelać - odparł Powell i gwałtownym ruchem odtrącił powstrzymującą go dłoń.

- Po co?

- To później. Teraz zobaczymy, czy to podziała. Jeżeli nie, to... Zejdź z drogi i pozwól mi strzelać!

Roboty były teraz rozpływającymi się w oddali błyskami. Powell uważnie wycelował i trzykrotnie nacisnął spust. Opuścił lufę i z niepokojem wyjrzał przez dziurę. Jeden z robotów pomocniczych został trafiony! Widział teraz tylko sześć połyskujących postaci.

- Dave! - wykrzyknął z niepokojem do nadajnika. Chwila ciszy, a potem odpowiedź, wyraźnie słyszana przez obu mężczyzn:

- Szefie? Gdzie pan jest? Mój trzeci robot pomocniczy otrzymał postrzał w korpus i jest niezdolny do działania.

- Nie przejmuj się tym teraz - odparł Powell. - Jesteśmy uwięzieni niedaleko miejsca, gdzie ostatnio odpalaliście ładunki. Widzisz światło naszej latarki?

- Jasne. Zaraz tam będę.

Odprężony wyraźnie Powell usiadł i oparł się o skałę.

- I to, chłopcze, byłoby na tyle.

- W porządku, Greg. Wygrałeś - w głosie Donovana brzmiało skrywane z trudem wzruszenie. - Wygrałeś. Chylę przed tobą czoło aż do samej ziemi. Ale teraz jasno i prosto wytłumacz mi, o co w tym wszystkim chodzi? I nie chcę słyszeć żadnych naukowych bzdur.

- Spokojnie. Po prostu - i jak zwykle - przeoczyliśmy to, co oczywiste. Wiedzieliśmy, że w grę wchodzi obwód inicjatywy osobistej, że coś zawodziło jedynie podczas zagrożenia, ale przyczynę takiego stanu upatrywaliśmy w jakimś specyficznym rozkazie. Tylko niby dlaczego miałby to być jakiś konkretny rozkaz?

- A dlaczego nie?

- Posłuchaj. Chodzi o typ rozkazu. Jaki typ rozkazu wymaga największej inicjatywy? Jaki typ rozkazu pojawia się niemal zawsze wyłącznie podczas zagrożenia?

- Nie pytaj mnie, Greg. Sam mi to powiedz.

- Właśnie to robię. Chodzi o rozkaz sześciotorowy. W normalnych warunkach, jeden lub więcej "palców" zajmuje się jakimś rutynowym działaniem nie wymagającym bliższej kontroli - tak jak części naszego ciała, które na poczekaniu dają sobie radę z rutynowymi ruchami podczas marszu. Ale w wypadku zagrożenia, cała szóstka robotów musi zostać zmobilizowana równocześnie i natychmiast. Dave musi sobie poradzić z sześcioma robotami równocześnie i coś wtedy zawodzi. Reszta była już łatwa. Każde zmniejszenie inicjatywy, jak na przykład przybycie człowieka, przywraca go do porządku. Zniszczyłem więc jednego z robotów. Kiedy to zrobiłem, jego dalsze rozkazy wysyłane były tylko pieciotorowo. Inicjatywa obniżyła się - jest normalny.

- Jak na to wszystko wpadłeś? - zapytał z podziwem Donovan.

- Po prostu odrobina dedukcji. Spróbowałem i podziałało.

Po chwili w słuchawkach obu mężczyzn ponownie rozległ się głos robota:

- Już jestem. Czy wytrzymacie jeszcze pół godziny?

- Jasne - poinformował krótko Powell i odwróciwszy się do Donovana kontynuował. - Teraz to już proste. Musimy przejrzeć wszystkie obwody i zaznaczyć każdą część, która przy rozkazie sześciotorowym podlega dodatkowemu obciążeniu. Jakie pole to nam zostawia?

- Na szczęście niewielkie, jak sądzę - odparł po chwili namysłu Donovan. - Jeżeli Dave jest taki sam, jak oglądany przez nas jeszcze w fabryce model prototypowy, to jest w nim specjalny obwód koordynujący i tylko on właściwie będzie wchodził w grę.

W tej chwili poczuł, że napięcie zaczyna go z wolna opuszczać. Rozwiązanie zagadki przywróciło mu zwyczajową pogodę ducha. - Wiesz, to wcale nie będzie takie trudne. Właściwie to nic wielkiego.

- Jasne. A więc przemyśl to sobie, a po powrocie przejrzymy schematy. A teraz, dopóki Dave do nas nie dotrze, mam zamiar trochę odpocząć.

- Poczekaj chwilę. Powiedz mi jeszcze tylko jedną rzecz. Co właściwie oznaczały te dziwaczne formacje marszowe czy taneczne wygibasy wyczyniane przez jego roboty za każdym razem, kiedy mu odbijało?

- To? Sam nie wiem. Mam jedynie pewne przypuszczenia. Pamiętasz przecież, że te roboty były "palcami" Dave'a. Sami tak nawet o nich mówiliśmy. A więc wydaje mi się, że podczas wszystkich tych przerw, w trakcie których zmieniał się w klasycznego kretyna, po prostu zabijał bezmyślnie czas kręcąc palcami młynka.


Susan Calvin opowiadała o Powellu i Donovanie z sekretnym rozbawieniem, lecz prawdziwe ciepło pojawiało się w jej głosie jedynie wtedy, gdy wspominała o robotach. Po jej ostatnim opowiadaniu powstrzymałem ją. Było jasne, że mogła ich opowiedzieć dużo więcej.

- Czy coś takiego wydarzyło się kiedykolwiek na Ziemi? - zapytałem.

Spojrzała na mnie z lekkim marsem na czole.

- Nie. Na Ziemi mieliśmy stosunkowo mało styczności z naszymi robotami.

- To niedobrze. To znaczy chciałem powiedzieć, że wasi inżynierowie są genialni, to fakt ogólnie znany. Jednak zależałoby mi na przypadkach bardziej osobistych. Czy na przykład nie spotkała pani kiedykolwiek robota, który stanowiłby dla pani jakieś zagrożenie?

Ku memu zaskoczeniu zarumieniła się lekko.

- Tak, spotkałam kiedyś takiego robota, ale z pewnością to nie było to, o czym pan myśli. Mój Boże, ileż to już lat minęło. Prawie czterdzieści! Było to w roku 2021, miałam wtedy 38 lat. Ale... wolałabym jednak o tym nie mówić.

Czekałem cierpliwie pewny, że w końcu zmieni zdanie. I nie pomyliłem się.

- Właściwie dlaczego nie? - powiedziała w zamyśleniu - teraz to już nie jest bolesne. Kiedyś zdarzyło mi się być młodą, głupią kobietą, młodzieńcze. Uwierzy pan?

- Nie.

- A jednak to prawda. No i Herbie był robotem czytającym ludzkie myśli.

- Co takiego?

- Był jedyny w swoim rodzaju. Już nigdy więcej nie natknęliśmy się na taki typ robota. Powstał w wyniku przypadkowego błędu, na pewno, ale...


KŁAMCA


Alfred Lanning zapalał właśnie troskliwie ogromne cygaro, lecz widać było wyraźnie, że lekko mu drżą koniuszki palców.

- No dobrze, on rzeczywiście potrafi czytać myśli - odezwał się pomiędzy jednym kłębem dymu a drugim. - Co do tego nie może być żadnych wątpliwości. Ale dlaczego? - spojrzał w kierunku matematyka, Petera Bogerta. - Czy masz jakieś przypuszczenia?

Bogert przesunął obiema dłońmi po swych długich, czarnych włosach, dociskając je płasko do czaszki.

- To był już trzydziesty czwarty model z wyprodukowanej przez nas serii RB, Lanning - odparł. - Wszystkie przed nim były zupełnie ortodoksyjne.

Trzeci z siedzących przy stole mężczyzn zmarszczył niecierpliwie czoło. Milton Ashe był najmłodszym szefem działu w całym Koncernie i przejawiał niezwykłe zadowolenie z zajmowanego stanowiska.

- Słuchaj, Bogert. To nie jest jakaś nagła komplikacja, wynikła przy montażu. Mogę to zagwarantować.

Cienkie wargi Bogerta rozciągnęły się w uśmiechu wyższości.

- Naprawdę? Jeżeli z taką pewnością odpowiadasz za cały nasz proces produkcji, to natychmiast popieram twój awans. Aby być dokładnym, na wyprodukowanie jednego tylko pozytronowego mózgu potrzeba siedemdziesięciu pięciu tysięcy dwustu trzydziestu czterech operacji, a każda z nich zależna jest od prawidłowej realizacji pewnej liczby czynników, wahającej się od pięciu do stu pięciu. Jeżeli tylko jeden z nich nie zostanie przeprowadzony jak należy, to cały mózg możemy uznać za wadliwy. Mówię ci to tylko dla przypomnienia, Ashe.

Milton Ashe spąsowiał, ale zanim zdążył odpowiedzieć, do dyskusji włączył się czwarty głos:

- Panowie, jeżeli macie zamiar obciążać się wzajemnie winą, to natychmiast rezygnuję z tego zebrania - dłonie Susan Calvin leżały nieruchomo na kolanach, a linie dookoła cienkich, bladych warg pogłębiły się. - Mamy w swych rękach robota, który potrafi czytać ludzkie myśli i wydaje mi się, że odkrycie sposobu jak on to właściwie robi jest ważniejsze, niż obrzucanie się okrzykami w rodzaju: "Moja wina, twoja wina" - mówiąc to patrzyła na Ashe'a, który uśmiechnął się do niej szeroko.

Lanning uśmiechnął się także, co w połączeniu z siwymi włosami i bystrymi oczyma nadawało mu zawsze wygląd biblijnego patriarchy.

- Ma pani rację, pani Calvin. Jego głos stał się nagle ostry:

- Wyprodukowaliśmy pozytronowy mózg posiadający tak niezwykłe właściwości, że przypuszczalnie jest w stanie odczytywać fale mózgowe. Gdybyśmy wiedzieli jak to się stało, oznaczałoby to największy przełom w dziedzinie robotyki. Niestety, nie wiemy, a więc musimy się dowiedzieć. Czy to jasne?

- Czy mogę coś wtrącić? - zapytał Bogert.

- Oczywiście,

- Sugerowałbym, że dopóki nie odkryjemy co tu właściwie zaszło - a jako matematyk mogę wam powiedzieć, że będzie to piekielna robota - abyśmy zachowali istnienie modelu RD-34 w sekrecie. Nawet przed pozostałymi członkami zespołu. Jako szefowie departamentów nie powinniśmy uważać tego problemu za nierozwiązywalny, a im mniej osób będzie o nim wiedziało...

- Bogert ma całkowitą rację - przerwała dr Calvin. - Odkąd zmodyfikowano Kod Międzyplanetarny tak, aby modele mogły być testowane w fabrykach zanim wyśle się je do punktu przeznaczenia, propaganda przeciwko robotom znacznie przybrała na sile. A więc łatwo sobie wyobrazić co się będzie działo, jeśli powstaną jakieś przecieki na temat niezwykłych właściwości tego robota oraz faktu, że nie mamy nad tym fenomenem pełnej kontroli.

Lanning z grobową miną zaciągnął się cygarem. Skinął ponuro głową i zwrócił się do Ashe'a:

- Powiedziałeś, że byłeś sam, gdy po raz pierwszy natknąłeś się na ten interes z czytaniem myśli. Czy to prawda?

- Tak, z całą pewnością byłem wtedy sam. RB-34 zszedł właśnie z linii montażowej i odesłano go do mnie. Obermann gdzieś wyszedł, więc zabrałem go do sekcji testów sam - a przynajmniej zaczęliśmy schodzić razem po schodach. Ashe zamilkł, a na jego ustach pojawił się niepewny uśmiech. - Czy przeprowadzaliście kiedyś w myślach rozmowę, nawet o tym nie wiedząc?

Odpowiedziała mu cisza. Po chwili podjął ponownie:

- Początkowo wcale nie zdajecie sobie z tego sprawy. On po prostu do mnie mówił - oczywiście logicznie i sensownie - i dopiero gdy dochodziliśmy już do sali testów dotarło do mnie, że przecież przez cały ten czas nie wypowiedziałem ani słowa. Pewnie, myślałem wtedy o paru sprawach, ale przecież to nie to samo, prawda? A więc zamknąłem tego robota i pobiegłem po Lanninga. Sama myśl o urządzeniu idącym spokojnie obok mnie i przebierającym w moich myślach jak w talii kart była przerażająca.

- Wyobrażam sobie - powiedziała zamyślona Susan Calvin. Jej spojrzenie w dziwny sposób nie schodziło z twarzy Ashe'a. - Jesteśmy przyzwyczajeni, że nasze myśli są naszą prywatną własnością.

- A więc całą prawdę zna tylko nasza czwórka - włączył się niecierpliwie Lanning. - Dobrze. Musimy podejść do tego systematycznie. Ashe, chcę, abyś sprawdził linię montażową od początku do końca - dosłownie wszystko. Wyeliminujesz wszystkie operacje, podczas których nie ma praktycznej możliwości popełnienia błędu, a zrobisz listę tych, gdzie taka szansa istnieje, razem z naturą takiego błędu i prawdopodobnym stopniem ważności.

- O, do licha! - mruknął Ashe. - Ciężka sprawa.

- A coś ty myślał? Włącz w to wszystkich swoich ludzi i nie przejmuj się harmonogramem prac. Ale pamiętaj - oni nie mogą się dowiedzieć, nad czym właściwie pracują.

- Oczywiście - młody technik uśmiechnął się blado.

- Ale to w dalszym ciągu będzie ciężka robota. Lanning obrócił się razem z fotelem i spojrzał na dr

Calvin. - Pani zajmie się tym problemem z innej strony. Jako robotopsycholog musi pani przestudiować samego robota i cofnąć się. Musi się pani dowiedzieć, jakimi motywami się kieruje. Niech się pani postara dociec, co jeszcze wiąże się z tymi jego zdolnościami, w jakim stopniu je rozwinął oraz w jaki sposób wpłynęły one na jego pozostałe funkcje, wspólne typom modeli RB. Zrobi to pani? - i nie czekając nawet na odpowiedź kontynuował:

- Będę koordynował całą pracę i postaram się zinterpretować wszystko, co znajdziecie matematycznie - zaciągnął się cygarem i wypuścił ogromny kłąb dymu. - Oczywiście Bogert mi w tym pomoże.

Wydawało się, że Bogert całą swą uwagę skupił chwilowo na oglądaniu paznokci.

- Ośmielę się zauważyć, że jak do tej pory niewiele wiem na ten temat - powiedział.

- Racja. A więc ja zaczynam pierwszy - Ashe zerwał się z krzesła. Jego przystojną zazwyczaj twarz wykrzywił nagły grymas. - Dostałem najpaskudniejszą działkę, więc zmykam i zabieram się do roboty.

Susan Calvin skinęła ledwie dostrzegalnie głową, ale jej oczy śledziły jego wyjście i nie odpowiedziała, gdy Lanning chrząknął i zapytał:

- Czy chciałaby pani zobaczyć model RB-34, dr Calvin?


Na odgłos kroków fotoelektryczne oczy RB-34 uniosły się znad książki. Właśnie wstawał, gdy do pokoju weszła Susan Calvin. Przystanęła na chwilę, aby przeczytać zawieszony na drzwiach ogromny napis "Nie wchodzić", po czym zbliżyła się do zastygłego w oczekiwaniu robota.

- Przyniosłam ci parę rzeczy dotyczących hiperatomowych silników, Herbie. Może chciałbyś je przejrzeć?

RB-34 - znany jako Herbie - wziął od niej trzy ciężkie książki i otworzył pierwszą na stronie tytułowej.

- Hmm... Teoria hiperatomu - mruknął do siebie przewracając kartki i nagle zwrócił się w stronę stojącej wciąż kobiety:

- Niech pani siada, dr Calvin. Zajmie mi to parę minut.

Usiadła i obserwowała jak Herbie wziął krzesło, siadł po drugiej stronie stołu i pogrążył się w lekturze. Po pół godzinie odłożył książki i spojrzał na kobietę.

- Wiem, oczywiście, dlaczego je pani przyniosła. Kąciki ust dr Calvin uniosły się lekko do góry.

- Byłam pewna, że w końcu na to wpadniesz. Niezwykle ciężko się z tobą pracuje, Herbie. Zawsze jesteś o krok przede mną.

- To tak samo, jak z tymi czy innymi książkami, dr Calvin. Nie interesują mnie. Wasza nauka to bezład danych, wyselekcjonowanych i poskładanych razem według jakiejś wymyślonej teorii - a wszystko to w dodatku jest tak niewiarygodnie proste, że naprawdę nie warto poświęcać temu zbyt wiele uwagi. Tak szczerze, to interesuje mnie wyłącznie wasza fikcja literacka. Opisujecie w niej wzajemne powiązania pomiędzy ludzkimi motywami a emocjami - lekkimi ruchami dłoni podkreślał znaczenie niektórych słów.

- Sądzę, że cię rozumiem - szepnęła dr Calvin.

- Widzi pani, potrafię czytać w ludzkich umysłach - kontynuował robot. - I nawet nie ma pani pojęcia, jakie bywają skomplikowane. Nie potrafię zrozumieć wszystkiego, ponieważ mój własny umysł ma tak niewiele wspólnego z waszymi. Ale próbuję, a wasze powieści są mi w tym dużą pomocą.

- Obawiam się jednak, że jeżeli zaczniesz czytać zbyt wiele tych dzisiejszych sentymentalno-emocjonalnych historyjek - w głosie dr Calvin zabrzmiała gorzka ironia - to w końcu stwierdzisz, że nasze umysły są nudne i bezbarwne.

- Ależ nie!

Nagła energia tej uwagi sprawiła, że zerwała się na równe nogi. "On musi wiedzieć!" - przemknęło jej szaleńczo przez głowę.

Herbie spojrzał na nią z zainteresowaniem i przemówił miękko głosem, w którym prawie nie słyszało się lekkiego, metalicznego brzmienia:

- Oczywiście, że o tym wiem, dr Calvin. Nie przestaje pani o tym myśleć, a więc jak mogłem się nie dowiedzieć?

- Czy powiedziałeś o tym komuś? - rysy jej twarzy nagle stwardniały.

- Oczywiście, że nie - odparł robot i po chwili, z lekką nutką autentycznego zdziwienia, dodał:

- Przecież nikt mnie o to nie pytał.

- A więc - ponownie usiadła na krześle' - uważasz zapewne, że jestem po prostu głupia.

- Ależ nie! To przecież normalne uczucie.

- Być może dlatego właśnie jest to takie głupie - smutek w jej głosie był wyraźny nawet dla niej samej. Miejsce naukowca zajęła kobieta. - Nie jestem osobą, którą można określić mianem "atrakcyjna".

- Jeżeli powołuje się pani na zwykłą atrakcyjność fizyczną - wtedy nie mogę tego ocenić. Ale wiem, że są jeszcze inne rodzaje atrakcyjności, często o wiele ważniejsze.

- Ani młoda - dr Calvin najwyraźniej nie zwracała uwagi na słowa robota.

- Nie ma pani jeszcze czterdziestu lat - ton głosu Herbiego stawał się dziwnie uporczywy.

- 38, jeśli chodzi o same lata, a prawie 60, jeśli chodzi o emocjonalny stosunek do życia. Po co właściwie zostałam psychologiem?

- On ma dopiero 35 lat, a wygląda i zachowuje się jeszcze młodziej - ciągnęła gorzko. - Czy możesz przypuszczać, że uważałby mnie kiedykolwiek za kogoś innego, niż... niż za taką, jaką właśnie jestem?

- Myli się pani! - stalowe pięści robota z hukiem uderzyły o blat stołu. - Proszę mnie posłuchać...

Susan Calvin zwróciła się ku niemu z błyskiem w oczach:

- Dlaczego właśnie ja? I co ty właściwie o tym wszystkim wiesz, ty... maszyno. Jestem dla ciebie tylko przykładem, interesującym okazem ze szczególnym umysłem dostępnym dla twej inspekcji. Wspaniały przypadek frustracji, prawda? Prawie taki, jak w twych książkach - jej głos, przechodzący prawie w łkanie, nagle zamilkł.

Robot pokręcił leciutko głową.

- Dlaczego mnie pani nie posłucha? Mógłbym pomóc, gdyby tylko pani mi na to pozwoliła.

- Jak? - zacisnęła wąskie usta. - Dając mi dobre rady?

- Nie. Po prostu wiem, co myślą inni ludzie. Na przykład Milton Ashe.

Zapanowała długa chwila ciszy, podczas której Susan Calvin opuściła wolno wzrok na podłogę.

- Nie chcę wiedzieć, co myśli - szepnęła. - Nic nie mów.

- A jednak sądzę, że pani chce to wiedzieć. Głowę miała zwieszoną, ale oddech stał się odrobinę szybszy.

- Mówisz nonsensy - powiedziała cicho.

- Dlaczego? Staram się tylko pomóc. Milton Ashe myśli o pani... - nie dokończył.

W końcu pokonana psycholog podniosła głowę.

- Co takiego?

- Kocha panią - padła spokojna odpowiedź. Przez okrągłą minutę dr Calvin wpatrywała się w robota bez słowa.

- Mylisz się - powiedziała w końcu. - Musisz się mylić. Dlaczego miałby mnie kochać?

- A jednak to prawda. Takie rzeczy nie mogą być przede mną ukryte.

- Ale przecież jestem... jestem - zająknęła się i umilkła.

- On patrzy głębiej. Widzi nie tylko powierzchowną urodę. Podziwia w pani przede wszystkim intelekt. Milton Ashe nie jest typem człowieka, który poślubiłby piękne włosy czy parę niebieskich oczu.

Susan Calvin zamrugała gwałtownie powiekami.

- Ale przecież on nigdy w żaden sposób nie okazał...

- A czy dała mu pani kiedykolwiek szansę?

- Jak mogłabym? Przecież nigdy nie myślałam...

- No właśnie.

Zamyśliła się na moment, po czym ponownie spojrzała na robota.

- Pół roku temu odwiedziła go dziewczyna. Była bardzo ładna - zgrabna blondynka. Spędził cały dzień oprowadzając ją po fabryce i próbując wyjaśnić, jak produkowane są roboty, ale nic z tego nie zrozumiała. Nagle powróciło twarde brzmienie jej głosu: - Kim była ta dziewczyna?

- Wiem, oczywiście, kim była ta osoba - odparł bez wahania robot. - To jego kuzynka, a w ich spotkaniu nie było żadnego romantycznego związku, mogę panią o tym zapewnić.

Susan Calvin zerwała się na równe nogi z energią młodej dziewczyny.

- Czy to nie dziwne? To jest dokładnie to, o czym sama siebie próbowałam przekonać, chociaż tak naprawdę wcale w to nie wierzyłam. A więc to musi być prawda!

Podbiegła do Herbiego i obiema dłońmi ujęła jego zimną, stalową rękę.

- Dziękuję, Herbie - jej głos był ochrypłym szeptem. - Nie mów o tym nikomu, proszę. Niech to będzie nasz sekret - i jeszcze raz dziękuję.

Uścisnęła silnie metalowe palce robota i wyszła. Herbie, zamyślony, powrócił do lektury, ale w pokoju nie było nikogo, kto potrafiłby czytać jego myśli.


Milton Ashe wyprostował się powoli i dostojnie, przy wtórze trzeszczących stawów i ochrypłych chrząknięć, a potem spojrzał na Petera Bogerta.

- Słuchaj - rozpoczął. - Siedzę w tym już od tygodnia i nawet nie miałem jeszcze czasu na porządny sen. Jak długo to jeszcze potrwa? Myślałem, że powiedziałeś, iż bombardowanie pozytronowe w komorze próżniowej D przyniesie wreszcie jakieś rozwiązanie.

Bogert ziewnął dyskretnie i zaczai z zainteresowaniem oglądać paznokcie.

- Bo przyniesie. Jestem już na tropie.

- A ja wiem co to znaczy, gdy mówi to matematyk. Zatem jak bliski jesteś już rozwiązania?

- To zależy.

- Od czego? - Ashe opadł na krzesło i wygodnie wyciągnął przed siebie obie nogi.

- Od Lanninga. Staruszek się ze mną nie zgadza - westchnął Bogert. - Jest już zbyt starej daty, w tym cały kłopot. Uważa, że należy zaprząc do tego całą matematykę przez duże M. Jest niezwykle uparty.

- Słuchaj - powtórzył sennie Ashe. - A dlaczego po prostu nie zapytać Herbiego, czy sam nie potrafiłby rozwikłać tego całego pasztetu?

- Zapytać robota? - brwi Bogerta powędrowały do góry.

- A dlaczego nie? Czyżby stara dama nic ci nie mówiła?

- Masz na myśli Calvin?

- Tak. Naszą kochaną Susie. Ten robot jest ponoć matematycznym czarodziejem. Wie wszystko o wszystkim, plus genialna intuicja. Potrójne równania całkowe rozwiązuje po prostu w głowie, a na deser konsumuje analizę tensorową.

Matematyk spojrzał na niego sceptycznie.

- Żartujesz?

- Skąd! Kłopot tylko w tym, że on wcale nie lubi matematyki. Woli czytać jakieś kretyńskie powieścidła. Powinieneś przeczytać same tytuły książek, jakimi karmi go Susie: Purpurowa pasja, Miłość w przestrzeni i tym podobne bzdury.

- Dr Calvin nie mówiła mi na ten temat ani słowa.

- No cóż, być może jeszcze nie skończyła go badać. Wiesz, jaka ona jest. Musi mieć wszystko uporządkowane, zanim ogłosi światu swój kolejny, wielki sukces.

- Ale powiedziała tobie.

- Mieliśmy małą pogawędkę na ten temat. Ostatnio widywałem się z nią dość często - nagle otworzył szeroko oczy i zmarszczył czoło. - Słuchaj, Bogie, czy zauważyłeś, że nasza stara dama ostatnimi czasy jakoś się dziwacznie zachowuje?

- Używa szminki, jeżeli o to ci chodzi - uśmiechnął się Bogert.

- No właśnie. Róż, puder, cienie do oczu. Stara się robić wrażenie. Ale jestem pewien, że jest w tym coś więcej. Nawet sposób, w jaki mówi - jakby była szczęśliwa, albo coś w tym rodzaju - zamyślił się na moment, a potem wzruszył ramionami.

Bogert rzucił mu chytre spojrzenie.

- Może jest zakochana - zasugerował. Ashe ponownie przymknął oczy.

- Nie wygłupiaj się, Bogie. Idź i pogadaj z Herbie'em. Ja muszę się trochę przespać.

- Jasne. Przepadam za tym, aby robot mówił mi, co mam robić - rzucił wojowniczo Bogert.

Odpowiedziało mu ciche pochrapywanie.


Herbie przysłuchiwał się spokojnie słowom, wypowiadanym doskonale obojętnym tonem przez stojącego przed nim z rękami w kieszeniach Bogerta.

- A więc, jak sam widzisz, utknęliśmy w martwym punkcie. Powiedziano mi, że rozumiesz te rzeczy, więc pytam cię raczej z ciekawości, niż z jakiejś innej przyczyny. Moja linia rozumowania zawiera co prawda parę wątpliwych sformułowań, których dr Lanning uparcie nie chce zaakceptować, toteż cały problem nie jest jeszcze w tej chwili klarowny.

Przez dłuższą chwilę robot nie odpowiadał.

- I co o tym wszystkim myślisz? - zniecierpliwił się Bogert.

- Nie widzę tutaj żadnego błędu - powiedział Herbie, nie przerywając uważnego studiowania długich kolumn cyfr.

- Nie przypuszczam, że posunąłbyś się dalej, niż to, prawda?

- Nie odważyłbym się próbować. Jest pan lepszym matematykiem niż ja i... no cóż, nie chciałbym się do niczego zobowiązywać.

W uśmiechu Bogerta pojawił się cień samozadowolenia.

- No tak, wiedziałem, że powiesz coś w tym stylu. Zapomnijmy więc o naszej rozmowie.

Zgniótł kartki papieru w dłoni, wrzucił je do kosza na śmieci i odwrócił się, by wyjść, gdy nagle do głowy przyszedł mu pewien pomysł:

- A tak przy okazji...

Robot czekał bez słowa.

Bogert wydawał się mieć trudności.

- Jest coś... wiesz... być może mógłbyś... - utknął.

- Muszę przyznać - powiedział spokojnie Herbie - że pańskie myśli są dość trudne do odczytania, ale nie ulega żadnej wątpliwości, że wszystkie dotyczą dr. Lanninga. Nie musi się pan wahać - gdy tylko sformułuje pan myśl, natychmiast będę wiedział, o co chce pan zapytać.

Matematyk przez chwilę spoglądał na robota w milczeniu.

- Lanning dobiega siedemdziesiątki - powiedział w końcu, jakby to wyjaśniało wszystko.

- Wiem o tym.

- I był dyrektorem zakładów przez przeszło trzydzieści lat.

Herbie w milczeniu skinął głową.

- A więc... - głos Bogerta stał się przymilny - powinieneś wiedzieć, czy... czy myśli o rezygnacji. No wiesz, zdrowie albo...

- Zrezygnował - stwierdził Herbie i to było wszystko.

- Wiesz o tym?!

- Oczywiście.

- A więc... hmm... mógłbyś mi o tym powiedzieć coś więcej?

- Tak, jeżeli pan mnie o to zapyta - odparł rzeczowo robot.

- A więc pytam! - wykrzyknął gwałtownie matematyk.

- Napisał już rezygnację - padła spokojna odpowiedź. - Ale nie ogłosił jeszcze tego formalnie. Wciąż jeszcze czeka sądząc, że uda mu się rozwiązać ten problem samodzielnie. Dopiero gdy tego dokona, gotów jest przekazać zarząd w ręce swego następcy.

Bogert ze świstem wciągnął powietrze.

- A jego następca? Kto nim będzie? - stał teraz bardzo blisko robota z napięciem wpatrując się w nieprzeniknione i lśniące intensywną czerwienią fotoelektryczne oczy Herbiego.

- Pan będzie kolejnym dyrektorem - padły obojętne słowa.

Bogert pozwolił sobie na lekki uśmiech ulgi.

- Spodziewałem się czegoś takiego. Ale dobrze wiedzieć. Dzięki, Herbie.


Peter Bogert pracował już od piątej rano. Biurko przed nim zalegały stosy książek i tabel, które przeglądał jedna po drugiej, Kartek z nowymi obliczeniami było jednak stosunkowo niewiele, bowiem większość znajdowała się w wypełnionym do połowy koszu na śmiecie, bądź piętrzyła się obok.

Punktualnie w południe oderwał się wreszcie od ostatniej kartki, przetarł nabiegłe krwią oczy, przeciągnął się i ziewnął.

- Cholera! To z każdą minutą robi się coraz gorsze mruknął.

Odwrócił się na dźwięk otwieranych drzwi i spojrzał prosto na Lanninga, który wchodził właśnie do biura, z nieprzyjemnym chrzęstem wyłamując kostki powykręcanych artretyzmem dłoni. Na widok panującego w całym pomieszczeniu bałaganu brwi dyrektora uniosły się do góry.

- Próbujesz iść w nowym kierunku? - zapytał.

- Nie - odparł wyzywająco. Czyżby stary był zły? Lanning nie silił się nawet na odpowiedź. Obrzucił

pobieżnym spojrzeniem uginające się pod stosami książek biurko, zapalił cygaro i przez chwilę wpatrywał się w płomień zapałki.

- Czy dr Calvin powiedziała ci o tym robocie? - zapytał w końcu. - To matematyczny geniusz. Bardzo unikalny.

- Już o tym słyszałem - parsknął pogardliwie Bogert. - Lepiej by było, gdyby Calvin pozostała przy swojej robotopsychologii. Sprawdziłem Herbiego - ledwie daje sobie radę z rachunkiem różniczkowym.

- Calvin twierdzi coś zupełnie przeciwnego,

- Ona jest wariatką.

- Ja także twierdzę coś zupełnie przeciwnego - oczy dyrektora zwęziły się niebezpiecznie.

- Ty! - głos Bogerta stwardniał. - O czym ty właściwie mówisz?

- Ja także pracowałem z Herbie'em i okazuje się, że on potrafi sztuczki, o których nigdy nawet nie słyszałeś.

- Naprawdę?

- Nie bądź takim zatwardziałym sceptykiem! - Lanning wyjął z kieszeni złożoną kartkę papieru i rozprostował ją.

- To chyba nie jest mój charakter pisma, prawda? Bogert przez chwilę z uwagą wpatrywał się w szereg równań kątowych.

- Herbie? - zapytał w końcu.

- Właśnie. I jak z pewnością sam to zauważyłeś, pracował nad twoją czasową integracją Równania 22. I doszedł - Lanning stuknął pożółkłym palcem w wynik - do identycznych wniosków jak ja, z tym że zajęło mu to nieporównywalnie mniej czasu. Nie miałeś racji negując istnienie efektu Lingera podczas bombardowania pozytronowego.

- Wcale tego nie negowałem. Na miłość boską, Lanning, przecież...

- Tak, tak, już to wyjaśniałeś. Korzystałeś z równań translacyjnych Mitchella, prawda? No cóż, one się nie sprawdzają.

- A to dlaczego?

- Po pierwsze dlatego, że używałeś wielkości urojonych...

- A cóż to, do diabła, ma z tym wszystkim wspólnego?

- Równanie Mitchella nie sprawdzi się, gdy...

- Czyś ty zwariował? Gdybyś jeszcze raz przeczytał oryginalne prace Mitchella...

- Nie muszę. Powiedziałem ci już na samym początku, że nie zgadzam się z twoim rozumowaniem, a Herbie mnie w tym poparł.

- A więc dobrze! - wrzasnął doprowadzony do pasji Bogert. - Może pozwolisz, aby ten matematyczny geniusz rozwiązał ten problem za nas? Po cc przejmować się szczegółami, co?

- W tym właśnie tkwi cały problem. Herbie nie może tego rozwiązać. A jeżeli on nie potrafi - to my także nie. Mam zamiar przekazać ten problem Narodowej Radzie Nadzorczej. To jest już poza naszym zasięgiem.

Krzesło przewróciło się z trzaskiem, gdy Bogert zerwał się na równe nogi i powiedział wolno trzęsącym się z wściekłości głosem:

- Nie zrobisz tego. Lanning spurpurowiał.

- Masz zamiar mówić mi, co mam robić?

- Właśnie - warknął Bogert. - Już rozgryzłem ten problem i nie pozwolę, abyś mi go sprzątnął sprzed nosa, rozumiesz? Nie myśl, że cię nie przejrzałem, ty fałszywa skamielino. Nie pchaj nosa w nie swoje sprawy!

- Jesteś skończonym idiotą, Bogert! W każdej chwili mogę zawiesić cię w wykonywaniu obowiązków za niesubordynację! - kąciki ust Lanninga drżały ze źle skrywanej pasji.

- Tego właśnie nie zrobisz, Lanning. Nie masz żadnych sekretów przed robotem czytającym myśli, więc nie zapominaj, że wiem o twojej rezygnacji.

Popiół z cygara Lanninga spadł na podłogę. Cygaro powędrowało w jego ślady.

- Co... co...?

Bogert roześmiał się złośliwie.

- A jestem nowym dyrektorem, żeby wszystko było jasne. Nie myśl, że nie zdaję sobie z tego doskonale sprawy. Cholera z tobą, Lanning, na co jeszcze czekasz?

Purpurowy dyrektor odzyskał wreszcie głos:

- Jesteś zawieszony, słyszysz? - ryknął. - Zwolniony z wszystkich obowiązków. Jesteś skończony, rozumiesz?

Bogert uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- I co ci z tego przyjdzie? To akurat nie doprowadzi nas do niczego. Mam w ręku wszystkie atuty. Wiem, że już zrezygnowałeś. Powiedział mi o tym Herbie, a on wyciągnął to prosto od ciebie.

Lanning z trudem zmuszał się, aby mówić spokojnie. Ceglasta czerwień policzków ustąpiła i wyglądał w tej chwili jak stary, zmęczony człowiek.

- Chcę mówić z Herbie'em. Nie wierzę, aby mógł powiedzieć ci coś takiego. Nie wiem, w co grasz, Bogert, ale z całą pewnością jest to jakiś bluff. Chodź ze mną.

- Do Herbiego? Bogert wzruszył beztrosko ramionami. Dobrze! Bardzo dobra myśl!


Także dokładnie w południe Milton Ashe podniósł wzrok znad szkicu i powiedział:

- Masz może jakiś pomysł? Nie jestem mocny w tego typu sprawach. To piękny dom i nie chciałbym na nim stracić.

Susan Calvin spojrzała na niego zamglonymi oczyma.

- Jest rzeczywiście piękny - westchnęła. - Zawsze marzyłam, że... - jej głos zadrżał. Zamilkła.

- Oczywiście - kontynuował Ashe odkładając na bok ołówek - będę z tym musiał poczekać aż do urlopu. To jeszcze dwa tygodnie, ale cała ta sprawa z Herbie'em trzyma to wszystko w zawieszeniu. Nagle zaczai uważnie oglądać paznokcie: - Wiesz, jest coś jeszcze, ale to sekret.

- A więc nic nie mów.

- Och, muszę o tym komuś powiedzieć, a ty jesteś moją najlepszą hm... powierniczką, jaką mógłbym znaleźć - uśmiechnął się niepewnie.

Susan Calvin nagle poczuła, jak jej serce zaczyna bić przyśpieszonym rytmem, lecz nie odważyła się powiedzieć ani słowa.

- Tak naprawdę - Ashe przysunął krzesło bliżej i obniżył głos do konfidencjalnego szeptu - ten dom nie jest tylko dla mnie. Żenię się!

Nagle aż podskoczył na krześle. - Co się stało?

- Nic - straszliwe ukłucie bólu w sercu już zanikło, ale wciąż jeszcze miała trudności z wypowiadaniem słów.

Żenisz się? To znaczy...

- Oczywiście! Najwyższy czas, nie sądzisz? Pamiętasz tę dziewczynę, która była tu zeszłego lata? To właśnie ona. Ale co się z tobą dzieje? Wyglądasz na chorą. Czy...

- To nic, tylko nagły ból głowy - Susan Calvin odepchnęła go słabo. - Czasami miewam takie ataki. Oczywiście chciałam... chciałam ci pogratulować. Bardzo się cieszę - niewprawnie położony róż pozostawił na jej kredowo-białych policzkach czerwone pasma. - Ale teraz wybacz mi, proszę...

Niepewnym krokiem podeszła do drzwi. Wiedziała, że w tej jednej sekundzie załamały się i runęły wszystkie jej marzenia jak w koszmarnym śnie.

Ale jak to się mogło stać? - Przecież Herbie powiedział...

Herbie wiedział! Potrafił przecież czytać w myślach!

Po dłuższej chwili zorientowała się, że stoi oparta o drzwi i wpatruje się w metalową twarz Herbiego. Musiała jakoś pokonać dwie kondygnacje schodów, ale nawet nie pamiętała, jak tego dokonała. Odległość leżała za kurtyną chwili, jak w marzeniu.

Jak w marzeniu!

Utkwione w nią nieruchome oczy Herbie'go wydawały się rosnąć, powiększały się jak w sennym koszmarze do wielkości dwu czerwonych, gorejących globów.

Herbie coś mówił, ale na własnych ustach czuła zalepiającą je błonę. Wzdrygnęła się gwałtownie. Herbie wciąż mówił - a w jego głosie brzmiał ból, strach i prośba.

- To tylko marzenie - mówił. - Nie wolno pani w to wierzyć. Wkrótce obudzi się pani w rzeczywistym świecie i będzie się pani śmiać z samej siebie. On naprawdę panią kocha, już to pani powiedziałem. Ale nie teraz! Nie tutaj! To tylko złudzenie.

Susan Calvin skinęła powoli głową i nagle złapała kurczowo metalowe ramię robota, nie przestając powtarzać przy tym gorączkowo:

- To nie może być prawda! Powiedz! To nieprawda! W jaki sposób doszła do siebie, nie wiedziała, ale było to jak przejście ze świata mrocznej nierzeczywistości w pełny blask słońca. Odepchnęła silnie stalowe ramię i spojrzała prosto w oczy robota.

- Co ty właściwie próbujesz ze mną zrobić? jej głos urósł do chrapliwego krzyku. - Co ty chcesz udowodnić?

Herbie cofnął się o krok.

- Chcę tylko pomóc. Spojrzała na niego w osłupieniu.

- Pomóc? Mówiąc mi, że to wszystko to jedynie marzenia? Prawie wpędzając mnie w schizofrenię? Co ty właściwie... - nagle gwałtownie wstrzymała oddech. - Poczekaj! Dlaczego... już rozumiem! Na niebiosa, jakie to wszystko jest oczywiste!

W głosie robota brzmiało prawdziwe przerażenie:

- Musiałem!

- A ja ci uwierzyłam. Nigdy nie przypuszczałam, że...

Zamilkła nagle, gdy dotarły do niej dochodzące zza drzwi podniesione głosy. Odwróciła się i zacisnęła spazmatycznie pięści. Gdy weszli Bogert i Lanning, stała już przy oknie. Żaden z mężczyzn nie wydawał się nawet dostrzegać jej obecności.

Podeszli do Herbiego równocześnie: Lanning zły i niecierpliwy, Bogert chłodny i sardoniczny. Pierwszy odezwał się dyrektor:

- Posłuchaj mnie, Herbie. Chcę, abyś mi coś wyjaśnił.

- Słucham, panie Lanning.

- Czy dyskutowałeś na mój temat z dr Bogertem? Oczy robota spoczęły na wiekowej twarzy dyrektora.

- Nie, sir - padła krótka odpowiedź. Uśmieszek zniknął z twarzy Bogerta jak zdmuchnięty.

- Co takiego!? - wysunął się przed zwierzchnika i stanął bezpośrednio przed robotem. - Powtórz to, co powiedziałeś mi wczoraj.

- Powiedziałem, że... - Herbie zająknął się i zamilkł. Membrana głosowa zaczęła mu wibrować w miękkim dysonansie.

- Czyż nie powiedziałeś, że zrezygnował? - wrzeszczał wściekły Bogert. - Odpowiadaj! - podniósł do góry rękę, ale Lanning odepchnął go na bok.

- Próbujesz wmówić mu kłamstwo?

- Słyszałeś przecież, Lanning! - pienił się Bogert. - Zaczął mówić "tak" i zatrzymał się. Zejdź mi z drogi! Zmuszę go, aby powiedział prawdę, rozumiesz?

- Sam go zapytam - Lanning zwrócił się w kierunku robola. - Już dobrze, Herbie, uspokój się. Powiedz mi, czy ja rzeczywiście zrezygnowałem?

Herbie wpatrywał się w niego bez słowa, więc Lanning powtórzył ostrzejszym już tonem:

- Złożyłem rezygnację, Herbie? Odpowiedz!

Robot leciutko pokręcił przecząco głową. Dalsze oczekiwanie nie przyniosło niczego więcej.

Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie z wrogością, która była niemal namacalna.

- Co jest, do cholery? - mruknął Bogert. - Czyżby ten robot nagle oniemiał? Potrafisz mówić, pokrako?

- Potrafię mówić - padła natychmiastowa odpowiedź.

- A więc odpowiadaj! Czy nie powiedziałeś mi, że Lanning złożył już rezygnację? A wiec złożył, czy nie? J

Ponownie odpowiedziała mu cisza. Przerwał ją dopiero wysoki, histeryczny śmiech stojącej obok okna dr Calvin. Dwóch mężczyzn drgnęło gwałtownie, a oczy Bogerta zwęziły się.

- Ty tutaj? Co w tym takiego zabawnego?

- Nic - jej głos był zbyt spokojny, aby mógł być naturalny. - Śmieję się z tego, że nie tylko ja zostałam przyłapana. Czyż nie zakrawa to na ironię - troje najlepszych na świecie ekspertów od robotyki złapanych w tę samą, elementarną pułapkę? - nagle zbladła i przyłożyła trzęsącą się dłoń do czoła. - Ale to wcale nie jest zabawne.

Obaj mężczyźni ponownie spojrzeli po sobie i jak na komendę unieśli brwi do góry.

- O czym pani mówi? - zapytał sztywno Lanning. - Jakaś pułapka? Czyżby z Herbie'em było coś nie w porządku?

- Nie - odpowiedziała powoli. - To nie z nim, ale z nami jest coś nie w porządku.

Nagle odwróciła się gwałtownie i krzyknęła histerycznie do robota. - Odejdź ode mnie! Nie mogę na ciebie patrzeć!

Herbie zwiesił głowę i wolnym krokiem przeszedł do przeciwległego kąta pokoju.

- Co to wszystko ma znaczyć, dr Calvin? glos Lanninga był już zdecydowanie wrogi.

Po raz pierwszy spojrzała prosto na nich,

- Oczywiście znacie fundamentalne Prawa Robotyki? - w jej pytaniu zabrzmiał sarkazm.

Odpowiedziały jej dwa automatyczne kiwnięcia głową.

- Oczywiście - powiedział zirytowany Bogert. Robot nie może wyrządzić człowiekowi żadnej krzywdy, nie może też poprzez brak czynnej reakcji dopuścić, aby człowiekowi stała się jakakolwiek krzywda.

No proszę, pięknie brzmi, prawda? - westchnęła Calvin, - Ale jakiego rodzaju krzywda? Jak to jakiego? Jakiegokolwiek.

- No właśnie! Jakiegokolwiek! A co z urażonymi uczucia mi? Ze zranieniem czyjegoś ego? Ze strzaskaniem iluzji lub nadziei? Czy to jest krzywda?

Zaaferowany Lanning zmarszczył czoło.

- A cóż robot może wiedzieć o... - nagle przerwał i wciągnął głęboko powietrze.

- Zrozumiał pan wreszcie, prawda? Ten robot potrafi czytać ludzkie myśli. Czy przypuszcza pan, że on rzeczywiście nie wie nic o naszych uczuciach? O tym, jak łatwo je zranić? Czy nie przypuszcza pan, że jeżeli zada mu się pytanie, to nie odpowiedziałby tak, jak życzyłby sobie tego sam pytający? Czyż każda inna odpowiedź nie byłaby dla nas po prostu krzywdą?

- Wielkie nieba! - wymamrotał Bogert. Psycholog posłała mu sardoniczne spojrzenie.

- Weźmy pański przykład: zapytał go pan, czy Lanning ma zamiar zrezygnować. Chciał pan usłyszeć, że Lanning rzeczywiście złożył rezygnację, więc taką odpowiedź podał panu Herbie

- A więc teraz jest jasne - powiedział bezbarwnym tonem Lanning - - dlaczego przed chwilą tak uporczywie odmawiał odpowiedzi, Po prostu za każdym razem jego odpowiedź zraniłaby jednego z nas.

W zapadłej nagle ciszy wszyscy troje spojrzeli na milczącego robota, który przysiadł na krześle obok półek z książkami i ukrył twarz w dłoniach.

- On wiedział o tym wszystkim - powiedziała cicho dr Calvm. - Ten... ten diabeł wie wszystko, nawet to, co spowodowało tę usterkę.

- Myli się pani, dr Calvin. Tego nie wie. Już go o to pytałem.

- A cóż to właściwie znaczy? - wykrzyknęła Calvin. - Tylko to, że nie chciał pan, aby odpowiedział inaczej. Czyż fakt, że maszyna potrafi uporać się z zagadnieniem, któremu pan nie może podołać nie uraziłoby pańskiego ego? A czy pan go o to pytał? - zwróciła się nagle w stronę Bogerta.

- Może nie dosłownie - odparł matematyk - ale odpowiedział, że bardzo słabo zna się na matematyce.

Lanning uśmiechnął się ostrożnie.

- A więc ja go zapytam - zdecydowała Susan. - To z pewnością nie zrani moich uczuć. Zmieniła swój głos w zimny imperatyw: - Chodź tutaj!

Herbie zbliżył się niepewnie.

- Sądzę, że wiesz - zaczęła - jaki czynnik spowodował tę twoją niezwykłą właściwość?

- Tak - odparł Herbie ledwo słyszalnym szeptem.

- Proszę przestać - włączył się ze złością Bogert. - To wcale nie jest konieczne. Przecież tylko pani chce to usłyszeć.

- Niech pan nie będzie głupcem - ucięła sucho Calvin. - Przecież potrafi czytać w myślach, a więc wie o matematyce więcej niż pan i Lanning razem wzięci. Niech pan mu da szansę.

Matematyk niechętnie skinął głową. Dr Calvin kontynuowała:

- No dobrze, Herbie, a więc mów. Czekamy - a na boku dodała: - przygotujcie papier i ołówki, panowie.

Herbie milczał. W głosie Calvin, ku zdumieniu obu mężczyzn, zabrzmiał wyraźny triumf:

- Dlaczego nie odpowiadasz, Herbie?

- Nie mogę! - rzucił nagle robot. - Przecież pani wie, że nie mogę! Dr Lanning i dr Bogert nie chcą, abym powiedział.

- Oni chcą tego rozwiązania.

- Ale nie ode mnie.

- Nie wygłupiaj się, Herbie - włączył się Lanning mówiąc wolno i zdecydowanie. - Oczywiście, że chcemy znać odpowiedź.

Bogert skinął sztywno głową.

W głosie Herbiego pobrzmiewać zaczęły nutki histerii:

- Dlaczego miałbym wam to powiedzieć? Czy naprawdę nie widzicie jeszcze, że potrafię czytać w waszych umysłach? W głębi duszy wcale nie chcecie, żebym podał wam odpowiedź. Jestem tylko maszyną, nędzną imitacją powołaną do życia rękami człowieka. Nie możecie stracić przede mną twarzy. To zraniłoby wasze uczucia. Jest to głęboko zakorzenione w waszych umysłach i nie można tego zmienić. Dlatego nie odpowiem.

- A więc my wyjdziemy - wtrącił Lanning - a ty powiesz to dr Calvin.

- To niczego nie zmienia! - wykrzyknął Herbie -ponieważ ona będzie wiedziała, że to ja podałem odpowiedź.

- Ale rozumiesz chyba, Herbie - perswadowała Calvin - że mimo wszystko dr Lanning i dr Bogert chcą znać rozwiązanie?

- Pod warunkiem, że odkryją je sami - upierał się robot.

- Ależ chcą je znać, a fakt, że ty je znasz i nie chcesz im powiedzieć, rani ich. Czy rozumiesz to, Herbie?

- Tak! Tak!

- A jeśli im powiesz, zrani ich to także.

- Tak! - Herbie cofał się wolno pod ścianę, a dr Calvin szła krok w krok za nim. Obaj mężczyźni obserwowali to z rosnącym oszołomieniem.

- Nie możesz im powiedzieć - mówiła teraz monotonnym głosem psycholog - ponieważ to ich zrani, a tobie nie wolno ranić. Jeżeli im nie powiesz, zranisz ich także, a więc musisz im powiedzieć. Ale jeżeli to zrobisz, zranisz ich, a tego ci nie wolno, więc nie możesz im powiedzieć.

- Jeżeli nie powiesz, zranisz, a więc musisz im powiedzieć. Ale jeżeli powiesz, zranisz, a więc...

Herbie dotknął plecami ściany i opadł na kolana.

- Niech pani przestanie! - jęknął. - Niech pani nie myśli w ten sposób! Pani umysł pełen jest frustracji, bólu; i nienawiści. Nie chciałem tego! Chciałem tylko pomóc! Powiedziałem tylko to, co chciała pani usłyszeć! Musiałem!

Susan nie zwracała na to żadnej uwagi.

- Musisz im powiedzieć, ale wtedy zranisz, a więc nie możesz, ale jeżeli nie powiesz, zranisz, a więc musisz powiedzieć, ale gdy...

I Herbie krzyknął!

Był to przeraźliwy krzyk torturowanej do głębi duszy istoty, krzyk, który wstrząsnął ścianami i ściął krew w żyłach wszystkim obecnym w pokoju. Gdy wreszcie ucichł, Herbie zwalił się na podłogę już jako stos nieruchomego żelastwa.

- On nie żyje - wyszeptał pobladły Bogert.

- Nie! - Susan Calvin wybuchnęła histerycznym śmiechem. - Żyje, jest tylko po prostu obłąkany. Postawiłam go przed dylematem, którego nie potrafił rozwiązać, więc załamał się. Możecie poskładać go od nowa, ale już nigdy więcej nie przemówi.

Lanning opadł na kolana obok tego, co jeszcze przed chwilą było robotem i dotknął zimnej, metalowej twarzy.

- Zrobiła to pani celowo - wstał i spojrzał na nią z twarzą wykrzywioną złością.

- I co z tego? To już nie ma żadnego znaczenia - i po chwili, z wyraźną goryczą w głosie, dodała:

- Zasłużył sobie na to.

Dyrektor schwycił sparaliżowanego, bezwładnego Bogerta za nadgarstek.

- Chodźmy, Peter - westchnął. - Zresztą sądzę, że robot tego typu byłby raczej bezużyteczny. Spojrzał na Calvin starymi, zmęczonymi oczyma i powtórzył:

- Chodźmy, Peter.

Dopiero parę minut po wyjściu obydwu naukowców dr Calvin odzyskała odrobinę równowagi psychicznej. Powolnym ruchem odwróciła głowę i spojrzała w kierunku leżącego Herbie'go. Po chwili wyraz triumfu znikł z jej twarzy, zastąpiony bezradną frustracją. A spośród natłoku i zgiełku myśli sformułowało się tylko jedno, gorzkie słowo, które odbiło się echem od ścian pustego już teraz pokoju:

- Kłamca!


Gdy skończyła opowiadać, wiedziałem, że tego dnia niczego więcej już od niej nie wydobędę. Po prostu siedziała nieruchomo za biurkiem, prezentując mi chłodną, zamyśloną twarz. Najwyraźniej przeżywała to wszystko od nowa,

- Dziękuję pani, dr Calvin - powiedziałem. Dopiero po dwóch dniach mogłem odwiedzić ją ponownie.


ZAGINIONY ROBOT


Gdy ponownie przyszedłem, aby kontynuować wywiad z dr Calvin, stała właśnie w drzwiach swego biura. Zauważyłem, że z jej pokoju wynoszono właśnie jakieś akta.

- I jak tam z pańskimi artykułami? - zapytała. - Dobrze się sprzedają, młody człowieku?

- Wspaniale - odparłem. U dramatyzowałem nieco suchy szkielet jej monologu, tu i ówdzie dołożyłem trochę dialogów i opatrzyłem tytułami. W sumie całość prezentowała się niezłe.

- Czy mogłaby pani je przejrzeć, aby stwierdzić, czy czegoś nie pominąłem lub zbyt daleko nie odszedłem od prawdy?

- Oczywiście. Może przejdziemy do sali klubowej? Moglibyśmy napić się kawy.

Wydawała się być w dobrym humorze, a więc w drodze do sali klubowej nie omieszkałem skorzystać z okazji:

- Wie pani, dr Calvin, zastanawiałem się właśnie...

- Tak?

- Zastanawiałem się, czy mogłaby pani opowiedzieć mi coś więcej na temat historii i rozwoju robotyki.

- Ależ właśnie o tym cały czas ci opowiadam, młody człowieku.

- Z pewnością. Ale wszystkie te zdarzenia, które opisałem, leżą troszeczkę na uboczu współczesnego świata. Rozumie pani, był tylko jeden robot, czytający ludzkie myśli, Stacje Solarne są przestarzałe i właściwie wychodzą już z użycia, a roboty w kopalniach to coś zupełnie naturalnego. A co z podróżami międzyplanetarnymi, na przykład? Napęd hiperatomowy wynaleziono dopiero 20 lat tętnu i wszyscy już wiedzą, że to także dzieło robotyki. A jaka jest właściwie prawda?

- Podróże międzyplanetarne - powtórzyła w zamyśleniu. Widzi pan, właściwie nie był to taki sobie zwykły wynalazek robotyki

Znajdowaliśmy się już w sali klubowej, gdzie zamówiłem pełny obiad. Maja rozmówczyni zadowoliła się kawą.

Dopóki nie skonstruowaliśmy Mózgu kontynuowała tymczasem dr Calvin - nie zaszliśmy zbyt daleko. Ale próbowaliśmy, naprawdę próbowaliśmy. Moje pierwsze zetknięcie z pracami nad napędem nastąpiło w 2029 roku, gdy zaginął robot...


Środki zaradcze podejmowano w Hiper Bazie w pełnym furii pośpiechu, stanowiącym całkiem niezły odpowiednik histerycznego wrzasku.

Uporządkowane zarówno chronologicznie, juk i pod względem stopnia narastającej desperacji, przedstawiały się następująco:

1. Wszystkie prace nad Napędem Hiperatomowym wykonywane w przestrzeni zajmowanej przez Stacje Dwudlziestej Siódmej Grupy Asteroidalnej zostały natychmiast wstrzymane.

2. Praktycznie cała przestrzeń wokół Grupy Asteroidalnej została zamknięta dla wszelkiego ruchu. Nikt, kto nie posiada odpowiedniego zezwolenia, nie może jej opuszczać pod jakimkolwiek pozorem.

3. Do Hiper Bazy, specjalnym statkiem rządowym sprowadzeni zostali dr Susan Calvin naczelny robotopsycholog, oraz dr Peter Bogert Dyrektor Naukowy Korporacji Amerykańskie Roboty i Mechaniczni Ludzie.


Susan Calvin nigdy jeszcze nie opuszczała powierzchni Ziemi, nie miała także większego pragnienia opuszczenia jej tym razem. W wieku atomu i zbliżających się podróży hiperatomowych w głębi duszy pozostała prowincjonalną dziewczyną. Nie spodobała się jej zarówno sama podróż, jak i stan zagrożenia, co jasno wyrażała jej surowa twarz podczas pierwszego obiadu w Hiper Bazie.

Bladość policzków Bogerta podkreślało jeszcze malujące się na jego twarzy zmieszanie. Znękane oblicze generała-majora Kallnera - szefa całego projektu - naznaczał podobny wyraz, być może z większą domieszką niepokoju. W sumie posiłek ten był dość nieprzyjemnym epizodem, a rozpoczęta tuż po nim rozmowa miała podobny przebieg. Kallner, ze świecącą od potu łysiną i w rozpiętym nieprzepisowo mundurze, zaczął z niepokojącą otwartością: - To raczej dziwaczna historia, proszę państwa. Niemniej jednak dziękuję wam za tak szybkie przybycie, chociaż nie podaliśmy właściwie żadnych konkretnych powodów. Ale spróbuję naprawić to teraz. Zagubiliśmy robota. Wszelkie prace zostały wstrzymane aż do chwili, kiedy go zlokalizujemy. Niestety, ponieśliśmy porażkę, więc zwróciliśmy się o pomoc do fachowców.

Być może generał doszedł do wniosku, że jego słowa nie mają odpowiedniej wagi, bowiem w tonie jego głosu pojawiły się leciutkie nuty desperacji:

- Chyba nie muszę państwu mówić o znaczeniu przeprowadzanych tu prac. Więcej niż osiemdziesiąt procent zeszłorocznego kredytu na badania naukowe trafiło do nas...

- Wiemy o tym - wtrącił ugodowym tonem Bogert. - Amerykańskie Roboty otrzymują niezwykle wysoki procent za każdego wykorzystywanego tutaj robota.

- Dlaczego właściwie jeden robot jest tak ważny dla całego projektu? I dlaczego nie został jeszcze do tej pory zlokalizowany? - zapytała cierpko Susan Calvin.

Generał zwrócił w jej stronę swą czerwoną twarz i szybko oblizał wargi.

- Może nie wyraziłem się zupełnie ściśle. On został już zlokalizowany. Zaraz to wyjaśnię - dodał pośpiesznie z wyraźną udręką w głosie. - Jak tylko robot nie zgłosił się na wezwanie, w całej Bazie ustały wszelkie prace i ogłosiliśmy stan zagrożenia. Poprzedniego dnia wylądował właśnie statek dostawczy, który przywiózł do naszych laboratoriów dwa roboty. W jego ładowniach znajdowały się sześćdziesiąt dwa roboty hm... pewnego typu, które miał przetransportować w inne miejsce przeznaczenia. Znamy te liczby bardzo dokładnie.

- No dobra, tylko jaki to ma związek?

- Gdy nie udało nam się wpaść na trop tego zaginionego robota - a zapewniam panią, że w trakcie poszukiwań znaleźlibyśmy nawet szpilkę - sprawdziliśmy ładownie statku dostawczego i okazało się, że są tam teraz sześćdziesiąt trzy roboty.

- Zgaduję więc, że ten sześćdziesiąty trzeci jest tym zaginionym robotem - oczy Susan Calvin pociemniały.

- Tak, ale nie mamy sposobu, aby stwierdzić, który jest tym sześćdziesiątym trzecim.

W zapadłej nagle ciszy wyraźnie słychać było dźwięk elektrycznego zegara, wydzwaniającego właśnie jedenastą.

- Zastanawiające - powiedziała cicho psycholog, a kąciki jej warg powędrowały w dół.

- Peter - zwróciła się z nagłą złością do kolegi. - Co tu się właściwie dzieje? Jakiego typu roboty używane są w Hiper Bazie?

Bogert zawahał się, po Czym pozwolił sobie na niepewny uśmiech.

- Widzisz, Susan, do tej pory była to bardzo delikatna sprawa.

- Tak, do tej pory - odparła gniewnie. - Jeżeli mamy tu sześćdziesiąt trzy roboty tego samego typu, z których potrzebny jest jeden, a jego tożsamość nie może zostać określona, to dlaczego nie wykorzystać któregokolwiek z nich? O co w tym wszystkim chodzi? Bogert westchnął z rezygnacją.

- Daj mi szansę wyjaśnić, Susan. Tak się składa, że Hiper Baza używa właśnie paru robotów, których mózgi nie są wyposażone w pełne Pierwsze Prawo Robotyki.

- Nie wyposażone? - Susan Calvin podskoczyła na krześle - Teraz rozumiem. Ile takich robotów zostało zbudowanych?

- Parę. Był to specjalny projekt rządowy otoczony najściślejszą tajemnicą. Tylko ludzie na samym szczycie mieli do tego dostęp. Ty nie byłaś włączona, Susan. Przykro mi, ale ja nie miałem w tej sprawie wiele do powiedzenia.


- Jeżeli pozwolicie państwo - wtrącił autorytatywnie generał - chciałbym to troszeczkę rozszerzyć. Nie wiedziałem, że dr Calvin nie była wtajemniczona w ten projekt. Nie muszę chyba pani przypominać, dr Calvin, że na Ziemi zawsze istniała silna opozycja przeciwko robotom. Właściwie jedynym argumentem rządu przeciwko skrajnie radykalnym fundamentalistom było twierdzenie, że roboty są zawsze budowane z niezmienionym Pierwszym Prawem Robotyki - tym, które uniemożliwia im wyrządzenie człowiekowi jakiejkolwiek krzywdy.

- Tyle że my musieliśmy mieć roboty o trochę innej naturze - kontynuował generał po chwili przerwy. - A więc parę modeli NS-2, Nestory - jak je powszechnie nazywamy - wyposażone zostały w mózgi ze zmodyfikowanym Prawem Pierwszym. Aby utrzymać to w tajemnicy, wszystkie modele NS-2 budowane są bez numerów seryjnych, dostarcza się je tutaj razem z normalnymi robotami, no i oczywiście pracujący z nimi ludzie są zobowiązani do zachowania tej modyfikacji w jak najściślejszej tajemnicy - zdobył się na zakłopotany półuśmiech. - No i teraz to wszystko obróciło się przeciwko nam.

- A czy zapytał pan po prostu te roboty, który jest który? - zapytała cierpko Calvin.

- Wszystkie zaprzeczają, jakoby tu pracowały - a jeden z nich kłamie.

- A czy ten, którego poszukujecie nie powinien wykazywać jakichś zewnętrznych oznak zużycia! Przecież pozostałe powinny być zupełnie nowe, prosto z fabryki.

- Robot, którego szukamy, przybył tutaj w zeszłym miesiącu. Żaden z robotów tego typu nie wykazuje widocznych gołym okiem śladów zużycia - generał pokiwał powoli głową. W jego oczach pojawił się wyraz starannie maskowanego strachu. - Dr Calvin, nie odważyliśmy się pozwolić, aby ten statek stąd odleciał. Jeżeli o istnieniu robotów bez Prawa Pierwszego dowie się opinia publiczna...

- A więc zniszczcie wszystkie sześćdziesiąt trzy - powiedziała chłodno psycholog. - To rozwiąże cały ten problem.

Bogert skrzywił się z niesmakiem.

- To oznacza zniszczenie 30.000 dolarów za jednego robota. Nie sądzę, aby Korporacja zbyła to wzruszeniem ramion. Lepiej postarajmy się coś wymyślić, Susan, zanim zabierzemy się za niszczenie.

- Wobec tego potrzebuję faktów - zarządziła dr Calvin. - Dlaczego właściwie Hiper Baza potrzebuje robotów ze zmodyfikowanym Prawem Pierwszym? Do czego one są potrzebne, generale?

Kallner zmęczonym ruchem pomasował dłonią czoło.

- Mieliśmy kłopoty z naszymi poprzednimi modelami. Widzi pani, nasi ludzie pracują tu czasem przy zmiennym promieniowaniu. Oczywiście, jest to niebezpieczne, ale podejmowane są wszystkie niezbędne środki ostrożności. Odkąd rozpoczęliśmy prace, mieliśmy tutaj tylko dwa wypadki, zresztą żaden z nich nie był śmiertelny. Jednak nie istniała możliwość wytłumaczenia tego zwykłemu robotowi, zgodnie z Prawem Pierwszym żaden robot nie może dopuścić, aby człowiekowi stała się jakakolwiek krzywda - ta utajona także, i to było właśnie niezwykle ważne, dr Calvin. Kiedy tylko jeden z naszych ludzi musiał wyjść na powierzchnie i poddać się. niewielkiemu promieniowaniu gamma, które nie spowodowałoby żadnych efektów fizjologicznych, pierwszy najbliższy robot wyskakiwał i ściągał go z powrotem. Jeśli promieniowanie było odpowiednio słabe, wszystko przebiegało normalnie po prostu usuwaliśmy roboty i praca mogła zostać podjęta na nowo. Ale jeżeli było ono silniejsze, robot nie zważał, że jego mózg dezorganizuje się pod wpływem promieniowania gamma - a wtedy szybko zostalibyśmy bez kosztownych i trudnych do zastąpienia urządzeń.

Próbowaliśmy im to jakoś wytłumaczyć. Ich argumentacja jednak była zawsze taka sama' człowiek poddany promieniowaniu naraża swe życie i nie jest istotne, że pozostaje tam tylko pół godziny. Przypuśćmy, argumentowały dalej, że zapomni i pozostanie tam godzinę. One nie mogły ryzykować takiej sytuacji. Mówiliśmy im, że same narażają się na kompletną dezintegracje, ale niestety - jest to Prawo Trzecie. Prawo Pierwsze natomiast, o ochronie człowieka za wszelką cenę, jest ważniejsze. Dawaliśmy im ścisłe rozkazy, aby trzymały się z dala od obszaru o podwyższonym promieniowaniu, tyle że posłuszeństwo jest Prawem Drugim i musi ustąpić przed Pierwszym. Niech pani zrozumie - musieliśmy coś zrobić - albo pracować sami, albo zmodyfikować Prawo Pierwsze. Nie mieliśmy wyjścia.

Wciąż nie mogę uwierzyć powiedziała sucho dr Calvin że zdecydowano się na usunięcie Prawa Pierwszego

Ono nie zostało usunięte, zostało zmodyfikowane sprecyzował Kallner. Pozytronowy mózg skonstruowano w taki sposób, aby zawierał tylko pierwszy człon Prawa Pierwszego: Robot nie może wyrządzić człowiekowi jakiejkolwiek krzywdy. To wszystko. Nowe roboty nie są wyposażone w impulsy, które kazałyby im powstrzymywać człowieka, gdy ten poddawany jest promieniowaniu. Czy wyjaśniłem to dostatecznie jasno, doktorze Bogert?

- Całkowicie - przyznał matematyk.

- I jest to jedyna różnica pomiędzy tymi robotami a zwykłymi modelami NS-2? Jedyna, Peter?

- Tak, jedyna, Susan.

Kobieta wstała i spojrzała gniewnie na obu mężczyzn.

- Mam zamiar trochę się teraz przespać, a za jakieś osiem godzin chcę rozmawiać z osobą, która widziała tego robota jako ostatnia. I od tej pory, generale Kallner, jeżeli mam przyjąć na siebie odpowiedzialność za wszystkie przyszłe wypadki, żądam pełnej współpracy, i to bez zadawania zbędnych pytań.

Jednak Susan Calvin nie była nawet w stanie się zdrzemnąć, nie mówiąc już o pełnym, ośmiogodzinnym śnie. Punktualnie o 7.00 czasu miejscowego zapukała do drzwi pokoju Petera Bogerta. Matematyk siedział owinięty w szlafrok, którego nie omieszkał zabrać nawet tu, do Hiper Bazy. Na jej widok odłożył nożyczki do obcinania paznokci.

- Wcześniej czy później spodziewałem się ciebie - powiedział. - Sądzę, że jesteś na mnie wściekła za całą tę sprawę?

- Oczywiście, że jestem.

- No cóż. Przykro mi, ale było to nieuniknione. Gdy nadeszło wezwanie z Hiper Bazy, od razu wiedziałem, że coś jest nie tak ze zmodyfikowanymi Nestorami. Cóż mogłem zrobić? Nie mogłem powiedzieć ci prawdy zanim nie upewniłem się, że rzeczywiście mam rację. Sprawa tej modyfikacji jest w tej chwili największym sekretem.

Widzę - warknęła psycholog. - Ale powinnam jednak o tym wiedzieć. Koncern nie ma prawa modyfikować pozy tronowego mózgu bez wiedzy i zgody psychologa. Bogert uniósł brwi do góry i westchnął.

Bądź rozsądna, Susan. Nie miałabyś na to wpływu. W tym przypadku rząd po prostu musiał przeprowadzić to do końca. Chcą Napędu Hiperatomowego i chcieli robotów, które nie przeszkadzałyby w jego tworzeniu nawet wtedy, gdyby miało to oznaczać częściową zmianę Prawa Pierwszego. Byliśmy zmuszeni przyznać, że z konstrukcyjnego punktu widzenia jest to możliwe, a oni z kolei przysięgli na wszystkie świętości, że potrzebują tylko dwudziestu sztuk, które wykorzystywane będą wyłącznie w Hiper Bazie. Przyrzekli także, że jak tylko prace nad Napędem dobiegną końca wszystkie roboty zostaną natychmiast zniszczone. Nalegali na zachowanie ścisłej tajemnicy. Teraz wiesz już tyle, co ja.

- Powinnam była złożyć rezygnację - powiedziała Susan Calvin przez zaciśnięte zęby.

- Niewiele by to pomogło. Rząd zaproponował Koncernowi fortunę lub ustawę zabraniającą dalszych prac nad robotami. Nie mieliśmy wyjścia, tak sarno jak nie mamy wyjścia teraz. Jeżeli powstaną jakiekolwiek przecieki, uderzą one w rząd, w Kallnera, ale przede wszystkim uderzą w Koncern.

Wpatrywała się w niego w zdumieniu.

- Peter, czy ty nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji? Czy naprawdę nie rozumiesz, co oznacza usunięcie Prawa Pierwszego? Tu nie chodzi tylko o utrzymanie tajemnicy.

- Wiem, co oznacza usunięcie Prawa Pierwszego. Nie jestem dzieckiem. Oznaczałoby to kompletną niestabilność, z konsekwencjami nieprzewidzianymi w żadnych równaniach pozy tronowych.

- Tak, w sensie matematycznym, oczywiście. Ale pomyśl nad tym w aspekcie psychologicznym. Peter W normalnym życiu, świadomie lub nie, oburzamy się na dominacje. Jeżeli dominacja taka spowodowana jest przez kogoś od nas pośledniejszego lub nawet przypuszczalnie pośledniejszego, wtedy oburzenie jest jeszcze silniejsze. Fizycznie a w pewnym sensie nawet psychicznie robot jest czymś o wiele lepszym od człowieka. A co czyni z niego niewolnika? Właśnie Prawo Pierwsze, Peter! Bez tego prawa pierwszy rozkaz, jaki zechcesz mu wydać skończy się twoją śmiercią! Niestabilny? Stworzyliście, monstrum! Bogert przyglądał się jej z sekretnym rozbawieniem. - Susan, przyznaję, ze twój kompleks Frankensteina, który od czasu do czasu przejawiasz, ma pewne usprawiedliwienie, ale powtarzam to jeszcze raz: Pierwsze Prawo nie zostało usunięte. Zostało tylko zmodyfikowane.

- A co ze stabilnością mózgu? Matematyk zacisnął wargi.

- Obniżyła się, oczywiście. Ale w granicach tolerancji. Pierwsze Nestory przywieziono do Hiper Bazy dziewięć miesięcy lenni i jak do tej pory wszystko było w porządku, a nawet i w tym przypadku zachodzi bardziej obawa przed ujawnieniem tajemnicy niż realnym niebezpieczeństwem dla człowieka.

- No dobrze. Zobaczymy, czego dowiemy się później.

Matematyk odprowadził ją wzrokiem do drzwi i po jej wyjściu uśmiechnął się wymownie. Uważał ja za osobę zgorzkniałą, sfrustrowaną i nie widział żadnego powodu, dla którego miałby zmieniać tę opinię.

Myśli Susan Calvin w najmniejszym bodaj stopniu nie dotyczyły Petera Bogerta. Już dawno zaklasyfikowała go jako gładkiego i pretensjonalnego lizusa,


Gerald Black uzyskał dyplom z fizyki rok temu i, jak większość fizyków ze swego pokolenia, uwikłał się bez reszty w problemy Napędu. Stojąc teraz w gabinecie generała Kallnera odziany w poplamiony biały fartuch czuł się bardzo niepewnie, o czym świadczyły palce, którymi kręcił nerwowego młynka.

Kallner usiadł obok niego, a Black zwrócił się do specjalistów z Koncernu:

- Powiedziano mi, że jestem ostatnim, który widział Nestora 10 przed jego zniknięciem. Sądzę, że chcecie mi zadać parę pytań na ten temat.

Susan Calvin spojrzała na niego z zainteresowaniem.

- Mówi pan to tak, jakby nie był pan tego pewny, młody człowieku. A więc czy jest pan pewien, że rzeczywiście widział go jako ostatni?

- Pracował ze mną przy generatorze pola i był obok mnie cały czas tego ranka w dniu, w którym zniknął. Nie wiem, czy ktoś widział go jeszcze po południu. Przynajmniej nikt się do tego nie przyznaje.

- Myśli pan, że ktoś może kłamać?

- Nie przypuszczam. Ale nie sądzę także, abym mógł kogokolwiek za to winić - jego oczy nagle pociemniały.

- Nie mówimy tutaj o żadnej winie. Próbujemy go tylko zlokalizować, panie Black. Odłóżmy więc wszystko inne na bok. Skoro pracował pan z tym robotem, to prawdopodobnie zna go pan lepiej niż ktokolwiek inny. Czy było w nim coś niezwykłego? I czy wcześniej pracował pan już z robotami?

- Pracowałem z robotami, które mieliśmy tu wcześniej - z tymi prostszymi. W Nestorach nie zauważyłem niczego niezwykłego, być może za wyjątkiem tego, że są bardziej irytujące.

- Irytujące? Co pan przez to rozumie?

- No cóż, być może to nie jest ich wina. Praca tutaj to raczej nie synekura - uśmiechnął się słabo. - Bez przerwy ryzykujemy wywiercając dziury w normalnej przestrzeni i wyrzucając przez nie wszystko, co się da. Asteroidy, na przykład. To normalne, że czasami jesteśmy już na ostatnich nogach. Ale z tymi Nestorami to zupełnie inna sprawa. Są dokładne, spokojne, nie przejmują się niczym. A to już wystarczy, aby czasami doprowadzić kogoś do białej gorączki. Kiedy czasami trzeba zrobić coś natychmiast, one wydają nigdzie się nie śpieszyć. Zdarzało się, że wolałem obejść się po prostu bez nich.

- Powiedział pan, że one wydają się nigdzie nie śpieszyć. Czy oznacza to, że odmawiały wykonywania poleceń?

- Och, nie - zaprzeczył gwałtownie Black. - Wykonują wszystkie polecenia jak należy. Czasami mówią nam, że ich zdaniem to, co w danej chwili robimy jest błędne. Próbujemy im to wytłumaczyć, ale nie daje to spodziewanych efektów. Być może się mylę, ale wydaje mi się, że inni mają podobne problemy ze swoimi Nestorami.

Generał Kallner spojrzał na niego z groźnym marsem na czole.

- Dlaczego nigdy nie dotarły do mnie takie opinie, Black?

Młody fizyk w sposób widoczny zarumienił się.

- Tak naprawdę to nie chcielibyśmy pracować bez tych robotów, sir. A zresztą nie byliśmy pewni, czy te drobne hm... niedogodności rzeczywiście miały jakieś znaczenie.

- Czy zaszło coś szczególnego tego ranka, kiedy widział go pan po raz ostatni? - włączył się taktownie Bogert.

Przez chwilę panowała cisza. Susan Calvin spoglądała na młodego fizyka spod oka. Gestem dłoni powstrzymała Kallnera, który zamierzał właśnie coś powiedzieć i czekała cierpliwie.

- Miałem z nim trochę kłopotów - przyznał wreszcie ze złością Black. - Złamałem właśnie rurę Kimballa i naprawa miała potrwać pięć dni. Miałem już opóźnienie w planie, a w dodatku od paru tygodni nie dostałem żadnej wiadomości z domu. A on wciąż kręcił się dookoła mnie żądając, abym powtórzył eksperyment, który zarzuciłem już miesiąc temu. Zawsze mnie tym denerwował, no i tego ranka byłem naprawdę zmęczony. Więc powiedziałem mu, aby się wyniósł. Wtedy właśnie widziałem go po raz ostatni.

- Powiedział mu pan, żeby się wyniósł? - zapytała z nagłym zainteresowaniem Calvin. - Właśnie tak to pan wyraził? Powiedział pan po prostu: "Wynoś się"? Proszę postarać się i przypomnieć dokładnie słowa, jakich pan wtedy użył.

Przez chwilę fizyk toczył ze sobą wewnętrzną walkę. W końcu otarł wierzchem dłoni czoło i powiedział:

- Powiedziałem: "Zgub się gdzieś".

- I zgubił się, co? - parsknął krótkim śmiechem Bogert.

Ale Calvin jeszcze nie skończyła. Ponownie zaczęła indagować fizyka:

- No dobrze, to już jest coś, panie Black. Ale ważne są wszystkie szczegóły. W zrozumieniu reakcji robota niezwykle ważne może być wszystko: słowo, gest, akcent. Przecież nie mógł pan powiedzieć tylko tych trzech słów, prawda? Sam pan przyznał, że był zdenerwowany i przygnębiony. Być może wzmocnił pan w jakiś sposób swoją wypowiedź.

Młody człowiek ponownie spąsowiał.

- No cóż, być może rzeczywiście nazwałem go hm... paroma rzeczami.

- Konkretnie jakimi?

- Och, nie pamiętam dokładnie. A zresztą nie mógłbym ich tutaj powtórzyć. Z pewnością wie pani co się człowiekowi wymyka, gdy jest zdenerwowany - zachichotał nerwowo. - Czasami mam tendencję do używania raczej mocnych słów.

- Rozumiem - odparła z przesadną ostrością w głosie. - Ale w tej chwili jestem tylko psychologiem. Chciałabym, aby powtórzył nam pan dokładnie słowa, jakich pan wtedy użył, a nawet, co ważniejsze, spróbował wypowiedzieć je tym samym tonem, jakim posłużył się pan tego ranka.

Black spojrzał błagalnie w stronę swojego szefa, ale ten zachował milczenie.

- Nie mogę - wyszeptał słabo.

- Musi pan!

- Niech pan to zaadresuje pod moim kierunkiem - odezwał się Bogert z ledwie skrywanym rozbawieniem. - Może w ten sposób będzie panu łatwiej.

Kompletnie już purpurowy fizyk spojrzał niepewnie w stronę Bogerta,

- Powiedziałem.. - zaczął i utknął. Przełknął ślinę i spróbował ponownie:

- Powiedziałem, że...

W końcu wziął głęboki wdech i wrogim tonem wyrzucił z siebie litanię wyrazów. Potem odetchnął głęboko i zakończył prawie ze łzami:

- ...mniej więcej tak. Nie pamiętam już porządku słów, w jakim ich użyłem, ale brzmiało to właśnie tak.

Tylko leciutki rumieniec barwiący policzki Susan zdradzał, jakie uczucia żywiła w tej chwili do fizyka.

- Znam znaczenie większości terminów, jakich pan użył - powiedziała. - Przypuszczam, że pozostałe są równie uwłaczające.

- Niestety tak - zgodził się nieszczęśliwy Black.

- I pomiędzy tym wszystkim powiedział mu pan, aby się zgubił?

- Powiedziałem to tylko w przenośni.

- Zdaję sobie z tego sprawę. Jestem pewna, że obejdzie się bez środków dyscyplinarnych - pod jej spojrzeniem generał, który jeszcze pięć sekund temu wcale nie był tego taki pewien, skinął ze złością głową.


Pięć godzin zajęła Susan Calvin rozmowa z sześćdziesięcioma trzema robotami. Pięć godzin powtarzania tego samego, stwierdzania identyczności każdego robota, zadawania pytań A, B, C i D, wysłuchiwania odpowiedzi A, B, C i D wypowiadanych bez żadnego wyrazu, doskonale obojętnym tonem, w przyjacielskiej atmosferze i przy ukrytym magnetofonie.

Gdy wreszcie skończyła, czuła się kompletnie wykończona.

Bogert czekał już na nią i spojrzał wyczekująco, gdy rzuciła taśmy z nagranymi głosami na biurko.

- Wszystkie sześćdziesiąt trzy wydają się takie same pokręciła głową. - Nie mogłabym... - Nie możesz oczekiwać, że sama uchwycisz jakąś różnicę, Susan. Musimy przeprowadzić analizę matematyczną.

Interpretacja matematyczna werbalnych reakcji robotów jest jedną z najbardziej zawiłych gałęzi robotyki analitycznej. Zazwyczaj wymaga ona całego sztabu wysoko wykwalifikowanych techników i skomplikowanej batem komputerów. Bogert wiedział o tym. I tylko tyle też mniej więcej stwierdził, z trudem skrywając irytację, po wysłuchaniu wszystkich zestawów odpowiedzi i sporządzeniu list dewiacji słownych oraz grafików interwałów czasowych poszczególnych reakcji.

- Nie ma tu żadnych anomalii, Susan - stwierdził po zakończeniu pracy. - Wariacje w słownictwie i reakcje czasowe mieszczą się w limicie tego typu testów. Musimy wypróbować coś bardziej subtelnego. Muszą tu mieć przecież komputery. Nie przygryzł delikatnie paznokieć kciuka. Nie możemy użyć komputerów. Za duże niebezpieczeństwo przecieku. A może by...

Susan powstrzymała go niecierpliwym gestem dłoni. - Proszę, Peter. To nie jest jeden z tych twoich laboratoryjnych problemów. Jeżeli nie potrafimy zidentyfikować tego zmodyfikowanego Nestora na podstawie różnic widocznych gołym okiem, to po prostu nie mamy szczęścia. Niebezpieczeństwo, ze się pomylimy i pozwolimy mu stąd odlecieć jest zbyt duże. Nie chodzi tu tylko o wykazanie sekundowej niezgodności w grafiku. Mówię ci, Peter, że jeżeli będę musiała, to każę zniszczyć wszystkie te roboty, aby uzyskać pewność. Rozmawiałeś z pozostałymi zmodyfikowanymi Nestorami?

- Owszem - odparł kwaśno Bogert. - Nie zauważyłem w nich niczego nieprawidłowego. Powiedziałbym, że były nawet bardziej niż życzliwe. Odpowiadały na wszystkie pytania, wydawały się być nawet dumne ze swej wiedzy - za wyjątkiem dwóch, które nie poznały jeszcze charakteru przyszłych prac. Całkiem naturalnie śmiały się z mojej ignorancji na temat fizyki eteru - wzruszył ramionami. - Ale sądzę, że spowodowane jest to raczej niechętnym stosunkiem, jaki ma do nich większość pracujących z nimi techników. Te roboty być może za bardzo pragną imponować swoją wiedzą.

- Czy mógłbyś spróbować paru testów na reakcje, aby sprawdzić, czy ich psychika zmieniła się od momentu opuszczenia fabryki?

- Mogę spróbować - pogroził jej żartobliwie palcem. - Tracisz nerwy, Susan. Nie powinnaś tak dramatyzować. One są zupełnie bezpieczne.

- Naprawdę? Jesteś tego pewny? Czy zdajesz sobie sprawę, że jeden z nich kłamie? Jeden z tych sześćdziesięciu trzech robotów kłamie celowo, chociaż otrzymał surowe polecenie, aby mówić prawdę. Czy to jest normalne? Mnie się wydaje, że to jest przerażające.

Peter Bogert poczuł, że jego zęby zaczynają się zaciskać.

- Uspokój się, Susan. I posłuchaj. Nestor J O otrzymał polecenie, aby się gdzieś zgubić. Polecenie to wydane zostało z maksymalnym naciskiem w głosie przez osobę, o której wiedział, że może mu takie polecenia wydawać. Nie możesz zneutralizować takiego rozkazu, wydając mu po prostu kolejne polecenie. A swoją drogą to nawet podziwiam tego robota. Czyż mógł zgubić się lepiej, niż ukrywając się w grupie takich samych robotów, jak on?

- Tak, podziwiasz. Wydajesz się być nawet rozbawiony, Peter. Przecież ty wykazujesz przerażający brak zrozumienia całej tej sytuacji! Czy ty naprawdę jesteś robotologiem? Te roboty przywiązują niezwykłą wagę do tego, co uważają za wyższość. Sam to przyznałeś. Podświadomie czują, że istoty ludzkie są czymś od nich pośledniejszym a Prawo Pierwsze, które chroni nas przed nimi, zostało zmodyfikowane. One są po prostu niestabilne. I oto mamy tutaj młodego człowieka, który każe mu się wynosić, zgubić, w dodatku mówi to z wyczuwalnym w głosie rozdrażnieniem i wstrętem. Oczywiście, roboty te muszą wykonywać rozkazy, ale w ich podświadomości budzi się opór. Po prostu za wszelką teraz cenę chce udowodnić, że jest istotą wyższą, na przekór wszystkim tym słowom, jakimi został obrzucony. Być może stanie się to dla niego takie ważne, że to, co zostało z Prawa Pierwszego okaże się niewystarczające.

- Na bogów Przestrzeni, Susan, skąd u licha robot może znać znaczenie takich słów? Obsceniczności z pewnością nie są rzeczą, jaką ładuje im się w mózgi.

- To, co ładujecie im w te mózgi, nie jest wszystkim - odparła gorzko. - Przecież wszystkie roboty mają zdolność do samodoskonalenia się, ty... ty głupku!

Bogert wiedział, że rzeczywiście straciła nad sobą panowanie. Kontynuowała dalej nieprzyjemnie wrogim tonem:

- Czy nie sądzisz, że z głosu tego fizyka mógł wywnioskować, iż użyte przez niego słowa nie były komplementami? A może myślisz, że nie słyszał już takich słów poprzednio i nie zapamiętał sobie, przy jakich okazjach były one używane?

- No dobrze - warknął Bogert. Czuł, że jemu także powoli puszczają nerwy. - Więc w takim razie może mi powiesz, w jaki sposób robot może skrzywdzić człowieka, choćby nie wiem jak czuł się obrażony i choćby nie wiem jak starał się wykazać swoją wyższość?

- Jeżeli powiem ci w jaki sposób, zamkniesz się wreszcie?

- Tak.

Opierali się oboje o stół, patrząc na siebie z wrogością w oczach. W końcu odezwała się:

- Gdyby zmodyfikowany robot miał zamiar rzucić jakiś ciężki przedmiot na człowieka, to nie złamałby Prawa Pierwszego wierząc, że jego siła i szybkość reakcji będą w stanie przechwycić lub zmienić tor lotu tego przedmiotu, zanim uderzy on w człowieka. Ale gdy tylko przedmiot ten opuści ręce robota, nie będzie już dłużej ośrodkiem aktywności. Zastąpi go ślepa siła ciężkości. Robot może więc wtedy zmienić zdanie i pozwolić, aby wskutek zaniechania przez niego jakiegokolwiek działania ciężar ten uderzył w człowieka. A zmodyfikowane Prawo Pierwsze zezwala mu na to.

- Ależ ty masz wyobraźnię!

To jest właśnie to, czego moja profesja czasami ode mnie wymaga. Wyobraźnia. Peter, nie kłóćmy się. Spróbujmy ruszyć trochę głową. Znasz przecież naturę impulsu, który sprawia, że robot się chowa. Masz przecież zanotowane oryginalne wykresy jego fal mózgowych. Chciałabym, żebyś mi powiedział czy nasz robot byłby zdolny do rzeczy, o których właśnie mówiłam. Nie specyficznego przykładu, ale całą klasę reakcji. I chcę, aby było to zrobione szybko.

- A tymczasem...

- A tymczasem spróbujemy przeprowadzić parę testów, na które automatycznie uaktywni się Prawo Pierwsze.


Gerald Black, na swoją własną prośbę, nadzorował instalowanie drewnianych przepierzeń, które niczym grzyby po deszczu pięły się aż pod sklepienie trzeciego piętra Budynku Radiacyjnego 2. Robotnicy pracowali przeważnie w milczeniu, choć na pewno niejeden zastanawiał się nad celowością montowania sześćdziesięciu trzech fotoelektrycznych komórek.

Jeden z nich usiadł właśnie obok Blacka, zdjął czapkę i otarł czoło piegowatym przedramieniem.

Jak idzie, Walensky? - zapytał Black skinąwszy mężczyźnie głową.

Walensky wzruszył ramionami i zapalił cygaro.

Jak po maśle. Co tu się właściwie dzieje, doktorku? Przez trzy dni nie ma nic do roboty, a potem nagle całe to zamieszanie - oparł się wygodnie na łokciu i wypuścił ogromny kłąb dymu.

Brwi Blacka ściągnęły się.

- Z Ziemi przyleciała para robotyków. Pamiętasz te kłopoty, jakie mieliśmy z robotami, które wyskakiwały w pole promieniowania gamma, zanim nie wbiliśmy im wreszcie do czaszek, aby tego nie robiły?

- Jasne. Ale dostaliśmy przecież nowe roboty...

- Tak, dostaliśmy zamianę, ale głównie chodzi o sprawę odpowiedniego szkolenia. W każdym bądź razie ludzie, którzy je robią, chcą teraz konstruować takie roboty, które nie ucierpią zbytnio pod wpływem promieniowania gamma.

- To nawet zabawne, że ta heca z robotami powstrzymała wszystkie prace nad Napędem. Myślałem, że sprawa Napędu jest teraz najważniejsza.

- No cóż, tłumaczyć się z tego będą ci faceci na górze. Ja robię tylko to, co mi każą. Prawdopodobnie wszystko jest sprawą pociągnięcia...

- Jasne - elektryk uśmiechnął się i przymrużył porozumiewawczo oko. - Ktoś znał kogoś w Waszyngtonie. Ale jak długo płacą mi na czas, nie martwię się o nic. Napęd to nie moja sprawa. A co oni właściwie mają zamiar tutaj robić?

- Mnie się pytasz? Przywieźli ze sobą całą kupę robotów - około sześćdziesięciu - i będą mierzyć ich reakcje. To wszystko, co wiem.

- Jak długo to potrwa?

- Sam chciałbym to wiedzieć.

- No cóż - mruknął Walensky ze źle skrywanym sarkazmem. - O ile mi płacą, mogą tu robić, co im się żywnie podoba.

Black był zadowolony. Niech ta historyjka rozejdzie się po ludziach. Była nieszkodliwa, lecz równocześnie na tyle bliska prawdy, by rozbudzić ciekawość.


Siedzący bez ruchu w fotelu mężczyzna zachowywał zupełne milczenie. Ciężar opadał w dół, ale w ostatnim momencie, za sprawą potężnego strumienia niewidzialnej siły, odchylał się w bok i uderzał ciężko, lecz nieszkodliwie obok siedzącego mężczyzny. W sześćdziesięciu trzech boksach obserwujące tę scenę roboty NS-2 ruszały gwałtownie do przodu, a sprzężone z umieszczonymi powyżej fotoelektrycznymi komórkami pisaki kreśliły za każdym razem niewielką linię krzywą. Ciężar podnosił się i opadał, podnosił i opadał, podnosił...

Dziesięć razy!

Dziesięć razy roboty ruszały gwałtownie do przodu i zatrzymywały się widząc, że mężczyzna w dalszym ciągu siedzi bezpiecznie w fotelu.

Generał Kallner nie nosił kompletnego munduru od dnia, w którym po raz pierwszy gościł na obiedzie przedstawicieli Koncernu. Także i tym razem jego szaro-niebieska koszula rozpięta była pod szyją, a krawat został wyraźnie rozluźniony. Spoglądał z nadzieją na Bogerta, który rosnące zdenerwowanie okazywał jedynie mocnym zaciśnięciem szczęk.

- I jak to wygląda? - zapytał wreszcie generał. - Co pan właściwie usiłuje znaleźć?

- Różnicę, która niestety okazać się może zbyt subtelną dla naszych detektorów - odparł ponuro Bogert. - Dla sześćdziesięciu dwóch tych robotów konieczność natychmiastowego ruszenia w stronę zagrożonego człowieka jest reakcją, którą w robotyce nazywamy wymuszoną. Widzi pan, nawet gdy te roboty wiedzą, że temu człowiekowi nie dzieje się żadna krzywda - a po trzech lub czterech próbach musiały się już o tym przekonać - nie mogą przeciwdziałać tej reakcji. Tego wymaga Prawo Pierwsze.

- A więc?

- Ale sześćdziesiąty trzeci robot - zmodyfikowany Nestor - nie ma takich ograniczeń. Gdyby tylko zechciał, mógłby pozostać na miejscu. Na nieszczęście nie chce.

- No i co pan proponuje?

Bogert wzruszył niecierpliwie ramionami.

- Przypuszczam, że dr Calvin powie nam, co mamy robić, gdy tylko się tu zjawi. Prawdopodobnie zinterpretuje to po swojemu. Czasami bywa dość irytująca.

- Ale jest kompetentna, prawda? - upewnił się generał marszcząc czoło.

- Kompetentna? Oczywiście - odparł z lekkim uśmiechem Bogert. - Nie znajdzie pan lepszego fachowca. Rozumie roboty jak siostra - sądzę, że wynika to z głębokiej niechęci do całego rodzaju ludzkiego. Jest wspaniałym psychologiem, ale także zupełną neurasteniczką. Ma tendencje do paranoi. Proszę nie brać jej zbyt poważnie.

Rozłożył przed sobą długie, poznaczone załamującymi się liniami wykresy.

- Widzi pan, generale, w przypadku każdego robota okres czasowy od początku do zakończenia pięciostopowego ruchu wydaje się zmniejszać, gdy test jest powtarzany. Zadaniem matematyki w takich przypadkach jest przeanalizowanie prędkości impulsu powodującego ruch i sprawdzenie, czy nie zachodzi jakaś anormalność w pracy pozytronowego mózgu. Niestety, w tym wypadku wszystko wydaje się być w normie.

- Ale jeżeli nasz Nestor 10 nie posiada tej reakcji wymuszonej, o której pan wspominał, to dlaczego jego wykres nie różni się od pozostałych? Nie rozumiem tego.

- To dosyć proste. Reakcje robotów nie są dokładnie takie same, jak reakcje ludzkie. U człowieka, akcja podejmowana świadomie jest dużo wolniejsza, niż akcja spowodowana odruchem. W przypadku robotów tak się jednak nie dzieje. U nich różnica leży jedynie w kwestii wyboru. Reakcja odruchowa i reakcja świadoma jest zupełnie taka sama. Podczas tego testu oczekiwałem, że Nestor 10 zostanie zaskoczony pierwszą próbą i jego okres wahania się przed rozpoczęciem ruchu będzie dłuższy niż u pozostałych robotów.

- I co, nie dał się zaskoczyć?

- Obawiam się, że nie.

- A więc ponownie jesteśmy w punkcie wyjścia - na zmęczonej twarzy generała pojawił się wyraz bólu. - A jesteście tu już pięć dni.

W tej samej chwili do pokoju wtargnęła gwałtownie Susan Calvin i zatrzasnęła za sobą drzwi.

- Odłóż te wykresy, Peter! - krzyknęła. - Przecież wiesz, że one do niczego nas nie doprowadzą.

Mruknęła coś niecierpliwie, gdy Kallner podniósł się, aby ją powitać i ciągnęła dalej:

- Musimy szybko spróbować czegoś innego. Nie podoba mi się to, co się tutaj dzieje.

Bogert wymienił z generałem zrezygnowane spojrzenie.

- Czy coś idzie źle?

- Masz na myśli konkrety? Nie. Ale nie ścierpię, aby ten Nestor 10 bez końca wodził nas za nos. To jest złe. Musi umacniać jego poczucie wyższości. Obawiam się, że w tej chwili jego motywacje to już nie tylko zwykła odmowa wykonywania poleceń. Myślę, że to sprawa czystej, neurotycznej potrzeby przechytrzenia ludzi. To bardzo niebezpieczna sytuacja, Peter. Czy zrobiłeś to, o co cię prosiłam?

- Właśnie nad tym pracuję - odparł matematyk bez wyraźnego zainteresowania.

Przez chwilę wpatrywała się w niego ze złością, po czym zwróciła się do Kallnera:

- Nestor 10 jest zupełnie świadomy tego, co robimy, generale. Jest dostatecznie inteligentny, aby stwierdzić, że cały ten eksperyment był od początku do końca pułapką. Pozostałe roboty nie mogły przełamać reakcji wymuszonej, on jednak oszukiwał nas przez cały czas.

- A więc co powinniśmy według pani zrobić, dr Calvin?

- Musimy spreparować taką sytuację, w której nie będzie mógł nas oszukać. Powtórzymy ten eksperyment, ale w zmodyfikowanej formie. Tym razem pomiędzy człowiekiem a robotem przeciągnięte będą kable wysokiego napięcia - i to w taki sposób, który uniemożliwiałby ich przeskoczenie - a każdy robot będzie z góry wiedział, że dotknięcie tego kabla spowoduje natychmiastowe spalenie obwodów i w konsekwencji śmierć.

- Poczekaj chwilę - przerwał jej z nagłą złością Bogert. - Nie możemy ot, tak sobie spalić 30 milionów dolarów, aby zidentyfikować jednego robota. Są inne sposoby.

- Naprawdę? Jak do tej pory nie wymyśliłeś niczego sensownego. Zresztą nie chodziło mi dosłownie o to, aby zniszczyć każdego robota. Możemy przecież zamontować wyłącznik, który będzie przerywał obwód pod wpływem zwiększonego ciężaru. Gdy robot stanie na kabel, nie zginie. Ale nie może o tym wiedzieć.

Oczy generała rozbłysły nagłą nadzieją.

- Czy to zadziała?

- Myślę, że tak. W tych warunkach Nestor 10 powinien pozostać na miejscu. Mógłby mu zostać wydany rozkaz, aby dotknął tych kabli i zginął, bowiem Prawo Drugie wymagające posłuszeństwa jest silniejsze niż Prawo Trzecie, ale przecież taki rozkaz nie zostanie wydany. Będzie musiał podjąć własną decyzję, tak jak pozostałe roboty. W ich przypadku, impuls Prawa Pierwszego popchnie ich do działania za wszelką cenę, nawet za cenę własnej śmierci. Ale z Nestorem 10 będzie inaczej. Ze zmodyfikowanym Prawem Pierwszym i bez wyraźnego polecenia, działanie Prawa Trzeciego dotyczące samoobrony okaże się silniejsze i robot pozostanie na miejscu. Będzie to działanie wymuszone.

- A zatem spróbujemy dziś wieczorem?

- Tak - odparła psycholog. - Jak tylko zdąża położyć kable. A ja idę teraz porozmawiać z robotami.


Mężczyzna, siedzący bez ruchu w fotelu, zachowywał zupełne milczenie. Ciężar opadał w dół, lecz w ostatnim momencie, za sprawą potężnego strumienia niewidzialnej siły, odchylał się w bok i uderzał nieszkodliwie obok siedzącego mężczyzny.

Tylko raz...

Susan Calvin, przycupnięta na składanym krzesełku w budce obserwacyjnej na balkonie, jęknęła z przerażeniem i zerwała się gwałtownie na równe nogi.

Sześćdziesiąt trzy roboty siedziały na swych krzesłach, przyglądając się spokojnie narażonemu na niebezpieczeństwo człowiekowi. Żaden się nie poruszył.


Dr Calvin trzęsła się ze złości. Było to tym gorsze, że zdawała sobie sprawę, iż żadnym gestem nie może okazać tego przed robotami, które pojedynczo wchodziły i wychodziły z pokoju. Sprawdziła listę. Teraz powinien wejść robot oznaczony numerem dwadzieścia osiem.

Po chwili w pokoju pojawił się nie różniący się niczym od pozostałych robot.

- Kim jesteś? - zapytała Susan Calvin siląc się na spokój.

Robot odpowiedział niskim, niepewnym głosem:

- Nie otrzymałem jeszcze własnego numeru, proszę pani. Jestem typem NS-2, a na taśmie montażowej byłem numerem dwudziestym ósmym. Mam tutaj kartę, którą polecono mi pani wręczyć.

- Byłeś już dzisiaj w tym pokoju?

- Nie, proszę pani,

- Siadaj. Chcę ci zadać kilka pytań. Byłeś w Pokoju Radiacyjnym Budynku nr 2 cztery godziny temu?

Robot miał kłopoty z odpowiedzią. Kiedy w końcu przemówił, jego głos był nieprzyjemnie zgrzytliwy, zupełnie jakby potrzebował oliwienia.

- Tak, proszę pani.

- Był tam człowiek, który o mało co nie zginął, prawda?

- Tak, proszę pani.

- A ty nic nie zrobiłeś, prawda?

- Tak, proszę pani.

- Poprzez zaniechanie twojej reakcji ten człowiek mógł zginąć, wiesz o tym?

- Tak, proszę pani. Nic nie mogłem na to poradzić, proszę pani.

Trudno wyobrazić sobie dużą, pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu metalową postać kurczącą się ze strachu, ale w przypadku tego robota było to prawdą.

- Chcę, abyś mi dokładnie opowiedział dlaczego nie zrobiłeś nic, aby go uratować.

- Chcę to wyjaśnić, proszę pani. Nie chcę, aby pani myślała... aby ktokolwiek myślał... że mógłbym zrobić coś, aby memu panu stała się jakaś krzywda. Och nie, to byłoby straszne... niepojęte...

- Nie podniecaj się chłopcze. Nie winię cię o nic. Po prostu chcę wiedzieć, co wtedy myślałeś.

- Proszę pani, zanim to się wydarzyło pani powiedziała, że jeden z ludzi będzie w niebezpieczeństwie i aby go uratować będziemy musieli przejść przez elektryczne kable. To mnie nie zatrzymało. Cóż znaczy moje zniszczenie wobec bezpieczeństwa mojego pana? Ale... ale nagle zdałem sobie sprawę, że jeżeli zginę idąc w jego kierunku, to i tak nie zdołam mu pomóc. Gdy ja będę już martwy ciężar zgniecie go i tak, natomiast gdy pozostanę przy życiu, to być może innego dnia uratuję innego człowieka. Czy pani mnie rozumie, proszę pani?

- Chcesz powiedzieć, że było to kwestią wyboru pomiędzy śmiercią tego człowieka, a równoczesną śmiercią jego i twoją. Czy to prawda?

- Tak, proszę pani. Było niemożliwością uratowanie tego pana. Można go było uważać za martwego. A w takim przypadku zniszczyłbym się po prostu na próżno - i to bez rozkazu.

Psycholog nerwowo obróciła w palcach ołówek. Słyszała już tę wersję z nieznacznymi zmianami werbalnymi dwadzieścia siedem razy. Nadeszła chwila na najważniejsze pytanie:

- Chłopcze - zaczęła - to wszystko brzmi sensownie, ale nie wydaje mi się, że takie rozumowanie mogłeś przeprowadzić samodzielnie. Sam na to wpadłeś?

Robot ponownie zawahał się przez chwilę.

- Nie.

- A więc kto to wymyślił?

- Rozmawialiśmy zeszłej nocy i jeden z nas wysunął ten pomysł, który brzmiał sensownie.

- Który?

Robot zamyślił się głęboko.

- Nie wiem. Po prostu jeden z nas.

- To wszystko - westchnęła Calvin. - Możesz odejść. Robot wyszedł. Za chwilę miał wejść numer dwudziesty dziewiąty. Pozostały jeszcze trzydzieści cztery.


Także generał Kallner był w wyjątkowo paskudnym nastroju. Przez cały ubiegły tydzień prace w całej Hiper Bazie nie ruszyły z miejsca, wyjąwszy papierkową robotę na pomocniczych asteroidach grupy, a dwoje najlepszych ekspertów z Koncernu nie dokonało niczego, za wyjątkiem paru bezużytecznych testów. Na dodatek w tej chwili jedno z nich - kobieta - wystąpiła z propozycją, która wydawała się niemożliwa do zrealizowania.

Szczęśliwie dla całej tej sytuacji, generał Kallner miał na tyle rozsądku, aby nie okazywać swego niezadowolenia otwarcie.

- Dlaczego nie, sir? upierała się Susan Calvin. - To chyba jasne, że obecna sytuacja jest niezbyt fortunna. Rezultaty możemy osiągnąć tylko jednym sposobem - musimy odseparować roboty. Nie mogą pozostawać wszystkie razem.

- Moja droga dr Calvin - zagrzmiał generał. - Nie bardzo sobie wyobrażam jak w przestrzeni, którą dysponuję, porozmieszczać sześćdziesiąt trzy roboty tak, aby... Dr Calvin bezradnym gestem rozłożyła ręce. - W takim razie nic więcej nie mogę zrobić. Nestor 10 będzie albo imitował to, co robią inne roboty, albo będzie przekonywał je, aby nie robiły tego, czego on sam nie jest w stanie zrobić. Generale, w tej chwili jesteśmy z tym robotem w stanie wojny, a on wygrywa na każdym froncie. I każde takie zwycięstwo umacnia tylko jego poczucie wyższości. Generale Kallner, jeżeli nie odseparuje pan tych robotów tak, jak o to proszę, będę zmuszona zażądać, aby wszystkie roboty zostały natychmiast zniszczone.

- Ty naprawdę jesteś gotowa to zrobić, prawda? - Bogart spojrzał na nią gwałtownie, tym razem z prawdziwym gniewem w oczach. - A jakie właściwie masz prawo, aby żądać takich rzeczy? To ja jestem odpowiedzialny przed zarządem, nie ty.

- Natomiast ja - dodał Kallner - jestem bezpośrednio odpowiedzialny przed Koordynatorem Światowym i muszę uporać się z tym problemem.

- W takim razie - rzuciła zimno Susan Calvin - nie pozostaje mi nic innego jak rezygnacja. Ostrzegam was, że jeżeli tylko to zmusi was do zniszczenia tych robotów, całą tę sprawę podam do wiadomości opinii publicznej. Ja nie zaaprobowałam budowy zmodyfikowanych robotów.

- Jedno pani słowo, pani Calvin - powiedział dobitnie Kallner - dla środków masowego przekazu, a ostrzegam, że zostanie pani natychmiast aresztowana.

Bogert uznał, że sprawy zaczynają przybierać wyjątkowo niekorzystny obrót.

- No cóż, widzę, że zaczynamy zachowywać się jak dzieci - wyraźnie silił się na spokój. - I to wszyscy troje. Potrzebujemy tylko trochę więcej czasu, a z pewnością uda nam się dostać tego robota bez żadnych rezygnacji, zamykania ludzi w więzieniu, czy niszczenia pochopnie milionów dolarów.

Susan zwróciła się ku niemu z trudem powstrzymując furię.

- Nie mogę pozwolić, aby istniały jakiekolwiek niestabilne roboty. Mamy już jednego Nestora, który jest zupełnie niestabilny, jedenaście następnych jest niestabilnych potencjalnie, a sześćdziesiąt dwa normalne roboty przebywają obecnie w środowisku, które może wywołać ich niestabilność. Jedynym absolutnie bezpiecznym rozwiązaniem jest kompletna destrukcja!

Nagły brzęczyk sprawił, iż cała trójka zamilkła, a temperatura rozgrzanych dyskusją emocji opadła do znośnego poziomu.

- Wejść - warknął Kallner.

Do pokoju wszedł Gerald Black. Musiał usłyszeć podniesione głosy, bo sprawiał wrażenie przestraszonego.

- Pomyślałem, że lepiej przyjdę sam... nie chciałbym nikogo...

- Co się stało, do licha?

- Ktoś majstrował przy zamkach w przedziale C statku dostawczego. Są świeże rysy.

- Przedział C? - wykrzyknęła Calvin. - To tam, gdzie są trzymane roboty, prawda? Kto to zrobił?

- Ktoś musiał robić to od wewnątrz - odparł lakonicznie Black.

- Czy zamek jest zepsuty?

- Nie. Wygląda, że wszystko jest w porządku. Przebywam na tym statku już od czterech dni, ale żaden robot nawet nie próbował się wydostać. Pomyślałem więc, że powinniście o tym wiedzieć. Nie chciałbym, aby powstały jakieś plotki.

- Kto znajduje się tam teraz? - chciał wiedzieć generał.

- Zostawiłem tam Robbinsa i Adamsa.

Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza. Przerwała ją dr Calvin pytając ironicznie:

- I cóż wy na to?

Kallner niepewnym ruchem potarł nos.

- O co w tym wszystkim chodzi?

- Czyż nie jest to oczywiste? Nestor 10 planuje, jak by tu się z nami pożegnać. Rozkaz, który nakazywał mu zgubić się opanował go z siłą, jakiej jeszcze nie spotkałam. Nie byłabym zdziwiona, gdyby to, co zostało z Prawa Pierwszego okazało się mało skuteczne jako przeciwreakcja. On w tej chwili jest zdolny do zawładnięcia tym statkiem i ucieczki, a wtedy będziemy mieli szalonego robota w przestrzeni kosmicznej. A jaki będzie jego kolejny krok? Macie jakiś pomysł? W dalszym ciągu chce je pan trzymać wszystkie

razem, generale?

- To absurd - odezwał się Bogert, który zdołał już wrócić do równowagi. - I wszystko to wywnioskowałaś z tych kilku zadrapań na zamku?

- Doktorze Bogert, czy przeprowadził pan tę analizę, o którą prosiłam?

- Tak.

- Czy mogę ją zobaczyć?

- Nie.

- A dlaczego? Czy może nawet nie powinnam pytać? - Bo to nic nie da, Susan. Mówiłem ci już, że te zmodyfikowane roboty są mniej stabilne i moja analiza to wykazuje. Zresztą jest naprawdę bardzo mała szansa, że załamią się zupełnie pod wpływem ekstremalnych okoliczności, które prawdopodobnie i tak wcale nie nastąpią. Zostawmy to. Nie dam ci podstawy do absurdalnego stwierdzenia, że sześćdziesiąt dwa roboty w doskonałym stanie powinny zostać zniszczone tylko dlatego, że ty nie potrafisz wykryć spośród nich jednego Nestora.

Susan Calvin wpatrywała się w niego zmrużonymi oczyma.

- Nie pozwolisz, aby cokolwiek stanęło na twej drodze do dyrektorskiego stołka, prawda?

- Przepraszam - przerwał zirytowany Kallner. - A więc upiera się pani przy twierdzeniu, że nic innego nie można zrobić?

- Nic - odparła ponuro. - Gdyby chodziło o jakieś inne różnice pomiędzy Nestorem 10 a innymi robotami, nie wynikające z modyfikacji Prawa Pierwszego, sprawa byłaby prosta. Coś w przystosowaniu, szkoleniu... - urwała nagle. - Co się stało?

- Właśnie coś mi przyszło na myśl... -jej oczy stały się ciemne i odległe. - Te zmodyfikowane Nestory, Peter, przechodzą taki sam tryb szkolenia jak pozostałe, prawda?

- Tak. Dokładnie taki sam.

- Panie Black - zwróciła się do młodego fizyka, który przez cały czas zachowywał dyskretne milczenie. - Narzekając na wyższość Nestorów wspominał pan, że to sami technicy nauczyli ich tego, co teraz wiedzą.

- Oczywiście. Gdy tu przybywają, nie mają niezbędnej wiedzy z zakresu fizyki eterowej.

- A właściwie dlaczego? - pytała dalej podniecona nagle Calvin. - Dlaczego nie pracujecie z Nestorami, które od początku mają odpowiednie przygotowanie?

Mogę to pani wyjaśnić - wtrącił Kallner. - To kwestia zachowania tajemnicy. Pomyśleliśmy, że jeżeli stworzymy specjalne modele posiadające wiedzę z zakresu fizyki eteru, z czego używać będziemy tylko dwanaście takich robotów, a reszta skierowana zostanie do prac nie związanych z tą specyficzną dziedziną, to mogłoby to wzbudzić podejrzenia. Ludzie pracujący z normalnymi Nestorami mogliby zacząć się zastanawiać, dlaczego właściwie są one tak dalece wyspecjalizowane, A więc tylko te roboty, które przybywają bezpośrednio tutaj otrzymują niezbędne przeszkolenie. To proste.

- Rozumiem. Proszę zostawić mnie teraz samą. Muszę sobie coś przemyśleć...


Susan Calvin wiedziała, że po raz trzeci nie będzie w stanie spokojnie stawić czoła rzędowi jednakowych, metalowych twarzy. Jej umysł odrzucał taką możliwość z intensywnością, która sprawiała, że zbierało się jej na mdłości. Więc tym razem to Bogert zadawał pytania, podczas gdy ona siedziała na uboczu, z półprzymkniętymi oczami, przysłuchując się trwającej właśnie rozmowie.

Wszedł numer czternasty. Na rozmowę oczekiwało jeszcze czterdzieści dziewięć robotów. Bogert podniósł głowę znad papierów i zapytał:

- Jaki był twój numer na taśmie montażowej?

- Czternasty, sir - robot, zaprezentował swój arkusz numeryczny.

- Siadaj, chłopcze. Byłeś już tutaj dzisiaj? - pytał dalej Bogert.

- Nie, sir.

- No cóż, chłopcze, mamy zamiar przeprowadzić jeszcze jeden test. Kolejny człowiek będzie w niebezpieczeństwie. Gdy stąd wyjdziesz, zostaniesz zaprowadzony do pomieszczenia, gdzie będziesz czekał, aż cię wezwiemy. Rozumiesz?

- Tak, sir.

- I naturalnie, jeżeli człowiekowi zagrozi niebezpieczeństwo, będziesz starał się go uratować, prawda?

- Oczywiście, sir.

- Ale tym razem, niestety, pomiędzy tobą a tym człowiekiem będzie pole promieniowania gamma.

Cisza.

- Czy wiesz, czym są promienie gamma?

- Promieniowanie radioaktywne, sir.

- Pracowałeś kiedyś w polu gamma? - padło kolejne pytanie zadane przyjacielskim, swobodnym tonem.

- Nie, sir.

- Hmm. Widzisz, chłopcze, takie promieniowanie zabije cię natychmiast. Zniszczy twój mózg. To fakt i musisz o nim pamiętać. Nie chcesz chyba zniszczyć samego siebie?

- Oczywiście, że nie - robot wydawał się być zdezorientowany. Po chwili odezwał się niepewnie: - Sir, jeżeli pomiędzy mną a tym człowiekiem będzie pole gamma, to w jaki sposób go uratuję? Przecież zniszczę tylko sam siebie, bez żadnego pożytku.

- Rzeczywiście, to pewien kłopot - odparł zafrasowany Bogert. - Mogę ci tylko zasugerować, chłopcze, abyś gdy tylko wykryjesz pole gamma, pozostał na miejscu.

- Dziękuję, sir - odparł wyraźnie odprężony robot. - Nie byłoby ze mnie wiele pożytku, prawda?

- Oczywiście, że nie. Ale jeżeli nie byłoby tam żadnego niebezpiecznego promieniowania, wtedy sprawa byłaby zupełnie inna, prawda?

- Oczywiście, sir.

- Możesz już odejść. Człowiek po drugiej stronie drzwi zaprowadzi cię do twojego pomieszczenia. Zaczekaj tam.

Gdy robot wyszedł, Bogert odwrócił się w kierunku Susan Calvin.

- I jak poszło?

- Nieźle - mruknęła bez wyrazu.

- Naprawdę sądzisz, że zaskoczymy Nestora 10 zadając mu podchwytliwe pytania z fizyki?

- Być może, ale nie jest to wcale pewne - ręce trzymała sztywno na kolanach. - Pamiętaj, że on z nami walczy. Pilnuje się. Aby go złapać, musimy go przechytrzyć. Tyle że on potrafi myśleć szybciej, niż jakakolwiek ludzka istota.

- A powiedzmy, że teraz tak dla śmiechu zapytam

kolejne roboty o długość fal gamma?

- Nie! - rzuciła ostro. - To byłoby dla niego zbyt proste. Z łatwością udałby, że nie wie o co chodzi, a w dodatku byłby ostrzeżony przed nadchodzącym testem. Proszę, Peter, zadawaj pytania, które przygotowałam i nie improwizuj! Wystarczająco niebezpieczne jest kiedy pytasz, czy kiedykolwiek miały do czynienia z promieniami gamma. I postaraj się, aby zabrzmiało to bardziej niewinnie.

Bogert wzruszył ramionami i nacisnął guzik, pozwalający na wejście numerowi piętnaście.

Po kilku godzinach wszystkie roboty znalazły się ponownie w Pokoju Radiacyjnym, siedząc w rzędzie lecz oddzielone od siebie drewnianymi przepierzeniami boksów.

Generał Kallner trzęsącą się dłonią wyjął chusteczkę i otarł spocone czoło, podczas gdy Calvin i Black omawiali ostatnie szczegóły.

- Jest pan pewny - zapytała - że od początku testu roboty nie miały okazji kontaktować się pomiędzy sobą?

- Absolutnie - odparł stanowczo Black. - Nie zamieniły nawet jednego słowa.

- Czy wszystkie roboty są w prawidłowych boksach?

- Według planu.

Psycholog spojrzała na niego w zamyśleniu. Zdenerwowany Kallner dotknął jej ramienia.

- Co to za nowy pomysł z tym rozmieszczeniem, dr Calvin?

Poprosiłam, aby wszystkie roboty, które wykazały nawet najmniejsze wahania przy ostatnim teście, zgrupowano po jednej stronie kręgu. Tym razem to ja będę siedziała przed nimi i je właśnie chcę obserwować szczególnie uważnie.

- Ty chcesz...! - wykrzyknął Bogert.

- A dlaczego nie? - przerwała chłodno. - To, co chcę dostrzec, może wydarzyć się niezwykle szybko. Nie mogę ryzykować na tym miejscu innego, niedoświadczonego obserwatora. Peter, chcę abyś ty zajął się obserwowaniem drugiej grupy robotów, tej po przeciwnej stronie kręgu. Generale Kallner, na każdego robota skierowana jest kamera telewizyjna. Jeśli obserwacja wizualna będzie niemożliwa to chcę, aby do czasu przestudiowania taśm wszystkie roboty pozostały na swoim miejscu. Żaden nie może stąd wyjść, żaden nie może zmienić miejsca. Zrozumiał mnie pan?

- Doskonale.

- A więc zaczynajmy.

Susan Calvin usiadła na krześle. Ciężar opadł w dół, lecz w ostatnim momencie, za pomocą potężnego strumienia niewidzialnej siły zmienił tor lotu i upadł z łoskotem obok siedzącej nieruchomo kobiety.

Jeden z robotów zerwał się ze swego miejsca. Zrobił dwa kroki do przodu.

I zatrzymał się.

Susan Calvin wstała także i wyciągniętym palcem wskazywała w kierunku robota.

- Nestor 10, chodź tutaj! - krzyknęła. - CHODŹ TUTAJ!

Wolno, niechętnie, robot wykonał jeszcze jeden krok do przodu. Psycholog, nie odwracając wzroku od robota, krzyknęła ponownie:

- Niech ktoś wyprowadzi stąd wszystkie pozostałe roboty, szybko! Wyprowadźcie je i trzymajcie z daleka od tego pokoju!

Wpatrując się w gorejące oczy robota usłyszała wyraźny tupot metalowych stóp. Starała się nie rozpraszać uwagi.

Nestor 10 - jeżeli to był Nestor 10 - postąpił dalszy krok do przodu i pod wpływem jej niecierpliwego gestu, dwa dalsze. Był już od niej w odległości 10 stóp, gdy nagle przemówił chrapliwie:

- Powiedziano mi, abym się zgubił...

Kolejny krok.

- Musiałem to zrobić... Nie znaleźliby mnie... On myślał, że się zepsułem... Powiedział, że... Ale to nieprawda... Jestem potężny i inteligentny...

Kolejny krok.

- Wiem bardzo dużo... On pomyślałby... Gdyby mnie znalazł... Niewdzięczny... Ja nie... Jestem inteligentny... A to przez człowieka... Który jest słaby... Powolny...

Kolejny krok - i nagle jedna stalowa dłoń opadła jej na ramię i poczuła, jak jej ciężar zaczyna przygniatać ją do podłogi. Ulegając obezwładniającej panice krzyknęła rozdzierająco.

Jak przez watę słyszała dalsze słowa Nestora 10:

- Nikt nie może mnie znaleźć... Żaden człowiek...

Poczuła, że osuwa się na ziemię pod wpływem przytłaczającego ją ciężaru.

Usłyszała jeszcze dziwny, metaliczny dźwięk i znalazła się na podłodze. Lśniące ramię opasywało ją bezwładnym ciężarem. Nie poruszało się, tak samo jak leżący tuż obok niej Nestor 10.

Ujrzała pochylone nad sobą twarze.

- Nic się pani nie stało? - wysapał z niepokojem Gerald Black.

Słabo potrząsnęła głową. Wspólnymi siłami usunęli z niej unieruchamiające ją ramię i pomogli podnieść się na nogi.

- Co się właściwie wydarzyło?

- Na pięć sekund włączyłem pole gamma. Do ostatniego momentu nie mogliśmy się zorientować co on właściwie zamierza, a gdy stało się jasne, że chce panią zaatakować, nie było czasu na jakąkolwiek inną reakcję. Rozsypał się momentalnie. A natężenie pola było zbyt krótkotrwałe, aby wyrządzić pani jakąkolwiek krzywdę. Może się pani nie martwić.

- Nie martwię się - odparła słabo i przez króciutką chwilę oparła się o jego ramię. - Właściwie wcale nie sądzę, że rzeczywiście mnie zaatakował. On tylko starał się to zrobić, ale to, co pozostało z Prawa Pierwszego mimo wszystko go powstrzymywało.


Susan Calvin i Peter Bogert ponownie znajdowali się w gabinecie generała Kallnera. Prace w Hiper Bazie ruszyły. Statek dostawczy z sześćdziesięcioma dwoma robotami na pokładzie wyruszył ku miejscu swego przeznaczenia z wiarygodną historyjką, tłumaczącą jego dwutygodniowe opóźnienie. Patrolowiec już czekał, aby zabrać parę specjalistów z powrotem na Ziemię.

Kallner ponownie ubrany był w swój paradny, generalski mundur. Kiedy podawał swoim gościom rękę, jego białe rękawiczki aż lśniły.

Pierwsza zabrała głos dr Calvin:

- Spodziewam się, że pozostałe zmodyfikowane Nestory zostaną zniszczone.

- Oczywiście. Będziemy pracowali z normalnymi robotami lub, jeżeli okaże się to konieczne, nawet bez nich. Ale proszę, niech nam pani wreszcie powie, jakim sposobem zlokalizowała pani tego Nestora?

- Och, to - Susan uśmiechnęła się słabo. - Powinnam była powiedzieć panu o tym wcześniej, tylko nie byłam pewna, czy ten sposób rzeczywiście zadziała. Widzi pan, Nestor 10 stworzył sobie kompleks wyższości, który z każdą chwilą stawał się coraz silniejszy. Spodobała mu się myśl, że on i inne roboty wiedzą więcej niż ludzie. Z biegiem czasu to przeświadczenie stało się dla niego bardzo ważne.

- Wiedzieliśmy o tym. A więc z góry uprzedziliśmy wszystkie roboty, że promieniowanie gamma je zabija i, co więcej, ostrzegliśmy je, że takie właśnie promieniowanie będzie pomiędzy mną a nimi. A więc naturalnie wszystkie pozostały na miejscu dzięki logice Nestora 10, który powiedział im podczas poprzedniego testu, że ich śmierć byłaby bezcelowa.

- Tak, dr Calvin, to wszystko jest zrozumiałe. Ale dlaczego właśnie Nestor 10 opuścił swoje miejsce?

- Z pomocą pańskiego fizyka, pana Blacka, uknułam pewien podstęp. Widzi pan, pomiędzy mną a robotami nie było promieniowania gamma - były tam zwykłe promienie podczerwone. Absolutnie nieszkodliwe. Nestor 10 wiedział o tym, a więc ruszył z miejsca. Przewidywał bowiem, że pozostałe roboty pod wpływem impulsu Prawa Pierwszego uczynią to samo. Zorientował się o ułamek sekundy za późno, że zwykłe roboty mogą co prawda wykryć promieniowanie, ale nie są w stanie określić jego typu. To, że sam nabył tę umiejętność wskutek przeszkolenia właśnie przez ludzi już tu w Hiper Bazie, stało się dla niego w tym momencie zbyt upokarzające. Dla innych robotów obszar ten był śmiertelny ponieważ powiedzieliśmy im o tym. Tylko Nestor 10 wiedział, że kłamaliśmy. I po prostu zapomniał albo nie chciał pamiętać, że inne roboty mogą być większymi ignorantami niż ludzie. Jego własna wyższość złapała go w potrzask. Żegnam, generale.


UCIECZKA


Gdy Susan Calvin wróciła z Hiper Bazy, w biurze czekał już na nią Alfred Lanning. Chociaż nigdy nie wspominał o swoim wieku wszyscy wiedzieli, że musiał już mieć co najmniej 75 lat. Jednak umysł miał wciąż bystry; wprawdzie pozwolił, aby Bogert zastąpił go na stanowisku Dyrektora Naukowego, ale i tak nie powstrzymywało go to od codziennego pojawiania się w biurze.

- Jak przebiegają prace nad Napędem Hiperatomowym? - zapytał.

- Nie wiem - odparła z irytacją. - Nie pytałam.

- Szkoda. Chciałbym, aby się pośpieszyli. Bo jeżeli nie, Zjednoczone mogą ich wyprzedzić. Nas zresztą także.

- Zjednoczone? A co oni właściwie mają z tym wspólnego?

- No cóż, nie tylko my mamy maszyny liczące. Nasze mogą być pozytronowe, co wcale nie znaczy, że lepsze. Na jutro Robertson zwołał naradę zarządu. Czekamy już tylko na ciebie.


Robertson, syn założyciela Korporacji, zwrócił swój długi nos w kierunku dyrektora generalnego i przełknął nerwowo ślinę.

- Niech pan zaczyna. I proszę się streszczać.

- Od ostatniej narady zaszło sporo nowego, szefie - zaczął skwapliwie dyrektor. - Miesiąc temu Zjednoczone Roboty złożyły nam dość zabawną propozycję. Przynieśli około pięciu ton obliczeń, równań i tego typu rzeczy. Mieli problem i chcieli zwrócić się z tym do naszego Mózgu. Warunki były następujące - zaczął wyliczać na palcach: - sto tysięcy dla nas, gdyby nie było rozwiązania, ale podalibyśmy im brakujący czynnik. Dwieście tysięcy za znalezienie rozwiązania, plus koszty konstrukcji niezbędnych urządzeń, plus spory procent z przyszłych zysków. Problem dotyczył budowy silnika nadprzestrzennego...

Robertson zmarszczył brwi, a jego szczupła postać zesztywniała.

- I wszystko to pomimo faktu, że mają własną maszynę myślącą, prawda?

- Właśnie. To czyni tę propozycję tak niezwykłą. Levver, niech pan kontynuuje.

Siedzący na końcu stołu konferencyjnego Abe Lewer, skinął głową i uśmiechnął się lekko.

- Tu tkwi cały problem, szefie. Oni mieli maszynę myślącą. Jest zepsuta.

- Co takiego? - Robertson prawie podniósł się z fotela.

- Zepsuta! Nie działa. Kaput. Nikt nie wie dlaczego, ale dotarło do mnie kilka interesujących pogłosek - na przykład ta, że zwrócili się do swego komputera z dokładnie taką samą liczbą informacji, jaką przysłali nam, i wysiadły mu wszystkie korki. Właściwie to już złom.

- Rozumie pan, szefie? - wtrącił dyrektor generalny. - W tej chwili nie ma chyba grupy naukowej, która w jakiś sposób nie byłaby związana z pracami nad silnikami nadprzestrzennymi. Ale my i Zjednoczone Roboty byliśmy w nich najbardziej zaawansowani. Teraz, kiedy udało im się rozwalić swój własny Mózg, jesteśmy jedynymi, którzy się liczą. I to jest właśnie ten kruczek. Budowa kolejnej maszyny zajmie im co najmniej sześć lat, co spowoduje, że wypadną z gry. Chyba że spróbują zniszczyć nasz Mózg, podsuwając mu do rozwiązania ten sam problem.

Robertson wytrzeszczył oczy i mruknął:

- Cholera, te brudne szczury...

- Powoli, szefie. To jeszcze nie koniec. Lanning, niech pan zaczyna.

Dr Alfred Lanning przysłuchiwał się dyskusji z lekkim odcieniem pogardy - była to jego zwyczajowa reakcja na poczynania, których właśnie był świadkiem. Spojrzał na obecnych spod niewiarygodnie gęstych, białych brwi i powiedział sucho:

- Z naukowego punktu widzenia sytuacja, chociaż niezupełnie klarowna, winna zostać poddana inteligentnej analizie. Kwestia podróży międzyplanetarnych przy obecnym stanie teorii fizycznym jest hm... niejasna. Ale wciąż jest to sprawa otwarta. Nasz departament matematyki przeprowadził drobiazgową analizę informacji, jakie Zjednoczone Roboty wprowadziły do swojego komputera. Było tam wszystko, łącznie z rozszerzoną teorią przestrzeni nieciągłej Franciaciego oraz wszystkie mające związek z omawianą teorią dane elektroniczne i astrofizyczne.

Robertson spojrzał na niego podejrzliwie.

- Czy nie jest to zbyt dużo dla naszego Mózgu? - przerwał wywiad.

Lanning zdecydowanie zaprzeczył.

- Nie. Limit objętości Mózgu nie jest jeszcze dokładnie znany. Chodzi jednak o coś innego - o główne Prawa Robotyki. Nasz Mózg, na przykład, nigdy nie poda rozwiązania żadnego problemu, jeżeli rozwiązanie takie zawierać będzie w sobie niebezpieczeństwo lub możliwość śmierci jakiegokolwiek człowieka. Wtedy problem taki będzie dla niego nierozwiązywalny. Jeżeli jednak będziemy nalegać, aby rozwiązanie zostało podane za wszelką cenę, to może się zdarzyć, że Mózg - przecież mimo wszystko także robot - stanie przed dylematem nie do rozstrzygnięcia. I właśnie coś takiego musiało się stać z maszyną Zjednoczonych.

Przerwał na chwilę i zamyślił się.

- Mów dalej. Lanning - popędził go niecierpliwie dyrektor generalny. - Wytłumacz to wszystkim tak, jaki poprzednio wytłumaczyłeś mnie.

Lanning zacisną! usta i spojrzał znacząco w stronę Susan Calvin. Psycholog oderwała wzrok od splecionych sztywno dłoni i zaczęła mówić spokojnym, bezbarwnym głosem:

- Reakcje robotów na dylematy tego typu są wciąż wielką niewiadoma. Psychologia robotów daleka jest od doskonałości - mogę was o tym zapewnić jako specjalistka - ale może być rozpatrywana kategoriami jakościowymi, ponieważ mózg pozytronowy w całości budowany jest przez człowieka i stąd podlega określeniom typowym dla wartości czysto ludzkich.

- Człowiek uwikłany w sytuację bez wyjścia często reaguje ucieczka od rzeczywistości - ucieka w świat złudzeń, w pijaństwo, czy wreszcie skacze z mostu. Wszystko sprowadza się do jednej rzeczy - do niemożności stawieniu czoła przerastającemu go problemowi. Podobnie z robotami: niewielki dylemat może spowodować uszkodzenie obwodów, wielki natomiast doprowadzi być może do nieodwracalnego spalenia wszystkich ścieżek pozytronowych mózgu.

- Rozumiem - powiedział Robertson, chociaż nic nie rozumiał. - A więc co z informacją, którą Zjednoczone chcą od nas uzyskać?

- Bez wątpienia zawiera w sobie problem rodzaju, który określiłabym jako zakazany - odparła dr Calvin. - Ale nasz Mózg różni się zdecydowanie od podobnych robotów Zjednoczonych.

- Właśnie, szefie, właśnie - wtrącił energicznie dyrektor generalny - chciałbym, żeby pan to dobrze zrozumiał, bowiem jest to klucz do tego całego interesu.

Oczy Susan Calvin błysnęły zza okularów, kontynuowała jednak nadzwyczaj spokojnie.

- Widzi pan, sir, maszyny Zjednoczonych, na przykład ten ich Super Myśliciel, zbudowano bez jakiejkolwiek osobowości. Są tylko funkcjonalne - muszą takie być bez naszych patentów na emocjonalne ścieżki mózgowe. Ich Myśliciel to tylko komputer na ogromną skalę i podobny problem niszczy go natychmiast, powodując rozpad funkcji. Jednak nasz Mózg ma osobowość - osobowość dziecka. Jest to typ mózgu dedukcyjnego, ale przypomina w działaniu genialnego głupka. On nie rozumie, co robi - po prostu to robi. A ponieważ jest prawdziwym dzieckiem, emocjonalnie jest dużo bardziej sprężysty niż jakikolwiek inny. podobny, typ robota. Moglibyśmy powiedzieć, że nie bierze życia na serio.

- Musiałam wam to wyjaśnić - kontynuowała - abyście zrozumieli do czego zmierzam. Podzieliliśmy wszystkie informacje Zjednoczonych na jednostki logiczne. Będziemy wprowadzać te jednostki do Mózgu ostrożnie i pojedynczo. Jeżeli pojawi się wśród nich czynnik powodujący dylemat, wtedy dziecinna osobowość Mózgu zawaha się. Jego zmysł opiniowania, rozsądku, nie jest dojrzały. A więc przed rozpoznaniem dylematu jako takiego powstanie widoczna pauza - a wtedy dylemat ten zostanie automatycznie odrzucony, jako zbyt niebezpieczny.

Robertson ponownie przełknął nerwowo ślinę.

- Jest pani tego pewna?

Susan Calvin starannie ukryła zniecierpliwienie.

- Przyznaję, że w języku laików nie ma to większego sensu, ale mogę pana zapewnić, że jest dokładnie tak. jak mówię.

- A więc tak wygląda sytuacja, szefie - wtrącił dyrektor generalny. - Jeżeli zrobimy tak, jak sugeruje dr Calvin, to sam Mózg może nam powiedzieć, jaka jednostka zawiera dylemat. A już naszą sprawą będzie rozstrzygnięcie jaki to jest dylemat. Mam racje, doktorze Bogert? No właśnie, dr Bogert jest najlepszym matematykiem, jakiego mógłby pan znaleźć. Zjednoczonym odpowiemy, że problem jest nierozwiązywalny, a sami za rok lub dwa będziemy mieli silnik hiperatomowy i mogę pana zapewnić, że będzie to największa rzecz od czasu wynalezienia koła.

Robertson uśmiechnął się i wyciągnął rękę.

- Dajcie mi ten kontrakt. Podpiszę go.


Gdy Susan Calvin weszła do fantastycznie strzeżonego pomieszczenia, w którym znajdował się Mózg, jeden z dozorujących techników zadał właśnie maszynie następujące pytanie:

- Jeżeli półtorej kury zniesie półtora jajka w półtora dnia, to ile jajek zniesie dziewięć kur w dziewięć dni?

- Pięćdziesiąt cztery - padła natychmiastowa odpowiedź.

- A widzisz, niedowiarku! - powiedział technik do drugiego.

Susan Calvin kaszlnęła znacząco i obaj technicy zniknęli jak zdmuchnięci za drzwiami. Psycholog została sam na sam z Mózgiem.

Sam Mózg był kulą o średnicy dwóch stóp, umieszczoną troskliwie w pojemniku z płynnym helem, niewrażliwym na wibracje i radioaktywność. Pozostałą część pokoju zajmowały urządzenia, które pełniły funkcję łącznika pomiędzy Mózgiem a światem zewnętrznym - były jego głosem, ramionami, narządami zmysłów.

- Jak się czujesz, Mózgu? - zapytała łagodnie Calvin.

- Wspaniale, dziękuję - głos Mózgu był wysoki i entuzjastyczny. - Widzę, że chce mnie pani o coś zapytać. Zawsze ma pani w: dłoni książkę, gdy chce mnie pani o coś zapytać.

- Masz rację, ale niezupełnie - uśmiechnęła się lekko psycholog. - Rzeczywiście, chcemy zadać ci pytanie. Będzie ono jednak tak skomplikowane, że podamy ci je w formie pisemnej. Ale to później. Teraz chciałabym po prostu z tobą porozmawiać.

- Dobrze. Nie mam nic przeciwko rozmowie.

- A więc, Mózgu, za chwilę dr Lanning i dr Bogert przyjdą tutaj z tym skomplikowanym pytaniem. Za każdym razem będą ci podawać tylko część tego pytania. ponieważ chcemy, abyś był bardzo ostrożny. Chcielibyśmy, żebyś na podstawie podanych ci informacji coś dla nas zbudował, ale muszę cię jednocześnie ostrzec, że rozwiązanie może w sobie zawierać hmm... niebezpieczeństwo dla człowieka.

- Niebezpieczeństwo? - jęknął z przerażeniem Mózg.

- Tak, ale posłuchaj mnie uważnie. Gdy w trakcie zadawania ci tego pytania natkniesz się na fragment sugerujący ci krzywdę lub śmierć człowieka, nie przejmuj się tym. Po prostu zatrzymaj się i wycofaj ten fragment. Zrozumiałeś?

- Tak. Ale na Przestrzeń, śmierć człowieka, to straszne!

- Słyszę, że nadchodzą już dr Lanning i dr Bogert. Powiedzą ci, co to za problem i zaczniemy. Bądź dobrym chłopcem...


Dane wprowadzane były niezwykle powoli. Każdemu fragmentowi informacji towarzyszył dziwaczny, przypominający zduszony chichot dźwięk, świadczący, iż Mózg pogrążony jest w pracy. Potem zapadała chwila ciszy, co było oznaką oczekiwania na kolejną informację. Zajęło to całe godziny, podczas których do podzespołów ogromnego komputera wprowadzano ekwiwalent siedemnastu opasłych tomów matematyki i fizyki.

Wraz z upływem czasu atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Lanning mruczał coś do siebie pod nosem. Bogert początkowo przyglądał się swym paznokciom, a potem zaczął je obgryzać z nieobecnym wyrazem twarzy. Gdy do pamięci Mózgu wprowadzano już ostatnią część pytania, pobladła nagle dr Calvin powiedziała:

- Coś jest źle.

- To niemożliwe - zdenerwowany Lanning z trudem formułował słowa.

- Czyżby... czyżby jednak śmierć?

- Mózg? - głos Susan Calvin drżał wyraźnie. -Słyszysz mnie?

- Słucham? - nadeszła po chwili niepewna odpowiedź. - Chcecie czegoś ode mnie?

- To rozwiązanie...

- Och, to. Tak, potrafię to zrobić. Mogę zbudować dla was cały statek, jeśli tylko przydzielicie mi odpowiednia liczbę robotów. Piękny statek. Budowa zajmie mi być może dwa miesiące.

- Czy były jakieś trudności?

- Mniejsze niż się spodziewałem - odpowiedział wesoło Mózg.

Dr Calvin odwróciła pobladłą twarz w kierunku obydwu mężczyzn. Kiwnęła głowa i wszyscy troje wyszli z pokoju.


Gdy znaleźli się u niej w biurze, powiedziała:

- Nie rozumiem tego. Podane mu informacje powinny zawierać w sobie dylemat, prawdopodobnie śmierć. A tymczasem... Jeśli coś poszło nie tak...

- To, co mówi Mózg, ma jednak sens - wtrącił Bogert. - To nie może być żaden dylemat.

- Są dylematy i dylematy - odparła ostro psycholog. - Są też różne formy ucieczki. Przypuśćmy, że Mózg cierpi na iluzję, że może rozwiązać ten problem, chociaż w rzeczywistości nie może. Albo załóżmy, że balansuje na krawędzi czegoś rzeczywiście groźnego.

- Przypuśćmy też - upierał się Lanning - że w tym zagadnieniu nie ma żadnego dylematu. Być może maszyna Zjednoczonych załamała się przy zupełnie innym problemie. Albo zepsuła się z powodów czysto mechanicznych,

- Nawet jeżeli to prawda, nie możemy podejmować ryzyka. Słuchajcie, od tej pory nie chcę, żeby ktokolwiek nawet zbliżał się do Mózgu. Przejmuję pełną kontrolę.

- W porządku - westchnął Lanning. - Tymczasem pozwólmy, aby Mózg skonstruował statek. A jeżeli go rzeczywiście zbuduje, to będziemy musieli go przetestować. A do tego będziemy potrzebowali naszych najlepszych ludzi.


Michael Donovan przesunął dłonią po swych bujnych, rudych włosach nie zwracając uwagi na fakt, iż za każdym razem niesforna masa powraca do swego początkowego - a raczej naturalnego - nieładu.

- Nasza kolej, Greg - powiedział. - Mówią, że statek jest już gotowy. Nie wiedzą, jaki on właściwie jest, ale że skończony to pewne. A więc chodźmy, Greg i łapmy się za stery.

- Zamknij się, Mike - mruknął ponuro Powell. - Twój kwaśny humor ma specyficzny zapach, a atmosfera w tym pomieszczeniu nie sprzyja tego typu aromatom.

- Ale posłuchaj tylko - Donovan ponownie i znów bez efektu przesunął dłonią po włosach. - Ja nie martwię się o naszego żelaznego geniusza i ten jego blaszany stateczek. Chodzi mi o mój stracony urlop. No i ta monotonia! Możesz tu tylko siedzieć i układać horoskopy - w dodatku niczego dobrego nie zapowiadające. Cholera, dlaczego zawsze nam dają taką robotę?

- Ponieważ - odparł spokojnie Powell - nie jesteśmy stratą, jeżeli nas utracą. Dobrze, uspokój się już. Idzie do nas Lanning.

Lanning rzeczywiście nadchodził. Jego brwi były nastroszone jak zawsze, a cała postać wyprostowana i pełna energii. Cała trójka przeszła w milczeniu przez rampę. Wyszli na otwartą przestrzeń, gdzie stosując się do bezpośrednich poleceń Mózgu, milczące roboty budowały statek.

Źle. Zbudowały statek!

- Wygląda na to - powiedział Lanning - że roboty zakończyły pracę. Żaden się dziś nie poruszył.

- A więc jest skończony? Zupełnie? - zapyta! Powell.

- Skąd mogę wiedzieć? - białe brwi Lanninga powędrowały w dół. - Przynajmniej wygląda na skończony. Nie walają się żadne niepotrzebne części.

- Był pan już w środku?

- Tak, ale tylko raz. Niestety, nie jestem pilotem. A wy wiecie coś na temat teorii silnika?

Donovan spojrzał na Powella, który spojrzał na Donovana.

- Mam co prawda licencję pilota - odparł Donovan - ale niewiele znam się na silnikach hiperatomowych czy nawigacji nadprzestrzennej, sir.

Lanning spojrzał na nich z dezaprobatą.

- Od samego napędu mamy własnych specjalistów - parsknął.

Gdy odchodził, Powell złapał go nagle za rękaw.

- Sir, czy w dalszym ciągu obowiązuje zakaz wejścia na ten statek?

Stary dyrektor zamyślił się i niepewnym ruchem potarł koniuszek nosa.

- Sądzę, że nie. Przynajmniej dla was dwóch.

Gdy odchodził, Donovan popatrzył za nim i wymruczał krótką, ekspresyjną frazę.

- Któregoś dnia nagadam temu facetowi do słuchu - warknął.

- Masz na to moje błogosławieństwo - przytaknął Powell. - A teraz chodźmy.

W środku statek wydawał się być ukończony, oczywiście w takim stopniu, w jaki ukończony może być zwykły statek. Jednak żaden pedant nie wyczyściłby podłóg i grodzi do tak niewiarygodnego połysku, jak uczyniły to roboty. Ściany były jednym srebrnym błyskiem lustrzanych powierzchni, na których nie zachowały się nawet odciski palców.

We wnętrzu statku nie było żadnych kątów: ściany. podłogi i sufity załamywały się łagodnie przechodząc jedno w drugie, lśniąc w blasku ukrytych lamp bezcieniowych. Korytarz główny był wąskim korytarzem, który wiódł wzdłuż rzędu jednakowych, nie wyróżniających się niczym kabin.

- Przypuszczam, że meble wbudowane są w ściany - powiedział Powell rozglądając się bacznie. - Albo konstruktor nie przewidywał, że jego załoga będzie jadła i spała.

Dopiero w ostatnim pomieszczeniu, najbliżej dziobu pojazdu, monotonia została zakłócona. Wygięte tafle polaryzacyjnego szkła były pierwszym wyłomem w litym do tej pory. metalowym pancerzu statku. Poniżej nich znajdowała się ogromna tablica z pojedynczą, stojącą w tej chwili bez ruchu wskazówką. Spoczywała na cyfrze zero.

- Spójrz na to! - wykrzyknął Donovan i wskazał na jedno ze słów na dokładnie oznakowanej skali. Napis brzmiał: "Parseki", a ostatnia cyfra w prawym górnym rogu skali głosiła: "1.000.000."

W pomieszczeniu tym znajdowały się także dwa fotele. Powell obrzucił je krytycznym spojrzeniem, ale gdy usiadł na jednym z nich stwierdził, że są niezwykle dokładnie dopasowane do kształtu ciała człowieka i nad wyraz wygodne.

- I co o tym wszystkim myślisz? - zapytał w końcu Powell.

- Na mój rozum Mózg dostał gorączki. Chodźmy stąd.

- Nie chcesz się jeszcze rozejrzeć?

- Już się rozejrzałem. Przyszedłem, zobaczyłem i mam dość - rude włosy Donovana przypominały naelektryzowane druty. - Greg, wynośmy się stąd. Pięć sekund temu złożyłem rezygnację, a osoby postronne nie mają tu wstępu.

Powell uśmiechnął się z wyższością i łagodnym ruchem pogłaskał wąsa.

- Dobrze, dobrze. Mike, zakręć już swój kurek z adrenaliną. Początkowo także byłem zaniepokojony, ale już mi przeszło.

- Naprawdę? A co się takiego stało? Podwyższyłeś swoje ubezpieczenie?

- Mike, ten statek po prostu nigdy nie poleci.

- Skąd wiesz?

- Obejrzeliśmy już przecież cały, prawda?

- Na to wygląda.

- Cały, masz na to moje słowo. Czy widziałeś jakiś pulpit sterowniczy, stery, cokolwiek za wyjątkiem tej zwariowanej tablicy?

- Nie.

- A czy widziałeś jakieś silniki?

- Na Przestrzeń, Greg, nie!

- No widzisz. Chodźmy, musimy powiedzieć o tym Lanningowi.

Po krótkim błądzeniu po niczym się nie różniących od siebie korytarzach dotarli wreszcie do śluzy powietrznej. Ku ich zdziwieniu, masywne drzwi do śluzy były zamknięte. Donovan poczuł, jak sztywnieje mu kark.

- Greg, zamykałeś śluzę?

- Skąd. nawet jej nie dotykałem. Po prostu przesuń tę dźwignię w dół. Widzisz?

Jednak dźwignia ani drgnęła, chociaż twarz Donovana poczerwieniała z wysiłku.

- Nie widzę tutaj żadnego wyjścia ewakuacyjnego - powiedział powoli Powell. - Jeżeli coś się spaprało, będą musieli wycinać te drzwi palnikiem.

Głos Donovana drżał prawie na granicy histerii:

- Cholera, teraz musimy czekać aż wpadną, że jakiś idiota nas tutaj zamknął!

- Wracajmy lepiej do pomieszczenia z tą tablicą kontrolną. Tylko stamtąd możemy zrobić coś, co przyciągnie ich uwagę.

Ale nie zdążyli.

Gdy weszli do pomieszczenia, iluminatory zamiast błękitu nieba pokazywały nieprzeniknioną czerń z błyskającymi tu i ówdzie gwiazdami. Byli w przestrzeni kosmicznej.

Z równoczesnym łoskotem dwa ciała opadły w fotele.


Alfred Lanning, paląc nerwowo ogromne cygaro, spotkał Susan Calvin przed drzwiami swego biura.

- No cóż, Susan, zaszliśmy już całkiem daleko, a Robertson, staje się coraz bardziej nerwowy. Robiłaś coś ostatnio z Mózgiem?

Susan Calvin rozłożyła ręce.

- Na tym etapie nie możemy być zbyt niecierpliwi. Mózg jest zbyt cenny, aby warto go było zbytnio przeciążać.

- Ale przecież pracujesz już z nim przeszło dwa miesiące.

Głos psycholog był płaski, ale pomimo tego niósł w sobie groźbę.

- A ty chciałbyś przeprowadzić to raczej sam?

- Wiesz przecież, o co mi chodzi.

- Tak - odparła pocierając nerwowo dłonie. - Coś mnie w nim niepokoi. Sonduję go delikatnie, ale szczerze mówiąc nie doszłam właściwie do niczego. Jego reakcje nie są normalne. A jego odpowiedzi... no cóż, one są w jakiś sposób dziwaczne i jak na razie nic nie mogę na to poradzić. Widzisz, dopóki naprawdę nie wiemy czy rzeczywiście coś się z nim stało, musimy obchodzić się z nim w rękawiczkach. W tej chwili nie mogę nawet przewidzieć, jak zareaguje na proste pytanie czy jakąś uwagę...

- Ale przecież nie może złamać Prawa Pierwszego.

- Do tej pory też tak myślałam, ale...

- Nie jesteś pewna nawet tego? - Lanning spojrzał na nią z wyraźnym niepokojem.

- Nie jestem już niczego pewna, Alfredzie...

Dalszą rozmowę przerwał im przeraźliwy dźwięk sygnału alarmowego. Lanning gwałtownie wcisnął guzik interkomu w ścianie. To. co usłyszał sprawiło, że zmartwiał.

- Susan - wyjąkał wreszcie. - Ten statek... nie ma go. Pół godziny temu na jego pokład weszło dwóch naszych ludzi. Musisz natychmiast porozmawiać z Mózgiem!


- Co się stało ze statkiem. Mózgu? - zapytała Susan Calvin siląc się na spokój.

- Ze statkiem, który zbudowałem? - zapytał radośnie Mózg.

- Właśnie. Co się z nim stało?

- Nic, zupełnie nic. Dwoje ludzi, którzy mieli go przetestować było już na pokładzie, a więc wystrzeliłem go w Kosmos. Wszystko w porządku.

- Och... to bardzo ładnie - psycholog poczuła nagłe trudności w oddychaniu. - Czy jesteś pewny, że nic im się nie stanie?

- Absolutnie nic, panno Susan. Zatroszczyłem się o to. To piękny statek.

- Tak, to piękny statek, ale czy mają odpowiednią ilość żywności? Jest im tam wygodnie?

- Mają mnóstwo jedzenia.

- Ale taki nagły start mógł być dla nich szokiem. Pomyślałeś o tym?

Mózg zamilkł na chwilę.

- Wszystko będzie w porządku. To powinno być dla nich interesujące.

- Interesujące? W jaki sposób?

- Po prostu interesujące - odparł krótko Mózg.

- Susan - szepnął jej w ucho Lanning. - Zapytaj go, czy jest w tym jakieś niebezpieczeństwo.

Zamknij się! - warknęła. Zamknęła oczy i zamyśliła się nad czymś głęboko. Po chwili drżącym głosem ponownie zwróciła się do Mózgu:

- Czy możemy w jakiś sposób skomunikować się ze statkiem?

- Och, usłyszą was, jeśli wywołacie ich przez radio. Zająłem się tym.

- Dziękuję. To na razie wszystko.

Będąc już na zewnątrz, Lanning wybuchnął:

- Na Galaktykę, Susan, musimy coś z tym zrobić. Jeżeli to się rozniesie, będziemy skończeni. Musimy ich zawrócić. Dlaczego nie zapytałaś go, czy istnieje ryzyko śmierci?

- Ponieważ właśnie o to nie wolno nam pytać - odparła ze znużeniem w głosie psycholog. Jeżeli to przypadek dylematu, to oczywiście zachodzi możliwość śmierci. A co będzie, jeżeli rozsypie się pod wpływem takiego pytania? Sami nie damy rady sprowadzić tego statku z powrotem. Posłuchaj, Mózg powiedział, że możemy się nimi skomunikować. A więc zróbmy to i postarajmy się ich zlokalizować. Oni sami prawdopodobnie nie mogą pilotować tego statku. Mózg robi to za nich. Chodźmy!


Zanim Gregory Powell doszedł do siebie, minęła dobra chwila. Wciąż oszołomiony zamrugał oczami i pokręcił wolno głową.

- Mike - wyszeptał w końcu. - Czułeś jakieś przyśpieszenie0

- Co? - spojrzenie Donoyana było puste i bez wyrazu. - Nie... nie.

Nagle zerwał się gwałtownie i podbieg! w kierunku iluminatora. Pokazywał to samo. co poprzednio - czerń Kosmosu i migocące gwiazdy.

- Greg - odwrócił się w stronę Powella. - Cholera. oni zagrali z nami w jo-jo. Wystrzelili nas, gdy byliśmy na pokładzie. Podejrzewali, że zechcemy się z tego wycofać.

- Nie opowiadaj głupstw - odparł Powell. - Jaki sens miałoby umieszczenie nas w tej maszynce, kiedy nie wiemy nawet, jak nią sterować? Jak mielibyśmy wrócić? Nie. ten statek wystrzelił sam i to w dodatku bez żadnej zauważalnej akceleracji - podniósł się z fotela i niepewnie podszedł do drzwi. Echo odbijające się od ścian powtarzało rytm jego kroków.

- Mike, to najdziwniejsza sytuacja, w jakiej się kiedykolwiek znaleźliśmy - powiedział bezbarwnie.

- No pewnie - rzucił gorzko Donovan. - Dopóki o tym nie wspomniałeś sądziłem, że jesteśmy na majówce.

Powell zignorował wymówkę w jego głosie.

- Żadnego przyśpieszenia. To znaczy, że silniki statku pracują w oparciu o odmienne od wszystkich znanych zasad.

- Od zasad, które my znamy.

- Od wszelkich zasad. Nie ma tu żadnych pulpitów do sterowania ręcznego. Nie ma żadnych widocznych silników. Do diabła, nic z tego nie rozumiem. Być może są wbudowane w ściany, co tłumaczyłoby ich niezwykłą grubość.

- Co ty tam mruczysz pod nosem? - zapytał Donovan.

- Dlaczego nie słuchasz? Mówię, że obojętnie jaka siła porusza nasz statek, nie jest widocznie przewidziane, aby manipulować nim ręcznie. Cały statek znajduje się pod kontrolą z Ziemi.

- Pod kontrolą Mózgu?

- A dlaczego nie?

- A więc uważasz, że musimy tu pozostać, dopóki Mózg nie zdecyduje się ściągnąć nas z powrotem?

- Właśnie. Musimy czekać. Mózg jest tylko robotem i musi przestrzegać Prawa Pierwszego. Nie może wyrządzić krzywdy człowiekowi.

- Jesteś pewny? - Donovan powoli usiadł. - Ten cały bajzel z silnikami hiperatomowymi rozłożył Mózg Zjednoczonych, ponieważ jajogłowi twierdzą, że podróż w nadprzestrzeni pociąga za sobą śmierć człowieka. A nasz Mózg otrzymał dokładnie takie same dane. I ty jeszcze chcesz mu ufać?

Powell szarpnął gniewnie końcówki wąsów.

- Nie udawaj Mike, że nie znasz podstaw robotyki. Zanim robot nawet zacznie robić coś, co może doprowadzić do złamania Prawa Pierwszego, to natychmiast przepala mu się tyle obwodów, że staje się bezużyteczną kupą złomu. Dlaczego ciągle narzekasz? Przecież widać, że Mózg troszczy się o nas. To miejsce jest ciepłe, ma światło i świeże powietrze. Nie było nawet dostatecznie silnego przyśpieszenia, aby zburzyć te twoją wspaniałą fryzurę.

- Naprawdę? Greg, zastanów się. To wszystko nie jest takie proste. Co będziemy jedli? Co pili? Jak właściwie wrócimy? A w przypadku jakiegoś niebezpieczeństwa, awarii, jak stad wyjdziemy? Widziałeś jakieś skafandry kosmiczne? Ja nie widziałem tu nawet łazienki czy tych niewielkich udogodnień, które wiążą się z łazienką. Tak ma wyglądać ta opieka Mózgu?

Głos, który przerwał Donovanowi nie był głosem Powella. Wydawał się nie należeć do nikogo. Stentorowy i metaliczny, dochodził ze wszystkich stron dookoła:

"GREGORY POWELL! MICHAEL DONOVAN! GREGORY POWELL! MICHAEL DONOVAN! PODAJCIE NAM SWOJA OBECNĄ POZYCJĘ! JEŻELI STATEK REAGUJE NA PRZYRZĄDY STEROWNICZE, WRACAJCIE NATYCHMIAST DO BAZY! UWAGA! GREGORY POWELL! MICHAEL DONOVAN!"

Wiadomość powtarzała się mechanicznie, z następującymi po niej krótkimi przerwami.

- Skąd to właściwie dochodzi? - zapytał zaintrygowany Donovan.

- Nie wiem - głos Powella był zduszonym szeptem. - A skąd się bierze to oświetlenie? Skąd się to wszystko tutaj bierze?

- Więc jak mamy im odpowiedzieć? - rzucił gniewnie Donovan. Rozmawiali w przerwach pomiędzy powtarzającą się regularnie wiadomością.

Ale ściany były gładkie - po prostu wypolerowany metal.

- Musimy wykrzyczeć naszą odpowiedź - podsunął Powell.

Spróbowali. Krzyczeli na przemian, a potem równocześnie: - Pozycja nieznana! Statek bez kontroli! Warunki złe!

Na próżno. Krótkie, rzeczowe zdania zaczęły być ozdabiane dosadnymi przekleństwami, ale zimny, wywołujący ich głos powtarzał swą wiadomość wciąż i wciąż.

- Nie słyszą nas - szepnął zrezygnowany Donovan. - Widocznie nie ma tutaj nadajnika, tylko odbiornik... - zamilkł i zapatrzył się ponuro w ścianę.

Stopniowo wywołujący ich głos zaczął tracić na swej ogłuszającej mocy. Krzyknęli jeszcze raz, gdy zmienił się w szept i ponownie, gdy zamilkł już ostatecznie.

Piętnaście minut później Powell westchnął i apatycznie zaproponował:

- Przejdźmy się jeszcze raz po statku. Przecież musi być tutaj coś do zjedzenia - nie zabrzmiało to pocieszająco. Było raczej smutnym przyznaniem się do porażki.

Rozeszli się w korytarzu na prawo i lewo. Odbijające się od ścian echo ciężkich kroków pomagało im ustalić swoje wzajemne położenie. Czasami spotykali się na jakimś zakręcie, spoglądali po sobie i rozchodzili ponownie.

Nagie poszukiwania Powella dobiegły końca i w tej samej chwili usłyszał podekscytowany głos Donovana.

- Hej, Greg, ten statek ma jednak jakieś instalacje. Jak to się stało, że nie zauważyliśmy ich wcześniej?

Odnalazł Powella dopiero pięć minut później i to właściwie za sprawa czystego przypadku.

- Jednak w dalszym ciągu nie widzę tu porządnej wanny... - zaczął i nagle głos mu zamarł.

- Jedzenie - wykrztusił wreszcie.

Część ściany była odsunięta, ukazując wnękę z dwiema półeczkami. Górna wypełniona była nie znakowanymi puszkami najrozmaitszych kształtów. Emaliowane puszki na niższej półce były jednakowe. Gdy Donovan dotknął jednej z nich, poczuł przejmujące zimno. Dolna połowa była zamrożona.

- Jak... Jak...

- Nie było tego wcześniej - powiedział w zamyśleniu Powell. - Gdy wszedłem przez te drzwi, część ściany - po prostu odsunęła się na bok.

Zaczął jeść. Puszki były typem samoogrzewającego się pojemnika, z dołączoną łyżeczką. Już po chwili zapach gorącej fasoli rozszedł się po korytarzu.

- Łap się za puszkę. Mike!

Donovan zawahał się przez chwilę.

- A jakie jest właściwie menu?

- Skąd mogę wiedzieć? I czego się właściwie spodziewasz?

- Nie wiem, ale jak do tej pory na wszystkich statkach jadałem wyłącznie fasolę. Przyjemna byłaby jakaś odmiana - złapał za błyszczącą puszkę, której kształt nasuwał miłe skojarzenie z łososiem. Otwierało się dopiero w odpowiedniej temperaturze.

- Cholera, fasola! - warknął Donovan i sięgnął po kolejną puszkę.

Powell pociągnął go za spodnie.

- Lepiej to zjedz, słoneczko. Dostawy są limitowane, a przecież nie wiemy, jak długo tu będziemy.

- I to już wszystko? Sama fasola? - mruknął z niechęcią Donovan.

- Na to wygląda.

- A co jest na niższej półce?

- Mleko.

- Mleko? - wykrzyknął zaskoczony Donovan.

- Przynajmniej przypomina mleko.

Gdy wyjęli ze schowka po dwie puszki mleka i fasoli, część ściany zasunęła się ponownie tworząc jednolitą powierzchnię.

- Wszystko automatyczne - westchnął Powell. - W życiu nie czułem się tak bezradny, jak teraz. Gdzie są te twoje instalacje?

- Niedaleko. I także ich nie było, gdy szliśmy tamtędy po raz pierwszy.

Piętnaście minut później byli już ponownie w pomieszczeniu z iluminatorem i zajęli miejsca w stojących naprzeciwko siebie fotelach.

Powell z dziwnym napięciem wpatrywał się w jedyną w tym pomieszczeniu tarczę. Pozycja strzałki wciąż wskazywała wyraźnie cyfrę zero.


W biurze kierownictwa Korporacji trwała gorączkowa narada. Mówił właśnie Lanning. i to tonem, któremu daleko było do opanowanego:

- Oni po prostu nie odpowiadają. Próbowaliśmy na wszystkich długościach fal, tekstem otwartym, a nawet na falach subeterowych. Czy Mózg wciąż nic nie mówi? - z tym pytaniem zwrócił się bezpośrednio dc Susan Calvin.

- Przynajmniej nie dodaje nic nowego, Alfredzie - odparła - Mówi, że słyszą nas z całą pewnością, a kiedy go naciskam, staje się... no cóż, staje się po prostu ponury. Po raz pierwszy spotykam się z czymś takim - słyszeliście kiedykolwiek o ponurym robocie?

- Chciałbym, żebyś nam jednak powiedziała, do czego doszłaś - wtrącił Bogert.

- Oczywiście. A więc przyznaję, że całkowicie panuje nad statkiem. Jest pełnym optymistą jeśli chodzi o ich bezpieczeństwo, ale uparcie nie chce podać żadnych szczegółów. Nie mam odwagi, aby wyciągać z niego coś więcej na siłę. Wydaje mi się jednak, że przyczyna zakłóceń w pracy Mózgu tkwi właśnie w samym skoku nadprzestrzennym. Mózg wydaje się być dziwnie rozbawiony, gdy podejmuję tę kwestię.

Spojrzała uważnie na pozostałych.

- Wygląda to na przypadek histerii. Mam nadzieję, że swoimi pytaniami nie wyrządziłam mu zbytniej szkody, ale jestem równocześnie przekonana, że uda mi się go z tego wyciągnąć. Dajcie mi dwanaście godzin. Jeżeli powiedzie mi się przywrócenie go do normy, sprowadzi statek.

Bogert sprawiał wrażenie, jakby nagle doznał olśnienia.

- No właśnie - mruknął. - Skok nadprzestrzenny!

- O co chodzi? - głosy Lanninga i Calvin zlały się w jeden okrzyk.

- Te dane dotyczące silnika, które podał nam Mózg. Właśnie coś mi przyszło na myśl - wstał i nie mówiąc nic więcej wyszedł z pokoju.

Lanning zerknął za nim i zwrócił się do dr Calvin:

- Lepiej zatroszcz się o siebie, Susan.


Dwie godziny później Bogert mówił z ożywieniem do Lanninga:

- Mówię ci, Lanning, że to jest właśnie to. Skok nadprzestrzenny nie jest natychmiastowy - przynajmniej nie przy szybkościach rzędu prędkości światła. Życie nie może istnieć... materia i energia jako takie nie mogą istnieć w przestrzeni nieciągłej. I to jest właśnie to, co załatwiło robota Zjednoczonych.


Donovan czuł się dokładnie tak, jak wyglądał. Czyli paskudnie.

- Tylko pięć dni? - zapytał.

- Tylko pięć. Jestem tego pewien - odparł Powell. Donovan spojrzał na niego ponuro. Gwiazdy w iluminatorach wyglądały znajomo, pozostawały jednak zupełnie obojętne. Ściany były jak zwykle zimne w dotyku, światła od jakiegoś czasu paliły się nieznośnie jasno, a strzałka na tajemniczej tarczy zawzięcie tkwiła na cyfrze zero. A w dodatku nie mógł się pozbyć uporczywego smaku fasoli.

- Potrzebuję kąpieli - rzucił nieswoim głosem.

- Ja także - Powell spojrzał na niego przelotnie. - Możesz wykąpać się w mleku, jeżeli obejdziesz się bez picia.

- No cóż, w końcu i tak będziemy musieli obejść się bez picia. Do diabła, Greg, kiedy to się wreszcie skończy?

- Nie wiem, Mike. Być może będziemy tak po prostu lecieli. I w końcu gdzieś tam dotrzemy. My, albo przynajmniej pył z naszych szkieletów - ale czyż nasza śmierć nie powinna być powodem awarii Mózgu?

- Wiesz, Greg, nie mogę przestać o tym myśleć - mówił Donovan odwrócony do przyjaciela plecami. - Nie za dobrze to wszystko wygląda. Jak do tej pory nie mamy tu za wiele do roboty - możemy tylko chodzić w kółko, albo gadać do siebie. Znasz przecież te historie o facetach zaginionych w Kosmosie. Wariowali na długo przedtem, zanim zaczęli głodować. Nie wiem, jak to powiedzieć. Greg, ale od kiedy te światła tak rozbłysły, czuję się jakoś dziwnie.

Na chwilę zapadła nerwowa cisza. Gdy Powell w końcu ją przerwał, w jego głosie pobrzmiewały nutki starannie maskowanego strachu:

- Ja także, stary. Możesz opisać symptomy?

Donovan odwrócił się.

- Czuję, jakby mi wszystko w środku pulsowało. Ciężko mi oddychać. Greg, ja się po prostu boję.

- Uhmm. Czujesz wibracje?

- Jakie wibracje?

- Przez chwilę posiedź spokojnie i skup się. Nie usłyszysz ich, ale wyczujesz - jakby coś trzęsło całym statkiem i tobą. Posłuchaj...

- Taak... chyba masz rację. Co to może być? Powell w zamyśleniu pogłaskał wąsy.

- Nie wiem. Ale to mogą być silniki. Przygotowania do skoku.

- Do jakiego skoku?

- Do skoku nadprzestrzennego. Nie wiem. jak to będzie wyglądało, ale niech bogowie Przestrzeni mają nas w swojej opiece.

Donovan przez chwilę rozważał coś w milczeniu, po czym ze złością powiedział:

- A więc niech się stanie, co ma być. Żałuję tylko, że nie możemy walczyć, Takie czekanie nie wiadomo na co jest po prostu upokarzające.

W jakąś godzinę później Powell spojrzał na swą dłoń zaciśniętą na metalowej poręczy fotela i polecił z lodowatym spokojem:

- Dotknij ściany, Mike.

Donovan uczynił to i mruknął:

- Drżą, Greg.

Nawet gwiazdy wydawały się być przyćmione. Odnieśli wrażenie, że jakaś niewiarygodna maszyneria zaczyna gromadzić olbrzymia moc przygotowując się do czegoś, co do tej pory było sprzeczne z prawami wszechpotężnej Natury. Ściany wydawały się drżeć coraz silniej i silniej.

To przyszło nagle i towarzyszyło mu ostre ukłucie bólu. Powell targnął się w fotelu, po czym zesztywniał. Katem oka spostrzegł jeszcze Donovana i wydało mu się. że słyszy jego krzyk. Potem zapadła ciemność. Coś w jego wnętrzu walczyło desperacko, próbując uwolnić się spod gęstniejącej szybko warstwy lodu.

Wyrwało się wreszcie i zawirowało w blasku migocącego światła i bólu. Zawahało się...

- zakręciło

- i gwałtownie stoczyło się

- w ciszę!

Była to śmierć! Bez żadnego ruchu i żadnych doznań. Świat mrocznej, niewyczuwalnej świadomości; świadomości ciszy, ciemności i pozbawionej formy walki. Ale przede wszystkim panowała tam przerażająca świadomość wieczności.

Był tylko cienką, białą nitką ego - wystraszona i zziębniętą.

Nagle zdał sobie sprawę z obecności słów. głośnych i dźwięcznych, zalewających go jak kipiel:

"Czy jesteś zadowolony ze swej ostatniej trumny? Czemu nie spróbujesz niezrównanej szkatułki Morbida M. Cadavera? Są one naukowo dopasowane do kształtów ciała i nasycone witaminą B-1. Szkatułki Cadavera to komfort. Pamiętaj - umiera się tylko raz!"

Właściwie nie był to dźwięk, lecz cokolwiek to było, rozpłynęło się wkrótce w oddali dudniącym szeptem.

Biała nić, która mogła być Powellem unosiła się bezcelowo poprzez pozbawione treści eony czasu, istniejące wszędzie dookoła niego - i zapadła się w siebie na przeszywający wrzask stu milionów duchów, których sto milionów głosów połączyło się w końcu w pieśń:


Ucieszę się, gdy wreszcie zdechniesz, ty draniu, ty.

Ucieszę się, gdy wreszcie zdechniesz, ty draniu, ty.

Ucieszę się...


Uniosła się spiralnymi schodami przejmującego brzmienia aż do przenikliwej fali ultradźwięku, przekraczającej granicę słyszalności, a potem jeszcze wyżej...

Biała nić drżała pod wpływem pulsującego bólu. Nasilił się...

Głosy były zwyczajne - jednak było ich niezwykle wiele. Były jak gadający tłum, jak wartki strumień przepływający przez i jednocześnie obok niego, pozostawiający za sobą strzępki przypadkowych, niezrozumiałych słów:

"I po co to robiłeś, chłopcze? Wyglądasz na wykończonego..."

"...wieczny ogień, ale znam przypadek..." "...dotarłem aż do Raju, ale stary św. Piotr..." "Taak, mam z tym facetem na pieńku..." "Sam, słuchaj, chodź tutaj..." "Masz jakiegoś obrońcę? Belzebub mówi..." "Idziesz, mój dobry diabełku? Mam wyznaczone spotkanie z Sza..."

Nagle wybił się przejmujący, wściekły ryk, spychając pozostałe głosy na bok:

"SZYBCIEJ! SZYBCIEJ! Nie dajcie na siebie czekać! Takich jak wy mamy tutaj jeszcze wielu. Przygotujcie certyfikaty: upewnijcie się. że mają wyraźnie odciśniętą pieczęć św. Piotra. Upewnijcie się, że jesteście przy prawidłowym wejściu. Ognia starczy dla wszystkich. Hej ty - TY TAM! Wracaj do szeregu, albo..."

Biała nić, która była Powellem cofnęła się gwałtownie pod wpływem narastającego ryku i poczuła nagle bolesne szturchnięcie wskazującego palca. Nagle wszystko eksplodowało tęczą dźwięków, które opadały fragmentami na obolałą głowę.

Po chwili siedział już ponownie w fotelu, trzęsąc się z zimna.

Oczy Donovana otwierały się powoli, eksponując lśniące nieprzytomnie źrenice.

- Greg - wystękał szeptem, który przeszedł w płaczliwy jęk. - Czy... byłeś martwy?

- Tak, chyba tak. A przynajmniej czułem się martwy - Powell nie mógł rozpoznać własnego, ochrypłego głosu.

Donovan czynił słabe wysiłki, aby powstać na drżące nogi.

- Czy ponownie jesteśmy żywi? A może zmartwychwstaliśmy?

- Czuję się żywy - powiedział niepewnie Powell tym samym ochrypłym szeptem. - Czy... słyszałeś coś, gdy... gdy byłeś martwy?

Donovan zamyślił się i bardzo powoli skinął głowa.

- Tak. A ty?"

- Też. Coś o trumnach... kobiece śpiewy... i te szeregi ludzi, którzy maszerowali do piekła. Ty słyszałeś to samo?

Donovan potrząsnął głową.

- Tylko jeden głos.

- Głośny?

- Nie. Raczej nie, ale wiesz, przejmujący, jak rysowanie metalem po szkle. To był jakiś duchowny. Opisywał ogień piekielny... no wiesz... - poczuł wszystkie tortury.. że się poci.


Przez iluminatory wpadało światło. Było słabe, błękitno-białe, a odległa kropka skąd docierało nie była Słońcem. Powell spojrzał na wskazówkę na tarczy i poczuł, jak robi mu się słabo. Strzałka wskazywała cyfrę 300.000 parseków.

- Mike, jeżeli to prawda, to musimy być w innej galaktyce.

- Cholera, Greg, bylibyśmy pierwszymi ludźmi poza Systemem Słonecznym.

- Właśnie. Ale jakim cudem? Słuchaj, ten statek musi być odpowiedzią. To oznacza nieograniczoną wolność dla wszystkich istot ludzkich - możliwość dotarcia do najdalszych gwiazd! To fantastyczne!

Nagle opadł ciężko na fotel i ukrył twarz w dłoniach.

- Mike, ale jak my stąd wrócimy?

- Statkiem - Donovan uśmiechnął się słabo. - Statek nas tu przywiózł i statek zabierze nas z powrotem. Mogę się o to założyć o puszkę fasoli.

- Ale Mike, poczekaj... Jeżeli zabierze nas z powrotem w taki sam sposób, w jaki przywiózł nas tutaj...

Donovan. który już prawie zdołał się podnieść, opadł ciężko na fotel.

- Będziemy musieli,., umrzeć jeszcze raz. Mike.

- No cóż - westchnął Donovan. - Jak trzeba, to trudno. Przynajmniej dobrze, że nie umieramy na stale.


Susan Calvin od sześciu już godzin próbowała delikatnie wysondować Mózg. Sześć bezowocnych godzin. Była już zmęczona - ciągłym powtarzaniem, nadmiernie napiętą uwagą, wszystkim. Mówiła cichym, zmęczonym głosem:

- Jest jeszcze jedna rzecz. Mózgu. Musisz uczynić wysiłek, aby odpowiedzieć w miarę prosto. Czy jesteś zupełnie pewny co do samej natury skoku? To znaczy czy wiedziałeś, jak daleko możesz ich zabrać?

- Tak daleko, jak sami chcieli, panno Susan. I zapewniam panią, że nie jest to żaden trick.

- A co zobaczą tam, po drugiej stronie?

- To, co i tu. Gwiazdy i Słońca. A co pani przypuszczała?

- Ale przybędą tam żywi, prawda?

- Oczywiście.

- I skok nadprzestrzenny nie wyrządzi im żadnej krzywdy?

Gdy Mózg zamilkł poczuła, że robi jej się nagle zimno.

A więc jednak! Dotknęła słabego punktu.

- Mózgu - rzuciła nerwowo. - Mózgu, słyszysz mnie?

Odpowiedź była słaba, wahająca się:

- Czy muszę odpowiadać? O tym skoku?

- Nie, jeżeli nie chcesz. Ale to mogłoby być interesujące... oczywiście, gdybyś zechciał.

- Och... wszystko pani psuje.

Nagle, w pojedynczym błysku zrozumienia dotarła do niej cała nieprawdopodobna prawda.

- No tak - szepnęła do siebie. - Jak mogłam być tak ślepa...

Na barkach poczuła nieznośny ciężar przepracowanych dni i nieprzespanych nocy. Wyszła z pokoju i ruszyła prosto do biura Lanninga.

- Mówię ci, że wszystko jest w porządku. Nie, zostaw mnie teraz samą. Statek wróci bezpiecznie razem z ludźmi, a ja muszę odpocząć. Muszę.


Statek powrócił na Ziemię cicho i niepostrzeżenie, tak sarno jak wyruszył. Gdy osiadł już precyzyjnie na swym dawnym miejscu w doku, otworzyła się śluza główna. W chwilę potem pojawiło się w niej dwóch zmęczonych mężczyzn, mrużąc niepewnie oczy i pocierając zarośnięte policzki. Jeden z nich. właściciel bujnych, czerwonych włosów, opadł na kolana i na betonowej płycie lądowiska wycisnął głośny pocałunek.

Machnięciem ręki nakazali odsunąć się gromadzącym wokół ludziom i kilkoma gniewnymi gestami odesłali biegnących już w ich stronę pielęgniarzy z noszami.

- Czy jest tu jakiś prysznic? - zapytał ochryple Powell.

Zaprowadzono ich. W godzinę później za konferencyjnym stołem zasiadł cały sztab Amerykańskich Robotów.


Gdy Powell i Donovan zakończyli już swoją drobiazgową relację, jako pierwsza zabrała głos Susan Calvin. Zdążyła już odzyskać swój lodowaty, w pewnym stopniu nawet cierpki spokój, ale wciąż jeszcze w jej zachowaniu widoczne były ślady zakłopotania.

- Aby wyjaśnić wszystko do końca - zaczęła - muszę powiedzieć, że właściwie była to moja wina. Gdy po raz pierwszy przedstawiliśmy ten problem Mózgowi, położyłam szczególny nacisk na imperatyw, aby Mózg odrzucał każdą część informacji, która mogłaby stworzyć jakikolwiek dylemat. Wtedy właśnie powiedziałam coś takiego: "Jeżeli w trakcie pytania natkniesz się na fragmenty sugerujące ci śmierć człowieka, to nie przejmuj się tym. Po prostu zatrzymaj się i wycofaj ten fragment."

- No dobrze - mruknął Lanning. - Ale co z tego właściwie wynikało?

- To oczywiste. Gdy wynikła kwestia obliczeń zawierających równania kontrolujące długość skoku nadprzestrzennego okazało się, że równocześnie oznaczają one śmierć dla wszystkich istot żywych na pokładzie statku. Tu właśnie załamał się Mózg Zjednoczonych. Ale ja, wydając polecenie naszemu Mózgowi pomniejszyłam znaczenie śmierci - co prawda niezupełnie, ponieważ Prawo Pierwsze nigdy nie może być złamane, ale dostatecznie, aby Mózg był w stanie uporać się z tym równaniem. Dało mu to czas na uzyskanie pewności, że po okresie trwania samego skoku ludzie ponownie wrócą do życia. A więc innymi słowy, ta tak zwana "śmierć" była fenomenem chwilowym, bez żadnych poważniejszych następstw. Rozumiecie?

Rozejrzała się dookoła. Wszyscy słuchali z niezwykłą uwagą.

- Otóż zaakceptował to - kontynuowała - ale nie bez pewnych trudności. Nawet świadomość chwilowej śmierci wytrąciła go z równowagi psychicznej - uśmiechnęła się lekko. - A więc jako metodę chwilowej ucieczki od rzeczywistości wytworzył w sobie coś, co mogę nazwać tylko poczuciem humoru. Po prostu stał się żartownisiem.

Powell i Donovan zerwali się na równe nogi.

- Co takiego?! - wrzasnął Powell.

Wyrażenie Donovana było zbyt dosadne, aby można je było przytoczyć w całości.

- Dokładnie tak - odparła Calvin. - Dbał o wasze bezpieczeństwo, ale nie mogliście obsługiwać żadnych urządzeń, ponieważ nie były przeznaczone dla was. Mogliśmy mówić do was przez radio, ale wy nie mogliście odpowiedzieć. Mieliście mnóstwo jedzenia, ale tylko mleko i fasolę. Potem umarliście - w pewnym sensie - i powróciliście do życia, ale okres waszej śmierci został hmm... uatrakcyjniony. I naprawdę chciałabym się dowiedzieć, jak on to właściwie zrobił? Wasza śmierć to był jego najlepszy żart, ale nie miał on na celu wyrządzenie wam żadnej szkody.

- Nie chciał żadnej szkody! - warknął Donovan. - Żałuję tylko jednego: że ten metalowy pajac nie ma żadnych kości do połamania.

Lanning uspakajającym ruchem uniósł rękę.

- W porządku. Wygląda na to, że kłopoty mamy już za sobą. Tylko co dalej?

- Musi być jakiś sposób - włączył się Bogert - aby obejść to zjawisko "śmierci" podczas skoku. Mamy superroboty. a więc powinniśmy się tym zająć. A wtedy -Amerykańskie Roboty miałyby patent na podróże międzygalaktyczne, a cała ludzkość szansę na stworzenie galaktycznego imperium.

- A co ze Zjednoczonymi? - wtrącił Lanning.

- Chwileczkę! - przerwał Donovan. - Mam pomysł. Przecież władowali Amerykańskie Roboty w całkiem niezłe tarapaty. Co prawda nie były tak poważne, jak tego oczekiwali i ostatecznie wyszło na nasza korzyść, ale ich intencje były jasne, zaś Greg i ja musieliśmy przejść przez większość z tych tarapatów.

- Chcieli odpowiedzi, a więc niech ją dostaną - kontynuował. - Wyślijmy im ten statek i zainkasujmy obiecane dwieście tysięcy plus koszty budowy. A jeżeli zechcą go przetestować - no cóż, czy mimo wszystko nie sądzicie, że Mózg zasłużył sobie na trochę więcej zabawy?

- Dla mnie brzmi to właściwie - powiedział z powagą Lanning.

- I jeśli mogę zauważyć - dodał Bogert - mieści się ściśle w warunkach kontraktu.


DOWÓD


Ale ostatecznie wszystko zakończyło się pomyślnie - powiedziała dr Calvin w zamyśleniu. - Sam statek, a potem inne tego typu stały się własnością rządowa, skok nadprzestrzenny został w dużej mierze udoskonalony i od kilku już lat w najbliższych systemach mamy rozwijające się pomyślnie kolonie ludzi. Ale nie to było najważniejsze.

Skończyłem już obiad i obserwowałem ją poprzez dym z mego papierosa.

Najważniejsza była zmiana w umysłach ludzi tutaj, na Ziemi. To się naprawdę liczyło. Gdy się urodziłam, młody człowieku, kończyła się właśnie ostatnia wojna światowa. Jest to mroczna karta historii - ale jednocześnie był to koniec nacjonalizmu. Ziemia stała się już zbyt mała dla różnych, skłóconych ze sobą państw toteż zaczęły się one skupiać w Regiony. Oczywiście, zajęło to jakiś czas. Gdy się urodziłam, Stany Zjednoczone wciąż były państwem i jeszcze niezupełnie częścią Regionu Północnego. W rzeczywistości, nazwa naszego Koncernu wciąż brzmi Amerykańskie Roboty...

- A zamiana z państw w Regiony, która ustabilizowała naszą ekonomię i doprowadziła w efekcie do tego, co nazywamy potocznie Złotym Wiekiem, została także spowodowana przez nasze roboty.

- Myśli pani o Maszynach? - wtrąciłem. - Sam Mózg, o którym pani właśnie opowiadała, był jednocześnie jedną z pierwszych Maszyn, prawda?

- Tak, to prawda. Ale nie chodziło mi wyłącznie o Maszyny. Raczej o człowieka. Zmarł zeszłego roku - w jej głosie niespodziewanie zabrzmiał głęboki smutek, - Albo przynajmniej odszedł sam, bo wiedział, że nie jest już dłużej potrzebny. Myślałam o Stephenie Byerley'u.

- Tak, domyśliłem się tego.

- Po raz pierwszy wystąpi! publicznie w 2032 r. Był pan wtedy jeszcze chłopcem, a więc niewiele pan z tego okresu pamięta. W każdym bądź razie jego kampania na stanowisko burmistrza była najdziwniejsza w historii...


Francis Quinn należał do grona polityków nowej szkoły. Wyrażenie to, jak zresztą wszystkie tego typu, było jednak najzupełniej mylące. Podstawy owych "nowych szkół" żywcem przejęto z życia politycznego starożytnej Grecji, a nawet być może, gdyby tylko wiedziano coś więcej na ten temat, ze starożytnej Sumerii i Tracji.

Aby jednak uczynić naszą opowieść bardziej przejrzystą należy stwierdzić, że Quinn ani nie urzędował w biurze, ani nie zabiegał o głosy wyborców. Nie wygłaszał żadnych mów, nie widziano go także przy żadnej z urn wyborczych. Po prostu działał. Napoleon robił również tylko tyle pod Austerlitz.

Pewnego ranka siedzący za biurkiem w swoim biurze w Korporacji, Alfred Lanning, rzucał gniewne spojrzenia spod opuszczonych gęstych, białych brwi. Widać było, że wcale nie jest zadowolony z wizyty gościa.

Ów gość, którym był Francis Quinn, nie wydawał się zwracać na to większej uwagi. Jego głos był profesjonalnie przyjacielski:

- Zakładam, że zna pan Stephena Byerley'a, doktorze Lanning?

- Słyszałem o nim. Wielu ludzi słyszało.

- Tak, ja także. Przypuszczam, że przy następnej elekcji ma pan zamiar na niego głosować?

- Jeszcze nie wiem - Lanning z rozdrażnieniem wzruszył ramionami. - Nie śledzę pilnie życia politycznego, a więc nawet nie wiem czy ubiega się o jakiś urząd.

- Ubiega się, a jakże. Chce zostać naszym kolejnym Burmistrzem. Co prawda jest tylko prawnikiem, ale jego dotychczasowe zasługi...

- Tak, tak, słyszałem już o tym - przerwał Lanning. - Ale czy zechciałby pan przejść wreszcie do rzeczy?

- Oczywiście, panie Lanning - głos Quinna był ujmująco grzeczny. - Otóż chciałbym, aby pan Byerley pozostał adwokatem i sądzę, iż w pańskim interesie leży, aby mi w tym dopomóc.

- W moim interesie? - białe brwi Lanninga opadły jeszcze niżej. - Przyznam, że nie rozumiem.

- Powiedzmy, że leży to w interesie Korporacji. Przyszedłem do pana jako do Honorowego Dyrektora Naukowego, panie Lanning. Wiadomo mi, że pański obecny status w firmie przypomina "zasłużonego męża stanu". Pański głos jest w dalszym ciągu słuchany z uwagą, lecz jednocześnie ma pan coś, co nazwałbym swobodą w wyborze charakteru działania - nawet jeżeli działanie takie byłoby troszeczkę niezgodne z zasadami.

Lanning zamyślił się na chwilę, po czym spojrzał na przybysza z nagłym zainteresowaniem.

- Obawiam się, że w dalszym ciągu pana nie rozumiem, panie Quinn.

- Nie dziwię się, panie Lanning, choć to przecież takie proste. Pozwoli pan? - Quinn zapalił cienkiego papierosa i uśmiechnął się lekko. - Mówiliśmy o panu Byerley'u. To dziwny, a zarazem niezwykle ciekawy osobnik. Jeszcze trzy lata temu był zupełnie nieznany, a w tej chwili jest postacią pierwszoplanową. To mężczyzna o niezwykłej sile przebicia i możliwościach. Niestety, nie jest moim przyjacielem...

- Rozumiem - mechanicznie wtrącił Lanning przyglądając się z uwagą paznokciom.

- W zeszłym roku - kontynuował swobodnie Quinn - postanowiłem przyjrzeć się trochę bliżej życiu pana Byerley"a. Gdyby pan wiedział, w jak wielu przypadkach to pomaga... - przerwał na chwilę i uśmiechnął się ponownie. - Ale przeszłość pana Byerley'a jest nienaganna. Spokojne życie w małym miasteczku, wykształcenie uniwersyteckie, żona, która umarła młodo, jeden niezawiniony wypadek samochodowy, przeprowadzka do metropolii i wreszcie kariera prawnicza.

Francis Quinn pokręcił powoli głową i dodał:

- A jego obecne życie... Aha, przypomniało mi się coś. Nasz prawnik nigdy nie je!

- Co takiego? - Lanning spojrzał na Quinna ostrym nagle wzrokiem.

- On nigdy nie je - powtórzył wolno Quinn, kładąc nacisk na poszczególne sylaby. - Sprawdziłem to bardzo dokładnie. Nigdy nie widziano go, aby cokolwiek jadł albo pił. Nigdy! Czy rozumie pan znaczenie, tego słowa? Po prostu nigdy!

- Wydaje mi się to zupełnie nieprawdopodobne. Czy aż tak bardzo ufa pan swoim detektywom?

- Oczywiście. Co więcej, nigdy nie widziano go, aby cokolwiek pił. Nie chodzi mi tutaj o nadużywanie napojów alkoholowych. Nie widziano także, aby kiedykolwiek spał. Są jeszcze inne sprawy, ale sądzę, że już wie pan, co mnie do pana sprowadza.


Lanning oparł głowę o oparcie fotela. Przez chwilę panowała cisza. Potem stary dyrektor potrząsnął wojno głową.

- Nie. Jeżeli chce pan zasugerować to, co wydaje mi się, że pan chce, muszę panu od razu powiedzieć, że to zupełnie niemożliwe.

- Ależ on nie jest w pełni człowiekiem, doktorze Lanning.

- Gdyby powiedział mi pan, że jest przebranym Szatanem, to istniałaby niewielka szansa, iż mógłbym w to uwierzyć.

- Mówię panu, doktorze Lanning, że to robot.

- A ja powtarzam panu, panie Quinn. że to najbardziej niedorzeczna koncepcja, jaką kiedykolwiek słyszałem. Ponowna chwila ciszy.

- Niemniej jednak spodziewam się, że wyjaśni pan tę niedorzeczność w ramach prac pańskiej Korporacji - Quinn z wystudiowaną obojętnością zapalił papierosa.

- Z pewnością nie zrobię niczego takiego, panie Quinn. Pan wydaje się poważnie sugerować, że Korporacja bierze udział w życiu politycznym Regionu.

- Niemniej jednak nie ma pan wyboru. Przypuśćmy, że podam te fakty, bez sprawdzenia, do wiadomości opinii publicznej. Dowody są wystarczające...

- Nie sądzę.

- ...a mogę zapewnić, że będą jeszcze lepsze. Z pewnością nie byłoby to panu na rękę, opinia publiczna bowiem mogłaby poważnie zaszkodzić interesom Koncernu. Sądzę, że zna pan ścisłe przepisy zabraniające używania robotów na zamieszkałych światach?

- Oczywiście - parsknął Lanning.

- Wie pan, że Amerykańskie Roboty są jedynym wytwórcą robotów pozytronowych w całym Systemie Słonecznym, a jeżeli Byerley jest robotem, to z całą pewnością jest właśnie robotem pozytronowym. Zdaje pan sobie także sprawę, że wszystkie roboty pozytronowe są wypożyczane, a nie sprzedawane, i że Korporacja pozostaje właścicielem każdego wypożyczonego robota, a co za tym idzie, jest za niego w pełni odpowiedzialna.

- Panie Quinn, możemy łatwo udowodnić, że Koncern nigdy nie wyprodukował robota typu humanoidalnego.

- Czy wyprodukowanie takiego robota byłoby możliwe? Oczywiście teoretycznie.

- Tak, byłoby możliwe.

- I oczywiście w sekrecie, jak podejrzewam. Nawet nie przeglądając pańskich książek.

- Jeśli chodzi o sam mózg, to w jego wytworzenie zaangażowanych jest tak wiele czynników, że sam proces pozostaje pod najściślejszą kontrolą rządową.

- Tak, ale same roboty zużywają się, niszczą i są remontowane.

- W takich wypadkach ich mózgi są natychmiast niszczone.

- Naprawdę? - po raz pierwszy Quinn pozwolił sobie na leciutką nutę sarkazmu. - A gdyby przypadkowo jeden mózg nie został zniszczony i czekałaby na niego gotowa struktura humanoida?

- To niemożliwe!

- Będzie pan musiał udowodnić to rządowi i opinii publicznej, więc dlaczego nie spróbuje pan udowodnić mi tego właśnie teraz?

- Tylko jaki mielibyśmy właściwie w tym cel? - zapytał zirytowany nie na żarty Lanning. - Przecież to pozbawione większego sensu.

- Drogi doktorze Lanning. Dla Korporacji byłoby niezwykle korzystnie zmusić poszczególne Regiony, aby zezwoliły na używanie robotów humanoidalnych na zamieszkałych światach. Przecież dawałoby to ogromne zyski! Lecz na szczęście uprzedzenie opinii publicznej do takich praktyk jest zbyt wielkie. Załóżmy, że udałoby się wam przekonać do nich ludzi - zręczny adwokat, dobry mer okazaliby się robotami. A więc dlaczego nie kupić takiego samego lokaja? Rozumie mnie pan?

- Nie. I mówiąc szczerze, to jest tak fantastyczne, że aż śmieszne.

- A więc dlaczego nie chce pan tego udowodnić? A może woli pan to zrobić na forum publicznym?

Światło w gabinecie było przyćmione, ale nie na tyle, by ukryć wyraz niesmaku malujący się na twarzy Lanninga, Powolnym ruchem dotknął przycisku na biurku i światła w pomieszczeniu zajaśniały pełnym blaskiem.

- No dobrze - mruknął. - Zobaczymy.


Twarz Stephena Byerley'a z pewnością nie należała do prostych w opisie. Według aktu urodzenia miał 40 lat i na tyle właśnie wyglądał, jednak ta prezencja charakteryzowała człowieka zdrowego i zadbanego.

Było to szczególnie widoczne, gdy się śmiał - a śmiał się właśnie teraz, głośno i rytmicznie, z chwilowymi przerwami...

- Naprawdę, doktorze Lanning. Ja... robotem?

Jednak chmurna twarz Lanninga daleka była od uśmiechu. Uczynił jakiś nieokreślony gest w kierunku siedzącej obok kobiety, ale ta pozostała nieporuszona. W końcu przemówił, starannie akcentując wagę wypowiadanych słów:

- To nie jest moja sugestia, sir. Ponieważ wiem, że nasza Korporacja nigdy pana nie skonstruowała, jest pan - w sensie legislacyjnym - członkiem społeczności ludzkiej. Ale z uwagi na to, że zostało nam przedłożone poważne oświadczenie przez człowieka o pewnej pozycji społecznej...

- Proszę nie wymieniać jego nazwiska, jeśli ma to naruszyć granitowy mur pańskiej etyki, doktorze. Dla wygody dyskusji powiedzmy, że był to Frank Quinn i proszę kontynuować.

Zirytowany Lanning rzucił mu ostre spojrzenie i ciągnął sztywniejszym tonem:

- No więc stanowczo stwierdza on, że jest pan robotem. Wobec tego jestem zmuszony prosić pana o pełną współpracę w celu wyjaśnienia tej niedorzecznej sprawy. Jeżeli oświadczenie tego człowieka zostanie podane do wiadomości opinii publicznej, nawet bez sprawdzenia faktów, będzie to poważny cios dla Korporacji, którą reprezentuję. Czy rozumie pan moje stanowisko?

- Oczywiście, wyraził się pan dostatecznie jasno. Chociaż zarzut już sam w sobie jest po prostu śmieszny. Proszę o wybaczenie, jeśli poczuł się pan dotknięty moim wybuchem śmiechu. Zatem w jaki sposób mogę panu pomóc?

- To powinno być proste. Musi pan tylko udać się do najbliższej restauracji i dać sobie zrobić zdjęcie w trakcie spożywania posiłku - mówiąc to Lanning oparł się ciężko o oparcie fotela. Siedząca obok niego kobieta w dalszym ciągu przyglądała się Byerley'owi z chłodnym zainteresowaniem. Jak do tej pory nie wypowiedziała, ani słowa.

Palce Byerley'a przez chwilę błądziły po leżącym na biurku mosiężnym przycisku do papierów.

- Nie sądzę, abym mógł wyświadczyć panu tę przysługę - powiedział w końcu.

Widząc, że Lanning już otwiera usta. podniósł w górę rękę.

- Niech pan posłucha, doktorze Lanning. Doceniam to, że uważa pan całą sprawę za wyjątkowo nieprzyjemną i że został pan zmuszony do zajęcia się nią wbrew własnej woli. Niemniej dotyczy mnie ona w zbyt niezwykły sposób. aby mogła być tolerowana.

- Po pierwsze, dlaczego sądzi pan, że Quinn - ta osoba o pewnej pozycji społecznej, jak sam pan to określił - po prostu nie zmusza pana, aby robił pan to, co właśnie robi?

- A po drugie - kontynuował - dlaczego osoba o takiej reputacji jak pan wystawia się na ryzyko poważnego ośmieszenia nie będąc pewna, czy za tym wszystkim nie kryje się coś jeszcze?

W oczach Byerley'a rozbłysły iskierki humoru.

- Nie zna pan Quinna, doktorze Lanning. Potrafi tak spreparować stały grunt, że nawet kozica połamałaby sobie na nim nogi. Przypuszczam, że powiedział panu o śledztwie, jakie podjął w związku z moją skromną osobą?

- Dostatecznie, aby przekonać mnie, że samemu Koncernowi byłoby dość trudno odeprzeć te zarzuty. Pan dokonałby tego o wiele szybciej i w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości.

- A więc uwierzył mu pan, gdy twierdził, że nie jem? Jest pan naukowcem, doktorze Lanning. a więc proszę pomyśleć logicznie: nie zaobserwowano, że jadłem, a więc nie jem - Q.E.D!1

- Stosuje pan dość dziwną taktykę, panie Byeriey. Wręcz przeciwnie. Usiłuję tylko wyjaśnić cos, co panu i Quinnowi wydaje się bardzo skomplikowane. Widzi pan, rzeczywiście nie sypiam dużo. a już zupełnie nie zdarza mi się to w miejscach publicznych. Jadam zawsze samotnie -- przyznaję, że to dość niezwykła przywara, ale zapewniam pana, że zupełnie niegroźna. Niech mnie pan posłucha, doktorze Lanning: załóżmy, że mamy polityka, który za wszelką cenę chce utrącić kandydata do urzędu i w trakcie szperania w jego prywatnym życiu natrafia na śmiesznostki. Choćby takie, jakie właśnie wymieniłem. Przypuśćmy w dalszym ciągu, że aby rozłożyć przeciwnika na obie łopatki przychodzi do pańskiego biura jako idealny agent. Czy naprawdę sądzi pan, że powie: "Taki a taki facet jest robotem, bo nie jada nigdy z ludźmi i nigdy nie widziałem, aby zasnął w środku przemówienia, a kiedy zajrzałem do jego okna w głębokiej nocy siedział na łóżku z książką, a jego lodówka była pusta?" Jeżeli ująłby to w ten sposób, z całą pewnością zadzwoniłby pan po kaftan bezpieczeństwa. Ale gdyby powiedział: "On nigdy nie je i on nigdy nie śpi", wtedy szok takiego kategorycznego twierdzenia uczyniłby pana ślepym na fakt, iż takie twierdzenie jest właściwie niemożliwe do udowodnienia! Rozumie mnie pan?

- Rozumiem, sir - upierał się dalej Lanning. - Ale obalenie takiego twierdzenia wymagałoby z pańskiej strony tylko jednego: publicznego posiłku.

Byerley westchnął i odwrócił się do kobiety, która wciąż go obserwowała.

- Pani Susan Calvin, jak sądzę?

- Tak, panie Byerley.

- Jest pani psychologiem w Amerykańskich Robotach, prawda?

- Jestem robotopsychologiem.

- Och, a czy psychicznie roboty różnią się tak bardzo od ludzi?

- To zależy - Susan Calvin pozwoliła sobie na chłodny uśmiech. - Roboty są z gruntu przyzwoite.

Adwokat popatrzył na nią uważnie i uśmiechnął się szeroko.

- Dobra odpowiedź. A więc jest pani robotopsychologiem, ale przede wszystkim kobietą. I założę się, że zrobiła pani coś, o czym dr Lanning nawet nie pomyślał.

- A cóż takiego?

- Z pewnością ma pani w torebce coś do jedzenia. Na krótką chwilę oczy Susan Calvin straciły swój zwykły, obojętny wyraz.

- Zastanawia mnie pan, panie Byerley. Otworzyła torebkę, wyjęła soczyste jabłko i wręczyła mu je bez słowa. Byerley powoli, nie śpiesząc się, odgryzł potężny kawałek i powoli przełknął.

- Widział pan, doktorze Lanning?

Lanning uśmiechnął się z widoczną ulgą.

- Byłam oczywiście ciekawa, czy pan rzeczywiście je zje - powiedziała Susan Calvin. - Ale nie udowadnia to niczego, niestety.

Lanning ponownie zesztywniał.

- Dlaczego nie? - zapytał uśmiechając się Byerley.

- To oczywiste. Doktorze, gdyby ten człowiek był humanoidalnym robotem, byłby jednocześnie perfekcyjną imitacją człowieka. Musiałby taki być. W końcu obserwujemy innych ludzi przez całe nasze życie. Jeżeli rzeczywiście jest on robotem, to wypada tylko żałować, że nie jest to dzieło Amerykańskich Robotów. Czy naprawdę przypuszcza pan, że ktoś, kto przykłada niezwykłą wagę do takich szczegółów, jak karnacja skóry czy wygląd tęczówki oka zapomniałby o takich elementarnych sprawach, jak jedzenie i spanie? Nie sądzę. A więc posiłek nie może być prawdziwym dowodem.

- Poczekajcie chwileczkę - wtrącił Lanning. - W końcu nie jestem takim głupcem, za jakiego mnie oboje bierzecie. W tej chwili nie interesuje mnie problem człowieczeństwa pana Byerley'a. Chcę tylko pomóc wyjść Korporacji z tej paradoksalnej sytuacji. Dalej uważam, że publiczny posiłek zakończyłby całą sprawę i to bez względu na to, co zrobi Quinn. Detale możemy zostawić prawnikom i robotopsychologom.

- Drogi doktorze Lanning - wtrącił łagodnie Byerley.

- Zapomniał pan o politycznej stronie tego incydentu. Zależy mi w takim samym stopniu, aby zostać wybranym, jak Quinnowi, aby mnie zatrzymać. A tak przy okazji - czy zauważył pan, iż po raz pierwszy nazwał go po nazwisku? Wiedziałem, że w końcu pan to zrobi.

- A co mają do tego wybory? - zapytał Lanning z rumieńcami na policzkach.

- Opinia publiczna ma czasami dwa końce, doktorze. Jeżeli Quinn rzeczywiście ma zamiar rozpocząć przeciwko mnie kampanię twierdząc, że jestem robotem, mam zamiar mu na to pozwolić.

- To znaczy, że pan... - Lanning był autentycznie wytrącony z równowagi.

- Właśnie. Zaczekam, aż sam ukręci sobie powróz na własną szyję.

- Jest pan bardzo pewny swego.

- Chodźmy, Alfredzie - powiedziała Susan Calvin wstając. - Nie możemy za tego człowieka zmieniać zdania.

- A widzi pani? - uśmiechnął się uprzejmie Byerley. - Okazuje się, że jest pani także zwykłym psychologiem.


Wieczorem tego samego dnia, samochód Stephena Byerley'a zaparkował na automatycznej ścieżce prowadzącej do garażu, a on sam przeszedł przez ścieżkę i wszedł do domu.

Siedząca w fotelu na kółkach postać uniosła głowę i uśmiechnęła się. Twarz Byerley'a rozjaśniła się głębokim uczuciem miłości. Podszedł bliżej.

Jedną połowę twarzy kalekiego mężczyzny zdeformowały głębokie, rozległe blizny.

- Spóźniłeś się, Steve - głos był szorstkim, niewyraźnym szeptem.

- Wiem, John, wiem. Ale miałem dzisiaj do rozwiązania zabawny i interesujący problem.

- Jaki? - zniszczona twarz i zmieniony głos nie były w stanie przekazać żadnej ekspresji, ale w jasnych oczach błysnęła wyraźna obawa. - Coś, z czym nie możesz sobie poradzić?

- Nie jestem pewny. Być może będę potrzebował twojej pomocy. W końcu to ty jesteś ten najinteligentniejszy w rodzinie. Chcesz, żebym zabrał cię do ogrodu? Jest taki piękny wieczór.

Silne ramiona Byerley'a niezwykle łagodnie podniosły kalekiego mężczyznę z fotela. Przeszli przez pokój, potem przez specjalną rampę wjazdową dla wózka i znaleźli się w ogrodzie na tyłach domu.

- Dlaczego nie pozwalasz mi korzystać z wózka, Steve? To głupie.

- Lubię się tobą zajmować. A zresztą nie przesadzaj, John. Myślisz, że nie wiem. że cieszysz się, gdy choć na chwilę pozbędziesz się tego cholernego wózka? Jak się dzisiaj czujesz? - powoli posadził kalekiego mężczyznę na dywanie z miękkiej trawy.

- A jak mam się czuć? Powiedz mi lepiej coś więcej o tych twoich kłopotach.

- Kampania Quinna oprze się na twierdzeniu, że jestem robotem.

Oczy Johna otworzyły się szeroko.

- Skąd wiesz? To niemożliwe. Nie wierzę.

- A jednak to prawda. Przysłał do mnie dwoje znakomitych naukowców z Amerykańskich Robotów, aby wysondowali sytuację.

Dłonie Johna powoli zacisnęły się w pięści.

- Rozumiem.

- Nie martw się. Mam pomysł. Posłuchaj i powiedz, czy możemy to zrobić...


Wieczorne spotkanie w gabinecie Lanninga szybko przerodziło się w pojedynek spojrzeń. Quinn wpatrywał się zamyślonym wzrokiem w Lanninga, który piorunował wzrokiem Susan Calvin. Ona z kolei wpatrywała się beznamiętnie w Quinna. Wreszcie Quinn przerwał przeciągającą się ciszę:

- To bluff. Gdyby tak zrobił, byłby to koniec jego kariery.

- Czy gotów jest się pan o to założyć? - zapytała obojętnym tonem Susan Calvin.

- No cóż, to wy ryzykujecie.

- Niech pan posłucha - przerwał mu agresywnie Lanning. - Zrobiliśmy to, o co pan prosił. Byliśmy świadkami, jak ten człowiek jadł. To śmieszne upierać się, że jest robotem.

- Pani też tak uważa? - Quinn zwrócił się do Susan Calvin. - Lanning powiedział, że jest pani ekspertem.

- Susan... - zaczął Lanning głosem, w którym brzmiało coś na kształt groźby.

- Dlaczego nie pozwoli jej pan mówić? - wpadł mu w słowo Quinn. - Przecież nie przyszła tu po, to, aby imitować słupek u bramy, prawda?

Lanning poczuł ogarniający go niepokój. Od tego, co do tej pory doświadczył, do pierwszej fazy paranoi był już tylko jeden krok.

- No dobrze, a wiec mów, Susan - skapitulował. - Nie będziemy ci przerywali.

Susan Calvin posłała mu pozbawione humoru spojrzenie, po czym jej zimne oczy spoczęły na twarzy Quinna.

- Są tylko dwa sposoby, aby zdecydowanie określić, czy Byerley jest robotem, czy nie. Jak na razie przedstawia nam pan tu dowody zupełnie przypadkowe, których w dodatku nie może pan wystarczająco udokumentować. Sądzę, że pan Byerley Doskonale zdaje sobie z tego sprawę.

- Metody udowodnienia tego, jak już wspominałam, są dwie: fizyczna i psychiczna. Fizycznie może go pan prześwietlić, na przykład promieniami rentgena. Jak, to już pański problem. Metoda psychologiczna to studiowanie jego zachowania, bo jeżeli byłby robotem pozytronowym, musi podporządkować się głównym Prawom Robotyki. Zna pan te prawa, panie Quinn?

Zacytowała mu je dokładnie, słowo po słowie, opierając się na Podstawach Robotyki.

- Coś słyszałem - przyznał ostrożnie Quinn.

- A więc to proste - kontynuowała psycholog. - Jeżeli Byerley złamie którekolwiek z trzech podstawowych praw będzie to oznaczało, że nie jest robotem. Niestety, jeżeli zachowa się zgodnie z nimi, także nie udowodni to, że jest robotem.

Brwi Quinna powędrowały do góry.

- Niby dlaczego?

- Ponieważ, jeżeli spojrzy pan na ten problem trochę szerzej, dojdzie pan do wniosku, że trzy Prawa Robotyki są głównymi zasadami moralnymi ogromnej większości systemów etycznych na świecie. Przecież każdy człowiek ma instynkt samozachowawczy, instynkt przetrwania. To Prawo Trzecie dla robota. Także każdy człowiek z rozwiniętym instynktem społecznym i systemem wartości akceptuje polecenia władzy zwierzchniej: swojego szefa, lekarza rządu, przestrzega prawa i porządku - nawet jeżeli sprzeczne jest to z jego wygodą czy bezpieczeństwem. A to z kolei Prawo Drugie dla robota. I w końcu przecież każdy człowiek powinien kochać bliźniego swego jak siebie samego, dbać o żonę i rodzinę. To Prawo Pierwsze robotyki. Innymi słowy, jeżeli Byerley zachowuje się zgodnie z prawami robotyki, może to świadczyć, że jest robotem, ale równocześnie może świadczyć także o tym, że jest bardzo etycznym człowiekiem.

- To znaczy - powiedział Quinn - że pani nigdy nie będzie w stanie udowodnić, że on jest robotem.

- Ale być może będę w stanie udowodnić, że nie jest robotem.

- To niezupełnie taki dowód, o jaki mi chodziło.


W głowie Lanninga zaświtała nieoczekiwanie zupełnie nowa myśl.

- Czy nie przyszło wam do głowy, że funkcja prokuratora okręgowego to raczej dziwne zajęcie dla robota? Postępowanie sądowe w stosunku do ludzi - skazywanie ich na śmierć, powodowanie cierpienia...

- Nie, nie może pan ujmować tego w ten sposób - podchwycił z zapałem Quinn. - Funkcja prokuratora nie czyni z niego człowieka. Czy znacie jego rozprawy sądowe? Czy wiecie, że zawsze szczyci się tym, że nigdy nie skazał niewinnego człowieka? Że uniewinniał ludzi, ponieważ dowody zgromadzone przeciwko nim nie satysfakcjonowały go do końca, chociaż prawdopodobnie mógłby przekonać ławę przysięgłych, aby skazała ich na śmierć?

Lanning pokręcił głową.

- Nie, Quinn. W prawach robotyki nie ma nic, co uwzględniałoby ludzką winę. Robot nie może sadzić, czy istota ludzka zasługuje na śmierć, czy nie. On nigdy nie może skrzywdzić człowieka, obojętnie - skończonego łajdaka, czy anioła.

- Alfredzie - przerwała Susan Calvin zmęczonym głosem. - Nie pleć głupstw. A co się stanie, jeżeli robot natknie się na szaleńca, podkładającego właśnie ogień pod dom pełen ludzi? Powstrzyma tego szaleńca, prawda?

- Oczywiście?

- A jeżeli jedynym sposobem na powstrzymanie go będzie zabicie...

Lanning wydał z siebie nieokreślone chrząknięcie i zamilkł.

- ...wtedy zrobiłby wszystko, Alfredzie, aby go nie zabić. Gdyby jednak ten szaleniec zginął, wtedy robot z pewnością wymagałby psychoterapii, ponieważ popadłby w obłęd stojąc przed dylematem: zabić szaleńca wbrew Prawu Pierwszemu, czy też - zgodnie z tym Prawem - chronić za wszelką cenę większą ilość ludzi? Ale fakt pozostałby faktem - zginął człowiek i zabił go robot.

- A więc zakładamy, że Byerley jest szalony? - zapytał Lanning z całym sarkazmem, na jaki było go stać.

- Nie. On osobiście nigdy nie zabił żadnego człowieka. On tylko eksponuje fakty, które ukazują jakiegoś człowieka jako niebezpiecznego wobec większej grupy ludzi, którą nazywamy społeczeństwem. Ochrania tę większą liczbę zgodnie z maksimum potencjału Prawa Pierwszego. Ale na tym jego rola się kończy. To sędzia skazuje oskarżonego na śmierć lub więzienie, to kat pozbawia go życia. Byerley nie ma z tym nic wspólnego. On tylko ujawnia prawdę i chroni społeczeństwo. Panie Quinn, muszę się panu przyznać, że od kiedy zwrócił się pan do nas z całą tą sprawą, przyjrzałam się bliżej karierze pana Byerley'a. Zastanowiło mnie tylko to, że podczas swych mów nigdy nie zwraca się bezpośrednio do ławy przysięgłych z wnioskiem o karę śmierci. Wiem także, że kiedyś występował publicznie z wnioskiem o zniesienie kary śmierci, proponując ufundowanie w zamian zakładów, w których kryminaliści poddawani byliby leczeniu neuropsychiatrycznemu. Wydaje się bardziej wierzyć w skuteczność leczenia, niż w karę za popełnioną zbrodnię. To bardzo znaczące.

- Naprawdę? - uśmiechnął się Quinn. - A może znaczące dla zachowania robota?

- Być może. Nie będę zaprzeczała. Działalność tego typu może być prowadzona przez robota, lecz równocześnie przez niezwykle uczciwego człowieka.

Zniecierpliwiony Quinn zwrócił się do Lanninga:

- Doktorze Lanning, jest przecież możliwe zbudowanie robota typu humanoidalnego, który w sposób perfekcyjny przypominałby istotę ludzką, prawda?

- Muszę przyznać, że Amerykańskie Roboty istotnie przeprowadzały takie eksperymenty - stwierdził niechętnie Lanning. - Ale były to eksperymenty bez pozytronowego mózgu, oczywiście. Używając ludzkiej tkanki i przy odpowiedniej kontroli hormonalnej można wyhodować na silikonowym szkielecie mięśnie i skórę, które oprą się najdokładniejszym badaniom. Oczy, włosy czy karnacja skóry byłyby naprawdę ludzkie, a nie humanoidalne. Jeżeli doda pan do tego pozytronowy mózg i parę zabawek jakie ma pan w środku, otrzyma pan doskonałego humanoida.

- Jak długo trwałoby skonstruowanie takiego robota? - spytał krótko Quinn.

Lanning zastanowił się przez chwilę.

- Jeżeli miałby pan przygotowane całe wyposażenie... powiedzmy, jakieś dwa miesiące.

Polityk wyprostował się w swoim fotelu.

- A wiec będziemy musieli zobaczyć, co pan Byerley ma w środku. Ostrzegam: narobi to sporo szumu wokół Amerykańskich Robotów, ale mieliście swoją szansę.

Gdy zostali sami, Lanning zwrócił się niecierpliwie do Susan Calvin: - Dlaczego upierasz się...

- Czego ty właściwie chcesz? - przerwała mu ostro. - Prawdy czy mojej rezygnacji? Nie będę kłamała. A Korporacja z całą pewnością potrafi zadbać o siebie sama. Nie bądź tchórzem.

- A co będzie - zapytał Lanning - jeżeli rzeczywiście otworzy Byerley'a i posypią się z niego kółka i sprężynki? Co wtedy?

- Nie zrobi tego. Byerley jest dostatecznie inteligentny, żeby do tego nie dopuścić.


Na tydzień przed nominacją Byerley'a na kandydata na urząd Burmistrza, wiadomość rozeszła się po mieście. Właściwie słowo "rozeszła się" jest nieodpowiednie. Wybuchła jak bomba, powodując śmiech i burzę nieustannych spekulacji. A ponieważ za tym wszystkim kryła się ręka Quinna, który bezustannie podgrzewał atmosferę, śmiech stawał się coraz silniejszy, a spekulacje coraz bardziej nieprawdopodobne.

Sama konwencja miała w sobie coś z rozhukanego rumaka. Nie zaplanowano żadnego współzawodnictwa. Mianowany mógł być jedynie Byerley. Nawet teraz nie było żadnego zastępcy. Musiano go mianować, ale wywołało to kompletny zamęt.

Nie byłoby to takie złe, gdyby przeciętny osobnik nie pozostawał rozdarty pomiędzy potwornością zarzutu, gdyby okazał się prawdziwy, a sensacyjną fantazją, gdyby okazał się fałszywy.

W dzień po pośpiesznej nominacji Byerley'a gazety opublikowały długi wywiad z Susan Calvin, którą określały jako "światowego eksperta w dziedzinie robotopsychologii i pozytroniki."

Wywiad ów dolał oliwy do ognia.

Na to tylko czekali fundamentaliści. Nie byli żadna partią polityczną czy też sektą religijną. Byli po prostu ludźmi, którzy nie zdołali zaadaptować się do tego, co kiedyś nazwano Wiekiem Atomu w dniach, kiedy atom był jeszcze nowością. Aktualnie mienili się wyznawcami Prostego Życia, które dla tych co je wiedli prawdopodobnie wcale nie było takie proste.

Sami fundamentaliści w zasadzie nie wnieśli nic nowego do wzrostu powszechnej niechęci w stosunku do robotów i ich wytwórców, lecz wystąpienie Quinna i późniejsza analiza Susan Calvin sprawiła, że niechęć ta stała się widoczna.

Ogromne zakłady - Amerykańskie Roboty stały się widownią tak licznych wystąpień, że musiały zaangażować armię uzbrojonych strażników.

Dom Stephena Byerley'a w centrum miasta aż roił się od policji.

Kampania polityczna oczywiście utraciła wszystkie swoje atrybuty i przypominała kampanię jedynie w tym, iż była czymś zapełniającym lukę pomiędzy nominacją a elekcją.


Stephen Byerley nie pozwolił, aby niewielki człowieczek wchodzący do jego gabinetu wytrącił go z równowagi.

Na zewnątrz domu, przed linią ponurych strażników, oczekiwał podekscytowany tłum reporterów i fotografów, Jedna z bardziej przedsiębiorczych stacji telewizyjnych wycelowała nawet kamerę w kierunku wejścia do prostego domu prokuratora, a ożywiony sztucznie komentator nie przestawał przemawiać do mikrofonu.

Niewielki człowieczek podszedł pewnym siebie krokiem w stronę Byerley'a, wyciągając przed siebie ogromny, gęsto zadrukowany arkusz.

- To jest, panie Byerley, nakaz sądowy upoważniający mnie do przeszukania wszystkich pomieszczeń w celu stwierdzenia obecności nielegalnych hm... mechanizmów lub robotów.

Byerley wziął papier, przejrzał go pobieżnie i oddając go uśmiechnął się ironicznie,

- Wszystko w porządku. A więc proszę robić, co do pana należy. Pani Hoppen - zwrócił się do gospodyni, która pojawiła się właśnie w drzwiach. - Proszę im pomóc i wskazać wszystkie pomieszczenia.

Niewielki człowieczek, którego nazwisko brzmiało Harroway, zawahał się na moment, poczerwieniał i próbując pochwycić spojrzenie Byerley"a rzucił pod adresem towarzyszących mu policjantów:

- A więc chodźmy.

Dziesięć minut później był już z powrotem.

- Tak szybko? - zbył go Byerley tonem osoby, która nie jest zainteresowana całą tą sprawą.

Harroway odchrząknął i odezwał się agresywnie:

- Panie Byerley, nasze instrukcje przewidywały przeszukanie tego domu bardzo dokładnie.

- I cóż stanęło na przeszkodzie?

- Powiedziano nam dokładnie, czego mamy szukać.

- A więc?

- Nie owijając w bawełnę, panie Byerley, kazano nam sprawdzić przede wszystkim pana.

- Mnie? - adwokat wydał się być szczerze rozbawiony. - A w jaki sposób ma pan zamiar to zrobić?

- Mam przy sobie aparat Peneta...

- A więc chce mnie pan prześwietlić? A jest pan do tego upoważniony?

- Widział pan nakaz.

- Czy mógłbym zobaczyć go ponownie? Harroway, którego czoło lśniło za sprawą czegoś więcej, niż tylko zwykłego entuzjazmu, podał mu go niechętnie po raz wtóry.

- Tu jest napisane wyraźnie, gdzie ma pan szukać - powiedział spokojnie Byerley. - Cytuję: "posiadłość mieszkalną należącą do Stephena Allena Byerley'a, mieszczącą się przy 355 Willow Grove, razem z przylegającymi do niej garażami, przybudówkami i innymi budynkami na terenie posiadłości..." i tak dalej. Wszystko w porządku. Ale nie ma tu nic, mój dobry człowieku, na temat przeszukania mego wnętrza. Nie jestem częścią posiadłości. Może pan przeszukać moje ubranie jeżeli obawia się pan, że ukrywam robota w kieszeni.

Harroway dobrze wiedział, komu zawdzięcza swoją obecną - lepiej płatną - pracę. Teraz musiał wykonać ją do końca.

- Niech pan posłucha - rozpoczął z lekką pogróżką w głosie. - Wolno mi przeszukiwać wszystkie meble w pańskim mieszkaniu i wszystko, co w nich znajdę. A pan właśnie siedzi w fotelu, prawda?

- Błyskotliwe spostrzeżenie. Ale ja nie jestem meblem, przyjacielu. I jako pełnoprawnemu członkowi społeczeństwa - co mam udokumentowane oświadczeniem psychiatrycznym - przysługują mi pewne prawa, ustanowione przez władze Regionu. A więc uprzedzam pana, że przeszukiwanie mnie będzie pogwałceniem mego prawa do intymności. Ten dokument nie daje panu takich uprawnień.

- Oczywiście, ale jeżeli jest pan robotem, nie przysługują panu żadne prawa.

- To prawda. Ale w pańskim dokumencie określony jestem jako człowiek.

- Gdzie? - Harroway spojrzał na papier.

- Tam, gdzie jest napisane: "posiadłość należącą do..." i tak dalej. Robot nie może posiadać żadnej własności. I może pan powiedzieć swemu pracodawcy, panie Harroway, że jeżeli spróbuje uzyskać podobny papier stwierdzający, że nie jestem człowiekiem, natychmiast stanie przed sądem pod zarzutem zniesławienia, gdzie będzie musiał udowodnić, że rzeczywiście jestem robotem, na podstawie informacji posiadanych w chwili obecnej. Czy wyraziłem się dostatecznie jasno?

Harroway ruszył w stronę drzwi. Nagle przystanął i odwrócił się.

- Twardy z pana gracz, panie Byerley - przez chwilę stał nieruchomo, trzymając rękę w kieszeni. Gdy wyszedł, uśmiechnął się w stronę kamer i pomachał ręką w kierunku reporterów.

- Będziemy mieli coś dla was jutro, chłopcy. Macie na to moje słowo.

Gdy usadowił się już w czekającym samochodzie, z kieszeni wyjął maleńki aparacik i obejrzał go troskliwie. Pierwszy raz wykonywał zdjęcia przenośnym aparatem Peneta. Miał nadzieje, że zdjęcie rentgenowskie wyszło dobrze.


Quinn i Byerley nigdy jeszcze nie spotkali się twarzą w twarz. Rozmowa przez wideotelefon była do tego czymś dostatecznie zbliżonym. Tak naprawdę rzeczywiste były jedynie słowa, bowiem twarze pozostawały zbiorem czarnych i białych kropek na ekranie.

To Quinn był tym, który zainicjował tę rozmowę. On tez przemówił jako pierwszy, zaczynając bez zbytnich ceregieli:

- Pomyślałem, że zechce pan wiedzieć, Byerley, że zamierzam podać do wiadomości opinii publicznej fakt, iż nosi pan na sobie osłonę przeciwko promieniom Peneta.

- Ach tak? W takim razie już pan to zrobił. Od paru tygodni moje wszystkie linie są na podsłuchu, dlatego też postanowiłem zaszyć się w domu.

Ton głosu Byerley'a był miły, nieomal przyjacielski. Wargi Quinna zacisnęły się lekko.

- Ta linia jest ekranowana. Ale i tak podejmuję pewne ryzyko, dzwoniąc do pana.

- Mogę sobie wyobrazić. Nikt nie wie, że to właśnie pan stoi za całą tą sprawą, prawda? A więc mówi pan, że noszę osłonę? Sądzę, że dowiedział się pan o tym ze zdjęcia, które pański piesek zrobił pomimo mego kategorycznego sprzeciwu? I kiedy okazało się, że zostało ono prześwietlone?

- Chyba zdaje pan sobie sprawę, Byerley, co to oznacza? Dla każdego stanie się jasne, że nie ma pan odwagi poddać się badaniu promieniami rentgena?

- Jak również że pan czy też pańscy ludzie dokonali nielegalnego pogwałcenia mego prawa do intymności?

- Do diabła z tym, nikt nie będzie o tym pamiętał.

- Niewiele przejmuje się pan prawami poszczególnych obywateli, prawda? A ja właśnie uważam je za podstawowe i nienaruszalne. I właśnie dlatego nie poddam się badaniu promieniami rentgena, a gdy zostanę zaprzysiężony będę czuwał, aby przestrzegano tego także w stosunku do innych obywateli.

- Z pewnością byłoby to bardzo piękne przemówienie, panie Byerley, chociaż nie sądzę, aby ktokolwiek panu uwierzył. Zbyt górnolotne, aby było prawdziwe. A tak przy okazji - zeszłego wieczoru w pańskim domu nie było wszystkich stałych domowników.

- Co pan powie?

Quinn sięgnął w głąb i na ekranie wideotelefonu pojawiły się trzymane przez niego jakieś papiery.

- Zgodnie z raportem, brakowało jednej osoby. Kaleki.

- Właśnie - przerwał spokojnie Byerley. - Sam pan powiedział: "kaleki". Mój stary nauczyciel, który mieszka razem ze mną, od dwóch miesięcy jest na wsi. Potrzebuje czegoś, co potocznie określa się mianem "wypoczynku". Czyżby i na to potrzebował pańskiego zezwolenia?

- Pański nauczyciel? Jakiś naukowiec?

- Zanim został kaleką, był wybitnym prawnikiem. Ma także zezwolenie rządowe na przeprowadzanie prac badawczych w dziedzinie biofizyki we własnym laboratorium. Wyniki tych prac przedkładane są odpowiednim czynnikom, do których mogę pana odesłać. Jest to rodzaj nieszkodliwego hobby dla tego biedaka. Pomagam mu w pewnym stopniu, rozumie pan.

- Rozumiem. A czy ten... ten nauczyciel... wie coś na temat produkcji robotów?

- Nie mogę określić zakresu jego wiedzy w dziedzinie, w której jestem zupełnym laikiem.

- Czy może posiadać pozytronowe mózgi?

- Niech pan zapyta o to swoich przyjaciół z Amerykańskich Robotów. Oni powinni wiedzieć.

- Panie Byerley, mówiąc krótko pański kaleki nauczyciel jest prawdziwym Stephenem Byerley'em. Pan natomiast jest robotem stworzonym przez niego. Możemy to udowodnić. To on uczestniczył w tym wypadku samochodowym, a nie pan. To także możemy sprawdzić.

- Naprawdę? A więc życzę powodzenia.

- Możemy także łatwo odszukać miejsce "wypoczynku" tego pańskiego nauczyciela i sprawdzić, co się tam właściwie dzieje.

- Nie sądzę, Quinn - uśmiechnął się szeroko Byerley. - Tak się nieszczęśliwie dla pana składa, że mój nauczyciel jest człowiekiem poważnie chorym. Jego rezydencja na wsi jest miejscem jego odpoczynku. To posiadłość prywatna i nie otrzyma pan zezwolenia na wejście, opierając się jedynie na swych śmiesznych przypuszczeniach. Niemniej jednak może pan spróbować.

Quinn wychylił się zbliżając twarz do ekranu. Zmarszczki na jego czole stały się doskonale widoczne.

- Byerley, dlaczego pan to ciągnie? Pan nie może zostać wybrany.

- Nie mogę?

- A jak pan myśli? Czy naprawdę sądzi pan, że uporczywe odmowy uczynienia jakiejkolwiek próby obalenia twierdzenia, że jest pan robotem - a mógłby pan uczynić to niezwykle łatwo łamiąc jedno z praw robotyki - nie obróci się w końcu przeciwko panu?

- Jedno co wiem to właśnie to, że z mało znanego prawnika stałem się nagle gwiazdą pierwszej wielkości. I to dzięki panu. Jest pan znakomitym publicystą.

- Ale pan jest robotem.

- To trzeba udowodnić.

- Zrobię to w stopniu wystarczającym jeszcze przed wyborami.

- A więc czym pan się martwi? Wygrał pan!

- Żegnam - wycedził Quinn zjadliwie i wyłączył się.

- Do widzenia - powiedział Byerley do pustego już ekranu wideotelefonu.


Byerley przywiózł swego "nauczyciela" z powrotem na tydzień przed wyborami. Powietrzna taksówka opadła w odległej dzielnicy miasta.

- Lepiej zostań tutaj do wyborów - powiedział Byerley. - Gdyby coś poszło nie tak, lepiej żebyś przebywał od tego wszystkiego z dala.

- Istnieje niebezpieczeństwo rozruchów? - zapytał niewyraźnym, bolesnym szeptem John.

- Prawdopodobieństwo istnieje, jak zwykle zresztą, ze strony fundamentalistów. Ale nie spodziewam się niczego poważnego. Funkcjonują raczej jako irytujący czynnik. A więc zostaniesz tutaj? Proszę. Nie będę sobą martwiąc się o ciebie.

- Dobrze, zostanę. Wciąż myślisz, że wszystko pójdzie dobrze?

- Jestem tego pewny. Czy nikt cię nie niepokoił?

- Nie. Nikt.

- A co z twoją częścią?

- Wszystko w porządku. Nie powinno być żadnych kłopotów.

- A więc uważaj na siebie, John. I jutro oglądaj telewizję - Byerley delikatnie uścisnął poskręcaną dłoń.


Głębokie zmarszczki na czole Lentona były oznaką głębokiego niepokoju. Jego zadanie należało do wyjątkowo niewdzięcznych - prowadził kampanię, która dawno już przestała być kampanią - dla człowieka, który nie dość. że odmawiał ujawnienia swej strategii, to równocześnie nie godził się na żadną inną.

- Nie możesz! - było to jego ulubione powiedzenie. W ciągu paru ostatnich dni było to jego jedyne powiedzenie. - Mówię ci, Steve, że nie możesz!

Stanął w rozkroku przed prawnikiem, który siedział wygodnie w fotelu. Właśnie przeglądał maszynopis swego przemówienia.

- Odłóż to, Steve. Słuchaj, ten tłum w większości złożony będzie z fundamentalistów. Nawet nie dopuszczą cię do głosu. Prędzej już obrzucą kamieniami. Dlaczego upierasz się, aby występować przed publicznością?

- Chcesz przecież, żeby mnie wybrano, prawda? - zapytał spokojnie Byerley.

- Wybrano! Nie wygrasz, Steve. A ja próbuję uratować ci życie.

- Och, nie jestem przecież w niebezpieczeństwie.

- On nie jest w niebezpieczeństwie! - Lenton wydał z siebie dziwaczny, zgrzytliwy jęk. - A więc upierasz się wyjść na balkon i przemawiać sensownie do 50 tysięcy szaleńców jak jakiś średniowieczny dyktator?

Byerley spojrzał na zegarek.

- Za pięć minut. Gdy tylko rozpocznie się czas antenowy.

Odpowiedź Lentona była krótka i węzłowata. Nie nadawała się do przytoczenia.


Ciżba ludzka kłębiła się gęsto na obszarze otoczonym podwójnymi linami. Każde drzewo i dach pobliskich domów już od rana miały swoich lokatorów. Reszta świata, dzięki kampanii Quinna wlepiła wzrok w wideoodbiorniki.

Ta ostatnia myśl przywołała na twarz Byerley'a lekki półuśmiech, ale szybko przestał się uśmiechać, gdy spojrzał na rozfalowany w dole tłum. W upalnym powietrzu atmosfera wrogości wydawała się szybko gęstnieć.

Jego wystąpienie już od samego początku właściwie trudno było nazwać sukcesem. Napotkało wycie nieprzyjaznego tłumu i ochrypłe wrzaski fundamentalistów, którzy uformowali oddzielne, agresywne grupy. Byerley przemawiał dalej, wolno, bez emocji...

Siedząc w swym biurze przed ekranem wideo, Lenton rwał włosy z głowy i czekał na krew.


Nagle na placu powstało wyraźne zamieszanie. Jakiś niewielki, o wytrzeszczonych oczach i w przykrótkim ubraniu człowieczek przepychał się uparcie przez tłum w kierunku balkonu. Za nim. równie uparcie, przeciskał się policjant. Byerley wreszcie zauważył sprawcę całego tego zamieszania i wychylił się z balkonu.

- Co pan mówi? - zapytał, bowiem widać było. że wargi chudego mężczyzny poruszały się, jednak głos ginął w ryku tłumu. - Jeżeli ma pan jakieś pytanie dotyczące elekcji, odpowiem panu - zwrócił się w kierunku stojących obok strażników. - Sprowadźcie tego człowieka tutaj.

W tłumie wyraźnie wyczuwało się wzrost napięcia. Tu i ówdzie podniosły się krzyki apelujące o ciszę i po chwili wrzaski rzeczywiście zaczęły cichnąć. Chudy mężczyzna, dysząc ciężko z wyczerpania, staną! wreszcie twarzą w twarz z Byerley'em.

- Ma pan do mnie jakieś pytania? - zapytał spokojnie Byerley.

- Uderz mnie! - wrzasnął nagle chudy mężczyzna zachrypniętym głosem i podniósł do góry brodę.

- Uderz mnie! Mówisz, że nie jesteś robotem? Udowodnij to! Nie możesz uderzyć człowieka, ty draniu!

Na całym placu zapadła złowieszcza, pełna napięcia cisza.

- Nie mam powodu, aby pana uderzyć - powiedział Byerley przyglądając się z ciekawością swemu rozmówcy.

Chudy mężczyzna roześmiał się.

- Bo nie możesz mnie uderzyć. Nie uderzysz mnie! Nie jesteś człowiekiem! Jesteś cholernym robotem!

Wargi Byerley"a zacisnęły się w wąską linię. Na oczach całego tłumu i przed milionami widzów przed wideoodbiornikami, jego ręka zatoczyła krótki łuk i grzmotnęła w podbródek mężczyzny z siłą, która wyrzuciła go w górę i po krótkim locie posłała w przeciwny kąt balkonu. Podczas całego tego wydarzenia twarz mężczyzny nie wyrażała niczego, poza absolutnym zaskoczeniem.

- Przepraszam - powiedział Byerley. - Zabierzcie go stąd i dopilnujcie, żeby mu niczego nie brakowało. Gdy skończę, będę chciał z nim porozmawiać.

Gdy dr Calvin ruszyła ze swego zastrzeżonego miejsca na parkingu, tylko jeden reporter dostatecznie szybko otrząsnął się z szoku i zdążył rzucić się za nią zadając tylko jedno pytanie.

- Jest człowiekiem - mruknęła robotopsycholog przez ramię.

To wystarczyło. Reporter pognał w sobie tylko znanym kierunku.

Resztę przemówienia określić można było jako "mówione, ale nie słuchane".


Dr Calvin i Stephen Byerley spotkali się ponownie na tydzień przed objęciem przez niego funkcji Burmistrza. Było już dobrze po północy.

- Nie wygląda pan na zmęczonego - powiedziała dr Calvin.

Burmistrz-elekt uśmiechnął się.

- Istotnie, rzadko się męczę. Ale proszę nie wspominać o tym Quinnowi.

- Nie zrobię tego. A wracając do Quinna, wysnuł on całkiem interesującą hipotezę. Aż szkoda, że trzeba ją było zniszczyć. Zna ją pan, mam nadzieję?

- Tylko częściowo.

- Była niezwykle dramatyczna. Stephen Byerley był młodym prawnikiem, utalentowanym mówcą, wielkim idealistą - i ogromnie interesował się biofizyką. Interesuje się pan robotyką, panie Byerley?

- Och, tylko aspektem legalnym.

- Ten Stephen Byerley przejawiał ogromne zainteresowanie. Lecz na nieszczęście zdarzył się wypadek. Żona Byerley'a zginęła, z nim los obszedł się jeszcze gorzej. Stracił nogi, twarz, głos. Część jego umysłu została hm... zwichrowana. Nie mógł poddać się operacji plastycznej. Odciął się od świata, kariery - pozostała mu tylko nieprzeciętna inteligencja i sprawne ręce. Jakimś sposobem wszedł w posiadanie pozytronowego mózgu - i to w dodatku najnowszej generacji, przystosowanego do rozwiązywania skomplikowanych problemów natury etycznej - i zbudował dla niego wspaniałe ciało. Wyszkolił go, aby stał się tym, czym on sam nie mógł już nigdy być. Wysłał go w świat jako Stephena Byerley'a, a sam pozostał zdziwaczałym, starym nauczycielem, którego nikt nie zna...

- Na nieszczęście - powiedział Burmistrz-elekt z uśmiechem - zniszczyłem te wszystkie bzdury uderzając wtedy tego człowieka. Gazety podają, że właśnie to przekonało panią, aby wydać ostateczny werdykt, iż jestem człowiekiem.

- Proszę mi powiedzieć jak to się właściwie stało? To nie mogło być zupełnie przypadkowe.

- Bowiem istotnie nie było. W dużej mierze zawdzięczam to wszystko Quinnowi. Moi ludzie zaczęli, rozpuszczać plotki, że nigdy nie uderzyłem człowieka, że jestem niezdolny do uderzenia człowieka, że gdy będąc sprowokowany nie uczynię tego, uzyska się wystarczający dowód, że nie jestem człowiekiem. A więc zaaranżowałem to głupie wystąpienie przewidując, że w atmosferze powszechnej histerii zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał sprawdzić ten zarzut osobiście. Przyznaję, że był to z mojej strony pewien trick. Taki, w którym rozbudzone sztucznie namiętności wykonały za mnie całą robotę. No i oczywiście efekt emocjonalny tego wszystkiego był taki, że moja elekcja stała się pewna. A o to mi właśnie chodziło.

Robotopsycholog w zamyśleniu skinęła głową.

- Widzę, że istotnie wszedł pan na moje poletko. Ale zgadzam się, że było to nieuniknione. Chociaż właściwie przykro mi, że stało się tak, jak się właśnie stało. Lubię roboty. Lubię je nawet bardziej niż ludzi. Jeżeli kiedykolwiek będzie stworzony robot, który stanie się sędzią, to wierzę, że ze swych obowiązków wywiąże się lepiej niż człowiek. Prawa Robotyki czynią go niezdolnym do krzywdzenia ludzi, do tyranii, przekupstwa czy uprzedzeń. A po odsłużeniu odpowiedniego okresu po prostu odszedłby - nawet pomimo tego, iż byłby nieśmiertelny - ponieważ niemożliwym byłoby dla niego skrzywdzenie ludzi poprzez ujawnienie, że rządził nimi robot. Byłoby to prawie idealnie.

- Za wyjątkiem tego, że pozytronowy mózg mimo wszystko nie posiada złożoności mózgu ludzkiego. To mogłoby się odbić na sprawowanej przez niego funkcji.

- Och, mógłby mieć doradców. Nawet ludzki mózg nie jest zdolny do sprawowania rządów bez pomocy z zewnątrz.

Przez chwilę Byerley przyglądał się Susan Calvin z zainteresowaniem. Nagle zapytał:

- Dlaczego pani się uśmiecha, dr Calvin?

- Uśmiecham się, ponieważ mimo wszystko Quinn nie pomyślał o wszystkim.

- A więc uważa pani, że ta historia nie jest jeszcze zakończona?

- Prawie. Przez trzy miesiące przed okresem elekcji, ten Stephen Byerley, o którym wspominał Quinn, ten kaleka, z jakichś tajemniczych powodów był na wsi. Wrócił akurat na to pańskie słynne już przemówienie. A w końcu, to co zrobił już raz, mógłby przecież zrobić po raz drugi. Szczególnie że ten drugi raz byłby już o wiele prostszy niż pierwszy..

- Obawiam się, że niezupełnie panią rozumiem, dr Calvin.

Kobieta wstała i wygładziła fałdy sukienki. Była gotowa do wyjścia.

- Tylko w jednym wypadku robot może uderzyć człowieka nie łamiąc przy tym Prawa Pierwszego. Tylko w jednym.

- Tak? A jaki to wypadek?

- Gdy osoba, która została uderzona, jest także robotem.

Uśmiechnęła się ciepło i podeszła w stronę drzwi.

- Do widzenia, panie Byerley. Mam nadzieję głosować na pana za pięć lat - gdy będzie się pan ubiegał o urząd Koordynatora.

Stephen Byerley roześmiał się.

- No cóż, muszę przyznać, że to dość naciągnięta koncepcja.

Cicho zamknęła za sobą drzwi.


Wpatrywałem się w nią z czymś w rodzaju przerażenia.

- Czy to prawda?

- Całkowicie.

- A więc ten wielki Byerley był po prostu robotem?

- Och, w tej chwili nie ma już sposobu, aby się o tym przekonać. Osobiście uważam, że był. Ale gdy zdecydował się umrzeć, poddał się atomizacji - tak więc nigdy nie uzyskano dostatecznego dowodu. A zresztą, cóż to właściwie za różnica?

- No cóż...

- Podziela pan powszechne uprzedzenia, które są zupełnie bezpodstawne. Był bardzo dobrym Burmistrzem, pięć lat później rzeczywiście został Regionalnym Koordynatorem. A gdy w 2044 roku Regiony Ziemi sformowały Federację, został pierwszym Koordynatorem Światowym. Przecież w tym czasie to właśnie Maszyny rządziły światem.

- Ale...

- Żadne ale! Maszyny są robotami i one rządzą światem. Dopiero pięć lat temu odkryłam całą prawdę. Było to w 2052 roku. Byerley kończył właśnie drugą kadencję jako Koordynator Światowy...


KONFLIKT DO UNIKNIĘCIA


Koordynator miał w swym prywatnym gabinecie oryginalną ciekawostkę - kominek. Co prawda człowiek sprzed kilku wieków mógłby go nie rozpoznać, jako że utracił on już swoje zwykłe, funkcjonalne znaczenie. Płomień buzował w odseparowanej wnęce za przegrodą z kwarcowego szkła.

Szczapy drewna zapalano zdalnie drobną cząstką tego samego strumienia energii, który docierał do wszystkich budynków socjalnych miasta. Ten sam guzik, który inicjował zapłon, służył także do zdmuchiwania popiołu i umożliwiał napływ świeżego drewna - jak więc widać, był to całkowicie automatyczny kominek.

Tylko ogień był prawdziwy: we wnętrzu kominka zainstalowano mikrofon, więc można było słyszeć trzaskanie płonących polan, no i oczywiście widzieć, jak płomień rozkwita w podmuchach dostarczanego mu powietrza.

W grubych szkłach okularów Koordynatora odbijały się w miniaturze tańczące wesoło płomyki. Podobne płomyki odbijały się w lodowatych źrenicach jego gościa - dr Susan Calvin z Amerykańskich Robotów.

- Wiesz przecież, Susan, że nie zaprosiłem cię tutaj wyłącznie po to, aby porozmawiać o błahostkach - powiedział Koordynator.

- Domyśliłam się tego, Stephen - odparła kobieta.

- Ale wciąż nie jestem pewien, jak mam wyrazić swój problem. Z jednej strony, może się okazać zupełnie nieważny, z drugiej jednak - oznaczać koniec ludzkości.

- Wszystkie problemy można rozwiązać, Stephen.

- Naprawdę tak sądzisz? A więc posłuchaj: World Steel donosi o nadprodukcji rzędu 20.000 ton. Kanał Meksykański ma już dwa miesiące opóźnienia. Kopalnie rtęci w Almadenie mają deficyt produkcji od zeszłej wiosny, a z upraw hydroponicznych w Tientsinie zwalniani są ludzie. To tylko parę spraw, jakie wydarzyły się ostatnio. Podobnych jest dużo więcej.

- Czy to poważne? Nie jestem ekonomistką, a więc trudno mi to ocenić.

- Samo w sobie nie. Do Almadeny można wysłać ekspertów od wydobycia, gdyby sprawy potoczyły się rzeczywiście źle. Inżynierowie hydroponicy mogą pracować na Jawie lub Cejlonie, jeżeli w Tientsinie jest ich rzeczywiście za dużo. Wyprodukowaną nadwyżkę 20 tysięcy ton stali przemysł światowy spożytkuje w parę dni, a otwarcie Kanału Meksykańskiego parę miesięcy później niż planowano także nie będzie miało większego znaczenia. To Maszyny mnie martwią - rozmawiałem już nawet o tym z waszym Dyrektorem Naukowym.

- Z Vincentem Silverem? Nic mi o tym nie wspominał.

- Bowiem specjalnie go o to prosiłem.

- I co ci właściwie powiedział?

- O tym później, jeżeli pozwolisz. Teraz chciałbym porozmawiać o Maszynach. I chciałbym porozmawiać o nich z tobą, ponieważ jesteś jedyną osobą na świecie, która rozumie roboty na tyle dobrze, aby mi pomóc. A może ujmuję to za bardzo filozoficznie?

- Dzisiejszego wieczora, Stephen, możesz mówić jak ci się podoba pod warunkiem, że powiesz mi wreszcie, o co ci właściwie chodzi.

- Ta niewielka nierównowaga w naszym systemie podaży i popytu, o której ci już wspominałem, może stanowić pierwszy krok w stronę ostatecznej wojny.

- Hmm. Mów dalej.

Susan Calvin, chociaż siedziała w komfortowym fotelu, nie pozwoliła sobie na relaks. Jej chłodna, o cienkich ustach twarz nie zmieniła się z upływem lat i chociaż Stephen Byerley był jedynym człowiekiem, któremu ufała całkowicie, niełatwo pozbywała się nawyków, które kształtowały ją przez blisko siedemdziesiąt lat życia.

- Każdy okres w rozwoju ludzkości, Susan - mówił Koordynator - miał swój własny, szczególny rodzaj konfliktu, swój własny problem, który mógł być rozstrzygnięty wyłącznie siłą. I za każdym razem okazywało się, że sama siła nie była wystarczającym czynnikiem do jego rozwiązania. Zamiast tego przekształcał się on w serię konfliktów. by potem zniknąć samoistnie z... -jak to się mówiło? - ach, "nie z hukiem, ale ze skowytem", kiedy zmieniały się warunki ekonomiczne i socjalne. A potem pojawiał się nowy problem i nowa seria wojen... Jest to, jak widać, niekończący się cykl.

- Rozważmy stosunkowo niedawne czasy - ciągnął. - W okresie od szesnastego do osiemnastego wieku trwał w Europie okres dynastycznych wojen, kiedy to najważniejszym pytaniem było, jaki dom panować ma na kontynencie: Habsburgów czy Burbonów? Był to jeden z tych "nieuniknionych konfliktów", ponieważ Europa najwyraźniej nie mogła istnieć rządzona w części przez jednych, a w części przez drugich.

- Ale okazało się, że jednak mogła. I żadna wojna nie zmiotła jednych, wynosząc przy tym drugich. Aż do nowych rozruchów społecznych we Francji w 1789 roku, kiedy to najpierw Burboni, a potem Habsburgowie wylądowali na zakurzonym śmietniku historii.

- W tych samych wiekach w Europie szalały nawet bardziej barbarzyńskie wojny religijne, które wybuchały na tle podobnego pytania: czy Europa ma być protestancka czy katolicka? Nie mogła być w połowie taka i w połowie taka. A wiec musiał rozstrzygnąć miecz - tyle że nie rozstrzygnął. W Anglii formowała się już industrializacja, a na starym kontynencie rósł nowy nacjonalizm. W wieku dziewiętnastym i dwudziestym mieliśmy cykl wojen nacjonalistyczno-imperialistycznych, w których najważniejszym pytaniem było: które części Europy maja kontrolować ekonomiczne źródła i nadwyżki produkcyjne pozostałej części świata'? Oczywiście reszta świata nie mogła funkcjonować jako część Anglii, Francji czy Niemiec - dopóki ruch nacjonalistyczny nie rozprzestrzenił się do tego stopnia, aż zdecydowano, że wszystkie pozostałe części świata mogą istnieć zupełnie samodzielnie. Także i w tym przypadku nie dokonały tego wojny - westchnął. - A więc daje nam to podstawy do pewnych przypuszczeń...

- Tak, Stephen, wyjaśniłeś to już dostatecznie jasno - przerwała Susan Calvin. - Tylko wydaje mi się, że twoje spostrzeżenia mają jednak pewne luki.

- Nie, Susan, nie masz racji. Są to rzeczy oczywiste, które cały czas mamy przed oczami. I właśnie dlatego tak trudno jest nam je zauważyć. Jest takie powiedzenie: "Oczywiste, jak nos na twarzy". Ile zobaczysz tego nosa, jeżeli nie staniesz przed lustrem? W dwudziestym wieku rozpoczęliśmy nowy cykl wojen - ale właściwie jak powinniśmy je nazwać? Ideologiczne? Emocje religijne połączone z systemami ekonomicznymi? I ponownie wojny te były "nieuniknione", lecz tym razem pojawiła się już broń atomowa, tak więc ludzkość nie mogła już sobie pozwolić na kolejną nieuchronność. Wtedy właśnie powstały roboty.

- Pojawiły się w samą porę, a wkrótce po nich nastąpiła era podróży nadprzestrzennych. Nie wydawało się już ważne, jaki system ma panować nad światem: Adama Smitha czy Karola Marksa. Po prostu oba straciły nagle na znaczeniu. Oba musiały się przystosować i zakończyły ten proces prawie w tym samym miejscu.

- A więc deus ex machina w podwójnym sensie - skomentowała Susan Calvin.

Koordynator uśmiechnął się lekko.

- Właśnie, Susan. Nie słyszałem jeszcze, abyś bawiła się w dwuznaczniki, ale masz rację. Istniało jednak inne niebezpieczeństwo. Koniec jednego problemu zazwyczaj dawał początek następnemu. Nasza nowa ekonomia, oparta w dużej mierze na robotach, mogła wytworzyć swe własne problemy, no i dlatego mamy Maszyny. Teraz ekonomia Ziemi jest stała i pozostanie stała, ponieważ opiera się na decyzjach podejmowanych przez maszyny liczące, których najważniejszym zadaniem jest troska o dobro ludzkości, zgodnie zresztą z wszechwładna potęgą Prawa Pierwszego. Ale chociaż Maszyny są jedynie największymi i najlepszymi wynalezionymi do tej pory konglomeratami obwodów liczących, to w dalszym ciągu roboty funkcjonują w obrębie znaczenia Prawa Pierwszego, więc cała ekonomia Ziemi pozostaje w zgodzie z najlepiej pojętym interesem Człowieka. Wszyscy ludzie na Ziemi wiedzą, że nie będzie już bezrobocia, spadków lub braków produkcji. Marnotrawstwo i głód to hasła w słownikach historycznych. Podobnie rozwiązano problem posiadania środków produkcji. Ktokolwiek je aktualnie posiada (jeżeli takie słowo w ogóle jeszcze istnieje) może je używać tylko w sposób wytyczony przez Maszyny - nie dlatego, że jest do tego zmuszony, ale po prostu wie. że ów sposób jest najlepszy.

- Położyło to kres wojnom: nie tylko ostatniemu cyklowi, ale także wszystkim potencjalnym, przyszłym, chyba że...

Przerwał i milczał przez dłuższą chwilę, aż Susan musiała wtrącić:

- Chyba że...

- Chyba że Maszyny nie będą spełniały swych funkcji.

- Rozumiem. Stąd te wszystkie niedociągnięcia, o których wspominałeś.

- Właśnie. Tych błędów nie powinno być. Dr Silver powiedział mi, że one po prostu nie mają prawa zaistnieć.

- Czyżby zaprzeczał faktom? To do niego niepodobne.

- Nie. Uznaje fakty, oczywiście. Zaprzecza jedynie, jakoby jakikolwiek błąd w Maszynie odpowiedzialny był za tak zwany (to jego określenie) błąd w odpowiedzi. Twierdzi, że Maszyny są samoregulujące się i istnienie takiego błędu byłoby w pewnym sensie pogwałceniem praw natury.

- A ty powiedziałeś, żeby jego chłopcy mimo wszystko się upewnili.

- Susan, po prostu czytasz w moich myślach. Istotnie tak powiedziałem. Ale on odparł, że nie może.

- Zbyt zajęty?

- Nie, to nie to. Powiedział, że żaden człowiek nie jest w stanie tego zrobić. Mówił to naprawdę szczerze. Powiedział mi także, a ja mam nadzieję, że zrozumiałem go prawidłowo, że Maszyny są gigantycznymi ekstrapolacjami. Zespół matematyków pracował całymi latami, aby opracować pozytronowy mózg, który wykonywałby kalkulacje określonego typu. Posługując się tym mózgiem stworzyli mózg jeszcze bardziej skomplikowany, i tak dalej. Według Silvera to, co nazywamy Maszynami, jest rezultatem dziesięciu takich kroków.

- Tak, to brzmi prawdopodobnie. Na szczęście nie jestem matematykiem. Biedny Vincent. Jest jeszcze taki młody. Dyrektorzy przed nim, Alfred Lanning i Peter Bogert już nie żyją, a i oni nie natknęli się na tego typu problem. Ja także nie. Być może wszyscy robotycy powinni już odejść, ponieważ nie jesteśmy w stanie zrozumieć naszych własnych kreacji.

- Nie sądzę. Maszyny nie są supermózgami, chociaż tak przedstawia je dodatek w Sunday Times. To wciąż tylko maszyny liczące, do których można wprowadzić nieograniczoną ilość danych, a one analizują je prawie z szybkością światła ekstrapolując najkorzystniejsze rozwiązania. Ich kontrola leży już poza możliwościami człowieka. Ale spróbowałem czegoś innego.

- Sam zapytałem Maszynę - wyjaśnił po chwili. - W najściślejszym sekrecie wprowadziliśmy pierwotne dane. potem odpowiedź, a potem wprowadziliśmy dane z aktualną sytuacją od czasu nadprodukcji stali i spytaliśmy o wyjaśnienie niezgodności.

- I jaka była odpowiedź?

- Mogę ci ją zacytować: "Sprawa nie wymaga wyjaśnienia". Kropka.

- A jak to zinterpretował Vincent?

- Dwojako. Albo nie dostarczyliśmy Maszynie odpowiedniej ilości danych co, jak przyznał Silver, było mało prawdopodobne, albo Maszyna nie może przyznać, że potrafi dać odpowiedź na podstawie danych, w których ukryte jest niebezpieczeństwo dla człowieka. To naturalnie wchodzi w zakres Prawa Pierwszego. Właśnie dr Silver zasugerował, że powinienem skonsultować się z tobą.

Susan Calvin wyglądała na bardzo zmęczoną.

- Jestem już stara, Stephen. Gdy zmarł Peter Bogert zaproponowano mi stanowisko Dyrektora Naukowego. Odmówiłam. Już wtedy nie byłam młoda i nie chciałam ponosić dodatkowej odpowiedzialności. Pozwolili młodemu Silverowi zająć to stanowisko i sądzę, że był to słuszny wybór. Proszę cię Stephen, pozwól mi zachować mój status. Moje badania rzeczywiście dotyczą interpretacji zachowań robotów w świetle Trzech Praw Robotyki. Ale teraz mamy te nieprawdopodobne maszyny liczące. Oczywiście, są maszynami pozytronowymi i muszą przestrzegać Praw Robotyki. Ale nie mają osobowości i ich funkcje są drastycznie ograniczone. Muszą być, ponieważ są tak niesamowicie wyspecjalizowane. Stąd bardzo niewiele miejsca na jakiekolwiek oddziaływanie na te prawa. Innymi słowy po prostu nie wiem, jak mogę ci pomóc. Koordynator roześmiał się krótko.

- Niemniej jednak pozwól, że powiem ci resztę. Powiem ci, co ja o tym wszystkim sądzę, a ty być może będziesz w stanie stwierdzić czy jest to możliwe w świetle robotyki.

- Postaram się.

- Dobrze. A więc widzisz, skoro Maszyny dają złe odpowiedzi, a ich przyczyną nie może być złe funkcjonowanie, nasuwa się tylko jedno wytłumaczenie. Po prostu otrzymują źle dane! Innymi słowy problem jest z ludźmi, a nie z robotami. A więc wybrałem się w międzyplanetarną podróż inspekcyjną...

- Z której dopiero co wróciłeś do Nowego Jorku.

- Właśnie. Ta podróż była konieczna, ponieważ w tej chwili posiadamy cztery Maszyny, z których każda kontroluje jeden z Regionów Planetarnych. I wszystkie cztery podają niedokładne lub nawet błędne interpretacje danych.

- Och, przynajmniej to jest zrozumiałe, Stephen. Jeżeli którakolwiek z Maszyn jest niedokładna, automatycznie odbija się to na rezultatach pozostałych trzech, ponieważ dane z wszystkich czterech Maszyn uzupełniają się wzajemnie tworząc jedną całość informatyczną. Przy fałszywych założeniach otrzymujemy fałszywe odpowiedzi.

- Też mi się tak wydawało. Słuchaj, mam tutaj zarejestrowane rozmowy z każdym Regionalnym Vice-Koordynatorem. Może zechciałabyś je ze mną przesłuchać? Aha, jeszcze jedno. Słyszałaś może o nazwie "Społeczeństwo dla Ludzkości"?

- Tak. To odłam fundamentalistów, którzy przez lata skutecznie hamowali proces zatrudnienia robotów pozytronowych w przemyśle. "Społeczeństwo dla Ludzkości" jest ruchem skierowanym przeciwko Maszynom, prawda? - Właśnie, ale... no cóż. posłuchaj sama. Od czego zaczniemy? Zacznijmy od Regionu Wschodniego.


Region Wschodni:

a - Obszar: 7.500.000 mil kwadratowych

b - Populacja: 1.700.000.000

c - Stolica: Szanghaj

Pradziadek Ching Hso-lina został zamordowany w trakcie inwazji Japończyków na stare Republiki Chińskie i nie było nikogo, naturalnie oprócz jego pełnych szacunku dzieci, kto opłakiwałby jego utratę lub nawet wiedział, że zginął. Dziadek Ching Hso-lina przeżył wojnę domową późnych lat czterdziestych, ale oprócz jego pełnych szacunku dzieci nie było nikogo, kto wiedziałby o tym lub dla kogo miałoby to jakieś znaczenie.

Ale to właśnie Ching Hso-lin był Regionalnym Vice-Koordynatorem mającym w swej pieczy ekonomiczny dobrobyt połowy ludzkości Ziemi.

Być może to właśnie było powodem, dla którego jedyną dekorację na ścianach gabinetu Chinga stanowiły tylko dwie mapy. Pierwsza była starym, ręcznym dziełem sztuki, zakreślającą akr lub dwa ziemi i przyozdobioną niemodnymi piktografami starych Chin. W poprzek wyblakłych już znaków wiła się wąska odnoga rzeki, a wykonany delikatnymi pociągnięciami pędzla wizerunek kilku chat wskazywał miejsce, gdzie przyszedł na świat dziadek Chinga.

Druga mapa była olbrzymia, o ostro zarysowanych granicach, zaś wszelkie nazwy wypisano cyrylicą. Czerwony, oznaczający Region Wschodni obszar obejmował swym zasięgiem to, co kiedyś było Chinami, Indiami. Birmą, Indochinami oraz Indonezją. Na tej mapie, w dawnej prowincji Syczuan znajdował się maleńki, prawie niewidoczny znaczek postawiony przez samego Chinga, a oznaczający posiadłość przodków.

Właśnie przed tą mapą stał teraz Ching, przemawiając w swej nienagannej angielszczyźnie do Stephena Byerley'a:

- Nikt nie wie lepiej niż pan. panie Koordynatorze, że moja praca tutaj to w ogromnym stopniu czysta synekura. Zajmuję się co prawda pewnymi sprawami socjalnymi i administracyjnymi, ale całą resztę wykonuje Maszyna. Co pan sądzi na przykład o naszych Zakładach Hydroponicznych w Tientsinie?

- Wspaniałe! - odparł z przekonaniem Byerley.

- To tylko jeden z tuzinów takich zakładów i do tego wcale nie największy. Szanghaj, Batawia, Kalkuta. Bangkok - są o wiele większe i mają za zadanie wyżywić przeszło bilion ludzi.

- A jednak - przerwał mu Byerley - macie tu pewne kłopoty z zatrudnieniem. Czyżbyście produkowali nadwyżki żywnościowe? Absurdem byłoby twierdzić, że cała Azja cierpi na nadmiar pożywienia.

Ciemne oczy Chinga zmrużyły się lekko.

- Nie, do tego jeszcze nie doszło. Prawdą jest, że w ciągu paru miesięcy kilka cystern w Tientsinie zostało zamkniętych, ale nie jest to nic poważnego. Ci ludzie zostali zwolnieni tylko czasowo i jeżeli chcą, mogą zostać wysłani do Colombo na Cejlonie, gdzie otwieramy właśnie nowy zakład.

- A dlaczego właściwie te cysterny zostały zamknięte? Ching uśmiechnął się uprzejmie.

- Widzę, że niewiele pan wie o hydroponice. No cóż, to było do przewidzenia. Pochodzi pan z Północy, a tam uprawa roli jest wciąż opłacalna. Dla ludzi z Północy wygodnie jest myśleć o hydroponice - jeżeli w ogóle o niej myślą - jako o urządzeniu umożliwiającym wzrost rzepy na każdym zmienionym chemicznie podłożu. W zasadzie to prawda, ale o wiele bardziej skomplikowana. Naszym głównym, a zarazem największym plonem (którego procent stale rośnie) są drożdże. W tej chwili mamy w produkcji przeszło dwa tysiące szczepów drożdży, a co miesiąc dodaje się kilka nowych. Podstawową pożywkę chemiczna dla tych szczepów stanowią azotany i fosfory, łącznie z odpowiednimi ilościami niezbędnych metali śladowych, aż do mikroskopijnych cząsteczek - rzędu milionowych części po przecinku - boru i molibdenu, których obecność także jest wymagana. Materia organiczna to głównie mieszanki cukru, otrzymywane na drodze hydrolizy celulozy, lecz oczywiście uwzględnić należy także i inne składniki. Aby uzyskać wydajny przemysł hydroponiczny - taki, który umożliwiłby wyżywienie siedemnastu milionów ludzi - musimy zaangażować się w ogromny program ponownego zalesienia olbrzymich połaci Azji, musimy posiadać olbrzymie przetwórnie drzewa, aby otrzymywać wystarczającą ilość celulozy, potrzebujemy energii, stali i syntetyków chemicznych.

- A po co te ostatnie?

- Ponieważ, panie Byerley, wszystkie te szczepy mają swoje własne odmienne właściwości. A jak już powiedziałem, udało nam się wyhodować dwa tysiące szczepów. Befsztyk, który jadł pan na obiad, to były drożdże. Mrożone owoce, które jadł pan na deser, były mrożonymi drożdżami. Udało nam się także sprawić, że drożdże wyglądają, smakują i mają wszystkie wartości odżywcze mleka. To właśnie smak, nic innego czyni drożdże tak popularnym produktem i właśnie ze względu na smak stworzyliśmy sztuczne, bardziej wyrafinowane szczepy, które nie mogą być już dłużej hodowane jedynie na podstawowej pożywce z soli i cukru. Jedna odmiana potrzebuje biotyny, inna kwasu pterylglutamowego, a jeszcze inna siedemnastu różnych aminokwasów lub witaminy B...

Byerley poruszył się niespokojnie w swym fotelu.

- Właściwie w jakim celu mówi mi pan to wszystko?

- Pytał mnie pan, sir. dlaczego ludzie w Tientsinie pozbawieni są pracy. Muszę to wyjaśnić trochę szerzej. Otóż nie chodzi tylko o to, że musimy mieć te najprzeróżniejsze odżywki dla naszych drożdży. Pozostaje jeszcze skomplikowany czynnik zmieniającej się wraz z upływem czasu popularności drożdży, a także możliwość wyhodowania nowych odmian, odpowiadających nowym wymaganiom i o nowej popularności. Wszystko to musi być przewidziane i tym właśnie zajmuje się Maszyna.

- Ale nie w stopniu doskonałym.

- Nie bardzo doskonałym, ze względu na komplikacje, o jakich wspominałem. Z tego też powodu, w tej chwili parę tysięcy pracowników w Tientsinie pozostaje chwilowo bez pracy. Ale straty w zeszłym roku (straty w sensie albo wadliwej podaży, albo wadliwego popytu) nie przekraczają jednej dziesiątej procenta całego naszego obrotu produkcyjnego. Zważywszy na to...

- W pierwszych latach działalności Maszyny liczba ta wynosiła jedną tysięczną procenta...

- Tak, ale przez dekadę, zanim Maszyna rozpoczęła operacje na poważną skalę używaliśmy jej, aby zwiększyć wydajność naszego tradycyjnego przemysłu drożdżowego dwudziestokrotnie. Ze wzrostem komplikacji należało się spodziewać pewnych niedociągnięć, chociaż...

- Chociaż...?

- Był dziwny przypadek Ramy Vrasayany.

- Co się takiego stało?

- Vrasayana odpowiedzialny był za zakłady produkujące jodynę, bez której co prawda drożdże mogą się obejść, ale ludzie nie. Jego zakład został niejako zmuszony do bankructwa.

- Naprawdę? Przez kogo?

- Przez konkurencję, może pan w to wierzyć lub nie. Generalnie rzecz biorąc, jedna z najważniejszych funkcji analizy maszynowej jest wskazanie najekonomiczniejszego sposobu dystrybucji naszych produktów. Niedobrze jest mieć obszary zaopatrywane w niewystarczającym stopniu, ponieważ koszty transportu są zbyt wysokie w stosunku do produkcji. Podobnie niedobrze jest mieć obszary zaopatrywane zbyt dobrze, ponieważ powstaje wtedy zjawisko niepotrzebnych nadwyżek żywnościowych. Tak więc fabryki wykazywać się muszą stosunkowo stałymi wskaźnikami produkcji, bowiem w przeciwnym przypadku występuje niepotrzebna rywalizacja. A w wypadku Vrasayany, w tym samym mieście otwarto po prostu ekonomiczniejszy zakład przemysłowy.

- Maszyna na to pozwoliła?

- Oczywiście. I nie jest to takie zaskakujące. Nowy system szybko się rozprzestrzenia. Zadziwiające jest tylko to, że Maszyna nie ostrzegła go przed tym, sugerując na przykład modernizację zakładu. No, ale w końcu Vrasayana zaakceptował pracę jako inżynier w nowej fabryce, a jeżeli jego odpowiedzialność i zarobki są w tej chwili trochę mniejsze, to nie ucierpiał na tym zbytnio. Pracownicy z łatwością znaleźli nowe miejsca zatrudnienia, a stary zakład przekształcony został w coś nowego, bardziej użytecznego. Wszystko zostawiliśmy Maszynie.

- A więc nie macie żadnych skarg?

- Żadnych.


Region Tropikalny:

a - Obszar: 22.000.000 mil kwadratowych

b - Populacja: 500.000.000

c - Stolica: Miasto Stołeczne

Mapie wiszącej w gabinecie Lincolna Ngomy daleko było do ręcznej doskonałości tej, która wisiała w gabinecie Chinga.

Granice Regionu Tropikalnego zaznaczone grubą, brązową linią mieściły w sobie olbrzymie obszary oznaczone jako "dżungle", "pustynie" oraz "miejsca pobytu Słoni oraz innych Dzikich Bestii".

Region Tropikalny był rzeczywiście ogromny, bowiem zawierał w sobie większość dwóch kontynentów: całą Amerykę Południową na północ od Argentyny i całą Afrykę na południe od gór Atlas. W jego skład wchodziła także część Ameryki Północnej na południe od Rio Grandę, a nawet Arabia, Iran i Azja. Region ten stanowił przeciwieństwo Regionu Wschodniego. Podczas gdy mrowiska orientu zatłoczone były połową ludzkości na 15% obszaru Jadowego, w tropikach 15% ludzkości rozrzucona była prawie na połowie lądowego obszaru Ziemi.

Ludność w tym Regionie wciąż się jednak rozrastała. Był to jedyny Region, gdzie wzrost populacji przez imigrację był większy niż poprzez liczbę urodzin - a w dodatku ci wszyscy, którzy napłynęli, mogli znaleźć dla siebie zajęcie.

Dla Ngomy Stephen Byerley wyglądał jak jeden z tych imigrantów - biały poszukiwacz twórczej pracy, mającej na celu przekształcenie pierwotnego środowiska w nadające się do zamieszkania przez człowieka, lecz jednocześnie czuł wrodzoną pogardę kogoś zahartowanego w niesprzyjających warunkach do przybysza, urodzonego i wychowanego pod chłodniejszym Słońcem.

Region Tropikalny miał najmłodszą stolicę na Ziemi, nazwaną po prostu Miastem Stołecznym dzięki wzniosłemu przeświadczeniu młodości. Położona była na żyznych wyżynach Nigerii i, oglądana przez okna gabinetu Ngomy, błyszczała życiem i kolorami.

Ngoma roześmiał się szeroko. Był potężnym, ciemnoskórym, przystojnym mężczyzną.

- Oczywiście - powiedział swym niewyraźnym, kolonialnym angielskim - budowa Kanału Meksykańskiego jest opóźniona. Ale co z tego? Ukończymy go tak czy inaczej, chłopie.

- Prace przebiegały zgodnie z harmonogramem aż do ostatniego półrocza.

Ngoma spojrzał spod oka na Byerley'a. Powoli zacisnąwszy zęby na ogromnym cygarze odgryzł końcówkę, wypluł ją na podłogę i przypalił z drugiego końca.

- Czy to oficjalne śledztwo, Byerley? Do czego pan właściwie zmierza?

- Ależ skąd. Po prostu jako Koordynator muszę znać takie szczegóły.

- No cóż, przyjechał pan raczej w niesprzyjającym momencie. Prawda jest taka, że zawsze brakuje nam siły roboczej. Tu, w Tropikach, dzieje się bardzo dużo. Kanał jest tylko jedną z tych rzeczy...

- Ale czyż wasza Maszyna nie przewiduje ilości pracowników, jaka w danym momencie niezbędna jest przy budowie z równoczesnym uwzględnieniem innych projektów?

Ngoma położył jedną dłoń na karku i wydmuchał zgrabne kółeczko dymu.

- Było to odrobinę nieprecyzyjne.

- Czy często się to zdarza?

- Nie częściej, niż można się było spodziewać. Nie oczekujemy od Maszyny cudów, panie Byerley. Podajemy jej dane. Otrzymujemy odpowiedzi. Stosujemy się do jej poleceń - tak jest dla nas wygodniej. Maszyna po prostu oszczędza nam dużo pracy. Ale gdybyśmy musieli, moglibyśmy obejść się bez niej. Mamy śmiałość, panie Byerley, i to jest cały sekret. Właśnie śmiałość! Mamy nowe ziemie, które czekały na nas od tysięcy lat, podczas gdy reszta świata rozdzierana była nędznymi waśniami ery przedatomowej. Nie musimy jeść drożdży, jak ludzie Wschodu i nie musimy martwić się pozostałościami ostatnich stuleci jak wy, ludzie Północy. Zlikwidowaliśmy muchy tse-tse i moskity, a ludzie stwierdzili, że mogą mieszkać pod naszym Słońcem i polubili je. Wyrwaliśmy dżungli nowe ziemie i przekształciliśmy pustynie w ogrody. Mamy wciąż pod dostatkiem węgla i ropy naftowej. A teraz prosimy po prostu świat, aby pozostawił nas w spokoju i pozwolił nam pracować.

- No tak, pozostaje kwestia kanału - przerwał prozaicznie Byerley. - Jeszcze sześć miesięcy temu wszystko odbywało się według planu. Co się więc stało?

Ngoma rozłożył bezradnie ręce.

- Kłopoty z pracami - przez chwilę szukał czegoś w piętrzącym się na biurku stosie papierów, lecz w końcu zrezygnowany machnął ręką - Miałem tu coś na ten temat - mruknął. - No ale nic. Pewnego razu gdzieś w Meksyku nastąpił deficyt zatrudnienia związany z kobietami. Po prostu w okolicy nie było dostatecznej ilości kobiet. Wygląda na to, że nie pomyślano, aby do Maszyny wprowadzić dane o różnicy płci.

Nagle spoważniał i zamyślił się na chwilę.

- Niech pan poczeka, chyba mam. Villafranca!

- Kto to taki?

- Francisco Villafranca. Był inżynierem odpowiedzialnym za całość prac. Zaraz, zaraz... no właśnie, pamiętam. Coś się wydarzyło i nastąpił zawał. Nic się nikomu nie stało, ale spowodowało to straszliwy bałagan. Po prostu skandal!

- Naprawdę?

- Tak. Gdzieś w jego obliczeniach tkwił błąd - lub przynajmniej tak twierdziła Maszyna. Władowali w Maszynę wszystkie jego dane, od których zaczynał, lecz tym razem odpowiedzi były odmienne. Najwyraźniej Villafranca nie wziął pod uwagę efektu gwałtownych opadów na kontury wykopu - lub coś podobnego. Nie jestem inżynierem, rozumie pan. W każdym bądź razie powstało sporo zamieszania, Villafranca wściekł się i stwierdził, że odpowiedź Maszyny za pierwszym razem była inna, niż za drugim, że wypełniał dokładnie wszystkie zalecenia Maszyny. I zrezygnował ze stanowiska.

Namawialiśmy go oczywiście, żeby został - uzasadnione niedowierzanie, poprzednia praca zadowalająca i wszystko to - na niższym stanowisku, oczywiście - musiano zrobić tak dużo - błędy nie mogą pozostawać niezauważane - złe dla dyscypliny. - O czym to ja mówiłem?

- Namawialiście go, żeby został.

- Ach tak. Ale odmówił. No cóż, nałożyło się to wszystko razem i mamy dwa miesiące opóźnienia. Ale to nic, do diabła!

Byerley zabębnił leciutko palcami o blat biurka.

- A więc Villafranca obwinił o wszystko Maszynę?

- Oczywiście, przecież nie chciał obciążać samego siebie. Spójrzmy zresztą prawdzie w oczy - ludzka natura jest naszym starym przyjacielem. A zresztą przypomniało mi się jeszcze jedno... Dlaczego do cholery, nigdy nie mogę znaleźć dokumentów, których potrzebuję? Mój system kar-toteczny nie jest wart złamanego... Ten Yillafranca był członkiem jednej z tych waszych północnych organizacji. Meksyk jest stanowczo zbyt blisko północy! To także część kłopotu.

- - O jakiej organizacji pan mówi?

- "Społeczeństwo dla Ludzkości", chyba tak ją nazywają. Jeździł na coroczne konferencje do Nowego Jorku. Zbieranina napaleńców. ale w sumie nieszkodliwi. Wydają się nie lubić Maszyn twierdząc, że zabijają wszelką ludzką inicjatywę. A więc Villafranca obwiniał o wszystko Maszynę. Nie potrafił nigdy zrozumieć gromady. Czy Miasto Stołeczne wygląda, jakby prowadzone było bez inicjatywy?

A Miasto Stołeczne rozrastało się wciąż w promiennej glorii złocistego słońca - najnowsza i najmłodsza kreacja Homo Metropolis.


Region Europejski:

a - Obszar: 4.000.000 mil kwadratowych

b - Populacja: 300.000.000

c - Stolica: Genewa

Region Europejski był anomalią pod paroma względami. Przede wszystkim, jako najmniejszy z Regionów, nie stanowił nawet jednej piątej obszaru Regionu Tropikalnego, ani jednej piątej populacji Regionu Wschodniego. Geograficznie, obszar ten niezbyt podobny był do Europy z okresu wczesnego atomu, bowiem w jego skład nie wchodziło to, co kiedyś określano jako europejska część Rosji, ani Wyspy Brytyjskie, lecz śródziemnomorskie wybrzeża Afryki i Azji oraz - poprzez dziwaczny skok przez cały Atlantyk - Argentyna, Chile i Urugwaj.

Region Europejski raczej nie starał się także rywalizować z innymi Regionami na Ziemi, nawet z tymi sąsiadującymi. Niezbyt poważnie traktował eksport własnych artykułów przemysłowych, ani nie wprowadzał niczego radykalnego do kultury ogólnoludzkiej.

- Europa - powiedziała madame Szegeczowska swym miękkim francuskim - jest ekonomicznym dodatkiem do Regionu Północnego. Wiemy o tym, ale to nie ma znaczenia.

Jakby z myślą o zrezygnowanym zaakceptowaniu braku indywidualności, na ścianach gabinetu pani Vice-Koordynator nie było ani jednej mapy.

- A jednak - odparł z uśmiechem Byerley - macie na wyłączny użytek jedną z Maszyn i z całą pewnością nie jesteście pod presją ekonomiczną z Północy.

- Maszyna - wzruszyła kruchymi ramionami i gdy podnosiła papierosa do ust, pozwoliła sobie na słaby uśmiech. - Dzisiejsza Europa to senne miejsce. Nasi mieszkańcy, którym nie udało się lub nie chcieli wyemigrować do tropików, są już także senni i zmęczeni tym wszystkim. Widzę to po samej sobie, biednej kobiecie, która miała nieszczęście zostać wybraną Vice-Koordynatorem Regionu. Ale na szczęście nie jest to odpowiedzialna praca i niewiele się po mnie oczekuje. Natomiast jeśli chodzi o Maszynę - no cóż, ona tylko mówi: "Zrób to, a będzie to dla ciebie najlepsze". A co jest dla nas najlepsze? Po prostu bycie ekonomicznym dodatkiem do Regionu Północnego.

- Nie jest to wcale takie złe - tłumaczyła. Żadnych wojen! Żyjemy w pokoju - a jest to naprawdę miła chwila wytchnienia po siedmiu stuleciach ciągłych konfliktów. Jesteśmy starzy, monsieur. W naszych obecnych granicach są rejony, które zwykliśmy nazywać kolebkami cywilizacji. Mamy Egipt i Mezopotamię, Kretę i Syrię, Azję Mniejszą i Grecję - a stary wiek niekoniecznie oznacza brak powszechnej szczęśliwości i rezygnację, jak wydają się sugerować niektórzy. Stary wiek może być urzeczywistnieniem...

- Być może ma pani rację - wtrącił uprzejmie Byerley. - Istotnie, wasze tempo życia nie jest tak intensywne, jak w innych Regionach. Za to atmosfera jest tutaj bardzo przyjemna.

- Prawda? Cieszę się, że pan to zauważył. Właśnie podano herbatę. Proszę się częstować.

Przez chwilę małymi łykami popijała aromatyczny płyn, po czym kontynuowała:

- Tak, życie tutaj jest przyjemne. Reszta świata toczy niekończącą się walkę. Można tu pokusić się o przeprowadzenie pewnej analogii, z pewnością bardzo interesującej. Był kiedyś czas, kiedy Rzym panował nad światem. Zaadaptował kulturę i cywilizację starożytnej Grecji, tej Grecji, która nigdy nie była zjednoczona, która niszczyła samą siebie wojnami bez końca i skończyła w stanie pogłębiającej się nędzy. Rzym zjednoczył Grecję, dał jej pokój i pozwolił prowadzić bezpieczne, choć bez chwały życie. W zamian przejął grecką filozofię i grecką sztukę. Z pewnością można to określić jako rodzaj śmierci, ale było to wygodne i z małymi przerwami trwało blisko 400 lat.

- A jednak - zauważył Byerley - Rzym w końcu upadł, a razem z nim skończyły się sny o pokoju i bezpieczeństwie.

- Nie ma już barbarzyńców, którzy mogliby zawładnąć cywilizacją.

- Możemy stać się barbarzyńcami na własny użytek. A tak przy okazji, madame Szegeczowska, miałem panią o coś zapytać. Kopalnie rtęci w Almadenie wypadły ostatnio raczej słabo w produkcji. Czyżby rudy ubywało bardziej gwałtownie, niż było to przewidywane?

Bystre, szare oczy kobiety spoczęły na twarzy Koordynatora.

- Barbarzyńcy - upadek cywilizacji - prawdopodobny koniec Maszyn. Pański proces myślowy jest bardzo przejrzysty, monsieur.

- Naprawdę? - uśmiechnął się Byerley. - A więc uważa pani, że przypadek Almadeny zaistniał w wyniku wadliwej pracy Maszyny?

- Niezupełnie, choć sądzę, że tak się właśnie panu wydaje. Jest pan typowym przedstawicielem Regionu Północnego. Biuro Centralne Koordynatora mieści się w Nowym Jorku - od dłuższego już czasu zauważyłam, że wy, ludzie Północy, straciliście swą wiarę w Maszyny.

- Tak pani sądzi? To interesujące.

- To przecież wy wymyśliliście "Społeczeństwo dla Ludzkości", które jest bardzo silne właśnie w Regionie Północnym. A w starej, zmęczonej Europie nie znajdzie pan zbyt wielu rekrutów dla prowadzenia podobnej działalności wśród społeczeństwa, które po prostu chce, aby zostawić je choć na chwilę w spokoju.

- Czy to ma jakiś związek z Almadeną?

- Och, myślę, że tak. Widzi pan, jest pan przedstawicielem pewnej siebie Północy i nie potrafi pan zrozumieć cynicznego ducha starego kontynentu. Kopalnie są pod kontrolą Consolidated Cinnabar, która jest kampanią północną, z kwaterą w Nikolewie. Osobiście bardzo wątpię, aby ich zarząd konsultował się w jakikolwiek sposób z Maszyną. Mówią co prawda, że zrobili to podczas naszej ostatniej konferencji, ale - proszę się nie obrazić - w tej sprawie nie brałabym słowa człowieka z Północy zbyt poważnie. Niemniej jednak sądzę, że całe to wydarzenie będzie miało swe szczęśliwe zakończenie.

- A jakim to sposobem, droga pani?

- Musi pan zrozumieć, że nieregularności ekonomiczne ostatnich paru miesięcy, chociaż niewielkie w porównaniu z prawdziwymi wstrząsami z przeszłości, w sporym stopniu wytrącają z równowagi naszego pokojowego ducha i spowodowały już znaczne wrzenie w prowincjach Hiszpanii. Tak rozumiem, Concolidated Cinnabar wysprzedaje się grupie rodowitych Hiszpanów. To pocieszające. Jeżeli jesteśmy już ekonomicznymi wasalami Północy, to jednak zbyt ostentacyjne ogłaszanie tego faktu jest upokarzające. A nasi ludzie będą bardziej ufać wytycznym Maszyny.

- A więc nie przewiduje pani więcej kłopotów?

- Z pewnością nie - a przynajmniej nie w Almadenie.


Region Północny:

a - Obszar: 18.000.000 mil kwadratowych

b - Populacja: 800.000.000

c - Stolica: Ottawa

Region Północny, z paru powodów, był obecnie najbardziej rozwiniętym Regionem na Ziemi. Znalazło to odbicie także na mapie wiszącej w gabinecie Vice-Koordynatora Regionu, Hirama McKenzie. Poza enklawą Europy, łącznie z regionami Skandynawii i Islandii, cały obszar Arktyki należał do Regionu Północnego.

Z grubsza biorąc, Region ten mógł być podzielony na dwa główne obszary. Po lewej stronie mapy była cała Ameryka Północna, na północ od Rio Grandę. Prawa strona mapy zawierała to, co kiedyś było Związkiem Radzieckim. Owe obszary reprezentowały zjednoczoną władzę planety w pierwszych latach Atomu. W skład Regionu wchodziła także Wielka Brytania. U szczytu mapy podzielone na dziwne, ogromne kształty znajdowały się Australia i Nowa Zelandia, które także były prowincjami Regionu.

Wszystkie zmiany, jakie nastąpiły podczas ubiegłych dekad, nie mogły zmienić faktu, że Region Północny od dłuższego już czasu był ekonomicznym liderem planety.

Było coś ostentacyjnego w fakcie, iż mapa w gabinecie McKenzie - jako jedyna ze wszystkich, jakie Byerley do tej pory widział - obrazowała całą Ziemię, zupełnie jakby Północ nie obawiała się żadnej rywalizacji i nie potrzebowała faworytyzmu, aby wykazać własną wyższość.

- Niemożliwe - powiedział z uporem w głosie McKenzie, popijając ze swym gościem whisky. - Panie Byerley, pan nie przeszedł żadnego przeszkolenia w zakresie robotyki, prawda?

- Obawiam się, że nie.

- No właśnie. I szkoda, że Ching, Ngoma i Szegeczowska także nie. Na całej Ziemi panuje obecnie powszechna opinia, że Koordynator powinien być tylko zdolnym organizatorem i osobą o ujmującej osobowości. Śmiem twierdzić - bez obrazy, oczywiście - że te czasy już przeminęły. Dzisiaj każdy Koordynator powinien znać się co nieco na robotyce. Z tego, co pan powiedział poprzednio rozumiem, że martwi się pan tymi niewielkimi zaburzeniami w ekonomii świata. Nie wiem, co pan podejrzewa, ale zdarzyło się już w przeszłości, że ludzie - którzy powinni w końcu wiedzieć lepiej - zastanawiali się, co by się właściwie stało, gdyby Maszyna otrzymywała fałszywe dane.

- I cóż by się wówczas stało, panie McKenzie?

- No cóż - Szkot poprawił się w fotelu i westchnął. - Wszystkie wprowadzone dane przechodzą przez niezwykle skomplikowany system sprawdzający, tak więc z tej strony problem wydaje się bardzo mało prawdopodobny. Ale przecież problem ten może wyglądać inaczej - ludzkość jako całość jest omylna, skłonna do korupcji, a wszystkie zwykłe urządzenia mechaniczne zawsze mogą zawieść. Z tym trzeba się liczyć. Ale prawdziwe znaczenie w całej tej sprawie ma to, co nazywamy "wadliwą jednostką informacyjną", a która jest sprzeczna z pozostałymi danymi. To nasze jedyne kryterium prawdy i fałszu. Dla Maszyny zresztą także. Na przykład: polećmy Maszynie, aby określiła aktywność rolniczą na podstawie średniej temperatury 75 stopni Fahrenheita w sierpniu, w stanie Iowa. Maszyna nigdy nie zaakceptuje czegoś takiego. Nie da żadnej odpowiedzi. Nie dlatego, że ma jakieś uprzedzenie w stosunku do tej konkretnej temperatury, lub że taka odpowiedź nie jest możliwa. Nie odpowie po prostu dlatego, że na podstawie danych wprowadzonych do niej na przestrzeni lat wie, że możliwość średniej temperatury 75 stopni w sierpniu praktycznie równa się zeru. A więc odrzuci te dane.

Jedyny sposób, aby ta "wadliwa jednostka" mogła zostać przez Maszynę przyjęta, to włączyć ją jako część samoistnego problemu, który jest sam w sobie nieprawidłowy w sposób zbyt subtelny, aby Maszyna mogła to odkryć lub też przekracza to poprzednie jej doświadczenia. To pierwsze leży poza możliwościami człowieka, a drugie - w miarę rosnącego doświadczenia Maszyny i w miarę wzrostu posiadanych przez nią danych - także jest prawie niemożliwe.

Stephen Byerley delikatnie potarł dwoma palcami podstawę nosa.

- A więc Maszyna nie może być oszukiwana...? Zatem w jaki sposób tłumaczy pan ostatnie błędy?

- Drogi panie Byerley, widzę, że instynktownie podziela pan powszechną opinie, że Maszyna wie wszystko. To ogromny błąd. Niech mi pan tu pozwoli przytoczyć jeden przykład, z którym zetknąłem się osobiście. Swego czasu zakłady przędzalnicze zaangażowały paru doświadczonych specjalistów. Mieli określić próbki wełny. Ich metoda sprawdzania materiału polegała na wyciąganiu kłębka wełny z przypadkowej beli i oglądaniu jej, głaskaniu, rozciąganiu, a pamiętam, że nawet dotykali jej językiem. Poprzez takie badania byli w stanie określić klasę wełny, którą ta bela reprezentuje. A jest około tuzina takich klas. W rezultacie ich decyzji klasy bawełny zakupowane są po odpowiednich cenach. Miesza się je także w odpowiednich proporcjach, I jak pan sądzi - czy tacy specjaliści mogą być zastąpieni Maszynami?

- A dlaczego nie? Czyżby dane dotyczące takiego przypadku były zbyt skomplikowane?

- Prawdopodobnie nie. Tylko właściwie jakie dane należałoby do takiej Maszyny wprowadzić? Żaden chemik tekstylny nie wie, co właściwie wyczuwa taki specjalista, macając kłębek bawełny. Oczywiście, możemy założyć, że istnieje coś takiego jak przeciętna długość nici, ich gładkość, sprężystość, sposób w jaki łączą ze sobą i tak dalej. Możemy uzyskać kilka tuzinów takich danych, opierając się na latach doświadczeń. Ale natura jakościowa takich testów jest w zasadzie nieznana. Nawet sami ci specjaliści nie są w stanie wyjaśnić swych sądów. Mówią tylko: "Przecież patrzymy na próbki i po prostu wiemy, jakiej są jakości". A więc właściwie nie mamy nic, czym moglibyśmy zaprogramować Maszynę.

- Rozumiem.

- Takich przykładów jest całe mnóstwo, panie Byerley. Maszyna jest w końcu tylko narzędziem pomagającym ludzkości rozwijać się prędzej, zdejmując z jej barków ciężar obliczeń i interpretacji matematycznej. A głównym zadaniem mózgu ludzkiego pozostaje to, co zawsze: odkrywanie nowych danych, które mogą być analizowane lub nowych koncepcji, które mogą być testowane. Szkoda, że "Społeczeństwo dla Ludzkości" tego nie rozumie.

- Są przeciwnikami Maszyn?

- Byliby przeciwnikami matematyki lub sztuki pisania, gdyby żyli w odpowiednich czasach. Ci reakcjoniści twierdzą, że Maszyny kradną człowiekowi duszę, może pan to sobie wyobrazić? Ja jednak twierdzę, że wciąż jeszcze wybitna jednostka ludzka jest nieocenionym skarbem dla naszego społeczeństwa. Wciąż potrzebujemy ludzi na tyle inteligentnych, aby byli w stanie zadawać odpowiednie pytania. Gdybyśmy mieli takich więcej, drogi Koordynatorze, to sądzę, że zaburzenia, które tak pana martwią, po prostu nie miałyby prawa zaistnieć.


Ziemia (łącznie z nie zamieszkałym kontynentem Antarktydą):

a - Obszar: 54.000.000 mil kwadratowych

b - Populacja: 3.300.000.000

c - Stolica: Nowy Jork

Ogień za kwarcową szybą z wolna przygasał, pogrążając pokój w półmroku. Także nastrój Koordynatora wydawał się pogarszać w miarę zamierania płomienia.

- Oni wszyscy minimalizowali te zdarzenia - przemówił w końcu niskim, zmęczonym głosem. - Czy to możliwe, że się po prostu ze mnie śmiali? A jednak... Vincent Silver twierdzi, że Maszyny muszą być w porządku, a ja muszę mu wierzyć. Hiram McKenzie twierdzi, że nie mogą być im dostarczane fałszywe dane, więc jemu muszę wierzyć także. Wiem również, że Maszyny w jakiś sposób nie sprawdzają się, i w to także muszę wierzyć... ale wciąż pozostaje jeszcze jedna alternatywa.

Spojrzał przelotnie na Susan Calvin, która siedząc w fotelu z zamkniętymi oczami sprawiała wrażenie uśpionej.

- A mianowicie? - zapytała gotując się do repliki.

- No cóż, Maszyny otrzymują prawidłowe dane i udzielają prawidłowych odpowiedzi, które są potem ignorowane. Nie ma przecież sposobu, aby Maszyna mogła zmusić kogokolwiek do przestrzegania jej zaleceń.

- Madame Szegeczowska także uczyniła podobną aluzję, ale nawiązując do całej Północy, o ile dobrze pamiętam.

- Właśnie.

- Jakiemu właściwie celowi miałoby służyć nie wykonywanie zaleceń Maszyny? Spróbujmy się nad tym zastanowić.

- Dla mnie to oczywiste. Dla ciebie również. To sprawa rozmyślnego chybotania łodzią. Pod rządami Maszyn, na Ziemi nie może dojść do jakiegokolwiek konfliktu, w którym jedna grupa ludzi próbowałaby uzyskać więcej władzy niż aktualnie posiada, bowiem oznaczałoby to szkodę dla całej ludzkości. A gdyby udało się zniszczyć popularną wiarę w nieomylność Maszyn, ponownie powrócilibyśmy do praw dżungli. Żaden z czterech Regionów nie może być wolny od podejrzeń, że pragnie właśnie tego.

- Wschód ma w swych granicach przeszło połowę całej ludności, a Region Tropikalny ponad połowę zasobów całej planety - ciągnął. - Każdy z tych Regionów czuć się może naturalnym liderem Ziemi i każdy z nich w swej historii był upokarzany przez Północ. Tak więc może do tego dochodzić motyw bezsensownej zemsty. Z drugiej strony, Europa żyje wspomnieniami o wielkości. Kiedyś rzeczywiście rządziła światem, a niczego nie pielęgnuje się w tak wielkim stopniu, jak wspomnień o dawnej potędze. Wiem, że trudno w to wszystko uwierzyć. A jednak zarówno Wschód, jak i Tropiki prowadzą politykę zdecydowanie ekspansywną, we własnych granicach, oczywiście. Oba te Regiony podniosły się w krótkim czasie do niewiarygodnie wysokiego stopnia rozwoju. I nie mogą pozwolić na roztrwonienie energii na jakieś militarne ekscesy. Natomiast Europa nie ma nic, oprócz marzeń. W sensie militarnym to po prostu zero.

- Opuściłeś Północ, Steven - wtrąciła Susan Calvin.

- Tak - potwierdził energicznie Byerley. - Północ już od przeszło wieku jest najsilniejsza, a przynajmniej takimi były jej części składowe, ale teraz zaczyna powoli tracić wpływy. Region Tropikalny po raz pierwszy od czasów faraonów może zająć czołowe miejsce na świecie i tego właśnie my, ludzie z Północy obawiamy się najbardziej. "Społeczeństwo dla Ludzkości" jest organizacją północną i jak zapewne wiesz, jej członkowie nie czynią sekretu z faktu, że nie przepadają za Maszynami. Susan, członków tej organizacji jest zaledwie kilkunastu, ale tworzą związek bardzo wpływowych ludzi. Są to głowy przedsiębiorstw, dyrektorzy zakładów przemysłowych i rolniczych, którzy nie chcą już być - jak to sami nazywają "chłopcami na posyłki u Maszyn". Sympatyzują z nimi ludzie z ambicjami, ludzie, którzy czują się dostatecznie silni, aby decydować sami za siebie i nie chcą już dłużej słuchać, co jest dobre dla wszystkich. Innymi słowy: ludzie ci, wspólnie odmawiając akceptacji decyzji Maszyn, w krótkim czasie mogą wywrócić świat do góry nogami.

- Susan - tłumaczył - w pewien sposób to się jednak z sobą łączy. Pięciu dyrektorów World Steel jest członkami "Społeczeństwa" - i World Steel cierpi na nadprodukcję stali. Consolidated Cinnabar, które zarządzało kopalniami rtęci w Almadenie, było koncernem Północnym. Ich księgi są wciąż jeszcze sprawdzane, ale już teraz wiemy na pewno, że przynajmniej jeden z ich akcjonariuszy także był członkiem tej organizacji. Francisco Villafranca, który sam jeden opóźnił budowę kanału Meksykańskiego także był członkiem, a nie zdziwiłbym się, gdyby Rama Vrasayana również nim był.

- Przyznaję, że wszyscy ci ludzie spowodowali wiele złego...

- Oczywiście - przerwał jej Byerley. - Nie wykonywanie poleceń Maszyn oznacza kroczenie ścieżką nieoptymalną. Rezultaty są gorsze, niż oczekiwano. To jest cena, jaką zapłacili. Będzie im teraz ciężko, ale w zamieszaniu, które ewentualnie nastąpi...

- Co zamierzasz zrobić, Stephen?

- Nie mamy czasu do stracenia. Mam zamiar wyjąć "Społeczeństwo" spod prawa, a wszystkich ich członków zdjąć z jakichkolwiek odpowiedzialnych stanowisk. Wszyscy starający się o jakieś eksponowane posady, od tej pory będą musieli wykazać, że nigdy nie byli członkami "Społeczeństwa". Zdaję sobie sprawę, że oznacza to pewne ograniczenie w podstawowych prawach człowieka, ale mam nadzieję, że Kongres...

- Stephen, to się nigdy nie uda!

- Nie? A to dlaczego?

- Przepowiem ci, co się stanie: jeżeli spróbujesz przeforsować taką rzecz, to wkrótce przekonasz się, że ze wszystkich stron napotykać będziesz na przeszkody. Stwierdzisz, że jest to po prostu niemożliwe do przeprowadzenia. Że każdy twój krok w tym kierunku skończy się jedynie kłopotami.

Byerley spojrzał na nią spod oka.

- Dlaczego to mówisz? Spodziewałem się raczej poparcia z twojej strony.

- Nie będziesz go miał, jeżeli twoja działalność oprze się na fałszywych przesłankach. Sam przyznałeś, że Maszyny nie mogą się mylić, nie otrzymują też fałszywych danych. Wykażą ci, że nie można po prostu nie wykonywać ich poleceń co, jak zapewne sądzisz, dzieje się w wypadku "Społeczeństwa".

- Każde działanie podejmowane przez człowieka - kontynuowała - który kieruje się bezpośrednimi wskazówkami Maszyny, stanowi część danych dla następnego problemu. Maszyna więc wie, że człowiek ten ma tendencję do nieścisłego wykonywania poleceń. Może wprowadzić tę tendencję do własnych danych - nawet ilościowo - przewidując dokładnie, jak wiele i w jakim kierunku ta tendencja się przejawi. Jej kolejna odpowiedź będzie już w odpowiedni sposób zaprogramowana tak, że jeżeli rzeczywiście wystąpi taka tendencja, przyszłe działanie człowieka, chociaż być może on sam nie będzie sobie zdawał z tego sprawy, automatycznie podąży w wybranym przez Maszynę kierunku. Maszyny po prostu wiedzą, Stephen.

- Przecież nie możesz być tego pewna. Zwyczajnie zgadujesz.

- To zgadywanie oparte jest jednak na życiowym doświadczeniu w pracy z robotami. Możesz na tym polegać, Stephen.

- A więc co w takim razie jest nie w porządku? Maszyny działają prawidłowo i dane, na podstawie których działają, także są prawidłowe. Co do tego zgodziliśmy się oboje. Teraz mówisz, że polecenia Maszyn nie mogą pozostać niewykonywane. A więc?

- Już sam sobie odpowiedziałeś! Nic! Wszystko jest w porządku. Pomyśl przez chwilę o Maszynach, Stephen. One są przecież tylko robotami, a więc muszą przestrzegać Prawa Pierwszego. Ale Maszyny nie pracują dla jednego tylko człowieka, one służą całej ludzkości. A więc w ich przypadku Prawo Pierwsze brzmi: "Żadna Maszyna nie może skrzywdzić ludzkości lub poprzez zaniechanie działania dopuścić, aby ludzkości stała się jakakolwiek krzywda". A teraz powiedz mi, Stephen, co może skrzywdzić ludzkość? Przede wszystkim niezgodności ekonomiczne. Mam rację?

- Całkowitą.

- A co w przyszłości spowodowałoby ogromne zaburzenia całej naszej ekonomii? Odpowiedz, Stephen.

- Wydaje mi się - odparł niechętnie Byerley - że chyba zniszczenie wszystkich Maszyn.

- Mnie też się tak wydaje, a sądzę, że i Maszynom także. A więc ich pierwszym zadaniem jest ochrona samych siebie - dla nas. Dlatego właśnie zajmują się elementami, które im w jakikolwiek sposób zagrażają. I nie chodzi tu wcale o "Społeczeństwo dla Ludzkości", które robi taki zamęt. Spójrz na odwrotną stronę medalu. Możemy stwierdzić, że to raczej same Maszyny robią zamęt - oczywiście w sposób bardzo łagodny - aby utrącić tych kilku, którzy uważają, że Maszyny działają na szkodę całej ludzkości. To dlatego właśnie Vrasayana utracił swą fabrykę i dostał inną pracę, w której nie będzie już zagrażał nikomu. Jemu samemu także nie stała się żadna krzywda, być może za wyjątkiem zranionej dumy, ale nie cierpi na brak środków do życia. Maszyny mogą w minimalnym stopniu skrzywdzić człowieka, ale tylko wtedy, gdy chodzi o bezpieczeństwo całej ludzkości. Consolidated Cinnabar traci kontrolę nad Almadeną. Villafranca nie jest już inżynierem odpowiedzialnym za prace przy ważnym projekcie. A dyrektorzy World Steel coraz bardziej tracą wpływy w przemyśle - lub stracą.

- Ależ nie wiesz tego na pewno - upierał się Byerley.

- Jak możemy opierać swe działania na tak kruchej podstawie?

- Po prostu musisz. Pamiętasz to stwierdzenie Maszyny po przedstawieniu jej całego problemu? Stwierdziła wtedy: "Sprawa nie wymaga żadnego wyjaśnienia". Maszyna nie powiedziała, że nie ma żadnego wyjaśnienia, lub że nie może podać takiego wyjaśnienia. Ona nie chciała podać wyjaśnienia. Innymi słowy: byłoby bardzo szkodliwe dla całej ludzkości, gdyby znała prawdziwe wyjaśnienie - a więc możemy tylko zgadywać.

- Ale jak coś takiego może nam zaszkodzić? Zakładając, że masz rację, Susan.

- Jeżeli mam rację, Stephen, znaczy to, że Maszyny przygotowują dla nas przyszłość nie za pośrednictwem bezpośrednich odpowiedzi na bezpośrednie pytania, ale na podstawie sytuacji światowej i znajomości psychiki ludzkiej. Gdyby fakt ten stał się powszechnie znany, mógłby nas unieszczęśliwić; wywołać poczucie rezygnacji, urazić naszą dumę. A Maszynom nigdy, w żadnym wypadku, nie wolno unieszczęśliwiać ludzkości.

- Stephen, skąd my właściwie wiemy, co jest dla ludzkości naprawdę dobre? Przecież nie mamy do naszej dyspozycji tych wszystkich danych, jakie mają Maszyny. Być może nasza stechnicyzowana cywilizacja stworzy w efekcie więcej nieszczęść i bólu niż udało jej się usunąć. Być może cywilizacja o charakterze rolniczym, przy mniejszej liczbie ludności i o wiele mniej zaborcza w charakterze, będzie czymś dużo lepszym? Jeżeli tak, to Maszyny muszą działać w tym kierunku raczej nie mówiąc nam o tym, ponieważ we własnym, pełnym ignorancji zaślepieniu dobre jest dla nas tylko to, co znamy i do czego jesteśmy przyzwyczajeni - i moglibyśmy walczyć z tymi zmianami. A może odpowiedzią jest całkowita urbanizacja, może społeczeństwo kompletnie pozbawione kast, a może pełna anarchia? Tego nie wiemy. Tylko Maszyny wiedzą na pewno. I one tam właśnie dążą zabierając nas ze sobą.

- Z tego wynika, Susan, że jednak "Społeczeństwo dla Ludzkości" miało rację - rodzaj ludzki rzeczywiście stracił swą własną drogę ku przyszłości.

- Tak naprawdę to nigdy jej nie miał. Zawsze na tej drodze stały jakieś ekonomiczne lub socjologiczne siły, których nie potrafiliśmy zrozumieć. Kaprysy nastrojów lub ślepe losy wojen. W tej chwili Maszyny są już ponad to i nikt nie może ich zatrzymać. Nawet "Społeczeństwo dla Ludzkości". Maszyny mogą z tymi siłami walczyć, mając do wyłącznej dyspozycji swą największą broń - absolutną kontrolę nad naszą ekonomią.

- To przerażające!

- A może właśnie wspaniałe? Pomyśl, że w końcu konflikty stały się jednak do uniknięcia. Tylko Maszyny od tej pory pozostają nieuniknione!

Za kwarcową szybą niepewnie sączyła się w górę ostatnia smużka niebieskiego dymu.


- I to już wszystko - wstając powiedziała dr Susan Calvin. - Znałam je od samego początku, kiedy jeszcze nie potrafiły mówić, aż do końca, kiedy stanęły pomiędzy ludzkością a zniszczeniem. Nie zobaczę już nic więcej. Moje życie dobiega końca. Pan zobaczy resztę.

Nigdy już nie spotkałem Susan Calvin. Zmarła w zeszłym miesiącu, mając 82 lata.



ISAAC ASIMOV

Uznawano go za króla amerykańskiej i światowej literatury fantastycznonaukowej. Przyszłościowe wizje tworzył na ogół na ściśle naukowych przesłankach i w tym swoim poszanowaniu nauki wywodził się z tradycji, która wydała takich pisarzy jak Herbert G. Wells, Juliusz Verne czy Edgar A. Poe. Pierwsza książka science fiction Asimova ukazała się w 1950 roku i był to PEBBLE IN THE SKY (Kamyk na niebie). W parę lat później wyszło drukiem najsłynniejsze dokonanie Asimova, czyli trylogia FUNDACJA, wizjonerska saga kosmiczna, która doczekała się kontynuacji w latach 80. Asimov zmarł 6 kwietnia 1992 r.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Isaac Asimov Cykl Fundacja (07) Fundacja i Imperium
Isaac Asimov Cykl Fundacja (09) Agent Fundacji
Isaac Asimov Cykl Imperium galaktyczne (3) Gwiazdy jak pył
I, Robot Isaac Asimov
Isaac Asimov Robot City 6 Perihelion
Isaac Asimov Robot City 3 Cyborg
Isaac Asimov Robot 07 Robot City
Isaac Asimov Robot 08 Pebble In The Sky
Isaac Asimov s Robot City 06 Perihelion William F Wu
Isaac Asimov The Complete Robot
Isaac Asimov Robot 02 The Caves Of Steel
Isaac Asimov Robot City 2 Suspicion
Isaac Asimov Robot City 1 Odessey
Isaac Asimov s Robot Mystery Chimera
Isaac Asimov Robot 04 The Robots Of Dawn
Isaac Asimov Robot City 4 Prodigy
Isaac Asimov Robot 03 The Naked Sun
Isaac Asimov s Robot City 03 Cyborg William F Wu
Isaac Asimov s Robot City 04 Prodigy Arthur Byron Cover

więcej podobnych podstron